Adam Majewski Wojna ludzie i medycyna Wydanie polskie 1969 Spis treści: PRZEDMOWA DO WYDANIA PIERWSZEGO...
35 downloads
63 Views
3MB Size
Adam Majewski Wojna ludzie i medycyna
Wydanie polskie 1969
Spis treści: PRZEDMOWA DO WYDANIA PIERWSZEGO................................................................................................................................... PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO I TRZECIEGO................................................................................................................ Tom pierwszy....................................................................................................................................................................................... Rozdział I. WRZESIEŃ.................................................................................................................................................................... Rozdział II. PRZEJŚCIE NA WĘGRY............................................................................................................................................. Rozdział III. FÖLSEHANGONY....................................................................................................................................................... Rozdział IV. PRZEZ TRZY GRANICE............................................................................................................................................. Rozdział V. ZAPOZNANIE Z FRANCJĄ......................................................................................................................................... Rozdział VI. SZKOŁA PODCHORĄŻYCH W COMBOURG........................................................................................................... Rozdział VII. OD COETQUIDAN DO 10 BRYGADY...................................................................................................................... Rozdział VIII. ODWRÓT.................................................................................................................................................................. Rozdział IX. NA ZIEMI BRYTYJSKIEJ............................................................................................................................................ Rozdział X.- RESWALLIE HOUSE.................................................................................................................................................. Rozdział XI. W STANIE CHORYCH................................................................................................................................................ Rozdział XII. „SEFA"....................................................................................................................................................................... Rozdział XIII. ZNÓW W BRYGADZIE............................................................................................................................................. Rozdział XIV. 10 BATERIA PRZECIWLOTNICZA.......................................................................................................................... Rozdział XV. W LONDYNIE............................................................................................................................................................ Rozdział XVI. PRZYGOTOWANIA DO WYJAZDU NA WSCHÓD................................................................................................. Rozdział XVII. KONWOJEM PRZEZ ATLANTYK........................................................................................................................... Rozdział XVIII. Z BRAZYLII PRZEZ UNIĘ POŁUDNIOWO-AFRYKAŃSKĄ DO SUEZU.............................................................. Rozdział XIX. W PALESTYNIE....................................................................................................................................................... Rozdział XX. W PUSTYNI I BAGDADZIE....................................................................................................................................... Rozdział XXI. 15 PUŁK UŁANÓW POZNAŃSKICH....................................................................................................................... Rozdział XXII. MOSUL.................................................................................................................................................................... Rozdział XXIII. 28 SZPITAL BRYTYJSKO-HINDUSKI................................................................................................................... Rozdział XXIV. 2 KOMPANIA SANITARNA 3 DSK........................................................................................................................ Rozdział XXV. W 3 BATALIONIE STRZELCÓW KARPACKICH................................................................................................... Rozdział XXVI. INDRAPOERA........................................................................................................................................................ Rozdział XXVII. NA ZIEMI WŁOSKIEJ........................................................................................................................................... Tom drugi............................................................................................................................................................................................. Rozdział I. NAD VOLTURNO.......................................................................................................................................................... Rozdział II. ODCINEK RIONERO................................................................................................................................................... Rozdział III. PRZYGOTOWANIA DO OFENSYWY........................................................................................................................ Rozdział IV. BITWA O MONTE CASSINO...................................................................................................................................... Rozdział V. PO BITWIE................................................................................................................................................................... Rozdział VI. POŚCIG...................................................................................................................................................................... Rozdział VII. BITWA NAD CHIENTI................................................................................................................................................ Rozdział VIII. POWRÓT DO PRACY SZPITALNEJ....................................................................................................................... Rozdział IX. CZOŁÓWKI I SZPITALE............................................................................................................................................. Rozdział X. POD FLORENCJĄ....................................................................................................................................................... Rozdział XI. ZIMA W MELDOL!...................................................................................................................................................... Rozdział XII. W RZYMIE................................................................................................................................................................. Rozdział XIII. NATARCIE NA BOLONIĘ......................................................................................................................................... Rozdział XIV. CZOŁÓWKA CHIRURGICZNA NR 350...................................................................................................................
-1-
Rozdział XV. ROSETO NAD ADRIATYKIEM................................................................................................................................. Rozdział XVI. W POLSKICH SZPITALACH WOJENNYCH........................................................................................................... Rozdział XVII. LAMMIE CAMP - POWRÓT DO WIELKIEJ BRYTANII.......................................................................................... Rozdział XVIII. DO KRAJU..............................................................................................................................................................
PRZEDMOWA DO WYDANIA PIERWSZEGO Od zakończenia moich wojennych wędrówek minęło już sporo lat. Kilkakrotnie - ulegając namowom przyjaciół i znajomych, wśród nich swego dawnego wykładowcy, kierownika katedry historii medycyny we Wrocławiu profesora doktora Witolda Ziembickiego - zamierzałem przystąpić do pisania wspomnień z okresu wojny. Niestety, codzienna, szara praca zawodowa, sprawy rodzinne, szarpanie się z losem absorbowały mnie całkowicie. Uporządkowanie i spisanie swoich przeżyć wojennych odkładałem z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Tak upływały całe lata. W ciągu tego okresu wielokrotnie przeglądałem swoje notatki i wracałem myślą do tego, co przeżyłem i widziałem. Ale... na tym się kończyło. Na przełomie roku 1958/59 przybył na leczenie do naszej I Kliniki Chirurgicznej w Lublinie znany historyk medycyny, pamiętnikarz i bibliofil doktor Zygmunt Klukowski. Dowiedział się w jakiś sposób o moich peregrynacjach wojennych, o moich notatkach i sprowokował mnie do realizacji przyrzeczenia, które przed laty złożyłem profesorowi Ziembickiemu. Pod wpływem jego namowy, zachęty i pomocy przystąpiłem do pisania. Trudno, bardzo trudno było wyrwać z przeładowanego dnia pracy chirurgicznej chociaż kilka godzin, w czasie których można by się całkowicie wyłączyć ze spraw bieżących i wrócić myślą i wszystkimi odczuciami do tamtych lat. Przenieść się całkowicie w minioną, choć tak niedawną epokę i znaleźć się całym swoim „ja" pośród dawnych kolegów, przyjaciół i towarzyszy przygód wojennych. Pisanie dorywcze, „na zimno", według chronologii dat i miejscowości nie odpowiadało mi. Opowiadane wydarzenia i przeżycia nie byłyby wówczas tafcie, jak wtedy, gdy je przeżywałem bezpośrednio, kiedy nie znałem jeszcze swoich dalszych losów. Chwilami ogarniało minie zwątpienie, czy w ogóle warto? Tyle o tym już napisano. Ale ja widziałem i przeżywałem te sprawy zupełnie inaczej. Liczne publikacje apoteozowały sprawy proste i codzienne dla żołnierza w sposób pompatyczny, sztuczny i teatralny. Nienaturalność scen i opisów wydarzeń, w których brałem osobiście udział, byłą w nich tak oczywista, że aż niesmaczna. Pokazały się również opisy znanych mi wypadków, odziane w piękną szatę literacką, które w swej istocie nie były niczym innym, jak kompilacją materiałów z archiwów sztabowych, przeplataną wypożyczonymi opowiadaniami różnych, diametralnie od siebie odmiennych osób biorących udział w żołnierskich przeżyciach i zmaganiach. Te ostatnie publikacje robiły historię i, być może, dzięki temu spełniały swoje zadanie. Ale gdy się je czytało, to mimo woli na usta pchał się okrzyk: - Gdzieś ty, człowieku, widział żołnierza, który by się tak zachowywał lub choćby tylko tak odzywał iw czasie walki! - Inne znów, czerpiąc dane ze zbiorów i archiwów, odsłaniały nieraz obrzydliwe kulisy politycznych i gabinetowych rozgrywek. O tych sprawach my w czasie walk najczęściej nie wiedzieliśmy. Gdyby było inaczej, to prawdopodobnie postępowanie wielu z nas byłoby również zupełnie inne. Pragnąłem, aby moje wspomnienia wniosły do tych spraw coś nowego. I wtedy nasunęła mi się myśl, aby spisać je po prostu, bardzo bezpośrednio i osobiście, bez jakichkolwiek prób beletryzacji. Chodziło mi o to, żeby fakty były podane w taki sposób, w jaki w szeregach je oglądano, a nie w taki, w jaki powinny być przez żołnierza widziane według oficjalnej opinii. Jest to o tyle ważne, że te dwa punkty widzenia przeważnie się nie pokrywały. Inaczej przeżywał tę samą rzecz sztabowiec i autor planu akcji, gdy przynajmniej kilkanaście kilometrów za pierwszą linią, po kolacji zjedzonej w kasynie, wyspał się w łóżku i rano przed podsumowaniem i charakterystyką działania jednostki zjadł bez pośpiechu smaczne śniadanie, a inaczej ci z linii, bez względu na swój wojskowy stopień, którzy bezpośrednio wykonując zadanie leżeli w błocie, na deszczu przez całą noc lub nacierali pod ogniem nieprzyjacielskim.! Tak się zwykle składa, że zdarzenia wojenne utrwalają i dokumentują ci, co je służbowo interpretują. Nic więc dziwnego, że żołnierz, uczestnik wykonania, często nie poznaje literackiego opisu bitwy, choćby nawet ten opis bardzo mu schlebiał. Jako lekarz w stopniu podchorążego, a potem podporucznika i porucznika, obracałem się przez całą wojnę prawie wyłącznie pośród szarej masy wykonawców. Ze sztabowcami stykałem się bardzo mało, a polityków nie widziałem chyba wcale. Tam, gdzie byłem ja oraz moi koledzy, najczęściej ich
-2-
nie było... To, że odbyłem dalekie podróże, widziałem egzotyczne kraje i poznawałem ciekawych ludzi nie było w tamtym czasie wyróżnieniem. Posyłano nas tam dlatego, że wtedy te miejsca i okolice, jak mówiono między żołnierzami, były „śmierdzące". Z tych też przyczyn moje wspomnienia nie pretendują do oficjalnego spisu zdarzeń historycznych, ale są moim osobistym pamiętnikiem z lat wojny. Piszę tylko o tym, co sam widziałem, co sam przeżyłem i co przeżyli ci, z którymi dzieliłem strawę, miejsce w namiocie i wspólne losy. Piszę tym językiem, jakiego używaliśmy komentując codzienne wypadki i wydarzenia. Starałem się oddać wiernie wszystkie nastroje, jakie panowały w wojsku między szeregowymi i młodszymi oficerami. Nie prostuję nawet niektórych naszych błędnych poglądów, czy krążących wiadomości. One bowiem były motywem naszego postępowania. Retusz historii przyniosły dopiero lata powojenne. Pedantów i skrupulatów przepraszam na wypadek, gdy znajdą czasami błędnie cytowaną nazwę miejscowości. Szkieletem chronologicznym dla snucia wspomnień były moje notatki, robione często w warunkach polowych, tak że obecnie znajdowałem przed sobą nazwę skreśloną wyblakłym atramentem lub zatartym śladem ołówka. Starałem się sprawdzić nazwy geograficzne w dostępnych mi atlasach. Nie wszystkie jednak udało mi się odszukać. Zdarzało się nawet niejednokrotnie, że te same miejscowości w różnych atlasach nosiły odmienne nazwy lub miały inną pisownię. Jeżeli chodzi o ludzi, to starałem się w czasie wojny notować nazwiska osób, z którymi spotykałem się rzadko lub przypadkowo. Większości nazwisk ludzi, z którymi spotykałem się stale lub tych, z którymi się zaprzyjaźniłem, nie notowałem. Czasami znajduję nazwiska tych osób zapisane w moich notatkach z powodu jakichś zdarzeń lub wypadków. Innych nie znajduję wcale. Stało się tak dlatego, że wtedy nie przeszło mi nawet przez myśl, że mógłbym kiedyś o nich zapomnieć. Rzeczywiście nie zapomniałem, ale niektóre z nazwisk zatarły się zupełnie. Chciałbym także podziękować wszystkim osobom, które okazały mi w trakcie mej pracy pomoc, ia szczególnie panu pułkownikowi Władysławowi Decowi, kierownikowi Biura Historycznego Ministerstwa Obrony Narodowej za skrupulatne sprawdzenie wszystkich danych faktograficznych z dziedziny wojskowej oraz panu profesorowi doktorowi Stanisławowi Konopce za umożliwienie sprawdzenia nazwisk kilkuset wymienionych w tekście lekarzy. Atmosfera życzliwego zainteresowania oraz bezinteresowna pomoc były dla mnie poważną zachętą. Lublin, czerwiec 1960 DOKTOR MEDYCYNY ADAM MAJEWSKI
PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO I TRZECIEGO Po ukazaniu się pierwszego wydania otrzymałem ponad tysiąc listów od czytelników z całego świata. Były to przeważnie listy od byłych żołnierzy, od ich rodzin lub czytelników, którym opis przedstawionych przeze mnie zdarzeń przemówił do serca. W swoich listach dziękowali za wzruszenia przeżywane w czasie czytania książki, za ścisłe i obiektywne przedstawienie zdarzeń i za moją wiarę w człowieka, która im się udzieliła po przeczytaniu książki. W miarę upływu czasu i coraz większych trudności w nabyciu lub po prostu uzyskaniu do przeczytania Wojny, ludzi i medycyny - książka już po kilku tygodniach zniknęła z półek księgarskich czytelnicy zaczęli się domagać wznowienia nakładu. W tym roku dz;ęki staraniom Wydawnictwa Lubelskiego można było przystąpić do nowego wydania. Na marginesie chciałbym poinformować czytelników o pewnych, zresztą niewielkich zmianach, jakie zaszły w nowym wydaniu. Kiedy w roku 1959 pisałem swoje wspomnienia, nie miałem żadnego kontaktu z moimi kolegami, współuczestnikami przeżyć wojennych. Po ukazaniu się Wojny, ludzi i medycyny odnalazło mnie kilkadziesiąt osób, które mieszkają obecnie w kraju lub za granicą i które uczestniczyły w opisywanych przeze mnie wydarzeniach. Wśród nich są główni bohaterowie książki. A więc, okazało się, że pułkownik Józef Sokol nie wyjechał do Australii, a wiedziony tęsknotą wrócił do kraju. Zgłosił się także mieszkający obecnie w swojej rodzinnej Łodzi „Dzidzio" Mrugalski, sławny dowódca oddziału rozpoznawczego w Batalionie Strzelców Karpackich. W Warszawie odnalazł się magister Tadeusz Radwański, były kapitan Radwański, którego opłakiwaliśmy w batalionie jako zaginionego. Dopiero teraz dowiedziałem się, że kiedy go Niemcy ciężko rannego zabrali z pobojowiska pod Marovalle, po wielu przygodach wylizał się z ran, został wywieziony przez nieprzyjaciela w głąb Niemiec, by po pewnym czasie trafić do obozu jenieckiego w Szubinie koło Bydgoszczy. Pod koniec wojny, w czasie ewakuacji obozu, uciekł. Z Kanady przyjechał Zdzisław Płachcińskii, dawny dowódca plutonu w naszym batalionie. W roku 1964 odwiedził Polskę mieszkający stale w Argentynie Mieczysław
-3-
Kruszewski, były oficer techniczny batalionu. Od nich i od innych - niepodobna wszystkich wymienić w tym krótkim wstępie - dowiedziałem się niektórych nowych, nie znanych mi lub zatartych w pamięci, szczegółów. Usłyszałem znów nazwiska niektórych naszych wspólnych kolegów, których sylwetki pamiętałem, ale których nazwisk nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć. Dzięki tym spotkaniom i konfrontacjom naszych wspomnień mogę w obecnym wydaniu uzupełnić niektóre fakty, sprostować pewne nazwiska, opatrzyć je imionami, skorygować podane nieścisłe nazwy geograficzne, bądź przeciwnie pozwoliły mi one upewnić się, że większość szczegółów zapamiętałem dokładnie i nie myliłem się. Na przykład potwierdziło się, że nazwa Quassasin, oznaczająca miejsce postoju mojego batalionu w szczerej pustyni w Egipcie, jest ścisła, choć nie jest tym samym Quassasdn, gdzie znajdował się gęsto zaludniony obóz tyłowych formacji 2 Korpusu, jak sobie tego życzy jeden ze zbyt autorytatywnych recenzentów mojej książki. Wydaje mi się, że po tych uzupełnieniach znacznie wzrośnie wartość historyczna moich wspomnień. Należy także zaznaczyć, że od wyżej wymienionych kolegów otrzymałem niektóre fotografie osobiste z tamtych czasów, zamieszczone w obecnym wydaniu. Toruń, maj 1967 AUTOR
Towarzyszom broni z 3 Batalionu strzelców Karpackich książkę tę poświęcam.
Tom pierwszy.
Rozdział I. WRZESIEŃ. Sierpień 1939 roku spędziłem na urlopowej wędrówce. Mimo najróżnorodniejszych wiadomości nie wierzyłem w szybki wybuch wojny. 26 sierpnia wróciłem do rodziców w Lublinie, spakowałem swoje rzeczy i 29 wyjechałem nocnym pociągiem pośpiesznym do Lwowa. Wszędzie było widać pierwsze oznaki nadciągającego konfliktu. Pociąg był przepełniony. Nad ranem mijały nas transporty wojskowe. Na moście na Sanie, koło Przemyśla, na czterech filarach stały posterunki wojskowe z karabinami maszynowymi. We Lwowie na dworcu rejwach i ruch większy niż zwykle. Przy wyjściu z dworca niemiła scena: aresztowano jakichś podróżnych - podobno piąta kolumna. Nastrój podniecenia nie pozwolił mi odpocząć po nocnej podróży. Wyszedłem do miasta. Na ulicach tłok i zamęt. Odwiedziłem moich przyjaciół. Uważali, że wojna wisi na włosku. Zresztą, normalne w takich okolicznościach, opinia nie była jednolita, nawet w obrębie jednej rodziny. Niektórzy mówili, że to chwilowe zaostrzenie, że wkrótce wszystko się uspokoi. Powłóczyłem się po mieście. Zaszedłem do kliniki. Wszędzie takie samo poruszenie i nerwowość. Na drugi dzień - było to 31 sierpnia - poszedłem do pracy. Jak zwykle, pierwszego dnia po urlopie przejmowałem swoje obowiązki, zapoznawałem się z chorymi, no i przede wszystkim z nową organizacją kliniki, która się znacznie powiększyła przez objęcie świeżo nadbudowanych pięter. Po południu złożyłem wizytę państwu Pochoreckim. Doktor Andrzej Pochorecki był dyrektorem Państwowego Szpitala Powszechnego we Lwowie, a poza tym kolegą mojego ojca z kliniki profesora Rydygiera. Właśnie, gdy wszedłem, przymierzał przyniesiony od krawca mundur wojskowy z dystynkcjami majora. Powiedział mi, że w razie wybuchu wojny jest przewidziany na komendanta szpitala, który będzie się mieścił w gmachu Szpitala Ubezpieczalni przy ulicy Kurkowej. Gdy się dowiedział, że jestem w rezerwie starszym strzelcem z cenzusem, a nie oficerem, pokiwał głową z ubolewaniem. To już teraz zaczynało być ważne. 1 września normalnie udałem się do pracy. W dyżurce lekarskiej znów te same rozmowy i powtarzanie, aż do znudzenia, najbardziej fantastycznych pogłosek. Udałem się na salę chorych, po pewnym czasie wróciłem i trafiłem na moment, gdy odezwał się telefon. Ktoś prosił doktora Redlera. Redler po chwili rozmowy odwrócił się, wrócił do nas i powiedział: - Żona telefonuje z miasta, że wybuchła wojna. Niemcy przekroczyli granicę. Nasze wojska już
-4-
walczą. Właśnie sama słyszała to przez radio. Wszyscy umilkli. Ktoś się odezwał: - Nareszcie! Już to lepsze niż ta ciągła niepewność. Nieraz się nad tym zastanawiałem, że właściwie wyszło to tak, jakby nikt z nas nie wziął wiadomości o wojnie na serio. Gdy w chwilę potem wezwano nas na wizytę profesorską, szedłem z całym orszakiem asystentów za profesorem Ostrowskim i chyba nie myślałem o wojnie. W pewnej fazie wizyty, byliśmy na drugim piętrze, w chwili gdy przechodziłem korytarzem, usłyszałem głuche odgłosy jakby odległego wybuchu. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wizyta profesorska trwała dalej. Na tym piętrze znajdowały się małe salki chorych, tak że nie wszyscy lekarze towarzyszący profesorowi mogli wejść do środka. Stałem na korytarzu i w pewnej chwili zobaczyłem idącego pospiesznie w naszym kierunku doktora Łuczyńskiego z tak zwanej „dużej chirurgii" Szpitala Powszechnego. Szukał właśnie profesora Ostrowskiego. - Panie dziekanie, prosimy o pomoc, przywieźli rannych "ze zbombardowanego pociągu. Kilkudziesięciu. Część jest już na miejscu, resztę zwożą. Poza tym Niemcy bombardują miasto. Dopiero teraz uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że to naprawdę wojna. W ciągu sekundy zrozumiałem to, co do tej pory wyczuwałem jakby po omacku. Kilku z nas pospieszyło za Łuczyńskim. Przez podwórze weszliśmy bocznym wejściem na główny korytarz szpitala. Tu uderzył nas wstrząsający widok - na szerokim korytarzu pod ścianami stały szeregi noszy, na nich ranni. Zamieszanie; lekarze, służba, noszowi, jęki, bieganina. Windą wożono rannych. Za doktorem Łuczyńskim wchodziliśmy bocznymi schodami na drugie piętro. Po drodze opowiadał, że duża część rannych jest w stanie beznadziejnym. Ewakuują właśnie klinikę oczną, która mieściła się na parterze
-5-
sytuacji na froncie, ale nikt nic pewnego nie wiedział. Organizacja pracy w szpitalach była dobra. Przybywających rannych rozdzielano tak, że do podobnego zmasowania, jak wczoraj, nie doszło. W naszej klinice praca chwilowo utknęła. Ogromna większość chorych, którzy byli tu leczeni z powodu schorzeń przewlekłych, wypisała się. Była wojna, chcieli być ze swoimi. Część lekarzy zmobilizowano. Odjechali do jednostek. Pozostali czekali na zarządzenia. Rannych do kliniki na razie nie kierowano. Pracowały oddziały szpitalne. Czekaliśmy więc. Coraz bardziej przekonywałem się, że społeczeństwo było przygotowane do wojny, ale władze wojskowe nie. Niczego nie można się było dowiedzieć w powołanych do tego urzędach. Jedyne źródło informacji stanowiły pogłoski. Ja osobiście czułem się, jak gdybym siedział na rozpalonej blasze. Chciałem coś robić, a nie czekać z założonymi rękami. Próbowałem dostać się do wojska. Niestety, miałem kategorię „D". Jeszcze przed studiami lekarskimi, w roku 1929/30 odbywałem obowiązkową służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy w Grudziądzu. Przy jakiejś przypadkowej kontroli, po sześciu miesiącach służby, zostałem skierowany na tak zwaną superrewizję i zwolniony z powodu astygmatyzmu. Straciłem przez to rok studiów, a nie uzyskałem stopnia oficerskiego. I teraz nie chciano mnie, bo figurowałem w spisach jako starszy strzelec z cenzusem. To, że byłem obecnie lekarzem i chirurgiem nie bardzo ich interesowało. Zresztą nie było właściwie z kim gadać. Przed PKU2 gromadziły się tłumy zgłaszających się do wojska, i to wielu z wyznaczonymi na ten dzień kartami mobilizacyjnymi, i czekały godzinami, często bezskutecznie. Mnie załatwili krótko: - Należycie do PKU Lublin, nie zawracajcie nam głowy. Nie mogłem usiedzieć w domu. Chodziłem po mieście. Na Krakowskim spotkałem znajomych lekarzy - Hippa i Krausa. Obaj byli w mundurach i w polowych rogatywkach. Hipp z dwiema gwiazdkami, Kraus z jedną3. Kilkadziesiąt kroków dalej, na Łyczakowskiej ujrzałem znów kolegę Tarnawskiego, także w oficerskim, polowym mundurze. Słońce silnie świeciło. Było prawie gorąco. Na tle błękitnego nieba układały się długie wstęgi dymu wypływające znad fabryki Baczewskiego, gdzie paliły się składy i cysterny ze spirytusem. Zaszedłem do państwa Pochoreckich. Miałem nadzieję, że się więcej dowiem o sytuacji ogólnej. Dyrektora Pochoreckiego nie było, natomiast poza panią Pochorecką zastałem docent Schusterównę i jej siostrę - żonę profesora Nowickiego, wybitnego anatomopatologa lwowskiego - oraz jakiegoś młodego, dyplomowanego kapitana. Poczułem się trochę nieswojo. Panie Nowicka i Schusterówna należały wprawdzie do wybitnych przedstawicielek uniwersyteckich kół lwowskich, jednak doskonale wiedziałem z wielokrotnych wypowiedzi docent Schusterówny, że obie są z pochodzenia Niemkami, urodzonymi w Karlsruhe. Zeszliśmy do ogrodu przed domem i w tym momencie zawyły syreny oznajmiające początek alarmu lotniczego. Szybko skierowaliśmy się do pobliskiego schronu w klinice dermatologicznej. Alarm wkrótce odwołano. Wróciliśmy do ogródka. Pani Pochorecka podała herbatę. Rozmowa toczyła się oczywiście na temat wojny, nalotów i sytuacji na froncie, o której jednak nikt, nie wyłączając dyplomowanego kapitana, nic pewnego nie wiedział. Pani Pochorecka opowiadała, że w jednym z pierwszych, czy nawet w pierwszym samolocie niemieckim, zestrzelonym nad Lwowem, pilotem lub obserwatorem był syn właściciela kawiarni „Roma" na ulicy Akademickiej, urodzony i wychowany we Lwowie, absolwent Gimnazjum Ewangelickiego. Nie był on, podobno, jedynym mieszkańcem Lwowa, niemieckiego pochodzenia, którego już strącono nad miastem. W pewnej chwili pani Nowicka powiedziała: - Chociaż Niemcy są naszymi wrogami, z którymi walczymy, to jednak musimy przyznać, że oburzające jest zachowanie się Włochów. Pozostają neutralni i do tej pory nie oświadczyli się oficjalnie jako sprzymierzeńcy Niemiec. Starałem się wczuć w tok myślenia pani Nowickiej, jednak nie mogłem zrozumieć, bo przecież było rzeczą zupełnie oczywistą, że zarówno sposób rozpoczęcia wojny, jak i jej prowadzenie w ciągu tych pierwszych dni były dalekie od wszelkich zasad rycerskich czy dżentelmeńskich 4. Po podwieczorku wróciłem do kliniki. Wieczór był parny. W pokoju duszno. Nie mogłem otworzyć 2 Powiatowa Komenda Uzupełnień - odpowiednik obecnego WKR. 3 W okresie międzywojennym dwie gwiazdki były dystynkcją porucznika, jedna - podporucznika, a trzy - kapitana. Chorąży był stopniem podoficerskim. Pozostałe dystynkcje oficerskie były takie same, jak obecnie. 4 W ciągu stosunkowo niedługiego czasu przekonała się o tym, niestety, i sama profesorowa Nowicka. Niemcy po wejściu do Lwowa w roku 1941 zamordowali, wraz z grupą profesorów Uniwersytetu i Politechniki Lwowskiej, jej męża, tylko dlatego, że był dobrym Polakiem i wybitnym polskim uczonym.
-6-
okna, bo było stosownie do zarządzeń przeciwlotniczych pozalepiane paskami papieru. Czułem się podniecony. Zaszedłem na górę, gdzie mieszkał docent Bross. Miał w swoim pokoju przepisowe zaciemnienie. Światło się paliło, słuchali radia. Bross opowiedział mi, że właśnie przed chwilą słuchał relacji jakiegoś niemieckiego korespondenta wojennego. Niemiec opisywał upał, złe drogi i potworne tumany kurzu, które ich zmotoryzowane kolumny podnosiły na naszych drogach. Mówił o zaciekłym oporze polskich żołnierzy, ale w końcu zauważył, że jego kolumna chyba jeszcze nie natrafiła na zorganizowaną linię obronną. Napotykali jedynie na opór drobnych oddziałów mających prawdopodobnie zadanie opóźniania marszu kolumn niemieckich. Nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć, czy martwić z tych wiadomości. Obecni w pokoju przekonywali się nawzajem, głośno dyskutując i wołając: - Widzicie więc, że jeszcze nie natrafili na nasze główne siły. Nagle poczułem się źle, zaczęło mnie opanowywać uczucie beznadziejności i przerażenia. Myślałem, że oni chyba dlatego tak głośno krzyczą, bo dręczy ich niepewność, czy takie główne siły, jak je Niemiec rozumie, w ogóle u nas istnieją?! Nasunęły mi się dalsze skojarzenia. Gdy wczoraj szedłem w górę ulicą Łyczakowską, przy jakimś budynku stał żołnierz w hełmie, trzymając poziomo karabin z nałożonym długim francuskim bagnetem. Krzyknął na mnie, kazał mi zejść na jezdnię i z daleka obejść budynek. Co za dziwny sposób strzeżenia obiektu wojskowego. Gdybym był członkiem piątej kolumny, to wystarczyłoby mi w okno budynku rzucić granat. Ale jeżeli uciekają się do takich zarządzeń w ruchliwym punkcie miasta, to piąta kolumna musi tu być większa niż nam się wydaje. A co do diabła ma znaczyć ten francuski karabin i bagnet? Przecież gdy służyłem w wojsku w 1929 roku, to już wtedy mówiono, że ujednolicenie uzbrojenia w armii jest faktem prawie dokonanym. Mieliśmy własne fabryki karabinów i polskie były robione na wzór niemieckich mauzerów. Wiadomo przecież, że francuska broń, której swego czasu było w Polsce dużo, wymaga innej amunicji i jest już przestarzała. Coś tutaj nie grało. Czułem się źle. Nastrój ze skrajnego optymizmu przechodził w skrajny pesymizm. Daleki był od tego, który dominował pierwszego dnia wojny. Gdy wróciłem na dół, nie chciałem spać w dusznym, nie przewietrzonym pokoju i poszedłem do dyżurki. Postanowiłem przespać się na kozetce. Na łóżku leżał lekarz dyżurny, kolega Duma, młody człowiek, niedawno po dyplomie. Zaczęliśmy rozmawiać. Jak to się często dzieje, człowiek, gdy nie czuje się dostatecznie przygotowany na walące się na niego nieszczęścia, a nikt z otoczenia na duchu go nie podnosi, sam stara się podnieść przez wspominanie dobrych wiadomości, wyliczanie możliwych fortunnych wyjść z sytuacji itd. Słowem, jak mówią Anglosasi, wishfull thinking. Tak samo i ja w czasie rozmowy zacząłem opowiadać zasłyszane w mieście dobre pogłoski, że podobno Bajan ze swoją eskadrą zbombardował Berlin, że Anglicy i Francuzi bombardują Niemcy, że nasza kawaleria podchodzi pod Królewiec. Słuchając tego młodzieniec ziewnął i odrzekł chłodno: - Ta, dziwne, że pan w to wierzysz. To bajki... Ja znam stosunki w wojsku, ja mam krewnych w artylerii motorowej w Stryju. Piją, ganiają za dziwkami, grają w pokera i g... ich reszta obchodzi. Zdaje się nawet, że tych motorowych armat nie mają5. I potem zaczął mi szczegółowo opowiadać różne historie, które sam widział i o których słyszał. Poczułem się jak oblany zimną wodą, a jednocześnie tak dotknięty, jakby oficerowie z artylerii w Stryju byli moimi a nie jego krewnymi. Pomyślałem rozpaczliwie: - Bezczelny i cyniczny smarkacz, jak on może tak mówić w chwili, gdy umierają w walce setki, a może tysiące naszych żołnierzy. Podciągnąłem koc i udawałem, że śpię, ale nie mogłem zasnąć. Mimo woli zaczęły mi przychodzić do głowy różne zdania i opinie, często przelotnie słyszane, o czołgach „żeleźniakach", przez których pancerz kule przechodzą jak przez masło, o braku samolotów, o tym, co md Okoński - nie dalej jak dwa tygodnie temu - opowiadał, kiedy go odwiedziłem w jego biurze Towarzystwa Wagonów Sypialnych w Warszawie, że na jakimś boisku warszawskim biwakuje od kilku dni 3 tysiące rezerwistów, że niie mają ich w co umundurować, że śpią pod gołym niebem i nie otrzymują nawet regularnie jedzenia... Rozpoczęło się jakieś natręctwo myśli. Duma już dawno chrapał, a ja jeszcze nie spałem. W ciągu następnych dni chodziłem do PKU, do Kadry Sanitarnej, która mieściła się w dużej hali przy ulicy Jabłonowskich, w ogóle wszędzie, gdzie się dało, d miałem nadzieję, że coś wskóram. Napisałem nawet list do PKU w Lublinie. Wreszcie 9 września trafiłem w Kadrze na jakiegoś porucznika, który mnie cierpliwie wysłuchał i powiedział, że mogę się przydać. Formuje się nowy 5 Jak się okazało potem za granicą, bić się także umieli. 16 dywizjon artylerii 1 Dywizji Pancernej wywodził się właśnie z 1 pułku artylerii motorowej w Stryju.
-7-
szpital, a chirurgów nie mają. Zapisał mnie na listę, zabrał moją książeczkę wojskową, w zamian zaś wydał kartkę adresowaną do komendy Szpitala Wojennego nr 606. Polecił mi pójść z tą kartką do gimnazjum Strzałkowskiej, bo tam właśnie ten szpital się organizował. Uszczęśliwiony udałem się pod wskazany adres i zgłosiłem u młodego, sympatycznego oficera służbowego. Ten osobiście zaprowadził mnie do magazynu d oddał w ręce jakiegoś sierżanta. Otrzymałem sukienny mundur, owijacze, buty, furażerkę, chlebak, pas i maskę gazową. Szybko przebrałem się i wróciłem do oficera służbowego. Gdy się przebierałem, nie wiedziałem, że mundur wojskowy zdejmę dopiero po ośmiu latach. W szkole zmienionej na koszary panował chaos i zamęt. Oficer służbowy powiedział: - Tu się wszystko dopiero organizuje, może pan iść do domu i zgłosić się jutro przed dziewiątą rano. Ostatni wieczór cywilny wykorzystałem na załatwienie swych osobistych spraw. Spakowałem rzeczy i oddałem pod opiekę znajomym. U rodziny swojego przyjaciela, doktora Rosyka, zostawiłem dokumenty i dyplomy. Sam Mietek Rosyk był już zmobilizowany jako marynarz flotylli pińskiej. Następnego dnia rano zgłosiłem się w swojej jednostce. Gmach szkoły Strzałkowskiej zaludnił się. Przybywali rezerwiści. Zapisywano ich na listy i mundurowano. Podoficerowie biegali na wszystkie strony, rozmieszczali ludzi w dawnych klasach szkolnych. Wszędzie walało się na podłodze mnóstwo papierów i słomy. W kancelarii spotkałem kilku lekarzy. Dowiedziałem się od nich, że nasz szpital w najbliższym czasie będzie przeniesiony do Rawy Ruskiej, gdzie ma się rozwinąć. Na razie jednak czekaliśmy na jakąkolwiek pracę. W końcu pod wieczór powiedziano mi, że do jutra rana nic nowego nie zajdzie, więc jak chcę mogę sobie iść do domu, będzie mi tam na pewno wygodniej spać niż tutaj na słomie. Po drodze wstąpiłem do kliniki. Słońce jeszcze nie zaszło. Przed kliniką na ławkach koło klombu siedziało kilku lekarzy, między nimi docent Bross. Wydawało mi się, że z zazdrością patrzą na mój mundur. Następnego dnia, 11 września, w naszej zmienionej w koszary szkole widać było gorączkowe przygotowania do wymarszu. Powiedziano mi, że dzisiaj odjeżdżamy z całą pewnością. Okazało się jednak, że szpital nie rozwinie się w Rawie Ruskiej, ale na wschód od Lwowa, gdzieś koło Tarnopola. Przyczyną tej zmiany była sytuacja na froncie. Niemcy posuwali się bardzo szybko. Jednakowoż nikt nie umiał dokładnie wyjaśnić, jak właściwie ten front wygląda. Wszelkie wiadomości powtarzane na ten temat były jak najbardziej sprzeczne ze sobą. Ewakuacja szpitala miała się odbyć nie koleją, lecz jakimś innym sposobem. Zorientowałem się, że środki transportowe naszej jednostki składają się z dwóch samochodów ciężarowych, mających na bokach olbrzymie napisy „Browary Lwowskie", i dwóch samochodów osobowych. Poza tym stało na podwórku kilka pojazdów, które oglądając swoim niefachowym okiem uznałem za zwykłe chłopskie furmanki. Udałem się więc do swojego opiekuna, sprzed dwóch dni, sympatycznego oficera służbowego, który okazał się lekarzem z Żyrardowa, z prośbą o radę, co mam robić, żeby się w ogóle nie zgubić. Jak dotąd bowiem nikt się mną nie interesował i właściwie nikogo nie obchodziło, ozy jestem, czy minie nie ma, a nawet kim jestem. W bramie nie widziałem żadnej warty. Komendanta szpitala nikt nie widział i nie wiadomo było, gdzie się podziewa. Poza cywilnym dowodem osobistym nie miałem żadnych dokumentów. Mój opiekun popatrzył na mnie, uśmiechnął się i powiedział: - Za lekarzami zaczną się rozglądać, gdy dostaną rannych. Na razie trzymaj się pan mnie, a ja już mam oko na to, co się tu dzieje. Atmosfera stawała się coraz bardziej gorączkowa, a proporcjonalnie do tego wzrastał zamęt. Wreszcie dowiedziałem się, że część oficerów z jakimś małym oddziałkiem już wyjechała naprzód przygotować budynki na przyszły szpital. Część zostawała jeszcze we Lwowie, większość z nich miała podobno pilne i ważne sprawy do załatwienia. Tymczasem nasze szpitalne wojsko ustawiło się na podwórzu w dwuszereg i jeszcze przed zachodem słońca wyruszyło w drogę. Trochę sprzętu i jakieś niższe szarże, jak powiedział sierżant szef, „jadzie kuniami". „Kunie" to właśnie owe furmanki chłopskie, zarekwirowane dla naszego szpitala, podobnie jak i ciężarówki z browarów, oraz samochody osobowe. Późnym wieczorem wsiadłem z moim opiekunem podporucznikiem do dużej osobowej „chevrolety". Oprócz nas wsiadło jeszcze trzech oficerów z naszego szpitala. Wóz prowadził młody, elegancki człowiek, ubrany po cywilnemu, do którego oficerowie zwracali się: „panie sędzio". Jak potem się dowiedziałem, był to właściciel samochodu. Został zatrudniony jako kierowca własnego wozu, z którym nie chciał się rozstać. Ruszyliśmy. Za miastem wzięliśmy kierunek na Tarnopol.
-8-
Minęliśmy ostatnie domy. Po długim dniu pełnym wyczekiwania poczułem wyraźne odprężenie. Chwilami drzemałem z głową opartą na miękkich poduszkach wozu, to znów budziłem się, i delektując się ciszą i świeżym, ciepłym powiewem z pól i łąk z radością myślałem, że nareszcie zbliża się chwila otwarcia szpitala, będę mógł przez swoją pracę dać własny wkład do wielkiego, narodowego wysiłku. Około pierwszej w nocy dojechaliśmy do miasteczka, które - jak się okazało - nosiło nazwę Zborów i było celem naszej podróży. Byliśmy bardzo głodni. Udaliśmy się do miejscowej gospody. Po dłuższych pertraktacjach podano nam, zresztą bardzo niechętnie, po szklance herbaty i bułce z kiełbasą. Po tym posiłku poszedłem do kwatery naszej jednostki, gdzie wyznaczono mi miejsce w dużej izbie. Spało tu na słomie kilkunastu ludzi. Jak mogłem najszybciej, zgarnąłem pod ścianę tyle słomy, żeby mnie podłoga nie gniotła, i zasnąłem kamiennym snem. Następnego dnia rano obudziło mnie coś w rodzaju pobudki. Ludzie, z którymi spałem, byli podoficerami i szeregowcami wysłanymi przed nami z zadaniem zajęcia i przygotowania budynków na szpital. Wypiłem trochę czarnej kawy z kuchni żołnierskiej, zjadłem kawałek chleba, umyłem się pod studnią na podwórzu i poszedłem do komendy szpitala. Tam zameldowałem się u adiutanta. Był to podporucznik rezerwy, z zawodu dentysta. Wpisał mnie na jakąś listę i poinformował, że w budynku szkolnym, położonym niedaleko od kancelarii, chyba zresztą największym w tym miasteczku, będzie się mieścił szpital i że tam mam się zgłosić do porucznika Mokrzyckiego. Mokrzycki był sympatycznym i dość znanym lekarzem lwowskim, rezerwistą. Oprowadził mnie po szpitalu. Sale były duże, widne, korytarze szerokie. Właśnie przy pomocy miejscowej ludności ustawiano łóżka. Łóżka te były, jak mi się wydaje, zarekwirowane z mieszkań tej ludności. Takim przedziwnym sposobem zdobywano wyposażenie szpitalne. Doktor Mokrzycki przedstawił mnie komendantowi szpitala, majorowi Lesińskiemu, który zaraz na wstępie powiedział: - Jutro, pojutrze dostaniemy transporty rannych, na razie nie ma jeszcze wiele do roboty, niech więc pan wypocznie i poszuka sobie kwatery. Odmeldowałem się więc i zacząłem najpierw szukać czegoś do jedzenia. Niestety, w miejscowych sklepikach nic już prawie nie można było kupić. W kawiarence dostałem szklankę herbaty. Przy herbacie przysiadł się do mnie młody i schludnie wyglądający człowiek w mundurze szeregowca z biało-czerwonymi obszywkami dookoła naramienników. Jak się później okazało, był to ochotnik, maturzysta, przydzielony do naszego szpitala. Nazywał się Kluba. Po krótkiej rozmowie zaproponował mi wspólne szukanie mieszkania. Znał Zborów, ponieważ pochodził z sąsiedniej miejscowości. Zaprowadził mnie do ładnie wyglądającego dworku z ogródkiem. Drzwi otworzyła młoda, uśmiechnięta dziewczyna w białym, czystym fartuszku i czepku na głowie. Gospodynią była starsza pand o kulturalnym wyglądzie. Jak się zorientowałem z rozmowy, znała dość dobrze młodego człowieka. Okazało się, że jest żoną burmistrza tej miejscowości, emerytowanego pułkownika, Wojtkielewicza. Gdy dowiedziała się, w jakiej sprawie przychodzimy, oddała nam od zaraz do dyspozycji ładny pokój na parterze. Wyszliśmy zadowoleni, mój nowy znajomy poszedł po swoje rzeczy, a ja - wszystkie swoje ruchomości miałem przy sobie w chlebaku - usiadłem w słońcu naprzeciw szpitala i przyglądałem się, jak pod energicznym kierownictwem podoficerów miejscowa ludność w rozwianych chałatach porządkuje rejon naszej jednostki. Po mniej więcej pół godzinie powrócił ze swoimi rzeczami mój współlokator z jakimś drugim młodzieńcem w mundurze szeregowca z cenzusem. Gdy się przedstawił, dowiedziałem się, że jest synem naszego komendanta. Dowiedziałem się również od niego, że jutro mają zacząć przywozić rannych i że w szpitalu jest kilkunastu lekarzy, ale w tym poza mną, podobno, tylko jeszcze jeden chirurg. Chirurgiem tym był dobrze mi znany doktor Jurim ze Szpitala Powszechnego we Lwowie, starszy i szanowany lekarz lwowski. Miał on ten sam stopień wojskowy co i ja. Tylko ze względu na to, że w czasie poprzedniej wojny służył w artylerii, nosił „tytuł" bombardiera z cenzusem. Poza tym olbrzymia większość lekarzy naszej jednostki to dentyści, w następnej kolejności szło kilku lekarzy, ogólnych praktyków. Po godzinie wróciliśmy do naszej nowej kwatery. Wszystko było już na nasze przyjęcie przygotowane. Łóżka zaścielone czyściutką białą pościelą. Gospodyni zaprosiła nas na obiad, skromny, ale jak na sytuację wojenną wyśmienity. Po południu spotkałem w szpitalu większość naszych lekarzy. Między innymi doktora Jurima. Ten oznajmił mi, że szpital nie posiada autoklawu i nie można się nawet spodziewać, by go dało się w najbliższym czasie skądkolwiek sprowadzić. Jeszcze wczoraj postanowiłem sobie, że jak długo będę w wojsku, nie będę się niczemu dziwił, więc udałem, że się nie dziwię. Po krótkiej naradzie poszliśmy z tą sprawą do doktora Mokrzyckiego, jako że z naszymi stopniami
-9-
wojskowymi bezpośredni dostęp do komendanta był raczej utrudniony, i dopiero z nim do majora Lesińskiego. Komendant wysłuchał naszych żalów i wezwał kwatermistrza. Po krótkiej debacie kazał mu zamówić autoklaw, według rysunku doktora Jurima, u miejscowego blacharza. Udaliśmy się więc z kolei do blacharza w towarzystwie adiutanta dentysty, bo kwatermistrz poszedł załatwiać jakieś inne „braki". Blacharz wysłuchał nas, przesunął myckę na czoło, podrapał się w tył głowy i zapewnił: - Co znaczy nie ma być awtoklawu, będzie awtoklawu - i to z czystej cynkowej blachy lepszej niż w samym Lwowie. Zadowoleni wracaliśmy do szpitala. Koło magazynu zobaczyłem naszego kwatermistrza. Widok ten natchnął mnie genialną myślą, aby wykorzystać znajomość z nim dla zdobycia menażki i sztućców. Kupić coś do jedzenia było coraz trudniej, a z kuchni żołnierskiej nie mogłem korzystać z powodu, tak zdawałoby się dla mentalności cywilnej, błahej przeszkody, jak brak menażki i łyżki. Już kilkakrotnie zwracałem się do podoficera magazynowego z prośbą o wydanie mi tych wojskowych rekwizytów, ale zawsze byłem zbywany odpowiedziami, że magazyn jeszcze nie jest należycie zaopatrzony. - A zresztą - dodawał - przez to, że nie macie menażki, wojny nie przegramy. Kwatermistrz przyznał mi rację i polecił wydać dla mnie i dla mojego współlokatora po menażce, łyżce i widelcu. Podoficer magazynowy popatrzył na mnie spode łba, ale cóż, musiał rozkaz wykonać. Następnego dnia ranni jeszcze nie przybyli i to na całe szczęście, bo poza lekarzami i małym oddziałkiem kwatermistrzowskim cała kompania obsługi szpitala jeszcze gdzieś maszerowała między Lwowem i Zborowem. Przyszli dopiero po południu i to w stanie pożałowania godnym. W myśl tradycji panujących w naszym wojsku do służby zdrowia, nie wiadomo dlaczego nazywanej służbą sanitarną, kierowano ludzi nie z tytułu ich przydatności do tej służby, ale takich, którzy się przeważnie do niczego nie nadawali w innych jednostkach z powodu podeszłego wieku, złego stanu zdrowia lub innych mankamentów. Nieszczęśnicy ci, nie przyzwyczajeni do marszów, przeważnie ludzie starsi, ojcowie rodzin, rekrutujący się głównie z ludności miejskiej, doszli do Zborowa ledwie żywi. Mieli poodparzane nogi, gorączkę, część była przeziębiona, a wszyscy przemęczeni. Zjedli kolację i zaraz pokładli się pokotem na słomie. Byli tak odrętwiali, że nawet dzikie wrzaski pełnych werwy podoficerów kadrowych nie robiły na nich żadnego wrażenia. Jeden z tych rezerwistów, noszący naszywki kaprala, jak się potem dowiedziałem nauczyciel z zawodu, gdy się zwróciłem do niego z polecenia adiutanta, aby w nocy objął służbę, odpowiedział, że ma dosyć tej zasranej wojny, jak chcą to mogą go rozstrzelać, a on idzie spać, nogi zaś ma tak obdarte ze skóry, że nie wie, czy jutro buty włoży. Tymczasem wypadki zaczęły się toczyć jak jakiś olbrzymi ciężar spadający po równi pochyłej. Szosa, która przechodziła przez miasteczko, była odbiciem tego, co się działo w kraju. Zaczęła się wypełniać masą ludzką zdążającą na samochodach, wozach konnych, rowerach i piechotą w kierunku na wschód. W samochodach i na wozach widziało się wojskowych i cywilnych z całymi rodzinami i najdziwaczniejszym sprzętem. Wszyscy, z wyjątkiem tych, którzy szybko przemykali w limuzynach, byli brudni, zrozpaczeni, głodni, często chorzy. Niepokojąco dużo widziało się w tych samochodach oficerów, i to stosunkowo młodych, o marsowym wyglądzie, z pistoletami przy pasach. W miarę upływu czasu coraz więcej pieszych ludzi posuwało się bokami szosy. Niektórzy z nich szli już z trudnością. Przysiadali w rowach, żeby odpocząć. W ich oczach widziało się zmęczenie i rozpacz. Czasami nieśli na rękach małe dzieci. Opowiadali o nalotach na szosy i miasteczka, o polowaniu niemieckich pilotów na pojedynczych ludzi. Nie miałem dostępu do radia, ale wiadomości powtarzane z ust do ust były coraz bardziej ponure i niepewne. Gazet nie było od dawna. Któregoś dnia przyjechał oddziałek policji i nagle zaczął legitymować ludzi na szosie. Byłem świadkiem zatrzymania człowieka w średnim wieku, jadącego na rowerze, drobnego i wymęczonego; nagle dwóch policjantów zaczęło go walić, jeden pałką, drugi kolbą karabinu, a trzeci rozbił rower o przydrożne drzewo. Człowiek leżał na ziemi i płakał. Niedaleko naszego szpitala zakwaterowała się jakaś mała jednostka wojskowa, podobno broni chemicznej, czy też coś w tym rodzaju. Jej dowódca kapitan, bardzo rozmowny człowiek, zaszedł do nas. Przyniósł nam dobre wiadomości, twierdził, że Francuzi rozpoczęli ofensywę, że u nas jest reorganizacja frontu, że generał Sosnkowski objął dowództwo. Oczywiście, chętnie słuchaliśmy tak optymistycznych nowin, były one jaśniejszymi błyskami w ponurym mroku złych wiadomości. Raziła mnie jednak złośliwość czy uprzedzenie kapitana do naszej piechoty. Ciągle opowiadał: - Żebyście wiedzieli, jak oni na manewrach wskakiwali na nasze czołgi i udawali, że je zdobywają, a teraz tę tylko umieją uciekać.
- 10 -
Krążyły już głuche wiadomości o zagonach niemieckich dywizji pancernych i bezradności naszych wojsk wobec ogromnej przewagi nieprzyjacielskich czołgów i lotnictwa. Przybyły dwa nieduże transporty rannych. Poza kilkoma ciężkimi przypadkami, byli to raczej ranni chodzący. Robiliśmy opatrunki i drobne zabiegi. Niczego poważniejszego nie można było wykonywać z powodu braku środków i warunków. Autoklaw pomysłu doktora Jurima w wykonaniu miejscowego blacharza nadawał się zaledwie do sterylizacji gazy na opatrunki, bo wyjaławianie odbywało się w parze bez ciśnienia. Któregoś dnia - bodajże jeszcze przed przybyciem pierwszych rannych - wezwał mnie komendant i polecił pojechać do Lwowa jednym z tych ciężarowych samochodów z napisem „Browary Lwowskie". Miałem towarzyszyć oficerowi gospodarczemu, który z kilkoma ludźmi jechał po zaopatrzenie. Moim zadaniem miało być odszukanie w klinice docenta Brossa i doktora Liebharta, którzy, jak mówił, mieli przydział do naszego szpitala. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem. W drodze kilka razy uciekaliśmy z samochodu w pole, by się ukryć przed samolotami, które latały nad szosą i ostrzeliwały nas z karabinów maszynowych. Po pierwszym alarmie zdążyłem odbiec od szosy, nie dalej chyba niż na dziesięć kroków, i wpadłem w kartoflisko. Najdobitniej wbiło mi się w pamięć wrażenie niesłychanie rzadko rosnących kartofli. Wyobrażałem sobie, że lotnik musi mnie dokładnie z góry widzieć. Bardzo niemiłe uczucie. Przy następnym nalocie udało mi się wskoczyć między jakieś krzaki i pokrzywy. Stąd obserwowałem niesamowitą scenę. Jeden z naszych żołnierzy, jadący z tyłu, widocznie spał i za późno wyskoczył. Pobiegł brzegiem szosy w kierunku niezbyt odległego dużego drzewa o dość obszernej koronie. Liczył na to, że się za nim skryje. Tymczasem Niemiec, który leciał na wysokości jakichś dwustu metrów, dojrzał go i gonił strzelając seriami tak, że piasek i grudki ziemi pryskały tuż za nogami biegnącego. Nie skończyło się na tym. Niemiec był tak zaciekły, że trzy razy zataczał łuk w powietrzu i nalatywał na drzewo. Strzelał tak uparcie, że gałązki, kora i drzazgi sypały się z drzewa. Wreszcie odleciał. Nasz żołnierz wrócił zziajany i blady, brzydko przeklinając Niemca i jego rodzinę, ale na całe szczęście, nawet nie draśnięty. Pojechaliśmy dalej. W odległości kilkuset metrów leżał, zaraz za rowem, zabity mały wiejski chłopak. Jakiś człowiek, który wylazł z rowu, poinformował nas: - To ten Niemiec, co do was strzelał, popadł w tego chłopaka. Około dziesięciu kilometrów przed Lwowem napotkaliśmy jakieś dobrze prezentujące się oddziały wojskowe. Zatrzymano nas i wylegitymowano. Porucznik, który był dowódcą naszej ekspedycji, pokazał rozkaz wyjazdu, zapotrzebowanie na leki i sprzęt oraz na lekarzy, ale oficer dowodzący patrolem kazał zawracać. Nasz porucznik, młody chłopak, zawodowy oficer 7. kompanii obsługi szpitala, był zdyscyplinowanym żołnierzem, z rozpaczą tłumaczył dowódcy patrolu, że musi rozkaz wykonać, że szpital nie ma leków dla rannych itp. Prosił wreszcie, by mu napisał na rozkazie wyjazdu, że wstęp do Lwowa zamknięty. To zdenerwowało w końcu dowódcę patrolu. Załatwił nas krótko. - Spierdalajcie stąd natychmiast, bo każę strzelać! Po bokach i w poprzek szosy stało kilkunastu żołnierzy w hełmach, z karabinami gotowymi do strzału. Zawróciliśmy. Okazało się, że i powrót nie był łatwy. Na szosie pojawiły się nasze regularne oddziały. Co kilka kilometrów żołnierze w hełmach i z karabinami gotowymi do strzału zatrzymywali i szczegółowo rewidowali wóz, a nas legitymowali i wypytywali. Miałem szczęście, że przed wyjazdem poprosiłem o rozkaz wyjazdu, motywując tym, że poza cywilnym dowodem osobistym nie mam żadnych dokumentów. Kwatermistrz, zresztą niechętnie, polecił wypisać dla mnie taki rozkaz. Był to zwyczajny świstek papieru napisany atramentem, ale miał pieczątkę, i okazał się w czasie tych rewizji wystarczający. Po kilku takich kontrolach odniosłem wrażenie, że oddziały te mają chyba między innymi zadanie wyłapywania oficerów opuszczających swoje jednostki. Jeden z rewidujących podoficerów burknął, że teraz już będzie porządek, dowództwo nad naszym frontem objął generał Sosnkowski i są bardzo ostre zarządzenia. Każdy opuszczający jednostkę macierzystą, bez względu na szarżę, jeżeli nie będzie się mógł wylegitymować wiarygodnym rozkazem na piśmie, będzie rozstrzelany. Nie wiem, czy to była prawda, w każdym razie kontrole te świadczyły o usiłowaniach wprowadzenia jakiegoś ładu i pomimo że były dla nas nieprzyjemne, a często przeprowadzane brutalnie, podnosiły na duchu. Przed wieczorem wróciliśmy do Zborowa. Zatrzymaliśmy się przed kancelarią. Major wyszedł na nasze spotkanie. Gdy się dowiedział, że nie dotarliśmy do Lwowa, strasznie zwymyślał i sponiewierał porucznika. Groził mu sądem wojennym i rozstrzelaniem. Jak się później dowiedziałem, w następnych dniach sam jeździł do Lwowa. Podobno dotarł do miasta, ale zdaje się, że nic nie załatwił. Obiecanych
- 11 -
lekarzy w każdym razie nie przywiózł. Szpital powoli wypełniał się rannymi. Coraz więcej było ciężkich przypadków. Wykonaliśmy kilka większych operacji w bardzo prymitywnych warunkach. Były to po prostu próby ratowania życia. Na szosie ruch jakby się trochę unormował. Rzadziej widziało się przejeżdżających wojskowych. Przyszedł dzień 17 września. Rozpoczął się nalotem. Nasza jednostka strat w ludziach nie miała. Był to szósty dzień pobytu w Zborowie. Po południu wezwano lekarzy do komendy szpitala. Zawiadomiono nas, że będziemy się ewakuować bez rannych w kierunku na Stanisławów. Sytuacja niewyraźna. Trzymaliśmy się w pobliżu komendy, czekając na bardziej szczegółowe rozkazy. Po pewnym czasie wyszedł kwatermistrz i wydał zarządzenie ewakuacji dla kompanii obsługi. Kancelarię i część sprzętu miano ładować na nasze dwie ciężarówki. Ranni ze względu na brak środków transportowych muszą pozostać na miejscu z kilkoma ludźmi wyznaczonymi do ich obsługi. Dowiedziałem się, że major i kilku oficerów pojechało do Tarnopola, gdzie mieli rodziny. Mieliśmy się spotkać w Stanisławowie. Pożegnałem swoich rannych. Poszedłem na kwaterę, wziąłem chlebak i wróciłem do komendy. Nauczony doświadczeniem z przemarszu Lwów - Zborów postanowiłem trzymać się w pobliżu dowództwa, ponieważ i tak ze względu na mój brak stopnia nie miałem żadnych określonych obowiązków wojskowych. Kompania obsługi odmaszerowała już piechotą. Większość oficerów gdzieś znikła. Przed samym zmrokiem kwatermistrz, porucznik Barański - płatnik, podporucznik - lekarz z Żyrardowa oraz kapitan - lekarz, znany mi z widzenia chirurg lwowski, który nie wiadomo, skąd się tu wziął, bo przedtem go nie widziałem, wyszli z budynku komendy i wsiedli do czarnej limuzyny prowadzonej przez kierowcę - sędziego. Stałem akurat niedaleko i wyobrażam sobie, że musiałem mieć dość niezdecydowany wyraz twarzy. Zanim samochód ruszył, podporucznik spojrzał na mnie i zaczął coś szeptać do ucha kwatermistrzowi. Kwatermistrz odwrócił się, wychylił głowę przez okno i zawołał: - Doktorze, jak chcecie, to siadajcie z nami, jakoś się zmieścimy! Nie dałem sobie dwa razy powtarzać tego zaproszenia i wsiadłem do samochodu, który zaraz ruszył. Siedziałem na tylnym siedzeniu w kącie. Obejrzałem się. Za nami jechały jakieś samochody z małymi światłami, ale nie były to nasze ciężarówki. Po upływie - jak mi się wydaje - godziny dojechaliśmy do skrzyżowania i weszliśmy na szosę bardziej zatłoczoną. Upłynęło przynajmniej kilka minut, zanim nasz samochód mógł się wcisnąć w korowód pojazdów. Nie była to żadna regularna kolumna. Po szosie, w tym samym kierunku, co my, posuwała się druga kolumna złożona z pojazdów konnych. Od czasu do czasu wszystko to zatrzymywało się z powodu jakichś zatorów, po chwili znów ruszało, potem znów stawało, i tak ciągle. W pewnej chwili zauważyłem, że mijamy konne tabory wojskowe, potem piechotę w rozluźnionym szyku. W świetle nieregularnych błysków z półprzesłoniętych reflektorów samochodowych wyglądały w naszym kierunku spod hełmów młode twarze żołnierzy, poważne, o ściągniętych rysach. Byli zmęczeni, ale nic niepokojącego w ich wyglądzie i szyku nie mogłem dostrzec. Po kwadransie mijaliśmy znów tabory, potem artylerię. Chwilami, gdy nasz wóz musiał się zatrzymać, a działo przejeżdżało koło nas, ziemia dudniła głucho. Na jaszczach i działach siedzieli drzemiący żołnierze, z karabinkami przewieszonymi przez kark. Uspokoiłem się. Wszystko to wyglądało na translokację czy też przegrupowanie. W każdym razie nie na panikę lub chaotyczny odwrót. Obecność furmanek z ludnością cywilną także była zrozumiała. Ludzie uciekają z zagrożonych wojną osiedli, bo to przecież nie manewry, nikt tu nie będzie strzelał pociskami ćwiczebnymi myślałem. Po pewnym czasie kolumny konne i piesze skończyły się. Na szosie zrobiło się luźniej. Ruszyliśmy szybciej. Zdrzemnąłem się. Obudził mnie chłód. Nie miałem płaszcza. Gdy przyjmowano mnie do wojska, otrzymałem tylko mundur. Rozejrzałem się. Uderzało mnie coś nienaturalnego w wyglądzie tej nocy. Wreszcie zrozumiałem. Od strony południa widać było jasną łunę. Nasz kierowca powiedział: - Chyba palą się Brzeżany! Po dwudziestu minutach jazdy łuna nad miejscowością, do której zbliżaliśmy się, stała się zupełnie wyraźna. Jednakowoż żadnych płomieni czy dymu nie dało się zauważyć. Zatrzymaliśmy się na chwilę nasłuchując, czy dojdą nas odgłosy strzelaniny lub wybuchów. Panowała zupełna cisza. Ruszyliśmy dalej. W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta dojrzeliśmy ulice oświetlone licznymi lampami elektrycznymi. Stąd łuna. Wojna trwała dopiero dwa i pół tygodnia, a już tak przywykliśmy do zaciemnienia w miastach i miasteczkach, że widok jasno oświetlonej miejscowości zarobił na nas większe wrażenie
- 12 -
niż pożar. Poza tym nikt z nas nie wiedział, co to może znaczyć. Czyżby wojna się skończyła? Przed miastem ruch na szosie był znowu większy. Dogoniliśmy jakąś kolumnę wojskową. Mijaliśmy ich. Wreszcie przejechaliśmy przez jasno oświetlone przedmieście i wjechali na rynek. Nasz wóz, żeby nie tarasować drogi, skręcił w pierwszą przecznicę. Stanęliśmy. Środkiem rynku przeciągała kolumna wojskowa. Na chodnikach koło domów widać dość dużo mieszkańców, jak na tak późną porę. Było po północy. W nadziei, że dojrzymy nasze ciężarówki, które miały jechać za nami, czekaliśmy obserwując przelotową ulicę. Ciągnęły nią teraz jakieś oddziały artylerii, tabory i od czasu do czasu prywatne samochody. Czasami trafiła się furmanka z uciekinierami, załadowana ludźmi i sprzętem. Wszystko to razem zupełnie zdezorientowało naszych oficerów. Nie wiedzieli, co dalej robić. Kapitan-chirurg zaczął nas namawiać na nocleg w Brzeżanach. Kwatermistrz był ciągle niezdecydowany. Siedzieliśmy dalej w wozie. Oficerowie dyskutowali nerwowo i przyglądali się przeciągającym kolumnom. Mnie osobiście zaczął zastanawiać już nie brak umiejętności podjęcia decyzji, ale brak znajomości regulaminów wojskowych. Przecież byli oficerami, a dwóch z nich oficerami zawodowymi. Przed dziesięciu laty przez sześć miesięcy byłem w szkole podchorążych rezerwy i na tyle zapamiętałem regulamin służby wewnętrznej, że wiedziałem, jak się powinien zachować oficer w takiej sytuacji. Ryzykując więc, że mnie zwymyślają, wtrąciłem się do rozmowy. - Wydaje mi się, że od tego jest komenda placu w mieście, żeby dysponować wojskowymi, którzy utracili kontakt z dowództwem - powiedziałem. Ku mojemu zdziwieniu kwatermistrz się nie obraził, ale ucieszył i zawołał: - Rzeczywiście, doktor ma rację, idziemy na komendę placu. Wy pilnujcie wozu, a doktor niech idzie ze mną. Poszliśmy więc we dwóch. Komenda była niedaleko. Stanęliśmy przed nią po kilku minutach. Był to piętrowy budynek. Zaciemniony. Brama otwarta, żadnego wartownika. Weszliśmy do bramy i na nie oświetlone schody. Na górze słychać było kroki i głośną rozmowę. Idąc za głosem dotarliśmy do dużego pokoju. Panował w nim półmrok rozjaśniony blaskami ognia z paleniska dużego pieca. Ogień ten chwilami przygasał, to znów buchał jaśniejszym płomieniem. W pokoju znajdował się oficer i dwóch czy trzech żołnierzy. Szuflady i szafy były na rozcież pootwierane, na stołach i podłodze leżało w stosach pełno papierów. Żołnierze podawali papiery oficerowi, ten wrzucał je w ogień. Zwrócili twarze w naszym kierunku. Kwatermistrz przedstawił się i wyjaśnił naszą sprawę. Oficer z komendy placu wysłuchał i wzruszając ramionami powiedział: - W Brzeżanach nie ma już naszych wojsk ani władz wojskowych. My właśnie kończymy palić archiwum i zaraz wyjeżdżamy. Mamy takie rozkazy. Jeżeli wam kazali jechać na Stanisławów, to dziwię się, po co tu przychodzicie się pytać. - Odwrócił się do nas plecami i z powrotem zajął się paleniem papierów. W milczeniu wróciliśmy do wozu. Kapitana-chirurga już nie było. Nie czekając na decyzję komendy zniknął razem ze swoimi walizkami. Poszedł podobno do znajomych. Wsiedliśmy znowu do samochodu i ruszyliśmy dalej. Sympatyczny lekarz z Żyrardowa zaklął, wyciągnął manierkę, z której już od dawna popijał, i poczęstował mnie. Stwierdziłem, że ma w niej całkiem dobry koniak. Jeżeli są w życiu sytuacje, kiedy wypicie kilku łyków koniaku jest celowe, to przypuszczam, że to była jedna z nich. Samochód posuwał się teraz szybko szosą, na której było coraz mniej oddziałów wojskowych. Zdrzemnąłem się. Gdy się obudziłem staliśmy na szosie. Było jeszcze zupełnie ciemno. W pewnym oddaleniu stały jakieś samochody. W lewo, mniej więcej o kilometr od szosy, zobaczyłem duże budynki, z których kilka się paliło. Naszego kierowcy w wozie nie było. Spytałem sąsiada, gdzie jesteśmy. Odpowiedział: - Podhajce minęliśmy już dawno, a to pali się fabryka tytoniu w Monasterzyskach. Właśnie ją ludzie rabują. Zastanawiamy się, czy tam nie pójść i nie zaopatrzyć się w papierosy, bo już nie ma co palić. Martwimy się tylko, bo kierowca nam gdzieś zniknął. - Na to kwatermistrz odwrócił się i powiedział: Nigdzie nie zniknął, tylko s... zwiał. Wiedziałem, że tak będzie, bo jeszcze w Zborowie proponowałem, że dam mu mundur i wpiszę na listę naszych ludzi, ale odmówił. Samochodu wtedy nie zabrał tylko dlatego, że chowałem kluczyki i stawiałem przy wozie wartę. Z całego naszego zespołu najzaradniejszy okazał się podporucznik-lekarz. Najpierw przyniósł z palącej się fabryki dwa duże pudła obrzydliwych papierosów „machorkowych". Postawił je na tylnym siedzeniu ze słowami: - Lepszych, niestety, nie ma, bo już ludzie zabrali. - Następnie usiadł za kierownicą i ruszyliśmy dalej.
- 13 -
Niebawem zaczęło się rozwidniać. Coraz rzadziej mijaliśmy pojazdy oraz drobne oddziałki wojskowe. Wkrótce dojechaliśmy do mostu na jakiejś rzece. Na moście stało kilku żołnierzy w hełmach, z karabinami. Zatrzymaliśmy się zaraz za mostem. Kwatermistrz wysiadł. Ja także wyszedłem, ażeby rozprostować trochę kości. Byłem przemarznięty i zdrętwiały od nieruchomego siedzenia. Kwatermistrz zapytał jednego z żołnierzy: - Gdzie wasz dowódca? - Na to wyszedł z zarośli podporucznik, młody człowiek o wyglądzie inteligenta i typowego cywila, był w polowym mundurze i furażerce. Kapitan przedstawił się i zaczął go wypytywać o sytuację. Podporucznik wzruszył ramionami i odpowiedział: - Skąd ja mogę wiedzieć? Maszerowaliśmy przez kilka dni. Polecono mi tu zostać z moim plutonem. Mamy rozkaz wysadzić ten mostek i bronić przeprawy. Reszta batalionu miała nadejść w ciągu nocy, ale nikt nie przyszedł. Zaminowaliśmy most, okopałem się tu z ludźmi i rozkazy wykonamy. A wy nie macie tu nic do roboty, więc jedźcie i nam nie przeszkadzajcie. Było to pod Niżniowem. Opowiadano mi potem, że obietnicy dotrzymali i polegli na tym przyczółku. Ruszyliśmy dalej, ale nie ujechaliśmy więcej niż kilka kilometrów. Za jakimś skrzyżowaniem dróg motor zaczął pyrkać, wreszcie samochód stanął. Podporucznik i kwatermistrz wyszli z wozu, podnieśli maskę, coś tam majstrowali, wreszcie stwierdzili brak benzyny. Słońce już było wysoko. Trzej oficerowie wyszli na szosę i próbowali zatrzymywać przejeżdżające z rzadka samochody, aby dostać trochę benzyny, ale żaden nawet nie zwolnił biegu. W pewnym momencie odeszli kilkadziesiąt kroków za zakręt. Tymczasem z przeciwnej strony nadeszło kilku podoficerów z karabinami. Obserwowałem ich. Przyglądali się samochodowi, po czym dwóch z nich wzięło karabinki pod pachę i zaczęło iść w moim kierunku. Jeden zawołał: - Te! Szeregowiec! Wyprowadzaj się z tej limuzyny, bo mamy na nią zapotrzebowanie. Poczułem się bardzo mętnie. Byłem sam w wozie i bez broni. Na całe szczęście w tej chwili usłyszałem za sobą tupot biegnących i głos podporucznika z Żyrardowa: - Cwaniaki, poszli won od wozu, bo będę strzelał! Odwróciłem się i zobaczyłem, że dobiega do wozu z rewolwerem w ręku. O kilka kroków za nim biegli kwatermistrz i płatnik, również z pistoletem w ręku. Podoficerowie chwilę się wahali, a potem coś mrucząc odeszli. Nasi oficerowie, nauczeni tym doświadczeniem, trzymali się już blisko wozu i w dalszym ciągu usiłowali bezskutecznie zatrzymywać przejeżdżające samochody. Kilka z nich nawet się zatrzymało, ale kierowcy nie chcieli słuchać o daniu nam benzyny. Jeden proponował zabranie nas, na co kwatermistrz znów nie mógł się zdecydować. Minęła dziesiąta rano. Po dłuższej naradzie zdecydowaliśmy się opuścić samochód, tylko teraz nie było kandydatów do zabrania nas. Samochody przejeżdżające leciały na łeb, na szyję, jakby je kto gonił. W końcu udało się zatrzymać mały zdezelowany autobus. Gdy jechał, z daleka już sygnalizował swoją obecność prychaniem, parskaniem i różnymi odgłosami świadczącymi o bardzo złym stanie motoru i karoserii. Był wyładowany młodzieżą szkolną w mundurach junaków. W szoferce siedział jakiś siwowłosy kapitan. Wysłuchał cierpliwie prośby naszego kwatermistrza i powiedział: - Jedziemy przez Stanisławów. Wszystko co mogę zrobić, to zabrać jednego z was do Stanisławowa, aby zgłosił w waszej jednostce, że tu stoicie na drodze, wtedy może wam przyślą jakiś wóz do podholowania. Tylko decydujcie się prędko, bo nie mogę tracić czasu. Decyzją kwatermistrza zostałem błyskawicznie „delegowany" do tej jazdy. Nie zdążyłem nawet zabrać chlebaka. Wskoczyłem do autobusu. Nim zdołałem się jakoś ulokować, nasza czarna limuzyna wraz z dotychczasowymi współtowarzyszami podróży zniknęła mi z oczu za zakrętem drogi. Moimi współpasażerami byli chłopcy w wieku od czternastu do szesnastu lat. Z nimi jechało dwóch podoficerów. Całe „towarzystwo" było uzbrojone w jeden mały kawaleryjski karabinek. Nie wiem nawet, dokąd jechali. Samochód zbliżał się do Stanisławowa. Szosa biegła między polami, po falistym terenie. W chwili wspinania się pod górę samochód zaczynał prychać i parskać głośniej. Poważnie obawiałem się, że stanie, i nigdy do Stanisławowa nie dojedziemy. Po godzinie jazdy zaczęły się pokazywać zabudowania zwiastujące sąsiedztwo dużego miasta. W pewnym momencie z zabudowań leżących w ogrodach doszedł odgłos strzałów. Obaj podoficerowie krzyknęli: - Padnij! - Nikt jednak nie padł. Nie było to w takiej ciasnocie możliwe. Z dachu naszego pojazdu posypały się nam na głowy postrzępione pociskami kawałki dykty.
- 14 -
Podoficer uzbrojony w karabinek chciał strzelać, ale drugi mu odradził: - I tak nie trafisz, bo samochód trzęsie, a mamy przecież tylko kilkanaście naboi. Potem już bez przeszkód dojechaliśmy do Stanisławowa. Samochód nie zwalniając biegu skręcał w jakieś ulice, raz w lewo, raz w prawo, przecinał placyki, aż wreszcie zatrzymał się przed dużą bramą wiodącą na olbrzymi dziedziniec. W chwilę potem przy wejściu do autobusu ukazała się głowa oficera z szoferki: - Panie podchorąży, proszę wysiadać. Tu są koszary i tu ma pan możliwości załatwić swoją sprawę. My jedziemy dalej. Skinąłem junakom na pożegnanie, wyskoczyłem z autobusu, podziękowałem siwemu kapitanowi, który już siadał do szoferki i pomaszerowałem w kierunku bramy koszar. Stało tam dwóch uzbrojonych żołnierzy. Nie bez trudu dostałem się przed oblicze oficera. Zameldowałem się jak umiałem najlepiej. Oficer, młody, szczupły, o ogorzałej twarzy, popatrzył na mnie trochę ironicznie, ale nie nieprzyjaźnie i zapytał się: - Czego pan chce? Zacząłem mu tłumaczyć, że tu w Stanisławowie ma być nasz szpital wojenny, że samochód, w którym jechałem z oficerami do szpitala, zepsuł się o dwadzieścia kilometrów stąd i mnie wysłano w celu odszukania szpitala i poinformowania o tym jego komendanta. Oficer wysłuchał tego wszystkiego i powiedział: - Proszę pana, żadnych naszych wojsk już w Stanisławo-, wie nie ma. Jesteśmy ostatnim plutonem ze straży tylnej. Za chwilę wyjeżdżamy. Wszystko co mogę dla pana zrobić, to zabrać pana na jeden z naszych wozów, chyba że pan woli zostać w tym mieście. W ciągu jednej sekundy przemknął mi przed oczami obraz limuzyny stojącej na szosie, strzały pod Stanisławowem, puste miasto o wrogim nastroju, w którym nie mam nikogo znajomego, moja własna sylwetka w mundurze starszego strzelca, wreszcie twarz oficera mówiącego, że są ostatnim oddziałem wojska polskiego opuszczającym miasto. - Wobec tego - odpowiedziałem - proszę o zabranie mnie. Oficer odwrócił się i zawołał podoficera: - Weźcie tego podchorążego na swój wóz! Plutonowy z kolei oddał mnie pod opiekę jakiemuś żołnierzowi. Ten zaprowadził mnie do ciężarówki zakrytej plandeką i kazał wejść do środka. Ciężarówka była nieduża. Od tyłu, tuż przy wejściu, na środku podłogi leżało zapaspwe koło, po bokach były ławki i uchwyty, w których stały karabinki, w głębi widać było jakieś skrzynie, worki i plecaki. Po chwili rozległy się odgłosy komend. Kilku żołnierzy wskoczyło do środka. Samochód ruszył. Wyjechaliśmy z dziedzińca na ulicę. Dwóch żołnierzy złapało karabinki ze stojaków, przechyliło przez burtę wozu, który ruszył pełnym gazem przez ulice Stanisławowa. Na zakręcie zauważyłem, że cała nasza kolumna składa się z jednego łazika i trzech jednakowych ciężarówek. Po dziesięciu minutach byliśmy za miastem. Żołnierze na wozie byli raczej małomówni i przyglądali mi się podejrzliwie. Wyjęli konserwy mięsne, suchary, cukier w kostkach i zaczęli jeść. Zrobiło mi się po prostu słabo. Byłem tak głodny, że odczuwałem fizyczny ból na widok ich poruszających się szczęk. Przez dwadzieścia cztery godziny nie miałem nic w ustach, poza kilkoma łykami koniaku i papierosami. Wstydziłem się jednak prosić. Ale jeden z żołnierzy widocznie odgadł moje myśli, bo sięgnął ręką do worka i podał mi garść kostek cukru, mówiąc: - Na! Pojedz se. Niemiecki cukier. Zdobyczny. Mało słodki, ale można jeść. Następnie podał mi kilka sucharów. Były smaczne albo mi tak smakowały z powodu wygłodzenia. Po godzinie jazdy wóz się zatrzymał. Wyjrzałem na zewnątrz. Pluton, z którym jechałem, dopędził większą kolumnę wozów o takim samym wyglądzie jak nasze. Z szoferki wysiadł plutonowy. Podszedł do mnie i zapytał jak się nazywam i skąd pochodzę. Gdy powiedziałem, że jestem lekarzem z lwowskiej kliniki chirurgicznej, upewnił się, czy to z tej na ulicy Pijarów. Potwierdziłem, twarz mu się rozjaśniła. - Pan leczył mojego brata. Miał ropę w boku. Nazywa się Majewski. Leżał przez dwa miesiące na tej dużej sali w prawo od wejścia, na parterze. Oczywiście, pamiętałem doskonale. Od tej pory nastąpiło przełamanie lodów między żołnierzami i mną. Przestali na mnie spoglądać spode łba i nie mówili mi już „ty". Powoli dowiedziałem się, że jest to pluton 24 Pułku Ułanów z Kraśnika, że wchodzą w skład 10 Brygady Kawalerii Motorowo-Pancernej
- 15 -
i od samego początku wojny są bez przerwy w akcji. Ostatnio brali udział w kilkudniowych walkach w okolicy Gródka Jagiellońskiego i bardzo się dali we znaki Niemcom. Dopiero wczoraj oderwali się od nieprzyjaciela. Na sąsiednim wozie wiozą sześciu jeńców niemieckich, których wziął ich pluton. Miałem w tym pułku znajomego, kolegę z gimnazjum, był zawodowym oficerem. Spytałem więc: - Czy jest w waszym pułku porucznik Rakowski? - A jest! Dobry oficer. Z jego ręki zginęli pierwsi Niemcy. Wyjechał łazikiem na patrol i zasadził się na taki sam niemiecki patrol. Przypuścił ich na dwadzieścia kroków i wszystkich rozwalił, a do dowództwa przyprowadził niemieckiego łazika z jakimiś mapami i papierami. Został za to odznaczony. Nasze pogwarki przerwał alarm przeciwlotniczy. Niemcy nalatywali na drogę. Część żołnierzy kryła się w rowach, część ostrzeliwała się z cekaemów. Niemiec jakoś nie miał impetu i szybko odleciał. Marsz odbywał się coraz wolniej. Kolumny samochodów były rozrzucone w pewnych odległościach. Gdy czoło szwadronu czy pułku natrafiało na zator - spotykaliśmy różne jednostki, przeważnie drobne i pomieszane, jadące i idące w tym samym kierunku - to musiało się zatrzymywać. Posuwaliśmy się ciągle w kierunku południowym. Teren był coraz bardziej falisty, a na horyzoncie widać było wyraźnie łańcuchy górskie. Zwiedzałem kiedyś i podziwiałem te strony. Ale teraz trudno było zachwycać się pięknym krajobrazem. Nieodparcie cisnęło się pytanie: - Co dalej? O ile postawa i zachowanie się oraz dyscyplina żołnierzy 24 Pułku Ułanów musiała wzbudzać podziw każdego, kto się z nim zetknął, to stan luźnych grup żołnierskich, które mijaliśmy, był naprawdę zły. Podczas gdy ułani nie sprawiali wrażenia bardziej zmęczonych niż na dobrych manewrach, to ci inni nie byli już wojskiem, a raczej uciekinierami. Przeważnie bez broni, pomieszani ze sobą lotnicy, piechota, tabory, bez żadnego dowództwa, szli na własną rękę. Nie tylko, że urządzali między sobą burzliwe narady - czy iść na południe, czy wracać na północ, czy rozchodzić się do domów, ale gdy nasza kolumna się zatrzymywała, podchodzili do samochodów i wciągali w swoje dyskusje ułanów. Chwilami wywoływało to ostre scysje między nimi. W końcu przyszedł rozkaz, żeby tych maruderów nie dopuszczać w pobliże. Nim zaczęło się ściemniać, wjechaliśmy w góry. Czasami kolumna szła wąwozem, a po obu stronach widać było strome zbocza, pokryte lasem. Samochody posuwały się coraz wolniej. Przystanki były coraz częstsze. Las szumiał. Na horyzoncie widać było łuny. Zauważyłem, że żołnierze na naszym wozie nie są już tacy flegmatyczni jak w ciągu dnia. Wyczuwało się zdenerwowanie. Prawie na każdym postoju ktoś podchodził do ułanów i szeptał. Widać było grupki pieszych kręcące się koło samochodów. Wreszcie rozpoczęła się dyskusja między naszymi żołnierzami. Zaczęli mówić o tym, że mamy przekroczyć granicę węgierską. Ktoś im naopowiadał, że Węgrzy po rozbrojeniu żołnierzy będą ich przebierać w więzienne ubrania i przez dwa lata zmuszać do pracy przy budowie dróg. Któryś powiedział: - To nas wyprowadzają za granicę, a tam Warszawa się jeszcze broni! - Inny: - To ja mam iść robić na Węgrów, a moja kobita z dziećmi sama zostanie? Rozmowy te miały jednak ton umiarkowany. Pomimo wszystko ułanom w głowie nie mogło się pomieścić, że można samowolnie opuścić szeregi. W miarę upływających godzin sytuacja stawała się coraz bardziej naprężona. Ciszę nocną, poza warkotem motorów, co chwilę przerywały jakieś krzyki, pojedyncze wystrzały, wołania. Wszystko to, pogłębione echem górskim, powiększało ponury i złowrogi nastrój. Czułem się jak w gorączce. Chwilami zdawało mi się, i chciałem w to wierzyć, że jestem w malignie lub że to wszystko jest tylko złym snem. Zrobiło mi się zimno. Jeden z ułanów widząc, że mam dreszcze i nie mam płaszcza dał mi kilka koców, którymi się okręciłem. Zrobiło mi się cieplej. Chwilami drzemałem. Kiedy się zaczęło rozwidniać, zobaczyłem charakterystyczny krajobraz wysokich Karpat. Kolumna wciąż posuwała się. W naszym samochodzie ilość żołnierzy zmniejszyła się z pięciu do trzech. W nocy, gdy reszta spała, zeszli i nie wrócili. Pozostałym było już na pewno wiadomo, że przejedziemy granicę. Mieli twarze ponure i jakby zapuchnięte. Dowiedziałem się, że jeńców na sąsiednim wozie już nie ma. O godzinie 6 rano wjechaliśmy na szeroką drogę, biegnącą wzdłuż głębokiego parowu. Wóz się zatrzymał. O jakieś dwadzieścia kroków od nas leżał plecami do góry trup policjanta w czarnym hełmie, za nim w głębi polanki stały kolumny malutkich czołgów zwanych „tekami" 6. Na przodzie po 6 Nazwa pochodzi od pierwszej litery nazwiska konstruktora tych czołgów - inż. Trzeciaka i pierwszej litery słowa „konstruktor" (Trzeciak, konstruktor, stąd skrót TK i popularna nazwa „teki").
- 16 -
stronie prawej widać było długi drewniany most na wysokich palach, a po drugiej stronie mostu budkę i grupę żołnierzy węgierskich. Była to Przełęcz Tatarska. Przez most na stronę węgierską przechodziła artyleria. Czekaliśmy na swoją kolej. Przejechałem granicę o godzinie 7,15 rano, 19 września.
Rozdział II. PRZEJŚCIE NA WĘGRY. Po przejechaniu mostu granicznego mijaliśmy wioski, osady i miasteczka. Wszędzie na skraju szosy widzieliśmy miejscowych ludzi. Stali i przyglądali się przemarszowi naszej kolumny. Niektórzy wołali: - Eljen Lengyel 7, ale większość patrzyła na nas z przerażeniem i wyraźnymi objawami współczucia. Gdy czasami wóz zwalniał na ulicach miasteczka, podbiegali mężczyźni i kobiety, wręczali nam paczki papierosów i starali się okazab życzliwość i sympatię. Po południu wjechaliśmy na olbrzymią polanę. Stały tu we wzorowym porządku, szeregami, samochody, motocykle, działa. W lewo od drogi widać było w podobnym szyku jakąś dużą, nie mniejszą, sądząc na oko, niż poprzednia, jednostkę. Pierwsze zgrupowanie - to 10 Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej, drugie - 11 Zmotoryzowany Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej. Pluton, z którym przyjechałem, wjechał na miejsce widocznie z góry dla niego przeznaczone. Wysiadłem z samochodu. Plutonowy Majewski podszedł do mnie: - Jesteśmy w brygadzie, zdaje się, że będziemy mieli tu postój na noc. Dobrze by było, gdyby pan się zgłosił do naszego lekarza i załatwił z nim sprawę przydziału do brygady. Poszedłem w kierunku miejsca, gdzie stały ambulanse oznaczone czerwonym krzyżem. Okazało się jednak, że lekarza nie ma. Poszedł na odprawę. W ciągu dotychczasowych dziesięciu dni mojej służby w wojsku zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że nie miałem żadnego ściśle określonego obowiązku i że nikt się o mnie nie troszczył ani mną nie interesował. Gdy więc teraz znalazłem się na obcej ziemi z obcą jednostką, nie poczułem się tak bardzo zagubiony. Przeciwnie, po raz pierwszy od wybuchu wojny znalazłem się w oddziale wojskowym, który zaimponował mi porządkiem, dyscypliną i w którym wszyscy stanowili zgraną całość. Zapragnąłem gorąco, by mnie przyjęli do swego grona. Liczyłem na to, że lekarz pułkowy mi pomoże. Niestety, nie mogłem doczekać się jego powrotu. Tymczasem zaczęło się ściemniać. Sanitariusze, którzy wiedzieli, że jestem lekarzem i że czekam na ich lekarza, zaproponowali mi, żebym poszedł z nimi do kuchni po kolację. Oczywiście, byłem znowu bez menażki i łyżki, bo wszystkie moje rzeczy pozostały w chlebaku między Stanisławowem a Niżniowem. Wreszcie, któryś z sanitariuszy przyniósł menażkę i powędrowałem z nimi. Podeszliśmy do kuchni. Od razu natrafiliśmy na nieprzyjemną scenę. Żołnierze brygady, wszyscy dobrze wyglądający, porządnie i jednolicie umundurowani, we wzorowym porządku podchodzili z menażkami i otrzymywali smakowicie pachnący gulasz, a dookoła popychali się z różnymi wyciągniętymi naczyniami i wołali o jedzenie różnorodnie ubrani żołnierze z innych formacji. Wachmistrz stał powyżej kotła na samochodzie i wygrażał im pięścią, nakazując kucharzom, którzy chochlami nakładali ułanom gulasz: - Tylko, żebyście się z piechoty itd. itd. Byłem w furażerce i owijaczach, zrobiło mi się nieprzyjemnie i pozostałem w tyle. Widząc to, jeden z sanitariuszy wziął ode mnie menażkę, podszedł do wachmistrza i coś mu zameldował. Ten popatrzył w moim kierunku, kiwnął głową i dzięki takiemu biegowi wypadków nie poszedłem głodny spać. Wróciliśmy do wozów sanitarnych. Część żołnierzy zaczęła się lokować w samochodach do snu. Mnie wynieśli nosze, które ustawiłem sobie na trawie koło samochodu, przykryłem się po Wróciliśmy do wozów sanitarnych. Część żołnierzy zaczęła się lokować w samochodach do snu. Mnie wynieśli nosze, które ustawiłem sobie na trawie koło samochodu, przykryłem się pożyczonym kocem i mając nad sobą niebo, na którym migotały gwiazdy, zasnąłem. Rano obudził mnie deszcz. Było już zupełnie widno. Koło samochodów krzątali się żołnierze. Na skraju doliny (miejscowość nazywała się Raho) widać było zarośla i słychać szum przepływającego potoku górskiego. Poszedłem w tym kierunku. Była to szeroko rozlana, o porywistym nurcie w głównym korycie, górska rzeczka. Skacząc z jednego głazu na drugi, a były one rozsiane na dużej przestrzeni, wyszukałem odpowiednie miejsce i wykąpałem się. Kąpiel, choć lodowato zimna i bez mydła; bardzo mi pomogła. Kiedy się ubrałem, poczułem się rześki i zrobiło mi się ciepło. Wróciłem do sanitarek. Odszukałem lekarza, który w bardzo uprzejmy sposób odmówił mi pomocy, tłumacząc, że nie ma prawa dysponować przydziałami i że tutaj mógłby jedynie decydować szef 7 Niech żyją Polacy.
- 17 -
sanitarny brygady. Wobec tego ładnie mu zasalutowałem i poszedłem dalej. Po drodze zastanawiałem się, dokąd iść i co dalej robić. Na szczęście przypomniałem sobie kolegę z gimnazjum, porucznika Rakowskiego. Udałem się więc na jego poszukiwanie. Stosunkowo szybko go znalazłem. Serdecznie się ze mną przywitał. Gdy mu powiedziałem o co chodzi, bardzo się zafrasował. - To będzie bardzo trudne, ale może uda się - powiedział. Poszedłem za nim między kolumnami różnych pojazdów. W pewnym miejscu między szeregami wozów i działek była prostokątna wolna przestrzeń. Stała tam grupka oficerów, widocznie wyższych stopniem, bo inni oficerowie i szeregowi podchodząc do nich bardzo służbiście się wyprężali. Rakowski kazał mi poczekać, a sam udał się w ich kierunku. Podszedł do jednego z nich i widziałem, jak się melduje. Potem ten wyższy oficer zaczął o coś wypytywać, wziął go pod rękę i przechadzał się z nim tam i z powrotem, to zbliżając się do mnie, to oddalając. Gdy podchodzili bliżej, słyszałem urywki rozmowy. Wkrótce zorientowałem się, że odmawia prośbie porucznika Rakowskiego. W pewnym momencie wyraźnie słyszałem jak mówił: - Widzi pan, jak wyglądają inne formacje, a jak wygląda nasza, pomimo że cały czas byliśmy w walce lub w marszu. Jeżeli tak jest, to tylko dlatego, że mamy wysoką dyscyplinę i stanowimy jedną zwartą całość. Gdy zaczniemy tutaj, w obcym kraju, przyjmować obcych nam ludzi, będzie to miało jak najgorsze następstwa dla dalszych losów naszej brygady. Po kilku minutach Rakowski wrócił. Widziałem, że był szczerze zmartwiony. Chcąc mu ułatwić sytuację powiedziałem: - Słyszałem z daleka, że twój dowódca odmawia. Trudno, jakoś sobie będę musiał dać radę. Za jego radą udałem się do stojącego obok „Daplu" 8. Szybko się dopytałem o punkt opatrunkowy. Po chwili zobaczyłem karetkę sanitarną, obok niej żołnierzy. Podszedłem i zapytałem o lekarza. Żołnierz odwrócił się, przez uchylone drzwi zajrzał do środka i zawołał: - Panie podchorąży, tu ktoś do pana. - W chwilę później z sanitarki wyszedł sierżant podchorąży. Przedstawiłem mu się i z kolei usłyszałem, że nazywa się Zaorski. Powiedziałem mu o co chodzi. Wysłuchał mnie i odparł: - Niech kolega się nie martwi. Sądzę, że dowódca się zgodzi, aby pan do nas doszlusował. Mamy przeszło tysiąc stu ludzi. Ja jestem sam, a są chorzy i trochę rannych. Poszliśmy w kierunku dowództwa. W grupie oficerów siedział major, szczupły brunet, w mundurze prawie że wytwornym. Pozostałem nieco w tyle, podczas gdy doktor Zaorski podszedł do niego i zameldował, że przyprowadza lekarza, który pragnąłby dołączyć do dywizjonu. Powiedział poza tym, że wydaje mu się celowe powiększenie liczby lekarzy w dywizjonie. Major wysłuchał, wstał, podszedł do mnie, zadał mi kilka pytań dotyczących mojego przydziału, stażu lekarskiego i specjalności. Zauważyłem, że ma sposób bycia, że tak powiem, cywilnego inteligenta. Nie dostrzegłem w jego mowie tego urywanego, jakby skandowanego tonu, graniczącego z brutalną autorytatywnością, tak charakterystycznego dla naszych zawodowych oficerów. Uśmiechnął się i powiedział: - To w takim razie bardzo dobrze się składa. Przyjmuję pana do dywizjonu. Będzie pan współpracował z doktorem Zaorskim, który jako nasz stary lekarz i starszy stopniem od pana, będzie pańskim bezpośrednim przełożonym. Doktor Zaorski zabrał mnie do punktu opatrunkowego. Zwołał sanitariuszy, przedstawił mnie jako nowego lekarza, a potem poczęstował śniadaniem. Pomimo ciężkiej i tragicznej sytuacji ogólnej, odczułem zadowolenie. Skończyło się moje błądzenie, otrzymałem przydział. Żołnierz, który w czasie wojny straci kontakt ze swoją jednostką, czuje się jak pies bez pana. O świcie, 21 września, dywizjon wymaszerował. Po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się w miejscowości, której nazwy nie pamiętam. Na postoju samochody i inne pojazdy ustawiono w normalnym szyku. Koło dowództwa kręciło się kilku * węgierskich oficerów. Odbywały się jakieś narady. Po chwilowym odprężeniu, jakie nastąpiło po przekroczeniu granicy - może to zresztą trudno nazwać odprężeniem, była to raczej zmiana trybu życia, no i żołnierze po prostu mogli się wyspać dało się wyczuć jakieś podenerwowanie. Po godzinie zrozumiałem. Zarządzono zbiórkę w bateriach i podano wszystkim do wiadomości, że według ustalonego porządku, bateriami mają zdawać broń i amunicję. Chodziło o karabiny, karabiny maszynowe, pistolety i granaty oraz bagnety. Tylko oficerowie 8 Dywizjon artylerii przeciwlotniczej.
- 18 -
zatrzymywali pistolety. Na placu zbiórki wyznaczono miejsce, dookoła którego stała grupa wojskowych węgierskich i kilku naszych oficerów. Poszczególne działony podchodziły i rzucały broń na stos, który stopniowo rósł do wielkości hałdy. Odbywało się to wśród ponurego milczenia. Niektórzy żołnierze mieli łzy w oczach i przed rzuceniem karabinu uderzali nim w ten sposób, że go przełamywali. Twarze oficerów zarówno polskich, jak i węgierskich wyrażały zmieszanie i gorycz. Pomimo nieprzyjemnej roli, jaką Węgrzy w takiej sytuacji musieli odgrywać, ich zachowanie, w którym wyczuwało się jakąś specyficzną delikatność, było zachowaniem się przyjaciół. Wszystko to trwało dosyć długo. W niektórych bateriach żołnierze byli początkowo tak wzburzeni, że dopiero perswazje oficerów i tłumaczenie przepisów dotyczących oddziałów internowanych na terenie państwa neutralnego zdołały przywrócić porządek. Na noc wyruszyliśmy w dalszy marsz. Przedtem przemundurowano mnie na artylerzystę. Otrzymałem lepiej skrojony mundur, juchtowe buty z cholewami, zwane „saperkami", porządny płaszcz i czapkę polową. Nad ranem przybyliśmy do miejscowości Berekshaz. Po śniadaniu odbyła się msza polowa. Gdy nastąpił moment śpiewania Boże coś Polskę i gdy rozległy się słowa zwrotki „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie", to głos przeszło tysiąca śpiewających żołnierzy załamał się i dał się słyszeć szloch i płacz. Był to jedyny moment w życiu, kiedy widziałem tak wielu mężczyzn płaczących jak dzieci. Po południu zarządzono zbiórkę. Okazało się, że dywizjon ma zdawać działa. I znowu wykonano ten akt rozbrajania w sposób jak gdyby wstydliwy, a jednocześnie jak najbardziej zaoszczędzający dumę żołnierską. Węgrzy gdzieś zniknęli, a nasi kierowcy pod kierunkiem swoich dowódców odprowadzali do pobliskiej miejscowości ciągniki z działami. Za każdą taką kolumną szedł samochód transportowy, który kierowców ciągników odwoził na miejsce postoju. Z ciężkim sercem kładliśmy się spać. Nocowaliśmy na wozach i w sąsiednich zabudowaniach opróżnionego dla nas folwarku. O świcie wymarsz. Około południa przybyliśmy w okolice dużego miasta. Był to Munkacz. I tutaj nastąpił ostatni akt rozbrojenia. Zdawaliśmy cały sprzęt mechaniczny. Trwało to do późnego popołudnia. Po ukończeniu zdawania dywizjon odmaszerował po raz pierwszy piechotą do pobliskiej stacji kolejowej, gdzie czekali już wyznaczeni nasi oficerowie i podoficerowie i kolejno umieszczali nadchodzące pododdziały w przeznaczonych dla nich wagonach. Mnie wypadło miejsce, wraz z całą obsadą punktu opatrunkowego, w wagonie osobowym III klasy. Nie byliśmy stłoczeni. Miejsca było dosyć. Podlegaliśmy normalnemu porządkowi i dyscyplinie tak, jak gdybyśmy znajdowali się we własnym kraju. Pociąg ruszył po zapadnięciu zmroku. Nie znam rozmów i umów dowództwa dywizjonu z wojskowymi władzami węgierskimi i dlatego piszę tylko to, co widziałem własnymi oczami, jadąc w szarej masie żołnierskiej. Węgrów, poza obsługą kolejową, która zresztą nie wtrącała się do nas, nie widzieliśmy. O godzinie dziewiątej rano zajechaliśmy na dużą stację. Pociąg zatrzymał się w pobliżu głównego budynku. Wychodziliśmy z wagonów i myli się pod dużą pompą kolejową. Żadnej warty węgierskiej w pobliżu ani na peronach nie było widać. Po mniej więcej godzinie wzdłuż wagonów zaczęli przechodzić podoficerowie służbowi i zapowiadać, że oddziałami w szyku pójdziemy na śniadanie. Z daleka już widziałem, jak niektóre baterie dwójkami szły w kierunku głównego peronu i znikały w drzwiach budynku stacyjnego. Po pewnym czasie i u nas zrobiono zbiórkę. Podszedł podoficer służbowy i zaczął nas prowadzić. Wtedy dopiero zwróciliśmy uwagę, że wszędzie na dachach budynków stacyjnych, dyskretnie schowane za załamkami murów, stoją karabiny maszynowe skierowane na perony, a przy nich leżą żołnierze. W chwilę potem weszliśmy przez duże oszklone drzwi do olbrzymiej sali dworca. Cała była zastawiona stolikami, dookoła których stały krzesła. Wszystkie stoliki były nakryte czystymi, białymi obrusami. Na stołach stały olbrzymie półmiski, na których piętrzyły się kanapki z wędlinami i serami. Kiedy usiedliśmy przy wolnym stoliku, podeszły do nas dwie panie i jedna łamaną polszczyzną, a druga po niemiecku wypytywały się, co wolimy: kawę, herbatę czy czekoladę. Sposób ich odnoszenia się do nas przypominał zachowanie się matek lub sióstr w stosunku do własnych synów lub braci wracających z wojny. Nikt nam nie mówił, a od razu wszyscy poznaliśmy, że jest to przyjęcie zgotowane nam przez ludność Miskolcza. Panie, które usługiwały, robiły to w sposób niesłychanie serdeczny i były wyraźnie wzruszone. Zachowywały się przy tym tak, że nikt z nas nie odczuł tego przyjęcia jako darowizny z ich strony. Postój nasz na dworcu w Miskolczu potrwał jeszcze z godzinę, po czym odjechaliśmy. Tego samego dnia przybyliśmy na małą stacyjkę, skąd zaprowadzono nas do osady położonej między wzgórzami. Osada nazywała się Barcika - Sejokazinc. Ze stacji przemaszerowaliśmy drogą wysypaną żwirem i pyłem węglowym poprzez osadę do
- 19 -
zabudowań, które były budynkami i urządzeniami nieczynnej kopalni węgla. Zanim zaprowadzono nas na miejsce zakwaterowania, ściemniło się. Pierwszy nocleg wypadł mi w długiej hali, gdzie na słomie rozłożonej na cementowej posadzce pomieściła się cała bateria dowodzenia. Nauczony doświadczeniem rozebrałem się i używając munduru jako prześcieradła okręciłem się płaszczem. Przekonałem się, że w ten sposób mniej się odczuwa zimno, niż gdy się śpi w ubraniu. Na drugi dzień nastąpiły pewne przesunięcia. Urządzono izbę chorych w jednym z budynków administracyjnych. Tam też przeniosłem się na kwaterę. Urządziliśmy ambulatorium. Przyjmowałem chorych. Było ich stosunkowo dużo. Pogoda zaczęła się psuć. Często padał deszcz. Góry dookoła doliny, w której znajdował się obóz, osłaniały nas od wiatrów, ale miejsce było bardzo wilgotne. Ludzie marzli i zaziębiali się. Poza tym mieliśmy wielu lekko rannych lub pokaleczonych. Ciężej rannych i poważnie chorych umieszczaliśmy w szpitalu w Miskolczu. Zbocza gór pokryte były winnicami, z których mogliśmy korzystać do woli. Nie byliśmy przyzwyczajeni do spożywania winogron w takiej ilości. Powodowało to nadmierną diurezę9 u naszych żołnierzy, którzy zaniepokojeni tym, masowo zgłaszali się do lekarza, uważając ten objaw za chorobę nerek. Węgrzy w dyskretny sposób otoczyli obóz swoimi placówkami. Wewnątrz umieścili swoje ambulatorium dentystyczne oraz zorganizowali pocztę. Przy polskiej komendzie obozu znajdowało się biuro węgierskiej komendy. W miarę upływu dni i normalizowania się życia obozowego gasło napięcie nerwowe, wywołane przejściem granicy i ostatnimi przeżyciami. W rezultacie dała się zauważyć ogólna depresja i załamanie. Część ludzi, zresztą początkowo nieznaczna, zaczęła znikać. Nie było to trudne. Wyjścia z obozu nie strzeżono ściśle.-Nie otaczały go żadne ogrodzenia ani druty. Oficerowie i podchorążowie mieszkali w osobnym baraku. Któregoś popołudnia z kilkoma podchorążymi wybrałem się na zwiedzanie osady. Kiedy przeszliśmy kilka, nieciekawych zresztą i brudnych uliczek, podeszli do nas dwaj cywile i łamaną niemczyzną zaprosili na podwieczorek do ładnej, parterowej willi. Okazało się, że to było mieszkanie miejscowego lekarza i jego rodziny. Przyjęto nas bardzo serdecznie. Z początku czuliśmy się zażenowani. Jednak po rozmowie prowadzonej częściowo po niemiecku, częściowo po francusku, a poza tym na migi, gościnność Węgrów kazała nam zapomnieć chwilowo o naszym położeniu. Skończyło się na tym, że zjedliśmy obiad, potem podwieczorek, w międzyczasie wykąpałem się w prawdziwej łazience i wreszcie z trudem wyrwaliśmy się już po kolacji, późną nocą, odprowadzani przez gospodarzy i zapraszani do jak najczęstszych odwiedzin. W ciągu pierwszych nocy pobytu w obozie spałem na cementowej podłodze i nabawiłem się bardzo nieprzyjemnych bólów reumatycznych w obu kolanach i lewym barku. Doszło do tego, że gdy siedziałem na ławce, nie mogłem wstać bez podparcia się rękami lub bez czyjejś pomocy. W nocy bóle tak się nasilały, że pomimo zmęczenia, nie mogłem zasnąć do białego dnia. Z powodu mojej skromnej osoby komenda węgierska miała przez cały czas dużo zmartwienia. Wiele razy byłem do nich wzywany w celu ustalenia mojej pozycji w ich rejestrach. Wynikło to stąd, że Węgrzy zaczęli naszemu wojsku wypłacać żołd. Z wypłacaniem żołdu oficerom i szeregowym nie mieli kłopotu, bo robili to według swoich norm, na podstawie listy dostarczonej przez polską komendę obozu. Sprawa wyjaśnienia sytuacji podchorążych była dla nich trudniejsza, ale po kilku dniach jakoś się z tym uporali. Natomiast mnie zarejestrowali jako lekarza dywizjonu, bo doktor Zaorski zniknął. Tymczasem nie pasował im mój stopień starszego szeregowca. Wreszcie, gdy się dowiedzieli, że nie jestem nawet podchorążym, zaczęli się naprawdę martwić. Wielokrotnie byłem wzywany do ich komendy razem z tłumaczem. Sprowadzili nawet specjalną komisję z Miskolcza i naprawdę chcieli dla mnie jak najlepiej, ale nie mieli na to pokrycia w swoich przepisach. W rezultacie nie otrzymałem ani żołdu podchorążego, ani szeregowca. Miałem trochę polskich pieniędzy, ale tych już nie przyjmowano. Tak więc papierosy paliłem tylko wtedy, gdy mnie ktoś poczęstował. Węgrzy pilnujący obozu patrzyli na ogół przez palce na ucieczki naszych ludzi, dopóki nie stały się one zbyt masowe. Po obozie rozeszła się wieść, że Sikorski formuje we Francji armię polską. Dowództwo polskie popierało ucieczki z obozu, gdy miały one na celu przedostanie się do Budapesztu, a następnie do Francji. Natomiast ucieczki planowane z myślą o powrocie do kraju były bardzo źle widziane i uważane po prostu za zdradę. Pewnego dnia żandarmeria wojskowa, węgierska, przyprowadziła pod bagnetami dwóch naszych żołnierzy złapanych na przekradaniu się przez granicę do Polski. Przyprowadzono ich przed budynek komendy. Dookoła zebrał się tłum naszych, niezbyt życzliwie nastrojony do zbiegów. Po kilku 9 Oddawanie moczu.
- 20 -
minutach wyszedł kapitan węgierski, odebrał meldunek od żandarmów, przyjrzał się zbiegom, którzy bardzo nędznie wyglądali, i pierwszą rzeczą, o jaką zaczął się dopytywać przez tłumacza, było - czy nie są głodni i chorzy. Nie mieliśmy żadnych oficjalnych wiadomości na temat sytuacji w kraju, poza różnymi pogłoskami. Jedynymi dostępnymi dla nas pismami były niemieckie gazety, które kupowaliśmy w osadzie. Lektura tych gazet należała do przyjemności i atrakcji, nie z powodu wiadomości, jakie tam można było wyczytać, ale ze względu na olbrzymią ilość nekrologów, które zajmowały nieraz połowę gazety, i w każdym z nich rodzina opłakiwała jakiegoś Hansa czy Fryca, który za Fiihrera i Vaterland poległ w Polsce. Na początku października przyjechał na inspekcję obozu generał węgierski. Dywizjon ustawiono na zbiórce. Generał przywitał się z naszymi oficerami, odebrał raport, a potem robił inspekcję baraków. Do oficerów zwracał się przez „ty". Podobno w armii węgierskiej istnieje taki zwyczaj, że starszy stopniem do młodszego mówi „ty". Był to dowódca okręgu wojskowego, na terenie którego znajdował się nasz obóz. Ta pierwsza wizytacja minęła spokojnie. Ale 10 października przybył ponownie i wydał jakieś rozkazy obostrzające regulamin obozowy. Miał pretensje do oficerów, że źle utrzymują dyscyplinę i że za dużo ludzi ucieka. Nakazał codzienne robienie zbiórek i liczenie żołnierzy. Robił złośliwe wymówki naszemu dowódcy, majorowi Eminowiczowi. Nie wiem dokładnie o co chodziło, dowiedziałem się jednak od znajomych oficerów węgierskich, że byli oburzeni zachowaniem się swojego generała. Zdziwiłem się nawet słysząc z ich ust obraźliwe przekleństwa pod jego adresem. Jeden z nich bez ogródek starał się wytłumaczyć, że nie należy utożsamiać zachowania się generała ze stosunkiem węgierskiego korpusu oficerskiego, bo generał tylko dlatego tak się odnosi do Polaków, ponieważ nie jest prawdziwym Węgrem. Nie wiem, ile w tym wszystkim było prawdy, niemniej zapamiętałem te wydarzenia jako charakterystyczne dla nastrojów, którym zarówno my, jak i Węgrzy podlegaliśmy w tamtym okresie. Od czasu tej inspekcji zaczęto mówić o przeniesieniu naszego dywizjonu do innego obozu. Nastąpiło to 14 października. W dniu tym zjawił się znowu generał ze swoją świtą i nie wiem, czy na jego życzenie, czy na skutek jakichś centralnych zarządzeń, oddzielano od wojska starszych oficerów. W ciągu paru godzin pożegnali się oni z dywizjonem, spakowali rzeczy i wyjechali samochodami ciężarowymi do obozu specjalnego. Dowódca dywizjonu, major Eminowicz jeszcze rano przed swoim odjazdem zdał dowództwo porucznikowi Żabczyńskiemu, który był teraz u nas najstarszym oficerem. Oprócz niego zostali sami podporucznicy. Dywizjon pod dowództwem porucznika i podporuczników ustawiano w kolumnę i pod eskortą Węgrów pomaszerowaliśmy piaszczystą drogą w nieznanym kierunku. Co się stało z żołnierzami i oficerami nie należącymi do dywizjonu, nie wiem, ale mam wrażenie, że obóz w Barcice po naszym wyjściu został zlikwidowany.
Rozdział III. FÖLSEHANGONY. Po kilku godzinach marszu doszliśmy do wioski, w której zobaczyliśmy przy szosie zabudowania szkoły z budynkami gospodarczymi. Cały dosyć rozległy teren, otaczający je, ogrodzono gęstą siatką drutu kolczastego. Przed drutem stały węgierskie warty, za drutami widać było nieliczne postacie polskich żołnierzy, przeważnie w mundurach lotników i piechoty. Nasza kolumna zatrzymała się na szosie. Do obozu wchodziło się z ulicy przez główny budynek frontowy. Tędy zaczęto wprowadzać poszczególne baterie na wewnętrzny dziedziniec, skąd rozprowadzano je do budynków i baraków, stojących w głębi. W głównym budynku na parterze mieściła się polska i węgierska komenda obozu wraz z węgierską wartownią, a także ambulatorium i izba chorych. Na pierwszym piętrze umieszczono jedną z baterii. Mnie wezwał porucznik Żabczyński i zawiadomił, że oficerowie i ja będziemy zakwaterowani u chłopów, ale nie wolno nam się ze wsi wydalać. Wieś nazywała się Fölsehangony. Zrobiło się ciemno. Wyszukanie kwater odłożono na dzień następny. Między oficerami, którzy znajdowali się w obozie przed przybyciem dywizjonu, był lekarz major Hryniewiecki. Starszy człowiek, internista z Warszawy, zmobilizowany na początku wojny do szpitala w Brześciu. Doktor Hryniewiecki od razu odszukał mnie i zabrał na swoją kwaterę we wsi. Dał mi kolację i przygotował posłanie w swoim pokoju na dużej staroświeckiej kanapie. Zmęczony całodziennym marszem zasnąłem po raz pierwszy od kilku tygodni na pościeli przykryty grubą pierzyną. Następnego dnia - było to 15 października - zaczęło się organizowanie nowego życia w dywizjonie.
- 21 -
Poza majorem Hryniewieckim zastaliśmy w obozie jeszcze kilku oficerów. Byli to rezerwiści z piechoty. Najstarszy z nich miał stopień porucznika, pozostali byli podporucznikami. Po wspólnej naradzie wyłoniła się kwestia, kto ma być polskim komendantem obozu. Porucznik piechoty, wyglądał na starszego wiekiem, mógł mieć około czterdziestu pięciu lat, oświadczył, że on powinien być komendantem, bo w myśl regulaminu, w takim wypadku dowództwo obejmie najstarszy stopniem oficer liniowy, a jeżeli w tym samym stopniu jest kilku oficerów, to prawo pierwszeństwa przysługuje oficerowi piechoty. Na to porucznik Żabczyński zapytał go, z którego roku jest jego starszeństwo stopnia. Awans Żabczyńskiego do stopnia porucznika był o kilka lat wcześniejszy. Wobec powyższego, zgodnie z regulaminem, komendantem obozu został porucznik Aleksander Żabczyński. Okazało się to bardzo szczęśliwe. W obozie zastaliśmy grupę około dwustu żołnierzy różnych broni i służb, zupełnie nie zorganizowanych i niezdyscyplinowanych, o czym wyraźnie świadczyły brudy i wtrącanie się Węgrów w każdy szczegół życia obozowego. Nasz dywizjon stanowił jednostkę jednolitą, liczącą obecnie około siedmiuset ludzi, dowodzonych przez oficerów i podoficerów znanych żołnierzom od czasu ich zmobilizowania. W rezultacie zapanował nasz porządek. Żołnierzy spoza dywizjonu podzielono na kompanie, plutony i drużyny, wyznaczono im dowódców, a porucznik piechoty został ich dowódcą bezpośrednim, z tym, że służbowo podlegał porucznikowi Żabczyńskiemu, jako komendantowi obozu. Izbę chorych i ambulatorium prowadził major Hryniewiecki. Była ona właściwie już całkiem dobrze zorganizowana, ale nie obliczona na taką dużą ilość ludzi, jaka obecnie znajdowała się w obozie. Ustalono więc, że naczelnym lekarzem obozu będzie doktor Hryniewiecki, a ja będę mu pomagał. Z sanitariuszy dywizjonu wybrałem kilku dla uzupełnienia dotychczasowej obsady ambulatorium i izby chorych. Oficerowie dywizjonu stanowili bardzo przyjemny zespół. Poza jednym podporucznikiem, który był zawodowym oficerem artylerii przeciwlotniczej, zresztą bardzo miłym chłopcem, byli to rezerwiści, przeważnie inżynierowie. Skład korpusu oficerskiego naszego dywizjonu w Fölsehangony przedstawiał się następująco: dowódca dywizjonu - porucznik Aleksander Żabczyński z zawodu znany aktor, dalej szli w kolejności starszeństwa - podporucznik Marczyński, zawsze bardzo poważny, z którego opinią wszyscy się liczyli, z zawodu inżynier; podporucznik Wacław Tarnowski - inżynier; podporucznik Jerzy Jeżewski młody prawnik z Warszawy; podporucznik Władysław Barański - inżynier chemik; podporucznik Teodor Chmieliński - inżynier chemik; podporucznik Husarski - student politechniki warszawskiej; podporucznik Jan Krępa - wspomniany już oficer służby stałej, i jeszcze jeden podporucznik rezerwy, z zawodu nauczyciel, bardzo miły człowiek. Był ranny pod Kutnem w głowę, przystał do nas w Barcice i jakoś, pomimo kontroli węgierskiej, przedostał się z nami do Fölsehangony. Do tej pory nie miał zagojonej rany. Cały czas go leczyłem. Przestał nosić bandaże dopiero po około dwóch miesiącach naszego pobytu w Fölsehangony. Niestety, nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Grupa podchorążych rezerwy, także inżynierów, w całości ulotniła się jeszcze w Barcice. Już od pierwszych dni doktor Hryniewiecki doszlusował do naszej grupy i bardzo szybko zżył się z nami. Był to bardzo miły i kochany staruszek, który opiekował się nami, i w ogóle żołnierzami, jak rodzony ojciec. Grupa oficerów piechoty trzymała się osobno. Pomimo zachęty i prób wciągnięcia ich do wspólnej pracy konspiracyjnej, mającej na celu ustalenie pewnych kanałów do przerzucania żołnierzy do Francji, oraz prób wciągnięcia ich do naszego, zresztą bardzo ograniczonego, życia towarzyskiego, woleli radzić sobie osobno. Nie znaczy to bynajmniej, że istniały między tymi dwiema grupami jakieś spory czy kłótnie. W zasadniczych sprawach pomagaliśmy sobie nawzajem, ale gdy po kilku próbach przekonaliśmy się, że wolą się trzymać osobno, postanowiliśmy nie narzucać się. Mnie zakwaterowano poza obozem na drugim końcu wsi, razem z Żabczyńskim. Rozkład naszych zajęć wyglądał następująco: Rano o siódmej szliśmy do obozu. Żabczyński odbierał raport od służbowych, a ja szedłem do izby chorych. Około godziny 13 zbieraliśmy się na obiad. Stołowaliśmy się rozmaicie. Czasami w obozie. Jakiś czas jadaliśmy obiady w najbliższej winiarni, gdzie w jednym z bocznych pokoi gospodarz przygotował dla nas dziewięć nakryć. Wychodziło to jednak za drogo, a poza tym właściciel knajpy był niezupełnie solidny i zaczął dawać coraz gorsze jedzenie, tak że po krótkim czasie zrezygnowaliśmy. Po obiedzie wracaliśmy do obozu. Ja dłużej lub krócej załatwiałem swoich chorych, zależnie od ich liczby. Po kolacji zbieraliśmy się u któregoś z nas na kwaterze. Wieczory były długie. Do czytania nie było nic. Nawiązanie jakichkolwiek kontaktów z naszymi władzami w Budapeszcie z początku wydawało się niemożliwe. Pozostawało więc rozmawianie, snucie różnych projektów, gra w brydża a stawianie pasjansów. Już w pierwszym tygodniu naszego pobytu w Fölsehangony odwiedziła obóz jakaś starsza pani, „węgierska hrabini" - jak mówili żołnierze. Obeszła cały obóz w towarzystwie porucznika Żabczyńskiego i węgierskiego komendanta i rozmawiała z żołnierzami. Wypytywała o ich potrzeby, o trudności nawiązania kontaktu z rodzinami w kraju itp. Wyjeżdżając zostawiła kilka pak z ciepłymi
- 22 -
swetrami i skarpetami dla żołnierzy, a co najważniejsze, ofiarowała dla obozu olbrzymi odbiornik radiowy. Żabczyński zainstalował aparat w budynku, gdzie była świetlica. Opiekę nad aparatem powierzono oficerowi oświatowemu. Bezpośrednio aparatem radiowym opiekował się kanonier Mikołajczyk, który jak mi się wydaje, był żołnierzem piechoty, w każdym razie nie należał do dywizjonu. Nasi artylerzyści nazywali go jednak kanonierem, prawdopodobnie w celu uhonorowania go względnie odróżnienia od żołnierzy mieszanych formacji starego obozu. Był to niemłody już, krępy człowiek, w cywilu rolnik i działacz ludowy z Poznańskiego. Mieszkał z jakimś strzelcem w mansardowym pokoiku nad świetlicą. Byłem tam kilka razy z Żabczyńskim, gdy umieszczono u nich radio. Zasadniczo zezwolenia na posiadanie radioaparatu obóz nie miał, jednak Węgrzy patrzyli przez palce na nasze poczynania. Do zadań Mikołajczyka należało łapanie polskich komunikatów z zagranicy i podawanie żołnierzom wiadomości w formie gazetki. Gazetka, czytana po kolacji codziennie o tej samej porze z ganku świetlicy, cieszyła się ogromnym powodzeniem. W wyniku znajomości zawartej z miejscowym wiejskim lekarzem udało się nam nawiązać kontakt z polskim konsulatem w Budapeszcie. Wszystko to było możliwe tylko dzięki żywiołowej wprost sympatii Węgrów do Polaków. Węgierska załoga obozu składała się z sześciu oficerów i około stu szeregowych. Obowiązywał regulamin normalnie przewidziany dla obozu internowanych, to znaczy mieliśmy siedzieć za drutami. Pierwszy wyłom zrobili Węgrzy, proponując oficerom kwaterę na wsi. Drugi, również Węgrzy - mianując mnie lekarzem węgierskiej załogi. Wprawdzie, oprócz wart dookoła samego obozu, ustawili placówkę z karabinem maszynowym na skrzyżowaniu dróg we wsi i przy wylocie na drogę prowadzącą do najbliższego miasteczka Ost, odległego od Fölsehangony o osiem 'kilometrów, ale patrzyli przez palce na nasze wałęsanie się. Zrozumiałe, że gdyby ktoś chciał jawnie łamać przepisy lub uciekać, gdy warta zatrzymywała, to zostałby zastrzelony. Wszyscy byliśmy żołnierzami i rozumieliśmy sytuację. Żabczyński wydał zarządzenia, aby bardziej lekkomyślni nie łamali regulaminu w sposób prowokacyjny, gdyż mogłoby to zmusić Węgrów do obostrzenia kontroli. Stosunek żołnierzy węgierskich do naszych może zobrazować następujący wypadek. Któregoś wieczoru wychodziłem z Żabczyńskim z obozu. Na schodach przed wejściem stała warta węgierska. W momencie gdy otworzyliśmy drzwi, usłyszałem jakieś zamieszanie i szarpaninę w ciemności, szczęk karabinu i przekleństwa w języku polskim i węgierskim. Żabczyński zaświecił latarkę elektryczną i w ostatniej chwili podbił karabin z bagnetem, którym Węgier chciał przebić naszego żołnierza. Na szczęście wybiegł w tej chwili służbowy oficer węgierski i zaprowadził wszystkich na wartownię. Po wyjaśnieniach okazało się, że nasz żołnierz przyczepił sobie na naramiennikach gwiazdki z papieru i chciał się prześliznąć na wieś. Gdy Węgrzy go zatrzymali, zaklął brzydko... po żołniersku. Język węgierski różni się, jako język ugrofiński, bardzo znacznie od wszystkich języków europejskich, ale popularne słowo na k... ma identyczne znaczenie w polskim i tak samo się wymawia. Kiedy nasz żołnierz zaklął w sposób wyrażający niedwuznaczną aluzję do matki, Węgier zrozumiał to jak k... Madziar. Wszyscy Węgrzy są bardzo wrażliwi na punkcie swojej godności narodowej. Gdy na wartowni wytłumaczono co znaczy po polsku użyty przez naszego rodaka zwrot, rozwścieczona twarz madziarskiego żołnierza rozjaśniła się, i z gestem wyrażającym: „nie wiedziałem, że chodziło o taką bagatelkę, przykro mi", wyciągnął rękę do naszego żołnierza. Wracając do naszych kontaktów z konsulatem - wioskowy lekarz węgierski wystarał się o cywilne ubranie dla podporucznika Marczyńskiego i w ścisłej tajemnicy zawiózł go swoim samochodem do Budapesztu. Tam w konsulacie Marczyński nawiązał stały kontakt, przy czym ustalono, że łącznikiem będzie węgierski lekarz z Fölsehangony. Uzgodniono, że stosownie do zapotrzebowań z Paryża, będą przerzucani najpierw piloci i mechanicy, potem dalmiercy z artylerii przeciwlotniczej a następnie inni, z tym, że oficerów nie może wyjeżdżać więcej niż zezwala na to normalnie obowiązująca w wojsku proporcja. Zażądano z konsulatu naszych aktualnych fotografii w cywilnych ubraniach i danych personalnych w celu ustalenia kolejności oraz drogi przerzutu, to jest, czy dalsza droga z Budapesztu za granicę będzie się mogła odbywać „legalnie", czyli za fałszywym paszportem, czy też ze względu na młody lub zbyt wojskowy wygląd uciekinier będzie musiał przechodzić zieloną granicę. Dyskretnie podano niektóre z tych wiadomości ogółowi żołnierzy, zakazując kategorycznie samowolnych ucieczek. Przedtem, w sposób równie dyskretny, zlikwidowano wśród żołnierzy komórkę hitlerowską, która przesyłała raporty do centralnych władz węgierskich i do konsulatu niemieckiego w Budapeszcie. Od chwili nawiązania kontaktów z konsulatem, w obozie zapanował zupełnie inny duch. Muszę tutaj podkreślić olbrzymią rolę porucznika Żabczyńskiego oraz wysokie morale po--zostałych oficerów. W stosunkowo ciężkich warunkach potrafili zyskać bezwzględne zaufanie żołnierzy i nie zawieść go. Zaprowadzili wzorową dyscyplinę, utrzymując przy tym jak najbardziej poprawne stosunki z władzami
- 23 -
węgierskimi. Każdy z oficerów i żołnierzy żył tylko myślą o ucieczce, jednak na jej kolejności nie zaważyły nigdy względy osobiste, a wyłącznie kolejność wyznaczona przez konsulat, według wytycznych z dowództwa naszej armii w Paryżu. O zasadach, jakie obowiązywały, może świadczyć śmieszna skądinąd sprawa mojej kurtki. Nie pobierałem wprawdzie poborów oficerskich, ale korzystałem z przywilejów jako lekarz dywizjonu. Kredyty na płaszcze cywilne konsulat przyznał dla szeregowych. Ponieważ sytuacja była nieco drażliwa, więc zaproponowałem, żeby mi nasz wojskowy krawiec uszył kurtkę z mojego polskiego koca wojskowego. Zdawałoby się, że to bagatelka, jednak wchodziła tu w grę sprawa stworzenia precedensu do niszczenia polskiej własności wojskowej. Porucznik Żabczyński dopiero wówczas wyraził zgodę, gdy obliczono z ołówkiem w ręku, że nie ma innego rozwiązania. Jednym z trudniejszych problemów było wykonanie fotografii. Należało to zrobić konspiracyjnie. W tym celu wystarano się o trzy cywilne koszule i trzy marynarki cywilne różnych rozmiarów. Jeden z żołnierzy, z zawodu fotograf, robił zdjęcia małym aparatem. Przebieranie się do fotografii odbywało się zawsze w tej samej izbie z oknem zwróconym na południe. Kilku żołnierzy kręciło się w okolicy i uważało, czy nie ma w pobliżu Węgrów, a w izbie stał w kolejce pluton obnażony do pasa. Każdy podchodząc do okna błyskawicznie wkładał koszulę, krawat i marynarkę. Żabczyński, który jak zwykle czuwał nad wszystkim, ustawiał go, poprawiał krawat, bo już odzwyczailiśmy się od noszenia tej ozdoby, a fotograf stojący na zewnątrz cykał zdjęcie przez okno. Na wszelki wypadek byłem na miejscu z dwoma sanitariuszami i strzykawkami, żeby w razie wsypy pozorować jakieś badanie lub szczepienie. W ten sposób w ciągu kilku dni wykonano zdjęcia około siedmiuset ludzi. Wywołaniem zajął się lekarz wioskowy. Już w pierwszej połowie listopada rozpoczęły się planowane ucieczki z obozu. Jako jeden z pierwszych wyjechał Stanisław Mikołajczyk, wezwany do Paryża specjalną depeszą. Którejś niedzieli byłem po południu z „Żabą" - bo tak nazywaliśmy Żabczyńskiego - w naszej kwaterze, gdy nagle otworzyły się drzwi i wszedł starszy, wysoki cywil w futrze i zapytał, czy tu mieszka polski komendant obozu. Oświadczył, że jest lekarzem dentystą z najbliższego miasteczka i spytał, czy nie mógłby być nam w czym pomocny. Ogromnie się ucieszyłem, bo nie mieliśmy dentysty, a do Miskolcza można było kierować tylko cięższe przypadki stomatologiczne i w ograniczonej zresztą ilości. Tymczasem wielu żołnierzy skarżyło się na bóle zębów i nie mogliśmy, jak dotąd, znaleźć rozwiązania tej sprawy. Dentysta z Ost podał swój adres i powiedział, że gotów jest codziennie przyjmować bezinteresownie pięciu naszych żołnierzy, a wszystkich oficerów i mnie zaprasza raz na zawsze do swojego domu i będzie się czuł obrażony, jeżeli się dowie, że ktoś z nas był w Ost i do niego nie wstąpił. Ponadto dodał, że już omówił z węgierskim komendantem obozu sprawę wychodzenia żołnierzy do Ost na leczenie zębów. Komendant węgierski zgodził się, by żołnierze wychodzili bez przepustek, a jedynie z polskim podoficerem służbowym i książką skierowań dentystycznych podpisaną przeze mnie. Podziękowaliśmy mu bardzo serdecznie i odprowadzili do samochodu. Po powrocie do pokoju Żabczyński walnął mnie w plecy, a potem zatańczył solo jakiś dziwny taniec indiański dookoła pokoju. Gdy się uspokoił, powiedział: - Czy ty rozumiesz, co to znaczy? Tu nie chodzi o zęby! Dotąd największą trudnością była sprawa dopasowywania ubrań cywilnych. Znaleźliśmy już Żyda w Ost, który po umówionej cenie będzie dostarczał hurtowo spodnie, buty, marynarki, koszule, czapki, płaszcze. Może to jednak robić tylko w pewnych godzinach. I teraz sprawę mam już rozwiązaną. Codziennie pięciu ludzi będzie szło do przymiarki. Już następnej niedzieli wybraliśmy się, po uzyskaniu zgody porucznika Szosza - tak nazywał się węgierski komendant obozu - z wizytą do węgierskiego dentysty. Ost było małym, dość brudnym miasteczkiem, posiadającym dużą fabrykę pracującą dla niemieckiego przemysłu wojennego. Właścicielami jej byli podobno Niemcy. Lekarz dentysta mieszkał w dużej willi w pobliżu fabryki i był jej lekarzem zakładowym. Posiadał przy tym własny gabinet dentystyczny, w którym przyjmował naszych żołnierzy. Zjawiliśmy się w pięciu. Cała rodzina, składająca się, poza dentystą, z jego żony z pochodzenia Czeszki, syna, studenta medycyny z Budapesztu, który był tej niedzieli w domu, i córki w wieku około szesnastu lat, przyjęła nas niezwykle serdecznie. Zdołali stworzyć taką atmosferę, że już po kwadransie czuliśmy się jak u starych przyjaciół. Do salonu podano wspaniałe wina węgierskie, a potem przenieśliśmy się do pokoju jadalnego, gdzie podano kolację, która po naszym obozowym pożywieniu była prawdziwie wystawną ucztą. Późnym wieczorem opuściliśmy Ost i dziewięciokilometrowy spacer do obozu upłynął nam bardzo szybko po pełnym wrażeń wieczorze. W ciągu następnych tygodni i miesięcy często bywaliśmy w tym domu, zawsze równie serdecznie i gościnnie przyjmowani. Po pewnym czasie Węgrzy zezwolili oficerom na odbywanie spacerów w najbliższym sąsiedztwie
- 24 -
Fölsehangony. Żołnierze zaś mogli wychodzić tak samo, ale w szyku marszowym i pod dowództwem oficera. W czasie tych spacerów z pobliskich wzgórz widzieliśmy na północy łańcuch Karpat, gdzie przebiegała granica polska. Oficerowie węgierscy, pomimo że pełnili obowiązki naszych aniołów stróżów, odnosili się do nas przyjaźnie i po koleżeńsku. Kilka razy zapraszali nas na wspólną kolację. W rezultacie musieliśmy się rewanżować i od czasu do czasu ich zapraszać. Stałe ucieczki naszych żołnierzy, systematycznie wysyłanych do Budapesztu w grupkach od trzech do dziesięciu osób, powodowały topnienie naszego internowanego wojska. Wywołało to w końcu burzę. Zjechała komisja z jakimś pułkownikiem i po całodziennych awanturach i pertraktacjach, w których zresztą ja nie brałem udziału, ustalono, że żołnierze będą dwa razy dziennie zwoływani na zbiórkę i liczeni. Liczyć mieli Węgrzy. Oczywiście w przewidywaniu takiej sytuacji, już na długo przedtem omówiono z żołnierzami środki zapobiegawcze, które polegały na robieniu zamieszania w czasie liczenia i umiejętnym wykorzystaniu żołnierzy przebywających tego dnia w izbie chorych. Gdy komisja zaczęła sama liczyć stan ludzi w obozie, to musiała powtarzać ten proceder osiem razy i za każdym razem wypadała inna liczba. W rezultacie już o zmroku pułkownik węgierski wpadł w szał. Tak pięknego bukietu przekleństw węgierskich nigdy dotąd nie słyszałem. ,.Żaba" wraz z innymi naszymi oficerami stał wyprężony na baczność i starał się robić jak najgłupszą minę. Węgierski komendant obozu, Szoisz stał wyprężony jak struna, na zmianę blady, to znów czerwony. Wreszcie pułkownik zmęczył się wymyślaniem i - jak mogłem zrozumieć z niektórych jego słów oraz gestów - powiedział Szoszowi, że jeżeli nie będzie ładu, to go wyciśnie jak cytrynę, jeszcze raz zaklął, wsiadł do samochodu i pojechał. Od tej pory liczenie odbywało się w sposób stale przez nas udoskonalany. Węgrzy starannie liczyli, a zespoły sprytniejszych kanonierów, których zadaniem było tak się przesuwać, żeby ich liczono dwa albo trzy razy, robiły to coraz sprawniej. Od czasu do czasu Żabczyński zgłaszał Węgrom pewną ilość nazwisk ludzi, którzy rzekomo samowolnie uciekli do Polski. W efekcie, gdy mieliśmy już około dwustu żołnierzy przerzuconych via Budapeszt do Francji, w buchalterii na placu zbiórki większych odchyleń nie było. Chwilami szczerze współczuliśmy poczciwemu porucznikowi Szoszowi, myśląc o tym, w jakiej sytuacji znajdzie się wobec swoich władz, gdy w obozie zostanie tylko mała garstka. Nadeszły święta. Urządziliśmy wspólną kolację wigilijną u doktora Hryniewieckiego. Przedtem chodziłem z Żabczyńskim po wszystkich jednostkach składać życzenia żołnierzom. Biedny „Żaba", jako komendant obozu i dowódca dywizjonu, nie mógł się wymówić od poczęstunku i wychylenia nieco alkoholu w każdej baterii. Chwiejąc się na nogach ledwo zdążył na kolację wigilijną do Hryniewieckiego. Ta pierwsza wigilia na obczyźnie, pomimo nastroju świątecznego i prób optymizmu, była raczej bolesna. Nie było wiadomo, co się dzieje w kraju, jaki jest los naszych najbliższych. Spośród naszego grona wiadomości otrzymał tylko Roman Husarski, z tragicznym opisem oblężenia Warszawy. Ja dostałem list od Zdzisława Prylińskiego 10, mojego przyjaciela z Warszawy. Żabczyński otrzymał okólną drogą wiadomości, że aktorzy, a między nimi i jego żona, pracują w kawiarniach jako kelnerzy. Wiedząc, że nie mam wiadomości od rodziny, z własnej inicjatywy napisał do pani Marii Żabczyńskiej z prośbą, aby dała znać moim rodzicom, co się ze mną dzieje. Jak się później przekonałem, była to jedna z dwóch wiadomości, jakie o mnie w czasie wojny do nich dotarły. Sytuacja ogólna była zła. Spodziewano się zajęcia Węgier przez wojska niemieckie. Z rozpaczą myśleliśmy, czy kiedyś szala zwycięstwa przechyli się na stronę aliantów. Na razie nic tego nie zapowiadało. Pierwszy dzień świąt spędziłem w Ost u lekarza węgierskiego. W czasie kolacji przyszło kilku starszych oficerów polskich, którzy przed kilkoma dniami przekroczyli granicę. Opowiadali straszne rzeczy o okupacji niemieckiej. Wkrótce po świętach dowiedziałem się, że zostałem wyznaczony przez konsulat do wyjazdu z podporucznikiem Chmielińskim i podporucznikiem Barańskim. Zacząłem się przygotowywać. Chociaż wyznaczono mnie do przejścia przez zieloną granicę, musiałem mieć paszport, tak na wszelki wypadek. Poza tym należało skompletować cywilne rzeczy. Udałem się do Ost do domu towarowego, który jak na takie miasteczko był bardzo duży. Kierownik domu był właśnie tym kupcem, który miał hurtową umowę na ekwipowanie cywilne naszych żołnierzy. Poprosił mnie do swej kancelarii, dał mi do zmierzenia kilka kompletów ubrań, jakieś czapki i brązowe półbuciki. Szybko zmierzyłem. Ubranie włożyłem pod mundur, czapkę i buty do chlebaka i wróciłem do obozu. Pod .koniec stycznia przyszła fala bardzo silnych mrozów. Pamiętam jak rano, rozcierając uszy, biegliśmy z Żabczyńskim przez wieś do obozu. Po drodze zatrzymywaliśmy się w trzech kolejno położonych szynkach dla rozgrzewki. Mróz dochodził do trzydziestu kilku stopni poniżej zera. 10 Zdzisław Pryliński, absolwent Politechniki Warszawskiej, został w kilka miesięcy później aresztowany przez Niemców i zamordowany w Palmirach, o czym dowiedziałem się dopiero po wojnie.
- 25 -
Dowiedziałem się, że razem ze mną ucieka największa grupa, jaka dotąd naraz opuściła obóz. Miała liczyć około czterdziestu osób. Żabczyński bardzo przeżywał naszą ucieczkę, ale jako dowódca miał opuścić obóz ostatni. Wątpił; czy w ogóle do tego dojdzie. Sytuacja była dla niego tym bardziej trudna, że w razie wykrycia naszej ucieczki można się było spodziewać represji ze strony władz węgierskich. Niemniej postanowiliśmy urządzić pożegnanie dla oficerów węgierskiej załogi, z tym oczywiście, że oni nie wiedzieli, że jest to przyjęcie pożegnalne. Odbyło się ono 28 stycznia w kwaterze doktora Hryniewieckiego. Upłynęło w bardzo serdecznej atmosferze. Węgrom wytłumaczono, że jest to święto dywizjonowe. Następnego dnia wieczorem mieliśmy we trzech, Chmieliński, Barański i ja, przebrać się w cywilne ubrania na naszej kwaterze i wyruszyć do Ost, gdzie trzeba było trafić na stację kolejową tuż przed północą, by zdążyć na pociąg do Budapesztu. Na stacji mieliśmy spotkać całą naszą grupę. Bilety kolejowe kupowali dla nas węgierscy cywile i mieli nam je wręczyć w ostatniej chwili. Ostatnią godzinę przed wyjściem ćwiczyliśmy pozdrowienia w języku węgierskim, na wypadek, gdyby na dziewięciokilometrowej trasie do Ost przyszło spotkać przechodniów. Mieszkańcy węgierskiej wsi mają zwyczaj pozdrawiać się przy spotkaniu. Złożyło się tak szczęśliwie, że nasi gospodarze Maryśka i Misza Szilagi, byli nieobecni. Wprawdzie oboje byli do nas i w ogóle dla sprawy polskiej bardzo serdecznie nastawieni, jednak dyscyplina, która nas obowiązywała, wykluczała wszelkie uczuciowe odchylenia. Jak mi potem opowiadał Żabczyński, Szilagi byli rzeczywiście rozżaleni, że wyjechaliśmy bez pożegnania się z nimi. Około godziny 21 przebraliśmy się. „Żaba" zrobił ostatni przegląd naszych cywilnych sylwetek, wyszedł na drogę sprawdzić, czy nikt obcy nie plącze się koło domu, potem uściskał nas i wyprawił. Po dwóch godzinach marszu, tak dobrze znaną nam trasą, znaleźliśmy się w Ost i potem bocznymi uliczkami dotarliśmy do stacji kolejowej. Uważnie się rozglądając, zauważyliśmy różne podejrzane typy w cyklistówkach, kręcące się w pobliżu stacji. Bez trudu poznaliśmy naszych współuciekinierów. W pewnym momencie podszedł ktoś do Barańskiego i podał bilety dla nas trzech, mówiąc, że mamy wyjść na peron dopiero wtedy, gdy będzie wjeżdżał pociąg, do przedziału wolno wsiadać po dwóch, najwyżej po trzech. Pociąg nadszedł. Wsiedliśmy. Ja i Chmieliński postawiliśmy kołnierze i udawaliśmy, że śpimy. W razie, gdyby konduktor lub ktoś z pasażerów zagadał, to mieliśmy udawać, że śpimy, a odpowiadać miał Barański, który najlepiej z nas trzech opanował język węgierski.
Rozdział IV. PRZEZ TRZY GRANICE. Bez większych przygód przybyliśmy nad ranem do Budapesztu. Olbrzymi dworzec. Po wyjściu na peron dwa szokujące widoki. Pierwszy: cały dworzec udekorowany flagami ze swastyką. Jak się potem dowiedziałem, tego dnia do stolicy Węgier miał przybyć Goebbels. A drugi: to my, czterdziestu uciekinierów z Fölsehangony, jak na dłoni widoczni między węgierską publicznością, w świetle jasnego dnia, na olbrzymim peronie. Byliśmy dosłownie umundurowani w trzy typy czapek i w płaszcze o jaskrawym odcieniu, odróżniające się od normalnych strojów cywilnych tak dokładnie, że z jednego końca peronu na drugim można było po stroju poznać naszych ludzi. Na peronie oczekiwał nas przewodnik, który dał nam wskazówki, gdzie można zjeść śniadanie i którędy grupkami, mamy się udać do konsulatu. Około dziesiątej przybyliśmy do konsulatu, mieszczącego się w bocznej ulicy, blisko jej wylotu na jedną z głównych arterii. Przez szeroką bramę, gdzie się kręciły różne typy, w których bez trudności można było odgadnąć przebranych polskich żołnierzy, weszliśmy na schody, a potem do lokalu konsulatu. Pokoje, przez które przechodziliśmy, były przepełnione przebranym wojskiem. Za stołami siedzieli urzędnicy i urzędniczki w sposób dość opryskliwy traktujący swych interesantów. Mieliśmy się zgłosić do rotmistrza Zielińskiego. Ustawiliśmy się w jednej z kolejek i przysłuchiwali się rozmowom. Były dla nas pouczające. A więc przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że chodzenie po ulicach nie jest bezpieczne. Policja i żandarmeria wyłapuje Polaków i wsadza do cytadeli. Przyczyną tego jest najazd polskich uciekinierów na Budapeszt, niesforne ich zachowanie się, poza tym presja niemieckiego wywiadu na władze węgierskie. W cytadeli warunki są ciężkie. Niektórzy nasi siedzą tam już od kilku miesięcy. Polacy dali się bardzo we znaki komendantowi cytadeli. Był on bardzo dumny, że przez dziesięć lat żaden więzień nie uciekł. Obecnie, kiedy siedzą tam Polacy, ucieczki zdarzają się codziennie, ku uciesze ludności Budapesztu. Po zasięgnięciu tych czy innych informacji i po kilkugodzinnym czekaniu otrzymaliśmy paszporty i polecenia wyjazdu z Budapesztu wieczornym pociągiem na granicę jugosłowiańską, do miejscowości
- 26 -
Barcz11. Przed tym jednak chcieliśmy trochę obejrzeć piękną stolicę Węgier. Muszę przyznać, że pomimo całej sympatii i przywiązania, jakie odczuwałem do Węgrów, doznawałem jakiejś bolesnej zazdrości, patrząc na strojny tłum wesoło rozprawiający, piękne i bogate wystawy, jasno oświetlone ulice, neony. Mimo woli zestawiałem Budapeszt z naszą Warszawą, znajdującą się w tej chwili pod upiorną i barbarzyńską okupacją niemiecką. Obejrzeliśmy centrum Pesztu, mosty na Dunaju, piękne gmachy i pomniki starej Budy, po czym poszliśmy w kierunku dworca. Niedaleko od niego zauważyliśmy dużą kawiarnię, przez której okna wystawowe widać było dużo pustych stolików. Weszliśmy tam, zjedliśmy skromną, ze względu na małą ilość posiadanych „pengo" 12, kolację. Dzięki dokładnym informacjom bez trudu odnaleźliśmy właściwy pociąg i zajęli miejsca w wagonie trzeciej klasy. I znowu, w myśl otrzymanych instrukcji, rozeszliśmy się po kątach, oczekując na odjazd. Wreszcie pociąg ruszył. Okazało się, że jest to jakaś boczna linia, w każdym razie pociąg wlókł się bardzo powoli. Przespaliśmy parę godzin. Gdy się obudziłem, większość węgierskich pasażerów już wysiadła. Na korytarzu w mroku stał jakiś cywil. Gdy popatrzyłem na niego, spytał: - Polak? - Tak! - odpowiedziałem. Wówczas obcy przedstawił się jako inżynier Olęcki z Warszawy. Spytałem go, kiedy przyjechał. Okazało się, że jedzie bezpośrednio z Polski. Opowiadał szczegóły z pierwszych miesięcy okupacji. Wydało mi się to tak potwornie straszne, że wprost trudno było uwierzyć. Weszliśmy do przedziału. Na przemian, to drzemiąc, to rozpamiętując świeżo usłyszane wiadomości, doczekałem świtu. Za oknami padał gęsty śnieg. Krajobraz był inny niż w okolicy Fölsehangony i pod Budapesztem. Równina pokryta rzadkimi zabudowaniami, gdzieniegdzie wioska. Około dziesiątej rano przybyliśmy na miejsce. Gdy wyszedłem na ulicę, wydało mi się, że chyba połowa przechodniów to przebrani polscy żołnierze. Część z nich bez skrępowania rozmawiała po polsku. ' Idąc według wskazówek otrzymanych w konsulacie, weszliśmy do dużego budynku, który w środku wyglądał jak olbrzymia, podłużna hala. Długość jej wynosiła chyba pięćdziesiąt metrów. Środkiem prowadziło przejście, a po bokach stały podłużne stoły ustawione prostopadle do ścian. Między stołami ławy. Przy wszystkich stołach pełno mężczyzn głośno rozprawiających. Przeszliśmy wzdłuż hali i znaleźliśmy miejsce przy jednym ze stołów. Zdaje się, że byliśmy dobrze obserwowani, bo zaraz podszedł do nas młody, wysoki mężczyzna w kawaleryjskich butach i zapytał co nam podać. Wstałem i powiedziałem półgłosem o co nam chodzi. Kiwnął, żebym za nim szedł. Zaprowadził mnie do końca sali, tam otworzył jakieś drzwi w ścianie i wąskim korytarzykiem po kilku schodkach wprowadził mnie do pokoju, który wyglądał na kancelarię. Za stołami siedziało kilku młodych ludzi o wojskowym wyglądzie. Po sprawdzeniu papierów i jakichś swoich list, jeden z nich powiedział, że może jutro albo pojutrze pojedziemy dalej. W ciągu dnia najlepiej przebywać w tej winiarni. Na noc musimy z Barczu wyjechać do miejscowości Erdeczokonia, odległej o cztery przystanki kolejowe, gdzie będą nasze kwatery. Zalecił przy tym ostrożność i unikanie niepotrzebnych rozmów. Powiedział, że Barcz a okolice są przepełnione polskimi uciekinierami. Węgrzy o tym wiedzą i tolerują tak długo jak mogą. Poza tym jest tutaj wielu niemieckich szpicli, którzy od czasu do czasu interweniują u władz węgierskich i wtedy Węgrzy muszą wskazanych sobie ludzi aresztować. Na rozkaz przeprawy czekaliśmy przez dwa dni. Wreszcie wyznaczono nam zbiórkę na osiemnastą. W bocznym pokoju winiarni zebrano grupkę ludzi, około trzydziestu osób. Wydano nam zaświadczenia napisane po jugosłowiańsku z nagłówkiem polskiego konsulatu w Belgradzie, po dziesięć dinarów na głowę oraz szczegółowe instrukcje dotyczące przechodzenia przez granicę. Zalecono bezwzględne posłuszeństwo kierownikowi wyprawy i stosowanie się do wskazówek przewodnika. Podano do wiadomości, że straż węgierska na granicy strzela w razie ucieczki bez ostrzeżenia. Przy przechodzeniu przez Drawę, po lodzie należy iść gęsiego, w odległości trzydziestu metrów jeden za drugim, aby w razie jego załamania się nie wpadła pod wodę cała grupa. Wyruszyliśmy około dwudziestej. Przewodnik prowadził najpierw wzdłuż jakichś żywopłotów, potem przez las, zagajniki, miejscami skręcaliśmy pod kątem prostym. Po trzech godzinach marszu zarządził przerwę. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu przed dużą polaną pokrytą grubą warstwą śniegu i oświetloną zimnym blaskiem księżyca. Marsz był szybki. Byliśmy zgrzani. W grupie, z którą szliśmy, poza Chmielińskim, Barańskim, inżynierem Olęckim i podchorążym Stachurą, którego poznałem w Erdeczokonii, same obce twarze. W powietrzu panowała cisza. Nagle gdzieś w oddali rozległ się strzał. Za chwilę znów kilka strzałów, jeden po drugim. Strzelano chyba nie bliżej niż w odległości około dwóch kilometrów. Jednak w tę noc księżycową echo niosło daleko. Znów cisza. Zaczęły się szepty, a nawet głośne rozmowy. Wzdłuż grupy szybko przeszedł 11 Po węgiersku Barcs, wymawia się Barcz. 12 Ówczesny pieniądz węgierski, odpowiadał mniej więcej naszemu przedwojennemu złotemu.
- 27 -
przewodnik węgierski dając na migi znaki, żeby milczeć. Niewiele to pomogło. Wtedy podporucznik Chmieliński szeptem powiedział: - Milczeć! Jesteście tu na prawach żołnierzy i podlegacie dyscyplinie wojskowej, jako oficer zwracam wam uwagę, że łamiecie rozkazy wydane nam w Barczu. Odpowiedź była charakterystyczna: - Skończyli się oficerowie, widzieliśmy ich we wrześniu. Żaden oficer nie ma tu nic do gadania... W tej chwili rozległo się kilka serii strzałów, ale już znacznie bliżej. Na znak przewodnika cofnęliśmy głębiej w las i położyliśmy się na ziemi. Nie wiem, jak długo leżeliśmy. Od czasu do czasu z różnych kierunków słychać było pojedyncze wystrzały, bliższe i dalsze. Po pewnym czasie poczułem, że od śniegu, na którym leżałem, przenika mnie ziąb. Strzały powoli ustawały. W miarę tego cisza w lesie d na polanie stawała się taka przejmująca, że z nasłuchiwania dźwięczało mi w uszach. Nie trwało to długo. Głuptaki w naszej grupie zaczęli znów gadać, chrząkać, kaszleć i smarkać. Przewodnik na próżno dawał znaki, żeby się uciszyli. Był wyraźnie zdenerwowany. Odczekał jeszcze chwilę i' ruszyliśmy. Księżyc widniał wysoko. Po godzinie marszu spostrzegłem, że klucząc zygzakami, wracaliśmy do Barczu. Około trzeciej w nocy wróciliśmy do winiarni. Byliśmy przemoknięci, zziębnięci, zawiedzeni i wściekli. Tu nam powiedziano, że mamy zwrócić zaświadczenia jugosłowiańskie i wracać na kwatery. Granica niespokojna - przejście było niemożliwe. Nad ranem byliśmy znowu w Erdeczokonii. Po południu - było to 3 lutego - powiedziano, że z powodu odwilży przejście odwlecze się. W ciągu najbliższych dni codziennie jeździliśmy po informacje do Barczu. Jak na złość słońce przygrzewało, że śnieg topniał nawet na ulicach i na polu. Chodziły pogłoski, że Drawa, która jest dużą rzeką o szerokości takiej jak Wisła pod Warszawą, ale o znacznie bystrzejszym nurcie, przerwała w kilku miejscach skorupę lodową. Dopiero 12 lutego rano, gdy wstaliśmy, stwierdziłem, że jest tak silny mróz, że aż szczypie w policzki. Pojechaliśmy do Barczu. Po południu zarządzono dla nas pogotowie. - Może dzisiaj! - pomyślałem. Wieczorem znowu podobna odprawa jak poprzednio. Rozdano papiery. Takie same instrukcje. Przewodnikiem tym razem był Cygan. Dodatkowo zapowiedziano, że Drawa zamarzła, ale lód nie jest mocny. Kto się boi, może nie iść. Miejscami pod nową powłoką lodową jest stara, między nimi woda. Zachować duże odległości na rzece. Wyruszyliśmy około dziewiątej wieczór. W grupie o cokolwiek odmiennym składzie niż poprzednio zauważyłem dwie kobiety. Pierwsze dwie godziny marszu wyglądały podobnie jak za pierwszym razem. Potem weszliśmy na bardziej nierówny teren pokryty winnicami. Szło mi się źle. Cywilne półbuty kupione w Ost, przy brnięciu przez zaspy w czasie pierwszej nieudanej przeprawy, zaczęły się rozłazić. Nie miałem pieniędzy na nowe, kupiłem więc jakieś mało używane kalosze ii z obawy, aby nie zostały w śniegu, umocowałem je sznurkami do nóg. Sznurki w czasie obecnego marszu namokły i przecinały mi skórę. Wreszcie zapuściliśmy się w płytki wąwóz. Teren zaczął się obniżać. Księżyc jasno świecił i w oddali zobaczyłem Drawę. Jeszcze pół godziny i weszliśmy na płaszczyznę lodową. Nasz łańcuch zaczął się rozciągać. Byłem jakiś dwudziesty z kolei. Przewodnik szedł pierwszy. Prowadził w poprzek koryta lekko łamaną linią. Stawiałem ostrożnie stopy. Lód trzeszczał bardzo nieprzyjemnie. Zauważyłem, że chwilami nie tylko nie odczuwam mrozu, ale robi mi się gorąco. Pośrodku rzeki przewodnik stanął, pokazał ręką przeciwny brzeg i zawrócił. Szliśmy dalej sami. Po pewnym czasie zauważyłem, że pierwsza sylwetka naszego łańcucha zeszła z tafli lodowej i znikła w cieniu. Prawdopodobnie w zaroślach. Światło księżycowe na drugim brzegu rzeki rzucało wydłużone cienie. Użyłem całej siły woli, aby nie przyspieszyć kroku i nie zepsuć odległości. Jeszcze pięć minut i stanąłem na ziemi. Gdzieś blisko usłyszałem jakby po polsku, a nie po polsku: - Chodź tędy. - Jakiś żołnierz mający chyba ze dwa metry wzrostu wziął mnie pod rękę i ścieżką skierował do małej kotlinki, gdzie stała większa część naszej grupy. Jeszcze kilka minut, a wszyscy byliśmy na miejscu. Z ostatnimi przyszedł olbrzym jugosłowiański i powiedział: - Chodźcie za mną! Poprowadził nas ścieżką po dość stromym zboczu w górę, potem między zaroślami kilkaset metrów i zobaczyłem duży budynek. Była to strażnica. Weszliśmy do środka, do dużej jasno oświetlonej izby. Naprzeciw nas . wyszedł wielki mężczyzna, szpakowaty, wachmistrz, jak zrozumiałem z odezwania się żołnierza, który nas przyprowadził. - Wszyscy Polacy? - zapytał. - Wszyscy! - odparł jeden z naszych.
