Rafał Tomański Made in Japan
Autor: Rafał Tomański Redaktor prowadzący: Paweł Sondej Redakcja: Iwona Baturo | baturo.pl Korekta: Barbara Faron Projekt graficzny: Dawid Kwoka Projekt okładki: Jan Paluch Skład: Iwona Baturo | baturo.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli. Autor oraz wydawnictwo Helion dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawnictwo Helion nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce. Wydawnictwo Helion ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel.: 32 2309863 e-mail:
[email protected], księgarnia internetowa: http://bezdroza.pl Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres: http://bezdroza.pl/user/opinie/?bemaja_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję. Wydanie I ISBN: ePub: 978-83-246-8578-3, Mobi: 978-83-246-8579-0 Copyright © Rafał Tomański Copyright © Helion, 2013 Poleć książkę Kup w wersji papierowej Oceń książkę Księgarnia internetowa Lubię to! » nasza społeczność
Wstęp
Wydaje się, że 11 marca 2011 roku na zawsze zmienił bieg japońskiej historii. Potężne trzęsienie ziemi, piąte co do wielkości w historii sejsmologii korzystającej z bardziej czułych urządzeń, pochłonęło ogrom lądu i mnóstwo istnień ludzkich oraz przyczyniło się do uszkodzenia elektrowni atomowej w Fukushimie. Gdyby nie to ostatnie, katastrofa, oprócz siły, nie różniłaby się od innych niszczycielskich zdarzeń wynikających z położenia Japonii. Archipelag wysp leży na tak zwanym pacyficznym pierścieniu ognia, styku kilku płyt tektonicznych, które znajdują się w ciągłym ruchu i wywołują wstrząsy. Powierzchnia Japonii drży kilkaset razy dziennie, a co kilkanaście lat zdarzają się drgania, które niszczą jakieś miasto. Tak było w 1923 roku w Tokio i całym regionie Kantō – trzęsienie przyniosło prawie 143 tys. ofiar, przesunęło też o pół metra posąg Wielkiego Buddy w Kamakurze. W 1995 roku, gdy wielkie wstrząsy przetoczyły się przez miasto Kobe, zginęło blisko 6,5 tys. osób. Takich katastrof, mniej lub bardziej niszczycielskich, w japońskiej historii można znaleźć wiele, ale po każdej kraj był w stanie się dźwignąć – odbudowywano domy, przywracano miejsca pracy i wykonywano obowiązki z jeszcze większym zaangażowaniem. Żaden inny kraj na świecie nie doświadczył również podwójnej detonacji bomby atomowej. Nawet po takiej tragedii Japończycy zdołali się pozbierać. Potrafili tak wyśrubować nowe standardy, że w dużej mierze były one przez lata niedoścignionymi wzorami dla innych. Ten czas jednak minął. Szybka odbudowa zniszczeń była możliwa, bo Japończycy wierzyli w swą siłę jako narodu. Nie potrzebowali motywacji ani liderów, którzy mozolnie wkładaliby im do głowy konieczność niepoddawania się. Pracowali sami, wierząc, że robią dobrze, bo po swojemu. Wydarzenia z 11 marca 2011 roku zmieniły ten stan rzeczy. Trzęsienie ziemi wywołało tsunami, które
uszkodziło elektrownię atomową, a z tym – jak się okazało – Japończycy nie potrafili sobie poradzić. Nieudolne działania, paraliż decyzyjny w komórkach odpowiedzialnych za szybkie reagowanie, niedostateczne informowanie mieszkańców stref zagrożonych promieniowaniem, chaotyczne ruchy, które czasami przypominały rozkazy dzieci bawiących się w piaskownicy – tak w skrócie wyglądała reakcja rządu na atomowe zagrożenie. Świat patrzył na to ze zdumieniem. Okazało się, że nowoczesna, skomputeryzowana i zrobotyzowana Japonia nie ma automatów, które byłyby w stanie posprzątać atomowe odpady za człowieka. Roboty te trzeba było sprowadzić z Francji i Stanów Zjednoczonych. Skażone cezem ryby odkrywano tysiące kilometrów od japońskich wybrzeży, co mogło zagrozić popularności sushi na świecie. Swoisty znak czasów – sushi zawdzięczało swoją popularność w Japonii wstrząsom z 1923 roku (podawany na zimno ryż z rybą zastąpił wówczas dania na ciepło, niedostępne, gdy zniszczona stolica podnosiła się z gruzów), a trzęsienie ziemi z 2011 roku mogło je wykreślić z menu. Niezniszczalna Japonia okazywała się kolosem na glinianych nogach.
Odprawa straży pożarnej © Rafał Tomański
Gdy przyszedł czas podsumowań, świat po raz drugi przecierał oczy ze zdumienia. Specjalna komisja utworzona do oceny wypadków w Fukushimie (Fukushima Nuclear Accident Independent Investigation Commission, dosłownie: Niezależna Komisja do Zbadania Nuklearnego Wypadku w Fukushimie) po półrocznej pracy, przeprowadzeniu 900 godzin rozmów z tysiącem osób, stwierdziła, że katastrofa miała swoje źródło w… japońskiej mentalności. Nazwano rzeczy ostro po imieniu, o wiele ostrzej niż można się było spodziewać po delikatnych z natury Japończykach. Naród, który zamiast „kocham” używa słowa „lubię”, a jeśli czegoś nie lubi, oznajmia to, tworząc z naszego punktu widzenia językowe potworki w rodzaju „to nie jest tak, że tego nie lubię, ale…”, tym razem powiedział wprost – wypadek w Fukushimie jest całkowicie made in Japan. Wynikł ze struktury japońskiego społeczeństwa, obnażył jego wady i powinien stać się lekcją na przyszłość. Takich stwierdzeń nikt się nie spodziewał. Made in Japan przestaje więc być powodem do dumy. „Japoński” zaczyna oznaczać coś do zmiany, coś pogmatwanego, trudnego do zrozumienia, brzemiennego w skutki. Dla osób, które miały do
czynienia z Japończykami, nie jest to jednak zaskoczeniem. O zmianie w mentalności obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni nie mówiło się wprawdzie głośno i otwarcie, ale widać ją było w codziennych kontaktach. Dla tych, którzy Japonię znają tylko z filmów Kurosawy, kojarząc ją przede wszystkim z zawsze honorowym samurajem, zjawisko to może być jednak szokujące. Oto bowiem staje przed nimi kraj słaby, zagubiony w meandrach własnej kultury. Parafrazując słynne zdanie z filmu Poszukiwany, poszukiwana Stanisława Barei o zawartości cukru w cukrze, można śmiało zapytać, ile z Japończyka jest dziś w mieszkańcach Kraju Kwitnącej Wiśni. Odpowiedź będzie pesymistyczna: Japonia traci swoją odmienność i coraz gorzej odnajduje się we współczesnym świecie. Zacznijmy jednak od początku. 11 marca 2011, godzina 14.46 czasu japońskiego (6.46 rano w Polsce). Niedaleko wschodniego wybrzeża wyspy Honshū na wysokości półwyspu Oshika w rejonie Tōhoku zaczynają się wstrząsy. Ruszają transmisje telewizyjne, helikoptery na żywo przekazują widoki nadciągającej fali. W internetowym serwisie gazety „Puls Biznesu” na bieżąco komentuję wydarzenia.
Fala tsunami z 11 marca 2011 roku © Kyodo/Xinhua Press/Corbis
KIKI = KIKAI, czyli co cię nie zabije,to cię wzmocni. Po japońsku
Kiki to po japońsku „katastrofa”. Zapisuje się to słowo dwoma znakami oznaczającymi „niebezpieczeństwo” i „maszynę”. Ponieważ język japoński jest pełen wieloznaczności, kilka kresek znaku poza „maszyną” oznacza też „moment”. W połączeniu ze słowem kai (zapisywanym znakiem „spotkanie”) kiki daje „szansę” – kikai. Sytuację po trzęsieniu ziemi opisuje się w Japonii właśnie tymi dwoma słowami: kiki powinna przerodzić się w kikai. Ze wszystkiego należy wyciągać wnioski, by nie popełnić tych samych błędów w przyszłości. A jest co poprawiać. Tuż po katastrofie pojawiły się głosy krytykujące działania rządu w elektrowni w Fukushimie. Dwa tygodnie po wstrząsach blisko 60% Japończyków krytykowało opieszałość Tokyo Electric Power Company (TEPCO), firmy zarządzającej elektrownią, i chaos informacyjny. Informowano o poziomach radioaktywności przekraczających normy miliony razy, by wycofać się z tych informacji kilka godzin później. Sięgano po rozmaite wynalazki, które, gdyby nie powaga sytuacji, wyglądałyby komicznie. Polewano budynki reaktorów wodą z helikopterów i wozów strażackich, a nawet zastanawiano się, czy nie przykryć elektrowni syntetyczną tkaniną mającą zatrzymać promieniowanie. Najważniejsze, że po kilku tygodniach paradowania w niebieskich kombinezonach rodem z warsztatu samochodowego (sagyougi, dosłownie „odzież robocza” – według polityków ubranie, które pokazuje narodowi, że władza bardziej się stara), politycy włożyli wreszcie garnitury i wrócili do swoich zwykłych ról. Był to znak, że sytuacja w Fukushimie zaczęła się normować. Za każdym razem, gdy trzęsie się mocniej, japońscy naukowcy przypominają o elektrowni atomowej Hamaoka,
uznawanej za najniebezpieczniejszą w Japonii. Położony 200 kilometrów na zachód od Tokio zakład zbudowano w najmniej fortunnym miejscu, na styku dwóch dużych płyt tektonicznych. Został zaprojektowany tak, by wytrzymać trzęsienia ziemi dochodzące do 8,5 stopnia w dziewięciopunktowej skali Richtera, ale Katsuhiko Ishibashi, profesor z uniwersytetu w Kobe, apeluje o jak najszybsze jego zamknięcie.
Zniszczenia dotknęły wielu centrów przemysłu © Issei Kato/Pool/Corbis
Uważa, że nawet znacznie mniejsze wstrząsy mogą spowodować kłopoty. Jako przykład sejsmolog podaje awarię Kashiwazaki-Kariwy, największej elektrowni atomowej na świecie. Po trzęsieniu o sile zaledwie 6,6 stopni w skali Richtera, które nawiedziło okolice Niigaty w lipcu 2007 roku, trzeba było ją zamknąć na prawie dwa lata. Pomimo mniejszej siły wstrząsów, przyspieszenie podłoża przekroczyło ponad dwukrotnie bezpieczny dla elektrowni poziom. Profesor Ishibashi nazwał elektrownię Hamaoka „terrorystą-kamikaze”, który może wywołać efekt nuklearnego domina. Mówił o scenariuszu jak z katastroficznego filmu: wstrząsy, przegrzanie elektrowni czy nawet rozszczelnienie reaktora, radioaktywne skażenie, ewakuacja milionów mieszkańców. Coś podobnego do Fukushimy, tyle że na większą skalę.
Na tereny zagrożone promieniowaniem dowożono pracowników autokarami © David Guttenfelder/Pool/Corbis
Genpatsu shinsai, bo tak po japońsku nazywa się teoria profesora Ishibashiego (dosłownie „energia atomowa” i „katastrofa trzęsienia ziemi”), powstała 14 lat temu. Przez ten czas naukowiec próbował zmienić standardy projektowania elektrowni atomowych i oceny ryzyka. Bezskutecznie. Podał się do dymisji, gdy rządowa komisja odrzuciła jego sprawozdanie. Za winnego nieprawidłowości w Kashiwazaki profesor uznał TEPCO. Wcześniej, w 2002 roku, okazało się, że to samo TEPCO sfałszowało prawie wszystkie raporty o stanie bezpieczeństwa 17 elektrowni atomowych. Sprawa wyszła na jaw tylko dlatego, że nieprawidłowości zgłosił amerykański inżynier pracujący dla japońskiej spółki. Kierownictwo TEPCO podało się wtedy do dymisji, a ponieważ nie dowierzano już żadnym dokumentom dostarczanym przez plączącą się w zeznaniach firmę, na przełomie lat 2002 i 2003 wyłączono wszystkie jej reaktory. Łącznie z Fukushimą. Co ciekawe, nie doszło wówczas do przerw w dostawach energii. TEPCO stanęło na wysokości zadania, zamówiło dodatkowe dostawy gazu do elektrowni cieplnych i tak pokierowało przepustowością sieci elektrycznej, że mieszkańcy Japonii nie musieli się borykać z ograniczeniami. Pomogła też łagodniejsza niż zwykle zima. Problemy z zaopatrzeniem w energię, których doświadczało Tokio i jego okolica po trzęsieniu ziemi w 2011 roku, nie wynikały wyłącznie z unieruchomienia Fukushimy. Sześć uszkodzonych reaktorów Daiichi (czyli elektrowni nr 1) dałoby się zastąpić przez siłownie zasilane węglem i gazem, ale one także ucierpiały. Wiele wymagało gruntownej przebudowy. Po marcowym kataklizmie w Japonii pojawiły się głosy, że warto w ogóle zrezygnować z energii atomowej. Argumentowano, że scenariusze pisane przez naturę zawsze okazywały się gorsze od naukowych symulacji, a w kraju trudno znaleźć miejsce wolne od trzęsień ziemi. Japonia nie może sobie jednak pozwolić na całkowite pozbycie się tego źródła energii. Pierwszy powód to bezpieczeństwo energetyczne – kraj doświadczył w swojej historii embarga na dostawy ropy i wie, że takiego paliwa może po prostu nagle zabraknąć. Tymczasem własnych zasobów węgla czy ropy
Japonia nie ma. A gaz? Rząd, toczący z Chinami spór o złoża na Morzu Żółtym, może być spokojny o ten surowiec tylko w pobliżu Okinawy. Można jeszcze inwestować w energię odnawialną i budować zespoły wiatrowych turbin. Niestety, energia wiatrowa czy słoneczna nie gwarantuje stałego poziomu dostaw. Nie ma przecież pewności, że będzie mocno wiało w godzinach zwiększonego poboru mocy albo że baterie słoneczne naładują się dostatecznie, by zaspokoić potrzeby miast pełnych nowoczesnych technologii. Brakuje zresztą miejsca na turbiny (kraj jest zbyt górzysty), zapewne pojawiłyby się też zarzuty o psucie krajobrazu i hałas. Ale czy nie można ulokować elektrowni wiatrowej w najmniej zaludnionych terenach, na północy wyspy Hokkaidō? Według wyliczeń, tamtejszy wiatr mógłby dostarczać jedną dziesiątą energii potrzebnej Japonii. Powstały na dalekiej północy prąd trzeba by jednak dostarczyć na południe, a linie energetyczne łączące wyspę Hokkaidō z Honshū nie byłyby w stanie temu podołać. Co gorsza, Japonia od półtora wieku nie ma jednolitej sieci energetycznej. Pół kraju bazuje na europejskiej częstotliwości prądu 50 Hz, a pół – na amerykańskiej, 60 Hz. Podział wynika z historycznych zaszłości. W drugiej połowie XIX wieku do Japonii sprowadzono amerykańskie generatory i ustawiono w dwóch gospodarczych centrach kraju – Tokio i Osace. Gdy pierwszy się popsuł, zastąpiło go urządzenie z Niemiec. Do niedawna problem różnych częstotliwości prądu nie wydawał się ważny, obecnie jednak bariera dzieląca energetyczną mapę kraju mniej więcej na linii miast Shizuoka i Nagano, niezwykle utrudnia wewnętrzny przesył energii. W 2010 roku z elektrowni atomowych pochodziło 33,6% zużywanej energii w Japonii, elektrownie cieplne wytwarzały 62%, wodne – 6,4%, a geotermalne – 0,3%. Dla porównania we Francji blisko 80% zapotrzebowania zaspokajają reaktory jądrowe (a przecież Francuzi mają tylko o cztery reaktory więcej niż Japonia). Dlaczego w Kraju Kwitnącej Wiśni nie może być podobnie? Oprócz względów bezpieczeństwa ważne jest to, że w wypadku atomówki nie można skorzystać z szybkiego wygaszenia reaktora. Stwarza to problem nadprodukcji. Japonia nie eksportuje prądu za granicę, Francja natomiast wysyła 15–17% wytwarzanej energii do sąsiednich krajów. Rząd w Tokio musi sobie poradzić z energią atomową i zweryfikować normy dotyczące bezpieczeństwa takich elektrowni. W rejonie, który drga kilka razy dziennie, ostrożność jest sprawą najważniejszą. Tak by kiki mogła stać się kikai na bezpieczną przyszłość.
Co różni media polskie i japońskie
Wystarczy przejrzeć nagłówki prasowe dotyczące katastrofy z 11 marca 2011 roku, by uzmysłowić sobie różnice w podejściu do tematu polskich i japońskich mediów. Kiedy nasze gazety alarmowały: Groźba eksplozji w Fukushimie – trwa paniczna akcja, japońska agencja Kyodo pisała: Azot bez problemu wprowadzony do reaktora nr 1; gdy u nas czytaliśmy: Nagrania z trzęsienia ziemi. „Tajemnicze niebieskie światło”, tamtejsza stacja NHK rzeczowo tłumaczyła źródło niebieskiego błysku (wyładowania na uszkodzonych podczas wstrząsu transformatorach). Swoje dokładały „Fakt” i „Super Express”, przygotowujące Polaków na nadejście atomowej chmury. Internauci, zniechęceni tym wiecznym szukaniem sensacji, nie przebierali w słowach na forach. Jeden z komentarzy doskonale ilustruje ciągłą skłonność polskich mediów do przesady. Cytuję: „nagłówek: Zagrożenie wybuchem | w tekście: niewielkie; nagłówek: Mamy wielką obniżkę cen | w tekście: w USA; nagłówek: Zbliża się katastrofa | w tekście: za 100 milionów lat; nagłówek: Wszyscy do schronów | w tekście: krzyczeli w czasie II wojny światowej; nagłówek: Napromieniowana cała ziemia | w tekście: ale nieszkodliwie”. Kiedyś dostałem propozycję pracy od jednego z głównych portali na stanowisko redaktora serwisu wiadomości. Nikt nie zamierzał sprawdzać jakości mojego pisania, miałem jedynie przygotować pięć nagłówków, takich, które by przykuwały uwagę i zachęcały do kliknięcia. Bo liczy się tylko to – kliknięcie. W Japonii jest zupełnie inaczej. Wystarczy na chwilę włączyć kanał NHK w internecie, by znaleźć się w telewizyjnym świecie zupełnie odmiennym od naszego. Podczas wydarzeń w marcu 2011 roku w telewizyjnym studiu specjaliści tłumaczyli rozwój sytuacji w Fukushimie – wszystko na makietach jak z wystawy restauracji sushi. Dokładnie odwzorowano zniszczenia każdego z reaktorów na
dioramie. Nie ma tu zwyczaju pokazywania ogromnych infografik czy korzystania z techniki blue box, jaką znamy z TVN24. Wszystko demonstrowane jest na tabliczkach, a prowadzący ma specjalny wskaźnik-strzałkę, niczym Adam Słodowy w swoich programach.
Japończycy w chwilach zagrożenia zachowują spokój © Damon Coulter/Demotix/Corbis
Telewizyjny materiał pokazuje, że jeden z reaktorów jest polewany wodą z czerwonego wozu strażackiego? Na makiecie mamy przedstawiony identyczny model sikawki i proces gaszenia pożaru w reaktorze nr 4. Kolejna plansza – przekrój poprzeczny reaktora, który kojarzy się z widokiem katedry Notre Dame czy Bazyliki św. Piotra z przewodników Wiedzy i Życia – i oto ekspert tłumaczy nam, że pojemnik z przegrzewającymi się prętami został odsłonięty i można go gasić z powietrza. Inna relacja, tym razem o poziomach promieniowania. Tajemniczo brzmiące siwerty i bekerele (kolejny ekspert mówi, że ich przeliczanie jest niezwykle trudne), a na planszy cząstki radioaktywne
wnikające w ciało jak jakieś pasożyty. Przenosimy się na konferencję, podczas której japońskie ministerstwo podnosi limity dawki promieniowania ze 100 do 250 milisiwertów dla pracowników ratujących Fukushimę. Pada pytanie, czy nie będzie to kosztem ich zdrowia? Odpowiedź jest zwięzła: „Nie, wierzymy, że takie dawki nie zaszkodzą ekipom ratunkowym”. W telewizyjnym studiu pojawia się natomiast specjalna plansza z dawkami promieniowania przyczepionymi do tekturki niczym magnesy do lodówki. Gdy TEPCO pompowało szkło wodne w jeden z przeciekających kanałów pod reaktorem nr 2, stacja NHK pokazywała, jak ta tajemnicza substancja się zachowuje. Wszystko na spokojnie, bez patosu i łapania się za głowę w stylu „olaboga”, tak typowego dla naszej telewizji. Wiadomo, że trzęsienia ziemi nie można przewidzieć. Ale wiadomo również, że taki kataklizm któregoś dnia nawiedzi Japonię. Trzeba więc być zawsze przygotowanym. Stąd 14 helikopterów, 67 wozów transmisyjnych i 460 kamer rozmieszczonych w różnych miejscach kraju. Do tego słynne japońskie systemy ostrzegania sprzężone z meldunkami agencji prasowych. Wiadomość o zagrożeniu generowana jest automatycznie – dane ze stacji sejsmograficznych zostają błyskawicznie przekazane do systemu informacyjnego, a komunikacja odbywa się tak sprawnie, że przeciętnie po kilku sekundach od zarejestrowania pierwszych wstrząsów prowadzący na antenie podaje o nich komunikat. W 2011 roku też tak było. Zadziałał system ostrzegania przed trzęsieniem – 3 sekundy po pierwszych wstrząsach na ekranach telewizorów i komórek pokazały się komunikaty, nadano je także w radiu. Sprawdził się również wykrywacz tsunami – czujniki umieszczone na dnie oceanu są w stanie zarejestrować falę o wysokości centymetra, a co dopiero 10 metrów! Dzięki temu mieszkańcy zagrożonych terenów mieli 15 minut na ewakuację, ostrzeżenie dostali już 9 minut po wstrząsach.
Niszczycielska fala porywała samochody… © Xinhua/Xinhua Press/Corbis
… i zalewała całe osady © Kyodo/Xinhua Press/Corbis
W Japonii wszyscy wiedzą, jak się w takich wypadkach zachować. Od dziecka są uczeni, że na każdy wstrząs składają się fale pierwotne i wtórne. Dzieciom tłumaczy się to na przykładzie dwóch postaci z kreskówki – małego zielonego P (od angielskiego primary, „pierwszy”) i dużego różowego S (od secondary, „wtórny”). Niszczycielski S przemieszcza się z prędkością 4 kilometrów na sekundę i przychodzi z pewnym opóźnieniem po w miarę delikatnym P. Każdy potrafi wyliczyć, ile czasu zostało do uderzenia, w zależności od tego, jak daleko jest się od epicentrum. W 2011 roku do Sendai (130 km) fale dotarły po 32 sekundach, Tokio natomiast (370 km od źródła) odczuło wstrząsy po około 90 sekundach. Nic nie działa tak skutecznie jak zachowania odruchowe. Ale żeby można było w sytuacji krytycznej zachować się jak automat, trzeba najpierw wszystko przećwiczyć dziesiątki razy. Właśnie dlatego w tokijskiej centrali NHK próbne alarmy przeprowadza się codziennie po emisji ostatniego programu. A ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, dla pewności ćwiczy się to samo w biurze telewizji w Osace (na wypadek, gdyby oddział w stolicy został pozbawiony łączności). Szybka reakcja może uratować komuś życie. Pamiętacie przerażający obraz nadciągającego tsunami? Cały świat zobaczył potężną falę „na żywo” dzięki helikopterowi stacji NHK. Dyżurujący kamerzysta, zawsze na posterunku, wystartował śmigłowcem kilka minut po pierwszych wstrząsach. Wszystko działo się tak szybko i tak automatycznie, że ekipa – owszem – wystartowała, nie miała już jednak gdzie lądować. Tsunami zamieniło w tym czasie lotnisko w Sendai w gruzowisko. Spokój japońskich mediów fascynuje wszystkich. Amerykański „Washington Post” przyjrzał się nawet działaniom NHK dokładniej. Wypytano zagranicznych korespondentów o ich odczucia odnośnie japońskiego dziennikarstwa. Steve Herman, reporter „Voice of America”, który doniesienia o katastrofie oglądał w Seulu, opowiadał, że widział już niejedną relację z trzęsienia ziemi w Japonii, nigdy jednak nie słyszał łamiącego się głosu spikera NHK. Aż do 2011 roku. To właśnie po tym zorientował się, że Japonię dotknął prawdziwy kataklizm.
Rzeczywiście, prowadzący japońskiej telewizji relacjonują wszystko beznamiętnym tonem, rzeczowo, stosując odpowiednie słowa. Podczas relacji z katastrof nie używa się określeń „ogromny” czy „poważny”, unikając pochopnego oceniania sytuacji. Nawet kiedy kamera pokazywała słup dymu wydobywający się znad potrzaskanego budynku jednego z reaktorów w Fukushimie, ze studia płynął spokojny głos informujący, że „słyszano odgłosy eksplozji”. Japońskie media są jak naukowcy, którzy bazują wyłącznie na tym, co można zmierzyć i ocenić. Nie ma w nich miejsca na spekulacje. Szef stacji NHK Tamaki Imai jest świadom odpowiedzialności, jaka spoczywa na informacyjnym medium. Doskonale wie, jak wiele może zależeć od rzetelnie przeprowadzonej relacji. Kiedy po widokach sunącego tsunami i drgających wieżowców przyszedł czas na relacje ze zniszczonych terenów, japońskie kamery pokazywały jedynie sterty gruzów i potrzaskane domy. Żadnych rozpaczających ludzi. Kilka dni po wstrząsach chińskie gazety pytały wprost: „Gdzie są ciała?”, nie mogąc zrozumieć, dlaczego tragedia przedstawiana jest w taki sposób. Japońska telewizja nie pokazywała cierpienia, gdyż zmarłym należy się szacunek. Nie szukała też taniej sensacji. Zamiast tego można było zobaczyć młodych ludzi, którzy w hali gimnastycznej przerobionej na tymczasowe schronienie przygotowywali ogromny napis: „Nie poddamy się, liczy się życie!”. Albo poznać historię dzielnego japońskiego psa, który doprowadził ratowników do swojego mniejszego kolegi. To ostatnie dla Japończyków miało wręcz symboliczne znaczenie, przywodziło na myśl pieska Hachiko, który czekał na swojego pana prawie dziesięć lat w tym samym miejscu. W centrum dzielnicy Shibuya wierny zwierzak ma nawet swój pomnik. To popularne miejsce spotkań. Japońskie media pozwalają sobie na emocje tylko w jednej sytuacji – gdy nadciąga zagrożenie i na monitorach ukazuje się informacja o głównych wstrząsach mających nadejść dosłownie za kilka sekund. Wówczas prezenter podnosi głos. To czas szybkich, urywanych komentarzy, gardłowych dźwięków, mocniejszej artykulacji. Komunikat musi być usłyszany, musi wybić się ponad pozostałe informacje podane z kojącą intonacją. Chodzi przecież o ludzkie życie. Tu nie ma miejsca na żarty.
Flyjini wyjeżdżają, ale wiśnie kwitną
Świątynia Yasukuni w Tokio © Scirocco340 / Shutterstock.com
Pamiętacie Szoguna z Richardem Chamberlainem? Historia dzielnego pilota Johna Blackthorne’a, którego los rzucił do feudalnej Japonii, była jednym z najbardziej znanych seriali w polskiej telewizji w latach osiemdziesiątych. Nauczyliśmy się wtedy słowa anjin san, czyli „pan pilot”, „nawigator”, bo tak Japończycy nazywali głównego bohatera (nazwisko Blackthorne było zdecydowanie za trudne do przełożenia na kilkadziesiąt sylab języka japońskiego). W 2011 roku w Japonii powstał nowy termin, o którym warto tu wspomnieć – flyjin. Kto to taki? Podzielmy słowo na części. Fly to angielskie „latać”, a jin to po japońsku „człowiek”. Dlaczego „latający człowiek”? Po pierwsze, rymuje się z gaijin, japońskim słowem oznaczającym cudzoziemca („zewnątrz” plus „człowiek”, czyli ktoś z zagranicy), przeważnie o niezbyt pochlebnym znaczeniu. Po drugie, dotyczy cudzoziemców, którzy na wieść o nuklearnym wypadku zamawiali taksówkę na najbliższe lotnisko. Słówko flyjin powstało prawdopodobnie 17 marca, sześć dni po trzęsieniu ziemi. Zadebiutowało na Twitterze. Zostało użyte przez jednego z jego użytkowników, który określił w ten sposób cudzoziemców masowo opuszczających Tokio. Na wieść o możliwym skażeniu stolicy Japonii pracownicy ambasad Szwajcarii, Niemiec i Austrii zostali przeniesieni do Osaki, Kobe lub Hiroszimy, niektóre kraje całkowicie zamknęły swoje placówki (zdecydowały się na to 23 państwa), inne zaleciły wyjazd (Francja; jeżeli mocarstwo atomowe zaleca wyjazd, może lepiej posłuchać), a jeszcze inne ewakuowały rodziny dyplomatów i wojskowych (USA). Masowe zjawisko wymagało nazwania, a ukute wyrażenie szybko zrobiło karierę wśród dziennikarzy i użytkowników mediów
społecznościowych.
Kłęby czarnego dymu unoszące się nad zniszczonymi obszarami © KYODO/Xinhua Press/Corbis
Wkrótce potem w światowej prasie zaczęły się pojawiać opowieści flyjinów. O tym, że Goldman Sachs groził utratą pracy za wyjazd z biura w Tokio, że japońskie firmy sprawdzały, czy zagraniczni pracownicy są rzeczywiście obecni na spotkaniach, a zagraniczni pracownicy bawili się z nimi w ciuciubabkę, przylatując do tokijskich biur tylko na owe meetingi. Oczywiście, można się zastanawiać nad wiarygodnością tych historii, ale fakty pozostają nieubłagane. Japońskie władze imigracyjne mówiły o 160 tys. cudzoziemców, którzy opuścili Japonię zaraz po kataklizmie (to o 140 tys. więcej niż w analogicznym okresie 2010 roku – do takich danych dotarł „Economic Times”). Zmalał także ruch turystyczny. Między 11 a 31 marca na tokijskie lotnisko Narita przybyło o 75%
mniej turystów niż rok wcześniej. Japońska Agencja Turystyki, która liczyła na kolejne znakomite miesiące w branży – w 2010 roku do kraju zawitała rekordowa liczba 8,61 mln cudzoziemców – musiała zweryfikować prognozy (a te zakładały blisko 11 mln odwiedzających). W 2011 roku flyjini wprawdzie wyjechali, ale życie w Japonii toczyło się dalej. W marcu jak co roku na dziedzińcu słynnej świątyni Yasukuni w Tokio zakwitły wiśnie (z najpopularniejszego gatunku somei yoshino). Japońska Agencja Meteo mogła więc, zgodnie ze zwyczajem, oznajmić, że pora kwitnienia rozpoczęła się na dobre.
Strach ma skośne oczy
Delaminacja – z pozoru niewinne słowo. Kojarzy się z rozwarstwieniem czy zrywaniem laminatu. Pojęcie to funkcjonuje także w geologii i wtedy nie oznacza już tak banalnej rzeczy. Kilkanaście kilometrów pod powierzchnią ziemi panują tak wysokie temperatura i ciśnienie, że skały przechodzą metamorfozę. Mówiąc w skrócie, stają się coraz cięższe i odrywają od skorupy ziemskiej, tonąc powoli w morzu magmy. Można by o tym spokojnie zapomnieć, gdyby nie to, że proces ten powoduje osłabienie skorupy Ziemi, która staje bardziej podatna na ruchy płyt tektonicznych. W rezultacie ląd może dosłownie zapaść się pod wodę… Taki czarny scenariusz przedstawił w powieści Zatonięcie Japonii Sakyō Komatsu, japoński pisarz science fiction. W 1973 roku jego katastroficzna historia wywołała duże zamieszanie (podobnie jak słynne słuchowisko Orsona Wellsa o lądowaniu kosmitów, które napędziło strachu Amerykanom w 1938 roku) i została później dwukrotnie sfilmowana. W powieści Japonię nawiedza wielkie trzęsienie ziemi, wybuchają wulkany, a wyspom grozi zniknięcie z powierzchni Ziemi. Zjawisko opisane przez Komatsu, choć prawdziwe, nie jest w stanie zagrozić Japonii. W 2011 roku prawdziwym problemem Kraju Kwitnącej Wiśni stała się natomiast elektrownia atomowa w Fukushimie. Wieści z Fukushimy długo nie były dobre. Naprawa reaktorów przedłużała się, zbiorniki z atomowym paliwem grzały raz mocniej, raz słabiej, ekipy robotników (nazywanych samurajami) opadały z sił… Lista problemów związanych z elektrownią z każdym dniem stawała się coraz dłuższa. Do tego doszedł informacyjny chaos. Firma TEPCO, zarządzająca reaktorami, podała przerażającą informację
o poziomie radioaktywności przewyższającym normy 10 milionów razy, by kilka godzin później wycofać się z tego oświadczenia i przeprosić wszystkich za zamieszanie. Promieniowanie okazało się niższe, przekraczało normę „tylko” 100 tysięcy razy. Sytuacji nie poprawiła informacja o radioaktywnej wodzie mogącej przedostać się do oceanu. Specjaliści z TEPCO utrzymywali wprawdzie, że nie ma takiej możliwości, ale w tym samym czasie notowano w przybrzeżnych wodach radioaktywność znacznie większą niż zwykle.
Zniszczenia po przejściu tsunami © Koichi Kamoshida/ZUMA Press/Corbis
Słuchając kolejnych komunikatów TEPCO, przyłapywałem się na myśli, że z boku telewizyjnego ekranu powinna znajdować się specjalna aplikacja pozwalająca odczytywać prawdziwy sens podawanych informacji. Na przykład zdania: „Jest wielce nieprawdopodobne, że zdarzy się X…” lub „Nie podejrzewamy, żeby zaszło X…”, tłumaczyłaby w jeden sposób: „X właśnie się dzieje”. Optymizmu co do wiedzy specjalistów nie widać było nawet u premiera Naoto Kana, który przyznał, że „nie da się przewidzieć dalszego rozwoju wypadków”. Czy można w końcu wierzyć w słowa inżynierów, którzy nie są w stanie zmierzyć dokładnie promieniowania, tłumacząc się, że jest ono za silne? TEPCO od dawna jest na cenzurowanym. Ludzie wciąż pamiętają sprawę fałszowania raportów o stanie reaktorów, choć zdarzyło się to prawie dziewięć lat temu, w sierpniu 2002 roku (kierownictwo złożyło wówczas dymisję). Odnotowano wtedy ponad dwieście uchybień, co poważnie zachwiało pozycją firmy, która działa na japońskim rynku od sześćdziesięciu lat. Ten czwarty producent energii na świecie, po niemieckich E.ON i RWE oraz francuskim Electricité de France (EDF), w ciągu roku sprzedaje ilość energii porównywalną do rocznego zużycia prądu przez Włochy. Telewizja CNN dotarła do informacji sejsmologa Yukinobu Okamury, który dwa lata przed katastrofą z 2011 roku ostrzegał TEPCO o zagrożeniu elektrowni w Fukushimie przez tsunami. Na zarządzie Fukushima Daiichi Denpatsu (japońska nazwa elektrowni atomowej Fukushima nr 1)
analizy potężnego tsunami, które nawiedziło ten rejon w 869 roku, nie zrobiły wrażenia. Zamiast tego skupiono się na wstrząsach z 1938 roku, podczas których zanotowano tylko jedną ofiarę śmiertelną. Wydaje się dziwne, że Japończycy nie zdecydowali się na betonowanie reaktorów w sarkofagach, na wzór tego, co znamy z Czarnobyla. Dlaczego zaryzykowali zdrowie i życie ekip pracujących w Fukushimie? Z czego wynikała ich opieszałość w ocenie sytuacji i powolne reagowanie na napływające informacje? Za każdym razem, gdy widziałem w telewizji ogromne pompy na tle czterech dymiących bloków elektrowni, miałem nadzieję, że wreszcie zapadła decyzja o betonowaniu. Zamiast szarej masy z urządzenia zaczynała jednak lecieć woda i faza schładzania zaczynała się od nowa. Japończycy też byli zdziwienie tymi decyzjami. Według przeprowadzanych wówczas sondaży ponad połowa z nich nie popierała działań w sprawie elektrowni, ale też dokładnie taki sam odsetek doceniał pracę rządu na rzecz zniszczonych terenów. Widać było niesamowite tempo odbudowy dróg, lotniska znów zaczęły przyjmować samoloty, przywracano porządek w dzielnicach. Poparcie dla premiera Naoto Kana wzrosło o 8%. Trudno było przewidzieć, jak bardzo zareaguje na katastrofę gospodarka, natomiast zagrożenie mogło przyjść z niespodziewanej strony – japońskiego modelu dostaw just-in-time (JIT). Słynna strategia – tak dopasować dostawy towaru, żeby nie zalegał on bez potrzeby w magazynach i nie generował kosztów – była wcześniej pożądana przez cały świat. Ale przy nieczynnych fabrykach ze zniszczonych terenów mogła oznaczać kłopoty – brak części do toyot i iPadów. Na zniszczonych terenach wytwarzano także trudne do zastąpienia części nowego tabletu Apple’a – specjalne szkło wyświetlacza oraz bateria zostały stworzone przez Japończyków do tego urządzenia. Ucierpiały również zakłady produkujące mikroprocesory, wafle krzemowe (wytwarza się z nich czipy), żywicę triazynowobismaleimidową (używaną w obudowach wielu układów scalonych) i kości pamięci (zarówno DRAM, jak i NAND). Ponieważ były to produkty stosunkowo niewielkie, przewożone głównie samolotami, ich niedobory na światowym rynku mogły zostać zauważone stosunkowo szybko. Ale Fukushima straszyła także fabryki Toyoty, Nissana, Sony, Canona czy Nikona. Nikt nie wiedział, jak bardzo wzrośnie i jak daleko dotrze skażenie radioaktywne. A kto by chciał jeździć napromieniowanym samochodem albo robić zdjęcia radioaktywną lustrzanką? Wystarczyłby jeden wykryty skażony egzemplarz, by konsumenci na jakiś czas odwrócili się od japońskich produktów. Niektórzy pamiętają zapewne, jak długo zajęło Toyocie oczyszczenie się z zarzutów „afery dywanikowej” (na przełomie lat 2009–2010 w milionach samochodów stwierdzono możliwość blokowania się pedału hamulca o wadliwie montowany dywanik). Tu stawka była jeszcze większa.
