Michael Macrone Co naprawdę miał na myśli Archimedes CIEKAWOSTKI O ODKRYCIACH NAUKOWYCH Z angielskiego przełożyła Elżbieta Wieteska - O - Świat Książk...
22 downloads
38 Views
8MB Size
Michael Macrone
Co naprawdę miał na myśli Archimedes
CIEKAWOSTKI O ODKRYCIACH NAUKOWYCH Z angielskiego przełożyła Elżbieta Wieteska
- O -
Świat Książki
SPIS TREŚCI
A
Wstęp .....................................................
9
FILOZOFIA 12 Zegarmistrz, gracz czy kto?: Idee B o g a ..................................... Grzech pierw orodny........................................... Pierwszy Poruszycie] ....................................................... 16 19 Brzytwa Ockhama ................................................................. Dowód ontologiczny ......................................................... 21 Zakład P a s c a la ..................................................... 23 25 „Bóg utnarł” .......................................................................... Idee sprzed stuleci: filozofia g re c k a ........................................... 27 „Wszystko się zmienia z wyjątkiem samej zmiany” . . . . 27 „Człowiek jest miaTą wszechrzeczy” .................................. 29 Paradoks Zenona ................................................................... 30 Jaskinia Platona (idealizm) ............................................ i 31 Trzy prawa myślenia ...................................... Cogito ergo co?: początki współczesnej filozofii ..................... „Myślę, więc jestem” (Cogito ergo sum) ............................ Widelec Hume’a ................................................................... Skandal indukcji ................................................................... 5
36 36 39 41
Rzecz sama w sobie (Dinge an Sich) .................................. 45 Kategoryczny imperatyw . .................................................... 47 „I życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie” .................................................. Tabula rasa ............................................................................ 52 Umowa społeczna ................................................... Dialektyka . . . . ........................................... ...................... 57 -Izmy, -ogie i inne alarmujące twory: filozofia od dziewiętnastego w ie k u .......................................................................... Utylitaryzm ............................................................................ 59 Nadczłowiek (Übermensch) .................................... • Wieczny p o w ró t..................................................................... 63 Pragmatyzm ........................................................ „Świat jest wszystkim, co jest faktem” .. •............................ 67 Fenomenologia ..................................................................... 69 Egzystencjalizm ....................................................... „Jestem skazany na bycie wolnym” .................................... 73
Czy twoja logika jest rozmyta?: nowa matematyka ............. Paradoks Russella (metajęzyk) .......................................... Twierdzenie Godła o niezupełności ................................. Dylemat więźnia (teoria g i e r ) ............................................ Logika rozmyta ..................................................................
49
107 107 111 115 121
54 Od Wielkiego Wybuchu po Wielki Bałagan: entropia, chaos i inne powody tego, że Wszechświat kiedyś szlag tra fi 126 E n tro p ia ............................ 126 Cybernetyka ...................................................................... 130 Wielki Wybuch .................................................................. 132 .136 Chaos ...............................................................
59 61 65
72
Czy masz oczy swojej matki?, ewolucja i g e n e ty k a ............. Ontogeneza jest rekapitulacj ą filogenezy ........................ Ewolucja („przetrwanie najlepiej dostosowanych”) . . . . Prawa Mendla (genetyka) ................................................
140 140 143 146
NAUKI HUMANISTYCZNE MATEMATYKA I NAUKI PRZYRODNICZE To, co się wznosi, musi opadać: podstawowe te o rie ... 78 ' Twierdzenie Pitagorasa ................... 78 „Eureka!” (Prawo Archimedesa) .• 79 Rewolucja kopem ikańska.......................................... • 84 Wiedza jest p o tę g ą .•........................................... Prawa Newtona ................................. 85 Zastępowanie paradygmatów ....................................... 90 Stąd do niepewności: fizyka współczesna ............................ Względność ......................................................................... Przeskok kwantowy .................. •........... Zasada nieoznaczoności : „Bóg nie gra w kości” ........................................
6
81
93 93 99 101 104
Kompleks Edypa: psychologia .............................................. Odruch Paw łow a ..................................................... Behawioryzm .................................................. Nieświadomość .................................................................. Kompleks Edypa ................................................................ Ego, id j superego .............................................................. „Zasada przyjemności” ..................................................... Kolektywna nieświadomość .............................................. Relacja z o b iek tem .............................................
150 150 151 154 156 161. 163 166 168
Dylematy naszych czasów: postmodernistyczne paradygmaty Strukturalizm i semiotyka .............................. Gramatyka uniwersalna ..................................................... Dekonstruktywizm .............................................................. „Globalna wioska” ..............................................................
171 171 175 177 182
7
Przekaźnik jest przekazem ................................................ Wirtualna rzeczywistość ..................................................
184 186
W poszukiwaniu niewidzialnej ręki: ekonomia...................... 188 Prawo Greshama ................................................... ; .......... 188 Laissezfaire i prawo malejących zysków ....................... 189 „Niewidzialna ręka” .......................... 191 Podział pracy . . . 193 Paradoks wartości .............................................................. 195 Materializm dialektyczny i walka klas ................... 196 „Religia jest opium ludu” ................................................... 198 Rozpasanakonsumpcja ............................................. 199 Deficyt budżetowy ............................................................. 202 204 Monetaryzm .......................... Prawo Parkinsona .......................... 206 Kilka myśli na pożegnanie ..................................................... Luddyzm ..............................................................................' Emocjonalne przekłamanie .............................................. „Forma podąża za funkcją” .............................................. „Mniej znaczy więcej” ....................................................... „Ci, którzy nie mogą zapamiętać przeszłości, są skazani na jej powtarzanie” ...........................................................
207 207 208 211 214 215
DODATKT Wzór Einsteina na energię i masę ....................; ................... Chaos i „odwzorowanie logistyczne” ...........................
219 220
Źródła .............................................
223
WSTĘP
Dlaczego Archimedes wyskoczył z wanny i biegał nagi po uli cach, krzycząc „Eureka!”? Kto to był Ockham i co golił swoją brzy twą? Co to jest kwant i dokąd on przeskakuje? Czy poczułeś kiedyś dotyk niewidzialnej ręki? Czy dekonstrukcja rzeczywiście oznacza koniec zachodniej cywilizacji? Odpowiedzi na te wszystkie pytania i na wiele innych znajdziesz w tej książce. Omawiam w niej najbardziej rewolucyjne i zdumie wające idee zachodniej cywilizacji, wydobywając z nich samą esen cję. Od greckiej filozofii po współczesną ekonomię, od fizyki po ar chitekturę, Eureka! zawiera najczęściej przytaczane, ale też równie często nierozumiane doktryny i tłumaczy je tak prosto i lekko, jak to tylko możliwe. Francis Bacon powiedział, że „Wiedza jest potę gą”, a motto Eureki! brzmi: zdobywanie wiedzy może być również zabawą. Co to jednak są „wielkie idee”? Ile razy wspomniałem znajo mym, że piszę o tym książkę, zawsze mnie pytali: „A piszesz o sil niku parowym?” albo „A czy uwzględniłeś gilotynę?”. Pytali rów nież o kolo i krojony chleb, a także o radioaktywność, penicylinę i Apollo 8. Wszystko to są oczywiście „wielkie”, jednak niekoniecz nie „idee”, ale raczej osiągnięcia rzemiosła, nauki i techniki. Ta książka natomiast mówi o ideach, które są czymś bardziej abstrakcyjnym: teoriami, prawami, zasadami, paradoksami, afory zmami, konstrukcjami myślowymi, wywodami, fałszywymi wierze niami i obrazoburczymi twierdzeniami. Mówi o olśnieniach, prze wrotach i mozolnie budowanych doktrynach: intelektualnych (nie technicznych) postępach w filozofii, nauce i kulturze. W tak niewielkiej objętościowo książce z trudem daje się przed stawić wszystkie podstawowe kwestie, nawet pobieżnie. Próbowałem 9
jednak uwzględnić koncepcje, które są najczęściej cytowane w popu larnych pismach i „kulturalnych” konwersacjach. Wybrałem więc te zasady i idee, których nazwy pochodzą od imion takich postaci jak Pitagoras, Platon, Newton, Hume czy Parkinson; prowokujące stwier dzenia typu „Bóg nie żyje”, „Mniej znaczy więcej”, „ E - mc2" i „Śro dek jest przekazem”, będące wyzwaniem dla zdrowego rozsądku pa radoksy Zenona, Russela i Gódla; wielkie „-izmy”, od idealizmu po utylitaryzm i egzystencjalizm, oraz obcojęzyczne frazy, takie jak cogito ergo sum, tabula rasa czy differance. Usiłowałem uporządkować ten chaos pojęć w tematycznych roz działach, zaczynając od Boga, a kończą na „rozmaitościach”. Trzy największe człony tematyczne to Filozofia, Nauki przyrodnicze i matematyka oraz Nauki humanistyczne (obejmujące ekonomię, psychologię, lingwistykę itp.). W każdym członie idee są uporząd kowane w powiązanych ze sobą grupach. Jeżeli, na przykład, chciał byś dowiedzieć się czegoś na temat fizyki cząstek, zajrzyj do roz działu „Stąd do niepewności”; poglądy Freuda poznasz z rozdziału „Kompleksowo o kompleksie Edypa”. Wszystkie koncepcje usiłowałem opisać w sposób możliwie pro sty, tak aby każdy zainteresowany mógł zrozumieć najważniejszą myśl i powód, dla którego dana idea jest uznawana za wielką. Pró ba opisania teorii względności na ośmiu stronach czy ewolucji na czterech może wydawać się szalona, jest to jednak wystarczająco dużo miejsca, aby wyjaśnić nieporozumienia i przedstawić ogólny zarys. Jeśli ktoś będzie chciał dowiedzieć się czegoś więcej, powi nien zajrzeć do Dodatków, gdzie podałem źródła, z których zaczerp nąłem cytaty, i te, na których się opierałem. Opracowu jąc tę książkę, poza ślęczeniem w bibliotece, odbyłem też mnóstwo inspirujących rozmów z Michaelem Caderem, Catheriną Kamow oraz wielu innymi mądrymi ludźmi i ekspertami „wir tualnie rezydującymi” w komputerowym systemie konferencyjnym WELL. Dzięki nim książka ta jest z pewnością lepsza, Dziękuję tak że, jak zawsze, Hugh Van Dusenowi i Stephanie Gunning z wydaw nictwa HarperCollins, za umożliwienie mi wydania kolejnej pozy cji z serii dotyczącej literatury i myśli zachodniej kultury.
10
FILOZOFIA
ZEGARMISTRZ, GRACZ CZY KTO?: IDEE BOGA
Grzech pierworodny Bóg bowiem, jako sprawca natur, a nie przywar, stworzył człowieka prawego; ale ten. dobrowolnie znicprawiony i sprawiedliwie potępiony, zrodził równie znieprawionych i potępionych. Wszyscyśmy bowiem byli w nim jednym , gdyśmy wszyscy byli tym jednym, który' wpadł w grzech przez niewiastę, uczyniony z niego przed grzechem. Forma, w której winniśmy byli żyć każdy z osobna, nie była jeszcze dla każdego z nas stworzona ani nam przydzielona, lecz istniała już plenna natura, z której mieliśmy sie rozmnożyć. Gdy ta skażona została przez grzech, skrępowana więzami śmierci i sprawiedliwie potępiona, wówczas z człowieka rodził się człowiek o takimż. naturalnie, losie. Tak oto ze złego użytku wolnej woli wynikło pasmo klęsk, które znieprawiony od samego początku i jak gdyby zepsuty w sw ym kierunku rodzaj ludzki doprowadziły przez splot nieszczęść aż do zatraty w drugiej, nie mającej żadnego koiica. śmierci. Wyjątek stanowią tylko ci. których wyzwala z tego Boża łaska. Św. Augustyn, O państwie Bożym , przcł. W. Kurnatowski
Zaczynamy od czegoś prostego, myślisz. Adam, Ewa, jabłko, wąż, grzech: co jeszcze można dodać? W rzeczywistości dużo. W biblijnej przypowieści o pierwszym nieposłuszeństwie człowieka - zjedzeniu owocu z drzewa poznania dobra i zła - ani razu nie występuje hebrajski odpowiednik słowa „grzech”. (Trzeba dopiero zaczekać na Kaina). Podobnie nie poja wia się wyrażenie (czy doktryna) „grzechu pierworodnego” ani w Starym Testamencie, ani w Nowym. 12
Są oczywiście sugestie.'„Z wszelkiego drzewa tego ogrodu mo żesz spożywać według upodobania - mówi Bóg do Adama - ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spo żyjesz, niechybnie umrzesz”*. Ponieważ Adam i Ewa tamtego dnia nie umierają, Bóg musiał mieć na myśli raczej to, co mówi tekst he brajski: „będziecie skazani na śmierć [...]” Zatem dlatego wszyscy jesteśmy śmiertelni. Ale nawet przy założeniu, że doszło do takiego sprzeniewierze nia, że to był „grzech” i że z niego wynika nasza śmiertelność, na dal nie mamy prawdziwego „grzechu pierworodnego”. Albowiem wierzący w tę doktrynę twierdzą, że postępowanie Adama i Ewy po zostawiło niezatarte piętno na każdej ludzkiej duszy. Nie mamy po prostu umrzeć, rodzimy się grzeszni - skalani, zanim w ogóle mie liśmy sposobność zgrzeszyć. Święty Paweł mówi coś podobnego w Liście do Rzymian: „Dla tego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli.. Możesz interpretować ten ustęp dowolnie - podobnie jak chrze ścijanie - ponieważ zarówno słowo śmierć, jak i związek przyczy nowo-skutkowy są niejednoznaczne. Czy Paweł naprawdę uważał grzech za wrodzony, czy mówił tylko o duchowej śmierci, na którą się narażamy, grzesząc? Podstawowa koncepcja, chociaż oparta na Księdze Rodzaju i Liście do Rzymiatiy prowadzi bardziej bezpośrednio do pism naj większego klasycznego teologa Kościoła św. Augustyna z Hippony (354-430). Cjrzech pierworodny w ujęciu Augustyna, przed stawionym w jego Państwie Boga, nie jest wieloznaczny jak u Pawła. Po pierwsze Augustyn rozróżnia śmierć ciała i duszy, z których pierwsza jest nieuchronna, a druga warunkowa. Jeste śmy fizycznie śmiertelni, ale jeśli jesteśmy „wyzwoleni przez łaskę”, nasze dusze mogą zostać uratowane od wiecznego potę pienia. * * Księga Rodzaju>Wydawnictwo Pallo ti nu m. ** L ist do Rzymian, Wydawnictwo Pallotinum.
13
Po drugie, utrzymuje, że zarówno śmierć fizyczna, jak i stan grzechu są wrodzonym dziedzictwem sprzeniewierzenia się Adama. „Ponieważ jaki jest rodzic, taki i potomek”. Kierując się własną wolną wolą, Adam pogrążył się w zepsuciu i przekazał je wszystkim swoim dzieciom. (Nawiasem mówiąc, w Księdze Rodzaju wcale nie jest jasno powiedziane, że cały ród ludzki pochodzi od Adama). Formułując swoje poglądy na temat grzechu, św. Augustyn pró bował rozwiązać sprawę bardzo zawiłą. Jedną z dokuczliwych teo logicznych kwestii, tak wtedy, jak i teraz, pozostaje problem zła. Skoro Bóg jest samym dobrem, jest wszechwiedzący i wszechmoc ny, to jak może istnieć na świecie zło? Jak doskonała dobroć może być źródłem zła lub choćby tylko na nie zezwalać? Problem ten nie występuje w religiach politeistycznych, ponieważ żaden bóg nie jest w nich samym dobrem ani nie jest wszechmocny, i zło jest wyni kiem konfliktów między bogami. Jedną z odpowiedzi na tę zagadkę zaproponował współczesny Augustynowi mnich o imieniu Pelagius. Zto, mówił Peiagius, jest po prostu bezpośrednim rezultatem ludzkich działań, a tu mamy wolny wybór. Jeśli wybierasz nieposłuszeństwo prawom Bożym, Bóg ukarze cię złem. Jeśli wystarczająco dużo ludzi będzie postę pować źle, to nastąpi powszechna katastrofa. Teoria Pelagiusa, poza swoim podkreśleniem wolnej woli, jest tak naprawdę spójna z tym, co znajdujemy w Starym Testamencie: wiatr ludzkiego grzechu i trąba powietrzna boskiej zemsty. Problem z tą teorią, z ortodoksyjnego punktu widzenia, jest taki, że daje ona zwykłym śmiertelnikom moc zniszczenia dobra, które stworzył Bóg. Człowiek, nie Bóg, zajmuje miejsce kierowcy. Lu dzie mogą wybierać czynienie dobra lub zła, ale wtedy Bóg jest zmuszany do ich karania. Swoim zachowaniem człowiek może de cydować, czy jego dusza będzie zbawiona, czy potępiona. Co więc wtedy z boską wszechwiedzą i wszechmocą? Tutaj wtrącił się Augustyn (i Kościół, który zaliczył Pelagiusa do heretyków). Ludzie nie mogą „wybierać” grzeszenia, ponieważ grzech nie jest działaniem, ale stanem, który' dziedziczymy, przy chodząc na świat. Zepsucie leży w naszej naturze, wniknęło tak głę boko, że żadne dobre uczynki nie mogą go zmyć. Z powodu grze
chu pierworodnego rodzaj ludzki jest słusznie skazany na śmierć fi zyczną i wieczne cierpienie. Jedynym sposobem uniknięcia tego ostatniego jest boska miłosierna Laska, którą On może zesłać lub której może odmówić, jeśli On, i tylko On, uzna za stosowne. A więc wolna wola, przynamniej jeśli chodzi o grzech i zbawienie, jest szatańską iluzją. A gdyby to jeszcze nie było wystarczająco przygnębiające, to okazuje się jeszcze, że jeśli Bóg jest wszechwiedzący, to już na dłu go przed naszym urodzeniem wie, czy zamierzą, czy nie zamierza nas uratować. Ta koncepcja Augustyna stanowi filozoficzną podsta wę teologii kalwińskiej, która zakłada, że ludzie są podzieleni na przeznaczonych do zbawienia i skazanych na piekło. Oczywiście prowadzi nas to z powrotem do kwadratury koła. Jak dobry Bóg mógłby skazać większość ludzkiej rasy na ogień piekiel ny? Lub sięgając na powrót do korzeni problemu, dlaczego Bóg uczynił Adama i Ewę zdolnymi przede wszystkim do popełnienia grzechu? Naprawdę nie ma końca tej dyskusji, która odegrała po ważną rolę w oddzieleniu się Kościołów protestanckich w piętna stym i szesnastym wieku. Dyskusje nad wolną wolą i przeznaczeniem nie ograniczają się do teologii. Niektórzy materialiści - wierzący, że umysł ma charak ter wyłącznie materialny - opowiadają się za determinizmem na gruncie naukowym. Ponieważ mózg jest obiektem fizycznym, mó wi ich teoria, musi podlegać prawom fizycznym, zatem myśl i za chowanie, podobnie jak wszystko we Wszechświecie, podążają wy znaczoną wcześniej ścieżką. Przynajmniej w teorii, na podstawie obecnego stanu Wszechświata, można przewidzieć, wszystko, co na stąpi, łącznie z tym, co do końca swego życia będziesz codziennie jadł na obiad. Jeśli to prawda, jest również określone, czy w to wie rzysz, czy nie, co czyni spór na ten temat jałowym.
14
15
\
i
4
Zetknąłeś się prawdopodobnie 2 podstawową ideą Arystotelesowskiego „Pierwszego Poruszyciela”. Wszystko, co się zdarza, jest powodowane przez coś innego. Powiedzmy, że ulewny deszcz po woduje zalanie twojej piwnicy. Co jest przyczyną deszczu? Wilgoć. Co jednak spowodowało, że wilgoć była wystarczająca, aby spadł deszcz? W ten sposób pytania ciągną się dalej. Wszystko, co coś po woduje, samo jest przez coś powodowane, a my możemy iść tym tropem przyczyn tak długo wstecz, jak nam się podoba. Prędzej czy później jednak napotkamy pierwszą przyczynę, która była przyczy ną, natomiast sama przyczyny nie miała. To jest właśnie Pierwszy Poruszyciel. Tym, co skłoniło Arystotelesa do przyjęcia takiej koncepcji, była filozofia Parmenidesa, który przy pomocy swego ucznia, spe cjalisty od paradoksów, Zenona, dowiódł, że ruch nie jest możli wy. Parmenides zaproponował co następuje: Jeśli coś istnieje, to jest, a jeśli nie jest tym, czym jest, to nie jest. Aby coś mogło się poruszać, musi przemieścić się stąd, gdzie jest, tam gdzie nie jest. Ale wtedy nie będzie już dłużej tym, czym jest. Zatem ruch czy inny rodzaj zmiany jest niemożliwy, z czego wynika, iż to, co po strzegamy jako ruch łub zmianę, stanowi iluzję. Nie bardzo to przekonujące, ale w swoim czasie narobiło trochę zamieszania. Mając nadzieję odrzucić argumentację Parmenidesa, Arystoteles zaczął od wykazania, że rozumowanie Parmenidesa jest pokrętne. Powiedzenie, iż jeśli coś istnieje, to jes t, stanowi po pro stu tautologię i ignoruje fakt, że jest wiele różnych rodzajów „istnie nia”, które można różnie zakwalifikować lub podzielić na kategorie, a te z kolei łączyć lub rozdzielać. Arystoteles zgadzał się całkowi cie, że do pewnego poziomu to, co istnieje, jest stałe i niezmienne,
'J jednak jeśli mamy mówić o zmianie czy ruchu, musimy się zgodzić, że są rzeczy, które się zmieniają lub poruszają. Ten poziom realno ści - który nazwał „materią” - może przybierać wiele postaci, kształtów lub położeń, które Arystoteles nazywa łącznie „formami”. Według Arystotelesa materia i forma są dwoma najistotniejszy mi składnikami rzeczywistości. Materia pozostaje tym, czym jest, nawet jeśli przybiera nowe formy. (Drzewo może przybrać formę drewnianych desek łub bali, które mogą przybrać formę krzesła, ono z kolei może zostać pomalowane na czerwono itd.). To jednak rodzi pytanie, jak i dlaczego rzeczy się poruszają i zmieniają. Te „jak” i „dlaczego” Arystoteles nazwał „przyczynami”, przez które „rozu miał zasady wyjaśniania, jak rzeczy się stają”. Rozróżniał cztery ta kie przyczyny - materialną, formalną, sprawczą i celową, ale nie bę dę się tu wdawał w szczegóły. Wystarczy powiedzieć, że istotnym rodzajem przyczyny jest dla celów Arystotelesa przyczyna sprawcza - ta, która inicjuje każdą zmianę. Przyczyną sprawczą krzesła np. jest stolarz, który nadaje materii formę. Z początku Arystoteles wierzył, że ruch jest nieodłączną własno ścią materii. Powietrze i ogień dążą do unoszenia się, a woda i zie mia do spadania po prostu dlatego, że taka jest icb właściwość. Po dobnie ciała niebieskie poruszają się po okręgach, ponieważ są zbu dowane z „eteru”, którego właściwością jest ruch okrężny. W końcu jednak zwątpił w tę teorię, gdyż niedostatecznie wyjaśniała obser wowane zjawiska. Tu właśnie staje się ważna idea przyczyny sprawczej. Nie wy starczy powiedzieć, że rzeczy „naturalnie” poruszają się w górę, w dół lub dokoła, ponieważ unika się w ten sposób odpowiedzi, kto lub co sprawił czy sprawiło, że zaczęły się one poruszać na począt ku. To samo pytanie rodzi się w związku z ruchem bytów ożywio nych. Powiedzmy, że wstałem, aby pójść po piwo do lodówki. Co skłoniło mnie, abym to zrobił? Miałem pragnienie: to jest przyczy na sprawcza. Ale co spowodowało, że miałem pragnienie? Możemy kontynuować taki ciąg pytań, przechodząc od przyczyny do przy czyny, ale nie możemy iść tak w nieskończoność, w końcu musimy założyć, że w którymś momencie dojdziemy do przyczyny, która nie została spowodowana przez jakąkolwiek inną.
16
17
Pierwszy Poruszyciel Reasumując: wykazaliśmy, żc nich.zaw sze będzie przez cały czas; d a le j- jak a jest zasada ruchu wiecznego, a jeszcze i to, jaki jest ruch pierwotny. Następnie: który.to ruch jedyny może być wieczny, i w korfcu to, że pierwszy czynnik ruchu jest nieruchomy. ’ Arystoteles, Fizyka, przeł. Kazimierz Leśniak
Arystoteles twierdził, że każda zmiana lub ruch prowadzą w koricu do jednej i tej samej „przyczyny bez przyczyny”, „nieru chomego sprawcy”, którego nazwał „Pierwszym Poruszycielem”. Ponadto założył on, że wszystkie rzeczy poruszają się lub zmie niają, dążąc do pewnego celu, czyli „przyczyny celowej”. Dla wszystkich rzeczy celem tym jest doskonałość: wszystkie dążą do tego, czym mogą być. Ta ostateczna przyczyna, ta doskonałość, jest tym samym co Pierwszy Poruszyciel, którego doskonałość wyraża się w tym, że się nie porusza ani nie zmienia. Z naukowego punktu widzenia Arystoteles pojmował Pierwsze go Poruszyciela jako koniec łańcucha przyczyn, niematerialną i nie zmienną zasadę, która wszystkie inne rzeczy wprawia w ruch, bez pośrednio lub pośrednio, (W istocie jedyną rzeczą, którą Pierwszy Poruszyciel porusza bezpośrednio, są najdalsze ciała niebieskie). Będąc filozofem, Arystoteles miał także metafizyczne wyobrażenie Pierwszego Poruszyciela: będąc doskonały, musi być tym samym co „myśl” (filozofia). W końcu Arystoteles podszedł do Pierwszego Poruszyciela od strony teologicznej. Jako źródło ożywienia Pierwszy Poruszyciel sam musi być żywy; jako myśl musi nieustannie myśleć. Jeśli my ślałby o zmieniających się, niedoskonałych rzeczach tego świata, je go myśli, podążając za swoimi przedmiotami, byłyby także zmien ne i niedoskonałe. Ale ponieważ Pierwszy Poruszyciel jest samą do skonałością, nie jest to możliwe. Dlatego Pierwszy Poruszyciel jest myślą o samym sobie, doskonałością, która rozważa własną dosko nałość. Kto inny mógłby nim więc być, jeśli nie Bóg? Tego samego uzasadnienia użył trzynastowieczny teolog św. To masz z Akwinu, aby dowieść istnienia „nieruchomego poruszycie la”, który jest Bogiem. Ale św. Tomasz z Akwinu, podobnie jak Ary stoteles, opierał się na sporej liczbie założeń, których nie da się uwodnić - na przykład, że wszystkie ruchy i przyczyny muszą lo gicznie prowadzić wstecz do pojedynczego pierwotnego bytu. Rów nie logiczne byłoby twierdzenie, że przyczyny tworzą cykle za mknięte lub że są określone wyłącznie przez prawa fizyki albo że u podstaw każdego zdarzenia leży wiele przyczyn, z których każda ma wiele przyczyn itd., i dojść w ten sposób do nieskończenie wie
lu „pierwszych” przyczynia niejednej. Mógłbyś nawet argumento wać, że przyczynowość jest fikcją, tworem ludzkiego umysłu. Z drugiej strony jednak nikomu nigdy nie udało się dowieść istnie nia Boga, posługując się zasadami logiki, o czym przekonamy się w dalszej części tego rozdziału.
18
19
Brzytwa Ockhama Entia non sunt multiplicada praeter necessitatem (Bytów nie należy m nożyć ponad konieczność). . . . W illiam z Ockham, Quadlibera (około 1324), Aurea Dicta, przeł. Stanisław Kalinkowski
William z Ockham, angielski teolog żyjący na początku czterna stego wieku, jest dziś mało znany. Tomasz z Akwinu i Jan Duns Szkot są w porównaniu z nim supergwiazdami, mimo że to Ockham był tym, którego myśl zapowiadała nowoczesność. Jedyną rzeczą, którą niektórzy rzeczywiście pamiętają, jest tak zwana brzytwa Ockhama, metodologiczna zasada, której użył, aby „odciąć” absurdy od argumentacji. Maksymą Ockhama było, że im prostsze jest tłumaczenie, tym lepsze. Jeśli nie jest konieczne, aby do argumentacji wprowadzać elementy złożone lub tylko hipotetyczne, nie należy tego robić, nie tylko dlatego, że w przeciwnym razie re zultat będzie mniej elegancki i przekonujący, ale również dlatego, że istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, iż będzie prawidłowy. Jak zobaczymy, jedną z hipotez, które „wycięła” brzytwa Ockha ma, było istnienie Boga. Oczywiście nie dlatego, że nie wierzy! on w Jego istnienie; sądził po prostu, że nie można tego dowieść, po nieważ trzeba byłoby się uciec do raczej zawiłych i nieprawdopo dobnych argumentów. Teologowie chcieli naukowego dowodu ist nienia Boga, Ockham natomiast twierdził, i w końcu prawie po wszechnie to zaakceptowano, że co innego jest przedmiotem nauki, a co innego teologii i że wymagają one innych metod.
Ockham posługiwał się brzytwą głównie w reakcji na powszech nie stosowane metody teologii i filozofii. Jego poprzednik, Tomasz z Akwinu, i inny scholastycy - nazwa, na którą zasłużyli sobie przedkładaniem słowa pisanego nad doświadczenie (gr. scholastikós\ - szkolny) - gorąco pragnęli uczynić teologię dziedziną nauki. Mie li nadzieję rozwikłać widoczne sprzeczności pomiędzy nauką staro żytną i Pismem Świętym i zaproponować racjonalne wyjaśnienia lub dowody koncepcji teologicznych (takich jak istnienie Boga). Jednym z etapów' tego procesu było traktowanie ogólnych abs trakcyjnych pojęć, takich jak „dobro” czy „wspaniałość”, a nawet tak konkretnych, przyziemnych, jak „drzewo” czy „pies”, jako rze czywiste, niezależne byty. Jeśli nazywamy i ten wiąz, i tamten dąb „drzewami”, to musi istnieć coś dla nich wspólnego - istnieje „drzewość”. Podobnie, jeśli zarówno Sokrates, jak i Parmenides są do brzy, to istnieje dobro, które obu ich cechuje. Była to doktryna bar dziej platońska niż arystotelesowska. Ockham uważał ją za kompletny nonsens, pomieszanie nazwy z realnym bytem. (Koncepcja, że nazwy są po prostu nazwami, na zywa się nominalizmem). Jeśli zarówno wiąz, jak i dąb nazywamy drzewem, to dlatego, że zdecydowaliśmy, co czyni drzewo drze wem, a nie dlatego, że „drzewość” istnieje samodzielnie w rzeczy wistości. Jeśli wszystkie drzewa znikłyby nagle, nie można by mó wić o żadnej „drzewości”, chyba że jako o wspomnieniu lub czy stej abstrakcji. Ockham utrzymywał, że wartościowe wytłumaczenie musi być oparte na prostych i obserwowalnych faktach uzupełnionych czystą logiką. Akceptacja tych warunków oznacza, że nie będziemy potra fili naukowo dowieść istnienia Boga lub Jego boskości ani żadnych innych prawd wiary. Taka konkluzja zupełnie go nie martwiła uważał, że teologia to jedno (sprawa objawienia), a nauka to drugie (sprawa odkrycia). Zabrało trochę czasu, zanim ta idea się rozpo wszechniła, o czym mógłby najlepiej zaświadczyć Galileusz, w końcu jednak nauka i religia podążyły swoimi drogami.
20
Dowód ontologiczny Dowód ontologiczny stanowił jeszcze jeden sposób, aby wyka zać ponad wszelką wątpliwość, że Bóg istnieje. Wymyślony przez Anzelma z Canterbury (1033-1109), Włocha, brzmi mniej więcej tak: „Jeśli możemy wyobrazić sobie absolutną doskonałość, wtedy musi ona istnieć. Jeśli istnieje, jest to Bóg”. Nie jesteś przekonany? Przyjrzyjmy się bliżej temu dowodowi, nazwanemu ontologicznym przez Immanuela Kanta od greckiego słowa „byt" (Óntos). Anzelm zaczął od następującego eksperymen tu: Wyobraź sobie byt doskonalszy niż każdy inny, jaki możesz so bie wyobrazić. Jeśli rozumiesz to zdanie, musisz mieć wyobrażenie takiego bytu, inaczej zdanie byłoby niezrozumiałe. (Podobnie jak zdanie: „Wyobraź sobie jednorożca” ma sens tylko wtedy, jeśli masz pewne wyobrażenie „jednorożca”). Czy byt, który sobie wyobraziłeś (nazwijmy go „B”), jest czystą fantazją? Anzelm uważał, że nie. Ponieważ jeśli B nie istnieje, to możesz sobie wyobrazić byt doskonalszy, czyli byt właśnie taki jak B, który jednak istnieje. Z oczywistych powodów prawdziwe dobro jest doskonalsze niż dobro wyobrażone. Stąd założenie, że B jest fantazją, musi być fałszyw;e, bo jeśli byłoby prawdziwe, mógłbyś wyobrazić sobie byt doskonalszy, co przeczyłoby hipotezie. B więc istnieje i Anzelm definiuje je jako Boga. Innymi słowy Bóg jest właśnie tym bytem, który uważamy za najdoskonalszy, ja ki możemy sobie wyobrazić. Jeślibyśmy tylko szukali najdoskonal szego istniejącej bytu, nie doszlibyśmy do konkluzji Anzelma, po nieważ nie potrafilibyśmy dowieść, że znaleźliśmy Boga. Istota te go dowodu leży w koncepcji bytu jako rodzaju doskonałości samej w sobie, nie w jakimkolwiek wcześniejszym doświadczeniu jego istnienia. Ale to stanowi właśnie problem dowodu ontologicznego Anzel ma. Wbudowanie istnienia w definicję „najdoskonalszego wyobrażalnego bytu”, a następnie powiedzenie, że taki byt istnieje, jest tyl ko innym sformułowaniem jego definicji. W przeciwnym razie jego zaprzeczenie niekoniecznie byłoby fałszywe, jak tego wymaga do wód. Istnienie i doskonałość odnoszą się dokładnie do tej samej rze 21
czy. Dowód Anzelma jest w ten sposób/aby użyć słów Kanta, zale dwie „żałosną tautologią”. Nie Kant pierwszy zdał sobie sprawę, że dowód Anzelma nie do. końca jest prawidłowy. Już współczesny Anzelmowi Gaunilo z Marmoutier wykazał, że dowód ontologiczny mógłby zostać użyty do udowodnienia istnienia nieomal wszystkiego. Przykład podany przez Gaunilo dotyczył doskonałej wyspy, lepszej niż jakakolwiek znana wyspa, miejsce wszelkich wyobrażalnych przyjemności. Jeśli możemy wyobrazić sobie taką rzecz, musimy mieć jej wyobrażenie. I jeśliby ona nie istniała, moglibyśmy wyobrazić sobie doskonalszą, czyli istniejącą wyspę. Dlatego musi ona istnieć. Jak odpowiedział na ten zarzut sam Anzelm, Gaunilo pominął istotę rzeczy, ponieważ idea wyspy nie zawiera idei istnienia, tak jak idea idealnego koła nie zależy od istnienia jakiegokolwiek takiego koła. Koncepcja bytu natomiast musi zawierać ideę istnienia. Może my sobie łatwo wyobrazić, że doskonała wyspa lub doskonałe koło nie istnieją, ale nie możemy sobie wyobrazić, że nie istnieje najdo skonalsze istnienie, ponieważ sama idea to wyklucza. To, co nie mo że istnieć, jest z definicji gorsze niż to, co nie może nie istnieć. To rozumowanie przekonało Kartezjusza, Spinozę i Leibniza, aby wy mienić tylko największych, do prawidłowości dowodu Anzelma. Musiało minąć ponad siedem wieków, zanim Kant w końcu od rzucił ten dowód. W Krytyce czystego rozumu (1781) wykazał, że Anzelm pomieszał kategorie, traktując jednostkę gramatyczną (orzeczenie ,jest”, „istnieje”) jako kategorię ontologiczną. Powie dzenie, że rzecz „jest” lub „istnieje”, nie jest, według Kanta, doda niem do niej czegokolwiek. Jest natomiast stwierdzeniem, że coś w' rzeczywistości istniejącego odpowiada naszemu pojęciu. Powie dzenie „to krzesło istnieje” nie jest dodaniem niczego do krzesła, ale tylko wydaniem sądu na jego temat - z naszego doświadczenia wy nika, że krzesło jest rzeczywiste. Możemy tylko wtedy powiedzieć, że coś „jest” lub że „istnieje”, kiedy możemy tego doświadczyć. Prawdziwość tego twierdzenia zależy od relacji pomiędzy słowem czy pojęciem i realną rzeczą. Reasumując - jeśli Bóg nie istnieje, nie może zostać „udoskona lony” przez dodanie mu egzystencji, ponieważ nie ma „Tego”, któ
remu moglibyśmy coś dodać. Jeśli znika orzeczenie „istnieje”, zni ka także podmiot „Bóg” (lub „najdoskonalsza v/yobrażalna rzecz” lub „krzesło”, łub jakikolwiek inny zaproponowany podmiot). Po dobnie powiedzenie „Bóg nie istnieje” nie „odejmuje” niczego Bo gu, ponieważ my tylko wysuwamy przypuszczenie, że nie ma takie go bytu jak „Bóg”, któremu moglibyśmy coś zabrać - w tym wy padku „Bóg” jest podmiotem gramatycznym, nie rzeczywistym. Innymi słowy nie ma logicznej sprzeczności w stwierdzeniu, że „najdoskonalszy wyobrażalny byt nie istnieje”: utrzymujemy lub usiłujemy stwierdzić, że taki byt nie ma obiektywnej realności, a nie przeczymy pojęciu tego bytu jako takiego. 1 jeśli zaprzecze nie („X nie istnieje”) nie jest logicznie sprzeczne, to nie wynika z niego koniecznie zdanie twierdzące („X istnieje”). Jedynym prawdziwym testem na istnienie lub nieistnienie czegoś jest do świadczenie. I to był praktycznie koniec „dowodu” Anzelma, chociaż od tamtej pory podejmowano jeszcze wiele prób ratowania tego typu argu mentacji. Żadna się nie udała - wszystkie zawierały pewne pomie szanie kategorii, trzeba jednak doceniać ludzkie wysiłki.
Zakład Pascala Zbadajmy ten punkt i powiedzmy; „Bóg jest albo go nie nuT’\ Ale na którą stronę się przechylimy? Rozum nie może tu nic określić: nieskończony chaos oddziela nas. Na krańcu tego nieskończonego oddzielenia rozgrywa się partia, w której wypadnie orzeł czy reszka. Na co stawiacie? Blaise Pascal, M yśli, przeł. Tadeusz Żeleński
Bóg może nie „grać w kości” [patrz rozdział „Stąd do niepewno ści”], ale my wszyscy gramy w kości z Bogiem. Taka jest konkluzja siedemnastowiecznego francuskiego matematyka Blaise’a Pascala, kiedy zajął się wiecznie sprawiającym problem pytaniem o istnienie Boga. 23
Pascal, inaczej niż Anzelm, twierdził, że niemożliwe jest dowie dzenie, że Bóg istnieje - tak naprawdę utrzymywał, że ludzki rozum jest niezdolny do stwierdzenia czegokolwiek z absolutną pewnością.;; Ważnym pytaniem było dla niego, czy powinno się wierzyć w ist nienie Boga, i jego odpowiedź brzmiała, że trzeba by być głupcem, aby nie wierzyć. W swoim rozumowaniu Pascal wykorzystywał ra chunek prawdopodobieństwa, którego był jednym z twórców. (Miał nadzieję trafić w ten sposób do przekonania swoim arystokratycz nym przyjaciołom, zagorzałym graczom). Według Pascala twoja wiara lub niewiara w Boga sprowadza się do zakładu. Jeśli Bóg istnieje i Pismo święte mówi prawdę, wiara da ci nieskończone szczęście po śmierci. Jeśli Bóg nie istnieje, wszyst ko, co masz do stracenia, wierząc w niego, to skończone przyjemno ści skończonego życia. Nawet jeśli uważasz, że szanse na istnienie Boga są bliskie zeru - Pascal szacował je na blisko 50 procent - jedy nym racjonalnym wyborem jest zagrać. (W terminach matematycz nych każdy skończony procent nieskończoności jest nadal nieskoń czonością). Czyli rozum podpowiada, że musisz uwierzyć w Boga. Oczywiście możesz nadal opierać się rozsądkowi, ale to tylko na skutek przyzwolenia, aby wzięły nad tobą górę namiętności. We dług Pascala można je opanować, postępując tak Jakby się wierzyło w Boga, i uczestnicząc w chrześcijańskich obrzędach. Kiedy już do nich przywykniesz, odkryjesz, że porzuciwszy swoje pierwotne zwyczaje, stałeś się nawet szczęśliwszy niż przedtem i to, według Pascala, jest prawdziwą wygraną w tym zakładzie. Argument Pascala jest całkiem zgrabny, ale mnożenie i dzielenie nieskończoności jest niepewnym interesem. Logika Pascala mogła by uczynić podążanie za dowolną obietnicą nieskończonego szczę ścia, religijnego lub innego, postępowaniem racjonalnym, jeśli by łaby niezerowa szansa na sukces. (Gdyby był, na przykład, jeden procent szansy, na znalezienie Źródła Młodości, powinieneś zaraz wszystko rzucić i ruszyć na poszukiwanie). , Aby zakład Pascala miał sens, musisz założyć większość tego, co on chciał udowodnić - że jeśli Bóg istnieje, to jest On nieskoń czony, wszechwiedzący i wszechpotężny, i że jest rzeczywiście autorem Biblii. Ale oczywiście istnieje nieskończona liczba in 24
nych możliwości - na przykład, że Bóg istnieje, ale nie dba o za chowanie się jednostek lub (bardziej druzgocące dla argumentacji Pascala) że Bóg istnieje, ale nie jest tak naprawdę bytem nieskoń czonym. W każdym razie jest znacznie trudniej działać, kierując się wia rą, której się nie ma, niż Pascal był skłonny przyznać. (Poza tym prawdopodobnie Bóg wiedziałby, czy postępujesz uczciwie, czy tyl ko grasz). Jeśli przyjrzeć się ludzkiej naturze, pewne przyjemności zwykle wygrywają z tymi niepewnymi, nieważne jak są one atrak cyjne. W gorączce namiętności nieskończone możliwości mogą wy dawać się całkiem nieznaczące.
„Bóg um arf Człowiek oszalały. - Czy nie słyszeliście o owym człowieku oszalałym, który w jasne przedpołudnie latarnię zaświecił, wybiegł na targ i wołał bezustannie: „Szukam Boga! Szukam Boga!” - Ponieważ zgromadziło się tam właśnie wielu z tych, którzy w Boga nie wierzyli, więc wzbudził wielki śmiech. [...] „Gdzie się Bóg podział? - Zawołał, powiem wam! Zabiliśmy go wy i ja! Wszyscy jesteśmy jego zabójcami” . [...] „Bóg umarł! Nie żyje! Myśmy go zabili!”. Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna przeł. W. Berent, K. Drzewiecki, L. Staff, St. Wyrzykowski
Szekspir nie powiedział „Być albo nie być”. On to napisał, a po wiedział to Hamlet. Również Friedrich Nietzsche nie powiedział „Bóg nie żyje” - to powiedział „człowiek oszalały”. I chociaż praw dą jest, że Nietzsche sam postradał zmysły w wieku lat 45, to i tak nie znika różnica pomiędzy życiem i literaturą, nawet kiedy ta ostat nia zwie się filozofią. Co więc „człowiek oszalały” ma na myśli? Nie to, że są na świę cie „niewierzący”, bo to było zawsze prawdą, i nie po prostu, że Bóg nie istnieje. Bo jeśli „Bóg nie żyje”, to kiedyś musiał być żywy. Ale jest to paradoks, bo jeśli Bóg żył kiedykolwiek, nigdy nie mógłby umrzeć, będąc wiecznym. 25
Szaleniec więc nie mówi o Bogu wierzących, który zawsze był i zawsze będzie, ale raczej o tym, co Bóg reprezentował i znaczył dla jego kultury. Ten Bóg był wspólną wiarą w Boga, wiarą, która w dziewiętnastowiecznej Europie wygasała. Tam gdzie kiedyś był Bóg - w centrum wiedzy i znaczenia - teraz jest pustka. Zarówno nauka, jak i filozofia traktują Boga jako do nich nienależącego i człowiek staje się miarą wszechrzeczy. My, ludzie Zachodu, zwracając się jeszcze bardziej w stronę przyrody i odwracając od tego, co nadprzyrodzone - „zabiliśmy” Boga naszych przodków. Niewierzący w przypowieści Nietzschego myślą, że poszukiwanie Boga jest raczej zabawne - tylko szaleniec zdaje sobie sprawę z niezwykłej powagi śmierci Boga. Nie żeby ją opłakiwał; w istocie nazywają „wielkim aktem”, ale prawdopodob nie aktem zbyt wielkim dla nas, dla morderców, do zniesienia. „Czy po to, aby okazać się jedynie jego godnym, nie powinniśmy sami . stać się bogami?”*. To jest pytanie postawione w przypowieści Nietzschego, który w rzeczywistości czuł wstręt do metafizycznych spekulacji na temat zrozumiałości, natur}' i istnienia (lub nieistnienia) takich nadprzyro dzonych abstrakcji jak „Bóg”. Nie mógł kpić z Boga, ale miał dużo do powiedzenia na temat religii - w szczególności chrześcijaństwa. Religia, przez skupianie się na życiu wewnętrznym, jest dla niego w rzeczywistości rodzajem śmierci - odciąga nas od życia i prawdy, które są na tym świecie, a nie w jakiejś nadprzyrodzonej krainie nigdy-nigdy. Co więcej religia taka jak chrześcijaństwo, poza nauczaniem^ o Jezusie, podtrzymuje nietolerancję i konformizm, których Nie tzsche szczególnie nienawidził. Wszystko, co stare, zwyczajowe, normatywne lub dogmatyczne - sądził - jest przeciwne życiu i god ności. Ujawnia to, co nazywał „moralnością niewolnika”. W pewnym sensie, aby człowiek mógł żyć - musi „zabić” Boga - musi przezwyciężyć dogmaty, konformizm, przesądy i strach. Jest to nie zbędny pierwszy krok na drodze stawania się, nie bogiem, ale „nadczłowiekiem” (Übermensch) [patrz rozdział Nadczłowiek].
IDEE SPRZED STULECI: FILOZOFIA GRECKA
„Wszystko się zmienia z wyjątkiem samej zmiany” Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki HerakJit
Współcześni Heraklitowi Grecy nadali mu przydomek „Ponury” i mieli swoje powody. Heraklit (żył ok. 540-480 p.n.e.) był prawdo podobnie najbardziej proroczym spośród wszystkich myślicieli przed Sokratesem. Surowy i wyniosły, nieugięty w swoich poglą dach, twierdził, że wszystkie rzeczy, tak dobre, jak złe, są niestałe. Podobnie jak Tales z Miletu (ojciec greckiej filozofii), Heraklit sądził, że wszystko, co istnieje, powstało z jednego pratworzywa (gr. arche - początek), którym musi być jeden z czterech „żywio łów” - ziemia, powietrze, ogień i woda. Tales wybrał wodę, Hera klit natomiast ogień. „Całością wszechrzeczy steruje błyskawi ca”* - tak brzmiała jego tajemnicza maksyma. Świat, twierdził, jest jak płomień świecy: zawsze pozornie ten sam, ale nieustannie zmieniający się, jeśli chodzi o formę substan cji. Co dziwne, że jego najsłynniejszy przykład tego paradoksu forma-substancja ma „wodny” charakter: „Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki”. Bo chociaż rzeka może się wydawać zawsze tą * Filozofia Starożytnej Grecji i Rzymu, J. Legowicz (red.)
* Tamże.
26
27
samą rzeką, jej wody nieustannie płyną. W momencie kiedy wcho dzisz do wody, ona już odpływa. Cały świat jest jak ciągły strumień. Zmiana jest stała i nieunik niona. Do poglądu Heraklita, że wszystko się zmienia, inni dodali logiczną konkluzję „prócz samej zmiany’*. Heraklit nie uważał, że wszystko jest chaosem - przemianami i konfliktami rządzi prze wodnia zasada, porządkująca siła, którą nazwał logos (gr. XóyoQ, rozumem kosmicznym. To dzięki temu niematerialnemu logos, wpisanemu w porządek świata, z konfliktu i zmiany powstaje piękno i przyjemność. Kon flikt „jest rodzicem i królem wszystkiego”, ale rozum rządzący światem sprawia, że „rozbieżne czynniki się łączą i powstaje naj piękniejsza harmonia”. To jeden z paradoksów Heraklita. Bez prze ciwieństw rzeczywistość nie jest możliwa - dobro nie istnieje bez zła, zdrowie bez choroby, sytość bez głodu, wypoczynek bez zmę- ~ czenia - są to dwie strony tej samej metafizycznej monety, z których jedna przechodzi w drugą, w miarę jak moneta się obraca. Idee Heraklita pojawiły się ponownie, chociaż nieco zmienione, w filozofii Empedoklesa (piąty wiek przed naszą erą), która z kolei zainspirowała tworzącego cztery wieki później rzymskiego poetę Horacego do sformułowania wyrażenia Concordia discors - nie zgodna zgoda (Horacy, Listy 1,12, 79). Również w platońskiej kon cepcji zmiennego i nietrwałego świata materialnego i niezmienne go, niezniszczalnego świata idei [patrz Jaskinia Platona, strona 23] widać ślady poglądów Heraklita, podobnie zresztą (choć mniej bez pośrednio) jak u Eklezjasty, którego wart pieśni werset „wszystko ma swój czas”* jest właśnie jednym z wielu greckich odniesień w pismach tego biblijnego mędrca.
* Księga Koheleta, Pism o Św ięte, W ydawnictwo Pallotinum Poznari Warszawa 1988.
28
„Człowiek jest miarą wszechrzeczy” SOKRATES: Skoro więc nieomylny jestem i nie mogę podrwić głową, kiedy cho dzi o to. co istnieje albo staje się, to chyba i wiedzę posiadam o tern, co spostrze gam. TEAJTET: Nie może być inaczej. SOKRATES: Więc bardzo pięknie udało ci się powiedzenie, że wiedza to nic inne go, jak tylko spostrzeżenie. To na to samo wychodzi, co Homer mówi i Heraklit, i wszyscy ludzie tego pokroju, że wszystko się rusza, jak woda w potoku, a wedle Protagorasa, arcymądrego, że człowiek jest m iarą wszystkich rzeczy. Wedle Teajteta znowu - że, wobec tego, spostrzeżenie jest wiedzą. Serio, Teajtecie, przyznamy, że to jest właśnie twoje, niby nowo narodzone, dziecko, przy którem ja byłem aku szerką, czy jak mówisz? Platon, Teajtet, przeł. W ładysław Witwicki
Jeśli znajome ci są choć trochę metody Sokratesa, zgadłeś już pewne, że szykuje się do wykazania Teajtetowi błędności jego prze konań. Idea, że „człowiek jest miarą wszechrzeczy”, uderza Sokra tesa zarówno jako próżna, jak i fałszywa, nie mówi on jednak tego wprost, lecz łagodnie naprowadza swojego interlokutora, stosując „metodę Sokratesa”*, tak że Teajtet sam do tego dojdzie. Na końcu żaden z nich nie ustali prawdy, ale przynajmniej przyznają, że Protagoras się mylił. Protagoras (piąty wiek przed naszą erą) był założycielem grupy zwanej sofistami, którzy wierzyli, że mądrości można się nauczyć (odpłatnie) - w tym czasie był to pogląd radykalny. Podstawowa za sada filozofii Protagorasa brzmiała, że „człowiek jest miarą wszech rzeczy”. Innymi słowy, rzeczy istnieją o tyle, o ile je postrzegamy. Obiektywny świat jest skrojony na miarę człowieka i nie ma nic po za człowiekiem, co determinuje byt lub prawdę. Ta raczej abstrak cyjna idea, która jest potępieniem Sokratesowskiego pojęcia idei, stała się zaskakująco popularnym powiedzeniem. Dzisiaj wydajemy się jednak przez nią rozumieć, że „nasze potrzeby i pragnienia de terminują to, co jest w świecie najważniejsze”. * Zwaną elenkchos (przyp. tłum.).
29
Paradoks Zenona Prawdopodobnie słyszałeś jakąś wersję paradoksu Zenona - lub raczej jednego z jego paradoksów. Grecki filozof (piąty wiek przed naszą erą) wymyślił ich krocie. W rzeczywistości Zenon, filozoficz ny prowokator, uczynił z paradoksu swoją filozofię. Tylko jeden paradoks jednak nosi miano Paradoksu Zenona i znany jest w wielu wersjach. Obecnie najbardziej popularną jest następująca: Przypuśćmy, że podróżujesz od punktu A do punktu B. Aby osiągnąć B, musisz najpierw przebyć połowę dystansu. Kiedy już przybędziesz do środkowego punktu, musisz przebyć połowę pozostałej odległości. Ale kiedy się już znajdziesz w połowie tego dystansu, nadal będziesz musiał przebyć połowę odległości. W rzeczywistości ten ciąg dąży do nieskończoności {ad in finitum). Ponieważ przebycie połowy danego dystansu zabiera trochę czasu, nieważne jak mało, i ponieważ pozostała odległość może być zawsze podzielona na dwie, dlatego przejście od A do B zajmie ci nieskończoną ilość czasu. Czyli niemożliwe jest dotarcie do B. Ciekawszą wersją paradoksu jest wyścig żółwia z Achillesem. Powiedzmy, że Achilles pozwala, aby żółw wystartował pierwszy. Można dowieść, używając logiki Zenona, że nie będzie wtedy mógł wygrać wyścigu. Załóżmy, że Achilles zaczyna biec o pierwszej/ Aby dogonić żółwia, musi najpierw dobiec do miejsca, w którym żółw był o godzinie pierwszej i zabiera mu to dziesięć minut. W cią gu tych dziesięciu minut żółw przemieścił się już trochę do przodu, zatem, żeby go dogonić, Achilles musi teraz osiągnąć punkt, w któ rym żółw był o 1.10. To zajmie mu kilka minut, powiedzmy pięć. Ale w ciągu tych pięciu minut żółw znowu pokona pewną drogę w kierunku linii mety i teraz Achilles musi dobiec tam, gdzie żółw był o 1.15. I tak dalej. Dlatego żółw zawsze będzie przed Achille sem, nieważne, o ile szybciej biegnie Achilles. Zenon oczywiście wiedział, źe w rzeczywistości, jaką powszech nie rozumiemy, Achilles lub jakikolwiek inny zdrowy człowiek mo że łatwo prześcignąć żółwia. Zenon po prostu nie wierzył, że po wszechne rozumienie rzeczywistości jest spójne, ponieważ, jak usi łował udowodnić, zdrowy rozsądek i prawa ruchu wzajemnie się wy 30
kluczają. (Błędem Zenona było, że nie zdał sobie sprawy, iż dzieli nieskończoność przez nieskończoność, ale to są detale, w które na prawdę nie musisz się wgłębiać). To, co Zenon naprawdę stara! się udowodnić, było doktryną jego mentora Parmenidesa. którego poglą dy na istnienie i nieistnienie były raczej abstrakcyjne - zdaniem Parmenidesa tak naprawdę rzeczywistość była nierzeczywista. Filozofowie greccy współcześni Parmenidesowi nie potrafili » znaleźć luki w jego rozumowaniu. Pierwszemu to się udało Platono wi, który zaatakował doktryny Parmenidesa w serii dialogów (Parmenides, Teajtet, Sofista). Ale Platon nie odniósł całkowitego zwy cięstwa, ponieważ Arystoteles nadal uważał, że trzeba podjąć wy zwanie i udowodnić fałszy wość argumentów Parmenidesa i Zenona, co zrobił w wykładzie o przyczynach ruchu. Ostateczna teza Arysto telesa miała jednak pewne niedostatki [patrz Pierwszy Poruszyciel].
Jaskinia Platona (idealizm) Potem powiedziałem: Przedstaw sobie obrazowo, jako następujący stan rzeczy, naszą naturę ze względu na kulturę umysłową i jej brak. Zobacz! Oto ludzie są niby w podziemnym pomieszczeniu na kształt jaskini. Do groty prowadzi od góry wejście zwrócone ku światłu, szerokie na całą szerokość jaskini. W niej oni siedzą od dziecięcych lat w kajdankach; przykute mają nogi i szyje tak. że trwają na miejscu i patrzą tylko przed siebie; okowy nie pozwalają im obracać głów. Z góry i z daleka pada na nich światło ognia, które się pali za ich plecami, a pomiędzy ogniem i ludźmi przykutymi biegnie górą ścieżka, wzdłuż której widzisz murek zbudowany równolegle do niej, podobnie jak u kuglarzy przed publicznością stoi przepierzenie, nad którym oni pokazują swoje sztuczki. Widzę - powiada. Więc zobacz, jak wzdłuż tego murku ludzie noszą różnorodne wytwory, które sterczą ponad murek; i posągi, i inne zwierzęta z kamienia i z drzewa, i wykonane rozmaicie i oczywiście jedni z tych, co je noszą, wydają głosy, a drudzy milczą. Dziwny obraz opisujesz i kajdaniarzy osobliwych. Podobnych do nas - powiedziałem. - Bo przede wszystkim czy myślisz, że tacy ludzie mogliby z siebie samych nawzajem widzieć cokolwiek innego prócz cieni, które ogień rzuca na przeciwległą ścianę jaskini? Platon, Państwo, księga 7, przeł. Jan Karłowski, Norbert Leśniewski, Andrzej Przyłębski, w Richard H. Popkin, Avrum Stroił Filozofia
31
Platon (ok. 428-348 roku przed naszą erą) nie uważał, że żyje w najlepszym ze wszystkich możliwych światów. Jest to rodzaj wię zienia, pisał, w którym jesteśmy zamknięci w ciemności i cieniu. Ale poza tym więzieniem istnieje jasny i obiecujący świat prawd, które nazwał ideami lub formami, co jest powodem, dla którego je go doktrynę nazywamy idealizmem. Najbardziej przekonująco Platon rozwinął swoje idealistyczne idee w Pańskie, gdzie jak zwykle narratorem jest jego mistrz So krates. (W jakim stopniu Sokrates rzeczywiście podzielał poglądy Platona, nie wiadomo). Sokrates porównuje codzienny świat z „podziemną jaskinią” lub grotą, w której jesteśmy unieruchomie ni łańcuchami. Przed nami znajduje się ściana, a za nami ogień. Nie mogąc odwrócić głów, widzimy tylko cienie rzucane na ścianę przez ogień. Nie widząc nic więcej, bierzemy te cienie za „rzeczy wistość” i nasi towarzysze z jaskini i wszystkie rzeczy w niej się znajdujące nie mają dla nas innej realności poza tą. Ale gdybyśmy mogli uwolnić się z łańcuchów, gdybyśmy mogli przynajmniej się obrócić w kierunku wyjścia z jaskini, zdalibyśmy sobie w końcu sprawę z naszej pomyłki. Z początku bezpośrednie światło byłoby bolesne i dezorientujące. Ale wkrótce byśmy się do niego przyzwyczaili i zaczęli rozpoznawać prawdziwe osoby, które znaliśmy jako cienie. Nawet wtedy nie porzucilibyśmy swojego przywiązania do cie ni, ciągle wierząc, że są one realne i uznając za iluzje ich źródła. Ale jeśli wyciągnięto by nas z jaskini na światło, wcześniej czy później zyskalibyśmy właściwy ogląd rzeczy i żałowali naszej wcześniej szej ignorancji. Alegoria Platona jest atakiem na hasze nawyki myślowe. Jesteś my - mówi - przyzwyczajeni do akceptowania konkretnych obiek tów wokół nas jako „rzeczywistych'’. Ale one takie nie są. Lub ina czej - są tylko niedoskonałymi i mniej „rzeczywistymi” kopiami nie zniszczalnych i wiecznych „form”. Te formy, jak definiuje je Platon, są wieczne, idealne, są pierwotnymi bytami, z których (w jakiś spo sób) zostały utworzone wtórne, niedoskonałe i podatne na zniszcze nie kopie. Na przykład każde krzesło w znajomym nam świecie obiektów jest tylko imitacją lub „cieniem” Idealnego Krzesła. Każde
biurko jest kopią Idealnego Biurka, które się nigdy nie zmienia, które istnieje w wieczności i na które nigdy nie będziesz mógł wylać kawy. Idealne krzesła i biurka, według Platona, nie są fantazjami w rzeczywistości są one bardziej „realne” niż ich materialne imita cje, ponieważ są doskonalsze i uniwersalne. A ponieważ nasze nie doskonałe zmysły zawsze były oszukiwane, jesteśmy ślepi na świat idei. Nasze umysły są przywiązane do imitacji, które mylnie bierze my za rzeczywistość. Jesteśmy więźniami w filozoficznej jaskini. Ale nie wszystko jest stracone, bo chociaż wszyscy ludzie są w okowach, filozofia może nas uwolnić. Jeśli tylko jej na to pozwo limy, wydostanie nas z jaskini ciemności i ignorancji na światło prawdziwego istnienia. Możemy przez jakiś czas nie akceptować te go, co wtedy zobaczymy, przy wiązani do „realności'’ obiektów, i za przeczać prawdziwości filozoficznych idei. Ale prędzej czy później zaczniemy widzieć wyraźnie, a nawet zbliżać się do wyższej idei, idei idei, która jest Ideą samego Dobra. Oczywiście będąc filozo fem, Platon definiuje Dobro jako wiedzę.