- 28 -
Po chwili przeprowadzono nas do innego, nieco mniejszego pomieszczenia. Stało tam kilkanaście ławek i stołków, na których pozwolono nam usiąść. Wachmistrz flegmatycznie przeglądał nasze papiery. Potem wyszedł i nie było go przez kilkanaście minut. Widocznie meldował o naszym przybyciu swoim przełożonym. W tym czasie dwaj żołnierze jugosłowiańscy przynieśli wiadro herbaty, kubki, chleb, ser i boczek i zaprosili nas do jedzenia. Wachmistrz powrócił po około dwudziestu minutach i powiedział: - Musicie tu zaczekać do rana. Kto może, niech się położy na ławce. Inni niech się prześpią siedząc, a rano zobaczymy, co dalej będzie. - Jakoś nie miał ochoty odchodzić i wdał się z nami w pogawędkę. Jeden z członków naszej grupy siedział w kącie, nie odzywał się i trzymał się za twarz. Wachmistrz zapytał: - A jemu co jest? Okazało się, że biedaka bolą zęby. Rzeczywiście, był trochę spuchnięty. Wachmistrz tak się tym przejął, że chciał koniecznie posłać do mosteczka po dentystę. Zaledwie razem z naszym obolałym towarzyszem wytłumaczyliśmy, że nie trzeba dentysty ściągać o drugiej w nocy, wystarczy proszek od bólu. Zafrasowany wachmistrz wydał jakieś polecenie jednemu ze swych żołnierzy, który za chwilę przyniósł tabletkę i szklaneczkę z rumem. Cierpiący kandydat na żołnierza momentalnie tabletkę połknął, rum wypił i odzyskał humor. Rano dano nam na strażnicy śniadanie, po czym wyprowadzono na podwórze, gdzie czekało na nas kilka furmanek. Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, jeden z nas, podporucznik Sikorski, rezerwista i dziennikarz, który do ostatka w Polsce brał udział w walkach jako podkomendny generała Kleeberga, wstał i serdecznie podziękował żołnierzom jugosłowiańskim za gościnę. Zaraz potem rząd furmanek ruszył w drogę. Jadąc wiele godzin, z krótkim postojem w jakiejś dużej wsi, w końcu przybyliśmy do małej osady, w której znajdowała się stacja kolejowa. Jeden z powożących chłopów, widocznie kierownik całej wyprawy, wytłumaczył nam, że stąd mamy jechać do Zagrzebia, zalecił ostrożność i podczas oczekiwania na pociąg rozproszenie się po herbaciarniach, wreszcie kupił nam bilety i doręczył każdemu. Do odejścia pociągu mieliśmy jeszcze trzy godziny. Poszliśmy długą ulicą osady. W małej herbaciarni wypiliśmy po kilka szklanek herbaty, zjedliśmy jakieś kanapki, wypalili po kilka papierosów i wreszcie stołki, na których siedzieliśmy, zaczęły nas gnieść. Do odejścia pociągu było jeszcze około dwóch godzin. Wyszliśmy na ulicę, kierując się do stacji. Zajrzałem do środka. W poczekalni, oświetlonej mdłą lampą, na ławkach siedziało około dwudziestu naszych ludzi. Podróżnych jugosłowiańskich było zaledwie kilku. Nasi, wbrew instrukcjom dość głośno rozmawiali po polsku. Zwłaszcza kilku mężczyzn otaczających niewiasty z naszej grupy. W dodatku, w przerwie między chichotaniem, jedna z niewiast i siedzący koło niej młodzieniec robili niedwuznaczne aluzje na temat celu naszej podróży, strażnicy i Francji. Wycofałem się więc ze swoimi przyjaciółmi z budynku i za rogiem, gdzie nas nikt nie mógł widzieć, naradzaliśmy się, co robić do czasu odejścia pociągu. Nagle zjawił się przed nami oficer jugosłowiański i odezwał się najczystszą polszczyzną: - Proszę panów, jestem rotmistrzem żandarmerii i chciałbym was ostrzec, że wpływy niemieckie w Jugosławii są bardzo duże. Niestety, musimy dbać o własną skórę i chociaż chcemy wam pomóc, to jednak, gdy na posterunku zgłosi się agent hitlerowski i pokaże was palcem, będziecie zatrzymani i odstawieni do granicy. Mój ojciec był Polakiem i dlatego was proszę o ostrzeżenie kolegów w poczekalni na stacji, bo są bardzo nieostrożni. Podziękowaliśmy mu i jeden z nas poszedł na stację do hałaśliwego towarzystwa, a my wyruszyliśmy znów do osady. Było jednak za zimno na chodzenie. Wróciliśmy do poczekalni. Tu przekonaliśmy się, że wszystkie perswazje naszym niezdyscyplinowanym współtowarzyszom podróży nie trafiają do przekonania, a w każdym razie nie mają żadnego wpływu na ich zachowanie. Zaszyliśmy się więc po kątach, udając, że śpimy. Gdy się czeka na pociąg w poczekalni kolejowej, to czas się wlecze bardzo powoli, ale gdy się czeka w takich okolicznościach, to chwilami wydaje się, że stoi w miejscu. Wreszcie pociąg nadszedł. Rozproszyliśmy się po różnych wagonach. Wsiadłem do dość pełnego przedziału, gdzie z trudem znalazłem miejsce siedzące. Zamknąłem oczy. Odczułem olbrzymią ulgę, gdy pociąg ruszył. Po chwili otworzyłem powieki i stwierdziłem, że jakiś grubawy jegomość z dewizką na brzuchu uważnie mi się przygląda. Oczywiście moja szafirowa czapka w niedyskretną kratę, kupiona w Ost, musiała wzbudzić zainteresowanie spokojnego obywatela. Kalosze wyrzuciłem jeszcze na strażnicy, ale papierowa podeszwa mojego bucika wyraźnie od-stawała. Pomięte, bo kilka razy przemoczone spodnie również nie wyglądały uroczo. Jeszcze najlepiej przedstawiała się kurta z wojskowego koca. Ale reasumując wszystkie szczegóły, musiałem w kraju, który jeszcze nie zakosztował wojny totalnej, wyglądać na niepośledniego żulika. Już późno nocą do przedziału wszedł
- 29 -
konduktor. Obejrzał bilet, uważnie mi się przyjrzał i poszedł dalej. Do Zagrzebia przybyliśmy bez przeszkód. Na peronie oczekiwał nas miejscowy przewodnik. Za chwilę prowadził ku wyjściu. Szliśmy grupkami po kilka osób. Niedaleko przejścia, w którym odbierano bilety, podszedł do mnie jakiś młody człowiek i z zakłopotanym wyrazem twarzy spytał po polsku: - Czy nie ma między wami lekarza? Odruchowo zatrzymałem się i powiedziałem: - Ja jestem lekarzem! Młody człowiek wyciągnął do mnie rękę i przedstawił się: - Jestem Polakiem, obywatelem jugosłowiańskim. Pozwoli pan, że pana zaproszę w imieniu mojej matki do naszego domu. W pierwszej chwili zawahałem się. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Bałem się jakiegoś podstępu. Młody człowiek spostrzegł moje wahanie: - Proszę pana do polskiego domu. Nie straci pan kontaktu z kolegami. Wiem, gdzie będą mieszkać. Wieczorem pana odprowadzę. Te słowa i szczery wyraz twarzy zapraszającego zdecydowały. Wyszliśmy razem z dworca i skierowali się do miasta. W mieszkaniu bardzo serdecznie powitała mnie matka młodzieńca, starsza, sympatyczna pani. Była lekarzem. Nazywała się doktor Prasek-Całczyńska. Z pochodzenia Polka. Mąż jej, Jugosłowianin, nie żył. Miała dwóch dorosłych synów, którzy, jak mi się wydaje, studiowali medycynę. Byli wychowani w duchu polskim. Wakacje prawie co roku spędzali w Polsce. Wobec tragicznej sytuacji narodu polskiego całkowicie oddali się do pomocy naszym żołnierzom przekradającym się na zachód. Obaj byli dobrymi alpinistami, często udawali się w Karpaty i przeprowadzali przez polsko-słowacką granicę mężczyzn przekradających się z Polski, doprowadzając ich do Jugosławii. W czasie mojego czterodniowego pobytu w Zagrzebiu właściwie mieszkałem na ulicy Svearovej 3 u państwa Prasek-Całczyńskich. Tylko na nocleg chodziłem do tzw. ogniska, gdzie kwaterowali Polacy znajdujący się w przejeździe przez Zagrzeb. Były to cztery dni, które spędziłem w kulturalnych warunkach i które mi dodały energii do dalszej wędrówki. Dom pani Prasek-Całczyńskiej był prowadzony skromnie, widać było, że im się nie przelewa, albo że wszystko, co mają, oddają dla sprawy polskiej. O tym swoim wkładzie starali się nie mówić, tak, że obraz ich życia i wysiłku odtworzyłem sobie na podstawie obserwacji i zasłyszanych rozmów między matką i synem. Przez panią Prasek-Całczyńską udało mi się przesłać drugą wiadomość do rodziców i ostatnią, jaka w czasie wojny do nich dotarła. Zwiedziłem Zagrzeb. Ciche i spokojne, ale ładne miasto. Dzięki opiece mojego młodego gospodarza nie byłem narażony na samodzielne błąkanie się po nim. Bezpośredni kontakt z mieszkańcami miałem tylko raz, gdy sam wyszedłem do miasta i zauważyłem, że moja „Omega" zepsuła się. Wstąpiłem do zegarmistrza na głównej ulicy i po niemiecku zwróciłem się do niego, by naprawił mi zegarek. Zegarmistrz popatrzył na mnie dość krytycznie, miętosił w ręku zegarek i nad czymś się zastanawiał. Potem zapytał: - Pan jest Niemcem? - a po chwili wahania - Polakiem? Powiedziałem: - Tak! - uśmiechnął się i polecił zgłosić się po zegarek za godzinę. Gdy wróciłem, zegarek był naprawiony, a pieniędzy ode mnie przyjąć nie chciał. Około dziewiątej wieczorem chodziłem do „ogniska". Był to lokal kilkupokojowy, w którym jak śledzie, jeden obok drugiego spali na różnych materacach, siennikach i polowych łóżkach nasi żołnierze lub kandydaci na żołnierzy. Wszyscy czekaliśmy niecierpliwie na wyjazd do Francji. Większość naszych grup była kierowana z Zagrzebia do Splitu, a stamtąd drogą morską do Marsylii. Atrakcyjną stroną tej drogi było zobaczenie najpiękniejszych okolic Jugosławii. Trzeba było jednak dłużej czekać w Zagrzebiu. To znów nie uśmiechało mi się. Nachodziłem więc z kolegami biura polskiego konsulatu w Zagrzebiu i nalegaliśmy, żeby nas skierowano do Francji drogą lądową. W konsulacie jednak odmówiono, tłumacząc, że wprawdzie niektóre grupy są wysyłane drogą lądową przez Włochy, jednak ze względu na fakt, że Włochy są sprzymierzone z Niemcami, a ich stosunki z Jugosławią naprężone, tą drogą przejeżdża znacznie mniej ludzi. Praktycznie mówiąc, nie mamy szans. Nie zrażony tym udałem się do konsulatu następnego dnia. Powtórzyło się to samo. Kiedy wychodziłem, zobaczyłem niespodziewanie między urzędnikami konsulatu znajomą twarz. Zawróciłem i poznałem mojego kolegę ze studiów we Lwowie, Łobozowskiego. On mnie poznał także. Przywitał się ze mną i zapytał co słychać. Powiedziałem więc o co mi chodzi. Łobzowski pokręcił głową:
- 30 -
- Widzisz, trudno będzie - mówił - bo za dużo jest kandydatów, a za mało miejsc. Dlaczego właściwie nie chcesz jechać przez Split? Droga przez Split i morzem jest wprawdzie dłuższa i trzeba trochę czekać, ale za to znacznie ciekawsza. Ja bym ci radził, nawet gdybyś miał wolny *wybór, jechać drogą morską. Na moje dalsze nalegania powiedział: - Jeżeli ci tak zależy, to spróbuję ci pomóc. Przyjdź jutro zaraz po południu, zobaczymy, co się da zrobić. Następnego dnia po południu okazało się, że mnie wstawiono na listę grupy, która odjeżdżała przez Włochy późnym wieczorem tego dnia. Pożegnałem się z Prasek-Całczyńskimi i wieczornym pociągiem ruszyłem w dalszą drogę. Nad ranem przejechaliśmy granicę włoską i przybyli do Triestu. Zarówno władze jugosłowiańskie, jak i włoskie przy kontrolach granicznych traktowały nas życzliwie, z pewnym odcieniem pobłażania. Staliśmy dosyć długo na jakiejś bocznicy kolejowej w Trieście. Kierownik naszej grupy poszedł z policjantem włoskim załatwić formalności. Nas zebrano w jednym wagonie jak szkolną wycieczkę. Obecna nasza grupa składała się z zupełnie innych ludzi. Poza Olęckim nie było ani jednego z tych, którzy ze mną przekraczali granicę węgiersko-jugosłowiańską. Po pewnym czasie nadszedł kierownik naszej grupy. Zajmowaliśmy cały wagon. W sumie było nas około czterdziestu. Po kwadransie przetaczania z jednego toru na drugi przyczepiono nas do pociągu osobowego. Z przodu i z tyłu wagonu w przedsionkach stanęli cywilni policjanci i pociąg ruszył. Podróż była raczej monotonna. W Trieście świeciło słońce, ale wkrótce po odjeździe schowało się i dzień wstawał ponury, zamglony. Śnieg prawie zupełnie znikł i krajobraz stał się podobny do naszego jesiennego. W niczym nie przypominał obrazu słonecznych Włoch. Nasi ludzie dziwnym sposobem nabyli w Trieście mnóstwo butelek wina w charakterystycznych opakowaniach z plecionej słomy i popijali całą drogę. Trwało to do Verony. W Veronie nie pozwolono nam wysiąść z wagonu, a pod oknami stanęli policjanci. Podobno poprzedniego dnia jakiś Polak rzucił butelką przez okno i pokaleczył Włocha. . Wysiedliśmy dopiero w Mediolanie, tu polecono nam przesiąść się do pociągu pospiesznego, jadącego do Turynu. Nie zarezerwowano dla nas żadnych miejsc. Kazali po prostu wsiadać, gdzie komu wygodniej. Wsiedliśmy więc we trzech do wagonu drugiej klasy. Pociąg był dość zapełniony. Pasażerowie przedstawiali typy zamożnych ludzi. Dobrze ubrani siedzieli zaczytani w gazetach. Wbrew przysłowiowej gadatliwości Włochów, mało rozmawiali ze sobą. Od czasu do czasu rzucali ukradkowe spojrzenia na minie. Tak się przyzwyczaiłem do obserwacji tego rodzaju, ukradkowo czynionych przez cywilnych mieszkańców krajów, przez które przejeżdżałem, że przestało to robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Czułem się dobrze na miękkich poduszkach komfortowego wagonu. Powoli zaczynało się ściemniać. Zastanawiałem się właśnie, czy się nie odezwać i nie zaryzykować pytania - o której będziemy w Turynie? - gdy Włosi nagle ożywili się, i jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, wszyscy naraz zaczęli mówić, przy czym ciągle powtarzali wyraz: - Torino! - Torino! Pociąg się zatrzymał na dużej stacji. Wysiadłem. Z daleka na jasno oświetlonym peronie zauważyłem charakterystyczną grupkę naszych, gromadzącą się koło jakiegoś ni to kolejarza, ni żołnierza czy policjanta, ubranego w mundur przypominający dragona z okresu wojen napoleońskich. Gdy się wszyscy koło niego zebrali, powiedział, że mamy do odejścia pociągu trzy godziny czasu. Zaprowadził nas do poczekalni. Powiedział, że po nas przyjdzie jak będzie trzeba wyjść na peron. Byliśmy głodni. Zwróciłem się więc do niego po niemiecku z zapytaniem, czy możemy wyjść na miasto coś zjeść. Kilku kolegów przyłączyło się do mojej prośby. Jedni mówili po niemiecku, inni po francusku, inni znów na migi lub po polsku. Włoch się początkowo wzbraniał, potem zaczął się radzić jakiegoś cywila z bystrymi oczami, który nagle znalazł się między nami. W końcu zgodził się na to, że będziemy wychodzić grupkami po cztery do pięciu osób na zmianę, ale musimy dać mu parole, że się nie spóźnimy. Zastrzegł sobie także, że w razie spóźnienia lub niestosownego zachowania się, będziemy aresztowani. Wyszliśmy z poczekalni olbrzymiego dworca. Wszędzie było pełno włoskiego wojska. Włosi, zarówno oficerowie, jak i szeregowcy, byli umundurowani dobrze. Uzbrojenie i ekwipunek sprawiały doskonałe wrażenie. Jednak ich sylwetki na nasz gust nie wyglądały bardzo wojskowo. Oficerowie sprawiali wrażenie stuprocentowych cywili, świeżo przebranych w mundury i to mundury trochę operetkowe. Bufety kolejowe były tak oblężone przez wojskowych, że nawet nie próbowaliśmy się do nich docisnąć. Bileter bez trudności przepuścił nas do miasta. Zaraz koło dworca przebiegała duża, bardzo ruchliwa ulica. Pośród tłumu na chodnikach taka sama ilość wojskowych, jak na dworcu. Sprawiało to wrażenie mobilizacji we Włoszech. Jej cel był wiadomy, niemniej nie czuliśmy żadnej nieżyczliwości. Sposób, w jaki odnosili się do nas - bo przecież nie mogło ulegać najmniejszej wątpliwości, że Włosi doskonale wiedzieli kim jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy był po prostu zaskakująco przychylny. Co tu dużo gadać, wszyscy solidarnie zachowywali się tak, jak gdyby byli nie sprzymierzeńcami Niemców, a ich wrogami.
- 31 -
Szybko znaleźliśmy restaurację. Weszliśmy do środka. Dość duża sala, czysto nakryte stoliki, kilka wolnych. Usiedliśmy przy jednym. Podszedł kelner. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, aby dał nam coś do zjedzenia dobrego, a prędko, bo spieszymy się na pociąg. Kelner nie bardzo rozumiał. Gdzieś pobiegł. Za chwilę wrócił z grubym Włochem w białej bluzce. Okazało się, że jest to gospodarz. Jego okrągła twarz o szerokim uśmiechu promieniała. Zawołał: - Capito, Polacchi! Soldati Polacchi! - i poprosił, by za nim pójść. Zaprowadził nas do małego pokoju. Własnoręcznie nakrył stół świeżym obrusem. Cały czas bardzo szybko do nas mówił, a od czasu do czasu odwracał się i wykrzykiwał jakieś zlecenia dla kelnerów. Zanim rozsiedliśmy się, postawiono przed nami nakrycia i półmiski z dymiącym spaghetti, sosem pomidorowym, pieczywem i jakimś mięsem przypominającym pieczeń. Gospodarz na chwilę znikł, żeby się znów zjawić z dużą butlą wina. Mówił, że to najlepsze wino jakie ma, za które my nie będziemy płacić, bo on go stawia i chce, aby z nim wypić za zdrowie polskich żołnierzy jadących do Francji bić się z Tedesco 13. Muszę przyznać, że byliśmy oszołomieni krzykiem Włocha i jego wylewną, serdeczną gościnnością. Jedzenie i wino było doskonałe. Po opróżnieniu półmisków, żegnani przez gospodarza, opuściliśmy restauracyjkę i pomaszerowaliśmy na dworzec. Zastaliśmy część naszej grupy na miejscu wyznaczonym przez karabiniera. Pokrzepieni na ciele i duchu, ze wzruszeniem myśleliśmy o granicy francuskiej, którą przekroczymy jeszcze tej nocy. Nadszedł czas odejścia pociągu. Zajęliśmy miejsca w wagonie trzeciej klasy, dość szczelnie zapełnionym. Pociąg jechał powoli, zatrzymując się na wszystkich stacyjkach. Po dwóch godzinach jazdy w wagonie pozostali prawie sami Polacy. Nastrój był podniosły. Znajdowaliśmy się u kresu naszej podróży ku wolności. Wszedł konduktor. Nawet nie sprawdzał biletów. Usiadł między nami i opowiadał, że codziennie przejeżdżają tędy Polacy udający się do armii polskiej we Francji. Pociąg cały czas piął się pod górę.
Rozdział V. ZAPOZNANIE Z FRANCJĄ. Około dziesiątej wieczorem 17 lutego 1940 roku wjechaliśmy na stację graniczną. Pociąg się zatrzymał. Celnicy i urzędnicy przeszli przez wagon. Nawet się do nas nie zwracali o dokumenty. Widocznie nasza powierzchowność zdradzała cel podróży. Za chwilę pociąg przetoczono na inny tor. Byliśmy już po stronie francuskiej. Znajdowaliśmy się w Modanie, stacji granicznej na przełęczy w Alpach. Stacja nieduża, po bokach widać było zbocza górskie pokryte śniegiem i laskiem o wyglądzie kosodrzewiny. Na peronie czekał na nas podoficer w niebieskim mundurze francuskim z białoczerwoną opaską na ramieniu i polskim orzełkiem na furażerce. Poprowadził całą grupę przez peron do zabudowań prawie pustej stacji. Weszliśmy do biura, gdzie za kilkoma stołami siedzieli żołnierze i podoficerowie w mundurach francuskich z dystynkcjami polskimi. Kręcił się także jakiś wojskowy, Francuz. W kolejce stały pomieszane wszystkie grupy, które przyjechały tym pociągiem. Podchodząc podawaliśmy nasze personalia, jedni z siedzących za stołem zapisywali je, inni sprawdzali w swoich wykazach. O dwie czy trzy osoby przede mną stał wysoki, niemłody cywil. Spisujący kapral pytał go właśnie: - Nazwisko? - Ujejski. - Stopień? - Generał. Spisujący popatrzył uważnie na odpowiadającego i z szacunkiem zapytał: - Rodzaj broni? - Lotnik. Za chwilę przyszła kolej na mnie. Po dopełnieniu formalności zaprowadzono nas do kantyny, gdzie otrzymaliśmy skromny posiłek wojskowy. Stamtąd do długiej szopy, tu na słomie mieliśmy odpocząć po trudach podróży. Była to pierwsza noc na wolnej, francuskiej ziemi. Rano zbudziłem się zziębnięty i przemarznięty. Wysokość nad poziom morza musiała być duża, bo było bardzo zimno. Szybko umyliśmy się i zjedli śniadanie, potem miejscowy podoficer służbowy zarządził zbiórkę, w czasie której odczytał rozkaz podziału na grupy odjeżdżające do Paryża bądź do 13 Wymawia się Tedesko, w języku włoskim znaczy Niemcy.
- 32 -
innych ośrodków. Mnie przydzielono do grupy, która najbliższym pociągiem miała odjechać do miejscowości Bressuire. Wkrótce po zbiórce zaprowadzono nas do pociągu. Pociąg był prawie pusty. Poza polskimi żołnierzami w cywilnych ubraniach i obsługą kolejową, innych pasażerów nie widziałem. Widocznie stosunki francusko-włoskie były tak napięte, że normalny ruch pasażerski przez Modanę został zahamowany. Po godzinie jazdy wagon zaczął się zapełniać pasażerami. Byli to przeważnie wieśniacy lub żołnierze rezerwiści. Cywilni pasażerowie odnosili się do nas obojętnie. Między sobą żywo rozmawiali, ale wyłącznie o sprawach ich dotyczących. Zaskoczył mnie wygląd żołnierzy francuskich. Sprawiali wrażenie wyjątkowo niechlujnych. Szyje poowijane jakimiś szalikami, płaszcze i mundury porozpinane i rozmamłane, ręce w kieszeniach, na nogach owijacze niedbale założone i do tego nierzadko cywilne półbuciki. U żołnierza, który wsiadł do naszego przedziału, między owijaczami a żółtymi półbucikami widać było jaskrawe, fiołkowe skarpety. Nie ogolony, nie miał pasa, jedynym jego uzbrojeniem była olbrzymich rozmiarów manierka o dwóch dzióbkach, z której, jak się wkrótce zorientowałem, pociągał co chwila cidre14. Na nas spoglądał nieżyczliwie i żywo gestykulując rozmawiał z cywilnymi pasażerami. W kącie ust trzymał nonszalancko papierosa i w pewnym momencie ze złością zaczął tłumaczyć swemu rozmówcy, że nie może być dobrze. Mówił: - Mój dziadek przeżył wojnę, mój ojciec był na wojnie i teraz ja muszę iść na wojnę. Nawet umundurowania nie mam porządnego. Pewno schowali dla tych cudzoziemców, których nie wiadomo po co diabli tu przynoszą. I tak dalej perorował zupełnie nie przyjmując się tym, czy my go rozumiemy, czy nie. Od czasu do czasu podkreślał stanowczość swoich przekonań uderzeniem pięści we własne kolano i energicznym spluwaniem na przeciwległą ścianę. To pierwsze bezpośrednie zetknięcie z francuskim żołnierzem, który uosabiał mi przyszłego towarzysza broni, do którego spieszyłem z takim wysiłkiem i przez tyle granic, podziałało na mnie jak zimny tusz. Pocieszałem się wprawdzie, że jesteśmy jeszcze w zapadłych częściach francuskiej prowincji i jeden rezerwista nie świadczy o całości, niemniej mój entuzjazm do Francuzów przygasł. Trzej polscy współtowarzysze z przedziału, żołnierze z artylerii, nie podzielali moich wzruszeń. Rozłożyli między sobą walizeczkę i grali w oko o włoskie liry, których nie zdążyli wydać. Potem wyciągnęli flaszkę włoskiego wina i zaczęli mnie częstować. Gdy odmówiłem, jeden z nich powiedział: - Coś pan tak skapcaniał? Napij się pan wina, to ci przejdzie. Dobre wino mieli ci Włosi. Ciekaw jestem, czy francuskie lepsze... Nie wytrzymałem i powtórzyłem im słowa francuskiego żołnierza. Na to jeden z artylerzystów popatrzył drwiąco na Francuza i powiedział czystym warszawskim dialektem: - Tyż! Masz się pan czym przejmować? Tym pieprzonym „katanem" 15. Niech sobie gada. Nie do nich na służbę jedziemy, tylko do naszego wojska. Zdrowy rozsądek polskiego żołnierza przemówił mi do przekonania. Po południu dotarliśmy do Lyonu. Duży dworzec. Ruch pasażerski znaczny. Wielka ilość francuskich wojskowych. Spotkaliśmy polskiego podoficera z biało-czerwoną opaską. Udzielił nam informacji, którym pociągiem i z jakiego peronu mamy odjechać. Okazało się jednak, że właściwy pociąg już nam uciekł, a następny do Thouars odchodzi dopiero w nocy. Skierował więc nas do kantyny. Była to duża, dworcowa sala. W głębi za bufetem jakieś panienki z kolorowymi opaskami na ramieniu sprzedawały kanapki, papierosy i wino. Cała sala była zapełniona żołnierzami. Siedzieli na ławkach koło stołów porozpierani, popijali wino, palili papierosy lub, wsparłszy się na rękach, spali. Wyglądali na zmęczonych. Niektórzy nie troszcząc się o innych leżeli na ławach, inni znów poukładali się na podłodze w przejściach. Przykro uderzał brak jakiejkolwiek dyscypliny w tym zbiorowisku wojskowym. Wyrażało się to przede wszystkim całkowitym brakiem szacunku dla oficerów, których można było w tym tłumie rozpoznać tylko po dobrze skrojonych mundurach i dystynkcjach na rękawach. W ogóle zachowanie się wojskowych francuskich było inne niż we wszystkich krajach, które dotąd przejechaliśmy. Na pierwszy plan wysuwała się tu jakaś przedziwna nonszalancja i niedbałość. Znaleźliśmy w tym tłoku nieco miejsca na ławkach i ina podłodze pod ścianą. Niektórzy z naszych zaczęli drzemać. Nie chciało mi się spać. Nie miałem co palić. W bufecie nie mogłem nic kupić, bo nie miałem francuskich pieniędzy. Wstałem więc, odszukałem naszego podoficera służbowego i wdałem się w rozmowę z nim. 14 Jabłecznik. 15 Pogardliwa nazwa Francuzów używana przez polskich żołnierzy.
- 33 -
Okazało się, że jest Polakiem z Francji. Próbowałem go wypytać o stosunki i nastroje w wojsku. Zauważyłem, że był wielkim entuzjastą Francji i uważał ją za swoją drugą ojczyznę. Wierzył w jej potęgę i w jej linię Maginota. Muszę podkreślić, że te opinie i to odczuwanie mojego rozmówcy, Polaka z Francji, nie były odosobnione. Prawie wszyscy Polacy z Francji, których bardzo wielu znalazło się w naszej armii, bez względu na to, czy się tam urodzili z rodziców emigrantów, czy sami przybyli jako emigranci i mieszkali we Francji przez kilkanaście lat, naprawdę kochali swoją przybraną ojczyznę. W nocy wsiedliśmy do lokalnego pociągu i pojechaliśmy dalej. Wreszcie po dwóch przesiadkach, po południu 20 lutego dojechaliśmy do Bressuire. Bressuire to nieduże miasteczko o typowo francuskim wyglądzie. Stare, dobrze utrzymane domy, duża ilość „kafejek". Ulice dość wąskie, czyste, przeważnie asfaltowane. Na peryferiach wille i ładne małe domki z ogródkami. Mieszkańców mało. Uderzająco mało dzieci. Cisza i spokój. Ze stacji zaprowadzono nas do dużego kompleksu starych ponurych budynków, w których mieścił się jeden z ośrodków organizacyjnych Armii Polskiej we Francji. Jak się w chwilę później przekonaliśmy, było to miejscowe więzienie, które Francuzi przekazali naszym władzom na koszary wojskowe. Po przejściu licznych korytarzy i schodów ujrzeliśmy cele więzienne przeznaczone na nasze kwatery. Na podłodze leżały sienniki, wypełnione mocno zużytą słomą. Po spożyciu czarnej kawy i chleba z marmoladą ułożyliśmy się na spoczynek. Następnego dnia, to jest 21 lutego 1940 roku, rozpoczęły się różne spisy, podawanie przez nas danych personalnych itp. Summa summarum nie mieliśmy żadnego zajęcia, żadnego przydziału i nie mundurowano nas. Wystarałem się o przepustkę i zwiedziłem miasto i okolicę. Wypłacono nam żołd. Był tak niski, że z trudnością wystarczał na najtańsze papierosy. W Bressuire znalazła się spora garstka lekarzy bez stopni oficerskich. Z kilkoma z nich nawiązałem znajomość i razem oglądaliśmy miasteczko i jego okolice. Stosunek ludności cywilnej do nas był całkiem obojętny lub wyraźnie nieprzychylny. Dawali nam bez ogródek do zrozumienia, że muszą walczyć i cierpieć z powodu naszego „korytarza". Pierwszym wrażeniem, jakie się odnosiło przy zwiedzaniu miasta, była zamożność jego mieszkańców. Zauważyłem wtedy, że jak człowiek jest na bardzo lichym wikcie, bez pieniędzy, bez papierosów, w poszarpanym ubraniu i dziurawych butach i znajdzie się między sytymi i dobrze wyglądającymi cudzoziemcami, to mimo woli odczuwa w stosunku do nich niechęć i zawiść. Od tych uczuć już tylko niewielki krok do nienawiści. Muszę jednak zaznaczyć, że śladu tych uczuć nie doznawałem na Węgrzech i w Jugosławii. Tam wszystko niwelowała serdeczność i gościnność gospodarzy. Któregoś dnia zaszliśmy do kawiarenki, aby wypić najtańszą rzecz, jaką można było dostać, to jest po szklaneczce wina. Kawiarenka była prawie pusta. Siedzieliśmy w kącie. Na środku sali przy stole siedział francuski major. Przed nim stała szklanka wina nieco odsunięta na bok, a major pisał list. W pewnej chwili wszedł do kawiarenki francuski żołnierz z jakąś mocno podkasaną niewiastą i w sposób uważany u nas, a zresztą chyba i na całym świecie, za niegrzeczny, usiadł na ławce koło majora w ten sposób, że się o niego prawie oparł plecami i łokciem dotykał papieru listowego. Naprzeciw, za rogiem stołu posadził swoją damę i porykując na cały głos opowiadał kawały. Należy dodać, że w sali było pełno wolnych stolików. Moi koledzy i ja byliśmy z natury cywilami wychowanymi w zasadach demokratycznych. „Soldateską" i koszarowym dry-lem nikt z nas się nie zachwycał, ale ten obrazek zrobił na nas przygnębiające wrażenie. Przecież cała nasza nadzieja powrotu do kraju opierała się na armii francuskiej, a czy armia tak pozbawiona zewnętrznych oznak jakiejkolwiek dyscypliny może być dość silna, aby przeciwstawić się i pokonać żelazną machinę wojenną Niemiec? Tego samego dnia spotkałem znajomego. Był to Leon Matuszewski, mój kolega z tej samej klasy w gimnazjum. Wiedziałem, że po maturze wyjechał do Warszawy i tam skończył szkołę Wawelberga1. Przywitaliśmy się serdecznie i Leon poprosił mnie na obiad do restauracji, w której jadali polscy oficerowie stacjonowani w Bressuire. Muszę dodać, że dla armii francuskiej charakterystyczna była duża rozpiętość w żołdzie i poborach oficerskich. O ile żołd szeregowców nie wystarczał nawet na papierosy, o tyle oficerowie otrzymywali uposażenie, za które mogli się dobrze ubrać, wygodnie mieszkać i stołować w dobrych restauracjach. Ja, dzięki zaproszeniu Matuszewskiego, który był porucznikiem w jednostce saperskiej, miałem możność skosztowania przeciętnej, prawdziwej kuchni francuskiej. Z rozkoszą usiadłem w restauracji przy czysto nakrytym stole i po kolei jadłem wszystko, co mi podstawił kelner. Uderzała ogromna ilość jarzyn, jakichś fasolek z niewielką ilością mięsa bardzo smacznie przyrządzonego, duże ilości sałaty, kilka gatunków sera o niezwykle delikatnym i w miarę pikantnym smaku, do tego wszystkiego podano wino w dobrym gatunku. Po obiedzie Leon poszedł do swojej pracy, a ja wróciłem do koszar.
- 34 -
Zaprzyjaźniłem się z jednym z oficerów z komendy ośrodka, gdzie byliśmy chwilowo przydzieleni. Był to niemłody już podporucznik rezerwy, bardzo energiczny, ale przy tym pogodny i dla wszystkich życzliwy. Któregoś wieczoru wystarał się o przepustki dla nas i po capstrzyku poszliśmy do kawiarenki porozmawiać przy winie. Podporucznik rozgadał się. Było już chyba około północy, a my wciąż rozprawialiśmy na temat losów wojny, o wypędzeniu Niemców z Polski itp. O tak późnej porze nasze głosy musiały brzmieć zbyt donoś- nie w domku, gdzie na parterze była winiarnia, a na pierwszym piętrze, prowadziły na nie schody z izby, w której siedzieliśmy, mieściły się pokoje zamieszkane przez przyjezdnych. W pewnym momencie, kiedy z typowo polską swadą po kilku wypitych szklankach wina, donośnym głosem rozwiązywaliśmy bardzo prosto najbardziej zawiłe zagadnienia polityczne i strategiczne, na drewnianych schodach, wiodących na pierwsze piętro, ukazała się jakaś postać w szlafroku, popatrzyła na nas i zaczęła nam robić po polsku gorzkie wymówki na temat pijackich hałasów, które nie dają spać przyzwoitym ludziom. Przypatrzyłem się uważnie rozgniewanej i rozgoryczonej osobie w szlafroku i nagle zawołałem: - Edek, a co ty tu robisz? Okazało się, że był to doktor Edward Kiełbiński, kolega z mojego roku na wydziale lekarskim we Lwowie, a jednocześnie mój kolega z lwowskiej kliniki chirurgicznej profesora Ostrowskiego. Kiełbiński przyjechał do Francji wcześniej i uzyskał dziwaczny podchorążowski stopień aspiranta, który nadawano podchorążym w wojsku polskim tylko za czasów pobytu naszych sił zbrojnych we Francji. U Francuzów nie ma stopnia podchorążego. Powołanym do wojska, posiadającym wyższe wykształcenie lub specjalne kwalifikacje zawodowe przydatne w armii, nadawano przejściowo, to jest do czasu uzyskania ogólnego wykształcenia wojskowego, stopień aspiranta, po którym następowała nominacja na podporucznika. Aspiranci w armii francuskiej mieli prawa oficerskie, jeżeli chodzi o umundurowanie, płacę i stołowanie się w kasynie. Nasi władcy wojskowi formując armię polską we Francji musieli przyjąć organizację francuską, bo tego wymagali Francuzi. Jednak nie mogli zrezygnować ze stopnia podchorążego rezerwy, tej „dziewczyny od wszystkiego" w polskiej armii przedwojennej, i wobec tego liczna rzesza podchorążych rezerwy istniała nadal, zaszeregowana we francuskiej organizacji naszej armii na żołdzie szeregowców. Musieli się jednak wykazać analogią do organizacji francuskiej, wobec czego wprowadzono stopień aspiranta. Aspirant było to coś więcej niż starszy sierżant podchorąży, a trochę mniej niż podporucznik. Jako dystynkcję aspiranci nosili jeden podłużny pasek przez środek naramiennika. Polscy oficerowie zawodowi traktowali ich jako zło konieczne. Żołnierze nasi nie bardzo rozumieli ten stopień i uważali go za coś obcego. Z uszanowaniem do aspirantów odnosili się jedynie byli policjanci, których trochę znalazło się w szeregach wojskowych, albowiem ten stopień istniał przed wojną w polskiej policji. Takim aspirantem był teraz kolega Kiełbiński i z tego tytułu mieszkał w pensjonacie nad kafejką. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że nas z Modany mylnie skierowano do Bressuire, ponieważ istnieje wyraźny rozkaz kierujący lekarzy do koszar Bessieres w Paryżu. Bardzo się tym ucieszyłem, bo miałem już dosyć ponurego Bressuire, ciągłej głodówki między sporadycznymi zaproszeniami na szklankę wina przez przypadkowych znajomych oraz zawszonego 16 siennika. Któż zresztą nie ucieszyłby się na wiadomość, że każą mu jechać do Paryża? Tego samego dnia wieczorem wyjechałem autobusem w grupie około dwunastu lekarzy do Poitiers. Autobus nie był przepełniony, poza nami jechało kilkunastu podróżnych cywilów. W Poitiers przesiedliśmy się do nocnego pociągu i rano przybyliśmy do Paryża. Na peronie świeciły się jeszcze światła. Znający dobrze teren doktor Menszyk poprowadził naszą grupę do stacji kolejki podziemnej, skąd pojechaliśmy na przystanek położony niedaleko od Caserne Bessieres17, które mieściły się przy bulwarze tej samej nazwy. Gdy zgłosiliśmy się na wartowni, polski oficer służbowy przejrzał nasze papiery i skierował nas do prawego skrzydła olbrzymiego kompleksu gmachów, które w kształcie podkowy otaczały dziedziniec. Przez szerokie schody i równie szeroki korytarz dostaliśmy się na dużą salę żołnierską, gdzie z każdej strony pod ścianą stało po kilkanaście łóżek. Nad łóżkami były przymocowane półki na żelaznych prętach. Na środku sali olbrzymie stoły i ławy. Ta izba żołnierska sprawiała, jak zresztą całość budynków i dziedzińca, wrażenie wzorowych koszar wojskowych. Było już po śniadaniu i posililiśmy się dopiero, gdy przyszła pora obiadowa. Obiad odbywał się w dużej sali jadalnej, umieszczonej na parterze, w skrzydle położonym po drugiej stronie dziedzińca. Do sali jadalnej prowadziło kilka wejść, była ona olbrzymia, cała wypełniona kilkoma rzędami dużych stołów, przy których stały ławy. Zajęliśmy miejsce przy jednym z nich. Posiłki, obfite i smacznie 16 Dosłownie. 17 Koszary Bessieres.
- 35 -
przyrządzone, podawano do stołów na blaszanych talerzach. Prócz posiłku każdy z nas otrzymał dużą porcję czerwonego wina. Już tego samego dnia rozpoczęły się czynności weryfikacyjne. Chodziło o ustalenie tożsamości osób zgłaszających się do wojska. Niektórzy posiadali wszystkie dokumenty dotyczące ich stopnia i kwalifikacji. Byli znów tacy, którzy nie mieli żadnego papierka. Ci ostatni musieli znaleźć wiarygodnych świadków lub w jakiś inny sposób udowodnić, kim są. Sprawy te badały specjalne komisje powołane do tego celu. Ja wyprułem swój cywilny dowód osobisty spod podszewki kurtki wraz z zaświadczeniem porucznika Barańskiego ze Szpitala Wojennego nr 606 i zaświadczeniami Żabczyńskiego i doktora Hryniewieckiego z Fölsehangony. Były-to jedyne moje dokumenty. Po załatwieniu tych spraw zwiedzałem Paryż. Miałem dużo wolnego czasu, bo poza wyżej wspomnianymi dokumentami tożsamość moją stwierdziło kilka osób, które mnie znały jeszcze sprzed wojny. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z dwoma kolegami z kliniki poznańskiej. Byli do doktor Roman Rejthart i doktor Leon Szeszycki. Nie mogliśmy zwiedzić muzeów ani wystaw, ponieważ z powodu wojny były niedostępne dla publiczności. Drugiego dnia pobytu skierowano mnie wraz z grupą innych żołnierzy w cywilu do jakiejś instytucji filantropijnej, gdzie dostaliśmy nowe koszule. Ja otrzymałem także buty. Nie umundurowano nas, bo według regulaminu, umundurowanie mieliśmy otrzymać dopiero w miejscu ostatecznego przydziału. Właściwie po całych dniach oglądałem miasto, jego historyczne budowle i pomniki. Poznałem je na tyle dokładnie, że pod koniec mojego pobytu wszędzie bez wypytywania się o drogę mogłem sam trafić. Już nie wiem, w jaki sposób otrzymałem adres ciotki moich znajomych z Warszawy pani J. Jareckiej. Mieszkała przy rue d'Assas 130, niedaleko Ogrodu Luxembur-skiego, na którymś tam piętrze. Gdy szukałem jej biletu wizytowego na drzwiach, uderzyła mnie duża ilość tabliczek z napisami: rentier. Panią Jarecką zastałem w domu. Przyjęła mnie bardzo serdecznie, a w rozmowie odniosłem wrażenie, że czuła się paryżanką, przynajmniej w tym samym stopniu, co Polką. Z oburzeniem opowiadała, że „aviony" boszów ukazują się nad miastem, chociaż zostało ono ogłoszone miastem otwartym. Nie miała aktualnych wiadomości o swojej rodzinie w Polsce, ja też nic jej nie mogłem na ten temat powiedzieć.
Rozdział VI. SZKOŁA PODCHORĄŻYCH W COMBOURG. 8 marca zawiadomiono nas, że całą grupą wyjeżdżamy do Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Bretanii, które mieści się w mieście Combourg. Wieczorem wraz z kolegami udaliśmy się na dworzec i po kilku przesiadkach dojechaliśmy tam nad ranem. Podoficer prowadził nas przez miasteczko częściowo jeszcze uśpione i we wschodzących promieniach słońca wyglądające spokojnie, czysto i przyjemnie. Gdzieniegdzie jakaś niewiasta lub mężczyzna wychodzili przed drzwi wyjściowe i szczotkami obmywali chodnik i asfaltową jezdnię. Doszliśmy do krańców miasteczka, gdzie zaczynały się wille i ogrody, skręciliśmy w prawo i przez szeroką bramę wjazdową weszliśmy na dość obszerny dziedziniec. Tutaj kazano nam się zatrzymać, a podoficer poszedł do góry po schodach jednopiętrowego budyneczku. Po chwili wrócił z drugim podoficerem - plutonowym, który w sposób dość rubaszny, ale przyjemny, przedstawił nam się jako plutonowy Rodek, nasz szef. Kazał nam pójść do góry, gdzie zaprowadził do niedużego pokoju. Gdy wszyscy weszli, oznajmił, że od dzisiaj mamy być prawdziwymi żołnierzami i elewami szkoły podchorążych w Combourg. Za chwilę przyjadą oficerowie i wydadzą dalsze zarządzenia. Po godzinie czekania przyszło dwóch oficerów. Byli to nasz przyszły dowódca, porucznik lekarz Wołyncewicz, oficer służby stałej, podobno dawny instruktor z CWSanu warszawskiego, oraz jego zastępca, młody podporucznik rezerwy, zdaje się, że student medycyny. Po dokonaniu odpowiednich czynności ewidencyjnych i po śniadaniu umundurowano nas. Otrzymałem francuski mundur, spodnie do owijaczy i furażerkę. Po ubraniu się stwierdziłem, że wyglądam podobnie do pierwszego żołnierza francuskiego, jakiego ujrzałem po przekroczeniu Alp, albowiem do munduru i owijaczy nosiłem żółte półbuciki i kolorowe . skarpety. Gdy spojrzałem na moich kolegów zobaczyłem, że jeszcze nieźle mi się udało. Kilku z nich jako nakrycie głowy otrzymało stare czapki żołnierzy francuskich sprzed pierwszej wojny światowej w kształcie czarnych rondelków z jaskrawym, czerwonym denkiem. Nikt z nas jednak nie rozpaczał, śmieliśmy się z samych siebie i jedni z drugich, a plutonowy Rodek pocieszał nas, że tak wyglądali bohaterowie spod Verdun. Było nas razem ponad trzydziestu. Podzielono wszystkich na drużyny. Dwóch z nas, ja i jeszcze jeden z kolegów, stanowiliśmy szarżę
- 36 -
wśród elewów, bo mieliśmy po jednym pasku. W związku z powyższym zostałem dowódcą drużyny, w skład której wchodzili: Ast, Einhom, Marczak, Michałowski, Janikiewicz, Menszyk, Ozimek, Łomiński, Kompf, Krynicer, Narolewski i Atlas. Wszyscy, z wyjątkiem Marczaka, byli lekarzami. W drugiej drużynie znajdowało się kilku studentów, jeden weterynarz - Wolański, jeden technik dentystyczny Apolinary Brosz, dwóch adiunktów kliniki oraz kilku lekarzy. Wkrótce potem zarządzono zbiórkę i grono podchorążych gracko ustawiło się w dość łamanym szyku. Była to młodzież w wieku od osiemnastu do pięćdziesięciu lat. Wielu z nich nigdy w życiu nie miało nic wspólnego z wojskiem. Na widok naszej sprawności plutonowy Rodek złapał się za głowę i zawołał: - O rany, to ma być wojsko... Pochowajcie brzuchy, bo mnie wnet szlag trafi, albo pod ziemię się zapadnę, że mam czymś takim dowodzić. Nie powiem, żeby ta apostrofa plutonowego wywarła jakikolwiek wpływ na wygląd naszego szyku. Rozpoczęły się ćwiczenia w salutowaniu, chodzeniu krokiem defiladowym, w wykonywaniu zwrotów itp. Rozkazem dziennym wyznaczano służbowych na dzień następny oraz podawano program ćwiczeń i zajęć, poza tym były wykłady z regulaminów wojskowych, organizacji armii i służby zdrowia. Trzy razy dziennie dyżurni pod kierunkiem służbowego podoficera, którego obowiązki pełnił jeden z nas, szli z wiadrami do kuchni ośrodka po posiłek. Wyżywienie było wyjątkowo podłe i mało urozmaicone. Jako mięso z reguły otrzymywaliśmy jakieś odpadki, które anatomopatolog poznański, doktor Stocki - Sosnowski oceniał jako krowie wymiona, a weterynarz Wolański z całą powagą to rozpoznanie potwierdzał. W każdym razie po dwóch miesiącach pobytu w tej sławetnej szkole rycerskiej dostaliśmy wszyscy awitaminozy. Nie tylko bolały nas dziąsła i rozchwiały się zęby, ale skóra z uszu łuszczyła się płatami. Jeżeli dodać, że działo się to we Francji w pierwszym okresie wojny, to jest przed ofensywą niemiecką, kiedy Francja była krajem mlekiem i miodem płynącym, to rzeczywiście bezczelność tych, co nas okradali, musiała być wyjątkowa. Jak się potem przekonaliśmy, po porównaniu z wyżywieniem w innych formacjach, normy wyżywienia francuskie, które nam przysługiwały, były bez porównania lepsze. W czasie wieczornych dyskusji po capstrzyku, gdy oficerów już nie było, a plutonowy Rodek wyszedł do miasta, rozstrząsaliśmy najrozmaitsze tematy od stanowiska papieża wobec Niemców począwszy, i na zagadnieniach krowich wymion skończywszy. Wytworzyły się nawet dwa stronnictwa w sprawie ostatniego zagadnienia, ostro się nawzajem zwalczające. Jedno twierdziło, że nas okrada intendentura francuska, drugie, że rodzima, polska. Bardziej ugodowi usiłowali pogodzić zwaśnionych przez wytłumaczenie im, że nie ma się o co spierać, bo robią to jedni i drudzy. Jedyną naszą pociechą, jeżeli chodzi o sytuację bytową, było fasowanie niewielkiej ilości cuchnących machorkowych papierosów oraz kilku franków na dekadę. Po każdej wypłacie żołdu szliśmy do małego domku mieszczącego się tuż w lewo za bramą wejściową, gdzie znajdował się malutki szynczek prowadzony przez starą, dobroduszną Francuzkę nazywaną „maman Gourioux". Tam przy czystym stoliku można było za parę groszy wypić szklankę vin chaud. Było to grzane czerwone wino z cukrem i korzeniami i miało tę właściwość, że jedna szklaneczka takiego wina, wypita przeważnie na głodny żołądek, wzmacniała samopoczucie i pozwalała patrzeć przez różowe okulary nawet na oficerów -- lekarzy służby stałej. Komendantem centrum był pułkownik Gergovich. Była to bardzo ważna osobistość, tak ważna, że ani razu nie zeszła z piedestału, by odwiedzić szkołę podchorążych rezerwy. Widywaliśmy go czasami na ulicy. Miał szczupłą twarz, sztywną postawę, lekko zgarbiony, ale nie więcej niż to się widywało u starych kawalerzystów. Miał poza tym wielką, świecącą rogatywkę z dużym daszkiem i buty z cholewami jaskrawo żółtej barwy, w których paradował po ulicach Combourg, budząc swym egzotycznym wyglądem dowcipne uwagi miejscowej ludności. Niektórzy z kolegów przysięgali, że nosił czasami do tych butów ostrogi. Miał tu swoją rodzinę, którą zdążył wyprowadzić z Polski. Poza nim w ośrodku znajdowała się kadra oficerów służby zdrowia, przeważnie zawodowych, różnych stopni. Mieszkali w mieście, a stołowali się w miejscowych restauracjach i kawiarniach. Ci obrzydzali nam życie do reszty. Nie dlatego, żebyśmy mieli z nimi do czynienia pod względem towarzyskim lub służbowym, ale dlatego, że gdy we czterech dźwigaliśmy wiadra z krowimi cyckami i kawą, to trzeba było przechodzić koło kilku kawiarni i restauracji. Lokale te posiadały werandy, a na tych werandach siedzieli zawodowi obrońcy ojczyzny ze służby zdrowia i obżerali się różnymi przysmakami, popijając je dobrym winem, co u nas powodowało ślinotok i pobudzało do wypowiadania różnych życzeń. Oczywiście, jako ludzie inteligentni rozumieliśmy konieczność przejścia szkoły wojskowej oraz konieczność istnienia hierarchii i dyscypliny wojskowej, ale nie wiedzieliśmy, kto nas okrada i to trochę denerwowało. Mam wrażenie, że nasz bezpośredni wódz, porucznik Wołyncewicz, nie był złym człowiekiem. Jego
- 37 -
jedyną wadą było to, że chciał być, jak większość oficerów - lekarzy służby stałej, bardziej wojskowy, niż jakikolwiek oficer liniowy. Zawód lekarski uważał za coś zgoła niepoważnego, a może nawet i wstydliwego. Gdy zdaniem naszych przełożonych wyszliśmy już z niemowlęctwa rekruckiego, rozpoczęliśmy ćwiczenia z terenoznawstwa, na polach i łąkach otaczających Combourg. Maszerowaliśmy pod wodzą plutonowego Rodka przez ulice miasteczka śpiewając piosenki polskie i francuskie. Francuskich uczył nas Rodek, który był Polakiem z pogranicza belgijsko-francuskiego i, jak prawie wszyscy Polacy francuscy, poza patriotyzmem polskim posiadał dużo przywiązania do swej przybranej ojczyzny. Z zawodu był górnikiem. Wesoły, pogodny człowiek i chociaż lubił robić dużo krzyku, uważał, aby nikogo nie dotknąć ani nie zrobić krzywdy. Niektórzy z kolegów mieli krewnych w armii lub we Francji. Ci byli zaopatrywani przez swych przyjaciół lub rodziny w paczki czy gotówkę. Z tego korzystaliśmy wszyscy, bo stopień koleżeństwa był wysoki, a egoistów niewielu. Koledzy ze starszego „rocznika" wkrótce się rozjechali, jednym z ostatnich był doktor Kożusznik. Z naszego „rocznika" jednym z lepiej sytuowanych, choć raczej osobno się trzymających, był doktor Japa, posiadał rodzinę w Angers, gdzie znajdowała się siedziba naszego rządu. Rozpoczęła się piękna wiosna, czas upływał szybko. Nasze ćwiczenia w terenie nie były męczące i stanowiły raczej przyjemną zaprawę fizyczną, połączoną ze zwiedzaniem okolicy i jej zabytków. Między innymi oglądaliśmy, wprawdzie tylko od zewnątrz, piękny zamek w okolicy Combourg, gdzie, jak nas zapewniano, mieszkał i pisał Chateaubriand. Sytuacja ogólna stawała się coraz bardziej nerwowa. Wszyscy oczekiwaliśmy jakichś większych wydarzeń historycznych, które musiałyby zaważyć na losie naszego kraju. Przypuszczaliśmy, że nastąpi uderzenie aliantów na Niemcy. Wieczorami już mniej zajmowaliśmy się sprawami lokalnymi, wzajemnymi sporami i kwestią wiktu, a więcej tym, co nastąpi i co powinno - według naszej opinii nastąpić. W takim stanie rzeczy pewnego południa spadła na nas nagle wiadomość o inwazji niemieckiej na Norwegię. Dokładnie pamiętam, jak jeden z kolegów w przystępie wisielczego humoru powiedział: - Nie martwcie się o Norwegów, po nich przyjdzie kolej na Szwedów, Holendrów i Belgów, w razie czego poustawiamy na naszym strychu więcej prycz i przyjmiemy do nas lekarzy holenderskich i belgijskich. - Ktoś parsknął śmiechem, inny strofował: - Mógłbyś dzisiaj przestać się wygłupiać. 22 kwietnia ogłoszono zakończenie kursu, 25 kwietnia - awanse na starszych szeregowców i kaprali. Śmieszne, z jaką dumą przyszyłem sobie drugi pasek na naramienniku. Po skończeniu kursu, który zresztą skrócono ze względu na sytuację wojenną, przeniesiono nas ze szkółki i grupkami skoszarowano w pustych mieszkaniach w mieście. Dom, w którym mieszkałem wraz z kilkoma kolegami, był położony w ogródku. Stosunek Francuzów do nas można określić jako neutralnie nieżyczliwy, toteż, gdy jeden z kolegów wykrył w ogródku warzywnym za domem zieloną cebulę, bez żadnych skrupułów chodziliśmy ją zrywać, uważając ją zresztą nie za nowalijkę, lecz za najskuteczniejszy lek przeciw awitaminozie. Wiadomości z frontu były coraz gorsze. Przyszło uderzenie na Belgię i Holandię i wreszcie na linię Maginota. Zarozumiałe miny cywilów francuskich znacznie zrzedły. Wiadomości były coraz bardziej alarmujące.
Rozdział VII. OD COETQUIDAN DO 10 BRYGADY. 10 maja otrzymałem rozkaz przydzielający mnie do 8 pułku piechoty, formującej się w Coetquidan 3 dywizji, dokąd natychmiast wyjechałem. Coetquidan był to olbrzymi obóz ćwiczebny, położony niedaleko miasta Rennes. Teren piaszczysty, szerokie ulice krzyżujące się pod kątem prostym, po bokach baraki. W barakach piętrowe prycze. Kasyna, kantyny, wszystko to w podobnych drewnianych budynkach, różniących się między sobą tylko olbrzymimi numerami porządkowymi. Stała komenda i obsługa obozu była francuska. W obozie znajdowała się cała formująca się 3 polska' dywizja piechoty. Po przyjeździe do dywizji zameldowałem się u szefa sanitarnego. Polecono mi zgłosić się do kompanii sanitarnej do czasu otrzymania innych rozkazów. Poszedłem do baraku, w którym była zakwaterowana kadra tej jeszcze nie uformowanej jednostki. Zameldowałem się u niemłodego, tłustego majora, który pełnił obowiązki dowódcy kompanii. Przyjął mnie dosyć oschle, powiedział, żebym na razie zakwaterował się w baraku i odwrócił się do mnie tyłem. Wybrałem sobie miejsce koło
- 38 -
sympatycznie wyglądających młodych podporuczników. Okazało się, że więcej niż połowa oficerów kompanii sanitarnej nie ma nic wspólnego z medycyną, są to ludzie różnych zawodów, często bez zawodów, lub zawodowi wojskowi, którzy pełnią obowiązki płatników, gospodarczych, żywnościowych, dowódców plutonów, oficerów technicznych, adiutantów, kierowników kancelarii, oficerów transportowych itp. Organizacja dywizji posuwała się dosyć wolno i cały nasz zespół, mieszkający w dużym baraku, obijał się bez właściwej pracy. Zwiedzałem obóz, dwa razy jeździłem do Rennes, spotkałem kilku znajomych z Polski i z Węgier. Pobudki żadnej w baraku nie było, sypialiśmy więc długo. Po ubraniu się szliśmy do dużej tablicy przy skrzyżowaniu ulic obozu, gdzie wywieszano komunikaty wojenne. Stamtąd szedłem na śniadanie do francuskiej kantyny podoficerskiej, gdzie za grosze pierwszorzędnie karmili. Niezależnie od tego normalne racje żołnierskie z kotła były bardzo dobre, bez porównania lepsze od combourskich. Ogromnie się dziwiłem, gdy mi mówiono, że w wielu jednostkach jedzenie jest jeszcze lepsze. Dowództwo dywizji doszło widocznie do wniosku, że nie upora się na czas z jej uformowaniem i zaczęło organizować nową małą jednostkę w sile batalionu, która miała w krótkim czasie wyruszyć na front. Początkowo był to batalion 7 pułku piechoty. Przydzielono do niego żołnierzy młodych, dobrze wyszkolonych. Zaopatrzono ich w broń i sprzęt motorowy, ubrano w oryginalne brązowe berety i ostatecznie nazwano batalionem samodzielnym im. Coetquidan. Dowódcą jednostki został podpułkownik Kardasiewicz. Lekarzem był młody, zawodowy oficer, podporucznik Ząbroń, a lekarzem młodszym - rezerwista w stopniu aspiranta doktor F. z Warszawy. Nagle gruchnęła po obozie wiadomość, że samodzielny batalion odmaszeruje na front szybciej niż się spodziewano, bo już za kilka dni. Francuzi ze względu na ciężką sytuację wojenną gwałtownie żądają posiłków. Pierwsza i druga nasza dywizja toczą już ciężkie walki z Niemcami. Tego samego dnia 22 maja 1940 roku wezwano mnie do dowództwa dywizji. Zameldowałem się u pułkownika Kawińskiego, który tym razem przyjął mnie osobiście i krótko oświadczył, że mam się natychmiast zgłosić w dowództwie samodzielnego batalionu i przejąć obowiązki od aspiranta F. Strasznie się ucieszyłem z dwóch względów. Po pierwsze marzyłem zawsze, aby służyć w dobrej jednostce, jak mówiliśmy w „prawdziwym wojsku", po drugie w baraku, gdzie dotąd mieszkałem, zaczął mnie prześladować mój dowódca, major Pająk. Nie lubiłem go za sam jego wygląd, poza tym był wybitnie niesympatyczny w odnoszeniu się do rezerwistów, zwłaszcza młodszych stopniem. Wszystko zaczęło się w bardzo głupi sposób. Jednego wieczoru popiliśmy trochę w kantynie z podporucznikiem, byłym marynarzem, i jakimiś sympatycznymi jego przyjaciółmi. Rano zaspaliśmy. Po drugiej stronie przejścia między pryczami, vis a vis nas było legowisko naszego wodza, o czym na śmierć zapomnieliśmy. Pierwszy obudził się marynarz i głośno ziewnął, potem obudziłem się ja i mój sąsiad z prawej strony za przejściem. Marynarz, który spał na lewo ode mnie, zaczął rozmawiać z moim sąsiadem z prawej i narzekał, że codziennie rano jakoś się źle czuje, widocznie pobyt na lądzie mu nie służy. Sąsiad mój z prawej zaczął zapewniać go, że on nie jest marynarzem, a też się coraz gorzej czuje. Wtedy ja zauważyłem: - Jak się macie czuć dobrze, jeżeli codziennie rano na czczo widzicie pająka. Nagle spostrzegłem, że bambetle naprzeciwko w legowisku majora zaczynają się poruszać i ze stosu poduszeczek i jasieczków z falbankami, sprzętu zgoła nie wojskowego, wychyla się okrągła twarz naszego wodza ze złośliwie we mnie wlepionymi oczami. Od tej chwili zaczął się mnie czepiać po piętnaście razy dziennie, bez powodu. Z reguły jestem do czasu cierpliwy, ale czułem, że długo nie wytrzymam; dlatego teraz przeniesienie podwójnie mnie ucieszyło. Odmeldowałem się u pułkownika, poszedłem do swojego baraku, pożegnałem się z przyjemnymi współtowarzyszami. Majora Pająka nie było, pokazałem więc rozkaz adiutantowi i poszedłem do miejsca zakwaterowania batalionu. Zameldowałem się u dowódcy, podpułkownika Kardasiewicza, potem u podporucznika Ząbronia. Ząbroń był młodszym ode mnie lekarzem, ale z tytułu swojej fachowości wojskowej i stopnia oficerskiego był moim przełożonym. Przy okazji poznałem i innych oficerów batalionu i wtedy po raz pierwszy miałem możność stwierdzić i przekonać się, że w wojsku w czasie wojny obowiązuje, tak jak w przyrodzie, prawo naturalnego doboru. Później stwierdziłem to jeszcze wielokrotnie. Ile razy jednostka, w której byłem, odchodziła na front, to wszystkie łaziki, napuszeni dygnitarze, rozrabiacze i różne świntuchy gdzieś odpływali, przeważnie do jakichś ważnych zadań na tyłach, a w jednostce pozostawał równy zespół ludzi ofiarnych i koleżeńskich. Dlatego w nowym środowisku czułem się dobrze. Należałem znów do dobrze zorganizowanej jednostki, miałem wyraźnie wytknięty cel.
- 39 -
W dowództwie batalionu byli energiczni i młodzi oficerowie, przejęci swoimi obowiązkami. Zupełnie inni od tych, którzy godzinami przesiadywali w kawiarniach i winiarniach. Poszczególne kompanie dobrze wyszkolone, jednolicie umundurowane i uzbrojone. Odżywianie nie wymyślne, ale dostateczne i dobrze przyrządzone. Wojsko, poza godzinami przeznaczonymi na czyszczenie broni i sprzętu, większą część dnia spędzało na strzelnicy. Mimo coraz gorszych wiadomości z frontu, duch w batalionie był dobry. Oderwaliśmy się zupełnie od gnuśnego życia obozowego. Nie było czasu na opuszczanie batalionu. Nawet nasza poczta batalionowa zaczęła wreszcie funkcjonować prawidłowo. A propos poczty polowej. Zaraz po moim przybyciu do obozu zapowiedziano, że nie wolno korzystać z cywilnej poczty francuskiej. Podano do wiadomości różne kryptonimy i numery, według których mamy podawać nasze adresy. Wydaje mi się, że nasi organizatorzy, jak to się często u nas zdarza, przeholowali przez nadmierne komplikowanie sprawy. W wyniku tego listy zaczęły źle dochodzić lub w ogóle ginąć. Wywołało to duże niezadowolenie wśród żołnierzy, zwłaszcza tych, którzy pochodzili z Francji. W krótkim czasie większość piszących listy przerzuciła się na korzystanie z francuskich skrzynek pocztowych. Niektórzy żołnierze i oficerowie, zarażeni przesadnym duchem tajemnicy wojskowej, w listach do kraju próbowali w prymitywny sposób szyfrować swoje wrażenia. Nie porozumiewając się między sobą, jak się potem okazało, nazywano w tych szyfrach Francję przeważnie „ciotką Marianną", a Niemcy „ciotką Gretą". Każdy myślał, że to tylko on wpadł na taki chytry sposób przekazywania wiadomości rodzinie w kraju. I oto nagle pękła bomba. Jeden z oficerów dostał z kraju list adresowany przez rodzinę na Międzynarodowy Czerwony Krzyż. W liście była wiadomość mniej więcej tej treści: - Nie martw się, ciocia Greta długo nie pociągnie, czekamy z niecierpliwością przybycia ciotki Marianny. Na liście był dopisek w poprawnym języku polskim: - Nie martwcie się o ciocię Gretę, czuje się doskonale. A ciotkę Mariannę prędzej szlag trafi, niż ciocia Greta źle się poczuje. Pod spodem była pieczątka niemieckiej cenzury z charakterystycznym ptaszkiem i swastyką. Ale szczytem wszystkiego były poprawki na kopercie dokonane tym samym charakterem pisma co dopisek w liście. Pod przekreślonym adresem Czerwonego Krzyża napisano: Coetquidan, France, Ille et Villaine, Camp Polonais. Porucznik X, Y, barak nr x, kompania z, batalion a, pułk 8, trzecia dywizja piechoty. Stopień, przydział i numer baraku, w którym mieszkał oficer, ściśle się zgadzały ze stanem faktycznym. Powstała konsternacja. Speszonego oficera wzywano do komendy obozu, gdzie go nasze „Szerloki Holmesy" z „dwójki" obozowej zamęczali głupimi pytaniami i jeszcze głupszymi pogróżkami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Niemcy muszą mieć we Francji doskonały wywiad. Oczywiście nie mogło to zaskoczyć nikogo, kto widział, co się działo we wrześniu w Polsce i kto był zorientowany w bałaganie, jaki panował we Francji. Muszę nadmienić dla dostatecznego scharakteryzowania całej afery, że najdokładniejsze wiadomości dotyczące różnych ważnych zmian w życiu obozowym, w tym nawet odmarszu mojego batalionu otrzymywaliśmy od cywilnych przekupniów francuskich, którzy pętali się koło obozu lub nawet wewnątrz niego i handlowali winem, papierosami, serami i bielizną. 28 maja przyszedł rozkaz wymarszu. Nazajutrz od samego rana rozpoczęło się ładowanie na samochody transportowe, które przewoziły batalion do stacji kolejowej. Batalion nie był jednostką zmotoryzowaną. Mieliśmy trochę samochodów, ale nie wystarczały one do przewiezienia ludzi. Wszystko odbywało się powoli. Dopiero wieczorem batalion był ostatecznie załadowany do pociągu towarowego. Mnie podporucznik Ząbroń zaprosił do wagonu oficerskiego. Przed nocą pociąg wyruszył w kierunku północno-wschodnim. Wyglądało, że jedziemy w stronę Paryża. Jechaliśmy całą noc. Nad ranem wyładowano nas na małej stacyjce i pomaszerowaliśmy w kierunku miasteczka. Miasteczko nazywało się Jouy. Był to departament Seine et Oise. Tutaj rozpoczęło się oczekiwanie. Nie mogłem się dowiedzieć, jaki jest dalszy plan marszu. Kompanie zatrzymały się pod gołym niebem i biwakowały. Dowództwo zajęło pokój w jednym z domów. Sytuacja była niejasna. Wyglądało na to, że zatrzymał nas jakiś rozkaz i że obecnie czekamy na dalsze. Pod wieczór przyszedł rozkaz zakwaterowania się w miasteczku, aż do odwołania. Poszczególne kompanie rozmieszczono w zabudowaniach wyznaczonych na ten cel przez miejscowe władze. Mnie umieszczono na kwaterze z podporucznikiem Ząbroniem. Ząbroń był wychowankiem CWSanu, zawodowym oficerem i bardzo młodym lekarzem. Zdaje się, że był świeżo po dyplomie. W chwilach wolnych, gdy byliśmy sami, prosił mnie o wytłumaczenie mu postępowania przy różnych zabiegach w
- 40 -
tak zwanej małej chirurgii, której znajomość była niezbędna dla lekarza na szczeblu batalionu. W ciągu tych kilku krótkich dni bardzo go polubiłem. Zwierzył mi się, że chciałby być lekarzem w marynarce wojennej. Jak się potem dowiedziałem, udało mu się zrealizować te pragnienia. Pływał na „Garlandzie" i w czasie sławnych rejsów do Murmańska, gdy jedna trzecia załogi „Garlanda" została ranna, swoją zimną krwią, odwagą i pomocą lekarską przyczynił się do uratowania Okrętu. Został za to odznaczony krzyżem Virtuti Militari. W nocy budziły nas przelatujące eskadry bombowców niemieckich. Szły falami. Bombardowały jakieś obiekty w okolicy Paryża. Odgłosy wybuchów dochodziły do nas wyraźnie. Nasz pobyt w Jouy przedłużał się. Wojsko było cały czas w pogotowiu. W ciągu dnia odbywało ćwiczenia. 7 czerwca Ząbroń zaprosił mnie do kasyna oficerskiego na obiad. Kasyno mieściło się w willi, w dużym pokoju. Gdy weszliśmy, dookoła długiego stołu siedziało około dwudziestu oficerów. Na szczytowym miejscu nasz dowódca, podpułkownik Kardasiewicz. Był to niemłody oficer, szanowany przez podwładnych, o bardzo ujmującym sposobie bycia. Obiad już się rozpoczął, gdy wszedł oficer służbowy i zameldował pułkownikowi, że w pilnej sprawie przyjechali jacyś oficerowie z dowództwa armii. Pułkownik wstał i wyszedł, a my dalej jedliśmy obiad. Po chwili wpadł oficer służbowy i powiedział, że pułkownik prosi dowódców kompanii natychmiast do kancelarii. Przy stole powstało poruszenie. Widocznie nadeszły ważne rozkazy. Podporucznik Ząbroń zwrócił się do mnie: - Niech pan idzie do naszych ludzi i każe wszystko przygotować, aby w razie wymarszu nie trzeba było na gwałt ich zbierać po mieście. Poszedłem do naszego punktu opatrunkowego, sprawdziłem, czy wszystko w porządku, kazałem być w pogotowiu, po czym wolnym krokiem wracałem do kasyna. Już z daleka zauważyłem zamieszanie przy dowództwie. Zobaczyłem Ząbronia. Miał niewyraźną minę. - Niesłychana historia, przyjechali oficerowie z 10 brygady kawalerii generała Maczka i parcelują batalion. Maczek zabiera większość oficerów i żołnierzy, dla reszty są jakieś inne rozkazy. Byłem zaskoczony, tak jak wszyscy. Przed budynkiem dowództwa stały obce motocykle i kręciło się kilku oficerów z proporczykami na kołnierzach. Po kilku minutach wezwano mnie do kancelarii. Adiutant powiedział mi: - Niech się pan przygotuje do drogi, doktorze, zaraz pan wyjeżdża. W tej chwili podszedł jakiś energicznie wyglądający porucznik i zwrócił się do mnie: - Może pan się ze mną zabrać. Jest pan przydzielony do naszej kompanii sanitarnej. Odjeżdżam za piętnaście minut, mam motor z przyczepą. Szybko udałem się na kwaterę. Dorobiłem się trochę rzeczy, to jest dwóch koszul, skarpetek itp. Nie chciało mi się to zmieścić w chlebaku. Ząbroń przed kilkoma dniami kupił sobie walizkę, bo dotąd nosił swoje ruchomości w drewnianym pudle od damskich kapeluszy. Widząc moje kłopoty przy pakowaniu powiedział: - Niech pan weźmie moje pudło, bo mnie jest już niepotrzebne, mam walizeczkę. Nie bardzo to pasuje, ale zawsze lepiej niż nieść bieliznę w ręku. Podziękowałem i serdecznie się z nim pożegnałem. Wróciłem do dowództwa i odebrałem swoją kartę zaprowiantowania. Z daleka zobaczyłem naszego pułkownika. Widoczne było jak silnie przeżywał sytuację. Nie miałem odwagi iść do niego, by się meldować. Gdy się zastanawiałem, co zrobić, wpadł porucznik z brygady i zawołał: - Prędzej, doktorze, cóż pan się tak guzdrze, musimy już jechać, bo nie zdążymy przed nocą. Wybiegłem za nim i usadowiłem się w koszu. Motor wystartował jak na wyścigach. Jechaliśmy prawdziwie po kawaleryjsku jakimiś bocznymi drogami. Porucznik prowadził maszynę z taką pewnością siebie, jakby się w tej okolicy urodził i wychował. Ja rozmyślałem o tragedii dowódcy batalionu, który wyjechał z batalionem na front i nigdy do niego nie dojechał, przekreślony rozkazem dowództwa armii. Po drodze porucznik kawalerzysta rozgadał się. Był, jeżeli sądzić z tej krótkiej z nim styczności, przyjemnym i kulturalnym człowiekiem. - Niech się pan, doktorze, nie martwi - mówił. - Został pan wcielony do najlepszej jednostki wojskowej, jaka znajduje się na terenie Francji. Przypuszczam, że miał rację, i to nawet nie tylko w odniesieniu do polskich jednostek. Po kilku godzinach dojechaliśmy do skrzyżowania dróg. W oddali widać było kępę drzew, a wśród nich jakiś masywny zamek z basztami. Porucznik wskazał go ręką:
- 41 -
- Tam jest dowództwo brygady, a pan pójdzie tą drogą boczną i w lasku, jakiś kilometr stąd, będzie drugi zamek, w nim jest zakwaterowana nasza kompania sanitarna. Tam pan się zamelduje u dowódcy, majora Pędzicha. Podziękowałem porucznikowi, wziąłem w rękę pudełko od kapeluszy i raźno pomaszerowałem wskazaną drogą. Z jasnego słonecznego popołudnia wszedłem jak gdyby w ciemny tunel. Droga prowadziła aleją wysadzaną po obydwu stronach wysokimi drzewami, których gałęzie schodziły się w górze tworząc nad moją głową zielone sklepienie. Idąc zastanawiałem się nad dziwnymi zbiegiem okoliczności. Od czasu, gdy w Raho na Węgrzech odmówiono mi przyjęcia do brygady, mało o niej słyszałem, i oto dzisiaj zostałem nagle porwany prawie od stołu i przydzielony do tej jednostki, w której tak bardzo chciałem służyć. Jeszcze kawałek drogi i ujrzałem budynki, a przed nimi dwa duże namioty. Po dziedzińcu kręciło się kilkunastu żołnierzy i oficerów. Między nimi zobaczyłem dwóch podchorążych wyglądających, jak mi się zdawało, na rezerwistów i lekarzy. Byli to: doktor Jarosław Iwaszkiewicz, znany laryngolog poznański, i doktor Marian Bugajski, internista ze Lwowa. Zaopiekowali się mną bardzo życzliwie, nie obeszło się przy tym bez żartów na temat mojego pudełka od kapeluszy. Zaprowadzili mnie do dowódcy, majora Pędzicha. Zaczynało się szybko zmierzchać. Za chwilę zjawił się elegancki, wysoki, młody podporucznik. Jak się okazało, był on dowódcą plutonu obsługi, do którego etatowo należeli lekarze w stopniach nieoficerskich. Był zatem formalnie naszym bezpośrednim przełożonym. Podporucznik zajął się mną w sposób tak zaskakująco uprzejmy, że aż byłem zdziwiony. Kazał przynieść mi kolację, zaprowadził do namiotu, w którym spali oficerowie i lekarze, pytał, czy mi czegoś nie potrzeba, dał koce. Widząc moje zdziwienie, roześmiał się i powiedział: - Widzę, że pan doktor mnie nie poznaje, nazywam się Wójcicki i jako student byłem w grupie pana doktora na II klinice chirurgicznej w Warszawie. Wtedy sobie przypomniałem. Pośród studentów, którzy odbywali ćwiczenia w II klinice chirurgicznej na ulicy Elektoralnej, gdzie pracowałem w 1938-1939 roku, było kilku podchorążych - studentów CWSanu. Jednym z nich był obecny podporucznik Wójcicki. Tymczasem zrobiło się już ciemno. Świateł nie palono z powodu pogotowia przeciwlotniczego. Ułożyłem się na swoim posłaniu i szybko zasnąłem. Następnego dnia ranek był pogodny i słoneczny, a ruch w obozie bardzo duży. W jednej z jednostek na terenie brygady spotkałem doktora Tadeusza Rosola. Cała brygada, a wraz z nią nasza kompania, odbierały nowy sprzęt motorowy. Przyszły duże ciężarówki oraz małe polowe samochody marki „chevrolet", motocykle, przyczepy itp. Poza tym nadeszło wyposażenie lekarskie, które musieliśmy przejrzeć. Instrumentarium było dość bogate, ale jakoś dziwnie dobrane, biorąc pod uwagę jego przeznaczenie. W kompanii sanitarnej przewidywano wykonywanie operacji mniejszych lub bardzo pilnych, tymczasem w zestawach było za dużo instrumentów o bardzo specjalnym zastosowaniu, np. do operacji ocznych, laryngologicznych, urologicznych, lecz za mało najbardziej niezbędnych, jak kleszczyki hemostatyczne, pincety, noże, nożyczki, haki. Pomimo starannego przeszukania wszystkich koszy, nie znaleźliśmy żadnego materiału do szycia, ani catgutu, ani jedwabiu lub lnu. Właściwie instrumentami interesowałem się tylko ja i doktor Iwaszkiewicz. Z Iwaszkiewicza w trakcie tego oglądania wylazł typowy naukowiec. W pewnym momencie zaczął się irytować na jakiś idiotyczny dobór dłutek do trepanacji ucha oraz niecelową konstrukcję pewnego instrumentu. A było przecież jasne, że w warunkach polowych nie ma mowy o wykonywaniu na szczeblu kompanii sanitarnej żadnych specjalistycznych zabiegów. W grę mogły wchodzić tylko operacje mające na celu bezpośrednie ratowanie życia, tamowanie krwotoków lub wykonywanie małych zabiegów. Bardzo mi się podobał francuski autoklaw polowy. Skonstruowany w ten sposób, że stanowił przyczepę do samochodu, miał ogrzewanie prymusami. Po nastawieniu go sterylizacja mogła się odbywać w czasie marszu kolumny. Poza narzędziami przeglądaliśmy również zestawy leków, były jednak tak samo niecelowe, jak i instrumentarium. Być może, że przy rozdzielaniu w magazynach nie otrzymaliśmy niektórych koszy i dlatego obecnie całość przedstawiała się niezbyt logicznie. Reszta dnia upłynęła na pobieraniu rozmaitych części uposażenia osobistego, jak płaszcze, różne torby, zestawy do cerowania, opatrunki osobiste i żelazne porcje. Następnego dnia wyrwałem się do Paryża z grupą kierowców, którzy jechali do centralnego parku zaopatrzenia po dalsze samochody. Chodziło o ewentualne sprawdzenie, czy nie da się uzyskać niektórych brakujących kompletów chirurgicznych. Pod Paryżem w parku samochodowym, do którego przyjechaliśmy, panował nastrój paniki. Francuzi bardzo niechętnie wydawali naszym samochody. Byłem zdziwiony, bo park był tak bogato zaopatrzony, że jak okiem sięgnąć widać było setki, a może i
- 42 -
tysiące nowiutkich pojazdów mechanicznych wszelkich typów, a Niemcy byli już tak blisko, że ogień artyleryjski z frontu było wyraźnie słychać nawet w dzień. Podobno wszystkie te zapasy w parę dni później dostały się w ręce niemieckie. Na drugi czy trzeci dzieli po przyjeździe do Corbeville, bo tak się nazywało nasze miejsce postoju, udałem się do dowództwa brygady w poszukiwaniu szefa sanitarnego, majora Pawłowicza. Dowództwo mieściło się w pięknym zamku, który widziałem z daleka w dniu mojego przyjazdu. Wszedłem do poczekalni, na którą przeznaczono olbrzymi salon umeblowany stylowymi meblami. Na krzesłach i kanapach pod ścianami siedziało kilku oficerów. Przybyli tu prawdopodobnie w celu załatwienia spraw służbowych. Zameldowałem się u oficera dyżurnego. Kazał mi poczekać. Ujrzałem wolne krzesło w głębi pod ścianą przy drzwiach. Drzwi były uchylone, siedziałem zamyślony patrząc na salon, przez który przebiegali adiutanci, gońcy i jacyś podchorążowie. Pokój był jasno oświetlony promieniami słońca, które wpadały przez duże okna. Nagle uświadomiłem sobie, że słyszę dochodzący przez uchylone drzwi głos generała Maczka. Zwróciło moją uwagę, że generał wydawał się czymś bardzo poruszony. Rozmowa, w której uczestniczyły dwa lub trzy głosy, odbywała się częściowo po polsku, częściowo po francusku. Stwierdziłem, że nie tylko ja jestem świadkiem tej rozmowy. Kilku oficerów, czekających w pobliżu drzwi, również zwróciło na nią uwagę i tak jak ja byli mimowolnymi świadkami tego, co się działo wewnątrz gabinetu. Po chwili zorientowałem się, że rozmowa odbywa się przez telefon i że oficer mówiący po francusku odmawia komuś, widocznie starszemu od niego stopniem, po drugiej stronie telefonicznego drutu, wykonania zarządzeń. W pewnej chwili generał poirytowanym głosem powiedział: - Wytłumacz pan temu idiocie, że nie wolno mi rzucić na front ludzi, którzy jeszcze nie skończyli odbierać sprzętu i zupełnie się z tym sprzętem nie zapoznali. Nasi ludzie muszą poznać nowy sprzęt, bo inaczej pójdą na stracenie. Dokładnie słów nie pamiętam, ale mniej więcej taki był sens rozmowy prowadzonej przez generała i jego najbliższych współpracowników, prawdopodobnie z naczelnym dowództwem francuskim. Jak zrozumiałem z wypowiadanych szeptem komentarzy oficerów czekających w poczekalni, dowództwo francuskie przez długie miesiące zwlekało z wyposażeniem brygady, teraz je dało, lecz żądało natychmiastowego rzucenia jej przeciwko atakującym kolumnom niemieckim. Po załatwieniu sprawy wróciłem c^o kompanii. Szkolenie na nowym sprzęcie, który ciągle jeszcze nadchodził, odbywało się w gorączkowym tempie, tak samo zresztą jak we wszystkich innych jednostkach wchodzących w skład brygady. Przed wieczorem przyszedł nasz dowódca i potwierdził to, co ja przypadkowo usłyszałem. Podobno Francuzi, którym front się zupełnie łamie, w sposób kategoryczny zażądali rzucenia brygady do akcji na nie dotartych pojazdach mechanicznych i z nie przestrzelanymi działami. Gdy generał odmówił, grozili odebraniem sprzętu i rozbrojeniem nas. Ostatecznie generał musiał częściowo ustąpić i stanęło na tym, że połowa brygady pod jego dowództwem wyjdzie naprzeciw Niemcom, a druga połowa pod dowództwem jego zastępcy, pułkownika Dworaka, z najnowszym sprzętem będzie się wycofywać na południe, gdzie są podobno przewidziane jakieś nowe linie oporu. Poza tym poszczególne jednostki będą podzielone tak, aby w razie straty pierwszego rzutu nie uległa zagładzie żadna z części składowych brygady. Jeżeli chodzi o naszą kompanię, to do jutra będzie podana imienna lista, kto idzie z pierwszym rzutem na front. W nocy zrozumieliśmy jak szybko przesuwa się linia frontu. Odgłosy walczącej artylerii w ciszy nocnej dudniły znacznie wyraźniej niż wczoraj i przedwczoraj. Rano podano do wiadomości listę oficerów i szeregowych z naszej kompanii, którzy zostali przydzieleni do pierwszego rzutu. Wsiedli na samochody i odjechali. Dla reszty zarządzono ostre pogotowie. Muszę tu dodać, że na kilka dni przedtem, 9 czerwca, odczytano w rozkazie kompanii o mojej nominacji na podchorążego ze starszeństwem od dnia 5 maja 1940 roku. 12 czerwca o świcie ogłoszono alarm i w pół godziny później nasza kolumna, kierowana przez tak zwanych RR18, mknęła szosą na południe. Jechałem w kabinie koło kierowcy w jednym z małych wozów półciężarowych. Przede mną na takim samym wozie jechał Bugajski, w innym zaś Iwaszkiewicz. Na ciężarówkach umieszczono pluton obsługi i ciężki sprzęt. Kompania liczyła około czterdziestu pojazdów mechanicznych i blisko dwustu ludzi. Podziwiałem sprawność, z jaką poszczególne pułki i inne jednostki brygady wpadały na swoje miejsce w kolumnie marszowej brygady. Działo się to bez żadnych opóźnień, tamowania ruchu lub zakłócenia porządku marszowego.
18 Regulatorzy ruchu - motocykliści prowadzący kolumnę.
- 43 -
Rozdział VIII. ODWRÓT. Pomimo tragicznych chwil, jakie wtedy przeżywała Francja, paniki pośród ludności cywilnej i jednostek wojsk francuskich, nasza brygada przesuwała się według planowego rozkładu. W miejscach, gdzie powstawały zatory na skutek zatłoczenia drogi przez cywilnych uciekinierów lub przez jednostki francuskie, czy też w wyniku bombardowania lotniczego, nasza motorowa regulacja ruchu, która wysuwała swe macki już na kilkanaście kilometrów przed czoło kolumny, doskonale przygotowywała objazdy. W miejscach, gdzie kolumna miała zjechać na objazd, obojętnie czy to było na szosie, w wiosce, czy w mieście, zawsze widziałem regulatora, który ręką wskazywał kierunek, i kolumna marszowa jak na manewrach, nie zwalniając szybkości, przejeżdżała przez obce miasta i wioski. Minęliśmy Saint Verrent i przybyli do Dixmer. Koło Dixmer brygada została rozkwaterowana w najbliższej okolicy. Zgodnie z planem czekaliśmy na włączenie się do linii oporu. Jednak poza francuskimi jednostkami cofającymi się w zupełnym nieładzie, niczego nie było widać. Jak te rzeczy wyglądały ze szczebla dowództwa, nie wiem. Wprawdzie kilka razy przyjeżdżał do nas major Pawłowicz lub jego zastępca, oficer sanitarny, kapitan Maciejewski, ale od nich także nie mogliśmy się niczego dowiedzieć. Staliśmy na uboczu w jakiejś ni to osadzie, ni to wiosce. Obok nas, w odległości kilkuset metrów zatrzymała się jakaś grupa, bo trudno ją było nazwać jednostką, żołnierzy francuskich. Grupa ta topniała z dnia na dzień. Nie chciałem wierzyć, ale wszyscy żołnierze, zwłaszcza ci, którzy pochodzili z Francji i rozmawiali z Francuzami, zapewniali, że z tamtego oddziału nie dezerterują, ale po prostu w biały dzień ludzie odjeżdżają, bo mają roboty w polu. Po kilku żołnierzy francuskich przyjechały żony i zabrały ich do domu, nawymyślawszy przedtem oficerom. Trudno było pojąć, co się dzieje. 14 czerwca przyszła wiadomość o upadku Paryża. Co się stało z naszym pierwszym rzutem - nie wiedzieliśmy. Do naszej kompanii dołączyły dwie sanitarki amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Stany Zjednoczone były wtedy państwem neutralnym, ale ich Czerwony Krzyż przysłał zespoły mające pomagać w ewakuacji rannych. Jeden z takich zespołów dołączył do nas w Dixmer. Byli z nami dzień czy dwa. Obsługa zespołu składała się z młodych, wysportowanych ochotników w mundurach koloru khaki, bez żadnych oznak wojskowych. Nosili czerwone krzyże na rękawach i na naramiennikach. Młodzi Amerykanie nie mieli właściwie nic do roboty i, poza czyszczeniem wozów, przez cały dzień grali w piłkę, trenowali boks albo gimnastykowali się. 17 po południu nadeszła wiadomość, która spadła na nas jak grom. Francja skapitulowała. Amerykanie w ciągu piętnastu minut wsiedli do swoich sanitarek i odjechali. W parę godzin później nastąpił odmarsz naszej kompanii. Znów poszczególne kolumny łączyły się ze sobą i po dwóch godzinach brygada jako całość posuwała się w kierunku południowo-zachodnim. Po krótkim nocnym postoju, w czasie którego spaliśmy w samochodach lub koło nich, wznowiono marsz. Szliśmy przez Parthenay, Niort, St. Jean Angély. Zatrzymaliśmy się 18 czerwca po południu koło miejscowości Saintes, przy skrzyżowaniu dróg. Po bokach drogi rosły wysokie drzewa i wozy stanęły pod ich osłoną. Pomimo że marsz odbywał się cały czas w sposób jak najbardziej wzorowy, wyczuwało się zdenerwowanie wywołane niepewną sytuacją ogólną. Wiadomość o upadku Francji wytworzyła ciężką atmosferę. Zdawało się, że grunt usuwa się nam spod nóg. Nie wiedzieliśmy dokładnie, jakie zamiary ma dowództwo. Przebąkiwano o ewakuacji do Wielkiej Brytanii. Wiadomości te były jednak niepewne. Szczęście, że znajdowaliśmy się w zwartej jednostce, w której żołnierz miał zaufanie do swojego dowództwa. Jedno wiedzieliśmy na pewno, że na Francję liczyć nie można. We wrześniu ubiegłego roku w Polsce widziałem klęskę, odwrót i panikę. Ale tam były próby zaciekłej obrony. Był patriotyzm, było poczucie godności narodowej, a tutaj żołnierze francuscy, którzy przed ofensywą niemiecką często odnosili się do nas pogardliwie jako do pokonanych w walce z Niemcami, w ogóle walczyć nie chcieli. Poprzedniego dnia byłem świadkiem sceny, która sprawiła na mnie ogromnie przykre wrażenie. W czasie mijania pewnej miejscowości nasza kolumna zatrzymała się. Na sąsiednim skwerze stało kilka wozów należących do jednego z naszych pułków. A po drugiej stronie ulicy znajdowała się długa kolumna ciężkich czołgów francuskich zwrócona w kierunku przeciwnym do tego, w którym my jechaliśmy. Jak okiem sięgnąć, aż do zakrętu stały stalowe kolosy. Naliczyłem ich chyba ze czterdzieści. Postój się przedłużał. Nasi żołnierze szeptali, że Francuzi podobno jadą poddać się Niemcom. W pewnej chwili, jak się to zresztą często zdarza na wojnie, gdy wojsko ma broń nabitą, jeden z naszych ułanów zeskakując z wozu musiał o coś zawadzić. Poszła w powietrze cała seria z karabinu maszynowego. Nie zrobiło to większego wrażenia na naszych. Ale po chwili wszystkie głowy zwróciły się w kierunku kolumny czołgów francuskich. Francuskich żołnierzy ogarnął szał. Jak kolumna długa wyskakiwali z wieżyczek, uciekali po chodniku, popychali się,
- 44 -
wywracali, gubili czapki, hełmy, a nawet swoje „bidon". Nasi patrzyli. Z początku kilku parsknęło śmiechem, a potem zaległa cisza. Staliśmy w osłupieniu. Każdy z nas zdał sobie sprawę, że to wojsko, które oglądamy, nie przedstawia już żadnej bojowej wartości. Po kilku godzinach postoju przy skrzyżowaniu koło Saintes przyjechał major Pawłowicz i wezwano nas na odprawę. Major powiedział, że będziemy starali się dostać do najbliższego portu, aby ewakuować się do Anglii. Anglia będzie się bronić i w niej cała nasza nadzieja. Dalej mówił, że istnieją podstawy do przypuszczenia, że część żołnierzy, pochodzących z Francji i mających tu swoje rodziny, nie zechce jej opuścić. Są rozkazy, aby ich nakłaniać do pozostania w brygadzie. Nie wolno jednak zmuszać siłą. Ci, którzy zdecydowali się zostać we Francji, mogą odejść. Należy postępować taktownie, ale w ten sposób, aby odeszli tylko ci, co odejść muszą. Stanowisko dowództwa wydało mi się bardzo rozumne. Jako podchorąży większość dnia spędzałem z szeregowcami i poznałem ich psychikę. Szeregowi przy podchorążym czuli się swobodniej, niż w obecności oficerów, i całkiem otwarcie wypowiadali swoje poglądy. Wiedziałem, że żołnierze, którzy przybyli tu z Polski, będą się trzymać brygady za wszelką cenę, ale urodzeni we Francji ciągle rozmawiali o swoich opuszczonych zagrodach i rodzinach. Odczuwali poza tym, tak charakterystyczną dla Francuzów, wyraźną niechęć do Anglii i Anglików. Koło Rennes, niedaleko Coetquidan, znajdowały się duże obozy wojsk brytyjskich. Wszyscy wiedzieli, że wojska te już przed trzema tygodniami opuściły Francję, niszcząc cały swój nowoczesny sprzęt. Gdy byłem jeszcze w 3 dywizji żartowano: - Anglicy mają tyle sprzętu, że na każdego żołnierza wypada jeden samochód. Przed dwoma czy trzema dniami jechaliśmy właśnie prawie cały dzień drogą, przy której leżały szczątki popalonych angielskich samochodów i innego ich sprzętu motorowego. Gdy się nad tym zastanawiałem, sytuacja wydała mi się dla nas i straszna, i tragiczna. Rozmawialiśmy o tym, jak wielki zawód muszą przeżywać nasi w kraju, gdy do nich dojdzie wieść o kapitulacji Francji. Jakie będą dalsze losy wojny? Pozostała jedynie Anglia. Ale czy będzie chciała walczyć? A jeżeli będzie chciała, to czy da radę przeciwstawić się potędze niemieckiej? Wiedzieliśmy o Dunkierce. Widzieliśmy spalony sprzęt pozostałej części korpusu brytyjskiego. Co wreszcie będzie z nami? Mówiono, że Niemcy posuwają się bardzo szybko i że chcą nas odciąć od morza. Po odprawie poszedłem do swojego wozu. Zauważyłem, że żołnierze już wszystko wiedzą. Niektórzy szykowali się do opuszczenia jednostki. Takich było jednak niewielu, mniej niż przypuszczałem. Niektórzy się wahali. Między żołnierzami było dwóch młodych szeregowców z cenzusem, studentów medycyny jednego z uniwersytetów francuskich. Spostrzegłem, tak samo zresztą jak i kolega Bugajski, że unikają nas, natomiast rozwijają bardzo ożywioną działalność pomiędzy żołnierzami pochodzącymi z Francji. Byli klasycznym przykładem wpływu destrukcyjnego, jaki może wywierać inteligent na przeciętnego żołnierza. Uważali się za bardzo mądrych, w lekceważący sposób mówili o rozkazach dowództwa. Ośmieszali ideę kontynuowania walki z Niemcami do upadłego, i w końcu ulotnili się. Poszliśmy spać bardzo późno. Było ciepło, spałem na noszach koło wozu. O świcie ruszyliśmy dalej. Niemcy mieli dobry wywiad. Przez regulatorów ruchu, którzy na motorach utrzymywali łączność między poszczególnymi jednostkami, dowiedzieliśmy się, że niespełna w godzinę po naszym odmarszu nad skrzyżowanie dróg nadleciały niemieckie samoloty i dokładnie je zbombardowały. A Francja była już przecież po kapitulacji i wojska francuskie zasadniczo już nie walczyły. Przed wieczorem po całodziennym marszu przybyliśmy do miejscowości, która nazywała się Pont St. Genier de Mirambeau. Była tam między drzewami duża polana przypominająca trochę Raho na Węgrzech. Może to porównanie nasunęło mi się dlatego, że na tej polanie ujrzałem znów brygadę w całości. Wszystkie jednostki brygady zatrzymały się tu na postój. Stały w innym trochę szyku, niż w Raho. Były bardziej rozrzucone i ukryte między drzewami i zaroślami. Zdobyłem nieco wody do menażki i goliłem się przed wklęsłym lusterkiem wystającym z kabiny kierowcy, gdy zauważyłem, że między wozami chodzi jakaś para cywilów. On wysoki, szczupły, szpakowaty, wytwornie ubrany. Ona niemłoda, ale jeszcze przystojna, również wysoka i szczupła, o bardzo pewnym sposobie bycia, ubrana w kostium przypominający amazonkę. Zwrócili na siebie uwagę naszych żołnierzy. Cywile powędrowali dalej, ja się ogoliłem i poszedłem do Bugajskiego. Zastanawialiśmy się, czy iść na kolację, czy jeszcze nie. Od strony naszej kuchni już się dymiło. W tej chwili nadszedł major Pędzich z podporucznikiem Wójcickim w towarzystwie francuskiej pary i przedstawił nas. Zwrócił się przy tym do nas po polsku: - Pan markiz X i jego żona, właściciele posiadłości, na której terenie przebywamy w tej chwili. Państwo X są tak uprzejmi, że zapraszają wszystkich lekarzy kompanii sanitarnej na kolację. Niech
- 45 -
koledzy będą gotowi, za pół godziny, wszyscy się tam razem udamy. Obydwaj z Bugajskim doprowadziliśmy pośpiesznie nasze mundury do ładu. W pół godziny później całą grupą, z majorem Pędzichem na czele, szliśmy aleją dużego cienistego parku w stronę pięknej rezydencji. Bugajski, bardzo solidny i prostolinijny człowiek, klepał się po brzuchu i mówił: - Nareszcie sobie podjem przy dobrze nakrytym stole. Zbrzydł ml już ten wojenny prymitywizm. Inni nie mówili tego, ale miny wskazywały, że myśleli podobnie. Niektórzy, było nas bowiem około dziesięciu, poprawiali mundury, przeglądali się w lusterkach. Rozumie się, że chcieli dobrze wypaść przy stole pana markiza, zwłaszcza jeśli do tej pory nie zdarzyło im się zasiadać do stołu o takim ciężarze gatunkowym. W chwili gdy podchodziliśmy do willi, albo raczej do pałacyku, oszklone szerokie drzwi otworzyły się na taras i gościnni gospodarze wyszli naprzeciwko. Tym razem byli z synem i córką. Syn, wysoki, szczupły jak ojciec, przystojny mężczyzna w wieku około dwudziestu dwóch lat, o rasowej charciej twarzy, i panienka około szesnastu lat, raczej przeciętny typ urody. Z tarasu przez rozwarte oszklone drzwi, które zajmowały całą ścianę pokoju, wprowadzono nas do jadalni. Był to duży, podłużny pokój. Pośrodku stał długi stół, a na nim ze dwadzieścia nakryć. Dookoła stołu ciężkie krzesła z wysokimi oparciami. Pod ścianami serwantki, stoliki i inne ładne meble. Wszystko stylowo tworzyło gustowną całość. Usiedliśmy. Major Pędzich koło pani domu, mnie wypadło miejsce naprzeciw gospodarza. Jako wojujący w szeregach kompanii sanitarnej członek sił zbrojnych, w niskim stopniu kaprala podchorążego, czułem się zwolniony od bawienia markizówny czy jej brata, za to z dużym zainteresowaniem obserwowałem gospodarzy i swoich kolegów oraz przysłuchiwałem się rozmowie. W jadalni, w której siedzieliśmy, panowała atmosfera spokoju i dostatku. Człowiek lubiący choć trochę rzeczy ładne i wygodne musiał się poczuć dobrze zasiadając tutaj do stołu. Z lewej strony przez olbrzymie oszklone drzwi padały promienie zachodzącego słońca, a w głębi było widać piękny park. Naprzeciw na ścianie wisiały cenne sztychy przedstawiające sceny ze średniowiecza. Po stronie prawej dwoje dużych rzeźbionych drzwi prowadziło w głąb domu. Zacząłem przysłuchiwać się rozmowie. Markiz opowiadał, że w poprzedniej wojnie był dowódcą szwadronu kirasjerów. Jest rotmistrzem rezerwy. Pomyślałem sobie, że już za stary, aby być w wojsku, ale jego syn w sam raz w wieku poborowym. Wydawało się, że powinna mu w obecnej tragicznej dla jego ojczyzny chwili przypaść inna rola, niż bawienie w swoim rodzinnym domu cudzoziemskich wojskowych. W tej chwili otrzymałem kuksańca w bok. Bugajski pochylił się do mnie i szeptem powiedział: - Kiedy te cholery dadzą wreszcie coś do żarcia? I jak gdyby wyczarował, bo otworzyły się drzwi i służący z pokojówką uroczyście wnieśli olbrzymie tace z talerzami, które zaczęli ustawiać przed nami. Na każdym talerzyku znajdowały się dwa liście sałaty i cieniutki plasterek sera. Jednocześnie z olbrzymich karafek stojących na środku stołu zaczęto nalewać wino do pięknych kryształowych kieliszków. Nie zastanawiałem się wiele, wziąłem kilka kawałeczków chleba, ująłem w ręce wspaniałe, ciężkie, srebrne sztućce i prędko połknąłem zawartość talerza, popijając winem. Jeżeli chodzi o wino, to po pierwszym łyku miałem ochotę gwizdnąć, był to cienkusz gorszy niż ten u „maman Gourioux" w Combourg, a bez porównania gorszy niż wino, którym poczęstowali mnie kierowcy, zanim wybrałem się na obecną wizytę. W parku były dwa stawy, z jednego z nich nasi żołnierze wyłowili beczkę czerwonego wina i poczęstowali mnie. Z urzędu próbowałem im robić wymówki, ale roześmieli się mówiąc: - Że też pan podchorąży coś takiego mówi. Jeżeli Francuzy schowali wino w stawie, to znaczy, że jest dobre, a jeżeli jest dobre, to się należy, żeby go dobre wojsko wypiło, a nie te dziady. Cóż, zresztą i tak wszystkiego nie zabierzem, za dużo zostanie dla szkopów. Po zjedzeniu tej imitacji obiadu zacząłem się przysłuchiwać rozmowie. Markiz opowiadał, że miał piękny zbiór starej broni o wartości historycznej, ale ponieważ niedługo mają wejść tu Niemcy, więc zatopił wszystko w najgłębszym miejscu stawu. Nasz major z kolei zabawiał panią domu opowieściami q skomplikowanej taktyce służby zdrowia w brygadzie pancernej. Większość moich towarzyszy miała miny speszone, a doktor Bugajski był wyraźnie wściekły i żuł w ustach najcięższe przekleństwa. Po kwadransie służba zabrała puste talerze i wniosła filiżanki do czarnej kawy, orzeszki i malutkie kieliszki do likieru. Bawiłem się cudownie, obserwując całe towarzystwo. Słońce już dawno zaszło. Po wypiciu kawy i naparstka likieru pożegnaliśmy gościnnych gospodarzy, wymawiając się zaciemnieniem przeciwlotniczym i służbą. Po powrocie do jednostki okazało się, że kuchnia jest pusta i trzeba iść spać o pustym brzuchu. Poszedłem do jakiegoś spichrza, koło którego kręcili się nasi ludzie, wlazłem w siano i zasnąłem. Obudziła mnie pobudka o godzinie czwartej rano. Służbowy przy wozach zawiadomił, że za pół
- 46 -
godziny odmarsz. Już staliśmy wozami w kolumnie marszowej, czekając na swoją kolej odjazdu, gdy podbiegł porucznik Kuźmierkiewicz, nasz aptekarz, i powiedział: - Dawaj pieniądze, piętnaście minut temu przybiegła do majora markiza z rachunkiem za wczorajsze przyjęcie. Wypada dość drogo na łepek. Niestety, kolacja była taka, że warto by tej babie dać w zęby, ale nie wypada. Musimy zapłacić, bo będą na nas szczekać. Major tak jak i my wszyscy uważał, że zaprosili nas w charakterze gości, ale co robić. Prędko dawaj forsę, bo trzeba tę zgagę odprawić. Wściekły wyjąłem spod serca ostatnie franki. Nie pamiętam w tej chwili, ile to kosztowało, w każdym razie, jak później obliczaliśmy, za tę sumę w Paryżu można było zjeść dobrą kolację w porządnym lokalu. W chwilę później nasza kolumna wjechała na swoje miejsce i rozpoczął się normalny pochód. Brygada posuwała się marszem bojowym. Ubezpieczenia ciągnęły na skrzydłach jakimiś równoległymi drogami. Byliśmy już niedaleko Bordeaux. W drodze mijaliśmy grupy uciekinierów. Wyglądali podobnie do naszych z września ubiegłego roku, z tą różnicą, że rzadko jechali furmankami, a przeważnie w samochodach różnego typu, które często miały poprzyczepiane domki kempingowe na kółkach. Pamiętam, że w pewnym momencie kolumna się zatrzymała, a uciekające samochody francuskie powoli nas mijały. Jakaś staruszka siedząca w przyczepce powtarzała: - Oni zwyciężają, bo są silniejsi od nas. Za chwilę zjechaliśmy znów na objazd. Wozy się zatrzymały. Niedaleko widać było willę do połowy zburzoną bombą, przez gałęzie widniało wnętrze pokoju czy buduaru. Wyglądało jak udekorowana scena w teatrze. Za chwilę ruszyliśmy dalej. Kolumna marszowa coraz częściej przystawała. Z daleka słychać było detonacje. Po dziesięciu minutach zatrzymano nas i musieliśmy na jeden z wozów wziąć rannego ułana. Krwawił z powierzchownej rany. Musiałem zeszyć. Nie miałem czym. Na szczęście przypomniałem sobie zestaw do cerowania skarpet. Nawlokłem na igłę nitkę, zanurzyłem wszystko we flaszce z jodyną i po podkłuciu krwawiącego miejsca zeszyłem ranę. Na wierzch dałem osobisty opatrunek. Posuwaliśmy się w dalszym ciągu bardzo powoli. Teren zrobił się zupełnie płaski. Było już dobrze po południu, gdy pod kierunkiem RR kompania skręciła w boczną drogę i szybszym tempem zdawała się nadrabiać opóźnienie. Przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko. Nagle samochody zaczęły zwalniać i podjeżdżać do chodnika. Francuzi uciekali. Początkowo myślałem, że przed nami. Wychyliłem się z kabiny i zobaczyłem lecący bardzo nisko samolot niemiecki. Przeleciał wzdłuż ulicy. Wyraźnie było widać na skrzydłach czarne krzyże. Nie rzucał bomb, ani nie strzelał. Nasza kolumna chwilę odczekała i ruszyła naprzód. Teraz jechaliśmy ciągle bocznymi drogami. Ściemniło się, ale postoju nie zapowiadano. Tempo marszu raczej się wzmogło. Jechaliśmy przy zgaszonych światłach. Był to bardzo uciążliwy i męczący marsz. Noc była ciemna. Oczy bolały od wypatrywania sylwetki poprzedniego wozu. W pewnym momencie przy rozwidleniu dróg spotkaliśmy inną naszą kolumnę. Oficer z tamtej kolumny zaczął się wydzierać na naszego podoficera. Ten mu ostro odpowiedział i wybuchła awantura. Z wozów po obu stronach zeskoczyło kilku żołnierzy i zaczęli repetować karabiny. Nie wiadomo, jak by się sprawa skończyła. Szczęśliwie w tej chwili nadjechał łącznik motocyklowy i zaczął wołać do tamtych: - Szybko naprzód, droga wolna. Sytuacja jakoś się rozładowała, ale jasne było, że ten odwrót spowodował napięcie nerwowe, które w każdej chwili groziło najbardziej niespodziewanymi skutkami. Zaczęło się rozwidniać. Ciągle jechaliśmy krętą drogą między piaszczystymi wydmami. Mówiono, że w nocy przejechaliśmy przez Garonnę i posuwamy się jej lewym brzegiem. Rzeczywiście przejeżdżaliśmy dwa razy przez dosyć długie mosty. Około południa mijaliśmy ubezpieczone stanowiska wojsk francuskich. Dużo drutów kolczastych i schronów. Gdy zatrzymaliśmy się, żołnierze francuscy powychodzili ze schronów i podeszli do naszych samochodów. Ze zdziwieniem przyglądałem się, jak z jednego schronu wynieśli karabin maszynowy i wstawili do polskiego wozu. Zapytałem się naszego żołnierza, co to znaczy. Odpowiedział: - Katany sprzedają karabiny maszynowe za kilka litrów wina sztuka. Karabinek można dostać za pół litra. Kupujemy, bo może się nada. Wina wzięliśmy dosyć po drodze. Niedługo potem dojechaliśmy do lasku sosnowego, który rozciągał się tak daleko, że nie widać było jego końca. Nasze kolumny marszowe jednostkami zagłębiły się w lesie w miejscach wskazanych
- 47 -
przez regulatorów. Przejechaliśmy między drzewami pięćdziesiąt metrów i zarządzono postój. Zapowiedziano obiad za pół godziny. Po chwili nadbiegli żołnierze i powiedzieli, że ten lasek, to tylko wąskie pasmo ciągnące się wzdłuż wybrzeża. Wychodzi się z niego na piaszczystą wydmę, a ze szczytu wydmy widać już plażę i morze. Chcieliśmy pójść zobaczyć, ale służbowy nas zawrócił. Mówił, że przyszedł rozkaz, aby się kryć w lasku i nie wychodzić na wolną przestrzeń. Czekaliśmy ciągle. Mówiono, że będziemy ewakuowani z Francji i tylko czekamy na okręty, które jeszcze nie przybyły. Przyszedł wieczór. Pokładliśmy się koło wozów. O świcie, 22 czerwca, sytuacja taka sama. Francja skapitulowała. Wojska niemieckie zalewały cały kraj. Baliśmy się wpaść w ich ręce. Skoro Francuzi się już nie bronią, było jasne, że Niemcy mogą nas lada chwila otoczyć. Cała nasza nadzieja w okrętach. Około południa przyszedł rozkaz marszu. Podciągano nas wzdłuż lasku, równolegle do plaży. Po godzinie zatrzymano wozy. Oddziały opuszczały samochody i piechotą posuwały się dalej w tym samym kierunku. Potem weszliśmy na molo. Przy molo stał duży statek, drugi podobny do niego na redzie w odległości około mili. Jeszcze dalej dwa kontrtorpedowce. W pewnej chwili nadleciały niemieckie samoloty. Rozległy się odgłosy wystrzałów z dział na obu statkach i z okrętów. Koło samolotów pojawiły się obłoczki wybuchających pocisków. Trzy bombowce pikowały nad statkiem na redzie. Padły bomby. Najbliższa nie dalej jak kilkanaście metrów od burty statku, bo fontanna wody zalała pokłady. Tak przynajmniej mówili ludzie patrzący przez lornety. Na razie na tym się skończyło. Samoloty odleciały. W czasie tej sceny posuwaliśmy się szybko po pomoście mola. Potem po trapie weszliśmy na statek. Przy wejściach i przejściach na statku pełnili służbę nasi z regulacji ruchu. Z daleka widziałem długi wąż żołnierzy brygady, zdążający tą drogą, którą przed chwilą przebyłem. Statek ciągle wchłaniał w swoje wnętrze naszą brygadę. Wskazano nam miejsce w dużym salonie przeznaczonym na punkt opatrunkowy. Na podłodze były porozkładane materace i koce, przygotowane na ewentualne przyjęcie rannych. Znalazły się też zestawy i kosze z opatrunkami. Wyszedłem na pokład. Wojsko ciągle wchodziło i wchodziło. Po wejściu pewne jednostki odprowadzono gdzieś w głąb statku, inne lokowano na pokładach. Nasz statek nazywał się „Royal Scotsman". Tak na oko miał około dwadzieścia tysięcy ton. Pośród żołnierzy na niższym pokładzie zauważyłem dużą ilość brązowych beretów. Widomy znak ich dawnej przynależności do batalionu pułkownika Kardasiewicza. Żołnierze byli jacyś wzburzeni, tak samo ci na dolnym pokładzie, jak i na naszym. Mówiono o tym, że większość kabin i lepszych pomieszczeń na statku zajęli oficerowie spoza brygady bez jednostek wojskowych. Zajęli dla siebie i swoich rodzin. Żołnierze bardzo nie lubili oficerów, którzy zjawiali się sami, zgubiwszy swe jednostki, a za to z rodzinami i walizami. Bez skrępowania wypowiadali wobec nich swoją opinię w bardzo drastycznych słowach. Mówili także, że drugi statek jest cały załadowany oficerami i ich rodzinami, że brygadzie kazano czekać, aż się tamci ulokują, i tym podobne rzeczy. Zdenerwowanie osiągnęło punkt szczytowy, gdy koło statku pojawiła się nowa grupa wojska. Byli w hełmach, zmęczeni, brudni, zakurzeni, z karabinami w ręku i z oficerami na czele pododdziałów. Był to batalion czołgów, który wprost z walki po tamtej stronie rzeki został przewieziony do Le Verdon, to jest tego portu, w którym obecnie ładowaliśmy się. Niektórzy z nich byli ranni. Gdy pierwszy pluton batalionu wszedł na zatłoczony pokład, oficer prowadzący zwrócił się z prośbą do porządkowego polskiego oficera o wskazanie pomieszczenia dla żołnierzy, którzy są bardzo zmęczeni i idą wprost z walki. Oficer służbowy, jakiś obcy, nie z naszej brygady, rozłożył ręce i powiedział: - Chyba tu gdzieś na pokładzie się upcha. Słuchający tego nasi żołnierze zaczęli wołać: - Tak, na pokładzie, bo kabiny pełne „zaleszczyckich" pułkowników i ich przyjaciółek. Oficer bojowej jednostki popatrzył na nas, na swoich ludzi, na gapiących się flegmatycznie marynarzy angielskich, wyciągnął pistolet i powiedział do służbowego: - Prowadzisz, k... do kabin, czy nie? Nie radzę się długo namyślać. Moi ludzie będą spać w łóżkach, choćbyśmy mieli w morze powyrzucać tych, co zechcą nam przeszkodzić. Wszystko to trwało chyba nie dłużej niż pół minuty, a już na trapie zaczął się robić zator, bo następne kompanie czołgistów szły w porządku jedna za drugą. Z nie ukrywaną radością obserwowałem zachowanie się energicznego oficera z czołgów. Po paru minutach byłem świadkiem jak z całego korytarza, z którego prowadziły po obu stronach drzwi do kabin, wyrzucano rozmaitych brzuchatych dygnitarzy z ogromną ilością waliz i lokowano w kajutach żołnierzy. Zadowolony
- 48 -
poszedłem na górę do naszego pomieszczenia. Stwierdziłem, że statek kołysze się. Odpływaliśmy. Widocznie czekaliśmy na ten ostatni batalion. Morze było niespokojne. Wypływaliśmy na Atlantyk przy dość dużej fali. Część ludzi zaczęła cierpieć na chorobę morską. Przy wyjściach na pokład stali marynarze i pilnowali przestrzegania zaciemnienia przy wychodzeniu na zewnątrz. Między pokładem a oświetlonym wnętrzem statku były pośrednie korytarzyki. Można było wejść przez zewnętrzne drzwi korytarzyka dopiero po zamknięciu wewnętrznych. Obowiązywał także zakaz palenia na pokładzie. Po wyjściu na zewnątrz poczułem na twarzy silny powiew wiatru z kroplami deszczu. Ciemno. Ani gwiazd, ani księżyca. Szum morza. Wojsko ma pokładzie, pootula-ne w przeciwdeszczowe peleryny, nie spało. Słychać było gwar. Żołnierze przeżywali drugie w ciągu tej wojny załamanie. Kończyła się druga przegrana kampania. Nadzieja na zwycięstwo wydawała się nikła. Płynęliśmy na wyspę brytyjską, która podobno ma się bronić, ale kto wie, czy się nie podda jak Francja. Specjalnego przekonania do Anglików nie mieliśmy. Ci, których widywaliśmy we Francji, byli flegmatyczni, chłodni, trzymali się osobno, a zachowanie ich trąciło arogancją. Jeżeli wzdąć pod uwagę, że byli zawsze ubrani w mundury pierwszej jakości i całe ich wyposażenie w porównaniu z francuskim było nowoczesne i prawie luksusowe, to zachowanie ich tym bardziej drażniło. Potem na długo przed uzbrojeniem brygady, wszystko, czego nie mogli unieść na plecach, spalili i dali dęba. Gdzieś koło Dunkierki, jak mówiono przez radio i Francuzi pisali w gazetach, Niemcy przycisnęli ich tak, że wielu z nich zginęło w czasie odwrotu. Wszystko to razem wyglądało niezbyt obiecująco. Teraz wprawdzie podstawili statki i wywożą nas, ale poza tym, że zastrzegli sobie, aby nie brać na pokład nie-Polaków i psów (Anglicy są zawsze bardzo czuli na punkcie przewożenia na ich wyspę obcych psów), zupełnie się do nas nie wtrącają. A u nas, jak to u nas,. Oto resztki armii polskiej z Francji jadą dalej na obczyznę. Z armii polskiej we Francji uratowała się na naszym statku połowa dziesiątej brygady kawalerii pancernej, a większość pasażerów, to ci z drogi „zaleszczyckiej". Wydaje się, że jak tak dalej pójdzie, to na jednego prawdziwego żołnierza będzie dziesięciu oficerów bez przydziału i dziesięć osób z ich rodzin. Dywizje piechoty pozostały we Francji, a niektóre jednostki, jak opowiadali mi wiarogodni świadkowie, pod dowództwem podporuczników rezerwy i podchorążych. Żołnierze tak już znali swych „wodzów", że tłumaczyli mi: - Panie podchorąży, jak taki sztabowy przychodzi i mówi do nas „panie kolego", to znaczy, że „smród". Na pewno, jak się jutro albo pojutrze obudzim, to już nie będzie drania ani jego waliz. Rezultatem tego wszystkiego był specyficzny stosunek żołnierzy do oficerów. Żołnierze okazywali zdyscyplinowanie i szacunek tylko tym oficerom, których znali osobiście. W stosunku do wszystkich obcych zachowywali się nieufnie, często złośliwie. Pamiętam jak wkrótce po przybyciu do Anglii przydzielono do naszej brygady jakiegoś majora z barwami saperów. Gdy pokazał się przed frontem na zbiórce, odezwały się z szeregów głosy, których nie mogli uciszyć właśni dowódcy: - Panie majorze, a gdzie zostali saperzy pana majora? Major zrobił się blady, potem czerwony jak burak i już od tej pory nigdy go nie spotkałem. Następnego dnia, 23 czerwca, ocean był wzburzony. Szła duża fala. Deszcz padał w dalszym ciągu. Podniecenie umysłów ustępowało przygnębieniu. Głośniki radiowe na statku podawały w języku francuskim warunki kapitulacji oraz przemówienie Churchilla o woli walki Wielkiej Brytanii. My, żołnierze, byliśmy po prostu głodni. Nie wiem dokładnie jak to było w naszych jednostkach liniowych, to jest w pułkach. Nasi oficerowie znikli w czeluściach kabin. O podchorążych lekarzach zapomniano. Żołnierze, którzy z nami spali, zaprowian-towali się w jakiś sposób w innej jednostce. W poszukiwaniu jedzenia trafiliśmy do restauracji okrętowej, ale przed drzwiami stał polski żandarm z paskiem pod brodą i z rozkazu generała podchorążych nie wpuszczał. Na nasze zapytanie, gdzie mamy jeść i co, nie umiał odpowiedzieć. Natomiast pouczył nas, że według zwyczaju angielskiego do oficerskiej messy mają wstęp tylko oficerowie i wobec tego generał tak zarządził. Wróciliśmy na swoje materace, zaciskając pasa, bo nie było innej rady. Pan generał się anglizował od najbardziej powierzchownej strony. Nasz post trwał dwie pełne doby i był przerywany niewielkimi ilościami suchego prowiantu, który życzliwi żołnierze z własnej inicjatywy donosili swoim lekarzom podchorążym. Leżeliśmy więc rozmyślając nad znikomością tego świata, sytuacją polityczną i nasłuchując, w momentach gdy drzwi za służbowym żandarmem się uchyliły, brzęku talerzy i szklanek oraz gwaru głosów w jadalni okrętowej, zmienionej na oficerską messę Polskich Sił Zbrojnych.
- 49 -
Rozdział IX. NA ZIEMI BRYTYJSKIEJ. 25 czerwca wczesnym rankiem, po dwóch dniach podróży, wpłynęliśmy do portu w Liverpoolu i tu zszedłem po raz pierwszy na ziemię brytyjską. Schodziliśmy jednostkami i ustawiali się na nabrzeżu. Witała nas piękna pogoda. Ludności cywilnej nie było widać. Zauważyłem jedynie nieduże grupki robotników portowych oraz kilku policjantów przechadzających się flegmatycznie, jak bociany. Staliśmy rozglądając się dokoła z zaciekawieniem. Port robił korzystne wrażenie. Był obszerny i czysty. Po pewnym czasie podszedł do nas oficer służbowy z angielskim żołnierzem i zaprowadził na śniadanie do kuchni polowej. Po śniadaniu skierowano nas do czekającego na bocznicy pociągu. Żołnierz angielski w towarzystwie polskiego podchorążego - tłumacza wskazywał naszym jednostkom wagony, w których mieliśmy zająć miejsce. Po wejściu do wagonu zmieszaliśmy się. Wagony były czyste, wyglądały nowocześnie i miały miękkie, wyściełane siedzenia. Sądziliśmy, że omyłkowo zaprowadzono nas do wagonu dla oficerów. Okazało się jednak, że są to zwykłe wagony trzeciej klasy. Co więcej, gdy się już usadowiliśmy, przez wagon przeszedł angielski żołnierz z tłumaczem i objaśnił, że niepotrzebnie się zagęszczamy, bo droga będzie długa i mamy się wygodnie rozsiąść, po sześciu w przedziale. Na drogę rozdano nam suchy prowiant i kanapki zapakowane w woskowany papier. Wszystkie te luksusy naszemu wojsku, przyzwyczajonemu do podróżowania na kontynencie w wagonach towarowych, jak żołnierze mówili „bydlęcych", wydały się tak dziwne, że nastrajały podejrzliwie. Po załadowaniu do wagonów całej brygady, pociąg ruszył i już bez żadnych dalszych nadzwyczajności następnego dnia rano przybyliśmy na olbrzymi dworzec w Glasgow. Tutaj wyładowaliśmy się. Ustawieni oddziałami na placu przed dworcem, po czym uformowani w kolumnę marszową ruszyliśmy przez miasto. Powitanie było niezwykłe. Chodniki pełne wiwatującej na naszą cześć publiczności. Szliśmy chyba ze trzy godziny, cały czas między szpalerami ludności cywilnej wznoszącej entuzjastyczne okrzyki. Z okien i balkonów sypał się na nas grad cukierków, czekolad, kwiatów i papierosów. Byliśmy tym zaskoczeni i oszołomieni. - I to mają być - pomyślałem - ci flegmatyczni Anglicy? Później dopiero zrozumiałem, że przyjazd do Glasgow polskiej brygady, w momencie tak krytycznym, jakim był dla Wielkiej Brytanii okres po kapitulacji Francji, był niezwykle ważnym czynnikiem dla podniesienia ducha ludności tego największego miasta Szkocji. Po przejściu miasta weszliśmy na tak zwany „psi stadion", gdzie wyznaczono nam miejsce zakwaterowania. W Wielkiej Brytanii wyścigi psów cieszą się może jeszcze większym powodzeniem niż wyścigi konne. Stadion przeznaczony dla psich wyścigów był ogromny i miał dookoła rozległe, kryte dachem trybuny. Pod tym dachem ulokowano całą brygadę. Nasze dowództwo wyznaczyło miejsca dla wszystkich jednostek i polecono nam zakwaterować się na kilka dni. Wojskowe samochody brytyjskie zajechały na stadion, przywiozły ogromne ilości koców, sienników i świeżej, słomy. Nasi oficerowie i podoficerowie kwaterunkowi rozdzielali to wszystko pomiędzy poszczególne jednostki. Tak jak dotąd, trzymaliśmy się we trzech, a więc Bugajski, Iwaszkiewicz i ja. Ułożyliśmy swoje dobrze wypchane sienniki, na każdym po kilka koców i mając już zapewniony wygodny nocleg przyglądaliśmy się rozwijającemu życiu obozowemu. Wszędzie panował gwar i rwetes. Wojsko, pomimo zmęczenia przeżyciami, podróżą i kilkugodzinnym pieszym marszem, ożywiło się. Jedno nie ulegało wątpliwości: przyjęcie było biegunowo przeciwne do tego, jakiego doznaliśmy w swoim czasie we Francji, a organizacja wprost wzorowa. Obok nas kwaterował 10 pułk strzelców konnych. Szwadrony i plutony rozkwaterowały się jak w czasie normalnego postoju. Wszędzie było widać służbowych, sienniki porządnie ułożone, poprzykrywane kocami, na nich tornistry i chlebaki, karabiny ustawione w kozły, słowem normalne życie obozowe. Podeszliśmy do miejsca, gdzie stała angielska kuchnia polowa. Uwijali się przy niej polscy kucharze i przygotowywali posiłek. Właśnie nadjechały trzy samochody ciężarowe. Przywiozły chleb i duże żółte kule sera oraz jakieś paczki z prowiantem. Kierowca, żołnierz angielski, powiedział przez tłumacza, że przywiózł prowiant. Przybiegł młody, energiczny porucznik z wachmistrzem i dwoma żołnierzami. Na jego polecenie żołnierze zaczęli rozładowywać samochód. Przerzucali bułki chleba do dużych koszy podobnych do takich, jakich w Polsce używa się na bieliznę, a wachmistrz liczył i zapisywał na kartce. Szło to dość szybko i sprawnie. Jednak po chwili wybuchła awantura. Obliczenia wachmistrza nie
- 50 -
zgadzały się z rachunkiem żołnierzy. Porucznik zaczął ich sztorcować. Krzyczał, że każe jeszcze raz wszystko liczyć. Kierowców angielskich najwidoczniej bardzo to zdziwiło, najstarszy z nich, aż wyjął fajkę z ust, potem podszedł do podchorążego - tłumacza i zaczął się o coś pytać. Nasz porucznik, gospodarczy, który widocznie chciał przedtem popisać się dokładnością, zwrócił się teraz do podchorążego z zapytaniem: - Czego on chce? Podchorąży, tłumiąc śmiech, odpowiedział: - Panie poruczniku, kierowca nie rozumie, dlaczego pan te chleby liczy, i mówi, że przywiózł na podany mu stan, ale jeżeli pan porucznik uważa, że za mało, to on zaraz następny samochód prowiantu przywiezie. Potem dodał już od siebie: - On nie rozumie dlatego, że u nich w wojsku nie ma kart zaprowiantowania. Anglicy twierdzą, że żołnierz i tak więcej nie zje niż może, zaś podejrzenie kradzieży w ogóle nie wchodzi w rachubę. Muszę przyznać, że nie bardzo dziwiliśmy się porucznikowi, bo sami byliśmy także takim podejściem zaskoczeni. Bugajski zauważył filozoficznie: - Co kraj, to obyczaj. Widać jeszcze nas tu nie znają. Spaliśmy tej nocy spokojni i syci. W ciągu następnego dnia sprawdzono stany w jednostkach, zaprowadzono normalny porządek, a niektórzy otrzymali przepustki do miasta. Po południu największą sensacją w naszej kompanii stał się powrót majora Pędzicha z gołą głową. Major z bardzo speszoną miną opowiadał, że mu skradziono furażerkę. Gdy wyszedł do miasta, po dłuższych perypetiach trafił wreszcie na pocztę. Chciał nadać depeszę do swoich znajomych. Major nie rozumiał ani słowa po angielsku. Depeszę mógł nadawać tylko dzięki temu, że urzędniczka zrozumiała słowo telegram. Położył na kontuarze pocztowym furażerkę, wtedy przysunęły się jakieś dwie elegancko wyglądające panie i coś do niego mówiły. Nie wiedział o co chodzi i był zupełnie bezradny, gdy jedna z tych dwóch eleganckich pań, i to właśnie ta młodsza i ładniejsza, chwyciła nagle jego furażerkę, wdzięcznie się uśmiechnęła i szybko oddaliła. Sprawa wkrótce się wyjaśniła. Okazało się, że jesteśmy w Glasgow tak popularni, że każdy ze Szkotów chce mieć jakąś pamiątkę, czyli souvenir. Mania ta, jak się wydawało, opętała wszystkich mieszkańców miasta. Od starszych, poważnych panów począwszy, na dzieciach skończywszy. Te ostatnie w sposób zupełnie bezceremonialny obcinały żołnierzom i oficerom guziki od mundurów. Należy dodać, że oficerskie, błyszczące guziki cieszyły się szczególnym popytem. W rezultacie następnego dnia połowa oficerów, którzy wrócili z miasta, stwierdziła braki w guzikach przy mundurze. 29 rano pomaszerowaliśmy na stację kolejową, ale już znacznie krótszą drogą, i pociągiem pojechaliśmy na nowe miejsce postoju. Podróż była krótka, bo po około dwóch godzinach jazdy wysiedliśmy na małej stacyjce. Jednostki brygady sformowały się w kolumnę marszową wzdłuż szosy. Na peronie stała grupa naszych oficerów z kilkoma oficerami brytyjskimi. Idąc w kierunku swojej kompanii musiałem koło nich przechodzić. W pewnej chwili usłyszałem: - Dzień dobry, panie doktorze. To i pan tu się znalazł? Głos był jakby znajomy. Odwróciłem głowę i ze zdziwieniem ujrzałem kapitana brytyjskiego, który szedł w moim kierunku z wyciągniętą ręką. Zmieszałem się, bo nie mogłem go poznać. Gwałtownie poszukiwałem w pamięci, ale nadaremnie. Nie przypominałem sobie, żebym w ogóle kiedyś znał osobiście jakiegoś Anglika, i to w dodatku Anglika mówiącego czystą polszczyzną bez żadnego obcego akcentu. Kapitan roześmiał się beztrosko i powiedział: - Nazywam się Scott, widzę, że pan mnie nie poznaje, a przecież był pan moim klientem. W tej chwili sobie przypomniałem. Na ulicy Akademickiej we Lwowie był sklep z przyborami sportowymi pod firmą „Scott i Pawłowski". Przez dziesięć lat kupowałem w tym sklepie i prawie zawsze załatwiał mnie bardzo uprzejmy i grzeczny sprzedawca. Oczywiście, nie pytałem go nigdy, jak się nazywa, nigdy też nie słyszałem i ani przez głowę mi nie przeszło, że ten sprzedawca czy współwłaściciel nie jest Polakiem. I oto teraz stał przede mną pan Scott ze Lwowa, w mundurze kapitana armii brytyjskiej. Jak się okazało, był on obecnie oficerem łącznikowym przydzielonym do polskiej 10 brygady. Oprócz niego był na stacji drugi kapitan brytyjski nazwiskiem Truszkowski. Kapitan Truszkowski, również Anglik, przyjechał do Warszawy na wiele lat przed wojną. W czasie pobytu w Warszawie ukończył studia lekarskie na Uniwersytecie Warszawskim, ożenił się z Polką i obecnie był przydzielony do naszej brygady jako oficer łącznikowy do spraw służby zdrowia.
- 51 -
Ze stacji maszerowaliśmy szosą trzy kilometry i przez dużą bramę wjazdową skręciliśmy do wielkiego parku. Był to duży obóz wojskowy pod namiotami. W dniu naszego” przybycia znajdowały się już w nim inne jednostki polskie. Umieszczono nas w namiotach na dużej polanie. Główną budowlą na niej, położoną nieco w głębi, była olbrzymia, starannie wykończona latryna na kilkadziesiąt osób, dzieło brytyjskich saperów. Naprzeciwko, w lesie przylegającym do przeciwległego skraju polany znajdował się obóz oficerski. Oficerowie mieli własną kuchnię i warunki życia zupełnie takie same jak szeregowi w zwartych oddziałach. Do tej części obozu, zwanego obozem oficerskim, Anglicy kierowali na razie wszystkich polskich oficerów, którzy wylądowali na Wyspie Brytyjskiej, a nie mogli się wykazać przydziałem do jednostki. Żołnierze nazywali obóz oficerski „obozem dziadków leśnych". Jednostki brygady zostały zakwaterowane po obydwóch stronach drogi, w rzadko rozrzuconych namiotach, niektóre z nich były dosyć daleko, w głębi parku. Między drogą a naszym namiotem znajdowały się namioty przeznaczone na ambulatorium i kuchnię. Byliśmy ciągle w mundurach francuskich. Jedynym ekwipunkiem brytyjskim, który wydano nam na wyspie, były menażki, manierki, noże, widelce, łyżki, maski gazowe i peleryny przeciwdeszczowe. Jedzenie było dobre i obfite. Trochę nieprzyjemną rzeczą była konieczność ustawiania się w kolejce do kuchni z menażkami, w ogonku złożonym z żołnierzy kilku jednostek. Kolega Bugajski był z nas trzech najstarszy i dzięki swojej tuszy miał z nas wszystkich najbardziej dostojny wygląd. Stało się to źródłem komicznego nieporozumienia. Kucharz, który wydawał posiłki i był bardzo energicznym i ostrym człowiekiem, okazywał swoje uszanowanie tylko Bugajskiemu. Jego uszanowanie wyrażało się zwracaniem do Bugajskiego przez „panie kolego". Gdy gratulowaliśmy mu potem nowej godności w hierarchii obozowej, Bugajski wpadł w furię. Oczywiście to stanie w kolejce nie byłoby ani przykre, ani kłopotliwe, gdyby nie fakt, że żołnierze, zjawiający się potem jako chorzy w ambulatorium, w ramach koleżeństwa zawartego w ogonku kuchennym żądali różnych ulg. Ten pierwszy okres naszego pobytu w obozie był odpoczynkiem po ponurych przeżyciach we Francji, a jednocześnie okresem reorganizacji. Wprawdzie zajęcia zasadnicze biegły normalnym trybeijn wojskowym, to znaczy, były pobudki, capstrzyki, rozkazy, składania raportów służbowych, a oddziały liniowe miały ćwiczenia, musztrę, czyszczenie broni, ale następowało powolne przestrajanie brygady z organizacji francuskiej na brytyjską. Różnica polegała na innej ilości etatów, stanów w pododdziałach, innych zależnościach służbowych. Oczywiście nie znaczy to, by w jakimkolwiek stopniu nasze wojsko miało zatracić swój czysto polski charakter. Mieliśmy pozostać w ramach sił zbrojnych sprzymierzonych suwerenną polską armią. Po prostu przygotowywano brygację do przejęcia nowoczesnego sprzętu i do związanej z jego używaniem taktyki. Anglicy w zamian za wystawienie przez Polaków odpowiedniej ilości dywizji i brygad dawali ryczałtem odpowiednio tyle pieniędzy i wyposażenia, jak dla jednostek swoich, a wewnętrznie tym wszystkim gospodarowali nasi. Dla nas lekarzy, widomym znakiem tej suwerenności gospodarczej było to, że byliśmy nadal kapralami, plutonowymi lub strzelcami, podczas gdy koledzy - lekarze angielscy - przy wykonywaniu takich samych obowiązków byli kapitanami i majorami. Lekarz angielski mógł być porucznikiem tylko przez trzy miesiące i to tylko wtedy, gdy nie był specjalistą, specjalista dostawał od razu wyższy stopień, odpowiedni do jego funkcji. U nas jednak musiało być inaczej, bo przecież do Anglii przybyły całe tłumy oficerów z rodzinami, ale za to bez przydziału. Te „kadry" musiały z czegoś żyć, a nadto chciały nadal żyć bardzo dobrze. Dzięki okresowi względnego spokoju odnajdowało się wielu znajomych. Odwiedziłem znajomego generała Kazimierza Schally'a. Z innych znajomych zetknąłem się z porucznikiem rezerwy Mankiem Rzączyńskim z Lublina, podporucznikiem doktorem Bruno Pilszakiem, moim o rok starszym kolegą ze Lwowa, porucznikiem doktorem Piotrowskim z Lublina, podporucznikiem lekarzem Bajorkiem ze Lwowa i jeszcze z wieloma innymi. W ciągu długich godzin popołudniowych," podczas typowo szkockiej deszczowej pogody, spotykaliśmy się najczęściej w naszym namiocie i słuchając bębniących po ścianach kropli deszczu, omawialiśmy naszą sytuację i losy wojny. Gdy deszcz na chwilę przestawał padać, wędrowałem po obozie i obserwowałem życie naszych żołnierzy. Na teren obozu zajeżdżały angielskie kantyny samochodowe, w których za grosze można było kupić pudełko papierosów, zapałki, placki z mięsem (mincepie), frytki z rybą (fish and chips) oraz inne rzeczy. Zakupy te były pierwszą praktyczną lekcją języka angielskiego. Anglicy, gdy rozmawiają z cudzoziemcem, źle władającym ich językiem, są bardzo cierpliwi, poprawiają wymowę i akcent rozmówcy. Starałem się skwapliwie z tego korzystać.
- 52 -
W niedługim czasie w związku z postępującą reorganizacją przeniesiono nasze namioty do „grupy sanitarnej", mieszczącej się w innej części obozu. Niedaleko nas mieszkał w namiocie jeden z filarów przedwojennego CWSanu, pułkownik Maszadro, z nim razem był stary chorąży, instruktor CWSanu, i podporucznik Walasek, zawodowy oficer - student medycyny. Cała ta trójka została teraz przydzielona do nas i zaczęła rządzić służbą zdrowia obozu, przy czym główny głos należał raczej do chorążego, a nie do pułkownika. Nieco dalej w naszym rejonie mieszkało w namiocie dwóch młodych chłopców, wychowanków CWSanu z niższych lat studiów lekarskich. Byli to kapral podchorąży Dzimidko i kapral podchorąży Zalewski. We Francji podchorążowie zawodowi byli uprzywilejowani w porównaniu z nami, bo otrzymywali pobory niewiele mniejsze od oficerskich, w każdym razie nie takie, jak nasze, wystarczające najwyżej na zapałki, bo na papierosy już nie. Tutaj wypłacano nam żołd według organizacji brytyjskiej, to jest każdy otrzymał odpowiednio do stopnia, niezależnie od tego czy był zawodowym, czy rezerwistą. Żołd był stosunkowo wysoki. Ja dostawałem na dekadę około półtora funta, a to już było coś. Otóż tych młodych chłopców z pierwszego czy drugiego roku medycyny nasze władze traktowały jako zawodowych podoficerów. Nie zauważyłem żadnego stosunku koleżeństwa między medykami, oficerami z ostatnich lat, a tymi młodymi. Gdy później powstał polski wydział lekarski w Edynburgu, część tych najmłodszych nie była do niego skierowana i dalej służyli w linii jako zawodowi podoficerowie. Jeżeli chodzi o innych przedstawicieli świata lekarskiego z wojskowej służby zdrowia, to w Douglas Carnp znajdował się pułkownik Czyż, ale umieszczono go w obozie „leśnych dziadków". W kilka tygodni po naszym przybyciu,- w obozie oficerskim wykryto spisek Skierowany przeciw generałowi Sikorskiemu. Zaraz po tym pułkownik Czyż zastrzelił się, a w ciągu niedługiego czasu obóz oficerski zlikwidowano i większość starszych oficerów będących w niełasce, jak to się mówiło, zesłano do Rothesay na Wyspie Bute, na zachód od Glasgow. Mieszkali tam na kwaterach u Szkotów, otrzymywali zmniejszone uposażenie i nie wolno im było opuszczać wyspy. W tym mniej więcej czasie otrzymaliśmy umundurowanie brytyjskie i całkowite nowe wyposażenie. Mundurów, płaszczy i innych rzeczy pochodzenia francuskiego Anglicy nie odbierali, tylko polecili zniszczyć. Zaraz po naszym przybyciu saperzy zainstalowali odpowiednią ilość wodociągów, umywalni i łazienek z prysznicami z ciepłą wodą. Z prawdziwą przyjemnością zrzuciliśmy stare łachy i podarte buty, które właściwie często nie nadawały się do użytku już w chwili, gdy nam je we Francji fasowano. Wykąpaliśmy się i włożyli nową bieliznę, porządne wełniane skarpety, dopasowane do naszego wzrostu mundury, płaszcze i buty. Wszystko nowiutkie. Bugajski, Iwaszkiewicz, Brosz i ja poszliśmy poza obręb namiotów, po rozpaleniu ogniska wrzuciliśmy do niego stare mundury. Podziwialiśmy przy tym, jak się smażyły, tyle z nich wytopiło się tłuszczu. Był to pot przynajmniej kilkunastu roczników żołnierzy francuskich i nasz na dodatek. W tym samym okresie przyjechała komisja z Londynu, która miała za zadanie weryfikować lekarzy i spisywać pracowników naukowych i klinicystów. Mówiono o jakimś formującym się polskim szpitalu klinicznym. Ze mną rozmawiał na temat moich kwalifikacji doktor Zabokrzycki, rentgenolog. Musiał się zadowolić tym, co mu ustnie powiedziałem, bo żadnych dowodów, poza cywilnym dowodem osobistym z okresu przedwojennego, nie miałem przy sobie. W dwa tygodnie po odjeździe komisji doktor Jarosław Iwaszkiewicz otrzymał wezwanie do pracy w szpitalu. Odjeżdżał zadowolony, pełen projektów i planów pracy naukowej. Zazdrościliśmy mu serdecznie. Jak na tym wyszedł, dowiedziałem się w kilka miesięcy później, gdy go spotkałem na zjeździe lekarskim. Ten kliniczny szpital wojskowy został obsadzony przez wyższych stopniem oficerów, lekarzy ze służby stałej, i nie był szpitalem w pełnym znaczeniu tego słowa. Składał się z rozbudowanej administracji, ambulatoriów, komisji lekarskich i oddziałów na poziomie garnizonowej izby chorych. Odpowiednio do tego potraktowano tam naukowców skierowanych przez komisję. Doktor Iwaszkiewicz, przed wojną adiunkt kliniki laryngologicznej w Poznaniu, został wyznaczony na stanowisko pisarza w ambulatorium okulistycznym, a docent interny doktor Tomaszewski, który był w stopniu bombardiera, otrzymał zajęcie gońca rowerowego do specjalnych zleceń panów oficerów ze służby zdrowia. Doprawdy, gdyby nie inicjatywa profesora Jurasza i jego osobiste wpływy w naukowych kołach angielskich oraz fundacje, które umożliwiły profesorowi Juraszowi w późniejszym czasie zorganizowanie polskiego wydziału lekarskiego przy Szkockim Uniwersytecie w Edynburgu, to na pewno by się udało w skuteczny sposób zniszczyć tę część polskich naukowców i klinicystów, którzy znaleźli się w szeregach armii, bo ich wiek lub kondycja fizyczna nie wytrzymywały dyscypliny koszarowej czy obozowej.
- 53 -
U nas organizacja w brygadzie szybko posuwała się naprzód. Poza ambulatorium otworzono obozową izbę chorych. Przydzielono nowych lekarzy, między innymi porucznika rezerwy, doktora Jana Iwaszkiewicza, a do naszej kompanii sanitarnej kapitana Tadeusza Tenderendę i podporucznika doktora Antoniego Machaja, lekarza ze Śląska Cieszyńskiego. Tenderenda, aczkolwiek wychowanek CWSanu, był człowiekiem uprzejmym, koleżeńskim bez żadnych nalotów medycznej soldateski. W zastępstwie czasowo nieobecnego Pędzicha objął dowództwo kompanii i bardzo sprawnie ją organizował. Pomimo że był wiekiem niewiele starszy ode mnie, a młodszy od Bugajskiego, szanowaliśmy go, zadowoleni, że jest naszym dowódcą. W tym samym czasie oddziały liniowe naszej brygady otrzymały nowe wyposażenie, a częściowo już zaczęły odbierać sprzęt motorowy i intensywnie się szkolić. Śmiać mi się chciało, gdy widziałem, na jakich ułanów wyrobili się moi znajomi żołnierze z 7 pułku piechoty, to jest z batalionu imieniem Coetquidan, podpułkownika Kardasiewicza. Kapitanowie stali się stuprocentowymi rotmistrzami, sierżanci - wachmistrzami. W wolnych chwilach coraz bardziej zaprzyjaźnialiśmy się z ludnością cywilną Douglas. Mieszkańcy tego miasteczka odnosili się do naszych żołnierzy z niezwykłą życzliwością i serdecznością. Prawie każda rodzina w niedzielę, a często wieczorem w dzień powszedni, gościła polskich żołnierzy, okazując, poza serdecznością, gościnność na takim poziomie, jakiej poza Węgrami i Szkocją nigdzie nie spotkałem. A propos tej gościnności, ciekawą historię przeżył należący do naszej brygady 24 Pułk Ułanów. W związku z rozpaczliwie złym stanem obronności Wielkiej Brytanii w roku 1940 nie było kim obstawić wybrzeża morskiego. Pilnowała go tzw. Home Guard19. Do Home Guard należeli starsi mężczyźni, nie zmobilizowani, którzy po swoich zajęciach przebierali się w przydzielone im mundury wojskowe tzw. battledress'y i furażerki, brali dubeltówki, z którymi przed wojną chodzili na kaczki, i pełnili służbę na wybrzeżu w pobliżu ważnych obiektów użyteczności publicznej, jak wodociągi, przystanie itp. Raz na własne oczy widziałem żołnierza Home Guardu, jak stał na posterunku z halabardą. W takim stanie rzeczy i nasze wojska pełnić musiały służbę ochronną. Do ochrony lotniska w małym miasteczku przydzielono właśnie 24 Pułk Ułanów. Pułk ten tak zżył się z ludnością miasteczka, że gdy go po pewnym czasie luzowano i na peron zajechał pociąg, który miał zabrać ułanów, to okazało się, że lokomotywa nie może ruszyć, bo tor kolejowy został zablokowany przez wielki tłum ludzi. Delegacja z burmistrzem na czele udała się tamtejszym zwyczajem na pocztę i nadała depeszę do królowej z prośbą, aby „polscy biali lansjerzy" zostali w miasteczku na stałe, bo to jest bardzo dobre wojsko i ludność się do nich przyzwyczaiła. Pułk całą noc siedział w wagonach, dopóki nie przyszła telegraficzna odpowiedź od królowej. Królowa prosiła, aby ludność nie robiła trudności w przesuwaniu oddziałów wojskowych, bo jest to niezbędne ze względu na sytuację ogólną. W zamian za to przyrzekła, że wpłynie na władze wojskowe, aby w miarę dopuszczalnych regulaminem możliwości udzielały żołnierzom urlopów do tego miasteczka. Po nadejściu odpowiedzi pułk owacyjnie żegnany odjechał na nowe miejsce postoju. Pracowałem w naszym ambulatorium. Wszystko powoli normalizowało się. Oczywiście nie obywało się od czasu do czasu bez jakichś niecodziennych historyjek. Na przykład któregoś dnia przyszedł po poradę nie znany nam major. Ja załatwiałem chorych chirurgicznych, chorych internistycznych badał kolega Bugajski, który był pierwszorzędnym internistą. Byliśmy obydwaj od 15 sierpnia plutonowymi podchorążymi. Pan major pogardliwie popatrzył na naramienniki kolegi Bugajskiego, skrzywił się i zażądał, aby go zbadał oficer. Niewiele się namyślając poszedłem za przepierzenie, gdzie się znajdował nasz znajomy podporucznik, student medycyny z CWSanu, i poprosiłem go o zbadanie pana majora. Badanie odbyło się ku zadowoleniu obu stron i pan major z jakimiś pigułkami w kieszeni powędrował do siebie. W chwilach wolnych od zajęć, gdy dopisywała pogoda, szliśmy do miasteczka. Zaraz przy wejściu do niego w jednym z domów, w parterowym oknie, w godzinach, gdy nadawano komunikaty w polskim języku, uczynny Szkot ustawiał radio, a przed oknem grupa naszych żołnierzy słuchała wiadomości. Jednym z ważniejszych obiektów w miasteczku był bar, porządnie się prezentujący, tylko, jak na nasze zwyczaje dziwny. Miejsc siedzących nie było. Piło. się na stojąco przy bufecie i w lokalu tym poza whisky, dżinem i piwem jako zakąskę podawano tylko słone orzeszki. Wspaniałe piwo nazywało się lager--beer. W barze po południu było zawsze tłoczno. Nasi żołnierze i mężczyźni cywilni z Douglas, przeważnie górnicy, zapełniali cały lokal. Chodziłem tam niechętnie, bo Szkoci byli zwykle tak gościnni, że proponowali kolejkę. Oczywiście na dłuższy dystans stawało się to krępujące. 19 Obrona Narodowa.
- 54 -
Poza barem zachodziłem do jadłodajni na bocznej uliczce, gdzie były ustawione czysto nakryte stoły, a przy nich zawsze pełno polskich żołnierzy. Za parę pensów stara, gruba Szkotka podawała różne smakowite potrawy, nakładane wprost z gorącej patelni na talerz. Obrót miała olbrzymi. Jak zobaczyła młodziutkiego siedemnasto- lub osiemnastoletniego żołnierza, to łzy zaczynały jej ciurkiem kapać z oczu i użalała się nad nim, że jest tak daleko od domu. Jedną z najbardziej ciekawych rzeczy w Douglas była stara wieża kościelna z równie starym, dziwnej konstrukcji zegarem. Wybraliśmy się kiedyś z miejscowym Szkotem na szczyt wieży, aby obejrzeć zegar. Zegar ten miał otrzymać w prezencie lord Douglas od Marii Stuart, ostatniej królowej Szkocji. Na wzgórzu, za wielką, opisaną przeze mnie na wstępie polaną, w prawo od głównej drogi i w lesie, był umieszczony w namiotach Batalion Podhalański, który tam przybył w parę dni po nas. Z batalionem przyjechał lekarz batalionu doktor Kuciński, mój, o rok ode mnie starszy studiami, kolega z kliniki i uniwersytetu lwowskiego. Opowiadał ciekawe szczegóły o walkach i przeżyciach brygady Podhalańskiej pod Narwikiem. W chwili napadu Niemców na Francję brygada została wycofana z Norwegii i zupełnie niepotrzebnie lądowała, już po załamaniu się frontu francuskiego, w Brest. Ten zaś batalion był zebrany z resztek brygady, które się uratowały z pogromu francuskiego. Kuciński nosił wyraźne ślady przeżyć. W czasie, gdy go pierwszy raz spotkałem w Douglas Camp, był bardzo roztrzęsiony nerwowo. Potem dopiero powoli zaczął przychodzić do siebie, ale ciągle nie mógł zapomnieć francuskiej tragedii Brygady Podhalańskiej. Batalion Podhalański był z nami przez kilka tygodni, potem odjechał do Biggar, a na jego leże przyszedł 14 Pułk Ułanów. Wszystkie inne jednostki, nie należące do brygady, również poprzenoszono z naszego obozu i w końcu zostaliśmy sami, tylko żołnierze 10 brygady. Brygada składała się z następujących jednostek: 24 Pułku Ułanów (z Kraśnika), z białymi proporczykami na kołnierzach, 10 Pułku Strzelców Konnych, wywodzących się z Łańcuta, z zie-lonożółtymi proporczykami, i 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich ze Lwowa z żółtymi proporczykami. Oczywiście te wszystkie nazwy kawaleryjskie miały znaczenie tylko tradycyjne i mówiły o miejscach postoju kadr tych jednostek przed wojną. Pułki były od dawna zmotoryzowane i w tym kierunku przeszkolone, a jeżeli chodzi o 24 Pułk Ułanów, to już rozstał się z końmi przed wojną. Oprócz tych trzech pułków kawalerii mieliśmy oddział rozpoznawczy brygady, 16 Dywizjon Artylerii oraz jednostki specjalne, mniejsze, między innymi naszą 10 Kompanię Sanitarną. Mnie najlepiej się podobał i może najbliższy, jako lublinianinowi, był 24 Pułk Ułanów. Znów spotkałem między jego oficerami mojego szkolnego kolegę Rakowskiego. Był już rotmistrzem. Lekarzem naczelnym w 24 Pułku Ułanów był kapitan rezerwy doktor Popławski z Krakowa. Stopień oficerski miał jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej. Jego zastępcą był doktor Walkowski, podporucznik rezerwy, sympatyczny i poważny człowiek. Trzecim, tak zwanym młodszym lekarzem, był podchorąży Srednicki, Polak z Francji. W 10 Pułku Strzelców Konnych lekarzem starszym był porucznik służby stałej, Kominek. Szczupły, zgrabny, bardzo elegancko się noszący, bez żadnych złych nawyków, które tak Często uniemożliwiały nam współżycie z zawodowymi wojskowymi lekarzami. Kominek był tak uczynny i koleżeński, że w krótkim czasie zyskał sobie, tak samo jak i Tenderenda, szacunek i zaufanie lekarzy rezerwistów. Młodszym lekarzem 10 Pułku Strzelców Konnych był aspirant Klich, student medycyny z Krakowa. Lekarzy 14 Pułku Ułanów nie wymieniam bo się z nimi najmniej stykałem i nie pamiętam ich nazwisk. Natomiast dobrze pamiętam dowódcę 14 Pułku Ułanów. Był nim major Starnawski, z którym stykałem się przed wojną. Był znanym olimpijczykiem, który w swoim czasie zdobył w konkursach hippicznych w Nowym Jorku Puchar Narodów dla Polski. Pod koniec sierpnia, po ostatecznej już reorganizacji brygady, przeniesiono jeszcze raz nasze ambulatorium i namioty na inne miejsce wewnątrz obozu, bardziej w głębi parku na wzgórze, między drzewami. Mieszkaliśmy w namiocie we czterech: kapitan Tenderenda, podporucznik Machaj, Bugajski i ja, a dookoła stały namioty naszej, już zreorganizowanej kompanii. Któregoś dnia zaszedłem do miasteczka i zobaczyłem wśród Szkotów wyjątkowe podniecenie. Już na tyle rozumiałem język angielski, że mogłem się od biedy porozumieć. Dowiedziałem się więc, że całe miasteczko żyje w oczekiwaniu na mowę radiową króla Jerzego VI. W dalszym ciągu nie rozumiałem o co chodzi. Ciągle ktoś wygłaszał jakieś mowy przez radio i ludność odnosiła się na ogół do tego z flegmatyczną obojętnością. Zacząłem wypytywać starego Szkota, u którego zwykle kupowałem papierosy, skąd to zdenerwowanie. "Wytłumaczył mi, że chodzi o to, iż król Jerzy VI będzie przez radio przemawiał pierwszy raz. Król - jak mi wstydliwie wyznał Szkot - jąka się i dlatego nigdy dotąd nie mówił do mikrofonu. Wszyscy więc denerwują się, czy królowi uda się wygłosić dwudziestominutową mowę bez zająknięcia. Król jest im szczególnie bliski, bo żonaty ze Szkotką. Na
- 55 -
zakończenie powiedział: - Chyba wiesz o tym, że królowa jest nasza, jest czystej krwi Szkotką i urodziła się niedaleko stąd. Zostałem więc u niego i wysłuchałem całej mowy. Król tylko raz lekko zająknął się. Szkoci w Douglas byli szczęśliwi i tłumnie ciągnęli do baru na large whisky (jeden głębszy). Jednej niedzieli Bugajski, który poznał pewną szkocką rodzinę w Douglas i został przez nią zaproszony na niedzielny obiad ze swymi przyjaciółmi, zabrał ze sobą nas jako swoich współmieszkańców namiotu. Szliśmy z dużym zaciekawieniem, bo jak dotąd, wszystkie zwyczaje i sposób życia Szkotów dość znacznie różniły się nie tylko od zwyczajów polskich, ale i od tego co widzieliśmy w innych krajach na kontynencie europejskim. Zapraszający nas gospodarze byli już niemłodą parą. Zajmowali piętrowy domek z małym ogródkiem. Przywitali nas w przedpokoju, skąd wprowadzili do przyzwoicie umeblowanego pokoju, sitting-room'u. Jest to coś w rodzaju naszego salonu. Obszerny, jasno oświetlony pokój, mały stolik na środku na dywanie, dookoła kilka skórzanych foteli klubowych, wszystkie zwrócone mniej więcej w kierunku dużego, wypolerowanego kominka. W kominku palił się ogień. Palenisko było odgrodzone od pokoju mosiężnymi świecącymi galeryjkami. Przed kominkiem znajdowały się również mosiężne, wypolerowane naczynia na węgiel, pogrzebacz i łopatka. Obramowanie kominka było z płytek marmurowych, nad kominkiem obramowanie wystawało i tworzyło charakterystyczny dla anglosaskich kominków rodzaj wąskiego okapu lub gzymsu, który służy do ustawiania różnych figurek. Pani domu zaraz nas opuściła i po około pół godzinie zaprosiła na dinner, to jest właściwy późny obiad. Jako pierwsze danie dostaliśmy rzadką, o bliżej nie określonym smaku zupę na samym dnie talerza. Na drugie po małym kawałeczku mięsa z frytkami, groszkiem i sałatą, trzecie danie było słodkie i stanowiło coś pośredniego między polską leguminą z ryżu a torcikiem. Potem kawa, alkoholu do obiadu nie podawano. Charakterystyczne dla całości obrazu było nakrycie. Duża ilość naczyń takich, jak sosjerki, solniczki, pieprzniczki, kosze na chleb itp. Śnieżny obrus, serwetki oraz przy każdym nakryciu po trzy różnych rozmiarów noże, widelce i łyżki. Musiałem dobrze podglądać gospodarzy, by wiedzieć, za którą łyżkę się złapać, gdy jadłem zupę. W ogóle czułem się trochę dziko. Ostatni raz siedziałem przy nakrytym obrusem stole przed trzema miesiącami na sławetnym przyjęciu u markiza pod Bordeaux. Nigdy nie przypuszczałem, że człowiek może się odzwyczaić od siedzenia na krześle przy stole. Do tego wszystkiego z równą ciekawością, z jaką my obserwowaliśmy naszych gospodarzy i ich zwyczaje, gospodarze, choć bardzo dyskretnie, obserwowali nas i nasze zwyczaje. Przy tym gospodarze wiedzieli, że goszczą czterech polskich lekarzy, czyli ludzi wykształconych, a ja wiedziałem, że mój gospodarz jest rzemieślnikiem, lakiernikiem szyldów. Kiedyś podchorąży - tłumacz przetłumaczył mi w Glasgow entuzjastyczny artykuł z miejscowej gazety, napisany z powodu naszego przybycia, który w najlepszej wierze kończył się zwrotem następującej treści: ..... Ci, bardzo mili i niezwyciężeni polscy żołnierze są przeważnie członkami plemion górskich. U siebie w kraju zwykle noszą brody, odkąd są poza granicami ojczyzny, zaczęli je golić. Ze względu na rzadkie zaludnienie, nieczęsto się spotykają między sobą i dlatego, gdy się spotykają, jest to powodem radości, którą uzewnętrzniają ściskaniem sobie rąk i potrząsaniem ich, a czasami nawet wpadają sobie w objęcia i całują się. Należy uważać, bo są bardzo porywczy i ambitni. Łatwo się obrażają i mogą być wtedy niebezpieczni". Obserwując naszego gospodarza zastanawiałem się, czy czytał ten artykuł, ale sobie pomyślałem: „Przecież, do cholery, jesteśmy tutaj blisko trzy miesiące i jest nas w okolicy więcej niż Szkotów, więc chyba mógł się zorientować, że niewiele się różnimy od zwyczajnych ludzi". Po obiedzie wróciliśmy do sitting-room'u. Przypomniałem sobie powiedzenie jednego z kolegów, który dużo w życiu podróżował i który mi zawsze tłumaczył: „Jak chcesz się przekonać o stopniu kultury jakiegoś środowiska, to oglądaj nie salony ani nawet biblioteki, tylko wychodki". Gdy przechodziliśmy przez hall, zwróciłem się do gospodarza i zrobiłem taki ruch, jakbym chciał umyć ręce. Zaprowadził mnie po schodkach na górę i wprowadził do łazienki, przy której była ubikacja. Obydwa pomieszczenia aż pachniały czystością i lśniły jak wypolerowane. Po powrocie do obozu długo dzieliliśmy się między sobą swymi spostrzeżeniami. * Jesień zaczynała nam się dawać w obozie coraz więcej we znaki. Lało dzień i noc. Nawet tereny
- 56 -
pokryte trawą tak rozmiękły, że niepodobna było przejść od namiotu do namiotu bez gumowych butów. I w taką właśnie pogodę pewnej nocy zawyły alarmowe syreny w całym obozie. Było przed północą. Poderwano na alarm bezwzględnie wszystkich, z kancelistami włącznie, i zarządzono ostre pogotowie. Nikt nie wiedział o co chodzi. Początkowo myślałem, że to ćwiczenia lub nalot, ale gdy po dwóch godzinach trwania alarmu przekonałem się, że nasz dowódca kapitan Tenderenda także nie zna przyczyn alarmu, byłem już pewien, że to coś poważniejszego. Staliśmy przez całą noc do dziesiątej rano dnia następnego z zapakowanym sprzętem gotowi w każdej chwili na stałe opuścić obóz. O dziesiątej alarm odwołano i polecono z powrotem zainstalować się w namiotach. Mówiono później, że tej nocy miała mieć miejsce próba inwazji niemieckiej na Wielką Brytanię, której Anglicy zapobiegli tylko dzięki temu, że ją przewidzieli. Dopuścili całą flotę statków desantowych niemieckich w pobliże wybrzeży Anglii, oblali z samolotów benzyną i spalili. Jak mówiono, na około dwadzieścia tysięcy niemieckich żołnierzy nie ocalał ani jeden. Zresztą plotki na ten temat były różne. Podobno miał to być pomysł Churchilla i on sam czuwał nad wykonaniem tej akcji. Anglicy oficjalnie nigdy tego nie potwierdzili. W czasie jednego z nielicznych pogodnych dni obóz przeżył nową sensację. Była nią wizyta brata króla Jerzego - księcia Kentu. Dokonał on przeglądu niektórych oddziałów, a potem był na kolacji w kasynie oficerskim brygady. Kolacja była specjalnie uroczysta i zaproszono na nią wielu oficerów z pułków spoza dowództwa brygady. Przez cały czas orkiestra ułańska przygrywała na nowych trąbach, które jeszcze przed dwoma miesiącami dostała w prezencie od lorda majora miasta Glasgow. Książę Kentu był bardzo popularny wśród polskiego wojska. Naszym żołnierzom podobała się jego sylwetka, sposób bycia oraz zainteresowania sportowe i lotnicze. Często odwiedzał różne jednostki polskie i pozdrawiał żołnierzy po polsku. Niektórzy mówili nawet, że w wypadku, gdyby w Polsce po wojnie powstała monarchia, to będzie kandydatem do polskiego tronu. Mnie takie pogłoski wydawały się raczej fantastyczne. W każdym razie automatycznie wygasły, gdy książę zginął w katastrofie lotniczej. W pierwszych dniach października zaczęły się przygotowania do przeniesienia brygady na leże zimowe. Obóz w Douglas miał ulec likwidacji. Brygada otrzymała już większość wyposażenia. Posiadaliśmy również dostateczną ilość samochodów do przejazdu na nowe miejsce postoju.
Rozdział X.- RESWALLIE HOUSE. W pierwszej połowie października pojechałem z kilkoma oficerami z naszej kompanii oraz kapitanem Truszkowskim oglądać przyszłe miejsce zakwaterowania. Było ono dosyć odległe, bo z Douglas , które leżało w Lanarkshire, przenosilismy się do okolicy Forfar w hrabstwie Angus, na północnym wschodzie Szkocji. Dowództwo brygady miało być w mieście. Tam miano pomieścić także niektóre z naszych oddziałów, ale większość rozlokowano w najbliższym sąsiedztwie. Dla naszej kompanii przewidziano miejsce w posiadłości Reswallie House, około pięciu kilometrów od Forfar. Gdy trafiłem tam po raz pierwszy, ujrzałem w pięknym ogrodzie, do którego wjeżdżało się tak zwaną „prywatną drogą", idącą od szosy, olbrzymią budowlę o wyjątkowo różnorodnym stylu. Od pierwszego rzutu oka można było poznać, że do pierwotnie niedużego domu, co kilkanaście lat dobudowywano nowy człon. Obiekt dobrze utrzymany i zaopatrzony we wszystkie nowoczesne urządzenia, jak łazienki, ubikacje itd. Całość miała chyba ze sześćdziesiąt pokoi. Do tego dochodziły zabudowania wokół dużego dziedzińca, które same mogły pomieścić wygodnie kompanię wojska. Budynki były opróżnione, ale w takim stanie, jakby właściciele wczoraj się wyprowadzili. Zwiedziliśmy dokładnie wszystkie pomieszczenia. Ilość miejsc była imponująca. Wnętrze ładne i czyste. Dużo korytarzy i schodów, łatwo zabłądzić. Cała posiadłość została wydzierżawiona od właścicieli przez rząd. Nawiasem muszę dodać, że obywatele brytyjscy chętnie wydzierżawiali swoje domy władzom wojskowym, gdyż czynsz, jaki za to otrzymywali, był z reguły wyższy niż przy prywatnych dzierżawach. Poza tym, brytyjskie władze gwarantowały oddanie wydzierżawionych budynków i terenu w stanie nie gorszym niż w chwili przyjmowania. 16 października nastąpił przejazd całej naszej kompanii do Reswallie House. Jechaliśmy wszyscy z wielką ochotą, bo mieszkanie w namiotach w Szkocji o tej porze roku nie należy do przyjemności. Otrzymaliśmy wszyscy wygodne pomieszczenia. Wspólnie z Bugajskim zajęliśmy ładny, duży pokój.