Życie na styku płyt tektonicznych
Japończycy potrafią szybko podnieść się po tragedii. Już wiele razy udowodnili, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Kiedy dług publiczny sięgnął 10 bilionów dolarów (dwukrotność PKB, inaczej 80 tys. dolarów na obywatela), a kraj trawiła największa stagnacja od dziesięcioleci, tak że pracodawcy odchodzili od uświęconych tradycją umów o pracę, wydawało się, że gorzej być nie może. A jednak mogło. Sektor ubezpieczeń musiał się zmierzyć z koniecznością wypłaty 35 mld dolarów odszkodowań. Fabryki Hondy, Toyoty i Sony wstrzymały produkcję. Japonia rozważała dostawy prądu z Rosji. Do ogromnego długu państwa trzeba było doliczyć kolejne miliardy dolarów na odbudowę zniszczeń (wstrząsy w Kobe z 1995 roku poza 7 tys. istnień ludzkich kosztowały kraj 100 mld dolarów). Czy trzęsienie ziemi z 11 marca oznaczało początek końca Japonii? Nic podobnego. Dla mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni była to kolejna zaprawa w boju z naturą. Przygotowują się do tego całe życie. Muszą, jeśli chcą przetrwać – Japonia leży na styku trzech płyt tektonicznych, a miejsce najbardziej narażone na wstrząsy znajduje się blisko Tokio. Dlatego już dzieci w przedszkolach uczestniczą w specjalnych ćwiczeniach. Są za małe, by pojąć, co to jest trzęsienie ziemi, zamiast więc słuchać wykładów, biorą udział w zabawach – ratują żabki i celują z sikawek do kręcących się bączków. Mają też do dyspozycji specjalne symulatory trzęsień. Podobne urządzenie znajduje się w warszawskim Centrum Nauki Kopernik i też cieszy się wzięciem wśród dzieciaków. Tyle że u nas służy zabawie, a Japończykom wpaja umiejętność zachowania spokoju podczas kataklizmu, co może im uratować życie.
Trzęsienie ziemi przesunęło całe fragmenty dróg i torowisk © Koichi Kamoshida/ZUMA Press/Corbis
Kiedy ziemia zaczyna drgać, Japończycy spokojnie obserwują otoczenie i chowają się pod biurka. Ich zachowanie wydaje się nam, ludziom z zewnątrz, flegmatyczne, graniczące wręcz z oszołomieniem. Ale oni dobrze wiedzą, co czynią. Chroni ich technika. Japońskie domy są wznoszone na specjalnych pneumatyczno-sprężynowych fundamentach (podobnych do resorów w aucie), a wzmacniane ściany tak giętkie, że budynek kołysze się, ale nie kruszy. Jeżeli już pojawią się ogromne naprężenia, spadające odłamki szkła nie ranią, bo specjalna folia trzyma je w całości (kolejna motoryzacyjna analogia: w Japonii używa się w budynkach podobnych szyb jak w samochodach). Kraj cały czas wyciąga wnioski z przeżytych tragedii. Gdy w 1923 roku zatrzęsła się ziemia pod Tokio, ludzie nie zginęli bezpośrednio od wstrząsów, ale spłonęli w drewnianych domkach. Pożary uśmierciły ponad 140 tys. osób, bo gigantyczne trzęsienie zaskoczyło ich w porze obiadowej. Od tej pory nieustannie przypomina się Japończykom, by wyłączali gaz i nie stawiali szafek obok kuchenek. 1 września, w rocznicę tragedii, w całym kraju odbywają się ćwiczenia przypominające obywatelom wszystko, co o trzęsącej się ziemi należy wiedzieć. W 2011 roku w obchodach Disaster Prevention Day wzięło udział ponad milion osób, w 2012 roku nawet amerykańskie wojsko stacjonujące na wyspach. Bezpieczeństwo instalacji gazowych to oczywiście nie wszystko. W 1995 roku w Kobe setki ludzi udusiło się pod zwałami betonowego gruzu ze zniszczonych starych budynków, które były nieprzystosowane do znoszenia trzęsień ziemi. Ponieważ inżynieria antywstrząsowa wciąż się rozwija, rząd oferuje dotacje na dostosowywanie budynków użyteczności publicznej do nowych norm. Od 1981 roku obowiązuje nowe prawo budowlane. Stąd fundamenty-resory i ogromne wahadła, które chronią drapacze chmur przed zawaleniem, absorbując energię wyzwalaną podczas ruchów skorupy ziemskiej. Ale najważniejsze jest zdyscyplinowanie Japończyków. Odpowiada za nie naukowa teoria. Według szacunków wielkie trzęsienia ziemi zdarzają się w tym rejonie co 100–150 lat. Przewidzieć je jest
równie trudno jak zawał serca, pozostaje jedynie wzmożona i ciągła czujność. Japończycy są w permanentnej gotowości od 1976 roku (wtedy powstała owa teoria). Żyją od czterdziestu lat w przeświadczeniu, że mogą nie wrócić z pracy albo że wagon metra zostanie nagle pogrzebany w tunelu. Poczucie zagrożenia towarzyszy im nawet w pociągach, które uchodzą za bezwypadkowe i są perfekcyjnie strzeżone przez systemy ostrzegania przed nadchodzącym kataklizmem. Wypadki z 2011 roku pokazały, że to wciąż za mało – cztery pociągi zostały dosłownie zmyte z torów i porwane przez fale tsunami. Trudno sobie wyobrazić, co czuje człowiek, któremu przez całe życie towarzyszy myśl, że śmierć może nadejść lada chwila. Japończycy szybko podnoszą się po tragedii. Już wiele razu udowodnili, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych i nie boją się ciężkiej pracy. Z kataklizmu 2011 roku wyciągną kolejne nauki, wymyślą kosmiczną technologię, która pozwoli im jeszcze lepiej zabezpieczyć się przed wstrząsami. Zagłada Japonii pozostaje więc tylko futurystyczną wizją ze wspomnianej już książki Zatonięcie Japonii Sakyō Komatsu.
Lęk przed pomocą z zagranicy
W 2011 roku Japończycy nie mogli sobie pozwolić na odcięcie od pomocy zagranicznej, sytuacja ich przerosła. Amerykański i francuski sprzęt został dostarczony bezpośrednio do Fukushimy. Pojawił się nawet rosyjski statek do utylizacji odpadów radioaktywnych o poetyckiej nazwie „Konwalia” (po rosyjsku „Łandysz”, w japońskich mediach funkcjonował jako „Suzuran”), którego moc przerobowa wynosiła 35 m3 odpadów na dzień. Ale choć w 2011 roku Japończycy skorzystali z zagranicznego wsparcia, wcześniej obudowywali się szczelnym murem, nie do przejścia dla nikogo z zewnątrz. Po trzęsieniu ziemi w 1995 roku nie chciano pomocy z zagranicy. Podobnie było w 1985 roku, kiedy doszło do największej pod względem liczby ofiar katastrofy samolotu. Lot Japan Airlines (JAL) 123 zapisał się w annałach historii awiacji jako najbardziej tragiczny wypadek lotniczy. 12 sierpnia 1985 roku 12 minut po starcie na pokładzie Boeinga 747 z 524 pasażerami doszło do rozszczelnienia grodzi odpowiedzialnej za utrzymanie ciśnienia na rufie. W rezultacie nastąpił wybuch i dekompresja kabiny. Samolot stracił część statecznika pionowego, a do tego hydraulika odpowiedzialna za sterowanie lotu odmówiła posłuszeństwa. Katastrofa była nieuchronna, ogromnym boeingiem nie dało się kierować. Pół godziny po awarii (po czasie i tak o wiele dłuższym niż później odtwarzany na symulatorach) samolot roztrzaskał się o zbocze góry Mikuni. Teren katastrofy był trudno dostępny i akcja ratunkowa stanowiła nie lada wyzwanie. Ale niedaleko miejsca wypadku znajdowała się amerykańska baza wojskowa Yokota. Marines śledzili komunikaty lotu JAL123 i byli gotowi wysłać helikoptery z żołnierzami na pomoc zaraz po wypadku. Japoński rząd stanowczo odmówił. Siły Samoobrony (JSDF – Japanese Self-Defence Forces) same miały sobie poradzić z problemem. W praktyce wyglądało to podobnie jak 26 lat później w Fukushimie.
Siły Samoobrony zamiast od razu ruszyć na miejsce katastrofy, spędziły noc na konstruowaniu tymczasowej bazy, stawianiu namiotów i budowaniu prowizorycznych lądowisk dla helikopterów. Wszystko 63 km od dymiących zgliszczy boeinga. Gdy wreszcie kolejnego ranka znaleziono wrak, okazało się, że kilkunastu pasażerów zmarło nie tyle z powodu odniesionych ran, co z hipotermii, czyli wyziębienia spowodowanego koniecznością spędzenia nocy w trudnych górskich warunkach. Gdyby pomoc nadeszła wcześniej, zapewne dałoby się ich uratować. Japońskie linie lotnicze odmówiły przyjęcia odpowiedzialności za powstałą sytuację, wypłacono jedynie 780 mln jenów rodzinom ofiar. Szef JAL Yasumoto Takagi ustąpił ze stanowiska, a technik odpowiedzialny za dopuszczenie samolotu do startu popełnił samobójstwo. Po tej katastrofie pasażerowie stracili zaufanie do JAL i zaczęli częściej wybierać konkurencyjne linie ANA (All Nippon Airways).
© Rafał Tomański
Właśnie wtedy JAL po raz pierwszy znalazły się w kłopotach. Lata osiemdziesiąte były dla Japonii okresem rozkwitu gospodarczego, a flagowy przewoźnik, jakim od 1972 roku były linie z żurawiem w logo, cieszył się sławą bezkonkurencyjnego. Znak tsurumaru, czyli wspomniany żuraw wpisany w koło, stał się synonimem punktualności, sprawności i poziomu usług, o których marzyły inne przedsiębiorstwa lotnicze na świecie. Na logo wybrano żurawia, gdyż symbolizował lojalność (na wolności ptaki te łączą się w pary na całe życie) i bez trudu pokonywał długie dystanse, nie męcząc się.
Ludzie koczujący w Tokio po katastrofie 11 marca 2011 roku © koi88 / Shutterstock.com
Jednak JAL dostały zadyszki. Sprywatyzowane w 1987 roku, w pierwszej dekadzie XXI wieku trzykrotnie znajdowały się na skraju bankructwa i za każdym razem otrzymywały rządowe dofinansowanie. Początek 2010 roku pogłębił zapaść na rynku i spowodował, że linie po raz kolejny musiały prosić o pomoc. Rząd przeznaczył wówczas na ratowanie przewoźnika 350 mld jenów (około 4,4 mld dolarów). Stanowisko szefa linii lotniczych objął doświadczony menadżer Kazuo Inamori. Twórca sukcesu technologicznego giganta Kyocery i telekomu KDDI dla tego zadania porzucił swoje spokojne pokorporacyjne życie jako… mnich buddyjski. Spółka została wycofana z notowań na tokijskiej giełdzie i rozpoczęto proces restrukturyzacji. Po dwóch latach w JAL zapanowała „wielka harmonia” – na wzór buddyjskiego imienia nowego dyrektora generalnego (Inamori w buddyjskiej szkole rinzai nazywa się Daiwa, czyli „wielka harmonia”). W 2012 roku ponowne wejście na giełdę okazało się triumfem – pod względem wielkości był to drugi po Facebooku debiut roku. Japońskie linie lotnicze chcą pozyskać z oferty publicznej 8,8 mld dolarów. Żeby tego dokonać, JAL musi uzyskać zgodę na odpisanie 4,5 mld dolarów z ksiąg podatkowych. To z kolei wzbudza protest ze strony konkurencji All Nippon Airways. Nie dość, że dotychczasowa polityka rozbudowy istniejących i finansowania nowych japońskich lotnisk bazowała na specjalnym podatku od lotniczego paliwa oraz opłat za lądowania (jednocześnie uderzało to w obu japońskich przewoźników), to jeszcze taki odpis tworzyłby nierówne szanse dla ANA na rynku.
Kolejny przykład japońskiego podejścia, które można by nazwać postawą Zosi Samosi, przynosi straty. JAL nie musiał ogłaszać w 2010 roku bankructwa, miał kilka ofert ze strony amerykańskich linii lotniczych bezpośrednio zainteresowanych dużymi inwestycjami w jego rozwój. Wybrano żmudny proces restrukturyzacji, zredukowano ponad 16 tys. miejsc pracy, stracono ponad dwa lata na okres przejściowy, a w dodatku wciąż nie zmieniła się sytuacja kłopotliwych opłat. Szykowane dla JAL ulgi ze strony rządu sprawią, że konkurencja będzie działać po kosztach i nie wyniknie dla niej z tej sytuacji nic dobrego. Mimo wszystko znalazły się pieniądze na nowe samoloty. Co prawda, zamiast Airbusów A380 zdecydowano się na dreamlinery od Boeinga. I jak wiemy, kłopoty nie polegały jedynie na tym, że boeingi mogą zabierać na pokład o wiele mniej pasażerów niż airbusy (mieszczą jedynie 290 pasażerów, podczas gdy airbusy nawet 500). Uziemiona najnowocześniejsza część floty JAL napotkała na swojej drodze wybuchające litowo-jonowe akumulatory odrzutowców. Na szczęście nie doszło do tragedii, ale japońskie linie lotnicze znów muszą czekać na lepszy czas.
Kizuna – więzi międzyludzkie, słowo 2011 roku
Co roku 7 lipca w Japonii spełniają się życzenia. Wystarczy zapisać marzenia na karteczce i zawiesić papierek na najbliższym krzewie bambusowym. W nocy z nieba zejdą Hikoboshi i Orihime, przeczytają prośbę i ją spełnią. Po polsku para zwie się Altair i Wega – zakochani młodzi, którzy spotykają się tylko raz w roku. W japońskiej wersji legendy dziewczyna tkała wspaniałe szaty (Orihime to dosłownie „tkająca księżniczka”) dla swojego ojca, króla niebios Tenkō. Zajmowała się wyłącznie pracą, dopóki nie spotkała młodego Hikoboshiego. Od tego czasu wolała spędzać czas z ukochanym niż zajmować się strojami ojca. Zagniewany Tenkō rozdzielił więc młodych, ale wspaniałomyślnie pozwolił im spotykać się raz w roku. Spotkania odbywają się jednak nad wielką rzeką, a ponieważ zakochani stoją na jej różnych brzegach, sroki muszą zrobić most z własnych skrzydeł, by młodzi mogli pobyć razem i… zająć się realizacją życzeń. Jeśli pada deszcz, sroczy most nie może się utrzymać. Wtedy zakochani, a wraz z nimi wszyscy oczekujący spełnienia marzeń, muszą czekać kolejne dwanaście miesięcy. W Japonii zwyczaj zawieszania karteczek z życzeniami zwie się Tanabata. Teraz, niczym w hollywoodzkiej produkcji, cofnijmy się w czasie. Przenieśmy się do grudnia 2011 roku. A dokładniej do 12 grudnia, czyli dnia, w którym wybrano kanji roku 2011. Kanji to w języku japońskim kaligrafowany znak, ideogram oznaczający całe słowo/pojęcie. Od kilkunastu lat co roku Japończycy wybierają kanji, które ich zdaniem najlepiej oddaje charakter upływających dwunastu miesięcy. Wiele razy głosowanie wygrywały słowa o wydźwięku pesymistycznym, jak „wojna” (2001), „trucizna” (1998), „upadek” (1997), „oszustwo” (2005) – w sumie osiem razy na siedemnaście lat trwania plebiscytu. W 2011 roku zwyciężył znak kizuna – 絆 – oznaczający więzi
międzyludzkie. W plebiscycie wzięło udział pół miliona osób, a głosujący mieli na myśli jednoczenie się po tragedii z 11 marca 2011 roku. Jak to bywa z trudnym okresem w życiu człowieka, wolimy pamiętać z niego jedynie dobre rzeczy. Symbolem czasu po Fukushimie miała zostać kizuna – troska o innych, rozumienie potrzeb drugiego. Kapłan świątyni Kiyomizudera w Kioto, w której ogłaszane są wyniki plebiscytu, z dużym pietyzmem namalował ten znak na ogromnej tablicy. Tymczasem w Japonii po katastrofie było naprawdę trudno o prawdziwe zrozumienie potrzeb drugiej osoby. Prezentacja kanji 2011 roku przypominała raczej życzenie zapisane na karteczce dla Orihime i Hikoboshiego, niż to, co miało miejsce w rzeczywistości.
Życzenia spisane na kartce wiąże się „na szczęście” na gałęziach drzew © Rafał Tomański
O żadnych więziach kizuna nie było mowy w wypadku dzieci przenoszonych z Fukushimy do innych szkół. Ich rówieśnicy zamiast okazać im sympatię i pomoc, zachowywali się z dużym dystansem. Podchodzono do nich jak do trędowatych, a przecież czekała ich trudna adaptacja do nowych warunków. Bano się ich, bo wyobrażano sobie, że napromieniowane ciała mogą „zarażać” innych. Nic bardziej mylnego. Dzieci i dorosłych przenoszono z okolic Fukushimy dla ich bezpieczeństwa, ponieważ mogło dojść do sytuacji, że dawka szkodliwych siwertów przekroczyłaby tam roczne normy. To z kolei mogło oznaczać ryzyko powikłań zdrowotnych pojawiających się wraz z wiekiem, rozwój nowotworów czy po prostu spowodować duże osłabienie organizmu.
Wielki Budda z Kamakury © Rafał Tomański
Nie tylko rówieśnicy wyżywali się na dzieciach przenoszonych z zagrożonych terenów. Chłopczyk z Minami-Sōmy, który został przyjęty do szkoły w Chibie (niedaleko Tokio), przy całej klasie usłyszał od rozzłoszczonego nauczyciela: „Czy długo będziesz ukrywać, że jesteś z prefektury Fukushima?”. Po tych słowach nikt nie chciał się do niego odzywać. Rada miasta Funabashi, w której znajdowała się szkoła, dowiedziała się o zajściu dzięki anonimowemu telefonowi. Wydano wówczas oficjalne dyspozycje dla pozostałych placówek oświatowych, by przesiedleńcy z Fukushimy byli traktowani z szacunkiem i by okazywano im przyjaźń. Ale choć starano się wzbudzić pozytywne nastawienie do przesiedleńców, strach przed radiacją był często silniejszy. Dziewczynka przeniesiona do prefektury Gunma (środkowa część wyspy Honshū) skarżyła się na całkowitą izolację ze strony klasy i uwagi robione za jej plecami. Z nowymi nikt nie chciał się bawić po lekcjach. Takich przykładów można by oczywiście przytoczyć znacznie więcej. Trudno podać jednoznaczną liczbę ewakuowanych osób z prefektury Fukushima. Niektóre źródła mówią o 62 610 osobach, inne o 56 tys. i dodatkowych 27 tys. dobrowolnych przeniesień spoza strefy zagrożenia. Matki uciekające z dziećmi przed zagrożeniem bały się reakcji ludzi po swoim powrocie. Lokalna społeczność mogła je uznać za samolubne dezerterki i nie powitać z radością. Ewakuowani ludzie organizowali się w grupy (na przykład Matki z Fukushimy), aby nawzajem sobie pomagać. O asymilację w nowych miejscach było trudno, a tak pożądana kizuna często w ogóle się nie pojawiała. Tak oto miejsce o dosłownej nazwie „szczęśliwa wyspa” (fuku to „szczęście”, shima – „wyspa”) stało się powodem narastających problemów. Dzieci z zagrożonych terenów doświadczały tego samego ostracyzmu, co mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki po 1945 roku. Wówczas ludzie ci, cudem ocaleni po wybuchach atomowych, często naznaczeni śmiertelną chorobą, która da o sobie znać dopiero dekady później, traktowani byli jak wyklęci. Hibakusha, dosłownie „ludzie dotknięci eksplozją”, wciąż otrzymują pomoc od państwa, wciąż też pamiętają wykluczenie, którego doświadczyli. Niektórzy zaczęli mówić o swojej
przeszłości dopiero po upływie pięćdziesięciu lat! Tak zrobił Toshio Heishi, osiemdziesięcioczterolatek, który po półwieczu wyjawił żonie, skąd pochodzi. Inaczej mogłoby nie dojść do ślubu. Społeczeństwo obawiało się też, że wszystkie kobiety z napromieniowanych terenów będą rodzić upośledzone dzieci. Nie dopuszczano do świadomości lekarskich analiz, według których zagrożone były jedynie kobiety będące bezpośrednio w ciąży podczas wybuchu (statystycznie, co piąta taka kobieta rodziła dziecko z mikrocefalią). Hibakusha traktowano z ogromną nieufnością, graniczącą z usunięciem poza nawias społeczny. Podobnie działo się z dziećmi przenoszonymi z Fukushimy. Nawet jeśli ich pochodzenia nie wyjawił przed klasą nauczyciel, zdradzał ich akcent. Młodzi z zagrożonych terenów mieli natomiast problemy z nawiązywaniem bliższych znajomości. Traktowano ich jak osoby nieczyste albo niosące zagrożenie. W japońskiej prasie można było znaleźć wiele historii opisujących, jak to „narzeczony zerwał zaręczyny, gdy dowiedział się, że pochodzę z terenów Fukushimy” albo „rodzice nie dopuścili do zawarcia małżeństwa z osobą z zony”. Nawet rząd miał problem z okazywaniem kizuna. Dezinformacja, chaos w podejmowanych decyzjach, ciągłe zmiany wielkości strefy ochronnej wokół elektrowni – wszystko to prowadziło do poczucia zagrożenia i narastającego strachu o przyszłość. Według specjalistów, trauma pourazowa może mieć o wiele większe, dalekosiężne skutki niż rozpacz po zabitych i zaginionych ofiarach kataklizmu. Ludziom spoza zony trudno wyobrazić sobie życie w rejonie, w którym wszystko może być napromieniowane. Psychiczne napięcie musi być trudne do zniesienia, a powrót do codzienności wydaje się niemożliwy. Po katastrofie ludzie ze skażonych terenów przestawali z nerwów jeść i nie mogli się na niczym skupić. Rosła liczba uzależnionych od alkoholu, gotowych targnąć się na własne życie. Wypożyczalnie DVD obok filmów udostępniały liczniki Geigera, które cieszyły się dużą popularnością. Samochody z tablicami rejestracyjnymi z Fukushimy nie były obsługiwane na większych stacjach benzynowych w stolicy i kierowano je na obrzeża miast. Co jakiś czas pojawiały się mrożące krew w żyłach informacje o radioaktywnym cezie w mleku matek czy o radioaktywnej wodzie w kranach w Tokio. Poza artykułami pierwszej potrzeby (których w każdej chwili mogło zabraknąć ze względu na przerwy w dostawach prądu) i jedzeniem typu instant, które nie miało szans wchłonąć szkodliwych promieni, ludzie wykupywali nasiona słoneczników. W przydomowych ogródkach i na polach zaczęły piąć się do góry gigantyczne zielone łodygi z żółtymi kwiatami, naturalne centra przerobu radioaktywnych odpadów – wszystko po to, żeby jak najszybciej pozbyć się z ziemi trujących drobin cezu i strontu. Mnisi kopali doły przy świątyniach na napromieniowaną warstwę gleby z ogrodów, którą potem zasypano działającymi jak filtr zeolitami. Szykowano się do opryskiwania lasów, żeby choć trochę zmyć radioaktywny opad, zanim zdąży on rozprzestrzenić się po większym terenie. Nie było jednak środków, by tymczasowe domki zamienić na coś bardziej trwałego albo by odbudować zniszczone mieszkania. Rzeczywistość zaczynała przypominać fabułę powieści science fiction. Zona pogrążała się w coraz większym marazmie. I nie mogły tego zmienić słowa premiera Naoto Kana, który miesiąc po tragedii wygłosił orędzie właśnie pod hasłem kizuna. Symbol 2011 roku był pobożnym życzeniem, które i tak się nie spełniło.
Nie taki startup straszny
Odejdźmy na chwilę od ciężkiego tematu Fukushimy. Rzućmy okiem na nowoczesne technologie i Japończyka, który doskonale radzi sobie w sieci. Yoshikazu Tanaka, Kevin Systrom, Jack Dorsey, Ben Silbermann – te nazwiska mówią coś jedynie garstce osób śledzących informacje ze świata cybermediów. Mark Zuckerberg czy Larry Page to już lepiej. Od razu wiadomo, że chodzi o specjalistów w zarabianiu na internecie. Wszystkie wymienione osoby to ludzie młodzi, wszechstronnie wykształceni, pełni pomysłów. W ich głowach narodziły się Instagram, Gree, Twitter i LinkedIn, aplikacje i portale społecznościowe, angażujące miliony użytkowników na całym świecie. Któż nie chciałby choć na chwilę znaleźć się na ich miejscu? Mieć do dyspozycji prywatne samoloty, luksusowe apartamenty we wszystkich rejonach świata, prywatne wyspy i sławę porównywalną do celebrytów? Sukces serwisu Facebook w tak ogromny sposób wpłynął na życie wielu ludzi, że jego twórca Mark Zuckerberg doczekał się filmu o sobie. Portal społecznościowy Gree, japoński klon Facebooka, na szalenie trudnym i zaawansowanych technicznie rynku rok po roku bije konkurencję na głowę. Jego pomysłodawca Yoshikazu Tanaka jest drugim, po Zuckerbergu, najmłodszym człowiekiem na świecie, który do ogromnej, miliardowej fortuny doszedł sam. Kevin Systrom stworzył aplikację Instagram do cyfrowej obróbki zdjęć. Umieszczone w niej filtry i prostota działania sprawiają, że nie trzeba być specjalistą w dziedzinie przetwarzania obrazu, by cieszyć się dobrymi zdjęciami. Wycena Instagramu osiągnęła ponad miliard dolarów, a aplikacja stała się najdroższym zakupem Facebooka w jego historii. Miliard dolarów do podziału na trzynastu pracowników działa na wyobraźnię…
Wnętrze jednego z tokijskich wieżowców © Rafał Tomański
Te i wiele innych projektów miały wspólny początek. Wszystkie zaczynały jako startupy. Startup to z definicji coś nowego, mniej czy bardziej rewolucyjnego, przedsięwzięcie informatycznointernetowe, które wprowadziło do cyberświata nową wartość. Zarówno Facebook, jak i Instagram były takimi projektami. Gdy Mark Zuckerberg tworzył prototyp swojego serwisu, użytkownik miał do dyspozycji jedynie porównywarkę zdjęć. Nikt jeszcze wtedy nie przypuszczał, że klikanie w obrazki zgromadzone w kartotekach akademików przerodzi się w machinę, której debiut na giełdzie zelektryzuje cały świat. Aplikacja Instagram do momentu przejęcia przez Facebooka była określana jako przedsięwzięcie, o którym jest wprawdzie głośno, ale które nie ma żadnego modelu biznesowego. Coraz częściej chęć odniesienia sukcesu i zarobienia gigantycznych pieniędzy w jak najkrótszym czasie staje się głównym motorem działań młodych startupowców. Nie ma w tym nic
złego, ale warto pokierować swoimi działaniami w przemyślany sposób, tak żeby projekt przyniósł jak największą stopę zwrotu. Startup bowiem może być sposobem na zarobienie o wiele większych pieniędzy niż lokata czy nawet inwestowanie w rynki wschodzące. Tylko jak odróżnić udany projekt od takiego, który nie zainteresuje użytkowników? Jak w porę ocenić, czy dana technologia jest wystarczająco rewolucyjna, by zaangażować w nią spore pieniądze? Inaczej można skończyć jak Nokia, która nie uwierzyła w porę w potencjał ekranu dotykowego i obecnie boryka się z obniżeniem perspektywy ratingu swoich akcji do poziomu śmieciowego. Startupy wymagają szóstego zmysłu, wyczucia połączonego z wizjonerstwem, intuicji Steve’a Jobsa i racjonalnej kalkulacji wszystkich za i przeciw, niczym u najbardziej nieprzejednanego dyrektora finansowego. Potrzeba też odwagi, by w odpowiednim momencie postawić na swoim. Yoshikazu Tanaka, „drugi najmłodszy i najbogatszy” po Zuckerbergu, tworzył swój projekt hobbystycznie. Pracował wtedy w sieci internetowych sklepów Rakuten, a portalem Gree zajmował się po godzinach, dla przyjemności. Nagle okazało się, że serwis przyciąga coraz więcej użytkowników i ma coraz większy potencjał. Wiadomo – w pojedynkę nie da się wiele zdziałać. Potrzebny jest inwestor ze skłonnością do ryzyka. Może być to fundusz venture capital albo tak zwany anioł biznesu, nazwa nie ma specjalnego znaczenia. Ważne, by ulokował odpowiednio duże środki w projekcie, tak by z zalążka cudownego serwisu powstało coś na miarę światowego hitu. W wypadku Gree pierwszym poważnym inwestorem został Yoshihito Hori, inwestor venture posiadający udziały w inkubatorze Netage. Warto obserwować takie wylęgarnie pomysłów, bo to z nich przeważnie biorą się ci najlepsi. Hori docenił biznes plan serwisu, uznał, że całość może w niedługim czasie zacząć przynosić zyski. Zainwestowane 3,6% wartości Gree po pięciu latach przyniosło stukrotne przebicie pierwotnej inwestycji. Pierwsze biuro YouTube znajdowało się w garażu, dopóki nie znalazł się „anioł biznesu”, który dostrzegł potencjał w przedsięwzięciu. Podobnie w wypadku Facebooka – inwestycja Seana Parkera, założyciela serwisu Napster, okazała się kluczowa dla dalszego powodzenia projektu. Parker zaoferował Zuckerbergowi coś więcej niż tylko pieniądze – usystematyzowane podejście do biznesu i możliwość przekształcenia pomysłu w konkretną internetową rzeczywistość. Jeżeli inwestycja ma być rewolucyjna, nie można stosować utartych schematów. Jedno się nie zmienia: na końcu muszą się pojawić zyski.
© Rafał Tomański
Warto do projektu ściągnąć jak najszybciej dużego inwestora, najlepiej wielką korporację. Gree po pierwszym zastrzyku finansowym sprzedało 7% akcji japońskiemu telekomowi KDDI. Facebook miał za takiego partnera Microsoft. Gdy już wszystko zacznie się kręcić, można tylko dbać o odpowiedni poziom nieawaryjności systemu, zapewniać skalowalne serwery i czekać na oferty przejęcia. Tak właśnie się stało z serwisem YouTube (kupiony po półtora roku na rynku przez Google za 1,65 mld dolarów), aplikacją Instagram (miliard dolarów od Facebooka w kwietniu 2012 roku) czy grą mobilną Draw Something (cudowne dziecko App Store i Google Play, które w pierwszych pięćdziesięciu dniach było pobierane w tempie miliona razy dziennie, kupione przez giganta gier społecznościowych Zyngę za 180 mln dolarów). Takie przykłady można mnożyć. Czasami do inwestycji w startup skłania przeżycie tragedii. Doświadczenie pełniące rolę katharsis, oczyszczenia rodem z klasycznej greckiej tragedii, powoduje, że z większą odwagą dokonuje się biznesowych wyborów. Tak było u twórcy wspominanego internetowego giganta Rakuten, w którym pracował Yoshikazu Tanaka. Hiroshi Mikitani po stracie dwóch osób z rodziny stwierdził, że nie będzie odkładał założenia biznesu. Obecnie Rakuten wart jest ponad 14 mld dolarów. Podobny mechanizm zadziałał po katastrofie w Fukushimie. W lokalnych społecznościach można dostrzec rozwój różnego typu inwencji, wynikających z tego, że trzeba szukać nowych metod zarabiania pieniędzy. Analitycy rynku są przekonani, że kolejny sukces na miarę Sony czy Hondy powstanie właśnie na terenach dotkniętych kataklizmem. Napawa to optymizmem, bo powrót do normalnej działalności gospodarczej na zrujnowanych terenach jest trudny.
Ii ne! – czyli Facebook w Japonii
A jak wygląda kwestia popularności Facebooka w Japonii? Dane pokazują, że także i w tym wypadku wydarzenia z 11 marca 2011 roku były cezurą. Gdy cały świat oszalał na punkcie tego portalu społecznościowego, Japończykom zupełnie się nie spieszyło do tego, by zakładać na nim konta. Nie czuli się tam wystarczająco anonimowo. Ich dane były widoczne dla każdego, trzeba było występować pod własnym imieniem i nazwiskiem, nie było zbyt dużo gier – to wszystko okazało się za dużą barierą dla społeczeństwa, w którym prywatność to rzecz święta. Tymczasem facebookowe kontakty były niczym wejście w butach do czyjegoś domu – coś niewyobrażalnego w Japonii. Tu przecież buty zostawia się w maleńkim przedpokoju położonym poniżej poziomu domu, tak by nie wnosić brudów rzeczywistości. W marcu 2011 roku okazało się jednak, że Facebook może być pomocny. Występując pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem, co dawało społeczną wiarygodność, można było uzyskać informacje o bliskich, z którymi nie dało się nawiązać inaczej kontaktu. Ale Japończycy przekonali się do Facebooka w typowy dla siebie sposób – ich idolami stali się Jessie Eisenberg, odtwórca Marka Zuckerberga w filmie Social Network, oraz sam Mark. Do portalu zaczęły się przekonywać duże marki, jak modowe Uniqlo czy designerskie Muji, a Kazuyo Katsuma, niczym kilka lat temu w Stanach Zjednoczonych Oprah Winfrey o Twitterze, przemycała w wywiadach informacje na temat korzyści płynących z Facebooka. Japończycy muszą mieć kogoś do naśladowania, wtedy o wiele łatwiej przekroczyć im swoje granice. Podobnie było z szałem na irokezy à la David Beckham. Liczba użytkowników Facebooka rośnie w zawrotnym tempie – z 6 mln w 2011 roku do 13,5 mln na
początku 2012 roku. Według raportów firmy badawczej Nielsen oraz analityków z Social Bakers w 2011 roku Japonia zajęła drugie miejsce pod względem wzrostu użytkowników tego portalu społecznościowego. Wynik 254% ustępuje jedynie Brazylii, gdzie w tym samym czasie nastąpił trzykrotny przyrost facebookowiczów.
Na ulicy Harajuku w Tokio © Rafał Tomański
Język japoński dostosowuje się do zaistniałej sytuacji jak kameleon i przekłada wszystkie dobrze nam znane opisy z Facebooka na swój sposób. Można komento (コメント, czyli komentować), shea (シェア – udostępniać), zmieniać puraibashī settei (プライバシー設定, czyli ustawienia prywatności). Wysyłać messēji (メッセージ, wiadomości), tworzyć arubamu (アルバム, albumy), ibento (イベント, wydarzenia) i grūpu (グループ, grupy). Status to kinkyō (近況), post – tōkō (投稿), przyjaciel – tomodachi (友達), a komunikat w polu statusu – Ima nani shiteru? (今何してる). No i wreszcie najważniejsze – lajk to po japońsku Ii ne! (いいね!). Dosłownie: „To jest dobre!”. Konkurencja natomiast traci. W 2011 roku akcje DeNA zanotowały spadek o 24%, Mixi – aż o 38%. Wartość indeksu tokijskiej giełdy Topix wzrosła w tym czasie prawie o 4%. Ci dwaj gracze japońskiego rynku wraz z wcześniej wspominanym portalem Gree Yoshikazu Tanaki bazowali na kontach, które określilibyśmy mianem fake’owych, sztucznych. Japończycy ukrywali się na nich pod wybranym przez siebie awatarem, traktując internetową komunikację w kategoriach gry komputerowej. Mangowy rysunek zapewniał anonimowość, można też było dać się wciągnąć w jego rozbudowę za kolejne tysiące jenów. Trafiało to w gusta japońskiej społeczności. Wszędzie indziej sprawa wyglądała odwrotnie. To transparentność informacji zawartych w serwisach społecznościowych zdobywała zaufanie coraz większych grup użytkowników. Gry były do grania, a Facebook i spółka – do nawiązywania kontaktów i opowiadania o sobie. Sobie ulepszonym, lekko poprawionym w Photoshopie i nie do końca prawdziwym, ale mimo wszystko o sobie. Na świecie takie idee, jak All Your Lives (notabene polski projekt), które umożliwiają społecznościową interakcję awatarów z gier typu World of Warcraft, to pomysł ostatnich dwóch lat. Gigant Mixi, który
niegdyś kontrolował 80% japońskiego rynku mediów społecznościowych, zanotował ostatnio 60milionowy spadek liczby użytkowników. Jest jeszcze jeden powód załamania się tego rynku w Japonii i przechodzenia użytkowników do Facebooka. To tak zwana kompu-gacha.