32
33
Trzy prawa myślenia Jeśli przeto jest niemożliwe, ażeby twierdzenie i przeczenie były równocześnie prawdziwe, to również jest niemożliwe, ażeby przeciwieństwa mogły współistnieć w tym samym przedmiocie, chyba że obydwa przysługują mu w pewien sposób, albo jedno przysługuje mu w pewien sposób, a drugie bezwarunkowo [...] Z drugiej jednak strony, nie jest możliwe, ażeby między sprzecznościami mogło być coś pośredniego, lecz o jednym przedmiocie trzeba koniecznie albo coś twierdzić, albo coś przeczyć. Arystotelesa, M etafizyka, przeł. Kazimierz Leśniak
Przez ponad dwa wieki logicy zachodni nie rozstawali się z trze ma podstawowymi „prawami myślenia’. Te z pozoru niepodważal ne aksjomaty praktycznie określają sposób, w jaki myślimy. Są jed nak dużo bardziej skomplikowane i mniej oczyw iste, niż się z pozo ru wydają.
Te trzy zasady, tak jak je sformułował Arystoteles, brzmią nastę pująco: ' 1) Rzecz jest identyczna z samą sobą. Standardowe symboliczne wyrażenie tego prawa, noszącego nazwę „zasady tożsamości’*, to „A = A”. Na przykład Sokrates jest Sokratesem. 2) Rzecz nie może jednocześnie być i nie być - „A i nie-A jest fał szem”. To jest tzw. zasada niesprzeczności. Na przykład: „Nie prawdą jest, że Sokrates jest jednocześnie człowiekiem i nie-człowiekiem. 3) Jeśli się założy określony stan lub jakość A, rzecz musi ją albo mieć, albo jej nie mieć - „albo A, albo nie-A". Ta zasada nazy wa się „zasadą wyłączonego środka’*, ponieważ nie ma stanu po średniego pomiędzy A i nie-A. Na przykład: „Sokrates jest albo żywy, albo nieżywy”. Trudno dyskutować z którymkolwiek z tych praw, które normal nie są traktowane jako absolutnie pewne. Ale filozofów i matematy ków nie obchodzi to, co jest normalne, ale to, co jest prawdziwe. Czy te prawa są koniecznie prawdziwa w7każdej możliwej sytuacji? Już mniej więcej od stulecia odpowiedz brzmi „nie”. Wątpliwości pojawiły się, kiedy filozofowie zaczęli się bardziej zastanawiać nad znaczeniem ,jest’’ i „nie” w prawach Arystotelesa. Ponieważ takie słowa mogą być używane na wiele różnych sposo bów, zasady łatwo popadają w semantyczny zamęt. Najwięcej kło potów sprawia prawo wyłączonego środka (3). Weźmy prosty przy kład: „róża jest albo czerwona, albo nie jest czerwona”. Czy to rze czywiście takie proste? Być może ty i ja nie zgodzilibyśmy się, jak czerwona musi być róża, żeby być „czerwoną”. Być może nie zga dzamy się nawet, co to znaczy „czerwony”. Miałem kiedyś starego volkswagena, którego ja nazywałem „czerwonym*’, a inni „poma rańczowym*’. Wszyscy zgadzaliśmy się, że jest bardzo brzydki, ale nie mogliśmy się zgodzić co do opisu tej brzydoty. Określenia („predykaty”, aby użyć terminu z logiki) są często subiektywne. Mogę uważać, że Jan jest wysoki, a ty - że niski. Obaj możemy mieć rację. Co to znaczy mieć „rację”? Czy możemy 34
powiedzieć, że obydwa zdania są „prawdziwe”? Weźmy inny przy kład: zdanie „jednorożce są złośliwe”. Jest to fałsz, ponieważ jed norożce nie istnieją. Ale zdanie będące jego zaprzeczeniem „jedno rożce nie są złośliwe” jest również nieprawdziwe, z tego samego powodu. Matematycy mają ostatnio podobne obiekcje wobec wszystkich praw, a przynajmniej wobec twierdzenia, że są one wystarczającą bazą logiki. Można powiedzieć, że „5 jest 5*’ lub że „5 nie może być nie-5” lub że „5 musi być albo parzyste, albo nieparzyste”. Wszyst ko w porządku. Kiedy jednak wkraczamy do królestwa liczb nie skończonych, takie twierdzenia przestają mieć znaczenie. Nie mo żemy dowieść, że nieskończona liczba jest albo parzysta, albo nie parzysta. („Zero jest parzyste” i „jeden jest liczbą pierwszą” są in nymi twierdzeniami, których nie można dowieść). Podobnie, aby posłużyć się przykładem z fizyki, nie możemy powiedzieć, że „światło jest albo falą, albo nie jest falą”. Z powodów takich jak te przytoczone, trzy zasady logiczne Arystotelesa popadły w niełaskę, przynajmniej w kręgach naukowych. Zasady spotykały się także z krytyką filozofów, z których naj ważniejszy był G. W. F. Hegel. Według Hegla pojęcia mogą być w pewnym sensie swoimi zaprzeczeniami. Więcej na ten temat tej idei, od której kręci się w głowie, przeczytasz w rozdziale Dialektyka.
COGITO ERGO CO? POCZĄTKI WSPÓŁCZESNEJ FILOZOFII
Z perspektywy czasu nie musi się to wydawać dużym osiągnię ciem, ale kiedy Kartezjusz (René Descartes) dowiódł swej własnej egzystencji, było to wielkie wydarzenie. Jeden z najprostszych, najelegantszych i najbardziej znanych do wodów filozoficznych, „Myślę, więc jestem’', uderzył w tak modny w czasach Kartezjusza sceptycyzm. Przyjaciele i znajomi francu skiego matematyka i filozofa (1596-1650) utrzymywali, że nic nie jest pewne, ponieważ umysł jest bardzo łatwo oszukać. Jednak po osiągnięciu pierwszego sukcesu, którym było wynale zienie kartezjańskiego układu współrzędnych, Kartezjusz zajął się udowadnianiem, że przynajmniej niektóre rzeczy (na przykład do
wody matematyczne) są rzeczywiście absolutnie prawdziwe. Uwa żał, że bez takiej pewności nie może być w ogóle mowy o prawdzi wej wiedzy - samo prawdopodobieństwo nie wystarczy. Kartezjusz przyjął za pewnik, że- wiedza musi być ostatecznie oparta na jednym niepodważalnym fakcie (a nie na, powiedzmy, dwóch lub dziesięciu). Aby go znaleźć, zaczął od przyjęcia znanych argumentów sceptyków. Załóżmy, razem z Kartezjuszem, że nasze zmysły są zawodne i często doprowadzają nas do błędnych wnio sków'. (Na przykład, widzimy, że Słońce „wschodzi”, ale to Ziemia się porusza, czasem sny i złudzenia bierzemy za rzeczywistość). Dlatego z powodu, że są niepewne i prawdopodobnie iluzoryczne, musimy odrzucić wTażenia odbierane przez zmysły jako podstawę wiedzy. To, co zostało, to rozum, który Kartezjusz i inni „racjonaliści” uważali za bardziej niezawodny przy poszukiwaniu prawdy niż do świadczenie. Ale przypuśćmy, że rozum także jest omylny i że na wet logika wprowadza w błąd. Może tak wydawałoby się oczywiste twierdzenia jak „2 + 2 = 4” i „szczęście jest dobre” są w rzeczywi stości fałszywe i zostały zasiane w naszych umysłach przez wszech mocnego złego demona zdeterminowanego, aby całkowicie nas omamić. Przypuśćmy dalej, że cały świat i wszystko na tym świę cie, włączając w to racjonalne myślenie, jest snem w tym umyśle złego demona. Nie mamy sposobu, aby sprawdzić, czy to jest praw da czy fałsz. Co więc zostało, aby móc posłużyć jako absolutna prawda? Odpowiedź Kartezjusza: przede wszystkim właśnie sam fakt, że to wszystko wymyślił. Czyli że nie ma znaczenia, do jakiego scena riusza rzeczywistości dojdziesz, nadal będziesz o nim myślał. A je śli myślisz, musisz istnieć. Lub - w łacińskiej wersji z Rozprawy o metodzie - Cogito ergo sum. „Myślę, więc jestem”. Oto w końcu, podsumował Kartezjusz, fundament prawdziwej wiedzy - myśl jako taka i wszelkie myśli konkretne (takie jak „sub stancja", „jaźń” i „Bóg”) są przyrodzone naszemu umysłowi. Ale tu taj musimy przerwać, by zadać Kartezjuszowi kilka pytań. Załóżmy, że cogito ergo sum jest prawdą i zignorujmy możliwość, że sama myśl może być złudzeniem. Nawet wtedy nie prowadzi to bezpo
36
37
„Myślę, więc jestem” (Cogito ergo sum) Zaraz jednak potem zwróciłem uwagę na to, że w chwili, gdy chciałem tak myśleć, źe wszystko jest fałszywe, stawało się konieczne, bym ja, którym to myślał, był czymś. A spostrzegłszy, że to prawda: myślę, więc jestem , była tak niezachwiana i pewna, że wszelkie najbardziej dziwaczne przypuszczenia sceptyków nie zdołały jej zachw iać, uznałem bez obawy błędu, że mogę ją przyjąć jako pierwszą zasadę filozofii, której poszukiwałem. René Descartes, Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem i poszukiwania prawdy w naukach. przeł. Wanda Wojciechowska
średnio do wrodzonych i niepodważalnych idei, takich jak „Bóg” -treści naszych myśli, jeśli nie one same, mogą być nadal podstępem demona. Jednak dla Kartezjusza takie wnioski były niewyobrażalne. Był pewien, że istnieje, ponieważ myśli, i że pewne jasne i szczególne wyobrażenia są esencją myśli: bez nich myśli by nie było. I ponie waż wszechpotężny i miłosierny Stworzyciel - Bóg - był wśród tych wyobrażeń, Bóg musi istnieć. A będąc wszechpotężnym i mi łosiernym, Bóg zapobiegł istnieniu wszechpotężnego podstępnego demona zła. Kiedy odrzucimy demona, odrzucimy nasze wątpliwo ści dotyczące prawd matematycznych i logicznych. To nadal pozostawia nas z problemem niepewności doznań zmy słowych. Kartezjusz sądził, że Bóg nigdy nie pozwoliłby nas całko wicie zwodzić, zatem możemy ufać przynajmniej temu, że świat ist nieje i że jego substancja jest rzeczywista. Z drugiej strony fizyczna substancja jest całkowicie inna i osobna w stosunku do myśli, co prowadzi do słynnego problemu Kartezjusza „umysł-ciało”. Jeśli umysł istnieje, gdzie się znajduje? Jeśli gdzieś jest, ma fi zyczną lokalizację i postać, musi więc być jakimś rodzajem sub stancji. Jeśli nie ma substancji, w jaki sposób może istnieć? Karte zjusz nie potrafił rozwiązać tej zagadki (nieśmiało sugerował, że umysł znajduje się w szyszynce). W istocie nikomu nigdy nie uda ło się podać prawdziwie zadowalającego rozwiązania. Obecnie na ukowcy przychylają się do poglądu, że umysł to wyłącznie zespół reakcji neurochemicznych, ale nie będę z zapartym tchem oczeki wał dowodu. Racjonalizm Kartezjusza, wyrosły ze średniowiecznego poglą du, że prawda wymaga pewności, upadł w końcu wobec osiągnięć nauki empirycznej, dla której prawdy są zawsze hipotetycznym, prowizorycznym obiektem do ulepszania, i są zależne zarówno od prób i błędów, jak i od rozumu. Tak czy inaczej cogito ergo sum na dal pozostaje wielką ideą - ukoronowaniem filozofii starożytnej i si łą napędową nowoczesnej logiki i metafizyki. Układ współrzędnych kartezjańskich może wprawdzie przetrwać dłużej, ale pamiętamy o nim głównie dzięki cogito.
38
Widelec Hume’a Widelec Hume’a jest filozoficznym narzędziem do oddzielania problemów rzeczywiście interesujących od pozornych. Zapropono wana przez Szkota Davida Hume* a (1711-1776) podstawowa idea mówi, że każde zdanie i twierdzenie można zakwalifikować jako: 1) albo prawdziwe, albo fałszywe z definicji, 2) zależne od doświad czenia, 3) po prostu nonsensowne. To są trzy zęby widelca. Hunie uznawał za interesujące tylko twierdzenia typu drugiego, co jest po wodem, dla którego nazywany go „empirystą” (od greckiego empeiria ~ doświadczenie). W rzeczywistości jednak Hume ukradł zasadniczą koncepcję od tzw. racjonalisty Gotfrieda Leibniza (1646-1716), który wzorem Kartezjusza wyznawał przekonanie, że rozum jest pewniejszym drogowskazem do prawdy niż doświadczenie. Leibniz miał własny widelec, ale tylko z dwoma zębami: 1) twierdzenia logicznie ko nieczne, 2) twierdzenia „przypadkowe” (niepotrzebne). Przykłady koniecznych twierdzeń to „2 + 2 = 4” i „cocker-spaniel jest psem”. To, że są konieczne, znaczy, że ich negacja musi być fałszywa. Przy kłady przypadkowych twierdzeń to: „Cezar przekroczył Rubikon” i „George Bush jest prezydentem Stanów Zjednoczonych”. Takie zdania mogą być w rzeczywistości prawdziwe, ale ich zaprzeczenia niekoniecznie są fałszywe. Prawda i fałsz w takich wypadkach nie wynikają z logiki, ale zależą od historycznych wydarzeń, które mo gą mieć różny przebieg. Leibniz dokonał jednak tego rozróżnienia tylko po to, aby je od rzucić. Wierzył bowiem, że twierdzenia przypadkowe są konieczne, jeśli patrzy się na nie w odpowiedni sposób. George Bush musiał wygrać wybory, ponieważ ich wynik został wcześniej określony przez Boga. Nie ma innej „alternatywnej rzeczywistości”, w której Bush mógłby przegrać. Wszystko wygląda tak, jak zostało pomyśla ne, dlatego nie ma twierdzeń przypadkowych. Hume razem z innymi brytyjskimi empirystami kpił z takich kontynentalnych absurdów. Podobnie jak Leibniz, Hume wyodręb nił twierdzenia konieczne (które nazwał „stosunkami idei”) i przy padkowe („stany faktyczne”), ale utrzymywał, że się istotnie od sie 39
bie różnią. Nie tylko że „stany faktyczne” nie są zbędne, to w dodat ku bezużyteczne są „stosunki idei”. Według Hume’a każde zdanie, które jest koniecznie prawdziwe (lub „analityczne”, używając ter minu, który zaproponował Kant), jest po prostu tautologią: jest pu ste i nic nam nie mówi. Powiedzenie, że „cocker-spaniel jest psem” jest tylko innym sformułowaniem definicji cocker-spaniela. Powie dzenie, że „2 + 2 « 4” nie wnosi niczego nowego, ale jest tylko prze dłużeniem konsekwencji tego, jak zdefiniowaliśmy pewne terminy. Jedynym ważnym rodzajem twierdzenia, według Hume'a, jest stan faktyczny, który niekoniecznie jest prawdziwy i który w ten sposób mówi nam coś nowego o świecie. Powiedzenie „Juliusz Ce zar przekroczył Rubikon” niesie informację, ponieważ Juliusz Ce zar mógł nie przekroczyć Rubikonu. Każda prawdziwa wiedza bę dzie miała taką formę, którą Kant nazwał zdaniem „syntetycz nym” - zdania takie opierają się nie na rozumie, ale na obserwacji. To jest istota empiryzmu. Hume zdał sobie sprawę, że jest wiele rodzajów zdań, które nie są ani tautologiami (nie są analityczne), ani nie niosą informacji (nie“ są syntetyczne). Na przykład zdanie „jednorożce są złośliwe” trud no raczej uznać za prawdziwe z punktu widzenia logiki, z drugiej strony jednak nic nam ono nie mówi o świecie, ponieważ jednoroż ce nie istnieją. Taki rodzaj zdań Hume nazwał „nonsensami”. We dług niego większość książek o teologii czy metafizyce było peł nych tego rodzaju nonsensów, które nie były ani koniecznie praw dziwe, ani nie wyjawiały żadnych faktów. Jego receptą na takie dzieło było: „A więc w ogień z nim, albowiem nie może zawierać nic prócz sofisterii i złudzeń!”*. Używanie widelca nie wydaje się dziś niczym specjalnym, ale w swoim czasie koncepcje Hume'a miały pewne poważne konse kwencje. Na przykład pokazał on, że zdanie „Bóg istnieje” nie jest ani koniecznie prawdziwe (ponieważ jego zaprzeczenie nieko niecznie jest fałszywe), ani empiryczne (ponieważ nie doświadcza my Boga naszymi zmysłami). Według kryterium „widelca Hu-
me’a", zdanie musi być więc nonsensem - czyli leżeć poza obsza rem wiedzy. Co więcej, empiryzm Hume’a redukuje wszystkie doświadcze nia do przypadku - czyli do rzeczy, które mogą być lub nie być prawdziwe i które dlatego są niezdeterminowane. Wśród takich rze czy jest doświadczanie przyczyny. Możemy zobaczyć kulę bilardo wą uderzającą inną kulę i następnie twierdzić, że uderzona kula to czy się w kierunku kieszeni, ale to, że jedna rzecz „powoduje” dru gą, jest po prostu abstrakcyjną ideą, naszym sposobem wyjaśniania następstwa wydarzeń. Jego wnioski okazały się bardzo kłopotliwe dla nauki (patrz następny rozdział). Hume usiłował zastąpić puste pewniki matematyki i nauk przy rodniczych bardziej znaczącymi modelami rzeczywistości, oparty mi na ludzkiej psychologii, rachunku prawdopodobieństwa i zwy czajowym zachowaniu. Z racji tych wysiłków Hunie jest teraz nazy wany sceptykiem, co do pewnego stopnia jest prawdą. Można by go jednak równie dobrze nazwać psychologiem lub statystykiem. W naszej epoce - czasach fizyki kwantowej i badań opinii publicz nej - idee Hume’a są uważane za prawie pewne.
Skandal indukcji Metoda naukowa zaproponowana po raz pierwszy w siedem nastym wieku przez Francisa Bacona, René Descartes’a i im współczesnych jest w zasadzie procesem indukcji. W przeciwień stwie do dedukcji (która wywodzi now'e prawdy ze starych) in dukcja przechodzi od szczegółowych obserwacji do wniosków ogólnych. . Bacon i jego następcy utrzymywali, że wiedza naukowa nie mo że nigdy opierać się na przyjętych prawdach, nieważne, czy mate matycznych, czy metafizycznych, ale musi opierać się na obserwa cji i eksperymencie. Prawdziwi naukowcy obserwują naturę, poszu kują praw nią rządzących, wysuwają hipotezy, a następnie testują je eksperymentalnie. Hipoteza stanie się teorią, jeśli potwierdzi ją po v
* Badania dotyczące rozumu ludzkiego, przeł. J. Łukasiewicz, K. Twardowski.
40
41
wtarzalny eksperyment, zostanie natomiast odrzucona, jeśli ekspe ryment jej zaprzeczy („sfalsyfikuje” ją). . Filozof David Hume, chociaż zgadzał się, że wiedzę można zdo być tylko dzięki doświadczeniu, uważał, że metoda naukowa jest ułomna. Co to dokładnie znaczy, pytał Hume, „dowiedzieć się” cze goś przez obserwację lub eksperyment - czyli przez indukcję? Wie my jedynie to, że kiedykolwiek zdarza się X, zdarza się również Y. Powiedzmy, że X zdarza się sto razy i za każdym razem zacho dzi także Y. Rzucasz kamieniem w szybę i szyba się tłucze. Rzucasz 99 kamieni w 99 okien i za każdym razem szyby się tłuką. Wnosisz przez indukcję, że rzucanie kamieniem w szybę powoduje jej stłu czenie. To jest twoja naukowa teoria. Ale czy rzeczywiście musi być ona prawdziwa? Powtarzaj rzucanie w szybę nawet milion razy, je- f śli chcesz. Kto jednak może zagwarantować, że za milion pierw szym razem kamień również rozbije szkło? „Skandal” indukcji, pod którą to nazwą stała się znana ta kon cepcja, polega na tym, że liczba obserwacji jest z założenia ograni czona - nie możesz rzucać kamieniem w okno w nieskończoność. Czyli metoda eksperymentalna jest „ograniczona”: wnioskuje o prawdziwości twierdzenia tylko na podstawie skończonej liczby eksperymentów lub obserwacji. Kto może jednak powiedzieć, że je śli eksperyment będzie trwał dostatecznie długo, to nie przyniesie on negatywnych wyników? Założyliśmy, że jeśli eksperyment cho ciaż raz zaprzeczy hipotezie, hipoteza ta niekoniecznie musi być prawdziwa - czyli źe nie możemy jej uznać za pewną. Tak mniej więcej wyglądało stanowisko Hume'a w sprawie wie dzy zdobywanej metodą indukcyjną: jest to antylogia. Rzeczy, o których myślimy, że je „wiemy” z doświadczenia - że słońce wzejdzie, ptaki fruwają itd. - są w rzeczywistości rzeczami, w któ re „wierzymy”, ponieważ przyzwyczailiśmy się ich doświadczać. Wierzymy, że rzucenie kamieniem w okno spowoduje wybicie szy by, ponieważ obserwujemy ten pow'tarzajacy się schemat - niemoż liwe jest jednak zaobserwowanie samej przyczyny. Przyczynę odga dujemy lub wnioskujemy metodą indukcji z jednoczesnego wystę powania dwóch zdarzeń (kamień został rzucony, okno jest rozbite). Patrzenie na świat w ten sposób - w terminach przyczyny - jest jed
nak w rzeczywistości tylko nawykiem umysłowym. Nie ma sposo bu dowiedzenia lub poznania z całą pewnością takich rzeczy jak „przyczyna” lub tego, że jeśli coś zdarza się na świecie, musi się ko niecznie powtórzyć. Hume jednak nie widział powodów do rozpaczy. Jeśli pewna wiedza o świecie jest filozoficznie niepewna, nie znaczy to, że nic nie wiemy. Znaczy to tylko, że znamy rzeczy w szczególny i ogra niczony sposób. A już na pewno możemy zakładać z wielkim praw dopodobieństwem, że słońce jutro wzejdzie, a kamień wybije szy bę. I w rzeczywistości wobec braku jakiegokolwiek dobrego powo du, aby w to wątpić, możemy takie wierzenia nazwać „pewnikami” w praktycznym (jeśli nie filozoficznym) sensie. Co więcej, Hume wierzył, że jeśli nasze idee prowadzą nas do wiary w prawa natury, dzieje się tak dlatego, że naturą rządzą prawa. Niemniej następców Hume’at którzy uważali, że wiedza musi być pewna, aby naprawdę była wiedzą, nie usatysfakcjonowała „praktyczna pewność". Pozorne rozwiązanie tego dylematu zapro ponował Immanuel Kant, który odrzucił twierdzenie Hume’a, że stan faktyczny poznaje się tylko przez doświadczenie. Aby użyć je go słownictwa, takie koncepcje jak przyczynowość, przestrzeń i czas są pojęciami „syntetycznymi a priori ”, co znaczy, że opisują rzeczywistość, ale nie zostały wywnioskowane w wyniku doświad czenia. Pułapka w rozwiązaniu Kanta polega na tym, że czyni ono natu ralne prawa i inne prawdy naukowe zależnymi od kategorii umysłu, czyli zależnymi od ludzkiej świadomości, Ścisła indukcja nigdy nie zachodzi, ponieważ tylko zjawiska, nie rzeczy jako takie, są dostęp ne ludzkiemu poznaniu. Wprawdzie możemy mieć pewność co do tych zjawisk, ale te nie mogłyby istnieć, jeśliby u ich podłoża nie le żała rzeczywistość. Kant jednak nadal ogranicza podstawową rze czywistość i deklaruje jej niepoznawalność. A więc nadal nie dość dobrze. Nakreślenie przeróżnych prób rozwiązania problemu indukcji, począwszy od utylitarnych po przez pragmatyczne, a na fenomenologicznych skończywszy, zaję łoby całą książkę. Jeden jednak filozof w szczególności wymaga wspomnienia, ponieważ jego imię stało się synonimem dwudzie
42
43
stowiecznej krytyki metody naukowej: Austriak Karl Popper (1902-1994). Podobnie jak Kant, Popper usiłował wyeliminować problem przez całkowitą eliminację indukcji. Według niego hipotezy nauko we nie biorą się z obserwacji, lecz ze swobodnej kreacji wyobraźni (indywidualnej lub zbiorowej). Obserwujemy i eksperymentujemy raczej po to, żeby sprawdzić teorie, a nie je tworzyć. I zasadniczym powodem testow'ania (uświadomionym lub nie) jest, o ironio, nie chęć udowodnienia teorii, ale raczej wykazania jej nieprawdziwo ści. Testowanie hipotezy byłoby bez znaczenia, gdyby nie było możliwe, że wykaże ono jej falszywość. A jeśli zostanie znaleziony dowód na jej fałszywość, hipotezę się odrzuca i trzeba stworzyć no wą. Teorie, które przetrwały eksperyment, nie są jednak absolutnie „prawdziwe” - stanowią tylko dobry opis rzeczywistości. Co więcej - i jest to najbardziej interesujący punkt wywodu Poppera - im trudniej jest wykazać fałszywość teorii (sfalsyfikować ją), tym mniejsze jest jej znaczenie. Oczywiste jest, że im ogólniejsze jest twierdzenie, tym trudniej znaleźć wyjątki. (Na przykład: „Gdzieś na świecie żyją czarne łabędzie” jest trudniejsze do falsyfikacji niż „Czarne łabędzie żyją na Rhode Island”.) Im treściwsza jest teoria - im precyzyjniej wyjaśnia zjawiska - tym bardziej jest znacząca, ale - co paradoksalne - także jest ją łatwiej obalić. Ale obalenie nie jest katastrofą - jest, jak powiedzieliśmy wcześniej, istotą naukowego badania. (Jeśli postulat nie jest przynajmniej po tencjalnie falsyfikowalny, wtedy nie jest on naukowy - tylko po pro stu oczywisty lub, wracając do terminologii Hume’a, mówi jedynie o „relacji idei”). Odrzucenie prowadzi do doprecyzowania starych teorii i stworzenia nowych, dzięki czemu nasz obraz świata staje się bardziej dokładny, pewny i kompletny. Jeśli cała nasza wiedza była by pewna i niepodważalna, nastąpiłby koniec nauki.
44
Rzecz sama w sobie (Dinge an sich) Po tym, co pokazaliśmy w dedukcji kategoryj, nikt zapewne nie będzie miał wątpliwości co do rozstrzygnięcia pytania, czy czystych pojęć intelektu używa się tylko w sposób empiryczny, czy także w sposób transcendentny, tzn. czy jako warunki możliwego doświadczenia odnoszą się one a priori tylko do zjawisk, czy też jako warunki możliwości rzeczy w ogóle dadzą się rozciągnąć (bez ograniczenia do naszej zmysłowości) uikże na przedmioty same w sobie. Widzieliśmy bowiem, że pojęcia są całkiem niemożliwe, ani nie mogą mieć żadnego znaczenia tam, gdzie albo im samym, albo przynajmniej ich składnikom nie jest dany przedmiot, a więc wcale nie mogą się odnosić do rzeczy samych w sobie [...]. Immanuel Kant, Krytyka czystego rozumu, przeł. Roman Ingarden
Ważną rzeczą, którą trzeba wiedzieć na temat „rzeczy samej w sobie”, jest to, że nie ma tu nic do poznania. Nie ma więc nawet szansy, żeby ją poznać. Powodem, według niemieckiego geniusza Immanuela Kanta (1724-1804), jest fakt, że nasze umysły nigdy nie wejdą w kontakt z ostateczną rzeczywistością. Ponieważ sposób, w jaki funkcjonują nasze zmysły, i ponieważ nasz umysł jest wstępnie ukształtowany przez różne koncepcje i „filtry’', rzeczywistość, którą odbieramy i „rozumiemy”, oddala nas przynajmniej o krok lub dwa od rzeczy samych w sobie. Kanta „rzecz sama w sobie” (Dinge an sich) jest głęboko ukryta w jego trudnym dziele Krytyce czystego rozumu, w którym podjął próbę skorygowania niedostatków współczesnej mu filozofii nauki. Jego główną inspiracją była praca empiryka Davida Hume’a, który, według Kanta, rozbudził go z „dogmatycznej śpiączki” ortodoksyj nego racjonalizmu (poglądu, że rozum jest głównym źródłem wie dzy). Podobnie jak Hume, Kant doszedł do przekonania, że wiedza pierwotnie bierze się z doświadczenia, a nie z rozumu. Odrzucił jed nak empirystyczne stanowisko, że doświadczenie bezpośrednio kształtuje nasz umysł, który w chwili narodzin jest tabula rasa. We dług Hume'a żadne pojęcie - ani przestrzeń, ani czas, substancja, 45
przypadkowość, ani żadna inna kategoria umysłowa - nie jest nam dana a priori (nie poprzedza doświadczenia). Kant w ogóle nie zaakceptował tego argumentu. Przede wszyst kim - mówił -H um e musi się mylić co do pojęcia przestrzeni i cza su. Hume utrzymywał, że uczymy się pojęcia „przestrzeni” przez obserwację relacji pomiędzy obiektami, które odbieramy zmysłami. Widzimy, że jakaś rzecz jest obok innej lub na niej, lub pod nią itd. i uczymy się, źe takie relacje zachodzą w przestrzeni. Podobnie po jęcie czasu, mówił Hume, wywodzi się z obserwacji, że wydarzenia następują jedno „po” drugim, sekwencyjnie (ta rzecz się dzieje po tej, a przed tamtą itd.). Ale Kant zniszczył logikę Hume’a. Jak mo żemy doświadczać, że jedna rzecz jest obok innej lub że coś zdarza się „po” czymś, jeśli jeszcze nie poznaliśmy pojęć takich jak „obok” i „po” czyli koncepcji czasu i przestrzeni? Takie pojęcia muszą być po prostu wrodzone, konkluduje Kant, bo inaczej nigdy nawet nie moglibyśmy zacząć pojmować tego cha osu, czyli percypować. Przestrzeń, czas i cała masa innych „katego rii” (takich jak ilość, jakość, relacja i przyczyna) muszą się nieroze rwalnie łączyć z myślami. Są one formami, które my narzucamy do świadczeniom, aby je zorganizować i zrozumieć. A ponieważ każdy podobnie pojmuje przestrzeń, czas itd., znaczy to, że są one nie tyl ko dane a priori, ale muszą być również uniwersalne. Z drugiej strony nie można o nich powiedzieć, że istnieją tak sa mo jak obiekty, bo takie intuicje i kategorie są tylko pojęciami, nie rzeczami. Narzucamy je doświadczeniu, a nie odkrywamy w jego wyniku. Doświadczenie także jest czymś innym niż rzeczywistość, ponieważ polega na zmysłowym odbiorze lub percepcji rzeczy, nie na rzeczach samych-w-sobie. (To dlatego, że pojęcia stosują się tyl ko do doświadczenia, nie możemy za ich pomocą opisać obiektów transcendentalnych - np. Boga). To, co odbieramy w przestrzeni i czasie, to, co postrzegamy jako tego rozmiaru i tego koloru, o czym wnosimy, że powoduje takie, a nie inne wydarzenia, to tyl ko dostrzegalne aspekty rzeczy, twarz, którą nam pokazują, coś, co. Kant nazywa „zjawiskami”. Jeśli przestrzeń i czas istnieją tylko w naszych umysłach - jak Kant niewątpliwie sugeruje - to przez doznawanie świata jako ist
niejących przestrzeni i czasu, doświadczamy tylko tego, jaki świat nam się ukazuje, nie tego, jaki jest. Ale z pewnością jest prawdziwy realny świat, który dostarcza nam tych wrażeń: Kant nazywa go światem „noumenalnym” (w przeciwieństwie do „fenomenalne go”). Jest to świat, w którym rzeczy są tym, czym są, a nie tym, czym się wydają. Jest to świat rzeczy samych w sobie. Z definicji nie możemy nigdy doświadczyć tego świata: skąd więc wiemy, że on naprawdę istnieje? Odpowiedź Kanta sprowa dzała się do tego, że musimy wierzyć w rzeczy same w sobie, jeśli mamy uwierzyć w prawdziwą wiedzę, i ta część owej teorii jest nie co kłopotliwa dla jego następców. Każdy wielki filozof po Kancie usiłował pozbyć się tego problemu, albo postulując, że wrażenia są tym samym (a przynajmniej mogą być tym samym) co rzeczywi stość, albo utrzymując, że chociaż żyjemy w świecie fenomenów (zjawisk), filozofia może nas doprowadzić do świata noumenów, który się za nim kryje. Spotkamy się później z dwoma filozofami, ktÓTzy głosili ten ostatni pogląd: z G. W. F. Heglem i Edmundem Husserlem.
46
47
Kategoryczny imperatyw Kategoryczny imperatyw jest więc tylko jeden i brzmi następująco: postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz chcieć, aby stała się powszechnym prawem. Immanuel Kant. Uzasadnienie metafizyki moralności, przeł. M ścisław Wartenberg
Rozwiązawszy problem wiedzy, przynajmniej w stopniu satys fakcjonującym dla samego siebie, Immanuel Kant wziął na swój fi lozoficzny warsztat etykę i otrzymał uaktualnioną Złotą Zasadę. Pierwotna wersja mówi po prostu: „Nie rób drugiemu, co tobie nie mile”. Kant zmodyfikował ją, otrzymując coś w rodzaju: „Postępuj wedle takiej tylko zasady, co do której mógłbyś jednocześnie
chcieć, aby stała się prawem powszechnym”. Ujmując rzecz precy zyjnie: Twoje działania powinny być oparte na zasadach, które chciałbyś uczynić uniwersalnymi. To właśnie czyni to prawo „kate gorycznym imperatywem”, aby użyć terminu Kanta. Kategorycz nym, ponieważ dotyczy każdego bez wyjątku, a imperatywem, po nieważ jest moralnym obowiązkiem. Dlaczego to jest lepsze niż Złota Zasada? Ponieważ teoretycznie unika problemu, że ludzie mają różne zdania na temat tego, czego by woleli, aby im nie czyniono. Kant chciał sprzeciwić się temu, co dziś nazywamy moralnym relatywizmem, idei, że co jest dobre lub złe, zależy od sytuacji i uwarunkowań. W szczególności błędna, myślał, była doktryna utylitaryzmu - a dosłownie, że cel uświęca środki. Jak rezultaty mogą dostarczyć moralnych podstaw postępo- ^ wania - pytał - skoro nawet najlepiej skonstruowany plan może za wieść? Skutki naszych działań dość często różnią się od tego, co za mierzaliśmy, jest więc moralnie niepewne opierać nasze sądy na re zultatach. To, co możemy rzetelnie osądzić, to zasady, na podstawie których działamy, reguły, które wykorzystujemy w procesie podej mowania decyzji. W jaki sposób takie zasady można ocenić? Jeśli chcemy być obiektywni, musimy szukać wartości uniwersalnych. Nie możemy opierać się na żadnej z tych moralności zależnych od sytuacji. Kant szuka solidnych i zwięzłych zasad na podobieństwo „kradzież jest zła”. Zasady muszą stosować się do każdego Oto jak działa kategoryczny imperaty w: mając wybór, musimy być świadomi zasady, według której działamy. Przypuśćmy, że przyszedł do ciebie obcy człowiek i obraził twoją matkę. Twoim pierwszym impulsem może być złapanie go za gardło, ale wstrzy maj się i zbadaj swoje motywy. Jeśli powiesz: „To słuszne, aby udu sić osobę, która mnie obraża” - byłaby to zasada, aby tak robić musisz sobie wtedy zadać pytanie, czy taka zasada jest racjonalna i czy życzyłbyś sobie, aby była stosowana powszechnie. Doszedłszy do wniosku, że rezultatem byłyby prawdopodobnie masowe mordy i chaos, musisz ją odrzucić - to jest imperatyw, że tak robisz. Racjonalistyczne uaktualnienie przez Kanta Złotej Zasady ma swoje braki. Przede wszystkim przeciętny człowiek nierzadko nie 48
może, będąc pod wpływem emocji, zatrzymać się, aby rozważyć uniwersalne implikacje swoich zasad. Po drugie, reguły są miłe, ale nie zawsze praktyczne - nawet jeśli chcielibyśmy postąpić właści wie, nie zawsze możemy. Po trzecie, nie zawsze łatwo zdecydować, poza najprostszymi sytuacjami, co jest odpowiednią zasadą czy praktyką. Może być możliwe zastosowanie wielu różnych zasad, z których jedne wyklu czają drugie. Każdy, kto czuje wewnętrzne rozdarcie, kiedy zbliża się do niego żebrak, zrozumie, co mam na myśli.
„I życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie” Tak więc wszystko, co się odnosi do czasu wojny, w którym każdy człowiek jest nieprzyjacielem każdego innego, lo odnosi się również do czasu, w którym ludzie żyją bez żadnego innego zabezpieczenia niż to, jakie im daje własna siła i własna inwencja. W takim stanie nie masz miejsca na pracowitość, albowiem niepewny jest owoc pracy; i co za tym idzie, nie masz miejsca na obrabianie ziemi ani na żeglowanie, nie ma bowiem żadnego pożytku z dóbr, które mogą być przywiezione morzem; nic ma wy godnego budownictwa; nie ma narzędzi do poruszania i przesuwania rzeczy, co wymaga wiele siły; nie ma wiedzy o powierzchowności ziemi ani obliczenia czasu, ani sztuki, ani umiejętności, ani sztuki słowa, ani społeczności. A co najgorsze, jest bezustanny strach i niebezpieczeństwo gwałtownej śmierci. I życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie. Tomasz Hobbes, Lewiatan czyli materia, fo rm a i władza państwa kościelnego i świeckiego, przeł. Czesław Znamierowski
Często słyszysz te wersy z dzieła Thomasa Hobbesa cytowane w takim kontekście, jakby miał on na myśli życie teraz lub życie w ogólności. Chociaż Lewiatan jest przygnębiający, to jednak Hob bes nie widział świata aż tak ponuro. Uważał, że życie bez cywili zowanego społeczeństwa byłoby samotne, biedne itd., a nie, że ży cie wygląda tak obecnie. Prawdą jest jednak, że życie w późniejszym okresie Odrodze nia, czy to w Anglii, czy gdziekolwiek indziej, to nie był piknik. 49
Ludzie pamiętają Szekspira i Galileusza, zapominają natomiast, że postępy nauki i nawigacji sprzyjały także sceptycyzmowi i zwąt pieniu. Dająca poczucie bezpieczeństwa nauka Arystotelesa legła w gru zach, tak samo jak pewniki zjednoczonego Kościoła. Bóg.rządzący światem za pośrednictwem królów i królowych, których władzę sankcjonowało „boskie prawo”, ustąpił drogi Bogu bardziej intym nemu i osobistemu, który tak samo mówił do zwykłego człowieka jak do króla. Angielscy rebelianci, którzy ścięli głowę króla Karola I w poło wie siedemnastego wieku, nie widzieli w nim rzecz jasna boskiego pośrednika. Chociaż Hobbes (1588-1679) zgadzał się, że każdy rząd jest rezultatem ugody społecznej, gwałtownie przeciwstawiał ^ się antymonarchistyczuej filozofii i działaniom rebeliantów. Tylko władca o władzy absolutnej, argumentował, może skutecznie po wstrzymać ludzi od wzajemnych utarczek i wyzysku. (Stąd tytuł Lewiatan, nawiązanie do potwora morskiego występującego w Biblii). Aby uzasadnić to twierdzenie, Hobbes snuje domysły, jak wygląda łoby życie bez prawa. Hobbes przedstawia człowieka w jego stanie przyrodzonym jako skoncentrowanego na sobie, samolubnego i żyjącego w ciągłym strachu. Nie zna on prawa i nie zna pojęcia sprawiedliwości; kieru je się wyłącznie dyktatem swoich emocji i pragnień, nieco tylko wy ciszanych przez głos wodzonego rozsądku. Kiedy nie będzie rządu ani prawa, ludzie naturalnie zaczną kon kurować ze sobą. Ponieważ ilość dóbr jest skończona, wywiąże się rywalizacja, która wywoła strach, nienawiść i kłótnie. Ludzie po nadto naturalnie dążą do zdobycia chwały, pokonując innych. Po nieważ są w zasadzie mniej więcej równi pod względem siły i inte ligencji, żadna osoba lub grupa nie może bezpiecznie utrzymać wła dz)?. A więc konflikty nie mają końca, a „każdy człowiek jest nie przyjacielem każdego innego”. W tym stanie wojny nie może powstać nic dobrego. Skoro każdy skupia się na samoobronie i rywalizacji, produktywna praca nie jest możliwa. Nie ma wolnego czasu na zdobywania wiedzy, nie ma mo tywacji do budowania czy badania, nie ma miejsca na sztukę i litera50
turę, nie ma podstaw społeczeństwa - jest tylko „bezustanny strach i niebezpieczeństwo gwałtownej śmierci”. Dlatego życie człowieka w takim stanie wygląda tak, jak w najsłynniejszym sformułowaniu Hobbesa, „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”. W poglądzie takim, pozostającym w zgodzie z charakterystycz nymi dla epoki Hobbesa brakiem wiary we własne i siły i despera cją, rzuca się w oczy brak jakiegokolwiek odniesienia.de roli Boga w rządzeniu, które Hobbes widział jako twór ludzki. Rządy powsta ją, kiedy człowiek, kierując się rozumem, poszukuje długotrwałego dobra polegającego na wydostaniu się ze swego dramatycznego sta nu przyrodzonego, naznaczonego konfliktem i strachem, w nadziei uzyskania pokoju i bezpieczeństwa. Ludzie decydują ¿^uznaw ać wspólną władzę, pod warunkiem, że tak samo czynią ich sąsiedzi, ponieważ tylko wtedy taka władza będzie mogła utrzymać porzą dek. Władza ta ma wtedy obowiązek dbać o wspólne bezpieczeń stwo - działa poprzez prawo, a egzekwuje je dzięki swojej niekwe stionowanej sile. Ponieważ dopóki władza będzie podzielona, dopó ty będą się rodzić konflikty. Właśnie dlatego Hobbes uważał monarchię za najlepszą formę rządów: tylko sita równa sile Lewiatana, która sama stoi ponad pra wem - i w ten sposób nie podlega wyższej instancji - może pewnie i skutecznie utrzymać wspólnotę. Oczywiście, co przyznaje Hob bes, królowie będą popadać w konflikty z innymi królami, nie jest jednak zwolennikiem centralnego rządu światowego. Dopóki w kra ju panuje porządek, nie ma nic złego w tym, że monarchowie, szu kają chwały poza jego granicami. , Niestety idee Hobbesa nikogo nie uszczęśliwiły. Dla zwolenni ków umowy społecznej był zbytnim rojalistą, a na dodatek w oczach rojalistów sprzyjał umowie społecznej. Ponadto jego po glądy wydały się wielu ateistyczne, chociaż Hobbes temu zaprze czał. W rzeczywistości jego myśl była zbyt skomplikowana i idiosynkratyczna, aby ktokolwiek mógł ją całościowo ogarnąć, chociaż miała wpływać później na filozofię i nauki polityczne przez całe po kolenia. (Jednym z wybitnych wyznawców filozofii Hobbesa był Spinoza). Hobbes poczuł się na stare lata zmęczony dyskusjami i znalazł przyjemność w tłumaczeniu Homera. 51
Tabula rasa Załóżmy zatem, że umysł jest, ja k się to mówi, czystą kartą, nie zapisaną żadnymi znakami, że nie ma on idei; jak się dochodzi do tego, że jc zdobywa? [...] Odpowiadam na to jednym słowem: z doświadczenia [...]. John Locke, Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego, przeł. B. Gawęcki
Na wypadek gdyby przeraziła cię łacina, od razu mówię, że ta bula rasa jest w rzeczywistości jedną z prostszych wśród wielkich idei. Oznacza po prostu „czystą tabliczkę”, według niektórych filo zofów obrazującą początkowy stan ludzkiego umysłu. Należał do nich angielski lekarz John Locke (1632-1704), który w Rozważaniach dotyczących rozumu ludzkiego badał po chodzenie idei i ich relację z rzeczywistością. Zaproponował, że wszystkie idee biorą się z doświadczenia i że wiedza jest po pro stu relacją pomiędzy ideami. Oznacza to, że nie możemy mieć żadnych idei, dopóki nie będziemy mieli doświadczeń, w rezulta cie więc umysł noworodka jest pusty. Locke nazwał go „czystą kartą” (dosłownie białym papierem - white paper); tabula rasa (dosłownie „tabliczka wygładzona”) to termin wcześniejszy, su gerujący, niezgodnie z jego doktryną, że z tabliczki coś zostało starte. Koncepcja „czystej karty” Locke’a polega na tym, że nie tylko urodziliśmy się bez konkretnych idei, ale że również nie dysponuje my takimi abstrakcyjnymi ideami jak moralność, Bóg i wolność. Trzeba się ich nauczyć, podobnie jak języka, i uczymy się ich albo przez doświadczenie, albo przez refleksję (doświadczenie we wnętrzne), albo rozumowanie. Poglądy te doprowadziły Locke’a do odrzucenia idealizmu i całej koncepcji idei wrodzonych na korzyść filozofii zdrowego rozsądku. Chociaż rozumowanie ma swój udział w ludzkim pojmowaniu, Locke mówił, że nie dominuje ono doświadczenia. Umysł nie jest ponad substancją, ponieważ substancja, poprzez doświadczenie, do starcza mu idei. Nasze najprostsze i najbardziej podstawowe idee 52
(takie jak głośność, twardość, słodycz) zdobywamy przez doświad czenie zmysłowe, a na ich podstawie są budowane wszystkie bar dziej konkretne idee złożone. Inne idee trafiają do nas przez reflek sję (doświadczenie wewnętrzne), włączając w to świadomość na szych własnych procesów myślowych. „Myśl” jako taka, jak rów nież „percepcja”, „wiara”, „świadomość”, „wątpienie” itd. pocho dzą od refleksyjnego doświadczenia. To, że te idee są proste, nie oznacza, że są wrodzone. Doktryna tabula rasa Locke’a wywodzi się w znacznej mierze z prostej logiki. Na przykład jeśli wszyscy rodzilibyśmy się z wro dzoną ideą Boga, wszyscy mielibyśmy to samo Jego wyobrażenie. Oczywiście tak nie jest. Podobnie, jeśli wszyscy rodzilibyśmy się z ideą prawa moralnego, wszyscy bylibyśmy zgodni, co jest dobre, a co złe. Ale tak nie jest. W końcu prawdy analityczne, takie jak lo giczna zasada tożsamości „to, co jest - jest” i „2 + 2 = 4”, nie są ide ami dla każdego oczywistymi - np. dla dzieci czy idiotów. Locke uważał także, że założenia racjonalizmu - wyższości umysłu nad i materią - są zbyt skomplikowane, aby mogły być użyteczne albo wartościowe. Podobnie jak Ockham był zdania, że prostsze jest lep sze i że każda argumentacja, która nie wymaga odwoływania się do idei wrodzonych, jest prostsza. Lecz chociaż tabula rasa wydaje się prostą ideą, wywody Lo cke’a kończą się raczej w sposób zagmatwany. W rzeczywistości czasem sam sobie zaprzecza i staje w końcu przed koniecznością przyznania, że pewne „zdolności” muszą być wrodzone. Wśród nich jest pięć zmysłów i zdolność rozumowania, które w pewnych kręgach filozoficznych także uważa się za idee. Niezależnie od problemów z jego argumentacją Locke skierował brytyjską filozo fię w kierunku charakterystycznego dla niej empiryzmu. Nie zdo łał do swoich koncepcji przekonać Francuzów, którzy w większo ści pozostają racjonalistami. Jeszcze jeden powód, dla którego tak wielu Anglików niepokoi Unia Europejska i tunel pod kanałem La Manche.
53
Umowa społeczna Człowiek urodził się wolny, a wszędzie jest w okowach. Niejeden mniema, że jest panem innych, a jest bardziej niewolny niż oni. W jaki sposób dokonała się ta przemiana? N ie wiem. Co może uprawnić? Mniemam, że potrafię rozwiązać to zagadnienie. " Gdybym wziął pod uwagę głównie siłę, oraz wypływający z niej skutek, powiedziałbym: „Dopóki naród jakiś zmuszony jest słuchać i słucha, robi dobrze; skoro tylko m oże zrzucić jarzm o i zrzuca jc, robi jeszcze lepiej; skoro bowiem odzyskuje wolność za pom ocą tego samego prawa, ałbo też ci, co mu wzięli wolność, nie mieli do tego prawa”. Ale porządek społeczny jest prawem świętem, stanowiąeem podstawę wszystkich innych praw. Jednakowoż prawo to nic pochodzi od natury; opiera się wjęc na umowach. Idzie o to, by poznać, jakie to są te umowy. Zanim do tego.przejdę, powinienem ustalić to, co właśnie powiedziałem. Jan Jakub Rousseau, Umowa społeczna, przeł. i opracował Jan Maciej Starzewski
„Człowiek urodził się wolny, a wszędzie jest w okowach”. W ten sposób zaczyna się diagnoza Jeana-Jacques’a Rousseau chorób jego czasów. Współczesne społeczeństwo, charakteryzujące się ego izmem, nierównością, nikczemną tyranią i nieautentycznością, sprzeniewierza się pierwotnemu stanowi człowieka, który ma być nieskrępowany, szczery i szczęśliwy. (Oczywiście Rousseau nie ak ceptował nakreślonego przez Hobbesa obrazu człowieka w stanie przyrodzonym - nieszczęśliwego, gwałtownego i samolubnego). Rousseau (1712-1778) nie nawoływał do obalenia „systemu”. Jego celem było zaprzeczenie wspólnemu królom, arystokracji i ogromnym rzeszom zwykłych ludzi przekonaniu, że ich społe czeństwo i rządy są takie, jakie być powinny, ponieważ Bóg lub na tura (lub i jedno, i drugie) takimi je uczynili. Przeciwnie - twierdził Rousseau - Bóg stworzył nas naturalnie równymi, naturalnie dobry mi, zdolnymi do rządzenia samymi sobą i zasadniczo samotnymi. Jeśli społeczeństwo w ogóle istnieje, to dlatego, że ludzie, nie Bóg czy natura, stworzyli je dla wzajemnego bezpieczeństwa i dobra. A to, co człowiek zrobił, człowiek może zlikwidować. W idealnym społeczeństwie Rousseau nie panuje jednak całko wita wolność, ponieważ anarchia jest jeszcze gorsza od tyranii. Pro 54
ponował on „umowę społeczną” (contract social). Jeśli przyjmie się założenie, że wszyscy ludzie są naturalnie równi, idealne społeczeń stwo jest dziełem wzajemnego przyzwolenia, porozumieniem łub „umową” pomiędzy wszystkimi jego członkami. I jeśli takie społe czeństwo ma być autentyczne i dobre, musi zachowywać na tyle, na iłe jest to tylko możliwe, naturalną wolność jednostek, czyli ich pra wo do samookreślania. Jest to jednak trudne do osiągnięcia, ponieważ umowy z defini cji obejmują wymianę, w tym wypadku wymianę czyichś praw i wolności. Recepta Rouseau wymaga, żeby każdy członek społe czeństwa podporządkował się umowie: „Każdy z nas z oddzielna oddaje swoją osobę i całą moc pod naczelne kierownictwo woli po wszechnej”*. Tylko w ten sposób zostanie uformowane społeczeń stwo, które będzie służyć wspólnemu dobru, a nie dążeniom jakiej kolwiek jednostki lub potężnej giupy. Ale jak to pogodzić z wymaganiem Rousseau, aby społeczeń stwo nie naruszało naturalnej wolności jednostki? Rousseau odpo wiada, że nie ma tu w ogóle żadnego konfliktu. Ponieważ prawdzi wa wolność jest moralna, a moraine dobro polega na pragnieniu te go, co jest dobre dla wszystkich. Prywatne interesy, jeśli są sprzecz ne z dobrem ogółu, są po prostu niemoralne, nie jesteśmy więc na turalnie „wolni”, według jego definicji, aby je realizować. „Wola ogółu” ustanawiana, kiedy godzimy się na jego umowę społeczną, jest dokładnie tym samym co wolność moralna, którą każdy by uznał, gdyby tylko wiedział, co jest naprawdę dla niego dobre. Niezależnie od tego, co myślisz o logice Rousseau, jego myśli były prawdziwie rewolucyjne. Oto mamy pewne niezbywalne pra wa, których żadne państwo lub społeczeństwo nie może ograniczyć. W idealnej umowie społecznej najważniejsza jest wola ogółu i rząd rządzi tylko za przyzwoleniem rządzonych. Umowa społeczna po wierza sprawowanie władzy warunkowo i ludzie mogą zdymisjono wać rząd, kiedykolwiek tak postanowią. To ten właśnie pogląd spra wił, że Edmund Burkę ochrzcił Rousseau mianem „szalonego So kratesa” rewolucji francuskiej. * J. J. Rousseau, Umowa społeczna, przet. B. Strumiński, B. Boczko i in.
55
Skoro mowa o Sokratesie, zaznaczmy, że pierwszą wzmiankę 0 czymś w rodzaju umów społecznych znajdujemy nie u Rousseau, ale w dialogach Platona. Na przykład w Państwie Glaukon mówi, że [ludzie] uważają za rzecz pożyteczną umówić się wzajemnie, że nie będzie się krzywd ani wyrządzało, ani doznawało* i że „takib jesl pochodzenie i taka jest istota sprawiedliwości”. Ostatecznie jednak Platon odrzuca zarówno tę teorię, jak i demokrację. W bliższych nam czasach koncepcją umowy społecznej po raz pierwszy poważnie zajmowali się w siedemnastym wieku Hobbes 1 John Locke. Hobbes na przykład twierdził, że rozum i strach zmu szają jednostki do szukania pokoju przez przystępowanie do paktu, zgodnie z którym rezygnują one z pewnych praw na rzecz podpo rządkowania się władzy centralnej. W zamian mogą zajmować się swoimi sprawami, mając pewność, że każde zło im wyrządzone zo stanie ukarane na mocy prawa. W wersji Hobbesa ludzie nie zacho wują suwerenności. Jest to w rzeczywistości nakaz, że muszą ją podporządkować, powiedzmy królowi, ho inaczej będą zawsze mie li skłonność do nieuzasadnionego wyładowywania swojej siły na in nych. Ale jeśli taki król będzie robił rzeezy, które ludziom nie będą się podobać, to trudno - król nie jest związany umową, która obo wiązuje tylko tych, co dali mu władzę. Poglądy Hobbesa okazały się pobudzające do przemyśleń - po Machiavellim był on drugą postacią, która wiele wniosła w rozwój nauk politycznych - ale jego szczegółowe idee atakowano ze wszystkich stron i w końcu je zignorowano. Większy sukces odnio sła idea Locke’a, który w swoim Drugim traktacie o rządzie argu mentował, że skoro ludzie potrzebują rządu, rząd jest w ostatecz nym rozrachunku sługą, nie panem społeczeństwa. Społeczeństwo ma absolutną wolność dyktowania i modyfikowania warunków rzą dzenia sobą, najlepiej przez spisanie ich na piśmie. Jest to dokład nie to, co zrobili Ojcowie Założyciele, kiedy w roku 1781 stworzy li i ratyfikowali najsłynniejszą ze wszystkich umów społecznych Stany Zjednoczone Ameryki.
* Platon, Państwo, księga II, przeł. W, Witwicki.
56
Dialektyka Dialektyka może mieć różne znaczenia; na przykład w swoim pierwotnym sensie to po grecku po prostu „sztuka dyskutowania”. Ale od czasu kiedy użył tego słowa niemiecki filozof Georg Wil helm Friedrich Hegel (1770-1811), oznacza ona głównie jedno. Dialektykę Hegla tradycyjnie streszcza się w trzech .słowach: „teza, antyteza, synteza”. (To nie były sformułowania Hegla, ale mniejsza z tym). Każda ustalona koncepcja lub stan rzeczy („teza”) w koócu prowokuje powstanie przeciwstawnej koncepcji lub siły („antytezy”), a kiedy jest już po walce, powstaje coś nowego i lep szego od każdej z nich („synteza”). W ten sposób ludzkość robi postępy, co Hegel uważał za pewne. To także tłumaczy ciągłość, ponieważ teza i antyteza nie znoszą się wzajemnie, ale to, co w każdej z nich jest najlepsze, zostaje zacho wane w nowej syntezie. Ta synteza będzie miała swoje słabe strony, prowokując nową antytezę i tak dalej. Według Hegla postęp jest nie możliwy bez konfliktu. Aby zrozumieć, co Hegel miał na myśli, rozpatrzmy jeden z je go najlepiej znanych przykładów; relację pan-niewolnik. Wyobraź sobie pana i niewolnika, czy lorda i służącego, jako odpowiednio naszą tezę i antytezę. Pan jest panem lub lord lordem właśnie dlate go, że utrzymuje służbę: jest on zdefiniowany przez to, kim nie jest (niewolnikiem łub sługą). Może się wydawać, że w każdym aspek cie pan stoi ponad niewolnikiem i że niewolnik zawdzięcza swoją tożsamość i utrzymanie panu. Nie jest jednak tak, jak się wydaje. W rzeczywistości pan zależy od niewolnika - nie tylko z powodu usług, które wyświadcza mu niewolnik, ale nawet z powodu tożsa mości („Jestem panem, ponieważ mój niewolnik uważa mnie za swojego pana”). A więc „teza” (pan) zależy od „antytezy” (niewolnika) w równej mierze, jak niewolnik zależy od pana - w tym sensie pan jest nie wolnikiem swojego niewolnika, a niewolnik panem swego pana. Je śli pan zastanowi się nad tą sytuacją - co według reformatorskiego poglądu Hegla powinien zrobić - musi uświadomić sobie arbitral ność i niesprawiedliwość poddawania niewolnika temu, kto jest od 57
niego zależny, A z tego uświadomienia wyniknie więcej niż tyllfo synteza - bardziej racjonalne i ludzkie społeczne porozumienie. Historia, filozofia, nauka, religia i prawie wszystko inne działa na tej zasadzie, stając się wciąż lepsze i lepsze! Ale kiedy to wszyst ko się zaczęło? Według Hegla od potężnej niezmiennej siły, którą nazwał on „Duchem” (Geist). Duch, który zawsze popycha do per fekcji, okazał się samym Rozumem. Odpowiadając na zarzuty scep tyków i innych malkontentów, Hegel wypracował długi i męczący dowód, aby wykazać, że Rozum (= Umysł = Duch) jest wszech ogarniający i zawsze dąży do całkowitej samowiedzy, która jest do skonałym spełnieniem rodzaju ludzkiego. A środkiem, którym Duch się posługuje, jest dialektyka będąca rozwinięciem „transcendentnej Idei”, która osiągnie swoją doskonałość na Końcu Historii. Domyśliłeś się prawdopodobnie, że za tym zawiłym wywodem kryje się o wiele bardziej znajoma Idea - Boga. Z rozważań Hegla wynika, że świat zjawisk jest stworzony przez Ducha (Geist), a w zasadzie jest Jego przedłużeniem. Co zdarzyło się na począt ku - snuje swoje dociekania Hegel - Oto Bóg, który jest Absolut nym Umysłem, zwrócił swoje myśli na siebie. Ale aby o czymś my śleć, trzeba się od tego oddalić - nawet jeśli obiektem rozważań jest sam ich podmiot, musi być on nadal „przedmiotem” własnej „su biektywności”. Ponieważ Bóg jest wszystkim, nie ma niczego prócz Boga. A więc to, o czyni On pomyślał, było Nicością. Nicość jest oczywiście antytezą Bytu. Jednak zamiast siebie ska sować, Bóg wprawił w ruch syntezę Bytu i Nicości, która jest Sta waniem się - początkiem i głównym mechanizmem Historii. A ce lem Historii jest przywrócenie Absolutnego Umysłu, Bytu bez Ni cości. I to jest uproszczona wersja argumentacji Hegla.