- 57 -
Był w nim kominek i szerokie okno na ogród. Naprzeciw nas taki sam pokój zajmował magister farmacji, sierżant podchorąży Juchta. Wszystkie mieszkania mieściły się na pierwszym piętrze. Niedaleko naszego pokoju było kasyno oficerskie urządzone jako jadalnia, z jednym dużym stołem na środku. Oficerowie pozajmowali inne pokoje, lokując się po jednym albo po dwóch. Pluton obsługi umieszczono w skrzydle budynku. Kierowców w zabudowaniach gospodarczych nad garażami. Kuchnię w innym budynku od strony podwórza. Przy głównym długim korytarzu parterowym `v kilku pokojach ustawiono łóżka na izbę chorych. Kilka pomieszczeń przeznaczono na sale opatrunkowe, gabinety lekarskie i magazyny sprzętu. Dalszych kilka na aptekę. W centralnej części korytarza urządzono kantynę - sklep dla chorych i personelu. Kapitał zakładowy na urządzenie sklepu uzyskano z naszych składek. Prowadzenia sklepiku podjął się młody żołnierz, rodem z Francji, harcerz, znany ze swej solidności. Przy wejściu do parku było kilka małych pawiloników, w jednym z nich urządzono wartownię. Na końcu korytarza głównego zainstalowano telefon, przy którym zawsze pełnił służbę dyżurny telefonista. Kapitan Tenderenda wyznaczył nam funkcje czysto lekarskie i zwolnił od wszystkich porządkowych zbiórek na terenie zakwaterowania. Byliśmy, jeżeli chodzi o czynności koszarowe, obowiązani tylko do pełnienia co pewien czas służby oficera służbowego. Tenderenda załatwił nam także w sposób pozytywny sprawę stołowania się w kasynie oficerskim. Nasz zespół składał się w tym czasie z kapitana Tenderendy, porucznika aptekarza Kuźmierkiewicza, podporucznika lekarza Krzywca, podporucznika Wójcickiego, dowódcy plutonu obsługi, podporucznika Prasałka, oficera technicznego kampanii, sierżanta podchorążego Juchty, aptekarza, doktora Bugajskiego i mnie. Bugajski zajął się interną, ja chirurgią, a Krzywiec prowadził oddział świerzbowatych. W izbie chorych trzymaliśmy lekko chorych, których skierowywano do nas ze wszystkich jednostek brygady. My z kolei tych, którzy wymagali leczenia szpitalnego, wysyłaliśmy do Szpitala Wojskowego nr 2 w Dupplin Castle. Dupplin Castle był polskim szpitalem wojskowym, ufundowanym przez trzy Angielki: Miss Scott Ellis, Mrs Fielden oraz Mrs Anisley, i przyjętym przez naszą armię. Oficjalnie nazywał się on Szpitalem Wojennym nr 2, nieoficjalnie zaś „Sefa"20. Żołnierze nazywali go „Dupplin Castle" od nazwy miejscowości, w której się znajdował, położonej kilkanaście kilometrów za Perth. Kompania sanitarna w myśl nowej organizacji zmieniała się w warunkach polowych w tak zwane GPO 21, co znaczyło Główny Punkt Opatrunkowy i zależnie od okoliczności wydzielała z siebie dwa WPO 22 (Wysunięte Punkty Opatrunkowe) do pół drogi między BPO a GPO (BPO 23 oznaczało Batalionowy Punkt Opatrunkowy). Pułk kawalerii ilościowo i organizacyjnie odpowiadał batalionowi piechoty. Dywizja piechoty składała się z trzech brygad plus jednostki dywizyjne. Brygada z trzech batalionów plus jednostki brygadowe. Brygada kawalerii z trzech pułków kawalerii plus jednostki brygadowe. Dywizji pancernej w tym okresie nie mieliśmy. Jeżeli chodzi o służbę zdrowia, to lekarze od batalionu do kompanii sanitarnej podlegali swoim dowódcom wojskowym z jednej strony, a z drugiej przełożonemu fachowemu, którym był szef służby zdrowia dywizji i szef służby zdrowia brygady. Do każdej dywizji był przydzielony szpital polowy, CCS (Clearing Casulty Station). CCS-sy podlegały służbowo szefowi służby zdrowia korpusu, a do dywizji były tylko przydzielane. Dalszą jednostką służby zdrowia były szpitale wojenne: 600-łóżkowe, 1200łóżkowe i 1800-łóżkowe. Podlegały one szefowi służby zdrowia armii, jednak w naszych warunkach w pewnych okolicznościach musiały podlegać szefowi służby zdrowia korpusu, gdy był on najwyższą instancją na danym terenie, jak to miało miejsce później we Włoszech. Niezależnie od tego regulamin przewidywał istnienie małych ruchomych zespołów specjalistycznych. Były to: czołówki chirurgiczne, transfuzyjne, ośrodki chirurgii klatki piersiowej, czołówki neurochirurgiczne, szczękowo-twarzowe i okulistyczne oraz zespoły laboratoryjno-naukowe (Research Team). W Polskich Siłach Zbrojnych utworzono tylko czołówki chirurgiczne zwane FSU, co oznaczało Field Surgical Unit, i czołówki transfuzyjne 24. Jeszcze przed opuszczeniem obozu w Douglas przydzielono do współpracy z naszą izbą chorych 20 Sefa - skrót od nazwisk fundatorek. 21 Po angielsku - Main Dressing Station. 22 Po angielsku - Advanced Dressing Station. 23 Po angielsku - Regimental Aid Post. 24 FTU - Field Transfusion Unit.
- 58 -
dwie sanitarki Czerwonego Krzyża szkockiego z kierowcami kobietami. Sanitarki te były prowadzone przez panie w granatowych mundurach i w granatowych okrągłych czapkach. Na naramiennikach i czapkach nosiły one znaki Czerwonego Krzyża. Były Szkotkami z Glasgow. Jedna, szczupła, wysoka, rudowłosa, miała na imię Rubi, a druga niższa, nieco korpulentna, nazywała się Dżin 25. Do ich zadania należało przewożenie chorych do najbliższego wojskowego szpitala brytyjskiego. Wkrótce po przybyciu do Reswallie House przydzielono do kompanii osiem sanitarek wojskowych z brytyjską kobietą obsługą, która należała do specjalnej organizacji paramilitarnej złożonej z ochotniczek. Nazwa tej organizacji brzmiała „Fany"26. Pochodziła od pierwszych liter długiej nazwy. Warunkiem przyjęcia, który obowiązywał obywatelki brytyjskie chcące w niej służyć, było zobowiązanie ścisłego przestrzegania dyscypliny wojskowej, umiejętność prowadzenia i konserwowania wozu oraz złożenia dotacji na armię. Sama służba była bezinteresowna, to znaczy bez żadnego wynagrodzenia. W rezultacie w organizacji tej pełniły służbę wyłącznie kobiety zamożne, żony i córki wyższych oficerów, wyższych urzędników lub po prostu ludzi niezależnych materialnie. W przeciwieństwie do regularnej brytyjskiej służby kobiecej ATS, gdzie obowiązywała zwyczajna dyscyplina wojskowa i stopnie wojskowe, „Fany" miały na naramiennikach tylko litery swej organizacji, a zwyczajowo były zapraszane do stołowania się w kasynie oficerskim. Umundurowanie nosiły takie samo, jak wojskowa służba kobieca. W dniu ich przybycia przyjechał major Pawłowicz z komendantką z ośrodka „Fany". Nasza znajomość języka angielskiego była jeszcze niedostateczna, tak że porozumienie się z nimi natrafiało na duże trudności. Angielki zakwaterowano w osobnym skrzydle. Dowodziła nimi najstarsza wiekiem. Nazywała się Mrs Griffith. Podobno była żoną angielskiego pułkownika. Mała, szczupła brunetka o ciemnej cerze. Przed wojną stale mieszkała w Kenii w Afryce. W czasie pierwszej wojny światowej pełniła ochotniczą służbę w warsztatach reperacyjnych okrętów podwodnych. Pozostałe były młode, w wieku od osiemnastu do dw udziestu pięciu lat. Mrs C. Griffith trzymała je w żelaznej dyscyplinie. Najmłodsza miała lat osiemnaście, nazywała się Mar-garet Ogilvy i nosiła tytuł lady. Była najstarszą córką lorda Ogilvy, przedstawiciela jednej z najstarszych rodzin szkockich. Lord Ogilvy był w swoim czasie jednym z wychowawców króla Jerzego VI. Pozostałe nazywały się (w wymowie polskiej) Dżojs, Dżin, En, Izabel. Gdy pierwszy raz weszły do jadalni i zostały przedstawione nam przez majora Pawłowicza i swoją komendantkę, która zresztą zaraz odjechała, zachowywały się bardzo poważnie. Zdjęły czapki i pasy. Bardzo mnie zdziwiło to zdejmowanie pasów, bo nie wiedziałem wtedy, że angielscy oficerowie nigdy w pasach do stołu nie siadają, lecz zostawiają je zawsze na wieszakach w przedpokoju. Przyglądały nam się z wielkim zaciekawieniem. Honory domu pełnił kapitan Tenderenda. Angielki były początkowo bardzo poważne, przyglądały się naszemu sposobowi jedzenia i zwyczajom. Zauważyłem, ze starają się nas naśladować. Mile nas zaskoczyło to, że wszystkie miały na rękawach, na d|wa palce pod zewnętrznym końcem naramiennika, poprzy-szywane napisy Poland, białe na czerwonym tle, takie same, jak wszyscy polscy wojskowi. Przy obiedzie rozmowa, prowadzona częściowo na migi, częściowo łamaną angielszczyzną, obracała się wokół takich tematów, jak nazwa łyżki, widelca, soli, chleba, zupy. One tłumaczyły nam jak się dany przedmiot nazywa po angielsku i jak go należy poprawnie wymawiać i nawzajem dopytywały się o nazwy polskie. Zaraz po obiedzie wstały, a kolega Bugajski, który wyszedł na klatkę schodową, zauważył, że przebrane w kombinezony poszły do swoich samochodów. Nie ulega wątpliwości, że przybycie ośmiu Angielek do naszego kasyna urozmaiciło nasz monotonny tryb życia. Już przy kolacji zachowywały się jak stare znajome. Od chwili ich przybycia zaczęły się nasze szybkie postępy w opanowywaniu języka angielskiego. Okoliczna ludność mówiła przeważnie miejscową gwarą, która różniła się od poprawnej angielszczyzny akcentem, zniekształceniami końcówek, no i oczywiście całym układem zdania. W praktyce dawało to dużą różnicę i stwarzało większą trudność w porozumiewaniu się między londyńczykiem a Szkotem z prowincji, niż u nas między warszawiakiem a Kaszubem lub góralem. Poza normalnymi czynnościami, które w warunkach postoju pełniła nasza kompania, to jest prowadzeniem brygadowej izby chorych i szkoleniem ludzi w obchodzeniu się z nowoczesnym sprzętem motorowym, dochodziły coraz częściej ćwiczenia polowe. W ćwiczeniach takich brała udział przeważnie cała brygada. Niezależnie od ćwiczeń brygadowych włączano nas od czasu do czasu w ogólne manewry. W ciągu całej wojny istniały na terenie Wyspy dywizje manewrowe, w których mniejsze jednostki przechodziły staż przed odjazdem na miejsce stałego przydziału, over seas (za morzem). Ćwiczenia te miały na celu zapoznanie dowódców, oficerów i żołnierzy ze stale modernizowaną techniką i taktyką 25 Imiona według wymowy polskiej. 26 Według wymowy polskiej.
- 59 -
wojenną. W tym celu nasza brygada bywała także włączana do niektórych ćwiczeń czy manewrów w ramach jednej lub dwóch dywizji. Wyniki oceniały komisje rozjemców złożone z fachowców z ministerstwa wojny i weteranów, którzy przybywali bezpośrednio z frontu. I tu w pełni ukazały się różnice między wojskowymi polskimi a Anglikami. Swoje czynności w czasie manewrów, tak samo jak na froncie, wszyscy Brytyjczycy od generała do szeregowca traktowali bardzo poważnie, ale nie inaczej jak w jakimkolwiek innym fachu. Zarówno rzadko można było spotkać Anglika idącego na patrol lub na front na ochotnika, jak i próbującego się wymigać, gdy dostał przydział do jednostki znajdującej się na drugiej półkuli. W czasie manewrów w ich formacjach wszystkie zalecenia były wykonywane z obojętną systematycznością do najdrobniejszych szczegółów, co w efekcie dawało fantastyczną dokładność przewidywanych wyników. Prawie nigdy nie zdarzały się żadne nadzwyczajne okoliczności, które powodowały wielogodzinne spóźnienia oddziałów czy też konieczność forsowania ludzi w jednostkach, aż do wypierania z nich ostatniego tchu. Gdy się na nich patrzyło z . boku, wydawało się, że tam zawsze wszystko dzieje się w jednakowym tempie, obojętnie czy na postoju czy w pościgu, czy w odwrocie. Dlatego każde spóźnienie ze strony naszych ludzi w czasie współpracy z nimi było wytykane w sposób dla nas przykry i pogardliwy, a wszystkie zrywy i wysiłki, które z reguły były konieczne dla skompensowania albo złego planowania naszego dowództwa, albo poprzednich niedociągnięć, wywoływały u nich pobłażliwe pochwały, takie jakich dorosły człowiek udziela pełnym zapału, ale nie zawsze rozsądnym dzieciom. W praktyce obserwowałem jak początkowo we wszystkich wspólnych ćwiczeniach, pomimo niewielkiego szacunku dla żołnierskiego trudu i często lekkomyślnego szafowania wysiłkiem ludzi przez nasze dowództwo, zawsze byliśmy w tych grach wojennych bici. Szanse zaczęły się wyrównywać od chwili, gdy nasze mniejsze i większe sztaby zaczęły traktować zadania wojenne w manewrach bardziej trzeźwo, fachowo i po buchalteryjnemu. W czasie manewrów przebywaliśmy nieraz odległości stu-i dwustukilometrowe. Ćwiczenia markowały najczęściej inwazję wojsk nieprzyjacielskich od strony morza. Polskie siły ćwiczyły raz po jednej stronie, drugi raz po drugiej. Za nieprzyjaciół mieliśmy najczęściej formacje szkockie. Przypominam sobie śmieszne wydarzenie z jednych takich manewrów. Anglicy w krótkim czasie zorientowali się w psychice zarówno polskiego dowództwa, jak i żołnierza. A my oczywiście nie bylibyśmy Polakami, gdybyśmy ściśle wykonali wszelkie zarządzenia. Władze brytyjskie zarządziły na obszarze dwóch czy trzech hrabstw, na których terenie miały się odbywać ćwiczenia, żeby w ciągu tygodnia wszystkie dzieci szkolne, gdy się będzie do nich zwracał jakikolwiek wojskowy, bez względu na narodowość, z zapytaniem o kierunek drogi, wskazywały odwrotny do prawdziwego. Rozkazy w jednostkach brzmiały, że należy posługiwać się tylko mapami i busolami, no i efekt wiadomy. Anglicy zawsze bez względu na stopień ślepo wykonywali rozkazy, a u nas większość oficerów i kierowców uważała za bardzo wygodną racjonalizację wychylać się z kabiny i pytać dzieciaków, która droga prowadzi do miejscowości X lub Y. Rezultat był fantastyczny. Anglicy wykonali swoje zadanie punktualnie i odjechali do obozów, a około dziesięciu wozów, z którymi ja byłem na WPO, przez dwa dni szukało swej kompanii. To samo było w każdym pułku naszej brygady. Inny charakterystyczny przypadek zdarzył się przy następnych manewrach. W Wielkiej Brytanii sieć dróg jest bardzo gęsta, wyjątek stanowią miejsca górzyste lub pokryte jeziorami. W czasie wykonywania zadania mieliśmy się dostać do miejscowości X położonej zaledwie kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym znajdowaliśmy się. Nasze bezpośrednie dowództwo według mapy pobieżnie obliczyło sobie czasy, zapominając o dokładnej instrukcji ogólnej, dotyczącej używalności różnie znaczonych dróg. Dojechaliśmy do skrzyżowania, od którego szła w bok wąska asfaltowa droga między wzgórzami. Oczywiście, któż by z nas w czasie szalejącej zawieruchy światowej i grożącej Wyspie w każdej chwili inwazji niemieckiej zwrócił uwagę na taki drobny szczegół, jak mały słupek przy początku bocznej drogi z jeszcze mniejszą tabliczką: Private road (droga prywatna). Kolumna z motocyklistami i czołgiem na przodzie ujechała po drodze około 300 metrów, gdy wyszedł farmer z fajką w zębach, stanął na środku drogi i podniósł rękę. Czołg, a za nim cała kolumna i moje WPO - wszystko stanęło. Dla wyprostowania nóg wysiadłem i poszedłem do przodu. Zobaczyłem następującą scenę. Szkot stał na samym środku przed czołgiem i w zupełnie niewybredny sposób sztorcował naszego rotmistrza po szkocku. Rotmistrz wściekał się i wymyślał Szkota po polsku, zresztą bez żadnego widocznego skutku, a żołnierze tworzyli półkole i przyglądali się całemu zajściu z zainteresowaniem. Wreszcie, gdy Szkot wyzwał rotmistrza od bandytów, rotmistrzowi najpierw mowę ze złości odjęło, a potem powiedział:
- 60 -
- Żeby to było u nas, to bym takiego i owego syna zastrzelił. Nie działo się to u nas, więc posłał motocyklistę po brytyjskiego oficera łącznikowego. Ja usiadłem w rowie, zapaliłem papierosa, wystawiłem plecy na szkockie słońce, które rzadko się pokazywało, a w tej chwili całkiem dobrze grzało, i z ciekawością czekałem co z tego wyniknie. Nie upłynęło dziesięć minut, kiedy przybył major brytyjski, który towarzyszył kolumnie. Flegmatycznie wysłuchał rozżalonego rotmistrza i jego argumentacji, że musimy tędy przejechać, bo droga jest na mapie, a objazd dopiero za jeziorem, które ma 25 km długości, co wywołałoby stratę godziny czasu i zadecydowało o niepowodzeniu całej akcji. Major cały czas słuchał patrząc na mapę. Potem podszedł do farmera w kilku słowach wytłumaczył mu, że bardzo nam zależy na tym, żeby się zgodził na przejazd kolumny wojskowej. Farmer stał cały czas w tym samym miejscu z rozkraczonymi nogami i z fajką w zębach. Patrzył na majora złośliwym spojrzeniem nic nie mówił, a gdy major skończył, nie wyjmując fajki, mruknął przez zęby: - No27. Major powiedział: - Sorry, thank you. - Odwrócił się do naszego rotmistrza, mówiąc: - Nie zgadza się, musimy zawracać i jechać na objazd. Rotmistrz próbował oponować i przytaczać te same argumenty co przedtem, denerwował się, mówił podniesionym głosem: - Przecież jest wojna. Na to major przerwał mu i chłodno powiedział: - Proszę pana, rząd Jego Królewskiej Mości właśnie dlatego prowadzi wojnę, żeby jego obywatele mogli być u siebie gospodarzami, a pan przed ćwiczeniami powinien dokładniej się zapoznać z instrukcjami pańskiego dowództwa. Proszę zaraz zawracać kolumnę, jeżeli pan nie chce, żeby opóźnienie przekroczyło dwie godziny czasu. - Wsiadł na motor i odjechał. Niewątpliwie sam fakt oczekiwania na inwazję, tym razem naszą na kontynent, był nużący. Widzieliśmy kolosalne postępy w wyszkoleniu zarówno naszego wojska, jak i wojsk brytyjskich. Mieliśmy doskonały sprzęt, ale nasze pole widzenia zacieśniało się do obszaru Wielkiej Brytanii, który w skali światowej nie był duży. Żołnierzom od roku czekającym na jakieś sukcesy w walce z Niemcami trudno było na to wszystko obiektywnie patrzeć. Niedawno zbombardowano, i to w sposób bardzo brzydki, szereg ośrodków na terenie Wielkiej Brytanii. Ostatnio Londyn i Coventry. W Libii wojska brytyjskie walczyły z bardzo zmiennym powodzeniem. Cały kontynent był pod panowaniem niemieckim, a tu ciągle mieliśmy wiadomości, że samoloty brytyjskie zrzucają nad Niemcami ulotki. Gdy to rozpamiętywaliśmy, to nas dosłownie szlag trafiał. Niecierpliwość i nasza wrodzona popędliwość nie chciały brać pod uwagę niektórych argumentów o niedostatecznym jeszcze przygotowaniu. Ogół obywateli szkockich był raczej bierny. W rozmowach ze znajomymi Szkotami słyszało się ich narzekania na system kartkowy, na podatki, ale zawsze były to narzekania umiarkowane, w granicach obywatelskiej lojalności. W porównaniu z naszymi ludźmi Szkoci posiadali zupełnie inną mentalność. D nas każdy oficer, każdy podoficer i każdy żołnierz miał swoją opinię na każdy temat. Nawet półanalfabeta krytykował plany Sikorskiego lub sposób, w jaki generał Wavel prowadził ofensywę w Libii. Szkoci w szczegóły się nie wdawali. Mówili, że to nie ich business, oni od tego płacą podatki, żeby się rząd nad tym męczył, a za chwilę pytali: - Co, wy myślicie, że Niemcy tu do nas dojdą? Niektórzy z nich mówili: - Nawet, gdy tu dojdą, to się nie utrzymają, bo my im nic nie sprzedamy do jedzenia. Nasi często wybuchali z powodu głupoty i naiwności Szkotów. Szkoci się nie obrażali, kiwali głowami zarówno starzy, jak i młodzi i na drugi dzień identyczna rozmowa zaczynała się od początku. Po jednej z takich rozmów zdenerwowany kolega Bugajski zerwał się i powiedział: - Czort swoje, pop swoje. I poszedł pisać wiersze. Tylko one dawały mu odprężenie i odpoczynek. W związku z forsownymi ćwiczeniami zmotoryzowanych oddziałów było dość dużo wypadków i ruch chorych zwiększał się. Postanowiono zwiększyć zespół lekarski. Do naszej kompanii przydzielono porucznika Grüssa - internistę, i porucznika Klimkiewicza - chirurga. Grüss pochodził ze Lwowa. Klimkiewicz zaś z Warszawy. Obaj okazali się sympatycznymi, dobrymi kolegami. W czasie dyżurów dość często zachodziła konieczność odwożenia przypadków ciężkich lub wymagających 27 Nie.
- 61 -
natychmiastowej operacji do szpitala w Dupplin Castle. Przy tej sposobności poznałem chirurgów ze szpitala: majora Mazanka i porucznika Gouta. Co pewien czas organizowano zjazdy lekarskie, w czasie których wygłaszano referaty i podawano do wiadomości ostatnie postępy w chirurgii. Na jednym z takich zjazdów, który odbywał się w Dupplin, spotkałem podporucznika doktora Wita Rzepeckiego ze Lwowa, a także Jarka Iwaszkiewicza i dowiedziałem się o sposobie, w jaki go potraktowano w tym pseudo-klinicznym szpitalu, do którego jechał z taką ochotą. W czasie zjazdu w Dupplin zapoznano nas po raz pierwszy z nowoczesną organizacją krwiodawstwa. Oddzielono zupełnie sprawę produkcji krwi konserwowanej od właściwego lecznictwa. W specjalnych stacjach, przeznaczonych do tego celu, pobierano krew od zgłaszających się bezinteresownie i masowo dawców, tam przerabiano ją na krew konserwowaną, plazmę płynną i plazmę suchą. Płyny te były dostarczane do jednostek służby zdrowia w standaryzowanych zestawach. Jako naczyń używano tzw. butelek bristolowskich. Krew dostarczana nam do użytku mogła być stosowana w ciągu trzech tygodni od daty jej dostarczenia, a plazma płynna w ciągu miesiąca. Plazmy suchej w tym okresie produkowano stosunkowo mało. Przetaczanie odbywało się drogą kroplowych wlewań dożylnych. Po pewnym czasie wrócił do kompanii major Pędzich. Miał on pewne ambicje chirurgiczne. Przed wojną jako oficer służby stałej pełnił obowiązki lekarza w szkole kadetów w Chełmnie na Pomorzu. Ze względu na jego wiek i stopień zwracaliśmy się do niego z prośbą o konsultację, chociaż zasadniczo lecznictwem się nie interesował. Major Pędzich dokonał w tym czasie pewnego zabiegu chirurgicznego w okolicznościach tragikomicznych. Do wyposażenia wojskowego należały gumowe koreczki w kształcie ściętego stożka, puste w środku, na niteczkach przyczepionych do szerszej pełnej podstawy, drugi koniec nitek był przyczepiony do lewego naramiennika. Koreczki służyły do zatykania uszu przy detonacjach i znakomicie zapobiegały pękaniu błony bębenkowej. Nazywano je zagłuszaczami, chociaż dzięki swej konstrukcji wcale nie zagłuszały, a tylko chroniły uszy. Otóż pewnego dnia przywieziono młodego żołnierza o wyglądzie ciężko chorego. Trudno było z niego coś wydobyć, poza tym, że od dwóch dni nie oddawał moczu. Dopiero po dłuższej rozmowie i tłumaczeniach przyznał się, że gdy w nocy przed trzema dniami pełnił wartę, to z nudów, jak mówił, wepchnął sobie taki ochraniacz uszny w cewkę moczową. Gdy próbował wyciągnąć, nie udawało się. Koreczek był śliski i rozszerzał się do tyłu, przez co wchodził coraz głębiej, a w końcu nitka się urwała. Żołnierz wstydził się i nikomu nie chciał się przyznać, jaki był powód dolegliwości, a obecnie sprawa rzeczywiście wyglądała bardzo poważnie. Doktor Pędzich przejął się losem nieszczęśliwego młodzieńca i po wielu próbach skonstruował z jednej z sond przyrząd, którym udało się wydobyć ochraniacz. Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Bugajski namówił mnie na kilkudniowy wyjazd do Glasgow do jego znajomych Szkotów. Wziąłem przepustkę i wyjechaliśmy rano w dzień wigilijny. W pociągu spotkałem znajomego prawnika z Lublina, podchorążego artylerii - Głuchowskiego. Podróż zeszła nam szybko. Głuchowski miał dużo wiadomości z kraju. Ze stacji kolega Bugajski zaprosił mnie na 146 Albert Road, gdzie mieszkał jego przyjaciel. Przyjęto nas bardzo gościnnie. Wieczorem była wigilia. Święta Bożego Narodzenia nie mają w Szkocji tego charakteru co u nas. W pierwszy dzień świąt nawet nie zamykają sklepów. Jedynie ważnymi świętami w Wielkiej Brytanii są święto bankowe i niedziela. W niedzielę nawet pociągi dalekobieżne idą według innego rozkładu, a w Kirkcaldy w niedzielę widziałem stację kolejową zamkniętą dosłownie na kłódkę. U państwa Carey była duża rodzina. Wieczorem, w tym czasie, kiedy u nas zasiada się do stołu wigilijnego, tam wszyscy członkowie rodziny wręczali sobie karteczki z życzeniami oraz drobne upominki. Bugajski i ja dostaliśmy także po kilka takich karteczek i różne drobne prezenty. Jednocześnie musieliśmy napisać do nich na kartkach przez nich samych przygotowanych. Następnie była smaczna domowa kolacja i poszliśmy spać. Zaprowadzono nas do bardzo zimnego pokoju na piętrze. Pokoje, w których przedtem byliśmy, ogrzewano kominkami. Szybko się rozebrałem i dzwoniąc zębami z zimna wskoczyłem pod kołdrę i tu znów niespodzianka: rozbiłem nogę o hot water bottle. Jest to duże gliniane naczynie w kształcie butli, z gorącą wodą, którym wygrzewa się pościel przed spaniem. Dzięki temu można tu spać w nie opalanych pokojach. Świąteczny pobyt u tych państwa dał nam wiele nowych, ciekawych spostrzeżeń o życiu i obyczajach szkockich. Po świętach wróciliśmy do swych codziennych prac i kłopotów. A tych, mimo dobrej organizacji i znośnych warunków życia, nie brakowało. Szczególnie przykre były szykany stosowane przez zawodowych oficerów wobec nas, lekarzy rezerwistów. Najmocniej przeżywał je Bugajski. Powoli przerodziło się to w kompleks i wywołało stan ciągłego rozdrażnienia. Robił starania o przeniesienie z brygady lub w ogóle z armii do lotnictwa lub do marynarki. Słowem tam, gdzie nie byłoby takich dziwolągów jak starszy wiekiem lekarz w Stopniu szeregowego.
- 62 -
Lotnictwo u Anglików było wyłączone z armii, miało swoje własne władze i swoją organizację. Nasze lotnictwo zostało podporządkowane RAF-owi 28. Anglicy nadali stopnie w polskich dywizjonach według swoich norm i nasi lotnicy nosili polskie dystynkcje tylko jako tradycyjne pamiątki w postaci miniaturowych naramienników przyszytych z przodu na klapach kołnierza. Stwarzało to zupełny przewrót, jeżeli chodzi o przedwojenną, a zwłaszcza emigracyjną hierarchię wojskową. Stale spotykało się polskich lotników, którzy mieli na rękawach angielski stopień odpowiadający majorowi, a na kołnierzu polską dystynkcję kaprala podchorążego, albo odwrotnie - angielski stopień odpowiadający podporucznikowi a polski podpułkownikowi. Ponieważ płaca i funkcja odpowiadały stopniowi angielskiemu, a ten faktycznej pozycji oficera, więc zrozumiałe, że rezerwiści czuli się tam lepiej. Bugajski byłby w lotnictwie, jako lekarz, na stanowisku przynajmniej majora, bo Anglicy płacili za faktyczną pracę, ale darmo pieniędzy nikomu nie dawali i żadnych synekur nie chcieli tolerować. Jednak wszystkie te plany kolegi Bugajskiego na razie chybiały celu. I dopiero po kilku miesiącach, na skutek jakichś starań, Bugajski najzupełniej niespodziewanie został wezwany do Londynu i otrzymał zwolnienie z wojska, a w jakiś czas potem zaangażowano go jako lekarza okrętowego pływającego na linii transoceanicznej między Wielką Brytanią a Australią. Niektórzy z najbardziej bezpośrednich jego prześladowców wściekali się na wieść o tym i nazywali go dezerterem. Jakby w odpowiedzi na to, już po wybuchu wojny z Japonią, przy obiedzie w kasynie otrzymaliśmy od niego list. Pisał z Cejlonu. Odbywał czwarty rejs do Australii i Nowej Zelandii z konwojem. W liście wspominał swych prześladowców w taki mniej więcej sposób: - Służba jest ciężka. Japończycy dużo topią, ale mam poszanowanie dla swojej pracy. Jestem na stanowisku odpowiadającym komandorowi i, słowo wam daję, wolę, żeby mnie tu rekiny zjadły, niż miałbym być jeszcze kiedyś w życiu narażony na szykany ze strony tych zupaków. Przykład doktora Bugajskiego wymownie świadczył do czego może doprowadzić bezmyślność i tępota.
Rozdział XI. W STANIE CHORYCH. W czasie jednego z wyjazdów z chorym do Dupplin Castle zaziębiłem się i dostałem zapalenia opłucnej. Wysłano mnie do Dupplin na oddział wewnętrzny. Po około dziesięciu dniach przestałem gorączkować i właściwie miałem już wracać do kompanii. Ponieważ byłem bardzo osłabiony w ostatniej chwili miejscowy internista kapitan Golba skierował mnie do domu rekonwalescentów. Dom ten mieścił się w zamku, oddanym przez lorda Ogilvy do dyspozycji polskiej służby zdrowia z przeznaczeniem dla rekonwalescentów - szeregowych. Przebywało w nim stale kilkudziesięciu polskich żołnierzy i marynarzy. Wszyscy pacjenci byli szeregowymi. Obsługa była szkocka. Gdy przyjechałem i dowiedzieli się z papierów, że jestem lekarzem, lecz nie oficerem, to bardzo się zmieszali. Tej anomalii Anglicy nie mogli nigdy zrozumieć do samego końca wojny, pomimo że się ciągle z nią spotykali. Siedziałem w hallu i czekałem. Widziałem, że w kancelarii cały zarząd ośrodka gorączkowo się nad czymś naradza. W międzyczasie wychodziły dwie Szkotki, najpierw przełożona, potem intendentka i każda z moimi papierami w ręku pytała mnie: - Czy to prawda, co tu napisane w papierach, że pan jest lekarzem? Jak się później dowiedziałem, wszystko to nie wystarczyło, dopiero wtedy upewniły się, gdy otrzymały telefoniczne potwierdzenie z mojej jednostki. Przyszły po mnie, już zrezygnowanego i przygotowanego na spędzenie nocy w hallu. Wzięły ode mnie chlebak i zaprowadziły do pięknego pokoju, luksusowo umeblowanego, z olbrzymim kominkiem i dwoma dużymi łóżkami. Pokój był w osobnym skrzydle i miał obszerną łazienkę z wielką, wpuszczoną w podłogę wanną. Gdy się wykąpałem i przebrałem w miejscową pidżamę, łóżko było już zaścielone, lampka na stoliku nocnym zapalona, a stary Szkot flegmatycznie rozpalał ogień na kominku. Wszedłem do łóżka z błogim zadowoleniem. Leżałem na miękkiej pościeli pod jedwabną, olbrzymią kołdrą i czułem się jak w niebie. Już zasypiałem, gdy weszła „nersa" 29, podała mi termometr i zapytała, czy czego nie potrzebuję. Potem zawiadomiła, że za pół godziny podadzą kolację. I rzeczywiście, po pół godzinie drzwi się otworzyły i weszła najpierw ta sama nurse'a, która mi mierzyła gorączkę, a za nią druga z olbrzymią 28 RAF - Królewskie Siły Powietrzne. 29 Nurse, czyta się „ners" - pielęgniarka.
- 63 -
tacą. Tacę ustawiła na pomocniczym stoliku na kółkach, nakryła obrusem okrągły stół stojący niedaleko kominka między trzema niskimi fotelami i zaczęła na nim ustawiać czajniki, czajniczki i dzbanuszki ze śmietaną, filiżanki, talerzyki, maselniczki, widelce, łyżeczki, noże. Potem z wprawą kelnera z warszawskiego Bristolu nałożyła na talerz smażoną szynkę z sadzonym jajkiem, na drugi frytki i coś tam jeszcze, nie mówiąc już o osobnych, malutkich, porcelanowych półmiskach z serami, dżemami itd. Gdy tak nakryły i wszystko poustawiały na stole, podały mi ciężki szlafrok i uprzejmie poprosiły, żebym zasiadł do jedzenia. Jeżelibym chciał czegoś jeszcze, to mam zadzwonić. Obżarłem się, wszedłem pod kołdrę, a gdy zasypiałem, od czasu do czasu niepokoiła mnie myśl, czy to aby nie sen. Rano obudziło mnie rozsuwanie ciężkich zasłon na oknach. Na stoliku nocnym stała szklanka herbaty, stary Szkot w ubraniu przypominającym ubiór marynarski czyścił i polerował kominek, a nurse'a, gdy zobaczyła, że się obudziłem, zapytała, czy jeszcze będę spał, czy chcę się kąpać. Po kąpieli śniadanie, które mi podano z tymi samymi ceremoniami. Poprosiłem o kilka książek do czytania. Wszystko zostało wykonane w sposób prawie bezszelestny i nareszcie zostałem sam. Tak mi upłynęły trzy dni, w czasie których znakomicie odpocząłem, nabrałem pewności siebie i przyzwyczaiłem się do otaczającego mnie luksusu. Czwartego dnia rano po śniadaniu przyszła matron, czyli przełożona i zapytała, jak się czuję, czy wypocząłem już trochę i czy nie będę miał nic przeciwko temu, jeżeli otrzymam do pokoju współtowarzysza, oficera, lotnika brytyjskiego. Odpowiedziałem, że czuję się doskonale i że bardzo będzie mi przyjemnie mieć współlokatora. Oczekiwany współpacjent zjawił się około czwartej po południu. Był to młody, wysoki mężczyzna, w stroju oficera marynarki, z naszywkami porucznika. Wchodząc powiedział w moim kierunku: „hallo". Za nim wszedł marynarz i wniósł skórzaną torbę. Pościelono mu drugie łóżko. Anglik rozpakował swoje rzeczy, po czym usadowił się w fotelu blisko kominka, wziął do ręki książkę, założył długie nogi na mantlepiece i zagłębił się w czytaniu. Leżałem na łóżku i przyglądałem się. Jak już wspominałem, pokój był olbrzymi, miał w zewnętrznej ścianie trzy duże weneckie okna. Gdy tak patrzyłem z boku na siedzącego oficera, nie wiedziałem czy czyta, czy śpi. Zająłem się więc swoją książką. Punktualnie o piątej wniesiono tea, to znaczy herbatę, ze wszystkimi akcesoriami, i dwa nakrycia. Anglik wstał, ja włożyłem szlafrok i z miną gospodarza lokalu poprosiłem go do stołu. W połowie picia herbaty Anglik odezwał się, zwracając twarz w kierunku okna: - Lovely weather, isn't30. Spojrzałem w okno, rzeczywiście przez chmury przeglądały słabe promienie słoneczne. Odpowiedziałem: - Very nice31 - i dalej piliśmy herbatę. Po herbacie zapaliłem papierosa i poczęstowałem Anglika. Odmówił. Po chwili powiedział. - Lekarz mi zabronił. - Po czym wstał, oparł się o kominek ii patrzył w okno. Znów przyszły nurse'y, jedna zabrała nakrycie, a druga przyniosła dla Anglika jakieś płukanie i nerkę. Przed spaniem Anglik ustawił na nocnym stoliku ręczny aparat radiowy na baterię i wysłuchał komunikatu. Następnego dnia rano obudziło mnie przekleństwo w języku angielskim: damm. Gdy spojrzałem, pokazał palcem na radio i powiedział: - it died (dosłownie umarło, użyte w sensie przenośnym przestało działać). Widocznie zasnął zanim skończył się komunikat. Dopiero na trzeci dzień Anglik zaczął mówić. Opowiedział, że jest pilotem z lotnictwa morskiego. Stacjonuje w Arbroath, że cieszy się, bo może się teraz wyspać. Na lotnisku ma codziennie dużą ilość godzin lotu patrolowego nad Morzem Północnym. Ostatnio się zaziębił i zachorował na gardło, lekarz go tu przysłał. Potem zaczął mnie wypytywać. Tego dnia byłem w mundurze, bo rano zrobiła się pogoda, więc poszedłem na spacer do parku. Przed kilkoma miesiącami Naczelny Wódz, generał Sikorski nadał naszej brygadzie przywilej noszenia lewego, czarnego naramiennika. Było to wyróżnienie dla brygady za kampanię wrześniową i za Francję. Niemcy wielokrotnie mówili o walkach naszej brygady w swoich komunikatach wojennych jako o czarnej polskiej brygadzie. Czarna dlatego, że w Polsce żołnierze brygady nosili czarne skóry. Gdy Anglik zobaczył mnie w mundurze powiedział: - To pan jest z czarnej brygady? - i zaczął mnie wypytywać dalej. Potem rozkrochmalił się zupełnie, wcale już się nie zdziwiłem, gdy mniej więcej od piątego dnia zaczął się do mnie zwracać przez Adam, co w jego ustach brzmiało „Ejdam". W ogóle okazał się typem dosyć towarzyskim. Opowiedział mi, że z zawodu jest adwokatem. Mieszkał stale w Londynie. Przed wojną był amatorem pilotem. Dużo latał. Miał przyjaciela Niemca nazwiskiem Moltke, z którym zaprzyjaźnił się w jakimś sportowym klubie lotniczym. Niemiec na rok przed wojną zawadził o komin fabryczny i zabił się, ale przedtem zdążył 30 Piękna pogoda, nieprawdaż? 31 Bardzo ładna.
- 64 -
zaprosić mojego Anglika na olimpiadę w Berlinie. Moltke jako pochodzący ze znanej junkierskiej rodziny zaprosił swojego gościa do loży w pobliżu tej, z której Hitler przyjmował defiladę. Lotnik opowiadał, że obserwował cały czas Hitlera i widział, jak w chwili, gdy defilowali Niemcy, Hitler wpadał w szał. Wrzeszczał, podskakiwał i w ogóle okazywał najwyższe podniecenie, natomiast gdy defilowali sportowcy innych narodowości, to zaciskał wargi i w milczeniu ponuro na nich patrzył. - Już wtedy nie ulegało dla mnie inajmniejszej wątpliwości, że jest to psychopata i wariat. Dziwiłem się, jak naród, skądinąd taki rozumny, może widzieć w nim swego wodza - zakończył. Innym razem opowiadał mi historię, którą znał z relacji swego krewnego, byłego dyplomaty brytyjskiego w Niemczech. Dyplomata ten był na przyjęciu u Goeringa. W czasie przyjęcia, gdy atmosfera po toastach ożywiła się, a działo się to w okresie napadu Niemców na Czechy, rozległ się nagle huk jakiejś dużej eksplozji. Ku zdumieniu dyplomaty Goering zerwał się od stołu, złapał za głowę obydwoma rękami, zbladł i zawołał: - Wszystko przepadło, Czesi nas bombardują. Powstało zamieszanie, niektórzy wojskowi wybiegli po wiadomości, inni siedzieli w milczeniu, a dyplomata brytyjski dowiedział się wtedy, że aneksja Czech stała się faktem dokonanym. Gdy za chwilę przyszła wiadomość, że huk został spowodowany przypadkowym wybuchem zbiornika gazu na sąsiedniej ulicy, Niemcy przed chwilą przestraszeni, ze zdwojoną butą zaczęli wznosić zdrowie Hitlera i na pohybel Czechom. Takich historii mój sąsiad lotnik znał zresztą, jako człowiek bywały w czołowych środowiskach angielskich, wiele. Usłyszałem również interesującą historię z pogrzebu króla Jerzego V. Na pogrzeb przyjechało szereg „głów państw", między innymi król Karol rumuński. Król Karol, który miał iść za trumną, tak się spił poprzedniego dnia wieczorem w jakimś wesołym lokalu, że mistrzowie ceremonii rano ledwo go odnaleźli i stamtąd wyciągnęli. Przez parę godzin trzeźwiono go w łaźni tureckiej, jednak niezupełnie to pomogło, bo na pogrzebie musiał być prowadzony pod ręce przez dwóch dostojników, którzy mieli za zadanie uważać, aby się nie przewrócił. Książę Walii, w tym czasie już książę Windsoru, był w warstwach rządzących tak samo lubiany i popularny, jak i w warstwach niższych. Jego małżeństwo było jednak tylko pretekstem do abdykacji. W rzeczywistości główną wadą Edwarda VIII była zupełna niezależność charakteru. Kierował się swoimi własnymi odczuciami i rozumem, nie znosił więzów, jakie narzucała na królów angielskich tradycja rządów konstytucyjnych. Tak samo nie dbał o etykietę i formy, które w dużej mierze są treścią życia każdego Anglika, nawet jeżeli jest on czy uchodzi za cynika. Pewnego wieczoru, gdy król Edward VIII schodził po przedstawieniu w operze głównymi schodami, pośród stojącego na dole w pełnym uszanowaniu wytwornego tłumu widzów galowego przedstawienia zobaczył artystę, swego znajomego z nocnych hulanek. Edward VIII podszedł do balustrady, przechylił się, zaczął machać do niego ręką i wołać pełnym głosem: - How are you Jack, you old fool32. Wyobrażam sobie, jak to odczuli obecni. Kielich goryczy warstw rządzących przepełniło jednak następujące posunięcie króla. Pojechał z oficjalną wizytą do Walii. Zgubił gdzieś swoich najbardziej wpływowych opiekunów i udał się na zwiedzanie ośrodków górniczych. W Walii znajdują się najbardziej zacofane kopalnie i poziom życia tamtejszych górników znany jest jako jeden z najniższych w Wielkiej Brytanii. Przybycie króla, i to tak popularnego, wywołało wśród górników entuzjazm. Zebrali się tłumnie. Król wszedł między nich i zaczął się normalnie po ludzku wypytywać o ich troski i bóle. Bardzo się przejął tym co usłyszał i wygłosił do nich przemówienie, w którym przyrzekł im rzeczy niemożliwe w ówczesnych warunkach do wykonania. W Wielkiej Brytanii każdy obywatel słowa danego współobywatelowi brytyjskiemu zawsze dotrzymuje. Jakże więc można było wybrnąć z sytuacji, gdy król przyrzekł tysięcznym rzeszom obywateli brytyjskich rzeczy, których dotrzymanie było w danej chwili fizyczną niemożliwością? Król musiał przestać być królem. Wszyscy to zrozumieli. Gdy kiedyś zapytałem robotnika szkockiego, którego dobrze znałem: którego z waszych królów najbardziej lubicie - odpowiedział bez wahania: - Edwarda VIII. - Dlaczego w takim razie dopuściliście do jego abdykacji? - Och, to był wspaniały człowiek, ale on królem nie mógł być. Doprawdy nie wiem, co spowodowało, że Marokki tak bardzo zaprzyjaźnił się ze mną. Wyznał mi z pewnym zmieszaniem, że najbardziej go pasjonuje twórczość literacka. Przed wojną napisał kilka 32 Jak się masz, Jack, ty stary durniu.
- 65 -
drobnych rzeczy, o których wybitny krytyk londyński wypowiadał się przychylnie. Jak większość Anglików, nie lubił mówić o wojnie ani o swoich wojennych przeżyciach. Mnie interesowały jego wrażenia z lotów patrolowych nad Morzem Północnym. Nic jednak nie mogłem z niego wydobyć. Zbywał mnie krótko: - Loty są nudne i męczące, nie lubię ich, lubię latać na maszynach sportowych. Trafiłem do lotnictwa nie z własnej woli. Gdy zostałem zmobilizowany, krewni chcieli mnie wysłać na pewną funkcję do Bahama (brytyjskie wysepki w pobliżu Florydy). Oczywiście warunki życia są tam znakomite, jednak przywileje zobowiązują, odmówiłem i poprosiłem o przydział liniowy. Skierowano mnie do eskadry okrętów podwodnych. Pływałem przez przeszło pół roku i to mi lepiej odpowiadało niż obecne loty. Odkryłem wspaniałą rzecz. Gdy wychodziliśmy w morze na dłuższe pływanie, to się wcale nie goliłem i to było cudowne. Ale się skończyło, bo sobie przypomnieli, że jestem pilotem i przesunęli mnie do lotnictwa morskiego. Z zainteresowaniem oglądał moje podręczniki języka angielskiego i ku mojej rozpaczy przeważnie je dyskwalifikował. Wynajdywał w nich całe masy błędów i twierdził, że niezależnie od tych błędów nie oddają zupełnie ducha języka angielskiego. Pewnego dnia przyjechała ekipa kinowa i w dużym hallu wyświetlała film dla pacjentów. Pokazywali komedię z Buster Keatonem. Śmieliśmy się serdecznie. W pewnej chwili porucznik Marokki trącił mnie i pokazując błazeńską figurę Buster Keatona, ubraną w kraciaste spodnie, powiedział: - Tuk musiał wyglądać Churchill, gdy jako dziennikarz był na wojnie burskiej. Już od dawna zauważyłem, że nie lubił Churchilla, a szczególnie jego przemówień. Niemniej, gdy go spytałem, jakiego jest o nim zdania, odpowiedział mi: - To jest wspaniały człowiek na takie stanowisko w czasie wojny, ale nie powinien pozostać premierem, gdy się wojna skończy, nawet przez tydzień. Nie znosił również de Gaulle'a. Twierdził, że jest zarozumiały i ma arogancki wygląd. Miał swoje, mocno zakorzenione poglądy, sympatie i uprzedzenia. Mimo to wielu jego twierdzeniom nie mogłem odmówić dozy słuszności. Dlatego też rozmawiałem z nim z dużą przyjemnością. Na kilka dni przed odjazdem miał odwiedziny swego dowódcy. Zaanonsowała go nurse'a. Gdy drzwi się otworzyły, wszedł szczupły mężczyzna w średnim wieku ze szpakowatymi włosami. Miał dużo złotych pasków na rękawach. Powiedział: - Hallo, Marokki. Ja siedziałem w fotelu, a Marokki stał jak zwykle przy kominku z lewym łokciem opartym o mantlepiece i był w trakcie opowiadania. Gdy wszedł dowódca, zdjął łokieć z mantlepiece i powiedział: - Good afternoon, sir33. Starszy oficer ustawił się po drugiej stronie kominka, założył prawy łokieć na gzyms i patrzył w ogień. Marokki naprzeciwko wyglądał jak jego odbicie. Po dłuższej chwili milczenia dowódca spytał porucznika, jak się czuje. - Dziękuję, gardło już mnie mniej boli, płuczę je trzy razy dziennie. I znów milczenie. W ten sposób w ciągu następnych dwudziestu minut wymienili kilka zdań. Potem starszy oficer powiedział: - Trzymaj się dobrze, Marokki, cieszę się, że czujesz się lepiej. Good afternoon. Marokki odpowiedział sennym głosem: - Dziękuję, good afternoon, sir. Przez cały czas tej wizyty obaj Anglicy zachowywali się tak, jakby mnie nie było w pokoju. Rozmawiali bez żadnej mimiki, obojętnymi, o sennej intonacji głosami. Sprawiało to wrażenie, jakby się już w ciągu tego dnia widzieli co najmniej ze trzy razy. Nie należy oczywiście na podstawie tego sądzić, że Marokki i jego przełożony czuli do siebie jakąś antypatię. Był to normalny sposób rozmowy między dwoma Anglikami, którzy w danej chwili nie byli niczym rozbawieni ani podnieceni. W kilka dni później ujrzałem przez okno zajeżdżający przed zamek czarny osobowy samochód. Wysiadł z niego ten sam marynarz, który przywiózł w swoim czasie walizki Anthony'ego, i po chwili wszedł do naszego pokoju. Marokki, który już od pół godziny czekał na ten samochód, wyciągnął do mnie rękę i powiedział z uśmiechem:
33 Dobry wieczór, panie.
- 66 -
- Good bye Adam... hope... see you again34. Więcej o nim nie słyszałem. Gdy w rok później byłem w Londynie, wydało mi się, że w drugim końcu autobusu mignęła mi jego sylwetka. Ponieważ się spieszyłem i nie byłem pewien, czy to on, poszedłem w swoją stronę. W kilka dni po jego odjeździe przyjechał wóz po mnie i odwiózł mnie do Reswallie House. Wróciłem do normalnego trybu życia z zadowoleniem, bo brak innych zajęć, poza studiowaniem języka, zwyczajów i psychiki Anglików, już mi trochę dokuczył. W ramach przygotowania brygady do wojny przeprowadzono akcję masowego oznaczania grup krwi u żołnierzy. Do załatwienia tej sprawy delegowano z naszej kompanii doktora Klimkiewicza i mnie. Mieliśmy się zapoznać z techniką krwiodawstwa w jednym z głównych ośrodków szkockich w Dundee. Wyjeżdżaliśmy przez kilka dni codziennie rano do ośrodka krwiodawstwa, gdzie oznaczano grupy i pobierano krew od ludności. Poza tym jeździliśmy do tamtejszej kliniki chirurgicznej i obserwowaliśmy sposób podawania krwi przy łóżku i w czasie operacji. Cywilni szkoccy lekarze udzielali wszelkich informacji w sposób zwięzły i monosylabowy, w którym jednak odczuwało się życzliwość. Tam po raz pierwszy poznałem sposób prowadzenia zamkniętej i półzamkniętej narkozy. Były to dla mnie rzeczy nowe, których przed wojną nie stosowano w naszych klinikach. Z nie mniejszym zainteresowaniem przyglądałem się niektórym wykonywanym operacjom, np. cystoskopiom35. Chirurdzy do cystoskopii przygotowywali się w taki sam sposób, jak do dużej operacji brzusznej, nie pomijając żadnego szczegółu, od dokładnego mycia rąk do okładania całej okolicy jałowymi prześcieradłami. Było to o tyle odmienne od naszych zwyczajów, że u nas cystoskopię zawsze wykonywało się ambulatoryjnie i traktowano je jak drobne zabiegi. W ogóle stwierdziłem zarówno w Dundee, jak i później w wielu innych angielskich salach operacyjnych, że jeżeli chodzi o podejście do operacji, to nawet najstarsi lekarze w hierarchii chirurgicznej z taką samą powagą podchodzą do operacji wyrostka robaczkowego, cystoskopii lub zeszycia rany, jak do wycięcia żołądka lub operacji płucnej. Po kilku dniach takich wizyt pożegnaliśmy ośrodek w Dundee zaopatrzeni w duże, białe, porcelanowe tablice, w których było po kilkadziesiąt miseczkowatych zagłębień, do określenia grup krwi jednocześnie u pięciu do dziesięciu żołnierzy. Wieźliśmy również odpowiedni zapas surowic do przebadania kilku tysięcy ludzi. Po powrocie przydzielono mnie do przebadania, oczywiście wraz z lekarzami oddziałowymi, żołnierzy 24 Pułku Ułanów i dwóch szwadronów 10 Pułku Strzelców Konnych. W pewne dni tygodnia wyjeżdżałem do miejscowości, gdzie stacjonował szwadron wyznaczony do badania na ten dzień. Wieczorem wracałem do swojej kompanii. Praca była nudna, ale posuwała się szybko. Po kolacji przesiadywałem w naszym kasynie. Było tu wesoło i gwarno. Do Krzywca i Wójcickiego przyjechali ich koledzy medycy, podporucznicy służby stałej - Kotowski i Hryniewiecki. W zastępstwie majora Pawłowicza przyjeżdżał często jego zastępca, porucznik lekarz Różyłło. Przywiózł dobre wiadomości, że sprawa organizacji polskiego wydziału lekarskiego przy szkockim uniwersytecie w Edynburgu posuwa się szybko naprzód. Medycy cieszyli się. Wiedzieli, że od nowego roku akademickiego pojadą tam i będą mogli ukończyć swe studia lekarskie. Jednego wieczoru pojechaliśmy wszyscy do Forfar na koncert chóru polskiej marynarki wojennej. Po koncercie kapitan Tenderenda zaprosił marynarzy do nas na kolację. Przyjechało czterech. Otrzymali zaproszenia prawie ze wszystkich jednostek brygady i musieli się podzielić. Opowiadali swe ciekawe przeżycia z walk na morzu. Odjechali późną nocą, serdecznie przez nas wszystkich żegnani. Niemałą sensacją była w brygadzie wizyta pary królewskiej. Mieli przyjechać po południu do Forfar. Już dobry kwadrans przedtem stałem na chodniku przy High Street pośród tłumu górników w oczekiwaniu na przejazd króla i królowej. Tłum gęstniał coraz bardziej, a wysoki policjant, który zwykle na tym zakręcie regulował ruch, włożył w tym uroczystym dniu białe rękawiczki. Wreszcie ukazały się samochody. Najpierw przejechał wóz osobowy z polskimi i brytyjskimi oficerami, a za nim wolno posuwał się otwarty samochód. Król był w mundurze szkockiego oficera, królowa w kapeluszu z dużym rondem i woalką. Tłum wiwatował i krzyczał. Najwyraźniej przez wrzawę przebijały okrzyki: - Halo, George! Król stał w samochodzie i salutował, a królowa uśmiechała się do wiwatujących ludzi. Przejechali 34 Żegnaj, Adam, spodziewam się, że spotkamy się jeszcze. 35 Wziernikowanie pęcherza moczowego.
- 67 -
wolno zakręt i skręcili w stronę zakwaterowania jednostek brygady. Tam po oficjalnym przywitanju poprosili, aby żołnierzom pozwolono się rozejść i osobno poszli między żołnierzy. Pytali, kto zna angielski. Znalazło się kilku Polaków z Kanady, którzy dobrze mówili po angielsku, poza tym kilku takich, którzy już opanowali język. Król i królowa wypytywali żołnierzy, jak się czują na ziemi brytyjskiej, czy mają wieści od rodziny, gdzie mieszkali w Polsce? Oboje, a specjalnie królowa, która była znana między Szkotami i ceniona za swój ujmujący i prosty sposób bycia, zyskiwali teraz dużą popularność pośród naszych żołnierzy. Nie obeszło się bez komicznych sytuacji. Dopóki królowa była między ułanami, wytworzył się nastrój zupełnie swobodny. Oficerowie trzymali się z daleka, bo takie zresztą było ciche życzenie pary królewskiej. Chcieli poznać naszych żołnierzy w atmosferze swobody nie skrępowanej dyscypliną wojskową. Nie wytrzymały jednak nerwy jednego z naszych majorów. Kawaleryjski lew salonowy podszedł w lansadach do królowej i chcąc wyręczyć w odpowiedzi któregoś z żołnierzy odezwał się: „madame", i tu nastąpiło dłuższe przemówienie w łamanym angielskim języku. Królowa, zwykle uśmiechnięta, zaczęła się głośno śmiać i to tak serdecznie, że zaraziła tym śmiechem otaczających ją żołnierzy. Major stał zmieszany. Królowa spostrzegła się, powstrzymała śmiech i zwróciła się do niego: - Zechce mi pan wybaczyć, panie majorze, ale pierwszy raz w życiu zwrócono się do mnie przez „madame" i to mnie tak rozśmieszyło. Parę dni potem znaleźliśmy się w kilku na proszonej kolacji u jednego z sąsiadów szkockich. Wieczór zeszedł bardzo przyjemnie. Przed odjazdem gospodarz chciał nam pokazać oranżerię, która była jego dumą. Właściwie to chodziło o hodowlę storczyków. Poszliśmy wszyscy za nim do szklarni, kwiaty były ładne, a storczyki rzeczywiście wspaniałe. W pewnej chwili doktor Klimkiewicz zaczął jakoś pozostawać w tyle. Początkowo sądziłem, że może obudziło się w nim zamiłowanie do storczyków. Wszystko możliwe, zwłaszcza w czasie wojny. Spostrzegłem jednak, że ma przy tym zbyt tajemniczą minę. Już w samochodzie w drodze powrotnej zacząłem się wypytywać, bo intrygował mnie wyraz jego twarzy. Położył palec na ustach i powiedział: - Szlag trafił szkockie storczyki, zauważył pan tę cebulę?... Ciągle jemy konserwy, czuję, że dostaję awitaminozy. Cebuli nigdzie nie można dostać, pomarańcze i cytryny są tylko dla dzieci. Nie chciałem Szkota prosić, może to nieładnie, ale nie wytrzymałem nerwowo i wziąłem do kieszeni trochę cebuli. Jak tylko przyjedziemy do siebie, to ją zjemy. Po przyjeździe na miejsce pokroił cebulę w plasterki, położył na chleb i zaczął mnie częstować. Do tej pory nigdy nie znosiłem cebuli i to w żadnej postaci. Zapach cebuli w potrawie obrzydzał mi jedzenie. Nie jadłem cebuli nawet w sałatce pomidorowej. Gdy mnie teraz poczęstował, wziąłem na jeden ząb i, o dziwo, poczułem, że mi smakuje jak woda spragnionemu na pustyni. Widocznie mój organizm miał na nią równie silne zapotrzebowanie. Co dziwniejsze, od tej pory do dziś tak lubię cebulę, że mogę ją jeść plasterkami. W ostatnich dniach marca pojechaliśmy do dosyć odległej miejscowości na zjazd polskich lekarzy wojskowych. Referat programowy o pierwotnym wycinaniu ran wygłosił pułkownik Sokołowski. Jego wywody, zresztą bardzo obszerne i szczegółowe, spotkały się z dość ostrą repliką ze strony porucznika doktora Dębickiego, który pochodził z warszawskiej kliniki chirurgicznej profesora Radlińskiego. Dębicki w wojsku miał przydział do I Szpitala Wojennego w Aberfeldy. Naczelnym chirurgiem w tym szpitalu był pułkownik doktor Pawłowski. Dyskusja ostra, i dzięki temu interesująca, tak mi się wbiła w pamięć, że dokładnie pamiętam jej niektóre fragmenty do dzisiejszego dnia.
Rozdział XII. „SEFA". W drodze powrotnej wsiadł do naszego wozu major Pawłowicz, szef sanitarny naszej brygady. Bardzo mi się przyglądał i w sposób widoczny zastanawiał się nad czymś. W końcu spytał mnie, czy chciałbym pracować w szpitalu. Oględnie odpowiedziałem, że jako chirurg chętnie, jeżeli otrzymam taki rozkaz, popracuję na oddziale chirurgicznym, chociaż z dotychczasowego przydziału jestem zadowolony. Zacząłem się domyślać, że prawdopodobnie zwrócono się do niego w czasie zjazdu o skierowanie do szpitala jednego z młodych chirurgów. Wszyscy wiedzieli, że w jednostkach liniowych trzymają nadmierną ilość lekarzy. Rzeczywiście, już w parę dni później, bo 2 kwietnia 1941 roku, otrzymałem rozkaz przenoszący mnie z 10 brygady Kawalerii Pancernej do Szpitala Wojennego nr 2 w Dupplin Castle. Ucieszyłem się, choć miałem wiele wątpliwości.
- 68 -
Oczywiście, praca na oddziale chirurgicznym w warunkach szpitalnych była moim marzeniem, ale z naszymi zawodowymi lekarzami wojskowymi nigdy nic nie wiadomo. Taki szef sanitarny mógł mnie w przystępie dobrego lub złego humoru przenieść do pracy kancelaryjnej w szpitalu lub do magazynu żywnościowego i nie mógłbym nic na to poradzić. Jechałem sanitarką do Dupplin Castle i robiłem rachunek sumienia. Starałem się sobie przypomnieć, czy nie zrobiłem nic takiego, czym mógłbym podpaść któremuś z medycznych dygnitarzy. Może kiedyś niedbale zasalutowałem, albo roześmiałem się nie w porę, a może zapomniałem roześmiać się po jakimś kawaleryjskim dowcipie? Nic takiego nie mogłem sobie przypomnieć. Byłem coraz bardziej niespokojny. Po przybyciu na miejsce czekała mnie radosna niespodzianka. Zaraz przy wejściu spotkałem majora Mazanka, który powitał mnie bardzo przyjemnie i powiedział: - Bardzo się cieszę, że kolegę wreszcie przydzielili. Będzie kolega pracował u mnie na oddziale. Już z lekkim sercem zgłosiłem się u komendanta szpitala, majora Zakrzewskiego. Ten ostatni, zawodowy oficer, nie zrobił na mnie korzystnego wrażenia. Szczupły, wysoki, o nerwowej twarzy i lisim wejrzeniu. Przyjął mnie w sposób oschły i zawiadomił, że zostaję przydzielony do majora Mazanka na oddział chirurgiczny. Na tym swoją audiencję zakończył. Wróciłem do izby przyjęć, gdzie zostały moje rzeczy, potem odszukałem majora Mazanka. Mazanek, także zawodowy wojskowy, ale równocześnie lekarz z prawdziwego zdarzenia, był dobrym, pełnym fachowych zainteresowań chirurgiem. Przed wojną był ordynatorem oddziału chirurgicznego w Wojskowym Szpitalu Okręgowym w Krakowie. W czasie mojej pracy w Dupplin Castle jego stosunek do mnie był zawsze prawdziwie koleżeński, pomimo że lekarze na ogół go nie lubili. Zarzucali mu bezwzględność w postępowaniu, a nawet brutalność. Ja nie mogę mieć do niego najmniejszych zastrzeżeń. Przeciwnie, jemu zawdzięczam ten krótki okres w czasie swego pobytu w Szkocji, kiedy czułem się naprawdę lekarzem chirurgicznego oddziału szpitalnego. Jak się potem przekonałem w czasie wielu nocy, które razem lub na zmianę spędzaliśmy przy łóżku ciężko chorych, Mazanek w swoją pracę wkładał pełny wysiłek i tę ofiarność, jakiej można wymagać tylko od pełnowartościowego chirurga. Poza Mazankiem pracował na oddziale porucznik doktor Gout, znany i ceniony chirurg warszawski, ordynator jednego z oddziałów chirurgicznych w szpitalu Dzieciątka Jezus. Był tam także podchorąży Kaczmarek. Sądząc na podstawie mojej krótkiej z nim styczności był on albo bardzo młodym lekarzem lub może nawet absolwentem medycyny. Odszedł zresztą w kilka dni po moim przybyciu. W szpitalu pracowali jeszcze lekarze: kapitan lekarz Golba, oficer służby stałej i ordynator oddziału wewnętrznego. Razem z nim na oddziale pracował doktor Felix, rezerwista w stopniu porucznika, dobry internista i poważny człowiek. Oddiział rentgenologiczny prowadził kapitan doktor Zalewski. Podobno niezły rentgenolog. Poza tym był jeszcze podporucznik doktor Ciężar, chirurg ze szpitala na Czystem w Warszawie. W Dupplin Castle podporucznik Ciężar medycyną się nie zajmował, pełnił obowiązki oficera prowiantowego. Szpital w Dupplin Castle był znacznie mniejszy niż szpital w Aberfeldy. Nie miał chyba więcej niż dwieście łóżek, ale był pięknie położony i dobrze zaopatrzony. Między pielęgniarkami znajdowało się wiele pań z rodzin naszych wyższych oficerów, a więc dwie córki generała Ujejskiego, którego osobę Anglicy wybrali, gdy chcieli uczcić i uhonorować nasze lotnictwo. Mianowali go Air Marshal'em, czyli marszałkiem lotnictwa i odznaczyli Orderem Podwiązki lub Łaźni. Dokładnie już dzisiaj nie pamiętam, którym z nich. W każdym razie jest to odznaczenie, które nadają bardzo rzadko i to przeważnie głowom państwa. Sam generał Ujejski tylko symbolicznie reprezentował polskie lotnictwo, ponieważ, jak już wspomniałem, nasi lotnicy, zarówno ci, którzy służyli w brytyjskich eskadrach, jak i ci z czysto polskich eskadr, byli wyłączeni z Polskiej Armii i wcieleni do Królewskich Sił Powietrznych, czyli RAF-u, polskie więc naczelne zwierzchnictwo było raczej formalne. Ujejski był człowiekiem cichym i skromnym. Gdy przyjeżdżał w odwiedziny do córek, starał się niczym nie wyróżniać od otoczenia. Witał się z każdym jednakowo uprzejmie i w ogóle robił wrażenie takiego człowieka, jakiego Anglicy nazywają dżentelmenem. Obie jego córki były wychowane skromnie i pracowały w szpitalu jako młodsze pielęgniarki, pełniąc wszystkie funkcje salowych, z 'wynoszeniem basenów włącznie. Pracowały wzorowo. Była tam także córka pułkownika Gergovicha. Wysoka, przystojna blondynka. Pracowała na internie albo w laboratorium. Wyglądała sympatycznie, tylko, ile razy sobie przypomniałem „tatę", to czułem, że nie stać mnie na obiektywizm w stosunku do córki. Jako pielęgniarka na chirurgii pracowała również pani Krystyna DobrzęCka, żona absolwenta medycyny ze Lwowa, który we Francji dostał się do niewoli. Była tam także panna Zosia Komorska, córka majora Komorskiego, lekarza dermatologa. Laboratorium prowadził doktor Szczepański. Był wtedy w stopniu podchorążego. Izbę przyjęć prowadził doktor Narolewski, starszy wiekiem lekarz w stopniu plutonowego podchorążego.
- 69 -
Przez dłuższy czas przydzielony był do szpitala podporucznik doktor Antoni Machaj z 10 brygady Kawalerii Pancernej. Pracował na internie. Szpital mieścił się w olbrzymim budynku stanowiącym prywatną własność. Budynek ten, podobnie jak Reswałlie House, był wydzierżawiony władzom wojskowym. W środku znajdowało się mnóstwo korytarzy i korytarzyków, schodów i schodków, widoczny ślad rozbudowywania gmachu w ciągu wielu pokoleń. Budowla, aczkolwiek ładna, nie miała żadnego wyraźnego stylu. Pomimo nazwy Castle, co (znaczy po angielsku zamek, do zamku nie była zupełnie podobna. Leżała w olbrzymim, bo liczącym kilka kilometrów kwadratowych, parku. Park był utrzymany wzorowo. Przez cały czas wojny wszystkie trawniki strzyżono. Właścicielka tej posiadłości mieszkała widocznie gdzieś niedaleko, bo od czasu do czasu przyjeżdżała i zgłaszała do komendy szpitala różne pretensje o zupełnie idiotycznej treści. Na przykład pewnego razu, gdy po południu siedziałem na ławce niedaleko wejścia do głównego gmachu, zajechał samochód, z którego ta pani wysiadła. Na olbrzymim gazonie przed frontem budynku dokazywały dwa psiaki. Właścicielkę wyraźnie to zdenerwowało. Udała się do budynku szpitalnego. W godzinę potem pani Scott Ellis, nasza główna instrumentariuszka, a jednocześnie jedna z trzech fundatorek szpitala, opowiadała, że właścicielka zgłosiła pretensje z powodu niszczenia trawnika przez psy i zapowiedziała, że o ile to się będzie powtarzać, to wymówi Ministerstwu Wojny dzierżawę budynku. Taka pogróżka była dosyć kłopotliwa dla brytyjskich władz wojskowych, bo według obowiązujących ustaw i zwyczajów strona wydzierżawiająca, gdyby tylko chciała, mogła postawić na swoim. Fundatorki szpitala, z chwilą uruchomienia go, nie mogły mieć oczywiście wpływu na tok pracy. Przebywały jednak na miejscu i pełniły coś w rodzaju funkcji łączniczek między komendą szpitala a miejscowym społeczeństwem i załatwiały niektóre sprawy w centralnej intendenturze brytyjskiej. Właściwym ich zajęciem była, jeżeli chodzi o miss Scott Ellis, praca pielęgniarska na sali operacyjnej, a panie Anisley i Fielden prowadziły szpitalną kantynę dla chorych i dla obsady szpitala. Należy podkreślić, że pracowały bardzo ofiarnie i wydajnie. Wydaje mi się rzeczą wskazaną podanie charakterystyki tych trzech pań, które stworzyły szpital w Dupplin Castle i oddały go do dyspozycji polskiej armii. Miss Scott Ellis była młodszą córką lorda, jednego z najbogatszych ludzi w Wielkiej Brytanii. Miała około 28 lat. Podobno w ciągu dotychczasowego swojego życia nie zdążyła zwiedzić wszystkich zamków, będących własnością jej ojca. Jej ojciec, par Anglii, był nie tylko fantastycznie bogatym człowiekiem, ale znanym bibliofilem i posiadał nieco ekscentryczne zwyczaje. Między innymi w Londynie na jednej z mniejszych ulic należały do niego wszystkie domy. W jednym z nich miał swoją rezydencję i tam mieściła się jego biblioteka. Gdy w czasie któregoś z błitz'ów pałac i biblioteka spłonęły, a lorda ledwie uratowano, to dziennikarzom wypytującym go, jak się czuje, odpowiedział: - Och, zdrowie i te domy to bagatelka, jedyna niepowetowana strata, która mnie dotknęła, to zniszczenie mojego ulubionego tomu wierszy Szekspira. Ten tomik miał być jakimś białym krukiem bibliofilskim sprzed około stu lat. Miss Scott Ellis rozpoczęła swoją służbę dla Wielkiej Brytanii w czasie domowej wojny w Hiszpanii. Była wtedy sercem i duszą po stronie republikańskiej, walczącej z generałem Franco. Następnie odbyła kampanię francuską jako kantyniarka i pielęgniarka. Gdy do Wielkiej Brytanii zaczęły napływać wojska polskie, przeszła do pracy w organizacji pomocniczej przy polskiej armii. Potem z jej inicjatywy i przy głównym jej wkładzie zorganizowano szpital „Sefa". W szpitalu pracowała wzorowo. Najbardziej kapitalne było zakończenie, o którym już tylko słyszałem od kolegów. Gdy Niemcy zostały rozbite i skapitulowały, miss Scott Ellis uzyskała zwolnienie u swoich władz i nagle odjechała do Hiszpanii. Tam czekał na nią inwalida, lotnik niemiecki z legionu Condora, zestrzelony jeszcze w czasie wojny hiszpańskiej, którym miss Scott Ellis wtedy się opiekowała. Mówiono u nas, że była członkiem Intelligence Service'u. Druga z fundatorek - Mrs Fielden w wieku około czterdziestu lat, żona fabrykanta, nieco otyła, o aroganckim wyrazie twarzy, pracowała w kantynie bez zarzutu, ale poza tym przedstawiała raczej przeciętny typ przedstawicielki plutokracji angielskiej, starającej się podciągnąć przy arystokratce. Pani Anisley miała może nieco ponad trzydzieści lat, wysoka, szczupła, pogodna, uprzejma, robiła wrażenie przedstawicielki warstw intelektualnych. Ale wróćmy do spraw samego szpitala. Nasz oddział chirurgiczny składał się z trzech dużych sal. W każdej znajdowało się około trzydziestu łóżek. Ruch operacyjny był duży. Poza normalnymi przypadkami spotykanymi na każdym oddziale chirurgicznym, w czasie mojej pracy w Dupplin Castle zwracała uwagę olbrzymia liczba ofiar
- 70 -
wypadków drogowych. Prowadziłem trzecią salę przeznaczoną przede wszystkim dla złamań. Bywały dnie, kiedy wszyscy mcd pacjenci pochodzili z wypadków drogowych. Niewątpliwie przyczyną takiego stanu rzeczy była szybka motoryzacja naszych sił zbrojnych. Kierowców na wszelkiego rodzaju pojazdy mechaniczne szkolono masowo. Do tego dochodziły specjalne okoliczności, jak doskonałe, lecz wąskie szosy, na których obowiązywał lewostronny ruch, oraz wrodzona naszym rodakom lekkomyślność i brawura przy braku poszanowania dla przepisów i zarządzeń porządkowych. Inną kategorię chorych, dosyć specjalną, stanowiła masa naszych żołnierzy rannych w walkach we Francji i w Norwegii, pośpiesznie' ewakuowanych i przez to nie doleczonych. Tak dużej procentowo ilości wyjmowanych operacyjnie starych odłamków i pourazowych neuroliz nie przypominam sobie w żadnym innym oddziale chirurgicznym. Praca w tym oddziale, choć trudna i ciężka, układała się szczególnie przyjemnie. Major Mazanek i porucznik Gout, obydwaj chirurdzy, znacznie ode mnie starsi, szybko nabrali do mnie zaufania, a ponieważ byłem najmłodszy, praca popołudniowa spadała głównie na mnie. W czasie służby w jednostkach liniowych brakowało mi pracy w mojej specjalności, bo mała chirurgia w kompanii sanitarnej 10 brygady nie mogła mi dać pełnego zadowolenia. Zbyt długo przedtem pracowałem na oddziałach klinicznych. W sumie operowałem stosunkowo dużo, bo właśnie nagłe przypadki przychodziły przeważnie po południu. Między innymi tam właśnie w ciągu jednego tygodnia zoperowałem swoje dwa pierwsze w życiu uchyłki Meckela. Sama operacja nie jest ani specjalnie duża, ani ciężka. Cały jej smak polega na tym, że jest bardzo rzadka. Niektórzy chirurdzy nigdy w życiu nie operowali uchyłka Meckela. Pamiętam, że major Mazanek wieczorem wrócił z Perth, gdy właśnie skończyłem operować drugiego Meckela. Trochę się irytował, a trochę śmiał, mówiąc: - Że też kolega ma szczęście. Muszę tutaj wspomnieć o pewnych zgrzytach oddziałowych. Doktor Gout jako porucznik był podwładnym majora Mazanka, jako chirurg zaś - starszy od Mazanka, ii przed wojną był ordynatorem większego i niewspółmiernie ważniejszego oddziału chirurgicznego. Poza swoim doświadczeniem Gout odznaczał się szczególnie wysoką kulturą lekarską i towarzyską. Niestety, nawzajem nie znosili się. Aczkolwiek ich zachowanie zewnętrzne nigdy nie wychodziło poza poprawne formy współżycia koleżeńskiego, nie trzeba było być zbyt wytrawnym obserwatorem, żeby widzieć, jak te dwie wartościowe jednostki nawzajem niszczą swoje nerwy w sposób, który po prostu zadziwiał swym brakiem logiki i proporcji do sytuacji. Możliwe, że przyczyną tego, w pewnym stopniu były biegunowo odmienne usposobienia tych ludzi. Mazanek, typowy sangwinik, wychowany w tej pewności siebie, która cechowała przedwojennych lekarzy - oficerów służby stałej, lecz nie zawsze była na miejscu, zaś Gout cichy i skromny, dobry specjalista, przyzwyczajony do dobrych warunków pracy i poszanowania swego autorytetu fachowego. Odznaczał się przy tym wrodzoną delikatnością spotykaną u niektórych ludzi, która cechuje się tym, że nie pozwala niegrzecz-nością odpowiadać na niegrzeczność, ale za to każe długo trawić w samotności doznaną przykrość. Tacy ludzie mogą się czuć dobrze tylko w środowisku i w warunkach kulturalnych. Oczywiście, stworzenie takich warunków w armii i to w czasie wojny jest rzeczą bardzo trudną. Ale najbardziej istotną przyczyną tych niesnasek był komendant szpitala. Należał on do tej kategorii zawodowych oficerów służby zdrowia, którą lekarze rezerwiści od dawna określali nazwą „latrynologów". Walorów liniowego oficera nigdy nie osiągnął, cechy zaś, które wyrabiają studia lekarskie, od dawna zatracił. Stąd pełno kompleksów, przy czym celem prawie każdego kroku było intrygowanie przeciwko ludziom wybijającym się w jego środowisku. Prowadził otwartą wojnę z majorem Mazankiem, a bezbronnego w tej sytuacji Gouta niby żałował i brał w obronę, lecz w istocie judził przeciw Mazankowi. Potem pisał do różnych sztabów skargi na Mazanka, powołując się, że chirurg Gout to i tamto powiedział. W krótkim czasie usłużni przyjaciele z tych samych sztabów informowali o wszystkim Mazanka. Mazanka zaś „krew zalewała" i zaczynał dokuczać Goutowi. Komendant zacierał ręce na szpitalnym Olimpie, był dumny ze swojej dyplomacji i dalej ją rozwijał. Dosyć szybko zorientowałem się w sytuacji. Obydwóch bardzo lubiłem i szanowałem, dużo im zawdzięczałem, obaj byli mi życzliwi, starałem się więc przy moich skromnych możliwościach łagodzić sytuację. Niewiele to pomagało, natomiast fakt, że żyłem, o ile tak można powiedzieć ze względu na hierarchię służbową, z obydwoma w przyjaźni, ściągał na mnie niełaskę pana komendanta, a w następstwie niełaski rozmaite szykany, które starałem się znosić z filozoficzną obojętnością. Na pierwszym piętrze od frontu była świetlica oficerska. Przed kolacją i po kolacji schodziliśmy się tam na papierosa, niektórzy grali w brydża lub słuchali radia. Ja któregoś popołudnia, po operacji, jak zwykle tam się udałem. Usiadłem w wygodnym fotelu i ponieważ byłem zmęczony, zasnąłem. Pan
- 71 -
major Zakrzewski, który zaszedł do świetlicy w czasie mego snu, wezwał na drugi dzień wszystkich podchorążych lekarzy na odprawę i zapowiedział, że jeszcze w armii polskiej tego nie było, żeby podchorążak, którego on dopuścił do kasyna oficerskiego, pozwalał sobie rozwalać się w fotelu w obecności oficerów sztabowych i w tak bezwstydny sposób manifestować swoją demoralizację. Jeżeli to się jeszcze raz powtórzy, to zabroni podchorążym wstępu do kasyna i pomieszczeń kasynowych w ogóle. Wysłuchałem obojętnie tego wygłoszonego z przejęciem i werwą przemówienia, a gdy powiedział: - „możecie odejść", zrobiłem w tył zwrot i odszedłem. Od tej pory spędzałem wszystkie wolne chwile u siebie na kwaterze lub w pokoju lekarskim na oddziale chirurgicznym. Pewnego wieczoru major Mazanek wezwał mnie do izby przyjęć. Ujrzałem tam dwóch żandarmów i młodego żołnierza z ogoloną głową, o tak sponiewieranym wyglądzie, że nietrudno było się domyślić w nim więźnia i to przeniesionego z bardzo złych warunków. Chłopak dosłownie się trząsł, ilekroć któryś z żandarmów zbliżał się do niego, rzucał przy tym na nas spojrzenia dzikiego zwierzęcia. Żołnierze od dawna coś przebąkiwali o jakimś polskim obozie koncentracyjnym na terenie Szkocji, ale nie wierzyłem w to. Wyglądało to zbyt nieprawdopodobnie. Zwłaszcza że Brytyjczycy zastrzegli sobie, aby jurysdykcja za przestępstwa dokonane na terenie ich kraju należała do nich. Major Mazanek zwrócił się do mnie: - Niech kolega go zbada, zapalenie wyrostka. Trzeba go będzie chyba zoperować. Zbadałem go i nie byłem pewien, czy udaje, czy rzeczywiście jest chory. Jeżeli symulował, to robił to bardzo dobrze. Ostatecznie pomyślałem: - Lepiej zoperować symulanta, niż żeby niesłusznie podejrzanemu o symulację pękł wyrostek. - Skierowaliśmy chorego na oddział. Mazanek, gdy szliśmy do sali operacyjnej, wziął mnie na bok i powiedział: - Widzi pan, to jest jeden z tych z obozu. Byłem trochę zaskoczony, bo ciągle nie mogłem w to uwierzyć. Prawdy zacząłem się dowiadywać, gdy podano żołnierzowi narkozę i zaczął gadać. Wołał: - „Nie bijcie mnie, nie wyłamujcie mi rąk" itd. Przeżywał jakieś straszne rzeczy. Właściwie normalnie zaczął się zachowywać mniej więcej na trzeci dzień po operacji. Jakoś zyskaliśmy jego zaufanie. Opowiedział nam fragmentami swoją historię. W chwili wybuchu wojny był studentem Politechniki Warszawskiej. W Wielkiej Brytanii znalazł się jako podchorąży w jednej z jednostek. Wszedł w konflikt, bo się w porę nie opanował, ze swoim dowódcą, jak się wydaje, bardzo nieciekawym człowiekiem. Został aresztowany i odesłany do obozu urządzonego w Szkocji przez pewne polskie władze wojskowe we własnym zakresie. Było tam wszystko jak w Berezie Kartuskiej; i druty kolczaste, i baraki, i „żabka", i wybijanie zębów, i dozorcy sadyści, i komendant obozu, w którego kancelarii nasz więzień często szorował podłogę i bywał przy tym bity i kopany. Żandarmi byli specjalnie dobrani. Ludność szkocka wielokrotnie podchodziła do drutów, jednak kontaktu z więźniami nie nawiązała, bo straż przeszkadzała. Poza tym Szkotom wytłumaczono, żeby się nie zbliżali, bo tu siedzą szpiedzy i dywersanci niemieccy. Przetrzymaliśmy biedaka w szpitalu ze trzy tygodnie i trzeba było go odesłać. Znacznie się poprawił w czasie pobytu w szpitalu. Komendanta tego obozu miałem sposobność spotkać osobiście. Gdy któregoś dnia wszedłem rano do naszego gabinetu lekarskiego, ze zdziwieniem zobaczyłem obcego kapitana siedzącego na krześle. Nie było zwyczaju wprowadzania pacjentów do gabinetu lekarskiego, więc w pierwszej chwili myślałem, że to jakiś lekarz z jednostki, którego nie znam, ale jakoś mi się nie wydawało. Miał twarz wyjątkowo nieprzyjemną. Wyciągnął do mnie rękę i przedstawił się: - Kapitan Korkiewicz. - Wstrząsnąłem się. Gdy zaczął mówić do mnie przez „panie kolego", wyszedłem z dyżurki pod pierwszym lepszym pretekstem. Sprawy obozu nie dało się długo ukryć. W jakiś czas później była bardzo ostra interpelacja w parlamencie, która znalazła echo w prasie. Obóz zlikwidowano. Mniej więcej w tym czasie przyszła wiadomość, że kapitan Korkiewicz zastrzelił się w Edynburgu36. Przy głównym wejściu do budynku szpitalnego, z korytarza w lewo, mieściła się izba przyjęć. Lekarzem izby przyjęć był doktor Narolewski. Kancelarię izby przyjęć prowadził zawodowy podoficer wachmistrz przydzielony niedawno z jednego z pułków kawalerii. Wykonywał swoje obowiązki sprawnie i energicznie. Nie miał jednak biedak szczęścia do posługiwania się wyrazami pochodzenia obcego, choć bardzo lubił je używać. Było to często źródłem komicznych nieporozumień. Kiedyś jeden 36 Według informacji, jakie uzyskałem od mecenasa Hieronima Racinowskiego z Lublina, porucznika, który był audytorem wojskowym PSZ w Wielkiej Brytanii, Korkiewicz nie zastrzelił się, ale został przejechany przez tramwaj na ulicy w Edynburgu.
- 72 -
z lekarzy powiedział mu: - „spisz pan generalia rannego, bo trzeba go zaraz dać na salę operacyjną". Innym razem był w czasie konsylium w izbie przyjęć i usłyszał słowo genitalia. Gdy więc kiedyś przywieziono ciężko rannego żołnierza, z wypadku, przybycie którego było przedtem awizowane telefonicznie przez lekarza jednostki i major Mazanek zawołał: „dawaj pan natychmiast rannego na salę operacyjną", wachmistrz odpowiedział: „rozkaz, panie majorze, tylko ściągnę z niego genitalia". Mieszkałem z Narolewskim i Szczepańskim w zabudowaniu gospodarczym, odległym o około pięćset metrów od wejścia do głównego gmachu, w dużym mansardowym pokoju na pierwszym piętrze. Było nam tam stosunkowo wygodnie. Czuliśmy się gospodarzami u siebie. Pewnego ranka pod koniec czerwca, gdy goliłem się w łazience, nagle drzwi z trzaskiem otworzyły się i wpadł Narolewski. Spojrzałem na niego zdziwiony, bo dotąd znałem go jako jednego z najbardziej flegmatycznych i opanowanych ludzi. Był wysoki, szczupły, szpakowaty, o wąskiej rasowej twarzy i zawsze z nieodłącznym monoklem w oku. Teraz, gdy spojrzałem na niego, zauważyłem, że nawet monokla nie ma. Narolewski sapnął głęboko i powiedział: - Niemcy napadli na Rosję, na własne uszy słyszałem niemiecki komunikat. Ogromne siły przekroczyły granicę niemiecko-rosyjską. Zaczęła się więc nowa faza wojny. Nie trzeba było być politykiem, aby zrozumieć, że szanse wygrania wojny z Niemcami niepomiernie wzrosły. Od tej pory nowy duch wstąpił w nas. Sądziliśmy, że lada dzień i nas przerzucą na kontynent. Snuliśmy nowe, gorące dyskusje. Ale nasze szpitalne szarże interesowała inna batalia. Moja sytuacja w szpitalu była coraz bardziej niepewna. Im więcej faworyzował mnie major Mazanek, tym bardziej złośliwie ustosunkowywał się do mnie major Zakrzewski. A walka między tymi dwoma wstąpiła w tak os-trą fazę, że aż zaczynało to być gorszące dla całej obsady szpitala. Żaden nie mógł wygrać, bo obaj mieli silne „plecy". Wreszcie któregoś dnia przyjechał najbliższy współpracownik generała Sikorskiego, szef sztabu Naczelnego Wodza, pułkownik Klimecki37. Po południu wyszli do parku, w środku szedł Klimecki, po lewej stronie miał Mazanka, po prawej Zakrzewskiego. Spacerowali alejkami chyba ze dwie godziny. Potem wrócili do szpitala i gdzieś w zamkniętych gabinetach dalej radzili. Późnym wieczorem Klimecki odjechał, a „fama" głosiła, że przeciwnicy w obecności szefa sztabu podali sobie ręce. Przez kilka dni był spokój, a potem zaczęło się znów to samo. Starałem się być jak najbardziej ostrożny, chociaż dla mnie, jako najbliższego współpracownika majora Mazanka, sytuacja była denerwująca. Wysłuchiwałem różnych, zresztą dość oględnych skarg na stosunki szpitalne z ust Mazanka, a w chwilę później takich samych, ale o krańcowo przeciwnym naświetleniu, ze strony Gouta. Obaj mieli trochę racji. Do tego wszystkiego zupełnie przypadkowo naraziłem się kapitanowi Zalewskiemu. Kapitan Zalewski należał do stronnictwa komendanta szpitala. I rzeczywiście, po kilku dniach otrzymałem rozkaz przenoszący mnie z powrotem do 10 brygady. Na moje miejsce przychodził doktor Leon .Sze-szycki, mój kolega, który był dotąd w 10 Kompanii Sanitarnej na moim dawnym etacie. Oczekując na przyjazd Szeszyckiego pożegnałem się ze wszystkimi znajomymi w szpitalu. Złożyłem także wizytę sierżantowi Liszkowskiemu. Sierżant Liszkowski zajmował w szpitalu stanowisko podoficerskie magazyniera, czy coś w tym rodzaju. Był to starszy, poważny człowiek. W ciągu kilku lat poprzedzających wojnę był prezydentem miasta Lublina. Przed wojną osobiście go nie znałem, ale ze względu na poważanie, jakim się cieszył w społeczeństwie lubelskim, ceniłem go. Widziałem, że był bardzo załamany klęską Polski i pobytem na emigracji. Sprawiał wrażenie człowieka, który nagle bardzo się postarzał i stracił wszelkie nadzieje. Jako lublinianin zachodziłem do niego i starałem się mu trochę pomagać przez absorbowanie go swoimi nadziejami na zwycięstwo i odciąganie od jego stałych, pesymistycznych rozważań. Przed samym wyjazdem, gdy się odmeldowałem komendantowi szpitala, z którym przecież żadnej osobistej scysji nigdy nie miałem, zostałem w ordynarny sposób obsztorcowany. Słuchałem tego wymyślania pożegnalnego, w którym poza ogólnymi obraźliwymi zwrotami pod moim adresem, o wyraźnie koszarowym posmaku, nie mogłem wyłowić żadnego konkretnego zarzutu.
Rozdział XIII. ZNÓW W BRYGADZIE. Siódmego lipca przyjechał do szpitala kolega Szeszycki, a ja tym samym wozem wróciłem na swoje dawne miejsce w Reswa-llie House. 37 Ten sam, który potem został generałem, a później zginął z generałem Sikorskim w tragicznej katastrofie samolotowej w Gibraltarze.
- 73 -
Po przyjeździe do kompanii zaraz wpadłem w wir swoich dawnych zajęć. Cała obsada przyjęła mnie bardzo życzliwie. Znów zaczęły się manewry. Po kilkumiesięcznej nieobecności w brygadzie już na pierwszych ćwiczeniach zauważyłem kolosalny postęp w wyszkoleniu wojska. 14 sierpnia przeniesiono kompanię na nowe miejsce postoju w Rosemount. Rosemount była to nazwa klubu golfowego położonego w pobliżu miasta Coupar Angus, w odległości dwu mil od Blairgowrie. Do naszego postoju jechało się od szosy, około dwa - trzy kilometry boczną drogą, okrążającą pole golfowe. Na skraju golfowiska stał duży piętrowy budynek klubu golfowego. Mieliśmy do dyspozycji połowę budynku, w drugiej połowie mieścił się dalej klub, restauracja klubowa z barem, czytelnie, prysznice itp. W naszej części budynku zainstalowano izbę chorych, ambulatorium, salę zabiegową, aptekę i inne agendy. W pobliżu budynku rozbito namioty dla całej kompanii. Kuchnie, park samochodowy i warsztat ulokowano po drugiej stronie drogi przy budynkach gospodarczych. Tryb pracy i zajęć był taki sam jak w Reswallie House. Początkowo dużą atrakcją dla nas było obserwowanie Szkotów grających w golfa. Później tak już przyzwyczailiśmy się do nich, że znaliśmy prawie wszystkich z widzenia i wiedzieliśmy, którzy grają dobrze, a którzy partaczą. Do naszego zespołu doszedł jeszcze jeden aptekarz magister Kazimierz Tułecki. Był w stopniu podporucznika rezerwy. Miał ze sobą rodzinę złożoną z żony i dwojga dzieci. Mieszkali u Szkotów, w odległości półtora kilometra od miejsca postoju kompanii. Pani Tułecka miała trudności z prowadzeniem kuchni na kawalerce, wobec czego postanowiliśmy zaprosić ją z dziećmi na obiady do kasyna. W zamian za to przekazywała naszemu prowiantowemu swoje kartki, gdyż w tym okresie żywność w Wielkiej Brytanii była ściśle racjonowana. Tułecki znał dobrze generała Maczka. W związku z tym generał odwiedzał go kilka razy w kasynie i grał z nami w brydża. Któregoś dnia przyjechał i opowiedział następującą historię. Wrócił właśnie z rozprawy w sądzie cywilnym, gdzie zeznawał jako świadek. Sądzono czterech żołnierzy brygady za zakłócenie spokoju publicznego, wywołanie awantury, pobicie cywilów, marynarzy i, co najgorsze, policjantów. Rzecz działa się w Arbroath i była bardzo charakterystycznym przykładem dla panujących w Szkocji stosunków. Było tak: W knajpce w pobliżu portu, na pierwszym piętrze, na które wiodły dosyć strome schody, zebrało się czterech ułanów, w tym jeden podoficer. Święcili imieniny jednego z nich. Zamówili kolację i troszkę wypili. Właściciel knajpy twierdził na rozprawie, że do awantury zachowywali się bardzo przyzwoicie. W pewnej chwili weszło czterech marynarzy brytyjskich, byli już dobrze podpici i zaczęli śpiewać jakieś piosenki w narzeczu walijskim czy irlandzkim. Nasi ułani śpiewali swoje. Nie wiadomo, kiedy i jak doszło do kłótni. Marynarze byli dość agresywni. Któryś z nich powiedział: „facken Polish". Bardzo pospolite słowo i często używane przez Anglików. Nasi żołnierze szybko je opanowali, ale nie lubili, gdy było adresowane do nich. Sytuacja stawała się coraz bardziej drażliwa. Polacy za słabo władali językiem angielskim, by się kłócić. W każdym razie od słowa do słowa, marynarz zakasał rękawy i zamierzył się na ułana. Na to najstarszy z ułanów objął komendę okrzykiem: - Feluś, nie dawaj się smoluchowi. Chłopaki, rozbierać stołeczki i w nich. W ciągu niespełna minuty stołeczki zostały rozebrane, Anglicy, którzy bronili się butelkami, rozgromieni i zrzuceni na łeb ze schodów. Jako piąty wyleciał za drzwi gospodarz lokalu, który próbował bronić swych ziomków. W czasie składania tych zeznań przez obie strony, sala rozpraw miejscowego sądu była wypełniona po brzegi przez miejscową ludność. Sędzia w peruce z pedantycznością Anglika kazał sobie dokładnie tłumaczyć zeznania naszych żołnierzy. Najwięcej trudności sprawiało tłumaczowi wyjaśnienie sensu niektórych powiedzonek z gwary żołnierskiej. To jeszcze nie koniec całej historii. Gdy zadyszani wrócili do swojego stołu, kapral powiedział: - Tera musimy odsiedzieć, żeby łachudraki nie myśleli, że się boim. Niedługo dane było im siedzieć. Wkrótce wrócił posiniaczony gospodarz z trzema policjantami. Jeden z policjantów pokazał na potłuczone meble i nakrycia i powiedział, że musi ich zaprowadzić na posterunek. Autorytet przedstawiciela porządku w Wielkiej Brytanii jest tak wielki i uświęcony tak długą tradycją, że choć policjantowi nie wolno chodzić z bronią, nikomu z obywateli tego kraju nie mieści się po prostu w głowie, aby można było policjanta nie posłuchać. Wystarczy krótkie polecenie policjanta zwrócone, obojętnie czy to do cywila, czy żołnierza lub oficera, aby natychmiast było bez dyskusji wykonane. Ułani byli zbyt długo w Szkocji, by ten zwyczaj nie wywarł na nich wpływu i gotowi byli
- 74 -
pójść z przedstawicielami władzy. Na nieszczęście któryś z policemanów wyciągnął kajdanki i zaczął iść w kierunku kaprala. Ten skoczył jak oparzony i wrzasnął: - Jezus Maria! To ty - p... dżemojadzie - chcesz polskiego ułana w kajdanki ubrać! Ja ci pokażę, psiawiaro, gdzie raki zimują. Tu nie trzeba było żadnych rozkazów. Trzech olbrzymich sześciostopowych chłopów, a wraz z nimi gospodarz po raz drugi, polecieli po schodach głowami w dół. Nasi chłopcy się rozjedli. Kapral zawołał: - No, chłopaki, tera już na całego, żebyśmy mieli całą tę budę roztrząść i dać się pozabijać, to do hańby nie dopuścim, żeby nas takie gnioty i „fakeny" miały niewinnie poniewierać. Stolikami i marmurowymi blatami zabarykadowali wejście i postanowili się bronić. Przyszedł starszy constable z dalszymi policjantami i czterema robotnikami z doków, którzy na ochotnika przyszli pomagać policji. Wszystkie szturmy zostały jednak odparte. Osiemnastu Szkotów opatrzyło pogotowie, część z nich poszła do szpitala, a ułani zostali panami placu. Zebrali wszystkie pieniądze, jakie mieli przy sobie, położyli honorowo na kontuarze jako zapłatę za wyrządzone szkody, po czym zeszli na dół nie zatrzymywani przez nikogo. W koszarach zameldowali o wszystkim polskiemu oficerowi służbowemu. Zajście miało miejsce przed kilkoma miesiącami. Dwóch z poszkodowanych, którzy stawali w sądzie, nosiło jeszcze opatrunki gipsowe. Sędzia po dokładnym rozgryzieniu przy pomocy tłumaczów każdego słowa zeznania, poprawił perukę i wyraził swoje zadowolenie, że zeznania oskarżonych, poszkodowanych i policji we wszystkim się zgadzają. Następnie przemawiał adwokat Szkot, który bronił z urzędu oskarżonych. Mówił o brutalnym zachowaniu się marynarzy i policjanta, chcącego użyć kajdan w stosunku do alianckich żołnierzy, którzy właściwie nic złego nie zrobili, wcale nie znają zwyczajów tego kraju i u których należy szanować to, że uciekli spod jarzma niemieckiego, aby dalej walczyć. Publiczność była wyraźnie wzruszona. Sędzia w pewnym miejscu przerwał adwokatowi słowami: - Chyba pan nie żąda, żebym wyznaczył dla nich nagrodę. Jedno mnie w tym wszystkim zadziwia, jak tych czterech ludzi o wcale nie atletycznej budowie mogło pobić i zrzucić ze schodów osiemnastu mężczyzn silniej od nich zbudowanych. Jest to dla mnie niepojętą zagadką. Po czym ogłosił wyrok, który brzmiał: „Każdy z oskarżonych zapłaci po dwa funty kary za zakłócenie porządku". Lato było, jak na Szkocję, stosunkowo pogodne i minęło szybko. Pomimo dosyć intensywnych zajęć odczuwało się w wojsku zniecierpliwienie. Wszyscy chcieli robić coś więcej, niż ciągle przygotowywać się do walki. Z Polski dochodziły wiadomości o okrucieństwach Niemców. Żołnierze zaciskali zęby i chcieli się wreszcie zmierzyć ze znienawidzonym wrogiem. Niestety. Sytuacja nie ukazywała takich możliwości. Tkwiliśmy więc w miejscu, czekając niecierpliwie na jakiekolwiek oznaki zmiany.
Rozdział XIV. 10 BATERIA PRZECIWLOTNICZA. Ale jedynymi zmianami były przeniesienia służbowe. 30 września otrzymałem przeniesienie do dywizjonu artylerii przeciwlotniczej. Nie było to, ściśle biorąc, przeniesienie, bo gwałtownie rozbudowano artylerię przeciwlotniczą i właśnie formowano, tak zwaną na razie, 10 baterię przeciwlotniczą, która miała w przyszłości stanowić integralną część naszej brygady, a tymczasem była formowana i ćwiczona w ośrodku artylerii przeciwlotniczej w Dunfermline. Dowództwo znajdowało się w mieście, baterie zaś rozlokowane były za miastem pod namiotami, w rzadkim lasku w pobliżu leżącej nad morzem osady zwanej Waterhouse. Naczelnym lekarzem ośrodka był major J. Starszy, dobrze siwawy człowiek. Zameldowałem się u niego. On z kolei zameldował mnie u dowódcy, pułkownika J. i odesłał sanitarką do Waterhouse. Formalnie byłem przydzielony do 10 baterii pelot, a faktycznie prowadziliśmy do spółki z jeszcze jednym lekarzem ambulatorium dywizjonu. Kolegą tym był podchorąży lekarz Einhorn z Krakowa. Potem doszedł podchorąży Kaczmarek, ten sam, którego spotkałem poprzednio w Dupplin Castle. Ambulatorium mieściło się w namiocie. Organizacja i warunki były dobre, dokuczała nam jednak pogoda. Nasz obóz znajdował się na wzgórzu otwartym od strony wybrzeża morskiego. Była jesień i
- 75 -
od morza bez przerwy wiało. Już znacznie lepsze, bo mniej przykre, były zwykłe szkockie deszcze. W wolnym czasie jeździłem do Dunfermline, gdzie na kursie byli skoszarowani oficerowie artylerii pelot z innych ośrodków. Spotkałem między innymi starych znajomych z Węgier: Teodora Chmielińskiego, Wacka Tarnowskiego i kilku innych. Często chodziliśmy do kina. Miasto było duże i ruchliwe. Całe wybrzeże w tej okolicy stanowiło jedną wielką stocznię. Niezależnie od niezliczonej ilości nowo budujących się statków, koło których przejeżdżało się kilometrami, znajdowały się tutaj warsztaty reperacyjne Royal Navy38. Do tych doków ciągle wpływały różne jednostki, a załogi ich schodziły na ląd. Nieraz -na ulicy widziało się więcej marynarzy, niż cywilnej ludności. Wieczorem miasto wyglądało niesamowicie. Bezwzględne zaciemnienie przy stosunkowo dużym ruchu. Samochody ze światłami ściśle ściemnionymi, między nimi zaś przelewały się tłumy marynarzy, zwykle po powrocie z długiego pływania i wyjściu na ląd zalanych w drobny mak. Należy tutaj oddać sprawiedliwość pijakom brytyjskim, że zachowują się zupełnie inaczej, niż pijacy na kontynencie. Zależnie od fazy upojenia Anglik jest najpierw ponury lub wesoły, potem głośno śpiewa i to jakby drewnianym głosem, wyzbytym z wszelkich melodii i rytmu, potem się zatacza, potem wywraca na ziemię i jeszcze jakiś czas śpiewa, wreszcie zasypia. Prawie nigdy nie zaczepia obcych ludzi, nikogo nie obraża, nie wywołuje awantury. W Dunfermline, przez którego ulice wieczorami przesuwały się setki, nieraz może i tysiące marynarzy, nigdy nie widziałem ani nie słyszałem o jakimś zabójstwie lub większej awanturze pijackiej. Gdy się szło w taki wieczór ulicą, to trzeba było uważać, żeby po ciemku nie nadepnąć na człowieka. Dobrze jeszcze, jak śpiewał lub chrapał, ale gdy tak spał cichutko i grzecznie na środku jezdni z maską gazową podłożoną pod głowę, to rzeczywiście hamował ruch. Pijak nie wywoływał żadnej sensacji pośród przechodniów, kierowcy zaś bardzo uważnie leżącego wymijali, jak gdyby bali się go obudzić. W takie dnie, mniej więcej co pół godziny, przejeżdżały specjalne karetki marynarki wojennej, których obsady bardzo pieczołowicie zbierały i układały pijaków, a potem odwoziły do koszar. Filmu w kinie, nawet jeżeli był najciekawszy, nie można było uważnie oglądać ze względu na często ogłaszane alarmy lotnicze. Wtedy obraz się urywał, a na ekranie pokazywał się napis: „alarm lotniczy, radzimy zejść do schronu". Drobna część widzów schodziła do schronu, reszta zostawała i film szedł dalej. Zwykle po kilkunastu minutach następowało odwołanie alarmu w taki sam sposób. Niezależnie od tego obraz był przerywany komunikatami. Na przykład ukazywał się napis: „Wszyscy oficerowie i marynarze z załogi H. M. Ship - dajmy na to - „Ajax", natychmiast zgłoszą się na pokład". Wtedy robił się rumor i kilkunastu marynarzy szybko wybiegało z widowni. Nieraz takich przerw w czasie jednego seansu było kilkanaście. Najciekawsze, że cała ludność zachowywała się flegmatycznie, jakby ten tryb życia w Dunfermline był prawidłowym stanem rzeczy i trwał bez przerwy od wieków. 15 października przeniesiono cały nasz ośrodek przeciwlotniczy do Cowdenbeath. Jest to nieduże górnicze miasteczko położone w odległości około dziesięciu kilometrów od Dunfermline. Poza jakimiś warsztatami i jedną czy dwoma kopalniami węgla, nie posiada większych obiektów przemysłowych. Oczywiście główna ulica nazywała się High Street, jak we wszystkich małych miasteczkach Szkocji, i szła prostą linią od jednego końca do drugiego na przestrzeni kilku kilometrów. Niedaleko tej głównej ulicy, w narożnym domu umieszczono nasze ambulatorium i izbę chorych. Ambulatorium i izba chorych były na pierwszym piętrze, na parterze zakwaterowano całą naszą obsadę, to jest trzech lekarzy podchorążych i kilku sanitariuszy. Podchorąży Kaczmarek znów został gdzieś przeniesiony, a na jego miejsce przydzielono aspiranta Józefa Majewskiego, rodem z Przemyśla. Był to wysoki okazały mężczyzna, z krótkim wąsikiem i tubalnym głosem, którego pamiętają całe pokolenia lekarzy z Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Nasz przełożony pan major doktor J. mieszkał w mieście. W naszym ambulatorium widywaliśmy go bardzo rzadko. Zachodził mniej więcej raz w tygodniu, pytał się, czy nie było do niego jakichś listów, po czym znów znikał. Trzeba mu oddać jednak sprawiedliwość, że załatwił nam u bardzo srogiego dowódcy dywizjonu, pułkownika J., prawo stołowania się w kasynie oficerskim. Był to dla nas zaszczyt, bo podchorążych artylerii do kasyna nie wpuszczano. Jeżeli chodzi o naszego dowódcę, to był to stary zawodowy oficer artylerii. Kończył szkołę oficerską jeszcze w carskiej Rosji. Na ogół był małomówny, ale z rzadkich jego wypowiedzi wywnioskowałem, że korpus oficerski w nowoczesnej armii powoli schodzi na psy. Aczkolwiek osobiście nigdy nic nie miałem przeciwko liniowym oficerom zawodowym, choćby 38 Królewskiej Marynarki Wojennej.
- 76 -
dlatego, że ich stosunek do nas, podchorążych, lekarzy rezerwy był bez porównania bardziej koleżeński niż zawodowych oficerów-lekarzy, to jednak pułkownika J. nie lubiłem, jak i zresztą wszyscy. Mówiono o nim, że przed wojną w Warszawie w znanym lokalu zaczepił i obraził żonę jakiegoś cywila - inżyniera. Inżynier, doprowadzony do ostateczności, czynnie go znieważył. Pan pułkownik, jako że wysoko cenił honor swojego munduru, a nie miał przy sobie przypadkowo broni, poszedł do domu, wrócił z pistoletem i z zimną krwią zastrzelił w restauracji inżyniera. Za to sprowokowane przez siebie morderstwo z premedytacją otrzymał, znów ze względu na „honor munduru", honorową karę jednego roku twierdzy. Trudno było być wielbicielem takiego przełożonego. Za to niżsi oficerowie byli bardzo mili i przyjemni. Z dawnych moich znajomych w Cowdenbeath byli porucznik Jerzy Jeżewski i porucznik Wacek Tarnowski. Poza tym poznałem i nawet zaprzyjaźniłem się z podporucznikiem Stolarowem, słynnym mistrzem tenisa polskiego z okresu międzywojennego. W Szkocji Stolarow tenisem się nie zajmował. Pełnił pilnie swoje obowiązki w jednostce, poza tym kupował dużo książek i kształcił się. Był tam także porucznik Molenda, krakowianin, którego spotkałem dawniej w Barcice na Węgrzech. Od czasu do czasu jeździłem autobusem do Dunfermline. Poza oficerami z innych dywizjonów artylerii, którzy tam czasowo przebywali na kursach, znajdowała się w Dunfermline jedna z tak zwanych brygad kadrowych. Poznałem ich lekarza, nazywał się Stefan Rekwart. Pochodził z Warszawy. Brygady kadrowe były właściwie dziwolągiem, bo składały się z samych oficerów. Dopływ żołnierzy, którzy mogliby uzupełniać jednostki liniowe, został, praktycznie biorąc, przerwany z chwilą opanowania brzegów kontynentu przez Niemców. Obecnie było za dużo oficerów, a za mało żołnierzy. Bardziej protegowanych wtykano na rozmaite fikcyjne stanowiska. Pamiętam jak przez jakiś czas w obozie Douglas Camp oficerem pocztowym był podpułkownik. Normalnie taką funkcję powinien spełniać kapral lub starszy strzelec. Z chwilą gdy wsadzono tam podpułkownika, nie oszczędzono nic na szeregowych, bo oprócz tych, co robili właściwą robotę, trzeba jeszcze było dać pułkownikowi ordynansa. Takich fikcyjnych posadek było w naszym wojsku niemało. Inną kategorię oficerów stanowili ci, którzy byli w niełasce. Tych internowano na wyspie Bute. Natomiast obojętnych i takich, którzy nie mieli tu swoich jednostek, a byli w nadmiarze, wetknięto po prostu do tych brygad kadrowych. Starsi mieszkali na kwaterach, młodszych zaś skoszarowano. Najważniejszymi osobami w takiej brygadzie byli ordynansi, bo kto się ordynansowi nie opłacał, to nigdy nie miał ani porządnie posprzątanego pokoju, ani rozpalonego kominka. Mniej więcej na kilkudziesięciu oficerów wypadał jeden taki goniec, bo słowo ordynans zostało wyeliminowane z oficjalnej nomenklatury wojskowej i zastąpione najpierw słowem goniec, a potem „osobisty". Oficerowie w brygadach kadrowych wykonywali program zajęć teoretycznych, poza tym byli od czasu do czasu przeszkalani praktycznie na różnych kursach w dywizjach brytyjskich. Ten stan rzeczy najbardziej dokuczał ludziom młodym i energicznym. Większość z nich starała się o przejście do armii brytyjskiej, bo Anglicy znów mieli za mało oficerów. Starsi chodzili na wykłady, kłócili się ze sobą i od czasu do czasu organizowali różne, nie zawsze poważne kursy. Pamiętam jak zaskoczył mnie i jednocześnie rozśmieszył jeden z takich kursów, który został stworzony w celu szkolenia przyszłych starostów. Znałem ludzi wykładających na tym kursie i tych, którzy się zapisali jako słuchacze. - Jeżeli wojnę z Niemcami w końcu wygramy i - myślałem sobie - nieszczęścia naszego narodu się skończą, to obroń nas, Boże, przed nowym nieszczęściem, jakim byłaby dla kraju plaga takich starostów. Od czasu do czasu jeździłem do niedalekiego Edynburga. Mieszkali tam na prywatnych kwaterach studenci: Wójcicki, Walczak, Kotowski, Klich i wielu innych. Nareszcie doczekali się studiów medycznych. Profesor Jurasz wybrał z jednostek liniowych tych klinicystów, których mógł umieścić na etatach wydziału lekarskiego. Z moich znajomych lekarzy znaleźli się tam Roman Rejthard, którego profesor Jurasz wyciągnął jako jednego z pierwszych i zrobił swoim asystentem, Jarek Iwaszkiewicz, który został polskim wykładowcą otolaryngologii, oraz docent Tomaszewski, przeniesiony nagle z gońca rowerowego na wykładowcę interny. W czasie inauguracji roku akademickiego zaszło z jego powodu komiczne nieporozumienie. Profesor Jurasz, choć sam miał stopień pułkownika rezerwy, niezbyt dokładnie orientował się w stopniach wojskowych. Gdy na uroczystości odczytywał listę powołanych z wojska polskich wykładowców, przy Tomaszewskim powiedział: - Na wykładowcę chorób wewnętrznych zostaje powołany z wojska pan bombowiec docent
- 77 -
Tomaszewski. Od tego czasu bombardier Tomaszewski został bombowcem. Studenci słuchali wykładów profesorów polskich i szkockich. Kolokwia zdawali u Polaków, a egzaminy przeważnie i u Polaków, i u Szkotów. Profesor Jurasz wykładał także i po angielsku. Mówił tak płynną i czystą angielszczyzną, że wielu szkockich studentów stale uczęszczało na jego wykłady. Złośliwi, bo gdzie ich nie ma, mówili, że po angielsku wykłada lepiej niż po polsku. Mnie najwięcej interesowały operacje kliniczne. Mogłem je obserwować tylko wtedy, gdy były udostępnione dla słuchaczy. Starałem się dowiadywać o terminy takich pokazowych operacji i przyjeżdżać wtedy do Edynburga. Wykonywał je zwykle Sir John Frazer, profesor chirurgii uniwersytetu edynburskiego. W listopadzie udało mi się uzyskać przepustkę do Londynu. Zwiedziłem go wtedy po raz pierwszy. Nie widziałem mgły, natomiast stwierdziłem, że klimat jest tam znacznie lepszy niż w Szkocji. Pod koniec listopada nikt w Londynie nie nosił płaszcza. W drodze powrotnej do przedziału wsiadło dwóch angielskich żołnierzy piechoty, jeden lotnik, a przed samym odejściem pociągu - czterech marynarzy brytyjskich. Było nas razem ośmiu i wszyscy w mundurach. Koło mnie po lewej stronie usiadł jeden z marynarzy, prawdziwy wielkolud. Miał naszywki mata. Gdy pociąg ruszył, wyciągnął flaszkę whisky, zdjął zakrętkę, pociągnął dobry łyk, potem podał mi butelkę ze słowami: „pij i podaj dalej". Butelka obeszła cały przedział w kółko, a wielkolud w tym czasie otwierał blaszanki piwa, które już sam wychylał. Potem inny marynarz znów wyciągnął whisky i puścił w kolejkę. Anglicy początkowo popijali, kopcili fajki i papierosy i mało mówili. Ton w przedziale nadawał marynarz olbrzym. W pewnej chwili wstał i sięgnął na półkę, zobaczył przy tym moje naszywki Poland. Przyjrzał mi się i powiedział: - To ty jesteś Polak? Pierwszy Polak, którego widzę na ziemi brytyjskiej. Ja się roześmiałem. - Przecież jest tu nas tak dużo, że nietrudno codziennie spotkać Polaka w każdej prawie miejscowości Wielkiej Brytanii. - Tak, ale my wracamy z Pacyfiku - i tu pokazał na trzech pozostałych marynarzy - z półtorarocznego pływania. Przez cały ten czas nie byliśmy w kraju, a teraz nasz okręt poszedł do doku, a my jedziemy do swoich rodzin na dwumiesięczny urlop. Jestem Szkotem, oni także - pokazał na swoich trzech towarzyszy. - Ty jesteś pierwszym Polakiem, którego widzę w kraju, ale znam Polaków ze służby. Na naszym krążowniku mamy dwa wodnopłatowce. Mieliśmy już różne załogi lotnicze i naszych, i Kanadyjczyków, i kiedyś był nawet Francuz. Ale gdy zjawili się Polacy, zakasowali wszystkich. Fantastyczni chłopcy. Czegoś podobnego nigdy nie widziałem. Gdy przyszli pierwszy raz, to my nie wiedzieliśmy, co to za jedni. Szliśmy wtedy przez Zatokę Biskajską. Polecieli na lot patrolowy i długo ich nie było, aż wyglądało to podejrzanie. Gdy wrócili, to okazało się, że polecieli nad Francję i wystrzelali całą amunicję. Zrobili podobno duże szkody. Stary z początku się złościł, póki ich nie nauczył dokładności, ale potem pokazywali takie sztuki z Niemcami, że ich przedstawiono do odznaczenia, a komandor, gdy teraz nas żegnał, przyrzekł, że na następny rejs będzie prosił tylko o lotników polskich. Było mi bardzo przyjemnie słyszeć takie słowa od obcego marynarza, którego w żadnym wypadku nie można było posądzić o chęć prawienia komplementów i którego prawdopodobnie byle co w podziw nie wprawiało. 8 grudnia w godzinach rannych wysłuchałem komunikatu radiowego, który obwieścił o napadzie Japończyków na Peari Harbour. Wejście do wojny Stanów Zjednoczonych musiało się stać faktem dokonanym. Siłą rzeczy rosły nasze szanse zwycięstwa. Ale następne wiadomości, które przychodziły z pola walki na drugiej półkuli, nie brzmiały już dobrze. Wyglądało na to, że alianci zostali jeszcze raz zaskoczeni przez dobrze przygotowanego i przyczajonego przeciwnika. Wreszcie któregoś dnia radio obwieściło ponurą wiadomość o zniszczeniu najsilniejszych jednostek Wielkiej Brytanii na wodach Pacyfiku. Dwa potężne pancerniki brytyjskie „Prince of Wales" i „Repulse" zatopione zostały 10 grudnia przez lotnictwo japońskie. W tym dniu można było zrozumieć, że Brytyjczycy są narodem morskim. Na ogół flegmy ich nie naruszały w poważniejszym stopniu największe klęski armii lądowej. Ale tego dnia wiadomość, która właściwie na Polakach nie zrobiła większego wrażenia, spowodowała w miasteczku niebywałe podniecenie. Sklepikarz, u którego czasem kupowałem papierosy, widząc
- 78 -
mnie przechodzącego, wyleciał za mną i wołał: - Czy pan słyszał, co się stało? To straszne. Wszędzie na chodnikach widać było gromadzących się ludzi z podnieconymi lub smutnymi twarzami. Szczególnie poruszył wszystkich fakt, że klęskę zadali Japończycy. Nie wiadomo, dlaczego panował tutaj przesąd, że Japończycy nie mogą być dobrymi pilotami, bo są zezowaci. W połączeniu z ich pogardliwym stosunkiem do ras kolorowych, mniemanie to nie pozwalało im brać poważnie japońskiego niebezpieczeństwa. Tym większe zaskoczenie było teraz. Prawdopodobnie przestali w końcu wierzyć, że wszyscy Japończycy są zezowaci. Dalsze miesiące zimowe upłynęły bez większych zmian. Na jakiś czas zostałem odkomenderowany na zastępstwo do Dywizjonu Ciężkiej Artylerii Przeciwlotniczej, stacjonującego w Dundee. Po paru tygodniach wróciłem do macierzystej jednostki. Rozpocząłem starania o przeniesienie mnie do Marynarki Wojennej. Jednak nie udało się. Ze względu na wadę wzroku (nosiłem okulary) miałem mniejsze szanse niż inni. Kiedy więc spotkałem raz w kasynie kolegę Edwarda Kiełbińskiego, którego nie widziałem od pamiętnego spotkania we francuskiej winiarni, i ten oświadczył mi, że ma już w kieszeni przeniesienie do marynarki, szczerze mu zazdrościłem 39. Tego samego dnia przyjechał także Einhorn, który w międzyczasie przeniesiony został do armii brytyjskiej. Mundur kaprala podchorążego zmienił na dress porucznika brytyjskiego. Pod lewą pachą trzymał trzcinowy kijek. Gdy przyszedł do kasyna, nasz pułkownik ostentacyjnie go zignorował. Einhorn nie przejął się tym i przysiadł się do naszego stołu. Opowiadał nam ciekawe zwyczaje z brytyjskiej służby zdrowia. Gdy go przeniesiono i skierowano do brytyjskiego Ministerstwa Obrony, otrzymał stamtąd papiery przydzielające go do obozu w Aldershot, niedaleko Londynu. Dalej z nim postępowano jak ze świeżo powołanymi do służby wojskowej lekarzami brytyjskimi, których spora liczba zgłosiła się razem z nim do Aldershot. Aldershot był to olbrzymi obóz wojskowy przeznaczony w czasie pokoju do szkolenia zawodowych żołnierzy. Obecnie był jeszcze bardziej rozbudowany. Tam kierowano lekarzy do odpowiedniego działu. Pierwszego dnia odbyło się zapoznanie z komendantem kursu, zajęcie kwater, wyznaczenie miejsc w kasy nie i przebranie elewów w mundury poruczników. Jednocześnie krawcy wzięli miary na mundury wyjściowe. Od drugiego dnia zaczęły się zajęcia, które polegały na zaznajamianiu elewów, w jaki sposób nosi się mundur i czapkę, kiedy się wkłada pas, kiedy się go zdejmuje, lekcjach salutowania itp. Po południu wykłady teoretyczne z zakresu regulaminów wojskowych. Cały kurs trwał dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach wysłano ich na dwutygodniowy urlop, w czasie którego musieli chodzić w mundurach. Po urlopie otrzymywali przydziały do jednostek manewrowych na terenie Wielkiej Brytanii, jako lekarze. Tu zapoznawali się praktycznie z życiem wojskowym w koszarach, w obozie wojskowym, w marszu i w podróży. Poznawali jednocześnie sprzęt, wyposażenie lekarskie i szczegółowo organizację armii. Po miesiącu takich ćwiczeń znów kilkutygodniowy urlop, a potem przydziały stałe do różnych jednostek rozsianych po całym świecie, gdzie na nich już czekano. Przy czym lekarze starsi jechali już na stałe przydziały w stopniach odpowiadających ich stażowi lekarskiemu. Obecnie Einhorn był na pierwszym urlopie. 16 marca zostałem skierowany do Cupar Fife na „udoskonalający kurs dla lekarzy wyjeżdżających do ZSRR". Zjechało się nas tam około czterdziestu, na dwa tygodnie. W Związku Radzieckim tworzyła się duża armia polska, w której było brak odpowiedniej liczby lekarzy, i wobec tego my zostaliśmy przez nasze władze służby zdrowia wytypowani do tej armii. Tak się złożyło, że pośród tych wytypowanych na wyjazd lekarzy byli sami rezerwiści, a w tym więcej niż połowę stanowili podchorążowie. Zawodowi oficerowie byli natomiast wykładowcami. Tematycznie nowe były wykłady o chorobach tropikalnych i organizacji armii polskiej w Związku Radzieckim. Mówię tematycznie, ponieważ faktycznie nikt nic nowego nie usłyszał. Z wykładowców jeden nie był nigdy w kraju tropikalnym, a drugi w Rosji. Opowiadali więc tylko rzeczy, o których każdy z nas dawno wiedział. Inne wykłady były też raczej formalnością, a o ich poziomie niech świadczy fakt, że porucznik Wołyncewicz wykładał chirurgię. Plótł przy tym takie banialuki, że Zbyszek Sałaciński na głos ryczał ze śmiechu. Warunki i zakwaterowanie było fatalne. Stłoczono nas po kilkunastu w jednej sali. Po kursie wróciliśmy do jednostek i wkrótce przyszła wiadomość, że nic z naszego wyjazdu nie będzie, bo cała sprawa nie została uzgodniona ze Związkiem Radzieckim. Tak przynajmniej mówiono.
39 Kontrtorpedowiec, na który przeniesiono Kiełbińskiego, został niedługo potem trafiony, a on sam zginął w płomieniach.
- 79 -
Rozdział XV. W LONDYNIE. Od początku kwietnia zaczęła mi dokuczać lewa ręka. Uszkodziłem ją w czasie odwrotu we Francji. Zgłosiłem się do majora J., który skierował mnie do szpitala na oddział chirurgiczny. Pojechałem natychmiast. Był to Szpital Wojenny nr 1 koło Aberfeldy, w olbrzymim zamku z czasów królowej Wiktorii. Zamek nazywał się Taymouth Castle. Rano, na drugi dzień po przybyciu, zbadał mnie ordynator oddziału, pułkownik Pawłowski (przed wojną był ordynatorem w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie) i w bardzo oględnych słowach wyraził obawę, że już nie będę mógł tą ręką operować. Ta wiadomość dotknęła mnie więcej niż wszystkie dotychczasowe przeżycia. Na razie zalecił leczenie zachowawcze, ale już przy następnych wizytach, w czasie których badał moją rękę wspólnie z doktorami Dębickim i Magierą, zaczął przebąkiwać o operacji. Prawdę mówiąc operacja nie dawała w takich warunkach, do jakich musiałem wrócić po leczeniu szpitalnym, lepszego rokowania niż leczenie zachowawcze i dlatego, na razie przynajmniej, nie miałem ochoty jej się poddawać. Jak wywnioskowałem później ze słów Pawłowskiego, miał on mniej więcej taką samą opinię i dlatego pozostawił mi wolny wybór. Wykonywałem pedantycznie wszystkie zalecenia i miałem nadzieję, że może jakoś stan ręki poprawi się. Na sali chorych życie biegło jakby w osobnej jednostce. Obok mnie leżał aspirant, Roch Ozdowski z oddziału rozpoznawczego 10 brygady. Był tak gruntownie połamany po wypadku motocyklowym, że ledwo go złożyli. Naprzeciwko leżał porucznik Bruno Jasiński, bardzo wesoły człowiek o niewyczerpanej ilości kawałów i zawsze pogodnym nastroju. Resztę pacjentów stanowili jacyś starsi kwękający panowie, niektórzy byli już po operacjach, a inni dopiero na nie czekali i o niczym nie można było z nimi rozmawiać, tylko o chorobach. Bezpośrednim naszym lekarzem był Magiera. Miał stopień aspiranta, ale się tym nie przejmował i wszystkich swoich pacjentów oficerów trzymał dosyć krótko. Wizytę robił dwa razy dziennie. Dębicki zaglądał na naszą salę tylko w czasie wizyty ordynatora oddziału. Komendantem szpitala był pułkownik Kawiński, ten sam, który we Francji był szefem sanitarnym obozu Coetquidan. Życie płynęło dość monotonnie. Nie chodziłem nawet na spacery ze wzlędów dość szczególnych. Chociaż pułkownik Pawłowski zezwolił mi, tak jak to przysługiwało oficerom, mieć swój mundur przy sobie, to na dole buszował jakiś sierżant nadgorliwiec, który kilka razy za mną gonił. Chciał mi odebrać mundur i przebrać mnie, jako szeregowego, w jaskrawe niebieskie ubranie, z czerwonym, równie jaskrawym krawatem. Stosownie do przepisów brytyjskich, ze względu na dyscyplinę szpitalną i wojskową, wszyscy szeregowi, to znaczy nie oficerowie, otrzymują, w zamian za wzięty do magazynu mundur wojskowy, takie niebieskie ubranka z czerwonymi krawatami. Ubrania te nie mają nic wspólnego z pidżamami łóżkowymi. Mają one jednakowy kolor i krój we wszystkich szpitalach wojskowych na terenie całego Imperium. Jeżeli żołnierz otrzymuje ze szpitala przepustkę i jedzie nawet do miejscowości odległej o kilkaset kilometrów, to również zawsze musi być w tym niebieskim ubraniu z czerwonym krawatem. Stanowi to duże ułatwienie dla policji wojskowej i ma znaczenie przy utrzymaniu dyscypliny wśród samych pacjentów. Mój pobyt w szpitalu przedłużał się, bo poprawa była minimalna i pułkownik Pawłowski zaczął znów mówić o operacji, na którą ja w dalszym ciągu nie miałem ochoty. Tymczasem otrzymałem rozkaz przenoszący mnie z 10 baterii artylerii pelot do Oddziału Łączności Sztabu Naczelnego Wodza. Gdy zameldowałem o tym pułkownikowi Pawłowskiemu, dał mi na drogę wiele przestróg i zaleceń dotyczących leczenia ręki. Rozkaz przenoszący otrzymałem 17 czerwca, 20 czerwca zostałem wypisany ze szpitala. Wstąpiłem do Cowdenbeath po swoje rzeczy i 22 czerwca zameldowałem się już u dowódcy jednostki w Londynie. Dowództwo jednostki mieściło się w dzielnicy Stanmore w willi, której park dochodził do głównej ulicy. Willa nazywała się Dower House. Dowódcą był major łączności. Okazało się, że mam być lekarzem oddziału liczącego około dwustu ludzi. Wszystko tam było ściśle tajne. Mnie ich sprawy zupełnie nie interesowały, chociaż ubawiło mnie, że byłem, zdaje się, jedynym żołnierzem na terenie jednostki, od którego zapomniano wziąć specjalne zobowiązanie na temat tajności.
- 80 -
Ambulatorium było dość porządnie zaopatrzone, mieściło się w głównym budynku. Żadnych specjalnych zajęć trybu wojskowego w jednostce nie dostrzegłem. Miała ona dużą ilość oficerów i podoficerów pracujących w stacjach nadawczych. Nie było nawet żadnego regularnego kasyna. Wyglądało na to, że w dowództwie przebywali tylko oficerowie kancelaryjni i dyżurni, reszta zaś była na swoich stacjach, a że mieszkali przeważnie w mieście, to całe życie jednostki było podobne raczej do biur zakładu przemysłowego. Początkowo miałem zamiar stołować się w kuchni oddziałowej i zamieszkać w Dower House, bo dowódca pokazał mi ładny pokój, który miał być wolny. Jednak starszy sierżant i szef kancelarii, gdy załatwiał moje papiery, po odejściu majora powiedział, że ten pokój on bierze, a mnie może oddać swój stary. Zaprowadził mnie do niskiej mansardy na strychu, która zupełnie mi się nie podobała. Ponieważ mówiono o nim, że wobec starszych stopniem jest ultra-wazeliniarzem, powiedziałem mu więc: - Bardzo panu dziękuję, panie szefie, za uprzejmość, ale może pan teraz zamieszkać w obu pokojach. Ja mam tutaj wujka generała. Kiwnąłem mu protekcjonalnie ręką i odszedłem. Gdy za chwilę się odwróciłem, pan szef stał jeszcze z otwartą gębą, ale w postawie pełnej szacunku. Po wyjściu na ulicę spotkałem grupę żołnierzy naszego oddziału czekających na autobus. Spytałem ich, czy nie wiedzą jak by tu znaleźć możliwy pokój do zamieszkania. Jeden z nich powiedział: - To wcale nie jest trudne. Wszędzie w sklepach są wywieszki o pokojach do wynajęcia, tak jak u nas w Warszawie. Mnie nawet mówiła moja gospodyni, że tu na Marsh Lane, zaraz za zakrętem, jedna doktorowa ma pokoje do wynajęcia, akurat by dla pana pasowało. Poszedłem we wskazanym kierunku i przy 6 Marsh Lane trafiłem na willę z tablicą lekarską na furtce. Dróżką między trawnikami doszedłem do głównego wejścia i zadzwoniłem. Drzwi otworzył mały chłopczyk. Spytałem go, czy rodzice są w domu. Powiedział, że jest matka i babcia. Za chwilę przyszła jakaś pani w średnim wieku. Domyśliłem się w niej matki chłopca. Zapytałem, czy tutaj jest pokój do wynajęcia. Poprosiła mnie do środka do dużego hallu i wskazała fotel, sama usiadła naprzeciwko. Po chwili rozmowy dowiedziałem się, że ma pokój do wynajęcia i to po bardzo przystępnej cenie. Trudność sprawiała tylko kwestia utrzymania. W końcu stanęło na tym, że odbiorę swoje kartki żywnościowe z jednostki i będę jadał w domu. W czasie rozmowy przyszła babcia. Mała, szczupła, bardzo energiczna staruszka. Już przedtem słyszałem jej głos na górze, jak się uganiała za chłopakami, którzy coś psocili. Babcia przeprowadziła jeszcze raz egzamin. Widocznie zdałem, bo powiedziała do córki: - Możesz przyjąć tego lokatora - po chwili przyjrzała mi się i oznajmiła - jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to będę cię wołała Adam. Jestem stara, więc nie masz się czemu dziwić. Wróciłem po swoje rzeczy i wkrótce byłem z powrotem. Zająłem duży pokój na pierwszym piętrze, trochę po staroświecku umeblowany, z gazowym kominkiem. Moi gospodarze nazywali się Rothery. Rodzina składała się z gospodarzy, babci i dwóch chłopaków urwisów. Gospodarz znajdował się poza domem, był lekarzem w eskadrze ciężkich bombowców stacjonujących gdzieś na północy. Posiłki jadaliśmy w dużej kuchni, tylko w niedzielę obiad podawano w jadalni. Za domem był malutki ogród z trawnikiem i klombami. Dom, jak to jest w zwyczaju w Londynie, dzierżawiono za roczną opłatą. Wkrótce po przyjeździe do Londynu otrzymałem kartę zapraszającą mnie do odwiedzenia starego znajomego z Warszawy. Przypomniałem sobie, że gdy w swoim czasie jako student mieszkałem na ulicy Hożej, to w sąsiednim pokoju, odnajmowanym od tej samej gospodyni, mieszkało dwóch braci Rakowskich, również studentów. Zapraszającym był jeden z nich. Skorzystałem z wolnego popołudnia i odszukałem go. Komunikacja była dobra, bo mieszkałem około pięciu minut drogi, spacerem, od stacji kolei podziemnej. Szybko odnalazłem mojego starego znajomego, z którym razem studiowałem kiedyś WSH. Był w cywilu i gdzieś pracował. Opowiedział mi swoją historię. Po przyjeździe do Francji zachorował na wrzód żołądka. Był operowany w okresie ofensywy. Na trzeci dzień po operacji Niemcy zbliżyli się do miejscowości, w której znajdował się szpital. Za żadną cenę nie chciał się dostać w ich ręce. Pochodził z Poznańskiego. Miał dokładne wiadomości, kogo w jego okolicy Niemcy zamordowali. Jego samego szukało gestapo. Na trzeci dzień po wycięciu żołądka, piechotą, częściowo przygodnymi samochodami uchodził z całą falą uciekinierów. Wreszcie dotarł do jakiegoś portu i tu szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mu się dostać na statek. Zaraz po wylądowaniu Anglicy wzięli go do szpitala. W szpitalu nastąpiło pogorszenie. Miał bez przerwy biegunkę. Podejrzewano tyfus i już miał
- 81 -
być przeniesiony na oddział zakaźny, kiedy wyszło na jaw, że świeżo zaangażowana nurse'a dwa razy dziennie przez pomyłkę zamiast właściwego lekarstwa podawała środek przeczyszczający. I to przez cały tydzień. Jakoś przyszedł do siebie na tyle, że w ogóle udało mu się wyjść z życiem po takich perypetiach. Wyglądał bardzo źle. Odniosłem wrażenie, że materialnie także wiodło mu się nieszczególnie. Spotkałem również drugiego znajomego, i to zupełnie przypadkowo, inżyniera Kazimierza Prylińskiego, syna magistra farmacji, który przed samą wojną przeniósł się z Lublina do Włoch pod Warszawą. Gdy wybuchła wojna, pracował w polskim konsulacie we Francji. Również z falą uciekinierów dostał się do Londynu. Kaziowi powodziło się jednak bardzo dobrze. Pracował w dużej firmie papierniczej. Byliśmy razem na kawie w Corner House Lionsa przy Oxford Street i wspominali jego brata, a mojego serdecznego przyjaciela Zdzisława Prylińskiego. Żaden z nas nie wiedział wtedy, że Zdzisław od dawna nie żyje. Zajęcia w jednostce nie absorbowały mnie specjalnie. Roboty było mało. Najbardziej dokuczliwą rzeczą był jednak obowiązek stałego odbywania wizyt lekarskich u rodzin oficerów. A rodzin tych było niemało. Gdy tak musiałem w wojskowych ciężkich butach i wełnianym battledressie szukać pacjenta nieraz w kilku dzielnicach Londynu, z powodu niedokładnie podanego adresu, i w dodatku w czasie upału, to mnie naprawdę krew zalewała z irytacji. Nie po to szedłem przecież do wojska, aby oficerowie oszczędzali pieniądze na normalnych wizytach lekarskich i wysługiwali się mną do leczenia swych rodzin. Nazywało się przecież, że przyjęliśmy brytyjski regulamin służby zdrowia z wyjątkiem stopni wojskowych, lecz według tego regulaminu lekarza wojskowego nikt nie miał prawa wzywać do swojej rodziny, nawet jeżeli byłaby to rodzina generalska. Do tego wszystkiego londyńskie panie oficerowe nie zawsze umiały się zachować taktownie. Kończył się trzeci rok wojny. Setki lekarzy trzymano w armii na fikcyjnych stanowiskach, lecz poza tymi, których Jurasz wyciągnął, nikogo nie skierowano do d,alszego kształcenia się w sławnych instytutach i klinikach angielskich. To samo się działo z inżynierami i fachowcami innych kategorii. Podczas gdy Czesi wszystkich swoich specjalistów porozmieszczali w sposób jak najbardziej korzystny w klinikach, instytutach, laboratoriach, to u nas postępowano całkiem odwrotnie. Opowiadano mi, że gdy pewnego inżyniera, którego Anglicy znali sprzed wojny ze zjazdów naukowych, zapotrzebowano do przemysłu wojennego, bo takich ludzi bardzo pilnie tam potrzebowano, to dowódca jednostki przetrzymał go przez pół roku w stopniu starszego strzelca, bo był z niego zadowolony jako z telefonisty. Jeszcze się przy tym chwalił, że nie daje sobie wydrzeć tak dobrego telefonisty, który ma jeszcze i tę zaletę, że w kancelarii kaligfraficznie pisze. Oczywiście za taki stan rzeczy odpowiadali egoistyczni i ograniczeni dowódcy odpowiednich szczebli. Któregoś dnia wróciłem do mieszkania i jak zwykle z hallu po schodach wchodziłem na piętro. Już byłem prawie na samej górze, gdy z głębi mieszkania wybiegł wysoki mężczyzna we flanelowych spodniach i kamizelce i zaczął wołać w moim kierunku: - Hallo, czy to ty jesteś Adam, jeżeli tak, to złaź na dół, ja jestem Tim. Przyjechałem na urlop, musimy się przecież poznać i wypić szklaneczkę whisky. Chcąc nie chcąc wróciłem na dół i szybko się przekonałem, że Tim, mój gospodarz, to rzeczywiście swój chłop. Przez cały okres urlopu rzetelnie mną się zajmował. Zwiedziłem z nim szpitale londyńskie, te, które nie były ewakuowane poza miasto. Zainteresował się moją ręką, skierował do odpowiednich specjalistów i nawet pomógł w ten sposób zorganizować leczenie, że jeden z laborantów przychodził co drugi dzień do mieszkania przez miesiąc i wykonywał różne zabiegi, po których sprawa chorobowa prawie zupełnie się cofnęła. Ale nie tylko to. Któregoś dnia tak się złożyło, że musiałem buty, w których zdarły się zelówki, oddać na dzień do szewca i pozostać w domu. Tim się o tym dowiedział już następnego dnia i zrobił mi straszną awanturę. Krzyczał, że go obraziłem jako kolegę lekarza. Jeżeli nie mam drugich butów, to powinienem mu o tym powiedzieć, a on by mi pożyczył swoje. Krzyczał dalej, że nie jest przyzwyczajony do takich nieszczerych stosunków między lekarzami. Ze złością powiedział: - To może u was są takie koleżeńskie stosunki, bo u nas jest inaczej. W końcu się uspokoił i zaczął mnie przepraszać, ja zaś musiałem mu przyrzec, że jak się znów zelówki zedrą, to włożę na jeden dzień jego buty. Następnego dnia zapowiedział, że mamy po południu iść na bottle party40, która odbywa się u jego starej, dobrej pacjentki i na którą zostaliśmy zaproszeni. Tim włożył swój mundur squadron leader'a41 i udaliśmy się na przyjęcie. 40 Dosłownie - butelkowa zabawa, przenośnie - przyjęcie. 41 Dowódca eskadry, odpowiada majorowi.
- 82 -
Do domu weszliśmy przez uchylone drzwi. Hall był cały obwieszony czapkami, płaszczami, laskami itp. Zostawiliśmy swoje czapki i weszliśmy do środka. W kilku pokojach znajdowało się chyba ze trzydzieści osób, które stały lub siedziały w grupach i rozmawiały. W różnych miejscach były stoliki nakryte serwetkami, na nich trunki, szklaneczki i zakąski - począwszy od orzeszków, skończywszy na sandwich'ach42. W pewnej chwili zbliżyła się jakaś pani. Tim, wskazując na mnie, powiedział: - To jest doktor Majewski - my friend. - Pani z uśmiechem powitała mnie: - How do you do. Ja odpowiedziałem tak samo i prezentacja została dokonana. Tim, którego zaczęto wołać z drugiego pokoju, gdzieś się ulotnił, jego żona także zginęła w tłumie. Zostałem sam między obcymi ludźmi, ale nastrój panował tak beztroski, że za chwilę zapomniałem o tym. Podszedł do mnie jakiś gruby jegomość wziął ze stolika szklaneczkę, nalał whisky i zapytał się, dlaczego nie piję. Poszedłem więc w jego ślady i wziąłem pełną szklaneczkę do ręki. Gruby jegomość pytał, co sądzę o interpelacji w parlamencie w sprawie psich wyścigów. Jego zdaniem interpelacja jest słuszna, bo rząd nie miał racji zakazując psich wyścigów. - Jeżeli część z nas jest na froncie, męczy się i ginie, to nie jest powód, żeby tym, co pozostają w domu, odbierać godziwą rozrywkę. Zanim zdążyłem się zastanowić, czy w ogóle mam jakąś opinię w sprawie psich wyścigów, podszedł do mnie inny starszy dżentelmen w mundurze generalskim i zagadnął, czy byłem w Rosji. Gdy odpowiedziałem przecząco, generał stwierdził, że on także nie był, niemniej uważa, że takich warunków do szybkiego opanowania rynków wschodnich nie ma ani Wielka Brytania, ani Stany Zjednoczone. Tłumaczył mi jakieś zawiłe kalkulacje dotyczące kosztów transportu morskiego i lotniczego dla poszczególnych rodzajów towarów. Potem jeszcze rozmawiałem z inżynierem górniczym z Unii Południowo-Afrykańskiej i starszą panią, która mnie wypytywała na temat sztuki Bernarda Shawa, której nie znałem nawet z tytułu. Z sąsiedniego pokoju usłyszałem porykiwanie Tima, który sobie podpił. Starsza pani spojrzała w jego kierunku i powiedziała: - Tim is a good boy43. Za chwilę wpadł Tim i zawołał: - Adam, chodź, idziemy do domu. Powiedz gospodyni do widzenia. Gdy mówiliśmy gospodyni do widzenia, wyciągnęła do mnie rękę na pożegnanie, mówiąc: - Ja wiem, że to jest polski zwyczaj. Po drodze do domu Tim po tych kilku szklaneczkach whisky dokazywał jak ośmioletni chłopiec. W niedzielę chodziłem zwykle na mszę do katolickiej kaplicy. Prawie zawsze było tam pusto, bo kilkadziesiąt osób cywilnych spośród miejscowej ludności i około trzydziestu - czterdziestu żołnierzy nie tylko nie wypełniło dużego wnętrza kaplicy, podobnej do wielkiego baraku, ale nawet nie zajmowało wszystkich miejsc siedzących. Tej niedzieli zatrzymałem się w progu. Kaplica była pełniuteńka i to pełna wojska, ale nie polskiego. Domyśliłem się, że są to Amerykanie. Pierwszy raz widziałem ich mundury. Kamgarnowe, koloru khaki, przy tym w innym odcieniu spodnie, a w innym mundur. Brązowe buciki, okrągłe czapki. Słyszałem już o kontyngentach wojsk amerykańskich lądujących w Wielkiej Brytanii. Musiał to być jeden z takich oddziałów. Widocznie stacjonował w Londynie i to gdzieś niedaleko. Po mszy wyszliśmy na dziedziniec przed kaplicą i tu ujrzałem rodzajową scenę. Nasi żołnierze stali pojedynczo lub grupkami, szczelnie otoczeni tłumem Amerykanów, którzy na wyścigi wyciągali ręce i prawie wszyscy, jedni lepiej, drudzy gorzej, mówili po polsku. Do mnie także podeszło kilku. Jeden mówił: - Jestem Kowalski, moje ojce przyjechali od Sokala. - Inni nazywali się: Kozłowski, Adamski i w ogóle prawie same nazwiska polskie. Ci którzy zaledwie znali parę polskich słów, wplatali je w swoje przemówienia w sposób śmieszny, ale wzruszający. Wszyscy starali się gorąco uścisnąć moją rękę. Wyszliśmy razem na ulicę. Trzech mi towarzyszyło. Opowiadali, że są już od dwóch tygodni w Londynie, ale do tej pory nie wychodzili z koszar, dopiero dzisiaj mają wyjście. Mówili, że bardzo dużo jest między nimi Amerykanów polskiego pochodzenia. Pierwsze formacje, które Stany Zjednoczone wysłały do Europy, składały się przeważnie z zaciągów ochotniczych i między tymi ochotnikami było 42 Kanapka. 43 Tim to dobry chłopiec.
- 83 -
tak wielu polskiego pochodzenia. Mówili także, że na niektórych jednostkach marynarki wojennej liczba marynarzy polskiego pochodzenia dochodzi do czterdziestu procent. Jednego z nich, młodego żołnierza, mógł mieć chyba najwyżej dziewiętnaście lat, zapytałem: - A jak wam się podoba Anglia i Londyn? Trochę się skrzywił: - Tak sobie, ale dlaczego oni tak źle mówią po angielsku? Trudno się z nimi dogadać. Chciało mi się śmiać. Chłopak najwyraźniej był przekonany, że tylko Amerykanie mówią prawidłowo po angielsku. Gdy wróciłem do domu okazało się, że mamy nową subloka-torkę. Była to młoda pani w mundurze pomocniczej służby kobiecej. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że pracuje w jednej z jednostek polskich na terenie Londynu. Jej mąż był komandorem we flocie Pacyfiku. Była właśnie pora obiadowa i rozmawiano o wojsku amerykańskim, którego podobno było wszędzie pełno, a nawet już powstały jakieś zadrażnienia z cywilną ludnością. Żona komandora wyrażała się o nowym sprzymierzeńcu raczej krytycznie, powoływała się na opinię swojego męża, który będąc na urlopie opowiadał, że na okrętach amerykańskich nie ma żadnej dyscypliny. Miała też duże wątpliwości co do wartości bojowej floty Stanów Zjednoczonych. - Ci Amerykanie - mówiła - to jakiś mało cywilizowany naród. Zachowują się w naszym kraju jak wojska okupacyjne, choć dopiero co przyjechali. W pewnej miejscowości nadmorskiej w ciągu tygodnia tak się dali we znaki, że rada miejska zwróciła się do władz wojskowych o usunięcie z miasta jednostek amerykańskich. W innym miejscu zaraz po wylądowaniu odgrodzili tereny dla nich wyznaczone, nie wpuszczają tam Anglików i budują własną kolej od wybrzeża do swojej bazy. - Zresztą - dodała - któż to widział takie wojsko co nosi innego koloru spodnie, a innego bluzę. Słuchałem tych opinii i starałem się nie mieszać w te wewnętrzne anglosaskie tarcia, chociaż argument żony komandora o spodniach, tak samo jak i pozostałe wcale mnie nie przekonały. Już od chwili przyjazdu do Londynu chciałem się czegoś dowiedzieć, przez biura Czerwonego Krzyża, o losach mojego brata. Był w wojsku we wrześniu 1939 roku i potem już o nim nie słyszałem. Wiedziałem, że w Niemczech są olbrzymie obozy polskich jeńców wojennych, a Czerwony Krzyż ma ich spisy. Zachodziłem kilka razy, kilkunastu Majewskich figurowało na tych listach, niestety, o bracie nie mogłem się niczego dowiedzieć. Przy tej okazji stwierdziłem, że prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża jest profesor Włodzimierz Koskowski ze Lwowa. Złożyłem mu wizytę, przyjął mnie bardzo mile. Dziwił się tylko, że jestem jeszcze podchorążym, pomimo że rząd emigracyjny w Londynie dawno uchwalił nominowanie lekarzy do stopni oficerskich. - W każdym razie - powiedział - jest to sprawa zdecydowana, wykonanie jej to tylko kwestia czasu. Pewnego dnia byłem świadkiem ciekawego zdarzenia. Czekałem na autobus w ruchliwej dzielnicy Watford. Panował tu bardzo duży ruch. Przez stosunkowo wąską jezdnię, w tym miejscu, gdzie zwykle wsiadałem do autobusu, przebiegało szereg linii autobusowych. Każda z nich miała przystanek w innym miejscu. Po południu, w czasie maksymalnego ruchu, wzdłuż krawędzi chodnika widać było długie kolejki czekających na autobusy. Pomimo że wozy chodziły co kilka minut i były piętrowe, kolejki w porze zamykania biur były duże, bo konduktorzy do wnętrza wpuszczali tylko tyle osób, ile było miejsc siedzących. Stałem w takiej kolejce i rozglądałem się dookoła. Wszędzie mundury i mundury. Żołnierze brytyjscy, amerykańscy, lotnicy, marynarze. Przede mną stała grupa Amerykanów. Głośno rozmawiali i śmieli się. Przejechał jeden i drugi autobus z przystanku w lewo od nas. Było w nim luźno. Za tym drugim puścił się biegiem sierżant batalionu irlandzkiego. Batalion ten koszarował niedaleko i nosił charakterystyczne kolorowe furażerki ze wstążeczkami z tyłu. Anglicy nigdy na ogół nie spieszą się i rzadko widuje się u nich kogoś goniącego autobus lub pociąg. Zwróciłem więc na niego uwagę. Z tego samego powodu prawdpodobnie zwrócili na sierżanta uwagę i żołnierze amerykańscy, bo zaczęli się głośno śmiać, a jeden z nich zawołał na cały głos: - Patrzcie, jak się nauczył pod Dunkierką biegać! Anglik musiał dosłyszeć, bo się momentalnie zatrzymał i to tak nagle, że aż pojechał po asfalcie na podeszwach. Energicznie zawrócił w stronę Amerykanów, w milczeniu podszedł do żołnierza, który krzyknął o Dunkierce, i zdzielił go takim sierpowym, że Amerykanin upadł na ziemię. W ciągu kilku sekund nie było już nic widać poza grupą około czterdziestu ludzi złożoną w połowie z
- 84 -
żołnierzy amerykańskich, a w połowie brytyjskich, którzy się nawzajem okładali pięściami, maskami gazowymi i kotłowali się ze sobą. Całość przypominała fragment z meczu rugby. Szybko powstał zator samochodów z jednej i drugiej strony, a grupa walczących powiększyła się chyba do dwustu osób. Gdy zobaczyłem z daleka czerwone czapki żandarmów w wozach z nadawczą anteną oraz beztroskę, z jaką żołnierze amerykańscy zaczęli budować barykadę z dwóch sportowych samochodów osobowych, szybko wycofałem się do bramy najbliższego domu i to w samą porę, bo jakiś stary jegomość w kamizelce zaraz po moim przejściu zamknął ją na klucz. Pobiegłem na pierwsze piętro, aby z okna klatki schodowej dalej obserwować tę „bitwę narodów", która mimo wszystko nosiła cechy sportowego widowiska. Walka wrzała w dalszym ciągu. Między Anglikami przeważali żołnierze irlandzkiego batalionu. Nagle z obu stron wtargnęły dwie falangi redcaps'ów 44 (tak nazywano żandarmów) i to zarówno amerykańskich, jak i brytyjskich, lejących pałkami gumowymi każdego, kto im stał na drodze. Podziwiałem sprawność, z jaką walczące ze sobą oddziały wykonały odwrót. Powstało jeszcze większe zamieszanie. Ludność cywilna uciekała w popłochu i po upływie kilku minut na pustym pobojowisku zostało tylko kilkanaście różnego rodzaju czapek i furażerek. Odczekałem cierpliwie jeszcze ze dwadzieścia minut, zanim nie wznowiono ruchu kołowego, wsiadłem na sąsiednim przystanku do autobusu i wróciłem do domu. Myliłby się ten, kto by sądził, że poczta pantoflowa działa tylko w małych miasteczkach. Londyn nie jest wcale małym miasteczkiem, a przy kolacji wszyscy domownicy znali już szczegóły awantury. Najbardziej podniecona była żona komandora: - Nie mówiłam, że nie będzie spokoju odkąd ich wpuścili do Londynu? Od początku wojny w naszym mieście nie było żadnej awantury, a teraz, jak przyszli Amerykanie, to są codziennie. Tu ściszyła głos i powiedziała do pani Rothery: - Słyszała pani, co ten Amerykanin mówił o Dunkierce, co za bezczelny typ! W kilka dni później zdarzyła się nowa historia. W jednym z tak zwanych Corner House'ów Lionsa w samym centrum miasta miała miejsce niecodzienna awantura. W olbrzymim lokalu, przypominającym wielką halę dworcową, stało kilkaset stolików, przy których normalnie siadywali stateczni obywatele metropolii, aby przeczytać „Timesa" i wypić szklankę herbaty lub filiżankę kawy. Anglicy nie znoszą, gdy ktoś zakłóca im spokój. Nie ma zwyczaju przysiadywania się do cudzego stolika. Do tego wszystkiego, jeżeli chodzi o wojsko, panuje tam ścisły podział hierarchii. Tak samo jak są osobne kasyna dla starszych oficerów, osobne dla młodszych, osobne dla sierżantów, osobne dla kaprali i wreszcie osobne jadalnie dla szeregowców, tak samo mają nawet osobne klozety, zależnie od stopnia. Jeżeli chodzi o lokale cywilne, to zwykle do innych uczęszczają oficerowie, do innych szeregowi. Gdy sierżant angielski włoży mundur kapitana, co nie jest rzadkie w ich pragmatyce, to od tego dnia chodzi do tych miejsc, które są przeznaczone dla kapitanów, ale nigdy się nie pcha tam o jeden dzień wcześniej. Anglikom jest z tym dobrze, natomiast Amerykanie od pierwszych dni przybycia do Londynu zaozęli okupować Corner House'y i zachowywali się tam tak, jakby poza nimi nikogo w lokalu nie było. Przysiadywali się do stolików, zdejmowali mundury i wieszali na oparciach krzeseł. Weseli, beztroscy i młodzi byli pomieszani ze sobą od pułkownika do szeregowca. Jak im się chciało rozmawiać między stolikami, to rozmawiali, nie dbając o to, czy się to komu podoba, czy nie. A gdy guma, którą żuli, była już zużyta, to ją zręcznie wypluwali ponad głowami różnych szanowanych i zgorszonych dżentelmenów. Kelnerzy koło nich skakali, bo sypali pieniędzmi. Któryś z tych szeregowców zdenerwował widocznie jakiegoś bywalca Corner House'u, co skłoniło go do zatelefonowania do komendy miasta. Dyżurny z komendy miasta zapytał: - A co to za wojskowi? - Oficerowie i żołnierze amerykańscy. Dyżurny z komendy miasta zadzwonił więc do komendy garnizonu amerykańskiego i poinformował o tym dyżurnego amerykańskiego. Ten odpowiedział: - O key! Za pół godziny będzie tam porządek. W Corner House tymczasem zabawa szła na całego. Amerykanie rozmawiali, palili, pili oranżadę, puszczali baloniki i rzucali w siebie confetti, gdy nagle z wyciem syren przed wszystkie wejścia do Corner House'u, których było chyba z osiem, zajechały wozy z żandarmerią amerykańską. Żandarmi 44 Czerwonych czapek.
- 85 -
wtargnęli przez wszystkie drzwi naraz, okładając gumowymi pałkami każdego, kto znalazł się w zasięgu ich ręki, bez różnicy czy to był żołnierz amerykański, czy poważny pułkownik angielski. Najmniej ucierpieli w całej tej historii właśnie Amerykanie, przyzwyczajeni do zwyczajów swojej policji wojskowej. Nie mogąc wycofać się drzwiami, zaczęli to robić przez olbrzymie szyby wystawowe. Traktowali przy tym całą sprawę z dużą dozą poczucia humoru i z zacięciem sportowym. Natomiast Anglicy wpadli w panikę większą niż w czasie ciężkiego bombardowania. Było podobno nawet kilkanaście wypadków, które musiano odwieźć do szpitala. W wyniku dało to dwie interpelacje w parlamencie. Takich i podobnych zajść na terenie Wyspy było wiele. Przyczyną ich była po prostu różnica temperamentów i zwyczajów. W pierwszej połowie sierpnia dowiedziałem się, że ci wszyscy, którzy byli na kursie w Cupar, wyjadą na Środkowy Wschód. Pierwsza partia albo już wyjechała, albo miała lada dzień odpłynąć. Ja miałem płynąć z drugą. Czekałem tylko na oficjalny rozkaz. Miał nadejść lada dzień. Przygotowałem więc w swoim ambulatorium wszystko do zdania. Zacząłem myśleć także o zabezpieczeniu warunków podróży. Wiedziałem, czym pachnie długa podróż na brytyjskim statku w stopniu szeregowego. Chodziło mi o moją rękę, która prawie zupełnie wydobrzała, ale lekarze londyńscy ostrzegali mnie, że nawet nieduży uraz może spowodować nawrót, póki się sprawa zupełnie nie ustabilizuje. Tak samo moczenie w zimnej wodzie lub marznięcie było równie szkodliwe, jak uraz mechaniczny. Kilka razy zachodziłem w tej sprawie do szefostwa służby zdrowia sztabu Naczelnego Wodza w hotelu Rubens i zawsze zapewniano mnie, że w najbliższych dniach będziemy awansowani na oficerów. 13 sierpnia przyjechał mój następca, kapral podchorąży doktor Jaskmanicki, specjalista rentgenolog. Udaliśmy się razem do hotelu Rubensa, ja miałem się odmeldować i wrócić do Szkocji w oczekiwaniu na konwój, on zaś obejmował moją funkcję w Londynie. Hotel Rubens był siedzibą naszego Ministerstwa Obrony Narodowej. Zajmowało ono cały ogromny budynek przy 43 Buckingham P. Rd. Uderzające było to, że urzędy naszej stosunkowo miniaturowej armii zajmowały nie mniej miejsca, niż Ministerstwo Wojny Imperium Brytyjskiego, które mieściło się w sławnym Hobart House na Grosvenor Place. Spotkałem się z Jaskmanickim i poszliśmy do hotelu Rubensa. W hallu, który był przegrodzony, przechodziło się przez balustradę, gdzie siedzącemu w loży służbowemu żandarmowi należało zostawić swoją legitymację. Wewnętrzna część tego pomieszczenia wyglądała jak typowy hall dużego hotelu w wielkiej stolicy, z tą różnicą, że zamiast eleganckiej publiczności przewijała się tu duża ilość oficerów różnych stopni. W głębi widać było wejście do dużej restauracji. Restauracja ta zajmowała większą część parteru olbrzymiego budynku. Była przeznaczona dla oficerów pracujących w ministerstwie, jak również i dla tych, którzy przyjeżdżali tu załatwiać sprawy służbowe. Na jej temat krążyły między Anglikami całe legendy. Ulubionym dowcipem było zagadywanie: - Macie w swoim Rubensie wspaniałą restaurację, tylko trochę za dużo przy niej biur. Udaliśmy się na piętro do szefostwa służby zdrowia. Kazano nam czekać. Za chwilę zostaliśmy wezwani. W gabinecie koło biurka stał pułkownik Gergovich. Pod oknem przy stoliku siedziała sekretarka i coś pisała na maszynie. Stanęliśmy przed Gergovichem w przepisowej postawie. Zameldowałem, że zdaję swoje obowiązki, a Jaksmanicki, że je obejmuje. Gergovich zwrócił się do mnie: - Pan pojedzie do Szkocji i odczeka parę dni, zanim przyjdzie rozkaz przenoszący pana na Środkowy Wschód. Jedzie was duża grupa. - Nic o tylokrotnie zapowiadanych nominacjach nie mówił. Ponieważ był tego dnia jakiś rozmowny, więc zaryzykowałem pytanie: - Panie pułkowniku, czy będziemy awansowani przed wyjazdem? - Cóż za różnica, czy pojedziecie jako podchorążowie, czy nie? Gergovich znał historię mojej ręki, bo kiedy wizytował szpital w Taymouth Castle, to pułkownik Pawłowski w mojej obecności tłumaczył mu całą sprawę. Wiedziałem też, że pamięta, bo kiedyś w czasie rozmowy w Rubensie sam zagadnął mnie o rękę. Odpowiedziałem więc: - Zasadnicza różnica, panie pułkowniku. Podróż będzie trwała wiele tygodni i jeżeli Anglicy jako szeregowego umieszczą mnie nie w kabinie, a pod pokładem i będę musiał sam prać bieliznę, myć menażkę i nie będę mógł kąpać ręki, to znów się sprawa wróci. - Gergovich się żachnął:
- 86 -
- Co pan opowiada, boi się pan jechać, jest pan tchórzem. Pierwszy raz, odkąd byłem w wojsku, poczułem, że tracę panowanie nad sobą. Przed twarzą Gergovicha, która jakoś się dziwnie przybliżyła, zacząłem widzieć czerwone drgające płatki. Cały się sprężyłem w postawie zasadniczej. Ręce przycisnąłem do szwów przy spodniach, aż mnie mięśnie w ramionach bolały, i słyszałem swój głos, ale tak jakby to mówił ktoś obcy: - Panie pułkowniku, ja się nikogo ani niczego nie boję i tchórzem nie jestem. Natomiast pan, skoro pozwala sobie, licząc na bezkarność ze względu na swoją pozycję, obrażać mnie bez powodu, zachowuje się jak tchórz i pan jest tchórzem, nie ja. Czułem jak Jaskmanicki lekko odsunął się ode mnie. Sekretarka, której zarys widziałem nad ramieniem Gergovicha, przestała pisać i odwróciła głowę w naszą stronę. Gergovich zrobił się biały jak papier. Odskoczył w tył, jakoś dziwnie podskakiwał i wydawał dźwięki, które najlepiej można określić jako nieartykułowane. Wreszcie wyjąknął: - Niesłychane, czy pan wie do kogo pan mówi? - Wiem, do tchórza. Znów podskoczył do góry, wyciągnął rękę i krzyknął: - Wynosić się, podchorąży. Czułem, że z punktu widzenia dyscypliny wojskowej popełniłem grube przestępstwo, ale z drugiej strony żadnym człowiekiem w życiu tak nie gardziłem, jak tym osobnikiem, który przede mną w tej chwili podrygiwał jak małpa. Resztki przytomności i opanowania zachowywałem tylko dlatego, bo miałem świadomość, że w tym budynku znajduje się generał Sikorski. Poza tym było mi wszystko jedno. Zluźniłem postawę zasadniczą i nic nie mówiąc popatrzyłem na niego, ale już zupełnie po cywilnemu, i powoli wyszedłem za Jaskmanickim, którego w pokoju już nie było. Byłem jak nieprzytomny. Spodziewałem się, że lada chwila zostanę aresztowany. Przez głowę błyskawicznie przelatywały mi obrazy: podchorążego z obozu, operowanego w Dupplin, kapitana Korkiewicza, różne powiedzenia o szarańczy, która obsiadła generała Sikorskiego. Przypomniałem sobie, że w pokoju nr 29 urzęduje doktor Adamowicz, lekarz sztabu. Poszedłem do niego. Musiałem być zmieniony, bo od razu zauważył, że coś jest nie w porządku. Powiedziałem mu wszystko. Adamowicz był wyraźnie zdenerwowany: - Bójcie się Boga, kolego, co teraz będzie, aresztują was i co dalej? Nalał wody do szklanki i dał mi pić. Ręka mi się trzęsła. Czułem, że ogarnia mnie powtórna fala wściekłości. Było mi tak wszystko jedno, że żałowałem, iż nie dałem pułkownikowi po mordzie, w pełni na to zasługiwał. Znałem dobrze z opowiadań stosunki, jakie panowały w Rubensie. Poza częścią wartościowych współpracowników Sikorskiego, reszta to była rzeczywiście szarańcza karierowiczów i intrygantów. Pożegnałem się z Adamowiczem, bo sama moja obecność u niego w gabinecie mogła narazić go na przykrości. Powoli schodziłem po wysłanych dywanami schodach. Chciałem trochę ochłonąć. Nagle zobaczyłem na dole porucznika Bruno Jasińskiego. On mnie także zauważył i podbiegł, jak zwykle pogodny i serdeczny. Zaciągnął mnie w jakiś kąt i pytał, co słychać. Powiedziałem mu. Jasiński zaklął okrągłym kawaleryjskim zwrotem i powiedział: - Wcale się panu nie dziwię. Jego nawet tutaj nikt nie znosi. Ale niech się pan nie martwi, bo dla niego to jest jeszcze bardziej nieprzyjemne, niż dla pana. Najgorsze, że to było przy świadkach. Ja już poznałem tutejsze stosunki. Sprawę roztrąbią raczej jego przeciwnicy i wtedy może mieć pan trudności. Żeby to było w cztery oczy, to mógłby się pan, doktorze, ze wszystkiego śmiać. Gdy pożegnałem się z Jasińskim i podszedłem do loży żandarma, ten ku mojemu zdziwieniu oddał mi legitymację i zasalutował. Po powrocie do domu zastałem kartkę od dowódcy, wzywał mnie, żebym się zaraz u niego zgłosił. Mój dowódca, major łączności, którego zresztą mało znałem i mało się z nim bezpośrednio stykałem, robił wrażenie porządnego chłopa. Gdy wszedłem do jego gabinetu, powiedział, że miał telefon od pułkownika Gergovicha, który go zawiadomił, jakiego się dopuściłem przestępstwa. Nie wiem, co mu Gergovich opowiadał, w każdym razie mój wódz robił wrażenie przestraszonego i otwarcie mi oświadczył, że nie wie, co z tym fantem zrobić, bo właściwie moje wykroczenie nie podlega karze dyscyplinarnej. Powiedział, żebym jutro zgłosił się do raportu do niego w tym gabinecie, musiał się namyślić. - Boję się - mówił - sam popaść w jakąś kabałę. Dla mnie było jasne, że Gergovich, gdyby miał czyste sumienie i rację, to by nadał sprawie
- 87 -
prawidłowy tok, to znaczy kazał mnie aresztować i skierować całą historię do sądu wojskowego. Ponieważ nie miał ani racji, ani czystego sumienia, chciał to załatwić po cichu, ale tak, żeby mi na sucho nie uszło. Na drugi dzień stanąłem do raportu i otrzymałem 21 dni średniego aresztu, przy czym major powiedział mi, żebym jak najprędzej wyjechał, bo on nie ma zamiaru wsadzać mnie do aresztu i boi się, że gdy dowiedzą się o co chodzi, to będzie odpowiadał za przekroczenie swych kompetencji. Następnego dnia, 15 sierpnia, wieczorem miałem wyjechać z Londynu, poszedłem więc przed południem na Belgrave Squ-are, gdzie pod numerem 34 mieścił się Polski Czerwony Krzyż. Chciałem się pożegnać z profesorem KoSkowskim. Przypuszczałem, że już nie będę miał czasu wpaść do Londynu przed wyjazdem na Środkowy Wschód. Wszedłem do dużej pustej poczekalni. Przy biurku siedziała starsza, dostojna pani. Zapytałem, czy mogę się widzieć z prof. Koskowskim, jestem lekarzem i jego znajomym. Podałem jej swoje nazwisko. Starsza pani poszła do gabinetu. Słyszałem z daleka jak rozmawiała z profesorem. Po powrocie oznajmiła mi nosowym, uroczystym głosem: - Pan prezes dzisiaj nie przyjmuje, bo jest święto. Zapytałem zdziwiony: - Jakie to święto? - Starsza pani spojrzała na mnie zgorszona. - Jak to, jakie święto? Święto żołnierza! Podziękowałem uprzejmie starszej pani i wyszedłem. Jeszcze raz przypomniały mi się nasze stosuneczki. Z okazji święta żołnierza profesor nie przyjął właśnie żołnierza, swego dawnego ucznia.