Kompu-gacha – zmierzch japońskiego gracza
Te dwa tajemniczo brzmiące wyrazy były do niedawna podstawą japońskiego modelu biznesowego w sieciach społecznościowych. Kompu pochodzi od angielskiego complete, a gacha (czasem zapisywana także jako gasha) to japońska onomatopeja, oznaczająca dźwięk uruchamianego automatu do gry. Choćby takiej maszyny z zabawkami, w której możemy wylosować pieska albo lalkę, czy automatu z mechaniczną łapą sterowaną joystickiem, za pomocą której sięgamy po maskotkę i dociągamy ją do otworu. Potem trrraaach, klapka w automacie się otwiera i przy dźwiękach muzyczki wypada wygrana. Jeśli oczywiście mamy szczęście i pewne palce, automaty są w końcu obliczone na to, by mało komu udawało się cokolwiek wygrać. Chodzi przecież o wyciągnięcie pieniędzy z kieszeni gracza. Podobnie w kompu-gacha – mechanizm z automatów przeniesiono do świata mediów społecznościowych. Gracze, tu użytkownicy, mogli „wygrywać” za opłatą nowe przedmioty czy właściwości dla swoich awatarów w serwisach DeNA, Mixi czy Gree (poza czołową trójką także w ponad czterystu mniejszych serwisach). Interes się kręcił, Japończycy pokochali taki system ulepszania postaci. Opłaty były niewielkie – dla pojedynczego użytkownika wydatek 100 czy 300 jenów nie stanowił problemu, a firmie przynosił ogromne zyski, kiedy dochodziło do niego kilka razy w miesiącu przy dziesiątkach milionów pobrań. To zaś dawało pieniądze na pozyskiwanie kolejnych użytkowników. Gree i DeNA ciągle zwiększały wydatki na kampanie reklamowe. Od pierwszego serwisu więcej na najdroższą formę reklamy – telewizyjne spoty — przeznaczało jedynie kosmetyczne imperium Shiseido, a znacznie mniej najbardziej reklamujące się japońskie piwo Kirin i koncern Procter & Gamble. System kompu-gacha, niespotykany nigdzie indziej na świecie, był kurą znoszącą złote jajka. Rynek
w 2011 roku wart był prawie 1,5 mld dolarów, a średni miesięczny przychód z użytkownika rósł w porównaniu do 2010 o prawie 250%, przebijając często trzy-, a nawet czterokrotnie dochody Facebookowego giganta Zyngi. Wtedy pojawiły się problemy. Co jakiś czas Japonię obiegały opowieści o użytkownikach, którzy na kompu-gacha wydawali znacznie więcej niż kilka razy po 100 czy 300 jenów. Pewnemu gimnazjaliście takie mikropłatności pochłonęły 5 tys. dolarów, innemu, jeszcze młodszemu – 1500 dolarów zaledwie w ciągu 3 dni. O sprawie zaczęto coraz więcej mówić, tym bardziej że „ofiarami” mechanizmu okazywały się zazwyczaj dzieci i nastolatki. Sytuacja dojrzała do tego, by do akcji wkroczył japoński urząd ochrony konsumenta. W 2012 roku, zaraz po tak zwanym golden week, czyli najdłuższym wolnym weekendzie, przypadającym w Japonii na przełomie kwietnia i maja, gruchnęła wiadomość, że kompu-gacha zostanie zakazany. Akcje Gree i innych serwisów poszły w dół o kilkanaście procent w ciągu jednej sesji. Wartość spółek wykorzystujących ten mechanizm dramatycznie topniała. Gree wraz z Yoshikazu Tanaką stracił jedną czwartą, a DeNA jedną piątą swojej wartości. I nie pomogły raporty z kolejnego kwartału epatujące astronomicznymi zyskami. Nazwa firmy Gree bardziej kojarzyła się teraz z angielskim greed, chciwością, i bezkompromisowym zarabianiem na graczach. Japoński urząd ochrony konsumenta pozostał nieugięty. Podtrzymał opinię o tym, że kompu-gacha nie tylko wykorzystuje naiwność użytkowników, ale także wzmaga w nich uzależnienie od hazardu. Nie było odwrotu, serwisy musiały się podporządkować nowym realiom i zadbać o polepszenie nadszarpniętego wizerunku w oczach inwestorów. Prezes DeNA Isao Moriyasu jako pierwszy ogłosił odwrót od nielegalnej praktyki, zanim jeszcze pojawiły się oficjalne rozporządzenia ze strony rządu. Po nim to samo zrobiły Gree, Mixi i reszta japońskiego świata cyber gamingu. Do wirtualnej rzeczywistości przenoszone są także inne typowo japońskie zachowania. Serwisy społecznościowe bazujące na awatarach są wykorzystywane do umawiania spotkań sponsorowanych (tzw. enjo kosai), prawdziwej plagi japońskiego społeczeństwa. Podobnie jak przez Gree czy Mixi, łatwiej też umówić się na takich portalach na zbiorowe samobójstwo – kolejny problem nowoczesnej Japonii.
Co robić po Fukushimie?
W nowoczesnej Japonii samobójstwa zawsze stanowiły problem. W świadomości kulturowej są postrzegane jako honorowe wyjście z kłopotów czy fałszywych oskarżeń, co spopularyzowały jeszcze filmy o samurajach i yakuzie. Po przegranej wojnie wraz z szybkim tempem zmian społecznych obiecywały wybawienie od życia w trudnych warunkach. Od zawsze współczynnik samobójstw bił w kraju rekord za rekordem. Powodów nie brakowało: a to amerykańska okupacja, a to ekonomiczny kryzys za kryzysem. Bezkrytyczne przyswajanie zagranicznych wzorców połączone ze skomplikowanym systemem hierarchii między ludźmi oznaczało rosnące statystyki osób wybierających śmierć na własne życzenie. Problem samobójstw pociąga za sobą spore koszty społeczne. Nie można, rzecz jasna, wycenić życia jednostki, ale można dokładnie obliczyć, ile kosztuje zapobieganie samobójstwom. W 2009 roku rząd japoński wydał na ten cel 150 mln dolarów, rok później – 133 mln dolarów. Wszystko pod hasłem „zmniejszania poczucia nieszczęścia” (minimize unhapiness). Rozmaite kampanie przynosiły lepsze bądź gorsze efekty, w niektórych miesiącach liczba samobójstw malała, na ogół mówiono o 9procentowym spadku rok po roku. Ale rok fiskalny 2010 skończył się w marcu 2011. I wtedy znowu wszystko się zmieniło. Pojawiały się doniesienia o samobójstwach ludzi przenoszonych do tymczasowych mieszkań, o narastającej depresji i, co najgorsze, o braku perspektyw dla ludzi z terenów dotkniętych kataklizmem z 11 marca. Rząd podawał mylące statystyki, według których samobójstwa za rok 2011 w prefekturach Iwate, Miyagi i Fukushima wynosiły odpowiednio: 400, 483 i 525. Średnia krajowa za ten sam okres – 652 – wskazywała nawet, że mieszkańcy zony radzą sobie lepiej niż pozostała część kraju. Dla porównania, w 2010 roku odnotowano w tych samych miejscach 467 (Iwate), 620 (Miyagi) i 540 (Fukushima) samobójstw.
Co robić po tsunami? © Donald Weber/VII/Corbis
Takie dane zostały podane w styczniu 2012 roku w dzienniku „Mainichi Shinbun”. Nieoficjalne informacje były jednak o wiele bardziej pesymistyczne. Organizacje działające bezpośrednio na terenach tymczasowych osiedli w zonie szczegółowo opisywały przypadki zanotowanych samobójstw. Pod adresem rządu padały oskarżenia o fabrykowanie danych, tak by nie brać na siebie odpowiedzialności za karygodne warunki życia ludzi w największej potrzebie. Samobójstwa klasyfikowano jako wypadki albo zgony na skutek chorób. Według specjalistów, po tragedii na tak ogromną skalę czarny trend może się pogłębiać. Każdy rok przeżyty w poczuciu straty i bez perspektyw na lepsze życie potęguje izolację i załamanie. Ludzie z terenów dotkniętych katastrofą potrzebują pomocy psychologicznej, o czym wraz z upływem czasu coraz mniej się pamięta. Japoński rząd ma jednak ambitny plan – do 2017 roku zmniejszyć liczbę samobójstw o 20%. Przeznaczono na ten cel 46 mln dolarów. Tymczasem rodziny zmarłych rozpoczęły walkę o odszkodowania. Jako pierwsza z pozwem wobec TEPCO wystąpiła rodzina 58-letniej Hamako Watanabe. Kobieta nie mogła otrząsnąć się po trzęsieniu ziemi, cierpiała na bezsenność i straciła apetyt. Kiedy musiała opuścić strefę zagrożenia, nie wytrzymała i popełniła samobójstwo. Rodzina wystąpiła o 910 tys. dolarów zadośćuczynienia.
© Rafał Tomański
Ale samobójstwa nie były jedynym problemem w rejonie dotkniętym katastrofą. W gazetach pojawiły się też doniesienia o przestępstwach popełnianych przez pracowników odpowiedzialnych za sprzątanie elektrowni w Fukushimie. To niebezpieczne zajęcie wymagało specjalnych środków ostrożności. Ekipy zmieniały się co trzy miesiące, żeby nikt nie przyjął nadmiernej dawki promieniowania. Pracowano w ciągłym stresie, a to rodziło agresję. W miasteczku Iwaki, w którym stacjonowali pracownicy, dochodziło do gwałtów. Co gorsza, policja nie chciała przyjmować o nich zgłoszeń, by nie psuć wizerunku tych, których nazywano szumnie nowoczesnymi kamikadze. Oskarżenia pod adresem pracowników z Fukushimy nie były bezpodstawne. Przed 11 marca 2011 roku nie zanotowano ani jednej wzmianki o gwałcie w miasteczku Iwaki, nie było również problemu z przemocą, a mieszkańcy przedmieść Tamachi czuli się bezpiecznie. Informacje o gwałtach i pobiciach dokonywanych przez mężczyzn z obcym akcentem (prawdopodobnie z dalekiego regionu Kyushu) zniknęły z gazet, gdy pracowników przesiedlono do specjalnych tymczasowych zabudowań i wprowadzono zakaz ich opuszczania po 21.00. Opuszczona zona, do której wstęp można było uzyskać jedynie dzięki specjalnej przepustce, także stwarzała okazję do kradzieży i szabru. Międzyludzkie więzi kizuna zastąpiła przemoc i nieufność.
Nigdy więcej atomu i medatsu
Po piętnastu miesiącach od marcowych wydarzeń 2011 roku pojawił się promyk nadziei dla rejonów dotkniętych kataklizmem. W czerwcu 2012 roku po raz pierwszy od czasu katastrofy do sprzedaży trafiły owoce morza złowione u wybrzeży Fukushimy. Początkowo ze względu na poziomy skażenia można było handlować tylko ośmiornicami i ślimakami morskimi. Obawiano się, czy połów znajdzie nabywców (czy jednak nie wygra strach przed radioaktywnością), na szczęście dla rybaków został sprzedany w ciągu kilku godzin. Japoński rząd zaczął oswajać ludzi z powrotem z towarami z prefektury zagrożonej skażeniem. 23 czerwca 2012 roku po raz pierwszy od katastrofy wystawiono na sprzedaż w Tokio wyroby z bawełny z regionu Tōhoku. Dzielnica Roppongi gościła rolników i studentów ze szkoły gospodarki wiejskiej w Miyagi, sprzedawano jeansy i koszulki. Sieć sklepów Takashimaya wprowadziła do asortymentu ręczniki produkowane z surowców pochodzących z rejonów do niedawna zagrożonych izolacją. Z bawełną wiązano zresztą spore nadzieje dotyczące rewitalizacji terenów po tsunami – roślina nie jest wymagająca, szybko rośnie i jej wzrost nie jest zależny od jakości gleby.
Stoisko z owocami morza na tokijskim targu rybnym Tsukiji © Peter Gordon / Shutterstock.com
W sklepach Walmart i Beisia na półkach pojawił się natomiast ryż z Chin. Sieć restauracji Kappa korzysta z odmiany kalifornijskiej, a Matsuya z mieszanki ziaren japońskich i australijskich. Obecnie sprzedawany rodzimy ryż może już pochodzić z rejonu Fukushimy. Kiedy jednak rok po katastrofie ekonomiczny dziennik „Nikkei” przeprowadził ankietę wśród 60 przedsiębiorców zajmujących się rynkiem spożywczym, 70% odpowiedziało, że chętnie sprowadzałoby ryż z zagranicy, gdyby tylko mieli taką możliwość. Made in Japan tak naprawdę może bowiem oznaczać „skażony”. Do niedawna na żyznych terenach wokół Fukushimy testowano sadzonki nowej odmiany, nazwanej ten no tsubu, „ziarno z niebios” (pracowano nad nią przez piętnaście lat). Po katastrofie jej pozostałości trzeba było nawozić specjalnymi substancjami wchłaniającymi resztki promieniotwórczego cezu. Sprzęt do sprawdzania ryżu kosztował lokalne władze 38 mln dolarów. Do tego „ziarno z niebios” nie cieszy się już takim zainteresowaniem jak kiedyś. Według badań, Japończycy spożywają obecnie o połowę mniej ryżu niż w latach sześćdziesiątych. Częściej sięgają natomiast po chleb, makaron i pizzę.
Nocny widok japońskiej elektrowni jądrowej © Silverkblack / Shutterstock.com
Można śmiało powiedzieć, że po Fukushimie gleba w Japonii się zmieniła. I nie tyle chodzi o skażenie i jego powolne usuwanie, ile o zmianę w psychice zwykłych ludzi. Wychowani tak, by unikać medatsu, czyli wyróżniania się (medatsu dosłownie znaczy „rzucać się w oczy”), zuniformizowani, nie potrafiący sprzeciwić się skostniałemu systemowi wartości, nagle poczuli, że chcą zmian. Wyszli na ulicę, by wymusić zamknięcie pozostałych elektrowni atomowych, w których, podobnie jak w Fukushimie, dochodziło do wielu nieprawidłowości. Dopięli swego. Dzięki ich protestom oraz nowej, pomarcowej polityce rządu wyłączenia wszystkie reaktory w kraju. To był spory szok dla świata i świadectwo konsekwentnego działania strony japońskiej. Po raz pierwszy od 1970 roku, gdy reaktory wyłączono z przyczyn technicznych na pięć dni, Japonia została pozbawiona energii atomowej. Taki stan nie trwał jednak długo. Niecały miesiąc później, dokładnie 1 czerwca 2012 roku, premier Yoshihiko Noda zadecydował o ponownym włączeniu reaktora w Ōi w środkowej części wyspy Honshū w rejonie Kansai. Według niego kraj nie mógł sobie pozwolić na rezygnację z dostępu do taniego i wiarygodnego źródła energii jakim jest atom. Ludzie ponownie wyszli na ulicę. Policja mówiła o 20 tys. osób pod siedzibą premiera, organizatorzy protestów o liczbie dziewięć razy większej. Sposób myślenia rządu japońskiego jest prosty – nikt nie zmarł bezpośrednio na skutek awarii elektrowni w Fukushimie, dlatego nie ma właściwie przesłanek do tego, żeby rezygnować z zasilania kraju w energię atomową. Na nic zdają się zewnętrzne analizy naukowców z Uniwersytetu Stanforda – Johna E. Tena Hoeve’a oraz Marka Z. Jacobsona – którzy uważają, że z powodu napromieniowania mogło umrzeć od 15 do 1300 osób (średnio liczbę ofiar szacują na 130 osób). Liczba poszkodowanych może się też zwiększać. Co pewien czas wychodzą na jaw kolejne nieprawidłowości w zachowaniu zasad bezpieczeństwa podczas prac na terenie elektrowni. Jeden z podwykonawców TEPCO, firma Build-Up, kazała swoim pracownikom zakrywać czujniki promieniowania (tak zwane dozymetry) ołowianymi płytkami, tak by mogli oni dłużej przebywać w zagrożonej strefie, a tym samym wykonać prace na czas. Tracąc głowę w natłoku niedopatrzeń i wpadek, japoński rząd uważa, że kraj i tak już zbyt długo był pozbawiony dostaw energii atomowej. Trzecia gospodarka świata, która jeszcze do niedawna zależała w 30% od atomowego źródła energii i która planowała zwiększyć tę proporcję do 50% w 2030 roku, musiała sprostać nie lada wyzwaniu. Trzeba pamiętać, że przejście na inny rodzaj
energii wiąże się w Japonii z ogromnymi kosztami. Kraj, który sprowadza 84% surowców do produkcji energii (jak ropa, węgiel czy gaz), nie może liczyć na ich własne pokłady czy na łatwość pozyskania energii od sąsiednich krajów. Japonia nie może także spełnić w obecnej sytuacji postanowień protokołu z Kioto, czyli porozumienia dotyczącego przeciwdziałania globalnemu ociepleniu.
Gun znaczy rój
Japońska robotyka zawiodła podczas marcowych wypadków. Najnowo-cześniejsza technologia, roboty potrafiące grać na gitarze przy jednoczesnym wchodzeniu po schodach, człekokształtne ASIMO i psopodobne AIBO – wszystkie te urządzenia były jedynie zabawkami, choć zadziwiały ludzi na całym świecie. Wydawało się, że w wypadku prawdziwego zagrożenia wielkie mechaniczne konstrukcje staną w obronie Japonii niczym metalowi wojownicy z mangi. Tymczasem roboty do czyszczenia elektrowni atomowej trzeba było sprowadzać ze Stanów Zjednoczonych i z Francji. Plany zagospodarowania najbardziej radioaktywnych budynków Fukushimy przypominały fantazje dziecka niezdającego sobie sprawy z powagi sytuacji. Czy w takim razie po japońskiej robotyce można się spodziewać czegoś przełomowego? Okazuje się, że tak. Japończycy lubią pracować na pomysłach rodem z SF i z takich futurystycznych wizji powstała koncepcja robotyki roju (japońska nazwa to gun robotto). Mamy w niej do czynienia nie z jednym, ale z wieloma maleńkimi robotami, które do działania wykorzystują tak zwany algorytm mrówkowy. Fachowo nazywa się to ACO – Ant Colony Optimalization – i bazuje na zachowaniu mrówek, które feromonami znaczą drogę do pożywienia. Gdy jedna z nich odkrywa źródło pożywienia, pozostawia zapachowy ślad, dzięki któremu pozostałe owady kierują się w tym kierunku. Jeden z japońskich inżynierów, Akira Mita, zaproponował nowoczesne, ekologiczne budynki najeżone podobnymi czujnikami. Ale zanim przejdziemy do jego pomysłu, wybierzmy się w podróż dookoła świata, żeby w pełni zrozumieć innowacyjność pomysłu Mity. Ekologia jest ostatnio modna. Wypada segregować śmieci, wkładać zakupy do torby z materiału
(albo przynajmniej do zielonej, biodegradowalnej), jeździć do pracy rowerem, a gdy za zimno albo za daleko – samochodem z napędem hybrydowym, oszczędnym w zużyciu paliwa. Ekologia wymaga systematyczności i konsekwencji. Dla każdego z nas może być elementem codzienności, podlegającym jak wszystko inne modzie. Ale trzeba też szukać rozwiązań na szerszą skalę, których pożyteczność będzie zbawienna dla wszystkich. Taką ideą, która zaczyna pomału stawać się rzeczywistością, jest ekomiasto.
Panele słoneczne w Yokohamie © Ko.Yo / Shutterstock.com
Każde miasto, nawet te najbardziej ekologiczne, nie może się obejść bez dostaw energii, a perpetuum mobile jeszcze nie potrafimy zbudować. Jak pozyskiwać więc energię, żeby być eko? Jednym z pierwszych pomysłów, które przychodzą do głowy, jest turbina wiatrowa. Ich ogromne konstrukcje widuje się czasem przy drogach. Witają nas tłumnie, gdy przekraczamy granicę z naszymi zachodnimi sąsiadami, ale i w Polsce ich liczba wzrasta. W budowę takich elektrowni wiatrowych zaangażowany jest w kilku miejscach w naszym kraju bank Raiffeisen. We współpracy z nim powstają farmy wiatrowe na Mazurach oraz w okolicach Złotoryi na południu Polski. Energia pozyskiwana z takich turbin jest jak najbardziej eko, ale co robić, gdy zwyczajnie nie ma ich gdzie ustawiać? Japonia wielokrotnie rozważała budowanie turbin wiatrowych i zawsze jak bumerang wracał ten sam problem – gdzie to robić, by było wystarczająco dużo miejsca, a pogoda jest niezbyt kapryśna. Ekomiasto mogłoby wykorzystywać siłę swoich mieszkańców. I nie chodzi o wysysanie z ludzi energii rodem z filmu Matrix, ale przykładowo o chodnik reagujący na nacisk tysięcy butów. Każde stąpniecie można by zamienić na energię, dzięki generatorom prądu zainstalowanym pod jego płytkami. Taki system mógłby też automatycznie analizować natężenie ruchu pieszego i oświetlać ulice wtedy, gdy byłaby taka potrzeba, a nie w sposób ciągły.
Ulica w tokijskiej Akihabarze © Rafał Tomański
Shinkansen przejeżdża przez jedną ze stacji
© Rafał Tomański
Idźmy jeszcze dalej – jeżeli czujniki mogą być pod chodnikiem, czemu nie naszpikować nimi całego miasta? Taki projekt jest już realizowany. Niedaleko Lizbony w Portugalii, w sąsiedztwie miasteczka Paredes, powstaje organizm miejski z własnym system operacyjnym. Jego twórca, Steve Lewis, który zarządza firmą Living PlanIT, zaprojektował miasto tak, jak projektuje się aplikacje na smartfony albo nawet całe systemy operacyjne na komórkę. Jeżeli na iPhone’ach mamy do czynienia z iOSem, dlaczego nie stworzyć w mieście UrbanOS? System ma magazynować dane przesyłane z każdego zakątka miejskiego organizmu. Każdego dnia średnio sto milionów czujników – w wypadku tego nietypowego przedsięwzięcia określenie „miasto najeżone czujnikami” okazuje się bardzo trafne – będzie przetwarzać astronomiczną liczbę danych i przesyłać je do jednostki centralnej, mózgu cybermiasta. Według Lewisa i jego wspólnika Malcolma Hutchinsona dziennie do jednostki centralnej będzie trafiać kilka milionów gigabajtów informacji. Energia ma być płynnie przydzielana do określonych miejsc i obiektów. Gdy baterie słoneczne na dachach naładują się ponad normę, a słońce dalej będzie świecić, mózg prześle nadwyżkę na przykład do stanowisk ładowania samochodów elektrycznych. Jeżeli słońce zajdzie lub niebo się zasnuje, miasto skorzysta ze zmagazynowanej energii. Monitoring domów i mieszkań, samoczynnie podświetlające się drogi ewakuacyjne w budynkach, w których wybucha pożar, nawet nieszczelna instalacja hydrauliczna – wszystko będzie kontrolowane, analizowane i w jak najbardziej oszczędny sposób wykorzystane dla dobra użytkowników i z pożytkiem dla środowiska. W skrócie mówiąc – inteligentne miasto samo dowie się o cieknącym kranie w naszej kuchni, wezwie fachowca od rur i umówi go tak, żeby czekał na nas, gdy będziemy wracać z pracy. To nie wszystko, w ekomieście na energię będzie przerabianych ponad 80% śmieci. Jak mówią twórcy projektu, mieszkańcy tego nowego organizmu miejskiego mają eksperymentować na sobie samych i sprawdzać wygodę innowacyjnych rozwiązań. Na realizację projektu potrzeba około czterech lat i ponad 14 miliardów dolarów, ale środki się znajdą. W 2011 roku inteligentne miasto zachwyciło ekspertów Światowego Forum Ekonomicznego i zdobyło główną nagrodę w konkursie pionierów technologii. Steve Lewis twierdzi, że analizowanie każdego parametru planowania miasta pozwala na ogromne oszczędności. Według niego koszty budowy domu opiewające przykładowo na 100 mln dolarów można zmniejszyć o 30%. Wystarczy połowę tych oszczędności przeznaczyć na czujniki rodem z bolidów Formuły 1 (które projektuje firma McLaren Electronic Systems, biorąca udział w opracowaniu technologii UrbanOS) i możemy oszczędzać dalej. Normalnie na elektroniczne czujniki przeznacza się jedynie około pół procenta kosztów inwestycji przy nowych budynkach. Z Portugalii przeniesiemy się teraz do Kolumbii. W stolicy tego kraju, Bogocie, od kilku lat działa proste rozwiązanie, które pchnęło miasto na tory eko. System, o którym mowa, zwie się Transmilenio i jest siecią miejskich autobusów porównywalnych z metrem. Autobusy jeżdżą specjalnie wydzielonymi dla nich pasami (na takie pasy samochody nie są w stanie wjechać, odgrodzono je wysokimi krawężnikami), a oszklone przystanki zostały wyniesione ponad jezdnię, tak że do pojazdów wchodzi się z pomostów przypominających perony. Nie dość, że dba się o bezpieczeństwo pasażerów, to jeszcze podnosi się im komfort podróży – jedziemy w końcu nie rozklekotanym i dusznym autobusem, ale czymś na kształt miejskiego PKS-u, autokarem, który od początku podróży jawi nam się jak coś ciekawszego i bardziej godnego uwagi. System Transmilenio wprowadził pod koniec 2000 roku burmistrz Bogoty Enrique Peñalosa. Większość funduszy wyłożył rząd Kolumbii,
miasto wyasygnowało 30%, a co najważniejsze realizacja całości – od pomysłu po oddanie do użytku – zajęła jedynie trzy lata.
Estakady rodem z filmów science fiction © Tupungato / Shutterstock.com
Jeżeli mamy już do dyspozycji sprawny i szybki system transportu publicznego, wypada pomyśleć o regulacji ruchu samochodowego, czyli jego efektywnym zarządzaniu. Kto by w końcu chciał stać w korkach? Skuteczne rozwiązanie zaproponował Paweł Kasperek, laureat konkursu „Pomysł na firmę” przeprowadzonego przez bank Raiffeisen. Jego projekt sterowania ruchem miejskim pokonał 700 innych innowacji. Kasperek wpadł na z pozoru prosty, ale rewolucyjny pomysł – połączył sterowanie sygnalizacją świetlną z rejestrowaniem zakłóceń pola magnetycznego Ziemi. Samochód, który staje na skrzyżowaniu zakłóca pole magnetyczne w czujniku znajdującym się pod asfaltem, to zaś oznacza, że czeka na zmianę świateł. Poza tym odchylenia (czyli przejeżdżające przez skrzyżowanie samochody) można zliczać, by bardziej efektywnie sterować sygnalizacją w godzinach szczytu i w porach mniejszej aktywności. Obecnie podobną funkcję pełnią tak zwane pętle indukcyjne, które czekają pod asfaltem na samochody, żeby zmieniać światła. Ale jest to rozwiązanie zawodne, szczególnie latem, gdy asfalt się rozgrzewa, a kable wychodzą na wierzch niczym dżdżownice po deszczu i są niszczone przez koła większych pojazdów. Sam twórca przełomowego rozwiązania mówi w o swojej innowacji: „Jednym z nieodłącznych elementów naszego życia jest ruch miejski. Przemieszczając się samochodem z jednego końca miasta na drugi, nie tylko tracimy czas, ale dodatkowo generujemy trujące nas i nasze otoczenie spaliny. Obecnie rozwijane systemy sterowania ruchem nie tylko skutecznie sterują pracą danego skrzyżowania, lecz również, tworząc sieć, optymalizują przepływ pojazdów, adaptując się do aktualnie panujących warunków. Wyposażenie skrzyżowań w inteligentne detektory pojazdów oraz upublicznienie tych informacji do internetu pozwala na współpracę z nawigacją GPS, która wyznaczy trasę najmniej zakorkowaną drogą. Co więcej, dzięki rozbudowanemu systemowi detektorów, nawigacja zaprowadzi nas nie tylko pod wskazany adres, ale znajdzie najbliższe wolne miejsce parkingowe – po co mamy krążyć
i poszukiwać wolnego miejsca? Niech elektronika zrobi to za nas!”. Rozwiązanie Pawła Kasperka jest o wiele mniej awaryjne od wspominanych pętli indukcyjnych i już niedługo będzie mogło działać bez żadnych przewodów, co obniży koszty jego instalowania.
Wspaniała Tokyo Sky Tree pnie się na wysokość 634 m © skyearth / Shutterstock.com
Ekomiasta stają się coraz bardziej realne. Podbijmy zatem stawkę, stopień komplikacji dotychczas omówionych projektów, i przenieśmy się do Korei Południowej. Na sztucznej wyspie niedaleko miasta Incheon powstaje tam miasto przyszłości. Nazwano go Sondo, czyli „sosnowa wyspa”. Nazwa jest o tyle trafna, że ma przypominać las wieżowców. Na powierzchni 6 km2 buduje się masę ultranowoczesnych konstrukcji. Budżet projektu to 40 mld dolarów – Korea chce konkurować pod względem nowoczesności z takimi miastami jak Singapur, Szanghaj czy Hongkong. Od dwóch lat
w Sondo można wjechać na 65. piętro NEATT, czyli Northeast Asia Trade Tower, aktualnie najwyższego budynku w Korei Południowej (305 m wysokości, 88 pięter). Przy dobrej pogodzie jest szansa, że z tarasu widokowego dojrzymy granicę kraju z komunistycznym sąsiadem z północy. W mieście znajdzie się wiele atrakcji turystycznych – repliki miejsc znanych z Europy (np. weneckie kanały) i Stanów Zjednoczonych (nowojorski Central Park), a projekt jest realizowany w zgodzie z aktualnymi normami wykorzystania energii. Podobnie jak w portugalskim UrbanOS w budynkach będą optymalizowane wszystkie mierzalne parametry – zużycie energii, ogrzewania, klimatyzacji i wody, nie zapomniano też o kontroli ruchu ulicznego. W najbliższym czasie podobnych inwestycji ma być zrealizowanych około dwudziestu na całym świecie. W ekomiastach liczy się nie tylko efektywne wykorzystanie energii, ale również jej produkowanie. W chińskim mieście Wuhan ma powstać New Energy Center, najbardziej efektywny energetycznie budynek na świecie. Jego projektanci z holenderskiej pracowni architektonicznej nie bali się odważnych rozwiązań – NEC przypomina ogromny kwiat. Z szeregu mniejszych kilkupiętrowych budynków wyrasta 14-metrowa wieża rozszerzająca się na górze niczym kielich. Z takiego dachu, pełniącego funkcję elektrowni słonecznej, ma wyrastać iglica, w której znajdzie się kilka turbin wiatrowych. Umieszczone jedna nad drugą będą przypominać z wyglądu kwiatowy pręcik. Budynek ma nie tylko produkować energię, ale też dzięki systemowi pozyskiwania wody deszczowej efektywnie się schładzać. Projekt rodem z przyszłości – powiecie. Jak w takim razie nazwać plan Kataru, maleńkiego państwa arabskiego, które chce chronić się przed skwarem za pomocą sztucznych chmur? Technologia ma pochodzić z Japonii i zostać wykorzystana podczas mundialu w 2022 roku. W stolicy tego kraju panują czasem 50-stopniowe upały, co może być uciążliwe dla tysięcy fanów futbolu, którzy na pewno zjadą na mistrzostwa. Na pustyni niedaleko Kataru, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, ma natomiast powstać miasto, które będzie chronić mieszkańców przed nadmiernym słońcem za pomocą parasoli. Projekt Masdar ma być gotowy w ciągu 5–7 lat, a pochłonie 20 mld dolarów. Specjalne parasole za dnia będą rozkładać się nad miastem, zbierając energię słoneczną, a wieczorem składać, tak by mieszkańcy mogli spoglądać w gwiazdy. Miejsce ma być całkowicie wolne od spalin. Specjalnie zaprojektowane, napowietrzne magnetyczne wagony będzie można samodzielnie programować, by dowiozły do wskazanego miejsca. Być może w przyszłości takie miasta, budowane w duchu samowystarczalności i efektywności energetycznej, będą niczym starożytne greckie polis, miasta-państwa. Potrzeba kilkudziesięciu lat, żeby sprawdzić, czy przyszłość wiąże się z miastem wzorowanym na kopcu termitów (projekt przewidziany do realizacji pod Seulem), pływającej wyspie (belgijskiego architekta Vincenta Callebauta), a może ogromnych zespołów budynków-kwiatów (jak w chińskim Wuhanie). Jedno jest pewne – ekomiasta to trend przyszłości, który nie straci na świeżości niczym przemijająca moda. Wróćmy w takim razie do japońskiego inżyniera Akiry Mity. Proponuje on rozwiązanie kompletnie inne od dotychczas omówionych. Budynek naszpikowany czujnikami porównuje z jednokomórkowym organizmem, a system czujników – z biosferą czuwającą nad każdą z jego funkcji. Czujniki śledziłyby każdy krok ludzi mieszkających/pracujących/odwiedzających budynek. Każdy miałby iPhone’a na kółkach (tak mówi o nim sam naukowiec) naszpikowanego elektroniką. Zanim w grę nie wejdzie
miniaturyzacja, taki autonomiczny czujnik byłby zaopatrzony w parę uszu niczym nietoperz (żeby lepiej słyszeć), laserowe oko (żeby lepiej widzieć) i połączenie z centralnym systemem zbierającym wszystkie dane. Kształtem przypominałby robota sprzątającego Roomba. W przeciwieństwie do dotychczasowych wyobrażeń inteligentnych domów, Japończycy proponują przeniesienie ciężkości układu na mieszkańców. To ludzie, a nie otoczenie budynku, byliby najbardziej obserwowani przez roboty. Zmiana warunków w pomieszczeniu nie wiązałaby się z poleceniem głosowym czy naciśnięciem specjalnego guzika. Wystarczyłoby, żebyśmy zatrzęśli się z zimna, a układ budynku przekazałby sobie tę informację niczym ludzki system nerwowy. Do sprawdzenia, czy automatyczna kontrola nad rojem aparacików może być efektywna, wykorzystano muzykę. Dzięki obserwacjom zachowań mieszkańców budynku i prognozowaniu ich rozkładu dnia udało się o 70% lepiej dobierać dźwięki towarzyszące im podczas wykonywania rozmaitych obowiązków. W przyszłości systemy inżyniera Mity będą w stanie zapamiętać preferencje każdego z osobna i dostosowywać światło zapalane w pokoju do tego, jak będzie się zachowywał dany człowiek. Dotychczasowe inteligentne domy potrafią jedynie włączyć światło po wykryciu ruchu – fotokomórka reaguje, gdy wchodzimy do pokoju. Nowa generacja będzie w stanie rozpoznać, który z mieszkańców wszedł do pokoju i dostosować natężenie światła do jego preferencji.
Ryby łowić czy łowić ryby?