-IZMY, -OGIE I INNE ALARMUJĄCE TWORY: FILOZOFIA OD DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU
Utylitaryzm „Największe szczęście dla jak największej liczby ludzi - napisał Anglik Jeremy Bentham (1748-1832) - jest podstawą moralności i prawodawstwa”. Czyli działania powinny mieć na celu zdobycia szczęścia: „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” to esencja utyli' taryzmu. Lub z punktu widzenia krytyków: „Cel uświęca środki”. W istocie utylitaryści tacy jak Bentham i John Stewart Mili pro mowali rodzaj moralnego relatywizmu. Działania z ich punktu wi dzenia nie mogą być oceniane w izolacji od warunków i skutków. Moralny absolutysta powiedziałby, że morderstwo jest po prostu złe, niezależnie od sytuacji. Utylitarysta jednak mógłby powiedzieć, że morderstwo jest dobre, jeśli stuży większemu dobru. Przypuść my, że mógłbyś podstępnie zabić Hitlera - utylitarysta powiedział by ci, żebyś to zrobił, ponieważ lepiej, kiedy jeden człowiek umrze niż wielu. Ponieważ utożsamia on dobro z tym, co czyni szczęśliwszymi większość ludzi, utylitaryzm w wersji Benthama jest nazywany „uniwersalnym”. (Nie wszyscy utylitaryści są uniwersalistami niektórzy twierdzą, że tylko ty sam możesz ocenić, co jest dla cie bie dobre). Kłopot ze stanowiskiem Benthama polega na tym, że nie zawsze możesz zagwarantować szczęśliwe rezultaty swojego dzia łania, a ocenić, który plan postępowania byłby najlepszy, można do 59
piero z perspektywy czasu. Mogłeś mieć zamiar usatysfakcjonowa nia wszystkich, podając na przyjęciu ciasto czekoladowe, lecz go ście byli albo na diecie, albo uczuleni na czekoladę, uczyniłeś ich więc wszystkich nieszczęśliwymi. Czy możemy ocenić twoje dzia łanie jako „złe”, pomimo że twoją intencją było dać szczęście jak największej liczbie ludzi? Według utylitarian - tak. Związana z tym trudność polega na tym, że nie każdy rozumie to samo przez pojęcie „dobra”. Dla Benthama było to szczęście, ale istnieją przekonujące dowody, że może być inaczej. Na przykład wiele osób powiedziałoby, że dobrem jest pokora, nawet jeśli bywa bolesna. Podobnie i ignorancja daje błogość, ale bynajmniej nie każdy uw ażają za dobrą lub użyteczną. Być może lepiej być nie szczęśliwym teraz, jeśli dzięki temu osiągnie się szczęście w przy szłości. Ale w tym wypadku ocena zależy od odległych w czasie re zultatów i ludzie mogą się spierać, jak mogą być one odległe. Czy dobrze jest na przykład zaangażować się teraz w wojnę handlową z Japonią i w ten sposób ukarać amerykańskich konsumentów, jeśli w dalszej przyszłości wzmocni się amerykańską gospodarkę? Być może tak, ale z upływem czasu korzyści mogą zniknąć, podczas gdy wrogość pomiędzy krajami pozostanie. Bentham poczynił kilka interesujących dalekosiężnych planów dotyczących własnej osoby. Zapisał swoją bibliotekę i majątek University College w Londynie, gdzie nauczał filozofii. Haczyk polegał na tym, że ciało Benthama miało nadal uczestniczyć w ra dach wydziału. Ciało zostało odpowiednio wypchane i zakonser wowane i w istocie jest eksponowane w gablocie w college’u, cho ciaż głowę Benthama zastąpiono woskowym modelem. (Oryginał zaczął się psuć, umieszczono go więc w metalowej skrzynce u stóp postaci). Bentham bardzo okazjonalnie nadal uczestniczy w zebra niach.
60
Nadczłowiek { Übermensch) I Zaratustra tak rzekł do ludu: - Ja was uczę nadczłowjeka. Człowiek jest czemś, co pokonanem być powinno. Cóżeście uc/.yniH, aby go pokonać? - W szystkie istoty stworzyły coś ponad siebie; chcecież być odpływem tej wielkiej fali i raczej do zwierzęcia powrócić, niźli człowieka pokonać? Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, przeł. W. Berent
Nadczłowiek Friedricha Nietzschego doznał jednej z najbardziej zdumiewających transformacji, przechodząc z tzw. kultury wysokiej do kultury masowej i zmieniając się ze stoickiego, niekonwencjo nalnego człowieka w Człowieka ze Stali. Postać z komiksów Siegela i Shustera ma niewiele wspólnego z oryginałem Nietzschego prócz imienia Superman, ale nawet i to jest inne. Übermensch zna czy dosłownie „nadczłowiek”, nie superczłowiek, chociaż ten ostat ni termin został użyty w pierwszych tłumaczeniach [na angielski] Tako rzecze Zaratustra i został zaczerpnięty przez George’a Bernar da Shawa jako tytuł książki Man and Superman (Człowiek i nadczlowiek, 1903). Postacią, która ogłasza istnienie „nadczłowieka”, jest Zaratustra (znany także jako Zoroaster), perski prorok z szóstego wieku przed naszą erą, który posłużył Nietzschemu za profetyczno-poetycką ma skę. Inaczej niż mógłbyś sądzić, Zaratustra nie mówi o umięśnio nym superintelekcie lub żadnej innej nadzwyczajnej rasie człowie ka. W rzeczywistości my wszyscy (mensch jest rodzaju nijakiego) jesteśmy potencjalnymi nadludźmi. Żeby nimi zostać, niepotrzebne są nam intensywne treningi czy anabolild, ale odwaga i wola, ponie waż najpoważniejszymi przeszkodami stojącymi nam na drodze do bycia nadludźmi śą strach i przyzwyczajenie. U podstaw koncepcji Nietzschego leży to, co nazywa on „wolą panowania”, którą widzi jako podstawową siłę motywującą wszyst kie żyjące istoty, „Moc” nie oznacza brutalnej siły lub dominacji nad innymi, ale coś na kształt „nieustraszoności”. Ponieważ zostali śmy pierwotnie umotywowani przez wolę panowania, cokolwiek 61
podziwiamy lub naśladujemy, musi reprezentować siłę. Taką siłą utrzymywał Nietzsche jest wewnętrzna harmonia, samokontrola i samorealizacja, którą na przykład okazał Sokrates, spokojnie wy pijając cykutę. W większości daleko odbiegamy do ideału nadczłowieka. Nie mając pełnej samokontroli, kierujemy się głównie strachem, przy zwyczajeniami, przesądami, urazami i wszystkim tym, co tworzy „moralność niewolnika”. Od urodzenia jesteśmy uczeni przez rodzi nę, kościół i szkołę, aby podporządkować się zasadom i prawom, nie wyróżniać się, wierzyć w przesądy i być niewolnikiem różnych panów. Wszystko, co przypisuje się „ludzkiej naturze”, jest w rze czywistości tylko obyczajem. Wyrastamy zarówno na ludzi leni wych, jak i bojących się niebezpieczeństw, ludzi z odrętwiałymi su mieniami. Możemy ulec społeczeństwu łub pokonać nasz strach i stać się twórcami, a nie tylko stworzeniami. Tworzenie jest kreowaniem własnego poglądu na chaotyczny i ciągle zmieniający się świat. Być stworzeniem oznacza przyporządkowanie się poglądom innych. Ję zyk, według Nietzschego, jest mniej lub bardziej inspirowaną inter pretacją, rodzajem „kłamstwa”. Skoro język kłamie, lepiej - uczci wiej w stosunku do siebie - stworzyć własne fałszerstwo. Tak Nie tzsche rozumie bycie „nadczłowiekiem”. Nie wyraża natomiast myśli, że mamy się stać kolejnymi pana mi niewolników. Tyrania nie jest rezultatem wewnętrznego opano wania, ale frustracji - jest to po prostu przejaw wielu urazów. Nadczłowiek przeciwnie, prowadzi życie bez resentymentów i jest w rzeczywistości gotów, jeśli sytuacja tego wymaga, zarówno słu żyć, jak i przewodzić. Kontrolując swoje uczucia i ukierunkowując swoją wolę, nadczłowiek tworzy sztukę i filozofię, aftrmując życie i radość, i wszystko, co dobre.
Wieczny powrót N ajw iększy ciężar - A gdyby tak pewnego dnia lub nocy wpełznął z-a tobą w tw ą najsam otniejszą samotność i rzekł ci: „Życie to, lak jak je teraz prze żywasz i przeżywałeś, będziesz m usiał przeżywać raz jeszcze i niezliczone jeszcze razy; i nie będzie w nicm nic nowego, tylko każdy ból i każda rozkosz i każda myśl i westchnienie i wszystko niewymownie m ałe i wielkie twego życia wrócić ci m usi, i wszystko w tymi samym porządku i następstw ie - tak samo ten pająk i ten blask miesiąca pośród drzew i tak samo ta chwila i ja sam. W ieczna klepsydra istnienia odtwarza się jeno - a ty z nią, „pyłku z pyłu!” Czy nic padłbyś na ziemię i nie zazgrzytał zębami i nie przeklął „demona”, któryby tak mówił? Lub czy przeżyłeś kiedy ogromną chwilę, w której byś mu rzekł: „Bogiem jesteś i nigdy nie słyszałem nic bardziej boskiego!’' Gdyby myśl ta uzyskała moc na tobą, zmieniłaby i zmiażdżyła może ciebie jakim jesteś. Pytanie przy wszystkiem i każdym szczególe: „czy chcesz tego jeszcze raz i jeszcze niezliczone razy?" leżałoby jak największy ciężar na postępkach twoich. Lub jakże musiałbyś kochać samego siebie i życie, by niczego więcej nie pragnąć nad to ostateczne, wieczne poświadczanie i pieczętowanie?. Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna, przeł. Wacław Berent, Konrad Drzewiecki, Leopold Staff, Stanisław Wyrzykowski
Weż mały zbiór, powiedzmy wyrazów w zdaniu: „To jest krót kie zdanie"’. Wrzuć go do komputera i wydaj polecenie, aby w spo sób przypadkowy rozmieścił wyrazy - rezultaty będą wyglądały np. tak: „krótkie zdanie to jest”. Teraz przypuśćmy, że komputer będzie powtarzał, tę czynność kilkakrotnie. Wynik może wyglądać następująco: 1) to jest krótkie zdanie 2) krótkie zdanie jest to 3) jest to krótkie zdanie . 4) zdanie krótkie jest to itd.
•
Załóżmy, że komputer miesza słowa w nieskończoność. Oczy wiście w którymś miejscu zacznie się powtarzać, ponieważ liczba ' permutacji zbioru czteroelementowego wynosi tylko 24. Co więcej, 62
63
jeśli założymy, że komputer będzie się zajmował tym drobnym pro jektem w nieskończoność, to musi. w końcu dojść do powtórzenia tych pierwszych czterech permutacji dokładnie w takim samym po rządku. Czyli że sekwencja 1-4 powtórzy się i w rzeczywistości będzie się powtarzać ciągle, tak długo, jak długo będzie trwał cały proces. ■ ■ Ta gra w słowa jest skróconą wersją tego, co otrzymał Nietzsche, kiedy zaproponował wersję „wiecznego powrotu”, terminu, który po raz pierwszy wystąpił w Wiedzy radosnej, zbiorze alegorii i afo ryzmów. Traktował tę ideę serio, podobnie jak wszystko inne, uwa żając ją za najdoskonalszą z naukowych hipotez. Nietzsche zakła dał, że Wszechświat jest zbudowany ze skończonej liczby „kwan tów mocy”, czymkolwiek by one byty, ułożonych w nieskończonej przestrzeni. Nieskończony jest także czas, zatem, rozumował, te „kwanty” muszą podobnie jak wyrazy w naszym zdaniu tworzyć wzór, który powtarza się znowu i znowu przez wieczność. Nietzsche, pod tym względem deterministyczny materialista, są dził, żę cała materia i każde zdarzenie da się wyrazić w terminach zależności fizycznych, czyli relacji pomiędzy jego „kwantami mo cy”. Świat, który znamy, jest po prostu jednym szczególnym ułoże niem kwantów, tak jak są nimi takie fakty, jak twoja data urodzenia i upodobania muzyczne. Kwanty łączą się i rekombinują, formując nowe rzeczywistości, a wśród nich również możliwą dezintegrację wszechświata. Ale nie ma się co martwić, bo ponieważ czas jest nie skończony, kwanty muszą któregoś dnia ułożyć się z powrotem w świat, który znamy. W istocie, mając odpowiednio dużo czasu, powtórzą one dokładnie ułożenie, które utworzyło historię człowie ka. Historia, mówiąc w skrócie, będzie powracać, znowu i znowu przez wieczność. Teraz dla wielu z nas ta właśnie myśl jest piekłem, przygnębia jąca wersją filmu Dzień świstaka. Ale o to właśnie chodziło Nietzschernu. Mówi o wiecznym powrocie, aby skłonić nas do rozwa żenia, jak mogłoby być, gdybyśmy musieli przeżywać nasze życie ponownie. Jeśli jest to dla ciebie myśl nie do wytrzymania, to coś znaczy - a dokładnie, że jesteś więźniem „moralności niewolnika”. Ale jeśli nie mógłbyś prosić o nic bardziej emocjonującego, wtedy
gratulacje: stałeś się „nadczłowiekiem” (po instrukcje zajrzyj do po przedniego rozdziału). Naukowców, oczywiście, nie porwała idea Nietzschego. Wyplu wanie permutacji wyrazów to jedno, a rozmieszczenie materii w trzech wymiarach ciągłej przestrzeni to drugie - nawet jeśli zaak ceptuje się, że przestrzeń jest skończona, a czas nieskończony. Jest całkiem możliwe, na przykład, wprawienie małej liczby obiektów w ruch, tak że nigdy nie powtórzą one swojego początkowego poło żenia (lub żadnego innego), nawet jeśli pozwolić im się poruszać do sądnego dnia i dłużej. I nie jest to tylko kwestia dziwacznego poję cia „kwantów mocy”, które nie pasują do odkryć współczesnej fizy ki lub teorii względności Einsteina. Chociaż wieczny powrót nioże brzmieć dla ciebie jak kiepskie science fiction, ma on bardzo szacowny filozoficzny rodowód, Idea ta była powszechna wśród starożytnych Greków. Następcy Pitago rasa na przykład wierzyli w „Wielki Rok”, po którym cykl kosmicz ny powtórzy się z mniejszą lub większą dokładnością (Heraklit oce niał Wielki Rok na 10 800 lat ziemskich). Arystoteles podobnie przyjmował zbliżone założenie, jak również stoicy. (Ich wersja jest w rzeczywistości bardzo bliska wersji Nietzschego). Judaizm i chrześcijaństwo z wiarą w czas jednokierunkowy, ze Stworzeniem na początku i Sądem na końcu, poważnie okaleczyły tę doktrynę, ale jej nie unicestwiły. Średniowieczni i renesansowi filozofowie nawet Kartezjusz - zmagali się z możliwością istnienia cykli histo rii, ale w żadnym razie nie odrzucali jej bez zastanowienia. Nie tzsche jednak jeszcze raz uczynił tę teorię modną, choć tylko na krótko. Jeśli wieczny powrót jest prawdą, jestem pewien, że wkrót ce znowu się ona pojawi.
64
65
Pragmatyzm D la osiągnięcia więc doskonałej jasności w myślach naszych o przedmiocie, powinniśmy jedynie rozważać, jaki możliwy praktyczny skutek pociąga za sobą ten przedmiot: jakich wrażeń możemy się od niego spodziewać, jakie winniśmy przygotować reakcyc. Nasze wyobrażenie o tych skutkach, czy to bezpośrednich
czy odległych, stanowi dla nas całokształt naszego pojęcia o przedmiocie, o ile pojęcie to ma w ogóle jakieś pozytywne znaczenie. Taka jest zasada Peirce* a. zasada pragmatyzmu. William James. Pragmatyzm, przeł. W. M, Kozłowski
•Filozofia ma swoje małe paradoksy. Życie.Charlesa S. Peirce’a (1839-1914), któremu Henry, brat Williama Jamesa, przypisywał wynalezienie pragmatyzmu, można by nazwać wszystkim innym tylko nie praktycznym sukcesem. Usunięty z uniwersytetu Johnsa Hopkinsa i wykluczony ze środowiska akademickiego za podejrze nie o niemoralność, profesor Peirce stał się żebrzącym, umierają cym w nędzy i zapomnianym człowiekiem. (Odniósł wprawdzie ostatecznie triumf jako jeden z wynalazców semiołogii - patrz roz dział „Struktural izm i semiologia”). Peirce, który nie wiedzieć czemu okazał się życiowym nie udacznikiem, był wszechstronnym geniuszem, który wniósł wiele do matematyki, filozofii, chemii, psychologii i statystyki. Jego najtrwalszym dziedzictwem jest jednak filozofia, której kontynu atorem był James, a później John Dewey. Pogardliwie traktując metafizykę - badanie niejasnych lub abstrakcyjnych „realności” Peirce utrzymywał, że znaczenie idei leży wyłącznie w jej prak tycznych efektach. Jeśli idea nie daje efektów, to jest bezwarto ściowa - albo jest „nonsensem” lub „całkowitym absurdem”, aby użyć jego słów. Wobec tego takie pojęcia jak „dobro” i „prawda” nie są realne, dopóki czegoś z nimi nie uczynimy lub dopóki nie wpływają na na sze zachowania. Przekonanie, z punktu widzenia pragmatyka, jest tym samym co działanie, a przynajmniej możliwe działanie. Jeśli nasze pojęcie dobroci obejmuje pomoc starszej pani w przejściu przez ulicę, to dobroć będzie dla nas skłonnością do wykonywania takiego działania. Dobroć jest w rezultacie całkowitą sumą wszyst kich działań wynikających w naszego o niej przekonania. James w różnych swoich pracach rozszerzył to rozumowanie nawet na po jęcie Boga. Napisał w Pragmatyzmie (1907), na przykład, że „jeśli hipoteza Boga działa satysfakcjonująco w najszerszym sensie tego słowa, to jest prawdziwa” (wyróżnienie autora Eureki!), 66
Od czasów Jamesa pragmatyzm przybrał wiele kształtów i nie wszystkie jego odmiany były zgodne z poglądami założycieli tej szkoły. Niemniej prągmatystów łączyła wspólnota podstawowych założeń, takich jak elastyczność metody, odrzucanie dogmatów i re latywistyczne spojrzenie na wartości. („Dobro” i „zło” są definio wane zależnie od konkretnych potrzeb, pragnień i zwyczajów). Sam Peirce nie miał jednak w sobie nic z relaty wisty. Wierzył, że Wszechświat jest rządzony przez ewoluujące prawa, które stają się coraz bardziej regularne i mniej przypadkowe. Wierzył, że nauka także ewoluuje i że naukowcy stopniowo i stale zbliżają się do „prawdy" praw uniwersalnych. Ktoś mógłby powiedzieć, że sama „prawda” jest właśnie pojęciem względnym zdefiniowanym przez ludzkie potrzeby i zachowanie. „Prawdziwe - pisał James - jest imieniem tego, co okazuje się dobre zgodnie z naszym przekona niem”. Prawda jest właśnie tym, co się sprawdza w działaniu.
„Świat jest wszystkim, co jest faktem” Wiedeńskiego arystokratę Ludwiga Wittgensteina (1889-1951), jednego z najbardziej cenionych dwudziestowiecznych filozofów, uznano za ojca kilku szkół filozoficznych. Nie wszystkie te szkoły jednak zgadzały się w tym, o co mu chodziło. Brzmi to paradoksal nie, ponieważ prawdopodobnie najważniejszym punktem jego filo zofii jest ten, że filozofia powinna skoncentrować się na zwykłym możliwie jasnym i nieskomplikowanym języku. Wittgenstein bardziej niż ktokolwiek inny odpowiada za skupie nie się współczesnej filozofii na języku, w szczególności na relacjach pomiędzy twierdzeniami i rzeczywistością. Ogłosił własny pogląd w zdaniu otwierającym jego pierwszą pracę Tracłatas Lagico-philosophicus (1921): „Świat jest wszystkim, co jest faktem”, co ozna cza - wyjaśnił - że świat „jest całością faktów, nie rzeczy”. Jeśli nie rozumiesz, o co chodzi w tym rozróżnieniu, wyjaśniam: „fakty” są prawdziwymi zdaniami na temat rzeczy. Krzesło jest rze czą, zdanie „Krzesło jest czerwone” jest (lub może być) faktem. 67
„Świat”, który znamy, jest po prostu zbiorem znanych faktów - te go, „co jest faktem” - a nie rzeczy oddzielonych od tego, co może my o nich powiedzieć. To język tworzy nasz sens świata, nasze oto czenie i doświadczenia. Czego nie możemy powiedzieć, nie wiemy: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”*. Twierdzenia Wittgensteina wywarły głęboki wpływ na grupę młodych filozofów zwaną „logicznymi pozytywistami”, wierzących razem z Hume’em, że cokolwiek nie jest ani oczywiste samo przez się, ani empirycznie demonstrowalne, jest po prostu nonsensem. („Nonsens” według nich obejmował literaturę, sztukę i udziwnioną metafizykę). Ale chociaż przytulili się oni do Wittgensteina, to on do ich nie. Bo wprawdzie on także uważał, że filozofia powinna ograniczać się do tego, „co jest faktem”, to jednak prześladowały go cisza i niepoznawalne rzeczywistości. To, co nie jest faktyczne, mo że być nonsensem, ale dla Wittgensteina nonsens okazał się bardzo interesujący. Pomiędzy Tractatus i opublikowanymi pośmiertnie Dociekaniami filozoficznymi (Philosophical Investigations, 1953) będącymi rekonstrukcją wykładów, które prowadził w Cambridge, poglądy Wittgensteina ewoluowały. W rzeczywistości prawie porzu cił wiele ze swoich pierwszych idei, jak na przykład twierdzenie, że „granice mojego języka to granice mojego świata”. Podobnie jak wielu filozofów języka, młody Wittgenstein traktował słowa jako wyznaczniki lub przedstawienia rzeczy w świecie. Ale w później szym okresie Wittgenstein uznał to za zbyt proste. W Dociekaniach filozoficznych Wittgenstein prezentuje nowy pogląd: to, co znaczą słowa, zależy nie od tego, do czego się odno szą, ale od tego, jak są użyte. Język, mówi, jest rodzajem gry - zbio rem „części” (słów), które są używane zgodnie ze zbiorem zasad (konwencji lingwistycznych). Tak jak w Tractatus nasz świat jest skonstruowany ze zdań lub możliwych zdań, ale teraz jest położony mniejszy nacisk na to, co zdania „znaczą”, niż na to, jak - wobec danych zasada i kontekstu, zostały zastosowane. Bierze się to stąd, że wiedza nie polega na odkrywaniu (lub wy najdywaniu) jakiejś „rzeczywistości”, która koresponduje z naszą * JL. Wittgenstein Tractatus logico-philosophicus«przel. B, Wolniewicz.
68
mową, ale raczej na badaniu, w jaki sposób mowa funkcjonuje. Stąd zwykły język jest właściwym przedmiotem filozofii. Tradycyjne problemy filozoficzne, dotyczące takich pojęć jak „byt1' i „prawda”, są tylko mętniactwem, powstałym z będącego nieporozumieniem usiłowania odkrycia „rzeczywistości”, którą przypus?xzalnie „re prezentują”.
Fenomenologia Twarde to [bowicmj wymagania: wszystkie dotychczasowe przyzwyczajenia myślowe wyłączyć, odkryć i obalić zapory myślowe, jakimi tc przyzwyczajenia osaczają horyzont naszego myślenia, i to z pełną swobodą myśli uchwycić prawdziwe zagadnienia filozoficzne, które trzeba całkiem na nowo postawić, zagadnienia, które dopiero horyzont zc wszystkich stron pozbawiony zapór czyni nam dostępnymi. Nasze wymagania jednak nie są pod żadnym względem mniejsze. Faktycznie tym, co tak niezwykle trudną rzeczą czyni przyswojenie sobie istoty fenomenologii, zrozumienie szczególnego sensu jej problematyki i jej stosunku do wszystkich innych nauk (a w szczególności do psychologii), jest okoliczność, ¿e do tego wszystkiego konieczna jest pewna nowa posiać nastawienia* w przeciwstawieniu do naturalnych nasiawieó doświadczcniowych i myślowych całkowicie zmieniona. Edmund Husserl, Idee czystej fenom enologii i fenom enologicznej filozofii* przeł. Danuta Giem lanka
Większość pism filozoficznych jest prawie niezrozumiała, ale pi sma Edmunda Husserla (1859-1938) zasługują pod tym względem na wyróżnienie. Nafaszerowana filozoficznym żargonem i obsesyj na fenomenologia Husserla odcisnęła jednak wyraźne piętno na dwudziestowiecznej filozofii. W rzeczywistości obszerne, niestraw ne prace Heideggera, Sartre’a i Derridy nie byłyby bez niego moż liwe. Terminy fenomen i fenomenologia (od greckich słów phainómenon - zjawisko i logós - nauka) nie były nowe dla Husserla. Popu larny już w niemieckiej filozofii fenomen odnosi się do rzeczy lub zdarzenia, takiego jak ono jawi się w ludzkiej świadomości (w prze 69
ciwieństwie do tego, czym jest w istocie, niezależnie od percepcji). Fenomenologia jest więc badaniem objawów. Husserl wierzył, że tak jak daleko sięga nasza wiedza o świecie, wszystko, czym dyspo nujemy, to fenomeny (zjawiska), a więc powinniśmy próbować zro bić z nich jak najlepszy użytek. Powinniśmy zacząć od podziału naszych postrzeżeń na ich naj prostsze formy, oddzielając od nich wszystkie warstwy naszych przyzwyczajeń i założeń. Możemy ćwiczyć się w tym, patrząc, na przykład, na krzesło bez żadnej myśli na temat jego przeznaczenia (do siedzenia), historii (kto je zrobił i gdzie było kupione) i funkcjo nowania (czy jest wygodne i pasuje do dywanu). Musimy spróbo wać doświadczyć krzesła w najbardziej bezpośredni sposób, jako czystego obiektu świadomości. Kiedy widzimy je w taki sposób postrzegając tylko jego najbardziej istotne cechy - krzesło staje się w Hussęrlowskim sensie „fenomenem”. Husserl nazwał ten rodzaj percepcji „braniem w nawias” lub po grecku epoche, co jest definiowane jako „zawieszona wiara w ist nienie obiektów” . Uważał, mówiąc w uproszczeniu, że w poszuki waniu istotnych cech rzeczy musimy pominąć wszystkie do nich „dodatki”. Przeprowadzamy wtedy coś zwanego „swobodną grą wyobraźni”. Weźmy nasze krzesło - wyobraźmy sobie, jak mogło by być różne - w myślach coś ujmujemy (odetniemy parę nóg), zmieniamy (odwracamy oparcie), dodajemy (wyposażamy je w lampę). C 2y to jest nadal krzesło? Kiedy już czujemy, że nie mo glibyśmy intuicyjnie rozpoznać wynikowej odmiany jako „krzesła”, wiemy, że zmieniliśmy coś istotnego. Taki rodzaj „brania w nawias” jest metodą otrzymywania istoty rzeczy w oddzieleniu od tego, jak ona istnieje tu i teraz. „Powrót do rzeczy samych w sobie” było mot tem Husserła i rozumiał on przez to: „powrót do naszego pierwot nego intuicyjnego poznawania rzeczy w ich istotnej formie (jako fe nomenów)”. Ale fenomenologia na tym nie poprzestaje, ponieważ musimy dojść jeszcze do najbardziej podstawowego fenomenu, jakim jest sama świadomość - zdolność posiadania intuicji. Nieważne, jak do brze udaje nam się „branie w nawias” krzesła, wciąż nie rozumiemy struktury nawet prostego świadomego doświadczenia. Aby zbadać
świadomość, musimy w jakiś sposób wyjść poza nią lub unieść się nad nią i osiągnąć to, co Husserl nazwał „transcendentalną subiek tywnością”. (Zwykli ludzie nazywają to „samoświadomością”, ale ponieważ myślimy o niej jako o subiektywnej, „transcendentalna subiektywność” Husserła ma nam dać „obiektywny” obraz świado mości). Pominę techniczne wyjaśnienia Husserła, jak dokładnie można uciec od subiektywności. Wystarczy powiedzieć, że kiedy badamy świadomość, pierwszą rzeczą, którą zauważamy, jest fakt, że jest ona „intencjonalna”. Według nomenklatury przyjętej przez Husserla „intencjonalna” znaczy coś jak „ukierunkowana” - nigdy nie je steśmy po prostu świadomi, ale zawsze świadotni czegoś. (To „coś” może być przedmiotem, jak twoje krzesło, lub uczuciem, takim jak głód lub idea, i nie musi być „rzeczywiste”). Okazuje się, że ponie waż świadomość zawsze musi być skierowana, nigdy nie jest ona pusta czy biema, ale zawsze aktywna. Świadomość „sięga” po rze czy i je „chwyta”, a to, jakie się nam one wydają, zależy zarówno od ich charakteru (ich istoty), jak i od sposobu „chwytania”. Mamy udział w tworzeniu obiektów naszego świata - na przykład przez nadawanie im znaczeń. Ostatecznym celem tego wszystkiego jest zdolność opisania, naj pełniej i nąjpoprawniej, jak to możliwe, podstawowych sposobów, w jaki nadajemy sens i znaczenie światu, w którym żyjemy. Niewąt pliwie szlachetny cel, ale kontrowersyjny. Nawet niektórzy fenome nologowie mają problem z pojęciem „transcendentalnego ego”, zwłaszcza że w swoich późniejszych latach Husserl zaczął robić przedziwne założenia na jego temat. (Na przykład doszedł do obra zu transcendentalnego ego jako bytu osobnego w stosunku do czy jejś świadomości i w pewnym sensie nieśmiertelnego). Czy napraw dę istnieje jakiś punkt, z którego możemy zobaczyć i opisać normal ne działanie naszego umysłu? Jak świadomość może stać się trans cendentalna wobec, siebie? Rozwiązanie tych zagadek zostawiam czytelnikowi.
70
71
Egzystencjalizm Egzystencjalizm? Oczywiście Jean-Paul Sartre. Tyle że sama idea jest o cały wiek starsza niż Sartre, jej najbardziej znany entu zjasta. Egzystencjalizm - badanie subiektywnego doświadczenia - tak naprawdę zapoczątkował duński filozof Spren Kierkegaard (1813-1855). Kierkegaard oskarżył współczesną mu filozofię o tra cenie zbyt wiele czasu na „esencje”, przypuszczalne istoty rzeczy realnych i uniwersalnych praw świata. Nie tylko że ich istnienie jest wątpliwe, to w dodatku skupianie się na nich odciąga uwagę od prawdziwych problemów, np. w jaki sposób my jako jednostki mo żemy podejmować decyzje. Na pierwszym miejscu Kierkegaard odrzucił idealistyczny po gląd, że dobro i zło mają obiektywną lub istotną realność. Są one ra czej „subiektywnymi prawdami”, które, chociaż nie mogą zostać dowiedzione i przekazane innym ludziom, są jedyną podstawą indy widualnych działań. Na przykład nie możemy obiektywnie i logicz nie powiedzieć, że zabijanie jest „złe” ; są sytuacje, kiedy jest uwa żane za „dobre” (w obronie własnej lub na wojnie). W większości wypadków nie ma logicznego sposobu zdecydowania o właściwym sposobie postępowania. Nie możesz „wykalkulować”, jak odpowie dzieć na niesprawiedliwość lub czy masz wierzyć w Boga, nie mo żesz również uniknąć decyzji lub wiary. Istnieją wprawdzie niektóre prawdy obiektywne: dwa plus dwa Tówna się cztery, a Napoleon został pokonany pod Waterloo. Ale co z tego? Jeśli chodzi o Kierkegaarda, takie prawdy - interesujące lub nie - nie mają wpływu na codzienną egzystencję ani na istotne de cyzje lub działania jednostki. Czym jesteśmy, uważał, decyduje to, co robimy. Jeśli mamy istnieć naprawdę, musimy działać i opierać nasze działanie na naszych wartościach - czysto subiektywnych i indywidualnych prawdach, prawdach naszej własnej wiary, nie możliwych do udowodnienia, ale w najwyższym stopniu realnych. Ani natura, ani społeczeństwo nie mogą nam zaoferować pewno ści odnośnie tego, co jest dobre, a co złe. Ostateczne znaczenie i wartość naszych działań są zawsze niepewne. Czyli być człowie 72
kiem oznacza działać w obliczu takiej niepewności. Ludzie, z punk tu widzenie egzystencjalisty, działają nieautentycznie, jeśli w swo im zachowaniu kierują się tylko tym, co im wskaże społeczeństwo, lub po prostu akceptują dyktat Kościoła bądź jakiejś innej instytu cji. Postępując w ten sposób, uciekają od odpowiedzialności. . Problem z egzystencjalnym punktem widzenia, mającym swoją drogą wielką silę oddziaływania, polega na tym, że położenie naci sku na indywidualną egzystencję i indywidualny wybór nie odpo wiada w żadnej mierze na powszechne dylematy społeczne. Więcej na temat tego problemu i jednej z prób jego rozwiązania na następ nej stronie.
„Jestem skazany na bycie wolnym” Bo też na mocy samego faktu, iż. zdaję sobie sprawę z motywów pobudzających moje działanie, motywy te są już przedmiotami transcendentnymi wobec mojej świadomości, są względem niej zewnętrzne, daremnie usiłuję złączyć się '/. nimi, wymykam się przez sam fakt swojego istnienia. Skazany jestem na istnienie wiecznie poza swoją istotą, poza pobudkami i motywami mego czynu: jestem skazany na wolność. Znaczy to, że nie sposób znaleźć dla mej wolności innych granic prócz niej samej, albo innymi słowy, że nie mamy wolności, by przestać być wolnymi. Jean-Paul Sartre, Byt i nicość [w:] Absolutna wolność bym t przeh L. Kołakowski, K. Pomian
Kiedy ktoś ci mówi, że to jest „wolny kraj”, wiesz, co ma na my śli. W zasadzie wolno ci robie, co chcesz (nazywa się to wolnością „pozytywną”), i w gruncie rzeczy nie grożą ci prześladowania za twoje poglądy (wolność „negatywna”). Pozytywna wolność dotyczy wyborów, negatywna - konsekwencji. Te dwie wolności są naprawdę czymś wspaniałym i mamy szczę ście, kiedy są naszym udziałem. Ważnym słowem jest tu jednak szczęście. Jeśli w wyniku jakiegoś zdarzenia jutro miałby przejąć władzę dyktator, ceniona przez nas wolność mogłaby zniknąć 73
w jednej chwili. Co by zostało? Czy jest jakiś istotny rodzaj wolno ści, której nigdy nie można nam odebrać? Według Jeana-Pau)a Sartre’a, czołowego dwudziestowiecznego filozofa egzystencjałisty, odpowiedź brzmi tak. Ale to „tak” nieko niecznie jest błogosławieństwem. Sartre mówi, że być człowiekiem znaczy być absolutnie wolnym, mieć zawsze możliwość wyboru. Ale jedyną Tzeczą, której nie możemy.wybrać, jest rezygnacja z wy boru, co Sartre ujął w formie paradoksu Jestem skazany na bycie wolnym”. Wybór niepodjęcia działania jest jednak nadal wyborem, f to jest egzystencjalny dylemat. Filozofia wolności Sartre’a wyrasta z jego studiów nad fenome nologią - filozofią czystej świadomości. Sartre uważał, że świado mość wyróżnia fakt, iż jest ona jednocześnie ze świata i nie ze świa ta. Kiedy rozważamy nasz sposób myślenia, kiedy stajemy się samoświadomi, traktujemy nasze myśli, jakby były obiektem w świę cie. Powiedzieć: „Jestem zdezorientowany tym wyjaśnieniem” oznacza oderwanie się od naszego własnego myślenia i zastanowie nie się nad nim, Ale świat taki, jaki znamy, jest właśnie zbiorem sa mych „transcendentnych" obiektów: rzeczy, które uświadamiamy sobie i o których myślimy. Jednocześnie świadomość nie jest ze świata. Kiedy śnimy, nasze zmysły nie przekazują nam obrazu świata zewnętrznego. Kiedy ma rzymy - fantazjując, na przykład, że wygraliśmy na loterii - wyobcowujemy się z teraźniejszości (świata, jaki jest) i planujemy lepszą przyszłość (świat, jaki nie jest). Ta przyszłość, ponieważ nie jest rzeczywista, nie istnieje - jest nicością. Według Sartre’a wszystkie działania biorą się z nicości. Jeślibyś zawsze bezpośrednio dopasowywał się do teraźniejszości, niezdol ny od niej uciec, nie tylko nie mógłbyś sobie niczego wyobrazić, ale również niczego zrobić. Teraźniejszość jest dokładnie tym, czym jest, i jeśli nie bierzesz pod uwagę, że stan rzeczy mógłby być inny, nie masz motywacji, żeby podejmować jakiekolwiek działanie. Sartre posunął się w tym twierdzeniu krok dalej: we wszystkich na szych działaniach kierujemy się celem, który tu i teraz nie istnieje. Nasze czyny, będąc oparte na niczym, nigdy nie są również potrzeb ne. Cele są rzeczami, które dowolnie tworzymy dla nas samych 74
i zgodnie z nimi tworzymy własne wartości. (Tutaj Sartre odwołuje się do Kierkegaarda). Słynne „mdłości” Sartre’a biorą się z absolutnej wolności wybo ru, świadomości, że jesteśmy zdolni do dowolnego działania, jakie kolwiek by ono było. Na przykład w każdym momencie możemy wybrać śmierć i ta właśnie myśl - która ukazuje ziejące otchłanie naszej jaźni - wywołuje przerażenie i mdłości. (Jeżeli możesz., to zrobić, przeraża ciebie, że mógłbyś to zrobić). Być „skazanym na bycie wolnym” oznacza być całkowicie odpowiedzialnym za kształ towanie w każdej sytuacji własnego „świata” - za wybór celów, własnych metod walki, odpowiedzi na strach przed dokonaniem wyboru. Możesz wybrać samobójstwo; .w przeciwnym razie zawsze wybierasz dalsze wybieranie. Większość ludzi odmawia jednak uświadomienia sobie tych fak tów, bo nie mogą znieść myśli, że są odpowiedzialni za swój świat. Ponieważ wielu krytykuje nasze czasy, wolimy widzieć siebie ra czej ofiarami niż odpowiedzialnymi dorosłymi ludźmi. Za nasze nietrafne wybory lub nieudane przedsięwzięcia winimy nieszczęśli we dzieciństwo, wychowanie, pochodzenie, uprzedzenia łub w ogó le społeczeństwo. Sartre nie zaprzecza, że nieszczęśliwe dzieciń stwo lub uprzedzenia kulturowe istnieją i że są złe. „Zlą wiarą” na zywa jednak odmowę przyznania się do naszych wolnych wyborów w zakresie interpretacji i reakcji na wydarzenia życiowe. Sartre był bardzo dobry w demaskowaniu złej wiary, mniej jed nak dobry w torowaniu drogi do autentyczności - egzystencjalizm jest lepszy w opisywaniu niż dawaniu recept. Sam Sartre w końcu dostrzegł ograniczenia egzystencjalizmu i stał się bardziej świadom istnienia zewnętrznych ograniczeń. Pod koniec lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku zauroczył go marksizm, jednak nie tyle jako system polityczny, ile jako filozofia kolektywnego działania. Oczy wiście marksistowski ideał wspólnego budowania świata również nie dał zbyt dobrych rezultatów.
MATEMATYKA I NAUKI PRZYRODNICZE
TO, CO SIĘ WZNOSI, MUSI OPADAĆ PODSTAWOWE TEORIE
Twierdzenie Pitagorasa Tales uważał że świat jest zrobiony z wody. Heraklit twierdził, że pierwotnym żywiołem jest ogień. Pitagoras (szósty wiek przed naszą erą) sądził, że wszystko jest liczbą, a do wszelkich prawd pro wadzą równania. Jego mottem było: „Rzeczy są liczbami”. Filozo fia Pitagorasa, która obejmuje również wiarę w reinkarnację (wę drówkę dusz, metempsychozę) i rady, aby wstrzymywać się od je dzenia bobu, jest czasami dziwaczna i tajemnicza, przeprowadził 011 jednak pierwszy wielki dowód geometryczny twierdzenia, które jest nadal nazywane jego imieniem. Jeśli kiedykolwiek uczyłeś się geometrii, znasz z pewnością twierdzenie Pitagorasa. Dotyczy ono najbardziej interesującego ze wszystkich trójkątów - trójkąta prostokątnego. Według Pitagorasa wszystkie trójkąty prostokątne mają wspólną własność - długość najdłuższego boku trójkąta podniesiona do kwadratu jest równa su mie kwadratów długości dwóch pozostałych boków. Długość naj dłuższego boku (zwanego przeciwprostokątną) wynosi c. Zgodnie z twierdzeniem Pitagorasa a2 + b2 = c2. W rzeczywistości, chociaż starożytne świadectwa jednoznacznie wskazują, że autorem tego dowodu jest Pitagoras (Grek z wyspy Sa mos), samo twierdzenie pojawia się już w różnych rejonach Bliskie go Wschodu tysiąc lat przed narodzinami Pitagorasa. I chociaż on udowodnił to twierdzenie, przeprowadzony przez niego dowód się nie 78
zachował, Pierwsze informacje o dowodzie znajdujemy w słynnych Elementach Euklidesa (300 lat przed naszą erą), które do dziś dnia stanowią podstawę geometrii elementarnej. W wersji Euklidesa, mó wiąc w skrócie, na każdym boku trójkąta konstruuje się kwadrat (o boku równym bokowi trójkąta) i wykazuje, że powierzchnie mniej szych kwadratów dają w sumie powierzchnię dużego kwadratu. Prócz tego, że dowód Pitagorasa jest pierwszym tego rodzaju, jest on jeszcze istotny z innego powodu. Po pierwsze przyczynia się do cierpień szkolnej dzieciarni. Po drugie doprowadził do odkrycia liczb niewymiernych - czyli takich, których nie można przedstawić w postaci ułamka (ilorazu dwóch liczb całkowitych). Przykładem liczby niewymiernej jest pierwiastek kwadratowy z dwóch, będący długością przeciwprostokątnej trójkąta, w którym długość każdej z przyprostokątnych wynosi 1. Paradoksalne, że ta konsekwencja twierdzenia Pitagorasa nie pa sowała do jego koncepcji, ponieważ Pitagoras wierzył, że wszystkie liczby są wymierne, lub - żeby użyć jego terminu - współmierne. (Podobno człowieka, który odkrył istnienie liczb niewymiernych, członkowie związku pitagorejskiego wrzucili do Morza Śródziem nego). Ponieważ grecka arytmetyka operowała wyłącznie liczbami wymiernymi, geometria wydawała się narzędziem potężniejszym i lepiej opisującym świat. Z tego powodu matematycy koncentrowa li się głównie na niej, co zaowocowało wielkimi postępami w tej dziedzinie. Zaniedbywano natomiast arytmetykę.
„Eureka!” (prawo Archimedesa) A jak powiadają, w kąpieli, z przelania się nadmiaru wody wpadł na pomysł, jak ma określić wagę wieńca, i jak opętany czy natchniony wyskoczył z wanny wołając: „Odkryłem!” i wybiegł ciągle to powtarzając. Plutarch, M om lia, prze). Zofia Abramowiczowa
Sycylijski matematyk Archimedes (287-212 p.n.e.) byl typowym nieobecnym duchem profesorem, znakomitym myślicielem, C2ęsto 79
nie zwracającym uwagi na otaczający go świat, szczególnie po doko naniu któregoś ze swoich wielkich odkryć. Według Plutarcha, kiedy Archimedes odkrył nazwane później jego imieniem prawo hydros, wydał z siebie kilka okrzyków, po czym pobiegł nagi ulicami Syrakuz z łaźni do domu. ■! A zaczęło się od tego, że protektor Archimedesa, tyran Syrakuz Hieron II, powziął podejrzenie, że właśnie zamówiony przez niego wieniec wotywny nie został wykonany z czystego złota, ale ze stopu złota ze srebrem (albo nawet z czymś jeszcze pośledniejszym). Wieńca nie można było stopić, a Archimedes nie znał żadnego inne go szybkiego sposobu określenia jego składu. Któregoś jednak dnia, wszedłszy do pełnej po brzegi wanny, doznał olśnienia. „Znalazłem! Znalazłem! - krzyczał - Eureka!”. . Archimedes nie wymyślił wprawdzie tego wyrażenia - bo to zwykły grecki czasownik - ale przynajmniej uczynił je sławnym. Odkrył natomiast, że można określić gęstość ciała O, porównując jego ciężar z ciężarem wypartej przez nie wody. (Ciężar wody, któ ra ma tę samą objętość có O, jest pod względem wartości równy „wyporowi hydrostatycznemu O ”). Łącząc to odkrycie z faktem, że masa równa się iloczynowi gę stości przez objętość, oto jak rozwiązał zagadkę Hierona: Weź brył kę czystego złota ważącą dokładnie tyle samo co wieniec. Wrzuć ją do wody i zmierz albo objętość, albo ciężar wypartej wody. (Jeśli wanna będzie pełna, będzie to ilość wody, która się wyleje. Jeśli wanna nie będzie pełna, da się ją obliczyć z podniesienia się pozio mu wody.) Powtórz całą operację z wieńcem. Jeśli zarówno wie niec, jak i bryłka wyprą tyle samo wody, obie mają tę samą objętość i oznacza to, że wieniec jest wykonany z czystego złota, ponieważ żaden inny metal nie ma dokładnie takiej samej gęstości jak złoto. Jeśli jednak korona wyprze więcej wody, musiała zostać wykonana ze stopu złota z mniej gęstym metalem - jej objętość będzie więk sza niż objętość bryłki. Jak się okazało, Hieron został oszukany: wieniec miał większą objętość niż bryłka. O złotniku nic już więcej nie wiadomo, Archi medes natomiast dokonał jeszcze kilku wielkich odkryć. Obliczył na przykład przybliżoną wartość liczby n, wymyślił, jak można ob
liczyć pole koła i innych figur i brył, oraz podał zasadę dźwigni. Szczególnie dumny z ostatniego z tych odkryć, chełpił się: „Dajcie mi punkt oparcia, a poruszę Ziemię”. Nigdy nie udało mu się dokonać tej sztuki ani z powodzeniem zakończyć obliczeń, ile ziaren piasku byłoby potrzeba, aby wy pełnić Wszechświat. Podobno zginął podczas zdobywania Syra kuz przez Rzymian (podczas II wojny punickiej), kiedy rysując na piasku, rozwiązywał problem geometryczny. Według Plutar cha, był tak tym pochłonięty, że nie usłyszał polecenia rzymskie go żołnierza, aby wstał. Rozwścieczony żołnierz przebił go mie czem.
80
81
Rewolucja kopernikańska To tylko mit, że Kolumb, przepływając Atlantyk, udowodnił za szokowanemu światu, że Ziemia jest kulista. W istocie od czasów starożytnych tylko nieliczni wykształceni ludzie wierzyli, że jest plaska. Bardziej problematyczne było to, czy ten kulisty świat się porusza. Od czasów Platona do szesnastego wieku astronomowie skłania li się do poglądu, że Ziemia jest nieruchoma, a dookoła niej obraca się niebo, w żadnym razie jednak nie brakowało innych teorii. W czwartym wieku przed naszą erą, na przykład, grecki astronom Arystarch z Samos wysunął hipotezę heliocentryczną: mianowicie że planety, łącznie z Ziemią, krążą wokół Słońca. Problem polegał na tym, że zwolennicy heliocentryzmu nie dysponowali żadnymi przekonującymi dowodami i poza tym byli w znacznej mniejszości, szczególnie po tym, kiedy w drugim wie ku naszej ery wielki grecko-egipski astronom Ptolemeusz opraco wał kompletny opis geometryczny wspierający koncepcję geocentryczną - mówiącą, że Ziemia jest stałym centrum Wszechświata. Model Ptolemeusza i jego równania dały pozornie naukową pod stawę temu, w co ludzie z racji swojej, tradycji, religii i psychiki tak czy inaczej chcieli wierzyć. W końcu nie doświadczamy ruchu
Zi,emi, a niebo wydaje się obracać. To dość przerażająca myśl, że nasze zmysły mogłyby tale nas zwodzić, a widoczny porządek rze czy jest fałszywy. Chrześcijanie ponadto uważali geocentryzm za zgodny ze swoim przekonaniem, że Ziemia, a w szczególności człowiek, są najważniejszymi, najbardziej „centralnymi” dziełami Boga. Wreszcie na korzyść Ptolemeusza świadczyła starożytna nauka Arystotelesa, absolutnego autorytetu w dziedzinie wiedzy przez bli sko dwa tysiąclecia. Twierdził on, że niebiosa są zbudowane z zu pełnie innej substancji niż to, co ziemskie. Substancja ta, zwana ete rem lub kwintesencją (piątym żywiołem), była doskonała i nieznisz czalna, a co więcej naturalnie poruszała się ruchem okrężnym. Rze czywiste obiekty na Ziemi, odwrotnie, miały składać się z czterech żywiołów: ziemi, powietrza, ognia i wody, które albo wznosiły się, * albo opadały. Ziemia i woda opadały, a Ziemia była zrobiona z ca łej ziemi i wody, która opadła na swoje właściwe miejsce i dzięki te mu już się nie poruszała. Krótko mówiąc, geocentryzm był nie tylko naukową hipotezą, ale integralną częścią złożonego, krzepiącego, tradycyjnego obrazu świata. W końcu jednak w Odrodzeniu narodziła się teoria, której zaczątkiem była praca polskiego astronoma Mikołaja Kopernika (1473-1543), lepiej znanego w świecie pod swoim zlatynizowanym nazwiskiem Nicolaus Copernicus. Wysłany przez zamożnego wuja na najlepsze włoskie uniwersytety, Kopernik był bardziej zapatrzo ny w książki niż w gwiazdy. Co dziwne, był szczególnie przywiąza ny do idei Ptolemeusza, jednak nie aż tak, żeby zignorować liczne błędy jego geometrii i nie wytłumaczyć rzeczywistych zachowań ciał niebieskich. Jako prawdziwy człowiek Renesansu Kopernik był tylko po części eksperymentującym naukowcem. Przedstawiona w De revolutionibus orbium coelestium (O obrotach sfer niebieskich, 1543) jego teoria beliocentryczna - pierwsza, która rzeczywiście zwróciła na siebie uwagę w czasach nowożytnych - nadal była in spirowana bardziej metafizyką niż rzetelnymi danymi. Kopernik naprawdę pragnął znaleźć model świata, który pozwoliłby na do kładniejsze niż Ptolemeuszowe przewidywania zjawisk astrono82
micznych, ale szukał również duchowych wyjaśnień, na przykład takich, że Słońce, jako dawca światła, jest bliższe doskonałości i Boga niż Ziemia. Ten argument miał powrócić w pracy wielkie go następcy Kopernika, Niemca Johanna Keplera (1571-1630). Również poglądy Arystotelesa wpłynęły na jego teorię - założył bowiem, że orbity planet są idealnymi okręgami, co nie jest praw dą. W rezultacie model Kopernika nie dał dużo lepszych wyników niż Ptolemeuszowy. Niemniej rewolucja się zaczęła. Geocentryści, tacy jak duński astronom T^cho Brahe (1546-1601), odpowiedzieli, udoskonala jąc model Ptolemeusza, heliocentryści natomiast, tacy jak asy stent Tychona Brahego, Kepler, dążyli do uproszczenia i uściśle nia systemu Kopernika. Było o co walczyć, bo jeśli Kopernik miał rację i Ziemia była po prostu jedną z planet, to Arystotelesowska teoria eteru i większość jego nauk były błędne. Ponadto jeśli Ko pernik się nie mylił, Wszechświat był znacznie większy, niż przy puszczano, ponieważ wcześniejsze obliczenia opierano na długo ści obwodu Ziemi, nowe natomiast na długości ziemskiej orbity. Mogłoby się okazać, że człowiek i jego świat dużo mniej znaczą w wielkim planie stworzenia, niż sądzili średniowieczni uczeni i teologowie. Kiedy przyszło do wyjaśniania obserwowanych zjawisk - czyli jak to się wtedy mówiło do „zadowalania oka, zachowania pozo rów” (apparentias salvare), ani Kopernik, ani Kepler nie mogli za oferować nic ponad teorie, które były równie dobre jak teorie Bra hego. Przypominało to rzucanie monetą. To, że niebo jest zrobione z tej samej substancji co Ziemia i z tego powodu poddaje się tym sa mym naturalnym prawom, doczekało się dowodu w pracy wielkie go angielskiego fizyka izaaca Newtona. Okazało się, że Kepler od krył kilka praw mchu ciał niebieskich, które doskonale pasowały do nowego prawa Newtona o powszechnym ciążeniu (patrz rozdział „Prawa Newtona”). Chociaż nie udowodniono jeszcze ze stuprocen tową pewnością ani prawdziwości teorii heliocentrycznej, ani me chaniki Newtona, to znaleziono potężne argumenty przemawiające za nimi, i pewien próg został definitywnie pokonany. Niebiosa ściągnięto na Ziemię. 83
Wiedza jest potęgą Ten aforyzm pojawia się w Meditaiiones Sacrae (1597), nieja snej pracy Francisa Bacona (1561-1626), prawnika, polityka, ese isty i współwynalazcy metody naukowej. Z pozoru powiedzenie jest oczywiste, szczególnie dziś, w erze informacji. Prawdopodobnie jednak błędnie rozumiemy to, co Bacon rozumiał przez „potęgę"', która nie jest „niczyją osobistą lub polityczną przewagą”, ale „kon trolowaniem natury”. Bacon występował przeciwko bezpłodnej nauce i filozofii swo jej epoki. Naukowa debata powiązana z metafizyką Arystotelesa, skażona przez dzielenie włosa na czworo i sofistykę, dawała mało pewny grunt do dalszej dyskusji. W tym samym czasie technika, którą uważano za coś gorszego od wiedzy teoretycznej, robiła sys tematyczne i szybkie postępy. Proch, prasa drukarska Gutenberga i kompas- nie miały odpowiedników, jeśli chodzi- o postęp w na ukach wyższych. Dokonawszy oceny sytuacji, Bacon wyciągnął wniosek, że wie dza może przynosić owoce tylko wtedy* gdy technika i filozofia bę dą działać razem. Zamiast rozważać szczegóły dotyczące materii i formy* uczeni powinni bezpośrednio obserwować naturę, wyciągać wnioski i stosować praktyczne narzędzia do ich testowania. Innymi słowy nauka powinna opierać się na indukcji i eksperymencie, nie na metafizyce i spekulacji. Bacon nie był bynajmniej pierwszym, który sugerował ekspery mentalną, czyli „naukową” metodę. Chociaż dużo na jej temat mó wił, sam przeprowadził bardzo mało znaczących eksperymentów. Tak czy inaczej, jego współcześni byli pod wrażeniem i większość wybitnych umysłów siedemnastego wieku, włączając w to Newto na, wymienia jego prace jako bezpośrednią inspirację. Co więcej za sadę współpracy w zakresie prowadzenia badan naukowych, obo wiązującą od siedemnastego wieku aż po czasy współczesne, w du żej mierze zawdzięczamy jego wielokrotnie powtarzanemu twier dzeniu, że społeczności, nie poszczególni geniusze, są odpowie dzialne za prawdziwy postęp w nauce i wynikające z niego „pano wanie” nad naturą. 84
Z drugiej strony, prócz tego, że sam nie wzbogaci! nauki przykła dami zastosowania postulowanych przez siebie metod, to w dodat-. ku pozbawił ją czegoś cennego. Odrzucając spekulatywną naukę, wylał dziecko z kąpielą, osłabiając znaczenie hipotez, które uważał za pozbawione podstaw i w związku z tym bezpłodne. Cała praw dziwa wiedza - utrzymywał - pochodzi z obserwacji i eksperymen tu, i jakikolwiek rodzaj wcześniejszego przewidywania może tylko zaburzyć właściwy proces poznawczy. Ale bez hipotezy nie można zaplanować kontrolowanego eksperymentu, który stanowi esencję współczesnej metody naukowej. Bacon uważał, że świat jest z natu ry chaotyczny i dlatego jest nieporozumieniem obserwować naturę, zakładając stałe reguły. Nauka jednak poczyniła postępy głównie dzięki założeniu, że światem rządzą prawa, czyli że istnieją określo ne i proste wzory ją opisujące. Bacon postulował więc niektóre rzeczy słusznie, w przypadku innych nie miał jednak racji, i ogólnie był lepszy w krytykowaniu starego niż w przewidywaniu nowego. W rezultacie raz się nim zachwycano, innym razem go krytykowano. Dzisiejsze opinie są podzielone: niektórzy sławią jego pionierską pracę w naukowej filozofii, podczas gdy inni winią jego doktrynę „wiedza jest potę gą” za kierowanie nauki w stronę eksploatowania natury. Potęga, z punktu widzenia krytyków, okazała się samobójcza, doprowa dzając do materializmu i alienacji. Bacon osobiście uważał, że wartości społeczne i moralność będą zawsze trzymać w ryzach osiągnięcia nauki i techniki. 1 w tym miejscu mylił się najbar dziej.
Prawa Newtona I zasada dynamiki: „Każde ciało m va w stanie spoczynku lub ruchu prostoliniowego i jednostajnego, jeśli siły przyłożone nie zmuszają ciała do zmiany tego stanu” . II zasada dynamiki: „Zmiana pędu jest proporcjonalna do przyłożonej siły poruszającej i odbywa się w kierunku prostej, wzdłuż której działa siła”. III zasada dynamiki: „W zględem każdego działania istnieje przeciwdziałanie
85
skierowane przeciwnie i równe, tj. wzajemne działania dwóch ciał są zawsze równe sobie i skierowane przeciwnie” .