Rozdział XVI. PRZYGOTOWANIA DO WYJAZDU NA WSCHÓD. Wieczorem wyjechałem do Szkocji. Rano byłem w Falkirk w dowództwie dywizji, bo tak miałem wystawione papiery. Tutaj z punktu załatwili mnie w kancelarii i dali dalszy bilet do Szpitala Wojennego nr 1 z odpowiednim skierowaniem. Poinformowali przy tym, że jest to przydział czasowy do chwili, gdy będzie dla całej grupy ustalona data wyjazdu na Środkowy Wschód. W Falkirk spotkałem kolegę Michałowskiego, którego ostatni raz widziałem w Combourg, oraz kaprala Dysia, rodem z Lubelszczyzny, którego operowaliśmy przed przeszło rokiem w Dupplin Castle. Przenocowałem u Michałowskiego w bardzo zresztą skromnej jego kwaterze i 18 sierpnia przybyłem do Taymouth Castle, tym razem nie jako pacjent, lecz z odkomenderowaniem do pracy. Kwaterę wyznaczono mi w miasteczku Kenmore, leżącym przy wschodnim krańcu jeziora Loch Tay. Odległość z Kenmore do szpitala wynosiła nie więcej niż kilometr. Mieszkaliśmy w dużym kilkupokojowym budynku umeblowanym cywilnymi meblami. Był on w całości przeznaczony dla podchorążych lekarzy pracujących w szpitalu. Oprócz mnie rezydowali tam: doktor Łowicz z Krakowa, doktor Długosz, były asystent profesora Renckiego ze Lwowa, i kolega Dobrzęcki. Ten ostatni uciekł niedawno z niewoli niemieckiej we Francji. Oprócz nich spotkałem w Kenmore kolegę Topolnickiego ze Lwowa, mojego rówieśnika ze studiów, i doktora Kazimierza Krethera. Między chorymi spotkałem kapitana lotnika Żeligowskiego, syna generała Żeligowskiego. Kapitana poznałem w Warszawie na wiele lat przed wojną. Był przyjacielem mojego kolegi z gimnazjum, inżyniera Edwarda Morszczyzny. Komendant szpitala, pułkownik Kawiń-ski przydzielił mnie do pracy na oddziale neurologicznym, którego ordynatorem był mój „stary znajomy" z Coetquidan, major Pająk. Pomyślałem sobie, wszystko się zgadza jak w aptece, „ku chwale wojskowej służby zdrowia". Obawiałem się komplikacji służbowych, ale na szczęście mój pobyt w Taymouth Castle nie był długi. Po paru dniach przyszedł rozkaz o przeniesieniu na Środkowy Wschód. 29 sierpnia wyjechałem do obozu tranzytowego, z którego wysyłano transporty. Mieścił się w Burntisland nad zatoką Firth of Forth i oficjalnie nazywał się „Polish Training Brigade H.Q." lub 2 Oficerski Baon Szkolny. Na przeciwległym brzegu zatoki leżało Leith - dalekie przedmieście Edynburga. Samo Burntisland było niewielkim miasteczkiem położonym blisko plaży. Jego nazwa miała pochodzić od praktykowanego tu kiedyś palenia czarownic. Obóz, a właściwie ośrodek tranzytowy, bo rozmaicie go nazywano, mieścił się w barakach, gdzie schodziliśmy się na odprawy i czasami na wykłady o chorobach tropikalnych i organizacji armii. Większość czasu spędzaliśmy w olbrzymiej świetlicy oficerskiej, znajdującej się w innym baraku. Była ona zawsze pełna oficerów polskich przybyłych ze Środkowego Wschodu. My czekaliśmy w tym ośrodku na konwój, który miał nas zawieźć na Wschód, a oni po przybyciu ze Wschodu czekali na przydziały w Wielkiej Brytanii. W czasie rozmów w świetlicy przy grze w szachy, w warcaby lub w brydża w ciągu kilku dni
- 88 -
dowiedzieliśmy się o tamtejszym klimacie, zwyczajach i sposobie życia tyle, ile nikt by nam nie powiedział przez ten czas na najlepszych wykładach. Już same twarze tych oficerów, spalone na brąz, dawały gwarancję, że słuchamy uwag praktycznych, a nie streszczeń ze starych podręczników geografii. Mieszkałem w jednym pokoju z Narolewskim, w hotelu umieszczonym w starym zamku Marii Stuart. Było tam nas lekarzy, przeznaczonych do konwoju, około trzydziestu, w tym kilku oficerów, reszta podchorążowie. Kierownikiem naszej grupy, jak nam odczytano w rozkazie, miał być major Zakrzewski, jedyny zawodowy wojskowy lekarz. Któregoś dnia wychodząc po odprawie zatrzymaliśmy się przed barakiem, jak zwykle zastanawiając się, w którą stronę pójść. Poczułem, że ktoś mi się przygląda. Odwróciłem głowę i zobaczyłem niskiego kapitana w starszym wieku, którego twarz była mi skądś znajoma. Kapitan uśmiechnął się, podszedł do mnie z wyciągniętą ręką i zapytał: - Nie wie kolega, co słychać w Lublinie? Jestem Distler. Widzę, że kolega nie może mnie poznać. Dopiero wtedy sobie przypomniałem. Był to doktor Distler, dermatolog lubelski, lekarz, którego tablica, odkąd sięgałem pamięcią, wisiała na jednym z domów przy ulicy Krakowskie Przedmieście, zaraz za tarasem znanej kawiarni Rutkowskiego. - Niestety - odparłem - nie mam żadnych wiadomości z Lublina od początku wojny. Raz tylko spotkałem żołnierza, który już w czasie okupacji wyszedł z Lublina. Distler opowiadał straszne rzeczy, ale były to raczej wiadomości chaotyczne i ogólnikowe. Dotyczyły aresztowań i łapanek. Wymieniał zamordowanie przez Niemców w samo Boże Narodzenie 1939 roku prezesa Sądu Apelacyjnego Sekutowicza i doktora Bryły. Opowiadał także o straszliwym znęcaniu się nad ludnością żydowską. Potem opowiedział mi niezmiernie ciekawą historię swych wędrówek. Znalazł się w Związku Radzieckim - przewędrował go wzdłuż i dostał się do Japonii. Japończycy na podstawie jakiegoś porozumienia przekazali grupę Polaków kilka miesięcy temu Anglikom i w ten sposób, pomimo wojny z Japonią, znalazł się teraz tutaj. Distler podkreślił, że Japończycy odnosili się do Polaków bardzo dobrze. Sprawa wyjazdu wciąż wyglądała niejasno. Pierwszego września bez bliższego uzasadnienia odesłano nas z powrotem do oddziałów. Ja powróciłem na oddział doktora Pająka w Taymouth Castle, 21 września wezwano nas powtórnie do Burntisland. Wróciliśmy z Narolewskim na swoją dawną kwaterę w zamku Marii Stuart. Następnego dnia miałem rozmowę z naszym komendantem kursu. Powiedział, że przyszły papiery z Londynu w sprawie mojej kary. W ogóle dziwi go cała ta sprawa i ma o niej swoje własne zdanie. Nie myśli wcale mojej kary tutaj przeprowadzać i radzi mi, żebym się nie przejmował. Ma pewne wiadomości, że nasze awanse są załatwione. Ktoś je tylko przetrzymuje, nie wiadomo dla jakich powodów. W każdym razie niewątpliwie otrzymamy gwiazdki, jeżeli nie przed wyjazdem, to zaraz po przybyciu na miejsce, a nominacja na oficera powoduje nie tylko anulowanie wszelkich kar, ale nawet, jeżeli były wykonane, bezpowrotne skreślenie ich z ewidencji. Poza tym dodał: - Dwa razy jest taka szczęśliwa okazja w życiu wojskowego w polskiej armii. Raiz przy mianowaniu z podchorążego na podporucznika, a drugi raz przy awansie na generała. Czy pan będzie generałem, to nie mam pewności, ale nominacja na podporucznika jest już właściwie faktem dokonanym. Wkrótce zaczęto nam wydawać wyposażenie tropikalne, to jest koszule, pończochy wełniane, szorty, hełmy korkowe i białe zamykane na kłódkę worki wojskowe do przewożenia rzeczy. Równocześnie wypłacono zaliczkę w wysokości trzymiesięcznych poborów według obecnych stopni. Poinformowano nas, że jeżeli ktoś chce kupować coś z bielizny, to niech nie kupuje innej, tylko płócienną lub wełnianą, bo w tropikalnym klimacie taka daje się nosić. Inna, na przykład jedwabna koszula, choćby najcieńsza, powoduje natychmiast odparzenia i różne przewlekłe schorzenia skóry. Zaopatrzyłem się w dwie pary okularów przeciwsłonecznych. Sprzedawca w sklepie optycznym w Edynburgu wręczając mi okulary oświadczył ironicznie: - Życzę panu, żeby pan znalazł do tych okularów choć trochę słońca. Śmiać mi się chciało, bo rzeczywiście w Szkocji już od miesiąca była tak podła pogoda, że nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy widziałem ostatnie promienie słoneczne. Ale ja czekałem już na inne słońce. Tymczasem kilka razy ogłoszono pogotowie wyjazdowe, ale potem je odwoływano. Jasne było, że termin uformowania konwoju jest zależny od tak wielu czynników, że trudno było go dokładnie przewidzieć. Najprawdopodobniej nie znały go nawet nasze władze wojskowe, bo Anglicy trzymali w tajemnicy daty wyjścia konwojów ze względu na bezpieczeństwo. Niemcy topili dużą część statków w
- 89 -
konwojach. Niektóre konwoje w ogóle nie docierały do celu.
Rozdział XVII. KONWOJEM PRZEZ ATLANTYK. Wreszcie 26 października 1942 roku, w czasie jednego z takich stanów pogotowia zerwano nas o szóstej rano i samochodami podwieziono do nieznanej stacji kolejowej. Orientacja była utrudniona, bo w czasie wojny nazwy stacji kolejowych były zamalowane. Na pustym peronie stał pociąg z trzema wagonami osobowymi. Zajęliśmy w nim miejsca i po krótkim czekaniu odjechaliśmy żegnani przez naszego oficera łącznikowego. Kierownikiem grupy został kapitan doktor Jan Kochanowski, rentgenolog z Warszawy, którego znałem jeszcze z okresu swej pracy w Szpitalu Św. Ducha przy ulicy Elektoralnej. Major' Zakrzewski potrafił sobie załatwić sprawę w ten sposób, że pozostał w Londynie. Jechaliśmy okrężną trasą i w końcu o godzinie 14 wjechaliśmy wprost na nabrzeże portowe, przy którym stał szereg statków, w tym dwa olbrzymie transatlantyki. Wzdłuż całego nabrzeża widać było pociągi, z których wyładowywało się wojsko. Były to prawie same brytyjskie oddziały pancerne. W przeciwieństwie do jednostek polskich, gdzie nasz indywidualny charakter zawsze uzewnętrzniał się pewną różnorodnością wyglądu przez często ekscentryczne przerobienie kołnierza w bluzie battledress'u lub noszenie nietypowej koszuli czy butów, Brytyjczycy od pułkowników do szeregowców wyglądali jak spod jednej sztancy. Różnica między oficerami a szeregowymi polegała tylko na tym, że oficerowie nie nieśli worków i na naramiennikach mieli odznaki swoich stopni. Skierowano nas do jednego z trapów, którymi bez przerwy wojsko wchodziło do otworów w ścianie statku. W tej dużej masie brytyjskiego wojska nasza grupa, dwudziestu kilku lekarzy, była jedynym oddziałem polskim. Przed wejściem każdy z nas otrzymał bilet, na którym był wypisany numer pokładu, kabiny, koi i przynależnej nam łodzi ratunkowej. Z radością stwierdziliśmy, że są to pomieszczenia pierwszej klasy. W głębi statku, w korytarzach i na schodach, przy wszystkich rozgałęzieniach stali regulatorzy ruchu, tak, że po pięciu minutach cała nasza grupa znalazła się na pokładzie w kilku sąsiadujących ze sobą kabinach. Miały one wygląd luksusowy, choć widać było, że ilość miejsc została zwiększona przez dostawienie łóżek piętrowych. Wewnątrz kabiny znajdowała się umywalnia z lustrami, stoliki, szafki. Na każdej koi znaleźliśmy pas ratunkowy. Łazienka znajdowała się po drugiej stronie. Mnie wypadła koja górna pod ścianą zewnętrzną, koło umywalni. Iluminatory, to jest okna, były szczelnie zaśrubowane grubymi metalowymi wkładami. Na suficie poza lampami widniały potężne ujęcia kanałów wentylacyjnych. Cała kabina była wyłożona fornirem mahoniowym, koje przykryte czyściutkimi prześcieradłami i poduszkami. Gdy już się rozlokowaliśmy, zgłosił się steward Chińczyk. Łamaną angielszczyzną objaśnił, że do niego należy usługiwanie w kilku kabinach na tym korytarzu, między innymi i w naszej. Niedługo potem przyszedł służbowy oficer Anglik i poinformował nas, że w żadnym wypadku nie wolno nikomu otwierać za-śrubowanego okna. Nie wolno również ani na chwilę, aż do czasu lądowania w porcie przeznaczenia, rozstawać się z pasem ratunkowym. W razie pogotowia nie wolno w nocy się rozbierać, a drzwi wejściowe z korytarza do kabiny muszą być stałe otwarte, bo w razie trafienia statku przez torpedę łączenia kadłuba się wyginają i wtedy otworzenie drzwi może się stać niemożliwe. Po zmroku nie wolno palić papierosów na żadnym z pokładów. Gdy skończył, powiedział: - thank you 45 - i poszedł. Wyszedłem na pokład; znajdowałem się na jednej z wyższych kondygnacji statku. Obserwowałem ruch na nabrzeżu. Opróżnione pociągi odjeżdżały, a na ich miejsce przychodziły nowe. Z osobowych wysiadały oddziały wojska, z towarowych wyładowywano różne przedmioty i skrzynie, które przenoszono na statek dźwigami. Oddziały wojska wysiadały z wagonów i sprawnie, prawie w milczeniu, wchodziły w głąb statku. Obserwując aż do zmroku te masy wojska wchłaniane przez transatlantycki kolos zastanawialiśmy się, ile ich pomieścić może nasz statek i cały nasz przyszły konwój. Statek, na który nas zaokrętowano w porcie Greenock, nazywał się „Empress of Scotland". Miał 27 tysięcy ton wyporności. Przed wojną nosił podobno nazwę „Empress of Japan" i pływał na linii Wielka Brytania - Japonia. „Empress of Scotland" wiózł na swym pokładzie około 5 tysięcy wojska. 45 Dziękuję.
- 90 -
Przed wieczorem odwiedzili nas w kabinie kapitanowie Kochanowski i Popławski. Powiedzieli nam, że Anglicy, jak zwykle, nie wiedzieli, w jaki sposób mają się do nas ustosunkować, to jest do lekarzy w stopniach nie oficerskich. W końcu przyznali nam prawa oficerskie, jeżeli chodzi o kabiny i jadalnie, natomiast sprzeciwili się wchodzeniu podchorążych do barów i na tak zwany sundeck, to znaczy na najwyższy pokład, przeznaczony wyłącznie dla oficerów. Mam wrażenie, że do tej decyzji Anglików przyczynił się kierownik naszej grupy, kapitan Kochanowski, dzięki swej energii i dobrej znajomości języka angielskiego. Zjedliśmy kolację we wspaniałej sali jadalnej, do której należały kabiny naszego korytarza. Przy każdym ze stołów było po 6 nakryć. Usługiwali kelnerzy Chińczycy. Zarówno sama jadalnia, jak i nakrycia, potrawy oraz sposób ich podawania były na poziomie odpowiadającym restauracjom najbardziej luksusowych hoteli londyńskich. Przy każdym posiłku był jadłospis, z którego można było wybierać to, co komu smakowało. Jadłospis codziennie był świeży i w ozdobny sposób drukowany. Chociaż wiedzieliśmy, że życie na statkach jest dobre, byliśmy zaskoczeni takim luksusem. Na okręcie nie było prawie żadnych ograniczeń żywnościowych, które już od lat obowiązywały na terenie Wielkiej Brytanii i dotyczyły nawet domu królewskiego. W nocy obudził mnie dziwny odgłos i lekki wibrujący ruch koi. Statek płynął. Rano wybiegliśmy na pokład. Statek stał w dużej zatoce w odległości około dwóch mil od brzegu na redzie. Domki i stocznie na wybrzeżu wyglądały jak miniaturki. Jakby na nasze pożegnanie wyjrzało zza chmur blade, szkockie słońce. Na wodach zatoki, jak okiem sięgnąć, widać było stojące lub pływające statki i okręty wojenne. Prawdopodobnie formowano konwój. 27 października o godzinie 13,30 zaczęliśmy płynąć. Wychodziliśmy z ujścia zatoki Clyde w kierunku Wemyss Bay, cały czas mając po lewej stronie brzeg. Statek płynął powoli, a widziane przez nas wybrzeże Szkocji ciągnęło się jak jedna wielka stocznia, w której budowano jednocześnie kilkaset różnej wielkości jednostek morskich. Nigdy nie przypuszczałem, nawet po poznaniu stoczni w okolicy zatoki Forth, że przemysł okrętowy może dojść do tak gigantycznych rozmiarów. Noc minęła spokojnie. Rano, gdy wszedł steward Li i przyniósł nam szklanki z herbatą, statek był w ruchu i wyraźnie odczuwało się lekkie kołysanie. Szybko się ubrałem i wybiegłem na pokład. Jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach ani śladu lądu. Niebo i ocean koloru ołowiu zlewały się ze sobą na krańcach horyzontu. Dookoła statku białe baranki grzywiastych fal. W odległości mniej więcej dwóch kilometrów widać było inne statki konwoju. Najdalsze ginęły we mgle. Z boku posuwały się niskie sylwetki dwóch kontrtorpedowców. Szły bardzo szybko, bo wachlarz wody w miejscu, gdzie dziób okrętu rozcinał fale, przy przechyłach do przodu, wzbijał się powyżej pokładu kontrtorpedowca. Wyglądały jak psy owczarki uganiające się za stadem owiec. Wiał zimny i przenikliwy wiatr, tak, że na pokładzie marzło się nawet w sukiennych płaszczach. Za to w środku w pomieszczeniach było ciepło i przyjemnie. Po śniadaniu przechodziliśmy więc z przyjemnością do dużych salonów, aby usiąść w wygodnym fotelu i zapalić papierosa. Zalecano, aby w ciągu dwóch godzin po śniadaniu nie przebywać w kabinie, którą w tym czasie sprzątano i wietrzono po otworzeniu zaśrubowanych iluminatorów. Natomiast nie lubiliśmy próbnych alarmów ratunkowych, które powtarzały się nieraz po cztery, pięć i sześć razy dziennie. Ogłaszano je za pośrednictwem terkoczących dzwonków umieszczonych we wszystkich pomieszczeniach statku. Obojętnie, gdzie się wtedy człowiek znajdował, należało chwycić swój pas, który się stale ze sobą nosiło, włożyć go przez głowę i związać na tasiemki na wysokości bioder po lewej i prawej stronie. Po założeniu takich pasów czuliśmy się jak w zbrojach. Były dosyć ciężkie, a ciągłe ich dźwiganie ze sobą, zwykle na przegięciu łokciowym lewej ręki, było dość męczące. Pasy były koloru białego i miały kształt nieforemnej kamizelki. Nosili je wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie jako pasażerowie. Marynarze zamiast pasów mieli kamizelki, które w pierwszej chwili wyglądały na normalną część stroju marynarskiego. Były koloru granatowego i posiadały w okolicy pasa nabój. Gdy marynarz wskoczył lub wpadł do wody, nabój w zetknięciu z nią wybuchał, wywoływało to nadęcie się kamizelki przez wypełnienie jej gazem. Jednocześnie zapalała się czerwona lampeczka, która była wmontowana w kamizelkę, na prawym ramieniu marynarza. Większość pokładów posiadała w pobliżu burty ustawione duże tratwy. Do każdej takiej tratwy przeznaczono około dwudziestu ludzi. Po ogłoszeniu alarmu wojsko znajdujące się na statku biegło do swoich tratw i ustawiało się na z góry oznaczonych miejscach. Już na drugi dzień poznaliśmy tak dokładnie nasze miejsce i naszą stację, że w minutę po alarmie staliśmy na prawym skrzydle oddziału brytyjskiego ustawionego w trójszeregu. Najgorsze było to, że nieraz trzymali nas na tych alarmowych miejscach przez pół godziny i dłużej. W tym czasie kontrola złożona z przedstawicieli dowództwa wojskowego i oficerów marynarki sprawdzała, czy wszystko przebiega prawidłowo. Wojsko musiało być tak ustawione, żeby nie blokować przejść na pokładzie.
- 91 -
Poza tratwami, na pokładzie znajdowały się stanowiska ciężkich sprzężonych karabinów maszynowych, działek przeciwlotniczych i wyrzutnie bomb głębinowych. Te stanowiska były obsadzone przez marynarzy. Marynarze i wojsko stanowili dwa odrębne światy, nie mieszające się ze sobą. Wojsko miało swojego dowódcę wojskowego na każdym statku, którego jurysdykcji i rozkazom podlegali wszyscy. On z kolei podlegał dowódcy wojskowemu całego konwoju. Marynarze podlegali swojemu dowódcy i swoim oficerom, ten z kolei marynarskiemu dowódcy konwoju. Mówiono, że trasa konwoju nikomu z płynących nie jest znana. Dowódca konwoju otwiera codziennie zalakowane koperty, oprócz tego ma całą masę innych zalakowanych kopert, ponumerowanych, które wolno mu otworzyć tylko na rozkaz otrzymany drogą radiową z naczelnego dowództwa marynarki w Wielkiej Brytanii. Rozkaz okrętowy wywieszano codziennie o tej samej porze w miejscach widocznych, na odpowiednich tablicach przeznaczonych do tego celu. Regulował on te wszystkie sprawy, które normalnie regulują tak zwane „rozkazy" odczytywane przed frontem we wszystkich jednostkach wojskowych. Studiowaliśmy rozkaz okrętowy każdego popołudnia z zainteresowaniem, bo podawano w nim, o ile należy przesunąć wskazówki zegarków przed zaśnięciem. Przeciętnie przesuwaliśmy je od pół do jednej godziny. Dwa razy o całe dwie godziny-I właśnie na podstawie tego orientowaliśmy się w położeniu naszego konwoju, którego nasze busole dobrze nie pokazywały. Znajdowaliśmy się na zbyt dużej masie stali i żelaza. Z położenia słońca i gwiazd, dopóki nie wypłynęliśmy spod zachmurzonego nieba północnej części Atlantyku, także niewiele można było rozeznać. Trzeciego dnia podróży zarządzono alarm. W pobliżu krążyły łodzie podwodne. Przez dwie doby nie pozwalano nam się rozbierać. W tym czasie w ciągu dnia widziałem wzmożoną ruchliwość kontrtorpedowców. Nad nami od czasu do czasu przelatywały brytyjskie wodnopłatowce. Codziennie rano po wyjściu na pokład wyczuwałem wyraźną różnicę temperatury. Było coraz cieplej. Musieliśmy się przesuwać szybko ku południowi. O ile w ciągu pierwszych dni podróży po wyjściu na pokład starałem się być blisko wzniesienia między kominami, gdzie wychodziły wywiewnie z hali maszyn, to już w pierwszych dniach listopada raczej unikałem tych miejsc, w których przechodziły olbrzymie rury o blisko metrowej średnicy przewodzące gorące powietrze. Było teraz nie tylko coraz cieplej, ale i słoneczniej. Ocean wyglądał wspaniale. Pod niebieskim niebem w promieniach słońca, w których srebrzyły się załamujące fale, tak, że trudno było na nie patrzeć bez szkieł przeciwsłonecznych, woda mieniła się zielonkawo, następnie przybierała zabarwienie granatowe, wreszcie niebieskie. Na widnokręgu, dookoła, kolor wody chwilami zlewał się z zabarwieniem nieba. Teraz, kiedy powietrze było czyste i bez mgły, dokładnie widać było wszystkie jednostki konwoju. Płynęło osiem dużych statków transatlantyckich. Szły parami. Nasz był lewy w trzeciej parze. Odległość między statkami była nie mniejsza niż dwa kilometry. W środku szedł krążownik pomocniczy „Królowa Bermuda". Gdzieś z przodu rysowały się sylwetki krążowników, dookoła zaś uwijały się kontrtorpedowce, ciągle zmieniające swe położenie. Niekiedy okręty porozumiewały się między sobą w ciągu dnia sygnałami świetlnymi. Wyglądało to tak, jak gdyby jakieś dziecko odbijało lusterkiem promienie słoneczne. Większość dnia spędzaliśmy na naszym pokładzie. Było tu swobodnie, bo był to jeden z pokładów przeznaczonych dla oficerów. Z ciekawością obserwowałem zachowanie się Anglików. Po każdym posiłku, pojedynczo lub po dwóch chodzili przyspieszonym krokiem wzdłuż pokładu tam i z powrotem, nieraz przez godzinę lub dłużej. Gdy po raz pierwszy na nich patrzyłem, wyglądało to śmiesznie. Mijało mnie dwóch idących obok siebie oficerów, zwykle milczących, jak gdyby spieszyli się do końca pokładu. Gdy już dochodzili do bariery, robili nagle w tył zwrot, jak na musztrze, i nie zwalniając kroku szli znów do przeciwległego końca pokładu. Czasami szli pojedynczo, czasami po trzech a nawet czterech. Zawsze milcząco i w krok. Robili to tak długo, aż odmaszerowali normę, którą sobie wyznaczyli na dzisiejszy dzień. Nasi próbowali ich naśladować, ale jakoś nie wychodziło. Widocznie wymagało to pewnego przyzwyczajenia i zaprawy. Poza posiłkami, ćwiczeniami alarmowymi i spacerami na pokładzie, dużo czytałem. Przed wyjazdem zaopatrzyłem się w Edynburgu w najnowsze wydawnictwa z zakresu chirurgii ogólnej i chirurgii wojennej. Przestudiowałem wtedy dwutomową chirurgię wojenną Hamiltona Bailey'a i chirurgię wojenną Truety. Długa podróż na statku wywoływała pewne zdziwaczenia, a nawet manię. Jedną z takich manii stała się namiętność pasjansów. Wszyscy koledzy kładli je bez przerwy. W naszej polskiej grupie razem ze mną płynęli: kapitan lekarz Kochanowski z Warszawy, kapitan
- 92 -
lekarz Popławski z Krakowa, podporucznicy lekarze: Weinthal i Łazarczyk oraz podchorążowie lekarze: Narolewski, Rutkowski, Biberstein, Rutana, Krynicer, Kotarski, Stanawski, Kapłan, Krakowski, Fryk, Jani-kiewicz, Łasicz i jeszcze kilku innych, których nazwisk, niestety, nie zapamiętałem ani nie zapisałem. . Zastanawialiśmy się, dokąd płyniemy. Zdaje mi się, że tego nikt na statku nie wiedział. Domyślaliśmy się, że niedługo miniemy równik, potem powinniśmy popłynąć w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei. Gdy nastąpiły dwukrotne przesunięcia zegara o dwie godziny, niektórzy z kolegów wyrazili przypuszczenie, że zatrzymamy się w Ameryce Południowej. Nasi współtowarzysze angielscy odnosili się do tego przypuszczenia krytycznie. Twierdzili, że nie ma żadnych logicznych przyczyn, dla których mielibyśmy tam lądować. Z kierunku, w jakim płynął konwój, niewiele można się było zorientować, bo zmieniał się on co kilka godzin. Konwój płynął jak gdyby wielkim zygzakiem. Nie wiedzieliśmy wtedy o dwóch ważnych wydarzeniach, jakie zaszły w tym czasie na Atlantyku. Pierwszym z nich była inwazja amerykańska na Dakar. Zmieniła ona południowy Atlantyk na coś w rodzaju wielkiego pola bitwy morskiej. Drugim zaś było rozgromienie konwoju, który wyszedł z Wielkiej Brytanii dwa tygodnie przed nami. Straty konwoju były olbrzymie. Zginęły tysiące ludzi. My o tym wszystkim nie wiedzieliśmy i dlatego czas upływał nam spokojnie na obserwowaniu otoczenia, układaniu pasjansów i snuciu domysłów na temat dalszej trasy. Zrobiło się tak gorąco, że niepodobna było przebywać na słońcu nawet w stroju tropikalnym. Sprzedawca, który wątpił w Edynburgu w celowość zakupienia przeze mnie dwóch par szkieł przeciwsłonecznych, teraz nie podtrzymywałby na pewno swojej opinii. Marynarze już od dawna zmienili swoje granatowe stroje na białe, wojsko nosiło hełmy korkowe, koszule i szorty. Wystawanie bez hełmu na słońcu nawet przez kilka minut groziło porażeniem słonecznym. Dotykanie metalowych okuć i ścian okrętu było również nieprzyjemne i niebezpieczne. Przepływaliśmy zwrotnik Raka i wkrótce mieliśmy mijać równik. W kabinie i sitting room'ach było przyjemniej niż na zewnątrz, chociaż także duszno, pomimo olbrzymich wentylatorów, które huczały dzień i noc w każdym pomieszczeniu. Do tego doszły ograniczenia słodkiej wody do mycia. Słodka woda w umywalni w kabinie mogła być używana tylko przez krótki czas trzy razy dziennie. Za to w łazience zaopatrywanej w wodę morską kąpałem się kilka razy dziennie. Po prostu moczyłem się jak śledź. Napuszczałem pełną wannę ciepłej wody morskiej, po wyjściu zaś iz wanny brałem prysznic z zimnej. Zauważyłem doskonały wpływ tych kąpieli na moją rękę. Z zainteresowaniem przyglądałem się życiu w jednostkach brytyjskich. Ich dyscyplina wojskowa nosiła specyficzny charakter, niezupełnie i nie zawsze dla nas Polaków zrozumiały. Życie obozowo-koszarowe jednej z tych jednostek koncentrowało się na pokładzie o jedno piętro niżej od naszego. Ponieważ nasz pokład nie zajmował całej długości statku, stojąc więc przy balustradzie mogłem obserwować, jak gdyby z loży, co się tam działo. Poza alarmami ratunkowymi, jednostki liniowe brytyjskie miały różnorodne zajęcia porządkowe. Charakterystyczne przy tym było flegmatyczne zachowanie się oficerów. Nigdy nie słyszałem, aby którykolwiek z nich mówił do podwładnych podniesionym głosem. Pod tym, jak gdyby balkonem, z którego robiłem obserwacje, zbierała się zawsze jedna z kompanii. Jej dowódca, mały szczupły blondyn w okularach, o wyglądzie typowego pracownika biurowego odbierał raporty. Obserwowałem kiedyś taki raport karny. Oficer przechodził od jednego żołnierza do drugiego z dowódcami poszczególnych plutonów. Sierżant z karteczki odczytywał ich przewinienia a młody major głosem, który zdawał się być łagodną wymówką, pytał: - Dlaczego wyszliście wczoraj z papierosem na pokład? - Zapomniałem, sir. - Wobec tego, niestety, muszę was ukarać. Sierżancie wpiszcie mu sto dni aresztu. Odsiadywać zaczniecie od dzisiaj. - Yes, sir - odpowiedział żołnierz. Major zaś podszedł do następnego i dalej łagodnym, cierpliwym głosem guwernantki kontynuował raport karny. Zdziwiła mnie wysokość kary. W naszym wojsku żaden dowódca nie miał prawa wyznaczania takich kar w drodze dyscyplinarnej. Pytałem więc znajomych oficerów brytyjskich, czy to jest możliwe i czy się nie przesłyszałem. Powiedzieli, że się nie przesłyszałem, żołnierz rzeczywiście otrzymał tak wysoką karę. Obserwowałem inne przejawy odrębności armii brytyjskiej. Stopnie oficerskie; u nas najwięcej widzi się podporuczników i poruczników, u nich najwięcej było kapitanów i majorów. Poruczników było znacznie mniej, a podporuczników spotykałem raczej rzadko. Dowódcy kompanii byli w stopniach
- 93 -
majorów lub kapitanów. Spotkałem na statku oficera, którego parę tygodni temu poznałem jako kapitana. Obecnie nosił na naramienniku koronę, to znaczy był majorem. Pogratulowałem mu awansu. Major się uśmiechnął i powiedział: - Nałożyłem dystynkcje majora dopiero po wejściu na pokład, bo tu mi wyznaczono funkcję, która odpowiada temu stopniowi. Jeżeli po przybyciu na miejsce obejmę dawne obowiązki, a najprawdopodobniej tak będzie, bo moja obecna funkcja skończy się po wylądowaniu, to z powrotem nałożę na naramienniki po trzy kwadraty i będę znów kapitanem. 15 listopada, wczesnym rankiem jeden z kolegów, który wstał wcześniej i wyszedł na pokład, wpadł do kabiny z okrzykiem: „widać ląd"! Szybko się ubrałem i wybiegłem. Nasz statek wpływał do olbrzymiej zatoki. W prawo w odległości około pięciu kilometrów widać było cypel przylądka, a w lewo, na całym horyzoncie wyraźnie rysowała się linia lądu. Konwój wpływał do zatoki. Około godziny 8 rano podpłynęliśmy już tak blisko, że port, miasto i całe wybrzeże w jego okolicy było wyraźnie widoczne. Z daleka widać było wysokie palmy i inną egzotyczną roślinność o bajecznie jaskrawych odcieniach zieleni. Ziemia między zielonymi palmami miała odcień czerwonawy. Samo miasto wyglądało także inaczej, niż miasta europejskie. Domy pomalowane na jasne, jaskrawe kolory o wszystkich barwach tęczy. Cały ten obraz odbijał się w niebieskiej wodzie zatoki jak w lustrze. Nad wszystkim jasne, błękitne niebo, z którego dosłownie lał się żar, chociaż jeszcze daleko było do południa. O godzinie 9 rano nasza „Empress of Scotland" podeszła do samego nabrzeża. Spuszczono trapy, po których zeszli marynarze. Okazało się, że jesteśmy w porcie brazylijskim Bahia. Było to dziewiętnastego dnia po opuszczeniu brzegów europejskich. W pobliżu lądu było jeszcze goręcej niż na pełnym oceanie. Znajdowaliśmy się pod trzynastym stopniem południowej szerokości geograficznej. Z ciekawością oglądaliśmy miasto i ludzi kręcących się po nabrzeżu. Z naszego statku wypuszczono olbrzymie rury, którymi ciągnięto paliwo i wodę z ogromnych portowych cystern. Patrzyliśmy na nabrzeże z takiej mniej więcej wysokości jak z balkonu czwartego piętra. W odległości około pięćdziesięciu metrów od statku stał wartownik czy strażnik brazylijski ubrany w sukienny niebieski mundur. Na głowie miał nakrycie będące czymś pośrednim między czapką a kapeluszem. W ręku trzymał duży karabin. Kurtę mundurową miał ściśniętą pasem, na którym wisiały ładownice takie, jakich używano przed wojną w wojsku polskim. Na nogach miał skórzane brązowe sztylpy. Taki ubiór żołnierza czy wartownika w tropikalnej części Brazylii wywołał lekką sensację. Jeden z kolegów patrzył przez lornetkę, potem podał mi ją i powiedział: „przyjrzyj się, co on ma na nogach". Spojrzałem i zobaczyłem, że sztylpy kończą się bosymi stopami. Wieczorem zrobiło się jeszcze goręcej. Rzecz dotąd nie spotykana, pojawiły się masy komarów i różnych dziwacznych owadów i muszek. W dodatku zawieszono na czas postoju zarządzenia zaciemnieniowe i iluminatory w kabinach były szeroko pootwierane. Trudno było określić, czy bardziej duszno jest na dworze, czy w kabinach. Nie mogłem spać, po raz pierwszy od początku podróży. Chwilami miałem uczucie, że brak mi monotonnych przechyłów statku. Od strony lądu dochodził szum, chwilami jakby lasu, chwilami jakby odległego miasta. Zszedłem na jeden z niższych pokładów i udałem się w kierunku dziobu. Żołnierze korzystali ze zniesienia blackoutu, porozwieszali duże lampy elektryczne na grubych kablach wysoko nad pokładem i licznie wylegli ze swoich pomieszczeń. Pierwszy raz przeżywałem zbliżenie się do lądu po prawie trzytygodniowej podróży morskiej. Zdawało mi się, że teraz dopiero zaczynam rozumieć psychikę i odczucia żeglarzy dalekiego pływania. Po długim pobycie na, wodnej pustyni już sama bliskość lądu działa jak narkotyk. W jakiś niepokojący sposób odczuwa się jego bliską obecność! Czuje się jego zapach i słyszy jego pomruk. Usiadłem poza kręgiem światła lampy, na krawędzi łodzi okrytej brezentowym pokrowcem. Żołnierze, skupieni w tym miejscu w liczbie kilkudziesięciu, śpiewali. Pierwszy raz śpiew angielskich żołnierzy nie zmusił mnie do ucieczki. Była to jakaś stara pieśń marynarska o dziwnym, tęsknym brzmieniu i kolorycie, jak gdyby pochodzącym jeszcze z epoki żaglowców i piratów. Siedziałem tak dosyć długo i słuchałem ich śpiewania. Przyglądałem się ich sylwetkom siedzącym i leżącym na deskach pokładu, na tratwach i siodełkach dział przeciwlotniczych. Między nimi było kilku marynarzy. Zastanawiałem się, gdzie mnie jeszcze losy wojny rzucą i czy zobaczę jeszcze Polskę. Dopiero prawdziwa inwazja komarów i różnego fruwającego paskudztwa zmusiła mnie do odwrotu. Wziąłem zimną kąpiel i położyłem się nagi na swojej koi. Pomimo tego czułem się jak pod pierzyną. Uśpił mnie wreszcie miarowy łoskot wentylatora. Rano zaspałem. Li nie przyszedł z herbatą, bo dostał przepustkę na ląd jeszcze poprzedniego wieczoru. Dzień był jasny i wesoły. Wrażenia ze schyłku dnia wczorajszego i zjaw nocnych wydawały się jakieś odległe i nierealne. Wyszedłem na pokład. Z nieba ział żar, a w potokach słońca grały
- 94 -
kolorowe barwy ziemi, roślinności i miasta na lądzie. Li zjawił się i przyniósł olbrzymie ananasy. Kupiłem od niego jeden owoc, ale nie mogłem sobie poradzić z jego łusko-watą łupiną. Nie brał jej nawet mój „churchill", to jest fasowany, składany nóż wojskowy. Dopiero po większych wysiłkach i przy pomocy kolegów dobraliśmy się do samego owocu. Miał wspaniały, ostry smak, zupełnie inny niż te ananasy, które podawano w Warszawie w melbie lub ananasy z konserw. Po południu otrzymaliśmy wreszcie przepustki na ląd. Pomimo że już od dwudziestu czterech godzin statek stał w porcie, gdy stanąłem na nabrzeżu, ziemia zaczęła mi uciekać spod nóg. Odnosiłem wrażenie, że ląd się kołysze. Poszliśmy do miasta. Bajeczna kolorowość domów z bliska przeobraziła się w jaskrawo pomalowane, popękane od słońca i często brudne ściany. Nie wyglądało to tak ładnie jak z daleka. Tak samo ludzie i ich stroje. Za to roślinność była jeszcze bujniejsza i bogatsza. Jeden z kolegów zauważył, że największym skandalem i niedopatrzeniem byłoby, gdybyśmy będąc w Brazylii nie napili się kawy brazylijskiej. Weszliśmy do kawiarni, usadowiliśmy się na olbrzymiej werandzie i poprosili o kawę. Niedaleko przy innych stolikach siedziały grupy żołnierzy brytyjskich. Nosiliśmy koszule i szorty tropikalne bez polskich odznak. W Anglii przed wyjazdem nie zaopatrzono nas w te szczegóły, a na statku była nas taka mała grupa, że okrętowe sklepy nie przewidziały tej ewentualności. Okazało się jednak, że pomimo to zostaliśmy rozpoznani. Z grupy gestykulujących żywo Brazylijczyków jeden zwrócił na nas uwagę i zaczął bystro przysłuchiwać się naszej rozmowie. Po chwili podszedł do nas. Był wysoki, o śniadej, spalonej przez słońce twarzy, z małymi czarnymi wąsikami. Na głowie miał duży kapelusz z szerokim rondem. Stanął nad naszym stolikiem i wytrzeszczył na nas oczy. Wyglądał jak bohater z filmu meksykańskiego. Nie wiedzieliśmy co sądzić o jego zachowaniu. Zamilkliśmy. Nagle Brazylijczyk podskoczył i zawołał łamaną polszczyzną, o charakterystycznym, wcale nie brazylijskim akcencie, łapiąc przy tym za ramię mojego kolegę: - Panie rodak, czyś pan przypadkiem nie z Siedlec? Zdębieliśmy. Ja roześmiałem się w głos, ale kolega, do którego Brazylijczyk się zwrócił i który pochodził z Warszawy, poczuł się dotknięty posądzeniem, że jest z Siedlec. Odrzekł powoli z miną pełną godności: - Nie, ja jestem z Warszawy. Brazylijczyk na to: - Co znaczy z Warszawy? Gdzie to jest? - odwrócił głowę w kierunku mężczyzn, z którymi przedtem tak żywo rozmawiał, i zaczął wołać: - Polan, chodź tutaj, przyjechali rodaki. Nadbiegła cała grupa i otoczyła nas przyglądając się z zaciekawieniem. Nasz rozmówca z tym drugim szybko rozmawiali po portugalsku wplatając od czasu do czasu polskie wyrazy. Potem się spostrzegli i przeszli znów na łamany język polski. Polan powiedział: - On nie wiedział, gdzie jest Warszawa, ale ja mu już wytłumaczyłem, że Warszawa leży w guberni siedleckiej. - Myśmy jako malutkie dzieci wyjechali z Polski i niewiele pamiętamy. Ale bardzo się cieszymy, żeśmy was spotkali. Poprosiliśmy Brazylijczyków o zajęcie miejsc przy stoliku. Domyśliłem się, że pochodzą z emigracji żydowskiej zwanej litwakami. Wydawali się być wzruszeni z powodu spotkania z nami. Gorąco nas zapraszali, żeby ich odwiedzić. Mieszkają stąd niedaleko, jak mówili, w dużej grupie kilkudziesięciu rodzin. Ponieważ to niedaleko okazało się trzystukilometrową odległością samym tylko pociągiem, więc musieliśmy zrezygnować z ich gościnności. Następnego dnia nie mogliśmy już wyjść na ląd, bo wstrzymano przepustki. Przyczyną tego zarządzenia było zdezerterowanie z konwoju dziewięciu brytyjskich żołnierzy. Miała być między nimi grupa siedmiu artylerzystów i dwóch „Black Watch'ów" 46. Po południu wrócił Li. Strasznie był rozgoryczony na Anglików. Wartownicy skonfiskowali mu cały zapas owoców, które chciał przemycić na statek.
46 Formacje wojsk szkockich o dużej tradycji.
- 95 -
Rozdział XVIII. Z BRAZYLII PRZEZ UNIĘ POŁUDNIOWO-AFRYKAŃSKĄ DO SUEZU. Po pięciodniowym postoju w Bahia odbiliśmy od nabrzeża. Konwój wychodził w morze. Zanim zapadł zmrok, straciliśmy ląd z oczu. Znów wróciliśmy do dawnego trybu, który obowiązywał na pełnym oceanie. Nasz postój w Brazylii wpłynął na urozmaicenie posiłków. Rano przed cornflake'ami 47 i porridge'm podawano przy śniadaniu już stale grapefruify, w sklepiku na naszym pokładzie mogliśmy kupować pomarańcze. Posuwaliśmy się tym razem z zachodu na wschód, ale zawsze w kierunku południowym. Codziennie przesuwaliśmy wskazówki zegarków, ale tym razem naprzód. Ciągle było gorąco. Obserwowałem tu po raz pierwszy w życiu latające ryby. Wyskakiwały z wody i przelatywały w powietrzu po kilka dobrych metrów. Za statkiem ciągnęły stada delfinów. Polowały na odpadki, które wyrzucano z kuchni okrętowych. Jeden z naszych kolegów, który miał dolegliwości skórne jeszcze w Szkocji, zaczął chorować. Porobiły mu się obrzydliwe egzemy. Początkowo chodził do ambulatorium, skąd wracał wysmarowany różnymi maściami. Wreszcie przyjęto go do szpitala okrętowego, bo sprawa nie ustępowała, a przeciwnie, zaostrzała się coraz bardziej. Lekarz okrętowy wyrażał zdziwienie, w jaki sposób komisja, która nas badała przed wyjazdem, mogła zezwolić temu koledze na wyjazd do tropikalnych krajów. Chorował na różne zapalenia skóry i egzemy od lat. Oczywiście w umiarkowanym klimacie europejskim egzemy łatwo się goiły i niewiele mu przeszkadzały. Po dwóch tygodniach od opuszczenia Brazylii, ściśle mówiąc 2 grudnia, 1942 roku o godzinie 9 rano ogłoszono alarm. Gdy wybiegłem na pokład, zobaczyłem, że wszystkie lufy karabinów i działek kierują się w stronę północno-zachodnią. Wyglądało na nalot. Po kilku minutach sytuacja się wyjaśniła. Samoloty, które nadlatywały, miały znaki brytyjskie. Jeden z nich przeleciał nisko nad naszym statkiem i zatoczył koło. Za chwilę odleciały w kierunku północnym. Koło południa zobaczyliśmy ląd. W trzy godziny później zupełnie wyraźnie widać było brzeg. Mijaliśmy Przylądek Dobrej Nadziei. Wchodziliśmy na Ocean Indyjski. Z daleka pokazywano nam wyraźny i charakterystyczny zarys Góry Stołowej. Było tu jeszcze ciepło, ale znacznie chłodniej niż przed kilku dniami. Około godziny 6 po południu siedziałem w sitting room'ie i czytałem książkę. Wpadł jeden z kolegów i zawołał: - Chodź na pokład, zobaczysz rozbitka. Słońce było już nisko. W jego skośnych promieniach morze błyszczało jak roztopiony metal i mieniło się w miejscach łamiących się fal. Od lądu byliśmy znowu dalej. Linia brzegu zaledwie rysowała się na horyzoncie. W kierunku wschodnio-północnym oficerowie stojący wzdłuż burty pokazywali palcami jakiś przedmiot. Mówili: - Rozbitek na tratwie. Pożyczyłem lornetę od sąsiada i zacząłem wypatrywać. Między falami chwilami ukazywał się, chwilami nikł, przedmiot podobny do dużego blatu od stołu. Od czasu do czasu przelewała się po nim woda. Na tym blacie czy desce leżał wyciągnięty kształt. Był to rozbitek. Po upływie około piętnastu minut mijaliśmy go tak blisko, że mogłem zupełnie wyraźnie zobaczyć gołym okiem sylwetkę człowieka nieruchomo rozciągniętą na dużej tratwie tańczącej na falach. Byłem zdziwiony obojętnością marynarzy, bo nie widziałem, aby robiono coś w celu wyłowienia rozbitka. Zapytany oficer marynarki, który stał niedaleko mnie, odpowiedział: - To do nas nie należy. Statkowi w konwoju, który wiezie ludzi, nie wolno ani zatrzymywać się, ani zboczyć z drogi. Od tego są kontrtorpedowce. Na pewno już ich zawiadomili. - I rzeczywiście, zaraz potem zobaczyłem kontrtorpedowiec, który wychylił się zza dziobu naszego okrętu i pruł fale całą siłą swoich motorów. Bryzgi wody w momentach, gdy skręcał, szły wysoko ponad kominy. Widok był wspaniały. Chwilami zdawało się, że wyskoczy z wody jak latająca ryba. Gdy podszedł w pobliże rozbitka, zwolnił, potem trochę skręcił i stanął. W tym momencie spuszczona z niego szalupa zaczęła szybko posuwać się do tratwy. Trudno było zobaczyć szczegóły, bo w czasie, kiedy to wszystko się działo, nasz statek znacznie się oddalił. Przy kolacji dowiedziałem się, że jeden z lekarzy okrętowych rozmawiał z kontrtorpedowcem i dowiedział się, że rozbitka odratowano. Przebywał w wodzie blisko trzydzieści godzin. Był prawdopodobnie jedynym członkiem załogi statku zatopionego w tym miejscu wczoraj przed południem przez łódź podwodną, jak przypuszczano japońską, których tutaj miało kręcić się dosyć dużo. 47 Płatki zbożowe.
- 96 -
Wieczorem morze było bardzo wzburzone. W nocy był sztorm. Nasz statek, choć duży, tańczył na falach tak, że większość kolegów chorowała na morską chorobę. Gdy rano wyszedłem na pokład, wiał zimny wiatr. Wróciłem do kabiny i przebrałem się po raz pierwszy od wielu tygodni w sukienny mundur. W jadalni, prawie pustej, siedziałem przy naszym stole sam. Jestem zupełnie niewrażliwy na kołysanie się na morzu i mam wtedy normalny apetyt. Następnego dnia rano znów ujrzeliśmy ląd. Około dziesiątej stanęliśmy na redzie. Obserwowałem, jak podchodził do naszego statku holownik z pilotem. Dopiero wtedy mogłem ocenić stopień wzburzenia oceanu. Holownik, na który spoglądałem z góry, przechylał się na wszystkie strony i podchodził na fali w górę na dobrych kilkanaście metrów, po czym znów zapadał się w zagłębienie. Między falami wyglądał jak łupina, choć był znacznie potężniejszy niż te holowniki, które widywaliśmy u nas w Gdyni. Manewrował tak i podskakiwał przez jakieś dwadzieścia minut, zanim pilotowi udało się przeskoczyć na spuszczony po ścianie statku trap. W kilka minut potem zaczęliśmy wchodzić do portu Durban. Mijanie różnych kanałów i rozgałęzień trwało z godzinę, zanim weszliśmy do przeznaczonego dla nas basenu. W czasie tego posuwania się widziałem po raz pierwszy z bliska inne jednostki naszego konwoju, jak płynęły jedna za drugą i w odpowiednich miejscach skręcały w odnogi głównego kanału. Gdy nasz statek przycumowano do mola, zrobiło się już gorąco. Mundur sukienny, w którym przed dwoma godzinami było mi chłodno, teraz zdawał się parzyć. Na razie nie mieliśmy żadnych rozkazów, na podstawie których można by się zorientować, jak długo będziemy tu pozostawać. Po południu zaczęto wydawać przepustki na ląd. Wyszedłem. Znów ziemia zaczęła mi tańczyć pod nogami. To dziwne uczucie, gdy stałem na lądzie, trwało parę sekund i przechodziło, aby po paru minutach znów powrócić, często w najbardziej niespodziewanej chwili. Udałem się wzdłuż mola w kierunku miasta. Zaraz za portem było coś w rodzaju dzielnicy willowej, potem dopiero zaczynało się właściwe miasto. Nie chodziłem jednak daleko, bo jeszcze nie czułem się na lądzie pewnie. Wstąpiłem do kawiarni na lody; było potwornie gorąco. W pewnej chwili o mało nie rozbiłem naczynia z lodami, bo miałem złudzenie takiego przechyłu, że musiałem obydwoma rękami złapać się za marmurowy blat stolika. Przed kolacją wróciłem na statek. W rozkazie okrętowym jeszcze z dnia poprzedniego wyszły instrukcje dotyczące zachowania się wojska na terenie Unii Południowo-Afrykańskiej. Podano wszystkie ważne szczegóły, które pozwalały zorientować się w sytuacji. Ma tutaj miejsce duża dyskryminacja rasowa w stosunku do Murzynów. Jakiekolwiek zbliżenie się do osób rasy nie „europejskiej" lub nawet mieszańców, może spowodować silne zadrażnienia z miejscową białą ludnością. Niemcy mają dużo zwolenników i z tego względu zalecono wstrzemięźliwość w słowie i w nawiązywaniu znajomości. Rano po wyjściu na pokład ujrzałem przycumowany do mola, naprzeciw naszego statku, krążownik, którego wieczorem poprzedniego dnia jeszcze w tym miejscu nie było. Musiał przyjść w nocy i musiał wrócić z dalekiego pływania, bo burty, kotwice, liny i nawet niektóre nadbudówki były pokryte rdzą, nalotami z muszelek i mułu w tak znacznym stopniu, że na pierwszy rzut oka okręt wyglądał jak gdyby wydobyto go z dna morskiego. Gdy patrzyłem z góry z naszego pokładu, widziałem na dole wszystkie pokłady krążownika, ze wszystkimi szczegółami, jak na dłoni. W wielu miejscach na pokładach były porozpinane hamaki, spali w nich marynarze ubrani tylko w kąpielówki, pomimo że słońce znajdowało się już wysoko i dochodziła 7 rano. Nawet pod długimi lufami dział artylerii okrętowej pozawieszano hamaki, w których spali marynarze. Cały okręt wydawał się uśpiony. Gdy znów wyszedłem na pokład po śniadaniu, w dwie godziny później, krążownik jeszcze spał. Dopiero po pewnym czasie ludzie zaczęli wstawać, zwijać hamaki i pokazali się oficerowie. Większość z nich miała krótkie brody, podobne do tej, jaką ma marynarz na pudełku od players'ów 48. Od razu więc mogłem poznać, że krążownik należy do floty Pacyfiku. W tej flocie oficerom marynarki przysługuje przywilej noszenia takich bródek od czasu gdy król Jerzy V, ojciec obecnego Jerzego VI, odbywał staż we flocie Pacyfiku jako młody oficer i nie golił swojej brody przez cały czas służby. Tymczasem na krążowniku szybko budziło się normalne życie. Dużo słyszałem od marynarzy na temat tradycyjnych skomplikowanych zwyczajów panujących na okrętach wojennych J. K. Mości. Jeden ze znajomych lekarzy Szkotów, gdy dostał powołanie do marynarki wojennej, wpadł w panikę i powiedział mi, że głupstwo wojna i morze, ale on sobie nie wyobraża, żeby mógł się nauczyć i opanować skomplikowaną etykietę, jaka panuje na krążownikach. Miałem więc doskonałą okazję zobaczyć niejedną scenę z ich zwyczajów, zwłaszcza że przepustki do miasta miały być wydawane 48 Gatunek papierosów.
- 97 -
dopiero po południu. Usiadłem sobie wygodnie na ławce, zapaliłem papierosa i przyglądałem się. Część marynarzy ubrana w białe drelichy oczyszczała płyty pancerne. Inni szorowali jakimiś specjalnymi narzędziami lufy, okucia i zamki. Inni wreszcie czyścili pokład. Robili to nie tylko sprawnie, ale i szybko. Po dwóch godzinach krążownik wyglądał jak nie ten sam. Mosiężne części błyszczały w słońcu jak złote, a następny szereg wind z rusztowaniami przytrzymywał marynarzy, którzy nadbudówki i burtę pokrywali farbą stalowego koloru. Na pokład weszła orkiestra piechoty morskiej w czapkach z czerwonymi otokami i ustawiła się pod jedną z wież okrętowych, z której wystawały cztery długie lufy. Potem wyszedł oddział piechoty morskiej z karabinkami i taki sam oddział marynarzy. Oficerowie marynarki mieli szpady, zupełnie takie, jakich używano przed kilkuset laty. W tym czasie malowanie dobiegło końca, windy zostały ściągnięte i dalsze oddziały marynarzy weszły na pokład. Orkiestra zaczęła grać. Na pokładzie oficerowie i jeden z oddziałów celebrowali ceremonię, która chwilami przypominała uroczystą odprawę warty w polskim wojsku, z tym, że była znacznie bardziej skomplikowana. Oficerowie z obnażonymi szpadami w rękach chodzili paradnym krokiem, stawali naprzeciw siebie, to znów się oddalali. Orkiestra raz grała” potem przestawała i słychać było werbel. Potem rozległy się jakieś komendy, oddziały sprezentowały broń, orkiestra zagrała hymn i na maszt wjechał brytyjski sztandar. Była chwila ciszy, po czym orkiestra zagrała marsza, oficerowie i niektóre oddziały marynarzy i piechoty morskiej zaczęły chodzić w kółko. Następnie większość tych oddziałów zeszła w głąb. W pewnej chwili zauważyłem, że kilku marynarzy ustawiono pod masztami. Wyglądało tak, jakby ich przywiązano. Nie wiem dokładnie, co to było. Może jakiś średniowieczny sposób odbywania kary w rodzaju austriackiego słupka lub polskiego „stania pod karabinem", w każdym razie wyglądało to nieprzyjemnie. Po południu, zaraz gdy tylko wydali przepustki, poszedłem do miasta. Do noszenia każdego munduru trzeba się przyzwyczaić, po prostu trzeba umieć go nosić. Gdy wyszedłem na ulicę dużego miasta między ludzi w swoim tropikalnym stroju, podświadomie czułem, że wyglądam jak tropikalna oferma batalionowa. Gdy zresztą spojrzałem na moich kolegów i porównałem ich z wojskowymi przechodzącymi ulicą, po których było widać, że już dłuższy czas przebywają w tym klimacie, moje podejrzenie stało się pewnością. Hełmy tropikalne leżały nam na głowach jakoś niezgrabnie, koszule nie chciały się układać, szorty zaś, pożal się Boże, jedni mieli za kolana, drudzy do kolan, inni znów wyglądali w nich jak w kąpielówkach. Pończochy na nogach przekręcały się i widać było, że prawie każdy czuje się w tym stroju skrępowany i nieswojo. Wypuściłem się wzdłuż ulicy, aby sobie kupić szorty dobrze dopasowane, tak samo pończochy, żeby się wreszcie przestać odróżniać od otoczenia. I tu natknąłem się na zupełnie inne zagadnienie. Durban liczył około trzystu tysięcy mieszkańców i był stolicą prowincji Natal. W tej liczbie mieszkańców było sto tysięcy białych, około sto tysięcy Hindusów i sto tysięcy czarnych. Stosunek białych do czarnych był oburzający. Na wszystkich ławkach na skwerach, przy wejściach do publicznych ustępów, na taksówkach, wszędzie widać było napisy „Europeans only" (tylko dla Europejczyków), bo biali w Durban, nie wiadomo dlaczego, nazywali siebie Europejczykami. Gdy wsiadłem do tramwaju, zaplątał się do wagonu jakiś Murzyn. Murzynom wolno było jeździć tylko specjalnymi wagonami. Konduktor, nie przestając rozmawiać z jednym z białych pasażerów, złapał lewą ręką Murzyna za kołnierz, a prawą okładał go po głowie aż dudniło. Murzyn chciał się wyrwać i był popielaty ze strachu, ale konduktor był silny i walił tak długo, aż mu się znudziło. Pasażerowie biali, którzy siedzieli w wagonie, czytali gazety lub rozmawiali ze sobą, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się dzieje. Wreszcie jakaś biała kobieta, której widocznie przeszkadzały stękania Murzyna, zwróciła się do konduktora: - Wyrzuć pan wreszcie tę czarną małpę, żeby tu nie śmierdziała. Konduktor zręcznym ruchem okręcił Murzyna i wprawnym kopnięciem wyrzucił go z jadącego wozu. Wóz się wkrótce zatrzymał. Miałem dosyć towarzystwa tych szczególnych „Europejczyków", wysiadłem i poszedłem piechotą. W samym centrum miasta uderzała olbrzymia ilość ryksz ciągnionych przez Murzynów, którzy zresztą zaczepiali i proponowali mi przejażdżkę ile razy koło nich przechodziłem. Mieli teraz prawdopodobnie dobre dni, bo duże ilości wojsk przechodziły przez Durban i wielu żołnierzy paradowało rozwalonych w rykszach i fotografowało się w nich u murzyńskich ulicznych fotografów. Każdy z nich chciał posłać takie egzotyczne zdjęcie swojej rodzinie czy znajomym. Przypominały mi się wiadomości z Polski. Mówiono sobie u nas na ucho, że wielu warszawiaków zarabia na życie jako rykszarze i tak samo pewno wożą rozwalonych na siedzeniu niemieckich żołdaków. To, że tamci ciągną ryksze pedałami, a ci biegli na nogach jak konie, nie było znów taką
- 98 -
wielką różnicą. Istotną rzeczą było to, że ta ziemia była własnością czarnych, a ci rzekomi Europejczycy byli uzurpatorami i dręczycielami. Zamyślony wstąpiłem do pierwszego lepszego sklepu. Za ladą stał sprzedawca, który zapytał, czego sobie życzę. Powiedziałem, że chcę szorty koloru khaki. Przyjrzał mi się i spytał: - Czy pan jest Anglikiem? Odpowiedziałem, że jestem Polakiem. Sprzedawca zastanowił się chwilę, potem odwrócił i zaczął wołać: - John! - Gdy wyszedł John, sprzedawca wskazał na mnie i powiedział: - Ten pan jest Polakiem. Na to John łamanym polskim językiem oświadczył, że jest z Kowna. Dowiedziałem się od niego, że w Durban mieszka spora kolonia Żydów z Polski, którzy się tu osiedlili jeszcze przed pierwszą wojną światową. Mówił, że nieźle im się powodzi. Biali zajmują się w Unii tylko pracą umysłową lub są urzędnikami. Fizycznie pracować im nie wolno. Jeżeli się trafi biały, który nie umie pisać ani czytać, to mu wynajdują jakieś lekkie zajęcie, by nie hańbił rasy fizyczną pracą. Hindusi mają zajęcia pośrednie, ale nie urzędowe. Są więc przeważnie kelnerami, subiektami, w swojej zaś dzielnicy mogą być adwokatami. W Durban wychował się Mahatma Gandhi i stąd wyszedł w świat. Obecność Hindusów w Durban datuje się od chwili, gdy biali przywozili ich tu jako siłę roboczą. Natomiast czarnym wolno zajmować się tylko najcięższą pracą fizyczną. Trafiają się wprawdzie Murzyni wykształceni i zamożni, ale są to wyjątki idące własnym wysiłkiem i energią przeciw obowiązującemu kierunkowi. Są stale narażeni na upokorzenia, poniżenia i gwałty, które prawie bezkarnie może im wyrządzać każdy biały. Poza problemami rasowymi Durban odznaczało się wysokim poziomem życia białej ludności. Wspaniałe wystawy, hotele, budowle, restauracje i kawiarnie oraz olbrzymia ilość prywatnych samochodów świadczyły o dużej zamożności mieszkańców. Obejrzałem dokładnie centrum miasta. Zajrzałem do kilku kawiarni i zaopatrzony w nowe szorty i pończochy wróciłem na statek. Tutaj dowiedziałem się od kolegów, że prawdopodobnie będziemy się wyokrętowywać następnego dnia. Niektóre oddziały brytyjskie już po południu zeszły na ląd i gdzieś odmaszerowały. Następnego dnia, 6 grudnia o godzinie 11, opuściliśmy „Empress of Scotland" na zawsze. Przewieziono nas na dworzec kolejowy i po trzydziestu minutach jazdy pociągiem, który posuwał się między wzgórzami pokrytymi bujną roślinnością tropikalną o jeszcze barwniejszych odcieniach niż te, które widziałem w Brazylii, zatrzymaliśmy się na niedużej stacji, skąd udaliśmy się piechotą do leżącego nie opodal dużego obozu wojskowego. Obóz nazywał się Clairwood, oficjalnie zaś jego nazwa brzmiała: „Imperial Forces Transhipment Camp Clairwood". Jak większość brytyjskich obozów wojskowych zajmował on olbrzymi teren podzielony krzyżującymi się ulicami z asfaltową nawierzchnią. Po bokach ulic stały nie kończące się szeregi małych, kilkuosobowych namiotów. Wszystko było podzielone na duże kwadraty, a te znów na sekcje. Przy wejściu do obozu stało kilka budynków, w których znajdowały się: komenda, wartownia, kancelaria i magazyny. W głębi znów inna seria budynków zajętych przez kuchnie, kasyna i również magazyny. Każda sekcja miała porządnie ogrodzone łazienki; ściśle biorąc, były to tusze i umywalnie z rzędami kurków nad blaszanym korytem. Cały teren był piaszczysty. Całość obozu mogła podobno pomieścić od piętnastu do dwudziestu tysięcy wojska. W chwili naszego przyjazdu był on prawie pełny. Większość formacji znajdujących się w obozie była w drodze na Środkowy i Daleki Wschód i tutaj czekała na konwoje, którymi miała płynąć dalej. Inne jednostki były w drodze do Europy. Do Europy płynęły przeważnie oddziały urlopowiczów, inwalidzi i ranni. Osobna część obozu, oddzielona wysoką siatką, była przeznaczona dla oddziałów murzyńskich, wchodzących w skład wojsk Unii Południowo-Afrykańskiej. Z chwilą, gdy Unia przystępowała do wojny, jej parlament zrobił zastrzeżenie, że wojska południowo-afrykańskie w żadnym wypadku nie będą użyte poza Afryką. Wojsk tych było bardzo niedużo. W stanie bojowym mieli tylko trzy brygady. Jedna została skierowana do Północnej Afryki i tam ją Niemcy szybko wykończyli. Druga w czasie naszego pobytu znajdowała się na Madagaskarze, odbieranym właśnie w tym czasie Francuzom, posłusznym rządowi Vichy. Miała w tych dniach powrócić z Madagaskaru i w Durban przygotowywano się uroczyście na jej przyjęcie. Trzecia była gotowa do odpłynięcia. W dwa tygodnie później znalazła się na tym samym statku co i ja.
- 99 -
Praktycznie biorąc, olbrzymi pod względem terytorium kraj, jakim była Unia Południowo-Afrykańska, znajdował się bez własnego wojska. Jeżeli wziąć pod uwagę, że ludność biała była ze sobą skłócona, że uciemiężona ludność czarna nienawidziła białych władców i choć jeszcze nie dojrzała, zarówno pod względem uświadomienia narodowego, jak i siły ekonomicznej do uwolnienia się, to już od czasu do czasu manifestowała swoje dążności, i że wreszcie na północy i wschodzie graniczył z Unią Mozambik, niedwuznacznie sprzyjający Niemcom i Japończykom, to sytuacja aliantów na tym cyplu ziemi afrykańskiej nie była zbyt pewna. Na tle tego wszystkiego stało się dla mnie zrozumiałe, dlaczego Anglicy przetrzymują na tym terenie, wprawdzie zmieniające się, ale silne formacje wojsk lądowych oraz wielką ilość jednostek floty. Niezależnie od tego w Cieśninie Mozambickiej znajdowały się zamaskowane bazy japońskich łodzi podwodnych, które buszowały, sięgając stąd Oceanem Indyjskim i Pacyfikiem, aż do Australii, na południe zaś i zachód, aż za Przylądek Dobrej Nadziei. Nocleg w obozie nie był nadzwyczajny, bo podchorążych nie zaopatrzono na wyjezdnym w składane łóżka polowe, a spanie w gorącym klimacie na ziemi nie jest przyjemne z powodu różnorodnych owadów, pająków, skorupiaków, tarantul oraz wężów i żmij. Przydzielono nas, to znaczy podchorążych lekarzy, nie do oficerskiego kasyna, lecz do południowo-afrykańskiego, podoficerskiego. Była to duża szopa z elementów blaszanych, w której stały długie stoły i ławki. Posiłki podawano trzy razy dziennie. Usługiwali Murzyni. Podawali potrawy na metalowych talerzach szybko i sprawnie. Jadłospis był obfity, a posiłki dobre, czysto i smacznie przyrządzone. Pomimo spania na ziemi rano obudziłem się zupełnie wypoczęty. Najbardziej uderzyło mnie to, że w takim olbrzymim obozie, gdzie stale stacjonowało kilkanaście tysięcy ludzi, nie było zupełnie komarów ani much. Woda w prysznicach miała być zimna, ale pomimo wczesnej pory nie miała niższej temperatury niż 30° do 35°. W pierwszej chwili myślałem, że odkręciłem kurek z gorącą wodą. Po południu można się było porządnie poparzyć tą „zimną" wodą. Zdarzyło to się zresztą jednemu z zamyślonych kolegów. Przed śniadaniem wyszedłem przejść się w głąb obozu. Idąc tak, w pewnej chwili usłyszałem odległy śpiew. Zacząłem się wsłuchiwać, bo melodia wydała mi się znajoma. Poszedłem w tym kierunku i znów słuchałem. Najwyraźniej teraz było słychać śpiewane po polsku Kiedy ranne wstają zorze. Nie ulegało wątpliwości, że w Clairwood znajduje się przynajmniej jeszcze jedna polska jednostka, poza naszą. Doszedłem do jakiejś sekcji, w której obozowało wojsko o wyglądzie odmiennym od formacji brytyjskich. Wyglądali na południowców, byli śniadzi, mieli duże nosy i czarne, przeważnie kędzierzawe czupryny. Umundurowanie takie samo jak my, brytyjskie. Wszedłem między nich i zapytałem pierwszego z brzegu, czy nie wie, gdzie tu stoi polska jednostka, ale zanim dokończyłem moje pytanie, żołnierz odwrócił się do mnie plecami i odszedł. Z drugim i trzecim było to samo. Ostatni spojrzał w dodatku na mnie w ten sposób, że aż zrobiło mi się nieprzyjemnie. Domyśliłem się, że są to Grecy i że biorą mnie za Anglika. Szedłem więc dalej próbując znaleźć, już bez pomocy, polski oddział. Minąłem jeszcze kilka sekcji i ujrzałem żołnierza w furażerce z polskim orzełkiem. Zawołałem na niego. Szybko się do mnie zbliżył, za chwilę drugi i trzeci. Byli to młodzi chłopcy. Ten pierwszy nazywał się Zbigniew Siemaszko, drugi był jego bratem. Jechali z drugiego korpusu do Wielkiej Brytanii. Siemaszkowie byli podobno synami znanej działaczki, której nazwisko było w swoim czasie głośne na terenie Lubelszczyzny. Należeli w tej chwili do oddziału, w którym poza niewielką ilością młodzieży było wielu inwalidów z polskich oddziałów w Libii. Wspólnie z Siemaszkami zwiedzałem miasto oraz jeździłem codziennie do Durban na plażę, ciągnącą się na przestrzeni kilku kilometrów wzdłuż pięknego bulwaru, przy którym stały kawiarnie. Podawano tam wspaniałe lody, płyny chłodzące, czarną kawę i torty nie gorsze od warszawskich. I właściwie od czasu wybuchu wojny pierwszy raz jadłem tam wyroby cukiernicze w takim dobrym gatunku. Po ohydnych ciastkach angielskich smakowały jeszcze bardziej. Plaża była położona nad otwartym oceanem. Była tak duża, że pomimo licznych plażowiczów, nie odczuwało się przepełnienia. Przy autostradzie stały zaparkowane samochody. Było ich niewiele mniej niż osób na plaży. Między plażującymi znajdowało się sporo żołnierzy południowo-afrykańskich. Zasadnicze ich umundurowanie nie różniło się od brytyjskiego. Taki sam krój battledress'ów, taki sam krój furażerek, tylko jakość materiału i brązowe buty wojskowe upodabniały ich trochę do Australijczyków. Na rękawie tuż koło ramion nosili napisy „South Africa". O poziomie ich życia świadczył fakt, że każdy z tych szeregowców zajeżdżał na plażę ładnym prywatnym samochodem. Sprawiali wrażenie wojska trochę zniewieściałego. Nie byli to już ci koloniści południowo-afrykańscy z okresu wojny burskiej. Nie brakowało także na plaży i mocniejszych wrażeń. Pewnego dnia we wczesnych godzinach popołudniowych leżałem na piasku zwrócony twarzą do oceanu i obserwowałem duży tankowiec z
- 100 -
banderą Stanów Zjednoczonych, który płynął w niewielkiej odległości od brzegu. Nagle pokazał się błysk, chmura czarnego dymu i za chwilę potężny odgłos wybuchu. Tankowiec gwałtownie się przechylił, stanął w płomieniach i w ciągu niespełna jednej minuty zniknął pod wodą. Na plaży rozległy się syreny i za chwilę pojawiła się eskadra wodnopłatowców. W miejscu, gdzie statek zatonął, przez długi czas morze mieniło się tłustą plamą, a obłoki czarnego dymu i pary rozpływały się w powietrzu. Po około dwudziestu minutach przypłynęły dwa niszczyciele i krążyły dookoła miejsca wypadku, po czym odeszły w kierunku wschodnim. Czy coś zdziałały, tego się nie dowiedziałem, ale wydaje mi się, że z amerykańskiego statku nie ocalał ani jeden człowiek. Całe to zdarzenie na tle pięknego krajobrazu, ślicznej pogody i luksusowej plaży było jak memento mori i przypominało o szalejącej na świecie zawierusze wojennej. Drugi statek został storpedowany w kilka dni później, także w moich oczach, ale już w znacznie większej odległości od brzegu, bo z daleka wyglądał jak duża mrówka. W mieście mówili, że był to amerykański transportowiec. Mniej więcej po tygodniu od chwili przybycia do Clairwood przeżyłem pierwszą w życiu burzę piaskową. Już poprzedniego dnia zrobiło się bardzo parno. Ludzie stali się kłótliwi. Jeden z moich znajomych powiedział: - Zobaczycie, że dziś wieczór, albo jutro najdalej, będzie hamsin. Pomyślałem, że można zobaczyć i hamsin. Ale już w nocy trudno było spać. Rano powietrze było gęste jak śmietana. Nie było po prostu czym oddychać, a słońce paliło niemiłosiernie. Koło południa od północy zaczął wiać wiatr, tylko był to wiatr zupełnie inny niż wszystkie, jakie dotąd widziałem. Odnosiłem wrażenie, że jakiś olbrzymi miech wydmuchiwał żar z pieca. Zdawało się, że wiatr parzy. Zaczęło zrywać niektóre namioty. Byłem na zewnątrz i czułem na odsłoniętej skórze twarzy i szyi jak gdyby ukłucia setek drobnych szpilek. Zanim się schroniłem w namiocie, miałem oczy i usta pełne piasku. Gdy koledzy mnie zobaczyli, parsknęli śmiechem. Podali mi lusterko. Byłem cały, razem z koszulą, jak gdyby wywalany w pomarańczowej farbie. Wiało tak ze dwie godziny, potem uspokoiło się, ale w powietrzu pełno było czerwonego pyłu, który wdzierał się wszędzie, nawet pod szkiełka wodoszczelnych zegarków. Następnego dnia było pogodnie. Powietrze się oczyściło, ale przez cały dzień nie mogliśmy się domyć. Drobniutkie ziarenka czerwonego piasku po prostu impregnowały skórę. Nie pomogło szorowanie szczotką i ciepłą wodą z mydłem. Afrykańczycy śmieli się z nas i mówili, że mamy szczęście, bo na jesieni czasami dmucha tak trzy dni i noce. Teraz mieliśmy na tej półkuli środek lata, bo dopiero był grudzień. Za kilka dni mieliśmy odpłynąć. Kończyły nam się pieniądze. Zwróciliśmy się więc do kapitana Kochanowskiego, by jakoś załatwił nam dalszą, choćby niewielką zaliczkę. Kochanowski poszedł do komendy obozu i za chwilę wrócił. - Załatwione, możecie zaraz pójść, to wam wypłacą po sześć funtów. Poszliśmy, i rzeczywiście jeden podoficer brał pay book 49 i wpisywał do niego sumę, a drugi w tym czasie wypłacał pieniądze. W ciągu dziesięciu minut byliśmy wszyscy załatwieni. 19 grudnia rano zawiadomiono nas, że dzisiaj będziemy się okrętować. Pojechaliśmy do portu z naszym ciężkim bagażem i po nadaniu go otrzymaliśmy bilety, po czym zaprowadzono nas do olbrzymiego statku. Był to New Amsterdam50, jeden z najszybszych motorowców na świecie, zbudowany przed samą wojną. Należał do Holandii. Miał 36 tysięcy ton wyporności. Fachowa obsada marynarska składała się z Holendrów, natomiast dowództwo i obsługa obrony przeciwlotniczej i morskiej z marynarzy brytyjskich. Dowództwo wojskowe - oczywiście brytyjskie. Kochanowski znów przeżywał ciężkie chwile, tłumacząc Anglikom, co to są podchorążowie lekarze. Nasze władze w tłumaczeniu na angielski pisały cadet-officer, bo znalazły tę nazwę w regulaminach brytyjskich. Anglicy zawsze, ile razy to mówiono, wzruszali ramionami i twierdzili, że przecież cadetofficer są w wieku od dziesięciu do piętnastu lat, jakże więc mogą być lekarzami, i tak było w koło Wojtek przez całą wojnę. Wreszcie, nie wiedząc co zrobić, umieścili nas w żołnierskiej kabinie na dwadzieścia pięć koi, a ze względu na to, że figurowaliśmy jako lekarze, wydali zezwolenie na: stołowanie się w kasynie oficerskim, wstęp do barów oficerskich i na wszystkie pokłady bez ograniczeń, do sundeck'u włącznie. Nasza kabina mieściła się w głębi statku na trzecim czy czwartym piętrze w dół poniżej najniższego 49 Książeczka żołdu. 50 Po holendersku Nieuw Amsterdam.
- 101 -
pokładu. Korytarze, schody i wszystkie przejścia były zatłoczone wojskiem brytyjskim. Pomimo huczących wentylatorów w sufitach, o średnicy przeszło półmetrowej, było bardzo duszno. Wszystkie iluminatory były zakręcone „na mur" i przykryte stalowymi przyśrubowanymi pokrywami. W kajutach znajdowały się cztery piętra koi tak gęsto ustawionych, że trudno było między nimi przejść. Pierwszej nocy nie mogliśmy spać. Świateł nie wolno było gasić. Po przekręceniu kontaktu gasły białe żarówki, a zapalały się granatowe. Żołnierze angielscy także nie spali i zalegali wszystkie przejścia. Ludziom wydawało się, że na korytarzach i schodach jest chłodniej. Żołnierze nosili przeważnie tylko szorty. Ich torsy świeciły od potu jakby wysmarowane oliwą. Teraz przekonaliśmy się, jacy Anglicy są gadatliwi. Najwięcej przy tym dochodził nas dźwięk słowa, które dla naszego ucha brzmiało „faken". Pisowni tego wyrazu nie znam i nie ma go nawet w słowniku oxfordzkim. Gdy próbowałem liczyć, to stwierdziliśmy, że powtarza się pięć razy więcej od każdego innego wyrazu. Ze wszystkich stron dochodziło nas „faken war", „faken Jerry" 51, „faken Japs"52, „faken officers", „faken command", „faken sea", „faken weather" itd. itd. Gdy w końcu zasypiałem, to dziesiątki rozmów, które dochodziły do moich uszu, zlewało się w jednostajną intonację tego wyrazu przypominającego mi kumkanie polskich żab. Wydaje mi się, że nasi żołnierze mieli słuszność, gdy mówili o nich: te „fakeny". Następnego dnia po zaokrętowaniu, 20 grudnia 1942 roku o godzinie 15.40, zdjęto cumy i nasz kolos zaczął wypływać z portu, niosąc na swych pokładach dwie brygady wojska, jedną brytyjską i jedną południowoafrykańską, w sumie około dziesięciu tysięcy ludzi, nie licząc załogi. Byłem na pokładzie, gdy wypływaliśmy na ocean, i wtedy zauważyłem, że idziemy bez konwoju. Przed nami i nieco po bokach, w odległości około 2 kilometrów, szły dwa niszczyciele, poza tym rozciągała się tylko pusta powierzchnia oceanu. Za nami widoczna jeszcze była przez jakiś czas niska, rozpływająca się linia lądu afrykańskiego. Ale i te dwa kontrtorpedowce następnego dnia przed południem zgrabnie skręciły i zawróciły, wywieszając kilkanaście różnobarwnych proporczyków sygnalizacyjnych, potem oddały salwę z dział na good bye i odpłynęły. Nasz statek jeszcze zwiększył swoją szybkość i pruł fale idąc wprost na wschód. Jeden z oficerów brytyjskich tłumaczył mi, że przy naszej szybkości prawdopodobieństwo trafienia nas przez torpedę z okrętu podwodnego jest minimalne. - Groźne dla nas mogą być jedynie torpedy z powietrza - zakończył z miną znawcy. Nie wiem, ile w tym było prawdy, w każdym razie przyjąłem tę wiadomość z zadowoleniem i dobrze przycisnąłem do siebie mój pas ratunkowy, bo mi się przypomniała pogłoska, która krążyła po Durban, że nasza biedna „Empress of Scotland", wracając do Europy wyładowana po brzegi urlopowiczami i rannymi, została zatopiona z całym swym ludzkim ładunkiem, w kilkanaście godzin po opuszczeniu portu. Mój rozmówca dodał, że dlatego idziemy na wschód, ponieważ musimy dużym promieniem okrążyć Madagaskar i jego Cieśninę Mozambicką, bo tam na nas czekają „Japs'y". - Rozumie pan, to jest rejon śmierdzący. - Oczywiście - odparłem ze zrozumieniem. Jednym z naszych kłopotów był brak bielizny. W rozkazie okrętowym ogłoszono, że, ze względu na dużą ilość wojska na statku i przewidywany krótki okres podróży, pralnie okrętowe nie będą przyjmowały bielizny do prania. Mieliśmy po dwie lub trzy zmiany. Tymczasem w tym strasznym upale, najskromniej licząc, trzeba było całkowicie się przebierać przynajmniej dwa razy dziennie. Już po kilku godzinach, nawet jeżeli się siedziało spokojnie, koszulę można było wyżąć, taka była mokra. Zrobiliśmy naradę i wydelegowaliśmy kolegę Bibersteina do pertraktacji z chief steward,'em. Poszliśmy w kilku do jego biura. Był to młody, wysóki Holender o dość aroganckim wyglądzie, jak większość jego rodaków. Wysłuchał przemowy Bibersteina, spojrzał na nas krytycznie i powiedział: - Nie jesteście Anglikami, a jakiej narodowości jesteście? - Polakami, lekarzami w stopniach nie oficerskich. - Hm. - Stukał palcami w blat biurka. - Dobrze, pod warunkiem, że żaden z was nie pochwali się tym dirty English dogs53, bo im nie będę prał. Kartki żadnej nie dam. Będziecie zwiniętą bieliznę przynosić tu do biura i oddawać urzędnikowi, który tam siedzi. Pięknie podziękowaliśmy i zadowoleni udaliśmy się na obiad. W jadalniach było tak ciasno, że jadano na dwie zmiany. Jedzenie jednak było równie smaczne i elegancko podane, jak na „Empress of Scotland". Do stołu podawali kelnerzy, Holendrzy, w białych smokingach. Usługiwali szybko, milcząco i uprzejmie. Przy naszym stole usługiwał wysoki, przystojny kelner o jasnych włosach i 51 Niemcy. 52 Japończycy. 53 Brudnym angielskim psom.
- 102 -
niebieskich oczach. Postanowiliśmy jakoś mu się odwdzięczyć, bo pomimo że się zachowywał bez zarzutu i w stosunku do Anglików, siedzących przy następnym stole, był dla nich raczej chłodny, nam zaś w sposób nieznaczny, ale wyraźny okazywał nie rzucającą się w oczy życzliwość. Na wieczór wigilijny zamówiliśmy do kolacji kilka butelek dobrego wina, prosząc, by podał jeszcze jedną szklankę. Po nalaniu do szklanek przepiliśmy do niego i składając sobie życzenia złożyliśmy także i jemu. Na zimnej twarzy Holendra zarysowało się wyraźne wzruszenie. Wypił z nami wino i wyraził życzenie, aby los pozwolił nam zdrowym wrócić do Warszawy i do kraju. Gdy przy składaniu życzeń wstaliśmy i pili wino, Anglicy przy sąsiednich stołach zaczęli się na nas gapić. Zwróciliśmy uwagę całej sali, chociaż staraliśmy się postępować nie ostentacyjnie i wszystko trwało zaledwie parę minut. Słyszałem, jak mówili między sobą: „polski zwyczaj", ale przy dwóch czy trzech stołach poszli naszym śladem. Wszystkie te antagonizmy holendersko-brytyjskie nie miały oczywiście żadnego istotnego znaczenia, były jednak niezmiernie charakterystyczne, bo odbijały z jednej strony pewne cechy narodowe, a z drugiej były odblaskiem dawnych zawiści, wojen i innych zdarzeń z historii tych narodów. Najciekawsze rzeczy można było zaobserwować na sun-deck'u, to jest na niedużym, najwyższym pokładzie osłoniętym wysokim na półtora metra parapetem. Znajdowało się tam zwykle około setki oficerów i to przeważnie starszych stopniem. Niektórzy grali w gry okrętowe, z których najbardziej popularne były: przeciąganie liny przez dwie grupy lub rzucanie specjalnych krążków. Zwykle w osobnych grupach siedzieli oficerowie południowo-afrykańscy, w osobnych grupach brytyjscy. Południowo-afrykańscy przeważnie rozmawiali ze sobą po angielsku. Jednak ile razy zbliżył się do nich nie proszony przez nich Anglik, automatycznie, w środku zdania, przechodzili na język holenderski; i to niezależnie od tego, na jaki temat rozmawiali, czy tym tematem była obecna wojna, czy zwyczaje jakiegoś gatunku ryb lub ptaków. Gdy chodziło o rozmowę między tymi dwiema grupami, to odbywała się ona monosylabami. Musieliśmy mieć bardzo dużą szybkość, bo przez blisko trzy dni płynęliśmy na wschód, potem na północny wschód. Marynarze mówili, że jesteśmy prawie na pół drogi między Afryką a Australią. Potem cały czas przy równikowym upale szliśmy na północ i wreszcie na północny zachód. 29 grudnia rano ujrzeliśmy ląd po obydwóch stronach. Mijaliśmy Aden i byliśmy na Morzu Czerwonym. Od tej pory ciągle widać było na horyzoncie wyspy albo ląd, z jednej lub z drugiej strony.
Rozdział XIX. W PALESTYNIE. Wreszcie 31 grudnia o godzinie 13 stanęliśmy na redzie portu w Suezie. Polecono przygotować się do wyokrętowania. Do spuszczonych trapów przy burtach okrętu podpływały różne barki, motorówki, a nawet arabskie łodzie żaglowe. Poszczególne oddziały przechodziły na te często średniowiecznie wyglądające „łajby" i odpływały w kierunku portu. Na nas przyszła kolej dopiero o godzinie 16,30. Zeszliśmy do dużej łodzi z dziwnym czworokątnym żaglem, sterowanej przez grubego Araba w burnusie. Z nabrzeża udaliśmy się do obozu. Przeznaczono dla nas duży namiot oddalony od centrum obozu. Szybko się ściemniało, tak że trudno było zorientować się dokładnie, gdzie jesteśmy. Wyglądało jednak na to, że gdzieś niedaleko powinna się już zaczynać pustynia. Kapitan Kochanowski załatwiał coś w komendzie i za chwilę zaprowadził nas w głąb obozu, a potem do namiotu kasynowego, gdzie podano kolację. Gdy ją kończyliśmy, wpadł jakiś kapitan, Anglik, jak się domyśliłem z jego wypowiedzi, gospodarz kasyna, i zaczął w ordynarny sposób wykłócać się z doktorem Kochanowskim, że nas nieprawnie wprowadził do kasyna oficerskiego. Kochanowski równie energicznie mu odpowiedział i w końcu zabraliśmy się i wyszli. Anglicy w kolonii to specjalny narodek, wymagający dłuższego omówienia. Mają maniery typowe dla potomków handlarzy niewolników. Wydaje im się, że są solą ziemi, a cały świat powinien kręcić się dookoła nich. W czasie swoich podróży dużo rozmawiałem z ludźmi różnych ras, narodowości i religii. Wielu widziałem takich, którzy się Anglików bali, wielu takich, którzy się z nimi liczyli, ale poza samymi Anglikami nie spotkałem nikogo, kto by Anglików lubił. Pomimo przezornych posunięć rządów Wielkiej Brytanii, wspólnych interesów byłych dominiów i kolonii z Anglią, miejscowi przedstawiciele tego specyficznego anglosaskiego Herrenvolku postępują tak, jak ludzie piłujący gałąź, na której siedzą. Wróciliśmy do swojego namiotu i tutaj usnęli snem sprawiedliwych. Tak przespaliśmy nadejście Nowego Roku 1943. Rano obudziliśmy się przemarznięci.
- 103 -
O godzinie 13 podwieziono nas samochodami do stacji w Suezie. Zajęliśmy miejsca w wagonie trzeciej klasy. Jechaliśmy długi czas wzdłuż Kanału Sueskiego. Minął dzień i zaczęło się ściemniać. W wagonie nie było świateł. Znów zrobiło się chłodno. Zdążyłem w ciągu ostatnich 2 miesięcy odzwyczaić się od chłodu i to nawet takiego, jaki było można spotkać o tej porze w Egipcie. O godzinie 18 dotarliśmy do stacji Ismailii i tu przesiedli się do pociągu idącego w kierunku Palestyny. Pociąg, a właściwie wagon, do którego wsiedliśmy, był również ciemny, zimny, niewygodny, a w dodatku przepełniony angielskimi żołnierzami. Tłukliśmy się prawie przez całą noc. Pociąg zatrzymał się na stacyjce przy granicy egipsko-palestyńskiej, gdzie wojskowa policja brytyjska sprawdzała papiery, po czym wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczynało się rozwidniać. Gazę minęliśmy już przy świetle dziennym. O godzinie 6 rano wysiedliśmy na stacji Rehovot. Stąd samochodami przewieziono nas do obozu wojskowego w miejscowości Gedera, odległego o kilka kilometrów od Rehovotu. Po przybyciu na miejsce ulokowano nas w dużym budynku, który od środka sprawiał wrażenie magazynu kolejowego. Na zewnątrz był otoczony podwyższonym wąskim chodnikiem, który służył jako rampa przy wyładowywaniu skrzyń z ciężarowych samochodów. Wewnątrz pod ścianami leżały sienniki. Poza nami w pomieszczeniu kwaterowali inni żołnierze, na ich siennikach leżały plecaki, chlebaki, koce i inne manele żołnierskie. Jak się potem okazało, byli to przeważnie żołnierze przejściowo tu przebywający w drodze na urlop lub z urlopów czy szpitali. Pochodzili z najróżnorodniejszych jednostek, formacji, a nawet kontynentów. Wszyscy oni byli żołnierzami Polskich Sił Zbrojnych. Nasz pobyt w Gederze miał być także chwilowy. Główne Siły Polskie stacjonowały wtedy w Iraku i wchodziły w skład tzw. Paiforces, które były olbrzymią koncentracją wojsk o składzie kilku armii różnych narodowości. Były tam wojska brytyjskie, australijskie, hinduskie, nowozelandzkie, polskie, kanadyjskie i greckie. Koncentracja ta była spowodowana rozwijającą się ofensywą niemiecką na Baku. Gdyby Niemcom udało się sforsować Kaukaz, to kwestia opanowania przez nich południowych pól naftowych w Iraku i Iranie stałaby się faktem dokonanym. Był to ten sam manewr, chociaż w szczegółach inaczej przeprowadzony, jaki Niemcy wykonali w czasie pierwszej wojny światowej. Wtedy dostali się w te okolice i zostali zniszczeni przez pustynię, choroby i brak wody. Nie mieli doświadczenia i nie byli przygotowani do walki z pustynią. Trudno było liczyć na to, aby armie niemieckie po raz drugi popełniły ten sam błąd i dlatego zmasowano teraz takie ilości wojska dla obrony tych terenów. Na drugi dzień pojechałem do Tel-Avivu. Wychodziło się z obozu na skrzyżowaniu dróg i tam łapało autobus. Nadszedł autobus i ruszyliśmy. Większość pasażerów rozmawiała między sobą nie znanym mi językiem. Dowiedziałem się, że jest to hebrajski. Wszyscy Żydzi osiedlający się tutaj uczą się języka hebrajskiego. Tak samo wygląd zewnętrzny Izraelczyków znacznie się różni od wyglądu Żydów, do jakiego byliśmy przyzwyczajeni. Dwóch kolegów podchorążych - Żydów, którzy ze mną jechali autobusem, objaśniało mi te rzeczy. Jeden z nich mówił: - Głównym zajęciem Żydów w Europie jest pośrednictwo. Tutaj pracują fizycznie i to w sposób bardzo racjonalny, na przykład w kibucach, które są rodzajem dobrowolnych spółdzielni. Poza tym Żydzi w swoje ręce wzięli tu wszystkie gałęzie produkcji. Społeczeństwem kierują, poza kilkoma ludźmi starymi, cieszącymi się bezwzględnym zaufaniem, ludzie stosunkowo młodzi. Budujemy nowe i nowoczesne społeczeństwo i wybudujemy swoje własne państwo. Anglików też się pozbędziemy w swoim czasie. Spojrzałem na niego zdziwiony. Nigdy przedtem tak się nie wypowiadał, a zachowywał się raczej tak, jakby nie chciał uchodzić za Żyda. - Ciekawe - pomyślałem - klimat, powietrze, ziemia czy zew krwi, a może wszystko razem. W każdym razie nie można tego uważać za rzecz nienaturalną. Tel-Aviv był ładnym, nowoczesnym miastem. Domy podobne do nowoczesnych europejskich, z tym, że ich architektura przystosowana jest do klimatu. Uwidoczniło się to przede wszystkim w dachach, przeważnie płaskich. Główna ulica o asfaltowej nawierzchni nosiła nazwę Allenby Street, od nazwiska znanego generała brytyjskiego. Bogate i gustownie urządzone wystawy sklepowe. Eleganckie restauracje i kawiarnie. Uderzał tylko protekcjonalny stosunek Żydów do ludności arabskiej, w którym niewątpliwie był duży stopień dyskryminacji rasowej i narodowościowej. Jednym z pierwszych zakupów dokonanych w Palestynie było składane łóżko polowe, które po złożeniu i włożeniu w pokrowiec można było swobodnie nosić choćby pod pachą. Bieliznę prała nam prywatna pralnia.
- 104 -
Nasz pobyt w Gederze trwał siedemnaście dni. Byłem w tym czasie kilka razy w Tel-Avivie i raz w Jaffie. Dalszych wycieczek nie planowałem, bo wyjazd mógł nastąpić lada dzień. Starałem się jednak wszędzie obserwować charakterystyczne cechy miejscowego życia. W czasie przejazdów autobusem zwróciłem uwagę na dziwne budowle, które mijaliśmy po drodze, o wyglądzie ziemno-betonowych fortów. Powiedziano mi, że są to, równomiernie po całym kraju porozmieszczane, strażnice. Mają one za zadanie zapobiegać gwałtownym wybuchom wojny domowej między Arabami i Żydami, jakie już wielokrotnie przedtem miały miejsce. Załogi strażnic składały się w połowie z żołnierzy arabskich, w połowie z żydowskich. Dowodzili oczywiście Anglicy. Strażnice te pobudowano we wszystkich punktach strategicznych. W obozie tryb życia był raczej monotonny. U naszego wojskowego fryzjera kręcił się chłopaczek w wieku około dwunastu lat. Pełnił z zapałem i bardzo zręcznie obowiązki szatniarza. Nosił wojskową koszulę i szorty. Gdy go zobaczyłem pierwszy raz, byłem przeświadczony, że jest dzieckiem polskim. Wydało mi się nawet, że ma typowy warszawski akcent. Kiedy zjawiłem się tam tydzień później, spytałem fryzjera, czy to jego syn. Roześmiał się: - Panie podchorąży, jestem kawalerem ii nie mam syna. To tutejszy chłopak. Arab. Mieszka niedaleko od obozu, przychodzi do mnie zaledwie od kilku miesięcy i już się tak wyuczył po polsku. Oni są bardzo zdolni. Mają tylko jeden feler. Nie umieją wymówić „p" i dlatego nazywają nas Boloni. 19 stycznia rano przybyła polska kolumna transportowa złożona z około dwudziestu trzytonowych wozów. Gorączkowo zaczęliśmy przygotowywać się do drogi. Spakowaliśmy swoje bagaże. Przed wyjazdem każdy z nas „wyfasował" tak zwany indywidualny worek na wodę. Taki indywidualny worek jest jeszcze ważniejszą częścią wyposażenia żołnierza w gorącym klimacie, niż „żelazna" porcja i karabin. Worek na wodę posiadał tę właściwość, że gdy napełniono go wodą, nawet ciepłą, i powieszono na słońcu, woda w nim już po pół godzinie stawała się lodowato zimna. Wszystkie samochody wojskowe były malowane na kolor pustynny, to znaczy jasnopiaskowy. Tak samo i plandeki. Barwa ich nie była jednolita, lecz w nieregularne plamy ochronne o różnych odcieniach, zawsze jednak piaskowe. Na zewnątrz miały wmontowane na szoferce i burtach haczyki, które służyły do zawieszania indywidualnych worków na wodę. Załadowaliśmy się po dziesięciu na każdy samochód i ulokowali możliwie wygodnie. Wyjechaliśmy rano przez Rehovot, er Ramie i Lyddę w kierunku północno-wschodnim. Po południu zjechaliśmy w dolinę Jordanu i przebyli rzekę po długim, wąskim moście. Znajdowaliśmy się już na terenie Transjordanii54. Na noc zatrzymaliśmy się na postój w Mafraku. Był to obóz tranzytowy, w którym zatrzymywały się konwoje samochodowe. Był on położony w szczerej pustyni. Sam obóz składał się z kilku baraków i poustawianych w szachownicę namiotów. W barakach mieściła się komenda, kancelaria, magazyny i izba chorych. Namioty były kwadratowe, ze spadzistymi dachami. Poszczególne sektory obozu miały swoje umywalnie z prysznicami i latryny. Jedne i drugie otoczone jutowymi parkanami. Centralną część obozu stanowił olbrzymi plac zbiórki, na który zajeżdżały samochody. Znajdowała się tam także stacja benzynowa. Obozy tranzytowe posiadały stałą załogę złożoną z niedużego oddziału brytyjskiego lub hinduskiego. Obozy takie służyły za miejsce postoju dla konwojów samochodowych, jadących przez pustynię, i leżały wzdłuż tzw. „Oil Pipe Line", czyli rurociągu, którym przechodziła ropa naftowa z Kirkuku do Haify. Załogi obozów patrolowały wzdłuż rurociągu. Była to arteria o niezmiernie poważnym znaczeniu strategicznym.
Rozdział XX. W PUSTYNI I BAGDADZIE. Następnego dnia, 20 stycznia przejeżdżaliśmy przez okolicę o bardzo ponurym i dzikim wyglądzie. Jak okiem sięgnąć ciągnęła się pustynia pokryta czarnymi kamieniami. Jechaliśmy cały dzień wśród tego dziwnego krajobrazu. .Nigdzie nie było widać żadnych istot, poza krążącymi sępami. Pochodzenie tego czarnego zabarwienia pustyni tłumaczono upadkiem olbrzymiego meteoru. Postój nocny wypadł nam w następnym obozie tranzytowym o nazwie H 3. Następnego dnia znowu wyjechaliśmy na czystą pustynię o tak gładkiej powierzchni, że wozy naszej kolumny czasami szły nie rzędem a szeregiem, jak statki na morzu. Nie było żadnych znaków orientacyjnych. Dowódca kolumny transportowej prowadził ją w tych miejscach, gdzieśmy tracili z oczu 54 Obecnie Jordania.
- 105 -
rurociąg, według busoli. Do kolejnego obozu noclegowego przyjechaliśmy dość wcześnie. Nazywał się Vali el Mahomet (LG 5). Tu byłem świadkiem scysji naszych kierowców z żandarmami brytyjskimi. Do kolumny podjechali jeepem dwaj żandarmi i odbierali kierowcom kanistry. Kierowcy się wściekali i nie chcieli oddać. Mówili, że jeżdżą z tymi kanistrami od lat, niektóre mają jeszcze z Pustyni Libijskiej i poodbierali je Niemcom. Żandarmi również wściekli z powodu napotkanego oporu mówili, że mają rozkaz odbierać kanistry i że wyposażenie wozów jest określone dokładnie regulaminem. Żołnierze byli z jakiejś starej jednostki od dawna zżytej z pustynią i Anglików, a szczególnie żandarmów angielskich, nie darzyli sympatią. Przeklinali ich po polsku najgorszymi słowami, a wyraz twarzy mieli taki, jakby za chwilę chcieli chwycić za broń. Żandarmi swoje zlecenie wykonywali konsekwentnie, ale twarze mieli blade i zacięte. Podejrzewałem, że niektóre szczegóły repertuaru naszych kierowców musieli dobrze rozumieć. Po kolacji we trzech poszliśmy na pustynię trochę się przejść. Pomimo że to był koniec stycznia, pogoda była ładna, a pustynia w promieniach zachodzącego słońca przypominała nam ocean. Nie odeszliśmy więcej niż pięćset metrów, gdy do-pędził nas na motorze żołnierz ze stałej obsady obozu. Kazał wrócić, bo na pustyni ściemnia się nagle, a kto raz z oczu straci obóz, ten przeważnie już do niego nie trafia. Trzeba więc było zrezygnować z dalszego spaceru. 22 stycznia wyjechaliśmy, jak zwykle, o świcie i po dniu monotonnej drogi ukazała się naszym oczom miejscowość przypominająca oazę z fatamorgany. Okazało się, że przybyliśmy rzeczywiście do oazy. Była to Habanya, olbrzymia brytyjska baza lotnicza, jedna z największych na Środkowym Wschodzie. Obóz tranzytowy znajdował się z drugiej strony lotniska, poza jego terenem strzeżonym. Następnego dnia po południu przybyliśmy do Bagdadu. Przed samym miastem, w prawo od drogi rozciągał się olbrzymi obóz wojskowy (Bakuba). Wozy zajechały według wskazówek żołnierza z wartowni i zajęliśmy przeznaczone dla nas namioty. Przed wieczorem pojechaliśmy obejrzeć stolicę Iraku. Dla wojsk alianckich dostępna była tylko główna ulica. Zdaje mi się, że nazywała się ulicą Fajsala. Przy wydawaniu przepustki ostrzegano, że skręcenie w którąś z niezliczonych bocznych uliczek grozi utratą życia. Miasto było duże, o typowo wschodnim wyglądzie. Chodniki wypełnione tłumami przechodniów, w powłóczystych strojach arabskich, w burnusach i turbanach. Wszyscy rozprawiali hałaśliwie i gestykulowali. Przedziwna mieszanina dużych wystaw sklepowych, jak w Europie, z niezliczoną ilością sprzedawców ulicznych, których kramy lub po prostu towary rozłożone na chodniku blokowały w niektórych miejscach przejście. Dosyć gęsto rozmieszczone kawiarnie z dużymi tarasami. Na niskich siedzeniach siedzieli poważni mężowie przy takich samych niskich stolikach i popijali kawę z malutkich filiżaneczek. Na każdym prawie tarasie olbrzymi głośnik radiowy nadawał zawodzącą arabską muzykę lub śpiew. Na jezdni ruchem kierowali policjanci ubrani w mundury podobne do europejskich, na głowach mieli dziwnego kształtu czaka. Na większych skwerkach lub na skrzyżowaniach ulic widziałem policjantów na pięknych koniach. Przy wylocie tej ulicy znajdował się olbrzymi posąg króla Fajsala na koniu. Przez miasto przepływała rzeka Tygrys, miejscami biegła równolegle do głównej ulicy. Wychodziły na nią ogrody i tarasy dużych hoteli. Tutaj przy stolikach siedzieli oficerowie wojsk alianckich. Na ulicy wśród kolorowego tłumu widać było wielu żołnierzy alianckich spacerujących i wykupujących różne drobiazgi. Uderzała duża ilość dzieci, a właściwie natrętnych wyrostków zaczepiających cudzoziemców z propozycjami sprzedaży złotych funtów lub dolarów lub zaproszenia do dobrej „lady". Przeszliśmy większą część tej ulicy, a ponieważ zaczęło się ściemniać, wsiedliśmy do naszego samochodu i wróciliśmy do obozu. Rano wyjechaliśmy do miejscowości Khanaqin, naszego miejsca przeznaczenia. Tym razem krajobraz zmienił się zupełnie już po paru godzinach. Wjechaliśmy na teren równie nagi, ale pagórkowaty. Droga między tymi niewysokimi pagórkami wiła się jak wąż. Od czasu do czasu widzieliśmy jeźdźców na pięknych koniach, prawie zawsze z karabinem przytroczonym do siodła. Tereny te należały do prowincji zwanej Kurdystanem, a spotykani jeźdźcy byli Kurdami, znanymi ze swej waleczności i drapieżności. Po południu minęliśmy małą oazę, właściwy Khanaqin i dalej, po około półgodzinnej jeździe, zaczęły się po bokach drogi ukazywać namioty polskiego obozu wojskowego. Był to jeden z największych obozów wojskowych, jakie widziałem. Rozrzucono go w pustyni na kilkunastokilometrowej przestrzeni. Tutaj stacjonowało dowództwo i większa część jednostek armii
- 106 -
polskiej na Wschodzie, którą później, po reorganizacji przemianowano na II Polski Korpus. Jechaliśmy przez obóz jeszcze przeszło godzinę. Był to właściwie szereg obozów, podzielonych wolnymi przestrzeniami lub wydmami. Część samochodów gdzieś skręciła i pozostały tylko te, które wiozły naszą grupę. W końcu zatrzymały się w miejscu o niezbyt zachęcającym wyglądzie. Było to płaskie wzniesienie. Na jednym końcu stał budynek przypominający budę pokrytą blaszanym dachem. Okazało się, że tam mieści się kuchnia. W odległości kilkudziesięciu metrów od tej budy stało kilkanaście typowych namiotów. Powietrze tu miało tak charakterystyczny i mdły zapach, że wszyscy pytali: - Co tu tak strasznie śmierdzi? Były to wyziewy pobliskiej rzeczki skażonej odpływami z szybów ropy naftowej. Przepajały one wszystko: powietrze, ziemię, nawet pościel. Rozstawiliśmy w namiotach nasze łóżka polowe i po zjedzeniu kolacji, zmęczeni wrażeniami i długą podróżą, zasnęliśmy z tym uczuciem, że jesteśmy nareszcie na miejscu. Następnego dnia - 25 stycznia 1943 roku - dowiedzieliśmy się, że znajdujemy się w stacji zbornej oddziału zapasowego armii i że zostaniemy tutaj do czasu ukończenia naszej weryfikacji. Byliśmy tym zaskoczeni, bo przecież nasz przyjazd był normalnym przeniesieniem z jednej jednostki do drugiej w tej samej armii, której naczelnym wodzem był generał Sikorski. Tymczasem przywitano nas jak rekrutów lub wojsko z całkiem odrębnej armii. Trudno mi wchodzić w przyczyny takiego postępowania lub podawać plotki i pogłoski, jakie na ten temat między wojskiem krążyły. W każdym razie pędziliśmy życie turystów zwiedzających olbrzymie obozowisko, położone w egzotycznej okolicy. W godzinach rannych zajmowaliśmy się wypełnianiem ankiet, załatwianiem spraw żołdu, kart prowiantowych, wyposażenia. Jednocześnie oglądaliśmy życie obozowe różnych jednostek, które tu się znajdowały. Staraliśmy się zorientować w nastrojach i zwyczajach tego wojska oraz odnaleźć znajomych. Spotkałem w obozie podporucznika Takuszewicza, nauczyciela szkoły powszechnej z cywila, mojego kolegę ze szkoły podchorążych rezerwy piechoty. Byłem z nim w jednej drużynie w Grudziądzu w roku 1929-1930 i znałem go jako zacnego, solidnego człowieka. Powiedział nam, że rzeczka, która płynie przez obóz, wypływa z Persji i wpada do innej rzeczki, a ta z kolei, zaraz za Bagdadem, do Tygrysu. Tej rzeczce, która tak śmierdziała, jakby w niej było więcej nafty niż wody, zawdzięczaliśmy odrobinę suchotniczej zieloności, widocznej w pobliżu. Spotkałem kilku dalszych znajomych. W namiotach za rzeczką stał jeden z pułków artylerii, w którym lekarzem był mój znajomy ze Szkocji - doktor Maj. W szpitalu, położonym znów w innym kierunku, spotkałem doktora Mieczysława Wyspiańskiego. Znałem go jeszcze ze studiów we Lwowie. Miecio Wyspiański tak samo, jak i Maj przyjechali z Wielkiej Brytanii poprzednim transportem lekarzy. Od nich dowiedziałem się nieco o panujących tutaj stosunkach. W Armii Polskiej na Wschodzie istniały dość ostre antagonizmy między trzema grupami Polaków. Najliczniejszą grupą, stanowiącą gros tutejszych sił, byli Polacy, którzy przybyli ze Związku Radzieckiego z generałem Andersem. Inne grupy nazywały ich „buzułukami", bo ciągle opowiadali o miejscowości Buzułuk. Drugą grupę stanowili żołnierze przebywający na Środkowym Wschodzie już od 1940 roku. Ci stanowili główną masę 3 dywizji, zwanej Dywizją Strzelców Karpackich. Nazwa ta pochodziła od znanej ze swych walk w Libii, pod dowództwem generała Kopańskiego, Brygady Karpackiej. Uformowała się ona jeszcze przed końcem 1939 roku w Syrii, w Homs, z pierwszych polskich żołnierzy, których po klęsce wrześniowej los tam zapędził.. Tych nazywano „Ramzesami". I wreszcie Polacy, którzy tu trafili przez Wielką Brytanię, zostali przezwani ironicznie „lordami". Lata wojny przebyte w odmiennych warunkach wpłynęły na wygląd i obyczaje poszczególnych grup, co stało się przyczyną tych antagonizmów. Były one powodem różnych trudności. Wyspiański narzekał na porządki w szpitalu w Khanaqin. Był to duży szpital, bo liczył około tysiąc łóżek, ale Miecio twierdził, że panuje tam bałagan. Skarżył mi się także na personel. - Co można zrobić z takim personelem - mówił - jeżeli człowiek przychodzi rano na oddział, a tu w książce raportów napisała dyżurna, i to nieortograficznie, „wszystko było w porządku, tylko chorzy się popili, a Felka naszczała w lodówkie". Opowiadał jeszcze inne kawałki, które zamiast wzbudzić nasze współczucie, powodowały, że wszyscy w namiocie płakali ze śmiechu. Miecio jest jednym z najporządniejszych ludzi, jakich znałem, miał wtedy tylko tę wadę czy może zaletę, że wszystko, co się działo w wojsku, brał na serio. Spotkałem również w jednym z pułków artylerii kolegę Czesława Majewskiego, lekarza ze Lwowa. Oglądaliśmy więc szpital i pętaliśmy się po jednostkach.
- 107 -
Któregoś dnia przeprawiałem się na osiołku przez rzekę w poszukiwaniu jednego z batalionów. Osiołki wynajmowano od Arabów. Gdy wracałem, osiołek stanął na środku rzeki i nie chciał iść w przód ani w tył. Nie mogłem mu tego wyperswadować ku uciesze łobuziaków arabskich, którzy zaczęli rzucać we mnie kamieniami. Uratował mnie dopiero właściciel osiołka, który zwabił go na brzeg jakimś oślim przysmakiem. W nocy wojowaliśmy z szakalami. Do hałasu, jaki robiły swoim wyciem, ostatecznie można było się przyzwyczaić. Zrobiły się jednak tak bezczelne, że właziły do namiotu, kradły chleb i inną żywność. Śmierdziały przy tym „jak nieszczęście". Któregoś dnia kucharz źle zamknął swój magazynek w budzie i zżarły mu cały zapas mięsa. 8 lutego wezwano nas do komendy stacji zbornej i odczytano rozkaz o mianowaniu wszystkich podporucznikami. W ciągu kilku dni uzupełniliśmy nasze wyposażenie i umundurowanie tak, aby nareszcie nasz wygląd przypominał oficerów. Wypłacono również pobory. Pomimo potrącenia zaliczki, otrzymałem sporą sumkę, bo data nominacji była znacznie wcześniejsza. Jednym z pierwszych zakupów, jaki zrobiłem, był zegarek na rękę. Mój stary, od czasu burzy piaskowej w Clairwood, chodził tylko od czasu do czasu i to źle. Miecio Wyspiański zaprowadził mnie do straganów arabskich, które znajdowały się koło obozu. Był tam cały rząd stoisk z zegarkami. Wybrałem omegę. Jest rzeczą zastanawiającą, jak solidnymi kupcami byli ci Arabowie, którzy mieli licencję na trzymanie straganów, chociaż swój towar nosili w walizkach lub rozkładali na straganach. Ceny były stałe i takie same jak w magazynach jubilerskich w Bagdadzie, a zegarek, który kupiłem, przebył ze mną całą wojnę i do dzisiejszego dnia chodzi doskonale. Gdy byliśmy już całkowicie wyekwipowani, komendant ośrodka zawiózł nas, wszystkich nowo mianowanych podporuczników, do dowództwa armii, znajdującego się w tym obozie w odległości kilku kilometrów od naszego ośrodka. Generała Andersa nie było, meldowaliśmy się więc u kwatermistrza armii, a potem u szefa Służby Zdrowia pułkownika Bałaszeskula. Po raporcie pułkownik zatrzymał mnie i w ojcowskich słowach robił mi wymówki z powodu incydentu z Gergovichem. Ostrzegał mnie, bym na przyszłość unikał takich sytuacji, bo jest wojna, sądy polowe działają. I zakończył: - szkoda byłoby młodego życia.
Rozdział XXI. 15 PUŁK UŁANÓW POZNAŃSKICH. 23 lutego otrzymałem rozkaz zameldowania się w 15 Pułku Ułanów Poznańskich na zastępstwo lekarza pułku, który został odkomenderowany na kurs. 24 lutego samochód zawiózł mnie do miejscowości Kizilrabat. Tutaj stacjonował w szczerej pustyni 15 Pułk Ułanów. Pułk ten był pułkiem rozpoznawczym, to znaczy wyposażony w samochody pancerne i jakieś mniejsze dziwne pancerne wehikuły o bardzo dużej szybkości, w których trudno było rozpoznać, gdzie jest przód, a gdzie tył. Nazywano je „skautami". Obóz pułku zrobił na mnie doskonałe wrażenie. Widać było, że jest to kawaleria. Od razu przypomniała mi się 10 Brygada Kawalerii Pancernej Maczka. Wszędzie wzorowy porządek. Obóz, cały pod namiotami, szeroko i symetrycznie rozrzucony. Dookoła wysunięte w pustynię posterunki. Żołnierze doskonale dobrani, nawet w czasie normalnych zajęć obozowych ubrani byli schludnie, czyści i ogoleni. Jak się przekonałem później, wszyscy żołnierze z pułków rozpoznawczych nosili nieco inne umundurowanie niż reszta wojska. Mundury mieli tak dokładnie dopasowane, że wyglądały jak szyte na miarę. Nie było najmniejszej niejednolitości w ich wyglądzie. Z początku więc trudno mi było ich rozróżniać. Wszyscy nosili krótkie płaszcze, białe spinacze, białe pasy główne, a mosiężne sprzączki czyścili codziennie pastą. Poruszali się sprężyście. Nie widziało się nigdzie grup żołnierskich wałęsających się, podpitych lub hałasujących. Wyglądali na dobrze odżywionych i zdrowych. Z twarzy promieniowało zadowolenie. Zameldowałem się u dowódcy pułku. Był nim rotmistrz Kie-dacz, oficer, który wywodził się z 15 Pułku Ułanów Poznańskich z Polski. Kampanię francuską odbył w brygadzie Maczka, w oddziale rozpoznawczym. W 1941 roku na jesieni pojechał konwojem z grupą innych oficerów do Związku Radzieckiego, drogą morską przęz Archangielsk, a stamtąd dostał się do formującej się wtedy polskiej armii. Obecnie był dowódcą pułku, pomimo że nie miał jeszcze trzydziestu lat. Gdy go poznałem, byłem trochę zdziwiony jego młodym wiekiem. Zastanawiałem się, jak sobie daje radę z dowodzeniem tak dużą jednostką. Wkrótce się przekonałem, że miał „żelazną rękę" i pomimo dużego koleżeństwa w stosunku do swoich podwładnych, potrafił nie tylko na ostatni guzik dopiąć wszystkie tradycyjne kawaleryjsko-panceme zwyczaje i dyscyplinę, ale i wyszkolić pułk w ten sposób,
- 108 -
że stał się nowoczesną jednostką o najwyższych walorach bojowych. Wesoły i przyjemny w barze kasyna, w służbie potrafił trzymać wszystkich podwładnych w ryzach i jak było trzeba - zmusić do każdego wysiłku. Odbiciem tego był refren piosenki, którą żołnierze śpiewali na ćwiczeniach. Lepiej muchę znaleźć w zupie, gołą d... siąść na jeża, lepiej zginąć na dnie sracza, niźli służyć u Kiedacza. Poległ w październiku 1944 roku we Włoszech. Był już wtedy w stopniu podpułkownika. Jego zastępcą był rotmistrz Biliński. Zająłem jednoosobowy namiot położony dosyć daleko od dowództwa za olbrzymim placem alarmowym. Obejrzałem ambulatorium i izbę chorych, w której leżało dwóch ułanów. Jeden lekko zagrypiony, drugi z otartą nogą. Wróciłem do namiotu, gdzie już rozstawili moje łóżko i rozwiesili nad nim moskitierę. W szczytowym miejscu namiotu paliła się latarnia polowa. Przyjemnie było tu przebywać. Wszystko czyściutkie jak na pokaz, nawet latarnia, wydawało się, że świeci jaśniej niż w ośrodku zbornym. Kolacja miała być za godzinę. Usiadłem więc w składanym fotelu, należącym do osobistego wyekwipowania każdego oficera (taki fotel po złożeniu i zamknięciu go w pokrowcu był niewiele większy od dużego parasola) i zacząłem czytać Cytadelę Cronina, którą kupiłem w Tel-Avivie przed wyjazdem z Palestyny. Okazało się jednak, że z czytania nici. Dwie duże falangi 55, widocznie zwabione światłem, wylazły na moskitierę, przy której siedziałem. Jedna z nich zdradzała wybitnie agresywne zamiary w stosunku do mojej osoby. Gdy wreszcie się jej pozbyłem, zobaczyłem dla odmiany olbrzymią czterdziestonóżkę, która ze ściany namiotu chciała się przedostać na moje łóżko i pracowicie szukała jakiegoś otworu między założonym pod śpiwór brzegiem moskitiery a śpiworem. Jest to wyjątkowo obrzydliwy owad. Podobny do naszej gąsienicy, tylko bez porównania dłuższy. Nazwa jego pochodzi od licznych par kończyn, przy pomocy których pełza. Gdy wpełznie na człowieka, nie należy go drażnić poruszaniem się. Wystarczy wtedy zrobić najmniejszy ruch, a wbija wszystkie swoje kończyny w skórę. Coś w rodzaju kilkudziesięciu żądeł. Te kończyny czy nóżki można wyjąć tylko chirurgicznie. Zostawione w skórze powodują ostry stan zapalny na rozległej przestrzeni przechodzący najczęściej w martwicę skóry. Te inwazje drobnej fauny pustynnej odebrały mi ochotę do czytania, udałem się więc do kasyna. Szedłem tam po raz pierwszy, do pułku bowiem przyjechałem dopiero przed paroma godzinami. Kasyno znajdowało się w kilku namiotach w taki sposób ze sobą zestawionych, że po przejściu przez korytarzyk wchodziło się do dużego okrągłego pomieszczenia o średnicy koło ośmiu do dziesięciu metrów. Drąg podpierający szczyt namiotu był tak udekorowany, że do złudzenia naśladował pień palmy. U góry pod sklepieniem pień palmy przechodził w liście, które wachlarzowato się rozchodziły i tworzyły coś w rodzaju sufitu. Wszystko to było zrobione naprawdę artystycznie. W pierwszej chwili myślałem, że rzeczywiście namiot rozpięto na prawdziwej palmie. Z okrągłego namiotu prowadziły dwa wejścia, jedno z nich do autentycznego baru, mieszczącego się w namiocie jakby przyklejonym do głównego, okrągłego. Za ladą baru stało dwóch barmanów w białych marynarkach, jak się potem dowiedziałem, zawodowych pracowników z firmy „Pod bukietem" w Warszawie. W barze znajdowało się kilku oficerów czekających na kolację. Adiutant, którego poznałem przy meldowaniu się dowódcy, przedstawił im mnie. Za chwilę zaczęli przychodzić pozostali oficerowie. Wszyscy gromadzili się w okrągłym namiocie i w barze. Jeszcze w chwilę później przyszedł rotmistrz Kiedacz i rotmistrz Biliński. Wszyscy oficerowie wyprężyli się na baczność i zapanowała cisza. Dowódca powiedział „dobry wieczór" i dalej rozmawiał z rotmistrzem Bilińskim. Oficerowie przyjęli z powrotem swobodne postawy. Może w pięć minut później wszedł porucznik w pasie, z pistoletem, i biało-czerwoną opaską na lewym ramieniu. Stanął na baczność przed dowódcą pułku, zameldował się jako oficer służbowy i powiedział: - Panie rotmistrzu, godzina szósta, kolacja gotowa! Potem podszedł do zasłoniętego przejścia, odsunął kotary z płachty namiotowej i zaczęliśmy 55 Owad podobny do bardzo dużego pająka, żyje w krajach gorących.
- 109 -
przechodzić do sali jadalnej. Był to duży, długi namiot. Pośrodku stał stół przykryty obrusem, a na nim około trzydziestu nakryć. Każdy z oficerów miał swoje stałe miejsce przy stole, wyznaczone według starszeństwa. Przy szczytowym miejscu stołu, od strony wejścia, siedział dowódca pułku, po jego prawej stronie zastępca dowódcy, po lewej adiutant. Zaraz po wejściu do jadalni oficer służbowy wskazał mi krzesło lekarza, trzecie lub czwarte od dowódcy. Zauważyłem, że wszyscy oficerowie stanęli za swoimi krzesłami. Zrobiłem to samo. Kiedacz rozejrzał się i usiadł. W tej chwili, jak na komendę, usiedli wszyscy. Kolacja była skromna, ale smaczna. Zdaje się, że różniła się od zwykłej kolacji żołnierskiej tylko sposobem jej podania. I znowu nikt się nie ruszył z miejsca, dopóki nie wstał dowódca. Po kolacji przeszliśmy do dużego głównego namiotu z palmą. Część oficerów wróciła do swych zajęć. Każdy przed wyjściem odwracał się, stawał na baczność frontem, w kierunku, gdzie stał rotmistrz Kiedacz, i trzaskał obcasami. To trzaskanie i sposób wychodzenia był przyjęty w całej armii; tylko kawalerzyści dziwnie przy tym podskakiwali i jak gdyby w momencie uderzenia obcasa o obcas lekko się unosili na palcach. Do mnie podeszło kilku oficerów i jeden z nich odezwał się: - Panie doktorze, bardzo prosimy pana do baru na powitalną szklaneczkę whisky. Poszliśmy. Wypiłem dwie szklaneczki i gdy zagryzłem jakąś wspaniałą kanapką, jeden z oficerów dał mi wzrokiem znak, żebym się odwrócił. Spojrzałem w bok, przede mną stał adiutant pułku. - Panie poruczniku, dowódca pana prosi. O kilka kroków od nas, przy drugim końcu kontuaru barowego, stał Kiedacz z dwoma oficerami. Patrzył w moim kierunku i śmiał się, a żołnierz barman nalewał whisky do kilku szklaneczek ustawionych w szeregu. Gdy podszedłem, powiedział : - Bardzo prosimy, doktorze. Wychyliliśmy przygotowane szklaneczki. Zaczął mnie pytać, w jakich formacjach do tej pory służyłem. Gdy się dowiedział, że byłem około półtora roku w 10 brygadzie, bardzo się ucieszył i powiedział, że musimy takie spotkanie oblać, bo on także jest z 10 brygady. Zerknąłem w bok na ladę i z przerażeniem zobaczyłem, że nowa kolejka nalana. Wypiliśmy i rozmawialiśmy dalej. Znów spojrzałem na ladę. Barman kończył nalewać trzecią kolejkę. Poczułem się niepewnie. Próbowałem nie wypić całej szklaneczki. Były to za duże porcje. Napełniano powyżej połowy szklaneczkę tej wielkości, jaką u nas w Polsce używało się do piwa i nazywano „angielką". Ale oficerowie spostrzegli moje manewry. Jeden z nich śmiejąc się zauważył: - Panie poruczniku, ośmielę się zwrócić uwagę, że u nas, gdy się pije z dowódcą, a dowódca wypije do dna, nie wolno pozostawiać whisky w szklance. Pozostali, widocznie rozbawieni, patrzyli na mnie. Musiałem wychylić resztę. Gdy stawiałem szklaneczkę, barman rozlewał już następną kolejkę. Nie było innej rady, musiałem poddać się kawaleryjskim konwenansom. Przyszło to o tyle łatwo, że byli to ludzie przyjemni i kulturalni, a szkocka whisky, którą piliśmy, jest niewątpliwie szlachetnym trunkiem. Na drugi dzień była niedziela. O godzinie 9 msza polowa. Przed ołtarzem stało kilka ławek dla oficerów. Wszystko się odbywało według minutowego rozkładu. Punktualnie o dziewiątej siedziałem na ławce na przepisowym miejscu i wtedy zaczęły się dziać ze mną dziwne rzeczy. Gdy przed godziną wstałem, wziąłem tusz z zimnej wody, poczułem się rześko i lekko. Obecnie siedziałem na ławce, miałem przed sobą zalaną światłem słonecznym pustynię, która na horyzoncie, tak jak morze, równą linią zlewała się z niebem. Było bardzo ciepło. Pod koniec lutego na pustyni w ciągu dnia zaczyna dokuczać gorąco. Na tle horyzontu widziałem ołtarz, przed nim kapelana, a już bliżej mnie plecy dowódcy i jeszcze kilku oficerów. Nagle poczułem się tak, jak w Durban po wylądowaniu. Zdawało mi się, że ławka gdzieś ucieka. Chwyciłem ją kurczowo dwiema rękami i siedziałem dalej sztywno, a tu znów horyzont pustyni zaczyna się ruszać. Myślę sobie: „głowa mnie nie boli, zgagi nie mam, rzygać mi się nie chce, wprawdzie nie bardzo pamiętam, kto i kiedy mnie odprowadził, ale czuję się dobrze, tylko to kiwanie się ziemi, a może to trzęsienie ziemi?" Złapałem równowagę, ale aż mi się gorąco zrobiło. Gdybym tak zleciał, to na oczach całego pułku. Sześciuset ułanów stoi za mną i przecież na mnie patrzą, widzą mnie na tle ołtarza. Poczułem do nich cichy żal. Gdybym tak spadł, to z pewnością powiedzieliby, że to jakiś oficer piechoty. Miałem już prawie pewność, że to skutek wczorajszej pijatyki. Skąd ja mogłem mieć taką zaprawę w piciu, jak oni? Słońce grzało coraz mocniej. Wytężyłem całą siłę woli. Rozkraczyłem nogi szeroko na klepisku pustyni i powiedziałem sobie, że nie mogę się zbłaźnić. Mam jeszcze czarny lewy naramiennik. I to mnie tak podniosło na duchu, że wytrwałem do końca. Gdy po mszy stwierdziłem, że nikt nie
- 110 -
zauważył tego, co się ze mną działo, to poczułem się taki dumny, że potem w barze sam zaproponowałem pierwszą kolejkę. Po obiedzie przyjechała angielska drużyna piłki nożnej rozegrać mecz z ułanami. Już w czasie rozmów zauważyłem, że Anglików w pułku nie lubią. W ich drużynie grało pięciu oficerów. Przyszli do kasyna. Wyznaczono do ich bawienia jednego porucznika, pozostali nasi oficerowie, nie okazując im żadnej nieprzychylności, zachowywali się po prostu tak, jakby na krzesłach, gdzie siedzieli Anglicy, nikogo nie było. Anglicy robili dobre miny do złej gry. Wypili herbatę i trochę gingerbeer'u 56 i poszli grać. Jakby dla ukoronowania lego wszystkiego, mecz z ułanami przerżnęli 0:4 i odjechali już bez wstępowania do kasyna. Swój krótki pobyt w 15 Pułku Ułanów wspominam bardzo przyjemnie. Była to pierwsza liniowa jednostka, z którą zetknąłem się bezpośrednio na tamtym terenie. Niezależnie od rozmaitych tradycjonalnych, może trochę dziwacznych, a czasami i śmiesznych zwyczajów, posiadała niewątpliwie doskonałą organizację, nowoczesne wyszkolenie i dużą wartość bojową, przy zachowaniu swojej całkowitej odrębności narodowej. 9 marca powróciłem do ośrodka zapasowego armii w Khanaqin. Tutaj zupełnie przypadkowo, gdy przyglądałem się przybyciu jednego z transportów, spotkałem starego znajomego, sympatycznego doktora Wilczka, asystenta kliniki profesora Ostrowskiego ze Lwowa. Rozmawialiśmy zaledwie dwadzieścia minut i musieliśmy się pożegnać, bo jego transport odjeżdżał dalej. Umieszczono nas w namiotach, w innej stronie tego olbrzymiego obozowiska. Jedną z przykrych rzeczy, dla mnie przynajmniej, było przydzielenie nam jako ordynansa dla naszej grupki starszego człowieka - Żyda, pochodzącego z Łodzi. Był on przed wojną finansistą. Podziwiałem jego werwę, uprzejmość oraz pogodny humor, z jakim spełniał swoje obowiązki. Miał olbrzymią przepuklinę pooperacyjną brzucha. Czterech z nas mieszkało w jednym namiocie, staraliśmy się więc robić wszystko sami, żeby zaoszczędzić staruszkowi wysiłku. A zajęć porządkowych - wbrew pozorom obozowego prymitywizmu - było wiele. Powodowały to warunki klimatyczne i bytowanie na pustyni. Wieczorem, w nocy i rano przykre zimno i dokuczliwy wiatr, w dzień skwar, który już wypalał nędzne trawki, jakie tu i ówdzie zaczęły się pokazywać. Odnosiło się wrażenie, że te nędzne źdźbła zwiędły już przed wy-kiełkowaniem. Do tego wszystkiego roiło się od falang, skorpionów, czterdziestonóżek i wężów. Te ostatnie wyłaziły ze szpar i szczelin w ziemi. Jednym z najbardziej złośliwych owadów spotykanych na tamtym terenie był mały, włochaty i dość niewinnie wyglądający pająk, którego nazwa po angielsku brzmiała black widów (czarna wdowa). Ugryzienie tego pająka, szczególnie w wiosennych miesiącach, było śmiertelne. Bardzo złośliwe były także ukąszenia, a właściwie ukłucia, skorpionów w okresie od końca lutego do maja. W tym czasie na ich ogonach zjawiały się widoczne pierścieniowate pręgi, zawierające jad. Byliśmy wprawdzie zaopatrzeni w surowice wybiórcze przeciw ukąszeniom tych owadów, ale jeszcze w Kizil-rabat, w 15 Pułku Ułanów, przyniesiono mi do izby chorych żołnierza ukłutego przez skorpiona. Chłopak był nieprzytomny i wyglądał jak w ciężkim szoku. Miał przy tym drgawki. Podałem mu surowicę, ale dopiero po kilkunastu godzinach przestałem się obawiać o jego życie. Do tego wszystkiego te zjadliwe owady miały zwyczaj w nocy, gdy było zimno, szukać schronienia w ludzkiej garderobie. Ulubionymi ich miejscami były buty, nogawki od spodni i rękawy. Przed spaniem zawsze starannie sprawdzaliśmy śpiwór. Pomimo że przez całą dobę był dobrze osłonięty podwiniętą moskitierą, często wyławiało się gdzieś w zakamarkach schowanego skorpiona. Lubiły także kryć się w fałdach moskitiery, u jej szczytu, to jest tam, gdzie się siatkę przyczepiało do dachu namiotu. Inspekcje te wykonywało się przy pomocy latarki elektrycznej. W nocy trzeba było tak spać, aby nie dotykać siatki moskitiery. W warunkach pustynnych przebywałem zaledwie rok, ale tak mi weszło w krew oglądanie rano pod światło wnętrza rękawów i nogawek spodni oraz wytrząsanie butów, że jeszcze dzisiaj łapię się czasami na tym, że rano przy ubieraniu wytrząsam buty lub patrzę w nogawki czy rękawy. 15 marca zostałem odkomenderowany do centrum wyszkolenia armii na kurs instruktorski obrony i ratownictwa przeciwgazowego. Komendantem Centrum Wyszkolenia Armii był podpułkownik Kurek. Dyrektorem nauk CWA - podpułkownik dyplomowany, doktor Stanisław Biegański, komendantem zaś ośrodka wyszkolenia sanitarnego, któremu bezpośrednio nasz kurs podlegał, major Piechura. Kurs odbywał się w jednym z sektorów olbrzymiego obozu w Khanaąin. Salę wykładową urządzono w olbrzymim namiocie. Zajęć było wiele, ale nie wszystkie miały jednakową wartość. Jeżeli chodzi o wykłady, to naprawdę 56 Piwo imbirowe bezalkoholowe.
- 111 -
na poziomie stały tylko wykłady majora Dekańskiego, prowadzone w taki sposób, że można by je przenieść do auli uniwersyteckiej bez żadnego zażenowania. Kurs skończył się 25 marca.
Rozdział XXII. MOSUL. W dniu powrotu z kursu odczytano mi rozkaz o przydziale do Szpitala Wojennego nr 4 (29 rozkaz personalny Armii na Wschodzie z dnia 9 marca 1943, str. 5, p. 1). Jednocześnie otrzymałem rozkaz wyjazdu do Mosulu. W pobliżu tego miasta znajdował się szpital. Mieliśmy jechać koleją przez Bagdad. Była to zresztą jedyna linia kolejowa w tej części kraju. Jako ciekawostkę należy przytoczyć, że na tej kolei służbę maszynistów pełnili delegowani z wojska polscy maszyniści kolejowi. W samym pociągu były trzy kategorie wagonów. Najlepsze tylko dla Brytyjczyków, średnie, to znaczy sypialne, podobne do poprzednich, plus sypialne improwizowane i osobowe, tylko dla Polaków, i wreszcie najgorsze, podobne do przedwojennych wagonów niemieckich czwartej klasy, dla tubylców. Całe kierownictwo kolei było w rękach wojskowych, to znaczy, że macierzyste większe jednostki wydawały rozkazy wyjazdów i bilety kolejowe, a komendy dworcowe (RTO) brytyjskie pełniły ścisły nadzór. Przy brytyjskich RTO były polskie RTO z prawem kontrolowania wojskowych polskich. Oczywiście wszystkie czynności czarnorobocze pełnili urzędnicy i pracownicy iraccy. Wyjechałem z pustynnej stacyjki w pobliżu Khanaąin z kolegą Łazarczykiem, którego także przydzielono do tego szpitala. W dniu 26 przed wieczorem wyjechaliśmy do Bagdadu. Jako jadącym na rozkaz wyjazdu przysługiwały nam, aż do samego miejsca przeznaczenia, numerowane miejsca w porządnym wagonie sypialnym. Dojechaliśmy więc wygodnie następnego dnia nad ranem. Chcieliśmy dokładnie zwiedzić Bagdad. Zgłosiliśmy się na dworcu do RTO o prolongowanie biletu na dwa dni. Gdy nam to załatwiono, poszliśmy do komendy miasta i otrzymaliśmy skierowanie do hotelu. Wszystkie lepsze hotele zarekwirowano dla armii. Otrzymaliśmy pokój w „Semiramis Hotel" przy głównej ulicy. Pokój był ładny, duży i gdyby nie śmigło olbrzymiego wachlarza pod sufitem oraz widok palm nad Tygrysem, zaglądających przez okno, to mogłoby się zdawać, że jesteśmy w dużym mieście europejskim. Jadaliśmy w restauracji hotelowej. Na sali, poza oficerami brytyjskimi i polskimi, widać było nielicznych Anglików w cywilnych ubraniach. Jadłospis czysto angielski, choć drukowany w trzech językach: angielskim, francuskim i arabskim. Kelnerzy - Arabowie. Usługiwali we frakach, z rutyną dobrych kelnerów z najlepszych restauracja, szybko, uprzejmie i prawie bezszelestnie. Mówili po angielsku dość wyraźnie, ale bez troski o poprawność języka czy akcentu. Doktor Łazarczyk był w Wielkiej Brytanii krótko. Po kampanii francuskiej dostał się do niewoli niemieckiej i przesiedział w niej rok, zanim udało mu się zbiec. Potem ukrywał się jakiś czas we Francji, dopóki nie nadarzyła się okazja przedostania się do Anglii. Nie mógł się więc po angielsku dogadać z kelnerem. Zagadnął go po francusku. Na to twarz Araba po raz pierwszy rozjaśniła się nieoficjalnym uśmiechem. Zaczął odtąd mówić bardzo poprawną francuszczyzną i usługiwać nam ze zdwojoną gorliwością. Zastanawialiśmy się z Łazarczykiem, czy przyczyną tego zachowania jest jego sympatia do Francuzów, czy niechęć do Anglików. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że kraje arabskie będące pod protektoratem brytyjskim utrzymywano w ciemnocie i w bardzo wyraźnym odgraniczeniu ludności miejscowej od jakichkolwiek wpływów na gospodarkę. Nie widziało się tam prawie wcale warstwy inteligenckiej, podczas gdy kraje, które pozostawały pod protektoratem francuskim, jak Syria czy Liban, były w lepszej sytuacji. Miały szkoły, uniwersytety, przy czym przeciętny poziom ludności był bez porównania wyższy. Poza tym nie widziało się tam tak drastycznej segregacji ra-sowo-narodowośoiowej. Dlatego Arabowie czuli się związani raczej z kulturą francuską. Od tej pory woleliśmy z mieszkańcami Iraku załatwiać wszelkie sprawy w języku francuskim. W ciągu dnia obejrzeliśmy całą dostępną dla wojsk alianckich część Bagdadu. Odnaleźliśmy kawiarnię, odwiedzaną głównie przez Polaków, w której część kelnerów rozmawiała po polsku. Zachodziliśmy tam na wspaniałą czarną kawę, którą podawano w malutkich filiżaneczkach. Po wypiciu tej kawy kręciło się w głowie. Wieczorem nie mogłem zasnąć. Od kilku miesięcy spałem bądź w namiocie, bądź w łóżku polowym pod gołym niebem i teraz, pomimo że pokój był duży, było mi duszno. Wydawało mi się dziwne, że nad głową mam szeroki, ciężki sufit. Chwilami, gdy już usypiałem, miałem wrażenie, że wali się on na głowę.
- 112 -
Następnego dnia zwiedziłem muzeum w Bagdadzie. Spotkałem także kilku starych znajomych, którzy bawili tu przejazdem. 29 marca wieczorem udaliśmy się na dworzec. Pociąg do Mosulu stał już na torze. Odnaleźliśmy nasze miejsca w wagonie sypialnym, ale okazało się, że są zajęte. Usadowiło się w nich dwóch kapitanów z 3 dywizji. Oczywiście prawem kaduka. Nie tylko nie mieli biletów na te miejsca, ale i, jak się później okazało, rozkazów wyjazdu. Widocznie wybrali się na prywatną wycieczkę do Bagdadu. Mieli za to pewne siebie miny i nie zdradzali najmniejszej ochoty do opuszczenia bezprawnie zajętych miejsc. Taki stan rzeczy oczywiście nam nie odpowiadał. Zwróciliśmy się do polskiego oficera RTO. Ten ókazał się znajomkiem dwóch kapitanów i z pogodną miną radził nam zająć miejsca w ogólnym wagonie, gdzie trzeba było w tłoku i na siedząco jechać kilkanaście godzin. Zadziwiający jest charakter naszych rodaków, oczywiście nie wszystkich. Anglicy nie są narodem lubianym, jednak człowiek rozumny wiele dobrego może się od nich nauczyć. Było zdumiewającą rzeczą jak szybko niektórzy z naszych przyswajali sobie ich wady i zewnętrzne formy zachowania. Widziało się naszych oficerów przybierających w stosunku do Arabów miny i postawę kolonizatorów. Słyszało się zawiłe rozumowania o konieczności wprowadzania zróżniczkowanych kasyn, latryn i sklepów dla oficerów starszych i młodszych lub podoficerów starszych i młodszych. Wyrzucano, w większości jednostek, podchorążych z kasyn, bo „u Anglików do kasyna mają wstęp wyłącznie oficerowie, a instytucja podchorążego tam nie istnieje". Widziałem naszych oficerów noszących pod lewą pachą trzcinowe pałeczki, jakby nie wiedzieli o tym, że taka pałeczka należy do oficjalnego ekwipunku oficera brytyjskiego, a regulamin polski nie pozwalał na noszenie takich akcesoriów. Natomiast nie tak często widziało się, aby nasi próbowali naśladować Anglików w ich pedantycznej punktualności lub w ich ślepym poszanowaniu dla regulaminów i zarządzeń, w ich poszanowaniu hierarchii czy dokładności w wypełnianiu rozkazów przełożonych. Obydwaj kapitanowie wydawali się być takimi właśnie przykładami. Gdy więc wróciliśmy do wagonu z oficerem polskim RTO i ten przy obydwóch kapitanach zaczął nam proponować szybkie zajęcie miejsca w ogólnym wagonie, bo pociąg za chwilę miał odjeżdżać, oświadczyłem mu flegmatycznie, że jedziemy służbowo i doskonale jesteśmy poinformowani, co nam regulaminowo przysługuje i jakie są obowiązki oficerów RTO. Nie mamy przy tym żadnych skłonności filantropijnych w stosunku do tych dwóch panów, którzy zajęli nasze miejsca. Jeżeli więc natychmiast miejsca niie zostaną zwolnione, wracamy do miasta i prosimy o przedłużenie pobytu w Bagdadzie, bo uniemożliwiono nam wyjazd. Dwaj kapitanowie przestali się ironicznie uśmiechać, odbyli ze swoim kolegą z RTO gorączkową naradę, po czym zabrali swoje rzeczy i wyszli, rzucając na nas złe spojrzenia i mrucząc coś o braku zdyscyplinowania rezerwy. Następnego dnia dojechaliśmy do Mosulu. Ze stacji zatelefonowaliśmy do szpitala, położonego za miastem, po środek lokomocji. Po godzinie przyjechał samochód i zawiózł nas na miejsce. W szpitalu zameldowaliśmy się u komendanta. Był nim major Czarnecki. Spotkałem znów starych znajomych ze Lwowa. Doktora Wanke, asystenta zakładu anatomii patologicznej, oraz podchorążego lekarza, Zbigniewa Lachowicza, mojego młodszego kolegę ze studiów. Ze znajomych z okresu podróży przez morze zastałem kapitana Kochanowskiego i kolegę Narolewskiego. Na miejscu poznałem kilku nowych lekarzy. Byli to: docent Czarnowski, laryngolog z Wilna, doktor Wojtulewski, internista, również z Wilna, kolega Kasino z Warszawy i doktor Graba-Łęcki, przedwojenny wiceprezydent Warszawy, a rodzony brat mecenasa Edwarda Rettingera z Lublina. Między pielęgniarkami spotkałem również kilka znajomych, między innymi siostrę przełożoną szpitala panią Irenę Jarnuszkiewicz z Lublina oraz panią Mozołowską, bratową docenta Mozołowskiego ze Lwowa. Znajdowała się tam również pani Wanke, żona kolegi, i pani Teresa Czechowicz. Najstarszym stopniem oficerem w szpitalu był podpułkownik Funk. Jednak zastępcą majora Czarneckiego, komendanta szpitala, został kapitan Kochanowski. Z chirurgów byłem początkowo sam, wkrótce jednak przybył kapitan Mierczyński, przewidziany na naczelnego chirurga szpitala, i doktor Szolin w stopniu porucznika. Mierczyński był starym chirurgiem ze szkoły warszawskiej, bodajże od Butkiewicza. Szolin - ginekologiem, ale sądząc z olbrzymiej pewności siebie zapowiadał się na znakomitą wojskową sławę chirurgiczną. Szpital był nie rozwinięty, to znaczy obozował jako jednostka, i chorych nie przyjmowano. W razie wejścia do akcji polskich jednostek miał rozwinąć osiemset łóżek. Z polskich jednostek w pobliżu Mosulu stała 3 Dywizja Strzelców Karpackich. Chorych z tej dywizji kierowano do szpitala brytyjsko-hinduskiego CGH nr 28 (pełna nazwa: Com-bined General Hospital nr 28 Paiforces) położonego w pobliżu Mosulu, o kilka kilometrów od nas. Znajdowała się tam sekcja polska obsługiwana przez pluton 1 kompanii sanitarnej 3 DSK. Kierownikiem tej sekcji był porucznik lekarz Kalęba, stary karpatczyk, bardzo dobry oficer, kolega i
- 113 -
człowiek. Chorych leczyli ordynatorzy szpitala - Brytyjczycy i Hindusi. Obowiązki polskiego oficera łącznikowego w chwili mojego przyjazdu pełnił, odkomenderowany z naszego szpitala, kapitan GrabaŁęcki. Z polskich lekarzy pracował tam z laryngologiem angielskim nasz laryngolog docent Czarnowski. Zakwaterowano mnie w dwuosobowym namiocie z kolegą Łazarczykiem. W sąsiednim mieszkał Wanke i Lachowicz, a trochę dalej docent Czarnowski i inni. Ściśle biorąc, nie było nic do roboty poza prowadzeniem ambulatorium dla własnych ludzi. Było już gorąco. Pustynia przybrała barwę brązową, słońce wypaliło resztki anemicznych trawek. Obowiązywały zarządzenia przeciwudarowe i przeciwmalaryczne. Porażeniom słonecznym zapobiegano przez zarządzenie noszenia hełmów tropikalnych. Stosowano już przerwę tropikalną. Od godziny 10 rano do trzeciej po południu nie było żadnych zajęć służbowych, poza służbą wartowniczą, pracą kucharzy i izby chorych. Przy izbie chorych wykopano duże doły, mniej więcej o kubaturze wielkiego pokoju i głębokości czterech metrów. Nad nimi zrobiono zasłonę z mat, również wewnątrz wyścielono je matami. Ściany i dach polewano stale wodą. W razie wystąpienia pierwszych objawów przegrzania, które manifestowały się przede wszystkim brakiem pocenia się skóry, żołnierza umieszczano w takim dole. Tam dopiero, o ile objawy były cięższe, można było prowadzić dalsze leczenie. Jako środek zapobiegawczy do wszelkich potraw podawano duże ilości soli, mniej więcej od trzystu do czterystu procent, większe niż w naszym klimacie. Zwiększało to tolerancję ustroju na wodę. Wydano surowe zarządzenia przeciwmalaryczne. Obowiązywało noszenie długich spodni, od zachodu słońca, smarowanie odsłoniętych części skóry, twarzy, szyi, karku i rąk maścią przeciwkomarową, którą otrzymywał każdy żołnierz. W zarządzeniach wymieniono również noszenie przez wartowników, po zachodzie słońca, masek i rękawic, przypominających cokolwiek maski pszczelarzy w Polsce. Niedbałe stosowanie się do zarządzeń przeciwmalarycznych, a przede wszystkim spanie pod nie opuszczoną moskitierą, było surowo karane. Jedną z przyczyn klęski Niemców na tym terenie w czasie pierwszej wojny światowej było zachorowanie na malarię siedemdziesięciu procent żołnierzy w oddziałach. W naszych oddziałach ilość malaryków dochodziła czasami do osiemdziesięciu procent. Dotyczyło to szczególnie niektórych jednostek 5 Dywizji. Niemcy złośliwie w swoich propagandowych audycjach, nadawanych w języku polskim, nazywali tę dywizję „dywizją widliszka", od nazwy komara widliszka, który przenosi zarazka malarii. Inną plagą, może nie tak groźną, ale również dokuczliwą jak skorpiony i pająka, była plaga much, których roje unosiły się koło wszelkich ludzkich skupisk. W ciągu dnia musiało się bez przerwy chodzić z trzepaczkami na muchy. W czasie rozmowy człowiek wymachiwał trzepaczką i klepał się nią bezustannie po kolanach i po plecach. Trzepaczki „fasowano" w ramach normalnego zaopatrzenia żołnierskiego. Oficerom wolno było nosić krótkie kijki z przymocowanym do nich na końcu ogonem z czarnego włosia końskiego. Od czasu do czasu mogliśmy się wyrwać z naszej pustynnej egzystencji i pojechać do Mosulu. Jechało się tam zaledwie dwadzieścia minut. Przed samym miastem przechodził tor kolejowy, a za torem schodziły się trzy drogi. W miejscu tym było coś w rodzaju placu, na którym stał arabski policjant. Od tego placu już po samym zapachu można było trafić do centrum miasta. Na tym właśnie skrzyżowaniu byłem świadkiem wypadku charakteryzującego stosunki w Iraku w owym okresie. Gdy nasz samochód przejechał pod wiaduktem kolejowym i właśnie na wyżej opisanym placyku skręcaliśmy w stronę miasta, zobaczyłem szybko biegnącą arabską kobietę z zakrwawioną twarzą. Za nią gonił Arab z nożem w ręku. Najpierw ona, a w chwilę później Arab minęli obojętnie stojącego policjanta. Arab dogonił kobietę kilka metrów za policjantem. Chwycił ją za włosy i jednym uderzeniem wbił jej nóż w piersi. Kobieta zalana krwią upadła. Nasz kierowca zahamował gwałtownie i wszyscy pobiegliśmy na miejsce wypadku, które znajdowało się najwyżej dwadzieścia metrów od zatrzymanego wozu. Arab, widząc nas nadbiegających, pogroził zakrwawionym nożem i zaczął szybko uciekać w bok od drogi. Kobieta leżała w kałuży krwi. Nie żyła. Policjant zapytany, dlaczego nie przeszkodził morderstwu, wzruszył ramionami i spokojnie odparł całkiem poprawną angielszczyzną: - Jakie morderstwo? Przecież to tylko kobieta. Któryś z żołnierzy nie wytrzymał nerwowo i uderzył go. Policjant upadł na ziemię i gdy za chwilę się podniósł był przestraszony i miał taki wyraz twarzy, jakby naprawdę nie wiedział o co chodzi. Przytrzymaliśmy żołnierza, który dalej rwał się do Araba i wytłumaczyli mu, że pięść nie jest odpowiednim środkiem perswazji, a gwałt z naszej strony może najwyżej wywołać niepotrzebne komplikacje, i to w skali międzynarodowej, stosunków ani zwyczajów miejscowych nie zmieni, ani też
- 114 -
zabitej kobiecie życia nie wróci. W kilka tygodni później przekonaliśmy się, czym pachnie nie-poszanowanie obcych zwyczajów i kultów religijnych. Wszystkie jednostki Paiforces, zależnie od rozmieszczenia, miały ze sobą współpracować. W ramach takiej współpracy w tym okresie zaopatrzenie do nas dowoziły wozy hinduskiej kompanii transportowej. Anglicy dali naszemu dowództwu dokładną charakterystykę poszczególnych formacji, z którymi nasze wojsko się stykało, a między innymi jak należy współpracować z Hindusami. Było tam wyraźnie powiedziane, że samochodami wojsk hinduskich nie wolno w żadnym wypadku przewozić mięsa wołowego, bowiem krowa jest przedmiotem kultu religijnego Hindusów. Nie wiem dokładnie kto zawinił, kwatermistrz czy oficer gospodarczy, czy ktoś inny. Trudno było dojść, bo tych oficerów - nielekarzy - plątało się na przydziałach w szpitalach polskich tylu, że było ich tam więcej niż lekarzy. Każdy miał bardzo zróżnicowaną funkcję, a jeżeli miał trochę wyższy stopień, wtrącał się wówczas do wszystkiego. Dość, że jeden z nich, jak to u nas się zdarza, wbrew rozkazom powiedział: - Co mi tam angielskie instrukcje, jeszcze będziemy sobie robić ceregiele z hinduskimi szoferami, bo tak sobie Anglicy życzą. I tak jemy stale wielbłądzinę albo konserwy. Trafiła się mrożona wołowina, to z niej nie zrezygnuję. No d gdzieś tam w magazynach, do których pojechał po zaopatrzenie, załadował tę wołowinę. Hindusi przywieźli, bo nie wiedzieli co wiozą, ale ktoś im powiedział, czy po prostu pochwalił się, jakimi to jesteśmy „cwaniakami". Skutek był piorunujący. Cała hinduska obsługa kolumny transportowej tak się wzburzyła, że o mało nie doszło do strzelaniny. Nie tylko komenda, ale i dowództwo armii musiało się tłumaczyć, a do nas przyjechał oficer brytyjska i pouczał, że podstawową zasadą współżycia jest szanowanie obyczajów innych ludzi i że jest bardzo źle, że tego nie rozumiemy. Mosul jest miastem mniejszym, brudniejszym i bardziej egzotycznym od Bagdadu. Mniej było w nim sklepów i wystaw typu europejskiego, natomiast więcej kramów i kawiarni z dużymi werandami schodzącymi na chodniki. Gdy wieczorem przejeżdżało się ulicami, jasno oświetlone tarasy tych kawiarń najbardziej rzucały się w oczy. Na każdym tarasie grał bardzo głośno aparat radiowy zawsze dla naszego ucha podobne do siebie, zawodzące melodie arabskie. Przy niskich stoliczkach siedziało pełno Arabów w narodowych strojach lub częściowo ubranych po europejsku. Oczywiście byli to sami mężczyźni. Arabowie są bardzo zręcznymi rzemieślnikami. W Mosulu znajdował się zakątek zamieszkały przez złotników. Wyrabiali oni ręcznie srebrne papierośnice pokryte niezliczoną ilością wzorów, rysunków i rodzajem miniaturowej płaskorzeźby. Robota takiej papierośnicy trwała około sześciu tygodni i kosztowała dziesięć do piętnastu funtów. Później, gdy wróciłem do Europy, żałowałem, że nie zamówiłem jednej dla siebie. Przez jakiś czas w Mosulu, w dużym piętrowym budynku stojącym w ogrodzie, były zakwaterowane pielęgniarki naszego szpitala. Byłem tam kiedyś wieczorem na konsultacji. Olbrzymie sale o wąskich oknach. Pod ścianami łóżka z moskitierami jak w koszarach. Odwiedziłem miasto zaledwie kilka razy. Potem wstęp do Mosulu został zamknięty dla wojska z powodu epidemii tyfusu plamistego. Z naszego obozu rozpościerał się z jednej strony widok na Mosul, z drugiej strony na pustynię. Krajobraz nie był jednak tak monotonny, jak na poprzednich miejscach postoju. W odległości kilku kilometrów od obozu pustynię przecinało soczyste, zielone pasmo. Była to roślinność pokrywająca brzegi Tygrysu, największej po Eufracie rzeki Iraku. Na horyzoncie widać było góry bliższe od strony Turcji i dalsze od strony północno-wschodniej, leżące już w Persji. W ciągu dnia widniały one jako sinawe odległe pasmo, za to w nocy stale posuwały się po nich węże światełek. Gdy się patrzyło przez szkła, można było dojrzeć, jak te światełka posuwają się krętą linią w górę lub w dół. Były to światła wojskowych kolumn samochodowych. Bliskość wielkiej rzeki niewiele nam jednak, poza urozmaiceniem krajobrazu, dawała. Woda w rzekach Iraku jest mętna, brudna i niebezpieczna. Kąpiel w tej wodzie była surowo wzbroniona ze względu na niezliczoną ilość pasożytów, które penetrowały przez skórę i składały jaja w tkance podskórnej. Większość cyklów rozwojowych tych pasożytów była bardziej skomplikowana, niż to się w pierwszej chwili wydaje. Schorzenia wywołane przez nie nazywały się Delphi lub Bagdad Sore, Madura foot, Bilharzia itp. Prawie wszystkie wywoływały szpecące owrzodzenia na powierzchni całego ciała, trudno się gojące, a w wielu wypadkach szybko postępujące i przechodzące w .wyniszczenie ogólne lub wywołujące ropienie w narządach wewnętrznych. Na szczęście nasi na ogół lekkomyślni żołnierze ściśle przestrzegali zakazów kąpania się w rzekach i jako lekarz bezpośrednio nie zetknąłem się z tymi chorobami u naszych ludzi. Za to wystarczyło spojrzeć na Arabów siedzących przed domami, aby spostrzec, jak straszne owrzodzenia i zniekształcenia oraz blizny powodują te tropikalne
- 115 -
zakażenia. Widok chorych tubylców bardziej niż rozkazy wojskowe odstręczał żołnierzy od kąpania się w rzece lub szwendania się między Arabami. Jeżeli chodzi o stosunki zdrowotne pośród tamtejszej ludności, to uderzała ogromna ilość ślepców, jak również duża ilość dzieci i dorosłych z ropiejącymi oczami. Były to następstwa jaglicy. Zdawałoby się, że w tych warunkach zaopatrzenie w wodę do mycia, a przede wszystkim do picia, w czasie marszów będzie jednym z trudniejszych zagadnień. I było tak rzeczywiście kiedyś, ale obecnie ten problem został rozwiązany. We wszystkich oddziałach istniała dostateczna ilość samochodów-cystern z odpowiednim urządzeniem. Gdy jednostka zatrzymywała się w pustyni, to cysterna, jeżeli nie było studni, nabierała wodę z najbliższej rzeki lub rzeczki za pomocą pompy motorowej z filtrami. Kierowca posiadał specjalny zestaw, w którym między innymi rzeczami znajdowały się ustawione rzędami probówki. Po dodaniu do probówki odpowiedniego odczynnika, woda przybierała barwę niebieską, wtedy dodawano do niej innego odczynnika o wyglądzie soli kuchennej i zależnie od tego, przy jakim rozcieńczeniu woda się odbarwiała, odczytywano na wykresie wymalowanym na wieku pudła zestawu ilość odczynnika potrzebną do wyjałowienia całej zawartości cysterny. Wyliczoną w ten sposób ilość odczynnika kierowca wsypywał przez górny otwór do cysterny i szczelnie go zaśrubowywał. W pół godziny później żołnierze z menażkami i manierkami ustawiali się przed kurkami tych cystern i pobierali wodę nadającą się już do picia. W ciągu roku przebywania na pustyni nie słyszałem o żadnych złych skutkach spowodowanych piciem tej wody, która, nawiasem mówiąc, stawała się przejrzysta i prawie nie zmieniała smaku. Za to z malarią nie szło tak łatwo. Odsetek zachorowań, zwłaszcza w pewnych okresach, zwiększał się tak, że spowodowało to konieczność wprowadzenia obowiązku stałego zażywania mekapryny, który obowiązywał jeszcze we Włoszech do samego końca wojny. Mekaprynę szeregowym podawano, gdy stali w kolejce po posiłki. Przed otrzymaniem posiłku musieli zażyć żółtą tabletkę mekapryny. W kasynie oficerskim mekapryna znajdowała się w naczyniach podobnych do cukiernicy i tak samo należało ją łykać przed każdym posiłkiem.