W sumie jest ich osiem. Trzy to nagie skały wystające z morza, pięć to fragmenty lądu, które można już nazwać wysepkami. Łącznie mają 5,49 km2 powierzchni. Dla porównania: to mniej więcej jedna trzecia warszawskiego Śródmieścia. Do terytorium Japonii zostały włączone w 1895 roku, stając się własnością pewnego biznesmena z Okinawy. Na największym skrawku lądu z archipelagu Senkaku, bo tak nazywa się ten teren, miały powstać przetwórnie ryb. Plany pokrzyżowała wojna rosyjskojapońska, do której doszło dekadę później. Ludzie zostali ewakuowani i już nie powrócili na archipelag. Po II wojnie światowej wysepki znajdowały się pod jurysdykcją Stanów Zjednoczonych, które na mocy traktatu z 1960 roku miały pomóc Japonii, gdyby inne państwo chciało je przejąć. Ale to stare dzieje. Na początku września 2012 roku amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton podczas wizyty w Pekinie powiedziała, że rząd w Waszyngtonie nie podejmie żadnych działań wobec Senkaku. To, że te słowa padły w Chinach miało dodatkowe znaczenie. Kilka miesięcy wcześniej Chiny rozpoczęły batalię o odzyskanie utraconych wysepek. Już nie Senkaku, ale Diaoyu. Archipelag, według Chińczyków, od zawsze należał do nich i został bezprawnie zagrabiony przez Japonię. Nastroje antyjapońskie podsycano bardzo skutecznie. W konsekwencji kwestia przynależności wysepek stała się sprawą spędzającą sen z powiek polityków w obu krajach. Walka o Senkaku vel Diaoyu przypomina spór o wysepkę Perejil toczony w 2002 roku między Hiszpanią a Marokiem. Na nic zdały się wówczas żartobliwe porównania kłótni do sporu o pietruszkę – perejil to po hiszpańsku właśnie „pietruszka”. Hiszpania i Maroko wzięły sobie tę sprawę za punkt honoru. W rezultacie całe 15 hektarów skały (0,15 km2) zostało przejęte przez hiszpańskich komandosów, którzy aresztowali marokańskich żołnierzy stacjonujących na tym skrawku
lądu. Wszystkiemu przyglądały się okoliczne kozy wypasane na wyspie oraz międzynarodowa publiczność. Skończyło się mediacją ówczesnego sekretarza stanu USA Colina Powella. W wypadku wysp Senkaku sprawa jest o wiele poważniejsza. Pierwszym właścicielem archipelagu był Tatsushiro Koga, który kupił ten teren we wspominanym 1895 roku. Przetwórnie ryb bonito działały przez kilka lat, największą wyspę zamieszkiwało w szczytowym okresie 200 osób. Ostatnia wzmianka o tym w papierach z regionu Okinawy, do którego administracyjnie zaliczano Senkaku, jest datowana na 1932 rok. Do rybnego biznesu nie pozwoliła wrócić kolejna wojna, archipelag przeszedł na własność syna pierwszego właściciela – Zenjiego Kogę. Po wojnie największa wyspa – Uotsuri – służyła rybakom z Tajwanu jako tymczasowe schronienie podczas gorszej pogody. To właśnie z Tajwanu, który przez długi czas po II wojnie światowej był legalnym przedstawicielem Chińskiej Republiki na świecie, pochodziły głosy o oddaniu tych terenów Chinom. Powstał ruch Bao-Diao, dosłownie „obrona wysp Diaoyu”. Sytuacja zmieniała się jednak dynamicznie. W roku 1971 to kontynentalne Chiny stały się przedstawicielem swojego narodu w ONZ, protest Tajwanu stracił na znaczeniu, a już rok później Japonia dostała od Amerykanów Okinawę oraz sporne wyspy Senkaku. Kilka lat później zarządca wysp Zenji Koga sprzedał je rodzinie Kurihara. Transakcja odbyła się w 1978 roku. W okolicy mogły znajdować się złoża ropy i gazu, archipelag miał także znaczenie strategiczne. Nowi właściciele zostali więc zobowiązani do tego, że nie odsprzedadzą terenu żadnej osobie prywatnej. Zastrzeżono, że nabywcą wysepek może być jedynie japoński rząd. Kwestia wysp co kilka lat powracała jak bumerang. Ostatni raz poważniejszy kryzys został wywołany rok przed powrotem Hongkongu do Chin. Nie dość, że polityczna przyszłość była niepewna wobec wycofywania się Brytyjczyków, to japoński minister spraw zagranicznych Yukihiko Ikeda podkreślił, że wyspy Senkaku są integralną częścią Japonii. W Chinach zawrzało, jeden z aktywistów utonął podczas próby lądowania na wyspach, czterem innym się udało i po wypuszczeniu przez Japońskie Siły Samoobrony byli witani w ojczyźnie jak bohaterowie. Tak wyglądała druga fala ruchu Bao-Diao. Obecna sytuacja, w której rząd japoński podjął konkretne kroki dotyczące przyszłości wysp, jest nieco odmienna. Rodzina Kurihara nie inwestowała na archipelagu. Nabyła wyspy i co roku pobierała jedynie odpowiednie wynagrodzenie od państwa za wynajem ich terenu. Ale nawet 260 mln jenów, które wpłynęły w ostatnich latach na konto rodziny, nie wystarczyło, by pokryć rosnące długi kierowanej przez nią firmy. Rodzinnym interesem było urządzanie ślubów w prestiżowym miejscu w pobliżu świątyni Hikawa w Saitamie pod Tokio. Tradycyjna ceremonia nieopodal miejsca z historią sięgającą początków japońskiego państwa (świątynia Hikawa ma ponad 2400-letnie dzieje) miała przynosić szczęście nowożeńcom. Klienci powinni ustawiać się w niekończącej się kolejce, ale czasy się zmieniły i firma Hishiya Kaikan zaczęła popadać w długi. Na początku 2012 roku sięgały one astronomicznej kwoty 2,5 mld jenów. To właśnie konieczność spłaty długu zmusiła rodzinę Kurihara do spieniężenia najdroższych aktywów w postaci wysp Senkaku. Japoński rząd kupił je ostatecznie za niewiele ponad 2 mld jenów.
Morze Wschodniochińskie, na którym znajduje się archipelag Senkaku, jest pełne malutkich, skalistych wysepek © Kirsanov Valeriy Vladimirovich / Shutterstock.com
Zanim doszło do transakcji, na scenie pojawił się dość nieoczekiwany gracz. Shintaro Ishihara, wieloletni burmistrz Tokio, polityk o nacjonalistycznych poglądach, zaproponował wykupienie wysp przez japońską stolicę. Swój plan ogłosił 17 kwietnia 2012 roku i kolejny raz dolał oliwy do ognia w sprawie archipelagu. Chińczycy wyszli na ulicę w wielotysięcznych demonstracjach przeciwko Japończykom, a Tajwan zaproponował, żeby wyspy wystawić na przetarg. Pojawiła się nawet konkretna cena ze strony Republiki Chińskiej – sześć amerykańskich dolarów za metr kwadratowy. Chińczycy wciąż protestowali, demonstracje nabierały na sile, a japońskie fabryki traciły klientów. Trzeba było nawet zamknąć niektóre zakłady, ponieważ lokalna ludność na kontynencie była coraz bardziej nieprzychylnie nastawiona do japońskich towarów. W efekcie Toyota musiała pogodzić się ze spadkiem sprzedaży na chińskim rynku o ponad połowę wobec poziomu sprzed konfliktu. Napięcie polityczne narastało, a kontrowersyjny mer Tokio zbierał fundusze na wykup Senkaku. Jeśli zajrzeć głębiej w powody jego działalności, nie były one pozbawione sensu i nie wynikały jedynie z nacjonalistycznych pobudek. Teren po byłej firmie weselnej Hishiya Kaikan przejęli na przełomie XX i XXI wieku nacjonaliści ze stowarzyszenia religijno-młodzieżowego Kenshokai. Na terenie należącym niegdyś do rodziny Kurihara chcieli oni zbudować swoją nową siedzibę, bo stara nie spełniała już wymogów bezpieczeństwa (chodziło o nowe przepisy dotyczące norm budynków związanych z trzęsieniami ziemi). Po kilku latach organizacja Kenshokai wycofała się jednak ze swoich planów i odmówiła zapłaty za 20-letni okres dzierżawy rodzinie Kurihara. Dług narastał. Do tego pozostał niesmak wobec jednego z przedstawicieli środowisk prawicowych. Co dalej z wyspami? Chińskie stanowisko pozostało niezmienne – Senkaku to Diaoyu, które w posiadaniu chińskim znajdują się od czasów dynastii Ming. To Chińczycy bronili ich przed piratami z Japonii jeszcze w 1556 roku (są na to podobno odpowiednie dokumenty), a w 1992 roku nowe prawo o wodach terytorialnych ChRL mówi o Tajwanie i całym spornym archipelagu jako o własnym obszarze. Japończycy z kolei utrzymują, że już od 1885 roku nikt nie rościł sobie praw do
tych wysepek, dlatego zostały włączone do otwierającego się na świat cesarstwa. Sytuacja patowa. Każda ze stron uważa, że ma rację i każda podaje swoją wersję wydarzeń. Nawet gdy zestawi się japońską i chińską nazwę największej wyspy – Uotsuri, widać, jak przeciwstawne są sposoby myślenia obu stron. Japończycy zapisują nazwę tej wyspy jako 魚釣, dosłownie „ryba” „łowić”, natomiast Chińczycy używają odwrotnej kolejności – 釣魚 – „łowić” „ryba”. Po chińsku to właśnie te dwa znaki czyta się jak nazwę całego archipelagu – Diaoyu.
Brama torii przy świątyni Itsukushima © Rafał Tomański
Finał tej historii – czyli wykupienie wysp przez japoński rząd – nastąpił w zasadzie w przeddzień szczytu Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF – International Monetary Fund), cyklicznej imprezy, która w 2012 roku odbyła się w Tokio. Ostatni raz Japonia gościła tę organizację prawie 50 lat wcześniej, w 1964 – w roku, w którym kraj powoli zapominał o studenckich protestach, uczył się nowej mentalności wraz z kinem nowej fali, a ludzie zaczynali cieszyć się dobrobytem. W 1964 roku w Tokio odbyły się także Letnie Igrzyska Olimpijskie, które wykreowały niezwykle pozytywny wizerunek Japonii na świecie. Niecałe pół wieku później z tej radości pozostało niewiele. Kraj pogrążony był w permanentnej recesji, trwającej już dobrych kilka lat. Wydarzenia z 11 marca 2011 roku, wciąż dawały o sobie znać, a dla młodych ludzi przyszłość nie wyglądała optymistycznie. Młodzi niedługo będą zresztą należeć do mniejszości w Kraju Wschodzącego Słońca. Przy niewielkim przyroście naturalnym i bardzo długiej średniej życia japońskie społeczeństwo starzeje się w szybkim tempie. Według analityków ten trend ma się jeszcze bardziej uwidocznić między 2013 a 2015 rokiem, gdy większość osób z pokolenia wyżu demograficznego (tzw. baby-boom) przejdzie na emeryturę.
Gułag dla gaijinów
Japonii nie sprzyja restrykcyjna polityka imigracyjna. Zamknięte granice i niesłabnąca niechęć do przybyszów z zewnątrz są tu na porządku dziennym. I nie ma znaczenia jak długo cudzoziemiec przebywa w Japonii, jak dobrze zna język i jaką pracę wykonuje – z przejawami wyższości, które Japończycy prezentują, spotyka się właściwie każdy przyjezdny. Gaijin (czyli po japońsku „cudzoziemiec”) nie uwolni się od tego słowa-łatki do końca pobytu w Japonii, choć wypadałoby, aby Japończycy pozbyli się pejoratywnego stosunku do imigrantów. W ciągu bowiem półwiecza populacja Japończyków zmniejszy się o jedną trzecią, a prognozy ONZ nie pozostawiają wątpliwości: aby gospodarka mogła się utrzymać na swoim poziomie, kraj będzie potrzebował aż 17 mln pracowników cudzoziemców. Nie mówiąc o tym, by pozostać konkurencyjnym na świecie… W 2002 roku organizacja Amnesty International przygotowała raport Welcome to Japan?, w którym zawarła wiele przykładów nieodpowiedniego odnoszenia się do cudzoziemców. Nie tylko traktuje się ich z wyższością, ale też szykanuje podczas kontroli na lotniskach – zdarzają się wręcz przypadki poważnych naruszeń praw człowieka w takich sytuacjach. Kłopoty w dużej mierze wynikają z powierzenia ochrony lotnisk prywatnym firmom ochroniarskim. W japońskim społeczeństwie wciąż pokutuje duży strach przed wszystkim co obce. To o tyle nietypowe, jeśli wręcz nie dwulicowe, że Japończycy chętnie i bez żadnego oporu przyswajają rzeczy z zagranicy. Naleciałości językowe, zniekształcane angielskie słowa, z których niedługo będzie się składał cały język japoński, fryzury na wzór zachodnich celebrytów, moda podchwytująca najdrobniejsze trendy z Europy i Stanów Zjednoczonych… Nie przeszkadza to jednak pozostawać ksenofobami.
Rodzina na placu w Hiroshimie © Rafał Tomański
Strach paraliżuje przed wynajmem mieszkania cudzoziemcom. Nie pozwala czuć się swobodnie w obecności gaijina. W oficjalnych kampaniach kieszonkowców i złoczyńców grają „białe twarze”. Ludzi spoza Japonii powinno się wystrzegać, bo a nuż przy sprzyjającej okazji coś ukradną, zniszczą, popsują. Lepiej nie mieć z nimi do czynienia. I tak nie są w stanie zrozumieć naszej mentalności. Oczywiście nie wszyscy Japończycy zachowują się w tak dziwny dla nas sposób, ale nawet po tsunami z 2011 roku pojawiły się głosy, że tylko ludzie stąd są w stanie zrozumieć tragedię, która dotknęła kraj, cudzoziemcy zwyczajnie nie mają takiej wrażliwości. Tymczasem, jak już wspominano, japońskie społeczeństwo zaczyna mieć poważne kłopoty demograficzne. Ponad dwukrotne zadłużenie państwa (dług publiczny na poziomie 240% PKB), zmniejszenie liczebności społeczeństwa (poniżej 100 mln w okolicy 2050 roku) i jednak czwarta populacji mająca 65 i więcej lat (także prognoza na 2050 rok) – trudno w tej sytuacji o optymizm. W 2010 roku w całej Japonii było niewiele ponad 2 mln imigrantów. Dla porównania, w Stanach Zjednoczonych jest sześć razy więcej cudzoziemców przebywających nielegalnie niż tych legalnych w Japonii. Aby utrzymać gospodarkę na rentownym poziomie, Japonia ma dwa wyjścia – przyjmować milion imigrantów rocznie przez najbliższe 50 lat albo wydłużyć wiek emerytalny do… 77 lat. Wiadomo, że eksperymenty z wydłużaniem wieku emerytalnego nie cieszą się poparciem społecznym, co było widać chociażby w Grecji. Konieczność pracy do 77 roku życia to marna perspektywa, nawet dla tak poświęcającego się pracy i długowiecznego narodu jak Japończycy. Szczyt Międzynarodowego Funduszu Walutowego w 2012 roku przyniósł więcej pytań niż odpowiedzi. Japońska gospodarka straciła drugie miejsce na świecie dwa lata wcześniej na korzyść Chin. Z trzeciego miejsca nie ma obiecujących perspektyw na wyprzedzenie Państwa Środka. Problemem może być nadmierne przywiązanie do rządowych wydatków. W latach pięćdziesiątych XX wieku były one skutecznym rozwiązaniem, by pobudzić gospodarkę po klęsce w II wojnie światowej. Rząd promował najważniejsze sektory, a Bank Japonii wspierał je konkretnymi
funduszami. Japońskie firmy nie zostały pozostawione niewidzialnym siłom rynku, ale prowadzone konsekwentnie przez dekady. Kolejne pokolenia ludzi nieznających wojny chciały się bogacić i posiadać coraz więcej przedmiotów ułatwiających życie. Od 1968 roku Japonia zajmowała drugie miejsce pod względem wielkości gospodarki, zaraz za Stanami Zjednoczonymi. Niestety, nic nie trwa wiecznie. Pod koniec lat osiemdziesiątych nastąpiła pierwsza korekta po wojnie. Rząd uruchomił ogromne środki, żeby pobudzić inwestycje publiczne. Do tego restrykcyjna polityka udzielania kredytów dla firm prowadzona przez wspominany Bank Japonii wprowadziła przedsiębiorców w spiralę bez wyjścia. Dwadzieścia lat później, w 2010 roku, Chiny wyprzedziły Japonię i stały się drugą gospodarką świata. Problemy z politycznym zarządem, upadek zaufania do polityków oraz zakorzeniony w świadomości paraliż decyzyjny rozkładający na łopatki większość innowacyjnych pomysłów w kraju – to mieszanka iście wybuchowa. A do tego powracające jak echo skutki wydarzeń z 11 marca 2011 roku.
Japoński paraliż decyzyjny nie pomaga startupom
Komegura to japoński znak oznaczający kiedyś pensję otrzymywaną w ryżu. Gdyby rozłożyć go na części pod względem graficznym, dostalibyśmy sadzonkę ryżu, usta i coś dumnego – wszystko zgromadzone pod dachem. Brzmi to poetycko, ale da się dopasować do głównego znaczenia. Obecnie znak, który wygląda tak – 稟 – oznacza raportowanie. Dołączmy do niego dwa kolejne znaki: konsultacje (議) oraz pisanie (書), a dostajemy bardzo współczesne pojęcie ringi sho. Klucz do zrozumienia japońskiego paraliżu decyzyjnego. W Japonii przeforsowanie nowej idei jest niezwykle trudne. Zatwierdzenie nowego pomysłu wymaga zgody na każdym szczeblu, a jakakolwiek wątpliwość podczas zbierania pieczątek na karcie projektu działa niczym liberum veto. Społeczeństwo wciąż funkcjonuje według zasady przyporządkowania do jednej organizacji przez całe życie, nakazu nie wychylania się poza bezpieczne granice istnienia oraz awersji do każdego ryzyka. Nawet najmniejszego. Jeżeli dorzucimy do tego mrożący krew w żyłach proces decyzyjny bazujący na konsensusie, otrzymujemy gotową receptę na zabicie każdej przedsiębiorczości. Dokumenty opisujące nowe pomysły krążą po firmach niczym duchy w murach starych zamków. Zanim uzyska się odpowiednie zgody od kierownictwa, każdy manager niższego szczebla musi podpisać się pod papierkiem. Według Japończyków ta zasada cementuje organizację – o ringi sho mówi się inaczej ne mawashi (dosłownie „scalanie korzeni”). Oczywiście odpowiednie podpisy pod decyzjami potrafią ochronić zwykłego pracownika przed przykrościami, gdy innowacja nie spełni pokładanych w niej oczekiwań. Takie działania znamy z własnego podwórka. Ale w Japonii ringi sho wynika z odwiecznego szacunku dla zależności hierarchicznych, konieczności posłuszeństwa przełożonym, które z kolei są wynikiem zasad konfucjanizmu. Zaletą takiego długotrwałego procesu wdrożeniowego jest na pewno większe
bezpieczeństwo. Zanim zbierzemy wszystkie podpisy decydentów, minie tyle czasu, że innowacja przestanie być szalonym wymysłem i przejdzie wiele wewnętrznych konsultacji. Więcej osób zrozumie jej sens. Ale w wypadku usprawnień, co do których nie ma wątpliwości, że się sprawdzą, brak szybkiego wprowadzenia w życie może przynieść konkretne starty. Wtedy ringi sho zaczyna drażnić. Nie dość, że wszystko spowalnia, to jeszcze rozmywa poczucie odpowiedzialności i nikomu nie chce się działać na rzecz przyspieszenia procesu.
Centrum Tokio © Rafał Tomański
To w teorii. W praktyce stworzenie startupu w Japonii graniczy z cudem. Właśnie z powodu decyzyjnego konsensusu trudno przekonać wszystkich do innowacji. Młodzi twórcy wiedzą, jak trudno jest pozyskać jedną czy dwie osoby, a co dopiero managerów każdego szczebla. Dlatego powstała niecodzienna inicjatywa – spotkania dla środowiska startupowego w modnym barze w centrum Tokio. Każdy środowy wieczór w Nomad New’s Base został zarezerwowany dla innowatorów. Pomysłodawcą cyklu spotkań był Hiro Maeda, który pracował ze startupami w Stanach Zjednoczonych. Ten niespełna trzydziestolatek wie, że w młodych Japończykach drzemie wiele ukrytych talentów i pomysłów. Japonia ma najwyższy na świecie deficyt budżetowy, starzejące się społeczeństwo i niedającą się zatrzymać recesję. Częste zmiany rządów w ostatnich latach powodują zmęczenie polityką, a stare uznane firmy, które kiedyś wyznaczały standardy, obecnie stają się coraz mniej konkurencyjne na światowym rynku. Gdy do tego dodamy kataklizm z 11 marca 2011 roku, którego skutki ekonomiczne są wciąż odczuwane, wychodzi z tego mało sympatyczna rzeczywistość. Młodzi Japończycy są o wiele bardziej chętni do podejmowania ryzyka niż ich rodzice i dziadkowie. Wiedzą, że nie ma co czekać. Według analityków Japonia znajduje się na 25. miejscu pod względem wprowadzania innowacji. Główni inwestorzy venture capital zainwestowali w nowe projekty w 2011 roku jedynie 316 mln dolarów, co w porównaniu z sumami przeznaczanymi na te same cele w Krzemowej Dolinie (12,6 mld dolarów) stanowi jedynie maleńki procent. Spośród grupy aktywnej zawodowo tylko 3,3% Japończyków pracuje przy innowacjach i jest to jeden z najniższych wskaźników wśród krajów
uprzemysłowionych. Dla porównania, w Stanach Zjednoczonych to aż 7,6%. Przedsiębiorców, którzy nie boją się ryzyka, jak Yoshikazu Tanaka (twórca japońskiego konkurenta Facebooka, serwisu społecznościowego Gree) oraz Hiroshi Mikitani (założyciel e-commerce’owego giganta Rakuten), jest zaledwie garstka. Najbliższa przyszłość pokaże, czy idea stworzenia startupowego środowiska w Japonii padnie na podatny grunt. Być może całkowita zmiana myślenia w skostniałym japońskim społeczeństwie będzie krokiem w dobrą stronę, żeby wyrwać gospodarkę z marazmu.
Optymizm receptą na wszystko
Wspomiany Hiroshi Mikitani to postać niezwykle ciekawa, żywy dowód na to, że w Japonii jest nadzieja nie tylko dla startupów, ale też dla cudzoziemców. Gdy w 1995 roku trzęsienie ziemi zabrało mu dwoje członków rodziny, doszedł do wniosku, że ludzkie życie to nic więcej tylko mujo, „stan przejściowy”. Pozostaje po nas to, co sami zrobimy. Owładnięty tą myślą Mikitani, mając 34 lata, rzucił się na głęboką wodę – zostawił pracę w banku i założył własną firmę. Nazwał ją Rakuten, „optymizm”. Nasz bohater zdecydował się wejść w stawiającą wówczas pierwsze kroki sprzedaż w internecie. Był to grunt niezbadany, ale cały świat ekscytował się możliwościami stojącymi przed wirtualnym rynkiem. Nadzieje pokładane w raczkującym e-commerce były tak wielkie, że po kilku latach musiała pojawić się ich korekta, zabójcza dla niektórych przedsiębiorstw. Ale w 1997 roku, gdy Mikitani zakładał Rakuten, nic nie wskazywało na ogromne kłopoty, jakie staną przed branżą IT w przyszłości. Dwa tygodnie po starcie firmy sieć amerykańskich sklepów Amazon debiutowała na giełdzie w trzecim roku działania. Była połowa maja 1997 i Mikitani obsługiwał 13 sklepów, głównie prowadzonych przez swoich przyjaciół. Po pierwszym roku działalności liczba sklepów wzrosła do 100, po dwóch latach – do 320, a okres między majem a grudniem 1999 roku przyniósł wzrost do 1800 placówek korzystających z internetowego modelu Mikitaniego. Obecnie Rakuten pozyskuje do 5 tys. użytkowników dziennie, pozwalając im robić zakupy w 40 tys. sklepów. Roczny poziom transakcji obsługiwanych przez firmę przekroczył 8 mld dolarów, a Mikitani przejmuje coraz więcej międzynarodowych podmiotów na świecie. Jak Mikitani uczynił z japońskiej firmy gracza liczącego się na świecie? Jedną z naczelnych zasad w jego firmie jest tak zwana englishnization, czyli używanie angielskiego jako podstawowego języka
komunikacji (może łatwiej byłoby nam mówić o „englishnizacji”). Dla ponad 7 tysięciy japońskich pracowników to poważne wyzwanie, ale Mikitani wierzy w słuszność swojego działania. Proces nazywa żartobliwie „degalapagoizacją”, odchodzeniem od izolacji japońskiej kultury, czego korzenie sięgają czasów Edo (ponad dwa i pół wieku odcięcia Japonii od świata między 1603 a 1868 rokiem). Wywodzące się z tych czasów poczucie wyższości japońskiego narodu nad resztą świata jest, według założyciela Rakutenu, źródłem nieporozumień z cudzoziemcami. Nie dość, że w latach trzydziestych XX wieku z takim hasłem na ustach Japończycy szli na podbój Azji, chcąc nieść innym narodom jedyną słuszną kulturę, to jeszcze teraz taka mentalna izolacja stanowi prostą drogę do zagłady. Japońscy biznesmeni nie szczędzą słów krytyki pod adresem Mikitaniego. Prezes Hondy Takanobu Ito proces englishnizacji nazwał wręcz głupotą. Nie zmieniło to podejścia Mikitaniego, którego pracownicy nazywają Mickeyem – od marca 2010 roku wszyscy w jego firmie muszą porozumiewać się po angielsku. Niektórym idzie średnio, inni mówią płynnie, zanotowano też kilka zwolnień z tego powodu. Jedno jest pewne: strategia Rakutenu wytycza nową ścieżkę konkurencyjności japońskich firm na arenie międzynarodowej. Hiroshi Mikitani coraz częściej nabywa firmy z innych krajów. W ostatnim czasie zainwestował w Stanach Zjednoczonych (Buy.com za 250 mln dolarów), Francji (PriceMinister za 200 mln euro), Wielkiej Brytanii (Play.com za 25 mln funtów), Kanadzie (Kobo za 315 mln dolarów), Niemczech (Tradoria) i Brazylii (Ikeda). Do tego wsparł serwis Pinterest (w wysokości 100 mln dolarów, o czym w następnym rozdziale) oraz wszedł na rynek rosyjski (serwis OZON). Plany są ambitne – przejęcie rynku e-commerce w 27 krajach i przeciwstawienie się gigantowi Amazon.
Często można spotkać kobiety w tradycyjnych kimonach © takayuki / Shutterstock.com
Nawet wobec pogłębiającej się stagnacji Mikitani wciąż wierzy w możliwość lepszego wykorzystania potencjału Japonii na świecie. Trzeba tylko odbudować pozycję krajowych producentów i z nimi, od podstaw, wzmacniać gospodarkę. To przecież z Japonii pochodzą główne części nowoczesnej technologii. Internet w smartfonie, umiejscowienie aparatu fotograficznego z tyłu obudowy, technologie zbliżeniowe NFC to tylko niektóre z nich. Japońskie wynalazki to także światłowód, DVD i masa innych produktów. Mikitani uważa, że przy takim potencjale japońskie przedsiębiorstwa za bardzo nastawiają się na rynek wewnętrzny, kurczowo próbując utrzymać na nim swoją pozycję. Powoduje to, że główny ich wysiłek idzie w stronę spełniania standardów istniejących jedynie w Japonii, a nieufna wobec cudzoziemców mentalność nie pomaga walczyć o rynki zagraniczne. Możliwości są dwie – albo japońskie standardy uczynić międzynarodowymi (co
jest mało realne i ogromnie kosztochłonne), albo odłożyć krajowe ambicje i zawalczyć o rynki zewnętrzne. To ostatnie jest jedynym sposobem, według Hiroshiego Mikitaniego, na odzyskanie konkurencyjności przez japońskie przedsiębiorstwa. Mikitani jako przykład umiędzynaradawiania krajowych przedsiębiorców podaje producentów kimon. Bez dostępu do sprzedaży internetowej byli oni skazani na zapomnienie. Obecnie dzięki współpracy z Rakutenem są w stanie docierać do rzeszy odbiorców czekających na takie produkty. Podobnie producenci mięsa z krabów taraba czy japońskiego ciasta-rolady. Dzięki połączeniu z Rakutenem ci mali gracze są w stanie prowadzić interesy na poziomie kilkaset razy wyższym niż dotychczas. Japonia to zresztą prawdziwy raj dla wszelkich inicjatyw e-commerce – 97% Japończyków robi zakupy w internecie. Po mejlowaniu to druga najchętniej wybierana metoda spędzania czasu w sieci przez użytkowników tego rynku. Odwrotnie niż w rzeczywistości mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni nie mają problemu z płaceniem kartami kredytowymi, taką metodę płatności w sklepach online wybiera 70% z nich. Korzysta się nie tylko z japońskich witryn, ale także z zagranicznych – w tych ostatnich Japończycy wydają średnio 1827 dolarów rocznie. No i w Japonii Rakuten wygrywa z japońskim oddziałem Amazon 46 do 37%. Wskazując na konieczność „englishnizacji” firmy, Mikitani podkreślał, że zdarza mu się zatrudniać cudzoziemców. Przyjeżdżający do Japonii Chińczycy i Hindusi już po pół roku nabierają płynności w porozumiewaniu się po japońsku. To także daje do myślenia. Czemu nie przeprowadzić tego procesu w drugą stronę, by to Japończycy komunikowali się po angielsku? Aby przyspieszyć ten proces, w Rakutenie są organizowane zajęcia językowe dla pracowników. Uczestnictwo w nich nie oznacza dodatkowych godzin spędzanych w firmie. Zajęcia są traktowane jako część wykonanej w danym dniu pracy. Sam Hiroshi Mikitani od dziecka obcował z ludźmi mającymi mnóstwo pomysłów i energię do pracy. Jego dziadek był założycielem fotograficznego giganta Minolty, a ojciec pierwszym japońskim stypendystą amerykańskiej Fundacji Fullbrighta. Wychowany w tak doborowym otoczeniu nie lubił utartych ścieżek i powielania pomysłów innych. Gdy w marcu 2011 Japonię dotknęła tragedia, zdecydował się wystąpić z prestiżowej rady gospodarczej Keidanren. Nie chciał popierać polityki energetycznej zależnej od niedostatecznie zabezpieczonych elektrowni atomowych. Czuł się zażenowany sposobem prowadzenia przez ówczesnego premiera Naoto Kana i jego rząd rozmów z zagranicznymi mediami. Wstydził się prezentowanej przez polityków zachowawczości i niechęci do przyznania się do błędów. Zdawał sobie też sprawę, że manifestowanie japońskiej dumy oraz odrębności kulturowej w tak szybko globalizującym się świecie, wiedzie do zatracenia pozycji wśród innych państw. Rząd Japonii podobno śledzi postępy englishizacji w Rakutenie. Być może w przyszłości takie podejście zostanie wprowadzone na szerszą skalę i spowoduje zmianę japońskiego sposobu myślenia. Celem imperium Hiroshiego Mikitani na najbliższe 5 lat pozostaje natomiast ekspansja na 27 międzynarodowych rynkach (obecnie Rakuten działa w dziesięciu państwach), pokonanie Amazonu i uzyskiwanie 70% przychodów spoza Japonii (w połowie 2012 roku było to 10%). Sam Mickey liczy zaś, że stworzone przez niego pojęcie englishnization trafi w przyszłości do oficjalnego słownika Oxfordu.
Muzeum nas samych
Zanim Hiroshi Mikitani będzie mógł z dumą przeczytać wymyślone przez siebie słowo w słownikach, musi dokonać się pewna rewolucja. Cicha, bezkrwawa i wirtualna, ale mimo wszystko bezpośrednio wpływająca na nasze postrzeganie świata. Pojawiają się czasami głosy, że nowe pokolenie to ludzie zapatrzeni w siebie, gadżeciarze, spędzający za dużo czasu na Facebooku, zainteresowani jedynie czubkiem własnego nosa i zainteresowani kreowaniem swojego wizerunku. W skrócie, egoiści. Wizja pesymistyczna i jednostronna, ale nie pozbawiona podstaw. Wychodząc naprzeciw takim potrzebom, firma Intel wypuściła w 2011 roku aplikację Museum of me na Facebooka. Dzięki specjalnemu algorytmowi można przeskanować swoje facebookowe dane i po chwili obejrzeć wirtualną galerię poświęconą tylko i wyłącznie nam. Naszym postom, lokalizacjom na mapie, zdjęciom i informacjom o znajomych. Podobną aplikację wykorzystano także w jednym z najnowszych portali społecznościowych zyskujących coraz więcej użytkowników. Chodzi o Pinterest – wirtualną tablicę korkową, na której użytkownicy mogą umieszczać rozmaite zdjęcia mówiące o ich guście, chwilowych inspiracjach, życiowej filozofii czy pokazywać obrazki, które zwyczajnie im się podobają. Ot, prywatna galeria w ładnym opakowaniu. Jeden z twórców serwisu, Ben Silbermann (rocznik 1982), zbierał w dzieciństwie owady. Muchy, koniki polne, chrząszcze – każdy egzemplarz dokładnie wysuszony, opisany i przyszpilony do tablicy. Prywatne muzeum biologii okazało się zaczątkiem idei Pinterestu. To był strzał w dziesiątkę. Możliwość kolekcjonowania wybranych przez siebie obrazków okazała się ogromnie kuszącym sposobem na spędzanie dodatkowego czasu w sieci. Silbermann i spółka
stworzyli na początku 50 wersji Pinterestu, eksperymentując z rozmaitymi rozwiązaniami graficznymi. Zmieniali szerokość kolumn, odległości między obrazkami, sposoby nawigacji po serwisie. Podeszli do tematu inaczej niż wygląda to z perspektywy informatyka – każda z wersji powstała równolegle z innymi. Po wybraniu najlepszej (każdy obrazek ma 192 piksele szerokości) Pinterest został powołany do życia. Jego popularność szybko przerosła oczekiwania twórców. Na początku 2012 roku Pinterest był najszybciej pozyskującym użytkowników serwisem w historii internetu. Przyciągał nie tylko zwolenników najnowszych technologii, tak zwanych early-adopters, którzy interesują się każdą internetową nowinką, ale również kobiety. Dopracowana i wysmakowana stylistyka trafiła w gusta użytkowniczek sieci. Obecnie aż 80% osób zarejestrowanych w portalu to kobiety w wieku 25–54 lat. Dla reklamodawców i firm to bardzo dobrze rokująca grupa odbiorców, co z kolei powoduje rosnącą popularność Pinterestu jako narzędzia marketingowego. Co ciekawe, pomimo doskonałych wyników, serwis nie zarabia. Nie przeszkadza to rynkowi wyceniać go na ponad miliard dolarów. Ben Silbermann przyznaje w wywiadach, że mało śpi i nie pamięta, kiedy miał ostatnio odrobinę czasu dla siebie. Serwis notuje miesięczne prawie 2 mld odsłon na całym świecie, korzysta z niego 20 mln użytkowników miesięcznie, którzy przeciętnie spędzają w nim 14 minut i 20 sekund. Portal znakomicie przyjął się na iPadach i zaledwie po jednej dobie był najpopularniejszą aplikacją w App Storze. Dzięki rozsądnej konstrukcji serwisu Silbermann i wspólnicy zdołali obronić swoje dzieło przed zalewem spamu i memów. Nowi użytkownicy dostawali limitowaną liczbę zaproszeń do dalszego rozdzielenia, a na samym początku działania serwisu nie można było umieszczać w nim zdjęć prosto z Facebooka. Silbermann podkreśla, że na profilu w Pintereście umieszcza się zdjęcia tego, co tworzy nasz obraz. Dla kobiet może to być wirtualna lista prezentów ślubnych, dla mężczyzn katalog z rzeczami, którymi chcieliby podkreślić swój status. Zupełnie jak wspominane wcześniej Museum of me Intela. Ciekawostką jest, że Pinterest zyskał akceptację ze strony środowiska mormonów w Stanach Zjednoczonych. Jedną z pierwszych jego użytkowniczek była celebrytka Ann Romney, żona republikańskiego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niedługo po uruchomieniu Pinterestu gazeta „Deseret News” z Salt Lake City, miasta tradycyjnie uznawanego za stolicę tej wspólnoty religijnej, pochwaliła „kreatywne i twórcze podejście serwisu utrzymanego w duchu mormonów”. Jednym słowem, portal skazany na sukces i przyciągający kolejnych inwestorów. W maju 2012 roku pozyskał 100 mln dolarów od japońskiego rekina e-commerce Hiroshiego Mikitaniego, który powtarza, że gdyby tylko serwis był na sprzedaż, kupiłby go w całości.
© Rafał Tomański
Jak Pinterest prezentuje się zatem w Japonii? Dane z października 2012 roku wskazują, że jest on na razie 277. witryną pod względem popularności. Ruch z Kraju Kwitnącej Wiśni stanowi jedynie 1,3% wszystkich użytkowników i odpowiada za niecały procent (dokładnie 0,9) odsłon. Serwis staje się coraz bardziej atrakcyjny dla wielu marek, na przykład odzieżowe Uniqlo przygotowało swoją stronę w oparciu o przewijanie Pinterestu. Pinterest stał się trzecią społecznościową siłą na świecie (po Facebooku i Twitterze), motywując klientów do zakupów online. Statystyki z początku 2012 roku wskazywały, że po przeciętnym kwadransie przeglądania pinterestowych galerii użytkownik wydawał średnio 80 dolarów w sieci (dla porównania Facebook motywował do o połowę tańszych zakupów). Obecnie mówi się już o poziomie 169 dolarów (i 95 dolarów dla Facebooka). Jesteśmy więc świadkami narodzin nowego modelu e-commerce bazującego na obrazkach. W tę samą stronę zmierza serwis eBay, który zmienił układ strony, korzystając ze sprawdzonych pinterestowych wzorców. Pinterest może się okazać przeciwwagą dla amerykańskiego giganta internetowych zakupów, firmy Amazon. Kupuje się przecież przeważnie oczami i wbrew powszechnej opinii to właśnie pierwsze wrażenie wpływa na decyzję o wydaniu pieniędzy. Do tego wszystkiego Pinterest trafił w gust nowoczesnych internautów, dążących do tworzenia muzeum siebie samych.