Angielski fizyk sir Isaac Newton (1642-1727) jest często nazy wany największym uczonym historii. 1 nie ma wątpliwości, że słusznie. To on ostatecznie uwolni! fizykę od metafizyki przez sfor mułowanie uniwersalnych praw sil i ruchu, które kierują niebem i Ziemią. Ale inni utorowali mu drogę - jak Newton sam powie dział: „Jeśli mogłem sięgać wzrokiem dalej niż inni, to dlatego, że stałem na ramionach olbrzymów”. Jednym z poprzedników Newtona byt Galileusz, pierwszy wiel ki fizyk eksperymentalny w historii i człowiek w największym stop niu odpowiedzialny za odrzucenie Arystotelesa jako najwyższego intelektualnego autorytetu w nauce. Galileusz pokazał nà przykład, że teorie Arystotelesa dotyczące ruchu były błędne i że odwrotnie do powszechnie panującego przekonania obiekty nie spadają ze sta łą prędkością ani cięższe nie spadają szybciej niż lżejsze, przynaj mniej w próżni. To, że Galileusz doszedł do tych wniosków, rzucając kule z Krzywej Wieży w Pizie, jest niestety akurat bajką, przeprowadził on natomiast kilka pomysłowych eksperymentów, między innymi z równią pochylą. Rezultatem była teoria jednakowego przyspiesze nia: spadające ciała zwiększają swoją prędkość dokładnie w tym sa mym tempie. Galileusz odkrył także zasadę bezwładności: ciała wy kazują tendencję do pozostawania w spoczynku lub poruszania się ruchem jednostajnym prostoliniowym, jeśli nie oddziałuje na nie żadna zewnętrzna siła. Na podstawie tych dwóch praw zdołał poka zać, że w idealnych warunkach wystrzelony pocisk porusza się po paraboli. Pokolenie później René Descartes (Kartezjusz) - znany przede wszystkim ze swojej deklaracji „Myślę, więc jestem” - podał pierw sze „prawo zachowania” w fizyce. Prawo takie mówi, że pewna ilość czegoś pozostaje taka sama pomimo zdarzenia fizycznego lub zmiany warunków. Kartezjusz interesował się w szczególności zde-
rżeniami poruszających się ciał - na przykład kul bilardowych i wysuną! hipotezę, że ich pęd pozostaje stały. Czyli że jeśli dodasz wartości pędu dwóch kul po zderzeniu, otrzymasz tę samą wartość co po dodaniu ich pędów przed zderzeniem. Pęd jest „zachowany”. Odkrycia Galileusza i Kartezjusza były ważne, nawet rewolucyj ne, ale to Newton miał połączyć je w zazębiający się system. Pod stawowym pojęciem łączącym prawo Galileusza o przyspieszeniu i prace Kartezjusza o zderzających się ciałach była grawitacja, któ rej odkrycie jest najlepiej znanym osiągnięciem Newtona. (Ale opo wieść o jabłku spadającym z drzewa na głowę Newtona możesz również włożyć między bajki, razem z tą o Krzywej Wieży). Newton nie zaczął od razu od grawitacji, ale od innej idei, od po jęcia masy (w). Kartezjusz mówił o pędzie jako o iloczynie ciężaru i prędkości, Newton natomiast zdał sobie sprawę, że ciężar jest po jęciem nieprecyzyjnym i w dodatku się zmienia - ciała ważą na przykład mniej w wodzie niż w powietrzu. Preferował coś, co mo gło być ustalone precyzyjnie - „ilość materii w ciele”, która byłaby wszędzie taka sama, w powietrzu i w wodzie, w kosmosie czy na Ziemi - i nazwał to „masą”. Zastępując ciężar Kartezjusza masą i traktując prędkość jako wielkość wektorową (jako że prędkość ma pewien kierunek i zwrot), Newton podał nową definicję pędu (masa razy prędkość w dodatnim łub ujemnym kierunku). Ponieważ pręd kość ma kierunek, zmiana pędu obejmuje też zmianę kierunku. Newton zdefiniował następnie pojęcie „siły” - starą, ale niejasną ideę - jako coś, co powoduje zmianę pędu ciała. Przyjąwszy prawo Galileusza o bezwładności jako swoje pierwsze prawo ruchu, New ton wysunął drugie: że siła (F) jest wprost proporcjonalna do zmia ny pędu, którą powoduje. Innymi stówy, dwa razy większa siła spo woduje dwa razy większą zmianę pędu ciała. Jeśli weźmie się pod uwagę nową definicję pędu, w której stała masa zastąpiła zmienny ciężar, jego drugie prawo doprowadza do wniosku, że siła jest proporcjonalna do zmiany prędkości. Jeśli ma sa jest stała, dodatkowa siła będzie zmieniać tylko prędkość. Ponie waż zmiana prędkości jest tym samym co przyspieszenie (a), siła F jest proporcjonalna do a. Różne ciała będą potrzebowały jednak różnej siły do pokonania swej inercji: im bardziej masywne ciało,
86
87
Sir Isaae Newton, Philosophiae Naturalis Principia Mathematica (1686)
tym większa siła jest wymagana do zmiany jego pędu, a więc Fjest proporcjonalna do m. W ten sposób dochodzimy do słynnego wzo ru w drugim prawie Newtona: F = ma (siła równa się iloczynowi masy i przyspieszenia). Najważniejszą konsekwencją drugiego prawa jest to, że dopusz cza ono pojęcie ciągłej siły. Przed Newtonem naukowcy posługiwa li się pojęciem siły, tylko jednak jako czymś, co może oddziaływać przez chwilę, jak w przykładzie zderzających się kul bilardowych. Siła Netwona obejmuje dużo szerszy obszar zjawisk. Człowiek pchający drogą taczkę, na przykład, nieustannie oddziałuje na nią siłą, aby utrzymać ją w ruchu (czyli pokonać tarcie). Ostatnim kawałkiem układanki jest trzecie prawo Newtona, któ re jest także jego najśmielszym posunięciem. Wyszedłszy od zasa dy Kartezjusza, że pęd musi być zachowany, Newton pokazał, że za wsze kiedy ruch ciała zostaje zakłócony (zawsze, kiedy ulega zmia nie jego pęd), ruch innego ciała także musi zostać zakłócony, aby pęd został zachowany. W rzeczywistości to drugie zakłócenie musi być równe co do wartości pierwszemu, ale przeciwnie skierowane. Popatrzmy na to w ten sposób: Jeśli zwiększymy pęd kuli bilardo wej o cztery jednostki (nieważne, co to za jednostki), prawo Kartezju sza wymaga, aby coś innego zmniejszyło swój pęd o cztery jednostki (lub, jeszcze inaczej, zwiększyło o cztery ujemne jednostki pędu - al bo przez opóźnienie, albo przez ruch w przeciwnym kierunku). Jest to słynne „równe co do wartości i przeciwnie skierowane” z trzeciego prawa Netwona. Akcja oznacza zmianę ruchu, a w ten sposób pędu, a trzecia zasada mówi, że aby zmienić ruch jednego ciała, trzeba za burzyć ruch innego - inne ciało musi zareagować (doświadczyć zmia ny równej co do wartości i przeciwnej co do kierunku). I tu staje się to wszystko naprawdę bardzo interesujące. Opiera jąc się na prawie Galileusza o jednakowym przyspieszeniu, Newton wydedukował istnienie grawitacji. Kiedy ciało przyspiesza podczas swojego spadku na ziemię, jego pęd wzrasta. Z zasady bezwładno ści i drugiego oraz trzeciego prawa Newtona wynika, że przyspie szenie musi powodować jakaś siła i musi być ona stała, skoro przy spieszenie jest stałe. (F = ma, masa ciał pozostaje ta sama, a więc jeśli przyspieszenie jest stałe, siła musi być również stała). Tą siłą
jest właśnie grawitacja i Newton sformułował prawo mówiące, że siła grawitacji działająca na dowolne ciało jest stała i wprost propor cjonalna do jego masy. (Ponieważ przyspieszenie wynikające z gra-, witacji jest takie samo dla wszystkich ciał, F musi rosnąć proporcjo nalnie do ni). Siła ciężkości w odniesieniu do danego obiektu jest je go ciężarem. Matematycznie rzecz ujmując, ciężar równa się masie pomnożonej przez przyspieszenie, a jeśli cię to interesuje, przyspie szenie ziemskie jest w przybliżeniu równe 9,81 metra na sekundę do kwadratu. Jeszcze bardziej interesujące są konsekwencje trzeciego prawa Newtona. W miarę jak ciało spada na ziemię na skutek grawitacji, jego zmianę pędu musi równoważyć zmiana pędu innego obiektu. Powiedzmy, że na ziemię spada jabłko. Jedynym innym uczestni czącym w tym zdarzeniu ciałem, którego pęd może być zmieniony, może być sama Ziemia. Inaczej mówiąc, siła wywierana przez Zie mię na jabłko musi być równa sile, którą jabłko oddziałuje na Zie mię. I tylko dlatego, że Ziemia ma znacznie większą masę niż jabł ko, nie zauważamy żadnej zmiany pędu Ziemi. . Jednak w świecie teorii praw fizycznych nié ma znaczenia, które ciało jest którym. Kiedy jabłko spada na Ziemię, mówimy, że dzieje się tak za sprawą ziemskiej grawitacji i ignorujemy to, co wtedy dzieje się z Ziemią, ponieważ nie obserwujemy równej co do wartości i przeciwnej do kierunku reakcji. Z punktu widzenia fizy ki jednak można równie dobrze powiedzieć, że to jabłko przyciąga Ziemię i to, że jabłko spada, jest reakcją równą co do wartości i od wrotną co do kierunku. Z tego faktu Newton wysnuł wniosek, źe grawitacja musi być proporcjonalna do masy obydwu obiektów i jabłka, i Ziemi. Praktyczne skutki tego odkrycia, nie mające znaczenia w co dziennym życiu, zaczynają odgrywać rolę, kiedy rozpatrujemy cia ła niebieskie, takie jak Ziemia i Księżyc lub Słońce i Ziemia. W rze czywistości Newtonowskie prawo powszechnego ciążenia w rozsze rzonym zakresie dowodzi ostatecznie, że Układ Słoneczny jest rze czywiście Układem Słonecznym - czyli że Ziemia krąży wokół Słońca, a nie odwrotnie. Wziąwszy pod uwagę dane zgromadzone przez astronoma Johannesa Keplera i sformułowane przez niego
88
89
Naukowcy lubią myśleć, że przyczyniają się do nieustannego po stępu. Każde nowe odkrycie wypełnia luki, czyniąc wiedzę jeszcze doskonalszą, a prawdę coraz oczywistszą. Patrzą wstecz historii na uki i widzą ciągły rozwój, regularnie naznaczony wielkimi odkry ciami.
Jednak według Thomasa Kuhna, amerykańskiego fizyka zajmu jącego się historią nauki, obraz ten jest iluzją, co wyjaśnił w swojej książce Struktura rewolucji naukowych. Nauka nie jest gładkim przechodzeniem od błędu do prawdy, ale ciągiem kryzysów i rewo lucji, objawiających się jako „zastępowanie paradygmatu”. Przez „paradygmat” Kuhn rozumie zbiór założeń, metod i pro blemów modelowych, które wskazują społeczności naukowej, jakie pytania są ważne i w jaki sposób postępować, aby móc na nie odpo wiedzieć. (Dobre przykłady stanowią Newtonowska optyka i Freu dowska psychoanaliza). Badania Kuhna ujawniły dwie rzeczy: że paradygmaty są wytrzymałe i że jeden powoduje rozbicie drugiego jednym mocnym uderzeniem, a nie kilkoma słabszymi. Postęp na ukowy nie tyle przypomina stopniowy organiczny rozwój, ile serię przemian - Eureka! Wartością paradygmatu jest fakt, że ogniskuje on badania. Bez niego poszczególni badacze gromadzą sterty różnych, nieomal przy padkowych danych i są zbyt zajęci, próbując znaleźć sens tego cha osu i odeprzeć konkurujące teorie, aby systematycznie posuwać się naprzód. Problem z paradygmatami polega na tym, że z czasem sta ją się one sztywne. Nowe osiągnięcia stają się zrozumiałe wyłącz nie dla profesjonalistów. Naukowcy, którzy mają coś do zaoferowa nia, ale odrzucają paradygmaty, są zwykłe odtrącani przez społecz ność naukową jako dziwacy, ekscentrycy. Potencjalnie owocne kie runki badan są blokowane, ponieważ nie wynikają z ogólnie akcep towanych założeń. Każdy paradygmat z jednej strony umożliwia wgląd, z drugiej jednak powoduje rodzaj ślepoty: nastawia nas tak, że jedne rzeczy widzimy, a na inne zupełnie uchodzą naszej uwagi. Niemniej paradygmaty muszą się zmienić, kiedy starym mode lom przekonująco przeczą nowe dowody, tak jak np. kiedy odkrycie przez Galileusza księżyców Jowisza pomogło obalić astronomię Ptolemeusza. (Oczywiście wielu, włączając w to Kościół, trzymało się desperacko starego paradygmatu). Centralnym punktem teorii Kuhna jest fakt, że zmiany paradygmatów, nagłe i kłopotliwe, prze czą wyidealizowanemu obrazowi nauki jako stopniowego i stałego postępu w kierunku Prawdy. Jak długo paradygmat pozostaje w mo cy - tak długo społeczność naukowa go akceptuje i dopóki pasuje
90
91
prawa, Newton odniósł równania grawitacji do zachowania planet, pokazując miedzy innymi, że obserwowane ruchy planet są wytłumaczalne jedynie wtedy, kiedy każda z planet, prowadzona grawita cją Słońca, porusza się wokół niego po orbicie eliptycznej. Udowodnienie tego dziś oczywistego faktu było jednym z jego zadziwiających osiągnięć, dzięki którym jego teorie, łącznie z hipo tezami, zyskały opinię niepodważalnych prawd fizycznych. Ale w miarę upływu lat jeden z aspektów tych teorii miał się okazać dla wielu niepokojący - nawet dla samego Newtona. Był to fakt, że gra witacja najwyraźniej działa na odległość. Do czasów Newtona za kładano, że siły muszą oddziaływać przez bezpośredni kontakt - tak jak wtedy, kiedy zderzają się ze sobą dwie kule bilardowe. Ale jeśli grawitacja działa na odległość, nawet w próżni, nie może mieć związku z niczym, co znajdowałoby się pomiędzy oddziałującymi ciałami. To nie wydawało się sensowne. Dopiero wiele pokoleń później znalazło się lepsze wytłumacze nie tego problemu - teoria pola, której niestety tutaj nie omówimy. Dzięki teorii pola stały się możliwe odkrycia Einsteina (patrz roz dział „Względność”) i od tamtej pory świat Newtona zaczął się roz padać. Prawa Newtona nadal pozostają w mocy, jeśli chodzi o pew ne rodzaje fizycznych interakcji, w tym te najłatwiejsze do zaobser wowania. Wiemy już jednak, że odkąd pierwotny obraz grawitacji został zastąpiony zakrzywieniem czasoprzestrzeni, mechanistyczny świat Newtona nie wystarcza do opisu wszystkich zjawisk. I tego w pewnym sensie szkoda, bo świat Newtona był dużo bardziej zro zumiały niż świat Einsteina czy Heisenberga.
Zastępowanie paradygmatów
on stosunkowo dobrze do wyników doświadczeń - badania i odkry cia będą stopniowe i kumulatywne, Jednak nowości (nieprzewidzia ne obserwacje i anomalie) nie są bez problemu i radośnie asymilowane przez paradygmaty, przynajmniej nie na długo. Rewolucje na ukowe - zmiany paradygmatów - będą nieuniknione i potrzebne, dopóki królujące teorie będą niekompletne. Powodem, że jest to interesujące nie tylko dla naukowców, ale i dla ogółu, jest fakt, że zmiana naukowego paradygmatu często po ciąga za sobą nowy, być może niepokojący obraz rzeczywistości. Rewolucja kopemikańska usunęła człowieka z centrum świata i zmusiła go do popatrzenia na akt stworzenia i swoje w nim miej sce w nowym świetle. Kepler, Newton i zwolennicy ich teorii przedstawili koncepcję świata mechanicznego działającego jak ze garek - którego Bóg nigdy nie musiałby ponownie nakręcać. Teo ria względności Einsteina i zasada nieoznaczoności Heisenberga, chociaż bardzo techniczne w swoich szczegółach, przeniknęły do powszechnej świadomości i świat zaczął się wydawać mniej pew ny i w większej mierze zależny od przypadku niż kiedykolwiek przedtem. Najbardziej niepokojące z tego wszystkiego jest to, że kolejnego paradygmatu nigdy nie daje się przewidzieć, ponieważ zawsze widzimy przyszłość przez pryzmat paradygmatu, który właśnie obowiązuje.
STĄD DO NIEPEWNOŚCI: FIZYKA WSPÓŁCZESNA
Względność Względność nie jest tożsama ¿ E - mc2. Formuła Einsteina jest tylko elementem szerszej teorii, dotyczącej tego, jak rzeczy wyglą dają z różnych punktów widzenia. Einstein (1879-1955) w rzeczywistości przedstawi! dwie teorie względności, zwane „szczególną” i „ogólną”. (Ogólna obejmuje szczególną jako swój szczególny przypadek). Jego najbardziej inte resujące wnioski były następujące: • Czas i przestrzeń nie są wielkościami absolutnymi. Są różne dla ludzi poruszających się z różnymi prędkościami, chociaż przy małych zmianach prędkości nie można tego zauważyć. Jest to esencja szczególnej teorii względności. • Jeśli nie sposób odróżnić dwóch sil fizycznych lub zdarzeń, to nie ma faktycznej różnicy między nimi. Na przykład, zgodnie z ogólną teorią względności nie da się odróżnić siły nadającej ciału przyspieszenie od siły grawitacyjnej. Wynika stąd, że nie ma różnicy pomiędzy przyspieszeniem i grawitacją. Właśnie o to głównie chodzi. Oczywiście obydwie teorie Ein steina są najeżone mnóstwem matematyki, którą uwielbiają fizycy, ale tak naprawdę powodem do sławy uczonego jest zgłębienie su biektywnej obserwacji i pomiarów. Pominę wzory i postaram się wyjaśnić, o co chodzi. 93
Einstein zaczął od idei, która wywodzi się od Newtona: Ruch jest względny. Ściślej mówiąc, te same prawa fizyki obowiązują, kiedy ktoś stoi, jak i wtedy, gdy porusza się ze stałą prędkością. Przypuśćmy, że nad równikiem lecisz samolotem, który przemiesz cza się ze stalą prędkością na wysokości 10 000 metrów. Nie mo żesz tak naprawdę stwierdzić ruchu samolotu, jeśli coś go nie zakłó ci. Jeśli wstaniesz ze swojego miejsca, aby wziąć gazetę, twój wy siłek i odległość, jaką pokonasz, będą pozornie takie same, jakie by były, gdyby samolot stał na płycie lotniska. W rzeczywistości, jeśli byś nie wiedział, że jest inaczej, nie można byłoby ci brać za złe, że gdy wyglądasz przez okno, sądzisz, że to nie samolot się porusza, ale chmury i Ziemia. Oczywiście, chmury i Ziemia naprawdę się poruszają - z różny mi prędkościami w stosunku do samolotu. Tu nasuwa się interesu jące pytanie: Jak szybko przemieszcza się w rzeczywistości samo lot? Powiedzmy, że prędkość samolotu względem Ziemi wynosi 500 kilometrów na godzinę (km/h). Ale sama Ziemia też się poru sza, obracając się wokół swojej osi z prędkością około 1700 km/h na godzinę. Komuś, kto znajduje się w stacji kosmicznej nierucho mej w stosunku do Słońca, będzie się wydawać, że lecisz z prędko ścią 2200 km/h, jeśli samolot leci na wschód, lub do tyłu z prędko ścią 1200 km/h, jeśli samolot leci na zachód (Ziemia obraca się z za chodu na wschód). W rezultacie to, co wygląda jak 500 km/h w jednym układzie od niesienia, będzie wyglądało na 2200 km/h lub 1200 km/h w innym. Czyli nie ma czegoś takiego, jak „bezwzględna” prędkość - jest tyl ko prędkość względna.
Tym, czego Newton nie wiedział, a co znacznie komplikuje przedstawiony obraz, jest fakt, że niezależnie, w którym jesteś ukła dzie i z jaką prędkością względem innego układu się przemiesz czasz, prędkość światła jest określona i stała. Wiązka światła prze
chodząca przez twój samolot będzie się wydawała poruszać z do kładnie tą samą prędkością tobie, obserwatorowi w stacji kosmicz nej i każdemu, obserwującemu ją za pomocą lunety z Ziemi. Ta prędkość - w przybliżeniu wynosząca 300 000 km na sekundę - jest tradycyjnie oznaczana literą c. Sprowadźmy naszą dyskusję z powrotem na Ziemię. Przypuść my, że podróżujesz pociągiem jadącym z prędkością 100 km/h. Za łóżmy także, na potrzeby naszego wywodu, że pociąg jest przezro czysty. Jeśli idziesz w kierunku czoła pociągu z prędkością, która według ciebie wynosi 5 km/h, to dla obserwatora stojącego na pero nie będziesz się poruszał z prędkością 105 km/h. Przynajmniej tak mówi zdrowy rozsądek i względność newtonowska. Teraz wyobraź sobie, że ten obserwator miga światłem strobo skopowym wzdłuż torów w kierunku ruchu pociągu. Światło z lam py przechodzi przez pociąg, a konduktor mierzy jego prędkość. Okazuje się, że prędkość światła wynosi c. Prędkość światła mierzy również obserwator na peronie i również otrzymuje c. Pojawia się tu poważny problem: jak coś może przechodzić przez jadący pociąg z tą samą prędkością względem pociągu i pero nu? Pomyśl o naszym wcześniejszym przykładzie: Jeśli idziesz przez korytarz z prędkością 5 km/h w stosunku do pociągu, musisz poruszać się prędzej w stosunku do peronu - a dokładnie z prędko ścią 105 km/h (tak w każdym Tazie powiedziałby Newton). Dlacze go jest inaczej w przypadku światła? Dlaczego obserwatorowi na peronie nie wydaje się ono poruszać z prędkością c + 100 knt/h? Lub jeśli musi się poruszać z prędkością c względem peronu, dla czego obserwatorowi w pociągu nie wydaje się, że porusza się z prędkością c - .100 km/h? To tutaj właśnie wkracza względność czasu i przestrzeni. Jak się okazuje, jeśli idziesz przez pociąg z prędkością 5 knt/h, dla obser watora stojącego na peronie nie poruszasz się z prędkością 105 km/h, ale nieco mniejszą. W tym wypadku 100 plus 5 nie równa się 105. Dodawanie sprawdza się tylko w sytuacji, gdy stoisz w pocią gu - w tym przypadku dla obserwatora stojącego na peronie poru szasz się z prędkością 100 + 0 km na godzinę. Natomiast światło w pociągu porusza się dla niego z prędkością taką samą jak
94
95
Szczególna teoria względności
względem peronu. Jednak w wypadku dowolnego ruchu o prędko ści pomiędzy 0 i c, będzie się wydawało naszemu obserwatorowi na peronie, że przestrzeń się skurczyła, a czas płynie wolniej. To stwierdzenie jest potrzebne, jeśli mamy rozwiązać problem, który stwarza prędkość światła. Jeśli czas i przestrzeń są różne w pociągu niż na peronie, to możemy „zjeść ciastko i mieć ciast ko”. Prędkość wyrażamy jako drogę podzieloną przez czas. Jeżeli więc mierząc swój ruch w pociągu, otrzymujesz prędkość 5 km/h, a ktoś, kto stoi na peronie, otrzymuje wynik mniejszy niż 5 km/h, to tak może być tylko wtedy, kiedy twoje kilometry i godziny są różne niż jego... To właśnie było głównym wnioskiem Einsteina, kiedy w 1905 roku sformułował szczególną teorię względności. Zaadaptował wzory na kurczenie się czasu i przestrzeni zaproponowane przez duńskiego fizyka Hendrika Lorentza, zajmującego się elektroma gnetyzmem, i zastosował je do wszystkich zdarzeń w czasie i prze strzeni, a raczej zastosował je do zdarzeń obserwowanych w dwóch układach względem siebie ruchem jednostajnym i pro stoliniowym - przypadkiem bardzo szczególnym i rzadko spoty kanym. W wyrosłej z Newtonowskiej względności swojej szczególnej teorii Einstein porzucił jedną z wydawałoby się najbardziej oczywi stych prawd natury: że przestrzeń i czas są absolutne - czyli, że ki lometr jest zawsze kilometrem, a sekunda sekundą, nieważne, w ja kim znajdujesz się układzie, czy to pozostającym w spoczynku, czy poruszającym się z prędkością bliską prędkości światła. W istocie to, co wydaje się kilometrem w jadącym pociągu, bę dzie wyglądało na mniej niż kilometr z peronu, a to, co wygląda na sekundę w pociągu, będzie trwało dłużej niż sekunda na peronie i na odwrót - to, co wygląda na kilometr z peronu, będzie krótsze dla ob serwatora w pociągu; a to co wydaje się trwać sekundę na peronie, będzie trwało dłużej w pociągu. Zwróć uwagę, że Einstein nie mówi, że obiekty w ruchu dosłow nie się kurczą, czyli, że trzydziestocentymetrowy hot dog ma mniej niż trzydzieści centymetrów w jadącym pociągu. Byłoby to niemoż liwe, ponieważ zasada względności działa jednakowo w obydwie
strony: Tak samo można powiedzieć, że peron się porusza, jak że porusza się pociąg, więc nie ma takiego miejsca, w którym można by powiedzieć: „Tutaj trzydziestocentymetrowy hot dog jest bez względnie trzydziestocentymetrowy”. Einstein rozpatrywał dwa różne układy i nie można powiedzieć, w którym dokonane pomiary są „prawdziwe”. Zmierzenie czegoś wymaga czasu i ponadto obserwowania mie rzonego obiektu, co z kolei wymaga światła, które samo wymaga czasu na przebycie określonej drogi. To, gdzie jesteś, coś obserwu jąc i otrzymujesz informację o tym czymś - określa, kiedy to się dla ciebie stało. Sedno szczególnej teorii tkwi w tym, że nikt w żadnym położeniu nie może powiedzieć „To zdarzenie zaszło w tym okre ślonym czasie, w tym określonym miejscu”.
96
97
Ogólna teoria względności W szczególnej teorii Einstein wykazał, że prawa klasycznej fi zyki są zachowane w układach poruszających się ruchem jedno stajnym prostoliniowym, dopóki nie porzucimy pojęcia absolutnego czasu i absolutnej przestrzeni, W roku 1915 posunął się jeszcze dalej, formułując „ogólną teorię”, będącą rozszerze niem szczególnej na wszystkie dowolne układy, nawet te, które poruszają się po krzywych lub po prostej, ale ze zmienną prędko ścią w stosunku do wybranego układu odniesienia. Dokonał tego, wykazując, że nie istnieje podstawa do rozróżnienia przyspiesze nia od grawitacji - i jedno, i drugie objawia się tak samo (i z tego powodu, kiedy jedziesz windą, zmiany prędkości odczuwasz jako nabieranie lub tracenie ciężaru). Posługując się wieloma subtelnymi argumentami - wybaczysz mi, że tutaj je pominę - Einstein wykazał później, że prawa fizyki można by wyprowadzić w dowolnym układzie, niezależnie od tego, jak się on porusza, i że nie tylko Czas i przestrzeń są względne, ale również przyspieszenie i grawitacja, a więc i każda inna wielkość, która od nich zależy (taka jak siła czy pęd). I nie ma sposobu, aby
wybrać jeden układ odniesienia, w którym kilometr, sekunda czy ki logram miałyby „prawdziwą” wartość. Wśród wielu rewolucyjnych konsekwencji ogólnej teorii jest ta, że czas nie jest niezależny od przestrzeni. Einstein nie mówi o zda rzeniach w przestrzeni przebiegających w określonym (i bezwzględ nym) czasie, lecz o zdarzeniach w czterowymiarowym „czasoprze strzennym kontinuum”. To kontinuum jest zakrzywiane przez gra witację. Nie daje się do niego zastosować prostej geometrii euklidesowej i kartezjańskiego układu współrzędnych. Aby poradzić sobie ze zjawiskiem czasoprzestrzeni, trzeba użyć tak zwanej geometrii „nieeuklidesowej”; sam Einstein preferował geometrię zapropono waną przez niemieckiego matematyka Georga Friedricha Riemanna ( 1826- 1866). Jeszcze bardziej radykalnie Einstein kwestionuje samo pojęcie „przestrzeni” i „czasu”, które widzi raczej jako konstrukcje umysło we niż faktycznie istniejące. Skoro kształt tego, co nazywamy „przestrzenią” („czasoprzestrzenią” u Einsteina), zależy od grawita cji, która polega na wzajemnym oddziaływaniu między materialny mi obiektami, to przestrzeń i czas bez materii nie mają znaczenia. Poproszony kiedyś o wytłumaczenie pojęcia względności, Einstein odpowiedział: „Wcześniej wierzono, że jeśli wszystkie materialne obiekty znikną ze Wszechświata, czas i przestrzeń pozostaną. Zgod nie z teorią względności jednak czas i przestrzeń znikają razem z materią”. E = mc2
ce się obiekty muszą mieć więcej masy. W miarę jak ciało przyspie sza, wzrasta jego masa. Jeżeli masa jest zależna od prędkości, to przykładając do ciała si lę, zwiększamy jego pęd. Zgodnie z zasadami mechaniki Newtona oznacza to po prostu, że zwiększamy jego prędkość, ponieważ, opierając się na tych zasadach, uznajemy masę za niezmienną. Ale Einstein wykazał, że masa nie jest niezmienna i. zwiększa się z pręd kością. A więc i przyrost energii ciała zwiększa jego masę. Jeśli ciało porusza się z prędkością bliską prędkości światła, to już z trudem możemy wpływać na zmianę jego prędkości - dodat kowa energia idzie prawie w całości na zwiększenie masy. A więc energia E jest zamienialna na masę m. Musi to być prawdziwe dla ciał poruszających Się z dowolnymi prędkościami, aż do prędkości światła. Dla takich ciał dodatkowa energia oznacza to samo co do datkowa masa. Współczynnik proporcjonalności okazuje się prędkością światła podniesioną do kwadratu, co daje słynny wzór Einsteina £ = mc2. Oznacza on, że jeśli nie zwiększamy prędkości ciała, m ożem y' zwiększyć jego masę o E/c2 przez dodanie energii E, która musi być jednak ogromna, żeby ta różnica była zauważalna.
Przeskok kwantowy
A teraz kolej na E = mc2, które wielu ludzi utożsamia z teorią względności. Jest to tylko zwieńczenie szczególnej teorii, którą Ein stein narobił tyle szumu. Szczegóły można znaleźć w „Dodatkach”, a tutaj skrócona wer sja: Szczególna teoria mówi, że prawa fizyki są takie same dla dwóch obserwatorów poruszających się względem siebie ruchem jednostajnym prostoliniowym. Wśród tych praw jest newtonowskie zachowanie pędu. Ale ponieważ pęd równa się masie pomnożonej przez prędkość i ponieważ obaj obserwatorzy poruszają się z inną prędkością, to możemy wyciągnąć wniosek, że szybciej poruszają
Koniec czasom, kiedy fizyka szła w parze z tzw. zdrowym roz sądkiem, położyły nie tylko prace Einsteina, ale również teoria me chaniki kwantowej. Idea Newtona, że najmniejsze cząstki materii muszą się zachowywać podobnie jak największe i wiara, że teorie w świecie mikroskopowym będą odpowiadać naszej wizji codzien nego świata, umarły. Mechanika kwantowa jest nauką o tym, jak cząstki elementarne poruszają się, krążą po orbitach i przeskakują. (W szczególności istotne jest, jak w wyniku takiej aktywności emitowane jest świa tło). Podstawowa idea, chociaż trudna do pojęcia, wyrosła z pro stych eksperymentów przeprowadzonych przez Maksa Plancka na
98
99
przełomie wieków dziewiętnastego i dwudziestego. Doświadczenia polegały między innymi na badaniu promieniowania światła emito wanego przez ciało doskonałe czarne. Planck otrzymał dziwne wyniki, Do czasu jego eksperymen tów fizycy zakładali, że światło jest falową formą energii, podob nie jak dźwięk. Mnóstwo doświadczeń potwierdzało to założenie, ponieważ światło dawało prążki interferencyjne, które wskazywa łyby na jego fałową naturę. Liczby otrzymane przez Plancka jed nak dawały się wytłumaczyć wyłącznie wtedy, gdyby światło nie rozchodziło się w postaci ciągłej fali, ale małymi porcjami w po staci przypominających cząstki „pakietów”, które Planck nazwał kwantami. Jeśli światło naprawdę rozchodzi się w kwantach, to jak one powstają? Ponieważ światło jest energią, którą emituje materia, je go rozchodzenie musi w końcu prowadzić do uwalniania się ener gii z poziomu atomów. Mechanizm tego procesu jest ciągle wyja śniany, ale podstawowa teoria jest taka, jak podana przez Nielsa Bohra, duńskiego fizyka, który zaadaptował kwantową teorię Plancka do modelu atomu zaproponowanego w drugiej dekadzie XX wieku. ' , Zgodnie z tym modelem każdy atom przypomina miniaturowy Układ Słoneczny z jądrem w miejscu Słońca i elektronami zamiast, planet, krążącymi wokół jądra. Według Bohra elektrony krążą wo kół jądra atomowego po określonych i stałych orbitach. Jeśli dostar czymy atomowi energii, możemy wzbudzić jego elektrony, powodu jąc, że przeskoczą z jednej orbity na inną, ale nigdy nie zajmą pozy cji pośredniej - nawet nie można o nich powiedzieć, że „istnieją” gdzieś pomiędzy orbitami - znikają na jednej orbicie i pojawiają się na drugiej. Kiedy usuniemy zewnętrzny „bodziec”, elektron prze skoczy z powrotem na swoją początkową orbitę, wypromieniowując w tym procesie energię. Jest to słynny przeskok kwantowy, po raz pierwszy opisany przez Bohra w roku 1913 - kiedy elektron przeskakuje z zewnętrz nej orbity na wewnętrzną, energia jest uwalniana w formie kwantu światła (zwanego fotonem). Raptowność tej zmiany energii i fakt, że elektrony dokonują zmiany jednej pozycji na drugą bez przecho
dzenia pomiędzy nimi, tłumaczy użycie wyrażenia „przeskok kwantowy”. Chociaż teoria Bohra sprawdza się w wielu zjawiskach, nie można jej potwierdzić obserwacją. Nie można po prostu umieścić atomu pod mikroskopem i zobaczyć, jak elektrony skaczą. W związku z teorią Bohra pojawiło się wiele innych. Najważniej sze zostały opracowane w Kopenhaskim Instytucie Fizyki Teore tycznej, gdzie Werner Heisenberg dokonał swoich największych odkryć i gdzie Erwin Schrödinger zaproponował radykalną zmia nę budowy modelu atomu. Dalszy ciąg historii w kolejnym roz dziale.
100
101
Zasada nieoznaczoności Od niepewności wyszliśmy i do niepewności powróciliśmy. Zasada nieoznaczoności Wernera Heisenberga na ogól ludziom niewiele mówi; zapytaj 100 osób, a 60 odpowie, że nie wie, 30 wzruszy ramionami, a 10 rzuci coś w rodzaju: „Zmieniamy świat, obserwując go”, co nie jest jednak całkiem prawdziwe. Jak na ironię, Heisenberg miał nadzieję zmniejszyć zakłopotanie, które rodzą współczesne teorie fizyczne - a w szczególności fizyka kwantowa. Zasada nieoznaczoności mówi przede wszystkim, że nie ma sposobu, aby dokładnie zmierzyć najważniejsze parametry cząstek elementarnych (np. pęd lub położenie lub energię i czas). Czyli że im precyzyjniej mierzymy jedną własność - powiedzmy pęd elek tronu - tym mniej dokładnie możemy określić inną - w tym wy padku jego położenie, im bardziej będziemy pewni jednego, tym mniej drugiego. Heisenberg odkrył ten smutny fakt, usiłując poradzić sobie z konkurencyjną teorią światła. Zgodnie z teorią kwantową Bob ra, którą Heisenberg preferował, kiedy elektrony przeskakują z poziomu wyższego na niższy, emitują kwanty światła. Zgodnie z innymi teoriami, takimi jak teoria Erwina Schródingera (tego od
słynnego kota), kwantowa teoria nie jest słuszna, ponieważ nie można jej zastosować do. przypadków, kiedy światło zachowuje się jak fala. • Sam-Heisenberg też nie był usatysfakcjonowany teorią Bohra, ponieważ opierała sie na obrazie atomu, którego nie dałoby się ni gdy potwierdzić/Sądził jednak, że konkurująca teoria Schrödin'gera jest tym bardziej niesłuszna i aby to udowodnić, skoncentrował się na zbadaniu bliżej, co tak naprawdę pewnego możemy powiedzieć o atomie. Zajął się typowymi parametrami - położeniem, prędko ścią, pędem, energią i czasem - których fizycy używali w swoich teoriach. W 1927 roku doszedł do zaskakujących wniosków: zarów no teoria kwantowa, jak i konkurująca z nią teoria falowa w posta ciach, w jakich były wtedy sformułowane, zawierały niedokładno ści niemożliwe do wyeliminowania. Heisenberg zaczął intensywnie myśleć o samym procesie obser wacji naukowej, na której możemy w zasadzie polegać, kiedy sto sujemy ją do obiektów świata codziennego, ale w której napotyka my poważne trudności, kiedy zaczynamy stosować ją do cząstek elementarnych. Jego pierwszy wniosek był następujący: nie można zaobserwować pozycji elektronu, jeśli się czegoś od niego nie od bije - na przykład światła. Innymi słowy trzeba zastosować jakąś formę promieniowania, które niesie ze sobą energię, a ta w mniej szym lub większym stopniu zakłóca tor elektronu. W dodatku im precyzyjniej chcesz zlokalizować elektron, tym bardziej zmieniasz jego prędkość (i tym samym pęd), ponieważ mu sisz użyć większej energii, na przykład energii światła o krótszej długości fali. Todwrotnie, jeśli chcesz zmierzyć dokładnie pęd elek tronu (wyrażony przez jego prędkość), musisz zmniejszyć energię użytego do pomiaru promieniowana, na przykład stosując światło o dłuższej fali, czyli mniejszej energii. Wtedy nie możesz jednak precyzyjnie zlokalizować elektronu. Podsumowując: promieniowanie o dużej energii daje ci precy zyjniejsze dane o tym, gdzie elektron znajduje się w danej chwili, ale nie informuje o jego prędkości. Promieniowanie o małej energii dokładniej informuje o tym, jak prędko elektron, w danym momen cie się porusza, ale nie daje dokładnej informacji o tym, gdzie się on
znajduje. Co dziwniejsze, sam akt obserwacji położenia elektronu sprawi, że będzie się on „zachowywał” bardziej jak cząstka, pod czas gdy akt pomiaru jego energii sprawi, że będzie się „zachowy wał” bardziej jak fala. Heisenberg podał interesujący wzór wyrażający matematycznie te frustrujące fakty; zgodnie z tym wzorem, jeśli pomnoży się „nie oznaczoność” położenia przez „nieoznaczoność” pędu, nié otrzyma się nigdy iloczynu mniejszego niż pewna dodatnia liczba zwana „stałą Plancka”. Oznacza to, że nieoznaczoność nie może nigdy zmniejszyć się do zera i że im dokładniej mierzysz jedną wielkość, tym mniej dokładnie określona będzie druga. Nie chodzi o to, że nasza wiedza o cząstkach elementarnych jest niepewna, ponieważ nasze techniki pomiarowe nie są wy starczająco dobre, ale o to, że nie istnieje taka technika, która by kiedykolwiek pokonała fundamentalną nieoznaczoność czy „rozmytość” kwantowego zachowania. Elektrony mogą się w rzeczy wistości zachowywać jak precyzyjne punkty poruszające się z do kładnie określonymi prędkościami, ale nie można tego stwierdzić. Równie prawdopodobne jest, że zachowują się inaczej, a więc twierdzenia odnoszące się do każdej z .wersji są bez znaczenia i bezużyteczne. W praktyce teoria nieoznaczoności oznacza, że nie możesz traktować cząstek lub kwantów, jakby były takimi samymi ciałami jak te, z którymi stykasz się w codziennym życiu - ciałami, które możesz wskazać palcem i powiedzieć: „To ciało znajduje się tu i tu i porusza się z taką i taką prędkością”. Najważniejsze parametry cząstki (połoźenie/ped. energia/czas) nigdy nie mogą zostać jed nocześnie precyzyjnie określone, a sam akt obserwacji w sposób nieunikniony i nieodwracalny wpływa przynajmniej na jedną z nich. Wszystko, co możemy zrobić, to wykonać pomiary i spró bować przewidzieć te parametry, posługując się metodami staty stycznymi. Te pozornie defetystyczne idee zdenerwowały kilku poważnych fizyków, z których najsławniejszym był Alben Einstein. Jego ripo sta w następnym rozdziale.
102
103
„Bóg nie gra w kości” Ty wierzysz w Boga, który gra w koi ci, a ja w prawa i zupełny porządek. Albert Einstein,, list do M aksa Borna,. 1926 [w:] lati Stewart, Czy Bóg gra w kości'!, przcł. M ichał Tenipczy.k
Nawet najbardziej radykalni i innowacyjni myśliciele po wpro wadzeniu nowych systemów myślenia nigdy całkowicie nie zrywa ją ze starymi. Zygmunt Freud pozostał w zasadzie dziewiętnasto wiecznym naukowcem i pod wieloma względami było tak z Einste inem. Einstein, pomagając w budowie korpuskularno-falowego mode lu mikroświata, znalazł się wśród tych, którzy przyczynili się do po wstania mechaniki kwantowej. W końcu jednak nie potrafił zaak ceptować jej wniosków. Kiedy napisał w liście do swojego kolegi Maksa Borna, że „On [BógJ nie gra w kości”, odrzucił zasadę nie oznaczoności i inne twierdzenia, że przypadek odgrywa zasadniczą rolę w procesach fizycznych. Wierzył, że Wszechświatem rządzą prawa i że nie jest on nieuporządkowany. Kimkolwiek jest Bóg, na wet jeśli jest On metaforą nierozwiniętej czasoprzestrzeni, jest On dobrym Newtonianinem. Esencją fizyki Newtona jest fizyczny determinizm. Mając kom pletny opis sytuacji lub układu (jego ciał, ich masy, całkowitej ener gii itp.), powinieneś móc potrafić precyzyjnie określić, jak ta sytua cja lub układ będą zmieniały się w określonym czasie. Na przykład jeśli wiesz, z jaką energią i w jakim kierunku bramkarz wybił piłkę, jaka jest jej masa i wielkość, jaka jest siła wiatru itp., to będziesz mógł dokładnie powiedzieć, gdzie piłka upadnie. Ale Werner Heisenberg - z którym zgadzał się Bom - po ważnie zaburzył newtonowskie widzenie świata. Z mechaniki kwantowej - mówił Heisenberg - wynika logicznie, że przyczy na i skutek, ściśle rozumiane, są pustymi pojęciami. Heisenberg wykazał, że przynajmniej na poziomie subatomowym nigdy nie można poznać wszystkich warunków początkowych - w najłep104
szym razie ma się do czynienia z probabilistyką lub statystyką. Dlatego zachowanie atomów jest niezdeterminowane - nie moż na go przewidzieć. Idąc krok dalej, Heisenberg odrzucił kla syczne pojęcie przyczynowości. W artykule z roku 1927, ogła szającym zasadę nieoznaczoności, nazwał „bezużytecznymi i nic nie znaczącymi” takie twierdzenia, jak „poza statystycz nym Wszechświatem percepcji leży ukryty „prawdziwy” świat rządzony przez przyczynowość”. Ponieważ nie będziemy mogli nigdy poznać czy zmierzyć stanów subatomowych i ponieważ nie dowiemy się nigdy, czy przyczynowość istnieje, pojęcie to lepiej porzucić”. Ta idea wzbudziła opór Einsteina, którego z racji, że sformuło wał teorię względności, nie powinno się uważać za relaty wistę. Ein stein zniszczył wiarę w istnienie absolutnego układu odniesienia służącego dla pomiarów fizycznych. Mimo to, kiedy doszedł do związków pomiędzy relatywistycznymi układami, zaproponował ścisłe wzory, prowadzące do konkretnych wyników. Wszechświat Einsteina miał określony kształt i chociaż relatywistyczny, byl ciąg ły i przewidywalny. Krótko mówiąc, Einstein nie potrafił sobie wy obrazić świata, który mógłby być opisany jedynie przez „rozmyte” formuły statystyki, Einstein przez całe lata usilnie próbował przekonać zwolenni ków teorii kwantowej, że ich założenia muszą być błędne i że przy padek nic gra żadnej roli w zjawiskach fizycznych. Toczył tę zacię tą, ale przegraną bitwę, gdyż heisenbergowska interpretacja teorii kwantowej przeczyła poniekąd jego własnej pracy, opierającej się na ciągłym, przyczynowym świecie - czasoprzestrzennym kontinu um. A u podstaw tej pracy tkwiło głębokie przekonanie o powszech nym porządku i ciągłości. Te wartości raczej, a nie wszechmocna spersonifikowana boskość były tym, co Einstein rozumiał jako Boga. (Zauważ, proszę, że nie napisał „Bóg nie gra w kości ze Wszechświatem”, ale że „Bóg nie gra w kości”). „Nie wierzę w osobowego Boga - powie dział Einstein - i zawsze się otwarcie do tego przyzuawałem. Gdybym musiał jednak znaleźć w sobie coś, co miałoby aspekt
105
religijny, to byłaby to bezgraniczna fascynacja strukturą świata, jaką ukazuje nam nauka”*. Einstein nie mógł sobie wyobrazić Wszechświata, w którym podstawowe cegiełki, takie jak elektrony, mogłyby nie być związa ne przez przyezynowość. Taki świat nie miałby ogólnego planu i nie byłby spójny. Czy Einstein miał rację, czy nie, pozostaje nadal przedmiotem dyskusji.
CZY TWOJA LOGIKA JEST ROZMYTA? NOWA MATEMATYKA -
Paradoks Russella (metajęzyk) Na ulicy podchodzi do ciebie człowiek i mówi: „Cokolwiek ci po wiem, jest kłamstwem”. Czy on mówi prawdę? Jest to wersja „pa radoksu kretedskiego kłamcy”, nazwanego tak, ponieważ nawiązu je do dowcipnego Epimenidesa z Krety, który powiedział, że „wszyscy Kretericzycy kłamią”.
''' List do jednej z wielbicielek, 22 marca 1954. Einstein w cytatach, przel. Marek Krośniak, Prószyński i S-ka, Warszawa.
106
Nikt nie wiedział, co zrobić z takimi przyprawiającymi o zawrót głowy zagadkami aż do czasu, kiedy brytyjski filozof Bertrand Rus sell (1872-1970) zetknął się z podobnym paradoksem w logice. Wersja Russella wzięła się z próby poradzenia sobie z odkryciem, że matematyczna „prawda” nie jest tym, czym sądziliśmy, żejest. Wieki wcześniej Euklides ogłosił pięć aksjomatów geometrii i wszyscy je zaakceptowali, ponieważ wydawały się odpowiadać rzeczywistości. Ale w dziewiętnastym wieku okazało się, że rów nie wartościową i spójną geometrię można zbudować na pozornie „fałszywych” założeniach. Euklides utrzymywał na przykład, że mając prostą i nieleżący na niej punkt, przez punkt ten można po prowadzić tylko jedną prostą równoległą do danej. Takie stwierdze nie wydaje się intuicyjnie oczywiste. Jeśli jednak założymy, że przez ten punkt można poprowadzić więcej niż jedną prostą równo ległą albo że nie można poprowadzić przez niego żadnej prostej, to również będziemy mogli zbudować ścisłą geometrię. (Taka geome 107
tria nazywa się nieeuklidesową). Takie założenia nie są ani bardziej „prawdziwe”, ani bardziej „fałszywe” niż euklidesowe, przynaj mniej w odniesieniu do standardowych sposobów dowodzenia. Teoria względności Einsteina wymaga zastosowania geometrii nie euklidesowej. Podobnie jak z geometrią jest z arytmetyką i innymi dziedzina mi matematyki. Jeśli matematyka ma być nauką fundamentalną, to nie możemy odwoływać się do intuicji, zdrowego rozsądku czy praktycznego doświadczenia. Aby osadzić wątpliwe koncepcje ma tematyki na solidniejszej podstawie, uważał Russell, trzeba tylko znaleźć proste składniki, z których są one skonstruowane. Te leżą w logice, której zasady są prawie pewne. Tym, czego Russell chciał dokonać, było dokonanie rozbioru ary tmetyki aż do powszechnie akceptowanych pojęć logicznych i następnie ponowne jej zbudowa nie na ich podstawie. (Większość twierdzeń matematyki można wy prowadzić z czystej arytmetyki). Razem z matematykiem Alfredem Northern Whiteheadem poświęcił temu przedsięwzięciu trzy tomy Principia Mathematica (1910-1913). Pierwszymi chwiejącymi się klockami okazały się niezdefinio wane terminy arytmetyczne: „zero”, „liczba” i „następnik” (jak w wyrażeniu „liczba jeden jest następnikiem zera”). Każde twier dzenie arytmetyki można będzie wyprowadzić, kiedy uda się je zde finiować. W tym celu Russell zwrócił się w stronę logiki „klas” lub zbiorów, która była awangardą matematyki teoretycznej. Russell myślał, że może zdefiniować zarówno „zero”, jak i „liczbę” za po mocą pojęć logicznych zbioru zbiorów, albo „klasy klas”. Jak się jednak okazało, pomysł ten niezupełnie się sprawdza i prowadzi do sprzeczności i paradoksów, podobnych do logicznego paradoksu kreteńskiego kłamcy. Problemy się zaczynają, kiedy usiłujemy traktować klasy w ten sam sposób jak elementy, które one zawierają. W większości wy padków różnica jest oczywista. Pomyśl o sześciopaku piwa jako o zbiorze lub klasie butelek piwa. Oczywiście sam sześciopak nie jest butelką i sześciopak nie może zawierać innego sześciopaka. Jednak skrzynka piwa może zawierać na przykład, cztery sześciopaki, co czyni z niej „klasę klas” (zbiór czterech sześciopaków, które
same są zbiorami). Pytanie: czy różnica pomiędzy skrzynką i sześciopakiem jest mniejsza niż pomiędzy sześciopakiem i butelką pi wa? Pamiętajmy, że zarówno sześciopak, jak i skrzynka są klasami i najprawdopodobniej mają podobne własności. I tu dochodzimy do paradoksu. Zestaw rzeczy fizycznych nie może sam siebie zawierać, ponieważ nie jest rzeczą fizyczną. Na przykład skrzynka butelek nie zawiera siebie, ponieważ skrzynka nie jest butelką. To sarno można powiedzieć nawet o pewnych zbio rach zbiorów. Weźmy na przykład klasę etnicznych grup w Kalifor nii. Każda grupa sama jest zbiorem - zbiorem Latynosów, zbiorem Chińczyków, zbiorem Afroamerykanów, zbiorem Euroamerykanów itd. Ale zbiór grup etnicznych nie jest grupą etniczną, więc nie za wiera sam siebie. Podobnie zbiór kotów nie zawiera sam siebie, ponieważ nie jest kotem. A co ze zbiorem niekotów? Albo coś jest kotem, albo nim nie jest, a zbiór kotem nie jest, dlatego zbiór niekotów musi zawie rać sam siebie. A oto jeszcze prostszy przykład: zbiór wszystkich zbiorów. Ponieważ zbiór wszystkich zbiorów jest również zbiorem, musi więc zawierać sam siebie. I tu zaczyna się zabawa. Ponieważ zbiór albo zawiera sam siebie, albo nie, możemy po dzielić wszystkie możliwe zbiory na dwie grupy albo inaczej klasy: klasę zbiorów, które nie zawierają same siebie (nazwijmy ją jV, od „nie”) i klasę zbiorów zawierających same siebie (nazwijmy ją T, od „tak”). Zbiór butelek piwa należy do N, podobnie jak zbiór kotów czy etnicznych grup w Kalifornii. Zbiory takie jak zbiór wszystkich zbiorów czy zbiór niekotów należą do T. Podchodzi do ciebie na ulicy człowiek i mówi: „Zbiór N zawie ra sam siebie”. Wierzysz mu? To jest paradoks Russella, który niweczy wszelkie usiłowania, aby oprzeć arytmetykę na teorii mnogości. Odpowiedź, jeśli pomy ślisz, jest taka, że nie ma odpowiedzi: doszliśmy do logicznego za łamania. Bo jeśli A zawiera sam siebie, wtedy Wjest z definicji zbio rem, który nie zawiera sam siebie. Ale jeśli założymy, że N nie za wiera sam siebie i tak musi należeć do N. Russell zdał sobie sprawę, że problem ten dotyczy wszystkich zbiorów jednakowo i dlatego tak uwikłaliśmy się w przypadku zbio
108
109
rów mogących zawierać same siebie. Aby pozbyć się takich proble mów, zaproponował, że zbiory powinny być rozpatrywane zgodnie z tym, co nazwał ich „typem”. Zbiór prostych elementów jest naj niższym (najbardziej podstawowym) typem - nazwijmy go zbiorem typu pierwszego. Takie zbiory mogą zawierać tylko elementy, nie inne zbiory. Na następnym szczeblu drabiny znajdują się zbiory ty pu drugiego, które mogą zawierać elementy, ale także zbiory typu pierwszego. Rozpatrywana w naszym przykładzie skrzynka butelek jest podstawowym zbiorem typu drugiego. Nigdy nie zawiera on sam siebie, ponieważ zawiera tylko zbiory niższego typu. Wyżej są zbiory typu trzeciego, które mogą zawierać zbiory typu pierwszego i drugiego. One również nie mogą nigdy zawierać samych siebie. I tak dalej. Kiedy zostanie dokonane takie rozróżnienie, pytanie o to, czy zbiór zawiera sam siebie, traci znaczenie. Russell uważał, że podobna logika mogłaby wyeliminować para doksy języka, takie jak paradoks kreteńskiego kłamcy. Chociaż nie używał on tego terminu, to, co zasadniczo zaproponował, było kon cepcją „metajęzyka”, języka, który tworzy twierdzenia o samym so bie. Moglibyśmy nazwać podstawowy zbiór typu pierwszego po prostu zwykłym „zbiorem”, a zbiór typu drugiego, który go zawie ra, „metazbiorem”. Podobnie prostym językiem (lub „językiem obiektów”) możemy nazwać stwierdzenia na temat obiektów i pro stych relacji, takich jak: „Kot leży na słomiance”. Stwierdzenia, któ re odnoszą się do prostego języka, jego znaczenia i prawdziwości, nie są już jednak prostym językiem, ale „metajęzykiem”. (A język 0 metajęzyku jest „metametajęzykiem”). Aby uniknąć paradoksu kreteńskiego kłamcy, musisz oddzielić metajęzyk od prostego języ ka i dbać o to, aby nie traktować prawd o jednym jako prawd o dru gim. Paradoks typu „Wszystko, co powiedziałem, jest kłamstwem” zostaje wygnany do królestwa nonsensu, ponieważ usiłuje zrównać prosty język z metajęzykiem, gwałcąc hierarchię i zapętlając język w samym sobie. Jednak odseparowanie języka i metajęzyka jest dużo trudniejsze, niż to się wydaje. „Poprzednie zdanie ma 12 wyrazów” jest jasnym 1 prostym przypadkiem metajęzyka i poza tym jest prawdziwe. Ale rozważmy kolejne zdanie. „Ten akapit ma sześć zdań”. Problem
z tym metalingwistycznym stwierdzeniem polega na tym, że zalicza ono siebie do tych zdań - czyli że odnosi się nie tylko do prostego języka, ale również do metajęzyka. Czy jest wobec tego stwierdze nie metametalingwistycznym? Nieważne. Russell zajmował się matematyką, a nie językiem.
110
111
Twierdzenie Gódla o niezupełności W każdym niesprzecznym systemie logicznym (aksjomatycznym), który obejmuje arytmetykę liczb naturalnych, istnieją twierdzenia prawdziwe, których nie można udowodnić w ramach tego systemu (tzn. system aksjomatyczny nie może być jednocześnie niesprzeczny i zupełny).
Jeśli nie bardzo wiesz, o co chodzi w powyższej wypowiedzi, nie martw się. Nawet większość matematyków nie mogła zrozumieć opublikowanej w roku 1931 odpowiedzi Kurta Gódla na dzieło Whiteheada i Russella Principia Mathematica dotyczące logiki symbo licznej. Krótkie streszczenie tego, co Godeł miał na myśli, jest następu jące: każdy złożony formalny system myślowy, taki jak klasyczna logika lub arytmetyka, musi być niezupełny, i nieco bardziej precy zyjnie: mając skończoną liczbę fundamentalnych założeń („aksjo matów”) i reguł wywodzenia z nich twierdzeń, zawsze, gdy system aksjomatyczny jest spójny, można znaleźć przynajmniej jedno prawdziwe twierdzenie, które nie da się w tym systemie dowieść. W szerszym znaczeniu stanowisko Godła oznacza, że formalne systemy znaków, takich jak czysta arytmetyka, nie mogą nigdy zo stać użyte do wykazania swojej własnej zupełności lub spójności. (System „zupełny” to taki, który generuje wszystkie prawdziwe twierdzenia, natomiast „spójny” nie generuje sprzeczności). Nie za radzi tej sytuacji uzupełnianie lub rozszerzanie systemu; sprawdzia nu musimy szukać poza nim. Ale wtedy będziemy musieli wykazać, że zastosowane zewnętrzne metody są niezawodne, co może spra wić jeszcze większą nudność.
Twierdzenie Godła o niezupełności i jego dowód są skrajnie abs trakcyjne i skomplikowane, ale stosując wiele skrótów, postaram się wyłożyć ich istotę. Jeśli kiedykolwiek uczyłeś się geometrii, przy najmniej zetknąłeś się z pojęciem aksjomatu - czyli fundamentalne go założenia, wykorzystywanego do wywodzenia wszelkich pozo stałych prawdziwych twierdzeń. Przykłady aksjomatów' w arytme tyce to m.in. „zero jest liczbą' i „liczba jest równa samej sobie”. Po nieważ uważane są za pewne, ich prawdziwości się nie dowodzi. Na pięciu aksjomatach oparł całą swoją geometrię Euklides. Od czasów Arystotelesa naukowcy i filozofowie usiłują rozsze rzyć osiągnięcie Euklidesa na inne dziedziny wiedzy. Mają nadzie ję, że dysponując zbiorem aksjomatów' i przyjętych reguł wniosko wania, potrafiliby odrzucać lub przyjmować hipotezy z absolutną pewnością i ostatecznie uzyskać wszystkie możliwe prawdy. Ale z rozwojem metod eksperymentalnych w' naukach przyrodniczych porzucono to marzenie, pozostawiając je czystej matematyce. Tu natomiast odnotowano znaczący sukces: pod koniec dziewiętnaste go wieku Gottlob Frege i Giuseppe Peano opracowali systemy po jęć, które spajają matematykę i logikę, a w roku 1910 Whitehead i Russell oparli w końcu, jak się wydawało, arytmetykę na takiej sa mej solidnej aksjomatycznej bazie, na jakiej opiera się geometria euklidesowa. Ich triumf był jednak krótki. Whitehead i Russell dążyli do uzy skania systemu zawierającego niewielką liczbę aksjomatów i reguł wnioskowania, który byłby zarówno spójny, jak i zupełny. System jest spójny, jak już powiedzieliśmy, jeśli w jego obrębie nie da się dowieść sprzecznych twierdzeń. Czyli że jeśli możesz udowodnić twierdzenie „2 + 2 = 4”, wtedy nie uda ci się udowodnić sprzeczne go z nim twierdzenia „2 + 2 * 4”. System aksjomatyczny Whiteheada i Russella wydawał się spój ny, pod warunkiem stosowania zaproponowanych przez nich reguł wnioskowania, i na razie przyjmiemy tę spójność za pewnik. Staje my jednak przed pytaniem, czy ich system był zupełny - czyli czy można było wr nim wyprowadzić wszystkie prawdziwe arytmetycz ne twierdzenia i czy wszystkie prawdziwe arytmetyczne twierdze nia można by w tyra systemie udowodnić. To wdaśnie pytanie nur
towało Gódla, a odpowiedział na nie w artykule Uberfonnal unentscheidbare Satze (1931). Właśnie w7 tym artykule Gódel dowiódł, że żaden skończony, spójny system aksjomatyczny nie może być nigdy zupełny i że nie zależnie od tego, jak dużo aksjomatów doda się do formalnego lo gicznego systemu, aby zlikwidować jego niedostatki, zawsze będzie możliwe znalezienie prawdziwego twierdzenia, którego nie da się udowodnić w obrębie tego systemu. Dowód Gódla jest majstersztykiem. Wykorzystując symboliczną logikę Principiów, wymyślił on sposób łączenia w pary każdego symbolu, aksjomatu, twierdzenia czy dowodu z unikatowy liczbą, nazwijmy ją „liczbą Godła”. Na użytek tej dyskusji załóżmy, że liczba Gódla dla aksjomatu „x = x” („liczba jest równa samej so bie”) wynosi 156. Stosując prostą zasadę dedukcji, z twierdzenia „x = x” możemy wyprowadzić równanie „0 = 0”. Powńedzmy, że liczba Gódla dla „0 = 0” wrynosi 72. Godeł wykazał, że twierdzenie takie jak „«0 = 0» jest prawdziwym twierdzeniem” może zostać sprowadzone to wzoru wiążącego liczby Gódla - w tym wypadku liczby 156 i 72.. . . Takie twierdzenie nie jest jednak twierdzeniem mieszczącym się w' obrębie systemu - jest twierdzeniem o systemie. Inne takie „metaarytmetyczne” twierdzenia to np. „«2 + 2 = 5» jest fałszem”, „Je śli twierdzenie T jest prawdziwa, wtedy system jest niespójny” oraz „Twierdzenia S nie można ani dowieść, ani obalić w obrębie rozpa trywanego systemu”. Dzięki sposobowi, w jaki Gódel dobrał swoje liczby, każdemu takiemu metaarytmetycznemu twierdzeniu odpo wiadała matematyczna relacja pomiędzy liczbami Gódla - innymi słowy metaarytmetyczne twierdzenia mogły być modelowane lub „tłumaczone” w obrębie arytmetyki* Wtedy Gódel wyciągnął królika z kapelusza. Wykorzystując liczby Gódla, skonstruował twierdzenie arytmetyczne - nazwijmy je G - którego metaarytmetycznym tłumaczeniem było „formuła G nie może zostać udowodniona”. Jeśli G jest twierdzeniem prawdzi wym. wtedy rówmież „G nie może zostać udowodnione” jest praw>dziwe i dlatego system jest niezupełny - znaleźliśmy prawdziwe twierdzenie, którego nie można dowieść w obrębie systemu. Jeśli
112
113
natomiast G jest fałszywe, co oznacza, że G nie może zostać udo wodnione (jeśli system jest spójny), to twierdzenie „G nie może zo stać udowodnione'’jest prawdziwe. Ale ponieważ G ozfutcza, że „ G nie może zostać udowodnione", G jest prawdziwe. To przeczy zało żeniu, że G jest fałszywe, a więc system jest niezupełny. Kończąc dowód. Godeł ułożył formułę, która odpowiada twier dzeniu „Jeśli arytmetyka jest spójna, wtedy G można udowodnić”. Formuła okazuje się prawdziwym twierdzeniem w obrębie systemu. Ale Gódel wcześniej wykazał, że G może zostać dowiedzione tylko wtedy, gdy jego zaprzeczenie może zostać także dowiedzione; po nieważ jednak arytmetyka jest spójna, taka sprzeczność nie jest możliwa. Dlatego nigdy nie będziemy mogli udowodnić, że arytme tyka jest spójna, przynajmniej jeśli będziemy polegać na aksjoma tach będących jej częścią. Najistotniejsze jest to, że aby wykazać, że nie można udowodnić jej zupełności i spójności. Godeł użył jej samej. Również żadna skończona liczba dodatkowych aksjomatów nie „naprawi” tej sytua cji. Jeśli istnieją takie dowody, to nie obejmuje ich logika, aksjomatyka, czyli w końcu matematyka. Ponadto każda pozamatematyczna metoda również musiałaby dowieść swojej spójności. Chodzimy więc w kółko i można powątpiewać, czy uda się kiedyś z niego wy dostać. Twierdzenie Godła o niezupełności wydaje się szczególnie źle wróżyć sztucznej inteligencji, przynajmniej takiej, jaką znamy dzi siaj. Komputery nadal są i mogą pozostać na zawsze maszynami lo gicznymi, operującymi na skończonej liczbie danych za pomocą skończonej liczby instrukcji. Możemy zaprogramować miliard in strukcji („aksjomatów” i „reguł wnioskowania”), a komputer nadal nigdy nie odkryje, lub nawet nie zdoła udowodnić, wszystkich tych prawd, które ludzki umysł sam wynajduje i które udowadnia.