Rozdział XXIII. 28 SZPITAL BRYTYJSKO-HINDUSKI. W połowie kwietnia zaczęto przesuwać niektóre jednostki 3 Dywizji w kierunku pól naftowych Kirkuku. W związku z tym likwidowano specjalną sekcję polską w CGH 28 57. Jednocześnie odwołano stamtąd pluton Kalęby i oficera łącznikowego kapitana Graba-Łęckiego, na ich zaś miejsce odkomenderowano mnie. 23 kwietnia zameldowałem się u komendanta CGH. Największą ciekawostką tego szpitala było to, że znajdował się pod ziemią. Kiedyś była tu podobno kopalnia soli. Wchodziło się jakby przez wejście do groty, a już wewnątrz korytarze, sale i poczekalnie były urządzone w ten sposób, że odnosiło się wrażenie, jakby szpital znajdował się w zwyczajnym olbrzymim gmachu na powierzchni ziemi. Jedyną różnicą był brak okien i stałe oświetlenie szpitala lampami elektrycznymi. Obsługa mieszkała w namiotach na powierzchni ziemi. Komendantem szpitala był stary pułkownik, Hindus. Jego zastępcą był major, Anglik. Wśród pozostałych trzydziestu lekarzy połowa była Hindusami, połowa Anglikami. Tu poznałem dokładnie organizację brytyjskich szpitali. Naczelną zasadą w wojskowym szpitalnictwie brytyjskim, bardzo ściśle przestrzeganą, jest zwyczaj, że oficerami mogą być tylko lekarze. Jedynie w szpitalach od 1200 łóżek wzwyż kwatermistrz jest oficerem, ale w stopniu nie wyższym od najmłodszego stopniem lekarza. W szpitalach poniżej 1200 łóżek nominalnie obowiązki kwatermistrza pełni jeden z oficerów lekarzy i ma wykonawców administracyjnych w stopniach chorążych lub sierżantów. Cała administracja CGH nr 28 mieściła się w dwóch małych pokoikach. Magazyny były na zewnątrz w namiotach. Aptekarz, w myśl tej zasady, był również w stopniu sierżanta. Komendant szpitala był człowiekiem małomównym, spokojnym i uprzejmym. Jego zastępcą - major, typowy Anglik, urodzony w koloniach. Podobno nigdy w życiu nie był w Wielkiej Brytanii. Robił wrażenie trochę postrzelonego, był jednak bardzo energiczny i spełniał większość obowiązków w zastępstwie komendanta. Pozostała część lekarzy była przeważnie w stopniach majorów, kilku w stopniach kapitanów. Lekarze Hindusi i Anglicy tamtego szpitala różnili się między sobą tylko wyglądem twarzy, akcentem i tym, że jedli w kasynie inne potrawy. 57 CGH 28 - Combined General Hospital nr 28, tj. Mieszany Szpital Wojenny ar 28.
- 116 -
Na pierwszy rzut oka panowała między nimi idealna harmonia. Wszyscy oficerowie bez różnicy zwracali się do pułkownika Hindusa przez sir. Komendant również jednakowo odnosił się do Hindusów i Anglików. W kasynie oficerskim, mieszczącym się w podziemiu, na głównym miejscu przy stole siedział pułkownik, po jego prawej stronie major, zastępca komendanta. Pozostali siedzieli jak im wygodniej. Najczęściej przeplatali się Anglicy i Hindusi. Anglicy jedli normalne potrawy europejskie, a właściwie angielskie, Hindusi zaś swoje. Zresztą ta różnica dotyczyła przeważnie tylko drugiego dania przy obiedzie. Gdy już byłem z nimi przez kilka dni, Hindusi namówili mnie, żebym spróbował ich dania. Anglicy się śmieli i ostrzegali. Wyglądało bardzo smakowicie. Były to kawałeczki mięsa z ryżem i sosem, przypominały tzw. w Polsce potrawkę. Ładnie wyglądało i ładnie pachniało. Śmiało nabrałem na widelec, łyknąłem i... poczułem, że mi brak tchu. Zdawało mi się, że połknąłem kawałek rozżarzonego węgla. Gdy byłem na Węgrzech, często jadałem ostre potrawy z papryką, smakowały mi, ale tutaj albo ta papryka i pieprz były mocniejsze, albo jakoś specjalnie przyrządzone. Siedziałem więc z otwartymi ustami jak ryba i łzy ciekły mi z oczu. Podniebienie i gardło miałem znieczulone. Anglicy wołali: - Trzeba było się nas słuchać. Każdy z nas to przeszedł. Już pan teraz poprzestanie na zwyczajnych angielskich daniach. Prawda? - Upłynęło kilka dobrych minut, zanim mogłem jeść dalej, oczywiście już nie piekielną hinduską potrawę. W szpitalu, na wszystkich oddziałach razem, znajdowało się kilkudziesięciu polskich żołnierzy. Do moich obowiązków należało pośredniczenie między lekarzami i personelem a chorymi, z których większość nie znała języka angielskiego. Odbywało się to w ten sposób, że w czasie wizyty lekarskiej towarzyszyłem ordynatorowi. Drugim moim zadaniem było podciąganie dyscypliny wśród polskich pacjentów, którzy dość często zachowywali się bardzo niewłaściwie. O ile stosunek lekarzy szpitalnych był do mnie bardzo życzliwy i koleżeński, o tyle rozmowy, jakie musiałem przeprowadzać z siostrami angielskimi, były przykre i trudne. Angielki, zwłaszcza te, które przebywały długi czas na Wschodzie lub tam się urodziły, były bardziej bezwzględne niż mężczyźni. Zachowywały się tak, jakby ludźmi naprawdę na terenie Afryki i Azji byli tylko Anglicy. Inna rzecz, że angielscy żołnierze są dobrze zdyscyplinowani. W czasie wizyty lekarskiej, jeżeli pacjent - Anglik chodził, to gdy się do niego zwracał lekarz, zawsze wstawał i przyjmując odpowiednią postawę, po wojskowemu odpowiadał. Nasi żołnierze nierzadko odpowiadali siedząc, bądź rozwaleni na łóżku lub z rękami w kieszeni. Palili w pomieszczeniach, gdzie palenie było wzbronione i często, gdy już byli zdrowsi, wymykali się w jakiś przedziwny sposób pomimo wart i nieraz wracali pijani. Rezultat był taki, że część sióstr z góry była uprzedzona do polskich pacjentów, a widok naszego żołnierza rozmawiającego w niedbałej postawie już nie tylko z ordynatorem szpitala, ale i ze mną, doprowadzał je wprost do szału. Do obrzydzenia musiałem wysłuchiwać ich histerycznych wybuchów na temat złego zachowania się i wychowania naszych ludzi, ich braku poczucia hierarchii i porządku oraz arogancji. Kilka razy, gdy sobie za dużo pozwoliły i obraźliwie wypowiadały się o Polakach, musiałem interweniować u komendanta szpitala lub jego zastępcy. Niewiele to pomagało, a jeden z angielskich lekarzy powiedział mi: - Nic panu nie mogę pomóc, z dwóch przyczyn: po pierwsze wasi ludzie są często rzeczywiście nieznośni, a po drugie nasze sisters są równie często wiedźmami, z którymi lepiej nie zaczynać. Poza tymi obowiązkami łącznikowymi, pracowałem na oddziale chirurgicznym. Operowaliśmy kilka nagłych przypadków przywiezionych z polskich oddziałów. Szczególnie wbił mi się w pamięć postrzał brzucha u młodego żołnierza z 3 Dywizji. Postrzelono go w czasie polowania na dziki. Polowania te odbywały się nad Tygrysem i powodowały tyle wypadków, że w końcu ich zakazano. Jedną z takich ofiar był właśnie ten żołnierz. Pomimo operacji stan jego był bardzo ciężki. Chciałbym tu podkreślić wyjątkowo serdeczny stosunek komendanta szpitala i jego delikatność. Pomimo że nie zachodził na oddział chorych, poza oficjalną wizytacją dwa razy w tygodniu, wszystko wiedział, co ,się dzieje w szpitalu. Wieczorem po kolacji podszedł do mnie, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: - Wszystko zrobimy, co w naszej mocy, żeby uratować, jeżeli to tylko będzie możliwe, tego młodego polskiego żołnierza. Już zarządziłem przy nim specjalny dyżur. Żołnierz zmarł o dziesiątej rano następnego dnia, o piątej po południu był pogrzeb. W tamtym klimacie zmarłych trzeba było chować w kilka godzin po śmierci i pomimo tego rozkład ciała następował nieraz tak szybko, że z trumny wydobywał się już nieznośny zaduch. Poza zajęciami służbowymi zostawało dosyć wolnego czasu. Przy kasynie oficerskim był duży sitting-room umeblowany fotelami i stolikami, była tam także biblioteka i aparat radiowy. W innym pomieszczeniu znajdowała się sala pingpongowa. Tutaj, w miłym chłodzie, grywałem zwykle partie z kapitanem White. Był to młody człowiek o śniadej cerze i czarnych włosach, bardzo wesoły i przyjemny.
- 117 -
Z początku dziwiło mnie trochę, że tak do mnie przylgnął. Któregoś dnia wybrałem się na spacer z kilkoma lekarzami hinduskimi. W czasie rozmowy napomknąłem, dlaczego White z nami nie poszedł. Hindusi zaczęli się śmiać, a potem szybko wymieniać między sobą ironiczne uwagi. Zastanowiło mnie to i wprost ich zapytałem, czego chcą od White'a, przecież to bardzo sympatyczny człowiek. Usłyszałem: - Oczywiście, sympatyczny, ma tylko tę wadę, że jest Angloindem. To znaczy pochodził z mieszanego małżeństwa Anglika z Hinduską lub Hindusa z Angielką. Dzieci takich małżeństw są z- reguły upośledzone, jeżeli chodzi o ich pozycję towarzyską. Stronią od nich zarówno Hindusi, jak i Anglicy. Na górze, nad szpitalem, stały w dwóch grupach, dość znacznie oddalonych od siebie, namioty oficerskie Anglików i Hindusów. Kapitan White nie mieszkał ani z Anglikami, ani z Hindusami, lecz zupełnie osobno w dużym namiocie z chorążym, również Angloindem. Na zewnątrz, w pracy czy przy stole, stosunek innych lekarzy do niego nie zdradzał żadnych oznak tej swoistej dyskryminacji rasowej. Kilka razy jeździłem z lekarzami CGH do klubu brytyjskiego w Mosulu. Raz byłem tam na wieczorze recytatorskim. Oficerowie CGH nie jeździli w takich przypadkach wozami wojskowymi. Składali się i ryczałtem opłacali jedną z taksówek arabskich w Mosulu, którą wzywano, ilekroć były prywatne wyjazdy. Jednak większość wieczorów spędzaliśmy w kasynie. Kelner Hindus na życzenie podawał szklaneczki z whisky i wodą sodową z lodem. Oczywiście można było dostać dżin, porto i inne rzeczy. Był zwyczaj, że gdy któryś z oficerów odjeżdżał na inny przydział lub na dłuższy urlop, urządzał przyjęcie pożegnalne. Byłem na takim przyjęciu, zaproszony przez chirurga Hindusa. Niczym nie różniło się ono od każdego innego przyjęcia angielskiego. Siedzieliśmy w sitting-roomie jak co wieczoru, z tym, że zjawili się wszyscy, oprócz służbowych, a żołnierze-kelnerzy roznosili szklaneczki z whisky i sand-wich'e. Każdy, kto chciał, pił i jadł, a kelnerzy nie przyjmowali od nikogo pieniędzy, bo w tym dniu cały rachunek płacił odjeżdżający major. Oryginalnym szczegółem w ich organizacji wojskowej było to, że pobory oficerów - Hindusów były bez porównania wyższe niż Anglików. W armii brytyjskiej poza zasadniczą pensją i dodatkiem kolonialnym istnieją poza terenem Wielkiej Brytanii różne tabele płac, wywodzące się nieraz z zeszłego stulecia i właściwie nieaktualne. Mówiono mi, że w Siłach Zbrojnych Brytyjskich stawki w służbie zdrowia były najwyższe, miały im dorównywać tylko stawki w lotnictwie. W swoim czasie, gdy za królowej Wiktorii organizowano armię w Indiach, chodziło o to, aby ściągnąć do służby na tamtejszym terenie najlepszych specjalistów i wtedy ułożono bardzo wysoki mnożnik do tabeli płac dla lekarzy. Hindusi byli wtedy szeregowcami i otrzymywali groszowy żołd. I oto teraz stanowiska te zajmowali lekarze Hindusi z armii hinduskiej. Natomiast lekarze brytyjscy, którzy byli w szpitalu, należeli do armii brytyjskiej. Powstał więc taki dziwoląg, że z dwóch majorów pełniących takie same obowiązki, Anglik pobierał miesięcznie około trzydziestu pięciu funtów, Hindus zaś sto cztery funty. Jeszcze jedna śmiesznostka. Kilku z Anglików nigdy w życiu nie było w Anglii, uniwersytety kończyli w Indiach, a kilku Hindusów kształciło się w Wielkiej Brytanii i opowiadali Anglikom o życiu studentów uniwersytetu londyńskiego. Hindusi wypytywali mnie, co u nas w Polsce ludzie wiedzą o Indiach i często podkreślali, że ich kultura jest prakulturą, na której tle powstały inne, między innymi europejska. Cóż z tego, kiedy między sobą musieli się przeważnie porozumiewać po angielsku. Ich poszczególne języki i narzecza były liczne i bardzo różniły się między sobą. Nawet wtedy, gdy załatwiali jakieś sprawy wewnętrzne robili to przeważnie ,w języku angielskim. Z drugiej strony żołnierze hinduscy, z których w większości składała się obsługa szpitalna, byli elementem bardzo prymitywnym. Nie chciałbym tu uogólniać, ale zachowanie się wielu z nich sprawiało wrażenie zupełnej pierwotności. Któregoś dnia wezwano nas do sali, w której odbywały się konsylia i posiedzenia lekarskie. Zastałem tam już prawie wszystkich lekarzy szpitala. Zastępca komendanta powiedział, żebym poszedł po czapkę, bo za parę minut przybędzie generał, dowódca korpusu, któremu szpital podlega. Gdy rozejrzałem się po sali, zobaczyłem, że wszyscy są ubrani w swoje codzienne mundury, to jest przeważnie w szorty i koszule, tylko na głowach mają czapki lub furażerki. Był to zwyczaj zupełnie odmienny niż w naszej armii. U nas żołnierz czy oficer na świeżym powietrzu musiał bezwzględnie nosić nakrycie głowy, a w pomieszczeniu zamkniętym, zwłaszcza w obecności starszych stopniem, miał obowiązek to nakrycie głowy zdejmować. U nich przeciwnie. Na zewnątrz i na ulicach dużych miast, o ile klimat lub pora dnia na to pozwalała, zarówno oficerowie, jak i żołnierze chętnie chodzili z gołą głową. Furażerki zwykle nosili przewleczone pod lewym naramiennikiem, a gdy mieli zaakcentować, że występują służbowo, to bez względu na to, . czy to b'yło na świeżym powietrzu, czy
- 118 -
w mieszkaniu lub na sali chorych, nakładali czapki. Za chwilę wróciłem z furażerką, nałożyłem ją na głowę jak inni i stanąłem między oficerami. W kilka minut później wszedł generał z dwoma czy trzema wojskowymi. Był to wysoki, przystojny, szczupły mężczyzna ubrany w normalny wyjściowy mundur oficerski z dystynkcjami generalskimi na naramiennikach i ciemnoczerwonym otokiem na czapce. Wszyscy oficerowie stanęli półkolem po jednej stronie sali. Generał wszedł swobodnym krokiem i powiedział: - Good morning gentlemen58. Nasz pułkownik podszedł do niego, coś mu w jednym zdaniu cichym głosem zameldował, potem prowadził generała wzdłuż stojących w półkolu oficerów i każdego przedstawiał. Oczywiście odbywało się to po angielsku, bez podawania rąk. Pułkownik mówił: - To jest major Scott, nasz ordynator oddziału wewnętrznego. Generał zadawał pytania w rodzaju: - długo pan jest na Wschodzie?, lub - czy panu dobrze się tu pracuje?, albo - w jakiej jednostce był pan przedtem? Oficer odpowiadał kilkoma słowami, albo po prostu „tak" lub „nie", dodając tylko zawsze na końcu sir. Gdy doszedł do mnie, pułkownik powiedział: - To jest nasz polski oficer łącznikowy, lieutenant... - I jak zwykle przekręcił moje nazwisko. Generał przyjemnie się uśmiechnął i spytał: - Czy jest pan zadowolony z pracy w tym szpitalu? Odpowiedziałem: - Yes, sir. Po tej prezentacji poszliśmy wszyscy za generałem na sale chorych. Generał szedł wzdłuż łóżek i uważnie przyglądał się leżącym żołnierzom. Od czasu do czasu rzucał jakieś pytanie komendantowi szpitala lub ordynatorowi tej sali, na której w danej chwili znajdowaliśmy się. Wszystkie te rozmowy odbywały się cichym głosem, zupełnie jak w cywilnym szpitalu. Muszę tu dodać, o czym nie wspominałem wcześniej, że w 28 CGH lekarze nie używali płaszczy lekarskich. Cała praca na oddziałach odbywała się w normalnym umundurowaniu, jedynie na sali operacyjnej, po umyciu się do operacji, chirurdzy wkładali krótkie fartuchy jałowe. Wizyta odbywała się oczywiście w czapkach na głowie. Oficerowie odpowiadając generałowi stawali w postawie wyrażającej uszanowanie, ale nie było to żadne stawanie na baczność typu koszarowego. W pewnym momencie generał zatrzymał się przy łóżku, na którym leżał polski żołnierz i zapytał go, jak się czuje. Żołnierz nie rozumiał po angielsku. Pułkownik powiedział: - To jest żołnierz polski, nie rozumie języka angielskiego. Zbliżyłem się, aby odegrać rolę tłumacza, ale generał zwrócił się do żołnierza łamaną niemczyzną z pytaniem, czy rozumie po niemiecku. Żołnierz na to nie odpowiedział, a wrzasnął: „jawohl". Generał się uśmiechnął i dalej kontynuował obchód. Po obejściu wszystkich sal weszliśmy znów do sali konferencyjnej. Generał zasalutował i powiedział: - Bardzo panom dziękuję za ich pracę. Jestem zadowolony ze stanu, w jakim zastałem szpital - i wyszedł w towarzystwie pułkownika i swoich oficerów. 21 maja odeszła reszta jednostek 3 Dywizji. Skończyło się moje odkomenderowanie i wróciłem do swojego szpitala. Wracałem do jednostki polskiej z prawdziwą przyjemnością. W CGH, mówiąc obiektywnie, było mi bardzo dobrze. Przełożeni i koledzy zarówno brytyjscy, jak i hinduscy byli dla mnie życzliwi i bardzo koleżeńscy, ale tak mi dojadły sisters i ich stosunek do naszych żołnierzy, że miałem ich dosyć. Zrobiło się bardzo gorąco. W czasie przerwy południowej, o ile nie miałem służby, leżeliśmy w namiocie. Boki namiotu były zdjęte a na łóżkach owijaliśmy się w mokre prześcieradła. Takie mokre prześcieradło szybko wysychało i trzeba je było przynajmniej co pół gddziny maczać w zimnej wodzie, którą zawsze mieliśmy w workach indywidualnych. Wypijaliśmy przy tym olbrzymie ilości wody. Nieraz w czasie oczekiwania na obiad wypijałem cztery do sześciu buteleczek ginger-beer'u. Był to bezalkoholowy płyn o wyglądzie piwa i specyficznym gorzkawym smaku. Lepiej gasił pragnienie niż woda sodowa. W naszych umywalniach po południu „zimna woda" robiła się gorąca. Stało się też rzeczą konieczną ostrożne obchodzenie się ze wszystkimi metalowymi przedmiotami. Zdarzały się wypadki. Na przykład jeden z naszych żołnierzy nieopatrznie oparł się ręką o maskę samochodu stojącego na słońcu, naskórek dłoni pozostał na masce. Innemu to samo zdarzyło się z lufą karabinu. Życie w jednostce zaczynało się dopiero po zachodzie słońca. Wystawialiśmy przed namioty nasze umeblowanie, które zresztą, jak na warunki polowe, nie było liche. Każdy z oficerów miał własny składany fotelik i krzesełko. Siadaliśmy przy stole i zaczynali oddychać. Od biedy można było wtedy 58 Dzień dobry panom.
- 119 -
czytać lub pisać, bo w namiotach mieliśmy zainstalowane światło elektryczne, przeważnie jednak przeszkadzały temu komary i malutkie muszki zwane przez Anglików sand flea, czyli pchły piaskowe. Przenosiły one zarazki ostrej i gorączkowej choroby zwanej tam w potocznej mowie „papataczi". Pomimo podobieństwa nazwy, choroba ta nie miała nic wspólnego z zakaźną chorobą przenoszoną przez papugi. Jej oficjalna nazwa brzmiała sand flea fever. Przechodziłem ją zaraz po powrocie z urlopu w Bagdadzie. Zaczynała się gorączką do trzydziestu dziewięciu stopni z dreszczami i po kilku dniach ustępowała. Na początku czerwca odbyliśmy wycieczkę do Niniwy, kolebki jednej z najstarszych kultur. Dzisiaj jest to pustynia, na której widać zarys ruin o wyglądzie olbrzymiego prostokąta, poza tym ani śladu jakiegokolwiek życia, ani jednej trawki chociażby zwiędłej, tylko skorpiony, kamienie i kurz. W tym okresie niecierpliwego oczekiwania na wejście do akcji doznaliśmy wszyscy silnego wstrząsu. W czasie jednego z takich gorących popołudni nadeszła wiadomość o tragicznej śmierci generała Sikorskiego. Generał Sikorski nie był popularny wśród wojska w tym sensie, jak to zwykle bywają dowodzący generałowie. Nie wizytował często oddziałów, nie chodził między żołnierzami i nie wypytywał ich o nic. Nawet jeżeli się zjawił, nie wygłaszał długich przemówień. Widziałem go kilka razy, rzadko się uśmiechał. W czasie przyjmowania defilady wyglądał jakby był myślami nieobecny. Był on w tym okresie nie generałem, lecz raczej mężem stanu. Jednak wszyscy przyzwyczailiśmy się, że trzyma nasze losy w swoim ręku i wiedzieliśmy, że dobrze nimi kieruje. Szerokie masy naszych sił zbrojnych miały do niego bezwzględne zaufanie. Wiedzieliśmy także, że był on tym jedynym przedstawicielem Polski, biorącym czynny udział w kierowaniu polskimi sprawami za granicą, z którym naprawdę alianci się liczą. Z tych wszystkich przyczyn jego nagła śmierć zrobiła takie wielkie wrażenie, zwłaszcza że razem z nim zginęli jego najbliżsi współpracownicy i kilku wybitnych Brytyjczyków, wypróbowanych przyjaciół Polski. Niedługo potem nadeszła wiadomość, że dowództwo objął generał Sosnkowski. W początkach lipca upały zaczęły dochodzić do punktu kulminacyjnego. W południe temperatura na słońcu dochodziła powyżej siedemdziesięciu stopni. Coraz częściej zdarzały się wypadki przegrzania lub udaru słonecznego. Podziwiałem kolegę Kasino, który już około 6 po południu zaczynał codziennie rzucać dyskiem. Wieczorami mieliśmy czasami gości. Byli to oficerowie pułku o malowniczej nazwie „Jej własny Królowej 8 Pułk Huzarów". Był to brytyjski pułk pancerny tego typu, jak nasze ułańskie. Oficerowie ci jednak nie przyjeżdżali z sympatii dla nas, tylko jako asysta i wielbiciele urody naszej siostry przełożonej pani Jarnuszkiewicz. Jeżeli się zjawili w kasynie, to można było być pewnym, że przyjedzie z Mosulu przełożona, taki dobry mieli pod tym względem wywiad. Ponieważ byli eleganccy i zachowywali się zawsze bez zarzutu, więc nikt im nie miał za złe tych wizyt. Wreszcie nasze nadzieje na wejście do akcji zdawały się przybierać realne kształty. Przyszły rozkazy przygotowawcze. 9 lipca byliśmy gotowi do wymarszu. 10 lipca rano opuściliśmy okolice Mosulu, tym razem na wozach hinduskiej kolumny transportowej. 11 lipca obozowaliśmy przez cały dzień w Bagdadzie w tym samym obozie tranzytowym, w którym spędziliśmy noc po przyjeździe do Iraku w styczniu. Po południu pojechałem w sprawach służbowych do jednej z centralnych składnic wojskowych na przedmieściu Bagdadu i tam spotkałem moją koleżankę ze studiów, panią doktor Wandę Windischównę. Była w mundurze podporucznika. Rozmawialiśmy krótko na dziedzińcu, bo załatwiała również służbowe sprawy swojej jednostki i spieszyła się, ale spotkanie to jeszcze raz potwierdziło starą prawdę, że świat nie jest taki duży. Dwunastego rano wyjechaliśmy tą samą trasą, którą przebyłem w styczniu, tylko tym razem w odwrotnym kierunku przez Habanye, Wali el Mahomet, H.3, Mafrak. 16 lipca minęliśmy most na Jordanie. Palestyna po półrocznym pobycie w Iraku wydawała nam się krajem chłodnym i pełnym zieloności. Późnym popołudniem zajechaliśmy do 'miejscowości Kfar Bill (tak brzmiała ta nazwa, chociaż nie wiem czy pisownię podaję dokładnie). Był tam olbrzymi szpital brytyjski 91 BGH 59. W jego sąsiedztwie znajdowała się dostateczna ilość wolnych budynków na pomieszczenie jeszcze około tysiąca polskich łóżek. Rozpoczęło się rozwijanie oddziałów naszego szpitala. W pierwszym rzędzie zorganizowano oddział malaryczny i chirurgiczny. Jednak wkrótce po tym przyszła wiadomość, że będziemy przesunięci jeszcze dalej, wobec czego dalsze rozwijanie szpitala wstrzymano. Komendant naszego 59 British General Hospital.
- 120 -
szpitala zarządzał bez przerwy odprawy, które niewiele wnosiły nowego. Ja tymczasem zachorowałem na amebową krwawą biegunkę i zostałem skierowany w stan chorych szpitala brytyjskiego. Oddział, w którym leżałem, mieścił się w standardowym wojskowym budynku szpitalnym. Był to rodzaj olbrzymiego baraku. W środku znajdowała się sala chorych na około sześćdziesiąt łóżek ze szklaną kabiną umieszczoną centralnie. W końcowych częściach budynku były korytarze, z których prowadziły wejścia do kilku czterołóżkowych pokoików. W jednym z takich pokoików mnie umieszczono. Leżało tam ze mną trzech innych polskich oficerów. Budynek miał w swej środkowej części coś w rodzaju skrzydła, w którym znajdowały się łazienki, ubikacje i inne pomieszczenia gospodarcze. Całość była otoczona rodzajem ganku osłoniętego od góry daszkiem. Leżałem więc i zażywałem różne preparaty, po których miałem torsje. Sama choroba plus upał, który w budynku był znacznie większy niż na zewnątrz, bardzo szybko mnie wyczerpała. Pomimo wentylatora pod sufitem i elektrycznych wiatraków na każdym stoliku nocnym, nie było czym oddychać. Gorączkowałem powyżej 102 stopni Fahrenheita (czyli ponad 39 stopni Celsjusza), wyżej niż zdarza się przy tej chorobie. Do tego wszystkiego pierwszej nocy po przybyciu do szpitala dostałem ataku kolki nerkowej. Lekarze miejscowi nie przejęli się jednak tym atakiem, twierdzili, że te rzeczy w gorącym klimacie nie muszą odpowiadać kamicy w ścisłym znaczeniu tego słowa, lecz są najczęściej rezultatem nagłego odwodnienia. Okazało się, że mieli rację w moim przypadku, bo z chwilą, gdy mnie zaczęto nawadniać, ataki nie powtórzyły się. Na sobie stwierdziłem, że chorzy lekarze zachowują się najbardziej nierozsądnie i zupełnie nie po lekarsku. Między innymi lekami podawano mi jakiś preparat sulfonamidowy, po którym właśnie dostawałem obrzydliwych torsji. Jak już wspomniałem, sisters angielskie pracują jak automaty, gdy więc sister Edwards przynosiła mi tabletki, które już zdążyłem znienawidzić, musiałem je przy niej łykać. A sister Edwards wszyscy się bali. Wziąłem się więc na sposób, udawałem, że łykam zatrzymywałem między policzkiem a zębami, i gdy tylko wyszła, wypluwałem do pudełeczka, które trzymałem w szufladce nocnego stolika. Po tygodniu zacząłem powracać do zdrowia, ale jeszcze nie wstawałem. Tak się złożyło, że wszyscy czterej zaczęliśmy się czuć lepiej mniej więcej w tym samym czasie i odbywaliśmy narady co by tu zrobić, żeby jak najwcześniej wyrwać się ze szpitala. Najbardziej dojadła nam dieta. Wiedziałem, że przy wejściu do szpitala jest kiosk żydowski, a w nim sprzedają wspaniałe zsiadłe mleko. Zacząłem śnić o nim po nocach. Ale jak to zrobić? Lekarzy angielskich nie wypadało nawet pytać o pozwolenie. Niezależnie od tego, że zsiadłe mleko daleko wykraczało poza dozwoloną dietę, to Anglicy go w ogóle nigdy nie piją. Jeszcze niejednokrotnie w Anglii widziałem jak z obrzydzeniem patrzyli na Polaków pijących kwaśne mleko i wydziwiali, jak można spożywać taki zepsuty produkt. O tym, żeby angielski sanitariusz przyniósł coś pacjentowi bez zezwolenia siostry, nie było co marzyć. I oto nagle trafiła się okazja. Na oddział przydzielono polską pielęgniarkę na praktykę. Gdy więc pierwszego dnia weszła z termometrami za sister Edwards, a ta się odwróciła tyłem, zacząłem do rodaczki sygnalizować, żeby potem przyszła, bo mam do niej pilny interes. Zaszła po południu i bez trudności udało mi się ją przekonać, żeby mi przemyciła porcję kwaśnego mleka z kiosku. - Bo mnie Angliki tu zagłodzą - tłumaczyłem jej z nieszczęśliwą miną. Pomimo więc, że bała się swej jędzowatej szeficy, już w godzinę później przyniosła mi dużą porcję zsiadłego mleka. Mleko szybko wypiłem, naczynie oddałem, i o dziwo, zupełnie mi to nie zaszkodziło. Ostatnią przygodą na tym oddziale, spowodowaną zresztą moim własnym gapiostwem, było wykrycie przez sister Edwards kilkudziesięciu wyplutych przeze mnie tabletek w szufladzie stolika nocnego. Miałem je poprzedniej nocy wynieść do ubikacji, ale zapomniałem podniecony radością z powodu bliskiego wyjścia ze szpitala. Miałem być wypisany następnego dnia, no i siostrze zachciało się robić porządek w mojej szafce nocnej. Wpadła w taką furię, że stary kapitan z naprzeciwka schował się z głową pod prześcieradło, a ja chwilami miałem pewność, że sister za moment zacznie ze złości fikać koziołki. Wykrzyczała się, wykrzyczała, wreszcie powiedziała, że „odkąd ma z polskimi pacjentami do czynienia, to musi być na wszystko przygotowana" i w końcu się udobruchała. W czasie mojego pobytu w szpitalu nasz 4 Szpital Wojenny został przeniesiony na południe Palestyny. Część chorych pozostawiono w 91 szpitalu brytyjskim z dwoma naszymi lekarzami, do których na razie ja miałem dołączyć. Jednak zaledwie zdążyłem zapoznać się z chorymi chirurgicznymi, przyszedł rozkaz wzywający mnie do własnej jednostki. 5 sierpnia przybyłem do Nuseirat koło Gazy. Nasz szpital był rozwinięty. Nastąpiła także zmiana komendanta. Odszedł major Czarnecki, a na jego miejsce przyszedł major Głodzik, młodszy i energiczniejszy od swojego poprzednika.
- 121 -
Szpital leżał w miejscowości, która, tak jak li większość poprzednich naszych miejsc postoju, przed wojną była tylko płaszczyzną pustynną i dopiero w czasie wojny, dla celów wojskowych, pobudowano na jej terenie szachownicę ulic asfaltowych, przy których saperzy wznieśli typowe budynki, pobudowali studnie artezyjskie, sieć wodociągową i kanalizację. Sama nazwa obozu była bądź prowizoryczna, bądź zapożyczona od najbliższej wioski czy oazy. Z ludności cywilnej spotykało się tylko przekupniów. Objąłem jedną z sekcji chirurgicznych umieszczoną w olbrzymim namiocie. Sale operacyjne znajdowały się w budynku podobnym do tego, w którym leżałem w Kfar Billu. Był on oczywiście już z tym przeznaczeniem zbudowany i posiadał wszelkie niezbędne akomodacje dla bloku operacyjnego. Pomimo że oddział chirurgiczny był duży, bo liczył kilkaset łóżek, ruch operacyjny był niewielki. Istniały zarządzenia, które zabraniały w tym klimacie wykonywania w miesiącach letnich operacji. Operowaliśmy więc tylko nagłe przypadki. Bardzo duży odsetek chorych stanowili żołnierze, którym odnawiały się stare rany, lub ofiary wypadków przywożone z jednostek. Nierzadko malaria była przyczyną zmuszającą do interwencji chirurgicznej. U chorych, którzy przechodzili kilka, a czasem kilkanaście nawrotów malarii, występowały bardzo często krwotoki z powodu pęknięcia śledziony. Pamiętam przypadek, gdy jeden z żołnierzy wstając od stołu lekko uderzył okolicą lewego podżebrza o brzeg stołu. Uderzenie to spowodowało pęknięcie śledziony i masywny krwotok. Malaria w praktyce okazała się w ogóle nieszablonową chorobą. Potrafiła uzewnętrzniać się w postaoi najrozmaitszych jednostek chorobowych. Jeden z naszych oficerów cierpiał na zapalenie kości stopy. Był kilkakrotnie operowany. Bez rezultatu. Rana pooperacyjna nigdy nie chciała się wygoić całkowicie. Wykluczono gruźlicę, kiłę i promienicę, wreszcie jeden z lekarzy wyraził przypuszczenie, że to może być malaria. Pacjent jednak twierdził, że nigdy malarii nie przechodził. W czasie gorączki stwierdzono malarię we krwi i zastosowano leczenie przeciwmalaryczne. Raina zagoiła się w ciągu tygodnia. Znałem go i potem wiele razy spotykałem. Sprawa się nie odnowiła. Kwatermistrzem szpitala był major Bzdęga. O ile mi wiadomo, przedtem w służbie, zdrowia nie pracował. Mam dosyć niemiłe wspomnienia o tym oficerze. Miałem właśnie dyżur lekarski. Późnym popołudniem przywieziono żołnierza ze złamanym kręgosłupem. Sanitariusze w jednostkach liniowych byli dobrze wyszkoleni, wiedzieli więc o tym, że chory ze złamanym kręgosłupem musi leżeć na twardym. Chory leżał więc na drzwiach, które żołnierze skądś wyrwali. W szpitalu nasze wyposażenie było bardzo dobre. Mieliśmy nie tylko wkłady do łóżek i przystawki dla wszelkiego typu urazów, ale nawet takie łóżka, w których od spodu wysuwały się części siatki z materacami, żeby można było zastosować różne płukania czy podanie basenu bez poruszania chorego. Okazało się jednak, że wkłady do łóżek dla złamanych kręgosłupów były wszystkie w użyciu i trzeba było nowe pobrać z magazynu. Szpital miał wyposażenie brytyjskie, ale oczywiście etatowo urządzano go po naszemu, to znaczy rozbudowano administrację w granicach, które można by określić humorystycznymi, gdyby to tak nie przeszkadzało w pracy lekarzom. Pan major Bzdęga miał do pomocy oficerów płatników, prowiantowych, technicznych, żywnościowych, magazynowych, kancelaryjnych, oświatowych, sportowych, kto by ich tam zresztą zliczył. W każdym razie było ich więcej niż lekarzy. Trudno się było poza tym zorientować, jaki szczegół leżał w kompetencji każdego z nich. Oczywiście, żeby każdy miał zajęcie, zaprowadzono skomplikowaną procedurę zapotrzebowań i kwitów. Oficerom tym podlegał znów cały legion sierżantów z różnych formacji, upchanych do szpitala, jak gdyby na skutek nieprzewidzianego splotu wypadków. Chociaż wszyscy mieszkali na miejscu, wydostanie z magazynu wkładu do łóżka w ciągu dwóch godzin okazało się rzeczą niewykonalną. Zwróciłem się więc do majora Bzdęgi, żeby polecił któremuś ze swoich podwładnych załatwić tę sprawę. Jednak i to nie dało rezultatu, bo pan major grał w brydża i był podobno nawet dotknięty, że mu tam jakiś podporucznik przeszkadza w grze. Nieszczęśliwy żołnierz musiał do następnego dnia, w nowocześnie wyposażonym szpitalu, leżeć na drzwiach wyrwanych z jakiejś arabskiej budy, bo naczelny chirurg i komendant gdzieś wyjechali, a obecni w szpitalu lekarze mieli za niskie stopnie, aby ich pan major „uważał". Oczywiście wypadek ten musiał wywołać u mnie pewne skojarzenia myślowe i refleksje. Myślałem sobie: - Jednak ci Anglicy, to mądry naród, bo u nich w takim szpitalu obowiązki pana Bzdęgi i całego jego sztabu pełniłby jeden sierżant, który na wiadomość, że dla chorego pptrzebny jest ten czy inny przedmiot z magazynu, sam by go pospiesznie przyniósł. Na ogół jednak praca była spokojna. Przez jakiś czas leżał w mojej sekcji sierżant Jakubowski, mój daleki powinowaty rodem z Lublina, żołnierz starej Brygady Karpackiej. Cierpiał na zapalenie kości podudzia po starym postrzale. Kolega Łazarczyk i ja byliśmy przygotowani na przeniesienie ze szpitala, bo wszystkie oznaki na
- 122 -
niebie i ziemi wskazywały bliskość inwazji na Grecję lub Włochy. W związku z tym dał się widzieć masowy odpływ różnych protegowanych figur z jednostek liniowych do formacji bazowych, do których także zaliczały się szpitale wojenne. Oczywiście na gwałt robiono dla nich miejsca. My dwaj nikomu nie nadskakiwaliśmy ani nie robiliśmy starań i raczej od początku wyraziliśmy życzenie dostania się do jednostek liniowych. Ale wtedy sprawy wyglądały inaczej. W pułku artylerii lub batalionie piechoty stanowisko lekarza, gdy pułk znajdował się daleko od frontu, było bardzo wygodne. Faktycznie podlegał tylko swojemu dowódcy, który z reguły był przyzwoitym człowiekiem. Miał doskonałe kasyno, samochód służbowy, ordynansa, mało roboty i honor należenia do liniowej, często sławnej i znanej na całym Środkowym Wschodzie, jednostki. Wtedy więc element protegowanych i karierowiczów tam się pchał. W szpitalach w takich okresach była harówka, o środek lokomocji trudno, warunki zakwaterowania bez porównania gorsze, nawet ordynans jeden na czterech albo jeden na ośmiu. Sytuacja radykalnie się zmieniała, gdy zapowiadała się ofensywa i dywizje miały odchodzić na front. Zanim wyszły jakiekolwiek rozkazy lub nawet z komunikatów radiowych, które przedstawiały ogólną sytuację na froncie, można się było zorientować czy coś się święci, to już pokazywanie się w bazie protegowanych figurek z odznakami liniowych oddziałów na rękawie zdradzało zbliżającą się akcję, tak jak pierwsze bociany zwiastują zbliżającą się wiosnę. Stosunki w naszym szpitalu nie były najsympatyczniejsze. Intrygi, intryżki od góry do dołu. Człowiek w kasynie z jednym starszym oficerem wypił szklaneczkę whisky, to drugi starszy oficer patrzył już wilkiem, bo był przeciwnikiem tamtego. Całkiem inni ludzie i atmosfera niż na przykład w 15 Pułku Ułanów. Do tego wszystkiego naraziłem się swojemu bezpośredniemu przełożonemu, naczelnemu chirurgowi szpitala, zresztą doskonałemu lekarzowi. Poza dyżurami lekarskimi pełniliśmy od czasu do czasu obowiązki oficerów służbowych. Do obowiązków oficera służbowego należało sprawdzanie zaciemnienia na terenie szpitala po zapadnięciu zmroku. Nasz szpital leżał tak blisko morza, że po południu jeździliśmy na plażę kąpać się, a tymczasem komunikaty mówiły, że nad Jaffą i Haifą pokazują się niemieckie samoloty. Pewnej nocy, a było już po godzinie 24, gdy obszedłem teren szpitala, zauważyłem jasną iluminację okna jednego z budynków chirurgicznych. Gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że światło wychodzi z gabinetu mojego przełożonego. Z wewnątrz słychać było liczne głosy. Miał gości. Prawdopodobnie grali w brydża. Zawahałem się. Odszedłem na chwilę. Cały olbrzymi teren był pogrążony w ciemności a z tego jednego okna jak z reflektora padało światło. Przecież chyba nie będzie miał mi za złe pomyślałem. Ostatecznie zaciemnienie nie jest tylko dla szeregowych, a ma na celu niezwracanie uwagi samolotów. Wróciłem się. Wszedłem na korytarz. Zapukałem do drzwi. Grali w brydża. Zameldowałem się służbowo i poprosiłem o przestrzeganie zarządzeń zaciemnienia. Z wypowiedzi i zachowania się zebranych oficerów poznałem, że są bardzo urażeni. Na drugi dzień w czasie zdawania służby, co odbywało się w porze zmiany warty, około południa, komendant szpitala pochwalił mnie za gorliwe pełnienie obowiązków oficera służbowego. Byłem zażenowany, bo cóż tu gorliwego. Wykonałem tylko to, co musiałem. Chociaż praktycznie wydawało się to mało prawdopodobne, to jednak mógł się pojawić samolot niemiecki i gdyby rzucił jedną lub kilka bomb i zrobił masakrę, ja byłbym jednym z winowajców, gdybym nie interweniował. W dwa dni później zostałem ni stąd, ni zowąd przeniesiony przez uprzejmego komendanta szpitala na oddział malaryczny. Represja za niewłaściwe ustosunkowanie się do oficerów starszych stopniem - dano mi nieoficjalnie do zrozumienia. Nie okazałem po sobie żadnego niezadowolenia, ale pomyślałem: - Szlag was trafił z taką dyscypliną wojskową i z takim wojskiem. Przez kilku kolegów i znajomych od dawna starałem się o przeniesienie do 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Obiecywano mi, że będą tam wolne miejsca w dwóch pułkach artylerii.
Rozdział XXIV. 2 KOMPANIA SANITARNA 3 DSK. 6 września otrzymałem przeniesienie do 3 Dywizji Strzelców Karpackich, ale nie do artylerii, tylko do 2 Kompanii Sanitarnej. 7 września zameldowałem się na miejscu. Kompania obozowała przy szosie idącej przez Isdud w miejscowości Julis. Cała ta okolica była zapełniona obozami jednostek 3 Dywizji. Dowódcą kompanii był kapitan lekarz Bukała, jego zastępcą porucznik Natkański. Chirurgiem kompanii był porucznik lekarz Stankiewicz, mój starszy kolega ze Lwowa. Poza tym poznałem tam kilku młodych lekarzy: podporucznika Simma z Poznania, podporucznika lekarza Fabiana z Pomorza i innych. Organizacja kompanii była taka sama jak w 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej. Jednostka
- 123 -
przyjemna i bardzo zgrana. Wszyscy oficerowie pochodzili ze starej Brygady Karpackiej i brali udział w kampanii libijskiej. Atmosfera oczywiście biegunowo przeciwna do tej, która panowała w 4 Szpitalu. Niemniej to nie było to, czego szukałem. Chirurg już tu był i to zinacznie starszy ode mnie, tak, że roboty chirurgicznej dla mnie niewiele zostawało. Poza tym byłem tutaj jedynym lekarzem spoza zgranej od lat paczki i aczkolwiek wszyscy byli bardzo mili i koleżeńscy, jednak czułem się nieco obco A co najważniejsze, nie była to taka jednostka liniowa, o jakiej marzyłem od czasu zastępstwa w 15 Pułku Ułanów. Niedaleko miejsca postoju naszej kompanii znajdowało się szefostwo służby zdrowia 3 Dywizji. Szef służby zdrowia, major Bereza często odwiedzał kompanię i przesiadywał w kasynie. W porozumieniu z kapitanem Bukałą zwróciłem się do niego z prośbą o przeniesienie, jeśli się tylko zwolni miejsce, do jednego z pułków artylerii lekkiej. Major Bereza obiecał spełnić moją prośbę. 2 października wyruszyliśmy na tygodniowe manewry dywizyjne. Odbywały się one w okolicy Hebronu w pobliżu Morza Martwego. Zjeździłem w czasie tych manewrów dużą część południowej i środkowej Palestyny. Wystawialiśmy wysunięte punkty opatrunkowe z salami operacyjnymi, podobnie jak kiedyś w Wielkiej Brytanii. Ćwiczyliśmy alarmy, marsze, odwroty itp. Manewry dywizyjne skończyły się ósmego października, wróciliśmy więc do Julis. 21 października o świcie znów wyruszyliśmy na manewry pod nazwą „virile". Były to ćwiczenia korpusu, bo już w międzyczasie ściągnięto większą część jednostek polskich z Iraku do Palestyny. Ćwiczenia były bardzo forsowne. Trwały dziesięć dni. Tym razem objęły obszar całej Palestyny. Zobaczyłem, choć na razie tylko przejazdem, Jerozolimę, Betlejem, potem posuwaliśmy się ku północy. Ostatnia akcja odbywała się nad brzegiem Jeziora Galilejskiego zwanego także Tyberiadą. Jeden z noclegów wypadł nam u podnóża góry Tabor. Mieliśmy tam wizytację komisji rozjemców z jakimś generałem brytyjskim. Nad samym brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego dostałem się na pół dnia do niewoli greckiej. Jednostki greckie wchodziły w skład korpusu, z którym walczyliśmy „na niby" w czasie manewrów. 31 października późnym wieczorem nasza kolumna wróciła do Julis. Tych dziesięć dni wystarczyło, żeby słońce spaliło nas na brąz. Nadeszła wiadomość, że nasze siły zbrojne na Środkowym Wschodzie odwiedzi nowy Wódz Naczelny, generał Sosnkowski. Pewnego dnia przyszło zarządzenie, żeby jednostki naszego wojska zebrały się w miejscowości, gdzie miała odbyć się inspekcja. Wyznaczono mnie z sanitarką do pełnienia dyżuru na miejscu przeglądu jednostek naszej dywizji. Był piękny, słoneczny dzień. Oddziały wojska stanęły w olbrzymim czworoboku, w stalowych hełmach i pełnym rynsztunku, jak na defiladę. Przyjechał generał Sosnkowski i dokonał przeglądu. Potem wygłosił przemówienie do wojska. Było ono gorące d wzruszające. Cała uroczystość trwała jednak za długo. Stanie bez ruchu w stalowych hełmach i rynsztunku w tym klimacie było dużym wysiłkiem. Ja sam musiałem udzielić pomocy kilkunastu żołnierzom, którzy zemdleli z powodu upału. W kilka dni po powrocie z przeglądu zjawił się u nas major Bereza i zapytał, czy chciałbym pójść do jednego z batalionów piechoty. Lekarzem jest tam doktor Stanisław Rychliński, bardzo sympatyczny kolega, ale gdy teraz batalion był na ćwiczeniach wysokogórskich w Libanie, biedny Staś trochę spuchł. Nie wytrzymał kondycyjnie. Chętnie się zgodziłem. W oczekiwaniu na przydział i w przewidywaniu bliskiego opuszczenia Palestyny brałem udział we wszystkich wycieczkach organizowanych przez kompanię. A więc jeździliśmy do Jerozolimy, Betlejem i Tel-Avivu. Te wycieczki pozwoliły poznać ciekawy, pełen zabytków ii pamiątek kraj. I chociaż były to dni pełne wrażeń, wszystkich nas zżerało oczekiwanie na dalszy rozwój wypadków.
Rozdział XXV. W 3 BATALIONIE STRZELCÓW KARPACKICH. 14 listopada otrzymałem przeniesienie do 3 Batalionu Strzelców Karpackich. Miejsce postoju batalionu było niezbyt odległe od Julis i nazywało się Bill. Mieściło się między wydmami piaskowymi. Przy przyjeździe na miejsce zameldowałem się w dowództwie, ale zastałem tylko adiutanta batalionu, porucznika Kasprowicza. Większość oficerów i żołnierzy była na urlopach. Dopiero przy kolacji poznałem kilku dalszych oficerów. Ci, którzy przyjeżdżali, zaraz na drugi dzień odjeżdżali do Egiptu ze sprzętem i niektórymi kompaniami.
- 124 -
Zapoznawałem się z wyposażeniem i sanitariuszami. Było ich dwudziestu kilku. Miałem do dyspozycji „łazika" i trzytonowy wóz na sprzęt. W kilka dni po moim przybyciu przyjechał dowódca batalionu podpułkownik Józef Sokol i zastępca dowódcy kapitan Antoni Dusza. Podpułkownik Sokol był starym oficerem zawodowym. Dowodził batalionem od chwili zorganizowania go w Syrii, w Homs na początku 1940 roku. Na czele batalionu przeszedł wszystkie walki, z których najpoważniejsze były: obrona Tob-ruku, Gazala I i Gazala II. Był to niemłody już człowiek, średniego wzrostu, krępy. Mówił głosem zachrypniętym, jak gdyby miał stale ciężką chrypkę. Jak opowiadał, pochodziło to stąd, że w roku 1939 rozpoznano u niego raka krtani. Rozpoczęto leczenie i wykonano tracheotomię. Tymczasem wybuchła wojna. Pułkownik Sokol leczenie przerwał i poszedł na front. W czasie perypetii wojennych rurka tracheotomijna gdzieś wypadła, rana na szyi sama się zagoiła. - No i widzi pan, doktorze - opowiadał - jakoś już czwarty rok żyję i gdyby nie ta cholerna chrypka, byłbym nie wiedział, że chorowałem na gardło. Kapitan Dusza pochodził gdzieś z okolic Nowego Sącza. Zdaje mi się, że był początkowo podoficerem i dopiero później skończył sizkołę oficerską w Bydgoszczy. W Libii był dowódcą 4 kompanii, tzw. szturmowej, 3 batalionu. Odznaczył się nadzwyczajną odwagą. Obecnie stał się prawą ręką dowódcy. Był bardzo bezpośredni, obowiązkowy, koleżeński i ludzki. 24 listopada wyjechałem z Palestyny z ostatnią jednostką batalionu. Była to właśnie ta 4 kompania, którą dowodził kiedyś kapitan Dusza. Obecnie jej dowódcą był kapitan Tadeusz Radwański. Z nim właśnie jechałem pociągiem do Egiptu. Radwański - w cywilu prawnik - był lekko zgarbiony i nosił okulary zsuwające mu się z nosa. Miał zawsze za duży płaszcz i w ogóle nie dbał o swój wygląd. Typowy rezerwista. Jednak już od pierwszych chwil słyszałem zarówno od żołnierzy, jak ii od oficerów, że jest doskonałym dowódcą, czego dał dowody w kampanii libijskiej, w której dosłużył się stosunkowo wysokiego jak na rezerwistę stopnia. Po przyjeździe do Egiptu, ze stacji już nasze batalionowe samochody przewiozły nas na pustynię, gdzie w miejscowości zwanej Quassasin60 było miejsce postoju batalionu. Nie wiem, skąd się wzięła ta nazwa, bo jak okiem sięgnąć, poza namiotami, jedną budką z mat, gdzie była kuchnia, i naszym parkiem samochodowym było widać tylko piasek i niebo. Przez cały czas mojego pobytu w tym obozie nie widziałem w pobliżu żadnej innej jednostki wojskowej. W odległości kilku kilometrów od nas znajdowały się tylko magazyny brytyjskie, ale kiedy tamtędy przejeżdżałem, także nie widziałem ludzi. Były to po prostu tzw. beczki śmiechu, ożyli wielkie baraki z falistej blachy, ciągnące się na przestrzeni kilometra, może dwóch. Otoczone siatką drucianą wysokości około trzech i pół metra, a na siatce co 50 metrów wisiały olbrzymie tablice z napisem „mines" (miny). Siatka dookoła była tak szczelnie zaminowana, że ewentualny złodziej wyfrunąłby w powietrze przed dojściem do magazynów. Był to ogólnie przyjęty sposób chronienia wszelkich obiektów wojskowych na pustyni. Jak już wspomniałem, jedynym budyneczkiem była szopa z mat i trzciny. W niej mieściła się kuchnia naszego kasyna i jadalnia. Kucharzem kasyna był sierżant Eljasik z 4 kompanii, w cywilu drogerzysta. Dowództwo, to znaczy kancelaria, mieszkanie pułkownika, jego zastępcy i kwatermistrza - w namiotach. Dookoła, rozrzucone osobno, pięć kompanii. Przy dowództwie stała kompania dowodzenia i nieco dalej cztery kompanie strzeleckie. Oficerowie każdej kompanii obozowali ze swoimi ludźmi. Każda kompania miała swoją kuchnię. W skład kompanii dowodzenia wchodziły: oddział przeciwpancerny (pepanc), składający się z obsługi sześciu dział 58-milimetrowych z ciągnikami. Działa były przystosowane do strzelania torami parabolicznymi lub ogniem prostym, bezpośrednim. Następnie oddział rozpoznawczy batalionu, na szesnastu kariersach, dalej szedł oddział moździerzy 81-milimetrowych z sześcioma kariersami do ich przewozu, pluton pionierów, którego głównym zadaniem było odminowywanie terenu, pluton łączności oraz pluton „Rep" zaopatrzony w dźwig i samochód z warsztatem reperacyjnym. „Repowi" podlegał cały park samochodowy, to znaczy wszystkie wozy transportowe poszczególnych kompanii. Razem batalion liczył etatowo około ośmiuset ludzi. Nasz batalion razem z batalionem pierwszym i drugim tworzyły 1 Brygadę Strzelców Karpackich. Dowódcą brygady był pułkownik Peszek. 1 brygada wraz z 2 brygadą tworzyły 3 Dywizję Strzelców Karpackich 61. Oczywiście w skład dywizji poza tymi brygadami piechoty wchodziły jeszcze trzy pułki artylerii lekkiej, pułki artylerii 60 Nazwa ta. nie ma nic wspólnego z obozem tranzytowym jednostek wojska polskiego o tej samej nazwie. 61 3 brygada 3 DSK została uformowana dopiero we Włoszech.
- 125 -
przeciwpancernej, artylerii ciężkiej, różne oddziały rozpoznawcze, łączności, saperów, trzy kompanie sanitarne, kompanie warsztatowe na szczeblach brygady i dywizji oraz inne jednostki, którymi się nie interesowałem. Niezależnie od tego korpus dysponował szeregiem jednostek tzw. pozadywizyjnych, które były przydzielone do tej lub owej brygady czy dywizji. Tak, że nie mam nawet pewności czy pułk artylerii ciężkiej i pułki pepanc wchodziły w skład dywizji, czy też były przydzielone. W każdym razie tych pułków artylerii było tak dużo, że dowódca plutonu piechoty mógł na froncie wezwać ogień artyleryjski. Dowódcą naszej dywizji był generał Duch. Wracając do obsady oficerów 3 batalionu, to kwatermistrzem był kapitan Doskoczil. Był to oficer w średnim wieku, pracujący bez zarzutu i bardzo dbały o wszelkie potrzeby batalionu. Bez żadnych fochów czy innych naleciałości biurokratycznych. Jego zastępcą i płatnikiem był porucznik Marian Herter. Oficerem informacyjnym, czyli jakby drugim adiutantem batalionu, do którego należało zajmowanie się jeńcami, był podporucznik rezerwy Waldemar Gule. Młody, przystojny, szczupły człowiek, znający biegle kilka języków. Dowódcą kompanii dowodzenia był kapitan Osiczko, zaś oficerem broni batalionu - podporucznik Stacewicz. 1 kompanią dowodził porucznik Niechaj, oficer służby stałej. Dowódcami plutonów byli: podporucznik rezerwy Władysław Jagiełło, podporucznik Eugeniusz Szwejkowski i podporucznik Jan Szemraj. Dowódcą 2 kompanii porucznik - Józef Szlamp, instruktor warszawskiego CWF z Bielan. Dowódcami plutonów: podporucznik Konopacki, podporucznik Chachulski, podporucznik Płachciński i podporucznik Cegłowski - wszyscy rezerwiści. Dowódcą 3 kompanii był porucznik Ościk, nauczyciel z zawodu, niemłody, już trochę szpakowaty. Dowódcami plutonów: podporucznik Franciszek Sobolewski, podporucznik Hankiewicz i podporucznik Samołyk, podporucznik Kusiak i podporucznik Gwóźdź. Dowódcą 4 kompanii - kapitan Radwański, jego zastępcą porucznik Karol Lubański, dowódcami plutonów: podporucznik Król i podporucznik Adam KocĄrkiewicz. Oddziałem przeciwpancernym dowodził porucznik Maciejczyk, z cywila nauczyciel. Dowódcą jednego z plutonów był porucznik Szymczak, urzędnik z Zaleszczyk. Dowódcą oddziału 'rozpoznawczego był porucznik Mrugalski, z zawodu urzędnik bankowy, przez kolegów zwany Dzidziem. Mrugalski dostał się we wrześniu 1939 roku do niewoli. Był więziony w Oflagu XVIII B na terenie Austrii. Dnia 24 czerwca 1940 roku, po ośmiu miesiącach niewoli, uciekł z dwoma przyjaciółmi podporucznikiem Witoldem Brodzikowskim, młodym dziennikarzem z Warszawy, i podporucznikiem Aleksandrem Dzianottem z Gniezna, z zawodu chemikiem. Po ucieczce przedostali się na Węgry, stamtąd, przedarłszy się przez Jugosławię, Grecję, Turcję, przybyli w końcu polskim statkiem „Warszawa" do Haify w Palestynie w dniu 19 sierpnia 1940 roku. Witold Brodzikowski zginął śmiercią lotnika w roku 1945, Dzianott wojnę przeżył i przebywa obecnie w Meksyku. Dowódcami plutonów byli podporucznik Bronisław Ritterman z Krakowa i podchorąży Lewicki. Dowódcą plutonu pionierów - porucznik służby stałej, Wysocki. Dowódcą plutonu łączności porucznik Antonowicz, absolwent WSH. Dowódcą plutonu „Rep" - podporucznik Mieczysław Kruszewski. Dowódcą plutonu moździerzy był podporucznik Ryszard Heni. Szefem kancelarii batalionu był starszy sierżant Korbas, zaś podoficerem mundurowym starszy sierżant Wojtkowiak. Wreszcie muszę wspomnieć, że w jednej z kompanii był strzelec, a później kapral i plutonowy narodowości węgierskiej, nazywał się Wa-masz Miklosz. Był studentem prawa w Budapeszcie i przyłączył się do Polaków przejeżdżających przez Budapeszt. W jakiś dziwny sposób przeszwarcował się przez wszystkie granice i komisje weryfikacyjne i do końca wojny walczył w 3 batalionie. W późniejszym okresie kompania dowodzenia została podzielona na kompanię dowodzenia i kompanię wsparcia. Dowódcą tej ostatniej został kapitan Mrugalski, szefem zaś sierżant Jan Żabiński (poprzednio szef nie podzielonej kompanii dowodzenia). W skład kompanii wsparcia wszedł oddział rozpoznawczy, oddział pepanc i pluton moździerzy na kariersach. Beniaminkiem oddfciału rozpoznawczego był w owym czasie szesnastoletni strzelec - Roman Klimek. Prawie wszyscy oficerowie byli rezerwistami, przy czym młodsi służyli w batalionie od szeregowca ii wstąpili do niego w pierwszym roku wojny. Z cywila urzędnicy, nauczyciele i studenci uniwersytetu, politechniki, rolnictwa i WSH. Zatrzymuję się dłużej nad charakterystyką batalionu, bo była to jednostka wojskowa, która najwięcej mnie do siebie przywiązała i z którą najbardziej się zżyłem. Może przyczyniło się do tego i to, że najcięższe walki na froncie odbyłem z nimi i w czasie mojej służby w tym batalionie poznałem najdokładniej ponure oblicze wojny.
- 126 -
Nie mam jednak wątpliwości, że ten zespół kolegów oficerów, z którymi byłem w batalionie, od dowódcy pułkownika począwszy, a na najmłodszym wiekiem podporuczniku Jasiu Mroczkowskim skończywszy, był wyjątkowym zespołem ludzi. Tych trzydzieści kilka postaci w rozmaitym wieku i różnych zawodów, różnego pochodzenia społecznego było tak dobraną całością i tak wysoko pod względem etycznym stojącym gronem, jakiego nigdy przedtem ani potem, czy to w wojsku, czy w życiu cywilnym nie spotkałem. Nie było między nimi ani jednego człowieka, któremu można by zarzucić nieuczciwość, egoizm, brak patriotyzmu czy brak koleżeństwa. W czasie najcięższych przejść, ani po nich, nikt nie zachowywał się zarozumiale. Byli zawsze skromni, nigdy nie napuszeni, a gdy któryś dokonał nadzwyczajnego wyczynu, to się o tym można było dowiedzieć dopiero od osób postronnych. Nigdy nie podkreślali swoim zachowaniem ani rozmową swojej wyższości nad najbardziej os;atr>im oddziałem wartowniczym z głębokich tyłów. Wszyscy byli przy tym weseli i pogodni, mieli duże poczucie humoru i to nie kosztem innych. O siebie nie dbali więcej niż o swoich żołnierzy. Ci z nich, którzy żyją, a nie wiem gdzie są rozsiani po świecie, może się teraz pozmieniali, ale ja ich widzę ciągle takimi, jakimi byli w czasie wojny. Zewnętrznie była to całkiem inna jednostka niż 15 Pułk Ułanów. Sprawiała wrażenie wojska o znacznie niższej dyscyplinie wojskowej niż tamci, ale jak wykazała ogniowa próba frontu, byli twardzi jak jeden kawałek stali. Nie mieli dawnej tradycji z Polski, za to mieli kilkuletnią tradycję walk z Libii. Nie było jednostek alianckich na Środkowym Wschodzie, których żołnierze nie wiedzieliby, co to za formacja nosi na lewym rękawie zieloną choinkę na biało-czerwonym polu. Ta sława jeszcze przed akcją we Włoszech przeszła z brygady na całą dywizję, nazywaną przez aliantów Christmas tree division 62 albo carpathians divizion. Wytworzyły się także specyficzne zwyczaje w batalionie. Właściwie do końca wojny nie było prawie innych oficerów niż wychowanych przez batalion. Gdy czasem brakowało oficerów po jakiejś ciężkiej akcji, w której były duże straty, a batalion szedł z powrotem na linię, to gdy przysłano uzupełnienie w oficerach, ci nowi musieli przechodzić coś w rodzaju balotowania. Jeżeli niezupełnie pasowali, odsyłano ich z powrotem, a oficerami mianowano swoich podchorążych. Dowództwo dywizji i korpusu aprobowało te tradycje. Nie było w batalionie zewnętrznego drylu. Do kasyna wchodziło się jak do cywilnej jadalni, „strzelania kopytami" nie słyszałem poza zmianą warty, defiladą lub przyjmowaniem oficjalnych inspekcji czy wizytacji z zewnątrz. Żołnierze, gdy patrzyło się na nich w czasie postoju, robili czasami wrażenie „rozmamłanych" - nosili porozpinane kołnierze, bluzy oraz mieli swobodne zachowanie, ale za to nawet na froncie, jeżeli tylko ze względu na warunki ogniowe było możliwe, to nawet pojedynczy pluton, stojący na uboczu, miał z blaszanek czy kanistrów porobione prysznice. Olbrzymia większość żołnierzy i oficerów w Anglikach nie gustowała, ale bardzo się zżyła z oddziałami australijskimi w czasie walk w pustyni. Wyrażało się to należeniem do australijskiego związku zwanego „Szczurami Tobruku". Braterstwo z Australijczykami było tak ścisłe, że „Szczury Tobruku", które wróciły do Australii, przysyłali naszym do Włoch paczki z piwem australijskim. Wszyscy nasi mieli zaproszenie na przyjazd i osiedlenie się oraz pracę w Australii po wojnie, z przejazdem na koszt australijskich „Szczurów". Zostałem serdecznie przyjęty przez dowódcę i nowych kolegów. Już po tygodniu czułem się jak między swoimi. W czasie rozmów przy stole po kolacji, to jest wtedy, gdy robiło się chłodniej i człowiek mógł swobodnie oddychać, przysłuchiwałem się ich rozmowom i stopniowo rekonstruowałem sobie ich przeżycia. Pewnego razu usłyszałem taką historię: Po którymś tam etapie walk w Libii Dzidzio Mrugalski pojechał na kilkutygodniowy kurs dla dowódców kompanii czy batalionu. Brytyjczycy zwykle po ukończeniu ofensywy urządzali kursy dla dowódców kompanii. Słuchaczami byli oficerowie różnych jednostek alianckich. Wykładowcami zaś wyżsi oficerowie, ale zawsze liniowi i tacy, którzy dowodzili na froncie w czasie tej wojny. W czasie wykładu o natarciu piechoty, podpułkownik nowozelandzki jako przykładu użył bitwy pod Gazalą. Pokazał sytuację na mapie plastycznej, niemiecko-włoską linię oporu i bezskuteczne próby jej sforsowania. Był w czasie bitwy w sztabie. Obserwowali ze schronów na wzgórzu rozwijającą się akcję. Próbowano ataku z różnych stron, wreszcie powierzono polskiej brygadzie zadanie uderzenia w pewnym punkcie. Oficerowie alianccy widzieli z daleka jak ruszyło natarcie. W pierwszej linii szła tyraliera w sile około jednej kompanii. Wyglądali z daleka jak czarne punkciki. Gdy doszli do krytycznego miejsca, Niemcy położyli ogień zaporowy. Pociski zaczęły padać w pasie szerokości 62 Dywizja drzewka choinkowego.
- 127 -
około trzystu metrów przed nacierającą tyralierą. Sztabowcy patrzyli przez szkła na zaporę ogniową, która wyglądała jak jedno kłębowisko piachu wznoszącego się w górę na kilkanaście metrów. Polska tyraliera zniknęła w nim. Któryś z pułkowników powiedział: - Szkoda, wszyscy zginęli. Zapora była położona tuż przed łańcuchem bunkrów nieprzyjacielskich. Zaraz za bunkrami były stanowiska artylerii niemieckiej, strzelającej na inny sektor. Nie upłynęło dwadzieścia minut, gdy nagle ogień zaporowy niemiecki ustał. W sztabie alianckim nie wiedziano, co się stało. Okazało się, że Polacy przeszli przez ogień zaporowy, opanowali bunkry i są już przy stanowiskach artylerii. Podpułkownik nowozelandzki, kończąc swój wykład, powiedział: - Proszę panów, jestem starym oficerem, całe życie wierzyłem, że najlepszą piechotą na świecie są Nowozelandczycy, od tego jednak dnia wiem, że najlepszą piechotą jest piechota polska. Należy dodać, że tą tyralierą pod Gazalą była 4 kompania 3 batalionu Strzelców Karpackich. Tyralierą dowodził i szedł na kilkadziesiąt kroków przed nią porucznik Antoni Dusza. Gdy w jakiś czas później w czasie swobodnej rozmowy przy stole, jaka wywiązywała się wieczorem w kasynie, po wypiciu kilku szklanek whisky, spytałem Duszę, jak udało im się wtedy przejść ogień zaporowy, roześmiał się: - Nie ma o czym gadać. Przyszedł rozkaz do natarcia, tośmy wyszli, a ogień zaporowy to tylko z daleka tak strasznie wygląda i robi dużo hałasu. Ale można przejść. Nawet wielkich strat nie było, tylko paru chłopaków upadło. Za to Szwaby tak zbaranieli, że można ich było wyciągać z jamy jak królików. Nawet nie wiedziałem, gdy skończyliśmy natarcie, że o nic będzie tyle krzyku. Jeszcze lepsze zdarzenie przeżył Mrugalski. Opowiadał o nim przy stole pułkownik. - Było to w Libii przed drugą bitwą o Gazalę przy jednej z następnych ofensyw. Cały korpus aliancki stanął przed umocnionymi pozycjami włosko-niemieckimi. Włochami dowodził jakiś marszałek czy książę i było ich bardzo dużo, cały korpus, w każdym razie razem z Niemcami przewyższali siły alianckie. Któregoś dnia wieczorem Dzidzio Mrugalski podpił sobie zdrowo. O trzeciej nad ranem wyszedł na patrol w kilka kariersów w pustynię. Chodziło o rozpoznanie, czy nieprzyjaciel nie próbuje nas oskrzydlić. Dzidzio patrolował i zabłądził w pustyni. Po wielu godzinach jazdy zobaczyli nagle jakieś wojsko przed sobą. Nie wiadomo na podstawie jakich obliczeń wykalkulował sobie, że to własne miejsce postoju. Było około godziny 1 w południe, byli wyczerpani błądzeniem po pustyni, zabrakło im już wody i chciało się jeść. Dzidzio więc wrzasnął do kierowców, którzy prowadzili kariersy w jednej linii: - Chłopaki, jesteśmy na miejscu, gazu. Zobaczymy kto pierwszy będzie u koryta. - Chłopaki dali gazu nie bardzo się rozglądając. Gdy podeszli na dwieście metrów, coś im się zrobiło głupio. Jakieś olbrzymie namioty i dziwne wojsko. Dzidzio Mrugalski przyparty do muru dokończył: - Zrobiło mi się gorąco, chociaż też przedtem nie było chłodno, bo zobaczyłem wyraźnie, że to Włosi. Kombinuję sobie - uciec już nie da rady, więc wołam: - Chłopaki, ognia ze wszystkich cekaemów. Żołnierzom nie trzeba było powtarzać. Okazało się, że wjechali jakimś dziwnym trafem między duże jednostki na tyły kuchni i kasyna sztabu dywizji włoskiej. Zaczęli więc pruć seriami karabinów maszynowych po kasynie sztabu, gdzie właśnie odbywał się galowy obiad, a sam Dzidzio Mrugalski uniesiony zapałem zaczął walić z rakietnicy. Powstała tak potworna panika, że oficerowie włoscy i niemieccy tratowali się nawzajem w bezładnej ucieczce. Wszyscy byli przekonani, że to natarcie i zaskoczenie. Najbliżej stojący pułk bersalierów królewskich zaczął wyrywać piechotą. Nikt dokładnie nie wiedział, jak to się stało, ale w miejscu odległym o trzy kilometry, obserwowanym przez nasze czujki, tłum wojska włoskiego wybiegł na przedpole bez broni. Jednostki polskie i australijskie ruszyły do natarcia i bez trudu przełamały linie obronne. Cały sztab dywizji dostał się do niewoli, a batalion, którego stan był wtedy niski, bo liczył około czterystu ludzi, wziął dziewięciuset jeńców. Była to największa ilość jeńców wziętych do niewoli przez batalion w ciągu jednego dnia. W sumie nasze brygady, to znaczy polska, australijskie i brytyjskie wzięły tego dnia wiele tysięcy jeńców, w tym kilku generałów. Dzidzio Mrugalski otrzymał odznaczenia polskie i australijskie, a następnego dnia wpadł samochód z Australijczykami, którzy porwali Mrugalskiego, zanim się ktoś obejrzał. Odwieźli go dopiero po dwóch czy trzech dniach. Miał na sobie australijski kapelusz i był tak spity, że rozbudził się dopiero po kilkunastu godzinach.
- 128 -
Od tego czasu Mrugalski był uważany przez żołnierzy za oficera, który nie tylko ma specjalne szczęście, ale także posiada właściwość wyprowadzania swojego otoczenia z każdej najcięższej sytuacji, nieraz zdawałoby się zupełnie bez wyjścia. Przesąd ten panował w batalionie przez całą wojnę i kiedy przychodziły ciężkie chwile, każdy chciał być koło Mrugalskiego. Po pewnym czasie i ja zacząłem wierzyć w tę jego właściwość, bo na własne oczy widziałem takie sploty szczęśliwych wydarzeń wokół jego osoby, że żadnym logicznym rozumowaniem nie mogłem ich wytłumaczyć. W takiej jednostce rozpocząłem więc swój nowy etap służby. Wziąłem się raźno do pracy. Na początek musiałem się zabrać trochę do sanitariuszy. Wojsko po ciężkich manewrach w Libanie wróciło z urlopów bezpośrednio przed zmianą miejsca postoju i teraz szykując się do inwazji Włoch, jak to zwykle bywa w takich przerwach między wysiłkami, było z lekka rozbujane. Mój poprzednik, strasznie miły i kochany Staś Rychliński, był cokolwiek sybarytą i odjechał z batalionu, jak już wspomniałem, zaraz przy końcu manewrów, tak że w służbie zdrowia batalionu było bezkrólewie. Po przyjeździe do Egiptu zrobiłem szczegółowy przegląd ludzi i sprzętu. Okazało się, że w typowych koszach panuje bałagan nie do opisania. Jak się szukało jakiegoś zestawu, to łatwiej było znaleźć w koszu listy miłosne szeregowców i fotografie pięknych Izraelek, niż to, czego się szukało. Nosze połamane lub podarte, okucia pordzewiałe, lampy pobite, a ludzie cierpliwie czekali, co to za jeden ten nowy doktor. Już to, że jakiś nowy i nie z Karpackiej Brygady nastawiało ich krytycznie. Gdy przyszedłem po śniadaniu do ambulatorium, moi żołnierze na noszach porozrzucanych w cieniu namiotów odsypiali zaległości z manewrów i urlopów. Musiałem się za nich ostro wziąć i może nawet wspominają mnie za to trochę gorzko. Ale po tygodniu sprzęt był już uporządkowany. Nosze, lampy, latarki elektryczne, leki, zestawy, kosze, torby, a nawet umundurowanie doprowadzone do wzorowego stanu lub wymienione. Tak samo został unormowany rozkład zajęć, dyżury i w ogóle cały porządek. Szefem sanitariuszy był młody drogerzysta z cywila, kapral Pytel, inteligentny i solidny człowiek. Kilku strzelców, którzy byli stale w BPO, również okazało się solidnymi i dobrymi chłopcami. Moim gońcem pozostał dawny goniec Rychlińskiego, Stefan Sztajer, rodem z Rzeszowskiego. Trochę uparty, ale bezwzględnie uczciwy i solidny. W okresie postoju szkolili się przy BPO sanitariusze kompanijni, w sumie około dwudziestu pięciu. Z kompanijnych najlepiej mi się podobał kapral Jurecki, Ślązak, sztygar z cywila, odznaczony Krzyżem Walecznych za kampanię libijską. W dużym namiocie urządziliśmy ambulatorium, a z tyłu za przepierzeniem malutki przedział, w którym ja spałem. Kapral Pytel, szef BPO, spał w tej części, gdzie było ambulatorium. W razie wypadku w nocy byłem na miejscu. Reszta sanitariuszy z BPO spała w osobnych namiotach niedaleko naszego. Podobnie jak ja w swoim dziale starałem się dociągnąć wszystko na ostatni guzik, tak samo wszyscy dowódcy kompanii i plutonów robili to w swoich oddziałach. Jedną z ostatnich czynności było przemalowanie wszystkich pojazdów i dział z koloru pustynnego na normalny ochronny europejski. Odbywało się to szybko i sprawnie. Z przyjemnością patrzyliśmy na bogactwo zielonego koloru na naszych samochodach i kariersach. Była to wprawdzie zwykła zielona farba, a nie naturalna zieleń roślin, ale to już wystarczyło, że powiał na nas powiew od strony Europy. Czuliśmy się bliżej kraju. Z coraz większą niecierpliwością oczekiwano zarządzeń pogotowia wyjazdowego. W pierwszych dniach grudnia zdążyłem jeszcze wyskoczyć do Aleksandrii. Wydała mi się prawdziwą perłą Wschodu. Nie wiem, czy to wynikło z mojego nastawienia na skutek opowiadań o Aleksandrii, słyszanych od oficerów i żołnierzy batalionu, którzy uważali ją za coś najbardziej sobie bliskiego na całym Środkowym Wschodzie i ciągle ją wspominali. Ale to miasto rzeczywiście dzięki temu, że łączyło w sobie najprzyjemniejsze cechy egzotyki afrykańskiej z nowoczesnością, zrobiło na mnie duże wrażenie. Piękne bulwary z leżącymi przy nich willami i pałacykami pobudowanymi przez Włochów, szerokie ulice, ładne skwery, palmy, słońce sprawiały wrażenie wyjątkowo pogodne i miłe dla oka. Gdy tak rozmyślając o walkach libijskich brygady, której żołnierze tu właśnie zjawiali się na odpoczynek i chwilę wytchnienia po ciężkich walkach w pustyni, szedłem przez miasto, zetknąłem się nos w nos z drastyczną aktualnością. Mijałem stojących na rogu dwóch redcaps'ów. Przez placyk koło skweru przechodził nasz żołnierz z odznaką 3 Dywizji na rękawie koszuli. Szedł po linii stycznej do żandarmów w odległości około trzydziestu kroków od nich, właśnie ich minął i zaczął się oddalać. Wtem jeden z żandarmów zawołał głośno w kierunku naszego żołnierza. - Halo, Esma, wróć! „Esma" była to pogardliwa nazwa arabska stosowana do tubylców celem ich przywołania. Żołnierz szedł dalej. Oburzony zatrzymałem się w odległości kilkunastu kroków od żandarmów. Polski żołnierz
- 129 -
szedł dalej zgrabnym elastycznym krokiem. Był to dobrze zbudowany, postawny, wysoki blondyn. Żandarm powtórzył swój wykrzyknik jeszcze ostrzejszym tonem. Przechodnie arabscy zaczęli przystawać i gapić się. Wtedy żołnierz odwrócił głowę, widocznie zorientował się, że to wołanie jest skierowane do niego. Momentalnie zawrócił i takim samym spacerowym krokiem, nie zwalniając go ani przyspieszając, szedł w kierunku żandarmów. Żandarmi przybrali uroczyste miny, co przy ich wysokim wzroście nadawało im rzeczywiście bardzo oficjalny i groźny wygląd. Żołnierz nie zmieniając wyrazu twarzy podszedł do tego Anglika, który go wołał, i nie mówiąc ani słowa, pięknym sierpowym ciosem zdmuchnął go po prostu sprzed siebie. Czerwona czapka poleciała przynajmniej o dziesięć kroków dalej. Żołnierz odwrócił się do drugiego, który stał nieruchomo, i głosem donośnym, bez wyraźnej złości, zapytał go: - Czy także chcesz dostać w zęby za niewłaściwe zwracanie się do polskiego żołnierza? Żandarm nic nie odpowiedział. Żołnierz się roześmiał, spokojnie odwrócił i dalej poszedł w tym samym kierunku, z którego go przedtem zawrócono. Żandarm zrobił krok naprzód, potem się zatrzymał, po chwili rozejrzał się. Dookoła stał tłum gapiów, wyraźnie zadowolony z przebiegu wypadku. Wreszcie spojrzał na mnie, ja patrzyłem na niego. Znów się chwilę zastanowił, po czym zaczął otrzepywać swojego kolegę. Możliwe, że na zachowanie neutralności wpłynęła również obecność kilku innych naszych żołnierzy, którzy nie wiadomo, skąd się wzięli na drugim rogu skwerku, i tylko czekali na okazję, aby się wplątać do zajścia. W międzyczasie zabawiali się rozmową na temat żandarmerii w ogóle, a brytyjskiej w szczególności. Pomyślałem sobie: „Jednak karpaccy znaleźli sobie modus vivendi w postępowaniu z tym gatunkiem „panów świata". Powyższa scenka nie była odosobnionym przypadkiem, jeżeli chodzi o stosunki polsko-brytyjskie na Środkowym Wschodzie. Psychologicznym momentem, zaskakującym kolonialną mentalność Anglików, było to, że oddziały polskie, które walczyły wspólnie z Anglikami przez kilka lat, wyzbyły się zupełnie wszelkich kompleksów w stosunku do Brytyjczyków, kompleksów, które z reguły w mniejszym lub większym stopniu mieli wszyscy cudzoziemcy, a także i Polacy, którzy Anglików jeszcze nie poznali gruntownie jako towarzyszy broni na polu walki. 5 grudnia wyjechałem z wycieczką do Kairu i piramid. Wzięliśmy dwa trzytonowe wozy. Jechało kilku oficerów i około trzydziestu szeregowych. Chcieliśmy najpierw zobaczyć ruiny Memphis i wszystkie piramidy. Udało nam się jednak zwiedzić tylko jedną z nich. Memphis i inne piramidy oglądaliśmy z daleka. Blisko nas nie dopuszczono. Żandarmeria brytyjska otaczała dosyć duży teren, bo strzegła spotkania głów trzech mocarstw, które się tam odbywało. Było to spotkanie Roosevelt, Churchill i Czang-Kai-Szek. Pojechaliśmy do Kairu. Przed południem zwiedziliśmy nowoczesną część miasta i wspaniały ogród zoologiczny. Zjadłem z podporucznikiem Jagiełłą obiad w eleganckiej restauracji. Po południu spotkaliśmy się wszyscy i zwiedzali piękne, historyczne meczety Kairu. Do Quassasin wróciliśmy w nocy. W dwa czy trzy dni później wyjechaliśmy do Ismailii. Jest to małe miasteczko mniej więcej w połowie długości Kanału Sues-kiego i leżące nad samym kanałem. W Ismailii znajdował się jeden z naszych szpitali wojennych. Chciałem odwiedzić żołnierzy naszego batalionu, którzy znajdowali się tam w leczeniu. Zatrzymano nas na obiad w kasynie i znowu spotkałem znajomego. Był nim doktor Zbigniew Żurowski. W okresie, kiedy odbywałem we Lwowie staż na II oddziale wewnętrznym Państwowego Szpitala Powszechnego, prowadzonym przez prymariusza doktora Falkiewicza, Żurowski był na tym oddziale sekundariuszem. Gdy go spotkałem w Ismailii, był bardzo zmieniony, jakby przygaszony. Widać było na nim ciężkie przejścia ostatnich lat. Wydaje mi się, że nie miał stopnia oficerskiego. Późnym popołudniem wróciłem do obozu.
Rozdział XXVI. INDRAPOERA. 10 grudnia zarządzono ostre pogotowie. W każdej chwili mógł nastąpić odjazd. Byliśmy gotowi do wymarszu, 11 grudnia zeszedł nam na czekaniu. W ciągu dnia odeszły działa, kariersy z obsługami i ciężki bagaż oraz zwinięto większość namiotów. Noc z 11 na 12 grudnia spędziliśmy w silnym zagęszczeniu. W namiocie dwuosobowym spało chyba z ośmiu oficerów. Rano, jeszcze przed wschodem słońca, pobudka i ładowanie się na
- 130 -
samochody. Po przybyciu do portu w Suezie jechaliśmy kilka kilometrów między olbrzymimi obozami magazynami wojskowymi, na południe. Magazyny były tym razem amerykańskie. Cała ta część nabrzeża była zajęta przez oddziały Stanów Zjednoczonych. Wreszcie przybyliśmy do portu Taufig. Tutaj batalion rozdzielono. Wzdłuż nabrzeża stało wiele statków, na które okrętowano jednostki w ten sposób, że na żaden statek nie została zaokrętowana nawet najmniejsza jednostka w całości. Nawet drobne pododdziały zostały podzielone i okrętowane na pięć lub sześć statków po kilkunastu ludzi na każdy. Chodziło o to, żeby w razie zatopienia statków żadna z jednostek nie przestała istnieć. Kilku oficerów z naszego baonu wraz ze mną i około setką zołnierzy zaokrętowano na statek „Indrapoera" o wyporności 11 tysięcy ton. Oprócz nas „Indrapoera" wiozła przedstawicieli chyba wszystkich jednostek dywizji. Na każdym kroku, w przejściach i na pokładach, spotykało się artylerzystów, kawalerzystów (pancernych), piechotę, bronie techniczne itp. Zapomniałem dodać, że w chwili ogłoszenia ostrego pogotowia polecono nam zdjąć wszelkie odznaki polskie z orzełkami włącznie. Czy było to zarządzenie rozsądne, czy nie, tego nie wiem. Jeżeli nasze władze chciały, aby Niemcy nie wiedzieli o tym, że dywizje polskie są przesuwane do Włoch, to się bardzo zawiodły. Jeszcze staliśmy w Quassasin na pustyni, gdy radio niemieckie podawało, które polskie jednostki są przygotowywane do przerzucenia do Włoch. Omylili się jedynie co do terminu, bo jeszcze w okresie naszego pobytu na pustyni podawali wiadomość, że 3 Dywizja Karpacka wylądowała we Włoszech. 13 grudnia nasz statek przesunięto w obrębie portu do innego nabrzeża i ładowano ciężki sprzęt, to jest czołgi, działa i samochody. Sprzęt ten ustawiano na pokładach i przykrywano płachtami brezentowymi. Kierowcy znajdowali się przy swoim sprzęcie. W czasie pobytu na Wschodzie, każdy oddział naszego wojska miał swoje psy, które zżyły się z żołnierzami i stały się w pewnym sensie własnością jednostek. Żołnierze byli do psów bardzo przywiązani. Oprócz tego było w oddziałach wiele psów stanowiących własność żołnierzy lub oficerów. Otóż przyszło zarządzenie brytyjskie zabraniające kategorycznie przewożenia psów do Europy. Żołnierzy bardzo ten rozkaz zabolał. Rozpoczęły się szepty, tajemnicze miny psich opiekunów i gdy przechodziłem pokładem koło ciężkiego sprzętu, to spod bardzo wielu płacht brezentowych wyglądała przez szparę psia morda, a gdzieniegdzie słychać było ciche poszczekiwanie. Psy jakby były wciągnięte w konspirację, nieznacznie tylko się zdradzały w porach, w których normalnie wojskowa kuchnia wydawała posiłki. Nie trzeba było być zresztą bystrym obserwatorem, żeby zauważyć jak żołnierze po każdym posiłku biegli na pokład niosąc za pazuchą lub w masce gazowej przysmaki dla swoich wychowanków. Statek był przepełniony. Byliśmy tak stłoczeni, że nawet w kabinach oficerskich było ciaśniej niż na „New Amsterdam" w pomieszczeniach szeregowych. Było to zrozumiałe, bo podróż miała trwać znaczinie krócej. Ładowanie sprzętu zajęło cały dzień 13 grudnia. W szpitalu okrętowym zorganizowano ambulatorium, w którym zatrudniono lekarzy jednostek. Lekarz okrętowy kierował całością i zajmował się tymi, których przyjęto w stan chorych szpitala. 14 grudnia rano nareszcie ruszyliśmy i w godzinę później weszliśmy do Kanału Sueskiego. Statki szły w odstępie kilkuset metrów jeden od drugiego. Z pokładów obserwowaliśmy okolicę kanału. Wszędzie wzdłuż jego brzegów znajdowały się stanowiska artylerii przeciwlotniczej i rozsiane jednostki wojsk połud-niowo-afrykańskich. Mogłem przez cały czas posuwania się wodami kanału obserwować, tak rozwiniętą w ostatniej wojnie, umiejętność maskowania. W \frielu miejscach nad brzegami kanału były pobudowane sztuczne stanowiska artylerii, osady arabskie, palmy, wielbłądy oraz manekiny-ludzie. Wszystko to tak dobrze odrobione, że często, pomimo niedużej odległości, trzeba było dobrze się wpatrywać przez lornetkę, aby rozróżnić, czy jest to prawdziwa bateria i przy niej żywi żołnierze, czy bateria z drzewa, a przy niej lalki. To samo dotyczyło sztucznie zbudowanych osad arabskich. Około godziny pierwszej po południu mijaliśmy Ismailię. Statek przesuwał się chwilami tak blisko brzegu, że burta znajdowała się w odległości kilku metrów od lądu. Nad kanałem zebrał się cały tłum żołnierzy i pielęgniarek szpitala polskiego. Oczywiście pomimo braku orzełków i innych polskich odznak, od razu nas poznano. Zaczęły się rozmowy między wojskiem na pokładzie a stojącymi na brzegu. To samo powtórzyło się w dwie godziny później w El-Quantarze. Przed wieczorem przybyliśmy do Port-Saidu. Przepłynęliśmy koło sławnego pomnika Lessepsa i zatrzymaliśmy się w porcie. Przez cały dzień 15 grudnia staliśmy w dalszym ciągu w porcie. Na ląd wojska nie wypuszczano. Dopiero 16 grudnia o piętnastej wyszliśmy z portu i stanęliśmy ina redzie. Pogoda nagle się zepsuła. Mżył drobny deszczyk i wiał wiatr. Morze było rozfalowane. Bardziej
- 131 -
wrażliwi zdradzali już objawy choroby morskiej. Wyszedłem z dusznej kabiny i przechadzałem się po pokładzie, który był miejscami po prostu zatłoczony wojskiem. Przypuszczałem, że formuje się konwój i wkrótce odpłyniemy. Starałem się wypatrzeć sylwetki innych okrętów, jednak deszcz i mgła przesłaniały widok. Można było tylko zgadywać, że coś się dzieje poza zasięgiem naszego wzroku. Morze wyglądało nieprzyjemnie. Czarne fale przelewały się pod nami, a ich bryzgi, powstające przy uderzeniu o burtę, spadały na pokład. W pewnej chwili powstał za mną jakiś tumult, zwróciłem się w tamtą stronę. Zobaczyłem, że z miejsca, gdzie pod płachtami brezentowymi stał ciężki sprzęt, wybiegł pies. Za nim goniło dwóch żołnierzy. Już go złapali na ręce i nieśli z powrotem, gdy nagle dirogę zastąpił im polski oficer służbowy. Żołnierze chcieli go wyminąć, ale ich zatrzymał i kazał oddać psa. Zebrała się duża grupa. Oficerowie - widzowie nic nie mówili, choć prawdopodobnie najchętniej by poparli żołnierzy z psem. Rozkazy były wyraźne, więc nie wypadało. Żołnierze prosili służbowego, by ich puścił, ale ten się uparł. Jakiś służbista. Podniesionym głosem zwymyślał żołnierzy, w końcu wyrwał im psiaka, odwrócił się i wyrzucił go za burtę. Wszyscy podbiegli do balustrady i patrzyli. Pies spadł z wysokości kilkunastu metrów na wodę i pływał, bo od czasu do czasu pokazywał się między falami jego biały łepek. W czasie sporu o psa między naszym oficerem służbowym a żołnierzami, na balustradzie siedzieli trzej marynarze brytyjscy i przyglądali się tej scenie. Jeden z nich siedzący najbliżej burty i jedną ręką trzymający się wanty, w chwili gdy pies spadł na wodę, wskoczył obydwoma nogami na nadburcie i tak jak stał, szczupakiem wyskoczył za psem. Na pokładzie powstało jeszcze większe zamieszanie. Tymczasem marynarz szybkimi ruchami zbliżał się do ukazującego się chwilami z wody białego psiego łebka. W tym czasie inni marynarze spuszczali z windy szalupę. Kilku z nich, gdy się zrównała z nadburciem, skoczyło do niej. Wszystko to działo się tak błyskawicznie, że nie wiedziałem na co patrzeć: na zjeżdżającą w dół ze świstem windy szalupę, czy na marynarza walczącego z falami. Prawie jednocześnie marynarz wyłowił psa i jedną ręką pomagając sobie płynął, a właściwie starał się utrzymać na wodzie, i szalupa zaczęła się do niego zbliżać. W kilka minut później wszyscy czterej z psem weszli na pokład. Ten, który skoczył do wody cały nią ociekał. Tłum naszych, liczący ze 200 żołnierzy, dał mrynarzom głośne brawa. Właściciele psa z rozpromienionymi twarzami podbiegli, by go odebrać. Niefortunny i nadgorliwy oficer służbowy gdzieś znikł. Marynarz przycisnął psa, pokręcił głową i powiedział: - No! (nie). Jeżeli tak się obchodzicie ze zwierzętami, to wam psa już nie oddam. - Zmieszani żołnierze opuścili ręce i stanęli. Jeden z marynarzy, którzy płynęli szalupą, wziął psa na ręce a dwaj inni wzięli pod ramiona tego, który skakał i odeszli w kierunku drzwi, nad którymi było napisane „tylko dla załogi". Od wczesnych godzin przedpołudniowych słońce nie wyjrzało zza chmur. Deszczyk kropił bez przerwy i zaczęło się wcześniej ściemniać. Morze stawało się coraz bardziej niespokojne. Trudno było uwierzyć, że jeszcze wczoraj o tej porze na kanale w pobliżu lądu było ciepło i zupełnie widlno. Poszedłem na kolację. Przy kolacji usłyszeliśmy, że motory pracują. Tym razem wyruszyliśmy na dobre. Wyjrzałem na pokład. Ciemno, mokro, szum fal i chłodny wiatr. Wróciłem do środka i zaszedłem do dużego salonu. Nie było w nim tego gwaru, co wczoraj, wszyscy byli jacyś poważniejsi, zresztą szybko opuszczali zaludnione zwykle o tej porze pomieszczenie i szli do siebie. Odczuwało się, że każdy szuka tej względnej samotności, jaką można znaleźć na przepełnionym statku przez położenie się do własnej koi i pozostanie ze swoimi myślami. Czuliśmy, że z każdym obrotem śrub okrętowych zbliżaliśmy się do Europy i do swego przeznaczenia. 17 grudnia rano było pogodniej. Chwilami wyglądało słońce. Od czasu do czasu jednak mżył deszcz i odczuwało się silne porywy wiatru. Jak zwykle większość czasu spędzałem na pokładzie. Chwiejba była dość silna. Masy ciemnej wody przelewały się dużymi wałami. To małe Morze Śródziemne, które Włosi nazywają „Mare Nostrum", nie wyglądało łagodniej niż ocean. Jednak dzień i noc przeszły bez większych wrażeń. 18 to samo. Gdy skończyłem swój dyżur w ambulatorium szpitala okrętowego, wyszedłem na pokład. Morze było w dalszym ciągu niełaskawe i wzburzone. Pogoda licha. Potem alarm próbny przy tratwach, obiad, znów przesiadywanie na pokładzie. W kajucie w ciągu dnia prawie nie przebywałem. Zauważyłem, że koledzy z batalionu niechętnie rozmawiają o wojnie. Poszliśmy do salonu. W ubiegłym roku wyszło zarządzenie, że bary okrętowe na transportowcach wojskowych nie mogą sprzedawać alkoholu. Było tu więc pusto. Ja na szczęście miałem dość interesującą książkę kupioną jeszcze w Aleksandrii. Zaczytałem się w fotelu do późna. Niedaleko mnie siedział kapitan lekarz, Anglik z brytyjskiej misji łącznikowej przy 3 Dywizji, który także coś czytał. Około dwudziestej trzeciej Anglik odłożył książkę na stolik, głośno ziewnął, wstał, wyprężył się aż mu w stawach zatrzeszczało, podszedł do głośnika zawieszonego prawie nad moją głową i włączył go. Nadawali komunikat BBC. Zacząłem słuchać. Po różnych wiadomościach politycznych i komunikatach
- 132 -
z frontu spiker angielski zaczął mówić: - W okolicy Bari silne formacje samolotów niemieckich dokonały nalotu na konwój brytyjski wiozący wojska hinduskie. W walce powietrznej strącono tyle i tyle samolotów niemieckich, tyle i tyle naszych nie powróciło do bazy, konwój zaś poniósł duże straty. Trzy jednostki morskie zatonęły, kilka zostało uszkodzonych. Straty w ludziach bardzo duże. Anglik gwizdnął przez zęby i powiedział do mnie: - Słodka wiadomość do poduszki. Prawda? Mijamy właśnie Kretę. Przekręcił wyłącznik i poszedł. Chwilę jeszcze siedziałem, ale czułem się także senny. Gdy przyszedłem do naszej kajuty, było ciemno. Koledzy już spali. Nad wejściem świeciło się granatowe światełko. Miałem dolną koję blisko drzwi, rozebrałem się i wsunąłem szybko pod prześcieradło. Książkę wepchnąłem pod poduszkę. Już zasypiałem, gdy przypomniała mi się wiadomość usłyszana przez radio. Pomyślałem, że nasze wszystkie pasy na noc są zawieszane na wieszakach w nogach koi. Przypomniało mi się opowiadanie jednego ze znajomych, jak w czasie trafienia przez torpedę statku, na którym płynął, nie mógł w tumulcie znaleźć pasa. Wstałem, zdjąłem pas z haczyka, wsunąłem pod poduszkę i momentalnie zasnąłem. Następnego dnia morze było spokojniejsze, słońce świeciło prawie cały dzień. Wojsko już nie chorowało tak na chorobę morską, jak w poprzednich dniach. Statki i kontrtorpedowce widać było lepiej Tego. dnia i następnego żołnierze zaczęli już obserwować horyzont w poszukiwaniu lądu. Od marynarzy nie mogliśmy się niczego dowiedzieć. 21 grudnia rano ujrzeliśmy z daleka linię lądu. Zbliżaliśmy się do niego w ciągu kilku godzin pod bardzo ostrym kątem. Chwilami wydawało się, że idziemy równolegle do brzegu, a czasem, że się oddalamy. Z daleka widać było duże jednostki marynarki wojennej. Około godziny 10 zobaczyliśmy idące w naszym kierunku dwa kontrtorpedowce. Gdy podpłynęły na odległość kilkuset metrów, żołnierze zgromadzeni przy burtach zaczęli wołać: „to polskie okręty". Kiedy podeszły jeszcze bliżej, zobaczyłem wyraźnie polskie bandery. Były to „Ślązak" i „Krakowiak". Widocznie pełniły służbę w tym rejonie i wysłano je na powitanie polskich wojsk. Byliśmy pierwszymi oddziałami polskiej armii lądującej we Włoszech. Nasze kontrtorpedowce, pomimo że nie mieliśmy żadnych odznak polskich, musiały być dobrze poinformowane, że konwój wiezie wojsko polskie, bo jeden z nich podpłynął dalej do następnego statku, a drugi zawrócił i płynął równolegle z nami w odległości najwyżej dwustu - trzystu metrów. Jakby gospodarz prowadzący gościa. Marynarze z pokładów powiewali ku nam czapkami. Zaczęliśmy się wreszcie zbliżać do lądu. Po drodze mijaliśmy pancerne wieże olbrzymów morskich, wystające z fal zatoki. Były to potężne krążowniki i pancerniki włoskie zatopione przez flotę brytyjską. Leżało ich tu kilkanaście. Polski kontr-torpedowiec, który nas prowadził, wysunął się kilkaset metrów do przodu i zaczął wyczyniać dziwne manewry. Patrzyliśmy przez lornety. Okazało się, że strzela do jakiegoś przedmiotu na wodzie. Rozstrzeliwał minę. Z jedną poszło mu łatwo, ale do drugiej strzelał z 15 razy nim wreszcie eksplodowała. Około południa zaczęliśmy wpływać do portu. Do tej chwili nie wiedzieliśmy, czy będziemy lądować w Bari, Brindisi, czy Taranto. Teraz nagle rozeszła się wiadomość, że wchodzimy do Taranto. Widzieliśmy coraz więcej wraków zatopionej floty włoskiej. Niektórym wystawały z wody tylko czubki masztów, innym wieże lub kominy, a inne stały na kotwicy z porozbijanymi pokładami i wieżami, puste, pordzewiałe, jak okręty - widma. Gdyśmy jeszcze bliżej podpłynęli do lądu, tak, że port i miasto stały się widoczne w szczegółach, ujrzeliśmy obraz zniszczenia, jakie może spowodować ogień dział okrętowych. Całe dzielnice Taranto leżały w gruzach. Nieraz na dużej przestrzeni nie można było dojrzeć ani jednego domu pokrytego dachem. Wszędzie kominy, porozrywane ściany, kawałki blachy, rury, powywracane latarnie i porozbijane olbrzymie zbiorniki i cysterny. „Indrapoera" przybiła do nabrzeża w jednym z basenów. Za chwilę zaczęło się schodzenie na ląd. Poszczególne oddziały po zejściu na brzeg odchodziły w głąb lądu, stosownie do wskazówek regulatorów ruchu. Po godzinie przyszła kolej na nas. Wyszliśmy na zniszczone nabrzeże. Płyty kamienne były w wielu miejscach powyrywane. Z pomiędzy płyt wychodziły zielone kępki trawy. Ta trawa najwięcej podobała się naszym żołnierzom. Słyszałem jak w rozmowach między sobą jeden drugiemu pokazywał: - Patrz, jaka ładna trawa. Taka zielona, zupełnie jak u nas. - Iw głosie dawał się słyszeć lekki odcień wzruszenia. Trawa nie była ani ładna, ani znów taka zielona, ale niewątpliwie inna niż w Afryce i dla obserwujących ją była tym widomym znakiem, że postawili swoje stopy na lądzie starej Europy. Większość z nich po raiz pierwszy od wielu lat. Wszyscy przeżywaliśmy, nie mówiąc o tym głośno, ten
- 133 -
moment lądowania, na który czekaliśmy z niecierpliwością i z utęsknieniem od dawna, jako na nowy etap naszego życia. Przeszliśmy przez zniszczone ulice miasta i wyszliśmy na szosę Taranto - Bari. Tutaj zbierały się poszczególne części batalionu, które płynęły na różnych statkach i po chwili odpoczynku cały batalion wyciągnięty długim wężem wyruszył marszem pieszym po szosie. Dookoła widać było duże skoncentrowanie wojsk. Mijaliśmy jednostki brytyjskie obozujące pod namiotami. Gdy tak patrzyłem na naszych żołnierzy idących marszem podróżnym z karabinami przewieszonymi przez ramię lub kark i niosących różne części lekkiego sprzętu, to wyraźnie widziałem ich zmęczenie po dziesięciu dobach przebywania na statku. Żołnierze nasi w pełnym rynsztunku, pochyleni pod ciężarem niesionego sprzętu, szli luźnym marszem podróżnym. Wysunąłem się z kolumny i z kapelanem obserwowałem przemarsz batalionu. Chciałem się zorientować, jaka jest kondycja fizyczna naszych ludzi. Większość z nich prawie przez całą drogę cierpiała na chorobę morską. Poza tym chciałem porozmawiać z Radwańskim, którego nie widziałem już dziesięć dni. Powinien był iść za swoją kompanią, bliżej końca kolumny. Mijała nas 2 kompania, a z nią dreptał mały podporucznik Chachulski, jak zwykle zaaferowany. Poły płaszcza plątały mu się, a o udo obijała zbyt nisko zawieszona kabura ze służbowym smith-wessonem. Za nami stali żołnierze angielscy wyświeżeni, wykąpani, w koszulach sportowych i zgadywali, co to za wojsko idzie. Jeden z nich powiedział: - Czy nie widzisz, jak ciężko idą, to są Polish farmers63. Spojrzałem na niego wybitnie nieżyczliwym wzrokiem, tak, że zamilkł, a ja pomyślałem: - Po to idą, żeby tacy gówniarze jak ty mogli w piłkę grać za frontem. Wkrótce nadszedł Tadzio Radwański z 4 kompanią i przyłączyliśmy się do nich. Zatrzymano nas na piątym kilometrze od Taranto, gdzie był przygotowany obóz. W polu ustawiono pewną ilość namiotów. Był to jeden z najnieprzyjemniejszych noclegów. Wojsko przyszło w pełnym rynsztunku, ale bez żadnych rzeczy. Zarówno worki szeregowych, jak i beddingi oficerów zostały przywiezione już po zapadnięciu nocy i zrzucone na jedną wielką piramidę. Trzeba było odczekać do. następnego dnia z wyszukiwaniem swoich koców itp. przedmiotów, które były potrzebne do noclegu. Sprzętu motorowego nie było również, a więc ani kuchni, ani nawet małych hydr, które zabierały z sobą'pojedyncze drużyny, gdy odchodziły od swoich jednostek. Zamiast kolacji zjedzono więc resztki suchego prowiantu otrzymanego na statku przy śniadaniu. Kto zjadł wcześniej, ten musiał pójść spać głodny. Ale to wszystko głupstwo, bo dopiero noc dała się nam we znaki. Namioty miały pojedyncze ściany i były bez podłóg, a tu noc się zrobiła zimna, taka jakiej nie przeżyłem od blisko dwóch lat. Był to 21 na 22 grudnia. Od morza zaczął wiać zimny wiatr, a tu nawet jednego koca ani swetra lub cieplejszej bielizny, żeby osłonić swoje trzęsące się z zimna, wygrzane pustynnym słońcem ciało. Owinąłem się w płaszcz i dzwoniłem zębami przeklinając Europę, jej klimat i opóźnienie w przywiezieniu naszego bagażu. W nocy wiatr zaczął tak silnie zacinać i nieść ze sobą płatki śniegu, że poczułem się zupełnie zdrętwiały. Odszukałem po omacku, bo lamp także nie było, miejsce, gdzie płachta namiotowa bocznej ściany była luźniejsza i podwinąłem ją pod siebie, ale to także niewiele pomogło. Rano obudziłem się zupełnie skostniały z zimna. Słońce wzeszło i świeciło ładnie, ale wydawało mi się, że wcale nie grzeje. Odszukałem swój bagaż, tak samo jak i wszyscy. Żołnierze porozpalali ogniska, przyjechał wóz prowiantowy, wydał suchy prowiant. Wszyscy w ogniu podgrzewali konserwy. Usiadłem przy ognisku i rozgrzewałem sobie ręce, gdy doleciał mnie zapach smażonego boczku. Poczułem nagle głód. Otworzyłem swoją konserwę z boczkiem i po raz pierwszy w życiu, bo do tej pory słoniny nigdy nie jadłem, zjadłem całą konserwę. Od tej pory tak polubiłem smażony boczek, jak kiedyś w Anglii cebulę, gdy ją Klimkiewicz „zorganizował" w oranżerii storczyków. Organizm sam domagał się pewnych składników pożywienia. Wtedy brakowało mu świeżych witamin, teraz po gwałtownym przerzuceniu w inny klimat brakowało mu widocznie tłuszczu. Nadeszło kilka wozów gospodarczych, a także kuchnie, wydano gorący posiłek i pomaszerowaliśmy trzy kilometry dalej, gdzie rozbito obóz w sąsiedztwie 1 i 2 batalionu, na rozległej płaszczyźnie. W ciągu dnia poustawiano namioty, tym razem w sposób uporządkowany, i zaczęło się normalne życie obozowe. Była to tak zwana trzecia linia. Mieliśmy się przyzwyczaić do klimatu, poczekać na sprzęt i ostatecznie uzupełnić wszystkie braki w wyposażeniu i zaopatrzeniu frontowym.
63 Polscy chłopi.
- 134 -
Rozdział XXVII. NA ZIEMI WŁOSKIEJ. Oficerowie i żołnierze, którzy jeździli po zaopatrzenie i amunicję, przywozili różne wiadomości dotyczące zwyczajów w tym kraju oraz stosunku mieszkańców do wojsk alianckich i odwrotnie. Wśród cywilnej ludności panowała nędza. Kraj był tak zniszczony, że normalnie biedne południowe Włochy przymierały głodem. W związku z tym panowały wśród ludności różne choroby oraz demoralizacja. Niezależnie od tego faszyści posiadali bardzo wielu zwolenników, którzy wierzyli, że przeciwuderzenie niemieckie zmiecie aliantów z półwyspu. Wyszły rozkazy, aby odosobnieni żołnierze i oficerowie nie oddalali się od swych jednostek, bo zdarzały się napady i wypadki mordowania alianckich żołnierzy. Włosi starali się także wyłudzać żywność, mydło, papierosy, a nawet części umundurowania. Za puszkę beafu, to jest konserwy mięsnej najmniej lubianej przez żołnierzy spośród konserw jakie nam wydawano, można było wszystko od Włochów uzyskać. Jeżeli chodzi o mydło, to część ludności cywilnej już zapomniała jak wygląda. Robili je z popiołu i jakiegoś łoju nie nadającego się do jedzenia. W Taranto i większych miejscowościach zajęto dla wojska wszystkie ocalałe restauracje, kawiarnie i hotele i zamknięto do nich wstęp dla Włochów. Pociągi w ogóle nie kursowały, bo większość mostów i wiaduktów była zniszczona działaniami lub wysadzona w powietrze przez cofające się wojska niemieckie. Front był chwilowo ustalony gdzieś w okolicy Volturno i Sangro. Nasze oddziały weszły w skład 8 armii wraz z korpusem brytyjskim, dywizjami hinduskimi, kanadyjskimi i nowozelandzką. Wojsko naszej brygady po jednym dniu odpoczynku szybko doszło do siebie i nie wiadomo, jakim sposobem nawiązało kontakty z tą częścią ludności włoskiej, która masowo przemycała wino. Nasi ludzie nie byli do wina przyzwyczajeni. Wydawało się łagodne w smaku, więc pili je menażkami i upijali się często do nieprzytomności. Brak sprzętu stał na przeszkodzie w wykonywaniu normalnych zajęć i ćwiczeń tak, że i bezczynność stwarzała atmosferę sprzyjającą rozpijaniu się wojska. Żołd wypłacano w lirach okupacyjnych, w przerachowaniu jeden funt na 800 lirów. Oprócz lirów okupacyjnych były jeszcze w obiegu liry włoskie w olbrzymich banknotach, ale te nie miały prawie żadnej wartości. Ja kwaterowałem razem z kapelanem w dużym namiocie. Namiot był urządzony w ten sposób, że w jednej połowie znajdował się ołtarz, a za ołtarzem, w drugiej jego części mieszkaliśmy z kapelanem. Gdy odbywała się msza, ołtarz odsłaniano przez rozsunięcie jednej ściany. Ks. kapelan Targosz był bardzo przyjemnym współtowarzyszem kwatery. Był człowiekiem bardzo wykształconym, dużo w życiu podróżował, znał świat i ludzi. Umiał zachować się odpowiednio do warunków i zwyczajów, jakie znalazł w batalionie. Był dobrym księdzem, żołnierzem i kolegą. W dwa dni po przybyciu do obozu obchodziliśmy wigilię. Lał deszcz. Mam dziwne wspomnienia z tej wigilii. Nie było żadnego kasyna. Oficerowie, tak jak i żołnierze, zbierali się grupkami w swoich namiotach. Noc była czarna, wiał wiatr od morza i kroplami deszczu zacinał nawet przez zasznurowane płachty namiotowe. Już o godzinie 10 wieczorem nie było, poza wartami i służbowymi, ani jednego trzeźwego człowieka w batalionie. Wszyscy strzelali na wiwat. O godzinie 12 w nocy powstała taka kanonada, że trudno było rozmawiać. Kule świstały w powietrzu jak na froncie. Na drugi dzień obaj z kapelanem naliczyliśmy około dziesięciu dziur w płachtach naszego namiotu. To samo działo się w całym obozie. Jakaś ręka opatrzności ozuwała nad nami, że obyło się bez ofiar. W kilka dni później pułkownik wezwał wszystkich oficerów na odprawę i wygłosił do nas przemówienie tej mniej więcej treści: - Proszę panów, weźcie się jakoś za wojsko, bo na myśl, że ja mam dowodzić tym batalionem, resztki włosów stają mi na głowie. Niech każdy spojrzy na swoich ludzi, to dozna tego uczucia, co ja. Nie rozumiem, co się stało, ale jak nie zaczniecie nad nimi pracować, to naprawdę zamiast zwycięstw będą tylko straty, klęska i kompromitacja. Pamiętajcie o jednym, że wygląd i zachowanie żołnierza jest legitymacją jego dowódcy. Jeżeli żołnierz nic nie wart, to znaczy, że jego oficer wart jest jeszcze mniej. Boję się myśleć jak ja wyglądam jako wasz dowódca. To była część oficjalna przemówienia, po której nastąpiła część nieoficjalna, której tu nie przytoczę, nie ze względu na to, żeby była brutalna lub nieprzyjemna, bo pułkownik odnosił się do nas wszystkich zawsze po ojcowsku, tylko, że w swobodnej nieoficjalnej rozmowie używał słownictwa od dawna przyjętego przez wojsko. Powoli zaczynał nadchodzić sprzęt. Wojsko odbywało już ćwiczenia, ale ciągle jeszcze w bardzo
- 135 -
ograniczonym zakresie. Pijaństwo szerzyło się nadal. Nadszedł Sylwester i Nowy Rok 1944. Już piąty Nowy Rok na obczyźnie, z dala od kraju i bez żadnych wiadomości z domu. Nie wiedziałem, czy żyją i czy mieszkają w starym miejscu. W takiej samej sytuacji była olbrzymia większość żołnierzy, a ci, którzy dostali wiadomości jakimiś pośrednimi drogami, wiedzieli, że są to wiadomości niezbyt pewne i przeważnie nieaktualne, bo najczęściej sprzed wielu miesięcy. Noc Sylwestrowa była równie burzliwa jak Boże Narodzenie, ale tym razem nasi żołnierze brali w tym mniejszy udział, chociaż bez strzelaniny na wiwat nie obyło się. Za to Anglicy, dla których Nowy Rok jest znacznie większym świętem od Bożego Narodzenia, czcili go w sposób niemniej burzliwy. Olbrzymia flota brytyjska skoncentrowana u wybrzeży południowych Włoch, waliła przez kilka godzin z dział aż się ziemia trzęsła. Setki kolorowych rakiet leciały w powietrze tworząc rojowisko różnokolorowych świateł na ciemnym sklepieniu nieba. Nasi wylegli z namiotów i przyglądali się temu malowniczemu widowisku. Wierzono, że nadchodzi decydujący rok wojny i że będziemy szli ciągle naprzód. Rano ubrałem się i poszedłem złożyć życzenia dowódcy. Na progu powitał mnie Józek Hamryszak goniec pułkownika. Nawiasem mówiąc, był on tak dobrany do dowódcy, że trudno lepiej. Był to starszy już człowiek, dobrze zbudowany, krępy, grzeczny i służbista, ale odnosił się do nas z tym odcieniem lekkiej poufałości, jaką zwykle mają ordynansi starszych oficerów w stosunku do podwładnych ich szefa. Był pod lekkim gazikiem i w jowialnym usposobieniu. Kazał mi poczekać i wszedł do namiotu, żeby mnie zameldować. Za chwilę wyjrzał i powiedział: - Pan pułkownik prosi pana porucznika. W namiocie na polowym łóżku w pół siedzącej pozycji leżał pułkownik. Do łóżka był przystawiony stół, stały na nim butelki z whisky i szklaneczki. Na krzesełkach siedzieli Dzidzio Mrugalski, Maciejczyk, Kasprowicz i jeszcze ze dwóch oficerów. Kapitan Dusza krążył po namiocie z zaczerwienioną twarzą i na lekko uginających się, jakby flanelowych, nogach. Wygłaszał jakieś zawiłe przemówienie. Pułkownik miał owinięte szalikiem gardło, siedział oparty o poduszki zrobione z koców i tobołków i spoglądał na grupę oficerów i na mnie z pobłażliwym uśmiechem. Wszedłem i zameldowałem się z życzeniami. Pułkownik machnął ręką: - Dobrze, że doktor przyszedł, akurat w sam Nowy Rok gardło mnie rozbolało. Nareszcie będę miał z kim szklaneczkę whisky wypić, bo przecież widzi pan, co się tu dzieje. Te zas... już się popili ledwo ich zapach alkoholu doleciał. Jak ma się wojsko dobrze sprawować, kiedy jego oficerowie, jeżeli wypiją coś innego niż mleko albo herbatę, to się na nogach z trudnością trzymają. No, nalejcie doktorowi. W tej chwili Antoś Dusza podpłynął do mnie w taki sposób, jak żaglowiec idący bocznym halsem, i zaczął nalewać intonując jednocześnie batalionową melodię: „Sokolowe imię nigdy nie zaginie", skwapliwie podchwyconą przez pozostałych. Antoś Dusza był znany z tego, że lubił wypić, ale nie miał i w dziesiątej części takiej mocnej głowy jak pułkownik. Bardzo nad tym bolał. Miał wyciętą jedną nerkę i zawsze, jak się zawstydził swojej nie dość odpornej na alkohol głowy, to całą winę zwalał na tę okoliczność. Mówił, że to przez to, że ma tylko jedną nerkę. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że mógł pić do czwartej rano i spadać ze stołka lub nawet spaść i nie podnieść się, ale wiedziony jakimś przedziwnym instynktem i rutyną wielu lat służby o godzinie 5 rano trafiał zawsze do swego miejsca zakwaterowania i tam żołnierze zlewali go kilkoma wiadrami zimnej wody, bez względu na porę roku i klimat. Po takiej kąpieli przebierał się, golił i trzeźwiutki szedł do służby. Nigdy się nie spóźnił, nie zaspał ani nie okazywał zmęczenia w czasie pracy i wykonywania obowiązków. Cały dzień przeszedł pod zinakiem toastów noworocznych. Pod wieczór flota zaczęła znów kanonadę z dział i rakietników. Tak weszliśmy w ten decydujący i ciężki 1944 rok. Od 2 stycznia zaczął znów napływać partiami dalszy sprzęt. Zrobiło się błoto. Koła wozów i gąsienice rozorały teren. W pierwszych dniach stycznia przeszła nad okolicą silna burza. Przez kilka godzin waliły pioruny, jak rzadko u nas w lipcu. Jeden z piorunów uderzył w dwuosobowy namiot niedaleko nas, na terenie zakwaterowania 1 batalionu i zabił dwóch żołnierzy. Wywołało to dużo gadaniny. Wojsko, które przez kilka lat przebywało na froncie, chwilami sprawia wrażenie zbiorowiska ludzi, dla których inie ma nic świętego, by nagle w innym momencie zachowywać się w sposób dziecinnie naiwny i przesądny. Zaczęto szeptać między żołnierzami: - Zły znak, zobaczycie, że z 1 batalionu mało kto wyjdzie po ofensywie. Zaczęto przebąkiwać, że za kilka dni zostaniemy przesunięci na tak zwaną drugą linię już w terenie górskim, a stamtąd wkrótce na odcinek. Do mnie przyszły rozkazy wykonania całego szeregu
- 136 -
szczepień. Nawiasem mówiąc szczepienia te stawały się dla żołnierzy plagą. Od kilku lat nie było miesiąca, żeby nie powtarzano jakiegoś szczepienia. Tym razem miały to być dur brzuszny, dur plamisty i cholera. W namiocie ambulatoryjnym ustawiliśmy stoły i wojsko przechodziło między nimi rzędami z oficerami na czele, a szefowie-sierżanci pododdziałów sprawdzali według list. Każdy był obnażany do pasa, wystawiał ramię, a sanitariusze szczepili. Któregoś dnia przyszedł pułkownik, wypytywał mnie, jak idzie szczepienie, ale jakoś się kręcił po namiocie jakby czekał, żeby ostatni żołnierze wyszli. Trzeba było zaszczepić i pułkownika. Po wkłuciu igły nagle zachwiał się i byłby upadł. Posadziłem go. Myślałem, że może coś z sercem nie w porządku, ale pułkownik przyszedł do siebie i tłumaczył mi: - Bo to widzi pan, doktorze, ja nigdy w życiu nie mdlałem, chyba, że w czasie szczepienia. Mogę znieść najgorszy ogień, bombardowania, byłem ranny i jakoś wytrzymuję dobrze, tylko jak zobaczę tę waszą szprycę i tę cienką igiełkę, to mi się robi słabo, dlatego naumyślnie czekałem, kiedy żołnierze wyjdą, a szczepić się muszę, bo jakiż przykład dla oficerów i żołnierzy, gdybym unikał szczepień. Było to rzeczywiście dziwne zjawisko. Wielokrotnie widziałem pułkownika w bardzo niebezpiecznych sytuacjach, nigdy się nie tylko nie bał, ale nawet nie zdradzał tremy i w najmniejszym stopniu nie tracił zimnej krwi. Miękł tylko wtedy, gdy szedł na zastrzyk. Koledzy z innych oddziałów opowiadali mi, że nie jest to znów takie rzadkie zjawisko. Znali wielu odważnych żołnierzy, którzy jeszcze będąc poważnie ranni walczyli i dowodzili, a również bali się w swoim życiu tylko zastrzyków surowicy. Koło 10 stycznia wezwano nas do pułkownika na odprawę. Zebraliśmy się w beczce śmiechu, bo tym razem przybyli wszyscy oficerowie batalionu. Obok pułkownika wszedł jakiś rotmistrz. Ponieważ był to ktoś obcy, więc kapitan Dusza zakomenderował: - Panowie oficerowie! Potem stanął na baczność na trzy kroki przed wchodzącym pułkownikiem, który się zatrzymał. Kapitan zasalutował i powiedział : - Panie pułkowniku, melduję trzydziestu czterech oficerów batalionu zebranych na odprawie. Pułkownik odsalutował i powiedział: - Dziękuję, proszę zająć miejsca. Sam usiadł na krzesełku, a każdy z nich gdzie mógł, na krzesłach, kanistrach lub na ziemi. Za chwilę się uciszyło i wtedy zagaił: - Oto jest pan rotmistrz X, przysłany z dowództwa. Pan rotmistrz odbył staż na tutejszym froncie przy dowództwie jednostek brytyjskich i przyjechał z instrukcjami, z którymi ma nas zaznajomić i jednocześnie naświetlić warunki pracy i działań na tutejszym terenie i w tutejszym klimacie oraz zapoznać z rodzajem współpracy i koordynowaniem działań z różnymi formacjami korpusu polskiego oraz innych jednostek 8 armii. Tu zwrócił się do rotmistrza, mówiąc: - Panie rotmistrzu, proszę o zabranie głosu. Rotmistrz wygłosił długi referat obrazujący charakter działań na froncie włoskim. Mówił ładnym językiem, gładkimi zwrotami, może tylko za drobiazgowo i trochę rozwlekle, biorąc pod uwagę, że jego audytorium składało się ze starych frontowych oficerów. Gdy skończył, pułkownik mu podziękował i pożegnał go. Rotmistrz wyszedł do samochodu w towarzystwie naszego adiutanta porucznika Kasprowicza. Pułkownik siedział na krześle i sapał, tocząc dookoła groźnymi spojrzeniami. Widać było, że nie jest zadowolony, ale nic nie mówił, a my także czekaliśmy w milczeniu. Po kilku minutach wrócił Kasprowicz i powiedział do pułkownika: - już odjechał. Pułkownik zaczął jeszcze głośniej sapać, rozejrzał się dookoła i powiedział - Słyszeliście panowie, co mówił ten rotmistrz. Prawdopodobnie chciał jak najlepiej, ale rozumiecie sami, kawalerzysta, i to bez konia. Gadał długo, rozwlekle i głupio. Istotną rzeczą była treść instrukcji, którą odczytał, a z którą każdy może się zapoznać w kancelarii batalionu. Poza tym macie podciągnąć wreszcie dyscyplinę w wojsku, sprawdzić dokładnie sprzęt i zaopatrzenie, wykonywać ściśle rozkazy, nie wierzyć Włochom i pamiętać, że jesteście polskimi żołnierzami i oficerami Karpackiej Brygady. Dziękuję. Na tym odprawa się zakończyła. 18 stycznia batalion został przesunięty o pół dnia drogi, a ja, pluton „Rep", oddział pepanc i łączność zostaliśmy do dnia następnego w oczekiwaniu na resztę naszego sprzętu. Obóz był zlikwidowany, pozostało nas 3 czy 4 oficerów oraz kilkunastu żołnierzy. Reszta z pozostałych ludzi pojechała do portu odebrać działa i wozy.
- 137 -
Późnym popołudniem pojechałem z porucznikiem Antonowiczem do Taranto. Byliśmy w porcie, potem objechaliśmy całe miasto i wrócili do naszego baraku. Rano dnia następnego sprzęt nadszedł i dołączyliśmy do batalionu. Po południu wyjechaliśmy w celu odszukania dowództwa brygady i załatwienia kilku spraw służbowych. Z ciekawością rozglądałem się po krajobrazie, który w niczym nie przypominał Włoch z opisów książkowych lub z filmów. Niebo było szare, zaciągnięte chmurami, ani śladu błękitu. Mżył lekki deszczyk. Boczna droga, po której jechaliśmy willisem, była rozmokła i błotnista. Po bokach podmokłe łąki. Gdzieniegdzie ubogie, kurne chaty, wyglądające jak osie gniazda odwrócone szczytem do góry, o kopulastych wierzchach, więcej podobne z daleka do kop siana niż do mieszkań ludzkich. Jechaliśmy rozglądając się i nie widząc prawie mieszkańców. Wreszcie dojechaliśmy do rozwidlenia dróg. Nie było żadnych wskaźników, nie wiadomo było, jak się miejscowość nazywa. Wiedzieliśmy tylko, że gdzieś w tej okolicy chwilowo zatrzymało się dowództwo brygady. Przed nami rozchodziły się wachlarzowato trzy drogi. Żadna z nich nie wzbudzała zaufania. Środkowa prowadziła do leżącej o kilkaset metrów osady, czy też wioski, w której widać było większe budynki z daleka wyglądające na czworaki lub spichlerze. Kierowca zatrzymał wóz i zapytał Antonowicza: - Którędy, panie poruczniku? - A cholera wie, wal prosto. Wjechaliśmy za chwilę na coś w rodzaju rynku małego miasteczka wschodniej Polski, podmokłego i z takimi kałużami, że miejscami rynek wyglądał jak staw. Antonowicz pilnie się rozglądał i jednocześnie patrzył na mapę. Kierowca zatrzymał wóz. Antonowicz nie podnosząc wzroku od mapy powiedział: - Czemu stajesz, jak będziesz tak ciągle stawał, to nigdy tego cholernego dowództwa nie znajdziemy. Cisza. Podnieśliśmy obydwaj głowy i spojrzeli na kierowcę. Młody chłopak z kędzierzawą, jasną czupryną, w khaki berecie, siedział z rękami na kierownicy, z półotwartymi ustami i z jakimś rozmarzonym wyrazem twarzy. Widać było, że myślami jest gdzieś daleko. Nie rozumiałem, o co chodzi. Antonowicz prawdopodobnie także. Był przy tym wyraźnie zdenerwowany, bo zabłądził. Wrzasnął do kierowcy: - Coś ty ogłuchł?! Zamiast jechać, to on rozdziawił gębę i siedzi. Kierowca westchnął i odwrócił powoli głowę. Miał ciągle na twarzy ten sam jak gdyby rozmodlony wyraz i powiedział nieswoim głosem: - A bo, panie poruczniku, tak mi dziwnie. Patrzę po tym polu i tym błocie. Tu jest zupełnie jak u nas we wiosce. Zrobiło nam się głupio. Wyraźnie to widziałem po wyrazie twarzy Antonowicza, który powiedział również dziwnie gardłowym głosem: - Tak, rzeczywiście, krajobraz podobny do naszego, jesiennego. Mnie też ciepło zrobiło się koło serca. Willis ostro ruszył naprzód. 14 stycznia szliśmy już regularnym marszem na północ. Kolumna naszego batalionu szła w normalnym szyku. Kariersy oddziału rozpoznawczego, potem wozy kompanii strzeleckich, kompanii dowodzenia, pepanc, ja, łączność, „Rep". Tworzyliśmy w olbrzymim wężu pojazdów tylko jeden z członów. Cała dywizja jak olbrzymi ślimak pełzała szosami ku północy. Szliśmy przez Martina, Loco Rotondo do Giola, Bitotto, potem, po noclegu z 14 na 15 stycznia w polu na wozach, przez Bitendo, Andria i Minervino. Kolumna nasza posuwała się na północ. W ciągu całej drogi przejeżdżaliśmy przez zatłoczone ludnością miasteczka. Były to pierwsze, po wyludnianym Taranto i równie pustych wioskach, widziane przez nas większe skupiska włoskiej ludności. Włosi gromadzili się tłumnie w czasie przejazdu kolumny na skraju szosy i przyglądali się nam z zaciekawieniem. W dalszym ciągu nie nosiliśmy orzełków ani innych polskich odznak. Brali więc nas za Anglików. Niektórzy widocznie z przyzwyczajenia podnosili prawą rękę do góry faszystowskim pozdrowieniem i krzyczeli: evviva inglesi, bravissimi soldati, inni wołali: cigaretto prego 64, czoklit65 prego, inglesi boni. Od razu można było poznać temperament południowców. Jak nie wołali do nas, to bez przerwy rozmawiali ze sobą, wymachując przy tym rękami. Na ogół byli brudni i natrętni. Wystarczyło się uśmiechnąć a zaczynali się czepiać samochodu, wskakiwać na stopnie i wyciągać ręce do środka. Na 64 Prego - proszę. 65 Czoklit od angielskiego chocolate - czekolada (fonetycznie).
- 138 -
całe szczęście nasze kolumny zatrzymały się w miasteczku na krótko, tyle tylko, ile wymagała tego normalna regulacja odstępów między pododdziałami lub poszczególnymi wozami. Po kilku godzinach marszu wjechaliśmy w teren górzysty. Po drodze mijaliśmy małe kolumny brytyjskie lub nawet pojedyncze ich wozy. Najczęściej to się zdarzało koło piątej po południu. Anglicy wtedy wysiadali i ustawiali w rowie swoje indywidualne maszynki spirytusowe, by ugotować nieśmiertelne cup of tea. Nawet jeżeli to był pojedynczy samochód angielski, to i wtedy dwóch czy trzech żołnierzy, jadących nim, siadało na trawie, zapalało suchą kostkę spirytusu i czekając patrzyło tępymi spojrzeniami, czy s:ię woda gotuje. Zupełnie jak na weekendowej wycieczce w Anglii. Drugiego dnia marszu, już późnym popołudniem przed samym zachodem słońca, batalion zjechał na boczną drogę i zatrzymał się na polanie stanowiącej coś w rodzaju tarasu na górskim zboczu. Zatrzymało się tam dowództwo, kompania dowodzenia, wozy kwatermistrzowskie, kapelan i ja. Kompanie strzeleckie rozlokowano w najbliższym sąsiedztwie. Najdalej stanął „Rep" ii jedna z kompanii strzeleckich, bo na skraju wioski, około półtora kilometra od dowództwa. Było chłodnawo, ale pogodnie. Rozbito namioty. Ja zamieszkałem z kapelanem, tak jak poprzednio. Pół dużego namiotu zajęto na ołtarz, a druga połowa za ołtarzem, oczywiście z osobnym wejściem, stanowiła naszą kwaterę. Mieszkało się tam dobrze. Wprawdzie namiot nie miał podłogi, ale teren był twardy, skalisty, pokryty trawą. Po bokach pod ścianami stały rozstawione nasze łóżka polowe. Nad nimi moskitiery. Malaria dawała się nam w dalszym ciągu we znaki, zwłaszcza że Niemcy poniszczyli wszystkie urządzenia osuszające teren między wzgórzami. Od roku już nie pokrywano powierzchni stojących wód specjalnym płynem niszczącym komara widliszka. W najbliższym naszym sąsiedztwie były namioty moich sanitariuszy i BPO. Trochę dalej stały nasze wozy. W głębi, na tej samej polanie cała kompania dowodzenia ze swoim sprzętem. W środku pozostawał nieduży wolny plac o średnicy dwustu do trzystu metrów. Na tym placu uczyłem się prowadzić samochód. Nie były to dobre warunki do nauki, bo maszyny były silne a miejsca mało. Na plac ograniczony zboczami prowadziło tylko jedno wejście z górskiej, dość wąskiej serpentyny. Kiedyś, gdy męczyłem się ze zmianą biegów chcąc wykonać całą manipulację zanim się droga skończy, wyszedł nagle spoza dużego głazu nasz pułkownik. Był głęboko nad czymś zamyślony. Dałem sygnał i skręciłem w prawo, pułkownik podniósł głowę i także uskoczył w tę stronę, gdy skręciłem na lewo, również na lewo skoczył pułkownik. Jak na złość zapomniałem jeszcze, gdzie jest hamulec i nacisnąłem na gaz. Pułkownik był coraz bliżej, próżno wymachując rękami i grożąc mi laską. Na całe szczęście koło mnie siedział kierowca. Zatrzymał wóz przed pułkownikiem. Muszę przyznać, że w czasie tych manewrów zrobiło mi się gorąco. Całe szczęście, że się na tym skończyło. Wysiadłem z wozu i poszedłem zobaczyć, co się mojemu wodzowi stało. Wyczyniał przecież bardziej energiczne skoki, niż w czasie bombardowania. Był już niemłody i mógł łatwo w tym nierównym terenie skręcić nogę. Pułkownik stał, sapał i krzyczał do mnie: - Ładny z pana doktor. Zamiast leczyć, to chciał pan swojego dowódcę rozjechać zanim dojedziemy do frontu. Wojsko intensywnie przygotowywało się do objęcia odcinka. Ćwiczono na mapach plastycznych i w terenie. Ciągle coś za-minowywano i rozminowywano. Obsługa dział naszego batalionowego pepancu wstrzeliwała się z odległości sześciuset metrów w szczeliny skalne szerokie na trzydzieści centymetrów. Walono seriami. Pocisk kruszący, a za nim rozrywające. W tych ćwiczeniach trzeba było korzystać ze skalnych szczelin, bo w ciągu pierwszych dwóch dni nasi porozbijali wszystkie bunkry w okolicy. Żołnierz szkolił się chętnie, bo podejście oficerów było umiejętne, pozbawione zbędnego drylu i niepotrzebnego męczenia ludzi. Był to zresztą jedyny sposób postępowania z żołnierzami, którzy żołnierki uczyli się na froncie i to od kilku lat. Na ćwiczeniach każde zadanie batalionu było analizowane od szczebla brygady do drużyny, uczono się roli drużyny w akcji wykonywanej przez całość. Chodziło o to, aby każda drużynka zagubiona w górach, czy odcięta, wiedziała, jakie ma zadanie i nie gubiła się, gdy zabraknie rozkazów z góry. Stąd wynikało zainteresowanie ćwiczeniem każdego strzelca. Po zachodzie słońca, gdy silniki przestawały warczeć, a głos lepiej niósł, wyraźnie słychać było dochodzące od frontu odgłosy ognia artyleryjskiego. Wieczorem po kolacji żołnierze zbierali się przy wozach łączności i słuchali komunikatów radiowych, wiadomości z frontów, a także propagandy niemieckiej w języku polskim. Trzeba przyznać, że tę ostatnią Niemcy prowadzili dostatecznie idiotycznie, by dawała skutek wprost przeciwny zamierzonemu. Wielokrotnie widziałem jak po wysłuchaniu „Wandy" - tak się nazywała spikerka niemiecka mówiąca do naszych żołnierzy po polsku - zaciskali pięści i zgrzytali zębami. Wyrażali przy tym różne pobożne życzenia, które, gdyby się
- 139 -
zrealizowały, mogłyby dać zajęcie badaczom naukowym na wiele lat. Wieczorem zbieraliśmy się w namiocie, koło kwatery pułkownika. Stał tam. długi stół, wokół niego ławy. Było to cos w rodzaju kasyna sztabu batalionu. Oficerowie z pododdziałów cały czas byli ze swoimi jednostkami, a przy stole w kasynowym namiocie zbierali się: pułkownik, kapitan Dusza, adiutant porucznik Kasprowicz, kwatermistrz, czasami dowódca kompanii dowodzenia, kapelan i ja. Pułkownik był człowiekiem bardzo doświadczonym, dużo w życiu widział i wiele przeżył. Posiadał błyskotliwą inteligencję i wspaniały dar narracyjny. Gdy w górach zapadała noc, wojsko odpoczywało, my długo jeszcze siedzieliśmy w namiocie kasyna, przy świetle chwiejącej się nad stołem lampy spirytusowej i słuchali jego opowiadań. Każdego wieczoru było coś innego. Nigdy się nie powtarzał, a jego ochrypły głos, zdawałoby się tak nieodpowiedni do tej roli, przedstawiał nam żywe sceny z różnych jego przeżyć. Do dzisiaj dźwięczą mi w uszach te gawędy starego żołnierza. Niezależnie od tego o czym mówił, czy o tym jak odwoził do Stanów Zjednoczonych jeńców niemieckich z Libii i był goszczony przez tamtejszą Polonię, czy też opowiadał swe wspomnienia z okresu dzieciństwa, figle uczniowskie, które płatał swoim wychowawcom i nauczycielom, to przenosił nas dokładnie w epokę- i miejsce tych przeżyć. Siedzieliśmy zasłuchani i zapominali, że jest wojna, że siedzimy za frontem, w wąwozie górskim we Włoszech. Potrafił wyczarować słowami te postacie, o których mówił. A przecież wielu z nas dostatecznie dużo widziało i przeżyło, żeby się byle czemu nie dziwić lub poddawać pierwszemu lepszemu wrażeniu. Wieczory te były największym odprężeniem dla napiętych nerwów i stawały się antidotum przeciwko niecierpliwości oczekiwania. Pewnej nocy opowiadał nam jak po klęsce wrześniowej przedostał się do Syrii. Tam z niewielką ilością oficerów i podoficerów zaczęli na pustyni formować brygadę. Francuzi nie dali ani porządnego wyposażenia, ani umundurowania, ani broni, za to wymagania mieli duże. Do tego wojska zgłaszali się ludzie, którzy przekradli się z Polski przez Rumunię lub nawet przez Bałkany i Turcję. W dużej części była to inteligencja, ludzie niewyrobieni, bez mięśni, w okularach. Niektórzy za starzy, inni znów smarkacze po szesnaście lat. Wszyscy zabiedzeni i sponiewierani tułaczką. Wielu załamanych było duchowo, inni kombinowali jakby tu się wydostać, bez większego własnego wkładu, za pośrednictwem wojska, na szersze wody, na Zachód, gdzie mieli stosunki lub możliwości dobrego ułożenia sobie życia. - I zróbże człowieku, wojsko z takiego elementu - mówił - co to nawet nie wie, w którym miejscu jest w karabinie wylot lufy. Jak wiecie panowie, każdy naród ma swój przeciętny typ człowieka. Od razu poznamy jak popatrzymy: Anglika, Amerykanina, Włocha, Francuza, a u nas jest taka rozpiętość, że pomimo istnienia standardowych zalet i wad narodowych, nie mamy ustalonego typu Polaka jako obywatela, w tym sensie jak to widzimy w innych nacjach. Od ludzi o bezprzykładnej wprost ideowości i poświęceniu, którzy muszą imponować każdemu na świecie, do szubrawców i swołoczy wszelkiego kalibru, którzy muszą znów zadziwić każdego na świecie. Tak na oko, jak popatrzeć na taką zbieraninę, żeby z ciebie pasy darli nie odróżnisz, którzy są którzy, póki się kilka razy nie sparzysz i nie rozgryziesz, zwłaszcza, że ci bardzo wartościowi zwykle siedzą cicho i dopiero można ich ocenić w poważnych sytuacjach. Ci najmniej wartościowi, najlepiej u siebie reklamują te zalety, których nie mają ani nigdy nie mieli. Do tego wszystkiego należy dodać, że żadnego znaczenia nie ma dla oceny ich wartości moralnej ani stopień wykształcenia, ani zawód, ani środowisko, z którego wyszli... ...Robiliśmy więc z nich wojsko. Dostaliśmy stare karabiny sprzed pierwszej wojny światowej, wybrakowane sorty mundurowe i uczyliśmy się żyć na piasku i ćwiczyć w sztuce wojowania. Wtedy Francja właśnie skapiała, a niektórzy generałowie - podobno byli między nimi Niemcy z pochodzenia chcieli, że tak powiem, nasze wojsko na pniu sprzedać hitlerowcom. Na całe szczęście zaplątali się tam Anglicy i pomogli nam się uratować. Wyprowadzono nas na trochę inną pustynię, dano lepszy sprzęt, dobre umundurowanie i utrzymanie oraz regulaminy i leki. Wtedy niektórym poprzewracało się w głowach. Miałem wypadek, że mi żołnierze stanęli do raportu z zażaleniem, bo już od d,wóch tygodni dostają do chleba tylko dżem pomarańczowy, a oni chcieliby śliwkowy lub ananasowy. Wtedy także zdarzyła się taka historia. Jak wspomniałem, brygada rekrutowała się w dużej części z młodej inteligencji, której łatwiej było się przedostać tą drogą do Syrii ze względu na znajomość języków, niż ludziom niewykształconym. Otóż wielu zaczęło się domagać wyprawienia ich do Wielkiej Brytanii, do przemysłu. Dotąd siedzieli cicho, bo w basenie Morza Śródziemnego, w jego wschodniej części, panowało takie zamieszanie, że nie było możliwości komunikacyjnych. Teraz gwałtem wszyscy zrobili się inżynierami. Zebrało się dane według dowodów, jakie posiadali, i przesłało drogą służbową do wykorzystania dla władz, bo wiedzieliśmy, że przemysł wojenny potrzebuje dobrych fachowców. Tymczasem normalne zajęcia w brygadzie musiały iść swoim tokiem, bo szykowała się ofensywa, a brygada była już wyszkolona. Najwięcej zamieszania robili właśnie ci inżynierowie, co do których
- 140 -
fachowości można było mieć zastrzeżenia. Tak więc któregoś dnia kilkunastu ostentacyjnie stanęło do raportu. Mówili, że chcą robić w przemyśle. Po wysłuchaniu ich musiałem im odpowiedzieć: - Moi drodzy, wasze dane o kwalifikacjach są przesłane do rąk władz, które dobierają fachowców do przemysłu. Ja nie mam możliwości dla was zbudować przemysłu na pustyni jako dowódca batalionu piechoty. Chyba, że wam każę marmoladę z gówna robić, ale nie wiem czy potraficie. Powoli wszystko się ułożyło. Wyszkoliliśmy i wychowali dobrego żołnierza, jak wiecie osiemdziesiąt procent naszych oficerów, albo i więcej, jest z tych właśnie chłopaczków kiedyś chuderlawych i zagłodzonych, którzy na początku wojny nie mieli pojęcia, co to jest wojsko. Są dzisiaj takimi oficerami, że nie chcielibyśmy ich zamienić na innych, choćby najlepszych. W tym mniej więcej okresie przyszło zarządzenie o nałożeniu odznak polskich. Wywołało ono żywiołową radość. Wojsko nie lubiło, gdy ich mylono z Anglikami. Nie było chorobliwych ambicji o honorowości munduru, ale istniało przywiązanie do sztandaru, godeł narodowych i odznaki formacji. Po nadejściu rozkazu, w ciągu kilku godzin wszyscy żołnierze i oficerowie mieli nie tylko orzełki na czapkach, ale i napisy „Poland" oraz na rękawach odznaki dywizji karpackiej: zielona choinka na białoczerwonym polu. Poza tym otrzymaliśmy rozkaz naszycia na rękawach odznaki 8 armii, w skład której wchodził nasz korpus. Przedstawiała ona tarczę krzyżowców na czarnym tle. Krzyż na tarczy był złoty, a tarcza biała. Jednego popołudnia pojechałem z kapelanem do pobliskiego Minervino. Obejrzeliśmy miasteczko. Leżało na wzgórzu. Miało bardzo stare kamienne budowle. Było wybrukowane dużymi płytami kamiennymi. Znajdowała się tam stara brama z wieżą z okfesu wczesnego średniowiecza. Spotkaliśmy także miejscowego księdza, młodego, ruchliwego człowieka. Zaprosił nas do siebie. Widać było, że mu zaimponowało zetknięcie się z księdzem katolickim w mundurze oficera wojsk alianckich. We włoskim faszystowskim wojsku kapelanów katolickich nie było. Poszliśmy do niego. Byłem ciekawy, jak wygląda mieszkanie księdza w małym miasteczku. Znajdowało się na I piętrze starej kamieniczki. Składało się z kilku pokoi, zamożnie umeblowanych, ale po staroświecku. Serwantki, fotele z czerwonymi, pluszowymi obiciami, ciężkie meble, ciemne zasłony. Powitała nas rodzina księdza - matka i siostry. Pobyliśmy tam chyba dwadzieścia minut i poszliśmy dalej, odprowadzeni przez włoskiego księdza aż na ulicę. Za miastem ujrzeliśmy namioty i baraki żołnierzy amerykańskich. Była to kompania saperów. Należeli do 5 armii. Nasz kapelan, jak już wspomniałem, spędził w Ameryce, głównie w okolicy Detroit i w południowej Kanadzie, cztery ostatnie lata. Zagadał więc do żołnierza amerykańskiego, spotkanego przy drodze. W czasie rozmowy nawinął się oficer amerykański i zaprosił nas do obozu 66. Było jednak już późno. Podziękowaliśmy więc za zaproszenie i obiecali odwiedzić ich za kilka dni. Wróciliśmy do siebie. Pojechaliśmy do nich po dwóch dniach. Poznany poprzednio oficer zaprosił nas na kolację. W sumie było tam czterech czy pięciu oficerów i około osiemdziesięciu szeregowych. Przynajmniej tylu było widać w obozie. Mieszkali w swoich typowych dużych namiotach ciemnozielonego koloru. Chociaż wyposażenie i wyekwipowanie brytyjskie, którym myśmy się posługiwali, było bardzo nowoczesne i w najlepszym gatunku, to amerykańskie w porównaniu z nim - było znacznie lepsze i po prostu luksusowe. Demokratyzacja w szeregach tych jednostek, z którymi się stykałem, była znacznie większa, niż w armii brytyjskiej. Gdy nas świeżo poznani oficerowie zaprowadzili na kolację, zasiedliśmy do stołu w dużym baraku z falistej blachy. Oficerowie siedli na jednym końcu. Pozostałe miejsca przy stole zajęli szeregowi. W dalszym kącie baraku za przepierzeniem znajdowała się kuchnia. Kucharz z pomocnikami szybko rozniósł dania na talerzach. Na stole stały koszyki z chlebem, masło, dżem i konserwy mięsne. Potem wniesiono herbatę, którą wszyscy sami sobie nalewali do kubków. Atmosfera w czasie kolacji była swobodna i przyjemna. Między żołnierzami było kilku Polaków. Okazało się, że już zdążyli nawiązać kontakt z naszymi żołnierzami. Te sąsiedzkie wizyty i rewizyty mimo woli nałożyły na mnie nowy obowiązek. Żołnierze i oficerowie batalionu z pułkownikiem włącznie z języka angielskiego znali dobrze tylko terminologię wojskową. Na skutek jakiegoś specyficznego stosunku do oddziałów brytyjskich nie opanowali języka na tyle, żeby prowadzić swobodnie konwersację. Po angielsku płynnie mówił tylko kapelan, podporucznik Gule i ja. W związku z tym pułkownik zarządził, abyśmy w razie przyjazdu gości amerykańskich byli u niego na kwaterze i robili honory domu. Gule wyjechał na kurs, zostało nas dwóch: kapelan i ja. Wizyty 66 Nasza brygada znajdowała się na lewym skrzydle 8 armii, zaś mój batalion na lewym skrzydle brygady. W ten sposób bezpośrednio graniczyliśmy z prawym skrzydłem 5 armii amerykańskiej i potem przez kilka miesięcy stale spotykaliśmy tę właśnie kompanię saperów amerykańskich, obozującą najczęściej w pobliżu naszego batalionu.
- 141 -
Amerykanów kończyły się najczęściej ciężkim pijaństwem. Wtedy kapelan znikał, ja zostawałem jako tłumacz. Pamiętam jeden z takich wieczorów. Było wtedy dosyć zimno, przymrozek. Przyjechało trzech amerykańskich oficerów, starych znajomych. Pułkownik powiedział: - Już chyba niedługo odejdziemy stąd. Musimy więc na pożegnanie tych łebków spoić. Porządne chłopy. Trzeba, żeby nas popamiętali. Tylko uważajcie, bo mają mocne głowy i żeby oni was nie odnosili do namiotów. Kwatermistrza i kapitana Duszę zabolało posądzenie pułkownika. Nastawili się na pijaństwo. Goście - dwóch kapitanów i jeden major - byli młodymi ludźmi, żaden chyba nie miał powyżej trzydziestki. Weszli do namiotu jak do siebie do demu. Po wstępnej wymianie grzeczności Józek, ordynans pułkownika, podał do stołu whisky, szklaneczki i zakąski. Po pół godzinie było już tak wesoło, że nikt nikogo nie musiał zabawiać. Prawdopodobnie kapitan Dusza zbyt widocznie mrugnął do kwatermistrza, bo zdaje się, że Amerykanie połapali się. Początkowo byli na najlepszej drodze do wstawienia się. Dwaj z nich byli Jankesami (z północnych stanów), a jeden południowcem. Już zaczynali się przekomarzać i wypominać sobie stare pretensje z wojny domowej, gdy wtem jeden zataczając się położył się na łóżku pułkownika i zasnął, albo udawał, że śpi, a dwaj pili. Potem znów jeden z tych pijących poszedł spać, a ten co spał zaczął pić i tak na zmianę do drugiej w nocy. Gruntownie nas przepili. Z nas dotrzymał placu tylko pułkownik Sokol. Nie na darmo panowała w batalionie opinia, że Józio Sokol (jak mówili żołnierze) może przepić po kolei wszystkich oficerów i żołnierzy całego batalionu, i nawet mu się vv głowie nie zakręci. Kapitan Dusza wysiadł pierwszy, Józek zaniósł go do namiotu, pomimo lekkiej opozycji. Nawiasem mówiąc, Józek to była druga głowa w batalionie po pułkowniku. To że kosztował wszystkie wódki, które przygotowywał, całkiem mu nie szkodziło. Drugi z kolei, ku uciesze Amerykanów, wysiadł adiutant. Gdy kwatermistrz się uparł, że mnie odprowadzi, chętnie skorzystałem z okazji, bo już cały namiot zaczął mi wirować. Józek wziął mnie z drugiej strony pod rękę i poszliśmy. Kiedy dochodziliśmy dp namiotu, w którym kapelan spał snem sprawiedliwego, okazało się, że kwatermistrz gdzieś nam zginął. Zaczęliśmy go szukać. Za chwilę usłyszałem głos Józka. - Panie poruczniku, co pan robi? Przecież tak na czworakach pan go nie znajdzie, bo on nie szpilka. Musiał gdzieś tu zasnąć po drodze na trawie, albo zabłądził. W przepaść nie spadł, bo to jeszcze ze sto metrów do serpentyny, a przerębli tu żadnej nie ma. W trakcie poszukiwań przewróciłem się o sznur od namiotu i obudziłem kapelana. Kapelan wyszedł z latarką elektryczną. Wkrótce znaleźliśmy kwatermistrza. Spał w amerykańskim samochodzie. Gdy go wreszcie rozbudziliśmy, zaczął tłumaczyć kapelanowi: - Odprowadzałem tych pijaków i gdzieś mi się zapodzieli. Nie wiem, jak długo to wszystko razem trwało, w każdym razie gwiazdy już wyjrzały i deszcz przestał padać. Z namiotu pułkownika dochodził gwar i głośne wybuchy śmiechu. Kwatermistrz zaczął mnie i kapelana namawiać, byśmy wrócili do pułkownika coś wypić, bo się zaziębimy. Kapelan zaś zachęcał nas do pójścia spać. Początkowo nieskutecznie. Dopiero jak nas nastraszył, że nie da nam rozgrzeszenia, a i tak przecież niedługo zginiemy, i będziemy się w nieskończoność w większym ogniu parzyć niż ten, co był w Iraku, to kwatermistrz się zląkł i poszedł z Józkiem, a ja wtefdy poddałem się kapelanowi. Na szczęście na drugi dzień była niedziela. Ksiądz i Sztajer budzili mnie od siódmej rano. Leżałem w ciepłym śpiworze, zasznurowany aż pod brodę. Na głowę miałem nałożony szalik, który był tak uszyty, że można go było używać jako kaptura pod stalowy hełm. Zwykle w czasie mrozu, gdy spaliśmy pod namiotami, nakładaliśmy na głowę te szaliki. Zupełnie więc nie chciało mi się wstawać. Zjadłem śniadanie, które przyniósł mi Sztajer, odwróciłem się na drugi bok i spałem dalej. Powoli szykowaliśmy się do wymarszu. 31 stycznia przed wieczorem zarządzono pogotowie. W nocy o godzinie 3 pobudka. W pół godziny później batalion stał na szosie gotów do wymarszu. Jednak czekanie na odmarsz przeciągało się z niewiadomych przyczyn. Wysiadłem z wozu, żeby się trochę rozgrzać, a jednocześnie dowiedzieć się, dlaczego nie ruszamy. Okazało się, że dwóch naszych żołnierzy nie powróciło wczoraj po capstrzyku. Znalazła ich brytyjska żandarmeria w Minervino. Obaj nie żyli. Zostali zasztyletowani przez Włochów. Brytyjska żandarmeria przypadkiem trafiła na ich ślad. Przybyła do miasta z powodu zamordowania przez Włochów dwóch żołnierzy brytyjskich i równocześnie wykryła to drugie morderstwo. Śledztwo przeprowadzone przez żandarmów wykazało, że nie była to ani zemsta osobista z powodu Włoszek, ani bójka. Włosi wypenetrowali, że w ciągu doby będzie przesunięcie wojsk i proniemiecka miejscowa organizacja faszystowska dokonała morderstw politycznych. Jednego z
- 142 -
żołnierzy zasztyletowano u stóp faszystowskiego pomnika. W chwilę potem kolumna ruszyła. Załatwienie sprawy zostawiono żandarmerii polskiej i brytyjskiej.
Tom drugi.
Rozdział I. NAD VOLTURNO. Jechaliśmy przez Canossę, Cerignolę, Foggię, Lueerę i Vol-turarę. Marsz odbywał się serpentynami przez wysokie góry. Jechaliśmy przez przełęcze. Stosunkowo powoli, bo każdy najmniejszy mostek nad ściekającymi po zboczach strumieniami był wysadzony. Nie wszędzie jeszcze ustawiono mosty Bailey'a. W ważniejszych miejscach leżały małe mostki na jedno przęsło. Były dość wąskie. Po bokach ziejące przepaście na sto i więcej metrów. Nasi kierowcy jechali ostrożnie. Nie byli przyzwyczajeni po długim okresie pobytu na pustyni do pokonywania takich tras. Znakami ostrzegawczymi były leżące na dole rozbite samochody wojskowe i czołgi. Z tej wysokości wydawały się nie większe od pudełek zapałek. Droga nieraz zakręcała pod kątem tak ostrym, że duży wóz nie mógł wziąć zakrętu za pierwszym razem, musiał się cofać w tył, potem znów posuwać naprzód i tak nieraz kilkakrotnie, zanim ostatecznie wziął zakręt. Od czasu do czasu spotykaliśmy przy drodze pojedyncze żołnierskie groby. Oznaczał je krzyż z dwóch desek. Na nim, wyrżnięty nożem, niewyraźny napis. Na krzyżu zwykle hełm niemiecki lub angielski. Poza Foggią, która leżała w płaskiej dolinie, cała prawie droga wyglądała w podobny sposób. Chwilami, gdy słońce świeciło przez chmury, oświetlało piękną panoramę krajobrazu górskiego. Poniżej nas przesuwały się obłoki. Z daleka widać było inne drogi wijące się serpentynami między grzbietami górskimi. Pełzały po nich kolumny wojskowe, jak rzędy wolno poruszających się mrówek. W miarę zapadającego zmroku robiło się coraz zimniej. Pod Minervino nie było tak niskiej temperatury. Brał mróz. Gdy na postoju wyskoczyłem z wozu, pośliznąłem się na tafli zamarzniętej wody. Zaczynał padać śnieg. Ogłoszono postój. Żołnierze poszli do kuchni po kolację. Mnie Sztajer przyniósł menażkę gulaszu. Stanąłem koło samochodu, postawiłem menażkę na błotniku, ale chociaż byłem głodny i gulasz był dobry, jadłem go z trudnością. Tak się trząsłem z zimna, że dzwoniłem zębami. Rozejrzałem się dookoła, wszyscy wyglądali na tak samo przemarzniętych. Już dzisiaj nie wiem, czy mróz był rzeczywiście tak ostry, czy my wyprażeni słońcem afrykańskim i azjatyckim staliśmy się tak bardzo wrażliwi na zimno. Poszedłem do dowództwa, które umieściło się na noc w jakiejś opuszczonej chałupie tuż przy drodze, na odprawę. Trwała kilka minut. Powiedziano, że jutro obejmiemy odcinek. Nasza advanced party, czyli wysunięta część, odjeżdża zaraz, aby jeszcze przed świtem przejmować pozycje i stanowiska ogniowe od Anglików. Całość batalionu ma zachować ścisłe zaciemnienie i spać. Mają czuwać tylko warty. W chałupie było nie mniej zimno niż na dworze. Poszedłem więc do siebie. Żołnierze zrobili mi legowisko na ciężarowym wozie pod plandeką. Wszedłem do środka. Spało tam nas pięciu czy sześciu na posłaniach między belami kocy. Plandekę szczelnie zasznurowano i zapalono lampę elektryczną. Trzęsąc się z zimna, pozdejmowaliśmy płaszcze i buty i przytuleni do siebie zasnęliśmy. O świcie dalszy marsz. Chwilami zjeżdżaliśmy niżej, potem znów windowaliśmy się pod górę. Minęliśmy Jelsi, Boiano i Cantalupa. Potem wjechaliśmy na boczne drogi. W południe mijaliśmy zamaskowane stanowiska angielskiej artylerii. Widać było, że powoli likwidowali swoje dość dobrze ukryte obozowiska. Najwidoczniej byli przygotowani do ustąpienia miejsca naszym artylerzystom. Przejechaliśmy obok częściowo zniszczonej i wyludnionej osady, której najbardziej charakterystyczną cechą był duży, stojący przy drodze, biały, odrapany dom. Koło domu kręciło się kilkoro brudnych dzieci, a w głębi widać było stojące wojskowe samochody. Następnie wąską drogą posuwaliśmy się wzdłuż płynącego po prawej stronie górskiego strumienia. Po przejechaniu kilku kilometrów, zaczęły się coraz częstsze przystanki.