Burza w chmurze
Z poprzednich rozdziałów wynika, że Japonia powinna ze wszystkich sił starać się o większe otwarcie na inne kultury i języki. Zmiana mentalności jest niezbędna, ale na jej drodze – jak gdyby nie dość było problemów – może stanąć jeszcze jedna, nieoczekiwana przeszkoda: hanashite hon’yaku (話し手翻訳). Dosłownie oznacza to „mówiony tłumacz” albo „tłumacz w rozmowie”. Chodzi o nowoczesną technologię umożliwiającą porozumiewanie się przez telefon z osobą, która nie zna danego języka. Wyobraźmy sobie rozmowę telefoniczną między Japończykiem a Amerykaninem. Pierwszy jest zestresowany, bo musi używać angielskiego, który nie jest dla niego intuicyjny, nie słyszy swoich błędów i ciągle zamiast „r” wymawia „l” albo odwrotnie. „Plawdziwy koszmal. Naplawdę”. Drugi z kolei prawie nic nie rozumie. Japończyk operuje kilkoma zwrotami, z których nic nie wynika, więc rozmowa prowadzi donikąd i jest stratą czasu. Tymczasem wystarczyłoby włączyć odpowiednią aplikację, powiedzieć swoje i po krótkiej chwili telefon naszego rozmówcy wypowiedziałby odpowiednie słowa w jego języku, dodatkowo wyświetlając na ekranie zapis fonetyczny. Taką aplikację opracował największy japoński telekom NTT Docomo. W pierwszej wersji programu, wypuszczonej w listopadzie 2012 roku, automatyczny tłumacz przekładał japoński na angielski, mandaryński lub koreański (i na odwrót). Teraz dostępne są również inne przekłady – na francuski, niemiecki, indonezyjski, włoski, portugalski, hiszpański i tajski. Dla Japończyków nieposługujących się w dostateczny sposób innymi językami poza własnym, „mówiony tłumacz” zapewne okaże się prawdziwym wybawieniem. Hanashite hon’yaku może jednak pokrzyżować szyki wspominanej „englishnizacji”, czyli projektowi Hiroshiego Mikitaniego, który miał otworzyć zwykłych mieszkańców kraju na inne kultury.
Postępu technologicznego nie sposób jednak zatrzymać, zresztą ma on pozytywne strony. Dzięki takiemu symultanicznemu tłumaczowi można zmniejszyć koszty zatrudniania wykwalifikowanych pracowników posługujących się wieloma językami, nie trzeba też przenosić call center za granicę, do miejsc, gdzie za niewielkie pieniądze korzysta się z dobrze władających angielskim ludzi (np. na Filipiny), no i na automatycznych tłumaczach skorzysta branża turystyczna.
Japończycy chętnie kultywują swoje tradycje © mypokcik / Shutterstock.com
Wszystko działa w tak zwanej chmurze. W nowoczesnej informatyce przechowywanie danych poza własnymi urządzeniami i korzystanie z nich podczas pracy z rozmaitymi aplikacjami nosi taką meteorologiczną nazwę – cloud commputing. Technologia ta zyskuje coraz większą popularność, ponieważ pozwala ciąć koszty, a to ważne szczególnie wtedy, gdy trzeba zmagać się z kryzysem. Ale
w takich centrach danych – wirtualnych chmurach – czasem zniszczenia przynosi atmosferyczna burza. To niszczycielska siła, której piękno idzie w parze ze skłonnością do destrukcji. Przekonał się o tym w połowie 2012 roku Amazon i jego centra danych znajdujące się w stanie Wirginia na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Potężne wyładowania atmosferyczne przyniosły wówczas 12 ofiar w ludziach. 4 mln osób zostało bez prądu, wiatr połamał drzewa i zniszczył zabudowania. Ucierpiała również sieć elektryczna, a wraz z nią serwerownie giganta. Padła usługa Amazon Web Service, w której dane przechowuje wiele firm. Nie działały strony Pinterestu, nie można było wgrywać nowych zdjęć do Instagramu, nie był dostępny także serwis z filmami Netflix. Niczym z Księgi Rodzaju, burza „z chmury powstała i w chmurę się obróciła”. W świadomości użytkowników komputerowa chmura istnieje mniej więcej od lat sześćdziesiątych. Wtedy John McCarthy, amerykański informatyk, po raz pierwszy opisał tę ideę w jednym ze swoich tekstów (McCarthy miał dobrą rękę do wymyślania nowych pojęć, jemu zawdzięczamy między innymi termin „sztuczna inteligencja”). Sieć rozwijała się coraz intensywniej, aż wreszcie wspólne centra danych stały się rzeczywistością. Najpierw telekomy, następnie Salesforce.com (firma softwarowa, która od 1999 roku rozpoczęła dostarczanie aplikacji w modelu chmury), później Amazon.
Kobiety w tradycyjnych kimonach podczas święta Seijin no hi w Kagoshimie © wdeon / Shutterstock.com
W Japonii burzy w chmurze jeszcze nie było, ale NTT Docomo musi być na nią przygotowany. Nad technologią tłumaczenia rozmów telefonicznych pracuje zresztą nie tylko japoński telekom. Swoje wersje symultanicznych tłumaczy mają wypuścić w najbliższym czasie także Francuzi z AlcatelLucent, Amerykanie z Microsoftu i Vocre, a nawet izraelski startup Lexicon. To właśnie z Francji pochodzi najbardziej zaawansowany konkurent Japończyków – system WeTalk. Według przedstawicieli Alcatelu, dzięki ich technologii będzie można łączyć jednocześnie dziesięciu różnych użytkowników posługujących się czterema językami. Do tego Francuzi chcą udostępnić swoje
rozwiązanie na każdy rodzaj telefonu i operatora. Tymczasem żeby skorzystać z hanashite hon’yaku trzeba być klientem japońskiego NTT Docomo. No i Japończycy udostępniają swojego tłumacza jedynie w systemie Android.
„wwwww” znaczy śmiech
Lubicie czytać? Często sięgacie po książki lub czasopisma? Jeżeli tak, to przeczytanie tego rozdziału zajmie wam około pięciu minut. Jeśli studiujecie i macie mało czasu, pochłoniecie go w minutę. Jeżeli zaś czytalibyście tekst na ekranie monitora, mogłoby wam to zająć o wiele więcej czasu. Dlaczego? Bo jeśli cierpicie na FOMO, przerwiecie czytanie kilka razy. FOMO to jedno z najnowszych zjawisk odkrytych w cyfrowym świecie. Dosłownie oznacza strach przed tym, że ominie nas coś ważnego z wirtualnego i społecznościowego świata (FOMO to skrót od angielskiego fear of missing out). Nieograniczone możliwości, jakie stoją przed każdym z internautów, mogą prowadzić do uzależnienia od dostępu do wiadomości. Do sprawdzania co chwila, co robią znajomi na Facebooku, czy przypadkiem nie pojawiło się nic nowego na Naszej Klasie, czy nie przyszedł żaden mail i znowu, czy nikt nie napisał, zalajkował, oznaczył na Facebooku… Prawdziwe błędne koło. Anglicy zwykli nazywać takie gonienie w piętkę vicious circle. To jak wąż pożerający własny ogon. Ciągłe sprawdzanie nowości na portalach nie prowadzi do niczego i zakrawa na wstęp do cyfrowej nerwicy natręctw. FOMO nakłada na uzależnionego przymus kontrolowania, czy aby na pewno nic się nowego nie dzieje, czy nie zostałem gdzieś lub do czegoś zaproszonym, czy może jakaś aplikacja wysłała do mnie powiadomienie… I tak w kółko. W polskim internecie pod koniec ubiegłego roku powstał projekt Produktywnie.pl, którego autor chciał udowodnić sobie i innym, że można przeżyć miesiąc bez portali społecznościowych. Wcześniej był od nich w miarę uzależniony (w miarę – to znaczy, że świadomie przyznawał, że za każdym razem wizyty zabierają mu więcej czasu niż sobie zakładał, że sprawdzanie Facebooka i spółki stało się bezmyślnym nawykiem). Żeby oprzeć się pokusie logowania, cytuję: „zmieniłem
hasło na losowy ciąg znaków i się wylogowałem. Ponowne zalogowanie wymaga przejścia przez proces »przypominania hasła« (czyt. trochę czasu, żeby się złapać na chęci zalogowania)”. W tym szaleństwie była metoda. Po miesiącu społecznościowego odwyku okazało się, że autora projektu niewiele ominęło. Najczęściej pojawiające się wpisy u znajomych dotyczyły teledysków wklejanych seriami (kto nie zna tego z autopsji?), powtarzalnych komentarzy do tych samych rysunków, które, niczym wirus, atakowały przez kilka dni i potem zamierały, właściwie nie było ciekawych dyskusji, a lajki wśród znajomych pojawiały się sporadycznie.
Na tokijskiej ulicy © Rafał Tomański
Bycie na skraju FOMO skutkuje ciągłym rozpraszaniem uwagi. To z kolei prowadzi do spadku produktywności. Jak nie nowości w serwisie z wiadomościami, które aktualizują się nam w postaci pięknego widżetu czy kontrolki na pulpicie albo na komórce, to serwisy społecznościowe, których z kolei żal nie śledzić, no bo przecież tyle się dzieje… Powiecie, że to marudzenie, ale amerykańscy naukowcy (miejmy nadzieję, że nie ci sami ze stereotypowych żartów) wzięli na warsztat takie cyfrowe ADHD i otrzymali interesujące wyniki. Jedynie co dziesiąty z 1,4 tys. przepytanych dyrektorów technicznych w dużych firmach umożliwia pracownikom dostęp do portali społecznościowych. Badanie przeprowadzone na ponad dwustu firmach wykazało, że pracownik może poświęcać nawet 2 godziny na przeglądanie Facebooka, co przy założeniu, że w biurze spędza 8 godzin, stanowi jedną czwartą jego czasu pracy. 87% z takich pracowników twierdziło, że nie miało specjalnego powodu, by zaglądać na portal. Według raportu Robert Half Technology, amerykańskiej firmy IT, 54% firm blokuje dostęp do serwisów społecznościowych w pracy. Gdy do tego dołożymy wyniki badań Uniwersytetu Stanowego w Ohio i firmy Nucleus Research, okaże się, że fejsbukowicze dostają gorsze stopnie w szkołach i narażają pracodawców na spadek produktywności. W 2009 roku wskazywano, że pracownicy mający dostęp do Facebooka skutkują 1,5-procentowym spadkiem możliwości firmy. Inne centrum badawcze (tym razem brytyjskie)
dowiodło, że gospodarka Zjednoczonego Królestwa traci na takich pracownikach rocznie 2,2 mld dolarów. W imię czego to wszystko? Nie macie wrażenia, że coraz częściej Facebook staje się trampoliną do powtarzania za innymi tych samych wiadomości, bez opatrywania ich komentarzem? Te same zdjęcia z kwejka, te same teledyski, tę samą wiadomość można otrzymać w ciągu dnia z kilku źródeł. Tak jakby Facebook przekroczył niewidoczną granicę, społecznościowy horyzont zdarzeń, i teraz wciągał wszystkich w swoją otchłań niczym czarna dziura. Poza mierzeniem produktywności i stopnia rozproszenia uwagi trudno na razie powiedzieć, czy za tym horyzontem czeka coś dobrego. Trochę jak u genialnego astronoma Subramanyana Chandrasekhara, który porównał przejście do czarnej dziury z przeobrażeniem ważki. Nimfa (czyli larwa ważki) spędza życie pod powierzchnią wody, a gdy przeistacza się w postać dorosłą opuszcza to środowisko i nie ma już możliwości powrotu. Podobnie jest z przekraczaniem horyzontu zdarzeń czarnej dziury. Nie można zza niego wrócić, nie jest więc nam dane dowiedzieć się, co czeka na nas po drugiej stronie. Na szczęście z uzależnienia od portali społecznościowych można się wydostać, ale nie jest to łatwa droga. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy będziecie logować się na Facebooka. Może lepiej sięgnąć po książkę? W Japonii o syndromie FOMO się nie słyszy. Sieci społecznościowe typu Facebook nie zajmują mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Działa tu wspominany Mixi, Gree i DeNA, serwisy, które przyciągają rzesze użytkowników, ale wszystko pozostaje w sferze niedomówienia, korzystania z awatarów, wirtualnego środowiska niczym niekończąca się gra komputerowa. Według badań wciąż ponad połowa z japońskich użytkowników mediów społecznościowych nie chce ujawniać własnej tożsamości. Produkty dopasowane do tego wymagającego rynku chronią więc prywatność. Bardzo często szukając informacji na temat japońskiego znajomego, nie uda wam się niczego znaleźć w Google. Japoński użytkownik potrzebuje produktów zapewniających maksimum prywatności. Jednym z przykładów jest aplikacja Pairy, która umożliwia parom bezpośrednią komunikację. Można w niej czatować z wybraną osobą, nie martwiąc się o to, że nasza rozmowa zostanie podejrzana, zapisywać (podobnie do facebookowego Timeline) ważne dla nas informacje. Profil jest dostępny jedynie dla dwojga określonych użytkowników. Podobnie stroni się od pisania blogów widocznych dla wszystkich. Japończyk udostępnia swoje przemyślenia jedynie wybranym znajomym. Taką funkcjonalność oferuje wakka, aplikacja do prowadzenia minibloga. Według badań Uniwersytetu Tokijskiego ponad połowa Japończyków (56%) korzysta z jakiejś sieci społecznościowej. To 23-procentowy wzrost w stosunku do poziomu z 2010 roku. Na taki wzrost wpłynęły w dużej mierze wydarzenia z marca 2011 roku. To właśnie dzięki serwisom w rodzaju Facebooka, Twittera, YouTube czy Mixi osoby poszukujące informacji o członkach rodziny czy znajomych, z którymi nie było kontaktu, mogły dowiedzieć się czegokolwiek na ich temat lub znaleźć jakiś trop do dalszych poszukiwań. Google stworzył na rynek japoński specjalną usługę People Finder – bazę danych z nazwiskami osób, którym udało się przeżyć kataklizm. Podobnie na YouTube powstał specjalny kanał Visual People, który pomagał w identyfikacji twarzy poszukiwanych osób. Oba serwisy były dostępne dla rodzin, mediów i użytkowników z całego świata. Na Twitterze prowadzono zbiórki pieniędzy dla osób z terenów dotkniętych tsunami, fundusze dla Japończyków
zbierała także firma Zynga – gigant rynku gier społecznościowych (twórca m.in. FarmVille i CityVille). Dzięki sprytnie pomyślanej akcji polegającej na przekazaniu 100% zysków od uprawianych w grze CityVille słodkich ziemniaków, Zynga zebrała od graczy milion dolarów w zaledwie 36 godzin. Potencjał mediów społecznościowych wielokrotnie pozytywnie zaskoczył opinię społeczną, a portale okazały się niezwykle skuteczne w działaniu. W połowie września 2012 roku japoński oddział Twittera przeprowadził specjalne ćwiczenia mające na celu sprawdzenie szybkości reagowania ludzi na portalu w wypadku kataklizmu. Setka ochotników w Tokio dostała zadanie do wykonania: znaleźć jak najlepsze schronienie i zlokalizować poszkodowanych, a potem napisać o tym na Twitterze i dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Akcję wsparła jedna z dużych firm deweloperskich. Utworzono także specjalny kanał – @earthquake_jp – którego informacje śledziło ponad milion osób. Ukazało się na nim ponad 21 tys. wiadomości, a za komunikację odpowiedzialny był specjalny system powiadomień o trzęsieniach ziemi. Wszystko te działania miały ukazać potencjał drzemiący w mediach społecznościowych, który może się okazać przydatny w sytuacji zagrożenia życia. Po wydarzeniach z 11 marca Japończycy pokonali znaczną część rezerwy odczuwanej wobec komunikowania się z innymi w sieci. Na czatach coraz częściej pojawiają się literki „wwwww” oznaczające śmiech – od japońskiego słowa warau, czyli „śmiać się”. To tak jakbyśmy my pisali w komentarzach „śśśśś”. A jak wygląda komentowanie w Japonii?
Kinja – mały kotek i wojownik ninja
Ekspert od społeczności w internecie to social media ninja. Administruje facebookowym fanpage’em z szybkością Bruce’a Lee, z kryzysami radzi sobie z wdziękiem Jackie Chana, unikając niczym akrobata ciosów przeciwników, a złośliwie komentujących (trolli i hejterów) eliminuje bezlitośnie jak Jean-Claude Van Damme wrogów. Każdy chciałby być takim ninja. Pojęcie zakorzeniło się w świadomości młodych internautów na tyle, że w komunikacji marketingowej wykorzystał je niedawno znany bank. Portale społecznościowe przyciągają uwagę coraz większej grupy użytkowników i prowokują do komentowania czytanych artykułów. Serwisy opiniotwórcze też idą z duchem czasu i umieszczają pod artykułami rozmaite wtyczki pozwalające komentować pod swoimi danymi z Facebooka czy Twittera. Podpisanie wypowiedzi imieniem i nazwiskiem miało gwarantować odpowiedni poziom dyskusji. Okazało się jednak, że do akcji musiał wkroczyć Kinja… Tak, Kinja. Podchodząc do sprawy etymologicznie – coś między małym kotkiem (ang. kitty) a wojowniczym ninja właśnie. Kinja powstał jako agregator treści ponad osiem lat temu. Jednym z jego autorów był Nick Denton, założyciel blogowego imperium Gawker Media. Chodziło o możliwość dodawania do blogów zakładek, z których później można było korzystać na wzór dzisiejszych tagów. Na długo przed popularnością Facebooka, na prywatnym weblogu (tak nazywała się strona z wyborem interesujących nas tematów tworzona przez Kinja) każdy mógł się dzielić z innymi najważniejszymi dla niego linkami. Ta pierwotna funkcja systemu została zawieszona w kwietniu 2008 roku.
Latarnie w formie mitycznych wojowników zdobią ściany Muzeum Nebuta w Aomori podczas festiwalu Nebuta © PKOM / Shutterstock.com
Blogi stały się bardziej zaawansowane, a problem okazały się komentarze o wątpliwej jakości, w których obrażano i sypano przekleństwami w tak wysublimowany sposób, że z odfiltrowywaniem takich wiadomości nie radziły sobie najlepsze systemy. Eksperci uspokajali – to tylko znak czasów, do zalogowania się na tym czy innym forum wystarczy wpisać jakąkolwiek nazwę użytkownika, a potem hulaj dusza, można obrażać bez opamiętania. Nadzieję na zmiany wiązano z integracją z sieciami społecznościowymi. Przykładowo, kiedy startował serwis NaTemat.pl (w lutym 2012 roku), uważano, że dyskusje sprzężone z Facebookiem nabiorą normalnego charakteru. Ale nic z tego. Marcin Kalkhoff z bloga BrandDoctor.pl zauważa: „Można wynaleźć setki systemów mniej lub bardziej skomplikowanych, ale to nic nie da. Użytkownicy znajdą sposób na to, by je obejść. I jeśli mają ochotę autorowi »dowalić« albo coś złośliwie skomentować, zrobią to. Używanie swoich danych, niestety, nie wiemy, czy prawdziwych, nie odstrasza”. Ponieważ tradycyjne sposoby demokratycznych komentarzy i system punktowania najlepszych wypowiedzi nie zdawały egzaminu (na pierwszych miejscach lądowały wypowiedzi trolli, a nie sensowne komentarze), Nick Denton z Gawker Media postanowił wrócić do swojego dawnego systemu – Kinja, tym razem kładąc w nim nacisk na podniesienie poziomu internetowych dyskusji. Kinja pozwalał zostać szefem własnego wątku w komentarzach i usuwać wszystkie niechciane wypowiedzi innych. Okazało się jednak, że ta recepta na nową jakość komentarzy nie działa. Użytkownicy zaczęli narzekać na nieczytelność systemu, a wzajemne obrażanie się i tak pozostało. A jak sobie z tym radzą twórcy polskich blogów? Marcin Przasnyski, założyciel i moderator StockWatch.pl, prowadzący jedno z największych forów giełdowych w Polsce, na pytanie, dlaczego w sieciowych komentarzach jest tyle grubiaństwa, odpowiedział: „Należałoby o to zapytać Philipa Zimbardo, który stwierdził i udowodnił w swoich eksperymentach, że zachowaniem zdecydowanej większości ludzi rządzi sytuacja, i to nie tylko w internecie. Ta sama osoba, gdy trafi na kulturalne forum o wysokiej jakości dyskusji i (koniecznej) moderacji, daje z siebie wszystko, by utrzymać poziom, znalazłszy się natomiast w otoczeniu kloacznym, zaczyna emanować ciemną stroną swojej
osobowości”. Wspominany Marcin Kalkhoff dodawał: „Wzajemny szacunek wynosi rozmowę na znacznie wyższy poziom”. Kolejna teza: jeśli tekst jest napisany źle, bez szacunku dla omawianego tematu, z błędami itd., prosi się o komentarz podobnej jakości. Jan Namedyński, szef social media i partner w agencji Red8 Digital, zapytany o przyszłość komentarzy w internecie odpowiedział zdecydowanie: „Poziom dyskusji w sieci to sprawa fundamentalna dla przyszłości naszej cywilizacji, dlatego wszelkie sposoby, które mogą nam w tym pomóc, powinniśmy traktować z atencją równą co najmniej lotom na Marsa. Być może trochę przesadzam, ale tylko trochę. Biorąc pod uwagę to, gdzie i jak następuje obecnie wymiana informacji, wydaje się, że jakość tej wymiany nie jest problemem wyłącznie estetycznym”. Czy pozostaje nam zatem jedynie bezsilne powtarzanie za Kohoutkiem, bohaterem powieści Jerzego Pilcha: „Co robić, co robić”? Jakość dyskusji w internecie z każdym rokiem maleje. Profesor Jay Rosen, krytyk mediów z Nowego Jorku, od wielu lat prowadzi blog poświęcony sztuce dziennikarstwa w sieci (PressThink). Już sześć lat temu, w poście datowanym na 27 czerwca 2006 roku, gdy wszyscy dostrzegali jedynie pozytywne strony procesu cyfryzacji, Rosen wskazywał na zmiany, jakie zachodzą w naszej rzeczywistości. Dzięki narzędziom cyfrowej ery każdy może się stać literatem i dziennikarzem. Może powołać do życia swoją własną rozgłośnię radiową za pomocą technologii do podcastów (czyli własnych audycji) albo z kamerą w ręku pokazać innym, co dla niego ważne. To powoduje, że odbiorcy mediów przestają być tylko i wyłącznie odbiorcami, ale w dużej mierze stają się twórcami. Rosen nazwał tę grupę „ludźmi niegdyś znanymi jako odbiorcy” (dosłownie people formerly know as the audience). Według Jana Namedyńskiego, który przez pięć lat prowadził znany serwis fotograficzny Plfoto.com, dyskusję w sieci da się podzielić na profesjonalną i całą resztę. Aby wziąć udział w dyskusji profesjonalnej (serwisy branżowe, społeczności profesjonalistów, hobbyści), zazwyczaj trzeba już coś wiedzieć lub umieć, a wówczas człowiek wie również, że… nie wie wszystkiego. To daje tak potrzebną w każdej wymianie myśli pokorę. W takich warunkach sprawny system moderacji czyni cuda, wiele społeczności potrafi wytworzyć prawdziwą wartość tam, gdzie reszta produkuje bezwartościową papkę. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja tam, gdzie komentuje się sprawy, na których wszyscy się znają: w polityce, sporcie, rozrywce itp. Tu z prawdziwą wymianą myśli mamy do czynienia sporadycznie, zazwyczaj do głosu dochodzą emocje, i to emocje skrajne. Tego nie naprawi żaden sprytny system komentarzy. Pogoń za atencją przesunęła komunikację w stronę czystych emocji i trudno się spodziewać jakiegoś przełomu w tej sprawie. Co zatem może pomóc? Marcin Przasnyski ze StockWatch.pl uważa, że przy monitorowaniu śmieciowych komentarzy znaczenie systemu informatycznego jest drugorzędne: „Można próbować instalować nowe zabawki, ale natury ludzkiej się nie zmieni. No i z dwojga złego lepiej mieć popularne i ostre forum na starym enginie, niż nowiutki system, na który nikt nie przyjdzie, bo nie ma takiej potrzeby. Dyskusję napędza polaryzacja poglądów na wspólny temat oraz zaufanie do platformy, rozumianej jako niezależna organizacja niestojąca po żadnej stronie i chroniąca uczestników”. Według Grzegorza Marczaka z Antyweb.pl trudno będzie zmienić obecny stan rzeczy. Internet to w pewnym sensie dżungla, w której wielu chce się wykrzyczeć, choć chamskie i brutalne komentarze pod własnym nazwiskiem to zaskakujący brak instynktów samozachowawczych. Marczak przytacza konkretną sytuację: „Pamiętam, jak pewien redaktor naczelny w niewybredny sposób odniósł się do mojej osoby. Dopiero kiedy przytoczyłem mu opis z jego profilu na Facebooku, zorientował się, że jego poziom wypowiedzi nie tylko jest łączony z nim samym, ale też z firmą, którą
reprezentuje. Komentarz szybko skasował. Są jednak osoby, które nie zwracają na takie rzeczy uwagi i brutalnie atakują, nie oglądając się na to, że można je zidentyfikować. Internet jest pełen głupców. Niektórzy z tej głupoty wyrastają, inni nie”. Zdaniem szefa Antyweb.pl ludzi zamieszczających komentarze nie na poziomie należy ignorować i nie dopuszczać do dyskusji. Jaka przyszłość nas czeka? Może wyłączyć możliwość komentowania, zamiast coraz bardziej skomplikowanych algorytmów do odsiewania przekleństw? Kinja, cudowne dziecko do moderacji, nie zdał egzaminu i na blogach Gawker Media ponownie zaroiło się od ordynarnych wypowiedzi. Na początku 2012 roku na swoim blogu MG Siegler, amerykański dziennikarz serwisu TechCrunch, stwierdził, że 99,9% komentarzy w sieci zwyczajnie ocieka żółcią (użył dosadnego angielskiego słowa bile) i że on u siebie nie będzie czegoś takiego tolerował. Uznał, że demokracja w internecie prowadzi jedynie do niekończącej się powodzi wyzwisk i nienawiści, i możliwość zamieszczania komentarzy wyłączył. Podobnie zrobił inny bloger – Matt Gemmell. Dzięki temu posunięciu jego strona ładuje się szybciej, on nie musi tracić czasu na moderację, a ruch na blogu nie zmalał. Ludzie nie stali się mniej aktywni – tyle że komentarze od czytelników dostaje mailem. Czyli wyłączyć opcję komentarzy? To chyba nie jest krok w dobrą stronę. Blog, który z założenia ma być miejscem wymiany myśli, bez możliwości komentowania sprawia wrażenie komunikacji w jedną stronę. Jest jak tablica w szkole, na której najchętniej pół klasy narysowałoby jakiś chamski rysunek, a drugie pół opatrzyło go równie chamskim podpisem.
Typowa figurka przedstawiająca samuraja © Vicente Barcelo Varona / Shutterstock.com
A jak jest z sieciowymi komentarzami i blogowaniem w Japonii? Wpisów zamieszcza się tu dużo. Obywatele Kraju Kwitnącej Wiśni to czwarta społeczność świata pod względem użytkowników internetu, 80% Japończyków korzysta z sieci. W 2013 roku liczba użytkowników mediów społecznościowych ma tu osiągnąć poziom 47,8 mln, a w 2014 roku – 50,7 mln. Tempo przyrostu użytkowników Facebooka ma w tym samym czasie zmaleć. W 2012 roku było ich 11,5 mln (wzrost o 51,5% rok do roku), w 2013 ma być 16,5 mln (wzrost o 43% rok do roku), a w 2014 już tylko 19,5
mln (wzrost jedynie o 18,7%). Dla porównania, najpopularniejszy japoński serwis społecznościowy – Mixi – ma 23 mln użytkowników. Blogowanie po japońsku oznacza przeważnie zamieszczanie o wiele krótszych tekstów niż u zachodnich użytkowników. Sporadycznie zahacza się w nich o tematy polityczne czy społecznie zaangażowane. Wpisów pojawia się natomiast znacznie więcej. Prawie 5% japońskich internautów bloguje (trzecie miejsce na świecie), a miesięcznie przybywa w blogosferze około miliona wpisów. Przy 100 milionach osób surfujących po internecie daje to około 5 milionów blogerów. Najpopularniejszą platformą blogową jest 2ch. Dostosowana do japońskich potrzeb, nie wymaga rejestracji, komentować można bez podawania swoich danych, nawet bez weryfikacji adresu mailowego. Większość ruchu na stronach pochodzi z urządzeń mobilnych. Wciąż większą popularnością cieszy się system Android, a nie iOS. Dla porównania, podczas japońskiej premiery iPhone’a 5 (wrzesień 2012) na Twitterze pojawiło się jedynie 6 mln wpisów na ten temat, natomiast tajfun, który nawiedził kraj w tym samym miesiącu, wywołał ponad 57 mln postów. Popularnością iPhone’a jeszcze się zajmiemy, teraz jednak przyjrzyjmy się, w jaki sposób komentują Japończycy.
Omae monā? – japońska blogosfera 2.0
Statystyczny Japończyk jest zamknięty w sobie, małomówny, niechętny do wyrażania własnych odczuć. Czyni go takim kultura, w której dorasta. Zgodnie z nią, nie należy odkrywać się przed innymi. W życiu w pierwszej kolejności liczą się obowiązki, a dopiero później przyjemności, na które zresztą i tak nie ma zazwyczaj ani czasu, ani energii. Żeby spamiętać wszystkie kulturowe zależności, Japończyk musi przetwarzać informacje niczym komputer z kilkurdzeniowym procesorem – do kogo co powiedzieć, przed kim jak się kłaniać, jakiej formy gramatycznej użyć, czy bliscy będą z niego zadowoleni, czy nie przyniósł wstydu, czy firma, w której pracuje, nie poniosła strat przez jego lenistwo… Tę wyliczankę można ciągnąć bez końca. Na szczęście jest internet, w którym nie zawsze trzeba ujawniać swoją tożsamość. Jeżeli inni nie wiedzą, kim jestem, mogę wypowiadać się bezkarnie i wreszcie (WRESZCIE!) napisać to, co myślę. Nie sposób sobie wyobrazić, jaką ulgę w skostniałym japońskim społeczeństwie może przynieść pisanie na forach incognito. Tę jakże prostą potrzebę zaspokaja produkt Hiroyukiego Nishimury, czyli najpopularniejsze internetowe forum w Japonii, wspomniany już 2ch (wymawiany jako ni channeru, czyli „kanał drugi”). Na ni channeru nie trzeba podawać żadnych danych. Nie ma moderatorów, ograniczeń wiekowych, tematycznych, głosowania na najlepsze komentarze. Wszyscy są traktowani jednakowo. Nishimura wpadł na pomysł takiego serwisu w 1999 roku, kiedy w ramach wymiany studenckiej znalazł się na Uniwersytecie Arkansas w Stanach Zjednoczonych. W jednym z akademików na kampusie w miasteczku Conway, nudząc się, co chętnie podkreśla w wywiadach, wymyślił listę dyskusyjną, jakich wiele w tamtym czasie istniało w amerykańskiej sieci. Z tym pomysłem wrócił do Japonii, a forum okazało się strzałem w dziesiątkę. Pogrążeni w świecie wewnętrznych przeżyć Japończycy znaleźli w końcu miejsce, w którym mogli
swobodnie się wypowiadać. Według Wikipedii, w 2007 roku w serwisie 2ch pojawiało się do 2,5 mln wpisów dziennie, obecnie notuje się 500 mln odsłon miesięcznie. Nishimura zarabia na swoim pomyśle średnio milion dolarów rocznie (od 2008 roku). Z kolei serwis StatsCrop.com podaje, że każdego dnia na 2ch zagląda 483 tys. użytkowników, którzy generują 3 mln odsłon. Wartość serwisu oceniana jest na ponad 58,5 mln dolarów, codziennie z reklam wpływa na konto właściciela 11 230 dolarów. Nishimura z nikim nie musi się dzielić zyskami – 300 osób pracujących przy obsłudze serwisu to wolontariusze.
Ślub w wersji japońskiej © Boydz1980 / Shutterstock.com
Przytoczone dane są porażające, jeśli weźmie się pod uwagę, że 2ch to prosty graficznie serwis,
który w żaden sposób nie oddaje ducha nowoczesnego internetu. Brzydki, niezaawansowany, toporny, a jednak zachęcający Japończyków do pisania o sobie. A jeżeli już mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni decydują się na zamieszczanie wpisów, w pierwszej kolejności wyrzucają z siebie wszystko to, na co nie pozwala im masa społecznych zakazów. Są więc wulgarni, chamscy, infantylni – przekrój tematów na 2ch może kojarzyć się z gimnazjalistami, którzy dorwali się do czatu podczas nudnej lekcji informatyki. To nie ten typowy dla zachodniej kultury poziom żółci, o którym mówiliśmy wcześniej, ale przekraczanie dobrego smaku, cofanie się w rozwoju, o który można by posądzić osoby mające problem z własną psychiką. Zamknięta nie tylko na innych, ale też na swoje problemy japońska kultura prowadzi do wynaturzeń. Japończyk, który będzie musiał komentować pod własnym nazwiskiem, ograniczy się do bezbarwnych wpisów w stylu „fajniusie” (wszechobecne かわ いい – kawaii). Hiroyuki Nishimura za pomocą swojego serwisu pokazuje jednak, że młodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni nie czują się dobrze w zniewolonym przez tradycję społeczeństwie. Od początku istnienia 2ch jest platformą uczestniczącą w życiu Japończyków. W 2000 roku siedemnastoletni użytkownik podpisujący się jako Neomugicha (po japońsku mugicha oznacza herbatę z jęczmienia) opisał na forum plan porwania autobusu. Został oczywiście wyśmiany i nikt nie uwierzył w jego opowieść. Tymczasem chłopak nie żartował. Godzinę później rzeczywiście porwał autobus wraz z pasażerami. Jednego z nich zadźgał nożem. Sprawa odbiła się w Japonii szerokim echem, a na 2ch pojawili się naśladowcy szaleńca. Dzięki sprawnemu monitoringowi policji nie doszło do zamachu podczas dorocznego festiwalu Yosakoi Soran w Sapporo (którego plan w 2001 roku opisał użytkownik Neomugishu – „jęczmienne wino”) czy do podłożenia bomby na linii Odakyu w Tokio (2002 rok, tym razem donosił o tym Neouuroncha – „herbata Oolong”). Na 2ch pojawiały się także wątki zakładane przez potencjalnych samobójców oraz tematy tworzone tylko po to, by dopiec innym (nacjom, pozostałym użytkownikom, mniejszościom narodowym). Znawca japońskiego internetu Kensuke Suzuki porównał społeczność ni channeru do japońskiej mafii – yakuzy. Uważa on, że rozwścieczeni użytkownicy serwisu nie cofną się przed niczym. Poza ogromną dawką nienawiści, którą tak chętnie prezentują w internecie, mogą szpiegować swoje ofiary i stawać się prawdziwymi stalkerami, prześladowcami. Ten negatywny obraz sieciowej społeczności łagodzi historia Densha otoko, „mężczyzny z pociągu”. Jej bohater – introwertyczny chłopak mający problemy z funkcjonowaniem wśród innych – zakochał się w dziewczynie i poprosił internautów z 2ch o pomoc. Chłopak poznał swoją ukochaną w jednym z wagonów tokijskiego metra. Ochronił ją przed agresywnie zachowującym się pijakiem, a ona w podzięce przysłała mu kosztowny zestaw do herbaty. Młodzieniec, którego imienia nie poznamy, nigdy wcześniej nie stanął w niczyjej obronie, no i nie miał pojęcia, jak potraktować tak drogi, zobowiązujący prezent. Poproszeni o pomoc internauci nie zawiedli, dali dobre rady. W ciągu dwóch miesięcy (między 14 marca a 17 maja 2004 roku) pojawiło się prawie 30 tys. wpisów. Chłopak oświadczył się dziewczynie i wkrótce społeczność serwisu mogła świętować ich szczęście. Historia miała swój dalszy ciąg. Densha otoko zyskał tak dużo fanów, że powstały całe strony poświęcone jego historii, komiksy, a nawet książka (jej autorem został Nakano Hitori – oczywisty żart nawiązujący do tego, że historię stworzyli użytkownicy internetu). Nakręcono też 11-odcinkowy serial telewizyjny (wyświetlany też na Tajwanie i w Hongkongu) oraz pełnometrażowy film, którego premiera odbyła się w marcu 2006 roku (reżyserem został Shosuke Murakami, a obraz był wyświetlany nawet na rynku amerykańskim).
Taka historia to jednak wyjątek na 2ch. O wiele łatwiej trafić tu na plebiscyt dotyczący najbardziej obrzydliwego smaku lodów (wygrał smak kimchi, kiszonej kapusty) czy posty naśmiewające się z haseł reklamowych, choćby tych dotyczących rowerów torowych firmy Nike promowanych sloganem: No Brakes, No Problem („Bez hamulców, bez problemu”). Hiroyuki Nishimura prowadzi także drugi portal (założył go wraz z Nobuo Kawakamim), jeszcze bardziej rewolucyjny dla japońskiej kultury. Chodzi o Nico Nico Dōga (w skrócie Nicodō). Nazwę serwisu można przetłumaczyć jako „roześmiane wideo” – niko to onomatopeja oznaczająca śmiech, dōga zaś oznacza „wideo”. Taki YouTube skrojony na potrzeby Japończyków, gdzie komentarze umieszcza się wprost na oglądanym filmiku (co przypomina zdjęcia w stylistyce kawaii z japońskich maszyn fotograficznych), a ich poziom przypomina rubaszny humor z 2ch. W październiku 2011 roku serwis miał prawie 24 mln zarejestrowanych użytkowników korzystających z komputerów stacjonarnych oraz prawie 7 mln oglądających z komórek. Zysk brutto za 2011 rok wyniósł prawie 140 mln dolarów, na czysto serwis zarobił niemal 9 mln dolarów. Miesięcznie w Nicodō użytkownicy spędzają 12 mln godzin. Sam Hiroyuki Nishimura podchodzi do tego serwisu nieco żartobliwie: „Nico Nico to całkowita strata czasu. Gdyby nie działały usługi Google, ludzie mogliby mieć kłopot, ale bez Nico Dōga nikomu nic się nie stanie”. W wywiadach dodaje jednak, że marnowanie czasu i energii to typowa japońska cecha: „Nawet żelki w paczce pakowane są każdy w osobny papierek”.