Dylemat więźnia (teoria gier) . Ty i współwinny przestępstwa zostaliście zatrzymani przez poli cję i odwiezieni na posterunek. Każdy z was został zamknięty w osobnej celi. Oskarżyciel powiedział ci, że policja dysponuje wy starczającymi dowodami, aby posiać was obu na rok do więzienia, ale niewystarczającymi, żeby oskarżyć o poważniejsze przestęp stwo. Jeśli jednak przyznasz się i zdecydujesz zeznawać przeciwko swojemu wspólnikowi, zostaniesz zwolniony, podczas gdy on pój dzie na trzy lata do więzienia. Jeśli jednak obaj przyznacie się do te go poważniejszego przestępstwa, policjanci nie będą potrzebowali waszej pomocy i każdy z was odsiedzi dwa lata. Przekonano cię, że twój partner otrzymał taką samą propozycję. Co robisz? Jest to popularna wersja „dylematu więźnia”, słynnego problemu w teorii gier - dziale matematyki zajmującym się podejmowaniem decyzji. (Istnieją jeszcze inne dylematy w teorii gier, takie jak „dy lemat tchórza”, którymi zajmiemy się później). Być może akurat nie byłeś ostatnio aresztowany i zastanawiasz się, czemu miałbyś się głowić nad tym zagadnieniem. Ale nie trzeba patrzeć daleko, aby znaleźć „dylematy więźnia'’ w życiu codziennym. Czy jeśli nadarza się sposobność, omijasz długą kolejkę? Czy płacisz abonament za telewizję publiczną? Czy rozwiązujesz konflikty w pracy, idąc „w zaparte'’ czy na kompromis? W każdym z tych wypadków sta jesz wobec problemu podobnego do dylematu więźnia: Czy napraw dę zyskujesz, postępując samolubnie? Problem polega na tym, że nie możesz podjąć decyzji, kierując się czysto racjonalnymi przesłankami. Aby zrozumieć dlaczego, wróćmy do naszej historii. Jeśli rozpatrzyć ją z jednej strony, zy skasz, wyznając prawdę, ale gdy popatrzyć z drugiej lepiej, żebyś siedział cicho. Oto możliwe wyniki zestawione w tabeli:
Milczysz Zeznajesz
Partner milczy__________________ Partner zeznaje 3 lata dla ciebie 1 rok dla ciebie partner jest wolny 1 rok dla partnera 2 lata dla ciebie jesteś wolny 2 lata dla partnera 3 lata dla partnera
115
Oczywiście jeśli chodzi o ciebie, najlepszym możliwym wyj ściem byłoby, abyś ty zeznawał, a twój partner milczał. (W języku teorii gier dbanie tylko o swoje interesy bez zważania na wszystko inne nazywa się „niekooperowaniem”). I nawet kiedy twój partner was wsypie, i tak będziesz miał korzyść ze zdrady, ponieważ jeśli będziesz milczał, dostaniesz trzy lata, a kiedy będziesz mówił - tyl ko dwa. Innymi słowy, nieważne, jak postąpi twój partner (nie masz możliwości poznania jego decyzji), lepiej dla ciebie, abyś zdradził. Jeśli twój partner jest równie sprytny jak ty, dojdzie do tego sa mego wniosku - racjonalnym posunięciem jest zeznawanie. Takie rozumowanie skaże was obu na dwa lata więzienia. Czy jest więc ono rzeczywiście „racjonalne”, skoro gdybyście obaj zachowali milczenie („kooperowali”), musielibyście odsiedzieć tylko po roku? Z punktu widzenia was obu wzajemna współpraca jest najlepsza, ponieważ łączny czas, który musicie odsiedzieć, wyniesie dwa lata, a nie trzy lub cztery. A więc powinieneś kooperować, prawda? Dobrze, przyjmijmy więc, żc twój partner nie dojdzie do takiego wniosku lub że dojdzie, ale zdecyduje się wykorzystać twoje zaufanie, zdradzając. W tym wypadku czeka cię najgorsze ze wszystkiego: trzy lata odsiadki. Więc co dalej: Ufasz mu czy nie? Co jest bardziej opłacalne współpraca czy zdrada? Tym i podobnymi problemami zajmuje się teoria gier, w mniej szym lub większym stopniu wymyślona przez matematyka Johna von Neumanna (1903-1957). Pochodzący z węgierskiej rodziny, która osiedliła się w Stanach Zjednoczonych, von Neumann przy czynił się między innymi do skonstruowania bomby A i opracował podstawy teorii maszyn liczących. Kochał także gry strategiczne, szczególnie pokera i szachy, a w latach dwudziestych i trzydzie stych ubiegłego wieku opracował zasady matematyczne opisujące ich struktury. Von Neumann zrobił to częściowo po to, by lepiej ro zumieć gry, głównie jednak dlatego, iż wierzył, że teoria gier mo głaby dostarczyć naukowych podstaw do badania podobnych do gier sytuacji w innych dziedzinach. Nazwę „teoria gier” zapropono wał w The Theory o f Games and Economic Behaviour (1944, współautor Oskar Morgenstern). Działanie gospodarki jest „grą”
w neumannowskim szerszym sensie: sytuacją określoną przez prze ciwstawne interesy, w której każdy stara się zmaksymalizować swo je korzyści. Jak się okazało, teoria gier w ekonomii specjalnie się nie spraw dziła, ale jest za to użyteczna w innych dziedzinach. Po drugiej woj nie światowej von Neumann został zaangażowany przez RAND Corporation, gdzie zastosował teorię gier bardziej owocnie, do stra tegii zimnej wojny. Wróćmy do lat pięćdziesiątych minionego stule cia i wyobraźmy sobie, że mamy zdecydować, czy Stany Zjedno czone powinny stworzyć arsenał bomb wodorowych. Załóżmy, że Związek Radziecki, „wróg”, jest zdolny dokładnie do tego samego. Masz do wyboru dwie możliwości: budować arsenał lub nie. Są cztery możliwe wyjścia:
116
117
1 Ani Stany Zjednoczone, ani Związek Radziecki nie budują arse nału - obecny status zostaje zachowany, 2 Stany Zjednoczone budują arsenał, a Związek Radziecki nie Stany Zjednoczone mogą zniszczyć Związek Radziecki i zapa nować nad światem. 3 Związek Radziecki buduje arsenał, ale Stany Zjednoczone nie Rosjanie mogą zniszczyć Stany Zjednoczone i zdobyć domina cję nad światem. 4 Zarówno Stany Zjednoczone, jak i Związek Radziecki budują ar senały - trwa wyścig zbrojeń, żadna strona nie zdobędzie domi nacji, wydane zostanie mnóstwo pieniędzy i cały świat stanie przed groźbą zniszczenia przez wojnę atomową. Jeśli przestudiujesz tę „grę”, zauważysz, że jest to rodzaj dylema tu więźnia. Niezależnie od tego, co zrobi Związek Radziecki, w inte resie Stanów Zjednoczonych leży konstruowanie bomby (Jeśli wróg tego nie zrobi, będą światową potęga, jeśli zrobi - przynajmniej będą mu dorównywały). Ale jeśli ZSRR dojdzie do takiej samej konkluzji, oba państwa, rozbudowując arsenał atomowy, wydadzą morze pienię dzy tylko na utrzymanie równowagi sił. Idealnym wyjściem jest „ko operacja” - każda strona się wstrzymuje (wyjście 1). Ale czy wie rzysz drugiej stronie? W końcu żadna ze stron nie uwierzyła.
Chociaż von Neumann wprowadził w RAND teorię gier, nie on wynalazł dylemat więźnia ani nie on zbadał jego konsekwencje. Von Neumann koncentrował się prawie wyłącznie na tym, co sam na zwał „grami o sumie zerowej”. W grach takich całkowita tzw. wypłata jest stała i wygrana przeciwnika oznacza w sposób nieunik niony twoją stratę. Większość gier planszowych na przykład jest grami o sumie zerowej: jeśli twój partner wygrywa, ty przegrywasz. Poker też jest taką grą - wygrywający bierze wszystko. Jeden ze współpracowników von Neumanna w RAND, John Nash, rozszerzył teorię gier dwuosobowych, wprowadzając gry, których suma nie jest zerowa. Jego teoria mówi, że w takich grach istnieje zawsze „punkt równowagi” - przy założeniu, że ani twój przeciwnik, ani ty nie zmienicie swojej strategii. Rozpatrzmy na przykład następującą grę:
ner/przeciwnik wybrał strategię i że nie może jej zmienić, zawrze wyjdziesz lepiej, zdradzając. Ale przypuśćmy, że ty i twój przeciwnik gracie w grę w rodzaju dylematu więźnia sto razy z rzędu. Powiedzmy, że chodzi o wypłaty: Kooperujesz Zdradzasz
K kooperuje
K zdradza
2 $ dla ciebie 3 $ dla K 3 $ dla ciebie 1 $ dla K
0 $ dla 4 $ dla 1 S dla 2 $ dla
ciebie K ciebie K
W grze tej „punkt równowagi” to orzeł/orzeł (prawa dolna krat ka). Jest tak, ponieważ niezależnie od tego, co zrobi K, zawsze jest korzystne, abyś wybrał orła i to samo tyczy się K. I nawet jeśli K miałby zmienić swoją strategię, ty nadal wybierałbyś orła i od wrotnie. To, z czego Nash od razu nie zdał sobie sprawy lub co przyjął do piero później, to fakt, iż samo istnienie punktu równowagi nie prze sądza, że w realnym życiu ludzie go wybiorą. Dzieje się tak szcze gólnie w przypadku gier iteracyjnych - gier pomiędzy dwoma lub większą liczbą partnerów, które powtarza się raz za razem, z tą sa mą określoną strategią i wypłatami. Przyjrzyjmy się powtórnie dy lematowi więźnia, który tak naprawdę został odkryty przez dwóch innych naukowców z RAND, Merrilla Floda i Melvina Dreshera, w roku 1950. (Opisali oni zasady gry; później, w tym samym roku, Albert Tucker wprowadził do niej więźniów i nadał jej nazwę). Punkt równowagi to wzajemna zdrada: jeśli założysz, że twój part-
Nieważne, co zrobi K, zawsze lepiej wyjdziesz na zdradzie zawsze wygrasz o dolara więcej. To samo dotyczy K: nieważne, co ty zrobisz, on wygra dolara więcej, zdradzając. Ale wzajemna współpraca jest lepsza dla was obu niż wzajemna zdrada; najgorszy dla ciebie scenariusz, to kiedy ty kooperujesz, a K zdradza. Jeśli ta gra miałaby tylko jedną partię, a ty i K nie moglibyście uaześniej uzgodnić strategii, wtedy logiczne jest, abyś zdradzał, po nieważ nie znasz strategii K i nie możesz jej zmienić. Ale obraz jest zupełnie inny w grze. którą się powtarza. Przypuśćmy, że K decydu je się współpracować w nadziei, że ty też będziesz, co zapewnia naj większy wspólny zysk. Ty natomiast wybierasz strategię jednorazo wej gry i zdradzasz. Wygrywasz dużo (3 $), podczas gdy K wygry wa najmniejszą z możliwych sum (1 $), a więc w następnej kolejce K postanawia cię „ukarać” przez zdradę. W istocie, zdradziwszy. K pozbawia cię dwóch dolarów - dwa razy tyle, ile wyniósł twój dodatkowy zysk, kiedy zdradziłeś za pierwszym razem. Zatem jeśli zdrada byłaby bezpieczna, mógłbyś zdobyć dużo więcej pieniędzy, niż kiedy ty i K byście kooperowali. Oczywiście jeśli K kooperuje, kiedy ty za każdym razem zdradzasz, zyskasz maksymalną sumę 300 $. Ale jeśli K racjonalnie myśli, powtórzy ten schemat, zdradza jąc za każdym razem i zarabiając o 100 $ więcej niż wtedy, gdyby za każdym razem współpracował. Jaka jest więc najlepsza strategia? Teoria gier, dzięki zastosowaniu modeli komputerowych, daje odpowiedź: nazywa się to „wet za wet”. Zaczynasz od współpracy. Jeśli K także kooperuje, ty kooperujesz w następnej kolejce. Konty nuujesz aż do momentu, kiedy K zdradzi, wtedy karzesz go, zdra
118
119
Wybierasz reszkę
K wybiera reszkę Wygrywasz 1 $
Wybierasz orła
K wygrywa 3 $ Wygrywasz 2 $ K nic nie wygrywa
K wybiera orła Tracisz l $ K wygrywa 4 $ Wygrywasz 1 $ K wygrywa 2 $
dzając w następnej kolejce. Przyczyna, dla której ta strategia działa, polega na tym, że za pomocą gry wysyłasz do K sygnał: „Zawsze będą robi! to, co ty zrobisz w ostatniej kolejce. A ponieważ nigdy nie odniesiesz korzyści, kiedy ja zdradzę, powinieneś zawsze ze mną współpracować, zapewniając największą wspólną wypłatę”. Innymi słowy, namawiasz go do grania raczej przeciwko samej grze, a nie przeciwko sobie nawzajem. W prawdziwym życiu zasada „wet za wet” oznacza traktowanie innych osób w sposób, w jaki one nas traktują, ale zawsze począwszy od przyjaznego zachowania. Wpychanie się na czoło kolejki może być dobre dla ciebie, ale dla nikogo poza tym, więc gdyby pozostali zachowali się podobnie, powstałby chaos i wywiązałaby się bójka. Podobnie każdy odnosi korzyść, jeśli płacisz na publiczną telewizję. Możesz korzystać z niej za darmo, ale jeśli każdy by w ten sposób po stępował, nie byłoby więcej ambitnych, niekomercyjnych progra mów. Oczywiście byłoby głupie z twojej strony kooperować, jeśliby nikt inny tego nie robił, ale ponieważ wszyscy zdają sobie z tego spra wę i nikt nie lubi chaosu, większość ludzi wybiera współpracę. Inny dylemat z teorii gier spotykany w realnym życiu jest nazy wany „dylematem tchórza” (termin ten wprowadził Bertrand Rus sell). Ty i twój przyjaciel wskakujecie na rowery i pędzicie wr stro nę urwiska. Pierwszy, który się zatrzyma lub zmieni tor jazdy, jest „tchórzem”. Jeśli obydwaj zatrzymacie się jednocześnie („koopera cja”), żaden z was nie będzie tchórzem. Ale też żaden nie wygra. Najlepszym wyjściem dla ciebie jest, aby twój przyjaciel zatrzymał się pierwszy - wtedy ty wygrałeś, a on jest tchórzem. Najgorszym wyjściem dla was obu jest, jeśli żaden z was się nie zatrzyma, czyli obaj zdradzicie - wtedy spadniecie z urwiska. Co zrobisz? (Gra róż ni się od dylematu więźnia tym, że obustronna zdrada jest najgor szym wyjściem dla obu stron). Jak być może zauważyłeś, teoria gier - chociaż ścisła matema tycznie - nie rozwiązała jeszcze wszystkich ludzkich konfliktów'. Przede wszystkim, aby teoria mogła zadziałać, musi być jasno okre ślone, kim są wszyscy gracze, a wygrane muszą być określone w liczbach (lub przynajmniej przez prawdopodobieństwo). Nie za wsze jest to możliwe w przypadku w' skomplikowanych gier spo
łecznych lub politycznych. Poza tym nie do końca jest jasne, co oznacza „kooperacja” lub „zdrada” - w prawdziwym życiu jest wie le stanów pośrednich i oponenci zwykle nie zgadzają się co do ich kwalifikacji (to, co wydaje się wystarczające dla jednej strony, mo że nie satysfakcjonować drugiej). Mimo to lepiej jest mieć narzę dzia, niż ich nie mieć, a teoria gier jest bardzo interesującym narzę dziem o konkretnych zastosowaniach w fizyce, etyce, inżynierii, a nawet biologii. W kategoriach teorii gier można np. objaśnić ewo lucję gatunków', ale to osobna, długa historia.
120
121
Logika rozmyta Aksjomaty i prawa matematyki w pewnych dziedzinach znako micie się sprawdzają. Wiemy na przykład z absolutną pewnością, że 2 + 2 = 4 i że su ma kątów w trójkącie wynosi 180 stopni - tak wynika z aksjoma tów. Matematyka jest także użyteczna, kiedy zastosujemy ją do określonych wartości fizycznych. Einstein wykorzystał matematykę do wykazania, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło, którego prędkość jest określona. Gracze, tacy jak Blaise Pascal, wy myślili statystykę, aby obliczać prawdopodobieństwa ściśle okre ślonych w^yników - np. takich, że wyrzuci się kostką czwórkę. Pro gnozujący pogodę meteorolog używa liczb do obliczania prawdopo dobieństwa, że jutro będzie lub nie będzie padał deszcz. Możesz nazwać te wszystkie obliczenia produktem „ostrej logi ki”, która zawdzięcza sw'oją metodologię jeszcze Arystotelesowi. Ostatnio jednak niewielka grupa inżynierów i fizyków odłożyła ostrą logikę na bok na rzecz czegoś, co nazywają „logiką rozmytą”, nauką o wielkościach nieokreślonych. Zgodnie z logiką rozmytą można powiedzieć, że jest 60% szansy na deszcz, jeśli można zde finiować, co to jest „deszcz”. Osoba przepowiadająca pogodę zakła da, że są dwie opcje: albo deszcz pada, albo nie. W istocie jednak pojęcie deszczu jest „rozmyte”. Jeśli z nieba spadną dwie krople wody, to czy jest to deszcz? A jeśli spadnie pięć
kropli? A tysiąc? Przypuśćmy, że mgła jest gęsta, ściele się nisko i czujesz krople wody na twarzy. Czy to jest deszcz? Gdzie przebie ga granica - pytają zajmujący się logiką rozmytą naukowcy? Kiedy niedeszcz zaczyna być deszczem? Jeśli brzmi to dla ciebie jak zagadki zen, nie jesteś odosobniony. W istocie zwolennicy „rozmytego myślenia’', tacy jak profesor Bart Kosko z Uniwersytetu Columbia, reklamują swoją nową naukę jako wynik spotkania Wschodu z Zachodem. I podczas gdy logika rozmy ta jest w Stanach Zjednoczonych częściej lekceważona niż poważa na, bardzo modna stała się w japońskim przemyśle. Słyszałeś być może o nowych „inteligentnych urządzeniach” z Japonii: inteligent nych pralkach, inteligentnych maszynach sprzedających napoje, in teligentnych mikrofalówkach, inteligentnych kamerach wideo. Urzą dzenia takie są zaprogramow ane, aby radzić sobie ze stanami pomię dzy „nie ma” a „jest”, wartościami precyzyjniej określanymi niż „wysoki”, „średni”, „niski”, odpowiedziami pomiędzy „tak” i „nie”. Jeśli logika rozmyta ma jakieś korzenie, to są nimi usiłowania zaadaptowania logiki do paradoksów' Russella i zasady nieoznaczo ności Heisenberga. Polski logik, Jan Łukasiewicz, zaproponował w latach dwudziestych ubiegłego wieku logikę wielowariościową, „uzupełniając” niejako dychotomiczną logikę fizyki Newtona przez dopuszczenie stanów nieokreślonych. W roku 1965 matematyk z Berkeley Lofti Zadeh zastosował tę nową logikę do teorii zbiorów w swoim artykule „Zbiory rozmyte”, od którego następnie wzięła się nazwa tej logiki. Zbiory, o których uczyłeś się w szkole, są dobrze określone. Coś albo należy do zbioru, albo nie. Liczba 2 należy do zbioru liczb pa rzystych i nie należy do zbioru liczb nieparzystych, a te dwa zbiory mają pustą „część wspólną” - czyli że żadna liczba nie jest jedno cześnie parzysta i nieparzysta. (Przyjmuje się, źe zero też nią nie jest). Jednak rozmyte zbiory Zadeha są, no właśnie, rozmyte. Nie które elementy mogą należeć, a inne nie należeć do takich zbiorów, ale jest jeszcze trzeci rodzaj elementów, które należą do nich do peumego stopnia. Zbiór liczb parzystych i zbiór liczb nieparzystych są zbiorami ostrymi. Zbiory mężczyzn i kobiet są prawie ostre - istnieje niewiel
ka rozmytość związana z ludźmi będącymi hermafrodytami i transseksualistami. Ale co ze zbiorem ludzi wysokich? Nikt nie nazwie wysokim mężczyzny, który ma 170 cm, ale każdy nazwie tak kobie tę o wzroście! 80 cm. Gdzie przeprowadzić granicę? Czy mężczyzn o wzroście 175 należy zaliczyć do wysokich, czy nie? Czy Azjata zgodzi się pod tym względem z Europejczykiem, a Włoch ze Szwe dem? Wysokość jest zarówno wielkością subiektywną, jak i przy bierającą wartości ciągłe, niemożliwe więc jest określenie konkret nej wartości wzrostu, który uważany byłby za „wysoki” i automa tyczne wykluczenie wszystkich wartości od niej mniejszych. Jeśli mężczyzna o wzroście 180 cm jest wysoki, to jaki jest mężczyzna mający 179,99 cm? Kiedy zaczynasz stawiać sobie pytania typu „do jakiego stopnia”, twoje myślenie staje się rozmyte. Weźmy inny przykład - zbiór szczęśliwych osób jest rozmyty, ponieważ większość nas jest szczęśliwa do pewnego stopnia - mo że do większego stopnia, może do mniejszego, ale prawie nigdy nie jesteśmy absolutnie szczęśliwi albo absolutnie nieszczęśliwi. Son daże, w których zadaje się pytania typu „Czy jest pan/pani zadowo lony/zadowolona z pracy prezydenta?”, są zawsze nierzetelne, po nieważ większość ludzi akceptuje tę pracę lub jej nie akceptuje tyl ko do pewnego stopnia. Pomaga dołączenie skali od 1 do 10, ale na dal mamy szereg ostrych liczb zastosowanych do kontinuum opinii. Nie wszystkie piątki będą sobie równe. Kluczem do rozmytych urządzeń są zbiory rozmyte. Większość urządzeń, które znamy, jest „głupia” - czyli sztywno zaprogramo wana. Twój telewizor jest albo włączony, albo wyłączony, kontrast jest w nim ustawiony na 6, a jasność na 5. System ogrzewania z ter mostatem (spotkamy się z nim ponownie w rozdziale „Cybernety ka”) jest klasycznym głupim urządzeniem. Kiedy temperatura spa da poniżej ustawionej, zaczyna grzać, kiedy wzrasta powyżej usta wionej, ogrzewanie się wyłącza. Urządzenie ma naturę binarną grzeje lub nie grzeje; kiedy jest włączone, jest zawsze włączone w tym samym stopniu. Urządzenia rozmyte natomiast wykorzystują zbiory rozmyte do wytwarzania bardziej elastycznych odpowiedzi. Termostaty „my ślą”, czy jest zimno, czy ciepło, i wysyłają instrukcje włączenia lub
122
123
wyłączenia ogrzewania. Rozmyte instrukcje pozwalają na włącze nie lub wyłączenie „w pewnym stopniu”. Jeśli zdecydujemy, że 22 stopnie to idealna temperatura, możemy powiedzieć „inteligentne mu” grzejnikowi/urządzeniu klimatyzacyjnemu, żeby modyfikował swoje zachowanie w zależności od tego, jak aktualna temperatura różni się od 22 stopni. Nigdy nie będzie po prostu włączony lub wy łączony - odpowiednio łącząc instrukcje zawsze będzie włączony do określonego stopnia. Słynna rozmyta pralka działa na tych samych zasadach - mie rząc elektronicznie różne zmienne, wyliczając średnie ważone, w odpowiedzi dopasowuje swoje instrukcje. Jakie tkaniny w niej się znalazły? Jak bardzo są zabrudzone? Czy mamy do czynienia z tłuszczem, ketchupem, kawą, błotem, czy potem? Jak duży jest ła dunek? Uwzględniając wszystkie te wartości z odpowiednimi współczynnikami inteligentna pralka interaktywnie dostraja do nich swoje działania. W podobny sposób inteligentna kamera wideo do kładnie ustawi ostrość i przysłonę, inteligentne telewizory monito rują parametry zmieniającego się obrazu i odpowiednio dopasowu ją swoją jasność i kontrast. Według „rozmytych logików” cały świat faktów' - podobnie jak wysokość człowieka i obraz telewizyjny - jest rozmyty. David Hume podzielił twierdzenia na „stosunki idei” i „stany faktyczne” (patrz rozdział „Widelec Hutne’a”). Pierwsze muszą być koniecznie prawdziwe, podczas gdy drugie mogą być prawdziwe lub fałszywe. Zgodnie z rozmytym sposobem myślenia nie ma faktów empirycz nych, absolutnie prawdziwych lub absolutnie fałszywych, lecz są prawdziwe lub fałszywe do pewnego stopnia. Współcześni naukow cy zdają sobie sprawę, że ich teorie i wnioski nie są nigdy absolut nie pewme, tylko wysoce prawdopodobne. Nie mówią, że na przy kład cząstka jest w 70% tam i w' 30% gdzie indziej, ale że jest 70% szansy na to, że jest tam na pewno. Świat jest szary. Nic nie jest czysto białe i nic nie jest idealnie czarne. Kiedy zastosujemy czarno-białe myślenie do szarego świa ta, musimy traktować coś prawdziwe do pewnego stopnia (powiedz my, że szklanka jest częściowo pełna), jako całkowicie prawdziwe (szklanka jest pełna) lub całkowicie fałszywe (szklanka jest pusta). 124
Każdy krok w procesie rozumowania wymaga takich uproszczeń i dlatego dodaje kolejną warstwę arbitalności i błędu. Im więcej „ro zumowania” na coś nakładasz, tym dalej oddalasz od rzeczywistego faktu, a nie zbliżasz się do niego. Do czego to wszystko prowadzi? Odpowiedź zależy od tego, ko go o to zapytasz. W najgorszym razie logika rozmyta pozwala na budowę lepszych urządzeń. Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście można ją nazwać rewolucją w matematyce. Jej zwolennicy głośno chwalą się swoimi osiągnięciami, co może być irytujące, szczegól nie gdy zdamy sobie sprawę, że logika rozmyta nadal ucieka się do klasycznej geometrii i algebry i że rozmyte urządzenia wykorzystu ją mikroprocesory, które operują danymi binarnymi. Z tego i z in nych powodów większość zachodnich matematyków i inżynierów uważa rozmytość po prostu za modny termin lat dziewięćdziesiątych XX wieku - stare wino w nowej butelce.
OD WIELKIEGO WYBUCHU PO WIELKI BAŁAGAN: ENTROPIA, CHAOS I INNE POWODY TEGO, ŻE WSZECHŚWIAT KIEDYŚ SZLAG TRAFI
* Dział fizyki zajmujący się badaniem praw rządzących przemianą energii z jednej postaci w inną, kierunkiem prz.eptywu energii i m ożliwościam i wykorzystywania energii do wykonania pracy (przyp. tłum).
odkrył, że ilekroć tracone jest ciepło, można w tym procesie uzy skać pracę. Joule dwadzieścia lat później stwierdził, że zależność odwrotna jest również prawdziwa: ilekroć jest wykonywana praca, wydziela się ciepło. Joule i Mayer niezależnie sformułowali wnio sek, który jest teraz znany jako „pierwsza zasada termodynamiki”. Energia nie może ani zostać stworzona, ani zniszczona. Może tylko zmienić formę - powiedzmy z energii potencjalnej na pracę i ciepło i odwrotnie. W roku 1830 inny Niemiec, Rudolf Julius Emanuel Clausius (w tamtych panowała moda na wiele imion), doda! drugą zasadę: ciepło nie może nigdy spontanicznie przejść od ciała zimniejszego do cieplejszego. Ta zasada inoże się wydawać zupełnie oczywista jeśli wstawisz wodę do piecyka, ona nigdy nie zmieni się w lód. Z punktu widzenia naukowców usiłujących otrzymać pracę z ciepła, iniała ona poważne konsekwencje. Przepływ ciepła z jednego ciała do drugiego jest nieodwracalny - ciepło użyte do upieczenia indyka nigdy już nie może zostać zwrócone z powrotem do piecyka, przy najmniej nie przez indyka. Dzięki eksperymentom Carnota Clausius wiedział, że praca może zostać wykonana, kiedy energia (w formie ciepła) przechodzi od ciała cieplejszego do zimniejszego. A więc ciepło może być tylko raz wykorzystane do wykonania pracy - jeśli rozproszy się w zimniejszym ciele, nie można go już potem odzy skać, nie wnosząc do układu dodatkowej energii. W rzeczywistości musiałbyś dodać do układu więcej energii, niż jej wniosłeś w postaci ciepła. Jest tak dlatego, ogłosił lord Kelvin w roku 1851, że podczas każdego przepływu ciepła dochodzi do strat. (Tarcie jest główną, ale nie jedyną ich przyczyną). Koniec z ideąperpetuum mobile^ aby jakaś maszyna mogła działać, trzeba jej dostar czać energii, ponieważ żaden proces mechaniczny nie jest w 100% sprawny. Za każdym razem, kiedy energia jest zamieniana z jednej formy (powiedzmy ciepła) na drugą (powiedzmy elektryczność), pewna jej część nie nadaje się już do wykonania pracy: chociaż ener gia nie może być ani stworzona, ani zniszczona, ulega rozproszeniu. Oto przykład: Wyobraź sobie izolowany pokój, w którym tempe ratura w jednym końcu wynosi 30 stopni, a w drugim 10. Oczywi ście ciepło będzie przepływało z ciepłego końca do zimnego dopóty.
126
127
Entropia Proponuję, aby nazwać wielkość S [energię, której nic można zmienić w pracę] entropią ciała, od greckiego słowa \trope) [...] Energia wszechświata jest stała entropia wszechświata dąży do maksimum. . . Rudolph J. E. Clansius, list z 1865
Wszechświat być może zaczął się hukiem, ale zmierza do końca z łkaniem. Tak można by lapidarnie powiedzieć o istocie entropii. I rzeczywiście, pierwsi zwolennicy tej koncepcji, tacy jak William Thomson (lord Kelvin) i Hermann Ludwig Ferdinand von Helmholtz, ostrzegali, że Wszechświat zmierza do „śmierci cieplnej”, kiedy wszystko będzie miało jednakową temperaturę i nic ciekawego nigdy już się nie zdarzy. Koncepcja entropii wywodzi się z dziewiętnastowiecznej termo♦^ dynamiki . Pionierzy tej dziedziny - Francuz Nicolas Leonard Sadi Carnot, Niemiec Julius Robert von Mayer i Anglik James Prescott Joule - mieli jeden wspólny cel: zbudować ulepszony silnik parowy. Carnot, działający w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku,
dopóki w całym pokoju nie zapanuje jednakowa temperatura (powiedzmy 22 stopnie). Dzieje się tak, ponieważ szybko poruszają ce się cząsteczki powietrza w ciepłym końcu zaczynają się zderzać z wolno poruszającymi się cząsteczkami w zimnym końcu i w rezul tacie bardziej ruchliwe cząsteczki przekazują energię mniej ruchli wym, w wyniku czego jedne i drugie zaczynają się poruszać z taką samą średnią prędkością. Po wystarczająco długim czasie prędkość wszystkich cząsteczek się wyrówna, co oznacza, że w całym pokoju zapanuje jednakowa temperatura. Jeśli będziesz sprytny, znajdziesz sposób, aby „zaprząc” energię do pracy, kiedy będzie ona przepływać w7 postaci ciepła z jednego końca pokoju w drugi. Ale kiedy wszystkie cząsteczki będą się poru szać prawie z taką samą prędkością - czyli kiedy temperatura zosta nie wyrównana - już ci się to nie uda, ponieważ ruch cząsteczki sta nie się całkowicie przypadkowy. Gdy jeden koniec pokoju był gorą cy, a drugi zimny, panował pewien „porządek” (większość szybkich cząsteczek tu, większość wolnych tam) i w dodatku w uporządkowa ny sposób przepływała energia (przepływała w jednym kierunku). Kiedy temperatura się wyrównała, nie ma już uporządkowania i nie ma uporządkowanego przepływu energii w określonym kierunku. Żeby doprowadzić pokój do początkowego stanu - na przykład przez podgrzanie jednego końca i ochłodzenie drugiego - trzeba by dostar czyć więcej energii, niż mógłbyś później odzyskać. Jeśli się weźmie pod uwagę pierwszą zasadę termodynamiki, wszystko to doprowadzi do przygnębiającej konkluzji: użyteczna energia we Wszechświecie jest powoli, ale nieuchronnie rozprasza na. Miło, na przykład, że Słońce przesyła swoją energię na Ziemię, dzięki czemu rosną rośliny i życie nie zamiera, ale prędzej czy póź niej Słońce zgaśnie. Ziemia, Układ Słoneczny i wreszcie Wszech świat muszą w końcu osiągnąć jednakową temperaturę. Kiedy nie ma różnicy temperatur, żadna praca ani nic innego wymagającego energii nie może się zdarzyć. Entropia jest słowem użytym przez Carnota na określenie miary niezdolności energii układów do wykonania pracy. W szerszym sen sie jest też miarą nieuporządkowania. Carnot powiedział: „Entropia Wszechświata zmierza do maksimum”.
Nie rozpaczaj jednak - śmierć cieplna jest odległa w czasie, je śli nawet w ogóle kiedykolwiek nastąpi. Kelvin i Carnot założyli, że Wszechświat jest układem zamkniętym, podczas gdy ostatnie teorie przedstawiają go jako rozszerzający się i stygnący. Nie jest to szcze gólnie dobra wiadomość sama w sobie, ale komplikuje obraz śmier ci cieplnej. Co więcej, austriacki fizyk Ludwig Boltzmann (1844-1906) wy kazał, że druga zasada termodynamiki nie jest sztywnym, determi nistycznym prawem, tak jak sądził Carnot. Doszedł on do wniosku, że ogólny stan gazu (takiego jak powietrze o temperaturze 22 stop ni w naszym pokoju), opisany jego temperaturą i objętością, nie jest określony przez żaden konkretny obraz aktywności cząsteczek. Cząsteczki w naszym pokoju mogą poruszać się różny sposób i w wielu różnych kierunkach, a temperatura będzie taka sama. Stany poruszających się cząsteczek Boltzmann nazwał „mikrostanami” i stwierdził, źe konkretny „makrostan” (w naszym przy kładzie temperatura i objętość gazu) jest tym bardziej „prawdopo dobny”, im więcej mikrostanów może go wytworzyć (im bardziej prawdopodobne jest, że w końcu wystąpi w naturze). Entropia, we dług tej definicji, jest miarą prawdopodobieństwa makrostanu, a więc druga zasada termodynamiki mówi, że układy dążą do stanu najbardziej prawdopodobnego. Oczywiście nadal to grozi nam wzrostem nieporządku, jeśli nie śmiercią cieplną, ponieważ stany nieuporządkowane są dużo bar dziej prawdopodobne (łatwiejsze do uzyskania) niż uporządkowane. Jeśli potasujesz talię kart wystarczającą liczbę razy, karty kiedyś znowu znajdą się w pierwotnym ułożeniu, ale jest mało prawdopo dobne, aby udało ci się tego dokonać za twojego życia. Teoria Boltzmanna dopuszcza jednak samorzutny wzrost ilości użytecznej ener gii bez potrzeby robienia czegokolwiek przez cokolwiek - natura sama może przypadkowo zmniejszać entropię układu. W każdym razie, nawet jeśli Wszechświat jako całość dąży do chaosu, to można zmniejszać entropię lokalnie. Zawsze, kiedy wal czysz z bałaganem w swoim pokoju, „tworzysz” porządek i zmniej szasz entropię, i tak się dzieje za każdym razem, kiedy zakwita ro ślina. Ten lokalny porządek może powodować nieporządek gdzie in-
128
129
dziej i oczywiście w tym procesie jest wydatkowana użyteczna energia. Ale ponieważ Słońce nie zamierza w najbliższym czasie zgasnąć, możesz się jednak rozchmurzyć i korzystać z życia.
„Cyber” - w dzisiejszych czasach bardzo modny prefiks - za wdzięczamy pisarzowi fantastycznonaukowemu Williamowi Gibso nowi, który' wymyślił w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku ter min „cyberprzestrzeń”. Cyberprzestrzeń jest quasi-rzeczywistością, tworzoną przez komputery, w której ludzie i dane oddziałują ze so bą w nowy dziwny sposób. Jeśli się weźmie pod uwagę powszechność określania terminem „cyber” tych nowych relacji człowiek-maszyna, to może zaskaki wać pochodzenie wyrazu od greckiego kybernetes - „stojący przy sterach”. Ale po raz pierwszy nie został on użyty w latach siedem dziesiątych, lecz czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy to amery kański matematyk Norbert Wiener (1894-1964) zastosował wyraz „cybernetyka” jako nazwę nauki sterowania automatyczną bronią i maszynami. Wiener był szczególnie zainteresowany podobieństwami pomię dzy instrukcjami dla maszyn i ludzkim językiem oraz działaniem maszyn i ludzkim zachowaniem. Jako punkt wyjścia przyjął wyko rzystanie „sprzężenia zwrotnego” w automatyce. (Użycie przez nie go słowa „cybernetyka” było po części inspirowane esejem Jamesa Clerka Maxwella On Governors - O regulatorach). Sprzężenie
zwrotne jest. mówiąc w skrócie, podaniem na wejście urządzenia te go, co uzyskuje się z niego na wyjściu, czego wynikiem jest wzmoc nienie (sprzężenie dodatnie) lub osłabienie (sprzężenie ujemne) przebiegu wyjściowego. Na przykład, kiedy dźwięk z głośnika trafia z powrotem do mikrofonu, mamy „przyjemność” słyszeć efekt dźwiękowego, dodatniego sprzężenia zwrotnego. Ujemne sprzężenie zwrotne jest zwykłe pożądane, poniew'aż umożliwia urządzeniom dostosowanie działania do aktualnych wa runków, a nie poleganie wyłącznie na ustalonych z góry instruk cjach. Na zasadzie ujemnego sprzężenia zwrotnego działają, na przykład, termostaty w instalacjach centralnego ogrzewania. Za miast pompować ciepło do twojego mieszkania w określonych wcześniej okresach, termostatycznie sterowane grzejniki mogą re agować na zmiany temperatury, włączając się i wyłączając, kiedy to jest potrzebne. Sprzężenie zwrotne jest jednym z ważnych elementów bardziej ogólnego wywodu Wienera, że maszyny i ludzie przetwarzają in strukcje w bardzo podobny sposób. Centralny układ nerwowy, na przykład, można przedstawić jako model maszyny ze sprzężeniem zwrotnym. Mózg wysyła impulsy, czyli instrukcje, do mięśni ręki, polecając im, co mają robić po otrzymaniu „sygnału sprzężenia zwrotnego” z nerwów w ręki. (Mózg mówi ręce, aby chwyciła szklankę, ręka mówi mózgowi, że szklanka jest gorąca, mózg mówi ręce, aby się oderwała od szklanki itd.). To ciągłe działanie w pętli jest podstawą zarówno odruchów, jak i uczenia się. Według Wienera kluczowym podobieństwem pomiędzy człowie kiem i maszyną jest to, że zarówno człowiek, jak i maszyna (przy najmniej w przypadku maszyn „inteligentnych”, czyli zdolnych pra cować w pętli sprzężenia zwrotnego) są zdolni do organizowania rzeczy i generowania informacji. Pojęcia „informacja” Wiener użył w bardzo szerokim sensie, mając na myśli coś na kształt „porząd ku”. Druga zasada termodynamiki stwierdza, że układy dążą do sta nu dezorganizacji i bezruchu - są „entropiczne”. Jeśli informacja jest porządkiem, to można ją uznać za przeciwieństwo entropii. Im bardziej zdezorganizowany jest „przekaz”, tym mniej niesie infor macji.
130
131
Cybernetyka Teza tej książki jest następująca: społeczeństwo można zrozumieć tylko poprzez badanie urządzeń służących do komunikowania się i przekazu informacji, które do niego naieżą. Rozwój urządzeń do przekazu informacji i komunikacji, przekazów pomiędzy człowiekiem i maszynami, a także pomiędzy maszynami i człowiekiem oraz pomiędzy maszyną i maszyną, będzie w przyszłości odgrywał coraz większą rolę. Norbert Wiener, The Human Use o f Human Beings: C yb ern etics and Society
Celem Wienera było stworzenie zunifikowanej nauki o informa cji i sterowaniu - cybernetyki - która stosowałaby się zarówno do ludzkiej komunikacji, jak i komunikacji pomiędzy maszynami. Ale aby w takiej nauce można było przyjąć ogóle zasady, trzeba zmniej szyć różnice pomiędzy człowiekiem i maszyną. Wiener usiłował więc pozbyć się takich idei J a k „życie”, „dusza” i „witalność”, „ży wotność” jako czysto semantycznych „retorycznych epitetów”, jak je nazywał. Uważał, że przy badaniu przekazów należy unikać ta kich pojęć i „w związku z maszynami mówić po prostu, że nie ma powodu, by nie miały przypominać ludzi, reprezentując obszary malejącej entropii w układzie, w którym całkowita entropia się zwiększa”. Dzięki działaniu sprzężenia zwrotnego możliwe jest, aby maszyny się uczyły, czego dobrym przykładem jest komputer z podkładką do odręcznego pisania, który stopniowo uczy się roz poznawać charakter pisma swojego właściciela. Cybernetyczna doktryna stała się bazą dla późniejszych studiów nad sztuczną inteligencją. Sztuczna inteligencja jest możliwa w ta kim stopniu, w jakim można formalnie modelować myśl ludzką czyli przedstawić ją jako zbiór zrozumiałych instrukcji przetwarza nia informacji. Gdyby dało się zredukować umysł do takich instruk cji, wtedy nie byłoby powodu, żeby o w pełni zaprogramowanej ma szynie nie można było powiedzieć, że „myśli”. Wielu ludzi uważa tę ideę za odpychającą, utrzymując, że myśli nie można zredukować do mechanistycznego zachowania. Ale nikt nie potrafi jak na razie dowieść, że zjawiska umysłowe - nawet takie jak miłość i ból - są czymś więcej niż zaprogramowanymi impulsami nerwowymi. Nie którzy widzą rozwiązanie w twierdzeniu o niezupełności Godła (patrz rozdział „Twierdzenie Godła o niezupełności”), ale nie wszystkich to przekonuje.
Większość naukowców jest sceptycznie nastawiona do biblijne go mitu o stworzeniu. Ale ich na ogół przyjmowane wyjaśnienie,
skąd się wzięło Niebo i Ziemia, jest z pozom również całkiem nie wiarygodne. Pragnąc ośmieszyć to wyjaśnienie, angielski nauko wiec Fred Hoyle, przeciwnik lansowanej przez astronomów teorii, nadał jej zabawną nazwę „Wielkie Bum” - po angielsku „Big Bang”, którą zaczęto posługiwać się w poważnych dyskusjach. Określana po polsku jako Wielki Wybuch teoria dotyczy czasu sprzed piętnastu miliardów lat. kiedy cała materia i energia Wszech świata - cały Wszechświat - były skoncentrowane w punkcie o ze rowych wymiarach i nieskończonej gęstości. W jednej chwili, przed którą takie pojęcie jak „chwila” nie miało żadnego znaczenia, punkt ten eksplodował i rozwinął się w ciągu ułamka sekundy w przestrze ni i czasie, jakie znamy. Później Wszechświat dalej się rozszerzał i stygł, pozwalając ukształtować się najpierw atomom pierwiastków, a później większym ciałom. Rozszerzanie się Wszechświata trwa nadal. Filozofia leżąca u podstaw teorii Wielkiego Wybuchu przypomi na nieco filozofię dyskredytowanego obecnie „Pierwszego Poruszyciela” (patrz rozdział „Pierwszy Pomszyciel”). Historia teo rii zaczyna się od Alberta Einsteina, którego ogólna teoria względ ności (1916) wymagała, aby Wszechświat albo się rozszerzał, albo kurczył. Z początku Einstein był skonsternowany swoją konkluzją, ponieważ, zakładał, podobnie jak wszyscy astronomowie w tamtych czasach, że rozmiar i kształt Wszechświata są określone i stałe. A więc Einstein dorzucił do swojej teorii kosmetyczną poprawkę, czego później żałował. Zaledwie rok po tym, jak Einstein opublikował ogólną teorię względności, amerykański astronom Vesto Slipher opublikował swoje dziwne odkrycie - mianowicie stwierdził, że prawie każdy odległy obiekt, który obserwował, wydaje się oddalać od Ziemi. Do wodziło tego przesunięcie ku czerwieni emitowanego przez te obiekty światła - ich kolor, obserwowany z Ziemi, wydaje się bardziej czerwony niż światło, które te obiekty powinny emitować. Przesunięcie ku czerwieni można wytłumaczyć analogią do prze mieszczającej się syreny dźwiękowej. Każdy wie, że dźwięk syreny ambulansu wydaje się wyższy, kiedy pojazd się zbliża i niższy, gdy się oddala. (Wysokość dźwięku jest określona przez częstotliwość
132
133
Wielki Wybuch
fali dźwiękowej). Zjawisko to nazywa się efektem Dopplera, i wy nika z faktu, że dla słuchającego lale dźwiękowe wydają się mieć mniejszą częstotliwość, „wydłużają się”, kiedy źródło się oddala, a większą częstotliwość, „skracają się”, kiedy się zbliża. To samo dotyczy światła: jeśli źródło światła oddala się od patrzącego, świa tło będzie się wydawało mieć niższą częstotliwość, czyli będzie bar dziej czerwone, niż gdyby źródło się nie poruszało. Slipher nie bardzo wiedział, co począć ze swoim odkryciem, ale nabrało ono znacznie więcej sensu w roku 1929 roku, kiedy astro nom Edwin Hubble ustalił zależność pomiędzy odległością obiektu od Ziemi i prędkością, z jaką się on od nas oddala. Te dwie wielko ści - odkrył Hubble - są bezpośrednio ze sobą związane: jeśli obiekt B jest dwa razy bardziej odległy niż obiekt A, to obiekt B oddala się z dwa razy większą prędkością niż obiekt A. Wynika z tego, że Wszechświat stale się rozszerza. Lepiej to zro zumiemy, gdy wyobrazimy sobie powierzchnię nadmuchiwanego balonu. Zarówno obserwacja, jak i geometria wskazują, że punkty na powierzchni balonu oddalają się od siebie szybciej, kiedy są od siebie bardziej oddalone. Jeśli punkt B znajdował się początkowo centymetr od punktu A, a punkt C dwa centymetry od punktu A, wtedy C będzie się „oddalać” od punktu A dwa razy szybciej niż B. Tak samo dzieje się we Wszechświecie z wyjątkiem tego, że nie jest on trójwymiarowym balonem, ale raczej czterowymiarowym czasoprzestrzennym kontinuum. To odkrycie Einsteina zostało połą czone z obserwacjami Sliphera przez belgijskiego księdza i nauczy ciela matematyki Georges'a Lemaitre’a w roku 1927.1 to Lemaitre pierwszy próbował prześledzić historię kosmicznej ekspansji. Tak jak Arystoteles i jego następcy próbowali dotrzeć do pierwotnej „przyczyny bez przyczyny”, Lemaitre śledził rozszerzający się Wszechświat aż do jego początków. Jeśli założymy, że Wszechświat stale się rozszerza, podczas gdy ilość całkowitej materii pozostaje stała, im dalej cofamy się w cza sie, tym bardziej skondensowany musi być Wszechświat. Zarówno masa, jak i energia - które według Einsteina są zamienne - muszą być skoncentrowane w coraz mniejszej przestrzeni. Im Wszechświat był młodszy, tym musiał być gęściejszy i gorętszy, ponieważ ciepło
jest miarą średniej energii zawartej w określonej przestrzeni. Do chodzimy więc do wniosku, że cała materia i energia były kiedyś skoncentrowane w pojedynczym, supergorącym punkcie, który Le maitre nazwał „pierwotnym atomem”. A moment, w którym ten atom zaczął się rozszerzać, nazwał „wielkim hukiem” - który to ter min Hoyle później zmienił na ironiczne „Wielkie Bum”. Jest oczywiście trudne, jeśli wręcz nie niemożliwe, wyobrażenie sobie takiego początku, ponieważ pojęcia „nieskończonej gęstości” i „pojedynczego punktu” przeczą wszelkiemu naszemu doświadcze niu. Podobnie dochodzimy do paradoksu, próbując sobie wytłuma czyć czas przed istniejącym czasem. Ale być może pomaga to zro zumieć wniosek Einsteina z ogólnej teorii względności, że grawita cja jest właśnie zakrzywieniem czasoprzestrzennej tkaniny. Im gę ściejszy jest obiekt, tym bardziej zakrzywia wokół siebie przestrzeń, właśnie tak jak cięższe obiekty, leżące na napiętej gumowej mem branie, uginają ją bardziej niż lżejsze. Prymitywny, gęsto upakowa ny Wszechświat nic tyle „zawarł całą przestrzeń”, ile ją zakrzywił wokół siebie w punkt o nieskończonej krzywiźnie. (Im mniejsza jest piłka, tym większa jest krzywizna jej powierzchni). Wszystko to nie wyjaśnia, jak doszło do Wielkiego Wybuchu. Po prostu zakłada się, że musiał się on zdarzyć. To, co wydarzyło się w kilku sekundach po Wielkim Wybuchu, jest czystą kosmologiczną spekulacją. Amerykański uczony pochodzenia rosyjskiego George Gamow w końcu lat czterdziestych zaproponował taki opis tego wy darzenia: W chwili Wielkiego Wybuchu w skurczonym Wszechświecie był tylko jeden rodzaj materii, nazwany „supercząstkami”. Cząstki te zderzały się gwałtownie przez pierwsze 10 ~43 sekundy po Wielkim Wybuchu. W tym czasie jednak Wszechświat rozszerzył się i ochło dził do temperatury, w której mogły pojawić się inne cząstki, wy starczająco trwałe, aby wytrzymać mniej teraz gwałtowne zderze nia. Były nimi cząstki elementarne: elektrony, fotony i neutrina. W pierwszych dwóch sekundach, kiedy Wszechświat był nadal bar dzo gorący - jego temperatura wynosiła 10 000 000 000 stopni Kelvina - utworzyło się i przetrwało kilka rodzajów większych i bar dziej masywnych cząstek, takich jak protony i neutrony.
134
135
W ciągu kolejnych 90 sekund protony i neutrony zaczęły two rzyć jądra atomowe lekkich pierwiastków: najpierw deuteru, potem helu i litu. Później powstały wszystkie pozostałe znane nam pier wiastki. ale to mogło zająć mniej więcej milion lat. To, czego bra kuje w tym obrazie, to los neutrin wytworzonych w pierwszej se kundzie czasu. Zgodnie z teorią, powinny być nadal gdzieś w „tle" Wszechświata, chociaż ich promieniowanie musiałoby odpowiadać bardzo niskiej temperaturze - około 2,7 K. To mikrofalowe promie niowanie tła przewidziane przez teorię zostało rzeczywiście wykry te w roku 1965 przez dwóch naukowców z laboratoriów Bell Telephone - Arna Penziasa i Roberta Wilsona. Odkrycie to było pierwszym eksperymentalnym potwierdzeniem teorii Wielkiego Wybuchu. Następnie dokonano wielu innych od kryć odnoszących się do różnych jej szczegółów. Można więc przy jąć, że teoria Wielkiego Wybuchu jest ostatecznie słuszna.
Chaos Chaos - po grecku „zamęt, bezład" - nie musi być koniecznie czymś złym. Jako po prostu czysty nieporządek nie ma wielu zalet, ale to. co matematyk James Yorke miał na myśli, kiedy zapropono wał ten termin w< roku 1975, było „wzorcowym" nieporządkiem kształtem, który leży u podstaw pozornej przypadkowości. I to jest rzecz bardzo dobra. » Teoria chaosu - nauka o takim rodzaju bałaganu - stała się mod na dopiero w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, ale w za lążku pojawiła się już w roku 1960, kiedy meteorolog z MIT Edward Lorenz opracował komputerowe modele pogody. Jak wszyscy wie my, bardzo trudno jest przewidywać pogodę długoterminowo, cho ciaż możemy wyizolować większość czynników, które ją kształtują. Lorenz, podobnie jak inni, myślał, że wszystko, czego potrzebujemy do trafniejszego prognozowania, to dokładniejszy model. Napisał więc program oparty na dwunastu prostych równaniach, które z grubsza modelowały główne czynniki kształtujące pogodę. 136
Lorenz odkrył coś zaskakującego: małe zmiany lub błędy w kil ku zmiennych dawały zupełnie nieproporcjonalne skutki. Po okresie kilku dni nie robiły żadnej różnicy, ale ekstrapolowane na miesiąc lub dłużej, dawały zupełnie odmienne scenariusze. Lorenz nazwał to odkrycie „efektem motyla”; wziął je z tytułu swojego artykułu opublikowanego w roku 1979 Predictability: Does the Flap o fa Butterfly’s Wings in Brazil Set O ffa Tornado in Texaxl (Przewidywalność: Czy machnięcie skrzydeł motyla w Bra zylii powoduje tornado w Teksasie?). Innymi słowy, czy niewiel kie zakłócenia mogą spowodować nieprzewidziane, katastrofalne skutki w znacznej od nich odległości? Lorenz posłużył się przeno śnią, żeby tym dobitniej wyrazić swój pogląd. Prawie wszyscy fi zycy przed początkiem lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku skupiali się na tak zwanych procesach liniowych - procesach, w których małe zmiany powodują proporcjonalnie małe skutki. Ale olbrzymia liczba zjawisk - nie tylko w meteorologii i fizyce, ale także w biologii, ekologii, ekonomii itd. - nie przebiega zgod nie z liniowymi prawami i wzorami. W procesach nieliniowych niewielkie zmiany warunków początkowych mogą powodować wielkie zmiany wyników. Następny krok w kierunku teorii chaosu zrobiono w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, kiedy Yorke ze swoim przyjacielem biologiem Robertem Mayem zaczę li badać własności odwzorowania logistycznego, które dostarcza m.in. prostego modelu dla wzrostu populacji. (Jeśli interesują cię szczegóły, zajrzyj do rozdziału „Równania”). Równanie to „dzia ła" w ten sposób, że uzyskany wynik służy do otrzymania kolejne go, który z kolei wykorzystuje się do otrzymania następnego itd. Interesujące jest, że zależnie od tego, jak zmieni się pewien czyn nik, otrzymane rezultaty będą coraz bardziej przewidywalne albo coraz bardziej chaotyczne. Ale nawet chaos odwzorowania logistycznego ma swój własny rodzaj wzoru. Chociaż nie możesz nigdy przewidzieć, jaki konkret nie będzie wynik równania, będziesz wiedział, że znajdzie się on w określonym przedziale. (Jeśli przedstawiłbyś graficznie wyniki, zobaczyłbyś ciągłe pojawianie się tego samego kształtu). Wiele in nych równań zachowuje się podobnie, dając chaos o pewnym 137
kształcie - między innymi są to równania modelujące turbulencję w płynach lub spadek i wzrost cen bawełny. Takie równania są odwrotną stroną pogodowej formuły Lorenza: jak się ukształtują ceny bawełny konkretnego dnia, nie da się prze widzieć (inaczej wszyscy bylibyśmy bogaci, grając na giełdzie), ale historia kształtowania się cen bawełny wykazuje określony porzą dek. Nazwa, jaką nadano temu porządkowi, to fraktal: jeśli narysu jesz wykres fluktuacji wahań cen z minuty na minutę, z godziny na godzinę, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc i z roku na rok, kształt wykresu zmian cen z roku na rok będzie odbiciem dokład niejszych wykresów (z miesiąca na miesiąc, z dnia na dzień itd.). Diagram fraktalny może zostać dowolnie powiększony i będzie wte dy uderzająco przypominać, a czasem dokładnie odtwarzać kształt większego obrazu. Pojęcie fraktal a - figury geometrycznej o złożonej strukturze, nie będącej krzywą, powierzchnią ani bryłą w rozumieniu klasycz nej geometrii i charakteryzującej się ułamkowym wymiarem wprowadził w 1975 roku amerykański matematyk polskiego pocho dzenia Benoit Mandelbrot. Pracując dla IBM. odkrył on, że również inne zjawiska wykazują naturę fraktalną - na przykład przenoszenie się szumów (błędów) w transmisji elektronicznej. Geometria fraktalna i chaos mogłyby pozostać ciekawostkami, gdyby nie odkrycie dokonane przez fizyka Mitchella Feigenbauma, który w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku stwierdził, że wiele pozornie nie związanych układów nieliniowych zachowuje się w zastanawiająco podobny sposób. Sugeruje to, że może istnieć ogólna teoria chaosu. Naukowcy zajmują się nią stosunkowo od niedawna i nadal jest ona dopracowywana. Odkrywa się lub wymyśla nowe jej zastoso wania, publikuje na jej temat artykuły, na zmianę pojawiają się do wody i wątpliwości. Mimo to jednak teoria chaosu rzuciła światło na zachowanie się pewnych układów, w szczególności przepływu płynów, które mają skłonność do szybkiego przechodzenia ze stanu laminamego w pozornie chaotyczny - turbulentny, na sposób, w ja ki woda przechodzi do stanu wrzenia, w miarę jak podnosi się stop niowo jej temperaturę. (W temperaturze 99,5 stopnia Celsjusza wo 138
da jest po prostu gorąca, w temperaturze 100,5 zmienia stan skupie nia, stając się gazem). Terminologia teorii chaosu może odstra szać - takie pojęcia jak „dziwne atraktory” są trudne do wytłumaczenia. (Są to w zasadzie kształty, które ograniczają niepowtarzające się krzywe, jeśli to coś wyjaśnia). A takie pojęcia jak „ułamkowy wymiar” prawdopodobnie wydają się dziwacznymi lub bezużytecz nymi abstrakcjami. W rzeczywistości jednak stanowiąca podstawę teorii chaosu geometria fraktalna znajduje wiele praktycznych za stosowań. James Gleick pisze w swojej popularnej książce o cha osie, że pomiar fraktalnego wymiaru powierzchni metalu dostarcza informacji o jego wytrzymałości. Powierzchnia Ziemi ma wymiar fraktalny, podobnie jak naczynia krwionośne w twoim ciele. Nawet ludzki mózg i świadomość mogą mieć fraktalne kształty. Geometrię fraktalną stosuje się w takich instytucjach jak General Electric czy studia Hollywoodu, czyli tam, gdzie raczej nikt się nie zadowala czystą teorią.