- 143 -
Wkrótce kompanie strzeleckie zsiadły z wozów i posuwały się piechotą. Eszelon „B" pozostał w tyle już wcześniej, gdzieś w okolicy białego domu. Ja zsiadłem też z samochodu i szedłem piechotą za 3 kompanią. Część lekkich wozów jechała za nami. Zaczęły mijać nas piesze kolumny wojska brytyjskiego, które luzowaliśmy. Szli małymi grupkami. Jeden lub dwa plutony ze swymi oficerami na czele. Nieśli, tak jak my, tylko chlebaki i broń osobistą. Po dalszych dziesięciu minutach gardziel wąwozu lekko się rozszerzała. Nad jarem, którym płynął strumień górski, stały budynki mieszkalne, tuż przed nimi wąski most prowadził na drugą stronę jaru. Po tamtej stronie leżało miasteczko okolone górami. Prawie naprzeciw wylotu mostu Bailey'a, na tle dużej góry, widać było domy. Na szczycie góry stał krzyż, trochę podobny do tego, jaki jest na Giewoncie. Na mapie góra była określona nazwą Monte Croce. Dalej nad miasteczkiem łańcuch górski biegł dosyć nierówno. W głębi, gdy się spojrzało między dwa biegnące ku przodowi grzbiety górskie, był prześwit, w którym widniała ciemna ściana dużego masywu skalistego, tak wysokiego, że jego zębate szczyty, chociaż odległe o kilka kilometrów, wychylały się czarną, nierówną linią ponad bliższe, tuż koło miasteczka położone zbocza. Niedaleko za mostem, już między domami, był plac. W rogach placu stało kilka wozów naszego batalionu, a dowódca batalionu stał na środku z grupą oficerów. Podszedłem do pułkownika. Dowiedziałem się od niego, że część naszych oddziałów jest w trakcie luzowania kompanii angielskich, zaś te, których stanowiska są na szczytach w odległości kilkuset metrów od Niemców, będziemy mogli zmienić dopiero pod osłoną nocy. Tam zmienią się tylko ludzie. Nasi zostawią karabiny maszynowe i moździerze oraz amunicję na dole i obejmą tę część wyposażenia po Anglikach na górze. Anglicy po zejściu zabiorą w zamian te same przedmioty od naszych i odejdą. W ten sposób wszystko odbędzie się ciszej i ludzie się mniej zmęczą, poza tym nie trzeba będzie odszukiwać kierunków ognia, bo Anglicy są dobrze wstrzelani. Już od świtu siedzą tam przedstawiciele naszych plutonów i rozpoznają sytuację. - Pan, doktorze, obejmie po Anglikach BPO, leżące trzysta metrów stąd, nad potokiem. Zostawili wszystko na miejscu: zestawy, kosze, worki z opatrunkami, szyny, nawet chorągwie czerwonego krzyża i skrzynki z plazmą. Zarabia pan na tej zamianie jednego willisa, który figurował jako przydzielony do tej pozycji dla wyłącznego użytku lekarza. Ma adaptację na dwie pary noszy. Oglądałem BPO. Jest w porządnym, murowanym budynku o grubych ścianach. O! wld,zi pan, właśnie Angliki schodzą ze swoim doktorem. Przez plac przechodziła w kierunku mostu grupa żołnierzy brytyjskich z opaskami czerwonego krzyża na ramieniu. Na czele szedł major. Był to ich lekarz. Skinąłem na swoich ludzi i poszliśmy ulicą wzdłuż strumienia. Po kilku minutach rozpoznaliśmy dom przeznaczony na BPO. Stał w odległości około trzydziestu metrów od drogi, tuż nad strumieniem. Przy drodze był umieszczony, już przez naszych regulatorów, wskaźnik z czerwonym krzyżem, napisem BPO i strzałką wskazującą na wejście. Nad wejściem do budynku wisiała chorągiew z czerwonym krzyżem. Weszliśmy do środka i zajęliśmy hall i ;d,wie duże izby. Pod ścianami leżały sienniki ze słomą, a w kątach widać było kosze, worki, kilkanaście par noszy i różne przedmioty wojskowe. Nasi ludzie usunęli szybko stare sienniki i słomę, wyszorowali podłogę i przez okno wyrzucili do potoku śmiecie i kilka starych niemieckich i angielskich hełmów poniewierających się po kątach. Gdy wróciłem, bo w czasie sprzątania zajęty byłem oglądaniem odziedziczonego willisa, czy jak u nas nazywano jeep'a lub bantama, zastałem swoich ludzi w kontemplacji przed dużym napisem biegnącym przez całą szerokość ściany, wymalowanym czarną farbą: „Wir werden siegen doch". Kapral Pytel odezwał się: - Widzicie, jacy pewni siebie. - Gówno im to pomoże - powiedział jeden z żołnierzy. - Panie poruczniku, zamazać to, czy nie? - spytał Pytel. Wzruszyłem ramionami: - Szkoda czasu, niech sobie napis będzie. Jak tu przywiozą jakiegoś rannego Niemca, to go zapytamy, co myśli o tym. Podobno przed śmiercią miękną. Zresztą, zróbcie jak chcecie. Poprawiliśmy jeszcze zaciemnienie. Przed domem ustawiliśmy latarnię przyciemnioną z czerwonym szkłem i znakiem BPO, sprawdzili wnoszenie i wynoszenie noszy, urządzili magazynek, po czym ludzie poszli na kolację. Zestali tylko dyżurni. Tej nocy nocowałem na BPO. Rano zgłosiłem się w dowództwie batalionu. Mieściło się kilka uliczek dalej, w domu Włochów nazwiskiem Cezare. Pozostawiono im kilka pokoi, a olbrzymi dom z przybudówkami przeznaczono na kancelarię dowództwa, kasyno i kwaterę dla pułkownika oraz jego najbliższego otoczenia. Gdy
- 144 -
szedłem do kwatery, musiałem uważać, żeby nie wdepnąć w widome ślady obecności stałej ludności miasteczka. Przynajmniej połowa mieszkańców była na miejscu i bez skrępowania załatwiała swoje potrzeby fizjologiczne na ulicy. Miasteczko leżało w kotlinie między górami, zaś niektóre jego ulice położone były tarasowato wzdłuż zboczy. Na kwaterę jednego z kolegów wchodziłem z ulicy przez parterowe drzwi, ale już okno pokoju, w którym mieszkał, znajdujące się na tej samej kondygnacji co i drzwi wejściowe, wychodziło na inną ulicę na wysokości drugiego piętra. Wszystkie uliczki były wąskie, wybrukowane kamieniami i w znacznej większości nie posiadały chodników. Wiele z nich wznosiło się bardzo stromo. W środku miasteczka był rynek... Znajdował się tam duży budynek, do którego wchodziło się po szerokich, kamiennych, wydeptanych stopniach. Poza tym z większych budowli, jakie tam się znajdowały, należy wymienić kościół i stare ruiny zamku pochodzącego podobno jeszcze z czasów rzymskich. Wyznaczono mi kwaterę z porucznikiem Wysockim, w innej części miasteczka. Miałem zarówno do BPO, jak i do dowództwa około dziesięciu minut drogi. Zajęliśmy nieduży pokój na pierwszym piętrze, obficie umeblowany, ale nieprzyjemny. Był przede wszystkim bardzo zimny i nie posiadał światła elektrycznego. W ciągu dnia prawie nigdy w nim nie przebywałem, przychodziłem tylko przenocować. Do pokoju wchodziło się po wąskich kamiennych schodach z dużego hallu. Właściwie lo nazwa hall nie bardzo pasowała. W dzień wyglądał on jak wielka, mroczna, pachnąca średniowieczem sień. W jednym końcu mieścił się duży kominek, w którym na drutach wisiały garnki. Na palenisku tlił się skąpy ogień. Przed kominkiem na starych zydlach i ławeczkach przesiadywała przez cały dzień wynędzniała rodzina gospodarzy. Składała się z trojga starych ludzi, dwóch mężczyzn i jednej kobiety oraz jednej młodej, bladej, wynędzniałej i nigdy nie uśmiechającej się kobiety z dwojgiem czy trojgiem wymizerowanycb dzieci. Stefan Sztajer szybko się z nimi zaznajomił. Od, niego dowiedziałem się, że młodzi mężczyźni w tej rodzinie poszli na wojnę i ślad po nich zaginął. Pozostali nie mieli co jeść. Gdy któreś z dzieci albo starych przyniosło kawałek gałęzi, to skupiali się koło tlącego i dymiącego ognia, gotując rzadką zupę na kawałku słoniny, w której było więcej skóry ze szczeciną niż tłuszczu. Jedli chleb własnego wyrobu. Przypominał bardziej glinę, niż pokarm ludzki. Sztajer cieszył się u nich wielkim poważaniem. Miał dobre serce i przynosił im jedzenie i papierosy, a nawet mydło. Nasi żołnierze mieli tutaj jeszcze lepsze zaprowiantowanie aniżeli w Iraku lub Afryce. Poza gorącymi posiłkami z kuchni fasowali tyle różnych konserw, dżemów i czekolady, że największy żarłok nie mógłby tego wszystkiego zjeść. Zrozumiałe, że popyt na te produkty wśród Włochów był olbrzymi. Stąd też kwitło pijaństwo, bo Włosi do zamiany mieli tylko wino. Było to młode, często kwaśne, ale prawdziwe wino z winogron. Jeżeli więc spotykało się żołnierzy oddających bezinteresownie konserwy lub czekoladę wynędzniałym dzieciom lub starcom, to świadczyło o dobrym i wrażliwym na ludzką biedę sercu polskich żołnierzy. Nie wszystkim Włochom w Cerro, bo tak się nazywało miasteczko, w którym staliśmy, powodziło się równie źle. Niektórym było znacznie lepiej, ale nikomu - zdaje się - nie było zupełnie dobrze. Właściciele posiadłości, w których domu było kasyno, państwo de Cezare, byli prawdopodobnie miejscowymi bogaczami. On przedstawiał się jako adwokat, choć nasze informacje mówiły, że nie jest kwalifikowanym prawnikiem, a tylko pełni obowiązki obrońcy sądowego w tej miejscowości. Był to niski, korpulentny człowiek na krótkich nogach, z dużą głową, o charakterystycznej twarzy senatora starej Romy. Jego żona, mocno zaawansowana w latach niewiasta, znacznie wyższa od męża i nieco otyła, miała utlenione włosy i nosiła się z trochę sztuczną godnością. Musieli kiedyś nieźle zarabiać. Mieli duży dom, wprawdzie bez kanalizacji i wodociągów, ale dobrze utrzymany i porządnie umeblowany. Pułkownik, kierując się galanterią, pozwolił im przychodzić po kolacji do kasyna. Zdaje się, że państwo Cezare żyli z tego, co im pułkownik przez swego Józka posyłał z osobistego fasun-ku. W chwilach wolnych od służby przesiadywałem z pułkownikiem, kapelanem i kilkoma innymi naszymi oficerami w tej jadalni - kasynie do późnej nocy. Najbardziej atrakcyjnym sprzętem jadalni był dla mnie duży żelazny piec. Nie wiadomo, skąd zabrany, został tu wstawiony przez naszych żołnierzy. Rurę z pieca wypuszczono na zewnątrz przez otwór wycięty w szybie. Był to jeden z dwóch czy trzech pieców, jakie w ogóle się znajdowały w miasteczku. Poza tym dysponowaliśmy jedynie polowymi, blaszanymi piecykami, należącymi do wyposażenia. Ogrzewała je od środka duża lampa naftowa, osłonięta od zewnątrz czerwonym szkłem. Grzały pierwszorzędnie. Jeden taki piecyk mógł ogrzać duży namiot na 20 łóżek. Jeżeli namiot był zasznurowany, to nawet w czasie śnieżycy na zewnątrz, w środku można było czytać książkę, siedząc
- 145 -
w koszuli. Woda w menażce postawionej na wierzchu pieca gotowała się po pół godzinie. Miały tylko jedną wadę - wydzielały nieprzyjemną woń spalonej nafty. A zima dawała się coraz bardziej we znaki. Włochy stawały się coraz mniej podobne do słonecznej Italii, znanej z opowieści i piosenek. Wkrótce po naszym przybyciu do Cerro spadły tak obfite śniegi, że jak okiem sięgnąć, wszystkie zbocza koło miasteczka były białe. Zamiecie były tak częste, że drogę, którą tu przybyliśmy, musiały codziennie przecierać pługi motorowe. Któregoś dnia, gdy wracałem po południu willisem z WPO do Cerro, widziałem, w odległości około trzech kilometrów od miasta, kolumnę złożoną z kilku wozów trzytonowych, tak zasypaną śniegiem, że gdyby kierowca mi ich nie wskazał, to bym i i nie zauważył. Stały tam podjobno już od dwóch dni. Dopiera później przybyła kolumna saperów z dźwigami, odkopała je i ściągnęła na przetartą drogę. Oficerowie kompanii byli na stanowiskach ze swoimi żołnierzami. Druga kompania siedziała Okrakiem nad nami na Monte Croce i tam miała stanowiska cekaemów i moździerzy, z których ostrzeliwała Niemców trzymających się na górskim grzbiecie odległym o osiemset metrów na północny zachód od Monte Croce. Odwiedzałem tam żołnierzy i Józka Szlampa. Siedzieli w ziemiankach od strony niewidocznej dla Niemców. Przy samym szczycie mieli stanowiska ogniowe i obserwacyjne. Wszyscy byli w doskonałej formie. Dojeżdżało się do nich wąską drogą, wijącą się po południowym zboczu. Pod sam szczyt trzeba było podchodzić piechotą. Bardzo tam na górze dmuchało, ale za to roztaczał się piękny widok na całą okolicę. Trzecia kompania obsadziła miasteczko, leżące przed Cerro w odległości około trzech kilometrów. Nazywało się Castel San Vincenzo. Gdy wybrałem się do nich, po raz pierwszy od dłuższego czasu wyjrzało słońce. Po wyjściu z Cerro szliśmy między kamiennymi pagórkami. Między kamieniami gdzieniegdzie wyglądała licha, zwiędła trawa. Od strony północnych stoków pagórki pokryte były płachtami śniegu. Posuwaliśmy się w kierunku północno-zachodnim, polną drogą między płotami ułożonymi z kamieni. Takimi płotkami czy murkami Włosi oznaczali swoje miedze. Miały one odgraniczać pastwiska owiec w lecie. Prowadził nas przewodnik, bo linia frontu była tak łamana, że patrząc z Cerro, według mapy, byliśmy w stosunku do jednych stanowisk niemieckich wysunięci na północ, a w stosunku do innych znacznie na południe. Na przykład druga kompania, choć była na Monte Croce i nieco w tyle za nami, miała bliżej do Niemców, niż kompania trzecia, która znajdowała się dwa do trzech kilometrów przed nami. Działo się tak dlatego, że punkty oporu Niemców znajdowały się na szczytach grzbietów biegnących łamaną linią. Trzeba było więc uważać. Musieliśmy iść schyleni za murkiem, aby nas nie dostrzeżono od strony nieprzyjaciela. Po przejściu około kilometra zeszliśmy na malutką polankę w kotlinie. Znajdowała się tam piętrowa karczma, w której kwaterował oddział konnicy. Był to szwadron marokański, wchodzący w skład 5 armii. Przyglądałem się z zaciekawieniem tym tak zwanym „wolnym Francuzom". Żołnierze średniego wzrostu, czarnowłosi, o oliwkowej cerze. Byli ubrani w stroje, które z daleka przypominały sukmany naszych chłopców. Na głowach nosili hełmy francuskie. Byli uzbrojeni w krótkie karabinki i jeździli na bardzo pięknych koniach. Część z nich obozowała na polanie za karczmą. Gdy przechodziliśmy koło karczmy, ukazał się w drzwiach francuski oficer. Podszedł do nas i zaprosił na szklankę wina. Weszliśmy po schodach na pierwsze piętro. Francuzi - było tam dwóch oficerów i dwóch podoficerów - okazali się bardzo gościnni. Szybko porozstawiali szklaneczki i napełnili je winem. Byłem z kapralem Jureckim i jednym z naszych oficerów. Jurecki poznał Francuzów już przedtem. Na mnie wywarli dobre wrażenie. Byli to zawodowi oficerowie i podoficerowie z francuskich wojsk kolonialnych. Wszyscy czterej byli młodzi i nawet tutaj, w Europie, nie stracili tej charakterystycznej opalenizny, jaką nadaje twarzy Europejczyka słońce afrykańskie. Przyjemnie się z nimi rozmawiało. Posiadali tę lekkość i swobodę w sposobie bycia, charakterystyczną dla Francuzów, gdy chcą być uprzejmi. Kiedy we Francji spotykałem francuskich zawodowych wojskowych, zwykle okazywali Polakom swoją wyższość i mocarstwowość. Nawet, jeśli byli dla nas życzliwi, to traktowali nas w sposób lekko pobłażliwy. I oto tutaj w tym zagubionym odcinku frontu włoskiego zetknęli się znów z Polakami, ale w jakże innych warunkach. Wolni Francuzi to czterej biali na czele oddziału Marokańczyków. Spotkali się z wojskiem polskim, które od czasu wojny we Francji, nie tylko, że się nie rozkruszyło, ale stało się jednym z głównych trzonów tego frontu. Odczuwałem pewną satysfakcję. Człowiek jest tylko człowiekiem. Stanęły mi przed oczami moje przeżycia francuskie. Zrozumiałem starannie obecnie ukrywane kompleksy zawodowych żołnierzy de Gaulle'a, które powstawały w zetknięciu się z nami. Ale przecież byli oni doskonałymi żołnierzami. Jeżeli chodzi o żołnierzy marokańskich, to mieli opinię wspaniałych zwiadowców. Niektórzy z nich pasjonowali się obcinaniem Niemcom uszu. Potrafili, jak bezszelestne cienie, zajść niespodziewanie niemieckie czujki i bez wystrzału poderżnąć im gardła i potem obciąć uszy. Painicznie bali się ich także Włosi. Według ich mniemania mieli
- 146 -
przedziwny instynkt trafiania na wszelkie złote lub srebrne przedmioty. Włosi opowiadali, że Marokańczycy po godzinnym pobycie w danej miejscowości znajdowali i wykopywali srebro zakopane w ziemi przed czterema laty. Po spędzeniu z nimi dwudziestu minut, poszliśmy dalej. Odprowadzili nas, aż do skraju polanki. Minęliśmy po pewnym czasie następne wzniesienie i ujrzeliśmy miasteczko. Było jeszcze mniejsze niż Cerro. Jak już wspomniałem, zajmowała je częściowo nasza 3 kompania. Prawie połowa kompanii była na stanowiskach ogniowych przed miasteczkiem. Poza tym z tego punktu patrolowano przyległy odcinek no men's land'u (to jest ziemi niczyjej, leżącej między placówkami naszymi a niemieckimi). W czasie względnego spokoju na froncie lub wojny pozycyjnej, jak to miało miejsce w tym okresie nad Volturno i Sangro, ambicją naszych żołnierzy było pełne opanowanie no men's land'u. Żołnierze rwali się do walki z Niemcami i prosili dowódców o pozwolenie wychodzenia na patrole. Gdy udało się im przyprowadzić wziętych do niewoli Niemców, którzy w tym samym celu schodzili na ten bezpański skrawek ziemi, to cały batalion cieszył się sukcesem swoich i przeżywał zdarzenie w sposób prawie sportowy, jak wygrany mecz. Stało się kwestią ambicji, aby do różnych obiektów, leżących w no men's land'zie, za wszelką cenę nie dopuścić patroli niemieckich. Obiektami tymi były opuszczone domostwa, piwnice, ruiny, a często stogi siana lub obórki leżące w pół drogi między pozycjami naszymi a niemieckimi. Nieprzyjaciół powoli ogarniała taka sama pasja, zwłaszcza że w momencie gdy objęliśmy odcinek, to praktycznie biorąc, na ziemi niczyjej grasowały tylko ich patrole. Anglicy ograniczali się do ostrzeliwania terenu z moździerzy i artylerii. Wojna o ziemię niczyją zaczęła się od tego, że jeden z naszych patroli wyszedł o zmroku i przed świtem nie wrócił. Przysłali tylko gońca z wiadomością, że w rozwalonym domu znaleźli krowę. Krowa była bardzo wygłodzona. Żołnierzom zachciało się świeżego mleka. Postanowili więc odżywić ją i jak się wzmocni sprowadzać do miasteczka. Pomysł ten zelektryzował całą kompanię. Nie chodziło tyle o samo mleko, bo mleko z puszek było lepsze, niż od chudej włoskiej krowy, ale o to, że żołnierze znaleźli ślady niemieckiej gospodarki przy krowie, w postaci flaszek na mleko oznaczonych niemieckimi nazwiskami, ich kubki wojskowe oraz świeże siano, które niemiecki patrol przytaszczył poprzedniej nocy. Następnego dnia o zmroku poszła jeszcze jedna drużynka i zabrała ze sobą świeże siano. W nocy słychać było koło rozbitej obórki strzelaninę i wybuchy granatów. Następnej nocy patrol wrócił, przyprowadził krowę i dwóch jeńców. Kilku Niemców poległo przy obórce, z naszych tylko jeden żołnierz miał przestrzelone ramię. Nawet nie odjechał do tyłu. W kilka dni później patrol innej kompanii znalazł, zakopane w jakiejś półrozwalonej piwnicy, dwie beczki wina. Beczki były za duże, żeby je przewieźć. Znaleziono przy nich również ślady niemieckie: jedna z beczek była napoczęta. Ambicja batalionu nie pozwalała, aby Niemcy dalej pili to wino. No i nie pozwolili. Zaczęły się zasadzki na Niemców. Niemcy rewanżowali się zasadzkami na naszych, w rezultacie po 10 dniach cały no men's land po zapadnięciu zmroku należał do polskich żołnierzy. Doszło do tego, że podchodzili pod placówki niemieckie i obrzucali je granatami. Zainteresowanie żołnierzy tymi wypadkami było tak duże, że na plan dalszy odsuwało nawet wieści o ważnych zdarzeniach na froncie. Wiadomość o tych wyczynach zaczęła zataczać szersze kręgi. Któregoś dnia, gdy wpadłem do dowództwa batalionu, zastałem u pułkownika czterech gości. Byli to Amerykanie. Umundurowani jak oficerowie, nie nosili tylko dystynkcji. Na naramiennikach mieli napisy: war correspondent. Chcieli koniecznie pójść na patrol. Pułkownik siię zgodził, aby jednej nocy poszło dwóch, a drugiej nocy dwóch następnych. Korespondenci byli młodymi, pełnymi werwy ludźmi, o dobrej kondycji fizycznej. Swoim zachowaniem niewiele się różnili od oficerów liniowych. Nie nosili broni, tylko aparaty fotograficzne, lornety, mapniki i swoje zapiski. Niebezpiecznie było z nimi rozmawiać, bo zaraz wszystko stenografowali. Potem jeszcze wiele razy pojawiali się w naszym batalionie. Niektórych dobrze poznaliśmy. Dwóch z tych korespondentów zginęło potem śmiercią żołnierską w czasie swej pracy na innym odcinku. Czytaliśmy o tym w „Eight Army News". Była to gazeta wydawana przez dowództwo 8 armii w języku angielskim. Obok radia i „Dziennika Żołnierza Polskiego", stanowiła jedno z naszych źródeł wiadomości o tym, co się dzieje w świecie. Była redagowana dobrze, tak samo jak „Dziennik Żołnierza Polskiego". Nie bardzo jednak lubiliśmy ją. Szybko przekonaliśmy się, że sukcesy żołnierzy angielskich podawała szczegółowo, często z wymienianiem numeru dywizji, batalionu i kompanii, natomiast sukcesy oddziałów polskich były z reguły wymieniane w sposób: „Allied forces - po ciężkich walkach sforsowały rzekę X lub wzięły miasto Y". Wracając do miasteczka, przy którym były pozycje 3 kompanii, to nasze dowództwo miało w nim
- 147 -
specyficzne kłopoty. Przez środek miasteczka biegła granica między terenem działania 8 i 5 armii. Amerykanie stali nieco dalej w lewo od nas. Lukę między nimi a nami obsadził włoski batalion bersalierów, który, tak samo jak wolnych Francuzów, przydzielono do pomocy Amerykanom. Jedni i drudzy wchodzili w skład 5 armii. Włosi mieli wyposażenie amerykańskie i zajęli zachodnią część miasteczka. Ich dowódca złożył wizytę naszemu dowódcy 3 kompanii. Współpraca zapowiadała się dobrze. Niestety, niedługo to trwało. W kilka dni po przybyciu, batalion bersalierów dostał od Niemców duże cięgi. Włosi wzorem naszych zapuścili się w pas no men's land'u i stracili około trzydziestu ludzi, zabitych lub rannych. Kilkunastu Włochów dostało się do niewoli. To ostatnie najwięcej zirytowało naszych oficerów. Włosi znali rozlokowanie naszych placówek i w ciągu jednej nocy 3 kompania musiała zmienić wszystkie stanowiska. Na dobitek żołnierze włoscy cofając się wywołali panikę w całym swoim batalionie. Ich oficerowie i żołnierze zaczęli w gaciach biegać po ulicach. Niewielka liczba ludności cywilnej znajdująca się w miasteczku robiła co mogła, aby to zamieszanie powiększyć. Niemcy zaostrzyli jeszcze sytuację oddając kilka serii artyleryjskich, od których zapaliły się niektóre domy. Polscy żołnierze, zatrzymując Włochów pchających się na naszą stronę, zaczęli w kilku przypadkach strzelać. To wcale nie podziałało uspokajająco na ogarniętych paniką. Krzyczeli w dalszym ciągu: „Tedesco! Tedesco! ) mamma mia"67 i biegali w kółko rzucając karabiny i hełmy. Na drugi dzień nasi pionierzy ustawili na granicy strefy naszej i włoskiej kozły z drutu kolczastego. Wywieszono przy tym tablice, że przekroczenie tej strefy przez kogokolwiek, bez uprzedniego uzgodnienia z dowództwem polskiego oddziału grozi śmiercią. Okazało się, że zarządzenie polskie było bardzo celowe, bo między Włochami taka panika w najbliższych tygodniach wybuchała kilka razy, tylko, że wtedy hałasowali po swojej stronie. U nas budzono jedynie pluton służbowy, który pilnował ulic zagrodzonych zasiekami. Nasi żołnierze twierdzili, że Włosi to po prostu pechowe wojsko. Rzeczywiście kilka razy zdarzyło się, że gdy w nocy padł odosobniony pocisk artyleryjski na niczyją ziemię, to jakby magnesem przyciągnięty trafiał w grupę patrolujących Włochów, którzy nie wiadomo zresztą, skąd się tam wzięli. Ciągle mieli straty w zabitych, podczas gdy właściwie nic się nie działo i u nas nie było nawet rannych. Nasi mówili, że Amerykanie mają z nimi więcej kłopotu niż korzyści. Jeden z oficerów 3 kompanii, podporucznik Franek Sobolewski, gdy przybyłem do nich dla przeprowadzenia szczepień, poznał mnie z młodą, bardzo piękną Włoszką. Nosiła na ramieniu opaskę z czerwonym krzyżem. Ludność cywilna w strefie frontowej otrzymywała za pośrednictwem oddziałów wojskowych jedzenie i lekarstwa. W miasteczku nie było wtedy lekarza cywilnego, więc ochotniczo leczeniem nielicznej ludności włoskiej zajmowała się ta pani. Była wdową po poległym w Libii poruczniku włoskim. Była tak piękna, że trudno było od niej oderwać wzrok. Zarówno żołnierze, jak i ludność włoska, nazywali ją „signora Croce Rossa 68. Od samego początku zobaczyłem, że jest we Franku zakochana po uszy. Mówili zresztą o tym wszyscy żołnierze i Włosi, ale tak ją lubiano i szanowano, że nikt z tego powodu jej nie dokuczał. Franek jak Franek, był miły i wesoły, nic dziwnego, że zapadł jej w serce. Kto wie, czy nie skończyłoby się małżeństwem, bo ich [znajomość przetrwała okres pobytu batalionu na tym odcinku. Gdy w parę miesięcy później Franek poległ w czasie patrolu, „Croce Rossa" z rozpaczy odchodziła od zmysłów. Niestety, nie mogła go nawet zobaczyć po śmierci. Franek szedł pierwszy i dostał z zasadzki całą serię z automatu w samą twarz. Rozniosło mu głowę zupełnie. Inne kompanie zajmowały wzgórza w pobliżu Cerro. Pomoc aliantów dla głodującej ludności włoskiej w strefie frontowej była dostarczana za pośrednictwem wojska. Przysyłano samochody z produktami, przede wszystkim z mąką, z bazy do batalionu. Dowódca garnizonu lub jednostki wyznaczał jednego z oficerów, któremu miała podlegać od tej chwili cała administracja cywilna nad ludnością włoską. Wszelkie urzędowe kontakty wojska z ludnością cywilną i jej lokalnymi władzami odbywały się za pośrednictwem tego oficera. Do niego zgłaszał się przedstawiciel lub przedstawiciele władzy cywilnej, którym przekazywano mąkę, lekarstwa i inne produkty. Oin miał obowiązek kontrolowania rozdziału tych produktów, przyjmował zażalenia ludności cywilnej, udzielał przepustek na terenie zajmowanym przez jednostkę. W razie jakichś nieporządków wśród ludności, rozmawiał z jej przedstawicielami. W naszym batalionie pułkownik Sokol wyznaczył do tej funkcji zastępcę dowódcy kompanii dowodzenia porucznika Kazimierza Maliszewskiego. Maliszewski najlepiej z nas wszystkich rozmawiał po włosku. Jako urzędnik PKO znał zasady rachunkowości. Gdy zaczęła nadchodzić żywność dla Włochów, wezwał podestę (burmistrza) i kazał mu przedstawić aktualne listy ludności. Zapoznał go 67 Niemcy! Niemcy! O mamo moja. 68 Pani z Czerwonym Krzyżem.
- 148 -
także z przepisami obowiązującymi w strefie frontowej i przyfrontowej. Robił wszystko co trzeba. Ale funkcja ta stała się z czasem przekleństwem dla Kazia Maliszewskiego, bo dogadanie się z Włochami nie było wcale prostą sprawą. Kwestie poruszania się i przepustek nie stanowiły trudności, bo czym grozi łamanie przepisów wojennych, tego Włochów nauczyli Niemcy, rozstrzeliwując ich za byle co. Natomiast nauczenie południowych Włochów zasad najprymitywniejszej higieny okazało się problemem nie do przebrnięcia. Nas z kolei nie interesowało to ze względów wychowawczych, chodziło o bezpieczeństwo naszych ludzi. Wiosna miała niedługo już nadejść i przy tym stanie higienicznym miasteczek groził w każdej chwili wybuch epidemii. Maliszewski wezwał więc podestę i wszystkich obecnych w miasteczku poważniejszych lub wpływowych obywateli na pewnego rodzaju odprawę i ostro im nakazał zamiatanie miasta, sprzątanie ekskrementów ludzkich z ulic i zabronił wylewania odchodów przez okna. Przypadkowo byłem w sąsiednim pokoju, drzwi były uchylone i przysłuchiwałem się tej odprawie. Włosi podnieśli taki wrzask, że nic nie można było zrozumieć. Wszyscy mówili naraz, machali rękami ii dopiero gdy Maliszewski na nich huknął, udało mu się skłonić zebranych do odpowiadania pojedynczo. Zapewniali, że w ciągu dwóch dni uporządkują Cerro. W dwa dni później siedzieliśmy przy obiedzie z pułkownikiem, gdy wszedł Maliszewski i powiedział: - Panie pułkowniku, ja chyba zwariuję. Dzisiaj poszedłem do ratusza, bo nie zrobili porządku, jak pan pułkownik pewnie sam zauważył, całe miasteczko jest zapaskudzone. Rano, gdy się idzie ulicą, to gorzej jak na pierwszej linii, trzeba ciągle robić uniki, żeby człowieka nie obleli z okna całą zawartością nocnika. Poszedłem więc i obsztorcowałem podestę. Ten udawał zdziwionego, wszystko obiecywał, kłaniał się w pas i razem ze swoim sekretarzem sprowadził mnie na dół. Pożegnałem go i poszedłem dalej. Uszedłem chyba z pięćdziesiąt kroków i obejrzałem się. Zobaczyłem jak burmistrz - a było to w samo południe - na środku placu przed magistratem kucnął i załatwiał swoją potrzebę. Mało mnie szlag na miejscu nie trafił... - Trzeba koniecznie coś zrobić, niepodobna tego dłużej tolerować ze względu na niebezpieczeństwo dla naszych ludzi. Słońce w południe już dobrze przygrzewa, zaczną się roztopy, a z nimi tyfusy, czerwonki i cholera wie co jeszcze. Wprawdzie wojsko szczepione, ale w takich brudach nie można być pewnym. Nie ma innej rady. Wezwij pan podestę i powiedz mu, że transport mąki, który za dwa dni przychodzi, nie będzie tak długo rozdzielony między ludnością, póki całe miasteczko nie będzie wyszorowane. Jeżeli znajdzie pan choć jedną kupę na ulicy, to mąki nie będzie pan wydawał. Trudno - Niemcy nakładali kontrybucję lub robili jeszcze gorsze rzeczy. My tego robić nie możemy, ale zginąć z tego smrodu i zarazy też nie mamy zamiaru. Gdy na drugi dzień wyszedłem z kwatery na ulicę, to stanąłem i przetarłem oczy ze zdziwienia. Ludność całego miasteczka, starzy i młodzi, wyległa na ulicę ze szczotkami, miotłami, wiadrami, taczkami i szorowała metr po metrze. Wyglądało nawet, że robią to z zapałem. Przy obiedzie Maliszewski z dumną miną oświadczył: - No, jednak zdaje mi się, panie pułkowniku, że w końcu nauczymy ich jakiej takiej czystości. Następnego dnia rozdzielił mąkę i gdy o zachodzie słońca szedłem do kasyna, to musiałem zatkać nos i skakać z jednego czystego miejsca na drugie, żeby sobie butów nie zawalać. Wydawać się mogło, że to ludność przynajmniej czterech takich miasteczek wzięła naraz na przeczyszczenie i na wyścigi zanieczyściła wszystkie ulice. Gdy wszedłem do kasyna, wszyscy rozmawiali na ten temat. W chwilę później pokazał się w drzwiach Maliszewski. Na widok jego złej miny roześmieliśmy się. Pułkownik zauważył: - No cóż, jakoś Włosi nie bardzo się przejęli? - Zeżarli mąkę i ob... całe miasto, co ja mogę na to poradzić - odparł Maliszewski złamanym głosem. Rzeczywiście, nic na to nie poradził ani w Cerro, ani w innych miejscowościach południowych Włoch, w których stacjonowaliśmy. Podczas jednego z wyjazdów spotkałem znajomy dywizjon artylerii przeciwlotniczej. Artyleria, poza obserwatorami przydzielonymi do oddziałów piechoty, którzy z pierwszej linii lub nawet z placówek, wysuniętych przed linię piechoty, podawali swe obserwacje i kierowali w ten sposób ogniem, miała również obserwatorów na samolotach. Były to małe awionetki, prawie całkowicie oszklone i nie uzbrojone. Oprócz pilota siedział w nich obserwator artyleryjski z aparatem nadawczym. Nasi żołnierze nazywali te samoloty Kubusiami. Eskadry Kubusiów należały nie do lotnictwa, lecz do artylerii. Nawet umundurowanie nosili takie, jak artylerzyści. Piloci polskich eskadr Kubusiów rekrutowali się przeważnie z przeszkolonych w pilotażu oficerów artylerii przeciwlotniczej.
- 149 -
Śmiesznie wyglądało, kiedy nad pozycje niemieckie nadlatywał powolny i bezbronny samolocik, a ogień niemiecki natychmiast przygasał. Niemcy bali się jednego Kubusia więcej, niż eskadry bombowej i za wszelką cenę starali się pozostać nierozpoznani. Kubuś ich terroryzował. Gdy wracałem z pułkownikiem z odwiedzin w jednej z naszych kompanii, byłem świadkiem następującego wypadku. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy stanowiskach naszej pelotki. Dwadzieścia minut przed tym przelatywały dwa niemieckie samoloty i zrzuciły kilka bomb. Strzelały także w naszym kierunku z karabinów maszynowych, musieliśmy wyskoczyć z wozu i skryć się między kamieniami. Gdy więc przybyliśmy do wymienionego stanowiska przeciwlotniczego, pułkownik zatrzymał wóz, podszedł do artylerzystów i zaczął z nich pokpiwać: - Siedzicie tu i psujecie amunicję, a Niemcy nic sobie z was nie robią. Nie zdążyłem jeszcze wypalić papierosa, którym poczęstował mnie jeden z artylerzystów, gdy nagle rozległ się warkot motoru i zza sąsiedniego grzbietu górskiego wyskoczył samolot. Działko przeciwlotnicze, jakby na niego czekało, zaczęło strzelać. Samolot przewrócił się na skrzydło i spadł za wzniesienie, które leżało między nami a szczytem wzgórza. Kilku żołnierzy pobiegło w tym kierunku. Za chwilę wrócili mocno skwaszeni. Okazało się, że zestrzelili angielskiego Kubusia, który się tu zaplątał. Niestety, od czasu do czasu zdarzały się takie omyłki, tak samo jak i zrzucanie bomb z samolotów na własne oddziały. Zwykle potem do dywizji przychodziła depesza: We are very sorry 69. Było to załatwienie sprawy formalne, bo te przeprosiny nie mogły wskrzesić zabitych ani uleczyć kalectwa rannych. Ale przy takim zmasowaniu siły ogniowej nie można nigdy w praktyce wykluczyć nieszczęśliwych wypadków. Gdy dowódca stanowiska przeciwlotniczego ze zdenerwowaniem zaczął się tłumaczyć pułkownikowi, Sokol powiedział: - Na drugi raz lepiej uważajcie, zanim zaczniecie strzelać. Na razie nic innego panu nie pozostaje, jak posłać im depeszę: we are very sorry, taką samą, jaką oni nam przesyłają, kiedy się pomylą. Nic innego pan nie wymyśli, choćby pan myślał trzy dni. Pewnego wieczoru zjechali do Cerro goście. Siedmiu oficerów batalionu irlandzkiego, który zajmował przed nami ten odcinek. Zorganizowano na ich przyjęcie zabawę, na którą zaproszono niektórych wybitniejszych Włochów z rodzinami, z Cerro i z okolicy. Włochów zaproszono z dwóch przyczyn. Jednych dlatego, że gośaie z batalionu irlandzkiego byli z nimi zaprzyjaźnieni, a drugich po to, żeby z ich żonami lub córkami można było potańczyć. Mieliśmy w batalionie żołnierza, zawodowego i utalentowanego muzyka. Pułkownik przeniósł go do kancelarii dowództwa jako pisarza. Muzyk był pianistą i chodziło o oszczędzenie jego rąk. Z braku pianina grywał na harmonii. W jednym pokoju ustawiono stoły i zrobiono coś w rodzaju bufetu, w drugim, opróżnionym z mebli, była sala taneczna, a w trzecim stoliki do kart. Przyjęcie jakoś nie bardzo się zapowiadało. Gdy wszedłem, Włosi siedzieli w osobnej grupie, onieśmieleni, a przy nich dwóch Anglików i dwóch naszych. Próbowali ich zabawiać, jednak widocznie robili to niezręcznie, bo atmosfera była zimna i jakby trochę napuszona. Nasi dyskretnie ziewali. Włosi zaś wyglądali na wystraszonych i jednocześnie zahipnotyzowanych widokiem zakąsek w sąsiednim pokoju. Włoszki, typowe prowincjonalne piękności, w toaletach pachnących naftaliną, siedziały milcząco w kącie. Pozostali Anglicy prowadzili z naszymi oficerami sztywną i niezręczną rozmowę. W pokoju było zimno. W karty grano tylko przy jednym stoliku. Przyszło dwóch hairmomistów i zaczęli grać. Pułkownik w myśl zwyczajów panujących między aliantami i starej tradycyjnej polskiej gościnności wzniósł najpierw zdrowie króla, „The King", a potem naszych gości. Goście angielscy wznieśli zdrowie polskich sił zbrojnych i naszego batalionu. Po tym oficjalnym wstępie, zakończonym marszem karpackiej brygady, zagrano do tańca. Okazało się, że Włoszki jeszcze gorzej tańczą niż wyglądają. Wobec tego, aby znaleźć jakieś zręczne rozwiązanie sytuacji, Włochów zaproszono do jedzenia, a Anglików na whisky. Powoli atmosfera zaczęła się robić cieplejsza. Włosi jak sobie dobrze pojedli, powoli się wymykali, w czym im nikt nie przeszkadzał. Wkrótce pozostali sami wojskowi. Nasz sympatyczny muzyk, do którego ciągle przepijano, lekko sobie podochocił. Zaczął grać z temperamentem nasze wojskowe melodie. Było rzeczą ciekawą, że karpacka brygada, która wytworzyła sobie własne, nieco odrębne zwyczaje i posiadała swoją własną oryginalną tradycję, dobrała sobie także repertuar piosenek i melodii odmiennych od tych, które przeważnie śpiewano w innych polskich formacjach. Poza sławnym marszem karpackiej brygady, z powtarzającym się refrenem: „maszeruje brygada, maszeruje, 69 Bardzo przepraszamy lub jest nam bardzo przykro.
- 150 -
maszeruje dzień po dniu, bo z daleka ją Polska wyczekuje, wypatruje dzień po dniu...", śpiewano masę innych piosenek. Melodia tego marsza, jego słowa zrodzone w tych samych warunkach co żołnierze i tradycja brygady, miały przedziwną moc upajającą dla żołnierzy. Gdy ją śpiewali żołnierze brygady, dźwięczała inaczej i znacznie wspanialej, niż gdy ją śpiewał najlepszy chór. Zdawać się mogło, że każdy karpatczyk śpiewający lub słuchający swego marsza wpada w trans i ma wówczas przed oczami całą epopeję walk libijskich. Na kwaterach lub w marszu śpiewano cały repertuar piosenek ułożonych na kanwie dźwięcznych melodii włoskich z aktualnymi słowami polskimi. Na przykład „pamiętaj o tym wnuku, jak dziadzio był w Tobruku..." Mieliśmy także naszą batalionową piosenkę ułożoną przez żołnierzy. Zaczynała się „Sokolowe imię nigdy nie zaginie". Następnie dość frywolna piosenka, również ułożona przez żołnierzy, o Antosiu Duszy, z melodią wziętą z polskiej piosenki „Umarł Maciek, umarł". Lub piosenka żołnierska polskowłoska „O signora, signorina quanto costa liter wina". Były także piosenki zdobyte na Niemcach. Do nich należała „Marlen". Śpiewały ją wszystkie wojska alianckie po rozbiciu Rommla w Afryce. Anglicy używali swoich słów, a w wersii polskiej brzmiała: W małym miasteczku, zniszczonym ogniem dział, Oddział żołnierzy kwaterę swoją miał. Chłopiec, co włosy miał jak len, I śpiewał wciąż piosenkę tę, Tę piosnkę o Liii Marlen, Tę piosnkę o Liii Marlen... Były także różne inne okolicznościowe piosenki, które nasuwały się same na usta w różnych sytuacjach. Jedną z nich była piosenka pijacka śpiewana na froncie, trochę wisielcza, w której szukano zapomnienia, z ponurym refrenem, usprawiedliwiającym pijaństwo w sposób zupełnie bezpretensjonalny, „bo dzisiaj żyjem, a jutro gnijem". Była też smętna pieśń patrolowców z muzyką ułożoną przez dowódcę naszej 3 kompanii. Było ich wszystkich tyle, że naprawdę prawie nigdy nie słyszałem starych naszych piosenek przedwojennych. Niestety, nie mam słuchu i raczej zwykle słuchałem, a nie śpiewałem. Dlatego nie jestem dzisiaj w stanie odtworzyć dokładnej melodii ani przytoczyć słów ją wypełniających. Gdy jednak po pracy usiądę w fotelu i wspominam swe przeżycia, to z daleka zawsze brzmią mi one w uszach i są refleksem tego, co tam widziałem, słyszałem i przeżyłem. Przyjęcie oficerów z batalionu irlandzkiego skończyło się wesoło i przyjemnie. Nikt się nie spił, ale wszyscy dobrze sobie podpili. Nastrój wytworzył się swojski i ciepły, czego najlepszym dowodem był fakt, że Anglicy, którym trudno było na ogół sklecić dwa polskie słowa, odśpiewali na pożegnanie razem z nami całą „karpacką brygadę", stojąc na baczność. W nocy z 27 na 28 lutego 1944, po czterech tygodniach trzymania odcinka, zostaliśmy zluzowani przez inny polski batalion i przesunięci nieco w tył do odwodu, do miasteczka Forli koło Volturno. Była to miejscowość licząca zaledwie kilka tysięcy mieszkańców i leżała, bardzo blisko ustabilizowanej chwilowo linii frontu. Mimo przejścia do odwodu żołnierze pełnili służbę patrolową. Była ona bardzo trudna. Dojścia były ciężkie, a pogoda najohydniejsza, jaką można sobie dla tej akcji wyobrazić. Roztopy, deszcze i wylewy rzeczek. Pomimo specjalnego patrolowego wyposażenia żołnierzy, służba była ciężka. Podejście odbywało się w nocy. W dzień, w miejscach silnie strzeżonych przez niemieckich strzelców wyborowych patrole leżały nieraz w wodzie do następnego zmroku, bez możliwości poruszenia się. Przy okazji, pomimo że jestem lekarzem, dopiero od żołnierzy nauczyłem się opanowywania odruchu kichania. Jest to sposób, którego nie spotkałem w żadnej książce lekarskiej. Na froncie w czasie patrolu, a przy takiej pogodzie przynajmniej połowa ludzi była zakatarzona, kichnięcie może kosztować życie. Aby nie kichać, wystarczyło palcem mocno przycisnąć koniec nosa. To patrolowanie tak wymęczyło nąsze kompanie strzeleckie, że ludzie zaczęli, choć to wygląda na paradoks, wzdychać do normalnego frontu. Ale muszę tu wspomnieć o jeszcze większym paradoksie. Żołnierze ranni lub ciężej chorzy łańcuchem ewakuacyjnym docierali do naszych szpitali wojennych w bazie. Jeden z nich był koło Bari w miejscowości Casamassima. Był to Szpital Wojenny nr 5 na 1200 łóżek. Drugi, koło Taranto, Szpital Wojenny nr 3 był równie duży. Po wyleczeniu żołnierzy ze szpitala kierowano na okres rekonwalescencji do punktów zbornych w bazie korpusu. Pewnego dnia, jeszcze w Cerro, wróciło ze szpitala „własnym przemysłem" dwunastu żołnierzy. Zameldowano pułkownikowi, że mają jakieś niewyraźne miny, ale za to nie mają papierów. Stary Sokol podrapał się za uchem i powiedział do kapitana Duszy: - Daj im, Antek, spokój, znam ich wszystkich, to dobre chłopaki. Pewnie jakąś knajpę zdemolowali,
- 151 -
nie będę przecież żołnierzowi dokuczał za byle drobiazg. W tydzień później znów zjawiła się paczka rekonwalescentów. Każdy się zameldował u swojego szefa i milczkiem posznu-rował na swoje miejsce w drużynie. Byli małomówni, grzeczni, zupełnie jakby wrócili z kolegium pijarów. - Co to może znaczyć - zastanawiał się Antoś Dusza. - Jak jeździli na urlopy lub ich odwożono do szpitala w Libii, to przeważnie wracali do batalionu zupełnie pijani, a teraz coś niewyraźnego. Co te łobuzy mogły przeskrobać, to sam nie wiem... Kasprowicz uspokajał Duszę: - Nie martw się Antek, przecież niemożliwe, żeby wszyscy coś grubo nabroili. Byli w różnych szpitalach. Jedni w polskim, drudzy w brytyjskim. Nawet się nie spotykali. To chyba klimat na nich tak wpływa. Wreszcie wylazło szydło z worka. Przyszło z bazy przez dowództwo korpusu i dywizji pismo z wykazem dezerterów. W rubryce 3 batalionu Strzelców Karpackich figurowali wszyscy nasi rekonwalescenci. Pułkownik polecił przeprowadzić z nimi rozmówki. Okazało się, że w jednostkach bazowych tak wielu jest pułkowników i wyższych oficerów, że żołnierz frontowy po wyjściu ze szpitala co kilkanaście kroków słyszy: - Strzelec wróć, dlaczego nie oddajecie honorów? - Dlaczego wyglądacie jak łajza? - Dlaczego macie nie zapięty guzik przy lewej kieszeni? - Wyglądacie jak bandyta, nie jak żołnierz. - Ja wam pokażę co znaczy tak stać przed starszym oficerem. Żołnierz najpierw się dziwił, potem go krew zalewała, potem go wsadzano do aresztu, wreszcie dezerterował z tyłów na front. Był to objaw masowy i jak najbardziej autentyczny, z którym się osobiście stykałem. Żołnierze bardziej bali się stosunków na tyłach korpusu, kilkaset kilometrów za frontem, niż przebywania na odcinku w odległości kilkuset metrów od Niemców. Po powrocie wszyscy, zarówno prości strzelcy, jak i podoficerowie, podchorążowie i oficerowie z obrzydzeniem wspominali porządki i stosunki na tyłach armii. Zresztą nie chodziło tylko o sprawę salutowania. Stosuneczki w bazie były zupełnym przeciwstawieniem tego co działo się u nas. Tam na posadach znajdował się cały nasz kwiat tyłowy, starsi i młodsi stopniem oficerowie, którzy nie wiadomo oo tam właściwie robili. Wszystko to rozbijało się humberami, willisami i innymi wozami, których właściwe miejsce było w jednostkach liniowych i dzięki czemu ilość faktyczna pojazdów mechanicznych w jednostkach liniowych wynosiła czasami tylko 60 procent etatowego stanu. Ale za to willis nie woził amunicji, tylko oficera sztabowego i jego przyjaciółkę. Z tych samych przyczyn dowódcami kompanii w batalionach piechoty byli podporucznicy, a nie majorzy jak u Anglików, bo pieniądze musiały iść na utrzymanie tych wybranych i na ich pobory. Nasz pułkownik słuchał tego wszystkiego, co mu dowódcy plutonów mówili o „dezerterach", chrząkał, sapał, rzucał złe spojrzenia dookoła. Wreszcie, gdy któregoś dnia siedział w kancelarii i omawiał ze mną jedną ze spraw, dotyczącą służby zdrowia batalionu, a wszedł kapitan Dusza i powiedział: - Jest nowe pisemko z bazy o tych trzech, co sami wrócili ze szpitala tydzień temu - to Sokol stuknął laską o podłogę i krzyknął: - Podetrzyj sobie d... tym pisemkiem z bazy i nie zawracaj mi głowy takimi świństwami. Z chwilą nadejścia wiosennych roztopów wybuchła epidemia grypy. Zachorowało 30 procent żołnierzy w oddziałach, co w znacznym stopniu utrudniało wykonywanie zadań. Nie była to wprawdzie żadna groźna epidemia, bo nie dawała niebezpiecznych powikłań, ale przebiegała z wysoką gorączką. Największe jej nasilenie wypadło na okres naszego pobytu w Forli. Potem zdawało się, że wygasła i wznowiła się powtórnie już na następnym miejscu postoju. 19 marca wypadały imieniny naszego dowódcy, pułkownika Józefa Sokola. Następnego dnia o świcie mieliśmy odejść na odcinek. Postanowiono więc imieniny urządzić huczne, zwłaszcza że poza pułkownikiem mieliśmy w batalionie jeszcze kilku innych Józefów. Uroczystość odbyła się w olbrzymiej sali kasyna. Wchodziło się do niej po dwuskrzydłowych schodach przez wielki hall, potem przez szerokie ozdobne drzwi do samej sali jadalnej. Nakryto dla około stu osób. Poza oficerami batalionu zaproszono kilkudziesięciu oficerów z innych jednostek. Między innymi miał przyjechać bardzo lubiany dowódca 1 brygady - pułkownik Peszek.
- 152 -
Poza oficerami było także kilku cywilów włoskich, zdaje mi się, przedstawicieli miejscowych władz. Porucznik Kasprowicz i jeszcze dwóch oficerów z batalionu pełniło w kasynie dyżur. To znaczy nie pili i mieli obowiązek czuwać nad porządkiem. Gdy przyszedłem, było już gwarno. Między żołnierzami mieliśmy cukierników. Zrobili takie torty imieninowe, że nie powstydziłaby się ich żadna z najsławniejszych warszawskich cukierni. Innym daniom, zakąskom i trunkom także nie można było niczego zarzucić. Po części oficjalnej nastąpiła część nieoficjalna. Pito różne zdrowia, wiele „bruderszaftów". Na tych imieninach spotkało się wielu kolegów, przyjaciół i znajomych z różnych jednostek, po raz pierwszy we Włoszech. Słowem nastrój był taki, jak na hucznych imieninach i na kilka godzin przed odejściem na pozycję. Byliśmy jedynie zmartwieni, że nie przybył pułkownik Peszek. Miał, niestety, obowiązki w związku z przegrupowaniem oddziałów. W dodatku zamiast niego przyjechał zastępca dowódcy brygady, pułkownik M., który był człowiekiem szczególnie niepopularnym. Jego nietaktowne zachowanie stało się nawet przyczyną niegroźnej zresztą strzelaniny. Okazało się wtedy, że wyznaczenie służbowych abstynentów było bardzo celowe. Imieniny przeistoczyły się w tak zwaną „karpacką zabawę". Wspominam ją bardzo przyjemnie.
Rozdział II. ODCINEK RIONERO. O godzinie drugiej nad ranem, gdy zaczynało szarzeć, batalion na wozach był już gotów do odmarszu. Po kilku minutach wyjechaliśmy z miasteczka. Musieliśmy dojechać na miejsce przed zupełnym rozwidnieniem się i przed opadnięciem mgły. Do Rionero można się było dostać tylko górskimi drogami dobrze widocznymi od strony niemieckiej. O siódmej rano przybyliśmy na miejsce. Było tu wyżej i chłodniej niż w Forli. W górach i miasteczku leżał śnieg. Zmienialiśmy poprzednie oddziały w ten sam sposób, jak i w Cerro. Przejmowaliśmy od odchodzących jednostek cały sprzęt, amunicję, a nawet wyposażenie patrolowe. Warunki bojowe były tu jednak nieco inne. Nie było dookoła takich wysokich szczytów górskich, jak te, które otaczały Cerro i osłaniały go od ognia niemieckiej artylerii. Miasteczko leżało wzdłuż szosy, która schodziła w dół, a następnie między wzgórzami biegła do no men's land'u. Po lewej stronie szosy teren obniżał się w rozległą równinę, szeroką na około dwa kilometry i miejscami porośniętą drzewami. Niektóre domy od strony szosy były parterowe, a od strony doliny miały po kilka pięter. Dolina do przodu zwężała się i przechodziła w przesmyk między górami, idący na stronę niemiecką. Już z odprawy, przed objęciem stanowisk, to jest jeszcze w Forli, wiedzieliśmy, że ta dolina odgrywa i ma dalej odgrywać specjalną rolę. W swoim czasie, gdy Anglicy zajęli te stanowiska, byli wysunięci bardziej do przodu. Ustawili wtedy w dolinie swoją artylerię. Niemcy zrobili przeciwnatarcie na sąsiednim odcinku i ze szczytów wstrzelali się w dolinę zadając duże straty wojskom brytyjskim. Brytyjczycy musieli się wycofać, ale roztropnie zostawili w dolinie wiele sprzętu plus całe stanowiska artyleryjskie symulowane z drzewa, takie jakie widzieliśmy w swoim czasie nad Kanałem Sueskim. Od tej pory Niemcy psuli amunicję ostrzeliwaniem doliny, co zupełnie jednostkom zajmującym odcinek nie przyczyniało szkód. Należało tylko dalej czynić wysiłki, aby Niemcy mieli wrażenie, że stale w dolinie coś się dzieje. Obecnie nasze kompanie zajęły stanowiska na wzgórzach. Jedna z kompanii miała tak trudne dojście, że amunicję i sprzęt do góry, a rannych i chorych na dół musiały przewozić muły z przydzielonej do nas hinduskiej kompanii mułowej. Przy wylocie miasteczka ulice poprzecinano kilkoma rzędami kozłów z drutem kolczastym, w którym otwierano przejścia tylko dla przepuszczenia własnych pojazdów. Pobudowano przy drodze w odpowiednich miejscach zapory przeciwczołgowe i bunkry. Niektóre z tych stanowisk zajęły nasze pepance. Ciągnęło to się mniej więcej do środka miasteczka. Od strony wjazdu, przy drodze, którą przybyliśmy, stały w odległości około dwustu metrów od szosy dwa baraki z falistej blachy. Kwaterowało w nich wojsko Dzidzia Mrugalskiego. Dalej, w lewo od drogi umieściła się w stojących tu budynkach, na skarpie, jedna z kompanii strzeleckich. Była ona jednocześnie kompanią odwodową i ubezpieczała teren od podejścia niemieckiego przez dolinę. Na prawo, w budynkach dużej kuźni zainstalowałem batalionowy punkt opatrunkowy. Swoje wozy ustawiłem za kuźnią w dwóch miejscach. Jeszcze dalej, w kamiennej chałupie, urządzono PD 70. Obok na skalistej platformie stały jeepy i motocykle gońców. Za zakrętem drogi rozpoczynało się większe zgrupowanie budynków. Demy 70 Punkt Dowodzenia.
- 153 -
podchodziły tu tarasowato pod górę. W pierwszym z brzegu piętrowym domu, na parterze, była piekarnia. Tu mieściło się kasyno dowództwa batalionu, a na piętrze kwatera pułkownika. Mnie wyznaczono kwaterę przy uliczce biegnącej pod górę, za piekarnią, w piątym czy szóstym domu. I choć dom należał do miejscowego lekarza, który był jednocześnie dentystą, to jednak był to bardzo brudny budynek. Przydzielony mi pokój był nieprzyjemny. Stało w nim łóżko z wysokim materacem, stolik, toaleta, szafa, dwa krzesła i fotel. Nigdy w nim nie było słońca i panowała taka wilgoć, że wieczorem, gdy wchodziłem do łóżka, miałem wrażenie, że cała pościel jest mokra. Wilgoć była nawet na suficie i na ścianach. Również sam gospodarz zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie. Przebywałem więc na kwaterze bardzo mało. Przychodziłem tu dopiero wieczorem, aby przenocować. Cały dzień spędzałem w punkcie opatrunkowym, dowództwie, między żołnierzami lub w kasynie. Po zainstalowaniu się na nowych pozycjach zaczęło się normalne frontowe życie. Przede wszystkim w obrębie no men's land'u rozgorzała taka sama rywalizacja z Niemcami jak poprzednio w Cerro. Znów nie upłynęło dziesięć dni, a cały ten pas znalazł się we władaniu naszych nocnych patroli. Teren był na ogół bardziej płaski, tak że poza patrolami piechoty brały udżiał w akcji także kariersy oddziału rozpoznawczego. W czasie jednego z takich patroli zaszedł następujący wypadek. Po zapadnięciu zmroku wyszły cztery kariersy pod dowództwem Mrugalskiego. Wysunęli się dosyć daleko pod stanowiska niemieckie. Pierwszy kariers prowadził sam Mrugalski. Nagle wydało mu siię, że dojrzał przed maszyną w świetle księżyca minę talerzową. Zatrzymał maszynę i zeskoczył. Przed kariersem leżało kilkanaście min. Chciał go cofnąć, ale coś go tknęło. Zawołał: - Niech dwóch zejdzie i dokładnie zbada, czy po bokach koło gąsienic nie leży zakopana jakaś mina. Gdy ludzie zaczęli badać, okazało się, że po obu stronach oraz z tyłu za gąsienicami znajdują się w odległości kilku centymetrów pułapki minowe. Kariers jakimś dziwnym poślizgiem w czasie skręcania wjechał w środek pola minowego. Wystarczyło lekko cofnąć maszynę do tyłu, aby wylecieć w powietrze. Nie było mowy o wycofaniu się. Ściągnięto kilku pionierów, którzy byli w patrolu, i ci po kilkugodzinnej pracy, z wielkimi trudnościami, bo musieli wszystko prawie robić po omacku, oczyścili teren na tyle, że wszystkie cztery kariersy wycofały się bez strat. Do batalionu wrócili dopiero przed świtem. Zawsze podziwiałem naszych pionierów. Im zawdzięczaliśmy najwięcej. Niemcy dokładnie zaminowywali teren i to nie tylko drogi i zbocza, ale także budynki. Niepodobna było wejść do pokoju, o ile przed tym nie sprawdzili go pionierzy. Wiele razy widziałem miny - pułapki pozakładane w ten sposób, że powinny wybuchnąć przy otwieraniu drzwi wejściowych. W jednej z miejscowości leżały w kącie pokoju kostki mydła połączone cienkim drutem z zapalnikiem miny. W innej izbie, przeznaczonej na kwaterę jednego z kolegów, stała na półce butelka starego wina, której poruszenie miało wywołać wybuch miny. Byliśmy wszyscy przeszkoleni w wykrywaniu i rozbrajaniu różnych typów min. Nawet ja, jako lekarz, musiałem zdać z tych czynności egzamin. Niemniej, o ile to tylko było możliwe, w każdym patrolu i przy zajmowaniu każdego pomieszczenia zawsze pierwsi byli pionierzy. Niestety, wielu z nich ginęło. W niektórych sytuacjach nie wyobrażam sobie w ogóle poruszania się batalionu, gdyby nie było naszych pionierów. Wieczorem zbieraliśmy się w kasynie i rozmawiali lub grali w karty do powrotu patroli, które wyszły poprzedniej nocy. Gdy powrót patrolu opóźniał się, to chociaż o tym nie mówiono, każdego dręczyła myśl, czy aby wrócą bez strat. Pamiętam zdenerwowanie, kiedy pewnego razu jeden z patroli, który miał wrócić przed północą, nie wracał. Z przedpola słychać było gwałtowną strzelaninę i wybuchy granatów. Byliśmy szczególnie niespokojni. Poszedłem spać około pierwszej. O czwartej zbudzono mnie do rannego. Patrol jeszcze nie wrócił. Zobaczyłem przez szparę w drzwiach, że u pułkownika się świeci. Zaszedłem do niego. Stary Sokol, ubrany jak do wyjścia, chodził tam i z powrotem po izbie. Był tak zdenerwowany jak ojciec, który czeka na powrót syna z niebezpiecznej wyprawy. Rozmawiał ze mną o czym innym, ale ciągle przerywał i patrząc na zegarek mówił: - Cóż się do cholery mogło stać? Powinni gówniarze już tu być od sześciu godzin. Przecież znam ich dobrze. Nieprawdopodobne, aby się dali Niemcom zaskoczyć, albo wciągnąć w pułapkę. I znów chodził tam i z powrotem. - Jeżeli się bez uzasadnienia spóźniają, a wrócą wszyscy zdrowi, to im uszy poobrywam za taką niepunktualność. Gdyby przecież było coś nowego, to by dali znać ci, co wieczorem wyszli. Na szczęście wychodząc od niego spotkałem patrol. Wrócił bez żadnych strat. Musieli przeleżeć dłuższy czas, bo sami zadali Niemcom straty i ci się na nich zawzięli. Oświetlali cały teren rakietami i
- 154 -
ostrzeliwali drogę powrotną. Dopiero po paru godzinach udało się naszym zsunąć po jakiejś skarpie i wycofać z tej zasadzki. Mniej zmartwień było na ogół z powodu obstrzału artylerii. Przeważnie wieczorem nieprzyjaciel z iście niemiecką punktualnością ostrzeliwał dolinę z rzekomą artylerią. A my, siedząc przy kolacji, rachowaliśmy ile pocisków dzisiaj Niemcy zmarnują. Zwykle padało ich dziesięć do dwudziestu, i to przeważnie zawsze w te same miejsca. Gdy zaczynało świtać, nasi porządkowali te niby stanowiska artylerii. Jednak nie zawsze udawało się tak szczęśliwie. Pewnego dnia po obiedzie, gdy jak zwykle wygrzewałem na słońcu przed budynkiem dowództwa swoją szczęśliwie podgojoną po urazie rękę, poczułem taką senność, że wbrew ustalonemu zwyczajowi udałem się na kwaterę, aby trochę gię przespać. Po wejściu do pokoju szybko zdjąłem buty, mundur, przykryłem się kilkoma kocami i zasnąłem. Obudziły mnie silne detonacje, następujące jedna po drugiej. Wyskoczyłem spod koca i zacząłem się ubierać. Po chwili otworzyły się drzwi i wpadł jeden z żołnierzy z BPO. - Panie poruczniku! Wzdłuż drogi uderzyły pociski z ciężkiej artylerii. Są zabici i ranni. Szybko pobiegłem w stronę BPO. Pierwszy pocisk uderzył w murek koło dowództwa. Dokładnie w to miejsce, gdzie zwykle o tej porze siadywałem. Część muru była zupełnie zniszczona. Z tyłu za murkiem stał dyżurny willis. Został podmuchem wyrzucony w górę. Leżał na zboczu pokręcony i połamany jak dziecinna zabawka. Jakieś sześć metrów od miejsca uderzenia pocisku przed wejściem do dowództwa leżał zabity wartownik. Nazywał się strzelec Jebut, był z plutonu pepanc. Jak się okazało, w dowództwie, w momencie gdy padł pocisk, stał w oknie pułkownik Sokol z innym pułkownikiem, dowódcą batalionu gwardii brytyjskiej. Batalion ten miał po nas objąć odcinek. Przeglądali mapy. Dziwnym zbiegiem okoliczności podmuch nic im nie zrobił, okno wyleciało na zewnątrz razem z framugami. Pod drugim oknem siedział na motorze goniec z batalionu brytyjskiego. Od miejsca uderzenia pocisku nie był dalej niż nasz nieszczęśliwy wartownik, który zginął na miejscu, ale gońcowi nic się nie stało. Spadł tylko z siodełka, a motor się wywrócił. Anglik był bardzo blady i nie wiedział, co się z nim dzieje. Nasi sanitariusze już go obejrzeli i jeden z nich zameldował mi: - Panie poruczniku, Anglik zdrów, nic mu nie jest. Tylko bardzo zalękniony i „zerżnął" się w portki. Poszedłem dalej. Przed samym BPO na środku szosy leżał zabity Włoch. Pocisk uderzył tutaj w nawierzchnię szosy i wyrwał lej. Sufit w kuźni zarysował się, ale wybuch nie wyrządził większych szkód. Trzeci pocisk uderzył w sam środek jednej z „beczek śmiechu", które stały obok siebie. Trudno było określić dokładnie miejsce, bo kawałki blachy były rozrzucone na odległość kilkuset metrów. Niektóre leżały po drugiej stronie szosy. I znów potwierdziła się opinia o szczęściu Dzidzia Mrugalskiego. Wczoraj po obiedzie przez długi czas bezskutecznie tłumaczył pułkownikowi, że musi wyjść na rozpoznanie ze wszystkimi kariersami. Chciał spenetrować jakiś wąwóz. Miał tam upatrzoną robotę i przygotowany teren. Pułkownik przez dwie godziny się sprzeciwiał. Wreszcie machnął ręką i zgodził się. Dlatego z obu plutonów na kwaterze tego dnia pozostało tylko dwóch ludzi. Po jednym w baraku. Gdyby nie to, cały oddział rozpoznawczy przestałby istnieć. Zginęłoby sześćdziesięciu ludzi. Początkowo rozeszła się pogłoska, że tych dwóch, co zostali, zginęło. Wkrótce wyjaśniło się, że i oni mieli szczęście. Właśnie na piętnaście minut przed wybuchem poszli po „Naafi", każdy dla swojego plutonu. Jednym z nich był kapral Szewc. Tym razem lepiej mu się poszczęściło niż na pustyni pod El Gazalą, gdzie został oparzony przez wybuch miny pod kariersem. Gdy zaczęto oglądać miejsce wybuchu, okazało się, że z trzydziestu posłań w trafionym baraku nie znaleziono ani jednego koca, który by nie był podziurawiony. Żołnierze twierdzili, że pocisk uderzył w środek, w to miejsce, gdzie stał piec, przy którym zwykle grali w karty. Czwarty i piąty pocisk uderzył w budynki zamieszkałe przez Włochów. Zabiły kobietę, dwoje dzieci i zburzyły kilka budynków. Szósty upadł na łączkę za miastem. Opatrzyliśmy rany trzem Włochom, zaś dwóch ciężko rannych odesłaliśmy do szpitala. W batalionie mieliśmy tylko jednego zabitego, poza tym żaden z żołnierzy nie był nawet ranny. Gdy następnego dnia nad ranem do Rionero wrócił oddział rozpoznawczy i żołnierze dowiedzieli się co zaszło, wyciągnęli z kariersa Dzidzia Mrugal-skiego i przez parę minut podrzucali go do góry. Mniej więcej w tym okresie zdarzył się u nas przykry wypadek. Był w jednym z plutonów młody żołnierz z ostatniego uzupełnienia. Nie miał kolegów, z którymi by bliżej współżył. Był nielubiany w swoim plutonie. Żołnierze posądzali go, że okrada kolegów. Okradanie kolegów było uważane przez żołnierzy za jedno z najcięższych przestępstw, tak samo jak donosi-cielstwo. Poznałem tego żołnierza, gdyż przychodził do mnie z zastrzałem palca. Naciąłem mu chory palec a potem robiłem opatrunki. Pewnego dnia żołnierz ten nie wrócił z patrolu, gdzie nie spotkano Niemców i nie było strzelaniny. Dowódca plutonu opowiadał:
- 155 -
- Niie rozumiem, gdzie się ta łachudra mogła podziać, nie słyszałem żadnego wystrzału, potem gdy przeliczyłem ludzi, to się jeszcze wróciłem z pół kilometra i szukałem go, ale nie znalazłem śladu. Chyba wleciał gdzieś w dziurę. W kilka dni później słuchaliśmy audycji „Wandy" 71. Mówiła jak zwykle: - Żołnierze polscy, przestańcie się wysługiwać angielskiej żydokomunie i plutokracji. Wracajcie do kraju. Tam zaczyna się wiosna, kwiaty zaczynają kwitnąć. Ojczyzna potrzebuje waszych rąk, a wasze rcdziny chleba. Wasze dzieci wyciągają rączęta i pytają się swoich matek, kiedy tatuś do nas wróci. Czy może o nas zapomniał... A potem nastąpiła najprzykrzejsza dla nas część audycji. - Ale okazuje się - mówiła Wanda swym miłym, ciepłym głosem - że są między wami ludzie, którzy zaczynają rozumieć swój obowiązek obywatela i Polaka. Oto znajduje się tutaj strzelec z 3 batalionu Strzelców Karpackich, który nie uwierzył zakłamanej propagandzie angielskiej. Przyszedł do nas i przekonał się, że Niemcy nie są waszymi wrogami, nie postępują tak jak wam przedstawia propaganda żydowskich bankierów, którzy potrzebują was na mięso armatnie dla swych celów. Teraz przemówi do was wasz kolega. Będzie jeszcze przez trzy dni z nami, a potem otrzyma bilet i zasiłek, z którym wróci do swojej wsi i do swojej rodziny72. No i usłyszeliśmy głos tego pierwszego i ostatniego dezertera i zdrajcy z naszego batalionu. Niemcy od czasu do czasu podjeżdżali na pozycje z tak zwaną „grajszafą". Był to samochód z radioaparaturą nadawczą z nagranymi różnymi kawałkami propagandowymi, zaopatrzony w olbrzymie tuby głośnikowe. Przez te tuby między innymi nadawali przemówienie naszego dezertera, wzywające do przejścia na stronę niemiecką. Wzywał po nazwisku wszystkich żołnierzy i oficerów batalionu, jakich 'kretyn zdołał zapamiętać. Nasi żołnierze szaleli z wściekłości. Chcieli swoją złość wywrzeć na „grajszafie" i robili na nią zasadzki. Niemcy jednak byli ostrożni i nigdy nie gadali z jednego mejsca dłużej niż kilka minut, po czym natychmiast zmieniali miejsce nadawania. Około 8 kwietnia przyjechała grupa oficerów 3 batalionu Cold Stream Guards, który wkrótce miał nas zluzować. Był to sławny pułk gwardii królewskiej. W czasie pokoju na paradach nosili olbrzymie futrzane czapy. Pełnili służbę przy pałacu królewskim Buckingham w Londynie. W tej chwili jeden z batalionów tego pułku był w Burmie, drugi staczał ciężkie walki pod Anzio, a trzeci miał objąć nasze stanowiska. Szeregowi z Cold Stream Guards mieli po sześć stóp wysokości i wyglądali na wielkoludów. Gdy rozmawiałem z którymś z tych żołnierzy, to musiałem podnosić głowę do góry jak dziecko rozmawiające z dorosłym, a przecież tylko jeden centymetr brakuje mi do metr osiemdziesiąt. Ich oficerowie nie byli takiego wysokiego wzrostu jak szeregowcy, ale stanowili za to wybór młodzieży z warstw rządzących Wielką' Brytanią. Przeważnie wysoko tytułowani, synowie lordów lub członków parlamentu. Dowódcą ich plutonu pionierów był siostrzeniec czy bratanek księcia Kentu. Zresztą bardzo miły i pracowity młody oficer. Przyjechało ich około dwunastu. W naszym batalionie mieliśmy wtedy ostatni nawrót grypy, między innymi na grypę zachorował podporucznik Gule. W związku z tym pułkownik polecił mi, abym codziennie, po załatwieniu najpilniejszych spraw lekarskich, był przy nim i występował jako tłumacz w rozmowach z Anglikami. Rozmowy jak rozmowy, rzeczy służbowe załatwiano szybko, a do późnej nocy co wieczór trzeba było pić z gwardzistami, którzy pociągali całkiem nielicho. W ciągu dnia musiałem z pułkownikiem i Kasprowiczem oraz Anglikami przebywać na stanowiskach poszczególnych kampanii i tłumaczyć im kierunki ognia, położenie stanowisk naszych i niemieckich, miejsca przewidziane na ogień zaporowy i tym podobne rzeczy. Wieczorem znowu pijatyka. Późnym wieczorem któregoś dnia przyjechał dowódca 2 batalionu Strzelców Karpackich podpułkownik Brzósko. Mówił do pułkownika Sokola: - Wiesz co, Józek, jakoś kiepsko się czuję i psychicznie, i fizycznie. Ta wojna idzie jak z kamienia. Perspektywy są niewyraźne. Tyle strat i czy co dobrego z tego wyjdzie? Ja już po nocach sypiać nie mogę. Sokol słuchał, kiwał głową i odpowiedział: - Niepotrzebnie o tym myślisz. - Jak to niepotrzebnie? Jestem dowódcą, muszę myśleć, poza tym jestem obywatelem. - Tak, ale nie jesteś filozofem, tylko żołnierzem. 71 Spikerka niemieckich audycji dla Polaków. 72 Okazało się, że nie wrócił do Polski. Niemcy zatrzymali go w obozie jenieckim. Pod koniec wojny został przez aliantów „uwolniony" i przewieziony do Wielkiej Brytanii. Tam został rozpoznany i rozstrzelany z wyroku sądu wojennego. Wiadomość tę podał mi w roku 1961 pułkownik Sokol, który był pod koniec wojny w Wielkiej Brytanii i jako świadek zeznawał w sądzie.
- 156 -
- Cóż z tego, że żołnierzem, nie mogę być jednostronny, jestem człowiekiem. - Tak, ale jesteś przede wszystkim żołnierzem i dowódcą. Myślenie o swoich obowiązkach zajmuje wystarczająco dużo czasu. Od polityki są inni. - E, ty zawsze swoje. Nowoczesny żołnierz musi o wszystkim mieć pojęcie. - G... to prawda - odparł Sokol - tak ci się wydaje. Nowoczesny żołnierz ma coraz więcej do myślenia o swoich własnych obowiązkach, bo to jest jego fachem. Każdy powinien myśleć o tych rzeczach, do których ma odpowiednie przygotowanie i które do niego należą, bo inaczej ty będziesz myślał o polityce, na której się nie znasz, a politycy będą układać regulaminy wojskowe i plany bitew, jak to u nas nieraz bywało. - Józek, z tobą nie można poważnie rozmawiać. - Ja zawsze poważnie rozmawiam jak jest o czym. - W ogóle czuję się jakiś połamany, ten klimat tutejszy to chyba nie włoski. W nocy spać nie mogę. - Ja też spać w nocy nie mogę, jak się moje sk...synki popiją i do much na suficie strzelają z pistoletów. - Jak to? - A tak to. Śpię tutaj na górze, nad kasynem. Nie dalej jak wczoraj o trzeciej nad ranem mnie obudzili, bo Dzidzio Mrugalski chciał w muchę trafić. No i sam powiedz, czy mogłem spać... I tak sobie gwarzyli, a potem, gdy Brzósko pojechał, Sokol powiedział: - Bo to wszystko przez to, że jakiś konował... Przepraszam doktorze - zwrócił się do mnie - ale sam pan dobrze wie, że są tacy między wami... wmówił w pułkownika Brzósko, że mu whisky szkodzi. Nic dziwnego, że mu czarne myśli chodzą po głowie i gotów się teraz naprawdę rozchorować. Obok spraw z Brytyjczykami nasz Maliszewski miał znów trudności z Włochami, tym razem z powodu hinduskiej kompanii mułcwej. Hindusi mieli zwyczaj dokonywania pewnych ablucji w sposób jakiego by się nie powstydziła najwytworniejsza elegantka. Całe nieszczęście, że wykonywali je bez względu na pogodę na dworze. Tym widokiem czuli się dotknięci Włosi i Włoszki, na których Hindusi nie zwracali wcale uwagi. Co pewien czas przychodziły do Maliszewskiego delegacje ludności włoskiej, aby wpłynął na zmianę, jak mówili, pogańskich obyczajów Hindusów. Oczywiście skargi te były nie tylko bezprzedmiotowe, ale i bez sensu. W końcu Maliszewski poradził Włochom, aby zamiast się skarżyć wzięli przykład z Hindusów, to higiena w miasteczku na pewno się podniesie. Hindusi byli bardzo dobrymi żołnierzami, zwłaszcza ci pochodzący z gór. Niedaleko od nas stała hinduska dywizja „Ghurków". Wojska te pretendowały do opinii najlepszych oddziałów 8 armii. W każdym razie byli wspaniałymi patrolowcami. Potrafili w nocy podejść i obezwładnić wszystkie czujki. Jeden z żołnierzy naszego batalionu opowiadał mi następującą historię: „Stoję se za skałką i obserwuję przedpole, które do mnie należy. Księżyc słabo przyświeca, ale dokładnie widzę na pięć-dzisiąt metrów. Żeby nie zasnąć, przesuwam wzrok z lewa na prawo i powolutku wiodę za wzrokiem lufę karabinu. Potem znów wracam do lewej granicy i tak jak przedtem. Może tam i za kamieniem kto siedzi, ale jak by się ruszył, to bym go zaraz obaczył i dostał. Cisza zupełna. Nawet wiatr nie wieje. Już mnie z tego patrzenia oczy bolą, a z nasłuchiwania w uszach szumi. Myślę, że niedługo już zmiana przyjdzie, a na razie cicho. Nagle zimna łapa chwyciła mnie za gardło. W księżycu błysnęło ostrze noża i oparło się tuż pod grdyką. Sparaliżowało mnie. Nogi nie mogę oderwać od ziemi. Szarpać się nie było co, bo ostrze noża miałem na grdyce. Nic tylko diabeł, albo może duch. Ale potem myślę sobie szybko - duchy nie chodzą z nożami, pewnie zbój. Znów nie słyszałem, żeby zbóje na pozycji na żołnierza napadali. Mają lżejszy chleb na tyłach. Tak samo wciąż myślę prędko, bo chyba to myślenie i sekundy nie trwało. Potem czuję jak mi ręka rozpina guzik od bluzy i za pazuchę mi wjeżdża. Jestem już prawie pewny, że to zbój. Musi wiedzieć o tych lirach, co wygrałem od chłopaków i mam w woreczku na piersiach. Nie ma co, raz kozie śmierć. Zimny pot mnie pokrył, bo to zawsze nieprzyjemnie być zarżniętym jak świniak na Wielkanoc. I nie po żołniersku... A ręka złapała mi na szyi te śmiertelne znaczki, co wszyscy nosim, i trzyma. Czuję jak po nich palcami wodzi. Potem jakiś cudacki głos szepce mi w ucho: - You English? Chcę powiedzieć: „nie", ale tak mi w gębie wyschło, żem tylko chrząknął. Tymczasem ta stwora sapie mi w ucho i mówi: - You Polish? Wtedy gadam już łatwiej: „tak Polish", a ten mi w ucho:
- 157 -
- Polish good. I odejmą nóż, a wysuwa łeb. Patrzę, a tu czarna morda Hindusa. Chciałem się cieszyć, ale tak mnie osłabiło, żem się odwrócił i usiadł na skałce. Zobaczyłem wtedy dwóch „Ghurków". Śmieli się do mnie i gadali furt, choć szeptem: „Polish good, Jerry 73 bad, Jerry bad". I tu się śmieli i swoimi kozikami na gardłach pokazywali, co by zrobili, gdybym był szkopem. Nie mogli mnie poznać, żem swój, bo na głowie miałem szalik bez hełmu. Hełm se przedtem położyłem na ziemi. Dopiero jak zmacali te znaczki na szyi, to poznali żem swój". Potem szereg razy słyszałem, że nasze czujki miały podobne przeprawy. „Ghurkowie" chodzili po skałach jak duchy i grasowali nawet w dużej odległości od swoich jednostek. Jednej nocy zrewanżowaliśmy się im przez odratowanie trzech Hindusów. Byli na wpół zamarznięci w zaspie śnieżnej. Nasz patrol przytaszczył ich do BPO i szczęśliwie udało się wszystkich uratować. Na drugi dzień ewakuowałem ich do szpitala. Byli jeszcze bardzo słabi. Na krótko przed odejściem batalionu z Rionero wypadły Święta Wielkanocne. Obchodziliśmy je uroczyście. Przyszedł akurat następny rzut Anglików. Mieliśmy ich z piętnastu w kasynie. Skończyło się straszną pijatyką. Jak się potem okazało, to ci arystokratyczni oficerowie mieli podniebienia całkiem żołnierskie. Rozbiliśmy się na kilka grup. Największa poszła pić dalej do plutonu pionierów. Było czterech Anglików i nas czterech. Gdy zabrakło wreszcie whisky, wszyscy się zmartwili. Najstarszy stopniem między nami był wysoki jak tyka major, Anglik. Powiedział: - Słuchajcie, moi drodzy. Jesteśmy zarówno wy, jak i my wyborowym wojskiem. Wy sławną Karpacką Dywizją, a my sławną Gwardią Królewską, więc chyba nie zejdziemy tak na psy, żeby w Wielkanoc herbatę pić. Nie martwcie się, bo znalazłem już radę. W czasie tej przemowy dochodził mnie z drugiego pokoju jakiś dziwny odgłos. Po chwili rozległ się trzask. Wpadliśmy tam wszyscy i okazało się, że zastępca dowódcy ich plutonu pionierów znalazł w kącie wojskową piłę. Był zalany na spokojno, a nawet na smutno. Nie przeszkadzało mu to wleźć na stół i tak długo go piłować, aż go na pół przepiłował razem z szufladą i ze wszystkim co się w szufladzie znajdowało. Robił to z taką flegmą, że wykryliśmy wszystko dopiero w chwili, gdy dopiłował do końca i wraz ze stołem zwalił się na podłogę. Gdy sprawa się wyjaśniła, tyczkowaty major podjął na nowo swoje przemówienie: - Wiem od naszego doktora, którego tu nie ma, że jak zabraknie whisky na froncie, to zawsze jest spirytus chirurgiczny. Niektórzy mówią, że podobno trujący, ale nie wszyscy w to wierzą. Więc wobec tego wasz doktor - tu wskazał na mnie palcem - musi nam go dostarczyć. Nie było rady. Przyniosłem im całą bańkę surgical spirit, krótko mówiąc, denaturatu, i razem z Anglikami wytrąbiliśmy go. Piliśmy za wszystkie okazje. Między innymi za zdrowie jednego z nich, kapitana, który w dzień wielkanocny po południu, poszedł z naszym patrolem i wlazł na jumping Jacka 74, to jest na minę urządzoną w ten sposób, że po odpaleniu wyskakiwała na dwa metry w górę, i wtedy dopiero wybuchała. Wpakowanie na nią było śmiertelne, albo powodowało ciężkie rany. Odłamki raziły z góry i niepodobna było przed nimi skryć się. Anglik szczęśliwym trafem, gdy zawadził o drut zapalnika, przewrócił się i upadł poza duży głaz - uratowało mu to życie. Okazja do picia pod ten wypadek była znakomita. W dwa dni potem dostałem pokrzywki z wędrującymi obrzękami. Myślałem, że już się wykończę. Obrzęki zaczęły mi wchodzić na szyję i w gardło. Nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby pułkownik nie posłał wozu po lekarza z pułku artylerii, który stał dwa kilometry za nami. Ten mnie ratował przez całą noc. Już nie pamiętam, ile mi władował różnych zastrzyków wapna i innych specyfików. Nad ranem wszystko ustąpiło i znów byłem zupełnie zdrów. Przy obiedzie moja sprawa stała się powodem sporu. Wszyscy wiedzieli, że jestem uczulony na ryby, gdy więc jeden z kolegów wyraził przypuszczenie, że dostałem pokrzywki po piciu surgical spirit, powstało straszne oburzenie zarówno między naszymi, jak i gośćmi. Dopiero sprawę wyjaśnił pułkownik Sokol przez swoje autorytatywne stwierdzenie, że sam widział jak zjadłem w czasie przyjęcia cały talerz rybnej sałatki, a każdy przecież wie, że doktor jest uczulony na ryby i na nic więcej. Spirytus piło prawie dziesięć osób i nikomu nie zaszkodził, nie ma więc powodu przypuszczać, żeby doktorowi zaszkodził. Następnego dnia rozpoczęły się przygotowania do zejścia z odcinka. Z chwilą zapadnięcia zmroku przybyła reszta batalionu brytyjskiego i zaczęło się luzowanie w zwykły sposób. Już po obiedzie 73 Niemiec. 74 Skaczącego Jacka.
- 158 -
oddaliśmy im kasyno. Odmaszerować mieliśmy w nocy. Gdy po kolacji Anglicy nas zaprosili na pożegnalną szklaneczkę whisky, nie poznałem dawnego kasyna. Za naszych czasów była to zwyczajna piekarnia, piec chlebowy był zasłonięty kocem, na środku stał duży stół, koło niego krzesła i ławy. Teraz zainstalowano światło elektryczne z polowego agregatu, z sufitu zwieszał się wspaniały żyrandol. Podłoga pokryta była dywanami. Ściany obite makatami. Jak mi na boku powiedział jeden z Anglików, „zabranymi" z myśliwskiego zamku włoskiego faszysty. W kącie stał autentyczny bufet barowy, a za nim kelner w białej bluzie mieszał cocktaile. W iinnym kącie znajdowała się czytelnia z książkami i gazetami. Nasz pułkownik kręcił nosem i mówił: - Ja tam nie wierzę w takie wojsko, co szynkwas ze sobą wozi. Chyba to są kawalerzyści i tylko udają piechotę. Luzowanie odbyłoby się w bardzo serdecznej atmosferze, gdyby nie jeden major brytyjski. Przybył tego wieczoru ze swoją kompanią. Kręcił się między mieszanym polsko-angielskim towarzystwem i ostentacyjnie niechętnie na nas spoglądał. Potem miał jakąś długą rozmowę ze swoim dowódcą, który przeze mnie zwrócił się do pułkownika Sokola z następującą sprawą: - Major X ma ze swoją kompanią zająć stanowiska waszej 4 kompanii, ale nie chce mieniać się z wami na sprzęt i wyposażenie - jak to było dotąd w zwyczaju. Niech więc pan powie swojemu dowódcy, że jeżeli nie ma nic przeciwko temu, to oni swój sprzęt wniosą, a wy swój zabierzecie. Sokol wysłuchał i powiedział: - Powiedz mu pan, że jeżeli ten jego major chce swoje graty wnosić, to pies z nim tańcował, my go prosić nie będziemy. Naszym ludziom łatwiej sprzęt z góry znosić, aniżeli im na górę wnosić. Mnie znów zamęczał ich lekarz. Niski, jak na zbiorowisko wielkoludów, człowiek i wielki pedant. Po trzy razy mnie zapytywał, w którym miejscu i w którą stronę maską stawiałem swoje wozy koło kuźni oraz jaka może być przelotowość w BPO. Odpowiedziałem mu cierpliwie na te wszystkie zapytania. Już siedziałem w willisie, a on jeszcze zabawiał mnie rozmową. Był męcząco dokładny, ale bardzo grzeczny i na miejscu.
Rozdział III. PRZYGOTOWANIA DO OFENSYWY. W nocy z 14 na 15 kwietnia, po kilkugodzinnej jeździe, przybyliśmy do miejscowości San Petro in Valle. Leżała ona znacznie dalej od pierwszej linii frontu niż Forli. Miasteczko miało długą główną ulicę, zabudowaną jedno- i dwupiętrowymi domami. W przedłużeniu tej ulicy szła szosa. Po bokach znajdowały się stare domostwa położone w ogrodach. Ja zostałem zakwaterowany w centralnej części miasteczka, w pustym mieszkaniu. Rozstawiłem w pokoju moje łóżko polowe, fotelik, polową miednicę i polową wannę. Walizka służyła mi za nocny stolik. W sąsiednim pokoju zakwaterował się Sztajer. BPO mieściło się na parterze. Na kasyno zajęto jakieś mieszkanie na pierwszym piętrze z dużym balkonem na ulicę. Tam też było dowództwo. Pułkownik wezwał mnie i kazał zrobić dokładny przegląd stanu zdrowotnego batalionu. Powiedział, że ofensywa jest za pasem i pójdziemy w najbliższym czasie do ciężkiej akcji. Odwiedziłem po kolei wszystkie kompanie. Żołnierze byli w dobrej formie. Wieczorem zaszedłem do Hankiewicza. Zebrało się tam nas ośmiu. Wieczór był ciepły. Wyszliśmy na obszerny taras, który należał do jego kwatery. Dochodziła dziesiąta. Od północnego zachodu widać było łuny i odbłyski ognia artyleryjskiego. Wprawdzie w znacznej odległości, zza łańcuchów górskich, ale tak intensywne, że chwilami połowa kopuły nieba była oświetlona drgającą łuną, a gwiazdy w tej łunie bladły. Staliśmy i przyglądaliśmy się. - Coś mi się wydaje - powiedział Hankiewicz - że nas popchną w to piekło. Podobno w tej chwili drugi czy trzeci raz chcą się tam przełamać.* - Dlaczego akurat tam? - zapytał któryś. - Bo tam jest kluczowa pozycja. Łańcuchy górskie tak się układają, że nie ma możliwości przepchać się w innym miejscu, tylko tamtędy można dostać się w dolinę Rzymu. Ten desant amerykański z morza na północy na Anzio, jak się zdaje, załamał się. Amerykanie utworzyli przyczółek z kilku dywizji, ale Niemcy spychają ich do morza. Jeżeli front nie zostanie przerwany w tych górach, to z tamtych nie wróci świadek klęski. Co zresztą mamy sobie łamać głowę. Za dwa tygodnie albo trzy przekonamy się naocznie na własnej skórze.
- 159 -
Nazwa Monte Cassino na razie jeszcze nie chwytała się pamięci. Gubiła się w dziesiątkach innych włoskich nazw równie dźwięcznie brzmiących. Następnej niedzieli dwóch oficerów i kilkunastu żołnierzy pojechało w okolice Rionero odwiedzić znajomych Włochów. Wrócili z sensacyjnymi wiadomościami. Niemcy szybko zwąchali, że Polaków nie ma i sprawili takie manto Anglikom, że dowództwo batalionu Cold Stream Guards wycofało się o półtora kilometra za miasteczko. Podobno pogubili nawet swoje dywany z kasyna. Niemcy znów tak się rozzuchwalili, że nocą podeszli od strony doliny do domów na skarpie, gdzie stała kiedyś nasza obwodowa kompania i gdzie angielski kapitan przepiłował stół. Zaskoczyli Anglików i przez okna obrzucili śpiących granatami. Wyrządzili im duże straty w ludziach. - Kudy im do nas - powiedział jeden ze strzelców - chociaż to niby także trzeci batalion, ale od razu mówiłem, że to tylko z nazwy - tłumaczył swoim kolegom, jakby w armii tylko trzecie bataliony były najlepszym wojskiem. - Takie duże chłopy są cholernie niemrawe, a szkopy za to są chytre. Jak się skapowali, że nas nie ma, zaczęli dżemojadów naparzać na cały regulator. Ta gwardia, to jak to zboże co wszystko w łodygę poszło, a nic w makówkie. Jak myśmy poszli, tak to zbiedniało, aż żal na nich patrzeć. Nawet takie łachudraki, jak Włochy, z nich się śmieją. - E, przesadzasz - powiedział któryś. - Wcale nie przesadzam. Jak nie wierzysz, pało jedna, to się zapytaj innych chłopaków, co tam byli ze mną, albo porucznika, też przecież jeździł do tej cycatej swojej Włoszki. Te Angliki rzeczywiście jakieś niemrawe wojsko. Chodzili po Rionero w pantoflach gimnastycznych, a Niemcy jeden dzień czekali, bo nie wiedzieli skąd ten spokój, potem w nocy opanowali no men's land, bo się tym lordom nie chciało wiele chodzić, no i skutek wiadomy. - A wiecie, co Włochy opowiadali, że było obok na odcinku? Tam tyż są Anglicy i tyż lokalnie dostali od szkopów w d... Cofnęli się o dwa kilometry i dawaj bić z artylerii w jedną górkę, za którą stało parę chałup. Walili tak dzień i moc przez trzy doby, a ich piechota w piłkę grała. - Potem poszli na patrol. Jak wyszli, to ich artyleria przestała strzelać. Podsunęli się pod górkę i dostali ogień cekaemów w same zęby. Zostawili kilku na placu i uciekli. Znów zamówili sobie artylerię. Ta waliła drugie trzy dni. Gdy przestała, to z górki zeszli jakieś ludzie z białymi płachtami. Anglicy ich prowadzili z paradą do swego dowództwa. Okazało się że to włoska delegacja z tamtejszej gminy przyszła prosić, żeby ich Angliki nareszcie zdobyli, bo tam były tylko dwie drużynki niemieckie i już trzy dni temu się wycofały, a tymczasem Włochy nie mogą powychodzić z dziur i swoich owiec wydoić, bo angielska artyleria im po polach strzela. I dopiero jak ten sołtys włoski zaczął na kolanach prosić i tłumaczyć, ża jak będą zdobyte, to dla nich pokój nastanie, Anglicy urządzili ofensywę na górkę i w ten sposób Włochów zadowolili. Potem pisało w „Eight Army News", jakie to zwycięstwo angielskie wojsko nad Niemcami odniosło. Przygotowywano się do akcji. Po całych dniach odbywały się ćwiczenia na mapie plastycznej i w rozminowywaniu terenu. Mapę plastyczną wykonywano w następujący sposób: Samolot robił zdjęcia terenu, na którym batalion miał ćwiczyć natarcie. Według tych zdjęć ukształtowano miniaturowy model wielkości trzydzieści na trzydzieści metrów. Usypano wszystkie wzgórza i wąwozy. Zrobiono mosty, kładki, kapliczki, strumyki i drzewa. Miniaturowymi taśmami wytyczono odminowane szlaki, którymi miały nacierać poszczególne plutony. W proporcji do godziny zerowej obliczono odległości czasowe, zależnie od terenu, do wykonania zadania przez każdą poszczególną drużynę. Rozpatrzono różne alternatywy mogące wyniknąć w czasie akcji w zależności od zachowania się nieprzyjaciela. A więc w razie przeciwnatarcia z tej czy z tamtej strony, wejścia do akcji czołgów, samolotów, różnych grup artylerii i moździerzy, niespodziewanego zaminowania. Najpierw przećwiczył na mapie plastycznej wszystkie alternatywy pułkownik z dowódcami kompanii, był przy tym także dowódca brygady. Potem kolejno ćwiczyli wszyscy dowódcy kompanii ze swoimi dowódcami plutonów, ale każdy na szlaku swojej kompanii, zapoznając się z terenem w najdrobniejszych szczegółach. Ćwiczenia powtarzano aż do szczebla drużyny, dopóki każdy pionier, każdy strzelec nie poznał dokładnie swojej trasy do tego stopnia, że gdyby go na ten odcinek zrzucono w nocy z samolotu, to by się musiał orientować, gdzie się znajduje i jakie są poszczególne odległości czasowe od podstawy wyjściowej do pól minowych własnych i obcych i do punktów oporu oraz jakie kierunki ognia naszego i nieprzyjacielskiego. Podziwiałem rutynę naszych żołnierzy przy przerabianiu tych wszystkich zadań.
- 160 -
Każdy mógł spełnić swoją indywidualną pracę nawet wtedy, gdyby, teoretycznie biorąc, zginęli wszyscy dowódcy i gdyby utracił łączność. Sygnalizacja była utrzymana odpowiednimi kluczami barwnych rakiet. Chodziło o to, aby w razie utrzymania najlepszej dla nas alternatywy nastąpiło całkowite zaskoczenie nieprzyjaciela i opanowanie jego linii oporu w ciągu dwudziestu kilku minut od godziny zerowej. Dopiero wtedy następowała druga faza z wprowadzeniem w ruch własnej łączności i umacnianiem się na linii nieprzyjacielskiej. Drugi rodzaj ćwiczeń odbywał się w tak zwanym „ogródku", gdzie były zainstalowane wszelkie typy ostrych min, od prze-ciwczołgowych do „skaczących Jacków", i trzeba było je rozbrajać. Co rozbroiliśmy, to pionierzy zakładali je na nowo i tak w kółko, aby każdy żołnierz w razie braku pomocy pionierów mógł sobie dać radę. Ćwiczenia te trwały Około tygodnia, po czym pewnego dnia po południu poderwano batalion alarmem i wyruszono w teren. Wieczór był piękny. Stałem z boku koło pułkownika i patrzyłem, jak wyruszyła kolumna baonu. Szły kariersy rozpoznawcze, potem z moździerzami, kompanie strzeleckie, oddział pepanc itd. Uderzała potęga uzbrojenia batalionu. Pułkownik mi powiedział, że siła ognia batalionu wielokrotnie przerosła siłę ogniową przedwojennego pułku piechoty, który liczył około trzy tysiące ludzi, ruchliwość zaś baonu jest znów wielokrotnie większa niż pułku kawalerii konnej. Jeżeli wziąć pod uwagę ogromne masy artylerii pracujące dla każdego batalionu piechoty, możność wezwania lotnictwa bombowego już od szczebla dowódcy plutonu, łączność radiową (w każdym plutonie znajdowała się plecakowa radiostacja nadawcza) - to naprawdę jednostka taka mogła uderzać w nieprzyjacielską linię oporu jak stalowy młot. Działa przy tym o wiele skuteczniej i przy znacznie mniejszych stratach w ludziach. Batalion piechoty posiadał z reguły, o ile na to pozwalał teren, zapewnione wsparcie batalionu czołgów i to przeważnie takiego, z którym był zgrany w czasie ćwiczeń. Do tego wszystkiego nie istaniał problem braku amunicji. Drogi przebiegające za frontem miały charakterystyczny wygląd. Przez całą wojnę wszystkie, od Taranto i Bari, aż do okolicy przyfrontowej, zarówno główne, boczne lub leśne, o ile oczywiście nie prowadziły nad przepaściami, przebiegały między poukładaną w pryzmy wszelkiego kalibru amunicją. Nieraz jechało się kilkaset kilometrów między takimi skrzyniami amunicji poskładanymi po obu stronach drogi do wysokości metra. Amunicja ta, której bezpośrednio nikt nie pilnował, była stale uzupełniana przez kompanie transportowe, pośród których niemałą rolę odgrywały polskie kobiece kompanie transportowe. Problem zaopatrywania oddziałów walczących w amunicję polegał na dowożeniu jej na przestrzeni ostatnich kilku kilometrów, to jest od obłożonej już drogi do stanowisk. Ten ostatni etap dowożenia należał już do poszczególnych liniowych oddziałów. Do końca wojny nazbierały się takie ilości amunicji, że Anglicy dopiero w 1947 roku kończyli topić ją w morzu. Doskonale rozwiązano też sprawę transportu rannych. Wszystkie willisy i kariersy miały zamontowane na wierzchu zapadkowe urządzenia dla wywożenia z terenu walki rannych. Zasadniczo obowiązywała zasada, że ranny żołnierz był spod ognia wyciągany na noszach przez sanitariuszy kompanijnych do punktu, gdzie docierał willis lub kariers, wtedy nosze nakładano na samochód, który zrzucił amunicję i pusty miał wracać po jej nowy zapas. Do tyłu ciężko ranny już cały czas jechał na tych samych noszach. Rannych nie wolno było przekładać z noszy na nosze. Ludzie odbierający nosze z rannymi podawali wracającym na linię takie same nosze puste na wymianę. I w końcu zawsze na tych samych noszach, na które ciężko rannego położyli w miejscu zranienia jego koledzy z plutonu, trafiał on na salę operacyjną. W każdej sali operacyjnej, w tak zwanej wysuniętej chirurgii (forwards surgery) znajdował się stół operacyjny bez blatu. Posiadał za to zapadki, w które wskakiwały nosze. W czasie operacji można było noszom nadać odpowiednie pochylenie, tak jakby były blatem stołu. Zasada ta obowiązywała od chwili, gdy na podstawie wielotysięcznych statystyk dowiedziono, że mało przyczyn tak pogłębia szok pourazowy u rannych, jak przekładanie ich z jednych noszy na drugie lub na łóżko. Wszelkie niezbędne zabiegi, zanim ranny dotarł do sali operacyjnej, były wykonywan'e w ten sposób, aby jak najmniej nim poruszać. Przy złamaniach kończyn nakładano szyny Thomasa na spodnie i z wyciągiem za podeszwę buta. W razie ciężkich złamań stosowano opatrunki zwane Tobruk II, III i IV z szyn Thomasa i gipsowych opasek cellony. Stelaże do kroplówki dożylnej z krwią i plazmą były przystosowane do przymocowania ich do noszy. Zarówno plazma, cellona, jak i szyny Thomasa były stosowane już od batalionowego punktu opatrunkowego.
- 161 -
Każda wojna jest rzeczą okrutną i wstrętną, ale w tej wysilano całą inteligencję ludzką i zastosowano wszystkie gałęzie nauki, jakimi ludzkość rozporządzała, nie tylko w tym kierunku, aby jak największe szkody zadać przeciwnikowi, ale także, żeby jak najlepiej pod każdym względem zabezpieczyć swoich żołnierzy. Wszystko to widziało się właśnie teraz, gdy ruszyliśmy na ćwiczenia w przeddzień ciężkiej akcji. Ćwiczenia jednak nie udały się. Zaraz po nastaniu zmroku lunął deszcz. Godzina zerowa wypadła około pierwszej w nocy. Teren tak rozmókł, że większość kariersów i czołgów ugrzęzła w lepkiej glinie. Do tego wszystkiego przysłano rozjemców z jakichś tyłowych sztabów, którzy nie tylko, że się sami pogubili, ale na lewo i na prawo wydawali zarządzenia, które tak pogmatwały szyki, że w końcu nikt nie wiedział o co chodzi. Żołnierze tylko wzruszali ramionami i przeklinali deszcz, ale się specjalnie nie martwili. Panowała ogólna opinia, że tam, gdzie będą ostre miny i ostry ogień, to sztabowcy znajdą się kilkanaście kilometrów z tyłu i nie będą przeszkadzać w natarciu. Wróciliśmy koło południa utytłani jak nieboskie stworzenia i przemoczeni do nitki. Po część sprzętu wyruszyły dopiero po południu dźwigi i wyciągały go z błota. Pułkownik przy obiedzie był zły i sapał, a od czasu do czasu robił różne niecenzuralne porównania. Już otwarcie mówiono, że zostaniemy użyci do przełamania frontu, który Niemcy skutecznie trzymali od jesieni. W styczniu, lutym i marcu odparli silne alianckie ofensywy. Do tego czasu mieliśmy na obydwóch stałych odcinkach w Cerro i w Rionero wybitne szczęście. Straty były małe. Ilościowo niewiele więcej dawały szkód niż wypadki, jakie zwykle mają miejsce w zmotoryzowanych oddziałach. Obawiałem się, że stosownie do obowiązujących w naturze praw statystycznych ta krzywa przeciętna może nagle podskoczyć. Sam też nie czułem się tak pewnie, jak przy wychodzeniu na tamte odcinki. Napisałem listy do domu, zapakowałem w pakiecik trochę różnych pamiątkowych drobiazgów i wszystko oddałem kapelanowi z prośbą, aby w „razie czego" odesłał po wojnie moim rodzicom do Lublina. Odwiedziłem po kolei wszystkie kompanie. W pierwszej nie zastałem już porucznika Niechaja. Wyjechał na kurs do Bejrutu. Dowództwo objął podporucznik Jagiełło. Był bardzo przejęty swoimi obowiązkami. Jak zwykle pedantycznie dokładny. Całą energię wkładał w to, aby jego kompania była we wzorowym stanie. Nie wychodził prawie poza obręb jej zakwaterowania. 25 kwietnia przyszły rozkazy wymarszu. Tego samego dnia wieczorem wyjeżdżała druga kompania. Całość naszego batalionu miała wyjść dopiero dnia następnego. Udałem się więc do drugiej. Wozy były już podstawione, a wojsko spało. Zaszedłem na kwaterę Józka. Zastałem wszystkich czterech oficerów: Józka Szlampa, Chachulskiego, Konopackiego i Płachcińskiego. Cegłowski był odkomenderowany na jakiś kurs, urządzony przez dowództwo 8 armii. Gorączkowo robili ostatnie przygotowania do wymarszu. Józek, wskazując mi leżak, powiedział: - Siadaj, Adam, zaraz uporządkujemy mapy, to odsapniemy. Zobaczyłem, że mają już szczegółowe mapy odcinka. Spytałem: - A jak to właściwie wygląda ten nowy odcinek. Dużo gorzej, niż Rionero? - Lepiej nie pytać. Sądząc z map i tych danych, co mamy, to dosyć nieprzyjemnie. - Pod jakim względem? - Pod każdym. Dojście tylko dla piechoty. Nawet muły nie wszędzie dotrą. - Zamyślił się. - Nie wszyscy pewnie wrócimy. - Taka łamana linia, że właściwie trudno się zorientować, gdzie Niemcy, gdzie nasi. Wydaje się, że w niektórych miejscach odległość między stanowiskami niemieckimi i naszymi nie przekracza kilkudziesięciu metrów. Poza tym są i z boku, i w niektórych miejscach z tyłu za nami. Nie ma zresztą co gadać ani zgadywać. Jutro o tej porze będziemy już wiedzieli. Był wyjątkowo ciepły i przyjemny wieczór. Wyszliśmy na werandę i usiedli na leżakach. Płachciński przyniósł wino i nalał do szklaneczek. Gdzieś blisko śpiewał słowik. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu i patrzyli na uwijające się między zaroślami robaczki świętojańskie. Było już po dwudziestej pierwszej, za pół godziny mieli wyruszyć. Józek patrzył na coraz gęstsze światełka robaczków świętojańskich, które wpadały na werandę. Świeciły wyjątkowo jasno i były duże, znacznie większe niż te, które spotykaliśmy w Polsce. Na werandzie panował mrok rozjaśniony snopem światła dochodzącego przez lekko uchylone drzwi pokoju. Józek się roześmiał: - Wiecie co, te świetliki wiedzą, że ja lubię o nich śpiewać i chyba dzisiaj tak latają na naszą intencję. Nigdy dotąd tyle ich nie było. Konopacki zawołał: - No, to śpiewajmy Świetliki.
- 162 -
Zaczął ochrypłym głosem. Czekałem, aż zacznie śpiewać Józek, bo naprawdę miał ładny głos i na tle tego pięknego wieczoru iluminowanego inauguracyjnym występem świetlików, brakowało jego śpiewu. Zaczął śpiewać, my słuchaliśmy. W pewnym momencie zawołał: - Coście tacy do cholery poważni, jak przed pogrzebem, Płachciński, przynieś jeszcze wina, całkiem dobre. Mamy jeszcze trochę czasu, wypijemy. Nie wiadomo, kiedy znów spotkamy dobre wino. Tam, cholera, na pozycji będzie tylko rum i od czasu do czasu whisky. Musieliśmy być wszyscy zmęczeni, bo szybko poczułem zawrót głowy. Józek leżał na leżaku i rozmarzonym głosem w kółko podśpiewywał: „lecą świetliki, lecą", a świetlików było coraz więcej. W zasięgu pola widzenia przelatywały całymi setkami. Niedługo potem przyszedł szef kompanii i zameldował: - Wojsko na wozach, gotowe do odmarszu. Wszyscy czterej uściskali mnie, założyli pasy z pistoletami, mapniki, hełmy i wyszli. Stałem jeszcze przez chwilę i przyglądałem się odjazdowi kolumny. Gdy odjechali, spojrzałem na zegarek i pomyślałem: - Trzeba iść i przespać się, już późno. Nie wiadomo, czy tam będzie można rozstawić łóżko polowe? Następnego dnia po śniadaniu wzdłuż głównej ulicy ustawiła się kolumna batalionu. Wydawano jeszcze ostatnie „Naafi". Jak co tydzień, Sztajer przyniósł dla mnie flaszkę whisky, sto pięćdziesiąt pallmallów, kilka tabliczek czekolady, osiem blasza-nek piwa australijskiego, żyletki, krem do golenia, mydło pal-molive, kilka paczek gumy do żucia. Żołnierska porcja była taka sama, tylko bez whisky. Whisky wydawano od plutonowego wzwyż. Zaopatrzeni w to wszystko ruszyliśmy w drogę.
Rozdział IV. BITWA O MONTE CASSINO. Wymarsz batalionu z San Petro in Valle nastąpił rano 26 kwietnia 1944 roku. Jechaliśmy w kierunku na Venafro. Po kilku godzinach wjechaliśmy na drogę prowadzącą między obozami wojskowymi. Były to jednostki brytyjskie 8 armii. Anglicy stawali po bokach drogi, przyglądali się nam i podnosili kciuki jednej lub obu rąk do góry. Oznacza to według ich pojęć „wiele szczęścia i powodzenia". Im dłużej posuwaliśmy się między jednostkami, tym bardziej wzrastała temperatura ich życzliwości. Gdy kolumna zatrzymywała się, otaczali naszych żołnierzy, podrzucali ich do góry, a nierzadko pchali im do kieszeni flaszki whisky, czekoladę i papierosy. Żołnierze nasi, jak żołnierze, whisky brali, ale coś im się ta serdeczność Anglików wydawała podejrzana. Mój kierowca określił to krótko: - Widać dżemojady liczą, że przełamiemy dla nich front. Znam ich dobrze jeszcze z Libii. Nigdy nic bez interesu nie robią. Ten marsz między obozami trwał ze trzy godziny. Późnym popołudniem zaczęliśmy się zbliżać do wyższych gór i zanurzać w wąwozy. Droga stawała się coraz bardziej kręta. Coraz więcej było serpentyn. Krajobraz przybierał charakter górski. Zaczęło się zmierzchać. Wozy zapaliły światła blackout'owe. Tablice kierunkowe z napisem „do frontu" były coraz częstsze. Odgłos kanonady artyleryjskiej dudnił bez przerwy. Od północno-zachodu widniała stale, ponad nierównymi grzebietami górskimi, czerwona łuna, chwilami przygasająca, to znów drgająca jak od wyładowań elektrycznych. Dobrze nam znane zjawisko, które było wynikiem zlewających się odbłysków ódpaleń przy pracy zmasowanych grup artyleryjskich. W miarę zapadającej ciemności marsz stawał się coraz wolniejszy. Najczęściej z jednej strony drogi było zbocze góry, a z drugiej przepaść. Od wozu do wozu pobiegł rozkaz: „Zgasić zupełnie światła!". Znikły punkciki świetlne, które wyznaczały kształt kolumny. Następny rozkaz: „Jeden człowiek na każdym wozie na błotnik!". Nasze samochody i wszystkie inne pojazdy mechaniczne w batalionie miały białe znaki na błotnikach z przodu i z tyłu. Gdy jednostka posuwała się w zaciemnieniu lub we mgle, na błotniku z przodu siadał żołnierz o dpbrym wzroku i miał obowiązek śledzić białą plamę na tyle wozu poprzedzającego i korygować ruchy własnego kierowcy. Posuwanie stało się jeszcze wolniejsze, bo noc była taka ciemna, że żołnierz, który z ciężarówki przesiadł na błotnik mojego jeepa, często zatrzymywał kierowcę i zeskakiwał dla sprawdzenia, gdzie się znajduje poprzedzający wóz. Światła księżycowego nie było nawet na lekarstwo, a masywy
- 163 -
górskie po prawej stronie drogi swoim ogromem powiększały ciemność. Ludzie przeważnie nie rozmawiali, dochodził tylko warkot silników z trasy marszu. Od czasu do czasu rozlegał się jakiś rozkaz lub przekleństwo. Powoli windowaliśmy się pod górę. Coraz częściej wstrząsały powietrzem detonacje bliskich wystrzałów artyleryjskich. Trudno się było zorientować co do kierunku, jak zwykle w górach, ale było jasne, że mijamy stanowiska naszej ciężkiej artylerii. Jechaliśmy długo. Powietrze było coraz chłodniejsze. Zaczynało się już lekko rozwidniać, gdy wjechaliśmy na zieloną równinę pokrytą rzadko stojącymi drzewami oliwnymi. W prawo teren był raczej nierówny, rozciągało się tam małe miasteczko. Za nim w oddaleniu kilku kilometrów ciemniały zbocza gór. Pośród nich w samym środku widoczny był duży masyw górski. Było to Monte Cassino. Plutony i kompanie rozmieściły się między oliwkami na postój. Wysiadłem z wozu i zameldowałem się u dowódcy. - Jesteśmy na miejscu - powiedział pułkownik. - Postoimy przynajmniej ze dwie godziny, bo tyle mamy czasu na odpoczynek. Jeszcze nie znamy- terminu odejścia batalionu. W każdym razie niech pan wybierze kosze i sprzęt, który będzie potrzebny na pozycji, a resztę zostawi na wozach, bo eszelon „B" pozostanie tutaj. Wróciłem do swoich ludzi i kazałem im się przespać. Sam rozciągnąłem sobie nosze pod oliwką. Na miejscu postoju panował zupełny spokój. Ludzie przeważnie spali, tylko kucharze nastawili hydry i zabierali się do gotowania posiłku, a wzdłuż drogi kręcili się wartownicy. Od czasu do czasu nad laskiem z jękiem przelatywał pocisk i wybuchał gdzieś na zboczach Przykryłem się kilkoma kocami i z tą świadomością, której nabywa się w czasie wojny, że każda chwila przeznaczona na Wypoczynek musi być wykorzystana, zasnąłem. Obudziłem się około ósmej. Część ludzi już się krzątała koło wozów. Wezwałem szefa i wybraliśmy dwa kosze, odpowiednią ilość noszy i innego sprzętu niezbędnego na odcinku, tak, aby zmieścił się na dwóch mułach. Resztę kazałem zostawić na wozie ciężarowym. Ze sobą postanowiłem wziąć kaprala Jureckiego i Sztajera. Pozostałych sanitariuszy porozdzielałem między kompanie. Szef i trzech ludzi oraz kierowcy zostawali w eszelonie „B". Żołnierze poszli na śniadanie z menażkami, a ja udałem się w stronę wozów dowództwa, w nadziei, że nasz kucharz z kasyna już coś upitrasił. Zdążyłem wypić kawę i zjeść trochę konserwy z chlebem, gdy zawiadomiono mnie o odprawie. Odprawa trwała około pięciu minut i odbyła się koło wozu pułkownika. Rozłożono na trawie mapy oraz zdjęcia lotnicze i podano do wiadomości rozkaz brygady. Dowiedziałem się, że od wczoraj wieczór pierwszy batalion zajął już stanowiska na masywie, że w tzw. „ Dużej Misce" znajduje się 6 batalion II brygady naszej dywizji i nasza 2 kompania pod dowództwem Józka Szlampa. Część pozostałych batalionów przejmowała w nocy stanowiska od Brytyjczyków i Hindusów. My mieliśmy być w pogotowiu. Decyzja o tym, czy pójdziemy tej nocy, zależeć miała od sytuacji. A sytuacja topograficzna była następująca: Za osadą, którą było widać za drogą, a która nazywała się San Michele, znajdowała się szeroka dolina ostrzeliwana bez przerwy przez Niemców. Byli oni dokładnie wstrzelani we wszystkie drogi i ścieżki, a przede wszystkim w skrzyżowania. Trzeba więc było czekać na ciemne, możliwie bezksiężycowe godziny nocne. Przemarsz miał się odbywać marszem bojowym pod kierunkiem przewodników. Na razie siedzieliśmy między oliwkami, czekając na dalsze rozkazy. Słońce zaczęło lekko przygrzewać i mgła powoli opadała. Szczyty i grzbiety gór stały się widoczne. Po dwóch godzinach przyszedł rozkaz kopania rowów przeciwodłamkowych i latryn. - No to, panie poruczniku - rzekł mój Sztajer - teraz na pewno przed nocą wyjdziemy. Roześmiałem się i po wyznaczeniu miejsca na rowy dla moich ludzi udałem się na skraj lasku, aby rozejrzeć się w sytuacji. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że w dolinie panuje absolutny spokój. Ale gdy się wpatrzyłem przez szkła w bliższy i dalszy teren, to wszędzie widać było nieznaczny systematyczny ruch, jaki wykonuje w czasie działań dobrze wyszkolone wojsko. Tak jak powoli wlewa się stal z pieca hutniczego w formy, tak w dolinę otaczającą kluczową pozycję frontu wlewała się nasza 3 Dywizja Strzelców Karpackich. Obszedłem powoli całe miejsce postoju. Gdy przyszedłem do dowództwa, były już nowe rozkazy. Jak przewidział Stefan Sztajer, mieliśmy na noc odejść. Ja miałem iść za ostatnim plutonem 1 kompanii. Wydano obiad, czekoladę i papierosy. Wróciłem do swoich i jeszcze raz sprawdziłem, czy dokładnie wszystko wykonano. Przed zachodem słońca przybyli przewodnicy z oficerem z 1 batalionu. Wezwano dowódców kompanii i plutonów i wydano szczegółowe rozkazy. Kompanie miały iść małymi kolumienkami, jedna
- 164 -
d,rużyna w rzędzie po jednej stronie drogi, druga po drugiej. Żołnierze bez płaszczy i w hełmach. Z ekwipunku trzeba było zabierać maskę gazową, chlebak, worki na kamienie i amunicję w kieszeniach. Z uzbrojenia karabinki lub automaty. Karabiny maszynowe i cięższy sprzęt na mułach. Dowódcy kompanii i plutonów mieli iść na czele swych jednostek. Szczegółowe wskazówki, co do kierunku, należały do przewodników i posterunków RR, rozstawionych po drodze. Należało też ostrzec żołnierzy - aby nie szli, gdy będą ich mijać kompanie mułów, gdyż pomimo że muły mają owinięte kopyta, robią dość znaczny hałas i ściągają ogień; że w dolinie panuje trupi odór, bo od kilku miesięcy leży tam duża ilość zabitych ludzi i mułów, których nie można usunąć. Ze względów psychologicznych żołnierze nie powinni być tym zaskoczeni. Zaraz po zachodzie słońca plutony wychodziły na drogę według wyznaczonej kolejności i szybko posuwały się w kierunku osady. Stanąłem z kapralem Jureckim i Sztajerem na swoim miejscu i czekałem. Miałem przewieszoną przez ramię torbę lekarską. Jurecki i Sztajer mieli również zestawy w torbach. Doczekałem się nadejścia mułów. Po obydwóch bokach miały przyczepione nasze kosze ze sprzętem medycznym. Wyszliśmy na drogę i skręcili w prawo. Za chwilę przechodziliśmy koło stanowisk artylerii lekkiej, tak dobrze ukrytych, że poznałem je dopiero, gdy wychodzili z nich żołnierze i obserwowali nasze odejście. Dalej po prawej stronie drogi były bunkry. Gdy zajrzałem do jednego z nich, to zobaczyłem, że sklepienia miały chyba z półtora metra grubości. Żelazne szyny, worki, kamienie i znów worki. Przed bunkrami stały małe grupki żołnierzy i przyglądały się nam. Niektórzy, zwyczajem przyjętym od Anglików, podnosili „na szczęście" kciuki. Szybko maszerowaliśmy naprzód. Szedłem za drużyną, która posuwała się prawą stroną drogi. Po pewnym czasie weszliśmy między zabudowania osady San Michele. Była pusta. Ani śladu cywilnej ludności. Część zabudowań zburzona. Cała osada robiła wrażenie wymarłej. Za osadą droga biegła prosto. Po bokach widać było nierówny, trochę falisty teren, porosły trawą, jakimiś nędznymi krzaczkami, i gęsto poryty pociskami. W pewnym momencie usłyszałem od strony gór słaby odgłos detonacji. Niedługo skowyt przeszył powietrze i dość daleko od nas uderzył pocisk. Za chwilę, już bliżej, następny. Wsłuchiwałem się w tę frontową muzykę. Zaczynałem odróżniać odgłos odpalania, po którym musiał nastąpić świst pocisku zakończony wybuchem. W ciągu 2 tygodni pobytu w odwodzie słuch się trochę od tego odzwyczaił. Obecnie starałem się opanować z powrotem rozpoznawanie tych odgłosów. Gdy pocisk zawył w powietrzu, stawałem się zupełnie spokojny. Byłem już dostatecznie długo na froncie, aby wiedzieć, że nie ginie się od pocisku, którego świst usłyszało się. Drużyna idąca przede mnią szła przyspieszonym, ale z lekka niedbałym krokiem. Pomyślałem sobie - jak już niejeden raz w podobnej sytuacji - że jeśli człowiek musi się znaleźć w obliczu niebezpieczeństwa, to zawsze przyjemniejsze to jest, gdy się jest z dobrym, doświadczonym wojskiem. W pewnej chwili rąbnęło gdzieś bardzo blisko. Miałem ochotę upaść, ale powstrzymałem się, gdyż pomyślałem, że przecież przede mną i za mną idą żołnierze i obserwują mnie, jestem oficerem, nie mogę kryć się wcześniej niż drużyna przede mną. Po przejściu około kilometra zobaczyłem przy drodze, między dwoma krzakami, brytyjskiego żandarma. Był w swojej typowej czapce, białym pasie i spinaczach. Żandarm pokazywał kierunek ręką w lewo. Widocznie dojrzał gwiazdki na moim naramienniku, bo po chwlili zawołał po angielsku: - Trzeci batalion w lewo, następny skręt przy mostku, good łuck! Szliśmy teraz wąską, krętą ścieżką. Po kilkunastu minutach skręt w prawo, na polną drogę, która miała po obu stronach płytkie rowy. Zrobiło się ciemno. Chwilami przystawaliśmy. Było względnie cicho. Błyskająca łuna nad wzgórzami albo z bliska wydawała się mniejsza, albo też natężenie ognia osłabło. Za to powiew wiatru przynosił ze sobą trupi odór, chwilami tak silny, że aż mdliło. Zrozumiałem dlaczego żołnierze nazywali tę równinę doliną śmierci. Pociski w dolinie wybuchały teraz rzadko. Staliśmy już kilka minut. Wschodził księżyc. Wypatrywałem żołnierza, który przykląkł jakieś pięć metrów przede mną. Od paru minut panowała w dolinie cisza. Z daleka doszedł mnie jakiś dziwny dźwięk, którego nie mogłem rozeznać. Przypominał przytłumiony tupot i jakby dzwonienie blaszanek po konserwach. Wsłuchiwałem się. Trudno było coś wyłapać, bo w tej chwili z różnych stron od przodu doszło terkotanie karabinów maszynowych, a jednocześnie zaczęły w dolinie wybuchać pociski.
- 165 -
Wkrótce jednak zrozumiałem powody hałasu. Nadchodziły muły. Zsunęliśmy się na sam skraj drogi, prawie do rowu. Po krótkiej chwili zaczęły nas mijać sylwetki objuczonych mułów. Przy każdym biegł żołnierz i trzymał uz*dę w ręku. Cypryjczycy - prowadzący muły - musieli być w gumowych butach, bo biegli bezszelestnie. Podziwiałem ich kondycję fizyczną, trzeba było mieć dobry trening, żeby trzymając muła za uzdę przebiec, licząc w tym skręty, z osiem kilometrów. Minęli nas szybko. Żołnierz przede mną wyskoczył i dał znak. Zrobiłem to samo, obejrzałem się czy Jurecki idzie za mną. Po stu metrach znów przerwa, klękliśmy. Po chwili znowu naprzód. Mimo przerw szliśmy szybko. Gdy przechodziliśmy San Michele i dopiero zaczynał się zmrok, było mi w sukiennym mundurze zupełnie chłodno. Obecnie czułem jak po plecach ciekną mi kropie potu. Szliśmy dosyć długo do następnej przerwy. Żołnierz przede mną odwrócił się: - Uwaga! Skrzyżowanie! Podać dalej! Podałem. Niedaleko przed nami, w odległości kilkudziesięciu metrów, wybuchło kilka pocisków z ciężkiego moździerza, a ce-kaemy zaczęły ujadać ze zdwojoną siłą. Znowu wpiłem wzrok w plecy poprzednika i czekałem gotowy do skoku. Sprawdziłem ręką pasy i podpinkę hełmu. Był za ciasny i nosiłem go trochę na bakier. Przyszło mi do głowy, że jeżeli zrobię nagle „padnij", może spaść i nie znajdę go w ciemności. Nagle żołnierz przede mną machnął ręką i zawołał: - Biegiem! Wystartowałem jak do stumetrówki, podając przed tym sygnał do tyłu. Chyba w ciągu kilkunastu sekund wpadłem na szeroką drogę, przecinającą poprzecznie dotychczasowy kierunek marszu. W blasku księżyca zobaczyłem sylwetki naszych żołnierzy biegnących przede mną. Skręcali w lewo. Z prawej leżała rozbita sanitarka. Wyraźnie było widać na jej ścianie czerwony krzyż. Przebiegliśmy szosą około pięćdziesiąt metrów i mieliśmy skręcić w ścieżkę na prawo, w miejscu, gdzie leżały rozdęte ciała dwóch mułów. Niepotrzebnie spojrzałem na muły, zawadziłem o coś nogą i jak długi pojechałem na brzuchu i rękach wzdłuż brzegu szosy. Zerwałem się i zaciskając zęby goniłem za plutonem. Bałem się zbłądzić. Na szczęście po kilkunastu krokach wpadłem na klęczącego żołnierza. Był to mój poprzednik z kolumny. Cofnąłem się w tył. Kilka kroków za mną ciężko upadł na kolana Jurecki. Odpoczywałem dysząc. Czułem jak mi pulsuje w uszach. Za chwilę wstaliśmy i zaczęliśmy posuwać się dalej. Koło dróżki było więcej zarośli. Księżyc oświetlał wszystko jakimś niesamowitym zimnym blaskiem. Jeszcze dwa razy przebiegaliśmy ostrzeliwane skrzyżowanie ścieżek. Za każdym razem szczęśliwie. Masyw gór był już zupełnie blisko. Gdy teraz patrzyłem, zdawało mi się, że prawie stromo wznosi się przed nami. Księżyc świecił w ten sposób, że niektóre miejsca na stoku były jasno oświetlone, a inne czarne. Za nami znowu odezwały się odgłosy kilkunastu wybuchów. Trudno mi było ocenić czas. Miałem wrażenie, że już idziemy całymi godzinami. Teraz mijaliśmy płaskie wzniesienie pokryte żwirem i kamieniami. Za chwilę minąłem posterunek RR. Wskazywał drogę na zboczu górskim. Wznosiła się wzdłuż skalistej ściany. Zacząłem się wspinać. Zbocze było pofałdowane, tak że droga szła wijąc się jak serpentyna. Wychyliłem się w prawo, byliśmy już dość wysoko. Coraz ciężej było oddychać. Czułem, że mnie zaczyna złościć ten nie kończący się marsz. Poza tym pomyślałem, czy dam radę, jeżeli jeszcze ze dwie godziny trzeba będzie pchać się pod górę. Ostatecznie te plutony liniowe, z którymi szedłem, to przeważnie młodzi chłopcy, dobrze przeszkoleni w górskim terenie. Byłem bardzo zmęczony, śmieszne, ale coraz częściej gryzła mnie myśl, że zostanę. Ale wkrótce podniosłem się na duchu, nie dlatego, że sam poczułem się silniejszy, ale dlatego, że pluton który się przede mną posuwał, powoli zbijał się coraz gęściej i wyraźnie widziałem zwolnione ruchy i mokre od potu twarze. Mijałem coraz więcej żołnierzy. Odpoczywali stojąc na rozkraczonych nogach, oparci plecami o skałę i ciężko dyszeli. Pomyślałem sobie, że jeśli oni ustają, to nie jest tak źle z moją kondycją. Znowu ostry skręt drogi. Na skręcie bunkier wybity w skale, w nim żołnierze. Wzdłuż całej drogi pełno było takich bunkrów. Za bunkrem krótkie ramię drogi oświetlone księżycem. Znajomy hałas. - Cholera, znów te przeklęte muły! Z góry, w zawrotnym tempie zbiegali mulnicy z mułami. Usunąłem się pod ścianę, zanim
- 166 -
prowadzący ich sierżant wrzasnął: Attention75. Stałem oparty i gapiłem się na nich. Juki mułów były puste. Przebiegli. Za nimi biegł, a raczej schodził szybkim krokiem długonogi kapitan, Anglik. Gdy mijał mnie, zawołał: - Polacy! Twierdzicie, że zdobędziecie Monte Cassino? Powodzenia. Słowo, że będę do końca życia zdejmował kapelusz przed każdym spotkanym Polakiem, jeżeli to wam się uda. Skoczył naprzód. Jeszcze raz obejrzał się i roześmiał głośno jakimś donośnym i szyderczym śmiechem jak diabeł w Fauście, zanim zniknął za zakrętem. - Idiota - pomyślałem i poczułem głuchą niechęć do niego i do wszystkich Anglików. W czasie przerwy trochę odpocząłem i dalej wchodziłem pod górę wpleciony w długi rząd żołnierzy naszego batalionu. Weszliśmy na jakieś bardziej płaskie miejsce i szliśmy drogą, która się nieco poszerzyła. Ukazało się rozwidlenie. Na rozwidleniu stał polski żandarm z RR. Widocznie nasza kolumna w trakcie wspinania pomieszała się z innymi jednostkami, bo słyszałem już z daleka, jak pytał nadchodzących grupkami żołnierzy: - który batalion? - Niektórych kierował w lewo, innych w prawo. Gdy podeszliśmy bliżej i zapytał nas, odpowiedziałem: „trzeci". - Do „Dużej Miski", w prawo do końca. Teraz droga szła płasko. Znalazł się Jurecki i Sztajer. Zmęczenie mijało, odczuwałem tylko suchość w gardle i zimno na grzbiecie. Gdy pociągnąłem ręką po plecach, poczułem, że bluza jest tak mokra jak gdybym wyszedł z wody. Po chwili droga wchodziła przez gardziel niskiego wąwozu do doliny otoczonej ze wszystkich stron wysokimi grzbietami o dość stromych zboczach, częściowo porosłych kosodrzewiną. Droga szła środkiem doliny i gubiła się gdzieś na drugim końcu. Zaraz przy wejściu do „Dużej Miski" zobaczyłem naszego oficera służbowego. Powiedział, że stoi tu batalion innej brygady, który jutro odchodzi. My zajmiemy jego miejsce. Przez resztę nocy jakoś zmieścimy się razem. Ja mam się udać do bunkra lekarza tego batalionu i przebywać na razie z nim razem. Wskazał mi kierunek. Było to mniej więcej tam, gdzie kończyła się droga. Od drogi miały być wskaźniki i biała taśma. Białymi taśmami na froncie oznaczano wszelkie miejsca, którędy można było przechodzić. Taśmy te kładli pionierzy w miarę odminowywania terenu. Schodzenie w bok od taśmy było zasadniczo zabronione ze względu na dużą ilość pozakładanych min. Niemcy wycofując się zaminowywali teren bardzo dokładnie. Udałem się więc drogą na wprost. W odpowiednim miejscu, zgodnie ze wskazówkami, skręciłem w prawo skos i po przejściu około stu pięćdziesięciu metrów znalazłem się przed schronem oznaczonym czerwonym krzyżem. Obok widać było szereg mniejszych i większych schronów położonych w odległości od dziesięciu do trzydziestu metrów jeden od drugiego. Przez wejście zasłonięte kocem wszedłem do środka. Znalazłem się w zupełnej ciemności. Ze względu na zaciemnienie do schronu prowadził korytarzyk przegrodzony szczelnie jeszcze kilkoma kocami. Między nimi było ciemno jak w pudle. Gdy uchyliłem ostatni koc, zobaczyłem ciasne, nieregularne pomieszczenie. Z ziemi zerwał się porucznik. Znałem go z widzenia, był lekarzem tego batalionu. Wyciągnął obie ręce i zawołał: - No nareszcie, już nie mogłem się pana doczekać. Chętnie panu ten lokal jutro odstąpię. Usiadłem na jakiejś skrzynce i powiedziałem: - Dobrze, ale gdzie będziemy spali. Jest nas trzech. Dwóch czeka na zewnątrz. Lekarz odpowiedział: - Pan może tu zostać z nami, jakoś się pomieścimy, a dla dwóch tamtych mamy schron niedaleko stąd, zaraz szef ich zaprowadzi. Wasze kosze już przyszły i są tam umieszczone. Poprosiłem o coś do picia. W schronie było duszno. Gdy usiadłem, to dopiero poczułem, jak jestem zmęczony. Koszula i mundur przywarły mi do ciała i ziębiły teraz jak kompres. Zrzuciłem hełm, torbę, chlebak, odpiąłem pas z pistoletem, ułożyłem wszystko na kupkę pod ścianą. Zapaliłem papierosa, wziąłem podaną mi niepewnym ruchem dużą manierkę. Odkorkowałem i powąchałem. Poznałem od razu, że to herbata lekko podbarwiona mlekiem i zupełnie przyzwoicie zaprawiona rumem. Przełknąłem dobry łyk. Od razu poczułem się lepiej. Czułem jak miłe ciepło rozchodzi mi się po brzuchu. Przyłożyłem znowu manierkę do ust i już nie odejmowałem jej, pomimo rozpaczliwych znaków lekarza, który wołał, że nie mają już więcej herbaty. Czułem, że byłbym w stanie wypić całe wiadro. Oddałem mu wreszcie pustą manierkę ze słowami: 75 Uwaga.
- 167 -
- Jesteście przecież po kolacji, siedzicie tu już dwa dni, nie musicie akurat teraz pić. Rozejrzałem się po schronie. Był oświetlony latarnią stajenną ustawioną w blaszanym pudle. Ściana schronu naprzeciw wejścia była wyrąbana w skale, na dwóch bocznych widać było skałę uzupełnioną murem z kamieni, belek i worków. Tak samo zbudowana była czwarta ściana oraz sklepienie. Pod bocznymi ścianami leżały trzy posłania z koców ułożonych na ziemi. Oprócz tego jakieś skrzynie, skrzynki, miednica polowa itp. Wrócił podoficer i powiedział, że umieścił już moich towarzyszy w schronie, potem dodał: - Ale pan porucznik miał szczęście. Zapytałem go o jakim szczęściu mówi. Na to lekarz: - Chyba pan z księżyca spadł, jeśli jeszcze pyta o szczęście. Jest pan pierwszym lekarzem, który bez strat wszedł na górę. Jak wchodziliśmy dwa dni temu, to dwie godziny leżałem w rowie przy skrzyżowaniu na dole i nie mogliśmy się ruszyć, tak w nas grzali. Natraciliśmy ludzi, a muły tak wytłukli, że żaden kosz ze sprzętem nie ocalał. Nawet płaszcz straciłem. Żaden batalion tak szczęśliwie nie przeszedł przez tę przeklętą dolinę. U nas, w „Misce" także nie ma chwili spokoju. Dopiero od kilku godzin, chyba na waszą intencję, jest względna cisza, ale nie bój się pan, zaraz się zacznie, nie zmrużycie oka do rana. W tej chwili, jakby na potwierdzenie jego słów, kilkanaście razy pod rząd wstrząsnęły schronem silne detonacje. Pociski musiały uderzyć gdzieś blisko, bo wstrząsy były tak silne, że płomień w lampie zamigotał, a z pułapu posypał się kurz i żwir. Poczułem piasek między zębami. Porucznik lekarz zaczął ze złością krzyczeć do szefa: - Widzisz pan, to znów ten drań zza kosodrzewiny. Od wczoraj już nasi sniperzy i artylerzyści na niego polują i widać g... mu 'zrobili. Dzisiaj rano obserwatorzy artyleryjscy chwalili się, że obliczyli jego pozycję i go zniszczą. I widzi pan, że nieprawda. Będzie znowu strzelać całą noc seriami na zmianę z tym drugim, co wali z tamtej strony. Znów rozległy się wstrząsy. Po kilku detonacjach w odgłosy wybuchów wplątał się przeraźliwy krzyk: - Sanitariusz! Ratuuunku! Krzyk był tak przejmujący, że odsunął na dalszy plan powtarzające się to z jednej, to z drugiej strony wybuchy. Chwilami przechodził w jakiś nieludzki skowyt, od którego skóra cierpła, potem zaczął przygasać i zamilkł. Słychać było teraz ze wszystkich stron głos broni maszynowej, przerywany od czasu do czasu wybuchem pocisku z moździerza lub działa. Porucznik mówił: - Jeżeli jeszcze żyje, to go sanitariusze kampanijni tu przyniosą. Ale chyba nie. Coś za szybko zamilkł. Lekko rannych opatrują w kompaniach. Ewakuujemy rannych sztafetą wzdłuż tej drogi, którą szliście. - Sztafetą? - zapytałem. - A to nie wiecie? Cały pułk artylerii przeciwlotniczej użyto na noszowych. Co sto metrów wzdłuż całego zejścia jest schron. Takich stacji w schronach do dołu jest kilkanaście. Pierwsza zaraz przy wyjściu z „Miski". Nasi na noszach muszą donieść rannego do pierwszej stacji, tam czterech ludzi łapie nosze i biegiem targa przez sto metrów do następnej, itd. Wracając przynoszą tylko wymienne puste nosze. Nie bójcie się, jak tak dalej pójdzie, to wszyscy tą drogą odejdziemy. - Panie Boże zapłać za dobre słowo - odpowiedziałem. Czułem, że zmęczenie i rum spowodowały taką senność, że lada chwila zasnę tak jak siedziałem. Zapytałem słabym głosem, gdzie mogę się położyć. Pokazał mi miejsce pod skalistą ścianą naprzeciw wejścia, a żołnierz, który do tej pory palił papierosa i nic nie mówił, zaczął układać dla mnie koce. Popatrzyłem na wejście na wprost mojego legowiska i pomyślałem: - ostatecznie i gościnność też ma swoje granice. Nie było przyjemnie leżeć naprzeciw otworu, przez który mogą lecieć odłamki, zwłaszcza że przed tym schronem nie było ściany przeciwodłamkowej. W gruncie rzeczy byłem taki senny, że mnie nic już nie obchodziło. Usiadłem na kocach i zacząłem zdejmować buty. Zobaczyłem jak przez mgłę, że wszyscy trzej się na mnie gapią. Na dobitek otworzyłem chlebak zupełnie odruchowo, nie zdając sobie zresztą sprawy, po co. Mój genialny Sztajer zapakował mi do chlebaka papierosy, zapałki i pidżamę. Sennym ruchem wyciągnąłem pidżamę i zacząłem ściągać mundur i koszulę. Ziemia znów dygotała od bliskich wybuchów, ale wszystko zagłuszył wrzask mojego kolegi po fachu. Krzyczał do swojego szefa: - Patrzaj pan, on chyba zwariował! Może ze strachu. Ilu ludzi było, to nikt tu się w nocy nigdy nie
- 168 -
rozbierał. Wariat, wkłada pidżamę. Zreflektowałem się, że postępuję nie bardzo roztropnie, ale rozzłościł mnie. Pomyślałem sobie, że mogę robić co mi się podoba, bo dopiero jutro obejmuję punkt opatrunkowy. Na razie służba do nich należy. Chciałem mu odpowiedzieć: - Pocałuj mnie w dupę, trzeba było zostać w Tel-Avivie. - Ale przypomniałem sobie rum, który mu wypiłem, i dałem spokój. Odwróciłem się twarzą do ściany i sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziła mnie donośna rozmowa. Do schronu zaglądało dzienne światło. Koce były uchylone. Zacząłem się przysłuchiwać. Z początku nie mogłem w żaden sposób zrozumieć o co chodzi. Porucznik - lekarz coś perswadował jakiemuś plutonowemu o zegarku służbowym. Podoficer z batalionu przytaczał różne argumenty na poparcie lekarza, a obcy plutonowy tłumaczył, że ma wyraźny rozkaz, żeby odnieść zegarek do pułku. Chyba zwariowali? O cóż im może chodzić, przecież porucznik nie ukradł plutonowemu zegarka służbowego? Zresztą zegarków tych było tyle, że każdy, komu był potrzebny, dostawał taką cebulę, nawiasem mówiąc, pierwszorzędnie chodzącą, genewskiego pochodzenia. Usiadłem na posłaniu i słuchałem dalej. Czułem się rześki i wypoczęty. Spojrzałem na zegarek, była już ósma. - Oho, nieźle sobie pospałem - pomyślałem. A oni dalej swoje. Wreszcie kilka zdań wszystko mi wyjaśniło. Chodziło o to, że każda jednostka piechoty miała ze sobą oficera artylerii, który jako obserwator robił z pierwszej linii namiary dla swych baterii. Jeden z takich obserwatorów, jakiś porucznik, wczoraj rano poległ i kwatermistrz przysłał plutonowego po jego lornetę, mapy, jakieś tam przyrządy do mierzenia i zegarek służbowy. Pomimo że nieszczęśliwy porucznik zginął na miejscu, rozszarpany przez pocisk moździerza, sanitariusze przynieśli na punkt opatrunkowy papiery i przyrządy, zresztą zniszczone, ale o takim szczególe, jak służbowy zegarek, nikt nie pomyślał. Plutonowy przyniósł wykaz rzeczy, które ma zabrać. Na wykazie wyraźnie „stało": jeden zegarek służbowy. Plutonowy mówił: - Co ja powiem majorowi, jak wrócę bez zegarka? - Lekarz tłumaczył mu łagodnie: - Powiecie mu, że g... mnie obchodzi jego zas... zegarek. Zacząłem się głośno śmiać. Sam fakt, że świętej, wojskowej biurokracji nawet z pierwszej linii ogień nie może wymieść, mówił za siebie. Porucznik zostawił plutonowego do załatwienia swojemu podoficerowi, a sam zwrócił się do mnie: - No jak, panie kolego, żyjesz jeszcze? Patrzyłem na niego zdziwiony. - Wy naprawdę nie słyszeliście co się w nocy działo? - A cóż się działo? Podniósł z ziemi leżący między moim posłaniem a ścianą kawałek skręconej skorupy żelaznej i pokazał mi. - Walili całą noc. A gdzieś koło czwartej ten odłamek uderzył w ścianę nad wami i powoli zsunął się w dół. Był tak gorący, aż skwierczał. Budziliśmy was, ale żadne szarpanie nie pomogło. Obejrzałem odłamek i schowałem go do chlebaka, „na szczęście". Niestety, po południu Sztajer robił porządek w chlebaku i wyrzucił go. Szybko się ubrałem, wypiłem śniadanie i poszedłem do dowództwa po rozkazy. Pułkownik z Kasprowiczem i Józkiem mieszkali w bunkrze, do którego szło się wzdłuż taśmy po stoku, równolegle do drogi w dole, a potem w miejscu, gdzie się kilka taśm krzyżowało, w lewo pod górą. Był tam duży bunkier, wybudowany jeszcze przez Niemców. Przed wejściem miał grubą ścianę przeciwodłam-kową. Po kilku schodkach zszedłem w głąb i znalazłem się w dużym schronie. Wewnątrz, oprócz podpułkownika Sokola i Kasprowicza, byli: Gule, Jagiełło, Szlamp, Król, Radwański, Antonowicz, Wysocki i zastępca pułkownika - kapitan Dusza. Zameldowałem się. Pułkownik powiedział: - Doktorze, odejdzie pan stąd z trzema kompaniami. Za godzinę zgłosi się pan do dowódcy pierwszego batalionu, który siedzi także w tej kotlinie. Ma on dla pana jakieś specjalne zlecenie. Zajmie pan stanowisko na nowym miejscu, na którym obecnie znajduje się lekarz 1 baonu. Posiedziałem jeszcze w schronie pułkownika i przysłuchiwałem się odprawie. Omawiano właśnie plan przesunięcia trzech kompanii. W „Misce" również w czasie dnia nie było spokoju. Pociski od czasu do czasu padały w kotlinę. Jeden z nich uderzył w pobliżu schronu dowódcy, podczas odprawy. Na szczęście ściana przeciwodłamkowa zdała dobrze egzamin. Gorsza historia zdarzyła się za chwilę.
- 169 -
Dolina czy kotlina, jak kto woli, bo „Duża Miska" była jednym i drugim, miała charakterystyczny wygląd. Zbocza, jak już wspomniałem, miejscami porosłe kosodrzewiną, dołem stawały się łysawe i pokryte kępami rzadkiej trawy, karłowatymi krzaczkami oraz głazami. Dopiero na samym dole, poza drogą, trawa była gęstsza. Tuż zaraz za tą drogą i wzdłuż niej leżała ułożona w stosy amunicja różnego kalibru, codziennie od zmroku uzupełniana przez kompanie mułowe. Zbocze po prawej stronie, to jest tej, gdzie były bunkry dowódcy i lekarza, było pokryte dużą ilością wzniesień przypominających z daleka kretowiska. Były to sklepienia schronów. Na niedużym pagórku widoczna z daleka latryna, otoczona kołkami z rozpiętą na nich jutą. Ziemia miejscami naga, skalista, pokryta ogromną ilością różnobarwnych kabli telefonicznych, leżących tu od szeregu miesięcy, bodajże od czasów, gdy w „Misce" byli Niemcy. Ilość tych drutów stale wzrastała. Każde uderzenie pocisku rwało je w tym lub innym miejscu. Nikt ich nie sztukował. Ciągle przesuwające się patrole łączności, złożone z żołnierzy w gumowych butach, szybko przebiegały teren, rozwijając nowe druty. Między bunkrami płytkie groby, jak płaskie niecki zasypane kamieniami i żwirem. Na nich wetknięte lub leżące krzyże z napisem w języku angielskim. Widome ślady pierwszej i drugiej ofensywy a-lianckiej. Oprócz tego wszędzie pełno walającego się sprzętu, broni, amunicji, noszy, kanistrów, blaszanek po konserwach i części różnych aparatów. Dla przedsiębiorczego zbieracza było tu dobre pole popisu. Trzeba trafu, że w grupę naszych żołnierzy, którzy lekkomyślnie zagęścili się przy jednym z takich skupisk bezpańskiego sprzętu, uderzył pocisk z moździerza. Pocisk nie był największego kalibru, ale jeden żołnierz został zabity, kilku ciężej rannych, kilkunastu zaś lżej poraniły drobne odłamki. Pułkownik miał pretensję do dowódców kompanii, że za mało przestrzegają dyscypliny w swych pododdziałach, co już przed akcją powoduje niepotrzebne straty. Opatrzyłem rannych. Dwóch odesłałem, a z jednym musiałem się wykłócić, bo chciał zaświadczenie, że został ranny i że może sobie zawiesić baretkę na piersiach. Ledwo mu wytłumaczyłem, że to musi przejść przez rozkaz i to dopiero po ukończeniu tej akcji. Żołnierz, młody chłopak, popatrzył na mnie. - A jak zginę od następnego pocisku? - To chyba będzie jedno i drugie w rozkazie i pewno dostaniecie krzyż. Zresztą, co macie ginąć? Nie ginie się tak łatwo. Widzicie, ile Niemcy od rana napsuli amunicji, a większość strat dzisiejszych jest przez waszą lekkomyślność. Chłopak popatrzył na mnie, skinął głową i poszedł, a ja ruszyłem na drugi koniec doliny do dowódcy pierwszego batalionu. Znalazłem go w schronie, w którym podobno przed paru miesiącami mieszkał niemiecki generał. Schron był rzeczywiście bardzo solidny, chociaż niezbyt duży. Zameldowałem się jako lekarz 3 baonu. Dowódca 1 baonu, major Raczkowski, zaprowadził mnie do stołu i na powiększonym zdjęciu lotniczym tłumaczył drogę na nowe stanowiska. Mówił do mnie tak, jak gdybym był dokładnie wprowadzony w dyslokacje jednostek naszych i niemieckich. Na wszelki wypadek zapytałem, czy będę miał przewodnika. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem: - Oczywiście. Będzie pan szedł z plutonem, który będzie miał przewodnika. Inaczej nie ma mowy, aby trafić. Jak pan widzi z tej mapy, musicie obejść stanowiska nieprzyjacielskie i znaleźć się z tamtej strony klasztoru. Można to zrobić tylko w nocy i z przewodnikiem. Ale mnie nie o to chodzi. Od tego ma pan swojego dowódcę. Na miejscu zastanie pan lekarza naszego batalionu, którego pan zluzuje. Swój sprzęt zostawi pan tutaj, a w jego miejsce zabierze nasz. Zresztą wszystkiego będzie tam pan miał pod dostatkiem. Kilkanaście worków bandaży i opatrunków osobistych, oprócz koszy zestawowych. Będzie też ośmiu artylerzystów jako noszowych. Teraz najważniejsza rzecz. Jest tam obserwator artyleryjski i porucznik Kwit. Nic nigdzie nie zapisując, przekaże im pan ustnie: - Trzy rakiety czerwone i dwie zielone wywołują ogień „Karpaty 2" - oni już będą wiedzieli, co to znaczy. Powtórzyłem umówiony sygnał, odmeldowałem się i wróciłem do swojego baonu. Zaszedłem do dowództwa, potem do Jureckiego, zjadłem obiad, który dla mnie Sztajer trzymał w menażce, i zobaczyłem lekarza, swego wczorajszego gospodarza. Chciałem mu powiedzieć, że nie reflektuję na jego lokal. Ale on już wiedział. Sam mi opowiedział, że tu przyjdzie 1 batalion, oni zaś odchodzą gdzie indziej. - A wy chyba na miejsce pierwszego? Nie zazdroszczę wam... Popołudnie minęło dość spokojnie. Poza pojedynczym: wybuchami, które nie spowodowały żadnych strat, nic nie zaszło. Widziałem, jak pod grzbiet otaczający „Miskę" podchodzą nasze patrole. Powiedziano mi, że na krawędziach tego grzbietu buszują spadochroniarze niemieccy. Naprzeciw nas stoi sławna niemiecka 1 dywizja spadochronowa. Ich patrole ukrywają się gdzieś w kosodrzewinie i w nocy kierują ogniem. Podobno wystarczy wtedy zapalić na dnie „Miski" zapałkę, by za trzydzieści sekund zaczęły padać pociski. Nasi już dwóch złapali. Nie chcieli się poddać, więc ich zastrzelili.
- 170 -
Młodzi chłopcy po osiemnaście lat. Prawdopodobnie zaraz za grzbietem jest ich więcej. Sygnalizują fosforowymi pociskami według umówionego klucza. Przygotowywałem się ze Sztajerem i Jureckim do wymarszu. Mieliśmy wyruszyć z pierwszym plutonem. O zachodzie słońca stałem gotów do odejścia za małym plutonem. Składał się najwyżej z dwudziestu ludzi, z dwoma oficerami i dwoma przewodnikami. Było jeszcze zupełnie jasno, gdy wyruszyliśmy. Po wyjściu z „Miski" szliśmy wąwozem o bardzo płaskich i rozległych zboczach. Teren był zupełnie odkryty i kamienisty. Potem zaczynało się znowu coś w rodzaju rozległej doliny. Po przejściu jeszcze z pięćset metrów przewodnik się zatrzymał i powiedział: - Teraz uwaga, za chwilę wyjdziemy na ścieżkę, która biegnie równolegle do niemieckich stanowisk. Nie iść ścieżką, tylko za mną, uważać na kamienie, żeby nie było hałasu. Jak ostrzelają, to padnij. Starałem się iść tak, żeby robić jak najmniej hałasu, ale kamienie usuwały się spod nóg. Im ciemniej, tym bardziej każdy odgłos wydawał się donośniejszy. Żołnierze przede mną szli szybko. Nieśli karabinki pod pachą. Wytężałem siły, aby nie pozostać w tyle. Mniej więcej po dwudziestu minutach znaleźliśmy się na terenie, który w przesłoniętym obłokami świetle księżycowym, robił wrażenie kamienistych wydm. Nagle usłyszałem terkot karabinu maszynowego. Gdzieś bardzo blisko. Żołnierze przede mną padli. W tej chwili tuż, jakby zza sąsiedniej wydmy, wystrzeliła rakieta. Rozbłysła w górze i zaczęła powoli opadać. Przed nami zrobiło się prawie widno. Za chwilę wystrzeliła druga rakieta, potem trzecia. Wtuliłem się w ziemię, a właściwie w żwir i kamienie, jak mogłem najbardziej. Strzały karabinów maszynowych nasiliły się. Poczułem uderzenia żwiru w hełm. Lekko przekręciłem głowę i spojrzałem. Dwa metry za mną, w tym miejscu teren trochę się wznosił, żwir pryskał zakosami w górę, ostrzeliwano nas z broni maszynowej. Rozbłysły nowe rakiety, ale trochę dalej od nas. Seria, która szła nade mną, również przesunęła się dalej. Pomyślałem: - Aha! Coś słyszeli, ale nie widzą nas. - Przekręciłem głowę w drugą stronę i spojrzałem przed siebie. W świetle tych dalszych rakiet widziałem rozmazujące się sylwetki żołnierzy leżących przede mną. Rakiety zapalały się ciągle: raz bliżej, raz dalej. Oświetlały pagórki od strony nieprzyjaciela. Zauważyłem, że żołnierz przede mną czołga się w stronę cienia. Zacząłem robić to samo. Doszedłem już do grzbietu pagórka. Jeszcze dwa metry, a będę w cieniu. W tej chwili z sykiem wyleciała rakieta, wydawało mi się, że tuż nad moją głową. Szybko wykonałem ruch, aby dosięgnąć upragnionego cienia, zanim spadochronik się rozwinie i rakieta zacznie świecić równomiernym światłem. Wcisnąłem się w ziemię i okazało się, że cienia nie ma. Rakieta świeciła wprost nad nami. Widocznie jakieś kamienie potoczyły się przy naszym przesuwaniu i to zwróciło ich uwagę. Znów poszło kilka serii tak blisko, że obsypał mnie żwir. Za chwilę urwały się. Jeszcze kilka rakiet, już dalszych, i ciemność. Leżałem wstrzymując oddech i nasłuchiwałem. Przy ciągłym przebywaniu pośród wybuchów i strzałów odbieranie wrażeń słuchowych różnicuje się. Zupełnie jakby człowiek innym słuchem odbierał odgłosy broni palnej, a innym szmery, szelesty, szepty itp. zjawiska słuchowe. Serie strzałów dźwięczały mi jeszcze w uszach, choć wiedziałem, że' w tej chwili nie strzelają. Słuchałem tak intensywnie, że przeszkadzał mi własny oddech. Zacząłem się rozglądać. Pluton leżał, nikt się nie ruszał. Pomyślałem, że przewodnik zna lepiej zwyczaje Niemców na tym odcinku. Trzeba czekać. Spojrzałem do tyłu. Niedaleko sylwetka: - Jurecki albo Sztajer? Popatrzyłem znów do przodu. Tak jak wczoraj, zacząłem się obawiać stracenia z oczu mego poprzednika. Okazało się, że niepotrzebnie, bo w ciszy, która zapanowała po ostatnich strzałach, zupełnie wyraźnie usłyszałem, że żołnierze przede mną podnoszą się. Wstałem. Straciłem obiektywną ocenę donośności szmerów. Wydawało mi się, że żwir czy kamienie, rozsuwające się przy każdym postawieniu stopy, robią hałas jak lawina. I znów przypominała mi się nauka starych patrolowców: „Przede wszystkim uważaj, żeby nie stracić z oczu poprzednika, jeżeli sam nie znasz terenu". Żołnierze szli szybko. Nie wiem jednak, czy wiele przeszliś-my, gdy zaświeciły znów rakiety. Padliśmy, ale tym razem na krótko. Rakiety oświetlały nasze poprzednie miejsce i drugie, jeszcze bardziej odległe. Kilka serii i znów ciemność. Ruszyliśmy dalej. Po chwili doszliśmy do jakiegoś murku z kamieni. Usłyszałem z daleka stłumiony głos: - Stój, kto idzie? W kilkanaście sekund staliśmy jeden blisko drugiego koło krzaków. Przewodnik przesunął się wzdłuż naszego szeregu. Zapytał cicho: Wszyscy? Nikogo nie brakuje?