Maneki Neko – japoński kotek zapewniający szczęście i dobrobyt © chaoss / Shutterstock.com
Za taką ogromną stratę czasu można uznać obrazki tworzone z ukośników, przecinków i nawiasów – tak zwane ASCII art. ASCII to komputerowy kod przyporządkowujący cyfrom, literom i znakom interpunkcyjnym liczby od 0 do 127. Dzięki wyobraźni da się z tych dość skromnych środków stworzyć czarno-białe grafiki dodające charakteru tekstowym czatom. Można powiedzieć, że ASCII
art to emotikony podniesione do n-tej potęgi. Popularność forów w stylu 2ch rozpropagowała tę sztukę w Japonii (dodatkowa tablica kodowa wykorzystująca japońskie symbole nazywa się Shift JIS), a jednym z najbardziej znanych obrazków stał się kotek Monā.
Można go wklejać w dowolne miejsca, korzystać bez zastanawiania się nad prawami autorskimi. Monā jest przykładem jednego z pierwszych memów, które przyjęły się w kulturze forów. Pochodzi z ni channeru, a data jego powstania jest trudna do ustalenia (przyjmuje się, że był to początek 1999 lub 2000 roku). Wtedy jeden z internautów, skarżąc się na poziom dyskusji w sieci, stworzył postać kotka, który oznajmiał: „Macie za dużo wolnego czasu!”. Zaczęto mu w końcu odpowiadać tą samą grafiką, w którą wpisano jednak: „Ty też” (bardziej dosadnie: „chyba ty”). Po japońsku zapisuje się to: オマエモナー, czyli omae monā. Japońskie fora – wentyl bezpieczeństwa dla młodych, chroniący przed zwariowaniem w gąszczu kulturowych zakazów, czy raczej dowód na upadek moralności? Druga możliwość wydaje się niestety bliższa prawdy. To ucieczka od społecznej hierarchii zależności, od tego, co wypada i co należy, ale także językowe konstrukcje sprowadzające komunikację do prostackiego „chyba ty”.
Jak planować na 300 lat do przodu
Japońskiej gospodarce potrzeba zmian i dalekosiężnych planów. Właśnie takie ma Masayoshi Son, twórca potęgi telekomunikacyjnego giganta Softbanku oraz drugi najbogatszy (dane z końca 2012 roku) człowiek w Japonii. Ten, który wybiega myślą 300 lat do przodu. Stagnacja pustosząca japońską gospodarkę rozsiadła się wygodnie na całym archipelagu niczym nowa, gigantyczna Godzilla. Ale filmowego obrońcy nie ma co wypatrywać. Z takim deficytem budżetowym i brakiem konkurencyjności na międzynarodowym rynku nie wygrałby nawet superbohater. Japończycy muszą szukać wyjścia z kryzysu na własną rękę. Najlepszym jest inwestowanie w kapitał zagraniczny. Pomimo marazmu na rynku wewnętrznym japońskie banki są w o wiele lepszej kondycji niż ich zachodni odpowiednicy. Japoński rząd stoi na straży waluty, broni jena przed dalszym umacnianiem się, oprocentowanie kredytów wciąż wynosi okrągłe zero, a inwestycje zagraniczne opatrywane są wieloma ułatwieniami. Nic, tylko inwestować za granicą. Pytanie, gdzie? Najbliższym i najbardziej logicznym miejscem do ulokowania japońskich środków byłyby Chiny, ale w związku z narastającym konfliktem o archipelag Senkaku vel Diaoyu takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. Wszystko, co japońskie spotyka się obecnie z wrogością ze strony Chińczyków. Spada nie tylko liczba kupowanych produktów pochodzących z Kraju Kwitnącej Wiśni, ale też zdarzają się akty prawdziwej agresji. Wywracane są na przykład na parkingach samochody produkcji japońskiej. I nie pomagają nawet specjalne nalepki z napisem: „Japoński samochód, chińskie serce”. Zresztą po kieszeni dostają nie tylko producenci samochodów. Przewoźnik lotniczy All Nippon Airways stracił około 30 mld jenów z powodu odwoływanych wycieczek chińskich biur podróży. Shiseido, producent kosmetyków, obniżył prognozy zysku na 2013 rok o 5 mld jenów i zanotował 10procentowy spadek sprzedaży w Chinach. Mniejszym popytem cieszą się także aparaty marki Canon. Chińskie przedsiębiorstwa nie składają już zamówień na japoński sprzęt biurowy. Zdecydowanie, inwestowanie w Chinach dla japońskich firm nie jest dobrym pomysłem.
Grupa turystów pod zamkiem Himeji © Rafał Tomański
Koncerny Kraju Kwitnącej Wiśni spoglądają więc coraz chętniej na drugi najbliższy, największy i najbardziej konkurencyjny rynek – Stany Zjednoczone. Kraj nieograniczonych możliwości, a przy okazji wieloletni sojusznik Japonii. Japońscy bossowie udają się zatem do Stanów i inwestują w amerykańskie przedsiębiorstwa bez opamiętania. W 2012 roku ulokowali na tamtejszym rynku ponad 96 mld dolarów, a w 2011 – 87 mld. Brak opamiętania często wiąże się niestety z brakiem sensu – z dziesięciu największych inwestycji dokonanych między 2000 a 2011 rokiem jedynie dwie przyniosły zysk, łączne straty pozostałych sięgnęły 330 mld dolarów. Jednym z przykładów prestiżowego przejęcia, które nie przyniosło spodziewanych efektów, było wykupienie kontrolnego pakietu w nowojorskim wieżowcu Rockefeller Center przez Mitsubishi, niedługo przed pęknięciem bańki spekulacyjnej na japońskim rynku nieruchomości. Takich inwestycji ma zamiar wystrzegać się wspominany Masayoshi Son. Jego majątek szacowany jest przez Bloomberga na 9,6 mld dolarów, co pod koniec 2012 roku sytuowało go na 110. miejscu listy najbogatszych ludzi świata. Jego imperium to Softbank, gigant telekomunikacyjny, firma skutecznie konkurująca z największym graczem na rynku NTT. To Softbank sprowadził do Japonii iPhone’y oraz zaoferował szerokopasmowy internet i darmowe modemy. Son wykupił również Japan Telecom i japoński Vodafone, żeby wzmocnić swoją pozycję. Ten zdolny przedsiębiorca zdaje sobie sprawę, że rzeczywistość zmienia się tak szybko, iż za kilkanaście lat dobrze prosperujące biznesy mogą całkowicie zniknąć z rynku. Liczy się z tym, że nawet w ciągu niedalekich z pozoru trzydziestu lat 99,98% firm przestanie istnieć w dotychczasowej formie.
© POZZO DI BORGO Thomas / Shutterstock.com Ulice nocnego Tokio
Ten z pozoru katastroficzny scenariusz sprawił, że Masayoshi Son postanowił wybiec myślami trzysta lat do przodu. Na razie jednak skupia się na krótszym horyzoncie czasowym – do 2040 roku planuje przejąć 5 tys. firm. Wtedy też chce, żeby najważniejsza część imperium – Softbank – była warta 200 bilionów jenów (około 250 bilionów dolarów), ponad 10 razy więcej niż najlepsza wartość firmy osiągnięta w lutym 2000 roku. Masayoshi Son tłumaczy, że jego plany mają zabezpieczyć przyszłość kolejnych pokoleń, stworzyć nowe DNA przedsiębiorstwa. W październiku 2012 roku zdecydował się przejąć 70% akcji amerykańskiego telekomu Sprint Nextel za 20 mld dolarów. Inwestycja ma wejść w życie w drugiej połowie 2013 roku i można się spodziewać, że osiągnie sukces. Dzięki studiom odbytym w Stanach Zjednoczonych Son ma o wiele szersze spojrzenie na biznes niż jego japońscy koledzy. W przeszłości nie bał się odważnych decyzji. Jeszcze podczas studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim stworzył i z sukcesem sprzedał wielojęzykowego tłumacza obsługiwanego głosem oraz importował z Japonii do Stanów bestsellerowe automaty do gry Space Invaders. Masayoshi Son wierzy w powodzenie swojego planu, ale pozostaje jeszcze przekonać do niego inwestorów. Z tym może być trudno. Po decyzji o przejęciu amerykańskiego telekomu akcje Softbanku w ciągu jednego dnia, 12 października 2012 roku, spadły aż o 16%. Son stracił w kilka godzin 1,3 mld dolarów. Zresztą nie tylko on. Drugi poważny udziałowiec Softbanku i kolejny japoński biznesmen, który może wpłynąć na zmianę postrzegania Japonii na scenie międzynarodowej, Tadashi Yanai uszczuplił swój majątek o 1,1 mld dolarów. Trzeba jednak przyznać, że z trochę innych powodów. Tadashi Yanai to najbogatszy Japończyk. Przynajmniej był takim pod koniec 2012 roku, choć gonią go Masayoshi Son, Hiroshi Mikitani z Rakutena i Yoshikazu Tanaka ze społecznościowego portalu Gree (gdzieś dalej pojawia się też Hiroyuki Nishimura z 2ch). Na razie Yanai ma na koncie ponad 11 mld dolarów i od wielu lat jest najbogatszym przedsiębiorcą w Japonii. Do tego działa w branży, która wciąż przynosi ogromne zyski – w odzieży i dobrach luksusowych. Wiedzą o tym doskonale Amancio Ortega z Inditexu (m.in. Zara) i Bernard Arnault z koncernu LVMH (Louis Vuitton, Moët i Hennessy). Yanai szefuje koncernowi Fast Retailing i tym samym między innymi marce Uniqlo.
Japońskie nastolatki © JM Travel Photography / Shutterstock.com
Uniqlo to akronim od unique clothing („wyjątkowe ubrania”). Marka powstała w połowie 1984 roku w Hiroszimie, gdy firma Fast Retailing nosiła jeszcze japońską nazwę Ogōri Shoji (dosłownie: „sprzedaż z miasteczka Ogōri”; Yanai zaczynał w prefekturze Yamaguchi, właśnie w tym miasteczku). Obecnie wraz z Fast Retailing Japończyk chce podbić rynek amerykański. Planuje otworzyć w Stanach ponad tysiąc sklepów i konkurować z tamtejszymi markami. Dotychczasowa sieć 1163 sklepów ma się powiększyć o kolejny tysiąc na rynku amerykańskim i w 2020 roku przynosić 50 mld dolarów przychodu. Inwestorzy, podobnie jak w wypadku Softbanku, pozostają nieufni (na razie marka ma jedynie pięć sklepów za oceanem i 200-krotny wzrost ich liczby może budzić wątpliwości). Stąd cena akcji imperium modowego spadła w ciągu jednego dnia prawie o 10%. Yanai poszedł w ślady Mikitaniego z Rakutena i wprowadził w swoim imperium obowiązek posługiwania się językiem angielskim. Jednocześnie slogan firmy brzmi niczym mądrość zen. Górnolotne Uniqlo is clothing in the absolute („W Uniqlo chodzi jedynie o ubrania”) Yanai tłumaczy jako możliwość wyrażenia siebie za pomocą prostych, dobrej jakości ubrań, na których nie umieszcza się napisów ani nadruków. Klient w sklepach Uniqlo ma znaleźć bogaty wybór rzeczy do codziennego noszenia, tak by nie musiał… myśleć o ubraniu. Trochę to wszystko zagmatwane, ale przynosi efekty – Tadashi Yanai może ze spokojem obserwować ekspansję marki w Stanach Zjednoczonych. Zrekompensuje mu to chwilowe zawirowania na rynku chińskim, gdzie ze względu na bojkot japońskich firm przez Chińczyków trzeba było zamknąć 7 ze 164 sklepów imperium. Uniqlo szyje zresztą część ubrań w Chinach (70% produkcji pochodzi z chińskich fabryk). Utrzymujący się spór polityczny może zatem odbić się bardziej negatywnie na modowym imperium. Yanai jest jednak optymistą. Uważa, że nie należy koncentrować się na porażkach, tylko wyznaczać sobie kolejne cele. W końcu nie ma ludzi nieomylnych.
Akihabara, tokijska dzielnica handlowa © Tupungato / Shutterstock.com
Monozukuri – początek końca
Zawirowania polityczne z Chinami nie są jedynym powodem strat ponoszonych przez japońskie przedsiębiorstwa. Sony, Sharp i Panasonic, giganci elektroniki użytkowej, informowali ostatnio o niespotykanych w ich historii spadkach przychodów. Miliardy dolarów na minusie mają się nijak do dekad chwały, które towarzyszyły japońskim produktom. Na przeszkodzie ciągłym sukcesom stanęło tajemnicze słowo monozukuri. Po japońsku zapisuje się je znakami alfabetu hiragana – ものづくり. Żadnych znaków kanji jak w dotychczasowych słowach oznaczających produkowanie (seizō – 製造, czy seisan – 生産). Bohater tego rozdziału należy do grupy tak zwanych yamato kotoba, czyli „słów rdzennie japońskich”. Jeśli rozłożymy go na czynniki pierwsze, dostaniemy pojęcia mono – „rzecz”, oraz zukuri (od udźwięcznionego tsukuri) – „przygotowywać”, „robić”. Jednym słowem: rzemieślnictwo. Gdzie zatem leży problem? Rzemieślnictwo nie kojarzy się przecież z niczym złym, a już na pewno nie z czymś, co mogłoby stanąć na drodze do sukcesu. W Japonii jednak monozukuri kładzie nacisk na sam produkt, a nie na jego twórcę. Są mistrzowie całe życie doskonalący się w wąskich dziedzinach, niektórych honoruje się nawet określeniem „żyjący skarb narodowy”, tymczasem monozukuri skupia się na rzeczy i procesie wytwarzania. Nie ma tu miejsca na człowieka. Monozukuri to stosunkowo młode określenie. Niektóre źródła przekonują wprawdzie, że etymologia wyrazu sięga czasów dworu cesarskiego w Kioto (VIII wiek), ale w obecnym znaczeniu słowo jest używane od końca XX wieku. Kraj pogrążył się wówczas w stagnacji, a rodzime przedsiębiorstwa straciły na konkurencyjności. Trzeba było szukać dróg wyjścia z tej trudnej sytuacji. W 1998 roku
biuro premiera Japonii powołało do życia monozukuri kondankai – radę do spraw monozukuri, która miała pomóc w promowaniu japońskiej technologii właśnie pod tym hasłem. Zachwalano, że monozukuri „przenosi wzornictwo na tworzywo”, jest „połączeniem nauki, sztuki i rzemiosła”, oddaje „ducha Japonii” i jest „chlubą narodowego podejścia do przemysłu”. Mimo tych szumnych haseł, zwoływania rad ekspertów i wysiłku włożonego w promocję, monozukuri okazało się niewypałem. W dodatku niewypałem szkodliwym, odciągającym uwagę od trendów międzynarodowych. Zamiast zaspokajać potrzeby klientów, japońskie koncerny rozpoczęły wyniszczającą pogoń za tym co najcieńsze, najmniejsze i wyposażone w nieistotne dla konsumentów dodatki. Nie zwracano uwagi na design i nieufnie podchodzono do zagranicznych partnerów. Powstawały więc coraz bardziej nowoczesne modele telewizorów i telefonów komórkowych odstraszające wyglądem, a japońskie innowacje, wyprzedzające o lata zagranicznych konkurentów, trafiały tylko na rynek wewnętrzny.
Tradycja i nowoczesność © takayuki / Shutterstock.com
Dochodziło do absurdalnych sytuacji. Pierwszy czytnik e-booków na świecie wyposażony w technologię elektronicznego tuszu pojawił się już w 2004 roku pod postacią japońskiego LIBRIé. Koncern Sony wypuścił go jedynie w japońskiej wersji językowej, ale tutejsi konsumenci nie wykazali entuzjazmu. Nie starano się zresztą sprostać ich potrzebom (elektronicznych wersji książek nie można było wymieniać przez sieć ani trzymać na urządzeniu dłużej niż 60 dni) i obecnie LIBRIé znajduje się daleko w tyle za supermodnym i wszechobecnym czytnikiem Kindle amerykańskiego Amazona. Skupione na monozukuri Sony myślało jedynie o sprzedaży urządzeń, a strategia Jeffa Bezosa, szefa e-commerce’owego giganta z Seattle, bazowała na sprzedaży e-booków. Inny przykład: koreański Samsung nie bał się współpracy z zagranicznymi partnerami i to właśnie do niego należy ponad połowa sprzedawanych w Ameryce telewizorów LED, mimo że Sony był pionierem w rozwoju tej technologii (tymczasem w 2012 nie znalazł się nawet w pierwszej piątce przedsiębiorstw z tego segmentu). Kolejne zmarnowane szanse – pierwszy telefon komórkowy z aparatem fotograficznym, który firma Sharp oferowała już w 2000 roku, czy japońskie komórki, na których można było oglądać telewizję i które proponowano miejscowym konsumentom na rok przed premierą pierwszego modelu iPhone’a. Jednak toporne, kompletnie nieidące z duchem czasu wzornictwo japońskich produktów pogrzebało szansę na skuteczne konkurowanie z zachodnimi modelami. Izolacja japońskiego rynku pełnego produktów zaawansowanych, działających jednak tylko tutaj, nazywana była wręcz syndromem wysp Galapagos. Komórki pełne gadżetów, o których my nie mamy nawet pojęcia, były niczym ogromne żółwie albo warany – nieprzystosowane do realiów innych rynków, konsekwentnie odstraszające nowe generacje konsumentów. Japońskie firmy mogły podbijać swoimi wynalazkami świat, ale skupiły się na własnym podwórku. Proste telefony Nokii w erze przedsmartfonowej biły rekordy sprzedaży pod każdą szerokością geograficzną. O japońskich produktach nikt nie słyszał.
Tokijska świątynia Sensoji
© sherpa / Shutterstock.com
Gdy w połowie 2008 roku innowacyjny Softbank pod wodzą Masayoshiego Sona zdecydował się wprowadzić na japoński rynek iPhone’y, szef konkurencyjnego telekomu KDDI Tadashi Onodera nie szczędził słów krytyki. Prorokował, że taki telefon nie ma szans trafić w gusta Japończyków. Trzeba było wymienić kierownictwo firmy, by smartfon Apple’a znalazł się w jej ofercie i zdobywał nowych klientów. Jeszcze kilka lat temu w Japonii nie było zagranicznych producentów telefonów, a teraz do Apple’a oraz Samsunga należy ponad jedna piąta rynku. Japońskich managerów cechowała zbytnia pewność siebie i przekonanie o własnej nieomylności. Z założenia wszystko, co pochodziło z zagranicy, było gorszej jakości, nie pasowało do konsumenta i specyfiki kraju. Obecnie producenci z Kraju Kwitnącej Wiśni muszą się dwoić i troić, by znaleźć swoją niszę za granicą. Panasonic oferuje w Niemczech i Włoszech wodoodporny smartfon Eluga (licząc na 1,5 mln sprzedanych egzemplarzy), NEC Casio celuje w rynek amerykański z odpornymi na wstrząsy telefonami G’zOne (firma chciałaby sprzedawać w Stanach prawie połowę światowej produkcji – 2 mln sztuk), Sony natomiast próbuje łączyć smartfony z opracowanymi przez dział konsol grami wideo, by poza Japonią dotrzeć do 34 mln nowych klientów. Sharp też ma ambitne plany – chce sprzedawać prawie 8 mln sztuk smartfonów poza granicami kraju, większość jednak w Chinach, co na razie wydaje się mało prawdopodobne. Podobnie firma Fujitsu.
Stragany za bramą Piorunów – Kaminari mon © Rafał Tomański
Japońskie koncerny czekają ogromne zmiany w strategii i podejściu do planowania biznesu. Narodową dumę trzeba schować głęboko do kieszeni, a źródłem inspiracji muszą się stać klienci. Prezesi pomału uczą się tej nowej rzeczywistości – szef telekomu NTT Kaoru Kato pojawia się na oficjalnych spotkaniach z… koreańskim samsungiem w dłoni. Podobnie jego koledzy z rad nadzorczych miejscowych gigantów. Szef Panasonica Kazuhiro Tsuga przyznał: „Japońskie firmy były zbyt pewne wprowadzanych przez siebie technologii i ślepo zapatrzone w ponadprzeciętne możliwości produkcyjne”. Jego poprzednik, Kunio Nakamura, wskazywał zaś na koniec złotej ery
telewizji i produktów z nią związanych. To prawda, w dzisiejszych czasach zmienia się funkcjonalność urządzeń, a klient wybiera „wszystkomające” gadżety. Naczelny strateg Sony Tadashi Saito szuka jednak pozytywnych stron obecnej sytuacji: „Pierwszy w stawce musi zmagać się z wiatrem, dlatego łatwiej atakować zza pleców”. Ryuji Ono, partner w firmie konsultingowej Roland-Berger, przyznaje, że japońskie firmy nie przejmowały się potrzebami klientów i podejmowały błędne decyzje. Czy mogą więc dziwić informacje o koncernach znajdujących się na krawędzi bankructwa? Czasami jednak komunikaty dotyczące przyszłości japońskiej branży elektronicznej są przesadzone. Na jesieni 2012 roku Sharp wystosował oświadczenie, z którego wynikało, że przyszłość firmy jest poważnie zagrożona. W jeden z listopadowych czwartków w świat poszła informacja, która okazała się niedokładnym tłumaczeniem komunikatu na angielski. Kilka dni później firma wydała oświadczenie, oficjalne dementujące to nieporozumienie. Zdanie, które pierwotnie brzmiało: „Firma Sharp znajduje się w sytuacji, w której powstaje wątpliwość odnośnie kontynuacji jej działań jako koncernu” (w wersji angielskiej: Therefore, Sharp is in circumstances in which material doubt about its assumed going concern is found), poprawiono na: „Istnieją okoliczności mogące wzbudzać niepewność odnośnie przyszłości firmy Sharp jako koncernu. Jednakże nie ma przesłanek, by wątpić, w możliwość kontynuowania działań firmy Sharp. Wierzymy, że opisane poniżej środki będą w stanie zapobiec takiej sytuacji” (angielska wersja: Therefore, there exist conditions which might raise uncertainties about Sharp being an assumed going concern. However, we judge that no uncertainties about Sharp’s ability to continue as a going concern will exist. The countermeasures described below are thought to resolve such conditions). Sytuacja rodem z filmu Między słowami, gdzie monolog japońskiego reżysera sprowadzono do kilku słów po angielsku. Winę za nieporozumienie dotyczące Sharpa zrzucono w całości na językowe niuanse, tym samym utwierdzając zagranicznych partnerów w przekonaniu, że język japoński niesie ze sobą wiele trudności w prowadzeniu przejrzystego biznesu. Co jednak mogą zrobić japońskie koncerny, żeby pokonać groźbę bankructwa? Na pewno nie powinny trzymać się dotychczasowych trendów. Sharp zainwestował w nowoczesną fabrykę telewizorów Aquos w Kameyamie, a obecnie zamiast telewizorów produkuje tam ekrany do iPhone’ów i iPadów. Nie wyciągnięto z tego wniosków i utopiono kolejne środki w ogromnym zakładzie w Sakai, zdolnym dostarczać rocznie 6 mln ekranów LCD (więcej niż wynosiła wówczas wielkość całego rynku na świecie). Panasonic musiał zamknąć linię montażową w Amagasaki (produkowano tam telewizory plazmowe i baterie słoneczne) zaledwie dwa lata po jej otwarciu. Baterie słoneczne nie przyniosły też żadnego zysku Sharpowi, są o wiele droższe od chińskich odpowiedników. Szef koncernu Takashi Okuda przyznał, że jego firma ma wiele wspaniałych wynalazków mogących przynosić dochód, ale nie jest na tyle elastyczna, by przystosować się do nowych warunków na rynku. Efekty są opłakane. W 2012 roku Sharp zanotował straty rzędu 5,6 mld dolarów, Panasonic – 9,6 mld, a Sony „zaledwie” 194 mln dolarów. Zamiast gadżetów i kosztownych zabawek do domu trzeba zająć się bardziej przyziemnymi produktami. Japońskie koncerny zaczynają spoglądać z nadzieją na rynek żarówek, akumulatorów, a nawet urządzeń medycznych. Nowe gałęzie przemysłu okazują się zbawieniem dla gospodarki szukającej nowych źródeł energii po Fukushimie. Okazuje się, że zamiast dotychczasowych energooszczędnych żarówek można montować oświetlenie z diod LED, a coraz nowsze modele
hybrydowych samochodów oraz tych napędzanych jedynie energią elektryczną potrzebują coraz bardziej zaawansowanych akumulatorów. W tych segmentach rynku znajdują się pieniądze. Doświadczenie producentów sprzętu fotograficznego (jak Sony czy Olympus) okazuje się z kolei przydatne w branży medycznej, w szczególności przy konstruowaniu nowej generacji endoskopów. Szef Sony Kazuo Hirai nazywa ten segment działalności firmy „oparciem na najbliższy czas”. Analitycy mówią o coraz większym przenikaniu się medycyny z najnowszymi technologiami – w ciągu najbliższych czterech lat wartość rynku urządzeń medycznych ma wzrosnąć o 28%, do poziomu prawie 350 mld dolarów. Panasonic eksperymentuje z produkcją baterii słonecznych, ale na razie bez powodzenia. Japończycy wciąż są za mało konkurencyjni wobec produktów z Chin, część koncernu odpowiedzialna za ogniwa najnowszej generacji przyniosła 263 mln dolarów straty. Szefowie wierzą jednak w możliwość odbicia się od dna i wzrost na tym polu o 60% do marca 2016 roku. Oznaczałoby to dodatkowe źródło przychodów dla całej firmy w wysokości 12,6 mld dolarów. Przy deficycie 9,6 mld dolarów wykazanym na jesieni 2012 roku byłoby to sporym osiągnięciem. Oby tylko i w tym przypadku nie dało znać o sobie monozukuri.
Japonia nadzieją dla Japonii oraz ściana z miliona jenów
W 2011 roku poziom długu publicznego w Japonii notował rekordową wysokość – 230% według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego, 208% według danych Eurostatu. Zadłużenie Grecji na tym tle wydaje się dziecinną igraszką. Jednak Japończycy nie idą w ślady Greków, nie burzą się, nie wychodzą na ulicę. Jeśli już zdarzy się jakiś protest, dotyczy on elektrowni atomowej, która ma zostać zamknięta. Poza tym spokój. Rząd pompuje pieniądze w gospodarkę bez opamiętania, kraj przecina coraz gęstsza sieć dróg, po których nikt nie jeździ, betonuje się wybrzeża wysp (już ponad 70% linii brzegowej uregulowano w taki sposób), pod wzniesieniami przebija się dziesiątki tuneli, a stagnacja jak była, tak jest. Takiej polityce nie pomaga konieczność odbudowy zniszczeń po 11 marca 2011 roku. Czasem dochodzi nawet do sytuacji rodem z kabaretu – w mieście Nagoya rząd sfinansował tak kosztowną budowę muzeum sztuki nowoczesnej, że nie starczyło środków na zakup do niego dzieł sztuki. Maleńkie miasteczka mają do dyspozycji szerokie dwupasmowe estakady, na których ruch jest pięciokrotnie mniejszy od przewidzianego. Tunele pod górami potrafią kosztować nawet milion dolarów za metr długości. Bezrobocie oscyluje wokół 4%, rząd dba o stabilność waluty, oprocentowanie kredytów wciąż wynosi zero. Ta sytuacja nie może mieć pozytywnego zakończenia. Ratunkiem dla japońskiej gospodarki może być jej wewnętrzny rynek. Możliwości nabywcze starzejącego się społeczeństwa stają się coraz większe, a japoński konsument coraz chętniej kupuje produkty wytwarzane przez rodzime firmy w fabrykach ulokowanych za granicą. W ciągu ostatnich dwóch lat poziom dostaw takich wyrobów na miejscowy rynek zwiększył się o 31%, a podwoił, gdy weźmiemy pod uwagę pierwszą dekadę XXI wieku. Pierwszy na taki krok zdecydował się Nissan w 2010 roku, za nim poszli inni. Kosmetyki Shiseido są wyrabiane w Wietnamie, Mitsubishi
produkuje małe samochody w Tajlandii, a firma Kubota sprowadza do Japonii sprzęt rolniczy, który wytwarza w Chinach i Stanach Zjednoczonych.
Japonka w tradycyjnym makijażu © Sergii Rudiuk / Shutterstock.com
Na taki stan rzeczy narzeka jedynie bank centralny. Z jego perspektywy importowanie japońskich produktów wytwarzanych poza granicami kraju wiąże się z większym wykorzystywaniem ulg podatkowych, a to z kolei nie pomaga gospodarce i podtrzymuje poziom deflacji. Trudno jednak, by konsumenci przejmowali się takimi kłopotami. W końcu, jak mawiała premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, są tylko rodziny, matki, ojcowie i ich dzieci”. Każdy kieruje się własnym dobrem, a niższa cena za produkt japoński – firmy, którą zna się od dziecka i której się ufa – zachęca do kupna. Niestety, przenoszenie produkcji za granicę, możliwe dzięki jenowi wzmocnionemu o 45% wobec dolara w ciągu ostatnich pięciu lat, oznacza wzrost bezrobocia w Japonii. Z powodu tego nowego stanu rzeczy zagrożonych może być nawet do 4 mln miejsc pracy (zasoby siły roboczej szacuje się w kraju na 66 mln osób). By choć w niewielkim stopniu zmniejszyć monstrualny deficyt, Japonia zamierza wprowadzić historyczną zmianę – zwiększyć stawkę podatku VAT z 5 do 10%. Oczywiście nie za jednym zamachem. W kwietniu 2014 roku podatek ma wynieść 8%, a w październiku 2015 roku zostać podniesiony do docelowych 10%. Dzięki zwiększonym wpływom z podatków rząd chce zasilać rządową kasę. W długoletnim klinczu trzyma społeczeństwo jeszcze jedno zjawisko – tak zwana ściana z miliona jenów (po japońsku 103万円・130万円の壁). Obecnie, gdy kobieta zarabia ponad 1,3 mln jenów rocznie (około 53 tys. złotych), traci ubezpieczenie zdrowotne męża i musi ubezpieczać się sama. Samemu trzeba się ubezpieczać także wtedy, gdy pracuje się więcej niż 30 godzin tygodniowo – Japonkom naprawdę nie opłaca się ani zarabiać więcej, ani rozwijać zawodowo. Państwo skutecznie
trzyma je w domu, by spełniały dotychczasową rolę kury domowej. Co więcej, jeżeli kobieta zarabia mniej niż 1,03 mln jenów (około 42 tys. złotych), jej mężowi przysługują służbowe dodatki na domowy budżet. Ten system także czekają zmiany. Politycy zapowiadają wprowadzenie poprawek w 2013 roku. Partia Demokratyczna od kilku lat nosi się z zamiarem usunięcia ulg małżeńskich na rzecz dofinansowania młodych matek. Nowe zasady opodatkowania pozwoliłyby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu – zachęciły Japonki do zawodowego rozwoju oraz do rodzenia większej liczby dzieci.
Polityka, gry komputerowe, pandy i pisklaki, czyli wirtualne pomieszanie z poplątaniem
Świat technologii już dawno przestał być domeną wąskiej grupy specjalistów i entuzjastów. Sieci społecznościowe potrafią obalać rządy (przynajmniej wspomagać ich upadki, jak podczas arabskiej wiosny), a zmiana szaty graficznej Twittera znalazła się wśród najważniejszych informacji dnia w amerykańskim serwisie informacyjnym. Ale to nie wszystko. Ostatnio politycy sięgają po najnowszy arsenał – gry typu MMORPG. MMORPG to nie supertajna broń trzymana głęboko pod ziemią. Ten akronim oznacza massively multiplayer online role-playing games, czyli rodzaj gier przygodowych, w których można grać jednocześnie z wieloma graczami rozsianymi po całym świecie. Segment takich gier rozrasta się w szybkim tempie. Konrad Sierzputowski z PortMMO.com twierdzi wprost, że gry MMORPG to po prostu pierwsze sieci społecznościowe – powstały jeszcze przed Facebookiem czy Naszą Klasą. Od lat mają miliony użytkowników. Tak samo jak w sieciach społecznościowych użytkownicy gier utrzymują wirtualne znajomości. Zjawisko to postępuje wraz z cyfryzacją społeczeństwa – dodaje Sierzputowski, który doskonale zna ten rynek.
Wnętrze salonu pachinko © Attila JANDI / Shutterstock.com
Najpopularniejszą grą tego typu jest World of Warcraft (skracany często do WoW), który pojawił się na rynku pod koniec 2004 roku, choć jego początki sięgają połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Po sukcesach gier Diablo i StarCraft firma Blizzard postanowiła stworzyć społeczność o wiele bardziej złożoną niż ta, która dotychczas obsługiwała tryb multiplayer w Battle.net. Eksperyment się udał, w szczycie popularności WoW przyciągał aż dwanaście milionów użytkowników. Obecnie w świecie Azeroth, w którym toczy się akcja gry, jest ich o jedną czwartą mniej, ale i tak do WoW należy rekord Guinessa pod względem społeczności typu MMORPG. Gra zyskała dość niecodzienny PR. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych toczyła się też walka o miejsca w Senacie. Partia Republikańska zarzuciła kandydatce
Demokratów… grę w World of Warcraft. Colleen Lachowicz starała się pokonać urzędującego Republikanina Toma Martina w wyścigu do Senatu w stanie Maine. W dystrykcie 25., jednym z 35 okręgów, na które dzieli się stan Maine, gra komputerowa stała się poważnym narzędziem walki politycznej. Republikanie oskarżyli kandydatkę Demokratów o prowadzenie „dziwacznego podwójnego życia”, a powodem było granie przez nią właśnie w WoW. W wirtualnym świecie Colleen Lachowicz była ogrzycą Santiagą z klasy łotrzyków (każdy gracz może wybierać z kilku dostępnych klas, można być między innymi wojownikiem, magiem, mnichem czy łowcą), osiągnęła najwyższy 85. poziom. Lokalny sztab Republikanów na stronie zatytułowanej Colleen’s World (www.colleensworld.com) próbował ją zdyskredytować. Można tam było znaleźć cytaty z wiadomości wysyłanych przez Lachowicz do innych graczy, które według jej politycznych przeciwników poddawały w wątpliwość zdolności do reprezentowania mieszkańców stanu Maine. Nawet jednej z jego dzielnic. Okazuje się bowiem, że przyznanie się do bycia graczem nie jest w dobrym tonie. Według danych amerykańskiej agencji Entertainment Software Rating Board (zajmującej się oceną dopuszczalności oprogramowania dla odpowiednich grup wiekowych), gry komputerowe można znaleźć w przeważającej większości gospodarstw domowych w USA (65%). Prawie połowa grających Amerykanów ma od 18 do 49 lat (49%), co czwarty jest starszy (26% graczy powyżej 50. roku życia) lub młodszy (25% graczy poniżej 18. roku życia). 40% graczy to kobiety, a cały przemysł szacuje się na około 25 mld dolarów. Według analityków z organizacji Christian Science Monitor, 183 mln Amerykanów spędza wolny czas, grając na komputerze. Te wszystkie dane Colleen Lachowicz przytoczyła na swojej internetowej stronie, broniąc się przed zarzutami Republikanów. Znalazła się w doborowym towarzystwie większości swoich rodaków. W oficjalnym oświadczeniu dodała, że miłośnikami gier komputerowych są także znani aktorzy – Jodie Foster, Vin Diesel, Mike Myers czy Robin Williams. World of Warcraft nie zaszkodził Colleen Lachowicz w uzyskaniu miejsca w stanowym Senacie. Na jej fanpage’u na Facebooku po ogłoszeniu wyników wyborów pojawiały się gratulacje od fanów gry z całego świata. Firma Blizzard na pewno nie miała za złe rozgłosu, który towarzyszył tej sprawie. Tym bardziej że społeczność graczy systematycznie maleje. Dane z sierpnia 2012 roku wskazują, że liczba użytkowników gry spadła do poziomu sprzed pięciu lat. WoW nie pomogły też amerykańskie sankcje gospodarcze nałożone ostatnio na Iran. Programiści Blizzard musieli odciąć konta graczy pochodzących z tego państwa, a to przełożyło się na setki niezadowolonych użytkowników, którzy potracili zainwestowane pieniądze w rozbudowę postaci. To spora strata, ponieważ rynki na Dalekim Wschodzie i w dalszych częściach Azji rozwijają się bardzo dynamicznie i potrafią przynosić spore zyski. To właśnie użytkownikom z Chin WoW poświęcił najnowszą, czwartą już część poszerzającą dotychczasowy świat Azeroth. Dla wciąż rosnącej społeczności graczy z Państwa Środka stworzono kontynent zamieszkały przez… pandy. Biało-czarne stworzenia są jak najbardziej z gatunku tych kungfu. Nazywają się pandaren (dosłownie „ludzie-pandy”) i mają scementować chiński rynek graczy. Misja poważna, bowiem według najnowszych szacunków połowa z obecnych dziewięciu milionów subskrybentów gry World of Warcraft pochodzi właśnie z Chin. A na świecie w gry typu MMORPG może grać nawet ponad 60 mln osób… W Japonii gry tego typu nie odniosły sukcesu. Blizzard zdecydował się wejść na tutejszy rynek dopiero w 2011 roku, a sami gracze nigdy nie interesowali się MMORPG. Komputery stacjonarne
stanowią w Japonii niewielki procent rynku zdominowanego przez konsole (zarówno te domowe, jak i przenośne), a konsumenci przyzwyczajeni są do rodzimej stylistyki gier i postaci. Popularności World of Warcraft nie dodała nawet zbiórka funduszy dla oddziału Amerykańskiego Czerwonego Krzyża zajmującego się pomocą ofiarom tsunami.