CZY MASZ OCZY SWOJEJ MATKI? EWOLUCJA I GENETYKA
Czy gatunki pozostają takie same, czy się z czasem zmieniają? Jak organizm rozwija się z embriona w dorosłego osobnika? Te dwa różne pytania zdawały się znaleźć wspólną odpowiedź w teorii „on togeneza jest rekapitulacją filogenezy” (która obecnie już nie obo wiązuje). Mówiąc prościej, idea polega na tym, że rozwój organizmu (je go ontogeneza) jest powtórzeniem ewolucyjnego rozwoju gatunku (filogenezy). A jeszcze prościej, że jeśli do ewolucyjnych przodków człowieka należały ryby i małpy, to na pewnych etapach swojego rozwoju ludzki embrion będzie przypominał dorosłą rybę lub doro słą małpę. Idę tę rozwinął w latach sześćdziesiątych osiemnastego
wieku niemiecki zoolog Ernst Haeckel (1834-1919), który nazwał ją „prawem biogenetycznym”. Sformułowanie „ontogeneza jest re kapitulacją filogenezy” pojawiło się po raz pierwszy w „Quarterly Journal of Microscopical Science” w roku 1872. (Haeckel wymyślił terminy ontogeneza i filogeneza, jak również szerzej znany eko logia). U podstawy teorii Haeckla leży zadawane od wieków pytanie, w jaki sposób organizmy przybierają właściwy sobie kształt. Ary stoteles, pierwszy wielki zoolog, twierdził, że zwierzęce zarodki nie mają określonego kształtu. Przypuszczał, że ich wzrost przebiega w trzech różnych etapach i że podczas każdego z nich zmiany kształtu embriona powodują czynniki zewnętrzne, nie tkwiące w nim samym. W osiemnastym wieku tę panującą przez wieki teorię zastąpiła nowa. Nazwana prefonnacjonizmem, mówiła, że organizmy od chwili poczęcia mają już swoją kompletną dorosłą formę, która z czasem się rozwija. Czyli że ludzki zarodek od początku ma dwie ręce, dwie nogi, płuca, oczy, uszy itd., tylko w prymitywnej posta ci. Ich kształty nie muszą być narzucane z zewnątrz, wszystko jest już na miejscu i czeka tylko, aby urosnąć. Ten proces nazywano wtedy ewolucją, chociaż jest zaprzeczeniem tego, co rozumiemy przez ewolucję obecnie. Prefonnacjonizm przestał być w modzie na przełomie osiemna stego i dziewiętnastego wieku, kiedy zarówno filozofowie, naukow cy, jak i poeci zaczęli widzieć świat nie jako wcześniej uformowa ny i statyczny, ale jako dynamiczny proces nieustannych, progre sywnych zmian. W tym samym czasie powstały inne „romantyczne” idee, między innymi wiara w zasadniczą jedność człowieka z całą naturą. Zainspirowana takimi koncepcjami grupa niemieckich bio logów, zwanych Naturphilosophen (filozofowie natury), pierwsza zaproponowała kolejną teorię nazwaną prawem rekapitulacji. Według nich człowiek miał być najwspanialszym ze wszystkich stworzeń na Ziemi, celem, do którego dążyła natura, najbardziej za wansowanym stadium biologicznego rozwoju. Wszystkie niższe or ganizmy, konkludowali filozofowie natury, były częściowymi przy bliżeniami człowieka. Ponieważ człowiek rozwija się w noworodka
140
141
Ontogeneza jest rekapitulacją filogenezy Ontogeneza, czyli rozwój indywiduów organicznych, jako szereg zmian morfologicznych, które przechodzi każdy indywidualny organizm w ciągu całego czasu swej osobniczej egzystencji, jest bezpośrednio uwarunkowana przez filogenezę (phylogenesis), czyli przez rozwój szczepu organicznego (phylon), do którego ten organizm należy. Ontogeneza jest krótką i szybką rekapitulacją filogenezy, uwarunkowaną przez fizjologiczne funkcje dziedziczenia (rozmnażania się) i przystosowywania (odżywiania się). Ernst Haeckel Prinizpien der generellen Morphologie der Organismen, Zasady morfologii ogólnej, przeł. Jakub Nowakowski. Fryderyka Piątek •
z embrionu, to embrion musi przechodzić wszystkie niższe etapy, aby osiągnąć wyższe, podczas gdy zwierzęta zatrzymują się na któ rymś niższym. Ponadto filozofowie natury twierdzili, że ludzki embrion prze chodzi wszystkie stadia, w których inne gatunki znajdują się obec nie. Co więcej, ponieważ każdy „wyższy” gatunek to wyższy szcze bel doskonałości, gatunki jako takie nie zmieniają się w czasie. In spiracją dla bardziej ewolucyjnej teorii Haeckla było oczywiście dzieło Karola Darwina O powstawaniu gatunków drogą doboru na turalnego, czyli o utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt (1859), które zostało przetłumaczone na niemiecki w roku 1860. Z pozoru nie ma nic nieprawdziwego w tezie Haeckla. Ludzkie embriony.rzeczywiście zachowują cechy, które są ewolucyjnym re liktem i które zanikły lub są zastępowane w miarę rozwoju płodu (na przykład skrzela). Jeśli natura nie jest rozrzutna i nie występują w niej prawa lub procesy, których nie potrzebuje, wtedy istotnie miałoby sens twierdzenie, że przejście embrionu od prostoty do zło żoności jest repliką ewolucji od prostszego do bardziej skompliko wanego organizmu. Haeckel naprawdę wierzył, że ewolucja (filoge neza) bezpośrednio warunkuje ontogenezę. Później jednak idea ta okazała się błędna. Największy problem stanowiła haecklowska teoria ewolucji. Według niej gatunki ewolu-' ują, adaptując się do swojego środowiska i następnie przekazując zmiany kolejnym pokoleniom. Kiedy okazało się, że ewolucja zale ży od (w zasadzie przypadkowych) mutacji genetycznych, teoria ta straciła grunt pod nogami. Obecnie biolodzy preferują raczej prace Karla Ernsta von Baera, niemieckiego krytyka filozofów natury (a także późniejszego kryty ka Darwina). W latach dwudziestych dziewiętnastego wieku von Baer zauważył, że rozwój embrionu nie jest u różnych zwierząt jed nakowy i równoległy, ale raczej rozbieżny. Wszystkie embriony krę gowców, na przykład, wyglądają na początku podobnie, ponieważ rozwój zaczynają od stanu najmniej rodzajowo zróżnicowanego. I jeśli porównamy rozwój embrionalny różnych gatunków, zobaczy my, że nie podąża on w kierunkach równoległych, ale raczej sukce sywnie odchodzi od ogółu do szczegółu i w ten sposób zmierza ku 142
ostatecznemu celowi, którym jest dorosły osobnik danego gatunku. Czyli od komórki jajowej do osobnika dorosłego każdy gatunek po dąża własną ścieżką. Zasadą jest dywergencja rozwoju - różnokierunkowe kształtowanie się narządu lub postaci osobników należą cych do różnych gatunków. Z tego i innych powodów rekapitulacja została przez biologów oficjalnie odrzucona (chociaż wydaje się zawierać trochę prawdy). Niemniej teoria Haeckla rozprzestrzeniła się w naukach przyrodni czych i humanistycznych i nigdy nie została do końca z nich wyko rzeniona. Carl Jung, którego pozycja ciągle się umacnia, włączył ją do swojej teorii o „zbiorowej nieświadomości” (patrz rozdział pod tym tytułem). Również dr Benjamin Spock opowiadał się za tą ideą w swoich popularnych poradnikach dotyczących wychowania dzie ci, a nie kto inny jak szanowany uczony Stephen Jay Gould napisał w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku książkę, w której stawał w jej obronie.
Ewolucja („przetrwanie najlepiej dostosowanych”) Chociaż gorąco dyskutuje się nad wartością teorii ewolucji, nikt nie kwestionuje, że jej twórcą jest Anglik Karol Darwin (1809-1882). Darwin rzeczywiście nadał teorii ewolucji solidne na ukowe podstawy, ale nie był tym, który ją zaproponował. Wiek wcześniej przed Darwinem francuski przyrodnik Georges Buffon pisa! wiele o podobieństwie pomiędzy różnymi gatunkami ptaków i czworonogów. Zauważając te podobieństwa i rozpowszech nione w przyrodzie pozornie bezużyteczne cechy anatomiczne (takie jak „kciuki” u świni), Buffon podał w wątpliwość fakt, że każdy ga tunek został osobno stworzony przez Boga piątego i szóstego dnia stworzenia. Ostrożnie zasugerował ograniczoną ewolucję, która wy jaśniłaby różnice pomiędzy podobnymi gatunkami i naturalne ano malie. Ale sugestie Buffona były bardzo ostrożne, a poza tym ludzie w tamtych czasach nie byli jeszcze gotowi, aby mu uwierzyć. 143
Pokolenie po Buffonie, dziadek Darwina, Erazm Darwin, jawnie i wprost wystąpił z pomysłem ewolucji, pisząc w swojej książce Zoonomia (1794-1796), że wszystkie żyjące organizmy mają wspólnego przodka. Starszy Darwin był na dobrej drodze i potrafi! wyciągać wnioski z powszechnego doświadczenia (na przykład se lektywnej hodowli zwierząt), ale w sumie jego rozumowanie niezu pełnie było spójne. Tak naprawdę nie udało mu się przekonać nawet własnego wnuka. Bardziej przekonujące były idee francuskiego przyrodnika Jeana Baptisty de Moneta, kawalera de Lamarck (1744-1829). Lamarck zaprezentował spójną teorię w dziele Philosophie zoologiąue (1809),. w którym pisał, że gatunki dążą do dostosowania się do swojego środowiska. Tak więc żyrafa, na przykład, wykształciła długą szyję, ponieważ w jej naturalnym środowisku rosną wysokie drzewa, których liście są jej pożywieniem. Węże straciły nogi, po nieważ nie potrzebowały ich, aby się przemieszczać. Krótko mó wiąc - organizm rozwija to, co mu ułatwia życie, a traci to, z czego nie korzysta. Lamarck miał wielki wpływ na młodszego Darwina. Teoria, któ rą Darwin w końcu zaproponował w dziele O powstawaniu gatun ków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się doskonal szych ras w walce o byt (1859) była jednak diametralnie różna odv Lamarckowskiej. W koncepcji Lamarcka, kiedy zmienia się środo wisko, gatunki ewoluują, żeby przeżyć. W teorii Darwina gatunki ewoluują niezależnie, a środowisko decyduje, czy przeżyją, czy nie. Darwin wierzył w naturalną selekcję, lepiej znaną jako „przetrwanie najlepiej dostosowanych”. Nowo wytworzone cechy utrzymają się, jeśli będą lepiej „dopasowywać” gatunek do natury. Teorie Darwina były wynikiem pięcioletniej ekspedycji badaw czej w latach trzydziestych osiemnastego wieku na statku Beagle. Odwiedzając odległe zakątki globu, od Wysp Zielonego Przylądka po Brazylię i Nową Zelandię, kolekcjonując skamieniałości i owa dy, studiując geologię i robiąc ogromną ilość notatek, Darwin powo li formował swoją teorię doboru naturalnego. Zauważywszy różnice pomiędzy ziębami na Wyspach Galapagos, domyślił się, że wszyst kie musiały wyewoluować z jednego gatunku, a każdy nowy
gatunek był szczególnie dobrze przystosowany do określonego po karmu. Pod wrażeniem licznych napotykanych przez siebie dowo dów, że powierzchnia Ziemi kształtowała się stopniowo przez stule cia (w wyniku erozji, przejścia lodowców itp.), Darwin intuicyjnie doszedł do wniosku, że wiele ziemskich gatunków mogło także osiągnąć swój obecny stan w procesie nadal trwającej ewolucji. Pod wpływem pesymistycznych idei Thomasa Malthusa, który odmalowywał historię człowieka jako konkurencyjną walkę o poży wienie i inne dobra, Darwin doszedł do wniosku, że ewolucja też jest rodzajem współzawodnictwa. Nowe gatunki musiały konkuro wać ze starymi przy zdobywaniu żywności, terytorium i obronie przed wrogami. Wygrywały tę konkurencję i mogły się dalej roz mnażać te, które były najlepiej przystosowane do wyzwań i ograni czeń środowiska - konkludował Darwin. Będąc jednak człowiekiem ostrożnym, niezbyt wierzącym w za akceptowanie takiej teorii, nie spieszył się z jej opublikowaniem i spędził całe lata na hodowli gołębi w nadziei, że uzyska przekonu jące dowody doświadczalne. Tymczasem inny Anglik, Alfred Wallace, niezależnie doszedł do teorii niemal identycznej, co ostatecz nie skłoniło Darwina do ogłoszenia swoich przemyśleń. W roku 1858 Darwin wydrukował artykuł omawiający główne założenia teorii, a już rok później opublikował swoje główne dzieło. Stało się ono natychmiast bestsellerem i wywołało gorącą dyskusję. Chociaż Darwin przytoczył dużo przekonujących argumen tów (z których jednak żaden nie był bezpośredni), to niewielu opowiadało się za jego teorią i publicznie go popierało, wielu na tomiast występowało przeciwko, szczególnie iż wydało się obraźliwe dla godności ludzkiej (nie mówiąc już o wierze), że czło wiek mógłby wywodzić się od niższych form życia (często przy taczano małpę). Z czasem pojawiły się dalsze dowody, m.in. archeologiczne, potwierdzające ewolucję, ale nadal pozostaje ona w sferze czystej teorii. Ponieważ działanie ewolucji jest niesłychanie powolne, nie można jej udowodnić, tak jak mogą zostać udowodnione np. zasa dy mechaniki. Dopóki będzie się utrzymywać wiara w dosłowność słów' Biblii, dopóty ewolucja nie będzie powszechnie akceptowa
144
145
na. Zresztą nadal bywa kwestionowana, nawet w ś wiecie nauki. Teoria Darwina miała, podobnie jak teoria Freuda, swoje wzloty i upadki, jest jednak nadzieja, że ta wielka idea, dostosowując się do nowych danych, przetrwa na konkurencyjnym rynku koncepcji naukowych.
Jeśli chodzi o dobór naturalny, teoria Darwina była znakomita, jednak dalsze rozważania budziły wątpliwości. Zgodnie z pogląda mi uczonych współczesnych Darwinowi cechy przechodzą z rodzi ców na potomstwo w równej mierze: mądra matka i głupi ojciec po winni mieć więc dzieci o przeciętnej inteligencji. To stanowfpoważ ny problem dla doboru naturalnego, bo nawet jeśli pojawiłby się nadzwyczajny osobnik jakiegoś gatunku, jego nadzwyczajne cechy powoli rozpłynęłyby się w wyniku reprodukcji. Również Darwin był stropiony tym faktem i w odpowiedzi zmodyfikował swoją teo rię, włączając do niej propozycję Lamarcka, że dostosowywanie się do środowiska również wpływa na indywidualny rozwój. Darwin przypuszczał, że ewolucyjne zmiany zachodzą stopnio- * wo. Ta hipoteza wkrótce okazała się fałszywa. Zarówno William Bateson w Anglii, jaki i Hugo de Vries w Holandii odkryli, że ga tunki ewoluują skokowo, przez nagłe pojawianie się zmian, które de Vries nazwał w roku 1900 mutacjami. W tym samym roku de Vries natrafił na artykuły opublikowane pokolenie wcześniej przez urodzonego na Morawach austriackiego zakonnika Gregora Mendla (1822-1884). Chociaż jego praca nie zwróciła uwagi za jego życia, Mendel, badając niewielkie rośliny groszku, odkrył prawa dziedziczenia, które miały zrewolucjonizo wać biologię i dać podstawy genetyce. Przez siedem lat od roku 1836 do roku 1863 Mendel krzyżował rośliny o różnych cechach - wysokie z niskimi, żółty groszek z zie lonym itd. Zaobserwował ze zdziwieniem, że cechy roślin nie uśred niają się ani nie rozmywają, ale pozostają niezmienione. Mieszane
potomstwo wysokiej i niskiej rośliny było zawsze wysokie, nie średnie. Żółty groszek skrzyżowany z zielonym dawał zawsze gro szek żółty, nigdy zielonożółty. A co nawet jeszcze bardziej interesu jące, kiedy Mendel łączył ze sobą wysokie hybrydy, następne poko lenie zachowywało odmienne cechy roślin-dziadków: większość ro ślin była wysoka, ale mniej więcej jedna czwarta niska. Podobnie trzecie pokolenie dzieci groszku zielonego i żółtego było w 75 pro centach żółte i w 25 procentach zielone. Mendel wkrótce opisał zaobserwowane zjawisko matematycz nie. Rośliny, podobnie jak ssaki, mają dwoje rodziców i każdy przekazuje swoje cechy (wysoki lub niski, żółty lub zielony) na stępnym pokoleniom. Chociaż brak jakiejś rodzicielskiej cechy wystąpi w drugim pokoleniu, pojawi się ona ponownie u części osobników trzeciego. Wynika stąd, że drugie pokolenie, wysokie mieszańce, mmsi nadal nosić „instrukcje”, aby dać niskie potom stwo. Instrukcje są przekazywane parami, po jednej od każdego rodzica. Mendel nazwał to „prawem segregacji”: cechy dziedziczne są przekazywane jednakowo przez każde z rodziców i się nie miesza ją, ale pozostają osobne. Oznacza to, że każda cecha jest generowa na przez parę instrukcji, z dominującą instrukcją determinującą, jak wygląda potomek i instrukcją recesywną pozostającą w uśpieniu. (Recesywne cechy ujawniają się tylko wtedy, gdy obydwie instruk cje - czynniki dziedziczności - są recesywne). Co więcej, o tym, który rodzic wnosi jakiś czynnik, decyduje je dynie przypadek - dominujące czynniki dziedziczności nie są bar dziej prawdopodobne, jeśli chodzi o ich przekazanie, niż recesyw ne. Dziedziczone cechy są również niezależne: instrukcja dotyczą ca wysokości nie ma nic wspólnego z instrukcją dotyczącą koloru. Chociaż dziedziczenie jest zwykle dużo bardziej skomplikowane niż w przypadku krzyżowania groszku. Mendel ustanowił funda mentalną zasadę genetyki, nowej dziedziny nauki, zapoczątkowanej jego odkryciami. Dzięki udoskonaleniu mikroskopów biolodzy mogli obserwować, że komórki rozmnażają się, dzieląc na dwie, i że każda powstająca komórka dziedziczy połowę każdego chromoso mu komórki rodzicielskiej. W latach siedemdziesiątych dziesiętna-
146
147
Prawa Mendla (genetyka)
stego wieku odkryto także, że kiedy plemnik zapładnia jajo, chro mosomy się łączą. Te dwie obserwacje łącznie tłumaczyły podstawowy mechanizm dziedziczenia. „Czynniki dziedzicznoścr' Mendla zostały w końcu nazwane genami i odkryto, że każda para chromosomów w komór ce niesie wiele informacji genetycznych. Genetyka zmodyfikowała teorię Darwina: ewolucja dokonuje się niekiedy przez nagłe, lecz niewielkie mutacje, a nowe cechy są dziedziczone, głównie jednak na skutek naturalnego genetycznego zróżnicowania (rekombinacji genów). W wyniku doboru naturalnego natura wybiera zmiany ko rzystne, zwiększające szanse przeżycia, i odrzuca zmiany na gorsze (którymi są na ogół drastyczne mutacje). i Niektórzy biolodzy (na przykład materialiści w Związku Ra dzieckim) bardziej popierali stanowisko Lamarcka - środowisko wpływa na rozwój osobniczy i te powodowane przez środowisko zmiany są przekazywane genetycznie. Rygorystyczne eksperymen ty nie potwierdziły jednak teorii Lamarcka, czego można by trochę żałować, ponieważ ewolucja według Darwina jest raczej przykra dla gatunków, które nie zaadaptowały się genetycznie do gwałtownie zmieniającego się środowiska (na przykład dinozaury). Świat byłby z pewnością bardziej interesujący, gdyby dzięki procesowi La marcka przetrwało do naszych czasów więcej gatunków.
NAUKI HUMANISTYCZNE
KOMPLEKS EDYPA: PSYCHOLOGIA
Odruch Pawłowa Autorzy raportu nie wahają się wymieniać nazwisk; procedura ta nieuchronnie wywoła w lewicowych kręgach odruch Pawłowa będą kpić, że znowu ktoś się zaczyna bać komunistów. „Daily Telegraph”, 8 lutego 1974
Na nazwisko Pawłów możesz zareagować okrzykiem: „Psy!”. Taką reakcję moglibyśmy nazwać „odruchem Pawłowa’, byłoby to jednak zbytnie uproszczenie koncepcji rosyjskiego fizjologa, Iwana Pawłowa (1849-1936). Główną winę za upowszechnienie się wyra żenia „odruch Pawłowa” ponosi brytyjski dziennik „Daily Tele graph”, który ukuł je w roku L974 i używał jako niemal równo znacznego z przewidywalną reakcją. W rzeczywistości sam Iwan Pawłów bardziej niż przewidywal nymi reakcjami interesował się reakcjami niespodziewanymi lub przeciwnymi instynktowi. Pierwsza praca, która przyniosła mu sła wę (i Nagrodę Nobla w roku 1904), dotyczyła fizjologii trawienia. Pawłów odkrył, że wydzielające się w czasie jedzenia ślina i soki żołądkowe mogą także zacząć się wydzielać, kiedy tylko pomyślisz o jedzeniu lub popatrzysz na atrapę pokarmu. Określił to jako „wy 150
dzielanie psychiczne”. Odkrycie stało się podstawą jego później szych teorii. W serii eksperymentów, które przejęłyby grozą dzisiejszych obrońców praw zwierząt, Pawłów mierzył wydzielanie śliny u psów w odpowiedzi na różne bodźce. Tak jak przewidywał (na podstawie swoich wcześniejszych doświadczeń), widok surowego mięsa spra wiał, że psy zaczynały się ślinić. Pawłów następnie odkrył, że psy można doprowadzić do wydzielania śliny również w wyniku innego dowolnie wybranego bodźca - powiedzmy dźwięku lub kopnięcia po którym nastąpi podanie pożywienia. Nazwał takie bodźce „wa runkowymi”, a reakcje psów „odruchami warunkowymi” - czyli sztucznie wywołanymi przez trening lub doświadczenie. (Termin ten po raz pierwszy pojawił się w roku 1906 w angielskim czasopi śmie .„Naturę”). Zapomniawszy o zasadzie, że lepsze jest wrogiem dobrego, na podstawie wyników tych i bardziej złożonych obserwacji, Paw łów zaczął budować wielką teorię psychologiczną, w której usiło wał wyjaśnić wszelkie rodzaje zachowań, normalnych i dewiacyj nych, odruchami warunkowymi. Po krótkim okresie popularności na Zachodzie wiele z rozdmuchanych twierdzeń Pawłowa odrzu cono, zostały one jednak ciepło przyjęte przez Rosjan. Chociaż Pawłów sam nie był marksistą, jego teorie doskonale pasowały do marksistowskiej koncepcji, że zachowanie człowieka zależy od jego warunków materialnych i warunków życia. Jeśli ludzie przy zwyczaili się do służenia w wyniku przemocy, można ich ukształ tować na nowo, kiedy się ich wyzwoli. Innymi słowy radziecki system mógłby warunkować radzieckiego obywatela. Skutki tej teorii są znane.
Behawioryzm Wchodzisz do kina i nagle nabierasz ochoty na popcorn. Czujesz się zrelaksowany w niebieskim pokoju i podenerwowany w czerwonym. Masz chandrę, zasięgasz rady przyjaciela i próbujesz 151
się uśmiechać - w cudowny sposób wkrótce zaczynasz się czuć lepiej. Jak możemy wyjaśnić takie zjawiska? Czy istnieje jakiś obiek tywny sposób mówienia o uczuciach? Czy musimy się odwoływać do „umysłu” i „nieświadomych impulsów”, aby je wytłumaczyć? A może wszystko sprowadza się do reakcji chemicznych w mózgu? Behawioryzm, mówiąc ogólnie, jest szkołą psychologiczną do starczającą konkretnych odpowiedzi na takie właśnie pytania. Ina czej niż freudyści, behawioryści do wyjaśniania zjawisk psychicz nych nie używają hipotetycznych koncepcji, takich jak „nieświado mość”. Stosując bardziej naukowe, w ich pojęciu, podejście, ogra niczają się do danych obserwowanych. A tym, co da się obserwo wać w przypadku psychologii człowieka, są zachowania, czyli behawior i stąd nazwa kierunku. Behawiorystyczne koncepcje są przynajmniej tak stare jak pisma Thomasa Hobbesa, który postrzegał ludzki organizm jako rodzaj doskonałej maszyny. (Według Hobbesa uczucia i działania można by opisać jako wynikające z fizycznych procesów i zdarzeń przebie gających wewnątrz ciała). Jednak jako kierunek w psychologii behawioryzm jest w istocie dziełem amerykańskiego psychologa Joh na B. Watsona, który obwieścił jego nadejście traktatem z roku 1914 Behaviour. Watson zdecydowanie odrzucał pogląd obowiązujący od czasów Kartezjusza, że umysł i ciało działają według odmiennych reguł i że najlepszym (i w rzeczywistości jedynym) sposobem badania umy słu jest introspekcja. To, według Watsona, nie była nauka. Przede wszystkim introspekcja jest z zasady subiektywna - jej odkrycia nie mogą zostać obiektywnie ustalone. Po drugie introspekcja nie daje niczego w najmniejszym choćby stopniu przypominającego rzetel ne dane - jej odkryć nie można ocenić ilościowo. Jeśli psychologia ma być nauką, mówił Watson, musi zająć się ścisłymi, obserwowalnymi i obiektywnymi danymi. Musi także odrzucić niejasne (i we dług Watsona nieistniejące) pojęcia, takie jak „świadomość” czy „pożądanie”. W dużej mierze podobnie jak Pawłów, którego prace nad zwie rzętami poznał dopiero później, Watson i jego następcy uważali,
że naukowca psychologia polega na badaniu odpowiedzi jednostki na bodźce z zewnątrz. Jeśli potrafimy za pomocą eksperymentu pokazać, że pewne zdarzenie (np. dzwonek do drzwi) regularnie wywołuje określoną reakcję (powiedzmy, nerwowe drgnięcie), to ustaliliśmy fakt psychologiczny. Całkowity zbiór takich związ ków zdarzenie-zachowanie stanowi wystarczającą bazę danych, ną których podstawie mamy prawo budować psychologiczne za leżności. Zdarzenia stają się związane z zachowaniem - mówią behawio ryści - w procesie uczenia się, czyli „warunkowania”. Jeśli pies bę dzie nagradzany kością za każdym razem, kiedy wykona polecenie „siad!”, nauczy się, że posłuszeństwo wiąże się z przyjemnością i na komendę „siad!” będzie od tej pory siadać prawie na zasadzie odru chu. (Behawiorysta B. F. Skinner nazywa to „pozytywnym wzmoc nieniem”). Podobnie, kiedy jako dzieci nauczymy się, że pójście do kina oznacza zjedzenie popcornu, zostaniemy uwarunkowani do łączenia zdarzenia (pójście do kina) z zachowaniem (jedzenie popcornu), i to pierwsze będzie prowokować działanie mające na celu osiągnięcie drugiego. Podstawowa idea behawioryzmu, w skrócie, polega na tym, że zachowanie nie jest tylko oznaką pewnego stanu umysłu, ale jest w istocie tym samym co stan umysłu. Donikąd nie dojdziemy, fabry kując takie absurdy jak „temperament” czy „id”, które są tylko teo retycznymi oderwanymi pojęciami na temat ludzkiego zachowania. Na przykład zjawisko określane jako „neurotyczne zachowanie” be hawiorysta, w sposób pozornie bardziej naukowy, przypisuje sprzecznym odruchom będącym odpowiedzią na nakładające się bodźce. Poza tym podejście behawiorystów pomaga w osiągnięciu ich ostatecznego celu: nie obchodzi ich tworzenie modeli teoretycz nych, ale poprawa ludzkiego działania. Jeśli można poprawiać śro dowisko, można także usprawnić człowieka.
152
153
Nieświadomość Treści stłumione są dla nas modelem nieświadomości. Widzimy jednak; że mamy dwojakiego rodzaju nieświadomość - latentną, zdolną do uświadomienia, oraz treści stłumione, z racji swojej natury same w sobie bezwzględnie niemożliwe do uświadomienia. Nasza znajomość dynamiki psychicznej nie może pozostać bez wpływu na nomenklaturę tylko i sposób opisu zjawisk. Zjawiska latentne, które są nieświadome tylko w sensie opisowym, a nie w sensie dynamicznym nazywamy przedświadomymi; nazwę „nieświadome" stosujemy tylko do procesów nieświadomych w sensie dynamicznym [...] * Ego i Id [w:] Poza zasadą przyjemności, przeł. Jerzy Prokopiuk
Esencją psychoanalizy, stworzonej przez Zygmunta Freuda (1856-1939), jest „nieświadomość”. Będąc kipiącym, psychicznym tyglem niebezpiecznych idei, jest ona odpowiedzialna za wszystkie nasze problemy. Jest to ta część naszej jaźni, o której jej lepsza część wolałaby zapomnieć. Jest to coś, co wychodzi na jaw, kiedy zdarzają się nam tzw. czynności pomyłkowe (np. przejęzyczenia) jest to prawda, której wolelibyśmy nie ujawniać, prawda, której na wet nie jesteśmy świadomi. Nieświadomość rządzi naszymi snami, realizuje swoje zakazane pragnienia i dręczy nas koszmarami. Nie świadomość po prostu nie jest miła. Freud nie wynalazł nieświadomości. On tylko rozdmuchał ją do obecnych rozmiarów. W rzeczywistości pojęcie to pojawiało się dość często w dziewiętnastowiecznej psychologii i filozofii, chociaż niektórzy filozofowie odrzucali je, uważając za niepotrzebną fanta zję. Umysł, twierdzili, jest po prostu tym samym co świadomość. Nie ma czegoś takiego jak „nieświadoma myśl”, ponieważ jeśli coś nie jest świadome, nie jest myślą i w konsekwencji nie istnieje. Freud, zajmując się hipnozą, histerią i snami, twierdził co inne go. Powiedzmy, że pacjentkę zahipnotyzowano, wydano jej polece nie, a następnie obudzono. Jakiś czas później wykonuje ona polece nie, nie wiedząc dlaczego. Jak byłoby to możliwe, pytał Freud, gdy by sugestia przekazana w hipnozie nie zachowała się gdzieś w umy śle, ale poza świadomością?
154
Nie było to niczym szczególnie nowym. Prawdziwy wkład Freu da polegał na dostrzeżeniu dwóch odmiennych kategorii nieświado mych myśli. Do pierwszej należą te, które większość psychologów nazywało „nieświadomymi” - np. na wpół zapomniane numery te lefonów i nazwiska ludzi spotkanych na przyjęciach, które rezydu ją gdzieś tuż pod poziomem świadomości i tylko czekają, aby po nownie „wskoczyć nam do głowy”. Do drugiej należą np. traumy z dzieciństwa czy zakazane pragnienia - leżą one głębiej i są aktyw nie tłumione przez świadomy umysł. Freud nazwał pierwszy rodzaj myśli „przedświadomymi”, a termin „nieświadome” zarezerwował dla tych drugiego rodzaju. Dorósłszy w mechanistycznej tradycji dziewiętnastowiecznej na uki, Freud wyobrażał sobie umysł jako rodzaj maszyny napędzanej energią psychiczną. Jego wczesne prace są usiane takimi terminami jak „ciśnienie”, „energia”, „dynamika” i innymi zapożyczeniami z fi zyki, które czynią obraz umysłu podobny do instalacji hydraulicznej. W jego wczesnym modelu nieświadomość jest najgłębiej położonym i najciemniejszym obszarem umysłu, pełnym naładowanych energią myśli usiłujących wydostać się na powierzchnię. Świadomość nato miast usiłuje stłumić, czyli wyprzeć te nieuświadomione myśli. Umysł Freud traktuje jako ciało przestrzenne z „obszarami” i „granicami”, którego topografię można narysować (Freud był miłośnikiem schema tów). Dynamiczne relacje pomiędzy dwoma największymi rejonami nieświadomością oraz układem „przedświadomość-świadomość” generują zdarzenia psychiczne. (Ten wczesny materializm Freuda na znaczył psychoanalizę już na zawsze, choć sam jego pomysłodawca był nim później nieco zakłopotany). Na przykład sny powstają (prawie jak związki chemiczne), kie dy pragnienia z głębokiej nieświadomości - z których najsilniejsze sięgają czasów dzieciństwa - mieszają się z przedświadomą pozo stałością dnia. Ale tłumiona przez umysł nieświadomość nie może wynurzyć się całkowicie nawet w snach. Kiedy mieszają się z przedświadomymi pozostałościami lub kiedy siłą torują sobie dro gę do świadomych fantazji, nieświadome myśli muszą przejść trans formację, aby oszukać cenzurę. Z początku Freud wyróżniał dwa rodzaje transformacji: zagęszczenie i przemieszczenie. 155
Zagęszczenie, będące rodzajem nieświadomej logiki, organizuje porcje wypartych idei lub pragnień w jeden zaszyfrowany temat (który rozszyfrowują później psychoanalitycy). Przemieszczenie natomiast kieruje „energię” psychiczną powiązaną z nieświadomy mi myślami do bezpieczniejszych, bardziej akceptowalnych idei le żących gdzieś dalej w łańcuchu powiązań. Przemieszczenie, według Freuda, odpowiada za większość neurotycznych zachowań - tych, w których mnóstwo energii jest kierowane w stronę czegoś, co wy dawałby się nieistotne. Tak czy inaczej Freud uświadomił sobie, że jego model psychiki ma poważny logiczny defekt. Skoro świadoma część umysłu bierze udział w wypieraniu nieświadomej, to ten akt wypierania powinien być świadomy. Faktem jest natomiast, że nie uświadamiamy sobie tłumienia nieświadomości lub tego że ją zagęszczamy, przenosimy lub w jakiś inny sposób cenzurujemy. Mówiąc w skrócie, istnieje część świadomości, która jest sama nieświadoma: część o p iera ją ca. Ta część świadomości nie jest wypierana ze świadomości, bo inaczej stanowiłaby część nieświadomości. Dlatego więc chociaż wszystko, co wypierane, jest nieświadome, nie wszystko, co nie świadome, jest wypierane. Na skutek tej konkluzji Freud zdał sobie sprawę, że musi opra cować lepszą topografię umysłu. Rezultat został opisany w rozdzia le „Ego, id i superego”.
Kompleks Edypa Jako rzadko brakujący suplement do „seksualnego oświecenia” chłopiec zdobywa równocześnie wiedzę o istnieniu pewnych kobiet, które wykonują akt płciowy zawodowo i z tego względu otaczane są powszechną pogardą. Postawa ta musi być mu daleka - te nieszczęsne kobiety cłiłopiec będzie darzył uczuciem, w którymi tęsknota miesza się z przerażeniem, gdy tylko się dowie, że mogą go one wprowadzić w życie płciowe, które dotychczas uchodziło za wyłączny przywilej „dużych”. Jeśli zaś potem nie można już utrzymać przekonania, zgodnie z którym rodzice stanowią wyjątek od strasznych norm aktywności płciowej, wówczas z cyniczną poprawnością powiada on, że różnica między matka a dziwką nie jest znowu taka wielka, że w gruncie rzeczy trudnią się one tym samym. Albowiem
156
informacje oświecające go w kwestiach płciowych obudziły ślady wspomnieniowe jego wrażeń i życzeń z okresu wczesnego dzieciństwa, a zrodzone prze nic bodźce przywiodły na powrót do aktywności. Chłopiec zaczyna zatem pożądać matki w świeżo zdobytym rozumieniu, ojca zaś zaczyna od nowa nienawidzić jako konkurenta stojącego na drodze i przeszkadzającego spełnieniu tego życzenia; chłopiec, jak powiadamy, popada we władzę kompleksu Edypa. Sigmund Freud, Życie seksualne, przeł. Robert Reszke
O „przykuwającej uwagę sile Króla Edypa” Freud pierwszy raz napisał w liście z roku 1867. Tragedia Sofoklesa wywarła na nim tak silne wrażenie, że wykorzystał jej wątek do wyjaśnienia, dlacze go wszyscy jesteśmy neurotyczni. Na wypadek gdybyś nie pamiętał historii Edypa, w skróeie ją opisze: książę Koryntu Edyp dowiedział się od wyroczni delfickiej. że sądzone jest mu zabić własnego ojca i poślubić własną matkę. Przejęty grozą uciekł z Teb, ale po drodze wdał się w bójkę z napo tkanymi podróżnymi. W końcu Edyp zabił ich wszystkich. Jak się później okazało, jednym z podróżnych był ojciec Edypa, król Teb Lajos, który opuścił go w dzieciństwie. A więc usiłując uciec od swojego przeznaczenia, Edyp je wypełnił, nie zdawał sobie jednak z tego sprawy, aż do momentu, kiedy został koronowany na nowego króla Teb i poślubił królową Jokastę, która okazała się jego matką. Kiedy fakty te wyszły na jaw, upokorzony Edyp wykłuł so bie oczy. Ta historia, kontynuuje Freud w swoim liście, „opisuje przymus, który rozpoznaje każdy z nas. ponieważ czuje wewnątrz siebie jego obecność'*. To, co czuł Freud, i co przypisał każdemu mężczyźnie, było seksualnym pożądaniem swojej matki i morderczą zazdrością o swojego ojca. Nie ma znaczenia, że w dramacie Edyp nic takiego nie odczuwa, a tylko wpada w kłopoty, usiłując uniknąć swojego przeznaczenia. Freud i tak pozostał przy swojej koncepcji, a ten nie wesoły „przymus'’ ochrzcił „kompleksem Edypa*’, terminem, który po raz pierwszy pojawił się w jego artykule z roku 1910. Nadużycie przez Freuda greckiego mitu zaowocowało „Teorią uwiedzenia”, jego oryginalną koncepcją wykorzystania seksualne 157
go. Zauważywszy, że alarmująco duża liczba neurotycznych pacjen tów mówi o niechcianych doświadczeniach seksualnych w dzieciń stwie, Freud doszedł do przekonania, że takie „uwiedzenia” mogły by być odpowiedzialne za psychiczne nieprawidłowości. Kiedy jed nak lepiej przeanalizował historie swoich pacjentów, doszedł do wniosku, że niektórzy, jeśli nie większość, nie przypominają sobie molestowania seksualnego, ale fantazjują, a właściwie przypomina ją sobie fantazje z dzieciństwa. To „odkrycie” (które ostatnio spotyka się z powszechną kryty ką) doprowadziło do kryzysu całej koncepcji Freuda dotyczącej rozwoju psychicznego. Jak prawie wszyscy mu współcześni, Freud wierzył, że dzieci nie mają absolutnie żadnego pojęcia 0 seksualności, jeśli nie brać pod uwagę odchyleń, i że każdy kon takt z dorosłą seksualnością jest dla nich niezrozumiały i budzi lęk. Ale gdy, zgodnie z jego nowym poglądem, dzieci są zdolne do fantazji seksualnych, wtedy nie są naprawdę „niewinne”. Nie tyl ko że mają seksualne uczucia, ale w dodatku te uczucia są potęż ne i autonomiczne. Po dokonaniu takiego odkrycia Freud uznał, że znalazł przyczy nę wielu powszechnych objawów neurotycznych. Niektórzy z jego pacjentów pożądali wyłącznie kobiet, które były już związane z kim innym. Inni szukali kochanek, które najprawdopodobniej nie były by im wierne. Mężczyźni tacy wydawali się zapraszać do siebie wrogość i zazdrość. Inna kategoria pacjentów nieodmiennie chciała widzieć w obiektach swojej miłości istoty wyjątkowe, niezastąpio ne. Jeszcze inni fantazjowali o „uchronieniu” kobiety przed zagra żającą im utratą cnoty. Freudowi wydawało się, że wszystkie te neu rotyczne pragnienia są skrajnymi manifestacjami powszechnego 1 „normalnego podejścia do miłości”. Jego pacjentom po prostu nie udało się przezwyciężyć emocji z dzieciństwa, które większość nas pokonuje. Te emocje to miłość do własnej matki i zazdrość o własnego oj ca. Matka jest w istocie „wyjątkowa i niezastąpiona” - ojciec jest rzeczywistym lub potencjalnym rywalem seksualnym. Kiedy chło piec na początku pokwitania po raz pierwszy usłyszy od swoich ró wieśników o seksie, traktuje go jako coś „brudnego”. Myślenie
w tych kategoriach o swoich rodzicach jest szokiem i kiedy dziecię ce seksualne uczucia w stosunku do matki znowu się pojawią, chło piec zaczyna fantazjować o „obronieniu” jej przed ojcem i zajęciu jego miejsca. To, co odżyło - i co normalnie zostaje przezwyciężane, kiedy na stolatek przenosi swoje uczucia na dziewczynki w swoim wieku jest właśnie kompleksem Edypa. U dzieci kompleks zaczyna się rozwijać, kiedy chłopiec odkrywa, że stymuluje go dotykanie i przytulanie przez matkę, które powoduje, że jego uczucia do niej stają się silniejsze. W końcu uczucie podniecenia zaczyna się kon centrować na bardzo ważnej części jego ciała - na penisie. Oczywiście jego rodzice nie są zachwyceni, kiedy chłopiec za czyna poświęcać nadmierną uwagę temu narządowi i jedno lub obo je straszą, że mu „go zabiorą”, jeśli nie zostawi penisa w spokoju. Chłopiec tak naprawdę nie wierzy w7te pogróżki, aż do dnia, kiedy zdarzy mu się zobaczyć intymne części ciała małej dziewczynki i odkryje, że ona nie ma penisa! Jej penis musiał zostać zabrany, ro zumuje, ponieważ za dużo się nim bawiła. Strach przed kastracją staje się nagle bardzo realny i to niszczy jego kompleks Edypa, po nieważ jeśli nie położy kresu swoim pragnieniom seksualnym i przyjemnościom, straci cennego penisa. Narcystyczne przywiąza nie do niego bierze górę nad potrzebą bawńenia się nim. W rezultacie - kontynuuje Freud - mały chłopiec uczy się kiero wać („sublimować”) swoje libido w7 bardziej bezpieczne rejony uczucia takie, jak miłość do swoich rodziców. Miłość do matki i za zdrość w stosunku do ojca za „odebranie” jej chłopcu zostają prze zwyciężone przez identyfikację z obojgiem, co jest sposobem kształtowania się u chłopca jego superego [patrz następny rozdział]. W tym czasie, nazwanym przez Freuda „okresem latencji”, jego seksualne pragnienia i fantazje są tłumione, aby rozbudzić się po nownie w okresie pokwńtania. Zauważ, że przez cały czas koncentrowaliśmy się na małym chłopcu i jego penisie. A co Freud ma do powiedzenia na temat ma łych dziewczynek? Po pierwsze zakłada on, że dziewczynki prze chodzą przez te same etapy co chłopcy, z wyjątkiem tego, że ich seksualne fantazje są skupione na ojcu. (Tak naprawdę Freud uwa
158
159
żał, że dziecięca seksualność jest do pewnego stopnia biseksualna, tyle że pożądanie matki przeważa u chłopców, a ojca u dziewczy nek). Ale kiedy zdecydował, że lęk przed kastracją jest tym, co nisz czy kompleks Edypa u chłopców, musiał zmienić swój model. Przede wszystkim dziewczęta nie mogą odczuwać tego lęku - nie dlatego, że kastracja nie jest w ich przypadku możliwa, ale dlatego, że już została dokonana. (Freud był słusznie atakowany za przy puszczenie, że dziewczęta uważają swoje genitalia za „wybrakowa n e j że „zazdroszczą’ chłopcom penisa i że czują się już zawsze gorsze, że go nie mają). W swoim nowym, cokolwiek zagmatwanym i niespójnym mo delu Freud wyraził pogląd, że dziewczynki mają duże łatwiejsze dzieciństwo. Zamiast dążyć do zaspokojenia swoich seksualnych pragnień w stosunku do matki, chcą tylko zająć jej miejsce w re lacjach z ojcem. Chociaż, podobnie jak chłopcy, swoją pierwszą silną miłość dziewczynki odczuwają w stosunku do matki, kiedy zauważą, że chłopcy mają.coś, czego one nie mają, ich miłość zmienia się w zawiść. Przenoszą swoje uczucia z matki na Ojca przede wszystkim dlatego, że od momentu kiedy zaakceptowały fakt, iż nigdy nie będą miały penisa, zaczęły pragnąć substytutu czyli dziecka. Chcą zająć miejsce swojej matki i dać dziecko swo jemu ojcu. Brak lęku przed kastracją kładzie kres tym fantazjom. Freud przypuszcza, że kompleks Edypa u dziewcząt jest pokonywany przez łagodniejsze środki, a dokładnie przez edukację i „zewnętrz ne zagrożenie utratą miłości”. Freud odrzucał poglądy swojego ucznia Carla Junga, który utrzymywał, że rozwój dziewcząt jest do kładnym odbiciem rozwoju chłopców i w roku 1913, aby opisać żeńską wersję kompleksu Edypa, wprowadził termin „kompleks Elektry”. Szukując nazwy. Jung także sięgnął do greckiej tragedii, a do kładnie do kilku wersji historii o Elektrze. W Ofiamicach Ajschylosa (drugiej części Orestei) Elektra, zachęcana przez Apolla, współ działa z bratem, aby zgładzić matkę, Klitajmestrę, która była odpo wiedzialna za śmierć ich ojca. Jednak Jung, podobnie jak Freud, wydaje się bardziej polegać na Sofoklesie, u którego Elektra odgry
wa główną rolę w planowaniu odwetu. Opowieść Sofoklesa o Elek trze, kobiecie głęboko przywiązanej do ojca i zadecydowanej za mordować matkę, posłużyła Jungowi za dobrą żeńską analogię mę skiego kompleksu Edypa.
160
161
Ego, id i superego We wczesnych etapach rozwijania całościowej koncepcji psychi ki Freud twierdził, że umysł można przedstawić jako „system” o trzech różnych obszarach: świadomości, przedświadomości i nie świadomości. Jednak na początku lat dwudziestych ubiegłego wie ku zastąpił ten model nowym. Tam gdzie mówił wcześniej o „świa domości”, teraz mówił o „ego” (słowo oznaczające po łacinie „ja”), który to termin obowiązywał w dziewiętnastowiecznej psychologii. Ego to coś więcej niż sama świadomość, chociaż ją obejmuje. W nowym modelu Freuda ego jest tą częścią czy obszarem umysłu, który tworzy jego zewnętrzną warstwę i rozwija się na skutek nasze go zmysłowego postrzegania świata i doświadczeń. Temu ego za wdzięczamy świadome myśli, ale to także ono (niezauważalnie dla naszej świadomości) trzyma w szachu nieświadome myśli i impul sy. Ego jest jaźnią społeczną, jaźnią najbardziej wystawioną na kon takt ze światem zewnętrznym i najbardziej podatną na jego wpływy w fonnie wrażeń i społecznych uwarunkowań. Oczywiście, jeśli ego rozwija się na skutek doświadczenia, to znaczy, że się z nim nie rodzimy. Istotę, rdzeń psychiki, który póź niej zostaje okryty przez ego, Freud nazywa „id”, od łacińskiego sło wa oznaczającego „to”. (Utrzymywał, że termin ten przejął od współczesnego mu lekarza, Georga Groddecka, który pozostawał pod wpływem Nietzschego), łd jest ciemnym, nieświadomym, zwią zanym z libido ośrodkiem wewnętrznego doświadczenia, siedzibą impulsów i namiętności, dzikiego konia, żeby użyć metafory Freuda, osiodłanego i okiełznanego przez ego. Chociaż ego gorliwie (i nie świadomie) tłumi aspołeczne i zakazane impulsy id, niemniej jednak id potrafi wpłynąć na nasze zachowanie, kierując swoją energią
w kierunku działań aprobowanych przez ego lub niekiedy takich, ja kich w pełni nie rozumiemy i które wywołują w nąs poczucie winy. Prawdopodobnie najłatwiejszym sposobem uchwycenia różnicy i wzajemnego oddziaływania pomiędzy ego i id jest połączenie w pary ich kontrastujących ze sobą cech. Ego jest spójne, id - niespójne; ego jest racjonalne, id - irracjo nalne. Podczas gdy ego działa na podstawie tego, co Freud nazywa „zasadą realizmu’' (odpowiadanie na wymagania i prawa rzeczywi stego świata), id działa na podstawie „zasady przyjemności” (poszu kiwanie najmniejszego możliwego bólu czy napięcia, czyli minima lizacji wydatku energii psychicznej). Ego jest wierzchnią warstwą umysłowej aktywności, id leży głęboko wewnątrz. Ego jest umysło wą reprezentacją zewnętrznych wrażeń i doświadczeń, id reprezen tuje instynkt. Ego operuje ideami, przede wszystkim werbalnymi (to, co jest uświadomione, może zostać wypowiedziane), id operuje symbolami, głównie wizualnymi. Do skomplikowanego układu dający-biorący, który tworzą ego i id, Freud dorzuca trzecią siłę, która wyrasta z ego i którą Freud na zywa „ego idealnym” lub inaczej „superego”. Superego reprezentu je to, czym jaźń chciałaby się stać, i jest siedzibą takich wartości jak moralność, obowiązek, wierność i wiara. Według nieco „przekombinowanej” koncepcji Freuda superego rozwija się wtedy, gdy zani ka kompleks Edypa. Sposobem, w jaki mały chłopiec, na przykład, przezwycięża swoje nagabnę pożądanie matki i nienawiść dó ojca, jest „uwewnętrznienie” „obiektów” (matki i ojca). Miłość do matki jest wtedy zamieniana w miłość samego siebie lub raczej możliwość stania się swoim własnym ideałem; nienawiść do ojca natomiast jest pokonywana przez silną z nim identyfikację jako z wyższą lub do minującą częścią własnego ja. W ten sposób ideały, wartości moralne, zakazy i prawa rodziców zajmują miejsce w umyśle i od tego czasu ego przyjmuje odpowie dzialność. W końcu pojawia się superego - część jaźni, która jest samokrytyczna, która ocenia dystans pomiędzy rzeczywistością i ide ałem, i która energię z id przenikającą do ego kieruje ku wyższym celom. Freud nazywa ten proces „sublimacją” i przypisuje mu osią gnięcia ludzkiej cywilizacji i sztuki. 162
„Zasada przyjemności” W teorii psychoanalitycznej przyjmujemy zdecydowanie, że przebieg procesów psychicznych regulowany jest automatycznie przez zasadę przyjemności, a więc sądzimy, że wywołany jest każdorazowo przez nieprzyjemne napięcie, a następnie przybiera taki kierunek, by rezultatem końcowym był spadek tego napięcia, a więc usunięcie uczucia nieprzyjemności lub wytworzenie przyjemności. Sigmund Freud, Poza zasadą przyjemności, przeł. Jerzy Prokopiuk
„Zasadę przyjemności” możesz rozumieć jako źródło impulsu do pójścia na zabaw;ę lub wypicia kufla piwa. Ale Freud, który ją „od krył”, uważał, że odczuwamy największą przyjemność, kiedy nie czujemy absolutnie nic, szczególnie kiedy nie odczuwamy żadnych pragnień. Przyjemność jest stanem, w którym nic się nie dzieje. Freud nie traktuje przyjemności jako pozytywnego uczucia, ale raczej jako nieobecność „nieprzyjemności”. Psychika nie znosi na pięcia i stara się go pozbyć. To, czego naprawdę pragniemy i do cze go zgodnie z zasadą przyjemności dążymy, to stałość, niezakłócony stan, który Freud nazywa „homeostazą”. Zasada przyjemności jest zatem psychologicznym odpowiednikiem fizycznej zasady bez władności. Unikanie napięcia może wydawać się oczywiste, ale Freud roz ciąga swoją zasadę nie tylko na drażniące swędzenie pleców czy głód nikotyny, lecz na każdy rodzaj niepokoju. Nawet takie podnie cenie, o jakim myślimy, że sprawia przyjemność, jest bardzo niepo żądane. Każda zauważalna ekscytacja, włączając w to stymulację seksualną, jest w rzeczywistości niemiłym napięciem. Nawet jeśli podoba nam się narastające podniecenie, to tylko dlatego, że uwol nienie się od niego odczujemy jako kojące. I im większe podniece nie lub napięcie ustąpi, tym milsze będzie to odczucie. Mężczyźni będą uważali to twierdzenie za łatwiejsze do zaakceptowania niż kobiety, przynajmniej jeśli chodzi o podniecenie seksualne, ale Freud nie potrafił znaleźć ścieżki do psychiki kobiety. Jego słynne pytanie: „Czego chce kobieta?”. Z czasem Freud zorientował się, że zasada przyjemności jest bardziej skomplikowana. Chociaż silnie dążymy do przyjemności (stasis - równowagi), nasze decyzje czy 163
działania nie zawsze nas do niej prowadzą. W grę muszą wchodzić jeszcze inne czynniki. Jednym z nich jest „zasada realizmu”, dostosowanie się do rze czywistych warunków, służące przetrwaniu. Często przyjemność musi być odłożona na później lub trzeba z niej zrezygnować, jeśli mamy odczuwać przyjemność w przyszłości. Na przykład, kiedy zasada przyjemności może skłaniać nas do nawymyślania szefowi, zasada realizmu interweniuje, abyśmy trzymali język na wodzy wyrzucenie z pracy jest dość wysoką ceną, jaką przyszłoby nam za płacić za zmniejszenie niewielkiego napięcia. Chociaż zasada przyjemności pozostała w ciągle zmieniającym się umyśle Freuda, wśród najbardziej podstawowych popędów i skłonności, to podczas pisania książki Poza zasadą przyjemności doszedł on do wniosku, że muszą istnieć jeszcze głębsze impulsy. Należy do nich „przymus powtarzania”: tajemnicza tendencja do powtarzania lub ponownego doświadczania (w życiu lub w snach) nawet najmniej przyjemnych przeżyć. Za przykład może służyć nie zrozumiała tendencja niektórych osób do ciągłego wchodzenia w przykre relacje. Freud tłumaczy takie dziwne zachowanie na kilka różnych spo sobów, a wszystkie są hipotetyczne. Po pierwsze opisuje przymus powtarzania jako powrót na miejsce nieudanej zbrodni. To, co ma my skłonność powtarzać, było pierwotnie bardzo niepokojącym (traumatycznym) doświadczeniem i właściwym czasie nie potrafili śmy się przed tym obronić. Wracamy do tego, usiłując nauczyć się na naszych błędach i retrospektywnie opanować traumatyczną sytu ację. Dzięki temu mamy nadzieję, że będziemy przygotowani na na stępną taką sytuację. Druga hipoteza Freuda jest taka, że powtarzanie jest po prostu nieodłącznym elementem życia. Zgodnie z tym, co powiedział w swoim przedstawieniu zasady przyjemności, lubimy, kiedy rze czy pozostają takie, jakie są, i nienawidzimy zmian lub jakichkol wiek napięć. Nasze instynkty popychają nas w' kierunku przeszłości, w kierunku wcześniejszego stanu rzeczy, do którego porzucenia zmusiły nas siły zewnętrzne. Instynkty są więc zasadniczo zacho wawcze - nie dążą w' kierunku zmiany czy rozwoju, ale raczej
w stronę tego samego i w stronę powtarzania. Istnieje „organiczna potrzeba powtarzania”, tak jak ptaki migrują każdego roku, a ryby płyną w górę strumienia, aby odbyć tarło tam, skąd się być może wywodzi ich gatunek. Dalej Freud doprowadził swoje hipotezy do skrajności. Nie tylko chcemy przywrócić jakiś spokojny stan prze szły, ale ostatecznie wrócić do stanu najbardziej pierwotnego ze wszystkich - stanu bezwładu czy bezruchu, czyli śmierci. To „po pęd śmierci”, jak Freud go nazywa, jest według niego jednym z naj bardziej podstawowych instynktów. Nawet instynkt samozacho wawczy jest tylko usiłowaniem zapewnienia sobie śmierci z natural nych powodów, czyli śmierci w wyniku wewnętrznego procesu. Na szczęście dla nas popęd śmierci jest tylko częścią naszego ego. Mamy jeszcze inny głęboki instynkt, który mu się przeciwsta wia, a dokładnie popęd seksualny. Nasze instynkty seksualne mają na celu nie śmierć, ale przetrwanie i rodzaj nieśmiertelności. Ale po pęd seksualny, instynkt życia, jest, podobnie jak popęd śmierci, za chowawczy - dąży do zachowania życia, ale tylko przez powracanie do bardziej prymitywnego stanu (dzieciństwa) - czyli „przez przy pominanie wcześniejszych stanów żyjącej substancji”. Dopuszczając takie instynkty, Freud nie widzi w żadnej formie życia instynktu, który by prowadził do nowego, innego lub wyższe go stadium rozwoju. Organizmy mogą rozwijać się, ale tylko w od powiedzi na zewnętrzne zmiany lub naciski, a nie z własnej indywi dualnej lub zbiorowej woli. Głównymi są więc instynkty życia i śmierci ścierające się na róż nych poziomach psychiki w skomplikowanym tańcu. Ale w końcu, jako że są instynktami, mają wspólny cel - przywrócenie wcześniej szego stanu rzeczy. Cel ten może w jakimś przypadku, jakiejś chwi li być zgodny lub niezgodny z zasadą przyjemności, lecz obowiązu je ona na dłuższą metę. A ponieważ zasada przyjemności dąży do przeciwstawienia się bodźcom, wyeliminowania napięcia, przywró cenia równowagi i znalezienia spokoju, wydaje się bliższa w swojej naturze popędowi śmierci niż popędowi życia. Spokój, którego pra gnienie kryje się gdzieś głęboko w naszym wnętrzu, jest spokojem grobu. Miłego dnia.
164
165
Kolektywna nieświadomość Z punktu widzenia psychologii osobowości nieświadomość możemy podzielić dwojako; na psychikę pozaświadomą, której treści m ożna podzielić jako osobowe, i taką, której treści można określić jako nieosobowe lub kolektywne. Pierwsza grupa obejmuje treści, które stanowią integrujące składniki osobowości indywidualnej, i dlatego równie dobrze mogłyby być świadome, druga natomiast jest ogólnie istniejącym, zawsze tożsamym ze sobą warunkiem lub podstawą psychiki w ogóle. Carl Gustav Jung, Archetypy i symbole [w:] Pisma wybrane, przeł. Jerzy Prokopiuk
Jeśli czytałeś mity pochodzące z różnych epok i kultur, zauwa żyłeś prawdopodobnie pewne zadziwiające podobieństwa. Do strzegł je także szwajcarski psychiatra Carl Jung (1875-1961), któ ry również zwrócił uwagę na kilka podstawowych, pierwotnych wy obrażeń - takich jak demony. Matka Ziemia, mędrcy i dzikusy - po jawiających się w sesjach z jego pacjentami. Jung nazwał te obrazy „archetypami” (pierwotnym wzorami lub schematami) i wysnuł wniosek, że muszą być one częścią nieświa domego umysłu, która poprzedza istnienie jakiegokolwiek indywi dualnego doświadczenia. Nazwał tę część „nieświadomością kolektywną” - co nie odnosi się, jakbyś mógł sądzić, do czegoś w rodzaju „zbiorowego umysłu”, z którym byli byśmy wszyscy jed nocześnie połączeni, ale do indywidualnej części psychiki każdego człowieka dziedziczącej zbiorowe doświadczenia i wrażenia przod ków. Każdy z nas ma swój własny taki dodatek do nieświadomości. Teoria archetypów Junga była tylko elementem większego mo delu, który również obejmował podstawowe typy osobowości jed nostki (ekstrawertyczny i introwertyczny), jej „oblicze” (ja, które ukazuje światu), jej „cień” (ja, które stara się ukryć) i jej „osobistą nieświadomość” (ja, które zostało już prawie zapomniane). Ale ar chetypy i kolektywna nieświadomość wkrótce stały się i pozostały najsłynniejszymi i najbardziej kontrowersyjnymi elementami jego teorii.
166
Szczególnie znane są dwa konkretne obrazy archetypowe - ten mężczyzny jako takiego (którego Jung nazywał animus) i ten kobie ty jako takiej (który Jung nazywał anima). Dochodząc do wniosku, że nieświadomość każdej jednostki jest zdominowana przez te ce chy i obrazy, które są wyłączone ze świadomej jaźni, Jung założył, że anima jest najpotężniejszym wyobrażeniem w męskiej nieświa domości, a animus najpotężniejszym wyobrażeniem w nieświado mości kobiety. Tak więc jesteśmy psychicznymi hermafrodytami i im usilniej staramy się wyprzeć ukrytą połowę, tym bardziej prawdopodobne staje się wplątanie nas w psychologiczny konflikt. Według Junga tylko dzięki rozpoznaniu i zaakceptowaniu zawartości naszej osobi stej i zbiorowej nieświadomości możemy cieszyć się zdrowiem psy chicznym. Pogląd ten doprowadził go do polegania na swobodnych skojarzeniach. Jak wierzył Jung, mogą one ujawnić pacjentowi nie uświadomione uczucia i obrazy, których tłumienie może wywoły wać zaburzenia psychiczne. Chociaż społeczność psychiatrów z początku przyjęła idee Jun ga, później doszła do wniosku, że brakuje im naukowej ścisłości i że są zbyt „literackie”. Jung w odpowiedzi obwinił naukę o wyalieno wanie rodzaju ludzkiego z natury przez wyjaśnianie wszystkiego w racjonalnych terminach. Innymi słowy, jest winą nauki, że nasz kontakt z doznaniami przodków jest znikomy. Ostatnio coraz więcej psychiatrów wraca do prac Junga i psy chologia archetypowa przeżywa swój renesans. (Co dziwne, arche typami bardzo interesuje się też literatura). Badana kliniczne nie bę dą mogły nigdy dowieść, że model Junga jest prawidłowy, ale cza sami idee niekoniecznie muszą być poprawne z naukowego punktu widzenia, aby zadowalały ducha.