- 171 -
Za mną stał Jurecki i Sztajer. Odpowiedziałem: Nikogo! - Jesteśmy koło stanowisk 12 Pułku Ułanów. W niewielkiej odległości zauważyłem zarys małego budynku. Przewodnik mówił dalej: - Tu jest placówka i punkt opatrunkowy „dwunastego". Aha, to na pewno Józio Szpunar - pomyślałem. Szpunar ze Lwowa był lekarzem pułku rozpoznawczego, który nazywał się 12 Pułk Ułanów Podolskich i nosił barwy tego pułku sprzed wojny. Odpoczywaliśmy przez pięć minut. Wiedziałem, że była to połowa drogi. Dalej szliśmy w tym samym porządku. Dzisiejszy przemarsz, choć major zapewniał mnie, że to godzina drogi, wydawał mi się dłuższy i bardziej męczący niż wczorajszy. W każdym razie szybciej się wyczerpywałem. Żołnierze szli szybko. Musiałem wytężać wszystkie siły, aby nie pozostać w tyle. Księżyc zaczął przeświecać przez chmury i zrobiło się jaśniej. Odgłosy wystrzałów dochodziły z daleka. Zauważyłem, że idziemy albo wzdłuż niskich kamiennych płotków, albo gdy przecinamy płaskie wzgórze, to posuwamy się wzdłuż taśmy. Co gorsze, taśma często była poprzerywana. Miejscami brakowało jej na przestrzeni kilku metrów. Sylwetka żołnierza idącego przede mną oddaliła się przynajmniej o dziesięć metrów. Nie starałem się już iść cicho. Wystarczyło mi siły zaledwie na to, aby nie pozostawać w tyle. Przecinaliśmy wzgórze. Czułem, że idę ciężko. Kamienie obsypywały się z hałasem. W gardle znów sucho. Brak śliny do przełknięcia. Doszliśmy do jakiegoś pólka czy zagrodzonej kamiennym płotkiem przestrzeni dla owiec. W świetle księżyca dojrzałem z daleka, że nasza kolumienka zakręca pod kątem prostym w prawo. Nagłe znów od-głosy. - Stój, kto idzie? Zupełnie wyraźnie zobaczyłem dwie sylwetki idące naprzeciwko czoła plutonu. Doszli do nas. Potem tamci dwaj przystanęli, a nasi się przesuwali. Gdy doszedłem do dwóch obcych sylwetek na jakiś metr, usłyszałem stłumiony szept: - Czołem, doktorze! Przyjrzałem się i odpowiedziałem: - Czołem, panie pułkowniku! Poznałem pułkownika Peszka, dowódcę naszej 1 brygady. Później dowiedziałem się, że tej nocy został ranny. Za mojej bytności, niestety, do brygady już nie wrócił. Był bardzo lubiany przez żołnierzy i szanowany przez oficerów. Teraz właśnie pułkownik wracał z „Domku Doktora". Obchodził stanowiska, które przejmowała brygada. Po tym zakręcie w prawo szliśmy znowu w lewo. Czułem się tak zmęczony, że już nie zdawałem sobie sprawy jak długo to wszystko trwa. Teren był tu bardziej nierówny, głazy większe. Kilka razy się pośliznąłem na jakichś dziurach. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że przechodzę wzdłuż ściany budynku. Pod ścianą stał przewodnik. - Panie poruczniku - szepnął - pan wejdzie tutaj. Zauważyłem, że przede mną drzwi się otworzyły. Zacząłem po omacku szukać wejścia, a nogą progu. Poczułem jak ktoś z wnętrza chwyta mnie pod ramię i wciąga do środka. Usłyszałem szept: - Prędzej, panie doktorze, bo nas naszpikują. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że w ten sposób podano rękę Jureckiemu i Sztajerowi i odciągnięto nas od drzwi. Weszliśmy od izby. Siedziało tu kilku żołnierzy przy słabym światełku lampy stajennej, bardzo starannie osłoniętej ze wszystkich stron. Czyścili hydry. Wszystkie te szczegóły chwyciłem przelotnym spojrzeniem, bo żołnierz prowadził nas przez pokój prosto do następnych drzwi. Otworzył je, weszliśmy do środka. Tu było jakby troszeczkę jaśniej. Na lewo w tej samej ścianie, gdzie były drzwi wejściowe z dworu do sieni, widniało okno. Było one założone aż do samej góry workami z piaskiem. W prawo tuż przy drzwiach, przez które wszedłem, wiązki kocy, jakieś posłanie na ziemi, obok posłania polowy aparat telefoniczny, dalej drewniana ławka. Pod prawą ścianą boczną zwinięte posłania z koców. Na wprost ściana z wybitą dziurą o nieregularnym kształcie. Dziura sięgała od sufitu prawie do połowy ściany. Wyglądała jak po pocisku artyleryjskim. W kącie między lewą ścianą a tą na wprost stał stół z desek. Na stole i pod stołem wypakowane worki. W pomieszczeniu siedziało, licząc tak na oko, około dziesięciu ludzi. Na środku zobaczyłem wąsatą twarz lekarza 1 batalionu. Był to energiczny człowiek, w stopniu porucznika, wiekiem i dyplomem lekarskim o kilka lat starszy ode mnie. Znany ze swego ostrego języka. Lekarze w dywizji z tego powodu nazywali go między sobą „skorpionem". Nazywał się doktor Bolesław Jurczewski. Wyglądał
- 172 -
na przygotowanego do drogi. Na nasz widok zawołał: - No, nareszcie przyszliście. Myślałem, że już coś was spotkało. Zostawiam wam wszystko w jak najlepszym porządku. Wskazał na worki. - Tu są opatrunki, bandaże i inne potrzebne rzeczy. My odchodzimy. Zapytałem go - jaka sytuacja? - Niezbyt przyjemna. Z trzech stron - wskazał w kierunku trzech ścian bez drzwi - Niemcy o kilkaset metrów w linii powietrznej. Opatrujcie okno i nie stawajcie w sieni naprzeciw drzwi. Cześć! Wyszedł ze swoimi dwoma czy trzema ludźmi. W kącie i pod ścianami leżało i siedziało ośmiu żołnierzy. Byli to artylerzyści z jakiegoś pułku przeciwlotniczego przydzieleni do odcinka jako noszowi. Nie mieli broni, a na obu rękawach nosili białe opaski z dużym czerwonym krzyżem. W kącie stało kilka białych chorągwi z czerwonym krzyżem. Usiedliśmy, Jurecki, Sztajer i ja, każdy gdzie kto mógł, i poprosiliśmy o wodę. Żołnierze czerpali kubkami z wiadra i podawali nam, a my piliśmy i pili. Sztajer zaczął się wypytywać artylerzystów, gdzie jesteśmy. Znajdowaliśmy się w tak zwanym „Domku Doktora" na „Wężu" w pobliżu „593". Było to pasmo zakosem zachodzące między stanowiska nieprzyjacielskie, na północ od klasztoru. Podobno zdobyli je Amerykanie czy Marokańczycy w czasie pierwszej ofensywy. Stanowiska początkowo sięgały dalej, ale w czasie drugiej ofensywy brytyjskiej pozycja się skurczyła, bo Niemcy odbili część terenu. Obecnie atakowali dalej, my mieliśmy go bronić. Niemcy nacierali nieraz kilka razy w ciągu doby, ale, jak dotąd, nie mogli poradzić. W tym terenie działała tylko piechota, tu nie dochodziły nawet muły. Od wzgórza klasztornego dzielił nas głęboki parów. W dzień parów był przeważnie zadymiony świecami dymnymi. W nocy czujki schodziły w dół na odległość kilkunastu metrów od Niemców. Zmiany czujek odbywały się tylko w nocy. W dzień wszyscy leżeli w dołach przykryci płachtami namiotowymi. Z drugiej strony, od „Głowy Węża" nasze stanowiska mieściły się w szczątkach jakiejś ruinki w odległości około 100 metrów od niemieckich bunkrów. Tam również nie mogli się ruszać w dzień, boby ich zaraz strzelcy wyborowi wystrzelali. Po przeciwnej stronie znajdowała się skarpa, na której leżała w dołkach jedna kompania. Przeważnie po dwóch, plecami do klasztoru. Ci w ciągu dnia nie mogli nawet nóg rozprostować. O wkopaniu się w ziemię nie było mowy, bo wszędzie twarda skała. Próby jakiegokolwiek kopania ściągały natychmiast nawały ognia. Do tego wszystkiego na tym obszarze leżało kilkaset trupów, nikt ich nie liczył, ale ludzie twierdzili, że będzie ze czterysta. Amerykanie, Anglicy, Hindusi; niektóre od lutego. Panował straszny smród. Ten domek to też budynek klasztorny. - Nie wiadomo\jak będzie z nami - mówił podoficer arty-lerzysta - bo Anglicy, którzy zeszli stąd przedwczoraj, mieli w „Domku" tylko punkt opatrunkowy. Nasi, gdy przyszli, dali na punkt tylko tę izbę. W pierwszej ustawili już hydry do podgrzewania jedzenia. Z tyłu za tą ścianą, tu stuknął w ścianę naprzeciw okna, zrobili centralę telefoniczną. - Po wodę chodzimy o zmroku. Trochę niżej jest studzienka. Koło niej pełno trupów. Wczoraj zabili tam podchorążego z 1 baonu. Próbowaliśmy go zabrać. Nie dało się. Po wodę najlepiej iść zaraz o pierwszym zmroku, największa mgła i szkopy tak nie uważają. Woda śmierdzi, ale jak dodać tych angielskich pigułek, to można pić. Jedzenie i amunicję przynoszą w nocy. Żarcie w termosach. Chodzi zwykle jeden pluton z oficerem, ale zawsze ktoś zostanie po drodze, bo szkopy uważają. Przez cały czas naszej rozmowy rozlegał się głuchy odgłos, jak gdyby w ścianę i zamknięte okno zacinał grad. Zacząłem nasłuchiwać i pokazałem palcem. Jeden z żołnierzy powiedział: - Ciągle strzelają ze szmajserów, liczą, że się ktoś wychyli, ale artyleria zawsze przenosi, oszczędzając „Domek", bo nasza artyleria nie strzela na ich punkty opatrunkowe. - Trudno - powiedziałem - wojna. Zaprowadźcie mnie teraz do porucznika Kwita. Podoficer wstał, przykręcił lampę, która zwyczajem już od dawna przyjętym w takich sytuacjach, była ustawiona w blaszanym pudle od pierników. Odchylił koce z dziury w ścianie. Wyszedł na zewnątrz, podał mi rękę i pomógł wejść w otwór. Uderzył mnie w nos straszliwy smród. Był to ostry odór trupi pomieszany z zapachem ludzkich odchodów. Zaraz za otworem był kawał muru, który stanowił osłonę od strony klasztoru. Tam z ustawionych kanistrów zrobiono sedes latrynowy. Szybko przeszliśmy za narożnik na mały dziedziniec między budowlą a skarpą i potykając się w ciemnościach doszliśmy do następnego narożnika. Wyjrzałem. W świetle księżyca zobaczyłem, że teren lekko się. obniża i przy ścianie rosną jakieś krzaki. Nic więcej na razie nie widziałem. Podoficer szeptem
- 173 -
powiedział: - Teraz trzeba uważać, żeby strzelec wyborowy nie zauważył tu żadnego ruchu. Tuż przed tym krzakiem koło ściany jest wejście zasłonięte kocami, prowadzi ono w dół do małej piwniczki, tam pan porucznik wskoczy. Usiadłem za węgłem, zsunąłem się pod krzak. Zobaczyłem w ścianie małe drzwiczki, a właściwie miejsce po nich, zasłonięte kocem. Szybko wsunąłem się nogami naprzód. Przegród z koca było kilka, trochę się w nie zaplątałem. Wreszcie wylądowałem w niskiej, wąskiej piwniczce. Przy słabym światełku siedziało dwóch oficerów. Przedstawiłem się i powiedziałem: - Służbowo do porucznika Kwita. - Jestem - powiedział jeden z nich. Powtórzyłem mu zlecenie dowódcy 1 batalionu. - Dziękuję, to bardzo ważne dla całego odcinka. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było wąskie, o lekko łukowatym sklepieniu i nierównym dnie, bo trudno to było nazwać podłogą. Zejście po niezdarnych schodkach. Na ziemi wzdłuż ściany leżało posłanie, obok niego na skrzynce amunicyjnej stała świeca i leżał hełm, thomson, lornetka, dwa granaty oraz duży mapnik. Pomieszczenie to było tak wąskie, że gdyby położyć drugie posłanie, to nie byłoby gdzie stanąć. Stojąc, wierzchem hełmu dotykałem sklepienia. Po ścianach spływała wilgoć. - Ależ tu ciasno, zupełnie jak w grobie! Obcy oficerowie parsknęli śmiechem. - To pan dobrze zgadł, bo to jest właśnie grób. Leżał tu chyba ze sto lat, albo i dłużej, jakiś przeor benedyktynów. Musieliśmy go stąd na razie wyjąć. Leży tam w krzakach obok, a tutaj troszeczkę pogłębiliśmy i mamy kwaterę. Jemu to nie zaszkodzi, a nam wygodniej. Zabawiłem jeszcze chwilę. Powiedzieli mi, że mój kryptonim telefoniczny to „Lotos 2". Mam w ten sposób odpowiadać. Oględnie rozmawiać, ponieważ zachodzi podejrzenie, że Niemcy w jakiś sposób chwytają fragmenty rozmów. Łącznościowcy twierdzą, że nasze linie biegną równolegle do ich linii frontu, a przez ułożenie odpowiednich kabli na odpowiedniej długości, drogą indukcji, przy pomocy specjalnych wzmacniaczy, można w pewnych warunkach przechwytywać rozmowy. Nie wiadomo, zresztą, czy to prawda. W każdym razie nasz podsłuch stwierdził, że znają niektóre nasze telefoniczne rozmowy. W tej chwili nastąpiła seria wybuchów, aż ziemia zadygotała. Machnąłem ręką na pożegnanie i jednym susem wyskoczyłem na zewnątrz. Obiegłem „Domek" i wskoczyłem do swojej piwnicy. Zaczynało się ostrzeliwanie, więc musiałem być na miejscu. Zwróciłem przy tej okazji podoficerowi uwagę, żeby zaraz kazał umocować drugi koc od zewnątrz, bo błysk światła przy uchyleniu jednego koca mógł być widoczny. Wybuchy następowały jeden po drugim, od strony „Głowy Węża" w kierunku do nas. Podoficer powiedział: - Tak, to już czwarta, będą teraz strzelać do szóstej, jak wczoraj. Jadą do końca, a potem znów zaczynają od „Głowy Węża", i tak do szóstej. Wybuchy rzeczywiście zbliżały się. Wydawało mi się, że wyraźnie rozpoznaję ciężkie moździerze. Najnieprzyjemniejsza była świadomość, że jesteśmy na ich łasce. Ominą domek? Czy nie? Musieli być fantastycznie wstrzelani. Wybuchy były już tak blisko, że tynk sypał się z sufitu i powietrze było mniej przejrzyste. Wszyscy nasłuchiwali leżąc pod ścianami. Po chwili znowu seria wybuchów. Jeden z żołnierzy zawołał: - Ominęli, to już z tamtej strony domu! Nasłuchiwaliśmy do pół do piątej. Popatrzyłem na moich współtowarzyszy. Obaj leżeli, a kapral Jurecki głośno chrapał. Położyłem się na kocach i przykryłem. Chlebak podłożyłem pod głowę. Światło nieprzyjemnie drgało. Zawołałem: - Niech tam który zgasi lampę, w razie czego mamy latarki elektryczne. Żołnierze jednak zaprotestowali. - Nie można gasić, panie poruczniku, bo zaraz szczury zaczną po nas latać. Nie wiem jak długo spałem. Obudził mnie Radwański. Wszedł ze swoją kompanią na odcinek. Zajął schron po poruczniku Kwicie. Usiadł koło mojego posłania i wypytywał. Było już widno. Przez koce w otworze, z lekka uchylone, wpadało dzienne światło. Była szósta. Nawała ognia moździerzowego musiała dawno ustać. Panowała cisza, o ile nie brać pod uwagę dalszych wybuchów i odległych serii z
- 174 -
broni maszynowej. Radwański wysłuchał moich wiadomości i sam opowiadał: - Moja kompania zajęła skarpę. Na „Głowie Węża" siedzi Józek Szlamp z drugą kompanią, zaś od strony parowu i klasztoru rozlokowała się pierwsza kompania. Trochę do tyłu, także naprzeciw klasztoru, szwadron 12 Pułku Ułanów. Podlegają w tej chwili nam, jako przydzieleni do odcinka, a do ciebie należą pod względem lekarskim. Ja zająłem po drugiej stronie tę dziurę po Kwicie. On zdążył jeszcze zejść na dół. Tak samo zdążył przybyć w ostatniej chwili Antonowicz ze swoim plutonem łączności, ale dopiero w nocy położą nowe linie, bo odłamki uszkodziły druty. Żołnierze jedli posiłek przyniesiony w nocy w termosach. Nie wyobrażałem sobie, że gulasz może tak smakować. Wspaniały pomysł te termosy. Po dwa wchodziły do futerału w kształcie tornistra. W ten sposób jeden żołnierz mając wolne ręce mógł przynieść jedzenie dla około piętnastu ludzi. Dostaliśmy oprócz tego, już z naszej kuchni mieszczącej się w sąsiedniej izbie, po całej manierce herbatki frontowej, z mlekiem i rumem. Zagryzaliśmy premem 76 z puszek i tabliczkami czekolady. Za chwilę Tadzio zapytał: - Byłeś na górze? - Jakiej górze? Pokazał na sufit. - Nie. - To chodź ze mną. Wstałem, włożyłem hełm. Weszliśmy do sąsiedniej izby, stamtąd uchyliłem drzwi do sieni. Teraz zobaczyłem, że było tu prawie widno. Drzwi od dworu były tak postrzelane, że wyglądały jak sito. Promienie światła przechodziły przez dziurki i ukośnie padały do wnętrza. Naprzeciw drzwi wznosiły się dość strome, zdezolowane schody. Spojrzałem na Radwańskiego. Kiwnął głową. Szybkim krokiem minąłem sionkę i wspiąłem się na schody. Za chwilę byliśmy na górze. Piętro było porządnie porozbijane. Weszliśmy do pomieszczenia, w którym panował półmrok. Był to duży pokój. Okienko, częściowo założone workami, patrzyło na klasztor. Nie miało szyb. Do framugi był przybity muślin złożony z kilku warstw i przez niego dyżurny podchorąży przez dużą artyleryjską lornetę obserwował klasztor. - Widać co? - zapytał Tadzio. - W tej chwili niewiele, ale jakieś piętnaście minut temu myli się na tarasie. Nie wiem, co im przyszło do głowy, bo wyszli goli do pasa i zaczęli się oblewać wodą. Całkiem młode chłopaki. Nagle jeden zachwiał się, tamci złapali go pod ręce i znikli. Zostawili dzbanek. Jeden po chwili wrócił i czołgał się. Chciał go zabrać, ale nasi już mieli na niego oko, bo zakurzyło się od serii i Szwab się cofnął. Byłem ciekaw, w jaki sposób podchorąży może tak dokładnie widzieć. Ja przez muślin i mgłę widziałem zaledwie zarys klasztoru. Podał mi lornetę. Gdy się wpatrzyłem, ujrzałem wyraźnie coś w rodzaju krużganku. Kapitan Radwański patrzył przez swoją lornetę i mówił: - Widzisz te otwory pod krużgankiem wybite w skale? Podobno mają tam podziemne korytarze, na kilka pięter w głąb. Nie wiadomo, ilu ich tam jeszcze siedzi. Nic im nie można zrobić, bo nawet najcięższa artyleria ani bomby lotnicze nie rozbiją tych murów nad skałą. Teraz, jak mi Radwański objaśnił poszczególne fragmenty potężnej budowli, doskonale wszystko widziałem. - Znacznie lepiej byłoby widać bez tego muślinu. Radwański roześmiał się. - Pewnie, ale każdy ruch może zwrócić uwagę strzelców wyborowych, tymczasem muślin stwarza matową powierzchnię i zapobiega powstaniu jakiegoś odbłysku, na przykład przez odbite światło od soczewki. W głębi pokoju zauważyłem stos konserw, tonę lub więcej. Myślałem w pierwszej chwili, że to magazyn naszych kucharzy. - Czy nie wygodniej byłoby trzymać ten beef na dole? Podchorąży roześmiał się i nie odwracając głowy ani nie odejmując lornety powiedział: - To nie jest żaden zapas prowiantu, to grób. Podeszliśmy z Radwańskim bliżej i wtedy zobaczyłem na stosie konserw krzyż zrobiony z dwóch deszczułek, związanych kablem telefonicznym. Na poprzecznym ramieniu krzyża wyryte dużymi
76 Mielona szynka konserwowa.
- 175 -
literami „gun. C. Washington R. A."77. Tak więc spoczywał tu kanonier Washington z Królewskiej Artylerii. Widocznie parę tygodni temu, gdy próbował wyjrzeć przez to okienko, trafiło go. Zeszliśmy na dół. Przemknęliśmy koło drzwi w sposób bardzo szczęśliwy, bo gdy tylko przekroczyliśmy próg do kuchni, rozległ się odgłos jakby kto po nich trzasnął rzemiennym batem, a ze ściany naprzeciwko posypał się tynk. Radwański roześmiał się i zawołał: „na szczęście". W izbie opatrunkowej czekał szef czwartej kompanii, starszy sierżant Sieńko. Wysoki blondyn, energiczny, o dobrej postawie żołnierskiej. Powiedział: - Panie kapitanie, w jaki sposób damy znać do dowództwa, żeby przysłali więcej worków? Żołnierze w plutonach mają za słabą osłonę. Chodziło o nieduże jutowe woreczki, mniej więcej długości około pół metra i trzydziestocentymetrowej szerokości. W terenie takim jak ten, gdzie nie można było się okopać, służyły po napełnieniu ich kamieniami do osłaniania i do zasłaniania się. Radwański zaklął: - Nic nie poradzę, dali tylko trzecią część tego co' się należało. Pewnie sk... w kwatermistrzostwie pokradli, żeby sobie grubsze dachy na swoich bunkrach porobić. Tak się boją, żeby jakiś zabłąkany odłamek nie porozpruwał ich sztabowych kał-dunów. W nocy przyjdą radiostacje plecakowe dla każdego plutonu, a Antonowicz położy nowe linie telefoniczne, to będziemy alarmować, żeby dosłali. Obaj wysunęli się przez otwór w ścianife. Żołnierze odsypiali nocne bombardowanie. Inni porządkowali izbę, czyścili sprzęt, palili papierosy lub rozmawiali. Wyjrzałem przez otwór. Za ścianą znajdowała się rozbita dalsza część budynku. Była tak dokładnie zniszczona, że pozostawała tylko ściana zewnętrzna od strony klasztoru, do wysokości metra lub dwóch, zależnie w którym miejscu, a i ta reszta była potrzaskana. Nie licząc otworów po oknach i drzwiach, było w niej pełno dodatkowych szczelin, sięgających aż do dołu. Wierzchu nie było wcale. Ze ścianek działowych sterczały gdzieniegdzie szczątki, a w pewnym miejscu widać było całe, prawie nienaruszone odrzwia z kamienia czy z marmuru. Nie wiem, jakim cudem trzymały się i nie wywróciły. Podłoga była także potrzaskana, wyglądała jak gdyby jeździły po niej gąsienice ciężkiego czołgu. Gdzieniegdzie widać było głębsze dołki, a w innych miejscach całe, nienaruszone płyty marmurowe. Wszystko to było pokryte gruzem, kurzem, łuskami, amunicją, kanistrami, częściami umundurowania, puszkami po konserwach. Wzdłuż szczątków ścian próbowały pełzać w górę jakieś rośliny podobne do bluszczu. W chwili obecnej, od klasztoru, przez wszystkie szczeliny i dziury wpadały złote promienie słońca, nadając temu obrazowi pozory życia i pogody. Tuż naprzeciw otworu leżała rozbita głowica jakiejś kolumny. Być może zakonnicy mieli tu kiedyś kaplicę. Na zakurzonych szczątkach wyrastały maki. Chyba trudno byłoby o ładniejsze na wzorowym klombie. Jeden z żołnierzy, widząc, że obserwuję kwiaty, powiedział: - Skąd to się tu bierze, sam nie wiem, i to nie ten jeden, niech pan porucznik spojrzy tam... Rzeczywiście, w różnych miejscach na szczycie rozwalonych szczątków murów widać było wychylające się czerwone kwiaty maków. Ten kontrast robił większe wrażenie, niż cała ponura sceneria ruiny. Wychodzenie przez otwór w ciągu dnia było bardzo ryzykowne, dlatego że każdy ruch na terenie ruiny był widoczny dla niemieckich strzelców wyborowych. Zdradzały go właśnie te złote promienie słońca przeszywające na różnych wysokościach zniszczony budynek. Powiedziałem do podoficera noszowych: - Jak się tylko ściemni, to trzeba zrobić porządek z tym sraczem. Wynieść cały gnój sprzed otworu i wszystko zbudować z nowych kanistrów. Widzicie, że leży ich tu od cholery i trochę. Tak śmierdzi, że się rzygać chce przez te g..., coście sobie nagromadzili pod nosem. Kapral zafrasował się.. - Że rzygać się chce, to prawda. Ci co chodzili z termosami mówili, że połowę wyleli, choć nie było tego wcale za dużo. Wojsko w dołkach rzyga przez cały dzień, a najwięcej czujki na „Głowie Węża", bo tam tyle nabitych, że na dwóch naszych wypadają cztery trupy. Mówili, że najgorzej jak o takiego zawadzi odłamek. Oni są jak z galarety, tyle że ich zbutwiałe mundury w kupie trzymają. I jak trafi w którego kawałek żelaza, to zupełnie jakby kto nadeptał purchawkę. Wtedy taka chmura smrodu idzie, że najlepsze chłopaki rzygają, nawet ten francowaty rum na to nie pomaga. Tu zastanowił się i mówił dalej: - Pewnie, trza tu posprzątać, ale dopiero jak będzie ciemno i jak nie będzie księżyca, bo księżyc też 77 Gun. C. Washington R.A. znaczyło „gunner C. Washington Royal Artillery", tj. kanonnier C. Washington z Królewskiej Artylerii.
- 176 -
przez te szpary zdradliwy. My już wczoraj próbowali. Zaraz panu porucznikowi pokażę. Wyciągnął rękę i chwycił hełm, który leżał z pół metra od otworu. Hełm był rozdarty w kilku miejscach, jak gdyby był z tektury. Przez dziury przesadził cienką żerdkę, wziął ją za drugi koniec i zaczął wysuwać przez otwór w murze. Hełm był stary i nie miał już siatki, więc zaraz na nim zagrały promienie słoneczne. Obserwowałem z zainteresowaniem. Chyba nie doliczyłbym do dziesięciu, gdy rozległ się odgłos podobny do uderzenia młotkiem w stalowy nit. Hełm szarpnął się. Żerdka była cienka, przełamała się na krawędzi muru i złamanym końcem pacnęła mnie w ucho. Odskoczyłem. Rozcierałem ucho ręką, mówiąc: - Dajcie spokój z taką zabawą, niepotrzebnie zaostrzamy ich uwagę. - A co pan porucznik myśli, że bez tego oni nie będą uważać. Taki drań siedzi cały dzień, ma karabinek z lunetą i tylko kapuje. Z samych nudów przyuważy każdy ruch. Z tyłu poza mną powstał gwar. Odwróciłem się. Żołnierze obudzili się, najedli i teraz dwóch grało ze Sztajerem w karty, a kilku kibicowało. Grali o porcję rumu. Gwar jednak został spowodowany nie rozgrywką, tylko zajadłą dyskusją. Zacząłem się przysłuchiwać. Sztajer twierdził, że gdy wejdziemy do Rzymu, to on musi zobaczyć Ojca Świętego. Jeden z żołnierzy zauważył: - Akurat, Ojciec Święty nie ma nic lepszego do roboty, tylko czekać, aż go Sztajer odwiedzi. Trzeci powiedział: - A ja za cholerę nie pójdę, żeby mi nawet kazali. Szkopów błogosławił i medaliki im rozdawał, a teraz ja mam w rękie go całować? Któryś się odezwał: - Nie bądź durny. Papież to jest taka osoba, co musi politykować, boby go giestapo wzięło. Żołnierz, który nie chciał papieża w rękę całować, był uparty. - G... mnie to obchodzi, jak bym ja był papieżem, to bym przez te krzywdy, co te złodzieje ludziom robią, ich nie błogosławił, żeby mnie mieli nawet rozwalić. Dyskusja zainteresowała pozostałych. Wytworzyły się dwa obozy. Przytaczano argumenty za i przeciw z taką zajadłością i przeplatane tak malowniczymi powiedzonkami i porównaniami, że przeciętny cywil chybaby spłonął z samego wrażenia przy ich słuchaniu. W tej chwili rozpoczęło się bombardowanie wzgórza. Żołnierze przestali grać i poukładali się pod ścianami, ale temat poruszony w dyskusji był dla nich chyba bardzo ważny, bo w przerwach między wybuchami słyszałem jak w małych grupkach, po dwóch, po trzech, ciągle jeszcze go omawiali. O błogosławieństwach papieża dla jednostek niemieckich wiedzieliśmy od jeńców niemieckich. Żołnierz, który od kilku lat był na froncie, nie mógł pojąć jak „ich" katolicki papież mógł błogosławić znienawidzonego wroga, który tyle popełnił okrucieńsitw urągających chrześcijańskim pojęciom. Wszelkie próby tłumaczenia przez niektórych kapelanów, że to nieprawda, zupełnie chybiały celu. Psychika żołnierza ma to w sobie, że gdy do posiadania pewnych wiadomości czy przekonań dojdzie on własnym przemysłem, na przykład dowie się od jeńców lub w inny sposób, to mu tego już nikt nie przetłumaczy. Na zewnątrz wyrażało się to takimi wybuchami. Obserwowałem ich żołnierskie „ja", bardziej wrażliwe, niż to się na oko wydaje, ukryte dla powierzchownego widza głęboko pod skorupą hartu, brutalności czy cynizmu. Wiedziałem, jak ich niektóre rzeczy bolą. Nagle odczułem, że w otaczającej budynek atmosferze coś się dzieje. Po chwili zdałem sobie sprawę, że ogień nagle się urwał. Przeszedłem przez sąsiednią izbę do sionki, zacząłem nasłuchiwać. W najbliższym sąsiedztwie panowała cisza. Wyglądało na to, że w ogóle na teren naszego wzgórza nie padają pociski. Z daleka dochodziły odgłosy wybuchów i warkotu broni maszynowej, ale było to nie na naszym odcinku. Stałem w drzwiach od kuchni. Nasłuchiwałem. Oczami błądziłem po promieniach, które przez poprzestrzelane drzwi zewnętrzne padały na podłogę, tworząc delikatną tkaninę. Promienie zdawały się drgać. Kurz poruszony moim butem kłębił się jak dym z papierosa. Usłyszałem jakieś głosy, krzyki, wołania. - Czyżby nacierali? W biały dzień? - Krzyki stawały się głośniejsze, zbliżały się do drzwi. Cofnąłem się w głąb. Drzwi się otworzyły. Na tle oświetlonego słońcem krajobrazu zobaczyłem sylwetkę naszego żołnierza. W ręku trzymał chorągiew z czerwonym krzyżem na krótkim trzonku. Taką samą, jakie stały w kącie naszej izby. Wszedł do środka. Poznałem sanitariusza z 4 kompanii. Powiedział: - Niesiemy rannych, trafiło w czteroosobowe stanowisko. Dwóch na miejscu, dwóch rannych. Brzuchy. Wbiegłem do izby opatrunkowej i szybko otwierałem zestaw. Żołnierze z kompanii wnosili już
- 177 -
pierwszego rannego. Zaraz za nim niesiono drugiego. Ustawili ich na środku, po czym porwali spod ściany dwie pary złożonych noszy i wybiegli z powrotem. Jurecki i Sztajer klęcząc przecinali mundury dużymi opatrunkowymi nożycami. Obydwaj ranni byli w ciężkim stanie. Jeden miał kilka ran odłamkowych, a drugi chyba kilkanaście. Był bardzo szokowany. Zaledwie wyczuwałem tętno. Leżał blady. Oczy miał przymknięte, czoło i ręce pokryte zimnym potem. Jurecki wstrzyknął mu surowicę przeciwtężcową i morfinę. Rozsunąłem na boki rozcięte wzdłuż części munduru i spodni. Miał dwie rany brzucha. Przez jedną z nich widać było jelita. Oprócz tego miał ranę klatki piersiowej. Szybko założyliśmy opatrunki odłamkowe tzw. shell dressing'i. Były to poduszeczki obciągnięte gazą i przepojone antyseptycznym środkiem. Do po-duszeczek był przytwierdzony bandaż jasnobrązowego koloru. Drugi ranny, z mniejszym wstrząsem, oddychał regularnie. Tętno miał wyraźne, miarowe. Po lewej stronie brzucha miał dużą ranę. Poza tym szereg ran twarzy i kończyn. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że nawała ognia szaleje w dalszym ciągu. Nie zauważyłem chwili jej wznowienia. Dopiero osiadający po wybuchach pył i odłamki tynku na spoconej twarzy rannego zwróciły moją uwagę. Rozejrzałem się dokoła. Żołnierze sprawnie i w milczeniu przykrywali rannych kocami. Sami przypinali opaski na rękawach. Kapral trzymał w ręku chorągiew z czerwonym krzyżem i patrzył na mnie. Wziąłem od niego chorągiew, rozejrzałem się po izbie i poszedłem w kierunku wyjścia. Trzeba było uchylić drzwi wejściowe i powiewać chorągwią do momentu, kiedy Niemcy przerwą ogień. Zdawałem sobie sprawę, że wszyscy żołnierze, ilu ich tu było w obu izbach, obserwują każdy mój ruch. Zrozumiałem, że bez względu na to, czy się boję', czy nie, muszę swoje czynności, które zresztą nie miały w tej chwili nic wspólnego z medycyną, wykonywać najspokojniej i jak naj-swobodniej. Przybrałem na twarz lekko ironiczny uśmiech, odwróciłem się i spytałem: - Gotowe? Kilka głosów odpowiedziało: - Gotowe! Zdecydowanym ruchem uchyliłem drzwi, wysunąłem rękę do łokcia i kilka razy poruszyłem chorągwią. Po czym pchnięciem drugiej ręki rozwarłem drzwi na całą szerokość. Wyszedłem przed budynek. Zacząłem powiewać chorągwią szerokim, półkolistym ruchem. Czułem napięcie wszystkich nerwów. Obserwowałem stojący przede mną klasztor. Po chwili wydało mi się, że ogień przygasa. Najpierw ogień z broni ręcznej. Na lewo, w odległości oikoło 150 metrów wybuchło kilka pocisków. Pomyślałem: - Mogliby już przestać. Przecież widzą mnie w słońcu jak na dłoni. Powiewałem chorągwią dalej. Słyszałem jej furkot na lekkim wietrzyku. Spojrzałem w lewo i w prawo. Nie strzelali. Odwróciłem głowę do tyłu. - Wychodzić! Pierwszy wysunął się kapral z chorągwią. Za nim ośmiu żołnierzy z dwoma parami noszy. Z tyłu szedł jeszcze jeden żołnierz z chorągwią. Popatrzyłem jak schodzą ścieżką wzdłuż zbocza. Cofnąłem się do sieni. Zamknąłem drzwi i wróciłem do izby. Czekaliśmy na powrót noszowych. Niemcy nie strzelali. Noszowi wrócili po trzech kwadransach. Zaledwie wpadli do izby, kanonada rozpoczęła się na nowo. Byli zgrzani. Pili wodę. Po chwili zaczęli mówić: - Ale szkopy honorowe. Chyba dlatego, że nie czują się silniejsi od nas. Inny powiedział: - Ale ten portfel w podartej kieszeni Hindusa leżał jak wczoraj. Widziałeś Felek? - Co miałem nie widzieć, ślepy by zobaczył. - Zdałoby się wieczorem podczołgać. Tu się wtrąciłem: - Ani mi się ważcie. I tak dosyć będzie rannych i zabitych bez was. Ostrzeliwanie wkrótce ustało. Ciężko rannych więcej tego dnia nie mieliśmy. W ciągu dnia, gdy panował względny spokój, staraliśmy się spać, żeby w nocy znaleźć się w możliwej formie. O zmroku zaszedłem do Radwańskiego. Był tam także starszy sierżant Sieńko. Jakoś kiepsko się czuł. Bolała go głowa, miał nudności. Prosił mnie o jakieś lekarstwo. Zbadałem go, ale nic specjalnego nie znalazłem. - Chyba z tego smrodu pan tak źle się czuje.
- 178 -
- Sam nie wiem, właściwie poza głową nic mnie nie boli. Nie rozumiem tego. Do huku i różnych zapachów jestem przyzwyczajony. Na to Radwański: - Napij się pan, szefie, whisky i idź spać, póki cisza, to panu przejdzie. Mam tu jeszcze trochę. Wyciągnął pół butelki irlandzkiej whisky i rozlał do dwóch kubków i menażki. Wypiliśmy wszyscy. Potem poszedłem do siebie. Po drodze zajrzałem do telefonistów. Siedzieli w schronie podkopanym pod podłogą naszego „ambulatorium". Wejście mieli z podwórka, między skarpą, a domkiem. Gdy wychodziłem, zwrócili mi uwagę na belkę, która biegła od górnego narożnika do skarpy. Zacząłem się jej przyglądać i po pewnym czasie zauważyłem dziwny ruch. Powiedziałem półgłosem do żołnierza: - Zdaje mi się, że się rusza... - Wcale się nie rusza, to na niej tyle szczurów, że wygląda jakby się cała belka ruszała. Biegają dranie tam i z powrotem, jedne po drugich, a takie tłuste, że aż spadają. Nic się pocisków nie boją. Wstrząsnąłem się. Szczury na belce w górze wierciły się i piszczały. Było ich tyle, że pokrywały cały wierzch belki. Gdy wróciłem, żołnierze powiedzieli, że był obserwator artyleryjski. Niemcy tak uważają, że nie mógł wysunąć się na tyle, aby dokładnie pomierzyć kąty. Próbował z grubsza obliczyć rozstęp punktów palcami. Wystawił je na krawędź dołu i zaraz po nich oberwał. Wyznaczyłem kolejkę na chodzenie po wodę od dnia następnego. Dzisiaj chodziło dwóch żołnierzy na ochotnika. Mówili, że im wcześniej pójść, tym lepiej, byle tylko słońce zaszło i parów był trochę zadymiony. Wieczorem koło ósmej Niemcy znowu ostrzeliwali wzgórze. Następne ostrzeliwanie, najdłuższe, będzie pewnie o czwartej rano. Całe szczęście, że są przy tym tak systematyczni. Można trochę wypocząć w przerwach. Ten nękający ogień, którym od czasu do czasu strzelali na nasze pozycje, nie był specjalnie dokuczliwy. Wojsko się dobrze kryło, więc prawie nie dawał strat. Noc przeszła podobnie jak wczoraj, z tym, że spałem więcej i dłużej. Rano, był akurat 1 maja, postanowiłem się ogolić. Nie rozbierałem się już piąty dzień, a nie goliłem czwarty. Zresztą wszyscy przypominaliśmy raczej zbójów. Nie mogłem pozwolić sobie na mycie się wodą. Wytarłem całe ciało spirytusem i przebrałem się w'jedyną zapasową koszulę, którą Sztajer przyniósł. Spirytusu nie brakowało, były dwie duże pełne blasz;anki. Nie nadawał się tylko do picia, był to tak zwany surgical spirit do użytku zewnętrznego, ale przejrzysty i prawie bezwonny. Ogoliłem się odrobiną wody z kubka i poczułem się po prostu wytworny. Tego dnia mieliśmy względny spokój. Nasi wypoczywali, grali w karty, ale tym razem teologicznych tematów nie poruszali. Obliczali sobie tylko, że za dwa dni przyjdzie zmiana. Dotyczyło to oczywiście artylerzystów, których zespół był wymieniany co kilka dni. Po południu wpadł Radwański, zapytał się co słychać i powiedział, żebym zaszedł do niego wieczorem. Ma już radiostację, a z eszelonu dostarczyli mu w nocy whisky. Podziękowałem, obiecując przyjść. Gdy wieczorem wybierałem się, rozpoczęła się nagle wściekła kanonada. Trwała chyba piętnaście minut, potem słychać było krzyki, strzelanie z broni maszynowej, wreszcie wszystko zaczęło się uspokajać. Nie upłynęło więcej niż dziesięć minut, gdy drzwi się otworzyły i wniesiono na noszach rannego żołnierza, ułana, a za nim wprowadzono dwóch Niemców. Jeden z nich był postrzelony w ramię. W izbie aż zaroiło się, bo poza rannymi weszło z sześciu ułanów, wachmistrz i podporucznik. Patrzyłem na ułanów z podziwem. Jednak co kawaleria, to kawaleria. Choćby w najgorszych warunkach, to przede wszystkim fason. Od porucznika do najmłodszego ułana wszyscy byli ogoleni, mieli krawaty, dopasowane mundury, wysizcizotkowane buty, a wszystkie klamry świeciły się jak wyczyszczony „sidolem" samowar. - Jak wy to robicie - zapytałem podporucznika - przecież leżycie w rowach przez cały dzień, tak samo jak nasi, tyle że trochę niżej. Roześmiał się: - Widzi pan, już to tak w nas wpojono. Może to nawet przesada. W każdym razie żołnierze teraz już sami dbają o swój wygląd. Rana żołnierza okazała się na szczęście lekka. Prosił, żeby go nie ewakuować. Zgodziłem się, a porucznik powiedział, że odeśle go na parę dni do pułku. Wyszli, biorąc ze sobą Niemców, których w
- 179 -
międzyczasie opatrzył Jurecki. Odczekałem jeszcze chwilę i poszedłem do Tadzia. Siedział z Sieńką. Nadali już wszystkie zarządzenia do plutonów. Każdy pluton czwartej kompanii miał radiostację. Porozumiał się również z dowództwem, a obecnie nastawił aparat na odbiór muzyki tanecznej. Oczywiście bardzo cicho, bo w nocy echo tak niosło, że wieczorem słychać było jak Niemcy brzęczą menażkami i kłócą się przy swojej kuchni. Widocznie nie mieli za dużo jedzenia. Zapytałem Sieńki jak się dzisiaj czuje. Na to obaj parsknęli śmiechem: - Nigdy byś nie zgadł co to było - powiedział Radwański. - Szef musi być ze mną, a nie ma gdzie się zmieścić. Desizcz nie pada, więc już pierwszej nocy, na zewnątrz, koło wejścia do mnie wyskrobał sobie płytki dołek między ścianą a tym krzakiem, co tam stoi. Położył pelerynę ceratową i spał. Dzisiaj, gdy było słońce, patrzę, a tu coś z ziemi wystaje. Wziąłem bagnet i zacząłem ostrożnie rozgrzebywać. Widzę żółty amerykański but. Zaczekaliśmy do zachodu słońca i dalej odkopywać te buty. Okazało się, że to Niemiec. Wyciągnęliśmy go. Śmierdział jak zaraza. Leży teraz tam w krzakach, tylko mu te nogi w amerykańskich żółtych butach sterczą do góry. Biedny szef spał przez trzy noce na zabitym Niemcu. Nic dziwnego, że mu się chciało rzygać. Teraz jest już wesolutki jak szczygiełek i tylko spogląda na butelkę. Sieńko rzeczywiście wyglądał jak gdyby nigdy w życiu nie czuł się źle. Nawet oczy mu się śmiały. Była już chyba jedenasta, a ciągle poza tym incydentem w parowie, gdzie zranili ułana, nic szczególnego się nie działo. Raptem, gdy Sieńko zaczął kręcić przy aparacie, odezwał się melodyjny kobiecy głos w języku polskim: - Uwaga, żołnierze polscy pod Monte Cassino i na całym froncie. I dalej w pięknych słowach brzmiała propaganda hitlerowska przedstawiająca polską wiosnę w kraju, rodziny żołnierzy głodne, bo ich ojcowie i synowie, zamiast pracować dla kraju i swego narodu, walczą w obrotnie interesów anglo-ame-rykańskiej żydonkomuny. Wszystko to było przeplatane polskimi żołnierskimi piosenkami. Sieńko pierwszy nerwowo nie wytrzymał. Zamknął audycję „Wandy" i splunął, a Tadzio Radwański powiedział: - Wyjdziemy zabaczyć, co słychać, jakaś podejrzana cisza na naszym odcinku. Wolę zresztą patrzeć na szczury, niż słuchać tej k... Wyszliśmy na podwórze, a potem powolutku na teren ruiny. Siedliśmy w ten sposób, by osłaniała nas ściana od pocisków z broni małokalibrowej. Było już po północy. Spałem w ciągu dnia i teraz legowisko z kocy nie ciągnęło mnie. Odór z pobojowiska, mimo że przywykliśmy już w ciągu ubiegłych dni, chwilami, gdy powiał wiatr, był tak ostry, że aż dusiło w gardle. Po niebie świszcząc, jęcząc i zawodząc przelatywały we wszystkich kierunkach pociski. Było ich tak dużo, że czasami zderzały się w powietrzu i wybuchały. Leciały pociski z moździerzy, artylerii lekkiej, ciężkiej; naszej i niemieckiej. Doszedłem do takiej dużej wprawy w odróżnianiu ich kalibru i rodzaju, że nazywałem je, gdy tylko usłyszałem odgłos, a kapitan Radwański i starszy sierżant Sieńko z reguły potakiwali. Pomyliłem się tylko kilka razy. W krótkich chwilach przerwy, gdy ucichł świst pocisków i nigdzie z bliska nie terkotał karabin maszynowy, dochodziły naszych uszu trele słowika. Słyszałem je wyraźnie jak nigdy w życiu. Siedzieliśmy zasłuchani. Było w tym wszystkim coś makabrycznego. Ten śpiew słowika na pobojowisku pełnym trupiego odoru, gdzie żywi siedzieli w norach i gruzach, szykując się do dalszej walki, a nad śpiewakiem we wszystkich kierunkach znaczyły parabole śmiercionośne pociski. Wstrząsnąłem się. - Chodźmy spać, nie wiadomo co będzie za kilka godzin. Zeskoczyłem przez otwór do izby. Latarnia w pudle paliła się przyćmionym światłem, szedłem między ciężko oddychającymi uśpionymi żołnierzami. Gdy dochodziłem do swojego posłania, spod chlebaka wybiegł duży szczur i nie spiesząc się ciągnął swój długi ogon. Ułożyłem się, ale spać mi się w dalszym ciągu nie chciało. Nasłuchiwałem. Myślałem o zbliżającym się natarciu. Coraz więcej o tym mówiono. Chwilami zasłuchiwałem się w pomruki wojny. Front przemawiał swoimi głosami. Następny dzień był męczący. Mieliśmy straty. Kilka razy ewakuowaliśmy rannych. Byli pierwsi zabici od własnych pocisków. Brzechwa z pocisku moździerzowego, który zabił żołnierza, uderzyła w mur naszej ruiny, odbiła się kilka razy i wreszcie upadła wprost przed nami. Żołnierz, który stał przy otworze, wyciągnął rękę, by ją podnieść, ale syknął z bólu. Parzyła. Odczekaliśmy z dziesięć minut, po czym podnieśliśmy ją. Miała wyraźne strzałki. Takie same jak na każdym przedmiocie pochodzącym z brytyjskich magazynów wojskowych. Znaczono nimi wszystko,
- 180 -
cd skarpetek począwszy, a na okrętach i bombach lotniczych skończywszy. Tego dnia zadzwonił do mnie Rysiek Heni, dowódca naszych batalionowych moździerzy. Nie zdawał sobie sprawy, gdzie ja jestem. Myślał, że gdzieś w pobliżu dowództwa. Chciał przeze mnie powiedzieć, aby mu podesłali więcej pocisków. Powiedziałem, że jestem daleko od dowództwa i spytałem: - Czemu nie dzwonisz do Kasprowicza? - Linia przerwana. - Ale pocisków chyba ci nie zabraknie? - Boję się, żeby nie zabrakło, muszę bardzo dużo strzelać. Był wyraźnie zdenerwowany. - A cóż się takiego stało? - Wyobraź sobie, w nocy był u nich ruch. Starzy zeszli, przyszli nowi. Podobno 101 pułk strzelców alpejskich. Tacy bezczelni, że gdy normalnie asekurowaliśmy ich stanowiska serią, to ci gówniarze zaczęli wyskakiwać na wierzch i pokazywać omegę. „Omega" był to znak w kształcie poziomej ósemki wykonywany ręką przez żołnierza obsługującego tarcze na strzelnicy i oznaczał brak śladu kuli w tarczy, czyli zupełne „pudło". Teraz zrozumiałem zdenerwowanie Ryśka. Urażono najczulszą jego strunę. Pogadaliśmy jeszcze chwilę. Zadzwonił za pół godziny powtórnie. Mówił zupełnie innym głosem: - Jest przerwa w ogniu, już nie będą wyskakiwać, właśnie szosą do ich stanowisk podjechała druga sanitarka. Do pierwszej załadowali czterech na noszach. Ale żebyś wiedział, jak mnie dranie zdenerwowali. Pogratulowałem mu. Był to bardzo dobry i łagodny chłopak. W batalionie służył piąty rok. Zaczął od szeregowca. I oto ten człowiek, który by normalnie muchy nie skrzywdził, traktował swoją obecną czynność jak zwykłą rzetelną pracę. Nie myślał prawdopodobnie o śmierci, kaleetwach, sierotach i cierpieniach jako rezultatach swej pracy. Zresztą nie wolno mu było o tym myśleć. Gdyby myślał, nie mógłby być wtedy ani dobrym żołnierzem, ani tym bardziej dobrym oficerem. To właśnie była wojna. Następne dni były ciężkie. Ostrzeliwanie powtarzało się częściej i trwało dłużej. Ciągle były straty. Żołnierze z plutonów spędzali całą dobę na czujkach, a następne trzy na stanowiskach, bez odpoczynku. Nawet u lżej rannych obserwowałem wyraźne objawy wyczerpania. Niemcy wiedzieli o szykującym się natarciu. Chcieli nas jak najprędzej zmęczyć. Nie żałowali amunicji. W nocy miałem wizytę dowódcy drugiego batalionu, pułkownika Brzósko, i jego zastępcy majora Rojka. Przyprowadził ich przewodnik. Przypuszczam, że gdy pierwszy raz tu przyszedłem, musiałem wyglądać jak oni teraz. Po wejściu, od progu wołali o coś do picia. Odsapnęli chwilę, potem poszli do Radwańskiego i już ich więcej nie widziałem. Następnej nocy znowu goście. Tym razem dwóch majorów artylerii. Dowódca jednego z naszych „palów"78 i jego zastępca. Przyszli rozejrzeć się w terenie. Do rana nie mogli załatwić swego zadania, dlatego musieli zostać do następnej nocy. Poszli na stanowiska, rozmawiali z obserwatorem, robili jakieś pomiary i wrócili do nas. Koło północy ułożyliśmy się spać. W nocy, jak zwykle, ostrzeliwanie i ranni. O świcie obudził mnie potworny wstrząs. Zerwałem się, ale poczułem, że ziemia dygocze i chwieje się pod nogami. Półświadomie pomyślałem: - Trafili nas... Wstrząsy nie ustawały. Coś mi się nie zgadzało. Zobaczyłem ogólne poruszenie w izbie. Żołnierze powtulali się w kąty między podłogą a ścianą, ponakładali hełmy. Obydwaj majorowie to samo. Izba wypełniała się powoli tak gęstym pyłem, że światełko latarki zaledwie go przebijało. Podbiegłem do artylerzystów i wrzasnąłem w ucho jednemu z nich. - Co to się dzieje? Coś odpowiedział, ale nie słyszałem. Przytknąłem ucho do jego ust. Wrzeszczał tak, że aż się zaczerwienił. - Cholera wie, chyba trzęsienie ziemi. Pomyślałem: - tego jeszcze brakowało. I nagle bez powodu wybuchnąłem histerycznym śmiechem. Tak się śmiałem, że aż musiałem usiąść na posłaniu. Zastanawiałem się, w jaki sposób te gruzy jeszcze się kupy trzymają. Potem przyszło mi na myśl, że chyba te stare trupy powyskakują z ziemi, a tych, co leżą na wierzchu, i nas 78 PAL - Pułk Artylerii Lekkiej.
- 181 -
zasypie. Odpowiednie zakończenie, tylko ciekawe, czy wtedy będzie mniejszy” czy większy smród... Jeden major, ten, który normalnie był weselszy, patrzył ina mnie ponuro, drugi, ten poważniejszy, śmiał się. Nagle wszystko ustało. Wstrząsy i potworny huk. Siedzieliśmy, a w uszach coś brzęczało. Wyjąłem zagłuszacze, ale brzęczało jeszcze więcej. Włożyłem je więc z powrotem. W pomieszczeniu kłębiły się całe chmury pyłu. Zauważyłem, że wszyscy siedzą i energicznie spluwają. Czekaliśmy w napięciu, kiedy to „coś" znowu się zacznie. Ale panowała oisza. Taka, jakiej za mojej pamięci nigdy tu nie było. Nagle przez otwór wskoczył do środka kapitan Radwański. Stanął. Wytrzeszczył oczy przez okulary, starając się przebić wzrokiem mgłę z pyłu. Splunął i zapytał. - Słyszeliście? Mimo całej przyjaźni do Radwańskiego ogarnęła mnie nagle złość. Jak inteligentny oficer może stawiać takie głupie pytanie. Nikt nie odpowiadał, więc Radwański mówił dalej: - To musiała być ciężka artyleria. Na to jeden z majorów: - Panie kapitanie! Ja od szesnastego roku życia służę w artylerii a teraz mam czterdzieści lat i mogę zapewnić pana, że to nie była artyleria 79. - Pewnie, że nie artyleria - odezwał się któryś z żołnierzy - to chyba Amerykanie bombardowali klasztor z samolotów. Żeby nie chcieli tylko drugi raz, bo mogą w nas popaść. Oni nigdy dwa razy w to samo miejsce bomb nie rzucają. Przyznałem żołnierzowi rację. Dobrze wiedzieliśmy, że Anglicy bombardują precyzyjnie, a Amerykanie, jak to mówią, „na lidera", to znaczy leciał pierwszy jako lider, a za nim ze trzy setki bombowców. W pewnym momencie lider nurkował i rzucał bomby, a pozostali, gdy nadlatywali mniej więcej w to samo miejsce, to zwalniali heble i wszystkie bomby leciały w dół. W rezultacie u Anglików mógł się ktoś nieznacznie omylić w trafieniu do celu, ale u Amerykanów, gdy się lider pomylił, to „daj boże zdrowie". Radwański wyszedł porozumieć się z plutonami. Nic szczególnego nie powinno się zdarzyć, bo już by dali znać, jednak dla porządku chciał sam sprawdzić. Wiadomości z dowództwa brygady przyszły dopiero po godzinie. Okazało się, że cały ten kataklizm był wywołany przez jedno działo. Był to specjalny rodzaj armaty, wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych i przywieziony do Włoch. Działo stało w odległości blisko trzydziestu kilometrów za frontem, na jakichś specjalnych szynach i oddało serię strzałów w klasztor. Liczono, że jest to jedyna możliwość rozbicia tych murów. Tymczasem okazało się, że zaledwie zostały zmiecione niektóre tarasy i uszkodzony jeden narożnik. Mogliśmy to zobaczyć sami na drugi dzień przez okienko z muślinem. Tego jednak dnia nad klasztorem wisiał obłok pyłu, a do wieczora powietrze było słabo przejrzyste, pomimo że praca amerykańskiego działa trwała niespełna 20 minut. Ciekawe, że te pociski najcięższego działa, jakie w tej chwili znajdowało się na kontynencie europejskim, mogły znieść każdy żelbetonowy bunkier, przełamać punkty oporu każdej nowoczesnej fortyfikacji, a nie mogły zniszczyć dzieła budowniczych z wczesnego średniowiecza. Niemcy ostrzeliwali nasze pozycje według swojego ustalonego rozkładu, ale wieczorem dołączyli do programu bombardowanie ekstra. Całe wzgórze dudniło cd padających pocisków z ciężkich moździerzy i artylerii. W czasie największego nasilenia ognia, zaraz po zapadnięciu zmroku, przyszedł jeden z sanitariuszy z drugiej kompanii. Nazywał się Tchórz. Zapytałem go, co się stało. Zameldował, że u nich spokój, więc przyszedł tutaj pomóc. Od dawna zaobserwowałem, że Tchórz zdradza objawy patologicznego braku strachu. Kilka razy już zgłaszali mi oficerowie i szeregowi, że często wybiega w czasie największego ognia i nie usiłuje się nawet kryć. Jeden z oficerów jego kompanii mówił mi kiedyś: Gdybym nie wiedział, że to jest jeden z najweselszych chłopaków, to bym myślał, że umyślnie szuka śmierci. Sprawia wrażenie rozumnego, posiada dużo wrodzonej inteligencji i w żadnym wypadku tego pchania się pod pociski nie można kłaść na karb głupoty. Tchórz rzeczywiście, wbrew swemu nazwisku, zupełnie nie rozumiał po-jęoia lęku. Pod gradem odłamków inie dostaiwał nawet rumieńców, ani oczy mu się nie świeciły, jak to 79 W roku 1962 przyszedł z Argentyny list od inżyniera Zdzisława Tułodzieckiego do jego rodziny, w którym autor, były major artylerii, rozpoznaje w opisanych przeze mnie dwóch artylerzystach siebie i majora Stojewskiego-Rybczyńskiego, który, jak pisze pan Tułodziecki, poległ w kilka dni później, drugiego dnia natarcia, gdy prowadził do natarcia batalion piechoty w zastępstwie poległego pułkownika Fanslau.
- 182 -
przeważnie obserwowałem u innych, nawet bardzo odważnych ludzi. Dzisiejsze przybycie było jeszcze jednym dowodem tej dziwnej, jeżeli tak to można nazywać, lekkomyślności. Byłem zdenerwowany opatrywaniem rannych i spuściłem mu porządne „opr". - Czy niie widzicie ile ofiar? Czy naprawdę chcecie, żeby was zupełnie bez potrzeby poszatkowało? Nie bójcie się, jak istotnie trzeba będzie wyskoczyć ze schronu w czasie największej nawały, to na pewno otrzymacie taki rozkaz, a na razie siedźcie na d..., póki nie ma na was zapotrzebowania, i kryjcie się. Tchórz uśmiechnął się jak dziecko, choć był dużym, silnym mężczyzną, zasalutował, wyskoczył przez otwór i poszedł. Nie wytrzymałem i udałem się za nim do otworu. Wyjrzałem. Niemcy tak bili, że kamienie i odłamki przelatywały ze świstem, a dookoła rozlewała s"ę czerwona, drgająca łuna. Na jej tle zobaczyłem sylwetkę Tchórza. Szedł lekko i swobodnie. Nawet nie był pochylony. Zakląłem brzydko. Nie przypuszczałem wtedy, że widzę go ostatni raz. Zginął w kilka dni później, również w taki sam sposób, w jaki żył na wojnie. Rozpoznałem tak zwany blast injury, to znaczy masowe pęknięcie pęcherzyków płucnych, spowodowane nagłą zmianą ciśnienia przy bliskim wybuchu. Na całej powierzchni ciała nie stwierdzono żadnego uszkodzenia, nawet nie był draśnięty. W godzinę później trochę się uspokoiło. Zaszedłem do Radwańskiego po wiadomości. Był strasznie zdenerwowany. Zapytałem o co chodzi. - Wyobraź sobie - mówił wzburzony - wczoraj nad ranem przyszedł spóźniony pluton z amunicją i żywnością. Jeden z żołnierzy dźwigał tornister. Ledwo dolazł, bo tornister ważył więcej niż te z amunicją. W ciągu dnia nie zaglądałem, bo było „za gorąco". Teraz rozpakowałem i patrz, co ci kretyni przysłali... Wziąłem do ręki broszurkę, z których składał się cały ładunek tornistra. Broszurka zawierała szczegółowe przepisy o używaniu przez żołnierzy siatek, masek, rękawic i maści przeciwkomarowych. Dokładnie było wyszczególnione, w jakich okolicznościach i o której godzinie mają być rozwieszone moski-tiery, nacierana twarz, kark i ręce maścią. Co broszurek dołączono pisemko, które nakazywało dowódcom kompanii i plutonów, pod osobistą odpowiedzialnością, wprowadzić w życie instrukcje z broszurki i do 24 godzin wysłać meldunki o ich wykonaniu. Lekarza batalionu czyniono współodpowiedzialnym za ścisłe wykonanie instrukcji. Przypomniała mi się scena ze Szwejka, gdy Austriakom do okopów, zamiast amunicji czy żywności, przysłali papier klozetowy. Kiedyś historia ta wydawała się satyrą na znaną z biurokracji i zacofania armię austriacką. Ale skąd to u nas? W naszej dywizji? Jak można było dopuścić, żeby taki dygnitarz tyłowy, który zupełnie nie rozumiał służby frontowej, miał coś do gadania w sztabie. Radwański wstał i wyrzucił przez otwór wejściowy całą pakę bibuły, którą z narażeniem życia przyniósł żołnierz. Popatrzył na nią, odwrócił się do środka schronu i powiedział: - Upadła koło trupa niemieckiego w amerykańskich butach. Do jutra ją pociski ze szmajserów posiekają. Lubią strzelać w to miejsce. Żałuję tylko, że kule będą trafiać w podpis tego durnia, a nie w jego głupi pysk. Po chwili powiedział: - Nie dziw się, że się zdenerwowałem. Ja z większością tych chłopaków byłem na froncie przez ostatnie lata. Znam ich doskonale. Wiem, że wszystko dadzą z siebie. Już dziesięć dni leżą w płytkich dołkach, bez płaszczy i bez kocy. Plecami do klasztoru, osłonięci tylko maskującą peleryną. Gonią ostatkiem sił. Mogą wyprostować nogi tylko w nocy i to tylko wtedy, jak nie ma ostrzeliwania. Ani razu się przez ten czas nie rozebrali, nie myli się i nie zzuli butów. Jedzą raz na dobę, kiedy im się donosi jednocześnie jedzenie i amunicję. A taki idiota przesyła instrukcję, że każdy z nich ma od zachodu słońca mieć rozwieszoną moskitierę nad łóżkiem. Ja, ja - mam zameldować, że rozkaz wykonany. No powiedz, Adam, bo już sam nie wiem, czy może ja się załamuję nerwowo, czy może coś się dzieje, o czym ja nie wiem, czy ja logicznie myślę? Przez chwilę pochylony przemierzał krokami dwumetrową przestrzeń schronu tam i z powrotem. Po minucie znów się odezwał, mówiąc trochę do siebie, a trochę do mnie: - Dzisiaj przyszedł telefonogramem rozkaz przypominający, że należy oględnie rozmawiać przez telefon ze względu na możliwość podsłuchu, a zaraz w następnym punkcie telefonogram przekazywał rozkaz bezwzględnego meldowania stanów wyżywienia. Kompanie w tej chwili liczą po 60 do 80 ludzi, nie dochodzą żadne uzupełnienia. Przecież jeżeli wykonamy rozkaz, to Niemcy dostaną gotowe obliczenia, ilu łudzi znajduje się na całej pozycji. I tak jest mało. A przecież, do cholery, jesteśmy w przeddzień ofensywy i tu na „Wężu" rozegra się jeden z najważniejszych i decydujących momentów natarcia. Wielu z nas polegnie, a ci, co przesyłają takie głupie rozkazy z tyłowych schronów, będą
- 183 -
sobie potem nawzajem wieszać krzyże na piersiach. Jak dobrze, że żołnierze o tym nie wiedzą! Tu odwrócił się do mnie: - Wiesz co, nawet szefowi Sieńce nie powiedziałem o tym. Wstydziłem się, pomimo że jest mi tak bliski jak rodzony brat. - Wyjął powolnym ruchem manierkę z rumem, pociągnął z niej, potem podał mi: - Pij, bo albo powariujemy, albo zrobimy coć jeszcze głupszego. Wyszliśmy razem. Tadzio poszedł obejść stanowiska swej kompanii, a ja wróciłem do swoich ludzi. Myślałem o Józku Szlampie, tym najweselszym i najpogodniejszym oficerze batalionu, który siedzi już blisko dziesięć dni na „Głowie Węża". To dwieście metrów stąd, mimo to ani razu nie zaszedł do nas, bo dwieście metrów w naszych warunkach, to za duża odległość, aby oddalić się od swoich żołnierzy. Jest w jeszcze gorszej sytuacji niż Tadzio, który ma swoich ludzi prawie na rzut kamienia. Zacząłem sobie przypominać historię z Cerro, gdy staliśmy nad Volturno, na stałych pozycjach, także miejscami na odległość strzału z thomsona od Niemców. Józek siedział wtedy ze swoją kompanią na Monte Croce i górował o jakieś 300 metrów nad miasteczkiem. O zmroku przyjechał z Konopackim załatwić jakieś sprawy w dowództwie. Była zima, był bardzo zmarznięty, popiliśmy. Józkowi whisky poszła do głowy. Pułkownik Sokol, który z nami obchodził się jak ojciec, powiedział do swojego ordynansa, także Józka: - Józek schowaj wódkę, bo sk....synki się popili. Szlamp, któremu wyraźnie kręciło się w głowie, poczuł się dotknięty, nie słowami pułkownika, bo w ustach starego Sokola brzmiało to jak pieszczota, tylko tym, że nie dał im nic do picia. Odmeldował się więc sztywno, wsiadł z Konopackim do jeepa i z miejsca ruszył jak szalony. Sokol przeżegnał się i powiedział swoim zachrypniętym basem: - Ci gówniarze przyprawią mnie kiedy o sercową chorobę. Gdy wrócił z nami na kwaterę, wrzasnął od progu: - Józek, wyciągaj z powrotem wódkę, te pijaki już odjechały. Siedzieliśmy i słuchali anegdotek pułkownika, zanosząc się od śmiechu. Dopiero nazajutrz dowiedzieliśmy się, że Szlamp w 20 minut po odjeździe był już u siebie na szczycie góry. Zrobił alarm w kompanii, wydał szczegółowe rozkazy, podał wszystkie kąty według mapy i wycelował osiem moździerzy na kwaterę pułkownika. Już miał dać rozkaz „ognia", gdy Płach-ciński z szefem zorientowali się o co chodzi i przecięli drut telefoniczny. Pułkownik, gdy się o tym dowiedział na drugi dzień, tak się śmiał, że aż mu łzy z oczu ciurkiem ciekły. Potem pił za zdrowie, Józka i mówił: - Zawsze wiedziałem, że będą z niego ludzie. Ma chłopak swój honor. Ja byłem taki sam, gdy byłem młody. Teraz Józek Szlamp żyje w ogniu jak salamandra i na pewno się martwi, że jest nie ogolony. Znowu zaczęło się ostrzeliwanie. Niemcy stawali się niesystematyczni. Z trzech razy na dobę przeszli na pięć razy po dwie godziny. Noc była równie niespokojna, jak poprzednie. Mijał już jedenasty dzień naszego pobytu w „Domku Doktora". Było to 9 maja 1944 roku. Dzień rozpoczął się niespokojnie ewakuacją rannych. Niemcy byli jacyś nerwowi. .Tym razem chorągwią machał kapral Jurecki. Bałem się, że nie przerwą ognia, albo może go zastrzelą, bo bardzo długo trwało, zanim nastąpiła cisza. Aż mu od tego machania mdlały ręce. Wreszcie, gdy się uspokoili, noszowi wyszli z noszami. Wrócili zgryzieni, bo jeden ranny zmarł w drodze na noszach. Po ich powrocie wpadł Radwański, jak zwykle zaaferowany, zaciągnął mnie w kąt i powiedział: - Dziś w nocy batalion odchodzi. Na twoje miejsce przyjdzie Gaweł. Zostaję tylko ja z moją kompanią. Mam asekurować natarcie drugiego batalionu. Myślę, że jutro, pojutrze zacznie się ofensywa. Żeby to już jak najwcześniej nastąpiło. Powoli przygotowywaliśmy się do odmarszu. Czekaliśmy zmroku. Niemcy nie dawali spokoju. Coś jednak wiedzieli o naszych przygotowaniach do natarcia. Zrozumiałem dlaczego lekarz 1 batalionu tak się ucieszył na mój widok. Postanowiłem sobie, że wobec kolegi Gawła nie okażę żadnej radości z odejścia. A miałem do tego poważne powody. Żaden z lekarzy nie przebywał na tej pozycji tak jak ja, jedenaście dni. Jak przyjdę do „Miski" - pomyślałem - .może uda mi się zdobyć wodę do umycia się. A potem się upiję. Około północy przyszedł Gaweł, lekarz 2 batalionu. Udzieliłem mu szczegółowych informacji i opuściłem „Domek Doktora". Szedłem z żołnierzami 2 kompanii. Marsz odbywał się szybko. Kilka razy ostrzelali nas. Mniej więcej po godzinie drogi dotarliśmy do budynku, w którym był punkt opatrunkowy ułanów. Bez
- 184 -
zatrzymywania maszerowaliśmy dalej. Gdy po którymś ostrzelaniu zrobiłem „padnij", zsunąłem się po zboczu i rozbiłem kolano. Utykając i sycząc, goniłem za swym oddziałem. Wszystko jednak wychodziło mi trudniej, aniżeli wówczas, gdy trasę tę odbywałem przed jedenastoma dniami. Około drugiej w nocy przybyliśmy do „Dużej Miski". Znajdował się tu 1 batalion. Wskazano mi mały dwuosobowy schron, w którym pomieściłem się ze Sztajerem. Jurecki ulokował się w sąsiedztwie. Na drugi dzień rano, było to 10 maja, zameldowałem się u dowódcy. Powiedziano mi, że zostajemy tu aż do natarcia. Nacierać będzie 1 batalion, a nasz ma chwilowo pozostać w „Dużej Misce" w odwodzie. Z chwilą, gdy będzie się zaczynać natarcie, 1 batalion odejdzie, a ja wtedy rozwinę punkt opatrunkowy. Poza tym podano mi szczegółowe wytyczne, co do spływu rannych i zaopatrzenia. W ciągu dnia gromadziłem i uzupełniałem wyposażenie. Byłem jakiś rozbity i dostałem obrzydliwej chrypki, tak, że trudno mi było mówić. Kolano obrzękło i paskudnie dokuczało. Sztajer, widząc mój stan, gdzieś się zakręcił i zdobył dużą flachę koniaku. Łyknąłem go z kilkoma tabletkami aspiryny. Sztajer mi pomagał, bo twierdził, że go „tyż" drapie w gardle. Wraz z Jureckim, który wkrótce się zjawił, umieściliśmy kosze w schronie, gdzie miał być punkt opatrunkowy. Tam, gdzie obecnie przebywałem ze Sztajerem, było tak ciasno, że mogły się zaledwie zmieścić nasze chlebaki. Gdy siedziałem na ziemi, głową dotykałem sklepienia. Do tego wszystkiego -nasze locum mieściło się na tak stromym zboczu, że dojście do niego nie było łatwe. Po południu poczułem się trochę lepiej. Sztajer orzekł, że to pomógł koniak, i przekonał mnie, że należy wypić go do końca. Nie wiem, czy dlatego, że byłem osłabiony czy koniak był bardzo mocny, dość że po kilku łykach zakręciło mi się w głowie. Chciałem się przez wąski otwór wejściowy wychylić na świeże powietrze. Straciłem równowagę i zjechałem po zboczu głową na dół, chyba jakieś piętnaście metrów. Po drodze łapałem się krzaczków o suchotniczym wyglądzie, ale te wyłaziły z korzeniami, nie dając dostatecznego oparcia. Sztajer wyskoczył mi na ratunek, chciał mnie złapać, ale sam zaczął zsuwać się po zboczu. Już zdawało mi się, że zatrzymałem się na jakimś mocniejszym krzaku, gdy nagle Sztajer zwalił mi się z góry na kark i dalej pokoziołkowaliśmy razem. Zatrzymaliśmy się u podnóża stromizny na jakiejś wyjątkowo gęstej trawie. Obaj dyszeliśmy ciężko i patrzyliśmy na siebie. Trochę byłem zły, a trochę chciało mi się śmiać. - Wiecie Sztajer - powiedziałem - już my się obaj na górali chyba nigdy nie wykierujemy. Sztajer otworzył usta i chciał coś powiedzieć, gdy nagle rozległ się huk i poczuliśmy mocny wstrząs. Obaj skurczyliśmy się i przywarli do ziemi. Ze świstem przeleciały nad nami belki, kamienie i kawałki blachy. Poczułem kłujące uderzenia żwiru i piasku po karku, plecach i łydkach. Jeszcze kilka odgłosów spadających kamieni, desek, patyków. Wreszcie z ogromnym hałasem upadła koło mnie i potoczyła się czterogalonowa bańka na benzynę, w jakich zwykle trzymano wodę. Spojrzałem na Sztajera. Był blady i żegnał się. Rozejrzałem się dookoła. Cisza. Poruszyłem rękami i nogami. Poza bólem kolana i ogromną ilością piachu za kołnierzem i w rękawach, żadnych szczególnych zmian nie zauważyłem. Przyjemny zawrót głowy, który miałem po koniaku, ulotnił się zupełnie. Wstałem. - Chodźmy, niepotrzebnie tracimy zdrowie, zamiast się wyspać. Sztajer już się uspokoił. - Oczywiście, pan porucznik ma. rację, chodźmy na górę. Zaczął się wspinać, a ja za nim. Byłem niedaleko wejścia, gdy usłyszałem jego krzyk: - O! rany boskie! Za chwilę byłem koło niego. W miejscu, gdzie był przed chwilą nasz schron, widniał szeroki lej. Zaczęliśmy szukać. Ani śladu naszych chlebaków, hełmów, kocy. Dno leja było płaskie i skaliste. Usiedliśmy i głęboko westchnęli. Popatrzyłem na niego i parsknąłem śmiechem. - Niech pan porucznik się nie śmieje, bo to grzech. - Czy nie rozumiesz, psiakrew, że gdybym nie wypadł, a ty nie poszedłbyś mi na pomoc, to by teraz nas tak szukali, jak my szukamy koców. - Toteż mówię, że grzech śmiać się, bo opieka boska. - Opieka boska, pewnie, ale żeby nie ten koniak, to by nas we śnie trafiło. Sztajer zrobił nagle triumfującą minę: - Bo pan porucznik nie wie, że to był księdzowy koniak. - Toś ty, łobuzie, księdzu ściągnął koniak? Ksiądz się teraz domyśli i znów się na mnie obrazi. Tu Sztajer huknął się w piersi, aż zagrzmiało.
- 185 -
- Słowo honoru święte, że nie ściągnąłem, pożyczyłem se tylko. Potem dodał ciszej: - Mamy swój w koszach, to jutro miałem oddać. Przypomniałem sobie w tej chwili, że rzeczywiście schowaliśmy na samym dnie jednego kosza, między watą, dwie flaszki koniaku. - Musisz iść Sztajer i przeprosić księdza, a ja pójdę poszukać schronu. Po drodze wstąpię do Jureckiego, to nam pomoże. Poszukaj mi także hełmu. Znajdziesz, bo nie wszystkim rannym kładą na nosze. Tylko, żeby był duży. W godzinę później urządziliśmy się w nowym schronie. Mnie się chrypka zmniejszyła. Czułem się znacznie lepiej niż rano, tylko byłem bardzo senny. Owinąłem się kocami, których Sztajer naznosił nie wiadomo skąd, ale widocznie nie było mi przeznaczone odespać nawet części zaległości. Odłamki raniły kilku ludzi i trzeba było ich opatrywać. Potem obiad, odprawa i znów nowe zmartwienie. Gdy wróciłem z odprawy, nasz nowy schron był rozbity. Zawołałem ludzi i zaczęliśmy rozrzucać belki. Szukałem Sztajera, ale nie było śladu. Żołnierz, chłop z Lubelszczyzny, którego dobrze znałem, bo leczył się u mnie jeszcze w Cerro, zauważył flegmatycznie: - Musi go tak rozniesło, że nie ma go co szukać. Popatrzyłem na niego ze złością. W tej chwili zobaczyłem Sztajera, zdrowego i uśmiechniętego, jak z wypchanym chlebakiem szedł w naszym kierunku. Gdy podszedł, wybałuszył oczy i powiedział: - Jezus Maria! Że też nas prześladuje, i za co? Odetchnąłem z ulgą widząc, że żyje, ale nie mogłem mu darować tego, com się przez niego namartwił. Krzyknąłem: - A gdzie to was cholera nosiła?! Popatrzył na mnie. - Pan porucznik kazał przynieść mi ten koniak - i uderzył ręką po chlebaku. - Jak wy śmiecie mi tak łżeć w oczy? Sztajer dyplomatycznie zmienił temat. - O Jezu, cóżem się namęczył, zanim żem te koce zorganizował, a teraz trza od nowa. Dobrze, że pan porucznik choć hełmu nie zgubił. Mnie aż dźgnęło. Przypomniałem sobie, że mi tak ciasny hełm przyniósł, aż mi głowa pękała, i miałem mu za to nawy-myślać. Przyrzekłem to sobie wtedy, gdy w czasie odprawy mnie uwierał, a ja go ciągle zdejmowałem i wkładałem, aż w końcu zirytowało to pułkownika i powiedział: - Cóż to doktora wszy oblazły, że się skrobie hałmem po głowie? Przestałem wtedy manipulować hełmem i nie dotykałem go, chociaż mnie gniótł coraz więcej. W miarę tego rozgoryczenie do Sztajera w mej d,uszy wzrastało. Teraz więc ze złości aż mi mowę odjęło. Na szczęście nadszedł Szlamp i odwołał mnie na bok. Zapytał czy mam dosyć opatrunków osobistych, bo żołnierze jego kompanii swoje zużyli na odcinku. Dzisiaj to zauważył i chciałby, żeby zaraz uzupełnili. - Oczywiście - powiedziałem - chodź ze mną, właśnie miałem iść do Jureckiego, który ma pod swoją opieką worki z opatrunkami, weź tylko dwóch ludzi, to od razu je zabiorą. Sztajer się widocznie zawstydził i zanim załatwiłem sprawę opatrunków osobistych, już mi zgłosił, że mamy nową kwaterę. W godzinę później leżałem w towarzystwie Antonowicza przed nowym schronem. Mieliśmy przed sobą kubki z koniakiem. Sztajer zawartość jednej flaszki sprawiedliwie rozdzielił na cztery części, między Antonowicza, mnie, Jureckiego i siebie. Rozmawialiśmy i obserwowali jak spadochroniarze niemieccy fosforowymi pociskami dawali jakieś sygnały z grzebienia górskiego, a nasze patrole próbowały ich upolować. Z naszego miejsca widać było to wszystko jak na scenie. Było już dobrze ciemno. Świecił księżyc. Pomyślałem o natarciu, które prawdopodobnie zacznie się jutro. Antonowicz pokazał palcem na długi rząd pryzm amunicji ułożonej wzdłuż drogi. - Widzisz to? .Jeszcze wspomnisz moje słowa, jak trafią w tę amunicję, to się nie powstrzymamy od śmiechu. Zacząłem się zastanawiać. Rzeczywiście dziwne, że do tej pory nie trafili w amunicję, ale nie ma przecież innej rady, trzeba ją gdzieś składać. Antonowicz wkrótce się pożegnał i poszedł, a my ułożyliśmy się do snu.
- 186 -
Na drugi dzień od samego rana wyczuwało się gorączkowe przygotowania. Wiedzieliśmy, że godzina „H" nastąpi prawdopodobnie dzisiaj w nocy. Kapitan Dusza przypomniał mi o konieczności zaopatrzenia się w wodę. Przygotowaliśmy z Jureckim pięć dużych kanistrów. Każdy ranny przede wszystkim żąda wody i nie można mu jej odmówić, o ile nie jest ranny w brzuch. Poza tym musiała być woda do mycia rąk. Obejrzałem dokładnie schron przeznaczony na punkt opatrunkowy. Przez szeroki korytarzyk, którym łatwo można było przenieść nosze, wchodziło się do pierwszej izby, oddzielonej od następnej przegrodami z koców. Koce były rozpięte na kablu tak, że się dały w razie potrzeby łatwo przesuwać. Pierwsza izba miała być rodzajem poczekalni, a druga salą opatrunkową. Oczywiście określenie „izba" było raczej przesadą, ale pomieszczenia były dostatecznie duże, by można obrócić w nich noszami z leżącym na noszach rannym. Kosze z zestawami ustawiliśmy w pomieszczeniu opatrunkowym. Obok nich worki z opatrunkami osobistymi w różnych rozmiarach. Worki z szynami Kramera, szyny Thomasa, zapasowe kosze z zestawami w pomieszczeniu przeznaczonym na poczekalnię. Miały one jednocześnie służyć jako ławy dla siedzących rannych. Taka poczekalnia była rzeczą konieczną. Żołnierz, który został ranny, pragnie przede wszystkim zinaleźć się poza zasięgiem rażenia. Jeżeli nie można mu tego zapewnić w sensie dosłownym, to powinno się stworzyć przynajmniej złudzenie takiej sytuacji. Dwa kanistry z wodą wnieśliśmy do środka, trzy ze względu na ciasnotę zostawiliśmy na zewnątrz pod ścianą. Jako o-świetlenie przewidziałem lampę stajenną w typowym zabezpieczeniu z dużego pudła blaszanego po wojskowych biskwitach. Poza tym była lampa spirytusowa, bardzo jasna, z koszulką, na wypadek konieczności wykonania jakiegoś zabiegu, o ile warunki i sytuacja bojowa na to pozwolą. Niezależnie od tego, latarki elektryczne na baterie oraz z ręcznym dynamkiem, trochę deszczułek do ustalania, około trzydziestu par noszy poustawianych we wszystkich kątach. Po sprawdzeniu wszystkiego zajęliśmy się wzmacnianiem dachu bunkra przez nałożenie jeszcze kilku warstw worków ze żwirem, kamieni, gałęzi i tym podobnych przedmiotów. Koło południa rozeszła się plotka, której nigdy nie miałem możności sprawdzić. Uporczywie powtarzano, że kilku żołnierzy z batalionu CKM przeszło na stronę niemiecką. Mieli to być jacyś przyczajeni Volksdeutsche. Po zachodzie słońca kompanie i plutony 1 batalionu ustawiały się w kolumienkach. Powoli podciągano je do wyjścia z „Miski". Niemcy strzelali jak każdego wieczora. Odłamkiem pocisku został ciężko ranny podporucznik Han-kiewicz. Należał do 3 kompanii i był z nią do tej pory gdzieś osobno, dopiero dziś dołączył się do batalionu. Zrobiło się ciemno. Zapaliliśmy latarnię schronową i w dużym napięciu, patrząc na zegarki, czekaliśmy na godzinę „H". Na razie ilość wybuchów nie przekraczała granic codziennego ognia nękającego. Słyszałem o olbrzymim zmasowaniu naszej artylerii, która miała przygotować teren do natarcia. Musiała strzelać ponad naszymi stanowiskami. Dochodziło pół do dwunastej w nocy. Zaczęło się nasilanie ognia i w ciągu jednej minuty tak wzrosło, że właściwie odgłosy wybuchów zlewały się w jeden nieustający grzmot. Miałem uczucie, że ziemia się kołysze. Ze sklepienia schronu sypał" się piasek i żwir. Płomień w latarce drgał. Poczułem suchość w ustach. Spojrzałem na Jureckiego. Siedział w odległości około dwóch kroków. Widziałem, że porusza wargami, ale głos tonął w potwornym hałasie. Przesunąłem się bliżej. Dałem mu znak, żeby siedział na miejscu. Przeszedłem przez pierwsze pomieszczenie i wyjrzałem na zewnątrz. Całe niebo wyglądało jakby się paliło. Cele, które bombardowała nasza artyleria, musiały być z różnych stron w bardzo małej odległości. Pierwszy raz widziałem z bliska taką nawałę ogniową. Strzelało, jak mi potem mówiono, kilkadziesiąt pułków artylerii polskiej, brytyjskiej, nowozelandzkiej i kanadyjskiej, różnych rodzajów i kalibrów. Oprócz tego całe formacje ciężkich moździerzy. Pomimo zagłuszaczy w uszach, huk zdawał się rozsadzać czaszkę. W tej chwili, na tle tego wszystkiego, wyraźnie uchwyciłem inny odgłos. Wybuch dużego pocisku, niedaleko, chyba najwyżej sto metrów ode mnie. Padłem. Usłyszałem świst kamieni nad głową, a za chwilę spadanie jakichś blach. To kanistry i skrzynki blaszane, których wszędzie było pełno, wylatywały w powietrze i spadały w kilka, a nieraz kilkanaście sekund po wybuchu. Cofnąłem się do schronu. Zanim doszedłem do Jureckiego, nastąpiły dwie jeszcze bliższe eksplozje. Słyszeliśmy bicie odłamków po ścianie schronu. Niemcy zaczynali się odgryzać. Nasz
- 187 -
ogień artyleryjski zdawał się nasilać jeszcze bardziej. Grzmot nie miał już tych falowań co z początku, był zupełnie jednostajny. Zdawało się, że to ryk morza albo lawiny. Usłyszałem, a właściwie zobaczyłem ruch w pierwszym pomieszczeniu. Całkiem rozchyliłem koce między „izbą opatrunkową" a „poczekalnią". Dwóch żołnierzy wnosiło trzeciego. Rannemu głowa wisiała do tyłu. Jeden z niosących miał przestrzelone ramię. Cały rękaw przesiąknięty krwią. Usiadł na koszu i oparł głowę o ścianę. Krew z łokcia kropelkami kapała na kosz. Ciężko rannego ułożyliśmy na noszach. Sztajer szybkim ruchem rozciął zlane krwią spodnie. Olbrzymia rana uda. Odłamy kości wychodziły na zewnątrz i ku tyłowi. Przebiły nogawkę. Gdy odchyliłem rozciętą nogawkę, zawisła na obnażonym odłamie kostnym. Żołnierz wołał wody. Potem zapytał: - Czy kość cała? Zdenerwowanie, któremu uległem w chwili rozpoczęcia się nawały artyleryjskiej, prawie zupełnie ustąpiło po przystąpieniu do pracy. Jurecki robił zastrzyki morfiny. Każdy zastrzyk był w malutkiej tubce z wmontowaną igłą ze szklanym kapturkiem. Zrywał więc kapturek, lewą ręką jodynował, prawą wbijał igłę i wyciskał tubkę. Potem z dwudziestocentymetrowej strzykawki wstrzykiwał jeden centymetr sześcienny surowicy przeciwtęż-cowej, ja w tym czasie oglądałem ranę, zasypywałem proszkiem sulfatiazolowym i zakładałem opatrunek ze sterylną poduszeczką. Szybko badałem rannego w poszukiwaniu innych uszkodzeń. Następnie założyłem na złamane udo szynę Thomasa z wyciągiem za podeszwę buta. Wszystko to wykonaliśmy przy przyćmionych latarkach elektrycznych, zawieszonych na piersiach. Po wykonaniu tych czynności wypełniłem w skrótach kartę indywidualną rannego, którą wkładało się do nieprzemakalnej koperty. Sztajer zawieszał ją na guziku kieszeni rannego. Wołałem „gotowe" i noszowi chwytali nosze, aby odnieść do początku sztafety, znajdującego się w odległości około osiemdziesięciu metrów od naszego schronu. Jeszcze nie założyliśmy opatrunku pierwszemu rannemu, gdy wniesiono trzech następnych. Zorientowałem się, że będę musiał zrezygnować z wypełniania kart. Muszę tu dodać, że jeszcze około południa tego dnia przysłano do mnie ośmiu chłopców, uczniów czy junaków w wieku od szesnastu do osiemnastu lat, jako noszowych. Jednego z nich znałem. Nazywał się Sokołowski. Poznałem go w Bagdadzie na dworcu, przed rokiem. Miał osiemnaście lat. Pozostali byli jeszcze młodsi od niego. Ubrani w furażerki, koszule, skarpetki, swetry i gumowe, brązowe gimnastyczne pantofle wojskowe. Byli onieśmieleni i przestraszeni. Z jakichś tyłów ozy szkoły przywieziono ich do „Dużej Miski", do samego środka tego piekła. Gdy z nimi rozmawiałem, padła niedaleko seria z moździerza. Niektórzy się trzęśli i byli bardzo bladzi. Nie wiedziałem, co z nimi robić. Wyraźnie nie nadawali się do pracy w naszych warunkach. Byli zupełnie nie przeszkoleni. Skarpetki im się podarły, gdy wchodzili na górę. Po rozbiciu schronu Sztajer wydostał z dna jednego kosza pięć par moich wełnianych skarpet wojskowych i przyniósł mi. Rozdałem skarpety tym chłopcom. Po natarciu straciłem ich z oczu. Potem mówiono mi, że wszyscy polegli. Dokładne sprawdzenie tej historii przekraczało moje możliwości. Niezależnie od tego, jak tam naprawdę było, twierdzę, że człowiek, który tych dzieciaków przysłał, popełnił jedną z największych zbrodni, jakie się zdarzyły w ciągu długiej bitwy o Monte Cassino. Oprócz tych uczniów przydzielono mi sześciu Włochów, z których dwóch dotrwało do rana, a czterech uciekło lub pochowało się po jakichś dziurach. Wszyscy oni siedzieli w trzech małych schronach dookoła mojego punktu i mieli pełnić obowiązki noszowych. Opatrzyliśmy już i wysłali do sztafety około dziesięciu rannych, ilość zaś czekających stale wzrastała. Leżeli na noszach i bez noszy, zajmując całą powierzchnię obydwóch pomieszczeń, część pozostawała na zewnątrz z powodu braku miejsca w schronie. Zakasałem rękawy battledress'u powyżej łokci. Palce i ręce w nadgarstkach miałem sztywne od zakrzepłej krwi. Rąk nie myłem. W ciągu godziny zostały zużyte oba kanistry, które mieliśmy wewnątrz. W trzech pozostałych na zewnątrz zostało tylko trochę wody na dnie. Odłamki podziurawiły je i woda wyciekła. Przekonaliśmy się o tym, gdy po godzinie pracy zażądałem wniesienia ich do środka. Większość opatrywanych rannych była z 1 batalionu. Z naszego miałem tylko kilku. Okazało się, że pierwszy batalion dostał się pod taki ogień, że nie osiągnął nawet pozycji wyjściowych. Ci, których szczątki nie zostały rozniesione po skałach i między kosodrzewiną, utworzyli spływ omijający wadliwie umieszczony punkt opatrunkowy 1 baonu i idący wprost na mnie. Nawałnica naszego ognia trwała bez przerwy z niezmienionym natężeniem, ale chwilami była
- 188 -
zagłuszana przez odgłosy ognia niemieckiego, który między innymi koncentrował się na drodze wiodącej przez „Miskę" i ścieżkach na zboczach. Amunicja wzdłuż drogi, od której mój bunkier był odległy około osiemdziesiąt metrów, paliła się. W „Misce" chwilami było jasno jak w dzień. Ze stosów trzaskającej amunicji od czasu do czasu wylatywały w górę całe skrzynie, jak potężne fajerwerki, i wybuchały w powietrzu, bądź padały w różnych miejscach i paliły się. Pracowałem na klęczkach. Hełm zrzuciłem, bo gniótł i przeszkadzał. Byłem cały utytłany we krwi. Wśród potępieńczego jęku ludzi cierpiących lub konających wykonywałem mechaniczne ruchy odsłaniania, oglądania i bandażowania ran. Zabrakło jodyny. Wstrzykiwaliśmy morfinę, surowicę, owijali rany, kładli ludzi na nosze i wysyłali dalej. Szyn Tohmasa i Kramera również wkrótce zabrakło. Już przestaliśmy liczyć rannych. Gdy nogi mi drętwiały od klęczenia, wtedy siadłem i pracowałem siedząc. Stać nie mogłem, bo bunkier był niski, a zresztą ranni leżeli na ziemi. Na oko sądząc, do drugiej w nocy przeszło przez nasze ręce ponad stu rannych, a może i więcej. Niektórzy przyozołgali się sami, innych ciągnęli koledzy trzymając pod ramiona, niektórych przynoszono na plecach jak worki. Było to tym bardziej niesamowite, że wszyscy, i ciężko ranni, i ci lżej, i umierający, i koledzy, którzy ich przyciągali, byli w stanie jakiegoś podniecenia. Ćhwilami myślałem, że śnię. W zachowaniu tych ludzi nie było widać lęku, tylko jakąś furię i wściekłość, czasami bezsilną, a czasami zajadłą, jak u jednego kaprala, który wpadł, stanął między rannymi i ciężko dyszał. Bandażowałem rannego w brzuch. Odwróciłem oczy od potwornej- rany brzucha i spojrzałem na kaprala. Szeroka klatka piersiowa poruszała mu się jakby w wielkim wysiłku. Miarowo podnosiła zamek thomsona przewieszonego przez szyję. Oczy miał nieprzytomne, szczęki mu drgały. Patrzył na mnie i nic nie mówił. W świetle przyciemnionych latarek twarz ta wyglądała drapieżnie jak głowa sępa. Odwróciłem się znów do rannego, przykryłem ranę na brzuchu trzema dużymi shell dressing'ami) ścisnąłem bandaże, bo jelita przy każdym głębszym jęku wypychały się na zewnątrz. Dałem oczami znak Jureckiemu, który pociągnął rączki noszy i puścił je, jak na taśmie fabrycznej, na kierunek ewakuacyjny. Nosze ciągnęli lżej ranni. Zrobiło się wolne miejsce. Kapral, nic nie mówiąc, klęknął przede mną i odwrócił się tyłem. Zobaczyłem przez wyrwaną bluzę ranę grzbietu wielkości dwóch dłoni. Na jej dnie obnażoną kość łopatki. - Połóżcie się na brzuchu. Po ruchu hełmu poznałem, że sprzeciwia się. Rozchyliłem rozdarty mundur i brzegi rany odsłoniły się. Założyłem jakoś odruchowo największy shell dressing. Przykrył ranę i lekko wystawał nad powierzchnią munduru. Końce bandaża przewinąłem dwa razy dookoła klatki piersiowej, podałem Jureckiemu, ten w milczeniu zawiązał je z przodu. Jeden z rannych leżących na noszach, widocznie znajomy kaprala, zawołał: - Kazik, gdzie pluton? - Tam! - wskazał ręką na górę. Nie dał sobie nic wstrzyknąć. Powiedziałem: - Nie mogę was ewakuować bez zastrzyku. Kapral, wstając z kolan, odwrócił się. - Ja nie do ewakuacji, muszę wrócić. Zygmunt zabity, Antek zabity, muszę się zemścić. Zabiją mnie, ale póki wszystkich granatów nie rzucę, nie dam się ewakuować - mówił ochrypłym głosem. Poszedł z powrotem. Około pół do trzeciej w schronie zrobiło się luźniej. Zataczając się poszedłem w stronę wyjścia. Czułem, że się duszę. Miałem język d wargi tak suche, że aż mnie raniły, a słodki zapach krwi powodował nieprzyjemny zawrót głowy i jakby parcie na wymioty. Wyjrzałem. Nie mogłem zorientować się, czy dnieje, czy to pożar daje takie odblaski, czy może łuna nawały ogniowej. Przed schronem leżało nieruchomo ośmiu czy dziewięciu ludzi. Nie żyli. Oparłem się o ścianę i zacząłem wymiotować. Gdy skończyłem, wczołgałem się z powrotem. Strasznie chciałem pić, ale nie było ani kropelki. Oparłem głowę o rękę, doznałem złudzenia, że ręka jest w rękawiczce. W tej chwili dwóch ludzi wbiegło do schronu. Dysząc usiedli na ziemi. Początkowo ich nie poznałem. Byli czymś dziwacznie obładowani. Jeden miał dwa chlebaki, których pasy krzyżowały się
- 189 -
na piersiach, i thomsona na szyi. Chwilę dyszeli. W mroku ciągle nie mogłem ich poznać. Nie miałem siły wstać, aby podejść. Pierwszy odezwał się: - Adam, to ty? - Ja. Poznałem podporucznika Cegłowskiego z drugiej kompanii. Poznałem teraz i drugiego, był to ordynans Cegłowskiego. - Którędy się idzie do pułkownika? Szukam kompanii, ale muszę się wpierw zameldować u starego. Przypomniałem sobie, że Cegłowskiego nie było w batalionie chyba ze sześć tygodni. Był dobrym sportowcem. Odjechał jeszcze bodajże z Rionero na jakiś kurs sportowców 8 armii, czy coś w tym guście. - Pułkownik powinien być w schronie dowództwa batalionu. Stąd pod górę, a potem wzdłuż taśmy w prawo pod kątem prostym. Pokażą ci dalej, jak sam nie znajdziesz. Ale poczekaj i tak nie jesteś teraz tam potrzebny. Pójdziesz, gdy się rozwidni. Może nawała ustanie. Co to? Kurs się skończył? - Nie, nie skończył się, dopiero połowa, ale dowiedziałem się o ciężkich walkach i o początku ofensywy. Stanąłem do raportu, żeby mnie zwolnili, bo chcę do batalionu, i przyjechałem. Spojrzałem. Wiedziałem, że to był bardzo ważny dla niego kurs. Podobno był jedynym Polakiem, który się tam dostał. Zrobiłem palcem kółko na czole. Cegłowski roześmiał się: - Anglik, komendant kursu, gdy go prosiłem, też stuknął się w czoło, ale stęskniłem się za swoją kompanią i trochę wstyd mi było być w takim czasie na tyłach. Nie masz wody? - Ani kropli. - No to idziemy dalej, już odsapnęliśmy. - Odczekaj chwilę, rozumiem, że chciałeś wrócić, ale jesteś już na miejscu, po jaką cholerę chcesz pchać teraz głowę pod odłamki. Zarżał jak koń: - Spieszy mi się do moich ludzi. Serwus, Adam! Wstał i wyszli. Za moment przyniesiono dwóch rannych, bardzo ciężkich, za chwilę trzeciego. Tym trzecim był żołnierz, „ który towarzyszył Cegłowskiemu. Rozwalone całe biodro. Nie ruszał się. Wziąłem za tętno. Ledwo wyczuwalne. Byłem wściekły i miałem łzy w oczach. Żołnierz otworzył powieki, uśmiechnął się: - Prawda, panie doktorze, że głupstwo, tylko mi noga zdrętwiała, ale to przejdzie. Martwię się o porucznika Cegłowskiego, to taki porządny i dobry człowiek. Zamknął oczy. Wiedziałem, że nie dożyje do rana. Wstrzyknąłem mu morfinę i powiedziałem: - Będziecie za kilka dni zdrowi. Nasilenie ognia utrzymywało się. Ranni nie przybywali tak masowo jak w pierwszej fazie natarcia, ale stale. Pojedynczo, po dwóch lub trzech. Przynoszeni lub o własnych siłach. Jak kto mógł. Lekko ranni, po opatrunku i odsapnięciu przez chwilę, najczęściej wracali z powrotem. Wszyscy oni przynosili wiadomości, którymi dzielili się między sobą. Ten zabity, tamten ranny, ów pozostał gdzieś na podejściu, przy wycofywaniu się, nie można go było zabrać, nie wiadomo czy żyje. Wieści tych udzielali sobie krótkimi zdaniami. Słuchając początkowo trudno było rozeznać, co się właściwie dzieje. W każdym razie nie było tak, jak spodziewano się. Odnosiłem wrażenie, że albo opór nieprzyjaciela stężał, albo nasze natarcie się wyczerpuje. Oczekiwaliśmy w każdej chwili wiado-mośoi, że gdzieś w innym miejscu została zrobiona wyrwa w niemieckiej linii obronnej. Nie używano słowa „niepowodzenie", choć się je wyczuwało z opowiadania rannych o beznadziejnych próbach sforsowania oporu. Opowiadania dotyczyły z reguły epizodów walki pojedynczej drużyny lub plutonu. Z trudnością dawało się z nich odtworzyć ogólną sytuację na naszym odcinku. Mimo woli całą naszą uwagę skoncentrowaliśmy na tym, co się dzieje „tam". Ranni, nawet ci ciężko, którzy leżeli na ziemi na noszach i czekali na ewakuację, jeżeli się odzywali, to raozej pytali o rezultaty natarcia a nie o swoje rany. Czuło się narastanie oporu i zaciekłości u tych wymęczonych i pokaleczonych ludzi. Teraz lepiej niż w najwspanialszej defiladzie widziało się, że byli to żołnierze z krwi i kości. Nie tylko z munduru, barw, obowiązku, ale żołnierze, którzy całą treść swojego życia, ciało i ducha włożyli w tę walkę, których jedyną myślą i jedyną ideą w tym krwawym dniu było skupienie całej woli na przełamanie oporu
- 190 -
wroga. Była to stawka w grze o wolność narodu, na którą postawili wszystko, co mieli. Na dworze zaczynało szarzeć. Wstawał ponury, choć słoneczny dzień 12 maja 1944 roku pod Monte Cassino. Jeden z rannych pokazał palcem w górę. Spojrzałem. Sklepienie naszego schronu zaczynało w kilku miejscach przeświecać. Podmuchy wybuchów powoli roztrzęsły dach schronu, worki popękały, piasek i żwir wysypywał się z nich, kamienie i belki częściowo pospadały i pierwsze promyki słońca zaświeciły do wnętrza przez dziury i szpary. Ranni gorączkowo wypytywali mnie, czy nie wiem, co się dzieje na innych odcinkach. Nie wiedziałem. Opatrując ich słuchałem, jak podawali zdarzenia najczęściej z bezpośredniej chwili przed zranieniem. Dotyczyły ich kolegów, najbliższych dowódców, ich drużyn czy plutonów. Wypowiadali je tym treściwym, obozowym i niewybrednym językiem żołnierskim, który lepiej niż najwyszukańsze opisy przedstawiał zaciekłość walki. I gdy tak słuchałem nasuwała mi się natrętna myśl. - Któż tam jeszcze jest przed nami? Tylu zginęło, tylu rannych przewinęło się przez ten punkt? Tylu leży, jeżeli jeszcze żyją, tam na zboczach. Kto jeszcze mógł pozostać z tego batalionu, który był przed nami? Czemuż druga brygada nie zaczyna nacierać? Myślałem z rozpaczą: - czyżby ta masakra nie miała dać nam żadnych korzyści? Przybyli pierwsi panikarze. Wpadli z błędnymi oczami. - Niemcy lada chwila tu będą. Tam przed nami nikogo z naszych nie ma. Jakby na potwierdzenie tych słów ogień artyleryjski zaczął przygasać. Zapanowała cisza. Nagle rozległ się ochrypły głos ciężko rannego, który dał im odpowiedź. - Stuliszże, ty, mordę, ty skur... Wysyłanie ciężko rannych do sztafety szwankowało już od nocy. Ilość noszowych zmalała. Noszy także brakło, bo nie zawsze przynoszono wymienne. Lżej ranni ciągnęli w kierunku sztafety ciężej rannych, ale bardzo ciężko ranni zalegali w schronie. Robiło się ciasno, zjawił się jakiś oficer z przestrzelonym ramieniem i raną głowy. Niestety, potwierdził niepokojące wieści: - Tam już bardzo słaba przesłona. Jeżeli przyjdzie z ich strony ostre przeciwnatarcie, to mogą tu dojść. Cała nadzieja, ze mają nie mniejsze straty niż my. Niech pan lepiej wywiesi na zewnątrz czerwone krzyże, to może, gdy wpadną, nie rzucą do środka granatów. Wskazał na grupę ciężko rannych leżących na ziemi schronu. - Inaczej wszystkich wytłuką. Wyszedłem na zewnątrz i wbiłem tuż przy ścianie koło wejścia do schronu dwie białe chorągwie z czerwonym krzyżem. Rozejrzałem się dookoła. Nawała tak przycichła, że aż było jakoś dziwnie. Zza wzgórza dochodziły tylko krótkie serie z broni maszynowej i pojedyncze strzały karabinowe. Jak na strzelnicy - przebiegło mi przez myśl. Znów zjawił się ranny oficer. Mówił: - Przed nami została najwyżej grupa w sile jednego plutonu, ale ci się nie cofną. Ja zaraz wracam. Szwaby też nie mają więcej ludzi. Dyszą ostatkiem sił. Było jasne, że natarcie się załamało, przynajmniej na naszym odcinku. Teraz chodziło o to, żeby chociaż utrzymać swój stan posiadania. Tyle krwi. Tyle poświęcenia i ofiar nic nie dało. - Co dalej? Małe drużynki podciągały w kierunku, skąd przedtem był spływ rannych. Wyglądało to jednak tylko na wzmacnianie linii, nie na jakąś zaczynającą się akcję. Niedługo potem weszło do schronu dwóch oficerów. Prosili o założenie im opatrunków. Jednego z nich znałem z widzenia. Rozejrzał się po schronie. - Ale się doktor napracował. Natarcie na razi® przerwane, jednak to nie koniec. - Czyż to możliwe, żeby taka wściekła nawała nic im nie zrobiła? - Zrobiła, niech się pan nie martwi. Ciężko jest, bo na razie nie złamała ich całkiem, aleśmy szkopów też napsuli. Musimy trochę oddechu złapać. Nic z terenu nie stracone. Wszystkie ich przeciwnatarcia odparte. Wiem z całą pewnością. Przed chwilą rozmawialiśmy z majorem Raczkowskim. Większość pańskiego 3 batalionu w nocy rzucili z powrotem na „Węża", bo drugi prawie wybity.
- 191 -
W „Misce" od czasu do czasu wybuchał pojedynczy pocisk lub seria granatów. Nawała z obu stron ustała. Przyszło kilku noszowych z noszami. Zabrali ciężko rannych z naszego schronu. Słońce było już wysoko. Rozglądałem się dookoła półprzytomnie. W ustach miałem gorycz i niesmak. W głowie zawrót. W całym sobie jakieś uczucie niedosytu i obrzydzenia. Byłem jednocześnie i obolały, i jakby znieczulony. Nad wszystkim górowała świadomość brudu fizycznego, od którego się lepiłem. Po jako takim uporządkowaniu schronu udałem się do dowództwa batalionu. Zastałem Kasprowicza i Gulca. Kapitan Dusza spał. Pułkownik Sokol z 1 kompanią Jagiełły i 2 kompanią Szlampa odszedł w nocy na „Głowę Węża". Czwarta kompania była tam cały czas. Dusza zastępował tutaj pułkownika. W nocy odbył drogę z kompaniami na odcinek i wrócił z powrotem. Rozmawialiśmy cicho, żeby go nie obudzić. Obydwaj byli przygnębieni. Opowiadali o ciężkim boju, który został stoczony przez 2 batalion na „593" i o walkach, które tam jeszcze trwają. Z kompanii Radwańskiego, nacierającej na Mas Albanetę, wróciło na „Węża" kilkunastu ludzi. On sam żyje, ale jego szef, starszy sierżant Sieńko, zginął. W nocy ma przyjść uzupełnienie. Nieduże, bo z naszych własnych ludzi z eszelonów, tych, których się da odciągnąć bez straty dla służby, i nieco z artylerii. Zasadniczo będzie nacierać dalej druga brygada. Nasze trzy bataliony pierwszej brygady są bardzo wykrwawione. Na razie jeszcze najlepiej wygląda nasz własny batalion, bo poza 4 kompanią nie brał udziału w natarciu, ale pierwszy i drugi są dosłownie zdziesiątkowane. Wiedzieli już, że cały spływ rannych z pierwszego szedł na mnie. Powiedzieli mi, że podobno mam zdać schron batalionowi z 2 brygady, a swoje BPO przenieść do mniejszego bliżej dowództwa. Po powrocie robiliśmy opatrunki naszym lekko rannym. Kilku musiałem ewakuować. Nie tyle z powodu ran, bo niektórzy z nich nie byli nawet draśnięci, ile z powodu zupełnego wykończenia nerwowego. Pierwszy raz oglądałem nerwicę dgólną w tak ostrej postaci. Chociaż ludzie nie znajdowali się w tej chwili pcd bezpośrednim ogniem, wzrok mieli zupełnie błędny, tętno powyżej stu dwudziestu na minutę i chwilami mówili od rzeczy. Po prostu sprawiali wrażenie nienormalnych psychicznie. Dla mnie najbardziej zaskakujące było to, że trzech spośród nich to zawodowi podoficerowie, doskonali instruktorzy batalionu. Młodzi ludzie o wzorowej kondycji fizycznej i dużym doświadczeniu bojowym. Wydaje mi się, że nerwic takich byłoby mniej lub może by nie było wcale, gdyby natarcie zakończyło się powodzeniem. Gdy Sztajer przyniósł obiad, nie mogłem jeść, choć byłem głodny. Po obiedzie, nie pamiętam kiedy, zasnąłem. Obudził mnie znajomy głos, na którego dźwięk natychmiast otworzyłem oczy. Do wnętrza zajrzał pułkownik M. Jeden z tych ludzi, których instynktownie nie znosiłem. Miałem z nim scysję w czasie uroczystej kolacji 19 marca w Forli, gdy obchodziliśmy imieniny pułkownika Sokola. Zauważyłem, że podobne uczucia, jak ja, żywi do niego większość żołnierzy i oficerów naszego batalionu. Przyczyną tego były jakieś zdarzenia sięgające bodajże kampanii libijskiej. Właśnie przed kilkoma godzinami dowiedziałem się, że po ewakuacji pułkownika Peszka, naszego dowódcy brygady, dowództwo objął pułkownik M. Pomyślałem - będę miał z dziadem wesoło, nie lepiej mi życzy niż ja jemu. Ostrzeliwanie „Miski" w tym dniu można zaliczyć do ognia nękającego, jednak od strony „593" dochodził odgłos silnego ognia, tak samo od strony „Widma". Wkrótce otrzymałem rozkaz zainstalowania BPO w małym schronie na terenie części naszego batalionu znajdującej się w „Misce". Warunki mojej pracy nieco się poprawiły, ale za to zacząłem czuć się coraz gorzej. Lewe kolano spuchło mi jak bania. Zrobiłem sobie kompres i owinąłem elastyczną opaską. Musiałem mieć gorączkę, nic nie przechodziło mi przez gardło, tylko piłem herbatę menażkami. Spałem z dość częstymi przerwami. Noc była burzliwa. O zmroku muły nawiozły nowe zapasy amunicji i przed północą Niemcom udało się ją znów zapalić. Na szczęście, u nas na miejscu tej nocy większych strat nie było. Ludzie pozaszywali się w nory80. Następnego dnia przyszła wiadomość o śmierci podporucznika Chachulskiego, o ewakuacji ciężko rannego Józka Szlampa i podporucznika Jagiełły. Ciężko ranny został także podporucznik Cegłowski i wielu innych, między nimi podchorąży Zamorski, syn generała Kordiana Zamorskiego. Wieczorem, trzynastego, ogień nękający zwiększył się. To wyczekiwanie pod ogniem było bodajże najbardziej męczące. Już wieczorem ulokowałem się w tym małym schronie, bo nie chciałem być ze 80 Tej nocy poległ przy rozładowywarliu mułów w „Dużej Misce" starszy strzelec Kliś przydzielony z kariersów Mrugalskiego. Kliś był bratem majora Bronisława Klisia, oficera naszej brygady.
- 192 -
Sztajerem. Zaczął mi działać na nerwy. Zwykle spokojny i opanowany, zrobił się nagle przesadnie wrażliwy. Gdy tamtego dnia po natarciu siedzieliśmy w schronie we dwóch, a po południu Niemcy zaczęli mocniej strzelać, to po każdym uderzeniu pocisku żegnał się i powtarzał: - Najświętsza Panienko, wybaw nas od śmierci. Z początku starałem się go uspokoić. Ale on dalej swoje, jak automat. W końcu zaczął doprowadzać mnie do szału. Po którymś takim jego odezwaniu się złapałem pistolet i zawołałem: - Jak się nie uspokoisz, to ci w łeb strzelę. - Tak jest, panie po... W tej chwili znów niedaleko rąbnęło. Sztajer zaczął swoje. Nie było innego sposobu. Czułem, że i ja zaczynam się rozklejać. Obecnie znalazłem się w nowym schronie z porucznikiem Szwejkowskim, normalnie wesołym i symatycznym kompanem. Teraz był osowiały i wymęczony, jak wszyscy. Albo pełnił służbę, albo spał. Ja leżałem i nie ruszałem się, póki mnie nie wezwano, i wpadałem w coraz większe odrętwienie. Musiałem mieć także dużą gorączkę. Z przebiegu zdarzeń w dniu 14 maja niewiele mogłem sobie później przypomnieć. Pozostał mi tylko obraz jakiegoś chaosu myślowego. Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o ogólny bieg wypadków, to w tej części batalionu, która była wtedy w „Misce", nic szczególnego się nie działo. Jednak zacząłem odczuwać strach przed wybuchami. Gdy tak leżałem - było to chyba po południu zauważyłem, że po każdym wybuchu podciągałem nogi. Schron był mały. Gdy leżeliśmy głowami w głąb, to nasze nogi były prawie przy otworze wejściowym. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przedtem czy potem tak się bał. Było mi wszystko jedno, byle tylko ukryć głowę i nie słyszeć tego przeklętego świstu i wybuchu. Chwilami byłem w malignie. Wydawało mi się, że jestem w Polsce, we Lwowie, że to się pali fabryka Baczewskiego. Nagle ze zdziwieniem rozeznawałem - to przecież amunicja przy drodze, a nie Baczewski. To znów rozmawiałem z Chaehulskim. Przedstawiał mi się, nie wiem dlaczego, zawsze taki jak go pamiętam, gdy szedł z kompanią na drodze z Taranto na pierwszy postój we Włoszech. Mały, w zbyt długim płaszczu, kabura z pistoletem, przewieszona za nisko, obijała mu się o udo. Ale on zaaferowany swoim dowodzeniem spieszył się, ale jakoś tak śmiesznie, po cywilnemu. Patrzyłem, wyraźnie go widziałem. Cholera - mruczałem - mógłby sobie ten pas podciągnąć... Ale, prawda, on nie żyje. Wczoraj zginął. Ktoś mi mówił przecież, że duży odłamek wbił mu się w szyję i przeciął tętnicę. W chwili, gdy Konopacki wpadł do dołu, żołnierz z uzupełnienia ściągał Chachulskiemu sygnet z ręki. Potem wpadło dwóch żołnierzy, naszych karpackich, i zaczęli do złodzieja strzelać, ten skoczył między kamienie, przyszła nowa seria pocisków, wszyscy zaczęli się kryć, nie wiadomo, co się z tamtym stało. W tej chwili nastąpił wybuch, podciągnąłem nogi, zabolało mnie kolano, zobaczyłem twarz Szwejkowskiego. Patrzył na mnie. Potem, gdy już było dawno po akcji, opowiadał mi, że moje zachowanie bardzo go deprymowało. Zaczął się także bać pocisków. Chwilami byłem w maglinie. Wydawało mi się, że jestem ' jakiś rozkaz, jakieś konkretne zajęcie. Czułem, że nie mogę już dłużej tu czekać. Zaczynałem o coś wypytywać Szwejkowskiego, a on na mnie patrzył, jakby mnie nie rozumiał. To znów miałem przed oczami straszne okaleczenia żołnierzy z natarcia. Poszarpane kończyny, porozpruwane brzuchy, zmasakrowane twarze. Myślałem, a może i mówiłem - już lepiej zginąć, byleby się tak nie męczyć, ale przecież większość trafionych właśnie tak się męczy, zanim umrze. Nagle otrzeźwił mnie głos Wysockiego. Było to chyba przed zachodem słońca, bo niebo było czerwone. Przeraźliwie donośnym głosem wrzeszczał na swoich żołnierzy. Wyzywał ich jakoś zupełnie bez sensu, tak jak to nieraz słyszałem krzyczących oficerów w czasie pokoju na dziedzińcu koszarowym. Chodziło mu o jakiś nieporządek. Szwejkowski powiedział: - Zwariował do cholery, czy co, czego tak wrzeszczy. - Poczułem, że mnie także ogarnia złość na Wysockiego. - Zbiórkę chce robić. Piątej klepki brakuje mu chyba. - W tej chwili uderzył pocisk. Wszystko to się działo blisko. Usłyszałem jęki. Nie wiadomo dlaczego wydało mi się, że to on swym wrzaskiem ściągnął ten pocisk. O zmroku wezwano nas na odprawę. Pokuśtykałem do schronu dowództwa.
- 193 -
Paliło się tam małe światełko. Odprawę prowadził kapitan Dusza. Było nas ośmiu czy dziewięciu. Chodziło o to, że reszta batalionu ma być przesunięta na „Węża". Potem Dusza zwrócił się do mnie: - Pan, doktorze, jest chory. Niech się pan ewakuuje do szpitala. Poczułem się głupio. Odjeżdżać tak z powodu choroby z batalionu, bez jednego zadraśnięcia od odłamka, wydało mi się jakoś nie na miejscu. Odezwałem się: - Panie kapitanie, proszę o pozwolenie pozostania w batalionie. - Co też doktor opowiada, przecież pan słyszał, że dzisiaj w nocy mamy odmaszerować, a obecnie pan ledwo łazi i w ogóle jest teraz do niczego. Przecież pan nawet nie zajdzie z nami. Nic na to nie odpowiedziałem. Odprawa zaraz potem skończyła się. Na moje miejsce przysłano doktora Szczepskiego z GPO. Wkrótce potem sztafetą zniesiono mnie na dół. Gdy mnie wniesiono do jakiegoś pomieszczenia w WPO, oślepiło mnie jasne światło lampy. Leżałem na noszach, schylali się nade mną jacyś znajomi i o coś wypytywali. Ktoś mi dał pić. Nie wiem jak długo to wszystko trwało, zauważyłem tylko dużą ilość noszy stojących na ziemi koło mnie. Za chwilę zaniesiono mnie do sanitarki, która wkrótce ruszyła. Szofer przed zamknięciem drzwi coś do mnie mówił. Zwróciło moją uwagę to, że był Amerykaninem. Drzwi sanitarki zatrzasnęły się z hałasem. Ruszyliśmy. Sanitarka jechała bardzo szybko po wyboistej drodze. Fatalnie trzęsło. Przez głowę przeleciała mi myśl - pewno jedziemy przez tę dolinę gdzie leży tyle rozbitych sanitarek i dlatego kierowca pędzi jak szalony. Starałem się ułożyć tak, żeby nie urażać sobie kolana. Pomyślałem o tym jak w czasie tej drogi muszą cierpieć ciężko ranni. Znów wszystko mi się mieszało. Nie wiem czy drzemałem, czy traciłem przytomność. W sanitarce było zupełnie ciemno. Poczułem, że coś zimnego przesuwa mi się po twarzy. Wzdrygnąłem się. Odsunąłem „to" ręką i poznałem, że jest to zupełnie zimna ludzka ręka. Nie rozumiałem co się dzieje. - Kierowca - krzyknąłem - stać! Oczywiście nikt mnie nie usłyszał. Już drugi dzień miałem taką chrypkę, że mój głos wychodził jak szept, gdybym zresztą wołał normalnym głosem, także by mnie nikt nie usłyszał, bo sanitarka jechała szybko i wszystko zagłuszał warkot motoru i skrzypienie karoserii we wszystkich wiązaniach. Zorientowałem się wreszcie, że to zwisa z góry ręka rannego. Nasłuchiwałem. Żadnego jęku. Musiał umrzeć i ręka mu opadła. Próbowałem ją założyć na nosze nade mną, ale bezskutecznie. Sam o mało przy tej okazji nie zleciałem. Po pewnym czasie wjechaliśmy na jakąś równiejszą drogę. Sanitarka zatrzymała się. Kierowca zajrzał do środka. Powiedziałem mu o co chodzi. Ciało na górze ułożyli lepiej. Pojechaliśmy dalej. Przyjazdu do szpitala nie pamiętam. Obudziłem się, gdy mnie wnoszono na salę chorych. Był to duży namiot, w którym stało około dwudziestu łóżek szpitalnych, czysto zaścielonych. Namiot był oświetlony latarnią. Łóżka, poza jednym, na którym ktoś spał, były puste. Sanitariusze postawili moje nosze na ziemi. Jak przez mgłę pamiętam, że mnie przebierano. Przebierała mnie pielęgniarka. Cały ten proces przebierania wbił mi się w pamięć jako bardzo upokarzająca historia. Byłem potwornie brudny. Nie rozbierałem się przeszło dwa tygodnie, a tu wszystko takie czyściutkie i przebierała mnie kobieta. Z początku protestowałem i próbowałem sam to zrobić, ale byłem taki obolały i nie mogłem zgiąć nogi, nic więc z tego nie wyszło. Siostra Zaremba - później dowiedziałem się jej nazwiska -- przy pomocy sanitariusza rozebrała mnie, umyła, ubrała w pidżamę, dała coś do picia i zasnąłem. Obudziłem się rano. Musiało być już późno, bo obudził mnie lekarz, który robił wizytę. Był to doktor Mordyński. Badał mnie, stukał, oglądał, zaordynował jakieś lekarstwa. Zauważyłem, że prawie pusty w nocy, namiot był obecnie pełny. Powiedziano mi, że jest to nowa oficerska sala chorych, którą z powodu przepełnienia ustawiono i zorganizowano wczoraj wieczorem. Byłem w Venafro w Szpitalu Wojennym nr 6. Wkrótce potem przewieziono mnie na salę opatrunkową, gdzie spunktowano kolano i włożono nogę w gips. Właściwie niewiele pamiętam z tych kilku pierwszych dni, bo ciągle spałem, szczególnie od momentu, gdy mi ustalono nogę w gipsie i przestałem się urażać w kolano. Okazało się, że mam pękniętą łąkotkę. Poza tą sprawą byłem przeziębiony, potłuczony i w najwyższym stopniu wyczerpany.
Rozdział V. PO BITWIE. W ciągu następnych dni gorączka ustąpiła, chrypka zaczęła zanikać i gdyby nie noga, czułbym się
- 194 -
całkiem nieźle. 18 maja przyszła wiadomość o zdobyciu klasztoru. Przyjęliśmy ją wszyscy z uczuciem ulgi i radości. Daliśmy w końcu radę tam, gdzie przed nami nic nie mogli wskórać nasi alianci. Wszystkie te ofiary, które poniósł Polski Korpus nie poszły na marne. W nocy obudził mnie krzyk. Przywieziono rannego oficera, a następnie operowano go. W czasie narkozy, to znaczy w okresie zasypiania, zachowywał się bardzo hałaśliwie. Pomimo że sala operacyjna była w namiocie dość znacznie oddalonym od naszego, słyszeliśmy jak wykrzykiwał i śpiewał, nim ostatecznie zasnął. Po godzinie przyniesiono go do naszego namiotu. Miał duży opatrunek na karku, skąd usunięto mu odłamek. Gdy się budził, zaczynał swój koncert od nowa. W jego wypowiedziach powtarzało się ciągle jedno słowo, którego nie mogliśmy początkowo zrozumieć. Wołał we wszystkich tonacjach „makolągwa". Potem dopiero dowiedziałem się, że przy zasypianiu naraziła mu się główna instrumentariuszka, siostra Karolincia, jedna z najbardziej ofiarnych pielęgniarek w naszym szpitalnictwie. I to właśnie ją ranny nazywał „makolągwą". Tym rannym był kapitan Drelicharz z 6 pułku pancernego. Przebył szczęśliwie ciężkie walki i, jak nam opowiadał, został ranny w najgłupszy sposób, w jaki żołnierza może to spotkać. W przerwie w czasie akcji zwołano bezmyślnie odprawę w zupełnie nieodpowiednim miejscu. Uderzył pocisk. Byli zabici i ranni. Jednym z tych rannych był właśnie Drelicharz. Razem z nim przywieziono kapitana Zalewskiego z raną ręki. Obydwaj ci oficerowie okazali się bardzo przyjemnymi i wesołymi towarzyszami. Już w nocy od chwili wejścia na salę chorych ożywili i rozbawili wszystkich, nawet tych ciężko rannych i stękających. Szybko się z nimi zaprzyjaźniłem. Od nich dowiedziałem się niektórych szczegółów dotyczących tak zwanego drugiego natarcia. Mówili, że psychice naszego żołnierza bardziej odpowiada, jeżeli chodzi o walkę górską, nacieranie w ciągu dnia. Taki pogląd wyrażała wtedy większość oficerów. Walka w górach w ciągu dnia przeciwko umocnionym pozycjom i przy takim zmasowaniu ognia artyleryjskiego jest trudniejsza niż w nocy, ale nie sprawia tak niesamowitego wrażenia, co jest ważne, jeżeli chodzi o naszych ludzi. Polacy nie są nigdy tak bezosobowymi automatami, jak żołnierze niemieccy. Silniej odczuwają wszelkie wrażenia zewnętrzne, jak i przeżycia wewnętrzne. Bardziej poddają się nastrojowi w sprzyjających do tego warunkach, a z drugiej strony, gdy dobrze widzą cel, łatwo opanowuje ich zarówno zapał, jak i wściekłość i wtedy są zdolni do nadludzkich wysiłków. Kapitan Zalewski mówił, że gdy ze swoją kompanią komandosów nacierał poprzez parów na stanowiska niemieckie w biały, słoneczny dzień, to Niemcy tak zostali zaskoczeni tym - zdawałoby się -- niemożliwym do wykonania natarciem, że nie stawiali większego oporu. Kompania w czasie ataku poniosła stosunkowo małe straty, a już komandosi wyciągali za głowy poddających się i ogłupiałych żołnierzy niemieckich. Swoją drogą, komandosi to było specjalne wojsko, coś jedynego w swoim rodzaju w dotyczasowych dziejach wojskowości. Brytyjczycy mieli kilka batalionów komandosów. Jeden batalion był cudzoziemski i w jego skład, obok Francuzów i kogoś tam jeszcze, wchodziła kompania polska. Zyskała ona sobie opinię najlepszej w tym batalionie. Zasadniczo komandosi byli szkoleni do zupełnie innych zadań. Użycie ich pod Monte Cassino było dziełem przypadku. Sytuacja po pierwszym nieskutecznym natarciu była dla korpusu bardzo ciężka. Straty z rannymi przekraczały 4 tysiące żołnierzy pierwszej linii. Nie było uzupełnienia. Na gwałt ściągano z tyłów ludzi z artylerii, transportu, a nawet ordynansów. Byli to żołnierze często już starsi wiekiem i nie bardzo nadający się do walk w pozycjach górskich. I wtedy użyto komandosów. Gdyby natarcie komandosów się nie udało, co automatycznie spowodowałoby wyniszczenie kompanii, to strata byłaby nieproporcjonalnie duża. Aby to zrozumieć, trzeba wiedzieć jak tworzono komandosów. Szkolenie komandosa trwało około dwóch lat. Pamiętam, że jeszcze w Anglii rozmawiałem z członkiem komisji, która przyjechała do artylerii przeciwlotniczej wybierać kandydatów na komandosów. Obowiązywały następujące normy wstępne: młody wiek, doskonały stan zdrowia, odwaga, duża wrodzona inteligencja, bezwzględna i niczym nie zachwiana obowiązkowość i karność. Wybrano około dwóch tysięcy kandydatów odpowiadających wyżej wymienionym warunkom. Szkolenie odbywało się na terenie Wielkiej Brytanii. Zakładano, że wszyscy kandydaci są dobrze wyszkolonymi żołnierzami. Jako pierwszy etap przechodzili szkolenie w obozie zwanym przez żołnierzy „Małpim gajem". O ile sobie przypominam, szkolenie to trwało sześć miesięcy i było dla wszystkich kandydatów jednakowe, bez względu na to, czy kandydat był oficerem czy szeregowcem. Od czasu do czasu sprawdzano osiągniętą sprawność próbami, których było bardzo wiele. Na przykład jedną z takich prób było przejście żołnierza, zawieszonego na rękach, po linie przeciągniętej w poprzek parowu. Już na tym etapie szkolenia kandydaci musieli posiadać żelazne
- 195 -
mięśnie i cyrkową zręczność. Lina była długa i nie-przebycie jej w odpowiednim czasie lub upadek do parowu dyskwalifikował bezpowrotnie. Tych wyeliminowanych odsyłano z powrotem do dawnych jednostek. Były próby skakania, szybkiej orientacji, strzelania i tak dalej. Po przebyciu wszystkich prób, pozostała zaledwie trzecia część kandydatów. Potem następowały dalsze fazy szkolenia. Jedna z nich wyglądała następująco: Kandydatów przenoszono do garnizonu do jakiegoś miasteczka. Mieszkali na tak zwanym billetingu, to jest na prawach oficerskich, zakwaterowani w prywatnych domach. Pozostawiono im zupełną swobodę w godzinach pozasłużbowych. Uposażenie mieli znacznie wyższe niż wojsko. Godziny służbowe były rozmaite. Czasy zbiórek podawane doraźnie lub przez alarmy. Spóźnienie się na zbiórkę dyskwalifikowało takiego kandydata i to bez względu na stopień wojskowy czy poprzednie wyniki. Natychmiast odjeżdżał do swojej jednostki. Niedosłyszenie na swojej kwaterze alarmu nocnego powodowało to samo. Następnie z kompasem wyrzucano ich z samolotu w nieznanej okolicy, musieli odnaleźć swoją jednostkę w określonym czasie. Uczono ich dżudo, posługiwania się różnymi rodzajami broni, pływania i nurkowania. W ostatniej fazie szkolenia, w czasie alarmu, wywożono samochodami na nieznany punkt wybrzeża, stamtąd na okręty i w nocy płynęli na inne miejsce wybrzeża. Potem nie wskazując żadnego kierunku, kazano skakać do wody i lądować z poleceniem dotarcia w oznaczonym czasie do bazy. Wymagano wysokich norm etycznych. Brak koleżeństwa, egoizm, nałogi lub słaba wola dyskwalifikowały przy jednorazowym uchybieniu tak samo, jak brak punktualności czy karności. Nic dziwnego, że po blisko dwóch latach takiego szkolenia z dużej ilości kandydatów zostało tylko ponad stu komandosów. Z tych utworzono polską kompanię. Było to wojsko do szczególnych zadań. Komandosi opanowali na Lofotach stację badawczą i wytwórnię ciężkiej wody niezbędnej przy produkcji broni atomowej. Co mogli, zabrali, w tym i profesorów niemieckich, a co musieli zostawić, to spalili. Działo się to pośród skoncentrowanych jednostek „Kriegsmarine", pod nosem niemieckiej artylerii i władz bezpieczń-stwa. Podwieziono ich łodziami podwodnymi i cała akcja trwała niespełna godzinę. Komandosi zniszczyli niemieckie stacje radarowe nad kanałem La Manche. Poza tym wykonali cały szereg innych zadań, o których wiedziały tylko powołane do tego władze. Działali skutecznie i szybko jak piorun, w najbardziej niespodziewanych dla nieprzyjaciela miejscach. Może ktoś, jeśli będzie miał dostęp do odpowiednich źródeł, opisze tę jedyną w swoim rodzaju epopeję najbardziej nowoczesnych żołnierzy II wojny światowej. Potem we Włoszech utworzono jeszcze dwie kompanie polskich komandosów, ale szkolono ich szybko i ludzie nie byli tak starannie pod każdym wźględem dobrani, jak w tej pierwszej kompanii. Polscy komandosi szkolili również kompanie komandosów włoskich, ale ci już całkiem odskoczyli od pierwowzoru. Zastępcą dowódcy tej właśnie pierwszej polskiej kompanii komandosów był kapitan Zalewski, którego poznałem w szpitalu w Venafro. Nic dziwnego, że gdy wreszcie pewnego wieczoru udało się skłonić kapitana Zalewskiego, by opisał nam jak się odbyło natarcie jego kompanii pod Monte Cassino, to cała nasza sala chorych słuchała z zapartym oddechem. Natarcie trwało kilka minut i odbyło się przez szeroki parów, którego sforsowanie byłoby nie lada problemem dla normalnego wojska. Wykonano je w miejscu, gdzie parów był stosunkowo zadrzewiony. Komandosi podczołgali się jak Indianie przez zarośla naprzeciw stanowisk niemieckich i na dany sygnał - jak jedna wielka rodzina Tarzanów - skacząc i czepiając się gałęzi, konarów drzew i zrębów skalnych przesunęli się ponad parowem bez żadnych prawie strat. Nie jestem w stanie dzisiaj przytoczyć poszczególnych epizodów tego dziwnego natarcia ani wymienić nazwisk, pozostało mi tylko w pamięci ogólne wrażenie, a przed oczami obraz wywołany opowiadaniem kapitana komandosa. Czołgista - kapitan Drelicharz był człowiekiem skromnym, i jak już wspomniałem, tak towarzyskim i wesołym, że wkrótce zmienił nastrój wśród pacjentów naszego namiotu. Właściwie dyrygował nami. Nawet gdy po opatrunku bolała go bardzo głęboka rana w karku, to krzywiąc się opowiadał o swoich cierpieniach w tak wesoły sposób, że wszyscy ryczeli ze śmiechu. Nawet ranni w brzuch rękami przytrzymywali sobie brzuch i ze wszystkimi śmieli się na głos. Prawie codziennie zjawiali się goście. Byli to przeważnie dowódcy jednostek, odwiedzający swoich rannych żołnierzy. W naszym korpusie panował zwyczaj, że po każdej akcji, dowódcy jednostek, o ile sami nie byli ranini, objeżdżali szpitale i wizytowali swoich żołnierzy. Kapitan Drelicharz czuł się coraz lepiej, tak samo jak Zalewski i ja. Przyszły wiadomości od kolegów
- 196 -
ze Szpitala Wojennego nr 2 w Campobasso, że jest tam pierwszorzędnie. Ci, którzy mogą chodzić dostają przepustki do miasta. Wieczorem odbywają się dancingi w restauracjach. Dużo ładnych Włoszek. Nasz szpital pracował w warunkach polowych. Znajdował się około trzydzieści kilometrów od Monte Cassino, w szczerym polu. Jeżeli ktoś z nas zaczynał wstawać i chodzić, mógł się najwyżej przespacerować po łączce. Z nas trzech w najlepszym położeniu był kapitan Zalewski. Jako ranny w rękę mógł chodzić cały czas. Ja byłem w najgorszym, bo w łóżku trzymał mnie duży gips. Najwięcej zaś denerwował się Drelicharz, bo miał w tych dniach zacząć wstawać. - Co ja będę robił, jak wstanę - denerwował się - chyba kupię sobie siatkę i pójdę na motyle. Wieczorem po tej rozmowie mieliśmy nalot samolotów niemieckich. Był alarm, pobudzono nas. Tym, którzy chodzili, kazano pójść do rowów przeciwlotniczych. Po nalocie Drelicharz zaczął kiwać na Zalewskiego. Miał przy tym ogromnie tajemniczą minę i długo mu coś szeptał. Zalewski śmiał się. Potem przyszedł do mojego łóżka i powiedział, że Drelicharz chce urządzić spisek i proponuje, żebym ja jako trzeci do niego przystąpił. Już rano w czasie wizyty prosił lekarza, żeby go posłali do Campobasso. Podawał różne powody, zresztą zupełnie dziecinne. Lekarz wysłuchał uważnie i powiedział: - A cóż to, panie kapitanie, czy panu u nas tak źle? Nie mamy żadnych obiektywnych przyczyn do ewakuowania pana. Jest pan po operacji, rana się goi dobrze, za jakiś tydzień wypiszemy pana, damy zwolnienie i wtedy pan sobie pojedzie, gdzie pan będzie chciał. Drelicharz poczuł się straszliwie dotknięty. Leżał milczący chyba piętnaście minut, a gdy lekarz wyszedł powiedział: - Widzicie go, mądrala, to ja mam jeszcze tydzień leżeć tutaj na tej łączce i patrzeć przez szparę jak polne koniki skaczą, a koledzy w Campobasso tańczą przy dobrej orkiestrze i popijają whisky. On myśli, że jak wyjdę ze szpitala, to pojadę na urlop. Nie rozumie, że muszę gonić swój pułk. Jeden z jego znajomych pancerniaków odezwał się z drugiego końca namiotu: - Tak! Spiesz się! Spiesz! Władek, pamiętaj, że do trzech razy sztuka. Jesteś już trzeci raz ranny. Myślisz, że zawsze ci tak ujdzie na sucho. Drelicharz roześmiał się niefrasobliwie: - Nic mi nie będzie. Nie przeczuwał, że od tego czwartego razu dzieli go już niewiele miesięcy 81. - Zresztą, nawet gdyby tak miało być, to właśnie nonsensem jest wędzić się na tym pustkowiu... I teraz, właśnie w nocy, po nalocie wpadł na pomysł. Przypomniał Zalewskiemu ogólnie znaną rzecz, że ranni po przewiezieniu na tyły nie znoszą nalotów. Chcą mieć chwilę wytchnienia od wojny, zanim przyjdą do siebie. Mamy więc wszyscy trzej jutro rano przy wizycie udawać zdenerwowanie dzisiejszym nalotem. Drelicharz w tym czasie, gdy Zalewski rozmawiał ze mną, wtajemniczał w sprawę siostrę. Po chwili zaczął wołać w naszym kierunku, mrugając przy tym powieką: - Ja będę jutro miał nawet gorączkę przez to zdenerwowanie nalotem. Już czuję jak mi się podnosi. Aha - pomyślałem - umówił się z pielęgniarką, że mu wpisze wyższą temperaturę. Powoli cała sala została wtajemniczona w nasz spisek i większość, zamiast spać, dawała rady, jak najlepiej wykiwać lekarza. Drelicharz przestraszył się, że jutro będzie za duża konkurencja przy rannej wizycie i zaczął wołać: - Panowie, fair play obowiązuje! Pamiętajcie, że pomysł był niój. Jak my trzej wyjedziemy, to potem dopiero kolejka na następnych. Targ w targ ułożyliśmy cały plan i podzielili role. Ja jeszcze musiałem, jako lekarz, na ogólne życzenie sali, dać fachowe rady na co kto się ma skarżyć jutro przy wizycie, tak, aby w lekarzu nie obudziły się jakieś wątpliwości. Pod koniec zauważyłem: - Tylko, panie kapitanie, doktor Mordyński pomyśli, że pan się naprawdę boi tego samolociku i jak to będzie wyglądało. Pan, liniowy oficer z tyloma odznaczeniami. Drelicharz nie dał mi skończyć. Machnął ręką. - Niech tam myśli sobie co chce, Bóg z nim. Byle tylko nas wysłał, reszta to mięta. Za chwilę chrapał snem sprawiedliwego. Śnił prawdopodobnie o dancingu w Campobasso i o swoich czołgach w natarciu, bo się uśmiechał przez sen jak dziecko. 81 Kapitan Władysław Drelicharz poległ dnia 21 listopada 1944 roku w natarciu pod Monte Fortino.
- 197 -
Następnego rana Drelicharz miał 38 stopni i leżał w czasie wizyty z ponurą miną. Skarżył się na szum w głowie, zawroty, bezsenność. Gdy ordynator zaczął go szczegółowo badać, Drelicharz zapytał czy naloty są częste. Kiedy patrzyłem na tę komedię, musiałem mieć niewyraźną minę, bo doktor Mordyński długo mnie badał. Po południu przyszedł major Krzywański, komendant szpitala, i pytał jak się czujemy. Ktoś odpowiedział, że przyszli-byśmy szybciej do zdrowia, gdyby nie te naloty, które są bardzo denerwujące. Drelicharz dodał: - Byliśmy tak długo w akcji, niedługo pójdziemy do następnej, mogliby nam lekarze zaoszczędzić tej kuracji pod bombami i wysłać do jakiegoś dalszego miejsca. Major kręcił głową, ale robił dumną minę, gdy mu zaczęliśmy tłumaczyć, że tutaj, te trzydzieści czy czterdzieści kilometrów od linii, to także jest jeszcze front. Zdaje się, że coś w duchu podejrzewał, bo w pewnej chwili napomknął: - Coś mi się wydaje, że wam chodzi o to, żeby być w mieście. Jednak w końcu się zgodził. - No, dobrze, jutro odchodzi transport do Campobasso, to między innymi wy trzej pojedziecie. Tak więc postawiliśmy na swoim. Nadeszły szczegóły o tragicznym w skutkach ostrzeliwaniu przez Niemców w czasie bitwy Głównego Punktu Opatrunkowego. Zginęli lekarze Napora i Graber, kapelan ksiądz Huczyń-ski oraz jeden z żołnierzy, a rany odnieśli lekarze Mundzio Pancer, Mazanowski 82 i Mozes. Były także straty między pacjentami. Historia tego wypadku była bardzo smutna i, mówiąc szczerze, nie można było całej winy zwalić na Niemców. GPO pracowało pod osłoną flag Czerwonego Krzyża i było dokładnie oznaczone. Stał tam wysoki maszt z dużą chorągwią Czerwonego Krzyża. Niemcy nie byli aż tak silni, żeby otwarcie łamać konwencje międzynarodowe i może nigdy do tego by nie doszło, gdyby nie barbarzyńskie lekceważenie tych samych przepisów międzynarodowych, pod osłoną których znajdował się ten szpital, przez jednego z naszych wyższych oficerów artylerii, czy zaopatrzenia. Odpowiedni paragraf konwencji genewskiej mówił, że obiekty szpitalne, oznaczone znakiem czerwonego krzyża, mają być oszczędzane, ale ten znak czerwonego krzyża nie może być nadużywany. I dlatego ani w obrębie samych obiektów, ani w ściśle określonym promieniu od nich, nie mogą się znajdować inne obiekty wojskowe nie wchodące w skład służby zdrowia. Tymczasem, na parę dni przed wypadkiem, przyjechał jakiś major i w stosunkowo bliskim sąsiedztwie GPO wyznaczył miejsce dla składania amunicji. Gdy mu zwrócono uwagę, że jest to sprzeczne z przepisami, to z typową dla niektórych ograniczonych łebków pewnością siebie odparł: - Co mnie tam łapiduchy będą uczyć przepisów, amunicja ważniejsza i wiem co robię. Niestety, pozycja służby zdrowia w naszej armii nie zawsze jeszcze znajdowała ten szacunek, jaki powinna mieć w cywilizowanym społeczeństwie i nie było sposobu na ukrócenie żołdackiej i barbarzyńskiej samowoli pana majora. W nocy nawieziono amunicji i sprzętu. Niemieccy sniperzy 83 na przestrogę dwa razy zestrzelili z masztu chorągiew Czerwonego Krzyża. Gdy to nie pomogło, artyleria ostrzelała cały teren, zabijając i raniąc ponad dwadzieścia osób na terenie GPO. O ile mi wiadomo, pomstowano na barbarzyństwo niemieckie, ale nie słyszałem, żeby w jakikolwiek sposób ukarano majora, pośredniego sprawcę wypadku. 22 maja rano odjechaliśmy do Campobasso. Kolumna sanitarek ewakuowała kilkudziesięciu oficerów i żołnierzy. Droga była męcząca ze względu na upał i kurz. Wczesnym popołudniem dotarliśmy do miejscowości Boiano, gdzie znajdował się punkt przeładunkowy. Nosze z rannymi i chorymi ustawiono na ziemi, lekarze sprawdzali stan opatrunków i badali ciężej chorych. Nakarmiono nas i napojono. Jednym z lekarzy pełniących służbę w Boiano był kolega Pilszak. Gdy zobaczył mnie leżącego na noszach, podbiegł wołając: - Adam! Co z tobą? - Już w tej chwili - odpowiedziałem - nic poważnego, czuję się dobrze. Jestem cały, mam tylko nogę w gipsie. Pogadaliśmy chwilę, wypytując się nawzajem o wspólnych przyjaciół i znajomych. Trwało to krótko, bo Pilszak musiał iść do swojej roboty, a nas wkrótce załadowano do innej kolumny, która już bezpośrednio zawiozła nas do Szpitala Wojennego nr 2 w Campobasso, przemianowanego później na 82 Mój starszy kolega ze Lwowa, asystent z lwowskiej kliniki profesora Groera. 83 Strzelcy wyborowi. '
- 198 -
Szpital Wojenny nr 7. Do szpitala w Campobasso dojechaliśmy w porze kolacji. Nas trzech umieszczono w dużej sali, na około dwadzieścia łóżek, na pierwszym piętrze. Obok mnie po lewej strome leżał młody podporucznik z twarzą bladą jak papier. Był ciężko ranny. Któregoś dnia przyszedł na salę starszy pan z naszywkami korespondenta wojennego. Gdy się nam przedstawił, dowiedziałem się, że jest to znany literat, autor wydanej przed wojną książki Na tropach Smętka, Melchior Wańkowicz. Obecnie miał zamiar opisać bohaterstwo żołnierzy polskich w bitwie o Monte Cassino i w tym celu odwiedzał rannych uczestników bitwy, znajdujących się w szpitalach. Miał ze sobą gruby plik notatek i idąc od łóżka do łóżka pytał rannych oficerów z jakich są formacji i po zaglądnięciu w swoje notatki zadawał im pytania dotyczące różnych szczegółów. Powoli zbliżał się do mnie. Dłużej się zatrzymał przy podporuczniku, moim sąsiedzie. Podporucznik ten był oficerem 5 dywizji i dowodził plutonem, który wykonywał, w chwili gdy go zraniono, jakieś ważne i trudne zadanie. Nieszczęśliwy podporucznik miał kilkanaście ran odłamkowych, a oprócz tego amputowaną nogę. Bardzo cierpiał. Najwięcej z powodu tej nogi. Podejrzewałem, że w bliźnie amputowanego kikuta wytworzył się nerwiak. Miał tak straszne bóle, że poza krótkim okresem po podaniu morfiny, stale jęczał. Rany brzucha i klatki piersiowej były cięższe, ale mniej mu dokuczały, niż ten amputowany kikut. Biedaczysko zmarł w kilka dni później. Melchior Wańkowicz specjalnie się interesował akcjami jego plutonu i dlatego szczegółowo rannego wypytywał. Na dobitek to co mówił ranny nie zgadzało się z notatkami pisarza lub też nie pasowało do ogólnego planu bitwy, jak go nakreślono w sztabie korpusu. Pisarz zaczął się więc denerwować i wołał do rannego: - Co pan opowiada, pan widział tylko odcinek swojego plutonu, a ja mam rzut oka na akcję całego korpusu i dlatego wiem to lepiej niż pan. Już nie wiem dokładnie, o jaki tam szczegół czy kierunek chodziło, ale wszyscy na sali wiedzieliśmy dobrze, że to co każdy z nas przeżył i widział, to było życie, a to co było w planach sztabu i w jego notatkach, to może było zestawieniem fragmentów życia, ale zestawieniem, jak to mówił jeden z pancerniaków, zza biurka. Mogło się więc łatwo zdarzyć, że rzeczywisty fragment, ex post wpychany do uporządkowanego już zestawienia akcji bitewnej, nie chciał pasować. Wańkowicz patrzył na swoje notatki i plany oraz na rannego oficera i wyglądał na poirytowanego, a ranny na Wańkowicza i w końcu zbolałym głosem spytał: - Jeżeli pan lepiej wie niż ja - to po co pan mnie męczy? Wszyscy szanowaliśmy znanego pisarza, o którym wiedziano, że czyni wielkie wysiłki, aby przy pomocy swojego talentu przekazać i uwiecznić tę jedną z większych bitew naszego korpusu. Z drugiej jednak strony, ranni żołnierze i to szczególnie wtedy, gdy byli ranni w tej samej akcji, odczuwają zawsze pewne braterstwo i solidarność. To uczucie, z którego człowiek sobie przeważnie świadomie nie zdaje sprawy, spowodowało, że patrzyliśmy niechętnie na to indagowanie ciężko rannego. Dlatego, być może najzupełniej niesłusznie, gdy Wańkowicz podszedł do mojego łóżka odpowiadałem mu monosylabami. - Czy pan był dowódcą kompanii lub plutonu? - Nie. Lekarzem. - Jakiej formacji? - 3 baon 3 DSK. - Aha. Więc pan był lekarzem 3 baonu? - Tak. - Był pan z baonem na „Wężu"? - Tak. - Został pan ranny? - Nie, potłuczony i chory. - Jak znosili żołnierze 3 baonu długi pobyt na „Wężu"? - Nieźle. - Czy pana coś szczególnego uderzyło w ich zachowaniu, bo przecież tam były warunki bardzo ciężkie. - Rzygali przez pierwsze dni. - Jak to rzygali?
- 199 -
- Był taki smród, taki odór trupi, że zanim się przyzwyczaili, to po każdym posiłku rzygali. Na tym skończyła się moja rozmowa i Wańkowicz podszedł do następnego łóżka. Szybko już obszedł całą salę. Rozmawiał po kolei ze wszystkimi. Między innymi z kapitanem Zalewskim i kapitanem Drelicharzerm Zalewski, jako ranny w rękę, wychodził dość często na przepustkę z kilkoma innymi chodzącymi oficerami i przynosił wiadomości o życiu w mieście. Wkrótce przyłączył się do nich Drelicharz, któremu rana dobrze się goiła. Wesołe dancingi w Campobasso szybko mu się znudziły i coraz bardziej tęsknił za czołgami i swoimi towarzyszami broni. Mnie w dziesięć dni po przybyciu do Campobasso zdjęto gips i założono elastyczne opaski na kolano, które jeszcze fatalniej obrzękło po pierwszych próbach chodzenia. Mimo to chodziłem z pomocą laski i korzystałem z przepustek, ile się dało. Jednego wieczoru wybraliśmy się na zabawę do największej restauracji w Campobasso. Podziwiałem ogłoszenie wywieszone przy wejściu do restauracji, które zapraszało trzydzieści eleganckich i miłych mieszkanek Campobasso do przyjścia na dancing o godzinie dziewiętnastej. Posterunek przy wejściu do restauracji nie wpuszczał do środka mieszkańców Campobasso płci męskiej. Przy stoliku zebrało się towarzystwo z obandażowanymi głowami i rękami na temblakach lub kulawi tak jak ja. Przy dźwiękach orkiestry tańczono. Tańczyli oficerowie polscy, brytyjscy i kanadyjscy z Polkami lub Angielkami w mundurach wojskowych lub też z miejscowymi pięknościami. Niestety, całe grono szpitalne, które ze mną przyszło, nie bardzo się nadawało do tańca. Przyglądaliśmy się tańczącym słuchając muzyki i popijając whisky and soda: O dziesiątej wieczór musieliśmy już być na swojej sali chorych. Po południu zachodziliśmy do kawiarni. Tutaj również z miejscowych miały wstęp tylko Włoszki. Prym dzierżyli nasi oficerowie kawalerii. Spotkałem wielu oficerów z 12 Pułku Ułanów Podolskich. Prezentowali się doskonale. Oficerowie angielscy wybałuszali na nich oczy. W myśl brytyjskich przepisów wojskowych dla szeregowych były zarezerwowane inne restauracje i kawiarnie. Tam istniały bardziej bezpośrednie sposoby wyrażania międzyalianckich uczuć. Od czasu do czasu wymiany zdań kończyły się bójkami. Najbardziej charakterystyczną stroną incydentów było to, że w razie powstania bójki w publicznym lokalu, obojętnie z jakiej przyczyny, wszystkie zebrane tam narodowości, a więc Polacy, Amerykanie, Nowozelandczycy i Kanadyjczycy w przedziwnej zgodzie „naparzali" Anglików, nierzadko zupełnie niewinnych w przypadkowym sporze. Wystarczyło, żeby dwóch podpitych żołnierzy różnych narodowości wszczęło kłótnię, a tumult rozszerzał się na cały lokal. Większość żołnierzy chodziła z bronią, więc często już na wstępie strzelano z thomsonów do żarówek, a gdy światła gasły, to każdy z rozbawionych uczestników wyszukiwał sobie Anglika, na którym mógłby się wyładować. Nieszczęśliwi synowie Albionu usiłowali walczyć na pięści, ale nic z tego nie wychodziło, jako że ten sport nie był popularny w naszych szeregach i nasi ludzie po staremu za broń najbardziej praktyczną uważali stołki albo butelki od piwa. Na całe szczęście wszystkie te bójki miały krótki przebieg, bo nad garnizonem czuwały ściśle ze sobą współpracujące żandarmerie wszystkich narodowości i walczące strony na pierwszy gwizd syren policji wojskowej ulatniały się jak kamfora. W szpitalu, w jednej z sąsiednich sal oficerskich leżał znajdujący się w niewoli kapitan spadochroniarzy niemieckich - Herbert Bayer. Kapitan Bayer był jednym z ostatnich dowódców obrony klasztoru. W każdym razie objął tę funkcję po wycofaniu się właściwego dowódcy. Żołnierze, którzy go wzięli, opisywali w taki sposób tę scenę. Wymierzyli do niego z thomsona i zawołali: - Ty taki i owaki, gdzie tu jest przejście przez pole minowe. Niemiec wskazał ścieżkę. - To prowadź! Kapitan Bayer bez wahania poszedł dróżką, którą przedtem wskazywał. Przeszedł kilkanaście kroków i trach. Wyleciał na minie. Ściągnięto go z powrotem. Był ciężko ranny. Amputowano mu nogę i opatrzono inne rany. Obecnie leżał w naszym szpitalu i rany powoli się goiły. Jak wypada oficerowi wyborowej jednostki, zachowywał się z godnością prawie taką samą jak na polu minowym i cierpiał w milczeniu. Jedna rzecz tylko w tym wszystkim niezupełnie mi się podobała. To, że oficer niemiecki wychowany w duchu hitlerowskim, a więc niewątpliwie zbrodniarz wojenny, na którego rękach musiało być wiele krwi, leżał między naszymi oficerami, w polskim szpitalu, można było tłumaczyć tym, że był to
- 200 -
nieprzyjaciel wzięty do niewoli w równej walce. Natomiast cześć i nadskakujący szacunek, jaki mu okazywali niektórzy z naszych, licytując się w okazywaniu zbędnych grzeczności teutoń-skiemu bohaterowi, przyjmującemu zresztą ten brak umiaru z chłodną miną, jako rzecz mu należną, były dla mnie zupełnie niezrozumiałe i budziły obrzydzenie. Opinia moja w tej sprawie nie była odosobniona. Słyszałem zdania szeregu innych naszych żołnierzy i oficerów. Trzęśli się z oburzenia, gdy widzieli polskich oficerów usłużnie zapalających Niemcowi papierosa. Mógł on być sobie bohaterem dla Niemców, a ci nasi mogli znaleźć i dostrzec przed nim cały legion swoich własnych bohaterów, cierpiących i dogorywających po ranach od pocisków niemieckich na licznych salach żołnierskich i oficerskich tego samego szpitala. Przełamanie przez nas frontu pod Monte Cassino przełamało całą niemiecką linię obrony. Po starciu dalszych punktów oporu pod Piedimonte kolumny wojsk alianckich zalały rozległą równinę i dotarły do Rzymu. Zdecydowało to także o uratowaniu wojsk amerykańskich broniących kurczącego się przyczółka pod Anzio. Byłem jeszcze w szpitalu, gdy przyszła wiadomość o zdobyciu Rzymu. Kapitan Herbert Bayer, gdy mu to zakomunikowano, pierwszy raz się załamał. Powtórzył kilka razy: - Och, mein Gott! Unmöglich! Zdobycie Rzymu wywołało radość w polskich szeregach, choć tymi szeregami w Campobasso były przeważnie setki rannych i rekonwalescentów. Oczywiście spowodowało to pewne nasilenie się pijaństwa między żołnierzami alianckimi w ciągu kilku najbliższych dni. W nocy przyniesiono pijanego żołnierza polskiego, który został w bardzo brzydki sposób pobity i skopany przez oficera brytyjskiego. Trudno było ustalić, w jakim stopniu nasz żołnierz zawinił, ale zmasakrowanie pojedynczego pijanego żołnierza, który z trudnością trzymał się na nogach, przez trzeźwego kapitana brytyjskiego na ciemnej uliczce włoskiego miasta, nie świadczyło wcale o rycerskich walorach tego dżentelmena. Stało się to jeszcze jedną przyczyną zaogniającą antagonizmy między Polakami i Anglikami. Wiadomość o tym wypadku rozeszła się szeroko po Campobasso. Antagonizmy i tak duże zwiększyły się. Przez cały okres ciężkich walk, jakie nasze dywizje staczały pod Monte Cassino, ścieląc trupami i rannymi rozległe pobojowisko, w samym miasteczku Cassino znajdowała się piechota brytyjska, ukryta w schronach i piwnicach. Żadnego udziału w bezpośredniej walce nie brała przez te wszystkie dni. Gdy natomiast Polacy zdobyli klasztor i Mas Albanetę oraz inne okoliczne pozycje niemieckie, to żołnierze 12 Pułku Ułanów wywiesili na ruinach klasztoru na wysokim maszcie swój proporczyk zmieniony potem na chorągiew. Ledwo zdążyli to zrobić i zaciągnąć wartę, Od strony miasta Cassino zaczęła się piąć w górę brytyjska piechota. Oficer, który przyszedł na jej czele, zażądał od ułanów w niezupełnie właściwy sposób wywieszenia na maszcie „Union Jacku", tj. flagi brytyjskiej. Spotkała go jednak od ułanów należyta odprawa. Nastąpił szereg błyskawicznych interwencji o honory na dymiącym jeszcze, niezastygłym pobojowisku. Ze względów prawdopodobnie dyplomatycznych i politycznych, dowódca korpusu polecił wywiesić sztandar brytyjski obok polskiego. Ułani nie byli w ciemię bici i wywiesili brytyjską chorągiew jak im kazano, tylko na krótkiej żerdzi, u stóp masztu z chorągwią polską. I ten obraz uchwyciły liczne obiektywy korespondentów wojennych. Stąd właśnie na historycznych zdjęciach zdobytych ruin klasztoru Monte Cassino można oglądać wysoko w górze na maszcie chorągiew polską, poniżej zaś na krótkiej żerdzi - brytyjską. Odbitka tego zdjęcia ku uciesze naszych żołnierzy ukazała się na pierwszej stronie „Eight Army News", gazety opisującej, jak zwykle, w zbyt skąpych słowach sukcesy polskich żołnierzy. Kilka razy odwiedzali mnie koledzy z batalionu. Potwierdzili wiadomość, że nie żyje Chachulski i Jagiełło. Że ciężko ranni są: Hankiewicz, Cegłowski, Szwejkowski i Szlamp. Ponadto dowiedziałem się, że ranny został porucznik Szemraj i Król. Pod sam koniec bitwy został również ranny, na szczęście dość lekko, pułkownik Sokol. Słuchałem tych opowiadań z przejęciem. Pragnąłem ze strzępów rozmów odtworzyć sobie dalszą część historii natarcia 3 batalionu, historii bohaterstwa i śmierci najbliższych mych towarzyszy. Sytuacja wyglądała mniej więcej tak: Stanowiska nasze na tzw. „Głowie Węża" oddał Szlamp 2 batalionowi przed pierwszym natarciem. W czasie pierwszego natarcia 2 batalion doszedł z dużymi stratami do bunkrów niemieckich, nie mógł jednak ich sforsować. Bunkry ziały ogniem ze wszystkich strzelnic, tak że nie było podejścia. Przełamanie linii od strony Mas Albaneta nie nadchodziło. Natarcie się załamało, a Niemcy wyszli do przeciwuderzenia. Sygnały wywołujące ogień „Karpaty 2", których oznaczenia w swoim czasie zanosiłem porucznikowi Kwitowi, wywołały ogień zaporowy naszej artylerii. Ogień zaporowy został położony na to pobojowisko, na którym leżeli liczni ranni. Zapora ogniowa zatrzymała przeciwuderzenie niemieckie, ale nie oszczędziła kilkudziesięciu naszych rannych. Wtecty właśnie wszedł do akcji pułkownik Sokol z tymi szczątkowymi trzema kompaniami 3 baonu. Na jego polecenie
- 201 -
Józek Szlamp zajął dawne stanowisko, ale trzymał się tylko jeden dzień. Padł Chachulski, ciężko ranni zostali Szlamp i Cegłowski. Kompania została zupełnie rozbita. Niedobitki się wycofały. Pułkownik Sokol wydał wówczas rozkaz podporucznikowi Jagielle, aby z kilkudziesięcioma ludźmi zajął dawne stanowiska Szlampa. Jagiełło dwa razy podchodził i dwa razy z dużymi stratami cofał się. Po drugim razie zameldował pułkownikowi, że nie ma możliwości wykonać zadania. Dalsze próby grożą wytraceniem pozostałych ludzi. Na to pułkownik Sokol, który dokładnie przed tym badał teren, powiedział: - Panie poruczniku, daję panu rozkaz dotarcia do tych stanowisk. Ludzi pan nie utraci, o ile dokładnie pójdzie tą drogą, którą za chwilę panu pokażę. Wyszedł z Jagiełłą, podpierając się swoją laską, przed domek i nie bacząc na świszczące w powietrzu pociski tłumaczył mu, pokazując końcem laski, od którego wgłębienia, do którego mają iść, i jeżeli tak pójdą trochę zboczem i skokami, to dotrą do stanowisk. Pod koniec dodał: - Dokładnie obserwowałem teren i miejsca wstrzelania się nieprzyjaciela. Jestem pewien, że to jest jedyna droga, którą można tam dojść. Jeżeli zboczycie z niej, to rzeczywiście zginiecie. Niech pan o tym pamięta, panie poruczniku. - Rozkaz, panie pułkowniku! - odpowiedział Jagiełło. Odwrócił się do swoich ludzi leżących płasko we wgłębieniach terenu i zawołał: - Pluton skokami za mną - marsz! I doszedł do tego swojego ostatniego stanowiska, na którym trzymał się do nadejścia posiłków. Zniesiono go w nocy z rozszarpanym udem. Przebył całą drogę ewakuacyjną aż do Szpitala Wojennego w Casamassima koło Bari. Pomimo że otrzymywał penicylinę, w amputowanym kikucie uda rozwinęła się zgorzel gazowa. Męczył się długo. Zmarł po kilku tygodniach. Gdy jeszcze żył, przyjechała jego narzeczona. Pracowała w pomocniczej służbie kobiecej. Nie opuszczała go już aż do dnia śmierci. Niemcy po pierwszym natarciu chcieli za wszelką cenę zepchnąć naszych z „Węża". Może by się im i udało, mieliśmy już ogromne straty. Jednak tó, że przez tych kilka godzin Jagiełło ze swymi karabinami maszynowymi siedział na „Głowie Węża" i Niemcom, próbującym nacierać w przerwach między nawałą ognia moździerzowego i artyleryjskiego, ział ogniem w same twarze, dało czas na przegrupowanie batalionów drugiej brygady i wprowadzenie ich do akcji. To zadecydowało o sukcesie. Dni szpitalne upływały pod znakiem opowiadania i komentowania wszystkich tych wieści. Niemniej czas dłużył się okropnie. Drelicharz już dawno odjechał do swojego pułku. Zalewskiemu ręka goiła się i lada dzień miał być wypisany, a ja... Jakże dziwna jest psychika człowieka. Tęskniłem za batalio-rem. Tak samo jak wtedy, gdy byłem studentem i tęskniłem za teriami oraz dniem, kiedy będę wracał do rodzinnego domu. Od chwili, gdy mnie po raz pierwszy odwiedzili koledzy, marzyłem o dniu, w którym będę mógł z nimi odjechać. Przestały mnie zajmować restauracje i kawiarnie Campobasso. Nudził mnie szpital, i o dziwo, nie interesowało nawet to, co się dzieje na salach operacyjnych. Przestały mnie bawić różne kawały, które nasi żołnierze robili Anglikom, coraz więcej przesiadywałem na swojej sali i myślałem o tych, których spotkam na nowym miejscu postoju baonu. Wspominałem tych, których już nigdy nie będzie w naszym gronie. Stawały mi żywo w pamięci ich powiedzenia, różne charakterystyczne odezwania się. Bałem się o tych, którzy byli ciężko ranni. Nie wiadomo, czy się wyliżą, czy do nas jeszcze zawitają. Czekałem niecierpliwie na wiadomości o tych, o których wiedziałem, że powinni wyzdrowieć. Zastanawiałem się, czy już wrócili. Z rozrzewnieniem wspominałem Sztajera i wielu innych dobrze mi znanych żołnierzy, i tych wszystkich, których znałem, jeżeli nie z nazwiska, to z twarzy, z zachowania, z różnych wyczynów. Czułem, że wszyscy są mi tak bliscy, jak rodzina. Obraz ten jakby zaćmiewał i przesłaniał nawet tak istotne sprawy, jak sytuacja ną froncie, układ stosunków politycznych i chwilami nawet wiadomości z kraju. Uświadomienie sobie tego nastroju sprawiało mi chwilami wyrzuty sumienia. Jednocześnie zaczynałem rozumieć zawodowych żołnierzy i naszych Lisowczyków oraz innych kondotierów. Przecież nie byłem mili-tarystą. Wojną brzydziłem się. Uważałem ją nie tylko za uzewnętrznienie się myślącego zwierzęcia w ludzkim ciele, ale i za zbrodnię. Odkryłem jednak jedną rzecz. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo, a zwłaszcza tam, gdzie można na pewno przewidzieć, że to niebezpieczeństwo spotkamy, to będzie z nami mniej ludzi podłych, niż tam, gdzie bezpieczeństwo jest zapewnione. Może dlatego chwile, które przeżyłem z kolegami z 3 batalionu były najpiękniejszymi chwilami w moim życiu. Tam nikt nie udawał, każdy znał drugiego, wiedział, że może na niego liczyć. Jakże różnili
- 202 -
się ci ludzie od środowiska inteligenckiego z czasu pokoju, gdzie każdy myślał o swojej karierze. Historia ich imion nie zapisała. Wiedzieli o tym, że nazwisk ich na grobach się nie odnajdzie i śmiali się z tego. Rzeczywiście ja, który ich znałem, śmiałem się z nimi, a gdy umierali, byłem z nimi, dzisiaj w większości przypadków nazwisk ich nie pamiętam. A przecież ich życiorysów i tego, co oni przeżyli powinna się uczyć nasza młodzież, bo ci żołnierze byli prawdziwymi obywatelami naszej ojczyzny. Ogień walki i ciągłe niebezpieczeństwo wypaliły wszystko to, co w charakterze człowieka jest brudne, niskie i podłe. Na tle tego obrazu żołnierzy Polaków i obywateli, wszystkie koterie i kliki znane mi z niektórych środowisk jeszcze sprzed wojny, gardzące sobą nawzajem i tymi, którzy wydali im się słabsi, lub tymi, którzy nie chcieli czy nie mogli stawać z nimi do walki o wyimaginowany najczęściej prymat, przedstawiały mi się jako rojowisko pierwotniaków, gryzących się i za wszelką cenę starających się przy pomocy swoich odnóży wejść po głowach takich samych istot na wierzchołek tego kłębowiska. Chwilami dochodziło do tego, że z niechęcią wracałem myślą do życia w cywilu. Jeżeli chodziło o jego niskie normy etyczne, to było podobne do życia na tyłach armii w czasie wojny. Major Maciejewski przyrzekł mi, że 5 czerwca będę mógł opuścić szpital. Gdy więc czwartego odwiedził mnie Antonowicz i Miecio Kruszewski, poprosiłem, by następnego dnia rano przysłali po mnie wóz. Jeszcze byli u mnie, kiedy przyniesiono mój worek z rzeczami. Mundur i bieliznę przed włożeniem do worka szpitalnego dezynfekowano. Gdy jednak po otwarciu worka wyciągnąłem mój pomięty i pokrwawiony battledress, rozszedł się po sali taki fetor, że wszyscy zaczęli zatykać nosy. Nie był to zapach ani środków dyzynfekcyjnych, ani potu lub brudnej bielizny, ale ten sam charakterystyczny trupi odór, którym wszystko było przesiąknięte w „Domku Doktora" i w „Dużej Misce". Na szczęście już przedtem dowieźli mi rzeczy z batalionu. Na drugi dzień już o dziewiątej rano zjawił się Sztajer. Szybko się przebrałem, pożegnałem z towarzyszami na sali chorych i z pielęgniarkami. Odmeldowałem się u majora Maciejewskiego. Na dole czekał mój kierowca z willisem. Willis jechał szybko. Każda minuta przybliżała mnie do batalionu. - Powiedzcie mi - pytałem niecierpliwie kierowcę - co słychać u nas, w jakiej okolicy stoimy. - Ano, daleko od miasta, z całą brygadą. Najpierw miniemy 1 baon, potem drugi, a potem będzie nasz. Kolo doliny. Przez nią biegnie droga i potok, a wyżej pod górką krzaki, w krzakach namioty i znów droga. Okolica jak okolica. Pułkownika nie ma. Mówią, że nie wróci. W ogóle tak jakoś dziwnie. Wojska mało. Teraz już zaczęli wracać ze szpitali, ale jeszcze w kompaniach po czterdzieści do pięćdziesięciu ludzi. Oficerów też brakuje. Nie ma porucznika Szlampa, Hankiewicza, Cegłowskiego, Konopackiego, Króla, Szemraja, Szwejkowskiego. Jagiełło i Chachulski nie żyją. Podchorążaków też połowa, reszta zabita lub w szpitalach. W porządku tylko pepance, rozpoznawczy i „Hep", bo nie byli w akcji. Z naszych sanitariuszy, co byli po kompaniach, to i połowa nie została. Zresztą pan porucznik zobaczy jak przyjedzie. Jakoś tak dziwnie- w naszym batalionie. Nawet chłopaki mało gadają. Tylko jeszcze ciągle śpią i wylegują się. Do śniadania nie chcą wstawać, a jak wstaną to chodzą zamyślone. Ciekaw jestem, kiedy to się skończy. Podobno niedługo znów mamy iść do akcji. Mówił mi kapral z kancelarii. Mają też uzupełnienie przysłać. Tu wtrącił się Sztajer: - Czy aby nie z artylerii? - A cóż to, Sztajer, chcecie od artylerii? - E, bo ci z artylerii to jakieś niecnotliwe wojsko. - Jak to niecnotliwe? - Ano pijaki. Kierowca nie wytrzymał: - Myślałby kto, że ty, Stefan, samą wodę chlasz. - Wodę nie wodę, w każdym razie nie twoją, żebyś mi wytykał. - Znałem uprzedzenie Sztajera do artylerzystów, więc powiedziałem: - Nie ma obawy, artyleria będzie tak samo potrzebna jak piechota. Jak przyjdzie uzupełnienie, to nie z żadnej innej broni, tylko podobno z Polaków - jeńców niemieckich. - A skąd pan porucznik wie? - Ano wiem, opowiadali o tym w szpitalu. Przyjeżdżali tam w odwiedziny z różnych oddziałów z całego korpusu, to i przywozili wiadomości. Sztajer chwilę pomyślał i powiedział:
- 203 -
- Jeżeli tak mówili w szpitalu, to pewnie tak będzie. Nawet ciekaw jestem tych Polaków. To biedne ludzie. U nas jeden ma list, który zabrali od takiego Polaka z niemieckiego wojska. Z pierwszej kompanii. Jak obszukiwali zabitych, to znaleźli list po polsku pisany. Stało tam napisane, niby w tym liście, chociaż bez adresu. Do matki pisał ten żołnierz: „Kochana mamo, naprzeciwko są Polacy. Będę próbował przejść do nich jutro". Takie było zakończenie. Szef mówił, że to pamiętnik. Jak Niemcy wyskoczyli, to nasi po nich. Dwóch zostało leżeć. Wieczorem nasi poszli obszukać tego, co był bliżej, jakieś dwadzieścia metrów od naszych schronów i znaleźli w portfelu ten list. Potem się martwili, ale kto mógł wiedzieć. Przecież jak gdyby wiedzieli, to by mu krzywdy nikt nie zrobił. Żeby choć wtedy wiedzieli, jak jeszcze żył, bo podobno ruszał się i jęczał przez cały dzień, dopiero przed zachodem słońca się uspokoił. Taka już nasza dola. Kierowca odezwał się: - Chłopaki z tamtej drużyny przyrzekły, że się za tego biedaka na szkopach odegrają. Na to Sztajer: - Już się przecież odegrały na tym feldfeblu. - Co ty tam wiesz. Myślisz, że honorowego żołnierza, co swojego niewinnego zastrzelił, jeden szwabski feldfebel zadowoli. Przecież sam dobrze wiesz, że poszli do księdza kapelana i dali na mszę za tego Ślązaka. Prosili nawet, żeby ksiądz przyjął od nich ślubowanie, na konto tych Niemców. Ale kapelan najpierw im wytłumaczył, że to po pogańsku, a potem ich wygnał." Nie wiedzieli, co zrobić. W końcu uradzili sami i jak ksiądz tę mszę odprawiał, to oni se całą drużyną po cichu przyrzekli sześciu szkopów za tego jednego. Mówisz jak byś nie wiedział o tym. - Pewnie, że wiem, bo byłem jak się naradzali. Ten frajter co ma przestrzeloną rękę, chciał nawet dziesięciu, ale go przegłosowali, bo powiedzieli, że to byłoby za dużo, a przez to grzech. Jak się trafi dziesięciu, to dobrze, ale żądania takiego mieć nie można, bo nieskromnie. - Bo i pewnie! Kapelan w każdym kazaniu mówi, że dobry żołnierz powinien być skromny. Po kilku godzinach jazdy skręciliśmy na boczną drogę biegnącą przez szeroką dolinę. Wkrótce zaczęliśmy mijać namioty rozrzucone pomiędzy zaroślami w lekko pagórkowatym terenie. Stał tu pierwszy batalion naszej brygady. Jeszcze kilka kilometrów, minęliśmy drugi batalion, aby w dwadzieścia minut później znaleźć się już na swoim terenie, oznaczonym tabliczkami z zielonymi choinkami wymalowanymi na biało-czerwonym polu i z dużą trójką pod spodem. Z tego miejsca przejechaliśmy polną dróżką i samochód zatrzymał się przed jedyną budowlą, jaką można było zobaczyć w najbliższej okolicy. Była to mała obórka z kamienia. Dookoła stało kilka namiotów. Z jednego z nich wyskoczył szef Pytel oraz dwóch żołnierzy. Gdy witałem się z nimi, czułem się tak jak w chwili powrotu z długiej podróży do własnego domu. Wnętrze obórki było oświetlone przez małe okienko, umieszczone pod dachem, bo sufitu nie było. Urządzono tu BPO. W kącie stało rozstawione moje łóżko polowe. Obok niego ujrzałem swoje walizy, które przed akcją pozostawiłem w eszelonie „B". Pod ścianami nosze, a naprzeciw wejścia stół. Na nim w jednym końcu podręczny zestaw, na środku papierzyska. Kapral i żołnierze opowiadali mi na wyścigi, co słychać w batalionie. Smutno i ponuro. Pułkownika nie ma. Ludzi stosunkowo mało. Zajęć także nie ma. Codziennie wracają ranni. Wysłuchałem tych wszystkich szczegółów, wymyłem się i poszedłem do dowództwa. Po wyjściu z obórki wychodziło się na lekko pochylone zbocze, pokryte bujną trawą. Na wprost roztaczała się piękna, obszerna, zielona dolina. W dole przebiegała wąska wstążka rzeczki, którą przecinał biały, wijący się pas polnej drogi. Za doliną płaskie wyniosłości. W lewo, po lekkim podejściu w górę, widać było gęste zarośla i rzadkie drzewa. Za tymi zaroślami zaczynały się namioty kompanii strzeleckich. Nad tym krajobrazem wznosiła się błękitna kopuła nieba bez jednej chmurki. Wszystko w jasnych promieniach słońca sprawiało wrażenie ciszy, pogodnego nastroju i prawdziwego spokoju. Jedyny ruch, który ożywiał krajobraz, wywoływały liczne, barwne, wolno przelatujące motyle. Powietrze niosło ze sobą zapach łąk i kwiatów. Ciszę przerywały ćwierkania ptaków i koników polnych. Nie chciało się po prostu wierzyć, że taki spokojny zakątek, jak ta rozpościerająca się przede mną dolina, może jeszcze istnieć w tym znękanym wojną i tak przez ludzi splugawionym kraju. Szedłem ścieżką w kierunku zarośli, widocznych w odległości około stu metrów. Wdychałem pełną piersią aromatyczne, przepojone słońcem powietrze. Czułem całą pełnię radości życia. Po przejściu kilkunastu kroków przez zarośla, ujrzałem namioty. Część ścian w namiotach była zwinięta, odsłaniając ich wnętrza. Typowe wnętrza namiotów żołnierskich na postoju. Posłania na podwyższeniach zbudowanych z gałęzi, koło posłań worki osobiste, plecaki, a na posłaniach hełmy i broń. Żołnierze, przeważnie milczący, krzątali się odziani po obozowemu, w porozpinanych bluzach
- 204 -
lub koszulkach sportowych, obuci - poza tymi co pełnili służbę - w pantofle gimnastyczne. Uderzał brak zwykłego gwaru, śmiechów i krzyków. Niektórzy drzemali w cieniu. Nigdzie po drodze nie zauważyłem tych charakterystycznych grupek ludzi siedzących na ziemi i grających w karty. Z żadnego namiotu nie dochodził dźwięk harmonii, tego najbardziej popularnego i lubianego przez naszych żołnierzy instrumentu muzycznego. Samochody i kariersy, wsunięte między gałęzie drzew i zarośla, również sprawiały wrażenie odpoczywających lub uśpionych. Zajrzałem do kancelarii batalionowej. Zastałem tam Kasprowicza oraz szefa kancelarii starszego sierżanta Korbasa. Przywitałem się z nimi prawie milcząco. Usiadłem na krzesełku przy stole. Kasprowicz powiedział: - Już pan wie, doktorze, że pułkownik Sokol odchodzi? - Słyszałem. - Na razie obowiązki dowódcy pełni Antek Dusza, ale ma w najbliższych dniach przyjść jakiś nowy dowódca. Podobno młody major ze sztabu korpusu. Pupilek sfer sztabowych. Dają go tu dlatego, że jest mu potrzebny do awansu staż w batalionie. To znaczy ma dowodzić batalionem w akcji przez pół roku, czy przez rok. Zobaczymy, co to za człowiek. - Ale co właściwie spowodowało przeniesienie naszego pułkownika Sokola? Kasprowicz gorzko się uśmiechnął: - Jak to? Buty mu uszyli. Zamiast podziękować za zimną krew i za jego dowodzenie na „Wężu", to w sztabie oszkalowali go. Oczywiście stało się to możliwe dlatego, że Peszek został ranny. Zresztą Peszek także już nie wraca. Leży jeszcze w szpitalu. Chyba niedługo wyzdrowieje, bo mówili, że rana goi się dobrze. Tutaj tymczasem na jego miejsce dowódcą został pułkownik M. No i rozumie pan. Jak M. został dowódcą brygady, to musieli spławić od nas Sokola, zaś z drugiego batalionu Brzóskę. Pułkownik Brzósko był wprawdzie także ranny, ale nie ciężko i dlatego nie ta jego rana jest powodem odwołania go. - A gdzie teraz jest pułkownik Sokol? - W szpitalu. Pisał, że w tych dniach przyjedzie pożegnać się z nami. Doktorze, bardzo proszę, żeby doktor jak najprędzej wypełnił sprawozdanie z ostatniej akcji, to znaczy sprawdził i uzupełnił listy poległych, ciężko rannych i lekko rannych. Wszystkie potrzebne papiery poszczególne kompanie odesłały do BPO. Kapral Pytel otrzymał je. Resztę jeszcze dzisiaj podeślę panu. Niestety, kilku brak. Może pan sobie przypomni, co się z niektórymi stało. Jeżeli nie, to trzeba będzie ich podać jako zaginionych. Nie ma rady. Wiele ciał było tak zmasakrowanych, że niepodobna było zidentyfikować. Około dwustu lżej rannych ma jeszcze wrócić. Poza tym otrzymamy jeszcze uzupełnienie. Prawdopodobnie także ze dwustu „kesselringów". Są to przeważnie młodzi chłopcy, głównie ze Śląska i z Poznańskiego. Dobrze wyszkoleni przez Niemców. Dostali się do niewoli na tym i na innych frontach. Anglicy ich przywieźli do Afryki i tam byli szczegółowo weryfikowani. Obecnie przychodzą jako uzupełnienie. Podobno dobrzy żołnierze, ale z drugiej strony niektórzy ostrzegają, że mają kompleksy wobec Niemców. Może zresztą nieodpowiednio to określam. Po prostu boją się dostać do niewoli niemieckiej. Większość z nich w czasie walk w Afryce przeszła przy pierwszej okazji na stronę aliantów. Niemcy mają ich na listach dezerterów, dlatego do nas będą przychodzić pod przybranymi nazwiskami. Nie należy ich wypytywać ani o ich właściwe nazwiska, ani o miejsce zamieszkania rodziny. Obawiam się, że upłynie dobrych parę miesięcy zanim zżyją się z brygadą i przestaną się bać Niemców. Będziemy się starali jak najbardziej rozproszyć ich między naszymi. Dopiero wtedy staną się dla nas pełnowartościowi, gdy nasi starzy chłopcy z brygady uzyskają na nich zupełny wpływ. Mają przyjeżdżać już dzisiaj. Doktor otrzyma kilku do BPO. Poza tym dwunastu jako sanitariuszy. Będą przydzieleni do kompanii strzeleckich na miejsce tych, którzy zginęli. - A co słychać poza tym w batalionie? - Mówią, że niedługo dywizja pójdzie do akcji. Do tej pory na tym odwodzie panowała zupełna cisza, ale w tych dniach szybko się zacznie stawianie batalionu na nogi. Dobrze, że pan wrócił, bo teraz trzeba będzie już skończyć z tym odpoczywaniem i wziąć się do roboty. Żołnierze muszą się przyzwyczajać do nowych dowódców. W kompaniach strzeleckich został z dawnych dowódców tylko Radwański. Na dowódcę pierwszej pójdzie Szymczak z pepanców. Na dowódcę drugiej chyba Król. Kto weźmie trzecią, jeszcze nie wiem. Odwiedziłem innych kolegów. Zaszedłem także do Mrugal-skiego i pepanców. Tu, pomimo że te dwa oddziały nie brały bezpośredniego udziału w bitwie, bo teren na to nie pozwalał, panował podobny nastrój.