Wszystko w rękach niebios
Pozostańmy w świecie gier. Górnolotny tytuł tego rozdziału to dosłowne tłumaczenie nazwy znanej firmy Nintendo. Według analityków to największa firma zajmująca się grami wideo na świecie. We wrześniu 2012 miała na koncie 637 mln sprzedanych konsol i ponad 4 mld sztuk oprogramowania. Od początku istnienia. No może nie dokładnie od samego początku, bo Nintendo założono pod koniec XIX wieku, w 1889 roku. Początkowo firma produkowała niezwykle popularną w Japonii karcianą grę hanafuda, następnie eksperymentowała z siecią taksówek, zabawkami, hotelarstwem, by w końcu w latach siedemdziesiątych XX wieku zająć się na poważnie grami wideo. Początki nie były łatwe, bo i cała gałąź rynku stawiała pierwsze kroki. Pierwszym hitem w Japonii okazali się Kosmiczni najeźdźcy, czyli Space Invaders, gra stworzona przez Tomohira Nishikada. Automaty z najeźdźcami sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, w kraju brakowało monet 100jenowych, a przed branżą gier elektronicznych otworzyły się całkowicie nowe horyzonty. Nishikado konstruował swoją grę ponad rok. Musiał stworzyć do niej specjalny sprzęt, ponieważ te wówczas istniejące były za słabe. Inspirował się Wojną światów Wellsa, Gwiezdnymi wojnami Lucasa i popularną w Japonii piosenką Monster (pierwotnie „najeźdźcy” byli „potworami”). Jego pomysł pozwolił odejść od schematu gry sportowej (jak Pong, czyli symulator meczu ping-ponga) i przestawić wyobraźnię na wyższe obroty. Przy okazji segment gier wideo wyszedł z pierwszego kryzysu (zapaść na rynku gier wideo w 1977 roku) i z powrotem zaczął zarabiać.
Automaty do gier cieszą się dużą popularnością © lev radin / Shutterstock.com
Japońska gra jako pierwsza proponowała tak oczywiste obecnie rozwiązania w komputerowej rozrywce jak kilka „żyć” do dyspozycji, tablicę wyników, zapamiętywanie punktacji, odpieranie ataków ze strony przeciwnika (wcześniej tylko my mogliśmy razić bezbronne wirtualne postacie), a nawet jako pierwsza miała własną ścieżkę dźwiękową (cztery nutki, ale zawsze). Wspomniany pierwszy kryzys został nie tylko zażegnany, ale zostawiony daleko w tyle. Branża gier wideo z powodzeniem została wyeksportowana z Japonii do Stanów Zjednoczonych i w 1982 roku osiągnęła wyniki lepsze niż cały ówczesny biznes muzyki pop i hollywoodzkie produkcje razem wzięte. Projektanci gier zachłysnęli się sukcesem i przestali przykładać do pracy. Na rynku pojawiła się spora liczba gier brzydkich, źle zaprojektowanych, co po raz kolejny zniechęciło odbiorców. Rok po osiągnięciu niebotycznego wyniku, pod koniec 1983, gry wideo dotknął kryzys numer dwa. Z pomocą kolejny raz musiały przyjść niebiosa. Na szczęście dla przyszłych graczy oraz dla branży Space Invaders zainspirowali jednego z głównych projektantów Nintendo – Shigeru Miyamoto. Najeźdźcy otworzyli mu oczy na nowe kierunki programowania. Tak powstały słynne platformówki: w 1981 roku Donkey Kong, a w 1983 roku Mario Bros. Nintendo stworzyło w tym samym czasie 8-bitową konsolę NES (Nintendo Entertainment System), która przeniosła granie z automatów do domów. Kolejny raz japoński produkt poradził sobie z międzynarodowym krachem na rynku. Niestety obecnie, 29 lat i 5 generacji konsol później, z Nintendo i japońskim rynkiem gier nie jest tak dobrze. Pod koniec 2012 roku to właśnie Nintendo zaprezentowało pierwszą konsolę ósmej generacji – Wii U. Pierwszą przeznaczoną dla domów, z najnowszych mobilnych na rynku są obecne 3DS (także Nintendo) i PlayStation Vita (od Sony). Rywale odpowiedzą dopiero za jakiś czas, premiera Sony nastąpi prawdopodobnie w 2013 roku (jako Orbis), a nowy Xbox 360 od Microsoftu ma się pojawić w 2014 (na razie istnieje w planach pod nazwą Durango). Najnowsza generacja konsol będzie miała trudniej na rynku, ponieważ tego typu gadżety przestają być jedynym źródłem rozrywki. Pograć można
na tabletach, smartfonach, a także dzięki urządzeniom Smart TV. Do tego sam rynek gier przechodzi transformację, odbiorcom o wiele łatwiej kupić grę udostępnianą w sieci niż tradycyjne wydanie w pudełku. Dlatego też japoński koncern mówi o nowej strategii – zakłada, że z początku najnowsza konsola Wii U będzie przynosić straty. Zyski przyjdą wraz ze sprzedażą dodatków do gier oraz, być może, wraz ze spadkiem cen podzespołów. To zmiana o 180 stopni wobec planów odnośnie poprzedniej konsoli Wii. W 2006 roku kierownictwo Nintendo zapowiadało, że ich produkt pobije konkurencję na głowę, przynosząc zyski zarówno z hardware’u (czyli sprzętu), jak i software’u (czyli samego oprogramowania). Niestety, okazuje się, że takie założenia w obecnych czasach są nierealne. Nikt z konkurencji nie postępuje podobnie – Sony dopłaca do PlayStation 3 (firma traciła aż 300 dolarów na każdym modelu 20 GB konsoli), podobnie Microsoft do Xbox 360. Nie zarabia się zarówno na konsolach, jak i na czytnikach e-booków – szef Amazonu Jeff Bezos mówi, że Kindle ledwo osiąga próg rentowności, oraz na tabletach – Nexusy 7 od Google sprzedawane są po kosztach. Obecnie zyski przynoszą dodatki do sprzedawanego oprogramowania albo dokupowane kontrolery – w wypadku Wii U najnowszy gamepad ze specjalnym dotykowym ekranem ma kosztować dwie piąte tego co cała konsola. Przed Nintendo stoi bardzo poważne zadanie, a koncern stara się znaleźć nowe rozwiązania. Podpatruje konkurentów, wyciąga wnioski. Być może jego technologia bardziej przypadnie do gustu użytkownikom niż pozostałe konsole ósmej generacji. Bo niebiosa z nazwy firmy to już tylko górnolotne hasło. Obecnie wszystko zależy do konsumentów.
Milusi króliczek walczy o wyspy Kłopoty obecnej Japonii stają się także tematem niektórych gier. Spór z Chinami o archipelag Senkaku vel Diaoyu doprowadził do powstania gry na iPada, w której można wcielić się w chińskiego obrońcę spornego terytorium – obrońcę nieprzebierającego w środkach, który rozczłonkowuje japońskich żołnierzy na kawałki na kilka sposobów. Gra ma 71 poziomów, tyle, ile jest spornych wysp. Aplikacja chińskiego producenta Shenzhen ZQGame ocieka nacjonalistycznymi frazesami w stylu: „Jako Chińczycy powinniśmy zjednoczyć się w obronie wysp Diaoyu i całkowicie oddać się obronie ojczyzny. Zniszczmy każdą próbę podejmowaną przez japońskie diabły, aby wedrzeć się na nasze terytorium. Wyrzućmy ich z powrotem do Japonii, brońmy wysp Diaoyu”. Takie zdania można przeczytać już w opisie gry w sklepie iTunes. Oczywiście chiński rynek aplikacji mobilnych jest zatłoczony, podobnie jak największe chińskie miasta, i wybór takiej komunikacji może pomóc wybić się ponad konkurencję, ale jest to kolejny przykład negatywnych emocji podsycanych wśród zwykłych ludzi w kontekście chińsko-japońskiego sporu.
Reklama na ulicy © Kobby Dagan / Shutterstock.com
Wyspy Senkaku, inaczej Diaoyu, nie są jednak jedynymi, o które Japonia spiera się ze swoimi sąsiadami. Kilka lat temu świat przyglądał się dyskusjom ze stroną rosyjską o Kuryle, archipelag stanowiący północną granicę Japonii, teraz zaś po Chinach i Rosji przyszedł czas na Koreę Południową. Pomiędzy największą japońską wyspą Honshū a Półwyspem Koreańskim leżą sporne wysepki Liancourt. To ich oficjalna nazwa dla pozostałych państw (pochodzi od francuskiego statku wielorybnicznego „Le Liancourt”, który prawie się o nie rozbił w 1849 roku) – w Korei nazywa się je Dokdo („samotne wyspy”), a w Japonii Takeshima („bambusowe wyspy”). Jest ich około 90, z których 37 zaklasyfikowano jako stały ląd, choć tylko dwie mają sensowną powierzchnię. Sensowną to może za dużo powiedziane, cały archipelag ma zaledwie 0,187 km2 powierzchni (odrobinę więcej od wspominanej wysepki Perejil, o którą w 2002 roku Hiszpania spierała się z Marokiem).
Dwie największe części Dokdo czy też Takeshimy to dla Japończyków tak zwana wyspa męska (Otokojima) i żeńska (Onnajima), a dla Koreańczyków – wyspa zachodnia (Seodo) i wschodnia (Dongdo). Oddziela je wąski przesmyk o szerokości zaledwie 151 metrów. Niby powinny należeć do Japonii, bo są zwyczajnie bliżej niej, ale różnica w odległości jest nieznaczna. Od Półwyspu Koreańskiego dzieli je prawie 217 kilometrów, a od Japonii – 211. Jeśli pod uwagę wziąć sąsiedztwo innych wysp, do najbliższej koreańskiej wyspy Ulleungdo jest 87 kilometrów, a do japońskich wysp Oki 157 kilometrów. Geograficznie rzecz biorąc, patowa sytuacja. A politycznie?
© DmZ / Shutterstock.com
Po II wojnie światowej Amerykanie traktowali wysepki jako ćwiczebny cel do zrzucania bomb. Wzmianka o wyspach pojawiła się w 1951 roku w oficjalnej korespondencji Deana Ruska do Yanga You Chana, ambasadora Korei Południowej w USA. Stany Zjednoczone potwierdzały w niej, że nie będą robić problemów Japonii odnośnie archipelagu Liancourt, co tym samym oznaczało przekazanie wysepek Japonii. Korea nie dała jednak za wygraną i w 1954 roku obsadziła wysepki strażą przybrzeżną. Japończycy złożyli skargę do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, którego przesłanki Korea odrzuciła. Według ich stanowiska roszczenia terytorialne wobec Dokdo nie powinny w ogóle podlegać jakimkolwiek wątpliwościom, ponieważ wysepki od dawien dawna należały do Koreańczyków. Rzeczywiście, wzmianki o nich pojawiają się już w VI wieku, ale ze starych i mało precyzyjnych dokumentów nie wynika, czy chodziło o trudne do zamieszkania Dokdo, czy o większą wyspę Ulleungdo. U Japończyków pierwsza wzmianka o archipelagu, nazywanym wówczas Uruma, pochodzi z 1004 roku. Więcej konkretów przynosi dopiero rok 1904 i traktat japońsko-koreański. Na jego podstawie Japonia musiała zagwarantować Korei integralność granic, chyba że pojawiłoby się zewnętrzne zagrożenie. Rok później doszło do wojny japońsko-rosyjskiej, co Japonia wykorzystała jako idealny powód do zastosowania tego wybiegu. Jest jeszcze postać pewnego japońskiego przedsiębiorcy – Yozaburō Nakai. Od 1903 roku próbował on polować na uchatki na wyspach Liancourt. Ponieważ obawiał się konkurencji, wystąpił o oficjalne pozwolenie na polowania do kilku cesarskich ministerstw. Nakai wiedział, że wyspy są terytorium koreańskim, dlatego tym bardziej potrzebował papierów potwierdzających prawo do prowadzenia tam swojego
interesu. Miał dobre intencje, chciał nawet prosić o zgodę rząd Korei, ale gdy rodzime Ministerstwo Marynarki i Spraw Zagranicznych poparło aneksję wysp, uznając, że przyniesie to krajowi zyski, zrezygnował z tego. Na początku 1905 roku specjalną decyzją rządu ogłoszono, że wyspy Liancourt jako ziemia niczyja wejdą w skład cesarstwa japońskiego. Wykorzystano postać Nakai jako pierwszego osadnika na tym niegościnnym terenie i od tamtej pory Japonia uznawała wysepki za własne. Przegrana wojna przyniosła nowe porozumienia, ale status wysp Liancourt zmieniał się w zależności od wersji dokumentów. Początkowo miały zostać oddane Korei (wersja z 1946 roku), następnie stawały się własnością Japonii (w 1949 i 1950 roku), by w końcu zostać pominięte w ostatecznych zapisach pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Japonią w 1951 roku, gdy Korea i Japonia rozpoczęły starania o oficjalne odzyskanie wysp. Japończycy zarzucali Koreańczykom, że nie wiedzieli, iż takie wyspy istnieją aż do XX wieku, i ze względu na duże zalesienie Ulleungdo nie mogli ich nawet wyraźnie dostrzec. Korea odpierała ataki i wysyłała na wyspy osadników. Stany Zjednoczone nie zważały na te działania i traktowały Liancourt jako ćwiczebny cel do zrzucania bomb. W 1948 roku doszło do nalotu aż 29 superfortec B-29 wysłanych z Okinawy. Pomimo wcześniejszych informacji wysłanych przez Stany Zjednoczone o tym, że wojsko będzie przeprowadzać w tamtym rejonie ćwiczenia, szacuje się, że mogło zginąć od 16 do 100 koreańskich cywilów (nie tylko na lądzie, ale także na łodziach rybackich). Niezrażona Korea wciąż twierdziła, że Dokdo to ich teren i patrolowała okoliczne wody. W 1952 roku doszło do incydentu z udziałem amerykańskiego samolotu, który bez ostrzeżenia zbombardował statek z koreańskimi naukowcami i rybakami. Amerykanie nie widzieli problemu, teren był według nich jasno opisany w traktacie z 1951 roku (tymczasem, jak wspominaliśmy, stosowne zapisy nie znalazły się w tekście dokumentu). Rząd Korei dostał dyplomatyczną odpowiedź, z której właściwie nic nie wynikało. Później Stany Zjednoczone odcięły się od spraw związanych z wyspami, pozostawiając rozstrzygnięcie tej kwestii zainteresowanym krajom. Po wielu dyplomatycznych notach i godzinach rozmów polityków sytuacja wciąż pozostaje nierozwiązana. W sierpniu 2012 roku Korea ponownie chciała postawić na swoim. Prezydent Lee Myung-Bak jako pierwszy przywódca kraju odwiedził wyspy, co wywołało wściekłość strony japońskiej. Odwołano ambasadora i z powrotem sprawa wysp Liancourt trafiła do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. I ponownie strona koreańska odrzuciła jego wnioski. Nic nie wskazuje na to, by kwestia wysp mogła zostać rozstrzygnięta. Politycy stoją w martwym punkcie, choć być może z pomocą przyjdzie im nowoczesna technologia. W październiku 2012 roku na system Android powstała gra Takeshima Struggle („walka o wyspę Takeshima”). W odróżnieniu od poprzedniczki (obrona Diaoyu) nie oferuje ona krwawej jatki ani nie polega na rozkawałkowywaniu koreańskich czy japońskich żołnierzy. Gra się króliczkiem – sympatycznym, okrąglutkim i wzbudzającym jedynie pozytywne emocje zwierzaczkiem. Aplikację stworzyli Japończycy, by – jak sami przyznają – ocieplić ton rozmów towarzyszących sporowi o wyspy Liancourt. Zamiast nacjonalistycznych frazesów, które pamiętamy z chińskiej gry, mamy do czynienia z przekazem pełnym dobrej energii: „Powstrzymajmy walkę o wyspy Takeshima. Wszyscy będą o wiele szczęśliwsi, gdy Japonia i Korea staną się przyjaciółmi, niż gdy będą spierać się o wyspy”.
Twórcy gry stworzyli trochę nietypowy kontur wysp. Jedynie z grubsza przypomina on ich prawdziwy kształt, bardziej przywodząc na myśl rogalik księżyca. Wszystko dlatego, żeby można było zagrać króliczkiem – zwierzę to jest kojarzone tradycyjnie w Japonii z księżycem. W grze wystarczy, że wybierzemy kraj i możemy stawać do wyścigu o wyspę. Bez agresji, nerwów i niepotrzebnych negatywnych emocji. No i w japońskiej stylistyce kawaii – milusińskości. Fakt, że Japonia uwielbia stylistykę pełną różu i słodyczy, jest sprawą powszechnie znaną. Okazuje się, że można to wytłumaczyć w sposób naukowy. Według badaczy z Uniwersytetu Hiroszimy, lepiej się skupiamy, gdy otaczają nas wizerunki szczeniaków czy kotków. Jednym słowem, kiedy obcujemy z obrazkami, które można określić jako słodkie oraz przyjazne dla oka i duszy. Dowiódł tego eksperyment przeprowadzony na 132 studentach. Podzielono ich na trzy grupy. Dwie wykonywały specjalne zadania polegające albo na precyzji ruchów (wyjmowanie małych obiektów z dziury bez dotykania ścian), albo na dokonywaniu obliczeń (znajdowanie kolejnej liczby z losowego ciągu), przed pokazaniem sekwencji siedmiu obrazków kawaii, a potem po takiej prezentacji. Okazało się, że wizerunki kotków i szczeniaków poprawiały wyniki osiągane w zadaniach ruchowych aż o 44%. Czas potrzebny na wykonanie zadania zmniejszał się natomiast o 12%. Także przy dokonywaniu obliczeń miłe zdjęcia powodowały szybsze (o 13%) i sprawniejsze (o 16%) działanie. Trzecia grupa, której pokazano fotografie potraw (teoretycznie również wzbudzających pozytywne emocje), nie dokonała żadnych postępów przed i po obejrzeniem zdjęć. Japońska skłonność do stylistyki kawaii zyskała naukowe potwierdzenie i kto wie, czy nie będzie w stanie działać skuteczniej niż wielu polityków. W międzyczasie Google usunął ze swoich map zarówno określenie Takeshima, jak i Dokdo, podpisując sporny archipelag jako wyspy Liancourt. Na nic zdały się protesty koreańskiego ministra spraw zagranicznych. Obecnie pod hasłem „Dokdo” można znaleźć na mapie jedynie kilka sklepów i restauracji w Seulu, a „Takeshima” przenosi nas do miasta w południowej Japonii w prefekturze Kochi. Być może nowoczesne technologie rzeczywiście staną się doskonałym rozjemcą politycznych sporów.
Prawie jak Nobel
Kolejnym niecodziennym mediatorem jest Haruki Murakami. Najbardziej znany obecnie japoński pisarz bije na alarm, że trzeba wyrwać japońskie społeczeństwo ze spirali nienawiści. Eskalację sporów o archipelagi Senkaku i Takeshima porównuje do nadużywania taniego alkoholu. Nie przebiera w słowach: „Mały kieliszek sake szybko uderza do głowy, a ludzie stają się agresywni. Jednak po całym zamieszaniu poranek przynosi jedynie ból głowy”. Według Murakamiego sytuacja może niedługo wymknąć się spod kontroli i osiągane krok po kroku zrozumienie między narodami zostanie zaprzepaszczone. Murakami podjął się trudnego zadania. Przed nim żadna tak znana osoba nie zabierała głosu w tej drażliwej sprawie. Co innego walka o zamykanie elektrowni atomowych – przeciwko atomowi protestował nawet literacki noblista Kenzaburō Ōe. Ale spór o japońskie terytorium dotyczy nie tylko kilku fragmentów skał wystających z morza, lecz również narodowej dumy. Można zostać łatwo skrytykowanym i stracić wiele w oczach fanów. Haruki Murakami chciał jednak dotrzeć do świadomości jak największej liczby osób i opublikował swój tekst w dzienniku „Asahi Shimbun”. Przypomniał jeden z wątków swojej powieści Kronika ptaka nakręcacza – historię incydentu Nomonhan. Krwawa bitwa stoczona między Japonią a Rosją w 1939 roku o fragment nikomu niepotrzebnego pustkowia Mongolii Wewnętrznej przyniosła jeden rezultat – masę ofiar. Razem z falą okrucieństwa popełnianego przez cesarską armię podczas II wojny światowej była efektem japońskiej zaciętości i nieuzasadnionego przekonania o wyższości japońskiego narodu. Komentarz Murakamiego ukazał się pod koniec września 2012 roku. Kilka tygodni później
spodziewano się, że pisarz otrzyma upragnionego literackiego Nobla (Haruki jest pewniakiem do nagrody od kilku lat), ale tak się nie stało. Japonia nie została jednak bez prestiżowego wyróżnienia. Też z Noblem w tytule. Dwóch japońskich naukowców otrzymało Ig Nobla, dalekiego kuzyna nagrody szwedzkiej akademii. Przyznaje się go za najdziwniejszy (a czasami, nie bójmy się tego słowa, najgłupszy) wynalazek roku. W kategorii akustyka wygrali Kazutaka Kurihara i Koji Tsukada – konstruktorzy urządzenia SpeechJammer, służącego do zagłuszania zbyt głośno gadających osób. Zasada działania urządzenia jest prosta. SpeechJammer, wygląda jak policyjny radar, ma rękojeść i można go w kogoś wycelować. Gdy ktoś z naszego najbliższego otoczenia nie zachowuje się stosownie, wystarczy skierować na niego maszynę i chwilę poczekać. SpeechJammer odtworzy słyszane dźwięki z niewielkim opóźnieniem (rzędu kilkuset milisekund) i z reguły wystarcza to, by gaduła nie mógł się skupić na tym, co mówi. Wreszcie następuje cisza i wszyscy są zadowoleni. Oczywiście poza gadułą. Wprowadzanie opóźnienia to jedyne, co potrafi urządzenie, ale docelowo japoński wynalazek może przydać się także podczas ćwiczeń dla prelegentów, mówców występujących przed dużym tłumem czy nawet dla policji. Pierwiastek szaleństwa zawarty w przyznanym za niego Ig Noblu idealnie odpowiada pedantycznej pod tym względem japońskiej naturze. Dbanie o to, żeby nikomu nie przeszkadzać swoim zachowaniem jest bardzo, ale to bardzo japońskie. W metrze od lat wiszą plakaty przypominające proste zasady savoir-vivre’u, apelujące między innymi o nierozmawianie przez komórki w miejscach publicznych.
© Limpopo / Shutterstock.com Rzemieślnik wykonujący z bambusa kieliszki na sake
Wracając jednak do niedoszłego noblisty, Murakami nie po raz pierwszy zabrał głos w publicznej sprawie. W 1995 roku po trzęsieniu ziemi w Kobe powstał zbiór opowiadań wydany pod angielskim tytułem After the quake, natomiast wywiady z ofiarami zamachów gazowych w tokijskim metrze zawierał tom Underground. Na swój komentarz w sprawie wydarzeń z marca pisarz kazał trochę czekać – do czerwca 2011 roku. Odbierając Międzynarodową Nagrodę Katalonii, odniósł się do katastrofy w Fukushimie. Nazwał ją drugim, po atakach z II wojny światowej, nuklearnym wybuchem uderzającym w japońskie społeczeństwo. Według Murakamiego, tym razem Japończycy sami byli sobie winni. To zaniedbania i nadmierna wiara we własne umiejętności przyniosły masę cierpienia i krzywdy. Od czasu Fukushimy Murakami uważa, że Japonia powinna na zawsze zrezygnować z energii atomowej. Przypomniał, że przed wydarzeniami z marca 2011 ci, którzy nawoływali do
odejścia od atomu, byli traktowani w Japonii jak nierozsądni marzyciele, a to właśnie takimi marzycielami już bez działających reaktorów trzeba pozostać, żeby móc osiągać sukcesy.
W wagonie metra © SeanPavonePhoto / Shutterstock.com
Podobnie wypowiadał się wspomniany laureat literackiego Nobla – Ōe. Według niego, reprezentującego odrobinę starsze od Murakamiego pokolenie, Japonia nie może zdradzić pamięci ofiar wybuchów Hiroszimy i Nagasaki. Japończycy dotknięci atomowym ogniem nie mogą polegać na energii atomowej jako źródle ekonomicznego rozwoju – mówił Ōe w wywiadzie dla francuskiego dziennika „Le Monde”, którego udzielił w niecały tydzień po trzęsieniu ziemi – nie można bowiem czerpać gospodarczych korzyści z tragicznych doświadczeń Hiroszimy. Według niego historię nowoczesnej Japonii można opowiedzieć na podstawie doświadczeń trzech grup ludzi dotkniętych śmiercionośną siłą atomu – ofiar nalotów na Hiroszimę i Nagasaki, ludzi narażonych na skutki próbnych eksplozji w atolach Bikini oraz poszkodowanych w wypadkach w elektrowniach atomowych. Jak zauważa, sprawa Fukushimy kładzie się największym cieniem, ponieważ stanowi wynik tylko i wyłącznie ludzkiego zaniedbania. Japończyków, którzy pamiętają tragedię Hiroszimy, jest wciąż wielu. Społeczeństwo od zawsze naznaczone długowiecznością może obecnie poszczycić się imponującą liczbą stulatków. We wrześniu 2012 roku naliczono ich w kraju dokładnie 51 376. O 7,5% więcej niż rok wcześniej. Za tempo starzenia się narodu niech wystarczy porównanie z wielkością sprzed pół wieku – w 1963 roku było w Japonii zaledwie 153 obywateli mających ponad sto lat. W ciągu ostatnich czternastu lat liczba takich staruszków wzrosła aż pięciokrotnie (z 10 do 50 tysięcy)!
Futurystyczna architektura Tokio © YuryZap / Shutterstock.com
Osób starszych przybywa w tak szybkim tempie, że zmienia się nawet sposób obsługiwania klientów w branży usługowej. Sieć domów towarowych Daiei przygotowała lżejsze wózki na zakupy (łatwiej jest pchać wózek z lekkiego aluminium niż z cięższej stali) oraz zmniejszyła o jedną trzecią prędkość jazdy schodów ruchomych. Wprowadza się też programy lojalnościowe dla osób starszych, bo grupa ta dysponuje sporym budżetem, o wiele większym niż młodzi Japończycy, którzy dopiero stają na progu karier zawodowych. Wszelkie dane mówią, że chwilowo nie ma odwrotu od masowego starzenia się społeczeństwa – po raz pierwszy w historii w 2011 roku sprzedano w Japonii więcej pieluch dla dorosłych niż dla dzieci (dane firmy Unicharm). W tej sytuacji informacja o powrocie na scenę polityczną osiemdziesięciolatka nie wzbudziła sensacji. W parlamencie jest już kilku takich staruszków (osób po siedemdziesiątce jest więcej niż trzydziestolatków). Bardziej sensacyjne było to, że chodziło o gubernatora Tokio Shintarō Ishiharę. Od zawsze kontrowersyjny, ze skłonnościami do radykalizmu, prawicowy polityk, przy okazji także symbol buntu młodzieży z lat sześćdziesiątych, wrócił do parlamentu po siedemnastu latach przerwy. Chciał wyrwać kraj z marazmu i wprowadzić politykę zagraniczną Japonii na nowe tory. Dobrze jest widzieć osiemdziesięciolatka tak pełnego życia i energii, ale w ustach Ishihary jego slogany brzmiały jak zagrożenie. W ciągu swojej kariery politycznej bezskutecznie dążył on do usunięcia amerykańskich wojsk z Japonii, wypowiadał bezkompromisowe opinie, a w 2012 roku jeszcze jako burmistrz Tokio rozpoczął zbiórkę środków na wykupienie spornych wysp Senkaku. W połowie listopada 2012 roku Ishihara założył nowy ruch polityczny – Partię Słońca (太陽の党). Nazwa nawiązywała do powieści napisanej przez niego jeszcze w 1955 roku – Pory roku słońca (太 陽の季節), od której zaczęła się rewolucja psychologiczna, socjologiczna i mentalna w powojennej Japonii. Symbolem partii stało się stylizowane na uśmiechniętą twarz, odrobinę pokraczne słoneczko zaczerpnięte z Wieży Słońca, rzeźby z jednego z parków w Osace. Wieża Słońca powstała z okazji wystawy światowej z 1970 roku (jednej z najbardziej udanych, którą odwiedziło ponad 60 mln gości), ma 70 metrów wysokości i wygląda jak prastary totem. Logo Ishihary kojarzyło się
Japończykom także z marką jogurtów Morinaga i słoneczkiem z sieci dyskontów z elektroniką Kojima. Przede wszystkim jednak nowa partia nie cieszyła się specjalnym poparciem. W sondażach dwie trzecie społeczeństwa chciało zmiany obecnego premiera Nody, ale nie potrzebowało aż tak radykalnych zmian, jakie proponował polityk najstarszego pokolenia. Ishihara stawiał sobie ambitne cele (zmianę konstytucji, podwojenie sił zbrojnych), chciał przejąć stery od rządzącej Partii Demokratycznej i nie dopuścić do głosu opozycji, Partii LiberalnoDemokratycznej. Mówił też o konieczności zjednoczenia się przed nadchodzą wielką bitwą i wspominał Sekigaharę – starcie z 1600 roku, które nazywa się w japońskiej historii „decydującym”. Cele miał dalekosiężne, bo – i tu cytował swojego lekarza – zdrowie mu dopisuje… Po Sekigaharze Japonia zamknęła się na świat na ponad dwa i pół wieku. Kolejny taki eksperyment na potrzebującym pomocy narodzie nie przyniósłby niczego dobrego. Na szczęście dla wszystkich Ishihara przed wyborami zdążył kilkakrotnie zaplątać się w swoim programie wyborczym (raz był za zamknięciem wszystkich elektrowni, raz za zwiększeniem ich liczby) i stracił w oczach wyborców. Jego nowa partia istniała zaledwie kilka dni i została wchłonięta przez większego gracza, który w wyborach nie uzyskał tylu miejsc, na ile liczył radykalny polityk.
Wydrukuj sobie wojnę
Tradycyjna samurajska zbroja © psamtik / Shutterstock.com
Gdy politycy pokroju Ishihary znajdą się w grupie osób wpływających na losy Japonii, być może nie będzie już tak łatwo porozumieć się z sąsiednimi krajami. Japonia uwierzy, że musi trwać w pogotowiu na wypadek, gdyby zewnętrzne siły chciały jej zaszkodzić. Nic tak nie poprawia humoru nacjonalistycznych polityków, jak czekająca na ich skinienie armia. A gdyby tak wyposażyć ją w drukarki? Wyobraźcie sobie, że prawdopodobnie niedługo nowoczesna wojna sprowadzi się do tego, kto będzie miał większe zapasy tuszu do drukarki. Poważnie. Amerykańska armia testuje nową generację drukarek 3D, takich, które są w stanie wytworzyć na miejscu, jedynie na podstawie gotowych schematów, karabin, bombę czy zapasową część do gabarytowo większej broni. Na przykład do czołgu. Czołg nie zmieści się nawet w największy ploter, ale już naboje do niego będzie można wydrukować. Pewnie gdzieś niedaleko pierwszej linii frontu, żeby nie trzeba było długo czekać. Rakieta do myśliwca? Proszę bardzo, trzeba tylko dać maszynie chwilę, żeby się nie zagrzała. Dzięki wprowadzeniu takich drukarek na tereny objęte walkami, armia będzie w stanie na bieżąco uzupełniać swoje zapasy. Nie trzeba będzie składać zamówień i czekać na rozkręcenie procesu produkcyjnego. Oczywiście, kiedyś wojna była w stanie nakręcić koniunkturę i poprawić sytuację ekonomiczną kraju. Po wprowadzeniu drukarek produkujących trójwymiarowe przedmioty, koniunkturę trzeba będzie nakręcać stworzeniem sobie pozaziemskiego wroga – jak ostatnio stwierdził w wywiadzie ekonomista Paul Krugman (zasugerował on, że konieczność obrony przed
atakiem kosmitów byłaby w stanie wznowić produkcję wielu zakładów i w ciągu 18 miesięcy po kryzysie nie byłoby śladu). Armia woli konkrety i na pewno nie da się sprowokować do rozmowy o jakichś kosmitach. Co najwyżej kosmos może pojawić się w nazwie instytucji, która zajmuje się snuciem planów. I tak projekt drukarki 3D został opracowany w Alabamie w Centrum Dowodzenia do spraw Obrony Kosmicznej i Rakietowej (Space and Missile Defence Command). Taki sprzęt ma kosztować o wiele mniej niż wersje komercyjne (od 700 do 3000 dolarów). Żołnierz będzie mógł zawsze taką drukarkę schować do plecaka i pobiec drukować rakiety czy amunicję do karabinu na nowe stanowisko. Jakby nie patrzeć, nowoczesna wojna będzie wydrukowana. Ale zanim cokolwiek się wydrukuje na wojnie, można popróbować sił w domu. Wyobraźcie sobie drukarkę, która zamiast tuszu ma czekoladę. To nie żart. Takie cudo nie jest wymysłem dziecięcej wyobraźni, ale prawdziwym gadżetem rodem z przyszłości. Nadchodzi nowa era przemysłu – trójwymiarowe drukowanie. Drukarki 3D to wciąż droga zabawa. Egzemplarze, które można kupić, kosztują średnio 1700 dolarów, czyli trochę taniej niż górne szacunki wojskowych. Ich możliwości są ogromne. Zasada działania jest prosta. Potrzebujemy modelu rzeczy do wydrukowania. Modelu trójwymiarowego, bo przecież tradycyjne, „płaskie” wydruki są już passé. Komputerowy model przepuszcza się następnie przez specjalny program, który dzieli go na warstwy ułatwiające drukarce działanie. Potem wystarczy założyć do urządzenia odpowiedni „tusz” – może być to czekolada lub nitka z plastiku – i nacisnąć odpowiedni guzik. Uzbrajamy się w cierpliwość, bo drukowanie 3D nie jest jeszcze procesem zbyt szybkim (stworzenie rzeczy o wielkości kilku centymetrów zajmuje do pół godziny), ale możemy być pewni, że wydrukowany przedmiot będzie naprawdę unikatowy.
Pomnik samuraja na koniu © sattahipbeach / Shutterstock.com
Czy każdy drukowany w 3D przedmiot pozostanie unikatowy w przyszłości, pokaże czas. Technologia trójwymiarowego druku ma szansę przedefiniować internetowy handel jaki obecnie
znamy. Być może w niedalekiej przyszłości, gdy aparatura stanie się bardziej dostępna, będziemy mogli kupić w sieci jedynie algorytm danego produktu i według niego wydrukować sobie torebkę czy talerz w domu. To ogromny potencjał, za którego wykorzystywanie bierze się obecnie kilka firm. Najbardziej znanym przedstawicielem środowiska trójwymiarowego druku jest Bre Pettis. W 2009 roku stworzył firmę MakerBot Industries, która ma upowszechnić sprzęt do drukowania 3D. Najnowszy produkt firmy nazywa się Replicator i jest wielkości kuchenki mikrofalowej. Pettis wie, że musi dbać o odpowiedni marketing swojej technologii. Potrafi działać na wyobraźnię i pokazywać, jak wiele możliwości drzemie w jego maszynach. Podczas amerykańskiego satyrycznego show Colbert Report firma zademonstrowała swoją technologię druku przestrzennego, tworząc za pomocą ręcznego skanera cyfrowy obraz głowy Stephena Colberta i drukując model na miejscu. Takie działania przynoszą skutek – do tej pory MakerBot zebrał ponad 10 mln dolarów od rozmaitych inwestorów. Sprzedano 10 tys. sztuk drukarek, a nowe modele wciąż są opracowywane w siedzibie przedsiębiorstwa.