167
Relacja z obiektem
Freud uważał, że rozwiązał większość problemów, ale nigdy nie twierdził, że wie, co dzieje się w umyśle dziecka. Teoretyzował na temat pewnych wczesnych faz lub etapów psychicznych - oralnego, analnego, genitalnego itd. - ale sądził, że zgłębianie bezpośrednio takich rzeczy jest bezowocne. Freudowska analiza działała jedynie wtedy, gdy pacjent miał ochotę i mógł poddać się badaniu psychia trycznemu. Jednak neofreudystka psychoanalityczka Melanie Klein uważa ła, że ważne jest i potrzebne, aby przyjrzeć się bardzo wczesnym doznaniom dzieciństwa. Teoria, którą w ten sposób stworzyła, jest nazywana „relacją z obiektem” i jest kluczowa dla współczesnej praktyki psychoanalitycznej. Teoria wzięła nazwę od tego, jak Klein zastosowała słowo „obiekt” w odniesieniu do rozdzielnej, fragmentarycznej i wysoce naładowanej emocjonalnie percepcji dziecka. Dla dziecka świat nie składa się ze spójnych osób i rzeczy, które różnią się od niego same go i jego potrzeb i które mogą przychodzić i odchodzić, ale raczej z tymczasowych obiektów, które powodują przyjemność lub ból. Obiekty, które dają przyjemność, są „dobry mi obiektami”, a te, któ re powodują nieprzyjemne uczucia - „złymi”. Kwintesencją „dobrego obiektu” w życiu niemowlaka jest pierś matki, źródło największej przyjemności. W istocie najsilniejszym doznaniem jest pobieranie mleka z piersi, po którym następuje nie przyjemne przechodzenie resztek pokarmu do drugiego końca prze wodu pokarmowego. Te biologiczne doświadczenia dostarczają nam najwcześniejszych mechanizmów' psychicznych, które Klein, za Freudem, nazywa „introjekcją” (pobieranie, wchłanianie czy
„konsumowanie” zewnętrznych obiektów) i „projekcją” (wydala niem lub usuwaniem wewnętrznych obiektów). Oczywiście dziecko chce „introjekcji”, czyli chce pobierać dobre (dające przyjemność) obiekty, i „projekcji”, czyli wydalać „złe” (przynoszące ból). Ale nic w życiu nie jest tak proste, zatem nasze najwcześniejsze lata są pełne niepokoju. Nie mając poczucia czasu i spójności, nie mowlę nie wie, że ból (taki jak głód czy pieczenie podrażnionej skó ry) jest przejściowy i ustąpi. Podobnie przeżywa szok, kiedy matka odejmuje pierś i wraz z nią pozbawia go błogiego stanu przyjemno ści. Najmniejsze zmiany mogą z nieba zrobić piekło, a z piekła nie bo, i wszystko to jest bardzo trudne i dezorientujące dla jego niedo świadczonego ego. Dziecko odkrywa, że ma tylko bardzo ograni czoną kontrolę nad dobrymi i złymi obiektami, i że jest mu trudno pobierać i oddawać to, co chce, kiedy chce. Druga komplikacja wynika z instynktu. Klein przyjęła teorię Freuda, że rodzimy się z dwoma pozostającymi ze sobą w konflik cie instynktami: instynktem śmierci (który jest agresywny i destruk tywny) i instynktem życia (który jest zachowujący i ochraniający). Agresja dziecka obraca się główne w kierunku złych obiektów, któ re powodują ból; dziecko nie wie jeszcze, że złe obiekty są często tożsame z dobrymi. Na przykład głodne dziecko krzyczy ze złości, kiedy pierś jego matki jest pusta. Pierś jest wtedy złym obiektem, który wydaje się czymś zupełnie różnym od piersi pełnej pokarmu, stanowiącej źródło przyjemności. Niemowlak w swoim nieszczęściu chce zniszczyć złą pierś i tar gają nim gwałtowne fantazje. W końcu jednak dociera do niego, że ta zła pierś, której nienawidzi, jest tą samą dobrą piersią, którą ko cha, i że jego agresywne, destrukcyjne impulsy były skierowane właśnie przeciwko źródłu przyjemności. Dziecko obawia się, że je go fantazje mogą zagrażać jego obiektom, a w ten sposób jemu sa memu; toczy się w nim zaciekła walka wewnętrzna pomiędzy im pulsami destruktywnymi i zachowującymi. Z tego konfliktu wyłania się słynne superego, ta psychiczna instytucja służąca wypieraniu niebezpiecznych instynktów. Ten obraz dziecięcych fantazji, który' Klein wyprowadziła za równo z teorii, jak i z obserwacji, pozostaje w opozycji do jednej
168
169
Rozwój niemowlęcia jest rządzony przez mechanizm introjekcji i projekcji. Od początku ego dokonuje introjekcji „dobrych” i „złych” obiektów. W przypadku obydwu pierwowzorem jest pierś matki - dobrych obiektów, kiedy dziecko ją dostaje, złych - kiedy nie jest mu dostępna. Melanie Klein, A contribution to the Psychogeneśis o f M anie-Dépressive States (1935)
z najbardziej kłopotliwych hipotez Freuda. Zgodnie z Freudem su perego rozwija się dopiero po wygaśnięciu kompleksu Edypa, czyli mniej więcej w wieku pięciu lat. Ale Klein między innym zaobser wowała surową psychiczną cenzurę nawet u dzieci trzyletnich. Teo ria obiekt-relacja nie tylko tłumaczy wczesne wystąpienie super ego, ale także jego surowość, która wynika z intensywności we wnętrznego konfliktu pomiędzy instynktami dziecka i jego fantazja mi. Co więcej, teoria Klein bierze ostatecznie rozbrat z kłopotliwym oparciem teorii Freuda na doświadczeniach małych chłopców. Za równo chłopcy, jak i dziewczynki odczuwają przyjemność i ból w jednakowym stopniu i mają, ogólnie mówiąc, te same fantazje konsumowania i niszczenia „obiektów5' ich niespójnego świata. W eleganckim sformułowaniu samej Klein brzmi to następująco: „Formowanie się superego zaczyna się w tym samym czasie, kiedy dziecko doświadcza swoich najwcześniejszych oralnych introjekcji obiektów” (The Early Development o f Conscience in the child, 1933). I na tym zakończymy nasz kontakt z literaturą psychoanali tyczną.
DYLEMATY NASZYCH CZASÓW: POSTMODERNISTYCZNE PARADYGMATY
Strukturalizm i semiotyka M ożna więc sobie wyobrazić naukę badającą życie znaków w obrębie życia społecznego; stanowiłaby ona część psychologii społecznej, a co za tym idzie, psychologii ogólnej; nazwalibyśmy ją semiotyką (od gr. sèmeîon - znak). Nauczyłaby nas ona, na czym polegają znaki i jakie prawa nimi rządzą. Ponieważ nauka ta jeszcze nie istnieje, trudno powiedzieć, czym ona będzie; ma jednak prawo do istnienia i miejsce wyznaczone z góry. Ferdinand de Saussure, Kurs językoznawstwa ogólnego, przeł. Krystyna Kasprzyk
Strukturalizm (badanie struktur kulturowych) i powiązana z nim semiotyka (nauka o znakach) wywodzą się z tej samej, wydanej po śmiertnie pracy szwajcarskiego lingwisty Ferdinanda de Saussure’a (1857-1913) Course in General Linguistucs (Kurs językoznawstwa ogólnego). W praktyce te „dzieci” Saussure'a trudno rozróżnić, ale ogólnie mówiąc, wygląda to tak: Strukturalizm jest terminem bardziej pojemnym, jest zbiorczą nazwą różnych kierunków we współczesnej humanistyce zajmu jących się strukturą badanych zjawisk, a nie ich genezą lub funk cją. Przykładem z antropologii jest analiza mitów Claude'a Lévi-Straussa: wiele mitów, które wydają się odmienne, w rzeczywi stości znaczy to samo, mają tę samą strukturę, czyli sposób wza 171
Saussure nie nazywał siebie ani strukturalistą (to słowo jeszcze nie istniało), ani semiotykiem (chociaż tego słowa był pomysło dawcą), ale w Kursie opisał podstawowe koncepcje proponowanej nauki. Zaczął od ataku na historyczne i porównawcze nastawienie współczesnej lingwistyki. Lingwiści głównie zajmują się rozważa niem historii, rozwoju i wzajemnych relacji współczesnych języ ków. (Nazywał ten historyczno-czasowy aspekt „diachronicznym”). Saussure twierdził, że takie studia są nielogiczne (przeprowadzane w niewłaściwej kolejności), ponieważ lingwiści nie dysponują od powiednią teorią, która tłumaczyłaby, jak język funkcjonuje w do wolnym czasie (w swoim strukturalnym lub „synchronicznym” aspekcie). Wyobraź sobie naukowców studiujących ewolucję czło wieka, a nie znających biologii lub fizjologii, a zrozumiesz, o co chodziło Saussure’owi. Saussure szukał remedium na ten defekt. Po pierwsze rozbił ję zyk na dwa składniki: łangue (po francusku - język, mowa) i paro le (po francusku - słowa). Langue jest w istocie synchroniczna jest to abstrakcyjny uporządkowany system znaków językowych i norm, ustalony i niezmienny w każdym określonym czasie. Paro le jest płynne i diachroniczne. Saussure uważał, że aby naprawdę zrozumieć, jak funkcjonuje język, musimy najpierw zrozumieć langue, która jest bardziej fun damentalna niż parole. A oto jego teoria: Langue jest strukturą
znaków, które nie mają znaczenia wrodzonego lub jeśli są w izo lacji - mają je tylko jako część systemu. Słowo drzewo, na przy kład, jest znakiem lingwistycznym, który ma znaczenie dla osób mówiących po polsku. Jeśli jednak powiesz „drzewo” do aleuc kich Eskimosów, nie będzie miało ono żadnego znaczenia. Słowo ma znaczenie tylko wtedy, kiedy zajmuje określone miejsce w sys temie znaków (na przykład polskim). Co więcej, nie znaczy tego. co znaczy, po prostu dlatego, że jest zbiorem znaków, które two rzą słowo drzewo, ale dlatego, że jest różne od innych znaków w języku polskim. Ostateczne stanowisko Saussere’a brzmi, że znaki lingwistyczne (dźwięki, słowa, wyrażenia, zdania itd.) nie mają istotnego znacze nia - same w sobie i same z siebie są puste. Znaczenie zawdzięcza ją systemowi znaków - systemowi różnic - który jest całkowicie ar bitralny. Nie ma powodu, dla którego słowo drzewo miałoby przy woływać na myśl obraz drzewa. Nie ma powodu, dla którego słowo „ale” miałoby oznaczać przeciwstawienie, nie ma powodu, dla któ rego dodanie „s” na końcu rzeczowników w języku angielskim spra wia, że ich liczba zmienia się na mnogą. Wszystkie te znaczenia są zdefiniowane przez konwencję, jako wbudowane w langue. Znacze nie jest wytworem kultury. Co doprowadza nas do miejsca, w którym ze strukturalizmu wy łania się semiotyka: rozróżnienie pomiędzy signifiant - znaczący i signifé - oznaczany. Na przykład dźwięk, który wydajesz, wyma wiając słowo „drzewo”, lub znaki na kartce, kiedy je zapisujesz, tworzą signifiant. Myślowe wyobrażenie lub pojęcie drzewa jest stowarzyszonym z nim signifé. Połączenie ich obu tworzy znak. Ele menty znaczący>i znaczony są w znaku związane tylko konwencją lub powszechną umową. Uświadomienie sobie tego jest tylko pierwszym etapem struktu ralnej lub semiotycznej analizy. Następny etap to zbadanie systemu lub struktury z nimi związanej. Główną postacią strukturalizmu nie był lingwista, ale antropolog Claude Lévi-Strauss, który święcie wierzył, że nie potrafisz zrozumieć żadnego konkretnego rytuału, wierzenia, praktyki, wymiany zdań lub mitu, jeśli nie zrozumiesz całkowitej struktury (zbioru wzorów) danej kultury, który jest ukry
172
173
jemnego podporządkowania części składowych i połączenia ich w pewną całość. Strukturalistów różnych nurtów można znaleźć nie tylko wśród lingwistów, ale również wśród filozofów, histo ryków, psychologów i krytyków literackich. Semiotyka jest jedną z dziedzin strukturalizmu. Jej podstawowa idea jest następująca: wszystkie rodzaje zachowań są komunika tywne, czyli są „znaczące”. Wszystko - od koloru twojego kra wata po wypowiedzenie wojny - może być rozumiane jako „znak” analogiczny do słowa czy zdania. Semiotyka bada syste my, podobne do języka, w których zakłada się, że znaki mają znaczenie.
ty lub nieuświadomiony. Jeśli weźmiesz na przykład mit, to żeby go zrozumieć, musisz przyjrzeć się wszystkim mitom tej kultury i od kryć głęboko ukryty język” mitów leżący u ich podstawy. Ten ję zyk jest w zasadzie bipolarny - zbiór przeciwieństw (czysty-nieczysty, płodny-jałowy, surowy-gotowany itd.), które są eksploato wane w różny sposób w każdym micie. Semiotyka, chociaż pojawia się u Saussaure'a i współczesnego mu filozofa Charles'a S. Peirce’a, naprawdę rozwinęła się dopiero dzięki pracom francuskiego krytyka Rolanda Barthesa (1915— -1980). Barthes także badał mit, ale rozszerzył jego pojęcie, obej mując tym terminem znaczną różnorodność kulturowych kodów i wierzeń. W Mythologies (1957) poruszył kulturowe znaczenie wszystkiego - od mózgu Einsteina po zawodowe zapasy, badając, w jaki sposób obiekty i działania przyjmują drugorzędne lub na wet trzeciorzędne znaczenia w kulturze. Mój własny przykład: Niektóre kolory i wzory na kawałku materiału oznaczają flagę na^ rodową; flaga narodowa oznacza tożsamość narodową: tożsamość narodowa znaczy patriotyzm; patriotyzm - obowiązek wobec pań stwa itd. Barthes odniósł później swoje spostrzeżenia do literatury. Wyka zał, że to, co dane utwory znaczą, jest częściowo zdeterminowane wieloma rozmaitymi kodami - semantycznymi, ideologicznymi, es tetycznymi itd. Każdy tekst (lub, jeśli sobie życzysz, każdy autor) usiłuje wyznaczyć pewną granicę funkcjonowania tych kodów, dzięki czemu czytelnik doświadcza uczuć i znaczeń, które miał w zamierzeniu autora przeżywać. Na ile udaje się tekstowi spełnić te zamierzenia, na tyle jest on „czytelniczy” - przystosowany do biernej konsumpcji. Ale żaden autor czy tekst nie utrzyma w ryzach wszystkich kodów i nie ograniczy ekspansywności lub wolnej gry swobodnych skojarzeń, które wykraczają poza jego intencję. Na ile czytelnik uczestniczy w organizowaniu i umiejscawianiu tych nad miarowych znaczeń, na tyle tekst jest „pisarski” - jest przedmiotem aktywnego odbioru. W czasach swojej największej popularności, w latach pięćdzie siątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku, strukturalizm zako rzenił się w najrozmaitszych dziedzinach nauk humanistycznych,
dając początek kierunkom obecnie nazywanym poststrukturalistycznymi. Zasługują na to niejednoznaczne określenie takie mchy jak dekonstruktywizm i psychoanaliza Lacanowska, ponieważ, choć w zasadzie są strukturalistyczne, kwestionują niektóre z założeń struktura)izmu - na przykład wyższość mowy nad pismem lub spój ność ludzkiego podmiotu. Dalsze rozważania na temat jednego z tych zabawnych i fascynujących kierunków znajdziesz w rozdzia le JDekonstrukcja”.
174
175
Gramatyka uniwersalna Według lingwisty Noama Chomsky’ego (urodzonego w roku 1928), prawdopodobnie najbardziej znanego ze swoich wykładów politycznych, mózg nie jest tabula rasa, jeśli chodzi o język. Mnó stwo ludzkich języków, żywych lub martwych, jest zbyt do siebie podobnych, jeśli chodzi o strukturę, aby w grę mógł wchodzić przy padek. Mózg - sądzi Chomsky - musi mieć wbudowaną „gramaty kę uniwersalną”, która pozwala dzieciom bardzo szybko nauczyć się języka, ale która także nakłada ograniczenia na to, jak ten język może wyglądać. Chomsky wywiódł tę ideę ze swoich badań składni, która jest znaczącym uporządkowaniem wyrazów w zdaniu. „Kot siedzi na słomiance” przedstawia prawidłową składnię polską (i dlatego ma znaczenie), podczas gdy „Słomiance na kot siedzi” - nie. Kiedy Chomsky zaczynał swoją karierę, składnia nie była gorącym tema tem w lingwistyce. Strukturalizm rozwijał się pełną parą, a strukturaliści dużą większą wagę przywiązywali do natury lingwistyczne go „znaku” (łączenia par słowo-pojęcie) niż do gramatyki lub struk tury spójnych zdań. Chomsky był także zainteresowany strukturą, ale nie tyle po wierzchniową strukturą języka (rzeczywistym użyciem znaków), ile tym,' co nazwał „strukturą głęboką”. Z obserwacji, że prawie wszystkie dzieci, niezależnie od swojej wrodzonej inteligencji, ła two i szybko zdobywają podstawowe umiejętności językowe,
Chomsky wywiódł teorię, iż istoty ludzkie muszą od urodzenia wy• kazywać jakąś wrodzoną lingwistyczną zdolność. Jest to zdolność do uczenia się podstaw gramatyki i zasad transformacji zdań w no we struktury zdaniowe, na podstawie usłyszenia tylko niewielkiej liczby wszystkich możliwych zdań. Stanowisko Chomsky’ego jest następujące: ponieważ nikt z nas nie uczy się zasad gramatyki, zanim nauczy się mówić, mózg musi mieć wbudowaną zdolność gramatyczną. Kiedy uczymy dziecko pierwszych zdań, nie rysujemy (i nie musimy) rozrysowywać zda nia na jego gramatyczne komponenty. Dziecko w jakiś sposób już wie, że ta kombinacja dźwięków jest znacząca, i ma pojęcie, jak do pasować do siebie słowa, aby wydobyć znaczenie. Ponadto badania porównawcze wielu języków świata pokazują, że prawie każdy z nich wyróżnia pewną małą grupę wspólnych gra matycznych struktur. Kombinacja podmiot-orzeczenie-dopełnienie na przykład jest prawie uniwersalna. Nawet nie tak proste struktu ry - takie jak zdania podrzędne - wydają się wyglądać podobnie w każdym języku. Angielskie „The book that 1 read*’ („Książka, którą czytam”) jest francuskim „Le livre que j ’ai lit” - to ta sama gramatyka. Hebrajski ekwiwalent jest trochę inny - „that book that I read it”, forma, którą znajdziemy w innych językach (nawet cza sami w angielskim). Te dwie podstawowe formy „that I read“ i „that I read it” opisują zdanie podrzędne w praktycznie każdym znanym języku. Dlaczego tylko dwie formy, skoro inne mogłyby spełniać tę samą funkcję? Dlaczego „the book that I read”, a nie „the book by me reading it past time done“ lub jakaś inna tego ty pu konstrukcja? . Odpowiedzią Chomsky’ego jest uniwersalna gramatyka: grama tyka, która zarówno pozwala nam uczyć się każdego języka przez przykład, jak i ogranicza możliwe sposoby tworzenia znaczących wyrażeń lub zdań. I chociaż zwykle istnieje kilka sposobów powie dzenia tego samego, każdy musi wywodzić się z tej nazwanej przez Chomsky’ego „głębokiej struktury” zdania. Fakt, że instynktownie przyswajamy sobie zasady gramatyki i że potrafimy zrozumieć wie le zniekształconych i niejednoznacznych zdań, przemawia za teorią gramatyki uniwersalnej. 176
Teoria Chomsky’ego, jeśli jest prawdziwa, w dużej mierze wyja śnia, jak człowiek może w' ogóle powiedzieć coś nowego. Gdyby przyswajanie języka było czysto empiryczne - innymi słowy, gdy byśmy uczyli się całego języka, tylko go słuchając - wtedy trudno byłoby wytłumaczyć, jak moglibyśmy mówić kreatywnie, a nic tyl ko powtarzać to, co usłyszeliśmy. Musimy mieć przynajmniej wro dzoną zdolność wstawiania nowych słów i pojęć w poznane formy zdań. : Co więcej, Chomsky wierzy, że głębokie struktury pod wierzch nią warstwą języka muszą mieć jakieś powiązanie z budową mózgu. W ten sposób, jak twierdzi, język jest „zwierciadłem umysłu” (Reflection on Language, 1975). To, co możemy pomyśleć, łączy się z tym, co możemy powiedzieć, ale ponieważ mózg jest przystoso wany do przyswajania mowy, a sposób, w jaki jest on zbudowany, musi determinować sposób, w jaki myślimy. Idee Chomsky’ego zrewolucjonizowały lingwistykę oraz teorię poznania i nadal odgrywają dużą rolę w?obydwu dziedzinach.
Dekonstruktywizm Trochę to irytujące, gdy trafia się na słowo „dekonstrukcja”, wy mawiane z wyższością, skoro większość tych, którzy go używają, nie wie dokładnie, o czym mówi. Winę za taki stan rzeczy - powiedzą niektórzy - ponoszą dekonstruktywiści, a w szczególności ich przywódca Jacques Derrida (urodzony w' roku 1930). Do grzechów' dekonstruktywistów, według obw iniających, należy torturowanie języka i zaprzeczanie wszystkiemu, co jest dobre i słuszne. Dekonstrukcja mówi, że nie ma takiej rzeczy jak prawda, że wszystko jest względne, że zasa dy moralne są głupie i że wszystko można rozumieć tak, jak się chce. Jest trochę prawdy w tych oszczerstwach, ale nie powinno się wpadać w panikę z tego prostego powodu, że Derrida i spółka w rzeczywistości wcale nie prowadzą tak nihilistycznej kampanii 177
mającej na celu zniszczenie kultury. Chcą po prostu zniszczyć me tafizyczną tradycję zachodniej filozofii, która jest według nich zam kiem nonsensu zbudowanym na piasku. A oto w skrócie ich stanowisko: zawsze od czasów Sokratesa filozofowie ustalali zbiór idei, takich jak „prawda”, „pierwotność”, „byt” i „obecność”, a następnie budowali na tych katego riach i ich przeciwieństwach system filozoficzny. Marzeniem filo zofa było odkryć i wyjaśnić te podstawowe zasady metafizyczne. Ale wszystkie były pełne luk i każdy wysiłek, aby je wzmocnić, kończył się nieodmiennie licznymi tautologiami i wewnętrznymi sprzecznościami. A teraz o dekonstruktywizmie bardziej szczegółowo. Dobrym punktem, od którego można zacząć, jest najbardziej znana praca Derridy. O gramatologii, która jest wymierzona w wiele celów, między innymi w pisma strukturalistyczne de Saussure’a i Lévi-Straussa. Saussure - mówi Derrida - rozpowszechnia bardzo sta ry błąd traktowania mowy jako czystszej i pierwotniejszej niż pi smo. Mowa świadczy o obecności myśli, podczas gdy pismo jest tylko pasożytem, gorszą kopią mowy. Derrida nazywa tę doktrynę logocentryzmem. Saussure i jego poprzednicy na tym nie poprzestali. Logocentryzm jest zaledwie objawem metafizycznej tendencji, polegającej na rozbijaniu rzeczywistości na pary przeciwieństw, z których jed no jest „dobre”, a drugie „złe”. Sam język mówiony, według poglą du de Saussure’a, rozpada się na dwie przeciwstawne części nazwa ne signifié (sens, znaczenie, tzw. plan treści) i signifiant (zewnętrz na forma dźwiękowa, tzw. plan wyrażania) - signifié jest bardziej pierwotny i istotniejszy niż signifiant, który jest pozbawiony zna czenia i arbitralny. Częściowa lista takich przeciwności wygląda na stępująco: pismo signifiant na zewnątrz nieobecny marginalny
mowa signifié wewnątrz obecny centralny 178
"ii
byt prawda natura
- nicość - fałsz - kultura
Metafizycy widzą świat w takich terminach i świadomie lub nie świadomie uznają pierwszy element pary jako bardziej pierwotny, czystszy i lepszy niż drugi. Nie przestają jednak kwestionować lo giki dokonywania takich rozróżnień. Ani też nie tłumaczą przede wszystkim, dlaczego takie różnice mogły się pojawić, skoro mowa, natura itd. są tak czyste, obecne i dobre. Celem dekonstrukcji nie jest eliminacja takich opozycji, co by łoby pociągnięciem dość ekstrawaganckim. Nie jest nim też poka zanie. że drugi z terminów (pismo, signifiant, racjonalny itd.) jest w istocie lepszy od pierwszego (mowa, signifié itd.), co byłoby po prostu tą samą grą tylko po zamienieniu się miejscami. Chcą nato miast pokazać, że różnice pomiędzy terminami przysłaniają ich wzajemną zależność lub identyczność. Weźmy rozróżnienie mowa-pismo. W tradycyjnym rozumieniu pod kilkoma względami filozoficznym mowa jest równoznaczna z „obecnością” mówiącego. Mówiący jest obecny ciałem, kiedy mó wi, a jego mowa jest również natychmiastową reprezentacją jego myśli i uczuć. Pismo natomiast definiuje się przez potencjalną nieobecność pisarza. Możesz czytać słowa Rousseau, pomimo że Rousseau nie żyje. Fizyczna nieobecność Rousseau sprawia też, że trudno jest rozpoznać jego intencje. Jeśli jedno z jego zdań wyda się niejednoznaczne lub niejasne, nie będziesz mógł zadzwonić do au tora i spytać, co miał na myśli. Decyzja o „prawdziwym” znaczeniu jego pism obejmuje opierające się na doświadczeniu „dochodze nie”. Kontrargument Derridy brzmi, że mowa nie jest bardziej wolna niż pismo od nieobecności, pomieszania czy błędu. Mowa w rzeczy wistości całkowicie wiąże się z nieobecnością, ponieważ jeśli coś byłoby widoczne dla oka lub umysłu i znaczenie tego lub cel były by jasne, to nie byłoby żadnego powodu, żeby o tym mówić. Mówi my, by wskazać pewne rzeczy - obiekty, idee, stanowiska itd. - któ rych nie ma lub które są niejasne. A ponieważ słowa nie powodują, 179
że rzeczy, o których się mówi, zaczynają istnieć, uwypuklają tylko ich nieobecność. Chociaż mówimy po to, aby stało się obecne to, co jest nieobec ne, aby wypełnić przestrzeń i aby zrównoważyć ciszę i pustkę, w rzeczywistości wszystko, co robimy, jest tworzeniem signifiant, a nie signifié. To właśnie Derrida ma na myśli, kiedy tajemniczo czyni sarkastyczną uwagę, że II n ’y a pas de hors-text - „nie ma żadnego poza-tekstu”. W jego terminologii „tekst” oznacza odkry wanie różnic, użycie znaków do oddzielenia tego od tamtego lub za znaczenie tego, co jest nieobecne. Mowa jest tak samo tekstualna jak pismo i tak samo podatna na niezrozumienie i mylną interpretację. Wszyscy prowadzimy dysku sje, które się nigdy nie kończą, w których nasze słowa tworzą tylko większe różnice, a nie porozumienie. I mowa, daleka od takiego wy jaśniania rzeczy lub idei, aby stały się doskonale zrozumiałymi i obecnymi, zamykającymi wszystkim usta, wydaje się w sposób nieunikniony prowokować dalszą mowę. Jak wyjaśniam to, co my ślę? Używam słów, czyli znaków. Ale czy te znaki są jasne? Jak wy jaśniam znaki? Większą liczbą słów', czyli znaków'. 1 tak dalej, i tak dalej. Według Derridy nic nie ma na zewnątrz tego łańcucha nieobec ności i odniesień. Nawet mówienie o „wnętrzu” i „zewnętrzu” jest przywoływaniem tych samych starych kategorii, które zakładają, że wszystkie dobre rzeczy, jak obecność i byt, zostały już zrujnowane przez rzeczy złe, takie jak nieobecność i nicość. A możliwość, że kiedykolwiek był taki czas, stan natury, wolny od nieobecności, róż nic i tekstualności wydaje mu się w najwyższym stopniu wątpli we - to metafizyczna fantazja. Mówione lub pisane znaki mają zdolność do sarnoreplikacji. Si gnifiant przepływają tak jak rzeka. Nie ma miejsca na odpoczynek w dyskusji, nie ma ostatniego słowa, nie ma transcendentnej kotwi cy, nie ma ostatecznej praw;dy lub obecności, na którą moglibyśmy się powołać, aby położyć kres wszystkim rozmow'om i wszelkiemu pisaniu. W jaki inny sposób ktoś mógłby decydować o tym, co jest prawdziwe, co jest autentyczne, co jest obecne, jeśliby o tym nie rozprawiał?
Język (mowa lub pismo w' szerszym sensie zaproponowanym przez Derridę) tworzy zamknięty system, którego jedynym kontek stem jest on sam - jeśli szukasz słowa w słowniku, otrzymujesz wię cej słów, które następnie sprawdzasz, aby otrzymać jeszcze więcej słów itd. Nic poza językiem nie może zagwarantować jego prawdzi wości, autentyczności, obecności lub znaczenia: dowody, przykłady, argumenty, porównania i przeciwstawienia to wszystko gesty lin gwistyczne („dyskursywne”). Derrida stoi więc na stanowisku, nie że nie ma określonego „znaczenia”, ale że jest więcej „znaczenia”, niż ktokolwiek zdołałby nad nim zapanować. Derrida „dekonstruuje” kilka innych kluczow^ych metafizycz nych przeciwieństw', takich jak centrum-margines, obecność-nieobecność. W każdym wypadku pokazuje, że pierwszy termin nigdy nie jest samowystarczalny, ale zawsze rozumiany tylko w relacji z drugim: okrąg ma środek tylko dzięki posiadaniu „marginesu”, czyli obwodu. Rzecz jest obecna tylko wr relacji do jej ewentualnej nieobecności i rzeczywistej nieobecności innych rzeczy. Idee, które uważa się za „centralne” dla tradycji Zachodu, nie są takie, ponie waż jasno i niezaprzeczalnie odkrywają transcendentną prawdę, ale ponieważ ludzie je takimi uczynili. Stały się wńęc centralne w pro cesie historycznym. Zatem Derrida nie przeczy, że prawda, piękno i dobroć istnieją, ponieważ istnieją one rzeczywiście, jako funkcje, we wszystkich kulturach. Natomiast zaprzecza, jakoby były one transcendentnymi rzeczy wistościami, które istnieją zewnętrznie i są gwarantami praw dy ludzkich idei i historii. Zatem ludzie będą mówić i mówić w nie skończoność i żadna absolutna prawda czy absolutna obecność nie zstąpi z góry, aby ich powstrzymać. Co jest stresujące i uspokajają ce zarazem.
180
181
„Globalna wioska”
Marshall McLuhan (1911-1980) był tak pochłonięty badaniem całości zachodniej kultury, że przeoczył wiele szczegółów. Dokona ne przez niego uogólnienia są trochę naciągane, ale główne punkty jego rozważali są jasne. McLuhan przewidział zmiany w kulturze spowodowane zastoso waniem zaawansowanych technologii, szczególnie mediów elektro nicznych. Ich rezultatem jest „globalna wioska'Yjak ją nazwał w ro ku 1960. Jest to świat, w którym odległe wydarzenia mogą być ko munikowane i doświadczane natychmiast za pośrednictwem radia, telewizji i (już po śmierci McLuhana), faksów i sieci komputero wych. Przestrzeń się zapada, czas kurczy, a z nimi zacierają się gra nice takich tradycyjnych i prowincjonalnych światów jak sąsiedz two i naród. Nasze życie stało się związane z życiem wszystkich ludzi. Jest to elementarna obserwacja, ale McLuhan poszedł dużo da lej. Swoją bardziej ogólną teorię wyłożył szczegółowo w The Gu tenberg Galaxy (1962), która zaczyna się od opisu wprowadzenia druku do Europy. McLuhan utrzymuje, że wynalazek Gutenberga zdziałał więcej, niż tyko upowszechnił książki - zrewolucjonizował także świadomość. Starożytni Grecy, po przyjęciu alfabetu fone tycznego, stali się zdolni do zapisywania idei w liniowej sekwencji i dlatego byli też zdolni do linearnego, racjonalnego myślenia druk upowszechnił to w zachodniej kulturze. Dzięki łatwej dostęp ności tekstów druk sprzyjał nowym relacjom pomiędzy jednostką a społeczeństwem. Kultury książek są indywidualistycznymi i introspektywnymi kulturami, w których akcent pada na „wolność myśli"' i bezinteresowną analizę.
W kulturach przedliterackich sytuacja była zupełnie odmienna. Kultura przed książką - kultura słowa mówionego - jest skoncen trowana na mówieniu i słuchaniu. Wiedza jest przekazywana przez starszych, a tradycja (a nie indywidualna inicjatywa) dominuje ak tywność kulturalną. W analizie McLuhana doświadczenie skupione na doznaniach słuchowych jest bardziej konkretne, społeczne, na tychmiastowe, dramatyczne i emocjonalne niż głównie wizualne doświadczenie, które daje tekst. Świat dźwięków jest światem mchu i aktywności, gdzie wszystkie doznania koncentrują się w teraźnieja szóści. Świat wizji natomiast jest zimnym światem odległości i abs trakcji. Większość tego, co widzimy, w przeciwieństwie do więk szości tego, co słyszymy, pozostaje w jednym miejscu i to w zasa dzie niezmieniona. Większość tego, co widzimy, w przeciwieństwie do większości tego, co słyszymy, nie jest adresowana do nas i bez pośrednio nas nie obchodzi. Znajdujemy się w większej odległości od tego, co widoczne: możemy to okrążyć, odsunąć się od tego, za nalizować, popatrzyć z perspektywy. Na początku swojej kariery McLuhan walczył o racjonalistyczne i liniowe wartości kultury książek, którą uważał za zagrożoną przez radio i telewizję. W późniejszych pracach porzucił wartościowanie. Nowe technologie przytłaczają nas, niszczą perspektywę, która zale ży od odległości w czasie i przestrzeni, unikają analizy i otwierają to, co wydawało się zamknięte. Ale niekoniecznie jest to coś złego. W pewnym stopniu płynna, niespójna, wieczna obecność doświad czenia massmcdialnego przez zacieranie granic przenosi nas bliżej ostatecznej rzeczywistości, która, jak pokazała współczesna fizyka, opiera się na polach i prawdopodobieństwie, a nie na określonych wartościach i pewnikach. Z punktu widzenia McLuhana jest coś głę boko zubożającego w kulturze skoncentrowanej na wzroku - taka kultura jest w małym stopniu zintegrowana, pozbawiona bogactwa doświadczenia odbieranego jednocześnie przez wszystkie zmysły. Elektroniczne media cofają nas do wioski na kilka sposobów. „Dziś - przepowiada Mc Lu hmi w The Gutenberg Galaxy przenosi my się szybko z powrotem do dźwiękowego świata jednoczesnych wydarzeń i obejmującej wszystkie zmysły świadomości. Nowe tech nologie z powrotem narzucają nam styl życia plemiennego, przeno
182
183
Elektroniczne media człowieka epoki postiiterackiej powodują skurczenie się świata do wioski lub plemienia, gdzie wszystko wszystkim przydarza się jednocześnie: każdy wie, i dlatego w tym uczestniczy, o wszystkim, co się dzieje w czasie, kiedy to się dzieje. Telewizja nadaje wydarzeniom globalnej wioski cechę symultaniczności. Marshall McLuhan, Badanie w zakresie komunikacji
sząc nas w czasy, kiedy rzeczy wistość była bardziej namacalna, kiedy nie triumfowały jeszcze odległość, abstrakcja i liniowość, tak doskona le wpasowane w mechanistyczną naukę Kartezjusza czy Newtona i w taśmę produkcyjną dwudziestowiecznej fabryki”. Dzisiejsza prasa - mówi McLuhan - „nie oferuje jednego określonego spojrzenia, okre ślonego poglądu, ale mozaikę stanów kolektywnej świadomości. Dziś nauka nie dąży do jednego punktu widzenia, lecz pozostawia otwarte »pole« i nie wymaga formułowania kategorycznych sądów. Stało się tak w wyniku umożliwienia jednoczesnego przepływu wielu informa cji i całkowitego wzajemnego uzależnienia się ludzi". Ktoś może się zawahać, czy ma podzielać entuzjazm McLuhana. Jeśli cała ludzkość jest teraz, dzięki telewizji i Internetowi, jednym plemieniem, to jego klany nadal są zdolne do okrutnych zachowań. Przebieg wypadków- dowodzi, że w globalnej wiosce nie jesteśmy jeszcze jedną wielką rodziną. Jest też chyba równie alarmujące, że rytuały plemiennej magii, co przyznaje sam McLuhan, sprawowane są przez czarowników7 reklamy. „Znów - pisze bez emocji - każde zachodnie dziecko dorasta dzisiaj w tym [plemiennym] rodzaju ma gicznego powtarzającego się świata, kiedy słyszy reklamy w radiu i telewizji”. Globalna wioska stanowi jedność nie tylko przez nie ustanny przepływ informacji i obrazów, ale także w7wyniku wszechobecności barów McDonald’sa i filmów z Terminatorem. Chyba pójdę teraz poczytać książkę.
Przekaźnik jest przekazem W' kulturze takiej jak nasza, z dawna przywykłej dzielić wszystko i rozdrabniać, aby panować, niejakie zaskoczenie wywołuje czasem przypomnienie faktu, że z funkcjonalnego i czysto praktycznego punktu widzenia przekazem jest sam przekaźnik. Oznacza to po prostu, że każdy nowy przekaźnik, tj. każde „przedłużenie” nas samych czy wszelka nowa technika, wpływają na życie jednostki i społeczeństwa w ten sposób, że rozszerzają skalę naszego życia i działania. Marshall McLuhan, Przekaźniki, czyli przedłużenie człowieka. Przekazem je st przekaźnik, [w:] Wybór pism, przeł. Karol Jakubowicz
184
Jeśli uznasz powiedzenie McLuhana, że „Przekaźnik jest przeka zem”, za trochę niejasne, nie przejmuj się - ono jest niejasne. McLuhan chce, aby było zagadką, żebyś sam odgadł jego zna czenie, czyli chce być „zimny” - co to znaczy, wyjaśnię poniżej. Je śli się po prostu to przetłumaczy, McLuhan mówi, że środek komu nikacji (przekaźnik, medium) wywołuje większy skutek (przekaz) niż dowolna informacja, którą przekazuje. McLuhan widział techniki komunikacji jako przedłużenie na szych ciał i zmysłów - kamera jest przedłużeniem oka, radio prze dłużeniem ucha itd. Techniki te, według niego, nigdy nie są neu tralne - nie są po prostu „czystymi” nośnikami informacji. Przeciw nie —kiedy przedłużają nasze zmysły, przetwarzają je, zmieniając nasze relacje z przestrzenią i czasem oraz wpływając na nasze wza jemne oddziaływanie ze światem. Wynalezienie pisma, na przykład, nie tylko przedłużyło naszą zdolność komunikowania się w przestrzeni i czasie, ale także umoż liwiło rozwój racjonalnej i analitycznej myśli, która zmieniła relacje człowieka z naturą i innymi ludźmi. Wynalazek prasy drukarskiej i książki, przez sprzyjanie samotnemu czytaniu i refleksji, był nato miast kluczowy dla rozwoju indywidualizmu. „Przekazem” (skut kiem, efektem) pisma była więc analityczna myśl, „przekazem” druku - indywidualizm. McLuhan, chociaż z zawodu anglista, najbardziej jest znany ze swoich prac na temat mediów elektronicznych, w szczególności te lewizji. Nazywał telewizję „zimnym” medium, czyli takim, jakie wymaga dużego zaangażowania publiczności. („Gorące” media, ta kie jak film kinowy i druk, zachęcają raczej do biernej konsumpcji). Chociaż McLuhan zgadzał się z krytykami, którzy twierdzili, że telewizja radykalnie zmienia społeczeństwo, szydził z ich moraliza torskich zapędów do cenzurowania lub okrawania pewnych progra mów. Twierdził, że to, co telewizja prezentuje (programy telewizyj ne), nie ma z tą zmianą żadnego związku. Telewizja zmienia społe czeństwo, pobudzając do aktywniejszego sposobu spoglądania na świat, w którym „informacja” jest mniej istotna niż wzorce odczu wania lub zaangażowania. Jego romantycznym sposobem prezento wania tego punktu widzenia było stwierdzenie, że telewizja ponow 185
nie prezentuje młodym ludziom „mityczne” myślenie, „natychmia stową wizję złożonego procesu, który zwykle rozciąga się długo w czasie". Telewizja, inaczej mówiąc, neguje przestrzeń i czas przez przeno szenie każdego wieczora całych wieków historii i wszystkich proble mów całego globu do twojego mieszkania. Innymi słowy pomaga stworzyć „globalną wioskę”. W tym procesie jednak telewizja „ochła dza” to, co prezentuje, łagodząc konflikty i spłaszczając osobowości, sprawiając, że możliwy się staje przeskok od reportażu wojennego do reklamy piwa. Niewyraźny, zakładający uczestnictwo widza, zorien towany na akcję „zimny przekaz” telewizyjny jest być może najlepiej egzemplifikowany przez takie cieszące się powodzeniem programy jak The People’s Court („Osądźcie sami”) i America s Funniest Ho me Videos (amerykański odpowiednik „Śmiechu warte”). Jego logicz ną konsekwencją są m.in. błyskotliwe „nowofalowe” reklamy. McLuhan wróżył, że transformacja społeczeństwa przez telewi zję doprowadzi w końcu do zarzucenia druku. Jego przepowiednia może się sprawdzić wraz z pojawieniem się elektronicznych książek i powolną śmiercią gazet. Te, które nadal są wydawane, z roku na rok coraz bardziej przypominają ekran telewizyjny ze swoimi ziarnistymi, kolorowymi zdjęciami i infantylną edukacyjną grafiką.
Wirtualna rzeczywistość „Wirtualna rzeczywistość” jest wyrażeniem używanym dziś po wszechnie, ale czy taka rzeczywistość naprawdę istnieje? Nie przynajmniej według tych słowników, z którymi miałem do czynie nia. Podobnie więc jak język jest właśnie wirtualna i to samo moż na powiedzieć o jej istnieniu. Jak na razie najlepszym sposobem, w jaki większość ludzi może poznać wirtualną rzeczywistość, są gry komputerowe w „salonach gier”. O co więc chodzi? Otóż za chwilę wraz z dalszym rozwojem techniki komputerowej wirtualna rzeczywistość pojawi się w twoim domu i będziesz mógł się w niej znaleźć. 186
Termin „wirtualna rzeczywistość” wywodzi się z żargonu infor matyków, w którym „wirtualny” znaczył początkowo „nieistniejący, ale wydający się istnieć dzięki oprogramowaniu”. (Po raz pierwszy użyto go w roku 1959 w wyrażeniu „pamięć wirtualna”, które jest na dal stosowane i które oznacza „przestrzeń na twardym dysku przysto sowaną przez oprogramowanie systemowe do takiego wykorzystania, jakby była pamięcią RAM”). Stąd wirtualna rzeczywistość, doświad czenie zmysłowe wykreowane przez program komputerowy - trójwy miarowa symulacja, która w swojej najdoskonalszej postaci, tak jak rzeczywistość wygląda, daje się dotknąć, brzmi i pachnie. Podobnie jak wiele innych nowych technologii, wirtualną rze czywistość zawdzięczamy amerykańskiemu przemysłowi obronne mu. Pierwszymi jej „przybliżeniami” były symulatory lotów prze znaczone w późnych latach czterdziestych dwudziestego wieku do treningu pilotów wojskowych. Za pomocą symulatorów piloci mo gli wypróbowywać różne niebezpieczne scenariusze bez narażania swojej osoby (lub kosztownego samolotu). Dziesięć lat później, jak pisze Howard Rheingold w Virtual Reality (1991), hollywoodzki kamerzysta Morton Helig wymyślił i zbudował Sensorama Simula tor, kabinę wyposażoną w kierownicę i kask do, między innymi, wirtualnej jazdy motocyklem przez Brooklyn. > Jednak późniejszy projekt Heliga, urządzenie, które miało anga żować nie tylko wzrok, ale wszystkie zmysły, nie zostało zbudowa ne. Technika wirtualnej rzeczywistości stała się przedmiotem po ważnego zainteresowania inwestorów dopiero w latach osiemdzie siątych ubiegłego wieku, kiedy jej możliwości uświadomił sobie m.in. Departament Obrony Stanów Zjednoczonych. Wirtualna rze czywistość przewyższa prostszą symulację, bo nie tylko imituje do świadczenie, ale także środowisko i warunki, które czynią możli wym otrzymywanie autentycznych nowych doświadczeń. Jest to rzeczywistość, która „się dzieje” w wirtualnym środowisku. Każdy dzień zdaje się ją do ciebie przybliżać, a perspektywy są szerokie. Dla wielu ludzi marzeniem jest oczywiście wirtualny seks, nie liczyłbym jednak, że komputerowa symulacja okaże się aż tak doskonała jeszcze za naszego życia. A szkoda...
W POSZUKIWANIU NIEWIDZIALNEJ RĘKI EKONOMIA
Prawo Greshama Prawo Greshama - „Lepsza moneta wypiera z obiegu gorszą’’ brzmi prosto, ale co właściwie znaczy? Różnie się je interpretuje, ale podstawowy sens, jaki mu się dzisiaj nadaje, jest następujący: zawsze gdy ktoś inwestuje pieniądze w dobrej sprawie, wcześniej czy później przejmą nad nimi kontrolę źli ludzie lub ignoranci. In teligentne pieniądze ustępują złotu głupców. Nie jest to jednak to, co prawo znaczyło pierwotnie, w czasach kiedy sir Thomas Gresham (1519-1579) był jednym z największych finansistów Anglii. Greshama uznawano za życia i po śmierci za bo hatera przedsiębiorczości, w dodatku zajmował ważne rządowe sta nowisko. W różny sposób służąc Koronie, był również między inny mi, we wczesnych latach pięćdziesiątych XVI wieku, królewskim agentem w Antwerpii - głównym ośrodku handlowym Europy. Po nieważ do obowiązków Greshama należało zarządzanie długiem Korony i negocjowanie kursów wymiany, szybko stał się ekspertem w zakresie obiegu pieniędzy. Jak mówi legenda, Gresham wywarł duże wrażenie na królowej Elżbiecie I listem, który wysłał do niej wkrótce po jej wstąpieniu na tron w roku 1558. Napisał, że waluta Anglii (a tym samym towary) ponosi uszczerbek na obcych rynkach. Gresham taktownie obwinił o tę sytuację poprzedniczkę Elżbiety, „Krwawą Marię”, która usankcjonowała zmniejszenie wartości monet. 188
Ponieważ nikt nie chciał monet o mniejszej wartości, wykona nych z tańszego stopu niż te, które już znajdowały się w obiegu, wszyscy usiłowali pozbyć się „złych” monet, a zachować „dobre”. W ten sposób wartościowsze monety wychodziły z obiegu, a do ustalania kursu wymiany handlowej służyły z konieczności te mniej wartościowe. Czyli po prostu, jak mówił Gresham, „zły pieniądz wypiera dobry”. (W rzeczywistości Gresham tylko przytoczył te słowo, co nie przeszkodziło ekonomiście Henry*emu Macleodowi w nazwaniu tego zwrotu w roku 1858 „prawem Greshama”)*. W roku 1568 Gresham miał założyć londyńską Giełdę Królew ską, miejsce, gdzie mieli się spotykać, wymieniać i robić interesy kupcy. (Wzorował się na giełdzie antwerpskiej). Budynek został udekorowany licznymi kamiennymi pasikonikami, owadami z her bu Greshama, i to dało początek tradycji angielskich bankierów, złotników, jubilerów i innych osób parających się obrotem pienię dzy, umieszczania pasikoników' na swroich znakach. Gresham zasłynął także niespotykaną manifestacją charaktery stycznej dla tamtej epoki konsumpcji na pokaz. Podobno kiedy kró lowa Elżbieta odwiedziła po raz pierwszy nową giełdę Greshama, finansista wzniósł kieliszek wina, w który rozdrobnił kamień szla chetny wartości 15 000 funtów. Co dziwniejsze - wypił to wino.
Laissez faire i prawo malejących zysków Francuskie powiedzenie laissez faire - „dajmy temu spokój” by ło ekonomiczną doktryną, którą Francuzi ukuli w połowie osiemna stego wieku. W tamtych czasach odnosiła się ona do nieintrwencjonizmu, ekonomicznego odpowiednika polityki określonej afory zmem Henry'ego Davida Thoreau: „Najlepszy rząd to ten, który
* Prawo to było ju ż znane od dawna i występowało m.in. w traktacie M. Oresma i rozprawie Kopernika Rozprawa o urządzeniu monety... W Polsce jest nazywa ne prawem Greshama-Kopernika fprzyp. tłum.).
189
najmniej rządzi”. Dziś to nie tłumaczone wyrażenie oznacza każde stanowisko typu „trzymanie rąk z daleka”. Pierwotna doktryna została wprowadzona przez grupę francu skich ekonomistów, kierowaną przez François Quesnaya (1694 1774), nazwanych później „fizjokratami” od greckiego „prawa na tury”. Wierzyli, że Natura jest mądra, dobra i wie, co robi, podczas gdy rządy są podatne na błędy, łatwo zbaczają z właściwego kierun ku i często są głupie. Mimo to przeważającą praktyką w Europie w tamtych czasach było sterowanie przez rząd prawie każdą dzie dziną produkcji i dystrybucji dóbr. Rząd, twierdzili fizjokraci, powi nien zastosować się do laissez foire tak, aby Natura mogła dojść do głosu i w ten sposób skutecznie doprowadzić gospodarkę do jej na turalnego szczęśliwego stanu. Nie wiadomo, kto dokładnie jest autorem powiedzenia laissez faire. Niektórzy przypisują je Quesnayowi, inni Vincentowi de Gournay, ekonomiście francuskiemu, intendentowi handlu w rządzie Lu dwika XVI i wyznawcy fizjokratycznej doktryny. Niezależnie, jaka jest prawda, fizjokraci byli lepsi w wymyślaniu powiedzeń niż w in stytucjonalizacji swojej polityki. Na krótko na dworze Ludwika za panowała moda na laissez faire, nie trwała jednak długo. Doktryna ponownie stała się popularna (w nieco zniekształconej formie) do piero po rewolucji francuskiej. Więcej szczęścia miała w Anglii, gdzie zajęła centralne miejsce w przełomowej pracy Adama Smitha Wealth o f Nations (1776), pierwszej z „klasycznej” ekonomii. Innemu fizjokracie Robertowi-Jacques'owi Turgotowi przypisu je się sformułowanie „prawa malejących przychodów”: Od pewne go punktu zwiększanie wysiłku i nakładów będzie dawać mniejsze efekty. Powiedzmy, na przykład, że odkryłeś żyłę złota biegnącą pod twoim garażem. Nie przyniesie ci to ani grosza zysku, jeśli nie za inwestujesz najpierw^ mnóstwa pieniędzy w usunięcie garażu i zain stalowanie urządzenia do kopania. Później twój zysk w przeliczeniu na każdego zainwestowanego dolara będzie ogromny, jednak do pewnego momentu; ponieważ żyła z czasem się wyczerpuje, każdy zainwestowany dolar zacznie przynosić coraz mniej złota. Twoja kopalnia stanie się ofiarą prawa malejących zysków.
Turgot sformułował tę zasadę około roku 1767, wyjaśniając ją przez porównanie do nakładania ciężarów na mocną sprężynę w ce lu jej ściśnięcia. Aby pokonać początkowy opór sprężyny, potrzebny jest spory ciężar, potem jednak nawet niewielki ciężar dodatkowy bę dzie powodował jej znaczne skrócenie. Jednak, jak mówi Turgot, po ściśnięciu jej do pewnego stopnia zacznie ona znowu stawiać więk szy opór i dodatkowy nacisk, który powodował jej skrócenie np., o jeden cal, teraz będzie ją skracał zaledwie o grubość włosa. A więc dodawanie takich samych ciężarów będzie powodowało coraz to mniejszy efekt {Observations sur un Mémoire de M. de Saint-Pèra-
190
191
vy).
„Niewidzialna ręka” Ponieważ zaś każdy człowiek stara się, jak tylko może, aby użyć swojego kapitału w wytwórczości krajowej oraz tak pokierować tą wytwórczością, ażeby jej produkt posiadał możliwie największą wartość, przeto każdy człowiek pracuje z konieczności nad tym, by dochód społeczny był jak największy. Co prawda nie zamierza on na ogół popierać interesów społecznych ani też nie wie. a jakim stopniu je popiera. Kiedy woli popierać wytwórczość krajową, a nie zagraniczną, ma wyłącznie na uwadze swe własne bezpieczeństwo, a gdy kieruje wytwórczością tak, aby jej produkt posiadał możliwie najwyższą wartość, myśli tylko o swym własnym zarobku, a jednak w tym, jak i wielu innych przypadkach, jakaś niewidzialna ręka kieruje nim tak, aby zdążał do celu, którego wcale nie zamierzał osiągnąć. Społeczeństwo zaś, które wcale nie bierze w tym udziału, nie zawsze na tym źle wychodzi. Mając na celu swój własny interes, człowiek często popiera interesy społeczeństwa skuteczniej niż wtedy, gdy zam ierza służyć im rzeczywiście. Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, przeł. A. Prejbisz
W roku 1776, roku największych w historii protestów przeciwko podatkom, Szkot Adam Smith (1723-1790) opublikował pracę, która popularyzowała i propagowała doktrynę laissez faire. Wystar czyło to, aby dwa wieki później stał się patronem zagorzałych zwo
lenników wolnego handlu, dla których najbardziej nienawistnym ze wszystkich jest słowo „podatki”. Dzieło Smitha Badania nad naturą i przyczynami bogactwa na rodów jest prawdopodobnie najsłynniejszą rozprawą ekonomiczną, raczej jednak z powodu swojej klarowności i przekonującego stylu niż oryginalności. Wychodząc od poglądów francuskich fizjokratów i swoich angielskich poprzedników, takich jak sir William Petty i sir Dudley North, Smith wytoczył kilka argumentów, które pozornie uśmierciły koncepcję zarządzania gospodarką. Smith wierzył, podobnie jak wielu współczesnych mu filozofów, że najlepszym przewodnikiem człowieka jest natura. Bóg („Opatrz ność'’) tak urządził świat, że jeśli ludzie mają wolność prowadzenia własnych interesów, będą naturalnie działać dla dobra społeczeń stwa. Niezależnie, czy mają taką intencję, czy nie - większość nie ma - ludzie wspomagają się wzajemnie, wspomagając samych sie bie. Nawet jeśli kierują się wyłącznie chciwością i tak rezultaty ich działań będą najlepsze z możliwych. Jest to dziełem niewidzialnej ręki „Opatrzności”. Smith po raz pierwszy przedstawił swoją koncepcję w Theory o f Morał Sentiments (1759), ale rozwinął ją w pełni dopiero w Bada niach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, gdzie przedsta wia ideę harmonii partykularnych interesów. Jeśli każdy martwi się o siebie, rezultatem nie jest „stan wojny” Hobbesa, ale poprawa ko niunktury, na której skorzystają wszyscy. Wzbogacając się, obywa tele wzbogacają społeczeństwo, a więc społeczeństwo powinno po zwolić się im bogacić na tyle, na ile jest to możliwe. Aby osiągnąć jak największy zysk, każdy człowiek zrobi to, co potrafi najlepiej, produkując dobra, które dla innych będą tańsze, niż gdyby musieli je wyprodukować sami. Jeśli ktoś stanie się zbyt chciwy, zarabiając na społeczeństwie przez windowanie cen, niewidzialna ręka „po pchnie” innych, aby podjęli walkę i zaczęli z nim konkurować. W ten sposób ceny znajdą się pod kontrolą, a niedochodowy interes upadnie. Ponieważ niewidzialna ręka spełnia swoje zadanie tak dobrze, konkluduje Smith, nierozsądnie byłoby ze strony rządów, gdyby wtrącały się do produkcji i handlu. Co więcej - królowie i ministro
wie sami „są, zawsze i bez wyjątku, największymi marnotrawcami w społeczeństwie”*. Czyli laissez faire. Doktryna ta dobrze się sprawdza w .stosunkowo swobodnej, sil nej i rozwijającej się gospodarce, takiej, jaka była gospodarka An glii za czasów .Smitha. Jak jednak pokazuje doświadczenie, laissez faire nie funkcjonuje równie dobrze, kiedy gospodarka przeżywa zastój lub kryzys, w krajach rozwijających się lub kiedy występuje bardzo duże bezrobocie. Wątpię, aby Smith potrafił wyjaśnić, dla czego obserwuje się coś takiego jak cykl gospodarczy, czyli jak nie widzialna ręka karze okresy ożywienia wolnego handlu nieuniknio nymi załamaniami.
192
193
Podział pracy Największy rozwój sił produkcyjnych pracy i przeważna czę&f umiejętności, spraw ności i znawstwa, z jakim kieruje się pracą lub jakie się w pracę wkłada, są, jak się wydaje, rezultatem podziału pracy. Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, przeł. A. Prejbisz
Nikt nie wynalazł ani nie odkrył podziału pracy, gdyż jest to po prostu przydzielenie części pracy, która ma zostać wykonana, róż nym osobom lub grupom. Praktyka dzielenia skomplikowanych za dań jest tak stara jak społeczeństwa, a pierwsze efekty na wielką skalę dala już przy budowie egipskich piramid. Jednak przed rewo lucją przemysłową nie była typowym sposobem działania w miejscu pracy, a nowoczesną produkcję masową zawdzięczamy dziewiętna stowiecznemu postępowi technicznemu. Do ostatecznej dominacji podziału pracy znacznie się przyczy nił Adam Smith. Smith uważał podział pracy za wystarczająco ważny, aby zacząć od jego omówienia swoje Badania nad naturą * Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, przeł. A. Prejbisz.
i przyczynami bogactwa narodów. Jako przykład podaje produk cję szpilek, z pozoru proste zadanie, mimo to wymagające dużo czasu i cierpliwości, jeśli wykonuje je jeden człowiek. Kiedy jed nak proces ich wytwarzania rozdzielić pomiędzy dziesięciu-dwudziestu pracowników, z których każdy byłby doskonale przyuczo ny do wykonywania jednej operacji, staje się wtedy możliwe wy tworzenie około 48 000 szpilek dziennie. Smith uważa to za fas cynujące. Pierwszym wnioskiem Smitha jest twierdzenie, że podział pra cy pozwala każdemu z pracowników skupić się na jednym i tylko jednym zadaniu, które z czasem będzie wykonywał coraz sprawniej. Po drugie, oszczędza się czas. ponieważ pracownicy nie mu szą zmieniać zadań. Po trzecie - i z perspektywy czasu najważniej sze -je śli praca zostanie podzielona na ciąg ograniczonych i ściśle określonych zadań, jest możliwe przynajmniej częściowe jej zme chanizowanie, pozwalające jednemu człowiekowi na wykonanie pracy wielu ludzi. Oczywiście podział pracy ma także swoją cenę i z niektórych kosztów Smith zdawał sobie sprawę. Ponieważ w jego czasach bez robocie nie stanowiło poważnego problemu, nie mógł przewidywać, że kiedyś mechanizacja może odbierać ludziom pracę na skalę ma sową. Niepokoił się jednak, że wykonywanie przez pracowników dzień po dniu tych samych prostych czynności może być dla nich przygnębiające. „Człowiek, który spędza całe swoje życie, wykonu jąc kilka prostych czyności, których skutki są być może zawsze ta kie same lub prawie takie same, nie ma okazji rozwinąć swej inteli gencji ani też ćwiczyć pomysłowości, by wynaleźć sposoby poko nania trudności, które nigdy się nie zjawiają. Dlatego też człowiek taki odzwyczaja się z natury rzeczy od tego rodzaju wysiłku i staje się na ogół tak ograniczony i ciemny, jak tylko stać się może istota ludzka”*. Recepta Smitha brzmi: zapobiegać temu powinna darmo wa i być może obowiązkowa edukacja.
Paradoks wartości
* Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, przeł. A. Prejbisz.
Na pewno zastanawiałeś się kiedyś, gdy jakiś bibelot przyciągnął twój wzrok: „Jak takie byle co może aż tyle kosztować?”. Adam Smith zastanawiał się podobnie: dlaczego diamenty muszą być tak drogie, a woda tak tania, skoro te pierwsze są w zasadzie bezużytecz ne, a ta ostatnia niezbędna do życia. Oczywiście diamentów jest ma ło, a wody jest mnóstwo, ale Smith zdał sobie sprawę, że podaż i po pyt decydują tylko o cenie >a nie o wartości - dlaczego więc diament jest droższy? To jest właśnie „paradoks wartości” Smitha. Jego odpowiedz brzmi, że diamenty są cenne dlatego, ponieważ ich wydobycie, po cięcie i oszlifowanie wymaga dużo pracy, podczas gdy wodę po pro stu nabiera się wiadrem. Innymi słowy, wartość jest wynikiem ludz kiej pracy, dlatego więc ręcznie wykonany mebel jest bardziej „war tościowy” niż taki, który schodzi z taśmy produkcyjnej. Oczywiście w pewnym sensie woda jest nadal bardziej „warto ściowa” niż diamenty, ponieważ jest bardziej użyteczna - ma więk szą „wartość użytkową”, chociaż mniejszą „wartość wymienną”. To, co Smith ustalił w swojej teorii wiążącej wartość z pracą, to róż nica pomiędzy tymi dwoma rodzajami wartości, z których ten drugi służy, wraz z popytem, do określenia ceny towaru. Teoria Smitha doprowadziła go do wiary w wolny i otwarty ry nek jako najlepszy ze wszystkich systemów ekonomicznych, po nieważ zmusza on producentów, poprzez konkurencję, do mini malizowania nakładów pracy i w ten sposób kosztów. Dość para doksalne, że teoria wartości Smitha stałą się także podstawą teo rii marksistowskiej. Z punktu widzenia Marksa, chociaż ludzka praca rzeczywiście tworzy wartość, chciwi kapitaliści będą, jeśli im się pozwoli, w sposób nieunikniony płacić swoim pracowni kom mniej, niż jest warta ich praca, zgarniając resztę do kieszeni. Różnica pomiędzy kosztami produkcji wyrobu a jego ceną na rynku jest nazywana „wartością dodatkową”. Morał z tego wszystkiego płynie taki, że rozwiązaniem paradoksu wartości Smitha jest wymyślenie tylu różnych rodzajów wartości, ile jest potrzebne.