Wojownik przy koniu © Keith Tarrier / Shutterstock.com
Konkurencja nie śpi. Na rynku pojawiają się wciąż nowe firmy zajmujące się drukiem 3D. Firma 3D Systems (DDD) chce trafić do jak największej grupy odbiorców, dlatego obniżyła cenę swoich drukarek do 1300 dolarów. Jest także Bespoke Innovations, przedsiębiorstwo designera Scotta Summita, w którym można zamówić protezę kończyny według własnego upodobania. Dzięki specjalnym skanerom Summit jest w stanie stworzyć obraz kończyny klienta i zaprojektować jej wygląd – wszystko według wskazań i życzeń danej osoby. Mogą być to protezy nadające się do mycia w zmywarce albo utrzymane w stylistyce samochodów Porsche – jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia. No i zasobność portfela. Designerska proteza wydrukowana w 3D ma kosztować od 60 do 75 tys. dolarów. Scott Summit zaprojektował ostatnio także jedną z pierwszych gitar wydrukowanych w nowej technologii. Co ciekawe, akustyczny instrument wytrzymał strojenie
z prawdziwymi strunami, a pudło z tworzywa sztucznego było w stanie zapewnić komfort grania porównywalny z tradycyjną gitarą. Na rynku można również znaleźć drukarkę większą od mikrofalówki, zdolną do tworzenia bardziej skomplikowanych obiektów. Replicator 2 od Bre Pettisa i firmy MakerBot to wydatek 2200 dolarów. Made In Space eksperymentuje z technologią drukowania w stanie nieważkości, by kosmonauci mogli tworzyć potrzebne sprzęty już na orbicie. Taki wynalazek w znaczący sposób zmniejszyłby ciężar rakiety podczas startu, a w związku z tym oszczędziłby sporo paliwa. W Polsce drukiem 3D zajmuje się między innymi poznański RapCraft oraz wrocławska firma MBM Technology. Dzięki takim inicjatywom tworzenie prototypów urządzeń, które mają wejść do seryjnej produkcji, staje się o wiele szybsze. Na wyprodukowanie egzemplarza turbośmigłowego napędu do samolotu zespół inżynierów mający do dyspozycji dotychczasowe metody potrzebował dziewięciu miesięcy, a inżynierowie zaopatrzeni w drukarki 3D – jedynie dwóch. Do tego znacznie obniżony koszty – aż 36-krotnie! Przyszłość e-commerce z pewnością należy do tego rodzaju technologii. Wracając do japońskiej armii – z założenia to oksymoron. Artykuł dziewiąty konstytucji Japonii zakazuje używania siły jako sposobu dyskusji na poziomie międzynarodowym. Konstytucja jest pacyfistyczna i jedyne na co zezwala, to tak zwane Siły Samoobrony (po japońsku jieitai). Utworzono je zaraz po zakończeniu amerykańskiej okupacji, w 1954 roku. Służący w nich Japończycy nie są żołnierzami i nie podlegają sądom wojskowym (bo takich nie ma). Ale jieitai to armia, chociaż nie nazywa siebie w ten sposób. Przeznaczany na nią budżet ustępuje temu z USA czy Chin, wciąż jednak Siły Samoobrony są jednymi z największych sił zbrojnych świata (mniej więcej wielkości armii Niemiec). Japońscy żołnierze-nie-żołnierze brali udział w misji w Iraku, ochraniali japońskie statki przed piratami u wybrzeży Somalii, pomagali na Haiti w odbudowie po trzęsieniu ziemi w 2010 roku i wykonywali wiele innych niosących pokój zadań. Co jakiś czas pojawiają się głosy nawołujące do przekształcenia jieitai w normalną armię, zdolną obronić kraj w chwili zagrożenia. Chce tego głównie skrajna prawica. Trwają też starania, żeby japońska „armia” straciła cudzysłów i była prawdziwymi siłami zbrojnymi przynajmniej z nazwy. Agencja Obrony została przemianowana na Ministerstwo Obrony (w 2006 roku), a w rządzie premiera Nody po raz pierwszy od czasów II wojny światowej pojawił się minister obrony spoza parlamentu – Satoshi Morimoto. Decyzja kontrowersyjna, bo Morimoto wzbudza nieufność opinii publicznej (nie jest zwykłym politykiem, na którego zagłosowano w wyborach i na którym ciąży odpowiedzialność reprezentowania interesów swoich wyborców), w dodatku zarzuca mu się brak wyczucia na scenie międzynarodowej. A ta obecnie jest dla Japonii pełna chińsko-koreańskich wybojów. Kontrowersyjny Morimoto został mianowany na ministra, gdy jego dwaj poprzednicy przekroczyli liczbę możliwych gaf i wpadek na kadencję kwadratową. Wybrano więc analityka, człowieka Sił Samoobrony, który całe życie poświęcił karierze samoobronnej (zgodnie z dziewiątym artykułem konstytucji nie można nazwać jej wojskową). Morimoto nie kryje swoich nacjonalistycznych poglądów. Optuje za wzmocnieniem japońskich pozycji wokół archipelagu Senkaku i mimo coraz większych protestów społecznych jest za utrzymaniem amerykańskich baz marines na Okinawie. Nie boi się też rzekomo podatnych na wypadki amerykańskich samolotów V-22, których pojawienie się na Okinawie spowodowało szereg antyamerykańskich demonstracji. Może gdy amerykańskie wojska
pojawią się z najnowszym wyposażeniem w postaci drukarek, niepokoje wśród Japończyków się zmniejszą. Symbolicznym gestem było także mianowanie japońskiego oficera dowódcą międzynarodowych manewrów RIMPAC 2012. Wzięły w nich udział 22 państwa, a okolice Hawajów zaroiły się od rozmaitego sprzętu (drukarek 3D raczej jeszcze nie było) – zarówno okrętów podwodnych, jak i tych bardziej wystających nad powierzchnię. Było ostre strzelanie, nauka manewrów chroniących przed piratami i wszechobecny duch militarnego porozumienia. Pierwszy raz od II wojny światowej osobą odpowiedzialną za te wojskowe ćwiczenia był Japończyk, admirał Fumiyuki Kitagawa. Podczas manewrów miał pod sobą 48 okrętów nad- i podwodnych, 200 samolotów i 25 tys. marynarzy. Teoretycznie to japońskie dowództwo stało w sprzeczności z postanowieniami pacyfistycznej konstytucji, ale ponieważ manewry były przeprowadzane z inicjatywy Stanów Zjednoczonych, Japonia nie złamała postanowień swojego prawa. Poza tym, gdy w czerwcu 2012 roku opinia publiczna wytknęła wojskowym tę sprzeczność, amerykańska dowództwo na Pacyfiku od razu wydało stosowne oświadczenie, że admirał Kitagawa będzie dopiero drugi w hierarchii. Japońskie Siły Samoobrony przeszły gruntowne odświeżenie pod koniec 2010 roku. Uchwalono wtedy nową politykę obronną i nadano siłom bardziej nowoczesny charakter. Nie-żołnierze otrzymali więcej łodzi podwodnych (22 zamiast 16), zrezygnowano z części czołgów (żeby nie-armia mogła być bardziej mobilna), a zainwestowano w większą liczbę jednostek szybkiego reagowania. Baterie ciężkiego sprzętu wycofywane są z północnych krańców wyspy Hokkaido, gdzie miały strzec Japonii przed ewentualnymi najazdami wojsk sowieckich. Teraz ważniejsze są kwestie chińskie i dostosowanie się do rozwoju wypadków dotyczących archipelagu Senkaku. Stąd większy nacisk na mobilność i szybkość. Czy przyjdzie czas na projekty w pełni futurystyczne w postaci drukarek 3D na froncie – pokaże czas. Na razie japońskie drukarki koncentrują się na ekologii, a nie na wojnie. Te od Toshiby potrafią usunąć druk z kartki, żeby można było skorzystać z tego samego kawałka papieru nawet pięciokrotnie.
Most na Okinawę
Zamieszanie w Japonii trwa. Pisałem już o fiskalnym klinczu, zapaści gospodarczej, która paraliżuje polityków, konflikcie z Chinami o wyspy Senkaku vel Diaouyu i koncernach tracących grunt pod nogami z powodu bojkotu ich produktów przez chińskich konsumentów. Do tego dochodzi konflikt z Koreą Południową o wysepki Liancourt – międzypaństwowa sprzeczka mniejszego kalibru, ale psująca krew i odciągająca uwagę od prawdziwych problemów. Taka sytuacja w kraju przyciąga populistów i politycznie chwiejne osobowości. Wspominany, skrajnie prawicowy Shintarō Ishihara – wieloletni mer Tokio, wcześniej pisarz, współtwórca rewolucji obyczajowej, która namieszała Japończykom w głowach w latach sześćdziesiątych – chciał wrócić do rządzenia ze swoją Partią Słońca. Miała ona z początku stać się trzecią siłą w kraju i zebrać siły do walki z główną dwójką – Partią Liberalno-Demokratyczną i Partią Demokratyczną, a potem urządzić im drugą bitwę o Sekigaharę, jak wyraził się sam Ishihara. Polityk ma 80 lat, pamięta II wojnę światową i potęgę japońskiego nacjonalizmu, a mimo to nawołuje do stanięcia w szranki japońskiego Grunwaldu. W 1600 roku pod Sekigaharą starły się armie szogunów, a wynik tej bitwy odciął Japonię na ponad dwa i pół wieku od kontaktów ze światem. Obecnie nowocześni samurajowie nie mogą sobie na coś takiego pozwolić. Powiedzieliśmy, dlaczego.
Imponujący most w Kobe © Horiyan / Shutterstock.com
Japonia nie ma szczęścia do stabilnych rządów. Przez ostatnie sześć lat premierzy zmieniali się sześciokrotnie, a w grudniu 2012 roku rekord został pobity. Miejmy nadzieję, że tym razem zmiana przyniesie rzeczywisty powiew świeżości. Ze stanowiskiem pożegnał się Yoshihiko Noda, drugi po Naoto Kanie premier, który musiał zmierzyć się ze skutkami katastroficznych wydarzeń z marca 2011 roku. Oczywiście zabierając się za rządzenie państwem, trzeba być przygotowanym na wszystko. Ale co więcej może zrobić premier niż poinformować o swojej dymisji, gdy rządowa komisja do spraw badania wypadku w elektrowni atomowej mówi o błędzie Made in Japan, wynikającym z meandrów japońskiej mentalności? Na Naoto Kana spadły pierwsze gromy za zamiatanie pod dywan sprawy awarii elektrowni w Fukushimie i dezinformację opinii publicznej, zamiast rzeczowego publikowania doniesień o sytuacji, a Yoshihiko Noda zapłacił za zbyt powolne usuwanie skutków
katastrofy i przeforsowanie w parlamencie (aby załatać japońską dziurę w budżecie spowodowaną nadmiernymi wydatkami państwa) odważnego i niepopularnego posunięcia – podniesienia do 2014 roku poziomu podatku VAT z 5 do 10%.
Kwitnce wiśnie i czerwona pagoda z górą Fuji w tle © sanupot / Shutterstock.com
W połowie listopada 2012 roku Noda rozwiązał parlament i rozpisał na połowę grudnia nowe wybory. Sondaże nie miały problemu z wyłonieniem zwycięzcy – został nim Shinzō Abe, przywódca do niedawna najdłużej sprawującej władzę w Japonii Partii Liberalno-Demokratycznej – LDP (prawie nieprzerwanie 54 lata, od 1955 do 2009 roku). To polityk dobrze znany w Japonii, był już przecież premierem. W 2006 roku zastąpił on na stanowisku popularnego Jun’ichirō Koizumiego. Był wówczas pierwszym premierem w historii kraju urodzonym już po wojnie. Abe to rocznik ’54, równolatek kierowanej przez siebie LDP. Być może brak wspomnień z okresu japońskiej traumy, przegranej wojny, oraz wychowanie bez nieuzasadnionego nacjonalizmu wbijanego dzieciom do głów od małego będzie kluczem do sukcesu, świeżego spojrzenia na problemy kraju.
Świątynia Osu Kannon w Nagoi © David Quixley / Shutterstock.com
Powinno tak być, ale podczas swojej pierwszej kadencji (czy może raczej ułamka kadencji – Shinzō Abe był premierem niecały rok) polityk pokazał inną twarz. Dał jasno do zrozumienia, że będzie stał na straży starych wartości (odwiedził świątynię Yasukuni, w której leżą zbrodniarze wojenni z II wojny światowej – ten krok zawsze denerwuje Chiny i Koreę), chciał rewizji dziewiątego artykułu konstytucji (czyli zmiany charakteru Siły Samoobrony), o Japonii mówił jako o „pięknym kraju” (nie tylko mówił, ale i pisał, wydał książę Na drodze do pięknego kraju, o tym, jak widzi swoje państwo). Przed wyborami w grudniu 2012 roku wyrażał się jeszcze ostrzej. Nie tylko o Chinach i pozycji Japonii, ale też o naprawie krajowej gospodarki. Wytykał bankowi centralnemu brak chęci do szybkiego reagowania i obciążał winą za długotrwałą stagnację. Chciał wpompować w tereny dotknięte trzęsieniem ziemi 2,5 biliona dolarów. Te wydatki, nawet rozpisane na następne 10 lat, tworzyłyby ogromne (i kolejne) obciążenie dla skarbu państwa. Abe chce, żeby Bank Japonii rozpoczął skupowanie rządowych obligacji na pokrycie kosztów planu naprawczego. Mówi o walce z cierpieniem ludzi, o zadośćuczynieniu krzywdom po katastrofie, o rozkręcaniu koniunktury. W praktyce jego plan równa się dodrukowaniu pieniądza. Może to przynieść hiperinflację i spowodować brak wiary w mocnego jena. Tak już się stało zaraz po II wojnie światowej. Bank Japonii skupował wówczas rządowe obligacje. Skutkiem było szybkie pojawienie się hiperinflacji. Abe chce co prawda złagodzić kryterium inflacyjne, podnosząc je z dotychczasowego 1% do co najmniej 2–3, ale wciąż taki ruch to igranie z ogniem. Nie zapominajmy, że w Japonii straszy ogromny deficyt budżetowy, który dwukrotnie przewyższa roczny PKB. Firmy z własnymi inwestycjami czekają na lepszy moment, który wciąż nie nadchodzi. Banki wkładają w infrastrukturę biliony dolarów, sytuacja jest patowa, dlatego kolejne wydatki mogą w którymś momencie okazać się prawdziwym gwoździem do trumny.
Brama torii © Andrey Orlov / Shutterstock.com
Ogromne inwestycje nie przydają się tym najbardziej potrzebującym. Rząd tworzy kolejne dalekosiężne plany, które być może niedługo przyniosą absurdalne koncepcje wybudowania połączenia drogowego między Tokio a najbardziej wysuniętym na południe fragmentem Japonii, wyspą Okinawa. Bagatela 1538 kilometrów! Co to jest?! Zbuduje się w dwa lata! Kolejne kilometry autostrad nie zmieniają tego, że około 350 tys. osób wciąż żyje w barakach, postawionych jako tymczasowe schronienie po katastrofie w marcu 2011 roku. To im w pierwszej kolejności przydałoby się wsparcie w zakresie infrastruktury, żeby mogli wrócić do poprzednich warunków życia. Albo nawet i lepszych, bo okazuje się, że po wstrząsach w 1995 roku Kobe w ciągu pięciu lat odzyskało funkcjonalność, po dziesięciu latach zapewniało lepsze warunki życia niż przed trzęsieniem ziemi, a po piętnastu latach nie było w nim czego naprawiać. Do tego cała rewitalizacja pochłonęła mniej pieniędzy niż zakładano. W obecnym tempie rekonstrukcja rejonu północnej Japonii zajmie jednak co najmniej kilka dekad. Co więcej, Tokio ubiega się o organizację Igrzysk Olimpijskich w 2020 roku. Czy pokona Madryt i Stambuł, okaże się we wrześniu 2013 roku, ale już teraz planuje się wielkie inwestycje z ogromnym rozmachem. Znana architektka Zaha Hadid ma zaprojektować nowy stadion olimpijski, futurystyczne centrum sportowe za ponad półtora miliarda dolarów. Obiekt ma zastąpić stadion, na którym rozgrywano olimpijskie zawody w 1964 roku (ma on zostać zburzony do 2015 roku). Wiadomo, że organizacja olimpiady przyciągnie turystów i zwiększy wpływy do budżetu, ale po dużych imprezach pozostają także duże kłopoty z infrastrukturą – wie o tym Portugalia, która musiała burzyć stadiony po Euro, a także my sami, którzy mamy problem z wykorzystaniem i utrzymaniem nowo powstałych obiektów tego typu.
Nocny widok Tomei Expressway, Shizuoka © Norikazu / Shutterstock.com
Z tym wszystkim zmierzy się Shinzō Abe. Nowy-stary premier Japonii nie boi się wyrazistych poglądów i przed wyborami dziennikarze wychodzili z jego konferencji prasowych zszokowani. Ponieważ czasami słowa Shinzō Abe wymagały naprawdę dłuższego komentarza (a język japoński w tym nie pomaga, tworząc koronkowe konstrukcje gramatyczne pełne skostniałych formułek grzecznościowych, piramidalne zdania złożone, z których często niewiele wynika), polityk stał się aktywny na Facebooku. Tam tłumaczył, co miał dokładnie na myśli, żeby potem nie okazało się, że ktoś czegoś jednak nie zrozumiał. Nie dość, że taki kanał komunikacji był dla japońskiej opinii publicznej nowością (do ludzi powinno się przecież mówić wprost), to na dodatek Facebook nigdy nie był bardziej znany od japońskich społecznościowych odpowiedników, typu Gree i Mixi. W jednym z postów Abe podkreślił, że nie miał na myśli bezpośredniego skupowania obligacji przez Bank Japonii i że źle go zrozumiano. O poprzednim szefie rządu Yoshihiko Nodzie powiedział natomiast, że brzmi jak marionetka sterowana właśnie przez bankierów.
Abekonomia
Sposób na rekord? Umacniająca się waluta, problemy eksporterów, światowa recesja i sąsiad bojkotujący wymianę towarów. Oto idealny przepis na rekordowy deficyt handlowy. Taki właśnie zanotowała Japonia za 2012 rok. Kraj Kwitnącej Wiśni, który wciąż nie może się podnieść po tsunami i wstrząsach z 11 marca 2011 roku. Nowy-stary premier Japonii Shinzō Abe (wrócił na stanowisko po 6 latach przerwy) chce wielu zmian. Żeby postawić gospodarkę na nogi, mówi o rewolucji w polityce inflacyjnej i zmianie roli banku centralnego. Paul Krugman, znany ekonomista, laureat Nagrody Nobla, uważa, że Japonia pokaże światu, jak wyjść z kryzysu, ale pozostali specjaliści nie są tak optymistyczni. Strategię Shinzō Abe nazywa się „abekonomią”. Jest dość bezkompromisowa. Podniesienie celu inflacyjnego z 1 do 2% może się wydawać zmianą dość niewielką, ale dla Japonii pogrążonej kolejną dekadę w stagnacji to prawdziwa rewolucja. Niezależność banku centralnego jest poważnie wystawiana na próbę. Idźmy dalej. Obietnica bezterminowego skupowania obligacji od przyszłego roku – począwszy od 2014 roku co miesiąc Bank Japonii będzie skupował na rynku obligacje i bony skarbowe za 145 mld dolarów. Operacja również na ogromną skalę, ponieważ dla porównania bank centralny Stanów Zjednoczonych drukuje miesięcznie 85 mld dolarów, a w cyklach tak zwanych LTRO (pożyczek dla banków komercyjnych) EBC wprowadziło na rynek prawie bilion euro. Japonia musi się spieszyć, od 20 lat ceny spadają i nie ma mowy o żadnej inflacji. Zamówienia sektora publicznego rosną, ale pieniądze pompowane są w inwestycje, które znakomicie prezentują się na papierze, a w rzeczywistości nie są potrzebne zwykłym obywatelom. Cóż z tego, że zbudowano setki kilometrów doskonałych dróg, skoro ruch na nich jest pięciokrotnie mniejszy od przewidzianego. Niewielkie mieściny na prowincji mają do dyspozycji nowoczesne estakady i rozjazdy rodem z przyszłości oraz kilometry tuneli wykutych w górzystym kraju – a kilometr takiego tunelu potrafi
kosztować milion dolarów. Sytuację pogarsza fakt, że spora część tej infrastruktury zdążyła się już zestarzeć i może stanowić realne zagrożenie dla życia użytkowników. Pod koniec 2011 roku doszło do zawalenia się fragmentu tunelu w okolicy wulkanu Fudżi. Zginęło dziewięć osób.
Japońskie społeczeństwo starzeje się w szybkim tempie © Radu Razvan / Shutterstock.com
Nowy premier Abe wie, że musi się spieszyć. A reforma ekonomiczna to tylko wierzchołek góry lodowej problemów. Elektrownie atomowe wciąż czekają na bocznym torze na dalsze wytyczne polityków, reaktory nie produkują potrzebnej energii i Japonia musi jej coraz więcej sprowadzać z zagranicy. W Azji skroplony gaz LNG jest o połowę droższy niż w Europie, zatem koszty importu energii rosną. I to w astronomicznym tempie, bo odnotowany deficyt handlowy potroił się w stosunku do 2011 roku. Nie ma co liczyć na dotychczas osiągane nadwyżki w wymianie towarów dzięki japońskim produktom. Wielkie korporacje z Japonii gubią się wśród światowej konkurencji i nie są w stanie dotrzymać kroku koreańskiemu Samsungowi, amerykańskiemu Apple czy tajwańskiemu HTC. Do tego Japonia się starzeje, dzieci wciąż rodzi się za mało i prawdopodobnie w niedalekiej przyszłości starszymi Japończykami będą musieli opiekować się napływowi pracownicy z innych krajów. Do Japończyków należą rekordy długowieczności, najstarszy mężczyzna na świecie to 115letni Jirōemon Kimura, najstarsza kobieta Koto Ōkubo zmarła w styczniu 2013 roku, także osiągając wiek 115 lat. Staruszkami zaopiekują się prawdopodobnie imigranci z Chin i Filipin, ale by było to możliwe na taką skalę, jakiej będzie wymagało tempo starzenia się społeczeństwa, Japonia musi złagodzić przepisy imigracyjne. Na razie cudzoziemiec to wciąż ktoś „z zewnątrz”, nazywany pejoratywnym określeniem gaijin, potencjalny złodziej i osoba podejrzana z założenia. Ale nawet zakładając, że cuda się zdarzają i Japonia otworzy granice, spory napływ Chińczyków nie przejdzie bez echa. W końcu Chiny to obecnie wróg numer jeden ze względu na spór o wysepki Senkaku (dla
Japończyków), czy też Diaoyu (dla Chińczyków). Wokół archipelagu coraz częściej krążą chińskie samoloty. Coraz częściej podrywają się także do ostrzegawczego lotu japońskie myśliwce F-15 (w ciągu kilku tygodni ponad 90 razy). Przez taką ciągłą próbę sił ucierpiał handel z Chinami, zdążyliśmy się napatrzeć na akty przemocy wobec japońskich dyplomatów, przedsiębiorców, a nawet zwykłych ludzi w Państwie Środka (na parkingach wywracano nawet samochody japońskiej produkcji). To wszystko woda na młyn dla rozwoju nacjonalistycznych tendencji, politykówkrzykaczy w rodzaju długoletniego burmistrza Tokio Shintarō Ishihary, który sporo namieszał podczas ostatniej kampanii wyborczej do japońskiego parlamentu. Niepokorni ministrowie w rodzaju Tarō Asō (w obecnym rządzie minister finansów) potrafią publicznie stwierdzić, że dla dobra państwowego budżetu starzy Japończycy powinni się pospieszyć i szybko umrzeć…
Japońskie uczennice © Radu Razvan / Shutterstock.com
Japonia wciąż ma problem z podźwignięciem się po trzęsieni ziemi sprzed dwóch lat. Toyota dopiero teraz wraca na pierwsze miejsce sprzedaży samochodów na świecie, a inne firmy zmagają się z masą problemów, które wynikają z przespania szansy otwarcia się na coraz szybciej zmieniający się świat. Trzeba też wspomnieć o największym zadłużeniu w stosunku do PKB ze wszystkich krajów, wynoszącym 236% (dla porównania w Polsce około 57%), rentowności 10-letnich obligacji w wysokości 0,73% (mniej za swoje płacą tylko Szwajcarzy, w Polsce około 4%) i wciąż zbyt mocnej wartości jena w stosunku do dolara. Produkcja opłaca się coraz mniej, a kto wie, czy nowa polityka rządu nie zamieni się w zwyczajną wojnę na osłabienie własnej waluty. Być może dla kraju, któremu konstytucja zabrania posiadania armii i prowadzenia wojen (słynny dziewiąty artykuł japońskiej konstytucji) będzie to jedyna forma nowoczesnej walki i odniesienia zwycięstwa na ekonomicznym froncie.
W kawiarence internetowej… © pcruciatti / Shutterstock.com
… i japońskiej restauracji © Rovenko Photo / Shutterstock.com
Japonia made in China
Odejdźmy od problemów japońskiej gospodarki i przyglądając się największemu partnerowi gospodarczemu Japonii – Chinom, wróćmy do drukarek. One na pewno pracowały na pełnych obrotach podczas osiemnastego zjazdu Komunistycznej Partii Chin w pierwszej połowie listopada 2012 roku. Odbywający się co pięć lat zjazd nazywany wielkim (dosłownie 大) miał na celu odświeżenie kadry politycznej w kraju, który wraz z przemianami technologicznymi ulega coraz większemu wpływowi światowej opinii publicznej i znajduje się pod znacznie większym nadzorem zwykłych obywateli niż kiedyś. I niż by władze partii chciały. Odchodzący prezydent Hu Jintao i premier Wen Jiabao byli świadkami ogromnej przemiany – liczba internautów zwiększyła się z 20 milionów w 2001 roku do 538 obecnie. Z Chin pochodzi prawie 300 mln kont mikroblogerów. Jednak chiński system polityczny nie lubi, by rzeczy były pozostawiane same sobie. Internet jest pod permanentnym nadzorem, z jego zagranicznymi zasobami bez przeszkód można się połączyć jedynie w kilku miejscach. Gdzie indziej króluje wszechobecna cenzura. Na Sina Weibo, chińskim odpowiedniku Twittera, użytkownik zaczyna z 80 punktami na koncie. Gdy napisze nieodpowiedni komentarz, naraża się cenzurze (obecnej w sieci 24/7), traci punkty i może sobie wyzerować konto. Niewyobrażalny sztab moderatorów przegląda 100 mln postów pojawiających się w tym serwisie każdego dnia. Nie można pisać o skażonym mleku, dysydentach, ofiarach trzęsienia ziemi w Syczuanie, artyście Ai Weiweiu, starciach w Urumqi i masie innych spraw. Od zamieszek na północnym zachodzie Chin zaczęła się coraz ostrzejsza cenzura w chińskim internecie. To wtedy, w 2009 roku, zablokowano Facebooka i Twittera, a rodzime firmy mogły wreszcie rozwinąć skrzydła. Blokowany Google to woda na młyn wyszukiwarki Baidu (kapitalizacja
na NASDAQ sięga 36 mld dolarów), firma Tencent, właściciel internetowego komunikatora QQ, znajduje się zaraz za Google, Amazonem i Apple pod względem wartości (ponad 60 mld dolarów). Wreszcie e-commerce’owy gigant Alibaba potrafi zgarnąć ponad dwa razy więcej wpływów z rynku w jeden dzień niż jego wszyscy amerykańscy konkurenci (3,1 mld dolarów zebranych podczas promocji Singles’ Day 11 listopada 2012 roku wobec 1,25 mld dolarów w amerykański cyberponiedziałek, który w 2011 roku wypadł 28 listopada). Blokuje się całe zagraniczne serwisy ekonomiczne, gdy tylko podejmą drażliwy temat związany z Chinami. W taki sposób uniemożliwiono dostęp do strony „Bloomberg News” po raporcie o stanie finansów rodziny nowego lidera Komunistycznej Partii Chin, Xi Jinpinga, czy do „New York Timesa”, gdy opisano majątek ustępującego premiera Wen Jiabao. Niby szykują się wielkie zmiany, ale to właśnie Xi Jinping obejmuje stery kraju, a premierem zostaje Li Keqiang. Politycy Państwa Środka mówią o rewolucyjnych zmianach, choć największą z nich jest zmniejszenie liczby członków najwyższego komitetu z dziewięciu do siedmiu. Hu Jintao bez ogródek twierdzi, że Chiny nie będą powielać zachodniego systemu i jednocześnie uważa, że jego państwo znajduje się w fazie wielkiego renesansu. Chińska strategia jest bardzo czytelna i choć czasami dochodzi do nieprzewidzianych zawirowań w rodzaju procesu wysoko postawionego w KPCh Bo Xilaia (o udział w zabójstwie pewnego Brytyjczyka), można być pewnym, że Państwo Środka chce być w centrum zainteresowania całego świata. Także wirtualnego.
© Xu Xiaolin/Corbis
Chińczycy stają na drodze Japonii nie tylko politycznie – w postaci sporu o wyspy Senkaku – ale także gospodarczo. Bojkot towarów z Japonii, podsycanie aktów przemocy wobec osób japońskiego pochodzenia, sytuacje tak absurdalne jak odmowa pozwolenia japońskim biegaczom na start w pekińskim maratonie pod koniec listopada 2012 roku (początkowo kazano im startować pod inną flagą, ale strony doszły jednak do porozumienia). Nie należy więc spodziewać się szybkiego i bezbolesnego rozwiązania. Coraz więcej Chińczyków zatrudnia się na wyspach. W niegościnnym dla obcokrajowców kraju przedstawicieli Państwa Środka jest zdecydowanie najwięcej. O wiele
więcej niż można by przypuszczać po lekturze nagłówków gazet czy podawanych informacjach o sytuacji na froncie japońsko-chińskiego sporu. W końcu to kontynent znajduje się na kursie kolizyjnym z japońskimi wyspami, to z Chin powinno przyjść jakieś zagrożenie. Zamiast tego przyjeżdżają pracownicy i studenci. Najczęściej w odwrotnej kolejności. Najłatwiej jest obejść japońskie procedury imigracyjne, zaczynając jako student. Wystarczy zapisać się do japońskiej szkoły językowej oraz przystąpić do programu praktyk (przeważnie 28 godzin w tygodniu). Z powodu tego niewiele krótszego od zwykłego cyklu pracy (do wspominanego wymiaru godzin dochodzą obowiązkowe nadgodziny – przecież jesteśmy w Japonii) chińscy studenci masowo odsypiają na wykładach. Ale wtedy nie różnią się od znudzonych studiowaniem Japończyków. Na wyspy można też przyjechać po męża – ponad połowa chińskich imigrantów to kobiety. Firmy zatrudniające obcokrajowców mogą liczyć na atrakcyjne zwolnienia podatkowe, a przecież wciąż bezpieczniej wcielić do korporacyjnych struktur bliskiego sąsiada niż człowieka zza oceanu. Poza tym napływ siły roboczej z najludniejszego kraju świata to istne zbawienie dla starzejącej się Japonii. Już dziś można spotkać chińskich kelnerów, urzędników czy sklepikarzy. Być może niedługo zasilą oni szeregi japońskiej służby zdrowia, żeby zapewnić godną opiekę swoim teoretycznie znienawidzonym wrogom. Kto wie, czy pomimo obecnych międzypaństwowych antagonizmów w przyszłości to właśnie nie młodzi Chińczycy będą czuwać nad spokojną starością potomków samurajów. I nikt nie będzie zdziwiony – Japonia to w końcu kraj wielu paradoksów.
Zakończenie
To oczywiste, że bieżące wydarzenia trudno jednoznacznie ocenić. Konsekwencje tego, co dzieje się teraz, mogą być zupełnie inne niż nasze przewidywania. Coś może wydawać się przesadzone, ogromnie ważne teraz, a całkowicie ulotne i wręcz do pominięcia dla następnych pokoleń. Jednak w przypadku oceny zmian, które niosą ze sobą wydarzenia z 11 marca 2011 roku, trudno o inne wnioski, niż te przedstawione w poprzednich rozdziałach. Ta katastrofa stała się dla Japonii cezurą nie do pominięcia w rozważaniach nad jej dalszym losem. To, czy będzie to wydarzenie dobijające japońską kulturę, które zdecyduje o jej ostatecznym załamaniu, pokaże czas. Japonia na pewno musi pogodzić się z koniecznością wprowadzenia wielu zmian. Na nieszczęście dla swoich obywateli, zmiany te przeważnie będą oznaczać zwrot o 180 stopni wobec dotychczasowego podejścia do wielu spraw. Otwarcie granic, chęć prawdziwego zrozumienia obcokrajowców i innych kultur, a nie tylko ślepe naśladowanie trendów, nienarzucanie własnej wyższości i rezygnacja z wiary w bycie narodem wybranym. Przychylny stosunek do języka angielskiego jako środka komunikacji w nowoczesnym świecie biznesu, transparentność polityki, konsekwentne wprowadzanie zmian gospodarczych, walka z systemem synekur, uproszczenie procesu decyzyjnego w firmach… lista problemów jest o wiele dłuższa. Jeżeli nie wprowadzi się zmian, skutki dla Japonii mogą być opłakane. Nie chodzi o straszenie czarnym scenariuszem ani proponowanie nagłówków w stylu „Faktu” czy „Super Expressu”. Kraj Kwitnącej Wiśni może okazać się niedługo wydmuszką po jednej z najbardziej złożonych kultur świata. Iluzją społeczeństwa, które nie będzie w stanie określić własnej tożsamości. Made in Japan, sformułowanie, które niegdyś budziło podziw na całym świecie, oznaczające najwyższy poziom jakości, dziś niesie ze sobą coraz częściej konotacje bylejakości. Kilkanaście lat temu Japonia kojarzyła się z niedoścignionymi wynalazkami, robotami, technologiami rodem z przyszłości. Coś, co raczkowało na świecie, TAM było już od dawna. Internet w komórce? Mają już od kilku lat... Mobilna telewizja? Zaczyna się IM nudzić… Taka lista do niedawna mogłaby się ciągnąć bez końca i za każdym razem świat przegrywałby z Krajem Kwitnącej Wiśni. Obecnie japońskie społeczeństwo
zaczyna pogrążać się w zastoju. Stopniowo zaczyna sobie z tego zdawać sprawę japoński rząd, nazywając bez ogródek przyświecające całej książce hasło Made in Japan powodem do wstydu. Czas, by zwykli Japończycy uświadomili sobie własne słabości. Katastrofa z marca 2011 roku pochłonęła prawie 20 tys. ofiar. Prognozy kataklizmu-na-który-trzebabyć-gotowym przygotowywały Japonię na do-kładnie 24 700 zabitych. Nie pomylono się wiele. Ale to nie koniec zagrożenia. Kraj nie zmienia położenia, a aktywność sejsmiczna na pewno da o sobie znać. Pytanie tylko, gdzie i kiedy. Centrum zajmujące się szacowaniem takich nieprzewidywalnych zdarzeń wybiega już myślami w przyszłość. Obecnie uważa się, że wstrząs o sile 9 stopni Richtera jest najbardziej prawdopodobny w okolicy prefektury Kōchi. Choć jest to teren górzysty i słabo zaludniony na najmniejszej japońskiej wyspie Shikoku, prognoza zakłada nadejście fali o wysokości 33 metrów (podczas trzęsienia z 2011 roku tsunami miało maksymalnie 40 metrów). Ma jej towarzyszyć zalanie ośmiu sąsiednich prefektur falą dochodzącą do 20 metrów i… aż 323 tys. potencjalnych ofiar śmiertelnych. Według tych danych, 70% z nich umrze bezpośrednio od uderzenia niszczycielskiej fali. Dwa razy więcej ludzi ma zostać rannych (około 623 tys.). Woda zaleje dwa razy większy obszar niż w marcu 2011, a zniszczeniu może ulec 2,38 mln budynków. Przerażająca prognoza, ale jak pokazuje doświadczenie, szacunki nie rozmijają się wiele z rzeczywistością. Przed Japonią stoi ogromne wyzwanie, by w jak najlepszy sposób zabezpieczyć się przed nadejściem kolejnego kataklizmu, którego skutki mogą być już nie do przezwyciężenia.
Spis treści Wstęp KIKI = KIKAI, czyli co cię nie zabije,to cię wzmocni. Po japońsku Co różni media polskie i japońskie Flyjini wyjeżdżają, ale wiśnie kwitną Strach ma skośne oczy Życie na styku płyt tektonicznych Lęk przed pomocą z zagranicy Kizuna – więzi międzyludzkie, słowo 2011 roku Nie taki startup straszny Ii ne! – czyli Facebook w Japonii Kompu-gacha – zmierzch japońskiego gracza Co robić po Fukushimie? Nigdy więcej atomu i medatsu Gun znaczy rój Ryby łowić czy łowić ryby? Gułag dla gaijinów Japoński paraliż decyzyjny nie pomaga startupom Optymizm receptą na wszystko Muzeum nas samych Burza w chmurze „wwwww” znaczy śmiech Kinja – mały kotek i wojownik ninja Omae monā? – japońska blogosfera 2.0 Jak planować na 300 lat do przodu Monozukuri – początek końca Japonia nadzieją dla Japonii oraz ściana z miliona jenów Polityka, gry komputerowe, pandy i pisklaki, czyli wirtualne pomieszanie z poplątaniem Wszystko w rękach niebios Milusi króliczek walczy o wyspy Prawie jak Nobel Wydrukuj sobie wojnę Most na Okinawę Abekonomia Japonia made in China Zakończenie