194
195
Materializm dialektyczny i walka klas Jak mój mądry czytelniku pewnie się już domyślasz, materializm dialektyczny jest tym, co otrzymasz, kiedy skrzyżujesz materializm z dialektyką Hegla (patrz rozdział „Dialektyka”). Małżeństwo to za wdzięczamy Karolowi Marksowi (1818-1883), który znalazł się pod silnym wpływem Hegla jako młody człowiek, ale później bar dzo szybko wyrósł z heglowskiego idealizmu. Wielu ludzi ma mylne pojęcie na temat Marksa. Jak się przeko namy, nie uważał on, że kapitalizm jest czymś, bez czego naród mo że się obejść. Materializm dialektyczny mówi o stopniowym i sys tematycznym marszu od ucisku do wolności, od feudalizmu do ko munizmu, a kapitalizm jest w czasie tej wędrówki koniecznym przystankiem. Poza tym przez „materializm” Marks nie rozumiał pragnienia posiadania, ale to, że ludzkie postawy, aspiracje i działania są kształtowane przez warunki materialne (takie jak warunki geogra ficzne i gospodarka). Jeśli chodzi o część „dialektyczną”, to Hegel przedstawił historię jako nieustanne i progresywne zmaganie, w którym tezy ścierają się z antytezami, aby dać w wyniku lepsze od obu syntezy. Marksowi podobał się ten model, ale odrzucił zało żenie Hegla, że dialektyka historyczna jest kierowana przez „Idee”, czyli „Ducha” - czyli Boga. Historia rzeczywiście jest ciągiem następujących po sobie zmian kierunków i przewrotów - uważał Marks - ale są one inspirowane materialnymi warunkami życia, których bazą jest struktura gospo darcza danego okresu. Ekonomiczne uwarunkowania determinują każdą formę poczynań z zakresu kultury - od polityki po sztukę i religię. Marks nazwał tę sferę nadbudową. Dialektyka wyrasta z konfliktów będących nieodłącznym ele mentem systemów ekonomicznych. W systemie kapitalistycznym, aby posłużyć się najbardziej znanym przykładem, istnieje w sposób nieunikniony i konieczny konflikt pomiędzy tymi, którzy kontrolu ją środki produkcji (burżuazją), i tymi, którzy w rzeczywistości pro dukują (proletariatem). Kapitalizm stanowi niezbędny etap rozwoju ekonomicznego. Wyrosły na gruzach feudalizmu (który spotkał 196
swoją antytezę w postaci wyodrębnienia się klasy burżuazyjnej) system kapitalistyczny promował rozwój przemysłu i wydajności produkcji. Ale wewnętrzny konflikt pomiędzy kapitalistą i pracow nikiem doprowadzi nieuchronnie do walki klas, w której wyniku zwyciężą robotnicy. W terminach dialektyki „teza” kapitalizmu spo tyka swoją „antytezę” w postaci zorganizowanego proletariatu, i na skutek wynikłej walki wyłania się „synteza” systemu socjalistycz nego. Marks wyobrażał sobie, źe Europa, znękana przez rewolucje początku XIX wieku, stoi właśnie u progu syntezy. (Takie zaco fane społeczeństwa jak Rosja czy Chiny miały według niego przed sobą długą drogę, ponieważ nie przeszły jeszcze przez etap kapitalizmu). Nie miał jednak złudzeń co do formy, jaką z począt ku przybrałby socjalizm. Przewidział dyktaturę proletariatu, któ rą uważał za nieuchronną, ale w żadnym razie za idealną. W koń cu, kiedy własność pry watna zostałaby całkowicie zniesiona, róż nice klas by znikły i w ten sposób społeczeństwo stałoby się na turalnie sprawiedliwe (według zasad materializmu); wtedy wyło niłaby się nowa synteza: demokratycznego, bezklasowego społe czeństwa. Innymi słowy Marks postrzegałby większość systemów poli tycznych, które nazywamy marksistowskimi, jako przejściowe, chociaż konieczne zło. Dziesiątki lat ucisku i bezprawia nie stano wiły żadnej części jego planu. Zastosowane do rzeczywistości fi lozofie społeczne mają tendencję do wypaczeń, jednak marksizm jako metoda analizy historycznej przetrwał pod wieloma postacia mi. Antropolodzy, historycy, politolodzy, wykładowcy literatury nadal stosują jego analityczne narzędzia do odzierania z warstw emocji i idealizmu kultur, które badają. W istocie prawie każda metoda analizy kładąca nacisk na materialne uwarunkowania mo głaby zostać nazwana marksistowską, co oznacza, że marksizm przybiera wiele form, z których nie wszystkie są ze sobą zgodne. Jeśli więc dialektyka gdziekolwiek przetrwała, to w samym mark sizmie.
197
„Religia jest opium ludu” Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem rzeczywistej nędzy i protestem przeciw nędzy rzeczywistej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jak jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu. Prawdziwe szczęście ludu wymaga zniesienia religii jako wro/onego szczęścia ludu. Wymagać od kogoś porzucenia złudzeń co do jego sytuacji znaczy wymagać porzu cenia sytuacji, która bez złudzeń obejść się nie może. Karol Marks, Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa. (1844) [w:] Dzieła K. Marks, F. Engels
Dwie rzeczy zauważysz od razu. Po pierwsze Marks mówi, że religia jest opium, nie opiatem ludzi - różnica niby niewielka, ale warto to uściślić. (Opium jest konkretnym narkotykiem, podczas gdy opiaty są grupą narkotyków o działaniu podobnym do opium). Po drugie Marks bardzo lubi stosować kursywę. Określenie religii jako narkotyku, nadal dla wielu bulwersujące, wydawało się jeszcze bardziej radykalne za czasów Marksa. Poza tym Marks nie tyle obwiniał samą religię, ile w rzeczywistości kry tykował kondycje społeczeństwa, która sprawia, że ludzie się ku re ligii zwracają. Niemniej zawsze od tamtej pory słyszymy już o „bezbożnym komuniście”, co sugeruje bezpodstawnie, że myśl marksistowska jest pozbawiona wartości i zasad moralnych. To niezupełnie prawda. Marks naprawdę miał na myśli to, że reli gia służy pacyfikowaniu uciskanych, a ucisk jest definitywnie zły mo ralnie. Religia - mówił -je st odbiciem tego, czego brakuje społeczeń stwu. Jest idealizacją ludzkich dążeń, które w obecnej chwili są poza ich zasięgiem. Warunki społeczne w Europie połowy XIX wieku w zasadzie zredukowały robotników do niewolników. Te same wa runki stworzyły religię, która obiecywała lepszy świat po śmierci. Religia nie jest zaledwie przesądem czy iluzją. Pełni funkcję społeczną: odwraca uwagę uciskanych od prawdy o ich ucisku. Jak długo wykorzystywani i tyranizowani wierzą, że dzięki swoim cier pieniom zasłużą na przyszłą wolność i szczęście, tak długo będą uważać swoje uciemiężenie za naturalny porządek rzeczy - ko nieczny ciężar, a nie narzucony przez innych. To więc miał Marks 198
na myśli, nazywając religię „opium ludu” - koi ona jego ból, ale tym samym czyni go biernym, powolnym, mącąc jego postrzeganie rzeczywistości i pozbawiając woli zmian. Czego chciał Marks? Chciał, aby lud otworzył oczy na gorzkie realia dziewiętnastowiecznego burżuazyjnego kapitalizmu. Kapita liści „wyciskali” coraz większe zyski z pracy proletariatu, jednocze śnie w coraz większym stopniu pozbawiając robotników możliwo ści samorealizacji. Tym, co się robotnikom należało i co mogli zdo być, gdyby obudzili się z marazmu, była kontrola nad własną pracą, wartością, którą tworzyli przez pracę, a tym samym poczucie osobi stej godności, wolność i siła. To dlatego Marks domagał się „zniesienia religii jako urojonego szczęścia ludu”. Chciał, aby żądali „prawdziwego szczęścia”, któ rym w materialistycznej filozofii Marksa była wolność i spełnienie na tym świecie. Ponieważ bogaci i potężni nie zamierzają ich po prostu „przekazać”, masy muszą je zdobyć siłą. Stąd walka klas i re wolucja. Żeby to tylko było takie proste.
Rozpasana konsumpcja Obecnie już nie wystarcza, aby [przedstawiciel klasy próżniaczej] był po prostu zwycięskim, agresywnym samcem - silnym, bogatym i nieustraszonym. Chcąc uniknąć ośmieszenia, musi kształcić również swój smak, aby umieć nieomylnie rozróżnić szlachetne artykuły konsumpcyjne od pospolitych. Staje się znawcą wytwornych potraw i trunków, najmodniejszych gier, tańców i narkotyków. [...] Z wymaganiem, aby szlachetnie urodzony konsumował bez ograniczeń i tylko dobra w najwyższym gatunku, ściśle związane jest wymaganie, aby wiedział, jak je konsumować w sposób odpowiedni. Jego życie, wypełnione próżnowaniem, musi być nim wypełnione zgodnie z zasadami dobrych form. Stąd właśnie biorą początek dobre maniery. [...] Szlachetne maniery i pański sposób życia są wynikiem podporządkowania się zasadom próżnowania i konsumpcji na pokaz. Thorstein Veb!en, Teoria klasy próżniaczej, przeł. Janina Frentzel-Zagórska
Konsumpcja na pokaz jest dziś czymś tak powszechnym, że aż dziw, iż ktoś musiał tę ideę wynaleźć. Tak naprawdę jest ona stara 199
jak świat - tak stara jak nasza potrzeba pokazania się lub dorówna nia sąsiadom - jednak przed amerykańskim filozofem Thorsteinem Veblenem (1857-1929), który jest autorem owego wyrażenia, nie miała swojego teoretyka. Veblen, którego pogarda dla społeczeństwa konsumpcyjnego jest widoczna na pierwszy rzut oka, zaczął od ukucia terminu leisure class - „klasy próżniaczej”, którego użył w swojej pierwszej i naj słynniejszej książce Teoria klasy próżniaczej. Według Veblena, gdy tylko społeczeństwo wydostanie się ze swojego prymitywnego sta dium, a dobra stają się dostępne w nadmiarze w stosunku do tego, co jest potrzebne do przetrwania, zaczynają się rysować podstawo we podziały klasowe. Jedną klasę stanowią ci, którzy zajmują się pracą fizyczną, drugą - oddający się bardziej „szlachetnym5’ zaję ciom (na wczesnych etapach głównie polowaniom i prowadzeniu wojen). Jedna klasa produkuje, podczas gdy druga korzysta - czyli innymi słowy, jeden robi, drugi zabiera. W miarę dalszego rozwoju społeczeństwa klasa wyższa coraz bardziej stroni od jakiejkolwiek produktywnej pracy. Klasa ta, sto sując społeczny i polityczny przymus, przejmuje kontrolę nad wspólnymi środkami i majątkiem. Jednocześnie, przekazując coraz więcej pracy innym, ma coraz więcej czasu do dyspozycji. Ta „nie pracująca klasa” (leisure class) poświęca więc następnie swój wol ny czas zaspokajaniu bardzo podstawowej ludzkiej potrzeby: po trzeby bycia szanowanym przez innych. „Po to, by zdobyć i zachować poważanie wśród ludzi - mówi Veblen - nie wystarczy mieć bogactwo i władzę. Trzeba je okazy wać, gdyż prestiż oparty jest na oznakach zewnętrznych”. W spo łeczeństwach barbarzyńskich na taki dowód składają się trofea myśliwskie i łupy, konkretne oznaki udanej wyprawy. W bardziej rozwiniętych dowód stanowi mnóstwo wolnego czasu i pieniędzy do stracenia. Stąd wyższość takich „bezużytecznych” zajęć jak malowanie, muzyka, moda, studiowanie martwych języków, hodowla koni wy ścigowych itp. Wszystkie one wymagają bowiem wiele czasu i w zwdązku z tym w dużej mierze uwolnienia się od pośledniejszej pracy. Stąd też obnoszenie się z kosztownymi, luksusowymi przed
miotami, od ubrań po samochody, od dywanów po kryształy. Im mniej takie przedmioty mają wspólnego z zarabianiem na życie lub wytwarzaniem czegokolwiek, tym lepiej. Jednak chwalenie się swoim bogactwem i siłą samo w sobie nie wystarcza. Ponieważ „konsumpcja na pokaz”, jak nazwał ją Veblen, ma w zamierzeniu zapewniać czyjąś wyższość, staje się przy czyną powstawania animozji - wywołuje zawiść. W ten sposób prowokuje do współzawodnictwa - trzeba nie tylko dorównać kro ku sąsiadom, ale ich prześcignąć. A więc obnoszenie się z dobro bytem i pozycją jest tylko licytacją w rozgrywce pokerowej, w' któ rej motywacją graczy jest zawiść - musisz stale podbijać stawrkę, aby nadążyć; w przeciwnym razie, pasując, będziesz cierpiał upo korzenie. Nie miałoby to wńelkiego znaczenia, gdyby było ograniczone do najbogatszych przedstawicieli „wyższej klasy finansowej”, aby użyć terminu Veblena. Niestety, klasa średnia, gdy tylko się utwo rzy, daje się wciągnąć się w' tę samą grę, szkodząc nie tylko sobie, ale i gospodarce. Nadwyżki zarobków nie są wydawane na produk tywne inwestycje, ale na pokazywanie swoich aspiracji. Ponieważ ludźmi w większym stopniu niż rozum rządzi ego (co jest jednym z powodów, dla których nie sprawdza się klasyczna ekonomia), bę dą oni często, mając wybór, kupować nowe techniczne gadżety, a nie obligacje lub coś rzeczywiście pożytecznego. Veblena nie tylko charakteryzowało krytykowanie ludzkiej próżności, lecz duży wkład w myśl społeczną. Przede wszystkim jego surowość w Teorii klasy próżniaczej kryje głęboką troskę o sy tuację klasy pracującej, która na skutek doktryny laissez faire na przełomie wńeków dziewiętnastego i dwudziestego stała się roz paczliwa. W swoich licznych, mniej znanych pracach, wskazywał architektom Nowego Ładu, aby w celu wyjścia z Wielkiego Kryzy su, który przewidział, wcielili w życie politykę socjalną. Ale jeśli nawet jego pierwsza książka miałaby pozostać jedyną, i tak powin niśmy być mu wdzięczni za miłe chwile „próżniaczenia” przy tej lekturze.
200
201
Deficyt budżetowy Angielskiemu ekonomiście baronowi Johnowi Maynardowi Keynesowi (1883-1946) została kiedyś przypisana teoria deficytu budżetowego, za którą do tej pory jest obwiniany. To prawda, że Keynes głośno opowiadał się za pracami publicznymi, nawet nie produktywnymi. Faktem jest jednak, że nigdzie w jego wielu pra cach nie spotkamy terminów „deficyt budżetowy'’ lub „finansowa nie z pożyczek” czy też szczegółowo opisanej obrony państwa opie kuńczego. Tym natomiast, co znajdziemy - szczególnie w książce, która Keynesowi przysporzyła sławmy Ogólna teoria zatrudnienia. zysku i pieniądza - jest ambitna i jak na tamte czasy nowatorska próba analizy współdziałania czynników ekonomicznych w dużej skali. Podejście takie jest obecnie znane jako „makroekonomia”. W cza sach kiedy większość ekonomistów badała pojedyncze drzewa, Keynes zajął się lasem. Kluczowa hipoteza Keynesa głosi, że możemy zrozumieć naro dową gospodarkę i nią kierować, jeśli zaakceptujemy jeden prosty * aksjomat: dochód narodowy równa się sumie konsumpcji i inwesty cji. W dodatku krajowy poziom zatrudnienia jest proporcjonalny do dochodu narodowego. W ten sposób, jeśli i konsumpcja i inwesty cje rosną, wzrasta również zatrudnienie. Fascynujące? Nie, ale wnioski są daleko idące. Dzięki sposo bowi, w jaki Keynes skonstruował swoje wzór}', okazuje się, że każdy wzrost nakładów na inwestycje musi dawać większy wzrost dochodu. Innymi słowy każdy dolar zainwestowany w go spodarkę, generuje więcej niż dolara dochodu narodowego, co z kolei daje więcej niż wartość jednego dolara w dziedzinie za trudnienia. Stąd konkluzja Keynesa: w normalnej sytuacji publiczne inwe stycje - czyli wydawanie pieniędzy z budżetu leżą zawsze w naj lepszym interesie społeczeństwa. Jest to prawda, nawet jeśli poda tek dochodowy nie rekompensuje wydatków, pozostawiając w ten sposób rząd z długiem - i stąd właśnie się wzięło późniejsze poję cie „deficytu budżetowego”. 202
Dlaczego nikt przedtem tego nie dostrzegł? Przecież arytmetyka obliczeń Keynesa jest dość elementarna. Po pierwsze ekonomiści nie mieli zwyczaju przyglądać się „makroekonomii”. Po drugie Keynes wprowadził nowe założenia co do zachowań w gospodarce. Był przekonany, że ludzie kierują się „skłonnością do konsumpcji”, która pozostaje względnie stała w odniesieniu do dochodu osobiste go. Ale relacja pomiędzy dochodem i wydatkami nie jest wprost proporcjonalna. Ktoś, kto wydaje 15 000 dolarów z dochodu rów nego 20 000. nie wyda 30 000 dolarów, jeśli podwoi dochody. Im je steś bogatszy, tym mniejszy odsetek swoich dochodów będziesz przeznacza! na konsumpcję - bogaty nie zje wielokrotnie więcej lo dów niż biedny. W związku z tym wzrost krajowego poziomu konsumpcji będzie zawsze pozostawał w tyle za wzrostem dochodu narodowego. To jest matematyczna podstawa, na której Keynes opowiada się za in westycjami publicznymi. Bo jeśli dochód równa się sumie kon sumpcji i nakładów na inwestycje, a konsumpcja wzrasta wolniej niż dochód, wtedy stosunek wzrostu dochodu do zmian w zakresie inwestycji, których jest przyczyną, musi być większy niż jeden. Dzieje się tak dlatego, że nasze zwyczaje konsumpcyjne zmieniają się w tempie wolniejszym niż nasz dochód, czyli inwestycje pu bliczne się opłacają. To prowadzi również niestety do powstawania deficytu narodo wego, mimo to jednak Keynes wolał dług od głupiej oszczędności. Poza tym Keynes absolutnie nie podzielał stanowiska klasycznej ekonomii, że gospodarki kapitalistyczne pozostawione same sobie będą dążyć w kierunku pełnego zatrudnienia i maksymalnego wy korzystania zasobów. Uważał natomiast, że niczym nieskrępowany kapitalizm, faworyzując już bogatych, chciwych, sprytnych i pozba wionych skrupułów obywateli, prowadzi tylko do stale rosnącej koncentracji bogactw i niezdrowego poziomu bezrobocia. Warto zwrócić uwagę, że poglądy Keynesa osiągnęły szczyt swojej popu larności w następstwie Wielkiego Kryzysu, który nie tylko dostar czył najlepszego z możliwych scenariusza do zastosowania jego idei, ale także poważnie podkopał reputację laissezfaire. Szczegól nie w takich czasach kryzysu i wysokiego bezrobocia; ponieważ 203
perspektywa przyszłych zysków jest nikła, inwestycje prywatne za czynają się kurczyć, spada także poziom konsumpcji, a co za tym idzie - dochód narodowy. W ten sposób rodzi się potrzeba robót pu blicznych i innych form rządowej stymulacji gospodarki. Niemniej Keynes był również sceptycznie nastawiony do możliwości osiąg nięcia kiedyś, w Wielkiej Brytanii lub gdziekolwiek indziej, pełne go zatrudnienia i sądził niesłusznie, źe stymulacja przemysłu przez osiągnięcia techniki doszła już na Zachodzie do szczytu swoich możliwości. Wielu ekonomistów wątpi w jedno z jego najbardziej podstawo wych założeń: że relacja pomiędzy konsumpcją i dochodem narodo wym jest stała i że ta pierwsza nigdy nie rośnie szybciej niż ten dru gi. Na krótką metę być może tak, na dłuższą jednak schematy kon sumpcji niewątpliwie wszędzie się zmieniają. A poza tym, jak stale powtarzał Keynes: „Na dłuższą metę wszyscy jesteśmy martwi'’.
Monetaryzm Teoria makroekonomii Keynesa długo była hołubiona przez za^ chodnich polityków, znaleźli się jednak i tacy, dla których okaza ła się trudna do przełknięcia. Według nich problem z pomysłami Keynesa, przynajmniej wtedy kiedy wprowadza się je w życie, po lega na tym, że tworzą one niezdrową zależność gospodarki od po lityki fiskalnej - czyli od wpływów z podatków i wydatków z bud żetu. Najbardziej wpływowym krytykiem polityki fiskalnej od lat sześćdziesiątych XX wieku jest Milton Friedman, profesor Uniwer sytetu Chicago i centralna postać chicagowskiej szkoły ekonomii. Przede wszystkim, jak zauważył Friedman, jeśli polityką fiskalną chce się promować pełne zatrudnienie bez zwiększania inflacji, to popełnia się żałosny błąd, co każdy Amerykanin żyjący w latach siedemdziesiątych może potwierdzić. Po drugie - jest co najmniej nierozsądnie zakładać, że urzędnicy rządowi i politycy są mądrzejsi niż rynek, którego zbiorowa mąd 204
rość i autonomiczne działanie są w końcu siłą napędową rozwoju gospodarczego. Rynki są na tyle niepewne i nieprzewidywalne w swoich zachowaniach, że zwykli śmiertelnicy zwykle tylko po garszają stan rzeczy, próbując nimi manipulować. Tutaj Friedman zbliża się do starych argumentów laissezfaire i zwraca się ostatecznie w stronę końca XVIII wieku. Jego teoria ekonomiczna - zwana monetaryzmem - jest jednak nowocześniej sza (chociaż nie zupełnie nowa). Odrzucając wzory Keynesa na in westowanie i konsumpcję, Friedman twierdzi, że dochód, zatrudnie nie i ceny są znacznie bardziej zależne od dopływu pieniędzy i szyb kości. z jaką przechodzą one z rąk do rąk, niż od publicznych inwe stycji. Z jego punktu widzenia rzeczywista siła amerykańskiej go spodarki zależy nie od chciwego i niemoralnego Kongresu, ale od Banku Rezerw Federalnych, która steruje dopływem pieniędzy i ustala stopy procentowe. Ale Friedman, wiemy swojej politycznej doktrynie przeciwsta wiającej się kontroli państwa, nigdy nie opowiadał się za manipu lacją dopływem pieniędzy w celu naprawy bieżących problemów gospodarczych. Wolałby raczej pozostawić wszystko rynkowi, z Bankiem Rezerw Federalnych działającym tylko w zgodny, stabi lizujący sposób, w kierunku stopniowego zwiększania dopływu pieniędzy - spokojnie i niezależnie od chwilowych kłopotów i suk cesów. Trzeba zauważyć, że Friedman nie odrzuca teorii Keynesa, lecz sposób, w jaki się ją wciela w życie. Sam Keynes, który nie był fi skalnym purystą, sądził, że rola banków jest równie istotna jak rola rządu. Każda nowoczesna szkoła ekonomiczna, łącznie z monetary zmem, zawdzięcza Keynesowi ustalenie podstawowej teorii makro ekonomicznej. Żaden ekonomista nie jest też do końca niewolni kiem laissezfaire; gdyby był, nie miałby żadnego powodu, aby stu diować ekonomię i zajmować się badaniem procesów ekonomicz nych. Choć tak naprawdę trudno sprawdzić, czym zajmuje się na co dzień Friedman.
205
Prawo Parkinsona
KILKA MYŚLI NA POŻEGNANIE
Im więcej czasu m amy na wykonanie jakiejś pracy, tym więcej czasu nam ona za biera. C. Northcote, Parkinson, Prawo Parkinsona albo w pogoni za postępem , przeł. Juliusz Kydryński
♦
Zauważyłeś prawdopodobnie, że jeśli masz dziesięć minut na na pisanie listu, to napiszesz go w pięć minut, ale jeśli będziesz miał cztery godziny, zabierze ci to cztery godziny. Taka jest esencja „pra wa Parkinsona”, po raz pierwszy przedstawionego w roku 1955 przez historyka Cyrila Northcote’a Parkinsona na łamach „The Economist”. Parodiując typową rozprawę z socjoekonomii, Parkinson dowiódł swojego twierdzenia, przedstawiając w tabeli wzrost liczby urzędników w administracji marynarki brytyjskiej, w której zmniej szeniu obowiązków towarzyszył wzrost zatrudnienia: mniej pracy wykonywało więcej ludzi. „Najbardziej zajęty człowiek to ten, który ma mnóstwo czasu” mówił Parkinson. Ludzie wykazują tendencje do wynajdywania so bie zajęcia. Zmienia się nie ilość wolnego czasu, ale efektywność. Zainteresowany, jak jego prawo stosuje się do miejsca pracy, Parkin son zaobserwował, że „urzędnik pragnie mnożyć podwładnych, a nie rywali” i że „urzędnicy przysparzają sobie pracy nawzajem”. Niezależnie od ilości rzeczywistych zajęć menedżerowie nie za przestają zatrudniania kolejnych podwładnych, po prostu dlatego, aby mogli wydawać się bardziej odpowiedzialni i mieli większą władzę - co zapoczątkowuje łańcuch reakcji wymagających jeszcze większej liczby podwładnych i większej liczby nadzorujących, bez dającego się odczuć wzrostu produktywności. Pomimo ironii Parkinsona jego prawo okazuje się prawdziwe za równo w biurze, jak i w domu. Im bardziej jesteś zajęty, tym sku teczniej musisz działać. Im więcej masz wolnego czasu, tym bar dziej absorbujące stają się proste zadania. Biorąc pod uwagę ludzką naturę, niekończące się zajęcia - takie jak wiosenne porządki - są prawdziwym wybawieniem.
Luddyzm w dzisiejszym znaczeniu „strach i obawa przed techniką i opieranie się postępowi” - nie wygląda raczej na wielką ideę. Jednak historia luddystów była dużo bardziej interesująca i złożona i choć czas popularności ich idei był krótki (1811-1816), sprawy, których do tyczyły, są nadal aktualne, szczególnie w krajach rozwijających się. Ruch przypuszczalnie wziął swoją nazwę od malkontenta z Lei cestershire Neda Ludda, który w Oxford English Dictionary figuru je jako „szaleniec żyjący około 1779 roku”. Nikt naprawdę nie wie, jakie Ludd popełnił przestępstwo. Podobno zniszczył maszynę tkac ką do produkcji skarpet w fabryce, w której pracował, ponieważ szef wezwał go na dywanik. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, Ludd stał się bohaterem ludowym, a pewni antyindustrialni rebelianci przybrali pseudonimy „Król Ludd” i „Generał Ludd”. W przeciwieństwie do Ludda luddyści z początku XIX wieku nie byli robotnikami w fabryce, a przynajmniej jako tacy nie zaczynali. Byli w większości wysoko wykwalifikowanymi, dobrze opłacanymi wiejskimi rzemieślnikami, głównie z Yorkshire, zajmującymi się wytwarzaniem i sprzedażą wyrobów z wełny. W dodatku byli przy wódcami miejscowych społeczności, odczuwającymi silne wńęzi ro dzinne, przywiązanymi do chałupnictwa i tradycji. Ale wszystko to szybko uległo zmianie. Ucierpiawszy podczas rewolucji amerykańskiej i wojen napoleońskich, angielska gospo-
206
207
Luddyzm
ciarka była słaba. Jednocześnie nabierał rozpędu industrializm. Upo wszechniały się urządzenia mechaniczne i koncentracja produkcji w dużych zakładach. Mężczyźni, kobiety i dzieci byli zmuszani do pracy w fabrykach, zmieniały się tradycyjne zwyczaje. Dla wiej skich rzemieślników oznaczało to likwidację ich własnych małych interesów. Wspomnienie rewolucji amerykańskiej było wciąż jeszcze żywe i okazało się dla pozostawionej samej sobie przez swoich polityków społeczności Yorkshire inspirujące. Rzemieślnicy i ich zwolennicy luddyści - włamali się pew nej nocy do okolicznych fabryk i rozbili na kawałki znajdujące się w nich mechaniczne krosna. Powstanie w' słusznej sprawie czy industrialny terroryzm? Histo ria należy do zwycięzców', a pokonani zapłacili wysoką cenę. Wielu zostało zastrzelonych lub powieszonych i obecnie słowo „buddysta” jest nieomal wymienne ze słowem „wariat”. Zrozumiały bunt rze mieślników' z Yorkshire przeciwko kapitalistom (nie przeciwko ma szynom) przyrównuje się obecnie do ekstrawagancji odmowy, dla zasady, zakupu automatycznej sekretarki. Oczywiście dziś mało kto wierzy, że postęp techniczny można powstrzymać, w' tamtych cza sach jednak nie było to takie oczywiste. Poza tym nadal istnieją pań stwa, takie jak Indie, gdzie tradycja wiejskiego rzemiosła jest wciąż żywa i podobnie jest zagrożona przez postęp. W takich miejscach żywy jest prawdziwy luddyzm, ale historia nie zachęca, aby ją po wtarzać.
Emocjonalne przekłamanie [To jest] złudzenie spowodowane przez sta!) pobudzenia uczuć, czyniące nas, na • jakiś czas, mniej lub bardziej irracjonalnie myślącymi [...] W szystkie gwałtowne uczucia dają ten sam skutek. W prowadzają fałsz do wszystkich naszych wyobrażeń rzeczy zewnętrznych, co scharakteryzowałbym ogólnie jako „emocjonalne przekłamanie" (pa thetic fa l la cy), fałszywe twierdzenie, jakoby przyroda była obdarzona uczuciami ludzkimi.
Czy twój żołądek narzeka na pizzę pepperoni? Czy pieniądze wypalają dziurę w' twojej kieszeni? Czy niebo sprzyja twojemu ostatniemu romansowi? Jeśli tak, ulegasz „emocjonalnemu przekła maniu”, ale nie bierz tego sobie do serca: większość nas mu ulega. Wiktoriański krytyk John Ruskin (1819-1900), który jest auto rem tego wyrażenia, miał na myśli przydarzające się głównie twór com przypisywanie uczuć, intencji i innych ludzkich cech obiek tom, które ich mieć nie mogą. Mówiąc krótko, emocjonalne prze kłamanie jest rodzajem antropomorfizmu i nie ma charakteru inte lektualnego. Nie sądzimy naprawdę, że żołądek może narzekać lub że morze może się gniewa albo że krzesło zamierzało nadepnąć nam na duży palec u nogi. Ale czasami, kierując się emocją (co Ruskin nazywa „gwałtownym uczuciem”), widzimy rzeczy w ten sposób. Pod wpływem uniesienia lub gniewu nasze postrzeganie zostaje zmienione, a nasza wyobraźnia bierze górę nad rozumem. Nie musi to być. nic złego. Dla poetów i malarzy jest wręcz przedmiotem ich działania. Przedstawiając dopływanie do brzegu, poeta Alton Locke napisał: „Płynęli nią przez tocząca się pianę - / Okrutną, pełzającą pianę”. Oczywiście, zauważa Ruskin, „piana nie jest okrutna ani nie pełznie”. W innym wypadku Oliver Wendell Holmes napisał fantazyjnie: „Krokus marnotrawca z ziemi się wy nurza / Nagi i drżący złota dźwiga puchar”. To Ruskin sucho punk tuje: bardzo piękne, ale wyjątkowo nieprawdziwe. Krokus nie jest marnotrawcą, ale wytrzymałą rośliną, jego znamię nie jest złote, ale żółte. Słowa tych poetów są więc zwodnicze, ale po części właśnie dlatego zachwycamy się poezją. Emocjonalne efekty i antropomorfizm nie wystarczają jednak, aby tworzyć dobrą poezję. Ani nie są do tego niezbędne, ponieważ jak wykazuje Ruskin, trudno je znaleźć w poezji Szekspira, Home ra czy Dantego. (Łatwo natomiast w refleksyjnej poezji, szczególnie romantyków). Co więcej, tak naprawdę to nie „nieprawda” jako ta ka, jest tym, co nam się podoba, ale paradoksalnie prawdziwa nie prawda. Jeśli poeta zamierza popełnić emocjonalne przekłamanie, musi zapewnić, że pomieszanie lub nieprawda są zgodne z emocją, która przypuszczalnie stanowiła ich inspirację. Nie należy - a nawet
John Ruskin, Pathetic Falllacy M odem Painters, 1856
208
209
sprawiłoby to niemiłe wrażenie - przedstawiać człowieka uniesio nego gniewem i podziwiającego uśmiech słońca. Mówiąc w skrócie, efekty uczucia powinny pasować do jego si ły i charakteru. Wśród największych poetów, takich jak Szekspir, si ła uczucia jest dopasowana przez siłę myśli, i unika on przekłama nia - uczucia mogą mieć związek z pierwiosnkiem, ale pierwiosnek pozostaje pierwiosnkiem. Podobnie nie występuje emocjonalne przekłamanie u tych, którzy czują słabo lub wręcz nic nie czują, po nieważ widzą rzeczy po prostu takie, jakie są one „napraw dę” . Prze kłamanie pojawia się wtedy, kiedy poeta o pewnym talencie, ale nie o wielkim intelekcie, daje się porwać emocji (jednym z rezultatów jest poezja romantyczna) lub kiedy wielki, obdarzony intelektem poeta jest poddany niezwykle intensywnemu doświadczeniu, prze błyskowi u anscendentnej, wszechogarniającej prawdy. Jest to prze kłamanie najlepszego gatunku. Z drugiej strony wtórne metafory, nieautentyczne emocje i pre tensjonalność - w rodzaju wydumanej, przesadnej poezji, którą się pisze po rozstaniu z ukochaną osobą - są po prostu złe i niewyba czalne. Jeśli emocjonalne przekłamanie jest wyimaginowane, a nie przeżyte, jest tylko przekłamaniem. W takim stopniu, w jakim wy raża prawdziwe uczucia, jest emocjonalne. Potem, konkluduje Ru skim „emocjonalne przekłamanie jest potężne na tyle, na ile jest emocjonalne, a słabe na tyle, na ile jest fałszywe”. Idea Ruskina miała później pojawić się ponownie w żargonie psychoanalityków. To, co on nazwał emocjonalnym przekłama niem, Freud nazwał „projekcją”, rzutowaniem subiektywnych wra żeń i emocji na obiekty świata zewnętrznego. „Projekcja jest we wnętrzną percepcją otoczenia - napisał Freud. - Jest prymitywnym mechanizmem, który, na przykład; wpływa również na naszą zmy słową percepcję, tak że normalnie ma największy udział [spośród psychicznych metod obrony] w kształtowaniu naszego świata”. To też, jak napisał J. A. C. Brown, „ilekroć wewnętrzne i subiektywne miesza się z zewnętrznym i obiektywnym, możemy mówić o pro jekcji”. Zdarza się ona nie tylko artystom i poetom, ale również nam wszystkim.
210
„Forma podąża za funkcją” W szystkie rzeczy w naturze mają kształt, czyli formę, zewnętrzny wygląd, który mówi nam, czym są, który odróżnia je od nas i od innych [...] C zy to jest orzeł szybujący w locie, czy rozkwitły kwiat jabłoni, harujący koń roboczy, beztroski łabędź, rozpościerający gałęzie dąb, wijący się u swych źródeł strumień, przesuwające się chmury, które zakrywają wędrujące po niebie słońce, forma zawsze podąża za funkcją i to jest prawo. Gdzie funkcja się nie zmienia, tam nie zmienia się forma. Granitowe skały, zawsze ponure wzgórza, trwają przez wieki; błyskawica ożywa, nabiera kształtu i umiera drżąca. Louis Sullivan, The Tali Office Building Artistically Considered
Louis Sullivan (1856-1924) sądził, że amerykańska architektura końca dziewiętnastego wieku jest w opłakanym stanie. Dynamiczna Ameryka, tryskająca siłą ekonomiczną, ojczyzna pierwszych drapa czy chmur, wznosi domy z przeszłości - budynki przywołujące na myśl Grecję, Rzym, gotyk i barok, renesans i oświecenie - wszyst ko tylko nie współczesną Amerykę. Profesjonalna architektura była w tym czasie oparta głównie na tradycji i hołdowała tradycyjnej ornamentyce. Nacisk kładziono na inwencję architektów i ich przygotowanie zawodowe. Sullivan na tomiast twierdził, że architekci powinni projektować budynki na naturalnych, nie na sztucznych zasadach. A najważniejszym deter minantem w .architekturze naturalnej jest to, czemu budynek ma służyć - jego przeznaczenie, jego raison d'etre (racja bytu). Na zwał to „funkcją” budynku i w roku 1896 zaprezentował słynne dictum, obecnie lepiej znane niż jego autor: „Forma zawsze podą ża za funkcją”. Sullivan użył tego wyrażenia w eseju o „wysokim budynku biu rowym”. (My nazywamy go „drapaczem chmur”; pierwszy taki bu dynek, Home Insurance Building w Chicago, zbudowano trzydzie ści lat przed esejem Sullivana). Jaka jest istota takiego budynku? zapytuje Sullivan. Jaka jest jego funkcja! Dla człowieka z ulicy bu dynek powinien kojarzyć się ze wzniosłością i dążeniem do osiąg nięcia celu. Naturalna architektoniczna zasada wymaga, aby przy projektowaniu takiego budynku podkreślić wznoszenie i niczym go 211
nie zakłócić. Ale większość drapaczy chmur budowano tak, że ozdoby i udziwnienia łamały prostą linię pionową i wzrok nie mógł nieprzerwanie podążać od podstawy po szczyt budynku, czyli jedna z funkcji budynku została już zdradzona przez jego formę. Istnieją jeszcze inne funkcje, o znaczeniu już nie estetycznym, ale użytko wym. Parter i pierwsze piętro mają pomieścić biura firm i banki, stworzyć otwartą i zapraszającą przestrzeń dla gości i pracowników, zapewnić dużo światła i łatwy dostęp. Cele te można by naturalnie osiągnąć, stosując określone formy architektoniczne: „obszerne i okazałe'', „dokładnie dopasowane do praktycznych potrzeb, ale jednocześnie dające wrażenie wielkości i swobody”. A co z resztą budynku? Każde piętro pomiędzy pierwszym a naj wyższym będzie funkcjonalnie takie samo: każdy „poziom taki jak inny, każde biuro jak pozostałe biura”. To jest praktyczne wymaga nie efektywnego wykorzystania przestrzeni. W przyrodzie, zwraca uwagę Sullivan, wszystkie rzeczy, które służą temu samemu celowi (powiedzmy lataniu), mają tę samą formę (skrzydeł). Dopóki natu ralne obiekty służą temu samemu celowi, dopóty utrzymują tę samą formę. Przez „funkcję” Sullivan rozumie coś na kształt „naturalnej istoty rzeczy”: forma ptaków wyraża istotę bycia ptakiem, w odróż nieniu od wszystkiego innego - nie istnieje ptak wyglądający jak małpa czy skała wyglądająca jak drzewo. (Jest to rodzaj tautologii). Zatem bank nie powinien wyglądać jak grecka świątynia lub gotyc ki zamek, zatem każde piętro budynku, które spełnia tę samą funk cję, powinno mieć tę samą formę. Dzisiaj może się wydawać to oczywiste, ponieważ większość wieżowców spełnia wymóg Sullivana. Nie było tak jednak w tam tych czasach. Sullivan krytykował szesnastopiętrowy budynek skła dający się z „szesnastu osobnych, różnych i nie związanych ze sobą budynków ustawionych jeden na drugim, aż do samego szczytu”. Takie monstra nie były projektowane przez ignorantów lub prymi tywistów, ale przez wykształconych architektów, obawiających się jednak, że prosty projekt zostanie uznany za prostacki, a oni za beztalencia. Sullivan trochę przesadził. Z czasem, kiedy jego firma zbankru towała, do czego przyczyniło się wygłaszanie przez niego radykal
nych opinii, stał się nawet bardziej zgorzkniały. Ale kiedy działał jeszcze jako architekt, zaczął zmieniać konwencje swoich czasów. Wychodząc od filozofii naturalnej, demokracji i organicznego wzro stu, Sullivan usiłował wnieść ducha prostoty do architektury amery kańskiego biznesu. (Przykładem, który chyba najlepiej się zacho wał, jest Wanwright Building w St. Louis, zbudowany w latach 1890-1891). Jego pomysły nie były zupełnie oryginalne, ale miały siłę oddziaływania, szczególnie kiedy zaczął je wcielać w7 życie uczeń Sullivana - Frank Lloyd Wright, mistrz „architektury orga nicznej”. To oni obaj, Sullivan i Wright, dali Ameryce nowoczesną archi tekturę, z jej podkreśleniem przestrzeni i nagiej struktury, funkcjo nalności i nowoczesności. Doprowadzając do skrajności czystą uży teczność, ich następcy nierzadko tworzyli budynki brzydkie i alienujące, takie jak najgorsze przykłady tak zwanego stylu międzyna rodowego. Nie można jednak za to winić Sullivana lub jego ■często mylnie interpretowanego, a powszechnie znanego powiedzenia: „Forma podąża za funkcją”. Nie był on wrogiem wartości estetycz nych lub nawet dekoracji czy ornamentów, chciał tylko, żeby stały się organiczne, a nie sztuczne. Domagał się architektury, która od powiada potrzebom zarówno emocjonalnym, jak i użytkowym i wy raża ducha swoich czasów. „I w ten sposób - peroruje on w swoim eseju - kiedy narodowy instynkt i wrażliwość będą rządzić uprawianiem naszej ukochanej sztuki, kiedy znane prawo, szanowane prawo, będzie stanowiło, że forma zawsze podąża za funkcją, wtedy można będzie ogłosić, że jesteśmy na prostej drodze do naturalnej i satysfakcjonującej sztuki, architektury, która wkrótce stanie się sztuką piękną, w prawdziwym, najlepszym sensie tego słowa, sztuką, która będzie żyła, ponieważ będzie sztuką ludzi, dla ludzi i tworzoną przez ludzi”. Choć oczywi ście niezupełnie oryginalną...
212
213
„Mniej znaczy więcej” Wielkie paradoksy zachodniej myśli, trzeba to przyznać, rzadko miały poważne praktyczne konsekwencje. Istnieją duże szanse, że jeśli uruchomisz samochód i skierujesz go w kierunku hipermarke tu, to prędzej czy później do hipermarketu dotrzesz, niezależnie od tego, co powiedział Zenon (patrz rozdział „Paradoks Zenona”)- Po dobnie paradoks Russella (patrz rozdział „Paradoks Russella”) może zrujnować teorię zbiorów, ale żyeie potoczy się dalej, podob nie jak toczyło się wcześniej. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest „mniej znaczy więcej”, ulubione powiedzenie niemieckiego architekta Ludwiga Mięsa van der Rohe (1886-1969). W rzeczywistości to nie on był autorem te go powiedzenia, nie on również powiedział, że „Diabeł tkwi w szczegółach”, co jest innym, jemu przypisywanym wyrażeniem. „Mniej znaczy więcej” pojawiło się już w poemacie Roberta Brow ninga Andrea del Sarto (1855) i przewijało się w niemieckim świę cie sztuki w różnych formach. (Bezpośrednim inspiratorem Mięsa van der Rohe był jego nauczyciel, Peter Behrens). Mies van der Ro he był jednak tym, który zrobił użytek z tego paradoksu, ku zachwy cie jednych i, obecnie, ku rozbawieniu wielu innych. Jego zdaniem, w myśl tego powiedzenia, budynek powinien być konstruowany tak, by zawierał to, co niezbędne: ozdoby lub dodat ki tylko odwracają uwagę od prostoty oraz funkcjonalności i psują efekt. (Właśnie tak rozumiemy to powiedzenie dzisiaj: „Lepsze jest wrogiem dobrego”). To, czego poszukuje architekt, to nie „mniej” dla samej zasady - nie zredukowanie budynku do jego struktury ale to, co jest odpowiednie ze względu na materiały, lokalizacje i wymagane przeznaczenie. Cel pozornie przypomina cel Louisa Sullivana, który był pionie rem organicznej jedności zgodnie ze swoim mottem „Forma zawsze podąża ze treścią”. Mi es van der Rohe jednak bardziej koncentrował się na racjonalności i precyzji niż myślący kategoriami metafizyki Sullivan. Bieżąca funkcja budynku nie była jego główną troską. Ina czej niż Sullivan przewidywał, że każda struktura może w przyszło ści znaleźć inne zastosowanie, służyć różnym funkcjom. To był je 214
den z podstawowych powodów poszukiwania prostoty: im czystsza jest forma budynku, tym łatwiejszy będzie on do adaptacji. W praktyce dictum Mięsa van der Rohe „mniej znaczy więcej” zaowocowało budynkami o geometrycznej surowości i nie usiłujący mi ukryć elementów swojej konstrukcji. Najsłynniejszym przykła dem, przynajmniej w Ameryce, jest Seagram Building na Park Ave nue w Nowym Jorku, który Mies van der Rohe zaprojektował w póź nych latach pięćdziesiątych XX wieku wraz Philipem Johnsonem. Skrajnie regularny, jeśli chodzi o konstrukcję, budynek ten jest nie mal nagi - prosta wieża ze szkła i brązu. Chociaż nie był to pierwszy tego rodzaju projekt Mięsa van der Rohe, to ten właśnie budynek stał się prototypowym „szklanym pudełkiem”, inspirującym twórców niekończącej się liczby podrzędniejszych projektów w następnych dziesięcioleciach. Mniej tego stylu na pewno znaczyłoby więcej.
„Ci, którzy nie mogą zapamiętać przeszłości, są skazani na jej powtarzanie” Postęp, który bynajmniej nie polega na zmianie, zależy od zdolności zapamiętywania. Kiedy zmiana jest całkowita, wtedy nie pozostaje ju ż nic do ulepszenia i nie zostaje też wytyczony żaden kierunek poprawy: a kiedy doświadczenie nie jest zachowywane, jak to się dzieje wśród dzikich, stan dziecięctwa trwa wiecznie. Ci, którzy nie mogą zapamiętać przeszłości, są skazani na jej powtarzanie. George Santayana, The Life o f Reason (1905)
Stając się popularnym powiedzeniem, spostrzeżenie hiszpańsko- amerykańskiego filozofa George’a Santayany (właśc. Jorge Augustina Nicolasa Ruiza de Santayany) (1863-1952) utraciło całą swo ją głębię. Zwykle słyszane w formie „Ci, którzy nie pamiętają prze szłości...” zostało zredukowane do „życiowej” rady: „Uczcie się hi storii, dziewczynki i chłopcy, bo gdy następnym razem stanie się [wstaw tu coś szokującego], nie będziecie pamiętać, jak to było za pierwszym razem”. 215
Nie chodzi o to, że to nieprawda - po prostu nie to Santayana miał na myśli. Wybrał on słowo „nie mogą” celowo - ponieważ my ślał „dosłownie nie są do tego zdolni”. Taki jest los dzieci i ludzi „dzikich”, dla których każdy dzień jest czymś nowym, a doświad czenia i lekcje z dnia wczorajszego są zapominane. Nie dzieje się tak dlatego, że tacy ludzie (ktoś może kwestionować termin „dzi cy”) wybrali ignorancję, ale dlatego, że nie są oni zdolni do histo rycznej refleksji. 'v Jeśli się nie pamięta, nie jest się zdolnym podjąć żadnej decyzji na podstawie wiedzy lub dokonać postępu. Można tylko kontynu ować działanie zgodnie z instynktem lub odruchem, które ze swej natury są powtarzalne. Każdy dzień jest mniej lub więcej tym sa mym dniem, i to Santanaya miał na myśli, mówiąc o „powtarzaniu przeszłości”. W szerszym znaczeniu Santanaya twierdzi, że postęp wymaga od jednostek i społeczeństw pewnej stabilności i „zdolności pamię tania”. Jest to podstawą ludzkiej ewolucji, która przypomina ewolu cję gatunków Darwina: mądre zachowanie, oparte na doświadcze niu, ma większe szanse powodzenia w zetknięciu ze zmieniającymi się warunkami. Czyli że lepiej damy sobie radę z ciągle zmieniają cym się światem, jeśli będziemy zarówno „zdolni do zapamiętywa nia”, jak i „elastyczni”: świadomi przeszłości i w dodatku umiejący się przystosować. Podstawą poglądów Santayany jest jego „naturalizm”, lepiej znany jako „materializm”. Człowiek, z jego punktu widzenia, jest w całości produktem natury. A umysł jest niczym więcej jak natu ralną aktywnością mózgu. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że natura stale się zmienia, zmienia się także to, co nazywamy „naturą ludz ką”. Wierzenia, wartości, procesy myślowe, instynkty i pragnienia starożytnych Greków były inne niż mity średniowiecznych Europej czyków czy współczesnych mieszkańców Afryki. Nie ma więc takiej rzeczy jak „prawo uniwersalne”, jeśli przez nie rozumiemy zasady, które można stosować zawsze i wszędzie. Jednak w każdym konkretnym czasie i miejscu ludzie podzielają wspólne wierzenia, wartości, procesy myślowe i całą resztę. Inaczej w ogóle niemożliwa byłaby międzyludzka komunikacja. Ale po 216
szczególna ludzka natura ma potencjalny „stan doskonały”, w któ rym jest wszystkim, czym być może: jest idealnie dopasowana, w ramach swoich ograniczeń, do czasów i warunków. Każda jed nostka ma własny ideał, który nie ma nic wspólnego z tym, co więk szość ludzi myśli, czuje lub robi. W istocie Santanaya wierzył głęboko, że ludzie są nierówno ob darzeni rozumem i talentami. Dla niektórych mogłoby być ideałem wykonywanie prostej pracy, podczas gdy dla innych - zarządzanie państwem. Nie był więc też entuzjastą demokracji. Z jego punktu widzenia sama natura jest niedemokratyczna: niektóre gatunki wy mierają, podczas gdy inne rozkwitają i ewoluują, i dzieje się tak dla tego, że niektóre gatunki przewyższają inne. U ludzi bystrość umy słu i pamięć przeszłości idzie w parze z postępem i samorealizacją, z dążeniem do osiągnięcia swojego ideału. Zatem czytajmy książki historyczne.
DODATKI
Wzór Einsteina na energię i masę : A oto podstawowa idea: kiedy ciało o masie tn (która jest czym innym niż jego ciężar, gdyż ten zależy od grawitacji) porusza się ze stałą prędkością v, ma pęd, który można wyrazić jako iloczyn mv. Bezwładność ciała, która jest proporcjonalna do jego masy m, spra wia, że będzie się ono poruszało w tym samym kierunku i z tą samą prędkością, dopóki nie zostanie do niego przyłożona siła, która spo woduje jego przyspieszenie (zmianę v). Siła ta zwiększy energię ciała i w normalnych warunkach wyrazi się to wzrostem prędkości (dodatkowym pędem). Całkowita energia ciała związana z jego ru chem nazywa się energią kinetyczną i równa się połowie iloczynu pędu przez prędkość obiektu, czyli: v2 E =m — Jest to ilość energii wymaganej do wprawienia ciała o masie m znajdującego się w spoczynku w ruch z prędkością v. Ten wzór jest jednak prawdziwy tylko w świecie Newtona. Jeśli weźmiemy pod uwagę równania Lorentza zastosowane w szczegól nej teorii względności (które opisują skurczenie się przestrzeni i spowolnienie czasu w kierunku względnego ruchu), wzór będzie wyglądał następująco: E=
gdzie c jest prędkością światła w próżni. Jeśli prędkość obiektu v zbliża się do prędkości światła, v2/c2 zbliża się do 1 i mianownik dą ży do zera. W tym wypadku E rośnie do nieskończoności: innymi słowy przyspieszenie obiektu do prędkości światła wymagałoby nieskończonej ilości energii. Krótko mówiąc, żaden obiekt o niezerowej masie nie może podróżować z prędkością światła - ponieważ 219
nie ma wystarczająco dużo energii, aby ją osiągnął. (Nawiasem mó wiąc samo światło nie ma masy). Teraz rozpatrzymy odwrotny przypadek: przekazujemy energię ciału o masie m poruszającemu się z prędkością v, ale w jakiś spo sób powstrzymujemy ciało przed zwiększeniem jego prędkości. Dla wygody (chociaż i bez tego założenia otrzymalibyśmy to samo) za łóżmy, że obiekt znajdował się początkowo w spoczynku - czyli że jego energia kinetyczna była zerowa - i że v pozostaje równe zero pomimo dodawania energii E. Jeśli v = 0, to v2/c2 też jest równe 0 i mianownik równania wynosi 1. W tym przypadku E = mc2 Innymi słowy dodawana energia musi przekształcać się w masę, ponieważ masa jest jedyną zmienną, która może się zmieniać. Do datkowa masa, jeśli w'ykonamy elementarne dzielenie, wyniesie E/c2. Jeśli chcemy dowiedzieć się, jak dużo „uśpionej” energii tkwi w' 10 gramach, musimy pomnożyć 10 gramów przez prędkość świa tła podniesioną do kwadratu, i przeliczyć na odpowiednie jednostki. Sięgnijcie po kalkulatory!
Chaos i „odwzorowanie logistyczne” Odwzorowanie logistyczne, które odegrało zasadniczą rolę w rozwoju historii chaosu, jest wariantem prostej zależności linio wej. Przypuśćmy, że badasz wzrost populacji określonej grupy zwierząt - powiedzmy wiewiórek w Central Parku. Nasza pierwsza hipoteza mówi, że populacja wiewiórek zwiększa się z roku na rok o stały procent, powiedzmy, że 10. W tym wypadku populacja w ro ku n+1 będzie wynosiła 1,1 (100% + 10%) populacji w roku n, czyli \ n + 1 = 1,1 (x/?), gdzie xn jest populacją w roku n. Tempo zmian 1,1 jest stale. W miarę dalszych obserwacji dochodzimy jednak do wniosku, że wzrost populacji w ogóle nie jest stały i że samo tempo zmian
zmienia się wraz z wielkością populacji. Zamiast po prostu stoso wać ustalony mnożnik populacji z roku na rok, jesteśmy zmuszeni zastosować współczynnik nieliniowy. Równaniem lepiej opisują cym wzrost populacji wiewiórek w Central Parku jest nieliniowe odwzorowanie logistyczne, które wygląda następująco: x fi+1, = rxny(1-jtn ') Gdzie xn oznacza populację w roku n, wyrażoną jako procent maksymalnej populacji całkowitej, a r stały współczynnik zmiany. (Jeśli maksymalna populacja wiewiórek w Central Parku wynosi 1500, a w danym roku n rzeczywista populacja wynosi 1000, wtedy xn + 1000/1500 = 0,667). Odwzorowanie logistyczne przypomina nasze pierwotne równa nie liniowe z wyjątkiem dodatkowego (nieliniowego) współczynni ka 1 - xn>który mniej wzrasta, kiedy populacja się zwiększa, a bar dziej - kiedy się zmniejsza. (Ponieważ x jest wyrażone jako odsetek - czyli jest liczbą pomiędzy 0 a 1, więc l - x n będzie zawsze dodat nie, dzięki czemu liczebność populacji nigdy nie stanie się ujemna). Równanie jest nazywane w dodatku „iteracyjnym”, ponieważ wynik z jednego roku jest potrzebny, aby uzyskać wynik w roku następ nym, czyli że odwzorowanie logistyczne jest „pętlą sprzężenia zwrotnego”. Okazuje się, że odwzorowanie logistyczne, które nie jest liniowe (jego współczynnik zmienności jest zmienną), ma kilka interesują cych własności. Dla niektórych wartości r (a dokładnie wartości mniejszych od 3), liczebność populacji w końcu ustali się na jed nym, dokładnie określonym, niezmieniającym się poziomie. Nie ma nawet prawie znaczenia, jaką liczebność przyjmiesz na początku wystarczy, żeby była mała, ale różna od zera. Ten cel - wartość, do której zbliża się xn> w miarę jak powtarzasz wyliczanie równania jest nazywany atraktorem. Co jeszcze bardziej interesujące, kiedy r przekracza 3, populacja w końcu osiąga dwie wartości, zbliżając się do jednej w jednym roku, a do drugiej w następnym. Atraktor roz dzieli! się i jest teraz nazywany „atraktoreni o okresie 2”. W dodat ku, jeśli zwiększymy r do mniej więcej 3,45, atraktor rozdzieli się na cztery, a później na osiem, a jeszcze później na szesnaście atrak221
torów itd. Nie będzie się jednak podwajać bez końca - w pewnym punkcie, kiedy zwiększymy r mniej więcej do 3,57, atraktor stanie się nieprzewidywalny, dziko się zmieniający, pozornie totalnie cha otyczny (od tego miejsca jest nazywany „dziwnym atraktorem”). Ale jak się okazuje, ten chaos ma wzór. Odwzorowanie logistyczne nie jest jedynym, które daje dzielące się atraktory i „chaos z wzorem”. Jak odkrył Michael Feigenbaum w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, istnieją całe rodziny równań (wiele tych równań stosuje się w badaniach doświadczal nych), które włączone w pętlę sprzężenia zwrotnego wyglądają, są dząc z rezultatów, dokładnie tak samo jak odwzorowanie logistycz ne (jednym z przykładów jest rsinTti). Matematycy zdali sobie spra wę, że nie może to być tylko dziwny zbieg okoliczności, a odkrycie Feigenbauma spowodowało, że chaos naprawdę zaczął się liczyć.
ŹRÓDŁA Św. Augustyn O państwie Bożym, przeł. W. Kornatowski, Instytut Wydaw niczy PAX, Warszawa 1987, księga XIII Stary i Nowy Testament Wydawnictwo Pallotinum, Poznań-Warszawa 1988 William z Ockham, Quadiibeta, Księga V (około 1324) A urea Dicta, przeł. Stanisław Kalinkowski, Veda. Warszawa 1997 Arystoteles, Fizyka, przeł. Kazimierz Leśniak, PWN, Warszawa 1968 Blaise Pascal, Myśli, przeł. Tadeusz Żeleński (Boy). PAX, Warszawa Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna przeł. W. Berent, K. Drzewiecki, L. Staff, St. Wyrzykowski, wydawnictwo „bis”, Warszawa 1991 Heraklit z Efezu 147 fragmentów, tłumaczenie Ewa Lit-Perkowska (wer sja literacka), wydawnictwo Stakros, nakładem: Witold Kocay, Con necticut, USA, François Cassigneula, Calvados, France Filozofia Starożytnej Grecji i Rzymu, i. Legowicz (red.), PWN. Warszawa 1970 Władysław Tatarkiewicz, Historia filozofii, PWN, Warszawa 1981 Horacy, Listy 1,12, 19 Płaton Teajtet, przeł. Władysław Wit wieki, Warszawa, 1956 Platon Państwo, przeł. Jan Karłowski, Norbert Leśniewski, Andrzej Przyłębski [w:] Filozofia Richard H. Popkin, Avrum Stroll, Zysk i S-ka, Poznań 1994 Arystoteles, Metafizyka. księga IV. rozdziały 6-7, przeł. Kazimierz Leś niak, PWN, Warszawa 1984 René Descartes Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem i poszukiwania prawdy w naukach ( 1637), przeł. Wanda Wojciechow ska, PWN, 1981 René Descartes Badania dotyczące rozumu ludzkiego (1748), przeł. J. Lu kasiewicz, K. Twardowski, PWN, Warszawa 1977 Immanuel Kant, Uzasadnienie metafizyki moralności, przeł. Mścisław Wartenberg, Wydawnictwo ANTYK, Kęty 2001 Tomasz Hobbes, Lewiatan czyli materia, form a i władza państwa kościel nego i świeckiego, przeł. Czesław Znamierowski, PWN, Warszawa 1954 Immanuel Kant, Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego, tłum. B. Ga węcki, PWN, Warszawa 1955 Jan Jakub Rousseau Umowa społeczna, przeł. i opracował Jan Maciej Starzewski, Kraków 1927, nakładem Krakowskiej Spółki Wydawniczej Jan Jakub Rousseau Dwa traktaty o rządzie, przeł. Z. Rau, PWN, Warsza wa 1952 Friedrich Nietzsche, Tako rz.ecz.e Zaratustra, przeł. W. Berent, wydawnic two „bis”, Poznań 1995
223
Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna, przeł. Wacław Berent, Konrad Drze wiecki, Leopold Staff, Stanisław Wyrzykowski, Wydawnictwo „bis”, Warszawa 1991 William James, Pragmatyzm, przeł. W. M. Kozłowski, Warszawa 1911 L. Wittgenstein, Tractatus lógico-philosophicus, przeł. B. Wolniewicz, PWN, Warszawa-Kraków 1970 Edmund HusserL Idee czystej fenomenologii i fenomenologicznej filozofii, przeł. Danuta Gierulanka. PWN, Warszawa 1961 Jean-Paul Sartre Byt i nicość [w:] Absolutna wolność bytu, cz. IV, rozdz. Filozofia egzystencjalna, L. Kołakowski, K. Pomian, PWN, 1965, stro ny 352-353 • •• • • ’ Plutarch, Moralin, przeł. Zofia Abramowie/owa, PWN, Warszawa 1988 Wielka encyklopedia fizyki, PWN Thomas Kuhn, Struktura rewolucji naukowych, przeł. H. Ostromęcka, PWN, Warszawa 1968 Albert Einstein, List do Maxa Bohra 1926 [w:] łan Stewart, Czy Bóg gra w kości?, przeł. Michał Tempczyk, PWN, Warszawa 1994 Ernst Haeckel Zasady morfologii ogólnej, przeł. Jakub Nowakowski, Fry deryka Piątek. PWN, Warszawa 1960 Ego i Id [w:] Poza zasadą przyjemności, przeł. Jerzy Prokopiuk, PWN, Warszawa 1976 Sigmund Freud Życie seksualne, przeł. Robert Reszke [w:] Dzieła, t. V, Wydawnictwo KR, Warszawa 1999 Sigmund Freud Poza zasadą przyjemności, przeł. Jerzy Prokopiuk, PWN 1976 Carl Gustav Jung, Archetypy i symbole [w:] Pisma wybrane, przeł. Jerzy Prokopiuk, Czytelnik, Warszawa 1993 Ferdinand de Saussurc, Kurs językoznawstwa ogólnego, przeł. Krystyna Kasprzyk, wyd. II, PWN, Warszawa 1991 O gramatologii, przeł. Bogdan Banasiak, Wydawnictwo KR, W-wa 1999 Marshall McLuhan, W ybór tekstów, Wydawnictwa Zysk i S-ka Adam Smith. Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów; prze kład A. Prejbisz, PWN, Warszawa 1954 Adam Smith Theory o f Moral Sentiments (1759) Karol Marks Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa, Wstęp (1844), [w: j Dzieła K. Marks, F. Engels, t. 1, Książka i Wiedza, War szawa 1968 Thorstem Veblen, Teoria klasy próiniaczej, rozdział 4, przeł. Janina Frentzcl-Zagórska, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA, Warsza wa 1998 J. M. Keynes Ogólna teoria zatrudnienia, procentu pieniądza, PWN, War szawa 1985 C. Northcote, Prawo Parkinsona albo w pogoni za postępem, przekład Ju liusz Kydryński, Książka i Wiedza, Warszawa 1961