- 205 -
Wróciłem do siebie. Następnego dnia rano, jak zwykle o tej porze roku we Włoszech, była piękna pogoda. Znajdowałem się w swej obórce i z Pytlem porządkowałem wykazy. Siedzieliśmy nachyleni nad stołem oświetlonym przez szeroko otwarte drzwi obórki. Nagle coś nam przesłoniło światło i usłyszałem trzask. Obydwaj z Pytlem odruchowo nachyliliśmy się. Jednak na szczęście nie zrobiliśmy „padnij". W drzwiach stało trzech strzelców ubranych w nowiutkie mundury. Wyglądali na tak przepisowo umundurowanych, byli tak wyprężeni i salutowali tak sprężyście, że otworzyłem usta ze zdziwienia. Szybko przeleciało mi przez głowę: - Co za cholera, niby nasi, a nie nasi. I ten hałas? To było trzaśnięcie kopytami jak w wojsku za świętej sanacji. Najstarszy strzelec z prawego skrzydła jeszcze raz trzasnął kopytami, podszedł, jak na paradzie, dwa kroki w moim kierunku i zameldował się z przydziałem do BPO. - Aha - odetchnąłem z ulgą - nowe uzupełnienie - „kesselringi". Ależ Niemcy w nich wpoili dryl. Zadałem kilka pytań i przyglądałem się im jednocześnie. Chociaż różnego wzrostu, stanowili trzy jednakowe egzemplarze idealnie, regulaminowo umundurowanych i zachowujących się żołnierzy. Przyzwyczajony do naszych raczej swobodnych zwyczajów wewnątrz batalionu byłem z jednej strony zachwycony ich żołnierską postawą, ale z drugiej jakoś przykro uderzał mnie ten automatyzm w zachowaniu. Szef wyszedł z nimi, aby im przydzielić miejsca w namiotach. Za chwilę wrócił i powiedział: - Ależ cudaki! Nie mogłem z nimi rozmawiać. Choć jestem tylko kapralem, na każde moje odezwanie się podskakiwali jakby ich kto dźgał bagnetem w tyłek i wołali: „Tak jest, panie szefie", albo: „Rozkaz, panie szefie". Dobre to jest na mustrze, czy na służbie, ale tak dwadzieścia cztery godziny na dobę, to można by chyba zdumieć. Mam nadzieję, że ich nasi ludzie szybko odzwyczają od tych szwabskich manier. - Czy tak szybko, to wątpię, przecież już od paru miesięcy nie są w niemieckim wojsku. Przeszli przez angielskie obozy, a potem przez nasze. - Tak, to racja, byłem trzy d,ni temu w brygadzie i załatwiałem jedną sprawę w kancelarii, a tu wchodzi taki „kesselrin-gowiec" z tupotem, wyciąga rękę do góry i krzyczy: heil. Nie zdążył dodać Hitler, bo wszystka wiara w kancelarii jak nie ryknie śmiechem. Biedaczek zaczerwienił się jak panna. Stanął wyprężony jak struna i nie wiedział, co ma mówić, łzy miał w oczach. Nie miał więcej jak dziewiętnaście lat. W końcu żal nam się go zrobiło. Kapitan do niego podszedł, poklepał go po plecach i powiedział: - Nie martw się chłopie, to zejdzie z ciebie, jak zła skóra z węża. Po chwili Pytel dodał: - Ale też w nich te zwyczaje wbili. Szkopy specjalnie twardo ich szkolili, jako Polaków. Tresowali ich jak psy do polowania. Chodziło o to, żeby nic nie myśleli, a tylko odruchowo i bezwiednie wykonywali wszystkie rozkazy. Sam nie wiem, czy taki żołnierz jest rzeczywiście dobry. U nas przecież jest także dryl, ale tam, gdzie trzeba i dyscyplina także niezła, ale nie można z żołnierza robić nieświadomego automatu. Żyjemy w dwudziestym wieku. Wydaje mi się, że Pytel miał rację. Był inteligentnym człowiekiem. Miał duży dar obserwacyjny. Przyniósł mi egzemplarz „Eight Army News" i pokazał mówiąc: - Niech pan porucznik przeczyta. Jak tak dalej pójdzie, to i Anglicy wreszcie zmądrzeją. Przeczytałem artykuł. Było to sprawozdanie korespondenta wojennego z jakiegoś odcinka, który zajmowała jednostka brytyjska. Stali na umocnionych pozycjach w odległości około czterystu metrów od Niemców. W no men's land'zie, mniej więcej w pół drogi między Anglikami i Niemcami, znajdowała się chałupa z piwniczką. W tej piwniczce siedziała Włoszka z kilkorgiem dzieci. Nie zdążyli uciec. Najmłodsze dziecko było przy piersi. Musieli głodować, bo dzieci, a zwłaszcza to malutkie, po całych nocach płakały. Żołnierze z odcinka angielskiego słyszeli ten płacz i zastanawiali się, jak by dzieciom pomóc. Prawdopodobnie, jak zwykle, zastanawiali się za długo. Którejś nocy zostali zaalarmowani strzelaniną w okolicy chałupy. Domyślili się, że Niemcy tam grasują. Zrobili wypad. W chałupie zastali zamordowaną Włoszkę i wszystkie dzieci. Złapali dwóch Niemców. Niemcy przy przesłuchaniu na tyłach tłumaczyli się, że dlatego zastrzelili dzieci, bo ich płacz denerwował w nocy żołnierzy. I tutaj korespondent wojenny wylewał krokodyle łzy nad okrucieństwem żołnierzy niemieckich, zupełnie jak gdyby pierwszy raz w życiu słyszał o Hitlerze, Niemcach i ich zwyczajach. W każdym razie dobrze, że tym razem opublikowali wiadomości o okrucieństwie. Ile razy Anglikom Polacy opowiadali o zachowaniu się Niemców w Polsce, to zawsze spotykali się z uśmieszkiem
- 206 -
niedowierzania, a czasami wręcz z protestem. Mnie samemu pewien Anglik, poważny gość, gdy mu opowiadałem różne fakty z zachowania się Niemców w Polsce, odparł: - Jak pan może takie nieprawdopodobne rzeczy opowiadać o narodzie posiadającym tak wielką i starą kulturę. Nigdy nie uwierzę w coś podobnego. To zwykła propaganda. Przyjechał pułkownik Sokol. Był w batalionie krótko. Ciężko przeżywał rozstanie. Nie było żadnego oficjalnego pożegnania. Odjechał. Zaraz potem przybył nowy dowódca. Młody, szczupły, o przyjemnym wyglądzie. Z daleka sprawiał wrażenie chłopaczka, a nie oficera sztabowego. Nie miał chyba więcej niż 30 lat. Wszyscy obserwowaliśmy go z zaciekawieniem i trochę ironicznie. Na uboczu mówiono: - Cóż to za dowódca starego batalionu. Nie wiadomo, czy w ogóle proch wąchał. Nowy dowódca nazywał się major Zdzisław Czekałowski. Zastępcą dowódcy baonu był nadal kapitan Dusza. Prawie jednocześnie z nowym dowódcą przyszła reszta uzupełnienia i rozkazy o przygotowaniu do nowej akcji. Rozpoczęły się normalne ćwiczenia i zajęcia. Major Czekałowski okazał się inteligentnym i rozumnym człowiekiem. Zyskiwał sobie popularność z dnia na dzień dzięki swej uprzejmości i rzeczowemu załatwianiu każdej sprawy. Nie miał fałszywych ambicji i nie wstydził się we wszystkich szczegółach praktycznego życia batalionu zasięgać opinii zarówno kapitana Duszy, jak i innych starych oficerów batalionu. Sam starał się swoim zachowaniem dopasować do przyjętego w naszej jednostce sposobu współżycia. Nie usiłował wprowadzać nowych zwyczajów, czy rygorów. Takie ustosunkowanie się nowego dowódcy, którego każdy krok był przez stary, zgrany zespół oficerów baonu pilnie obserwowany, zaważyło na ustaleniu się jego pozycji. Już po kilku dniach wyjadacze batalionowi wypowiadali się: - Wprawdzie przyszedł ze sztabu i jeszcze bardzo zielony, ale zdaje się, że porządny chłop. Zobaczymy, jak się zachowa na linii. Od tego momentu oficjalne nastawienie do nowego wodza stało się przychylne. Widać było ze strony całego zespołu oficerskiego chęć pomagania mu. Jego niektóre wypowiedzi, świadczące o zupełnej nieznajomości pewnych praktycznych rzeczy w pracy baonu, nie wywoływały już ironicznych czy złośliwych uśmiechów, a spotykały się z życzliwymi i pełnymi informacjami. W tym mniej więcej czasie przyszedł rozkaz z korpusu dotyczący uroczystości poświęcenia cmentarza na „593". Dowódca batalionu odczytał go na odprawie i powiedział, że ma pojechać w delegacji kilku oficerów, kilku podoficerów i kilkunastu strzelców. Zapytał: - Kto się zgłasza na ochotnika? Zapanowało milczenie. Nikt nie chciał jechać. To samo miało miejsce z podoficerami i strzelcami. Tam również po odczytaniu rozkazu zapanowało milczenie. Starałem się zrozumieć tę reakcję psychologiczną... Przecież tam leżało kilkudziesięciu naszych najlepszych kolegów. Jeszcze większa ich liczba została tam inwalidami i kalekami na całe życie. Uroczystość miała się odbyć w tym miejscu, gdzie batalion był wgryziony w ziemię podczas przełomowych chwil bitwy. Dlaczego ja sam nie chciałem się tam udać? Przecież siedziałem w „Domku Doktora" kilkanaście dni. Najdłużej ze wszystkich lekarzy. Pamiętam, jak okolica „Domku" wyglądała w blasku księżyca. Gdy wywoływałem we wspomnieniach ten obraz, czułem jeszcze odór trupi. W uszach dźwięczał mi wtedy świst pocisków i te przebijające, wśród krótkich przerw huku wybuchów, trele słowików. Co za kontrasty i jakie to dziwne. Przecież właściwie nigdy nie oglądałem tej ponurej panoramy w świetle dziennym. Kilka razy, gdy wychodziłem z chorągwiami Czerwonego Krzyża, by żądać przerwania ognia, widziałem klasztor w słońcu, ale były to jakby migawki, jakby fragmenty krajobrazu, na który patrzy się w nocy, nagle oświetlone przez błyskawicę. Właściwym wspomnieniem było siedzenie w norze, oglądanie przez szpary promieni słonecznych, czekanie i nasłuchiwanie i znów czekanie. Sama myśl, że mógłbym chodzić swobodny, bezpieczny po tym terenie w świetle białego dnia, deptać po tych miejscach, gdzie konali ludzie, którzy byli moimi przyjaciółmi, bądź tymi, dla których musiałem mieć najwyższy szacunek i cześć, świadomość, że teraz w ciągu minuty lub kilku minut mógłbym spacerkiem przejść tych dwieście czy trzysta metrów, które wtedy były nie do przebycia, nawet za cenę życia i najwyższego poświęcenia, stawała się dla mnie przykra i nieznośna. Każdy z nas, chociaż między sobą nie mówiliśmy o tym, zdawał sobie sprawę, że przecież w takiej uroczystości, poza właściwymi uczestnikami bitwy, będzie wielu, i to prawdopodobnie więcej niż uczestników, ludzi, którzy się tam będą tłoczyć, fotografować, palić papierosy, pozować do zdjęć, a przede wszystkim gadać, gadać i jeszcze raz gadać różne patetyczne bzdury. Nie. Stanowczo nie. Wszystko to jeszcze za świeże, by w tym grzebać razem z tłumem gapiów żądnych sensacji i puszących się nie swoim bohaterstwem.
- 207 -
Rozglądałem się po zakłopotanych twarzach kolegów. Nie wiem, co kto myślał, ale jestem pewien, że wszyscy świadomie albo podświadomie odczuwali to samo co ja. W końcu pojechało trzech oficerów i kilkunastu strzelców wyznaczonych rozkazem przez dowódcę. Gdy wrócili powiedzieli, że tam teraz jest całkiem inaczej i że nasi będą mieli mauzoleum i cmentarz. I to wszystko. Więcej na ten temat nie rozmawiano.
Rozdział VI. POŚCIG. 10 czerwca zarządzono szczegółowy przegląd całego batalionu i próbny wymarsz. Zajęło to prawie pół dnia. Przegląd wypadł bardzo dobrze. Postawa batalionu doskonała. To, co było, należało do przeszłości. 11 czerwca rano nastąpił wymarsz. Po dwóch godzinach baon posuwał się szeroką, zniszczoną szosą na północ. Było bardzo gorąco. Jak zwykle jechałem ze swoim kierowcą jeepem. Sądząc po licznych posterunkach RR, przesuwała się nie tylko brygada, ale cała dywizja. Setki samochodów oraz gąsienice czołgów, kariersów i ciągników tak zryły doskonałą kiedyś drogę, że batalion posuwał się w kłębach kurzu. Maska samochodu, mundur, a także twarze pokryły się wkrótce grubą warstwą pyłu. Jeszcze słońce dobrze przypiekało, choć już chyliło się ku górzystemu horyzontowi, gdy zatrzymaliśmy się na postój. Była godzina 18. Znajdowaliśmy się koło Ortony. Postój wypadł w pobliżu wsi rozmieszczonej na pagórkach, położonych nieco wyżej niż szosa. Wozy batalionu zjechały z drogi i rozlokowały się na skraju wsi między zaroślami i drzewami. Jak zwykle zameldowałem się w dowództwie po rozkazy. Wkrótce wydano kolację. Sztajer przyniósł ją w menażce. Koło samochodu rozłożyłem łóżko polowe, a moskitierę zaczepiłem o burtę forda. Zasnąłem szybko. Pobudka była o czwartej. O wpół do piątej nastąpił wymarsz. Weszliśmy teraz na teren bardziej nierówny. Odsuwaliśmy się od adriatyckiego brzegu w głąb lądu. Gdy oglądałem sytuację na mapie w czasie przerwy w marszu, nadszedł Antonowicz. Potwierdził moje przypuszczenie: - Prawdopodobnie spotkamy naszych starych znajomych z 5 armii, bo coś mi się widzi, że będziemy znów szli na lewym skrzydle korpusu. Następny postój był w pobliżu małej osady. Noc minęła spokojnie. Pogoda dopisywała w dalszym ciągu. Gdyby nie tumany kurzu w ciągu dnia, można by traktować ten marsz jak wycieczkę. Następnego dnia to samo. Wczesnym popołudniem przybyliśmy do miejscowości Castel San Angelo. Od tej chwili weszliśmy w strefę frontową. Castel San Angelo został opuszczony przez Niemców tego samego dnia rano. Zaraz po przyjściu na miejsce wyszły patrole. Batalion znajdował się już nie w kolumnie marszowej brygady i dywizji, ale szedł w straży przedniej. Niemcy byli w odwrocie, a cała akcja, do której weszliśmy, była pościgiem za nieprzyjacielem. Odwrót niemiecki był dosyć nagły. O ile się orientowałem, to stracono kontakt z nieprzyjacielem. Pospiesznie wydłużano linie zaopatrzenia i kolumny transportowe, jak mówili motocykliści z RR, w kilkakrotnie zwiększonym tempie dowoziły amunicję. Do batalionu przyłączono polski dywizjon artylerii motorowej oraz angielski batalion czołgów. Batalion czołgów zatrzymał się w odległości około dwóch kilometrów od naszego baonu. Poza tym, że nawiązał z nami współpracę, trzymał się osobno. Mnie przydzielono na BPO miejscowy szpital, który przedtem opróżniono z Włochów. Miasteczko było zniszczone. Niemcy wysadzili w powietrze stację pomp, stację transformatorów i, jak zwykle, wszystkie mosty, mostki oraz linię kolejową. Zagospodarowałem się w ciągu popołudnia w bloku operacyjnym. Szpital był nowoczesny i piękny. Z przyjemnością oglądałbym tak zbudowane i urządzone szpitale u nas w kraju. Trzy sale operacyjne. Duża sterylizatornia z autoklawami wmurowanymi w ścianę; z suchą sterylizacją i aparatem do destylacji wody. Pompy, szafy w ścianach, wentylatory. Na oddziałach chorych dużo pomieszczeń pomocniczych, sal opatrunkowych, gip-sownie, dla chorych leżalnie z ładnymi tarasami. Windy dla personelu, chorych i jedzeniowe. Na bloku operacyjnym łazienka i tusze dla zespołu operacyjnego. Niestety, wszystkie te nowoczesne urządzenia były nieczynne. Instrumentarium zrabowane. Część umywalni rozbita. Piękne lampy bezcieniowe strzaskane. Pozostały tylko nowoczesne stoły operacyjne i ortopedyczne, ale również uszkodzone i zdekompletowane. W skrzydle koło bloku
- 208 -
operacyjnego zakwaterowałem swoich ludzi. Pomimo że nasze patrole rozeszły się szerokim wachlarzem i w kilku miejscach nawiązały kontakt ogniowy z małymi grupkami nieprzyjaciela, nie mieliśmy w ciągu dwu- i półdniowego pobytu w tej miejscowości własnych strat. Dwa razy żołnierze przywieźli rannych Włochów, w tym czworo dzieci, które wyleciały na minie. Dwoje zmarło zaraz po przyjęciu, dwoje zopero-wałem i odesłałem do tyłu. 16 czerwca o świcie ruszyliśmy dalej. Wieczorem przybyliśmy do miejscowości Atria. Było to ładne miasto, niezbyt duże i zupełnie nie zniszczone. Podjeżdżało się do niego drogą, która odchodziła pod kątem prostym w prawo od głównej szosy. Miasto leżało na wzgórzu. Było tarasowato położone. Sprawiało wrażenie zamożnego i posiadało dużą ilość ładnych i bogatych gmachów. Wieczorem, po wejściu batalionu do miasta, władze miejskie i ludność wydały raut na naszą cześć. Przed udaniem się na włoskie przyjęcie rozwinąłem BPO w dużym budynku. Zdaje się, że to była szkoła. Potem zająłem swoją kwaterę. Tym razem był to pałac. Spałem w olbrzymiej komnacie, w łóżku, które stało na podwyższeniu i pod baldachimem. Sztajer rozlokował się w sąsiednim pokoju, równie wielkim i pięknie umeblowanym. Urządził sobie posłanie na miękkim, wspaniałym meblu, pokrytym wzorzystymi makatami. Broń, chlebak i menażki beztrosko ulokował na pięknym inkrustowanym stole, który był prawdziwym dziełem sztuki. Kiedy powiedziałem: - Stefan, lepiej nie kładź na tym stole menażek i metalowych przedmiotów - popatrzył na mnie, wzruszył ramionami i odparł: - Ech! Mnie tam to nie szkodzi, chyba nie zatrute, nic się menażce nie stanie. Dowództwo mieściło się przy tej samej ulicy, co BPO i moja kwatera, tylko nieco bliżej zachodniego skraju miasta. Oczyściłem mundur, umyłem się, ogoliłem i poszedłem na włoskie przyjęcie do olbrzymiego gmachu, który był budynkiem municypalnym. Gdy wszedłem, pokoje i sale były pełne przedstawicieli miejscowej ludności. Był i bufet na stojąco, ale prawie z niego nie korzystałem. Nasze jedzenie wojskowe było dużo lepsze. Pobyłem tam z godzinę, w czasie której rozmawiałem z licznymi przedstawicielami gospodarzy. Trochę po włosku, trochę na migi. Najlepiej zapamiętałem rozmowę z jedną panią. Była to niemłoda, wysoka blondynka, rzecz rzadka w południowych Włoszech. Ta pani pod koniec rozmowy zapytała: - Co to znaczą naszywki z napisem „Poland"? Gdy jej powiedziałem, że jesteśmy Polakami, była bardzo zdziwiona. - A ja myślałam, że to Anglicy weszli do miasta - powiedziała. Gdy wracałem z kilkoma kolegami, spotkałem oficerów z 8 Pułku Jej Własnych Królowej Huzarów 84. Przybyli zmienić batalion czołgów, który nam dotąd towarzyszył. Po drodze przechodziliśmy przez plac, na którym stało kilkanaście czołgów tego właśnie batalionu, który miał być luzowa-ny przez huzarów. Zajęty rozmową przechodziłem w poprzek placu. Księżyc jasno świecił. Oświetlał plac, budynki, złowrogie cielska czołgów, nas i wartowników. Chcieliśmy sobie skrócić drogę i przejść między czołgami. Szedłem w grupie oficerów. Nagle nad uchem usłyszałem krzyk wartownika i ledwie zdążyłem ręką odbić karabin z bagnetem, który we mnie wymierzył. Skręciłem w bok, zostawiając ustne wyjaśnienie jednemu z huzarów, który szedł z nami. Pomyślałem sobie - niech się Anglik użera z Anglikiem. Za chwilę oficer huzarów nas dogonił i powiedział do mnie: - Niech pan się nie dziwi, nie można od nich dużo wymagać, bo to takie czołgi, co się wywodzą z piechoty. - Panie kapitanie, przecież my także jesteśmy piechotą - zauważyłem. Kapitan zmieszał się. - Tak, ale to zupełnie co innego. Wy jesteście Karpacką Dywizją. Połknąłem ten komplement i rozstałem się z huzarami. Przy pożegnaniu dowiedziałem się, że następnego dnia wieczorem spotkamy się w naszym kasynie, bo zostali zaproszeni przez naszego dowódcę na wspólną kolację. Gdy wróciłem na kwaterę, Sztajer już spał. Wszedłem do swojego łóżka pod baldachimem, ale jakoś dziwnie się czułem wśród tych włoskich wspaniałości. Podłoga, świecąca jak lustro, układana z drewnianych płytek w przedziwny deseń, trzeszczała. Przypomniałem sobie, że wszystkie drzwi są pootwierane. 84 Her Own Majesty 8-th Hussars Regiment.
- 209 -
- Czort wie, czy tu nie ma jeszcze innych wejść w tych ciemnych boazeriach lub w kominku, dopiero nie powstrzymałbym się od śmiechu, jakby mnie tu Włosi swoim zwyczajem chcieli zadźgać myślałem. Włożyłem pistolet pod poduszkę i zasnąłem. Następnego dnia rano szybko załatwiłem ambulatorium. Pogoda była piękna. Powiedziałem dyżurnemu, że idę na PD i wyszedłem na ulicę. Przed dowództwem znajdował się mały skwerek, na którym siedziało ośmiu czy dziesięciu gońców. Grali w karty. Zwróciłem uwagę na wartownika. Stał w innej postawie niż zwykle, nogi miał rozkraczone, jak żołnierz amerykański na „spocznij". Wszedłem do środka. Gule z kapitanem Duszą przesłuchiwali dwóch jeńców, przyprowadzonych przez nasz patrol. Jeden był młody, a drugi starszy, feldfebel. Przy przesłuchaniu był tłumacz i jeden z sierżantów. Olbrzymie chłopisko, którego zadaniem było uważać, aby jeńcy właściwie się zachowywali. Młodszy był bardzo blady, miał przestrzeloną rękę. Obaj stali na baczność. Jeńcom w czasie przesłuchiwania, o ile nie zostali uznani za ciężko rannych, nie wolno było siadać. Wiedziałem, że było dla nas bardzo ważne, co jeńcy będą mówić. Sytuacja po stronie niemieckiej nie była jasna. Wiadomości, i te z góry, i te od jeńców, a także to, co mówiła ludność włoska, były ze sobą niezgodne. Żadnej wyraźnie zarysowanej linii oporu w tej części frontu nie można było stwierdzić. Stanąłem sobie przy oknie, pod którym siedzieli gońcy grający w karty. Wyglądałem na skwerek i ulicę, a jednocześnie słuchałem co mówią jeńcy. Raziła mnie ich uniżoność. Tak zresztą jeńcy niemieccy zachowywali się zwykle. Czasami trafiał się jakiś niezłomny bohater, czasami znów jakiś esesman, który próbował być bezczelny, póki mu sierżant nie wyperswadował tego, ale z reguły jeńcy, którzy się znaleźli już w naszych rękach, starali się być obleśnie pokorni. Na przykład w tej chwili, odpowiadając na pytania stawiane na zmianę przez kapitana Duszę i porucznika Gulca, ciągle meldowali posłusznie, nie myląc się absolutnie w polskich stopniach wojskowych, i tak się przy tym prężyli, że aż im kości trzeszczały. Ten młodszy w przerwie między pytaniami powtarzał ciągle, że jest Austriakiem i że nienawidzi Hitlera, a feldfebel - gdy się do niego zwracano - chciał go jeszcze przelicytować. Twarze układali w fałszywie pokorny uśmiech. Młodszy był typowym blondynem o mlecznej cerze, z tymi bezbarwnymi, jakby wodnistymi oczami. Starszy zaś miał charakterystyczną, zbójecką gębę pruskiego żołdaka, a jego twarz, nawet w czasie wymuszonego uśmiechu, wyrażała okrucieństwo i bezwzględność. Na mundurze nosił odznakę żelaznego krzyża. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nasi żołnierze, gdy się dostali do niewoli i byli przesłuchiwani przez oficerów armii niemieckiej, na pewno z reguły zachowywali się z bez porównania większą godnością. Przesłuchanie Niemców wyglądało tak: - Co zrobiliście Włochom - pytał jeńców Dusza - że was w tamtym miasteczku chcieli zlinczować? Niemiec nie rozumiał, o co chodzi. Na to Gule: - Dowódca patrolu, który was przyprowadził, meldował, że Włosi rzucali w was kamieniami i zaczęli was szarpać. Nawet ksiądz włoski był przeciwko wam i napluł wam w twarz. Przecież patrol, który was przeprowadzał przez miasteczko, musiał strzelać w powietrze, żeby tłum Włochów, manifestujący przeciwko wam, rozpędzić. Co takiego im zrobiliście? Na to feldfebel: - Melduję posłusznie, panie poruczniku, żeśmy im nic nie zrobili, a nadto pozwolę sobie zameldować, że gdy dwa dni temu prowadziłem przez to miasteczko jeńca, żołnierza polskiego, to ci sami Włosi rzucali w niego kamieniami i ten sam ksiądz wypadł z kościoła i pluł na niego. W końcu musieliśmy Włochów kolbami rozpędzić, żeby jeńca przeprowadzić... Zgadzało się to, dwa dni temu z patrolu dwóch naszych nie wróciło. Nadszedł Kasprowicz. Po pół godzinie skończyli przesłuchiwanie. Kasprowicz wychylił się przez okno i zawołał: - Czterech gońców odprowadzi jeńców do kolumny transportowej. Stamtąd odwiozą ich do brygady. Kapral X odpowiada za jeńców. W grupie grających, którym rozkaz Kasprowicza przerwał ożywioną dyskusję na temat papieża i celibatu, zapanowało milczenie. Kapral wstał i zawołał: - Rozkaz, panie poruczniku! - Nałożył hełm, przewiesił thomsona przez ramię, popatrzył na towarzyszy i powiedział:
- 210 -
- Franek, Antek i ty, za mną, odbierzemy szkopów. - Antek był wyraźnie wściekły. - Cholera, te dranie szkopy każdą chwilę człowiekowi zatru-ją. Jeszcze zelówki dla nich zdzieraj. Przecie to ze dwa kilometry do kolumny transportowej. - Nie pyskuj i ściągnij pas. Musimy być nazad za godzinę, bo nam się służba kończy. Na to twarz Antka rozjaśniła się: - Rzeczywiście. I zniknęli mi z pola widzenia. Za chwilę usłyszałem ich kroki w sieni. Po południu zebraliśmy się w kasynie, niedaleko placyku, na którym wczoraj wieczór stały czołgi. Kasyno mieściło się w dużej sali pięknej willi. Część budynku zajmowali właściciele. Na piętrze były kwatery kilku naszych oficerów. Oficerowie huzarów stawili się w komplecie ze swoim dowódcą szwadronu. Był to młody, szczupły, elegancki major. Razem ich było około dziesięciu. Oprócz huzarów przyszedł porucznik z angielskiego batalionu czołgów, który miał odejść następnego dnia rano. Właściwie nie wiadomo, po co jeszcze stali, bo służbę przekazań huzarom jeszcze wczoraj wieczór. Początkowo myśleliśmy, że zostali dlatego, aby być na przyjęciu. Nasz dowódca, zapraszając huzarów, zaprosił także ich poprzedników, chcąc w ten sposób wyrazić im podziękowanie, pomimo że stosunki i współpraca z nimi układała się nieszczególnie. Dowódca batalionu angielskiego przysłał jednak najmłodszego stopniem oficera. Chciał widocznie w ten sposób zrobić nam afront. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Jedynie Dzidzio Mrugalski powiedział: - Pies im mordę lizał. Kolacja upłynęła bardzo przyjemnie. Siedzieliśmy przy stole przepleceni, nasi oficerowie z huzarami. Ci ostatni nielicho pociągali whisky. Wspominali o sąsiedztwie z Polakami pod Mosulem. Koło mnie, po prawej, siedział sympatyczny, wesoły lon-dyńczyk. Gdy już był, jak to się mówiło, „na bańce", to przypomniał sobie, że nie zażył mekapryny 85 przed kolacją. Sięgnął do salaterki, w której stała, i łyknął od razu kilka tabletek. Kapitan Dusza zaczął wołać: - Schowajcie mekaprynę, bo się nam Anglik struje. Ale kapitan huzarów musiał być upartym człowiekiem. Chodził dookoła stołu i szukał ciągle tego środka przeciwmalarycznego. Na wszystkie pytania odpowiadał w kółko: - For the sake of my King I want mecaprine 86. Z drugiej strony miałem za sąsiada innego kapitana, również londyńczyka. Z początku był małomówny, ale potem się rozgadał. Po części oficjalnej, w czasie której wypito toast „the King", a oni wznieśli z kolei zdrowie naszej armii, dowódca gości wygłosił przemówienie mniej więcej następującej treści: - W naszej armii uważają nas za jeden z najlepszych pułków. Muszę jednak powiedzieć, że czujemy się szczęśliwi i zaszczyceni tym, że obecnie mamy pracować, zresztą nie po raz pierwszy w czasie tej wojny, z oddziałami polskimi. Już w czasie dnia dzisiejszego, gdy obserwowałem postawę waszych żołnierzy przy patrolowaniu, musiałem przyznać, że nigdy nie mieliśmy okazji wykonywać zadania z tak wyborowym oddziałem piechoty. Jest to zarówno opinia moich wszystkich oficerów, jak i naszych żołnierzy. Po tym przemówieniu mój sąsiad z lewej zaczął opowiadać, że dzisiaj dowodził jednym z plutonów, które patrolowały. Muszę tu wyjaśnić, że taktyka tej współpracy polegała na tym, że czołgi zabierały na wierzch piechotę i szły w teren. W razie stwierdzenia czegoś podejrzanego piechota zeskakiwała z czołgów i szła naprzód. Po rozpoznaniu terenu, oczyszczeniu go z min czy odparciu nieprzyjacielskiego patrolu, czołgi podciągały lub, zależnie od sytuacji, ogniem swoich dział wspierały piechotę. Otóż kapitan z lewej opowiadał mniej więcej w ten sposób: - Po godzinie posuwania się otrzymaliśmy ogień z dwóch ce-kaemów. Wasza piechota zsunęła się z czołgów i znikła w zaroślach. Wyjrzałem z wieżyczki i nie mogłem waszych karpatczyków nigdzie dostrzec. Nie upłynął kwadrans, gdy usłyszeliśmy wybuchy granatów. To wasi zlikwidowali jedno stanowisko nieprzyjacielskie. Z drugiego Niemcy sami uciekli. Otrzymaliśmy sygnał od waszych, aby się przybliżyć. Nie było żadnych gęstych zarośli. Ot, takie sobie włoskie krzaczki i trochę winnic. Nigdy jeszcze nie widziałem, nawet na manewrach, żeby piechota w tak niewidoczny sposób przesunęła się przez częściowo odkryty teren i to w dodatku tak szybko. Gdyby mi to ktoś wczoraj opowiadał, trudno byłoby mi w to uwierzyć. Moi ludzie mówili, że to chyba diabły, a nie piechota, a przecież mamy już długi staż frontowy i zwykle pracujemy z piechotą. 85 Środek przeciwko malarii. 86 Przez wzgląd na mojego Króla ja chcę mekapryny.
- 211 -
Tak mniej więcej wypowiadali się wszyscy ci oficerowie, którzy wczoraj w nocy i dzisiaj w ciągu dnia byli na patrolowaniu z naszymi. Ich dowódca powiedział, że na nim osobiście największe wrażenie, gdy patrzy na naszych żołnierzy, robi nie tylko ich nadzwyczajna sprawność, ale zimna krew i fantazja. - Miałem wrażenie - mówił - że idą na polowanie. Kryli się doskonale, ale wychodziło to tak, jakby ta czynność nie sprawiała im żadnego wysiłku, a Niemcy przecież przez cały czas strzelali i nikt z nas nie wiedział, w jakiej liczbie tam się znajdują. Kapitan zostawił mi swój adres i prosił gorąco, abym jeżeli kiedykolwiek będę w Londynie, koniecznie go odwiedził. Nazywał się Doric Bosson i mieszkał w Londynie, 5 Carlton P.D.S. Pall Maił S.W.l. O ile sympatyczni byli huzarzy, o tyle kabotynowaty był porucznik z batalionu czołgów. Nawiasem mówiąc, więcej denerwował swoich rodaków niż nas. Pod koniec huzarzy nie chcieli z nim rozmawiać i głośno wyrażali nam swoje ubolewanie, że musimy go tolerować przy stole. Porucznik przyczepił się do mnie, abym wymienił z nim odznaki wojskowe, jak to było w zwyczaju przy spotkaniu się różnych formacji alianckich. Wziął na pamiątkę mój orzełek z czapki, a w zamian dał mi dużą, złotego koloru odznakę pułkową ze swojego beretu. W tym wypadku nie miałem ochoty na tę wymianę, bo zarówno osoba porucznika, jak i cały jego batalion, był mi raczej niesympatyczny. O świcie nadszedł rozkaz wymarszu. Przed wyjazdem zjawił się porucznik i z głupkowatym uśmiechem wręczył mi mojego orła, prosząc, abym mu zwrócił odznakę. Mówił: - I am sorry, ale mój dowódca 'nie zgadza się na tę wymianę. Pierwszy raz spotkałem się z takim zachowaniem oficera. Wcale mu wczoraj tej wymiany nie proponowałem. Byłem zły, ale zarazem rozśmieszył mnie brak taktu i zachowanie się mojego rozmówcy. Powiedziałem więc: - Zgadzam się na to z prawdziwą przyjemnością - i oddałem mu jego odznakę. W chwilę później spotkałem porucznika Kasprowicza. Był wściekły. Zapytałem, co się stało. - Niech pan sobie wyobrazi, co to za bydlę ten oficer angielski z batalionu czołgów. Gdy wczoraj się rozeszliśmy, poszedłem do siebie'na górę. Mieszkam w tym samym domu, co kasyno. Zaledwie zasnąłem, słyszę jakiś straszny wrzask mężczyzny i pisk kobiet. Łapię za pistolet i biegnę w gaciach na dół, a tu klatka schodowa pełna wrzeszczących i piszczących Włochów. Nie mogłem się niczego dowiedzieć, bo kobiety piszczały dalej, a mężczyźni gadali wszyscy naraz. Zauważyłem, że pokazują na jedne drzwi. Mocno je pchnąłem. Otworzyły się. Był to pokój córki pana domu. Ona sama siedziała na oknie i krzyczała, odpychając rękami natarczywie zachowującego się oficera czołgów. Wziąłem durnia za kołnierz i wyrzuciłem za drzwi. Wartownikowi zabroniłem wpuszczać go do budynku. Dzisiaj wzywa mnie dowódca i mówi, że przyszli Włosi ze skargą. Rzekomo polski oficer chciał zgwałcić ich córkę. Nie było rady, musiałem pójść do Włochów, przepraszać ich i długo tłumaczyć, że to był Anglik, a nie Polak. Dobrze, że dzisiaj się z tymi czołgistami rozstajemy, bo było z nich tyle pożytku, co ze psa gnoju. Z huzarami będzie całkiem inaczej. To przyzwoite wojsko. W dwie godziny później wymaszerowaliśmy z Atrii. Brygada szła w straży przedniej korpusu, a batalion w szpicy. Mieliśmy do pomocy szwadron huzarów i polski dywizjon artylerii motorowej. Wyjechałem willisem naprzód i stanąłem koło dowódcy batalionu, w tym miejscu, gdzie droga z Atrii dochodziła pod kątem prostym do szosy. Mijały nas właśnie kariersy naszego oddziału rozpoznawczego. Przy wjeżdżaniu na szosę skręcały z łoskotem gąsienic pod kątem prostym na prawo, na północ. Możliwe, że dlatego tak elegancko skręcały, bo w kącie utworzonym przez drogę dojazdową i szosę, stał dowódca i przyglądał się. W pewnej chwili major wziął od jednego z oficerów kijek, którym ten się podpierał i szybko podszedł na sam skraj drogi. Pochylił się i zaczął rozgrzebywać piasek w odległości około pół metra od przesuwających się gąsienic kariersów. Przybliżyliśmy się i od razu zrozumieliśmy, o co chodzi. Majorowi wydało się, że między grudkami ziemi błyszczy jakiś metaliczny przedmiot. Gdy kijkiem rozgrzebał ziemię, ujrzeliśmy minę talerzową. Wezwano pionierów, ci zaczęli szukać i znaleźli szesnaście min talerzowych, zakopanych na samym zakręcie. Były ułożone w postaci łuku, zachodzącego na brzeg szosy. Wystarczyło, żeby któryś z pojazdów ściął zakręt, a wszystkie miny by wybuchły. Rzeczywiście, opatrzność czuwała nad nami, bo tą drogą już po raz drugi przechodził cały batalion, a oprócz tego przejeżdżały tędy patrole. Należy dodać, że prawie naprzeciw tego zakrętu, po drugiej stronie szosy stał dom, w którym kwaterował jeden z naszych oficerów. Gdy przed jego wprowadzeniem się, trzy dni temu, pionierzy sprawdzali opuszczony budynek, rozbroili w pokojach i w ogródku osiem min - pułapek. Jedna z nich była założona w ten sposób, że miała wybuchnąć przy przekręcaniu wyłącznika elektrycznego od
- 212 -
światła. Tak więc zaczął się w dniu 18 czerwca nasz pościg za cofającym się nieprzyjacielem. Posuwaliśmy się przez cały dzień na północ dosyć szybkim marszem. Przed nami patrolowały kariersy pod dowództwem Mrugalskiego. Przed zachodem słońca zatrzymaliśmy się pod miejscowością Offida. Pogoda się zepsuła. Zaczął mżyć lekki deszczyk. Rozwinąłem BPO w samochodach. Kompanie, ubezpieczone, rozstawiły się w zaroślach między winnicami. Siedziałem na stopniu forda i jadłem kolację, gdy usłyszałem strzał. Zanim przełknąłem kilka kęsów, przybiegł żołnierz, wołając: - Panie doktorze, porucznik Samołyk ciężko ranny. Niech pan się spieszy. Pobiegłem za żołnierzem. W jednej z kompanii, między zaroślami leżał Samołyk. Wił się z bólu. Zebrani dookoła żołnierze mówili, że dostał kulą w plecy. Położyliśmy mu dwa tornistry pod nogi. Gdy leżał w ten sposób, że uda w stawach biodrowych miał zgięte pod kątem prostym, a łydki oparte na plecakach, to najmniej cierpiał. Kula weszła w okolicy lędźwiowej, a wyszła przez brzuch. Powyżej pępka była duża rana wylotowa, przez którą wychodziły sieć i jelita. Jelita były poszarpane. Stan Samołyka był bardzo ciężki. Nawet gdyby można było natychmiast wykonać operację, szanse byłyby nikłe. Niestety, możliwości wykonania operacji w tej chwili nie było. Sprawcą był pijany żołnierz z jego własnego plutonu. Był to oczywiście żołnierz z ostatniego uzupełnienia. Prawie razem ze mną nadbiegł dowódca, kapitan Dusza oraz dowódca kompanii. Mordercę rozbroili żołnierze. Był już aresztowany. Szczególnym zbiegiem okoliczności nieszczęście spotkało właśnie podporucznika Samołyka, który był wyjątkowo uprzejmym i delikatnym człowiekiem. Nigdy nie podniósł głosu. Po prostu nie umiał być niegrzeczny. Tego wieczoru zauważył w plutonie kilku pijanych strzelców. Podszedł do nich i powiedział: - Przecież wiecie, że jesteśmy w warunkach bojowych, nie pijcie więcej, może być w każdej chwili alarm. Jak wtedy będziecie pełnić służbę? - Odwrócił się i odchodził. Jeden z żołnierzy podniósł nagle karabin i, zanim ktokolwiek zdołał mu przeszkodzić, wystrzelił, mierząc w plecy Samołyka z odległości kilku kroków. Gdy nadbiegli służbowi, musieli ratować sprawcę, bo żołnierze chcieli go zatłuc na miejscu. Poszarpali na nim cały mundur. W tym właśnie momencie nadbiegłem. Ściemniało się. Moja doraźna pomoc ograniczała się do przykrycia rany na brzuchu shel dressing'iem, wstrzyknięcia morfiny i surowic. Nadjechała sanitarka. Kapitan Dusza przydzielił kierowcy podoficera, który już patrolował tę okolicę i znał drogę lepiej niż inni. Mieliśmy jechać bocznymi szlakami. Poza tym podano mi dokładnie trasę do miejscowości, gdzie miał się znajdować główny punkt opatrunkowy naszej brygady. Powinna tam być rozwinięta sala operacyjna. Wnieśliśmy do sanitarki rannego, zawsze w tej samej pozycji, z podudziami opartymi na plecakach. Usiadłem koło niego i podtrzymywałem mu nogi. Droga była bardzo zła. Po trzech godzinach jazdy odnalazłem główny punkt opatrunkowy. Urzędował tam doktor Kanarek, chirurg z Krakowa. Znałem go jako ulubionego lekarza żołnierzy starej brygady karpackiej. Był w brygadzie od samego początku. W Tobruku operował w schronie pod bombami wszystkie najcięższe przypadki. Nie było karpatczyka, który by się nie wyrażał o doktorze Kanarku z najwyższym uznaniem i szacunkiem. Stan rannego w czasie drogi znacznie się pogorszył. Gdy go teraz badaliśmy, był zupełnie beznadziejny. Do tego wszystkiego sala operacyjna nie była przygotowana. Dywizja była w ruchu. Jednak doktor Kanarek zaczął szybko ją rozwijać, aby zrobić wszystko dla ratowania Samołyka. O dalszej ewakuacji do tyłu, ze względu na ciężki stan rannego, nie mogło być mowy. Pożegnałem się więc i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po tygodniu dowiedziałem się, że Samołyk wkrótce po moim odjeździe zmarł. Żołnierza, który dokonał zabójstwa, rozstrzelano w brygadzie następnego dnia, z wyroku sądu polowego. O świcie batalion ruszył dalej. Wieczorem przybyliśmy w pobliże miejscowości o nazwie Mogliano di Tenna. Moje wozy zatrzymały się koło zarośli przy małej chałupce. W chałupce mieszkał stary Włoch. Był ładny, pogodny wieczór. Rozstawiłem łóżko polowe, czekaliśmy na powrót dziennych patroli. Po ich powrocie ustalano plan działania na dzień następny. Gdy wróciłem do swoich ludzi, dowiedziałem się, że na sześć godzin przed naszym przybyciem, chałupkę, koło której obecnie staliśmy, opuścili ostatni Niemcy. O dziwo, byli to kawalerzyści na koniach. Wiadomość ta spowodowała wybuch śmiechu wśród naszych żołnierzy. Już od lat nie widzieliśmy konnego wojska. Musiało być u Niemców krucho z benzyną.
- 213 -
Rozdział VII. BITWA NAD CHIENTI. 20 czerwca od świtu posuwaliśmy się pospiesznie naprzód. Wieczorem zatrzymaliśmy się w małej osadzie. Było to już niedaleko rzeki Chienti. Po przybyciu na odprawę czekaliśmy około półtorej godziny na wiadomości. Przyszedł rozkaz bojowy z brygady. Lotnicy donieśli, że Niemcy umacniają się nad Chienti. Mrugalski pojechał na rozpoznanie z dziesięcioma kariersami. Z wyrazu twarzy majora wnioskowałem, że z jakichś jeszcze nie wyjaśnionych powodów, sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Wyczuwało się nerwowy nastrój. W izbie znajdowali się: dowódcy kompanii, adiutant, kapitan Dusza, dowódcy: pepanców, łączności, pionierów oraz ja. Major chodził po izbie i palił jednego papierosa za drugim, myśmy cicho rozmawiali. Dochodziła północ, a Mrugalskiego jeszcze nie było. Major co chwila podchodził do drzwi chałupy i nasłuchiwał odgłosu silników oddziału rozpoznawczego. Od czasu do czasu zapytywał wartownika, czy nic nie słyszy. Wreszcie, gdy nadeszła północ, powiedział: - Proszę panów, nie będziemy dłużej czekali na Mrugalskiego i odczytamy rozkazy. Jeżeli wróci Mrugalski, to nam wszystko powie. Radia miał nie używać ze względu na podsłuch. Chyba że go zmuszą do tego ważne okoliczności. - Panie kapitanie! - zwrócił się do Duszy. - Proszę, niech pan przeczyta rozkaz bojowy brygady. - W pierwszej części, jak zwykle, podawano wiadomości ogólne, dotyczące zadania, a w drugiej, zwanej kwatermistrzowską, wymieniano szczegółowo alternatywy. Celem zadania było sforsowanie rzeki Chienti, która płynęła w odległości około trzydziestu kilometrów od naszego miejsca postoju. W pierwszej fazie należało zająć miasto San Giusto, leżące po tej stronie rzeki, położone na wzgórzu. Według ostatnich danych, miało ono być jeszcze w rękach niemieckich. Na wysokości San Giusto rzeka rozlewała i znajdował się tam bród. Naprzeciw San Giusto, około dwóch kilometrów od rzeki, leżało miasto Marovalle, które batalion miał zdobyć do jutra wieczór. Niemieckie siły na tym odcinku składały się z pułku piechoty, kilku czołgów oraz niewielkiej ilości artylerii. Z naszej prawej strony, wzdłuż Adriatyku, posuwała się 5 dywizja. Od rana straciliśmy z nimi łączność i dotychczas nie zdołaliśmy jej nawiązać. Z lewej strony szła dywizja amerykańska. W luce między Amerykanami a nami - pułk bersalie-rów. W tym miejscu kapitan Dusza podniósł głowę i powiedział: - Praktycznie mówiąc, należy uważać, że jest próżnia - potem czytał dalej. - Z tyłu łączność z naszą brygadą luźna. Wysunęliśmy się bardzo do przodu. W dniu dzisiejszym odeszli od nas huzarzy. Polskie czołgi, które miały ich zastąpić, jeszcze nie przybyły. Potem odczytał kolejność, w jakiej będą się posuwały poszczególne pododdziały batalionu. Określił miejsce, gdzie zostawimy eszelon „B" i ewentualnie eszelon „A". W osobnym punkcie omawiał drogi spływu rannych. Dane w nim wyszczególnione miały dla mnie dosyć względne znaczenie, bo szlaki ewakuacyjne do miejsc, w których, według podanych współrzędnych, znajdowało się WPO i GPO były bardzo wydłużone, a dojazd zły. Po odczytaniu tych szczegółów zapanowało milczenie. Jeden z oficerów zapytał: - A cóż będzie, jeżeli czołgi nie przyjdą i łączności do rana z obydwoma skrzydłami nie da się nawiązać? Na to major, wyraźnie zdenerwowany, odparł: - Proszę panów, nad tym nie mamy co się zastanawiać. Właśnie z takimi wątpliwościami zwróciłem się do dowódcy brygady i otrzymałem odpowiedź, że zadanie musi być bezwzględnie wykonane. Pozostaje nam więc tylko zastanawiać się nad tym, co robić, aby cel natarcia osiągnąć. Niestety, innego wyjścia nie mamy. Opóźniać rozpoczęcia akcji nie wolno. Rozkaz jest wyraźny. Wyjaśniono jeszcze kilka szczegółów technicznych, po czym rozeszliśmy się na swoje kwatery. Obudziłem się o świcie. Był 21 czerwca 1944 roku. Zapowiadała się piękna pogoda. Z zadowoleniem usłyszałem, że Mrugalski ze swoimi kariersami powrócił w nocy, i to bez strat. Przywiózł wiadomości, aż podejrzanie dobre. Wieczorem osiągnął San Giusto. Niemców w mieście nie spotkał. Ludność włoska mówiła, że przeprawili się za rzekę. Nie zwlekając przeszedł brodem na drugą stronę. Ze wszystkimi ostrożnościami podszedł pod samo Marovalle, które znajdowało się około dwa i pół kilometra za Chienti. Doszedł do pierwszych domów. Starannie zbadał teren i niczego podejrzanego nie zauważył. Do samego miasta nie wchodził, bo nie mając odwodu, bał się wpaść w zasadzkę. Wprawdzie napotkani przed miastem Włosi mówili, że Niemców w mieście nie ma, ale mogli być nasłani.
- 214 -
Zawrócił więc powoli i penetrując okolicę zbliżył się z powrotem do brodu. Chienti płynie w dolinie. Między Chienti a Marovalle teren przy rzece płaski, potem wznosi się do góry. Cała okolica nie zadrzewiona. Przeważnie pole kukurydzowe lub winnice. Wśród nich wije się droga, na którą wjeżdża się w pobliżu brodu. Droga lekkimi serpentynami prowadzi do miasta. Mrugalski zwrócił uwagę na to, że kilka mostów na tej drodze nie wysadzono w powietrze. Nie napotkał także min. Rzeka wyglądała podejrzanie. Jakby przybierała. Cały teren, między San Giusto a rzeką, był odkryty i doskonale widoczny z Ma-rovalle ze względu na znaczną pochyłość. Szerokość tego pasa wynosiła najwyżej osiemset metrów. O godzinie 6 rano nastąpił wymarsz. Na jeepie przygotowałem zapas noszy i środków opatrunkowych. Sam przesiadłem się do kabiny forda. Batalion posuwał się marszem ubezpieczonym. Słońce już stało na niebie wysoko, gdy wjechaliśmy w pagórkowatą okolicę. Po obu stronach drogi rozciągały się łąki i uprawne pola. Gdzieniegdzie widać było ogrody, zagajniki lub pojedyncze kępy drzew. Powietrze było przejrzyste, świeże, pachnące wonią poranku, kwiatów i łąk. Pomimo że na niebie nie było żadnej chmurki, upał jeszcze nie dokuczał. Z twardej nawierzchni drogi samochody nie wzniecały tumanów kurzu. Przez całą zimę przeklinaliśmy pogodę we Włoszech i zdawało się wtedy, że przestaniemy wierzyć w istnienie błękitnego nieba włoskiego i słonecznego, malowniczego włoskiego krajobrazu. Tego ranka mogliśmy się napawać jednym i drugim. Chociaż z drogi, którą posuwaliśmy się, nie było widać morza, widok był tak piękny, że aż upajał. Myślałem sobie, jak to byłoby dobrze nigdy z tego miejsca niie wyjeżdżać. Kolumna posuwała się bardzo powoli. Co jakiś czas przejeżdżali motocykliści i przypominali, aby wozy zachowywały odległość. Kierowcy automatycznie przestrzegali dyscypliny marszowej, ale w tym blasku słońca i świeżości poranku, wojna wydawała się czymś nierealnym. Żołnierze jechali przystrojeni kwiatami i mieli wesołe twarze. Gdy patrzyłem na tych ludzi i ich pogodny nastrój, przypominałem sobie wczorajszą odprawę. Rzeczywiście, rozkaz brygady wyglądał na nie przemyślany. Teraz, gdy Niemcy stale się cofają, co za sens pchać naprzód batalion, który i tak za daleko odbił się od głównych sił straży przedniej. Przecież nie można zaniedbywać łączności. Odkąd byłem w batalionie i słuchałem odpraw oraz śledziłem różne większe i mniejsze akcje bojowe, przyzwyczaiłem się uważać zachowanie łączności za naczelny kanon wykonywania zadań bojowych. Gdy Peszek był . dowódcą brygady, takie akcje wyglądały inaczej. Posuwałem się między drugą a trzecią kompanią. Przed drugą szła czwarta i pierwsza. Gdzieś na przodzie badał teren oddział rozpoznawczy i pionierzy. Pomyślałem, że już muszą dochodzić do San Giusto, Mrugalski odjechał dwie godziny przed nami. Zatrzymywaliśmy się coraz częściej. Teren chwilami stawał się płaski, to znów przebywaliśmy niezbyt wysokie łańcuchy pagórków. Po dwóch godzinach marszu wozy zatrzymano i wojsko z nich zeszło. Od tej chwili kompanie drużynami posuwały się pieszo. Trochę mnie to zdziwiło. Czyżby Mrugalski na „nos" dobrze rozeznał sytuację? Samochody zostały. Między kolumnami pieszych kompanii posuwały się tylko wozy z amunicją i sanitarne. Teraz marsz stał się bardzo powolny. Niepodobna było jechać za idącym pieszo wojskiem. Kierowca przejeżdżał pięćdziesiąt do stu metrów i stawał. Gdy odległość narastała, powoli podciągał wóz. Weszliśmy właśnie na dosyć obszerną równinkę, gdy usłyszałem od tyłu wołania: „prawa wolna". Kolumny żołnierzy za nami, samochody i miarowo posuwające się przede mną drużynki przewijały się z prawej strony szosy na lewą, jak taśma przerzucona płynnym ruchem. - Jednocześnie doszedł mnie chrzęst, jaki robią pracujące na pełnym gazie silniki i gąsienice ciągników. Mijał nas na dużej szybkości dywizjon arty-lerii. Kierowca zauważył: - Coś się kroi, panie poruczniku, a nie słyszał pan porucznik, czy te czołgi przyszli, bo ja ich nie widziałem dzisiaj. Nic nie odpowiedziałem, tylko oglądałem horyzont, odsłonięty w prawo od drogi, w szczelinie między pagórkami, poza równiną, na którą wjeżdżaliśmy. Zastanawiało mnie to, że tak pospiesznie przywołano artylerię. Przecież nasze działa pepanc znajdowały się w przodzie za czwartą kompanią. Artyleria przejechała po wyminięciu mojego wozu najwyżej z sześćset metrów i zjechała w prawo. Pospiesznie posuwała się pod kątem prostym od szosy, poszczególne działa skręcały i zajmowały stanowiska w kilkudziesięciometrowych odstępach.
- 215 -
Mój wóz znów się zatrzymał i wtedy wyraźnie usłyszałem odgłosy wystrzałów artyleryjskich, dochodzące z daleka. Jednocześnie powietrze przeszyło wycie pocisków, kilka upadło z lewej strony szosy, w odległości kilkuset metrów od nas, wyrzucając w powietrze snopy mokrej ziemi, kamieni i krzaków. Jeszcze ziemia po wybuchu nie opadła, gdy doszedł mnie odgłos wybuchów z prawej strony. Spojrzałem w tamtą stronę, to strzelała nasza artyleria. Szosą przed nami wojsko posuwało się dalej. Minęliśmy równinę i straciłem z oczu nasze działa. Męczyło mnie podświadomie coś, czego nie mogłem skonkretyzować, coś związanego z obrazem rozwiniętego w prawo od drogi dywizjonu artylerii i odgłosami ognia artyleryjskiego. Nie wiedziałem właściwie o co chodzi. Doznałem takiego przykrego uczucia, jakie ma człowiek, który nie może sobie przypomnieć dobrze znajomego nazwiska, a ma go na „końcu języka". Śmieszne, jak taka drobna rzecz może zaabsorbować, nawet w takiej sytuacji, jak posuwanie się pod ogniem. Kierowca odezwał się: - Coś te nasze armatki tak stukają, jakby śniadania dziś nie jadły. Jak tak dalej będzie, to szkopów nie przekrzyczą. Gdy to usłyszałem, od razu zrozumiałem, co mnie męczyło. Wiedziałem, że coś nie w porządku, teraz odszyfrowałem tę fałszywą nutę we wrażeniach słuchowych, które odbierałem. Niemcy walili całymi seriami i gęsto, a nasze działa odpowiadały pojedynczo i rzadko. Doznałem dziwnego uczucia radości, że rozwiązałem zagadkę, i niepokoju, co to ma znaczyć. Kierowca musiał myśleć o tym samym, bo mruknął: - Coś nie beser, amunicji im nie dowieźli, że tak oszczędnie strzelają? Zupełnie jak w Polsce we wrześniu. Słuszna uwaga kierowcy zdenerwowała żołnierza, który siedział z tyłu. Wychylił się i zawołał: - Żeby ci się słowa w gębie w g... zamieniły! Kierowca odparł filozoficznie: - Jak pragnę szczęścia - sam bym wolał, żeby się tak stało, niż żeby to miała być prawda. Od razu mi się ten pośpiech nie podobał. Co to my partyzanci, żeby się tak wygłupiać i jak jakieś starożytne wojsko na grandę pchać się prawie na bosaka, bez czekania na czołgi i amunicję. Za Sokola tego nie było. Nawet pod Monte Cassino najpierw wozili amunicję całymi nocami, a potem dopiero kazali nacierać. Nic nie odpowiedziałem. Ze słów żołnierza bił zdrowy rozsądek polskiego chłopa, obeznanego już z zasadami nowoczesnej wojny. On dalej marudził: - Nic bym nie mówił, żeby nie było, ale tam tysiące ton leży przy drogach, co Angliki nazwoziły. Tylko poczekać parę godzin, żeby nasze wozy nam podrzuciły. Albo czołgi, pewnie jadą w naszą stronę i dziwią się, gdzie nas poniosło, że nas zdybać na starym miejscu nie mogą. Wspomni pan moje słowa, panie poruczniku, że nic z tego dobrego nie wyjdzie. Za Sokola i Peszka takie rzeczy się nie zdarzały. Nasz major dobry chłop, ale za młody i nie potrafi temu nowemu dowódcy brygady się postawić. - Jak to sobie wyobrażacie - „postawić" - odpowiedziałem wreszcie. - Major nie ma nic do stawiania się, musi słuchać, tak samo, jak inny żołnierz, swojego przełożonego. I przestańcie wreszcie krakać. Ogień niemieckiej artylerii musiał być źle prowadzony, bo chociaż w dalszym ciągu gęsto strzelali, to pociski padały daleko od drogi i przynajmniej, o ile mogłem się ze swego miejsca zorientować, szkody nam nie robiły. Przejeżdżaliśmy teraz miejsce, gdzie droga miała po prawej stronie duże wzniesienie z prostopadle ściętą skarpą, a z lewej parów, na którego dnie płynął strumyk. Za parowem był młody las. Usłyszałem wołania od tyłu: „prawa wolna". Obejrzałem się i ujrzałem jeepa szybko mijającego trzecią kompanię. Gdy przejechał koło mnie, zobaczyłem obok kierowcy pułkownika, nowego dowódcę brygady. Jeepa prowadził oficer, prawdopodobnie jego adiutant. Pułkownik, w chwili gdy jeep zwolnił, zaczął wołać: „prędzej". Jednak nic nie pomogło, bo żołnierze idący przed nami powoli przesuwali się na lewą stronę szosy. Pułkownik uniósł się na siedzeniu i zaczął krzyczeć: - Prędzej się ruszajcie, do cholery ciężkiej - i posypała się piękna wiązanka koszarowa. Żołnierze patrzyli na (niego niechętnie i wcale nie przyspie-sząli kroku. W tym wojsku, wychowanym przez generała Kopańskiego, Peszka ii Sokola, nie było zwyczaju zwracać się w ten sposób do żołnierza. Nawet w moich uszach, chociaż w brygadzie byłem niecałe siedem miesięcy, te słowa zabrzmiały jak dysonans lub zgrzyt ostrza po szkle. Spojrzałem na kierowcę. Nic nie mówił, ale patrzył złym wzrokiem na sierdzącego się pułkownika. Potem mruknął pod nosem: - Nie strasz, nie strasz, bo się zes..., nie takich my już widzieli. W końcu droga się zwolniła i jeep dowódcy brygady zniknął za zakrętem. Nie ujechaliśmy tym
- 216 -
wolniutkim marszem więcej niż pół kilometra, gdy dla odmiany zwolniono lewą stronę szosy i z naprzeciwka nadjechał willis. Kierowca się zatrzymał przy mnie i zawołał: - Panie poruczniku, przysłał mnie kapitan Dusza. Mówił, żeby pan porucznik zostawił tu swoje wozy, wziął torbę lekarską i przesiadł się do mnie. Jest dużo rannych. Musimy się spieszyć. Willis zawrócił, żołnierze przerzucili w jednej chwili kosz z instrumentami i plazmą, ja siadłem koło kierowcy i szybko ruszyliśmy do przodu. Minąłem kompanię, która szła przede mną, a potem kolumnę stojących wozów. Tu przeprawiliśmy się przez płytką wodę potoczka. Mostek na szosie był wysadzony. Po kilku minutach wyjechaliśmy na drogę wspinającą się w zakrętach między wzgórzami. Na wzgórzach i na ich zboczach stały rzadko pobudowane domki. Miejscami, przy szosie, stali Włosi i wołali: „evviva Polacchi, evviva liberatori". Dalej droga była wolna. Kierowca pędził z dużą szybkością. W pewnej chwili, na zakręcie serpentyny, jakieś Włoszki, wołające: „evviva Polacchi, evviva liberatori", obrzuciły nas różami. Jedna z nich uderzyła mnie w oko tak silnie, że aż z bólu zacisnąłem zęby. Kwiat powoli zsunął mi się po twarzy na mundur. Ze strachem pomyślałem: „czy mi małpa oka nie wybiła?" Czułem ból w prawym oku i nie mogłem otworzyć powiek. Wyraźnie coś mi ciekło po twarzy. Przesunąłem palcami po policzku i podsunąłem je pod lewe oko. Nie było krwi. Widocznie tak łzawiłó, ale bolało paskudnie. Zasłaniałem je prawą ręką, a jeep serpentyną ciągle pędził jak szalony. Wreszcie, osłaniając oko od jasnego światła, udało mi się powieki otworzyć. Zamknąłem lewe oko i stwierdziłem, że prawym widzę wszystko zamazane, ale widzę. Odetchnąłem. Droga pięła się pod górę. Przed sobą widziałem wzgórze, które przesłaniało horyzont. Wyjechaliśmy na jego szczyt. Przed nami małe wgłębienie, które przecinała droga, a za nim następne wzgórze, pokryte domami miasta. Słońce świeciło od zachodniej strony. W powietrzu ze skowytem, świstem i jęczeniem przelatywały pociski. Z daleka, gdzieś zza wzgórza słychać było ogień broni maszynowej i wybuchy. Kierowca pochylił się nad kierownicą i jechał teraz pełnym gazem. W ciągu kilku chwil wjechaliśmy na szeroką drogę idącą północnym skrajem miasta. Ujrzałem przed sobą, trochę w lewo, szeroką dolinę. Od miasta i drogi, którą jechałem, a która biegła teraz północnym jego skrajem, teren spadał w dół, wprost ku rzece. Za rzeką dolina ciągnęła się szeroko, za doliną na wzgórzu widać było drugie miasto. - Aha pomyślałem - to pewnie Marovalle. Nad miastem unosił się olbrzymi pióropusz dymu. Paliło się. Musiała go zapalić nasza artyleria. Na dalszym planie, w odległości kilku kilometrów, na horyzoncie, po stronie lewej od Marovalle i prawej, widoczne były wzgórza. Wyglądały jak duże kopce. Nad każdym z nich unosiła się olbrzymia chmura dymu. Wyglądały z daleka jak dymiące wulkany. Przy drodze ani między budynkami nie było widać żywej duszy. Nasz wóz pędził jak szalony. Z prawej, gdzieś z głębi uliczek, wychodziły kłęby gryzącego dymu. Musieli Niemcy coś zapalić. Dojechaliśmy do miejsca, w którym nasza droga schodziła się z wylotami kilku ulic miasta, a w lewo zbiegała serpentyną w kierunku rzeki. Od strony Marovalle wiatr chwilami przynosił grzmot broni maszynowej, który zlewał się w -jeden nieustanny dźwięk. Kierowca zwolnił szybkość, rozglądał się. Z rowu wyskoczył żołnierz i zawołał: - Do dowództwa droga na wprost. Kierowca nacisnął pedał i ruszyliśmy znów całą szybkością, przecinając placyk, z którego rozchodziły się gwiaździsto ulice. Byliśniy dokładnie widoczni od Marovalle, bo w powietrzu zaczęły bzykać pociski karabinowe. Z ulgą odetchnąłem, gdy wjechaliśmy między domy. Nagle kierowca tak gwałtownie przerzucił kierownicę, że omal nie wypadłem. W ostatniej chwili wyminął dość duży lej na jezdni. Niedaleko stał nasz posterunek, przechyliłem się i zawołałem: - Gdzie dowództwo? - Zaraz za zakrętem, w domu na lewo, będzie ze dwieście metrów. W chwilę później ujrzałem wskazany dom. Poznałem go od razu, bo przy wejściu kręciło się kilku żołnierzy, stały jeepy i motocykle. Wyskoczyłem z wozu i wpadłem w bramę. Zawołałem w kierunku wartownika: - Do dowództwa? Wskazał ręką.
- 217 -
- Po schodach, na górę i prosto. Na pierwszym piętrze drzwi były uchylone. Wszedłem do pokoju, który łączył się z drugim. W pierwszym pokoju, z oknami wychodzącymi na ulicę, siedziało kilku żołnierzy. Przed nimi stały telefony polowe i radiostacje nadawczo-odbiorcze. Między łącznościowcami siedział Gule. Gule zapisywał na kartce to, co mu przekazywał telegrafista. Obaj wyglądali na podnieconych. Z urywków ich rozmowy zrozumiałem, że chwytają tylko fragmenty meldunków, chcąc je ułożyć w logiczną całość. Przy drugiej stacji nadawano. Po pokoju szybko chodził porucznik Kasprowicz. Sprawiał wrażenie wściekłego. Podszedłem parę kroków i stanąłem w drzwiach. Ujrzałem następującą scenę: Pokój był duży, miał okna w bocznej ścianie, ale w ścianie na wprost, bez okien, wybita była dziura o kształcie małej szczeliny. Przy tej dziurze skupili się dowódcy. Major Ozekałowski stał z bladą twarzą i milczący. Przez dziurę patrzył, trzymając przy oczach lornetę, pułkownik M. Z boku kapitan Dusza z twarzą tak złą, jakiej nigdy dotąd u niego nie widziałem. Kasprowicz podbiegł do M. Miał w ręku kartkę otrzymaną od Gulca. - Panie pułkowniku, są wiadomości. Pułkownik odwrócił się, oddał lornetę podchorążemu, który pełnił tu funkcję obserwatora, i warknął: - Ozego? Kasprowicz spoglądał na kartkę, którą trzymał w ręku, i mówił jakimś zaciętym głosem: - Podają, że są otoczeni przez przeważające siły. Wątpią czy uda im się wycofać. Proszą o posiłki lub rozkaz odwrotu. Tu spojrzał na kartkę i odczytał: - Na miłość boską, przyślijcie nam granatów i amunicji, już nam się kończy. Pułkownik skoczył jak oparzony: - G... prawda. Skur..., tchórze, bić im się nie chce. Mam wiadomość, że Niemcy dużych sił nie mają. Sytuacja była tak napięta, że aż mnie dziwny dreszczyk przeszedł. Dusza odruchowo złapał ręką za kaburę z pistoletem, wyszczerzył zęby jak wilk, pochylił się do pułkownika i powiedział głuchym głosem: - Panie pułkowniku, melduję, że tam jest oddział rozpoznawczy i dwie kompanie, i że ci ludzie giną, bo nic im nie możemy pomóc, a tchórzów u nas w batalionie nie ma. M. rozejrzał się niespokojnym wzrokiem. Zapanowała cisza. Major stał blady jak ściana i nie odzywał się. Spojrzałem na Kasprowicza. Wyraźnie mu wargi latały z wściekłości. Widać było, że ten człowiek, tak zawsze opanowany, zachowuje spokój ostatkiem sił. Wszyscy patrzyli na pułkownika M., nie wyłączając podchorążego, który w tym momencie odwrócił oczy od szczeliny w ścianie. M. otworzył usta i jeszcze raz rzucił spojrzeniem dookoła, potem krzyknął: - Dlaczego, do nagłej cholery, nie wysyłacie za rzekę trzeciej kompanii? Jeszcze coś krzyczał głośno, ale zdawało mi się, że właśnie dlatego tak głośno krzyczy, bo chce zagłuszyć własny niepokój. Na to Dusza: - Wszystkie rozkazy wykonane, tylko że stało się to, co przewidywaliśmy. Niemcy przepuścili dwie kompanie i położyli zaporę na brodzie. Trzecia poszła. Kilku ludzi przeszło na tamtą stronę, kilkunastu zginęło, reszta się cofnęła. Każdy ranny na rzece tonie. Szybki nurt, rzeka przybiera coraz bardziej. W tej chwili sześć kariersów, które przewoziły amunicję w tamtą, a z powrotem rannych, stoi trafionych na brodzie. Dwa przykrywa już woda. Skończył i patrzył. Miał rozchylone wargi i białe zęby układały się jak do ugryzienia. Zrozumiałem sytuację. Nowy, tak zresztą niepopularny od dawna dowódca brygady, przyjechał, gdy baon wszedł do San Giusto, ii zabrał się do dowodzenia batalionem. Nowy dowódca batalionu, który znalazł się pierwszy raz na tym stanowisku w czasie bitwy, jakoś nie umiał skutecznie przeciwstawiać się nierozumnym rozkazom M., i pomimo ostrzegawczych głosów Duszy i wszystkich innych doświadczonych oficerów naszego baonu, musiano wykonać rozkazy M. Spowodowało to wpadnięcie w zasadzkę kilkuset ludzi, przeprawionych już za rzekę. Do tego wszystkiego tramtadracki wódz bezcześcił żołnierzy, którzy w tej chwili ginęli z powodu jego lekkomyślności. Cofnąłem się do pierwszego pokoju i zacisnąłem pięści z wściekłości. Teraz zrozumiałem niechęć, jaką wszyscy w batalionie, od Sokoła począwszy na strzelcach skończywszy, żywili do tego pułkownika wtedy, gdy był jeszcze zastępcą dowódcy brygady. Ale wówczas dowódcą był nadzwyczaj mądry i doświadczony oficer, pułkownik Peszek, który nad wszystkim czuwał. Teraz Peszka zabrakło i
- 218 -
skutki już stały się widoczne. Wszedł Kasprowicz. Jakimś nieprzytomnym głosem mówił do mnie: - Doktorze, zaraz pan się uda do miejsca wjazdu do miasta. Jadąc tu przejeżdżał pan tamtędy. Od skrzyżowania prowadzi droga do szpitala. Przejedzie pan sześćset metrów tą drogą i wjedzie na dziedziniec szpitalny. Już pół godziny temu posłałem tam dziesięciu ludzi. Mają usunąć Włochów do jednego skrzydła. Resztę pan zajmie dla siebie. Czekamy, żeby się ściemniło. Na razie posłano tam około trzydziestu rannych z sanitariuszami. Pańskie wozy powinny już tam dojść. Dostanie pan wozy do ewakuacji, a resztę niech pan robi tak, aby jak najwięcej chłopaków uratować. Przełknąłem ślinę i zapytałem: - Jaka jest właściwie sytuacja? Kasprowicz popatrzył na mnie błędnym wzrokiem: - Przecież pan słyszał. Zachciało mu się dowodzić batalionem i wpakował nas w zasadzkę. Nawet nie dopilnował, żeby przyszło wsparcie czołgów. Przed chwilą miałem wiadomość, że naszemu dywizjonowi artylerii kończy się amunicja. Jesteśmy tak wysunięci do przodu, że gdyby nawet posiłki szły, to do rana do nas nie dojdą. A Niemcy, jeżeli zrobią przeciwnatarcie i przejdą rzekę, to nas do reszty zniszczą. Cały wysiłek w tej chwili skupiamy na tym, żeby Niemców nie puścić na tę stronę. Chyba, że obejdą bokiem... Łączność w dalszym ciągu nie działa. Tamci co przeszli, muszą zginąć, i to wszystko przez jednego człowieka. Żeby go piorun spalił, zanim pierwszy raz wszedł na teren batalionu!87 Szybko zbiegłem na dół. Kasprowicz wychylił się przez poręcz i zawołał: Doktorze! Żeby pan nie zbłądził, niech pan weźmie jednego z gońców! Skoczyłem do jeepa, a za mną jeden z żołnierzy, stojących na dole w sieni. Usłyszał rozkaz Kasprowicza i bez mojego wezwania wykonał go. Siedział z tyłu na burcie wozu i patrzył w kierunku jazdy. Jeep pędził znów z całą szybkością. Gdy wjechaliśmy na odsłoniętą przestrzeń, rozejrzałem się dookoła. Słońce zaszło, ale było jeszcze widno. Rzeka była wyraźnie wezbrana. W miejscu, gdzie był bród, woda sprawiała wrażenie kipieli. Od wybuchów pocisków ognia zaporowego wznosiły się w górę fontanny wody. Za rzeką rozciągały się białe dymy, przesłaniające chwilami całą rozległą równinę i dochodzące aż do pierwszych domów miasta. Te dymy wyglądały jak opary nad trzęsawiskiem. Były to jednak najprawdopodobniej zasłony dymne kładzione przez naszych. Z tego kłębowiska dochodził ciągle odgłos strzelaniny i wybuchów oraz pracy silników. Serce mi się ścisnęło. - Czyżby czołgi niemieckie? Za chwilę stanęliśmy przed szpitalem. Wbiegłem na dziedziniec. Właśnie zajeżdżał mój ford ze sprzętem. Błyskawicznie zorganizowałem punkt opatrunkowy. Dziedziniec szpitala był prostokątny i otoczony z trzech stron skrzydłami gmachu, a z czwartej murem. Skrzydła miały podcienia na kolumnadzie, przez co, na pierwszy rzut oka, całość przypominała miniaturę dziedzińca wawelskiego. Wprost z dziedzińca prowadziły drzwi do kilku dużych izb. Jedną z nich, narożną, wybrałem na miejsce, które miało spełniać zadanie izby przyjęć. Samochód podjechał pod kolumnadę i przez szerokie drzwi mogło przejść nawet czterech ludzi z noszami. W sąsiedniej izbie urządziłem salę zabiegową. Rannych, którzy siedzieli lub leżeli na dziedzińcu, poroz-mieszczałem na razie na noszach w dwóch innych izbach. Miałem do dyspozycji około dziesięciu ludzi, licząc w tym szefa, sanitariuszy i moich kierowców. Kilku rannych w brzuch wybrałem do ewakuacji w pierwszej kolejności. Nałożyliśmy opatrunki, podaliśmy surowicę, środki przeciwbólowe oraz plazmę. Ewakuowałem ich sanitarką i dwoma lekkimi wozami. Potem dostałem jeszcze dwa wozy amunicyjne. Każdy brał po dwie pary noszy. Spojrzałem na mapę. Obliczyłem współrzędne. Ewakuować rannych musiałem do miejscowości Fermo. Droga wyglądała na bardzo złą, a odległość była duża. Szef, który razem ze mną przyglądał się trasie, mruknął: - Bardzo daleko, nie wszyscy dojadą. Gdybym miał instrumentarium, mógłbym może zoperować kilku z nich na miejscu. Niestety, sali operacyjnej w tym szpitalu nie było. Był to jakiś specjalny szpital dla nieuleczalnie chorych. Nie było rady. 87 Przeciwko pułkownikowi M. przeprowadzono w ciągu dwóch tygodni śledztwo na szczeblu dowództwa korpusu i przeniesiono do dyspozycji dowództwa armii. Jak mi już w Polsce opowiadał pułkownik Sokol, M. zdążył jeszcze na statek, którym odsyłano do Anglii część rannych spod Monte Cassino i którym on sam, tj. Sokol, jechał. Tak więc pułkownik M. dowodził brygadą bardzo krótko.
- 219 -
Po dokonaniu segragacji, wysłaniu ciężej rannych, zaopatrzeniu tych, którzy krwawili i nałożeniu opatrunków z szyn Thomasa tym, którzy mieli złamania kończyn, zaszedłem do lżej rannych. Przeznaczyłem dla nich osobną iżbę, tak samo jak i dla beznadziejnych, tj. tych, których stan nie pozwalał nawet na ewakuację. Gdy załatwialiśmy wszystkie te przypadki, w różnych odstępach czasu wpadały willisy i przywoziły nowych rannych. Z niepokojem zauważyłem, że w miarę upływu czasu dostarczani do nas ranni są w coraz cięższym stanie. W pewnym momencie usiadłem na jednym z koszów, zdjąłem bluzę i ocierałem pot z czoła. Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się północ. Przetarłem oczy. Na prawym miałem powiekę spuchniętą. Przypomniałem sobie wypadek z różą. Szumiało mi w głowie. Chwilami wydawało mi się, że to zły sen. Przecież jeszcze dzisiaj rano, gdy przejeżdżaliśmy przez tę piękną okolicę, wszystko było tak dobrze. Byłem prawie szczęśliwy. Wojsko jechało uradowane tym, że idzie do akcji, nikt nie przypuszczał, że będą takie straty. Zostało chyba nie więcej jak pół batalionu. Na tle tego wszystkiego nasuwała się uciążliwa myśl: Czy to było potrzebne? Po co nas pchali w tak głupi sposób do przodu? Każdy strzelec wiedział, że to robiono jakoś nieprawidłowo. Daliśmy się wciągnąć w zasadzkę. Nie, nie my. Widziałem żołnierzy i oficerów. Szli zdeterminowani dlatego, że taki był rozkaz. Pierwszy raz widziałem żołnierzy batalionu wykonywających rozkaz dokładnie, ale bez przekonania, bo do tej pory mieli zawsze pełne zaufanie do tych, których rozkazy wykonywali. Inaczej się ryzykuje życie, gdy się widzi sens ryzyka, a inaczej, gdy się tego sensu nie widzi. Różnicę najlepiej można zauważyć obserwując takie sytuacje w pełnowartościowej jednostce wojskowej. Znów przywieźli rannych. Znosiliśmy ich do pierwszej izby. Sanitariusze szybko rozcinali mundury, zdejmowali pasy. Klęczałem przy noszach i badałem. Spojrzałem na twarz żołnierza. Nieruchoma, opalona, błoto i krew zmieniły ją w jakąś maskę. Sanitariusz obmywał ją mokrą szmatą, zanurzoną w wodzie. Po zmyciu tej skorupy brudu, ujrzałem bladą twarz znajomego podchorążego z czwartej kompanii. Otworzył oczy i patrzył na mnie. Wziąłem go za nadgarstek, tętno ledwo było wyczuwalne. W tym czasie odsłaniali mu brzuch. Znów odłamkowa rana brzucha. Szef podłączył kroplówkę z plazmy. Podchorąży miał najwyżej dwadzieścia lat. Na chwilę zamknął oczy. Potem znów patrzył na mnie. Nachyliłem się nad nim. - Jak się czujesz? - Boli. Po chwili: - Gdzie ja jestem? - W BPO. Troszeczkę się wzmocnisz i odeślemy cię do szpij-tala. Znów zamknął oczy, coś szeptał. Nachyliłem się jeszcze bardziej, prawie dotykałem jego ust, szeptał: - Nie pamiętam, jak mnie wyciągnęli. Cały mój pluton wybity. Kapitan Radwański nie żyje. Dalej jego szept przeszedł w niezrozumiałe mamrotanie. Oddech stał się nieregularny. Wciągnął głęboko powietrze i przestał oddychać. Potem kilka płytszych oddechów i po dłuższej przerwie jeden głęboki, jakby westchnienie. Kończył się. Wziąłem go za rękę. Była pokryta zimnym potem. Tętna nie mogłem już się doszukać. Następny żołnierz, do którego podszedłem, był również podchorążym. Miał strzaskane kolano i kilka ran odłamkowych lewego boku. Rany odłamkowe nie były ciężkie. Brzuch był miękki. Wydawał się nie uszkodzony. Objawów otwarcia opłucnej także nie znalazłem, ale bardzo cierpiał. Cały staw kolanowy był rozniesiony. Urażał go nawet oddech. Podaliśmy morfinę, surowicę, jedną i drugą. Nogawkę spodni odcięto i założyliśmy gips, po zasypaniu rany kolana calcium penicyliny. Jak zwykle w tych przypadkach bez żadnego opatrunku, tyle, że gips był założony z cellony na grubym drenie gumowym, położonym podłużnie na przedniej powierzchni kończyny. Po wyschnięciu gipsu nawazelinowany dren natychmiast usuwano. W ciągu następnej pół godziny załatwiliśmy jeszcze kilku rannych. Podchorąży z czwartej kompanii ranny w brzuch i jeszcze dwóch żołnierzy, jeden z raną głowy, a drugi brzucha, zmarli. Trzech innych ciężko rannych ewakuowałem ostatnim wozem amunicyjnym, jaki miałem do dyspozycji. Między nimi podchorążego Wiśniewskiego. W pierwszym okresie bitwy Wiśniewski został ranny, nie dał się jednak ewakuować i sam sobie wyjął scyzorykiem około dwudziestu odłamków. W kilka godzin później przywieziono go do mnie w bardzo ciężkim stanie ze zmiażdżeniem obydwóch nóg. Posłałem gońca do dowództwa z prośbą o dalsze środki transportowe. Nie spodziewałem się powrotu tych
- 220 -
samochodów, które pojechały z rannymi, wcześniej jak rano. Goniec wrócił po pół godzinie i powiedział: - Jak tylko będą mogli, to coś podeślą. Przywiózł ze sobą Dzidzia Mrugalskiego. Miał przestrzelone przedramię z otwartym złamaniem kości. Był w tylu niebezpiecznych sytuacjach przez całą wojnę i dopiero pierwszy raz został zraniony. Stracił dużo krwi, był blady. Gdy go opatrywałem, opowiedział mi jak wygląda sytuacja za rzeką. Po przejściu brodu miał wjechać na tę samą płaszczyznę, którą wczoraj patrolował. Kariersom przydzielono pluton strzelecki. Dowódcą tego plutonu był sierżant Bulsiewicz, rezerwista, z cywila spiker radia wileńskiego. Otóż, Bulsiewicz z kilkoma strzelcami ze swego plutonu przeprawił się przez rzekę o godzinę wcześniej i patrolował przedpole w kierunku na Maro-valle. W pewnej chwili do Mrugalskiego, który był przy przeprawiających się kariersach, doszły odgłosy strzałów. Po kilku minutach strzelanina ustała. Okazało się, że patrol nadział się na placówkę niemiecką. Bulsiewicz szedł pierwszy, został ranny w twarz. Upadł. Dwaj strzelcy, którzy z nim byli, cofnęli się za osłonę terenu. Nieprzyjaciel znajdujący się w zaroślach o kilka kroków od Bulsiewicza przestał strzelać i wciągnął rannego Polaka w krzaki. Rana sierżanta była straszna. Seria z automatu wyrwała mu szczękę dolną i częściowo zniszczyła górną. Nieszczęśliwy dusił się krwią i mdlał. Niemcy zaczęli z zarośli dawać sygnały „przerwij ogień" i po chwili podprowadzili Bulsiewicza z głową całkowicie obandażowaną do naszych strzelców. Oddali go i szybko wycofali się. Ranny został natychmiast ewakuowany do tyłu. Był on pierwszym rannym w bitwie nad Chienti 88. Po incydencie z Bulsiewiczem zapanowała cisza. Nieprzyjaciela nie było nigdzie widać. Nasi podsunęli się do połowy odległości między rzeką a miastem. Zatrzymali się i oglądali teren przez szkła. W tym czasie przez bród przeprawiła się czwarta kompania pod dowództwem Tadzia Radwańskiego. Wtedy Mrugalski ruszył z karięrsami naprzód. W kilka chwil potem otrzymał silny ogień z lewego skrzydła, z zarośli. Jednocześnie zaczęła bić niemiecka artyleria i moździerze. Właśnie przez bród przechodziła następna kompania strzelecka, a czwarta ruszyła do natarcia na pole kukurydzy w kierunku zarośli. Nieprzyjaciel zaczął ostrzeliwać bród. Na brodzie zostawiono cztery kariersy, które miały chodzić tam i z powrotem. Na północny brzeg przewoziły amunicję, a z powrotem woziły rannych. Miały trudną pracę, bo rzeka była wezbrana i nurt przy tamtym brzegu był ostry. Gdy czwarta kompania podchodziła do zarośli i rzuciła granaty, Niemcy wyszli do przeciwnatarcia, i to ze znaczną siłą. W tym samym czasie na prawym stoku Marovalle, to znaczy z drugiego skrzydła, pokazała się tyraliera niemieckiej piechoty. Chcieli naszych o-skrzydlić. Przeciw nim ruszyły kariersy i druga kompania, ale Niemców było znacznie więcej. Jak mówił Mrugalski, wyglądało, że mają przynajmniej jeden pułk o pełnym składzie. Poza tym z miasta wyjechały dwa czołgi - tygrysy. Strzelały do karier-sów i po naszej piechocie. Mrugalski opowiadał: - Zorientowałem się, że nasi przez bród nie mogą przejść, bo Niemcy położyli tam zaporę ogniową. Rysiek89 ze swoich kariersów zdjął moździerze, a maszyny odesłał na bród. Zaczęliśmy palić świece dymne, żeby nie być całkiem odsłonięci. Niemcy wysypywali się bez przerwy z jednej i drugiej strony. Miejscami było aż sino od ich mundurów. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z sytuacji. Piechota poukładała się za kariersami lub pozaj-mowała stanowiska w kukurydzy i początkowo skutecznie się ostrzeliwała, ale nie było mowy o posuwaniu się, ani do przodu, ani do tyłu. Ogniowa zapora niemiecka przechodziła z brodu na brzeg rzeki. Ich ogień chwilami słabł, ale po to, żeby po paru minutach znów przybrać na sile. Kilka razy wysuwałem się na skraj, poza dymy. Zdawąło się, że woda. w pobliżu brodu gotuje się. Widziałem kariersy Ryśka, jak mając rannych chciały przejść bród w tamtą stronę. Dwa rozbili na moich oczach. Krzyknąłem, żeby zadymili okolicę brodu. Mogło to o tyle pomóc, że Niemcy nie strzelaliby wtedy na upatrzonego, ale widać było, że w bród byli wstrzelani. Jak na złość rzeka ciągle przybierała, poziom wody podnosił się w sposób widoczny z kwadransa na kwadrans. Kilka razy kariersy przebrnęły i przywiozły amunicję i granaty. Kilka trafionych wybuchło. Tymczasem Niemcy z trzech stron naciskali coraz bardziej. Nasi walczyli zajadle. Chcieli przetrzymać przynajmniej do zmroku. Już po zachodzie słońca Niemcy byli tak blisko, że biliśmy się na granaty. Nasze siły kurczyły się. Zostało nas mniej niż połowa. Amunicja się kończyła. Dostałem
88 Bulsiewicza udało się utrzymać przy życiu. Był później ewakuowany do Wielkiej Brytanii, do specjalnego ośrodka chirurgii kosmetycznej. Przechodził różne operacje. Zeszpecenie było straszne. Upośledzenie wymowy okropne. Nie mogąc znieść cierpień, nieszczęśliwy, według wiadomości, jakie otrzymaliśmy z Anglii, odebrał sobie życie. 89 Podporucznik Ryszard Heńl - dowódca plutonu moździerzy w 3 baonie Strzelców Karpackich.
- 221 -
postrzał w rękę. Od tej pory porozumienie z batalionem stało się niemożliwe. Sikory nie ma 90. Kotabski91 nie umie obsługiwać stacji. Wojtas92 gdzieś się podział, nie wiem, czy żyje. Moja ręka do niczego. Tadzio Radwański znikł mi z oczu. Ktoś mówił, że widział jak padł. Niemcy nacierali na grandę. Podbiegali do kariersów i usiłowali trafić do środka granatami 93. Mój kariers unieruchomili. Wyskoczyłem, zanim zaczął się palić. Zleciałem na mordę, bo miałem tylko jedną rękę zdatną do trzymania się. Leżeliśmy we d,wóch w kukurydzy. Miałem dwa granaty i smith wessona. O kilkanaście kroków ode mnie, kilkunastu Niemców pchało się na dwa kariersy. Nasi widocznie nie mieli już granatów, ale drogo sprzedawali życie. W momencie, gdy Niemcy podbiegali, kariers stanął dosłownie dęba, rzucił się do przodu i gąsienicami miażdżył nacierających. W moich oczach piechurzy niemieccy zaczęli uciekać przed bezbronnym kariersem. Podniósł zdrową rękę do czoła, zgarnął włosy do tyłu, patrzył gdzieś w przestrzeń. - Och, Adam, żebyś ty widział, jak to wyglądało. Nie zapomnę do końca życia. Niemcy szeroko się zamachnęli i z kilku kroków rzucili granaty, ale żaden nie wpadł do kariersa, który się wspiął jak koń i gwałtownie skoczył. Widziałem twarz kierowcy z przekrzywionym hełmem i zaciśniętymi wargami. Niemcy zaczęli uciekać. Nie zdążyli. Słyszałem chrzęst kości miażdżonych przez gąsienice. Trzech biegło w naszą stronę. Wtedy rzuciłem szybko dwa ostatnie granaty. Wyszło mi niezgrabnie, bo mnie zabolała druga ręka. Padłem. Odłamki przeleciały mi z furkotem nad głową, ale dwóch Niemców także padło. Jeden uciekał coś wrzeszcząc. Do niego strzelił ten żołnierz, co koło mnie leżał. Niemiec rozkrzyżował ręce i zwalił się na wznak. Potem szkopy nacierali jakoś słabiej. Żołnierz, który koło mnie leżał, pomagał mi się czołgać w kierunku brodu. Dwa razy mdlałem. W jaki sposób przeprawiliśmy się, sam nie rozumiem. Chwilami myślałem, że nie dam rady. Niech co chce będzie, niech mnie woda zniesie. Mój towarzysz, silne chłopisko, przerzucił mnie sobie przez plecy i tak mnie ciągnął. Zamilkł. - Już nie ma - podjął po chwili - mojego oddziału rozpoznawczego. Gdy podchodziliśmy do rzeki, nie słyszałem już ani jednego silnika. Niedobitki piechoty broniły się w kukurydzy. Rano Niemcy wszystkich wybiorą. Nie został ani jeden kariers. Te, które były na rzece, wszystkie rozbite. Daj mi papierosa! Położyłem go na noszach, ustaliliśmy rękę. Wypił kilka łyków koniaku z medical comfortu (był to przydział koniaków wysokogatunkowych, przeznaczonych dla rannych) i zasnął. Musiał mieć gorączkę. Rano, gdy wróciły samochody, odesłałem go do tyłu. Początkowo nie chciał odjeżdżać. Był zgryziony. - Widocznie moje szczęście - mówił - już się skończyło, a tak mi ludzie ufali. Skończyło się, od kiedy Marian zginął94. - Przestań wygadywać głupstwa - powiedziałem mu - przecież nic więcej nie- mogłeś zrobić, a do szpitala jechać musisz, jeżeli nie chcesz stracić ręki. Zresztą, co tu będziesz robił, byłbyś tylko ciężarem. Zza rzeki dochodziła strzelanina jeszcze do południa dnia następnego. Coraz rzadsza. Wreszcie wszystko ucichło. Nad pobojowiskiem, oświetlonym teraz jaskrawymi promieniami słońca, przelatywały tylko z wibrującym jękiem w jedną i drugą stronę pociski artyleryjskie. Niemcy ostrzeliwali San Giusto - przestrzeń nad rzeką po naszej stronie, a nasza artyleria - Marovalle i jego okolice. Pozostałe siły batalionu nad ranem obsadziły brzeg rzeki po naszej stronie. Pobudowano stanowiska w potężnym wale przeciwpowodziowym. Obsadzono go działami pepanc, i moździerzami, bronią maszynową i strzelcami wyborowymi. Nasza artyleria miała stanowiska na wzgórzu za miastem. Batalionem dowodził teraz major Czekałowski z kapitanem Duszą. Dowódca brygady opuścił batalion, jak mi powiedziano, w kilka minut po tej scenie na punkcie dowodzenia, której byłem świadkiem, to znaczy zaraz na początku bitwy. Zeszedł na dół, wsiadł do jeepa i odjechał. Tyle go widzieli. 90 Przedtem radiotelegrafistą kariersu Mrugalskiego był strzelec Sikora, młody, siedemnastoletni chłopiec. Poległ w natarciu na Mas Albanetę. 91 Starszy strzelec Stanisław Kotabski należał do załogi kariersa kapitana Mrugalskiego. 92 Podchorąży Marian Wojtas, zastępca dowódcy plutonu łączności porucznika Antonowicza. Pod Monte Cassino był cały czas w okresie pierwszego natarcia z pułkownikiem Sokołem w „Domku Doktora", tam też znajdowała się radiostacja. W czasie bitwy nad Chienti dostał się do niewoli. 93 Strzelec Stanisław Sobieszkoda z kariersów w czasie bitwy nad Chienti miał około trzydziestu ran odłamkowych od granatu zaczepnego rzuconego do kariersa. 94 Kapral podchorąży Marian Mrugalski, kuzyn kapitana Mrugalskiego, na dzień przed bitwą o Monte Cassino wrócił ze szpitala. W czasie bitwy został ciężko ranny. Zmarł w sanitarce w czasie ewakuacji.
- 222 -
22 czerwca, drugi dzień bitwy, przeszedł na wzajemnej wymianie ognia artyleryjskiego. Byłem kilka razy w dowództwie. Upominałem się o przydzielenie mi większej ilości wozów do ewakuacji rannych. Każdy wóz, który przewoził ciężko rannych, mógł obrócić między batalionem a głównym punktem opatrunkowym w Fermo najwyżej dwa razy w ciągu doby. Niezależnie od odległości była jeszcze jedna trudność. Wezbrała nie tylko Chienti, ale wszystkie rzeki i strumyki w całej okolicy. Na drodze ewakuacyjnej mosty były powysadzane, a objazdy z powodu powodzi utrudnione. Posiłki jeszcze nie nadeszły. Podwieziono tylko amunicję. Dusza przypuszczał, że Niemcy są dostatecznie silni, aby próbować pod wieczór przeciwuderzenia. Będą chcieli przejść na ten brzeg i opanować San Giusto oraz rozbić zupełnie nasz batalion. Przed zmrokiem ogień niemieckiej artylerii znacznie się nasilił. Zaraz po zachodzie słońca Niemcy próbowali nacierać, ale dostali taki ogień, że się wycofali. Nasi przy okazji doskonale wstrzelali się w teren. Artyleria polska waliła w Marovalle długimi seriami. Paliło się w kilku miejscach. Miejscowości na dalszym planie, nad którymi widziałem jeszcze wczoraj pióropusze dymu, paliły się w dalszym ciągu. Miejscowość na prawo, przy porównaniu kierunku z mapą, musiała być Maceratą, Zastanawialiśmy się, kto ją zapalił. Jeżeli Niemcy, to znaczy, że się mają zamiar wycofać, jeżeli nasi, to by znaczyło, że na sąsiednim odcinku posunęli się naprzód. - A może to lotniki? - zauważył Sztajer, który jak zwykle w każdej sprawie miał własne zdanie. Noc była niespokojna. Ogień trwał cały czas. Niemcy kilka razy podsuwali się pod rzekę, ale nie mogli nawet dojść do jej brzegu. Z tej strony nasi zaminowali cały brzeg, z wyjątkiem okolicy brodu, którą specjalnie strzeżono. Liczono się z tym, że w razie, gdy przyjdą posiłki i czołgi, to będzie można tędy uderzyć. Do rana przywieziono kilkunastu rannych, w tym trzech, którym udało się przedostać z tamtej strony. Opowiadali, że w kukurydzy ukrywają się jeszcze nasi ludzie. Niemcy przeszukiwali teren. Włoscy przewodnicy im pomagali. Jeden z rannych twierdził, że widział kapitana Radwańskiego. Był ranny i leżał w rowie. W wiele dni później, już dawno po bitwie, dowiedziałem się, że tak było istotnie. Po zdobyciu Maceraty słyszeliśmy od Włochów, że kapitan Radwański ciężko ranny leżał tam jako jeniec. Po jednodniowym pobycie Niemcy wywieźli go dalej. Zdążył powiedzieć jednemu z pracowników szpitala - Włochowi, którego Niemcy używali do posług, że ukrywał się trzy dni w polu kukurydzianym. Zauważył go któryś z mieszkańców Marovalle i naprowadził na niego niemiecki patrol. Potem, pod koniec wojny i po wojnie, batalion robił wszelkie możliwe wysiłki, aby go odnaleźć lub przynajmniej dowiedzieć się, co się z nim stało. Niestety, o ile mi wiadomo, ta wiadomość z Maceraty była ostatnia95. 23 czerwca nad ranem przyszedł 12 Pułk Ułanów, polski pułk czołgów, brytyjski pułk czołgów oraz podeszły pod San Giusto trzy pułki artylerii, w tym jeden ciężkiej, i rozpoczęły bombardowanie tamtej strony rzeki na wiele kilometrów w głąb. Przez bród poszły patrole i przyprowadziły jeńców niemieckich. Okazało się, że w Marovalle był pułk piechoty, dwa czołgi i kilka samochodów pancernych oraz kilka baterii artylerii. Mieli również znaczne siły w bliskim odwodzie. Patrol kariersów w przeddzień bitwy podobno wpuścili umyślnie. Liczyli, że kariersy wejdą do miasta i będzie można wtedy wziąć je bez większego wysiłku. Jeńcy mówili o olbrzymich swoich stratach w pierwszym dniu bitwy po tamtej stronie rzeki. Polacy tak się bronili, że kilka kompanii niemieckich zostało zupełnie zniesionych. Niemcy wzięli bardzo mało jeńców i to spośród rannych. Tego dnia wieczorem zgłosił się podporucznik - lekarz Wysocki i przywiózł rozkaz z korpusu, przenoszący mnie z 3 dywizji do 5 Szpitala Polowego (CCS). Kolega Wysocki miał objąć po mnie obowiązki lekarza 3 batalionu. Rozkaz nosił datę sprzed tygodnia. Gdy przeczytałem rozkaz, nie wiedziałem, czy się mam martwić, czy cieszyć. Zasadniczo moje miejsce było na oddziale chirurgicznym i za stołem operacyjnym, z drugiej strony tak się zżyłem z batalionem, że z żalem myślałem o opuszczeniu go. W ciągu dnia niemiecka artyleria ciągle jeszcze odpowiadała ogniem. Po południu zostawiłem na BPO Wysockiego, wziąłem jego odpis rozkazu i pojechałem do majora. Punkt dowodzenia mieścił się teraz w schronie, w wale przeciwpowodziowym. Był to pokój czy magazyn strażnika tego wału. Słońce już zaszło, ale jeszcze było jasno. Jeep całą szybkością zjeżdżał z pochyłości w kierunku 95 W roku 1962 po ukazaniu się pierwszego wydania niniejszych wspomnień wspólni znajomi odszukali magistra T. Radwańskiego, byłego dowódcę 4 kompanii 3 batalionu Strzelców Karpackich. Tadeusz Radwański w niewoli wylizał się z ciężkich ran. Siedział potem w kilku obozach, by ostatecznie doczekać klęski Niemców w obozie jenieckim w Szubinie koło Bydgoszczy. Gdy obóz ten ewakuowano, uciekł z niewoli i stamtąd udało mu się przedostać do Łodzi.
- 223 -
wału. Kierowca się spieszył, bo ten odcinek drogi był o tej porze jeszcze widoczny od strony niemieckiej. Za chwilę byliśmy przy wale. Ujechaliśmy pod jego osłoną kilkadziesiąt metrów w lewo i wysiadłem. Stało tu kilku żołnierzy. Wszedłem przez małe drzwiczki do niedużego pomieszczenia. Znajdowali się tam: major Czekałowski, kapitan Dusza i Kasprowicz. Pod ścianą stał stół, na nim rozpięte mapy, po kątach prycze. Zameldowałem się majorowi. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Oczy miał podpuchnięte z niewyspania. Zapytał mnie: - Co słychać, panie doktorze? Jak się mają nasi ranni? Zdałem mu dokładne sprawozdanie. Tymczasem Antoś Dusza nalał do czterech szklanek whisky i powiedział: - Pan major pozwoli, że wypijemy. Jest okazja, odwiedził nas doktor. Potem zwrócił się do mnie: - Widzisz doktor! Musimy tak popijać, bo gdyby nie wis-kacz, to by nas tu chyba szlag trafił. Już od czterech dni nie spałem. Wypiliśmy whisky na stojąco. Nie w ten sposób, jak się whisky zwykle pije, powoli, małymi łyczkami, ale tak, jak polską wódkę, jednym haustem. Dusza wytrząsnął ostatnie krople machnięciem ręki na podłogę i postawił szklankę na stole. Wyjęliśmy papierosy i zapalili. Powiedziałem: - Panie majorze, wczoraj w nocy przyjechał nowy lekarz i przyniósł odpis rozkazu przenoszącego mnie do szpitala. Major wziął pismo do ręki i czytał. Kapitan Dusza patrzył mu przez ramię, a Kasprowicz odezwał się: - Do batalionu jeszcze nic takiego nie przyszło. Powiedziałem do majora: - Pan major pozwoli, że zostanę, dopóki się akcja nie skończy, i odejdę dopiero później. Mówię dlatego, że w każdej chwili może przyjść rozkaz do batalionu. Nie chciałbym odjeżdżać, dopóki nie zejdziemy z pozycji. - Doskonale, doktorze - powiedział major - na razie niech pan wprowadzi w tok pracy tego nowego lekarza. - Co to za jeden, czy pan go zna? Powiedziałem, że go znam bardzo przelotnie i nie mogę nic o nim powiedzieć poza tym, że ma brodę. Majorowi zgasł papieros, rzucił go nerwowym ruchem i wziął następnego. Pochylił się w moim kierunku, aby odpalić ode mnie ogień. W momencie, gdy przytknął swojego papierosa do mojego, gdzieś bardzo blisko uderzył pocisk. Miałem swoją rękę z papierosem opartą o jego rękę i gdy klepisko schronu pod naszymi nogami wstrząsnęło się od wybuchu, majorowi tak ręka drgnęła, aż się nasze papierosy rozeszły. Świadczyło to, jak jest wyczerpany nerwowo. Był w bardzo przykrej sytuacji. Pierwszy raz poprowadził do akcji batalion, którego został dowódcą, i taka masakra. Prawda, że nie miał takiej rutyny w dowodzeniu jak Antoś Dusza lub pułkownik Sokol. Teoretycznie doskonale przygotowany do takiego zadania, był także inteligentnym, zdolnym i wykształconym oficerem zawodowym. I taka ciężka sytuacja na samym wstępie. Ponieważ był, o ile go dotąd, a także i później, mogłem poznać, człowiekiem prawym, uczciwym i bardzo odpowiedzialnym, więc wyobrażałem sobie, jak musi przeżywać zarówno straty batalionu pod jego dowództwem, jak i niepowodzenia pierwszego dnia bitwy. W dodatku nie ulegało wątpliwości, że ten, który był właściwym sprawcą śmierci tylu ludzi, będzie starał się na niego zrzucić całą odpowiedzialność. Jednak zarówno żołnierze, jak i ranni, z którymi rozmawiałem, nie odczuwali do niego żadnego żalu. Przeciwnie, wyrażali się z uznaniem o jego odwadze i dbałości o ludzi. Nawet Antoś Dusza, zwykle bardzo bezpośredni i nie obwijający niczego w bawełnę, tym razem zwracał się do majora w taki sposób, że w każdym jego meldunku czy uwadze wyczuwało się nie tylko dyscyplinę podwładnego, ale i wyraźną życzliwość. A przecież major był młodszy wiekiem i nominacją oficerską od Duszy. A Duszę znaliśmy z tego, że był bardzo ambitny i choć starannie to ukrywał, każdy z nas domyślał się, że jego marzeniem było zostać dowódcą batalionu. Nieszczęście batalionu nie odwróciło serc podwładnych od nowego dowódcy, przeciwnie, wszyscy
- 224 -
coraz więcej go cenili. Niemniej on sam musiał się czuć fatalnie i to szczególnie w tych dniach, gdy ciała poległych po tamtej stronie rzeki nie mogły doczekać się pogrzebu. Odmeldowałem się majorowi. Pożegnałem się z pozostałymi i odjechałem do BPO. Tej nocy nasza artyleria szalała. Bez przerwy ponad budynkiem szpitalnym leciały serie jęczących i stękających pocisków na stronę niemiecką. Spałem na pierwszym piętrze w pokoju na łóżku. Wycie pocisków słyszałem prawie podświadomie. Sprawiały mi zadowolenie, którego nie mogłem przed sobą zataić. Uczucie mściwości jest brzydką cechą charakteru, ale są sytuacje, kiedy daje dużo przyjemności. Tej nocy ta brzydka cecha wybitnie we mnie dominowała. Dobrze odpoczywałem przy tym koncercie. Miałem duże zaległości w spaniu z poprzednich nocy. Na sąsiednim łóżku spał doktor Józef Szpunar, mój o rok starszy kolega z uniwersytetu lwowskiego, a obecnie lekarz 12 Pułku Ułanów. 25 czerwca wyraźnie widać było przygotowania do natarcia. Nasz batalion miał zejść nazajutrz do odwodu. Wieczorem przyszły jeszcze dwa bataliony piechoty. Miały nas w nocy luzować. 26 czerwca, zaraz po wschodzie słońca zwinąłem BPO i z kolumną moich samochodów wyjechałem na drogę po południowej stronie miasta. Stała już tam kolumna transportowa. Wojsko zluzowane w nocy ze stanowisk schodziło w kolumienkach i zajmowało miejsca w wozach. Około czwartej rano przygotowania do odmarszu zakończono. Czekaliśmy na rozkaz. Serce mi się ścisnęło, gdy widziałem, że połowa ławek w wozach pozostaje pusta. Odjeżdżający stanowili mniej niż 50 procent normalnego stanu. Staliśmy ciągle w długiej kolumnie. Było to denerwujące. Choć od strony Niemców zasłaniało nas wzgórze, na którym leżało San Giusto, to jednak od czasu do czasu, niedaleko kolumny na pobliskich pagórkach, wybuchał pocisk, wzbijający w górę fontanny ziemi i kamieni. Nauczyłem się od żołnierzy nienawidzić tych ostatnich pocisków nieprzyjacielskich przed zejściem batalionu z odcinka. Żołnierze zawsze mówili, że najgorszy pech zginąć od ostatniej kuli, na pięć minut przed zejściem z odcinka. Prawie taki sam, jak śmierć od ostatniej kuli wystrzelonej przed zawieszeniem broni. W końcu ruszyliśmy. Marsz odbywał się jakoś leniwie, z przestojami. Ujechaliśmy kilka kilometrów, kierowca podniósł rozjaśnioną twarz i powiedział do mnie. - Nareszcie spokój. Już nas nie chwyci. Szkopy ciężkiej artylerii tutaj nie mają. Ledwie skończył mówić, gdy nad kolumną ze świstem przeleciał pocisk i uderzył w zbocze w odległości około 200 metrów od nas, ścinając prawie przy samej ziemi duże drzewo. Kilka kamieni przeleciało ponad nami. Sztajer, który siedział z tyłu, zawołał do kierowcy: - Lepiej nie gadaj, żebyś się w złą godzinę nie odezwał. Jechaliśmy jeszcze z półtorej godziny i kolumna zatrzymała się w polu. Była to odsłonięta płaszczyzna, podzielona rowami i zarośniętymi żywopłotami na duże prostokąty. Ogłoszono kilkugodzinną przerwę wypoczynkową. Wojsko zeszło z wozów i w poszukiwaniu cienia rozeszło się wzdłuż żywopłotów. Każdy szukał miejsca do spania. Kucharze poustawiali hydry i przygotowywali pierwszy od kilku dni spokojny posiłek. Wytworzył się leniwy nastrój. Położyłem się na trawie koło rowu, założyłem ręce pod głowę i patrzyłem w błękitne włoskie niebo. Było takie samo, jak przed południem pięć dni temu, 21 czerwca, tylko że nas było w tej chwili o wiele mniej. Myślałem o Radwańskim. Ostatni z dowódców kompanii z okresu lądowania we Włoszech odszedł w nieznane, a sam batalion już przed ostatnią bitwą miał w ciągu tej wojny powyżej 100 procent strat, to znaczy ilość uzupełnienia, która dopłynęła do batalionu, przekraczała jego etatowy stan. Słońce mocno grzało. W ostatnich dniach gdzieś zgubiłem swoje okulary przeciwsłoneczne. Gdy spojrzałem teraz na rozpaloną tarczę wznoszącą się na sam szczyt błękitnego sklepienia, kichnąłem i zacząłem gwałtownie szukać chustki do nosa. Wyciągając ją z kieszeni wyrzuciłem na trawę jakiś biały papier. Wziąłem go do ręki. Był to bilet wizytowy w małej białej kopercie, zaadresowany po włosku: „Signor Tenente Majewski". Nie mogłem sobie w pierwszej chwili przypomnieć, skąd się wziął w mojej kieszeni. Usilnie pracowałem myślami. Nagle przed oczami stanęła mi scena sprzed paru dni. Drugiego dnia nad Chienti, gdy wróciły wozy po odwiezieniu rannych, jeden z kierowców oddał mi tę kartkę ze słowami: - Jakaś Włoszka w szpitalu, gdy dowiedziała się od rannych o panu poruczniku, kazała mi oddać ten bilecik. Wetknąłem go wtedy do kieszeni, dokładnie nie oglądając. Teraz wyskoczył. Rozerwałem kopertę, w środku był bilet wizytowy z wydrukowanym imieniem i nazwiskiem. - Pia Carboni. - Za nazwiskiem włoskim była kreseczka i dopisane atramentem - Majewski. Poniżej
- 225 -
dopisek po włosku: „Signore tenente, bardzo prosimy jak pan będzie w Fermo odwiedzić swoich kuzynów". Na dole biletu był wydrukowany adres. Wzruszyłem ramionami. Jak żyję nie słyszałem o żadnych kuzynach we Włoszech. Włożyłem bilet do kieszeni bluzy i za chwilę o nim zapomniałem. Po obiedzie położyłem się w cieniu i zasnąłem. Obudziła mnie krzątanina. Wojsko przygotowywało się do odmarszu. Zaszedłem do wozu dowództwa. Dowiedziałem się, że za godzinę odchodzimy nie do odwodu, a na nowy odcinek. Podobno na lekką pozycję. Batalion miał zająć stanowiska nad samym morzem i obsadzić przyczółek mostowy. Miejscowość, gdzie to wszystko się znajdowało, nosiła nazwę Porto San Elpidio. Po dwóch godzinach marszu weszliśmy do miasteczka leżącego przy głównej szosie nad Adriatykiem. Domy znajdowały się po obu stronach szosy. Mniej więcej w połowie długości, po prawej stronie stała przy samej drodze jednopiętrowa kamieniczka. Wyznaczono ją na punkt opatrunkowy. Kilkaset metrów w kierunku północnym, w lewo od drogi, był wjazd do dużego parku W głębi parku znajdowało się coś w rodzaju częściowo zrujnowanego pałacu i kilku pawilonów wyglądających na budowle gospodarcze. Tam zakwaterowało się dowództwo i kompania dowodzenia. Obejrzałem dokładnie teren. Przyczółek, którego mieliśmy bronić, znajdował się w odległości około kilometra za miastem. Za przyczółkiem, po drugiej stronie rzeczki były stanowiska niemieckie. Artyleria niemiecka ostrzeliwała szosę i Porto San Elpidio, ale stosunkowo słabo i niecelnie. Przeważnie przenosili i pociski rozrywały się dość daleko za miastem. Nie podobał mi się dom wyznaczony na BPO. Miał drzwi wąskie wprost z ulicy, ciasną sień i wąskie schody na piętro. Wóz lub sanitarka przy jakimkolwiek ruchu na szosie nie miałyby dosyć miejsca do nawrócenia. W sieni było tak ciasno, że dużo trudności sprawiało wnoszenie pustych noszy. Zameldowałem o tym w dowództwie. Przyznali mi rację i polecili wyszukać inne, lepsze pomieszczenie. Znalazłem je kilkaset metrów dalej, po tej samej stronie ulicy. Była to ładna willa w ogrodzie. Przez dużą bramę wjeżdżało się wygodnie przed szerokie drzwi wejściowe. Za willą znajdował się obszerny dziedziniec nadający się na parkowanie wozów. Zajęliśmy cały parter i kilka pokoi na górze. W willi mieszkała para Włochów w średnim wieku. Poleciłem przygotować ambulatorium BPO, i to jak najszybciej. Hall był brudny, cały zasypany słomą i papierami. Niedawno kwaterowali tu Niemcy. Po kątach leżały puszki po konserwach, łuski i brudne bandaże. Gdy weszliśmy, Włosi byli wystraszeni i kłaniali się w pas. Chcieli przynosić wino. Widać było, że ich Niemcy krótko trzymali. Zewnętrzny wygląd tej pary nie był sympatyczny. Gdy oceniałem ich sposób bycia i porównałem ze stopniem zamożności, doszedłem do wniosku, że znajdujemy się w domu miejscowych spekulantów, tak zwanych paskarzy. Wywiad przeprowadzony przez żołnierzy potwierdził moje przypuszczenie. Włosi byli bardzo sprytni. Szybko zapoznali się z żołnierzami i zorientowali się, że jesteśmy bardziej ludzcy od Niemców. Natychmiast też zmienili swój stosunek do nas. Poszedłem na kwadrans na górę, aby się umyć. Gdy schodziłem na dół po schodach, zauważyłem, że śmiecie leżały na starym miejscu. Włosi rozsiedli się na naszych koszach i nie mieli już tak uniżonej postawy jak przed dwudziestu minutami, ale dobrodusznie protekcjonalną. Szef BPO, kapral Pytel, jak już wspomniałem, bardzo delikatny i inteligentny człowiek, coś im tłumaczył. Miał bezradną minę. Włoch siedział naprzeciw niego, szeroko rozkraczył kolana, jedną ręką klepał się po tłustym brzuchu, a w drugiej trzymał dużą jaskrawą chustkę i wycierał nią spocony kark. Stanąłem w pół schodów i spytałem ostro: - Szefie, co to znaczy? Na to Sztajer, który stał koło kaprala Pytla: - Panie poruczniku, jak Włochy zobaczyły, że ich po mordzie nie tłuczem, ani nie kopiem, tak jak Niemcy, to stracili dla nas całe uszanowanie. Nie tylko, że nie chcą sprzątać, ale naszym koszem zastawili drzwi do pokoju i powiedzieli, że nas nie puszczą. Ja bym tu w trymiga zrobił z nimi porządek, tylko szef nie pozwala. Poczułem, że - jak to się mówi - zaczyna mnie krew zalewać. Po przejściach ostatniego tygodnia nerwy miałem napięte zbyt silnie, aby znosić opory włoskiego spekulanta. Starałem się jednak opanować. Schodziłem powoli po schodach. Włoch podniósł głowę, popatrzył, wstał, podszedł do mnie, położył mi rękę na ramieniu i zaczął mówić:
- 226 -
- Amico!96 Powiedz swoim żołnierzom, że jak posprzątają całą willę, to dam im wina i pozwolę zająć hall i dwa pokoje na górze, gdzie wnieśliście rzeczy. Czułem jak mi w jakiś przedziwny sposób drga z wściekłości skóra na grzbiecie. Pomimo że starałem się hamować, nagle jednym silnym, bezwiednym ruchem zrzuciłem z ramienia grubą, włochatą i spoconą rękę Włocha, swoją lewą schwyciłem go od przodu za kołnierz koszuli i parę razy targnąłem nim tam i z powrotem. Prawą wyjąłem smith wessona, podsunąłem mu lufę pod nos, że aż się oparła o górną wargę, i powiedziałem przez zęby: - Powąchaj, ty gruba świnio! Za pół godziny ma być cały dom czysty, a tu w hallu podłoga wyszorowana wodą z mydłem. Jak się minutę spóźnisz, to ci dam się napić wina, ale z tego! Włoch zaczął się tak trząść, że aż mu zęby głośno kłapały. Do przytomności doprowadził mnie wrzask Włoszki. Klęczała przede mną i piszczała, żebym ich nie zabijał, a przyniesie mi dużo złotych pieniędzy. Puściłem Włocha i odsunąłem się z obrzydzeniem. Spojrzałem dookoła. Mignęły mi rozjaśnione i zadowolone twarze żołnierzy oraz zakłopotane oblicze Pytla. Zanim się odwróciłem, spojrzałem jeszcze raz na Włocha i powiedziałem: - Pamiętaj, za godzinę sam przyjdę i sprawdzę. A ten żołnierz - wskazałem na Stefana Sztajera będzie pilnował, czy dobrze robisz. A potem nie pokazuj mi się na oczy, bo nie chcę cię więcej widzieć. Wyszedłem. Sprowadziłem wozy, wydałem dyspozycje co do sprzętu, porozmawiałem z kierowcami. Za godzinę wróciłem. Było tak czysto, że aż wszystko lśniło. Szef właśnie wychodził z dwoma ludźmi, aby wnieść resztę potrzebnego sprzętu. Śmiał się. - Ale pan porucznik napędził im strachu. Tak się zwijali, że nigdy nie przypuszczałem, aby taki grubas mógł się tak prędko ruszać. Wynieśli się do izdebki w tym domku od podwórza. Poszedłem na górę. Zakwaterowałem tam Wysockiego, Pytla, Sztajera i jeszcze dwóch ludzi. Na dole spał dyżurny sanitariusz i kierowcy. Hall i największą izbę na dole przeznaczyłem na BPO. Wróciłem do swojego pokoju. Czułem niesmak z powodu własnego zachowania. Jednocześnie zadawałem sobie pytanie, jak właściwie powinienem postąpić. Byli to wyraźnie ludzie, którzy delikatne i ludzkie traktowanie poczytywali za słabość, a szanowali tylko siłę i brutalność. Trudno, żebym kazał sprzątać po Niemcach swoim żołnierzom, i tak byli niedawnymi przejściami wymęczeni do ostatnich granic, a tu nie wiadomo, co najbliższe dni przyniosą. Mimo tego samousprawiedliwiania się, byłem zły na siebie. Przyszedł szef ze Sztajerem. Sztajer, jak zwykle pełen nowinek, opowiadał: - Te Włochy, co ich pan porucznik nastraszył, poszły do sąsiedniego domu wyżalić się. Słyszałem jak ten gruby łgał, że comendanto Polacco zbił go. Potem zaczęli się kłócić ze sobą na tamtym drugim podwórku. Krzyknąłem na nich, żeby się uspokoili, bo zanadto hałasują. Wtedy przyleciała taka brudna, chuda Włoszka i ciągnęła dwoje bosych bambino 97 za ręce. Chciała mnie w rękę całować. Spytałem, o co jej chodzi. Na to, na wyścigi z innymi Włochami, co się tam zbiegli, zaczęła mówić: - Soldati Polacchi to dobrzy ludzie, a ten grubas, niby nasz gospodarz, to vecchio porco 98. Chciał od nich, gdy przymierali głodem, pięćset lirów za pół funta słoniny. Handlował z Niemcami i zdzierał skórę ze swoich, zwłaszcza tej biedoty, która nie miała co jeść. Tak mnie wzruszyła, żem jej oddał swoje dwie puszki beefu, niby dla tych bambino. Szef się śmiał. - Dobrze pan porucznik trafił mu do rozumu. Jak on śmiał proponować, żeby mu nasi żołnierze za wino dom sprzątali. - Wszystko jedno zły jestem, bo zachowałem się jak Niemiec - odparłem. - Co też pan porucznik opowiada - zawołał Sztajer - szkopski oficer na takie zachowanie z punktu by go zastrzelił. Tej nocy spaliśmy spokojnie. Nikogo nie raniono. Rzadkie niemieckie pociski w dalszym ciągu przenosiły i wybuchały gdzieś daleko. Następnego dnia, gdy byłem w dowództwie, major mi powiedział, że już od kilku dni leży w kancelarii moje przeniesienie. Na odcinku jest spokojnie, wydaje mu się, że powinienem już pojechać, bo może przyjść interwencją. Ustaliliśmy, że odjadę następnego dnia przed południem. Wieczorem 96 Przyjacielu. 97 Dziecko. 98 Stara świnia.
- 227 -
byłem na kolacji w kasynie dowództwa. Wypiliśmy pożegnalną szklaneczkę whisky. Po kolacji, gdy już szarzało, pojechałem z Antonowiczem pożegnać porucznika Szymczaka, który ze swoją kompanią objął właśnie służbę. Przejechaliśmy szosą około 600 metrów. W tym miejscu kończył się las i przed nami widać było otwartą przestrzeń. Z prawej strony, między wydmami, prześwitywał ciemny granat Adriatyku. Wyskoczyliśmy z samochodu. Na skraju drogi stał Szymczak. W rowach czekało w kolumienkach kilka drużyn. Pożegnałem się z Szymczakiem, potem podszedłem do żołnierzy. Szymczak mówił: - Idziemy właśnie zmienić czujki i placówki, zanim się całkiem ściemni. Gdy się żegnałem z żołnierzami, podszedł do mnie jeden ze strzelców i zapytał trochę nieśmiało, a trochę nerwowo: - Panie doktorze, a co będzie z nami jak będziemy ranni? Jak stracę rękę albo nogę? Zmieszałem się. Co chłopcu odpowiedzieć? Czuł to, co każdy z nas, tylko w tej chwili bardziej bezpośrednio, bo za pięć minut szedł na stanowisko. Wyczuwał, że nasza suwerenna armia ma teoretyczne oparcie w emigracyjnym rządzie, a w rzeczywistości jako wojsko na obczyźnie jesteśmy zdani na łaskę swoich sprzymierzeńców, któż może wiedzieć, jak oni się zachowają w różnych okolicznościach. Zrobiło mi się przykro. Żołnierz czekał na odpowiedź. Szymczak odwrócił głowę. Szybko się ściemniało. Kolumienki wysunięte do przodu zaczęły się już przesuwać wzdłuż szosy. Odparłem żołnierzowi trochę nieskładnie: - Podlegamy regulaminom brytyjskim. Inwalidzi mają zapewnione i leczenie, i takie samo zabezpieczenie jak inwalidzi armii brytyjskiej. Żołnierz odparł: - Dziękuję panu doktorowi. O to mi chodziło. Mam w kraju żonę i troje dzieci. Antonowicz już siedział w jeepie i wołał: - Prędzej, Adam, pospiesz się. Jest ciemno. Szosa dziurawa, a świateł przecież palić nie będę. Gdy wróciłem na kwaterę, piłem pożegnalną whisky, a potem wino ze swoimi z BPO. Nie chciało mi się wierzyć, że na stałe rozstaję się z baonem. Byłem z nimi siedem miesięcy. Zdawałoby się krótko, jednak przez ten okres przeżyłem tyle wrażeń, widziałem takie zrywy poświęcenia i bohaterstwa, że ich chyba nigdy nie zapomnę. Żyłem przez ten czas szybko. Przeżyte chwile, wzniosłe i te ciężkie, graniczące z beznadziejnością, zawsze były scementowane przyjaźnią i prawdziwym koleżeństwem. Wszystko, co z batalionem przeszedłem i w tym czasie widziałem, zarówno nadludzkie wysiłki, jak i zupełnie błahe zdarzenia i rozmowy z oficerami i żołnierzami, wryły mi się w pamięć i zmieniły w znacznej mierze te pojęcia, które dotąd miałem o wojnie i o wojsku. Większość tych scen - gdy zamknę oczy - widzę dotąd tak wyraziście, jakby to działo się wczoraj lub przedwczoraj. Tak samo słyszę ich głosy, jak gdybym z każdym z nich rozmawiał przed kilkoma dniami. Teraz miałem jechać do szpitala, by pracować w swojej specjalności, ale z góry wiedziałem, że takich przyjaciół i takich bezinteresownych kolegów już nie spotkam. Moją służbę w 3 batalionie Strzelców Karpackich uważam za jeden z najlepszych i najpiękniejszych okresów, jaki dane mi było przeżyć.
Rozdział VIII. POWRÓT DO PRACY SZPITALNEJ. Następnego dnia rano odmeldowałem się u majora i odjechałem do Porto San Giorgio, gdzie stała moja nowa jednostka. 5 Polowy Szpital Ewakuacyjny (5 CCS)99. Komendantem szpitala był lekarz, podpułkownik Sikora. Naczelnym chirurgiem - kapitan doktor Adam Jakubowski. W okresie, gdy przyjechałem do szpitala, był tam taki nawał rannych, że na jego terenie pracowali chirurdzy odkomenderowani z innych jednostek. Byli to: kapitan doktor Hipp, mój starszy kolega ze Lwowa, przydzielono go tutaj z 47 czołówką chirurgiczną, której był komendantem, podpułkownik Wasilewski i major Milbank, komendant brytyjskiej czołówki chirurgicznej. Operowano jednocześnie na pięciu salach operacyjnych. Komendant szpitala polecił mi zgłosić się do dyspozycji podpułkownika Wasilewskiego. 99 Casualty Clearing Station, w skrócie wymawia się - si-si-es.
- 228 -
Pierwszy raz widziałem pracę szpitala w strefie przyfrontowej. Okresy pracy były dłuższe niż zezwalał regulamin brytyjski. Anglicy uważali, że chirurgowi nie wolno pracować na sali operacyjnej dłużej niż pięć do sześciu godzin na dobę. Mówili, że po upływie tego czasu praca chirurga staje się już mało precyzyjna i przez to mniej wartościowa. W wyniku tego wzrasta śmiertelność i ilość powikłań. Po przepracowaniu tych kilku godzin chirurg musi mieć wygodny odpoczynek i warunki do tego odpoczynku. Ile razy przybywał na wizytację konsultant chirurgii wysuniętej 8 armii, brygadier Stammers, tyle razy to powtarzał. Zwykle przy tym dodawał, jeżeli przy rozmowie był komendant szpitala: - Jeżeli macie za dużo rannych, proszę natychmiast wezwać pomoc i otrzymacie tyle czołówek chirurgicznych na czas wzmożonego ruchu, ile będzie potrzeba. Jednak nasza specyficznie pojęta ambicja samowystarczalności skłaniała z reguły polskich komendantów szpitali do ograniczania tych zapotrzebowań. Za to wyznaczano nam służbę za stołem operacyjnym do dwunastu godzin na dobę, a czasami i dłużej. Tak samo i w Porto San Giorgio pracowaliśmy po dwanaście godzin, z wyjątkiem czołówek brytyjskich, które nie zgadzały się pracować dłużej, niż osiem godzin na dobę. Flegmatycznie oświadczali, że jest to sprzeczne z Kings Regulations, czyli obowiązującym ich regulaminem. Szczegółem, który w pierwszej chwili najbardziej rzucił mi się w oczy, była wielka ilość otwartych ran klatki piersiowej i ran brzucha. Fakt, że tylu tego rodzaju rannych dostawało się na stół operacyjny, tłumaczono wybitnie sprawną organizacją ewakuacji rannych z pola walki. Zanim wprowadzono nową organizację ewakuacyjną w życie, to 75 procent rannych tego typu ginęło przed dostaniem się na stół operacyjny. Sanitariusze i żołnierze liniowi w niektórych starych jednostkach byli doskonale wyszkoleni w zasadach niesienia pierwszej pomocy. Wtedy po raz pierwszy miałem możność oglądać następujący wypadek: gdy wniesiono na noszach na polowy stół operacyjny ciężko rannego w klatkę piersiową, to po uśpieniu i rozcięciu bandaży ujrzałem ranę w klatce piersiowej zatkaną beretem. Jest rzeczą ogólnie znaną, że przy zranieniu klatki piersiowej następuje wskutek otwarcia ściany spadnięcie płuca i zejście śmiertelne w ciągu kilku minut. Doraźne zatkanie otworu ratuje rannemu życie. Przeciętny okres od chwili zranienia w walce do znalezienia się rannego na stole operacyjnym wynosił od dwóch do czterech godzin. Drugą szczególną cechą obowiązującego obecnie postępowania było niezaszywanie skóry. Po dokonaniu operacji zaszywano tylko otrzewną lub opłucną oraz mięśnie i powięzie. Do wnętrza jam podawano penicylinę, a z wierzchu na ranę calcium penicyliny. Skórę zamykano dopiero po czterech dniach szwem, który nazywano pierwotnym opóźnionym. W leczeniu świeżych zranień prawie wcale nie stosowano sączków ani drenów. Przy wszystkich skaleczeniach kiszki grubej z reguły stosowano wyłonienie. Każdy chirurg miał przydzielonego wyszkolonego narkotyzera, który pracował na polowych aparatach do narkozy zamkniętej i dotchawicznej. Znieczulenia miejscowego nie stosowano nawet do wycięcia ran. Przy wszelkich dużych ranach kończyn, połączonych ze skomplikowanym złamaniem kości, naczelną zasadą było usunięcie ciał obcych, nastawienie złamania, zasypanie wszystkiego proszkiem calcium penicyliny i szczelne zagipsowanie. Gips kładziono bez stosowania opatrunków z gazy, bezpośrednio na ranę. Jedynym używanym gipsem były gotowe opaski „cellony" lub „gipso-ny", dostarczane w hermetycznie zamkniętych puszkach na salę operacyjną. Pod gips nie dawano żadnych podściółek, jedynie przy kończynie dolnej na kostki kładziono płatki filcu. Płatki filcu miały powierzchnię pokrytą specjalnym klejem. Używając grubego porównania, można powiedzieć, że przyklejano je na kostkę w taki mniej więcej sposób, jak się przykleja znaczek pocztowy na kopertę. W wyjątkowych przypadkach, gdy kończyna była pokryta wylewami lub posiniaczona, zakładano pod gips trykoty. W żadnym wypadku nie stosowano waty. Każdy opatrunek gipsowy był zakładany w ten sposób, że na przedniej powierzchni kończyny kładziono w jej linii podłużnej gruby nawa-zelinowany dren, który, natychmiast po wyschnięciu gipsu, usuwano. Przy wszelkich objawach zakażenia kończyny stosowano z reguły liczne i szerokie nacięcia powięzi głębokich, również bez drenów. Amputacji wykonywano stosunkowo mało i dopiero wtedy, gdy istniało bezwzględne wskazanie. Każdy ranny, poza miejscowym stosowaniem penicyliny, dostawał penicylinę w zastrzykach domięśniowych co cztery godziny lub w kroplówce dożylnej. U większości rannych stosowano „gastric suction", czyli stały drenaż ssący żołądka. Przy stosowaniu tego drenażu nie ograniczano się do przypadków brzusznych. Używano go na przykład przy ciężkich ranach kończyn, nieraz przez cztery doby. Pozwalało to na podawanie rannemu morfiny co kilka godzin. Dzięki temu ranny nie musiał cierpieć bólu. Morfina wydzielała się do żołądka, była odsysana i chory po kilku godzinach otrzymywał następny zastrzyk bez groźby przedawkowania. Jeżeli chodzi o kroplówki dożylne przy ranach brzucha, to nie wolno ich było stosować rutynowo. U
- 229 -
każdego z tych rannych zakładano karty bilansu wodnego. Po stronie lewej wpisywano w mililitrach ilość płynów podanych drogą doustną i w kroplówce dożylnej. Po prawej stronie ilość płynów wydalonych drogą drenażu żołądkowego oraz z moczem i z wymiotami. Odpowiednim współczynnikiem określano to, co się wydalało z potem i oddechem. Bilans obliczano na dwadzieścia cztery godziny. Przez kroplówkę podawano tyle, aby dobowy bilans był lekko dodatni. Czasami było rzeczą niemożliwą wyrównać przychodem rozchód. Im więcej płynów podawano, tym więcej uciekało. Oznaczało to złe rokowanie. Przez obliczenie składników płynów podawanych zarówno kroplówką, jak i doustnie, łatwo można było obliczyć wartość kaloryczną przychodu. Dla ułatwienia obliczeń personelowi pomocniczemu płyny podawano w standardowych naczyniach, stąd sanitariusz przelewał je do pojnika. Gdy ranny wypił całą zawartość naczynia, wówczas z odpowiednim oznaczeniem godziny ilość wypitego bulionu czy innej odżywki wpisywano do karty bilansu. Zrozumiałe, że wartość takiej karty bilansu zależała od sumienności i dokładności sanitariusza, który ją wypełniał i obliczał. Dlatego do tych obowiązków przydzielano inteligentniejszych i odpowiedzialnych sanitariuszy. Normalnie stały drenaż ssący i kroplówkę dożylną utrzymywano bez przerwy cztery doby. Jeżeli chodzi o technikę stałego drenażu ssącego, to stosowano z reguły tak zwany system „dwóch butelek". Górna zawieszona na stelażu szyjką w dół wytwarzała ciśnienie ujemne, dolna ustawiona przy chorym zawierała to, co odessano z żołądka. Istniał zwyczaj, że butelki z ode-ssaną treścią z całej doby ustawiano w szeregu na stoliku przy chorym. W ten sposób chirurg, gdy zachodził rano do swoich pacjentów, widział barwę i gęstość odessanej treści. Zasadniczo oddziały były prowadzone przez lekarzy internistów. Chirurg operował. Po operacjach nie wykonywał żadnych urzędowych wizyt, tylko odwiedzał tych, których zoperował. Wszystkie karty, wykresy tętna, gorączki, oddechów, bilanse wodne musiały być prowadzone dokładnie i przejrzyście, tak, żeby operator orientował się w stanie swoich pacjentów bez rozmawiania z obsługą oddziału. Jeśli miał jakieś postulaty czy wątpliwości, to zwracał się z tym do lekarza prowadzącego oddział. Oczywiście interniści, którzy prowadzili oddziały, byli odpowiednio do tego przygotowani. Na podstawie moich obserwacji w licznych szpitalach polskich i innych, w których przez kilka lat operowałem, mogłem z całą pewnością stwierdzić, że najlepsze wyniki leczenia chirurgicznego były tam, gdzie praca została najlepiej uporządkowana i była najbardziej systematyczna i gdzie wyeliminowano wszelki pośpiech i improwizację. Oddziały te, wbrew pozorom, miały największą przelotowość, a przy tym najmniejszą śmiertelność i najmniej powikłań. Z reguły, gdy szpital był pod namiotami, to cięższe przypadki leżały w namiotach ośmiołóżkowych. Osobno leżały rany brzucha, osobno rany klatki piersiowej, osobno kończyn. Personel pomocniczy był najczęściej wyspecjalizowany w obsługiwaniu danej kategorii rannych. Przy ranach klatki piersiowej, w czołówkach chirurgicznych wykonywano operacje na płucach. Przy krwiakach opłucnowych stosowano codziennie aspirowanie krwi. W razie utworzenia się skrzepu usuwano go. Jeżeli tworzył się skrzep tak zwany wielokomorowy, wykonywano dekor-tikacje. Wychodzono z założenia, że ten rodzaj skrzepu jest lekko zakażony. Posiada, jak mówiono, mild infection. Dekorti-kacje wykonywano początkowo w tak zwanych chest centers 100, to jest w ośrodkach chirurgii klatki piersiowej. Ośrodek taki mieścił się przez długi czas w Loretto. Później zaczęła te operacje wykonywać część chirurgów w czołówkach. Rany czaszki, o ile warunki bojowe i stan chorego pozwalały, odsyłano do czołówek neurochirurgicznych. Jeżeli ewakuacja była ryzykowna lub ranny miał inne uszkodzenia, na przykład brzucha lub kończyn, załatwialiśmy sami. Obowiązywały zasady podane przez G.F. Rowbothama. Oparzenia, których było bardzo dużo (najwięcej w broni pancernej), operowano. Operację wykonywano w głębokiej narkozie i cały czas podawano pacjentowi kroplówkę z plazmy. Chirurg, umyty jak do laparatomii, zmywał miejsce oparzone szczoteczką i wodą z mydłem. Potem okładano oparzenie poduszeczkami przepojonymi sterylną czystą wazeliną. Przed przyłożeniem poduszek zasypywano oparzenie calcium penicyliny. Oparzone kończyny ustalano w gipsie. Po wyprowadzeniu oparzonych ze wstrząsu, odsyłano ich do specjalnych ośrodków dla oparzonych, gdzie byli leczeni przeważnie metodą Moynihana, to jest zakładano na oparzone miejsca specjalne koperty, przez które przepływały mieszanki soli hypertonicznych. Nie wszyscy, zwłaszcza starsi, chirurdzy stosowali się do wytycznych podawanych przez konsultantów brytyjskich. Polacy są konserwatywni i to nie w formach, tak jak Anglicy, ale we 100 Ośrodki chirurgii płucnej.
- 230 -
właściwym postępowaniu, dlatego, niestety, na niektórych oddziałach polskich stosowano metody przedwojenne, często przestarzałe. Młodzi chirurdzy na tych oddziałach, jeśli nie władali językiem angielskim, nie mieli możności zapoznania się z ostatnimi zdobyczami wiedzy chirurgicznej. Wytyczne w postępowaniu przekazywali nam konsultanci chirurgii armii. Było ich dwóch, brygadier Edwards (profesor chirurgii z Londynu), konsultant chirurgii bazowej, i brygadier Sta-mmers (profesor chirurgii z Birmingham), konsultant chirurgii wysuniętej 8 armii. Sposób przekazywania wytycznych nie miał nigdy formy rozkazów wojskowych. Podawano je w formie tak zwanych „memorandów". Memoranda były to najczęściej listy pisane przez Stammersa do Edwardsa albo odwrotnie, odbite na powielaczu. Treść ich wyglądała mniej więcej następująco: „Drogi Stammersie! Pragnę panu powinszować rezultatów, jakie osiągnęli chirurdzy podlegli panu w ostatniej akcji w Apeninach. Jednocześnie zawiadamiam, że ostateczne wyniki leczenia postrzałów kiszki grubej opracowane w Anglii na podstawie czterech tysięcy przypadków z frontu włoskiego i francuskiego podają, że przy wyłanianiu kiszki grubej śmiertelność zmniejszyła się o 30 procent. Byłbym bardzo panu zobowiązany, gdyby pan zechciał to zdobyte doświadczenie przekazać chirurgom z panem pracującym". I po kolei następowało w tej formie podawanie wszystkich innych kategorii zranień. Niestety, tych „memorandów" nie tłumaczono na język polski. Anglicy rozsyłali je wszystkim chirurgom, ale u nas przeważnie ginęły po kancelariach. Część naszych chirurgów odnosiła się do nich w sposób lekceważący, inni poszukiwali ich. Musieli je zdobywać własnym przemysłem. Stąd w polskich szpitalach, jeżeli chodzi o metody leczenia, panowała polipragmazja. Chirurdzy z Warszawy stosowali stare metody sżkoły chirurgicznej warszawskiej, chirurdzy lwowscy - szkoły lwowskiej, a chirurdzy poznańscy znów swojej, podając, że to są metody Jurasza. Zupełnie zapomnieli o tym, że w tym czasie Jurasz, który był profesorem w Edynburgu, unowocześnił swoje własne sposoby klinicznego postępowania. Ale część chirurgów, interesująca się prawdziwym postępem wiedzy, przyswajała sobie nowoczesne zasady leczenia. Należeli do nich: major doktor Adam Jakubowski z 5 CCS, major doktor Czesław Maciejewski z 2 Szpitala Wojennego, kapitan doktor Donat Massalski z 3 CCS oraz kapitan doktor Zbigniew Sałaciński. Nie znaczy to bynajmniej, że są to jedyne nazwiska grupy postępowych chirurgów i że innych poza wymienionymi przeze mnie nie było. Wymienione nazwiska przytaczam dlatego, że z tymi polskimi chirurgami przez szereg lat współpracowałem. Widziałem ich sposób postępowania chirurgicznego i ich wyniki. Dla uzupełnienia tej, bardzo zresztą pobieżnej, charakterystyki naszej pracy na obszarze chirurgii wysuniętej 2 korpusu we Włoszech - muszę dodać kilka słów o organizacji pracy na oddziale chirurgicznym. Ranny, po przywiezieniu go do szpitala, z izby przyjęć przechodził na oddział przedoperacyjny. Po określeniu jego zranień i stanu ogólnego przed operacją przesuwano go, o ile jego stan tego wymagał, do tak zwanej izby cuceń (Re-suscitation Room). Taka izba cuceń była położona między blokiem operacyjnym, oddziałem przedoperacyjnym i pracownią rentgenowską. Była jak najbardziej izolowana od wszelkich hałasów i kontaktów ze światem zewnętrznym. Głośno tam nie rozmawiano, światło było przyćmione, a personel chodził w butach na gumowych podeszwach. W samej Resuscitation Room urzędowała z reguły czołówka transfuzyjna. Tam wyprowadzano rannych ze wstrząsów. Każdy z nich miał założony na ramię mankiet od aparatu do mierzenia ciśnienia krwi i otrzymywał, zależnie od wskazań, kroplówkę dożylną z krwi, plazmy lub płynów zastępczych. Jakość płynu, który podawano, oraz szybkość jego podawania określał lekarz wyszkolony w postępowaniu przeciwwstrząsowym. Był to najczęściej komendant czołówki transfuzyjnej lub specjalnie przeszkolony lekarz internista. Do niego także należał obowiązek wzywania chirurgów na konsultacje. Nie przekazywano do sali operacyjnej rannego, o ile ciśnienia skurczowego nie podniesiono do 100 mm Hg. Do pomocy lekarz miał podoficerów wyszkolonych w zakładaniu kroplówki i systematycznym mierzeniu ciśnienia krwi, oddechów i wykonywaniu prób Van Slike'a metodą polową w celu określenia poziomu hemoglobiny i protein. Lekarz z Resuscitation, w czasie swojego dyżuru, od czasu do czasu odwiedzał sale operacyjne, na których w danej chwili pracowano. Takich sal w czasie akcji na froncie było zwykle kilka. Wyglądało to w praktyce mniej więcej tak: gdy na przykład lekarz ten zaszedł na moją salę i zobaczył, że już kończę, pytał: - Mam już dwa wyrównane brzuchy i jedno otwarte złamanie, co ci przysłać? Ustalaliśmy wspólnie, jaki przypadek brać na salę operacyjną. Udawałem się do Resuscitation, badałem rannego, przenoszono go na salę operacyjną i od tej chwili przechodził on pod opiekę
- 231 -
anestezjologa, z którym operowałem. Chirurg zaczynał operować w chwili, gdy anestezjolog powiedział, że można zaczynać. Po operacji ranny był przekazywany znów w ręce lekarza na oddziale pooperacyjnym i z reguły dopiero wtedy przechodził na łóżko. Na oddziale przedoperacyjnym i w Resuscitation Room'ie nie było łóżek, tylko stojaki na nosze. Tak wyglądała praca, gdy na froncie była akcja i gdy sanitarki rozdzielały jadących z frontu rannych na poszczególne szpitale leżące na drodze spływu. Ograniczenie obowiązków chirurga tylko do czynności na sali operacyjnej w czasie akcji było uzasadnione tym, że chirurgów z ich czołówkami stale przerzucano z jednego szpitala do drugiego, tam, gdzie w danej chwili był większy napływ rannych, wywołany często niespodziewaną akcją na froncie. Gdy na froncie był spokój, to czołówki zwykle odjeżdżały i pozostawali tylko chirurdzy szpitalni. Sala przed-operacyjna i Resuscitation Roorh były puste. Nie pełniono w nich dyżurów. Tryb pracy chirurga był wówczas zbliżony do tej, jaką widzimy w szpitalach cywilnych. W takim właśnie okresie nieraz w nocy przychodził nagle telefonogram: „Przygotować się na przyjęcie rannych. Kolumny sanitarek będą wozić w kolejności 5 CCS - 100 rannych, 6 Szpital Wojenny - 100 rannych, 3 CCS - 100 rannych itd. Przydziela się do 5 CCS czołówkę numer ten i ten oraz dwie czołówki brytyjskie. Przyjadą za dwie godziny. Za trzy godziny praca ma być w pełnym toku". Wtedy, jak za naciśnięciem guzika, wszystko wskakiwało na swoje miejsca. Czołówka po przyjeździe w ciągu trzech kwadransów urządzała się w przeznaczonym dla niej pomieszczeniu i odpowiadała za rannego, gdy przebywał na jej terenie. Lekarze szpitala byli odpowiedzialni za wszystko, co się działo do momentu, gdy ranny przekroczył próg sali operacyjnej czołówki i od momentu, kiedy opuścił jej salę operacyjną. Oczywiście, formalnie biorąc, pod względem służbowym i fachowym komendanci czołówek podlegali komendantom szpitali przez cały okres, kiedy czołówka przebywała na terenie szpitala. Zaraz po przyjeździe i zameldowaniu się u komendanta udałem się na przydzieloną mi kwaterę. Był to narożny, duży pokój na pierwszym piętrze jednego z domów przy ulicy prowadzącej na plażę. Dom był opuszczony przez mieszkańców. Na parterze kwaterowali jacyś wojskowi. Wodociągi, kanalizacja i światło były nieczynne. Kwatera ta znajdowała się bardzo blisko szpitala. Zaraz po kolacji rozpocząłem pracę. Operowaliśmy do późnej nocy. Zmęczony wróciłem do siebie i zasnąłem. Od tej pory porządek dnia był mniej więcej taki sam. Każdą wolną chwilę spędzałem na pięknej plaży Porto San Giorgio. Była ona w tym okresie zajęta prawie wyłącznie przez naszych wojskowych. Cywilów mało. Jeszcze nie powrócili do domów po okresie działań wojennych, które przesunęły się przez Porto San Giorgio. W dwa czy trzy dni po przybyciu do szpitala, wieczorem przyniesiono mi na salę operacyjną młodego żołnierza. Miał szereg ran odłamkowych klatki piersiowej i kończyn. Był w stanie wstrząsu. Twarz miał tak zasmoloną, że gdyby nie bujne, jasne włosy, można by go wziąć za Murzyna. Kiedy sanitariusze obmyli mu twarz, spojrzałem zdumiony. Był to strzelec Kraszewski, kierowca mojego jeepa z 3 batalionu. Nachyliłem się nad nim i zawołałem po imieniu. Żołnierz szeroko otworzył oczy, uśmiechnął się i powiedział: - Pan porucznik. - Tak, to ja, ale co z tobą się stało? - Jechałem z kapelanem. Byliśmy pod Marovalle, bo Niemcy już się stamtąd wycofali. Ksiądz chciał chować tych na pobojowisku. Nabrał powietrza i ciężko odetchnął. - No i wyskoczylim na minie. - A co z księdzem? - Zginął na miejscu. Mnie jakoś wyrzuciło w bok, nie bardzo pamiętam. Chłopaki mówiły, jak mnie ściągnęły. Po chwili dodał: - To wszystko przez to, że pan porucznik odszedł z batalionu. Gdyby pan porucznik był, to ksiądz by jeepem nie jeździł, a większy wóz drogi by się trzymał. Rzeczywiście było tak, jak mówił kierowca. Ksiądz kapelan Targosz ciągle wybierał się do miejsc, gdzie leżeli nasi zabici. Przeżywał śmierć każdego żołnierza. Bolał nad tym, gdy nie mógł ściągnąć zwłok z terenów ostrzeliwanych lub nie odmi-nowanych. Straciliśmy dużo wozów w ostatniej akcji. Kapelan swojego nie miał. Miał trudności w uzyskaniu na te wyprawy samochodu z dowództwa. Wszystkie lekkie wozy bezustannie były w ruchu, woziły amunicję i rannych. Ja, widząc niecierpliwość
- 232 -
księdza i jego ryzykowne wyprawy, obawiałem się i o niego, i o kierowcę. Dlatego więc kilka razy pod rząd odmówiłem mu zezwolenia na korzystanie z mojego jeepa. Bo tylko jeepem można było zajechać tam, gdzie księdza ciągnęło. Nawet z tego powodu kapelan czuł do mnie żal. Uważał widocznie, że jestem nieuczynny. Gdy odszedłem z batalionu, lekarz, który po mnie przyszedł, nie śmiał widocznie odmówić mu samochodu. Do batalionu przyszła wiadomość, że następnego dnia po zluzowaniu nas w San Giusto ruszyło silne natarcie przez Chienti. Nacierały dwa bataliony, pułk rozpoznawczy i czołgi. Natarcie przygotowano silnym ogniem artyleryjskim. Trafiło jednak w próżnię. Niemcy wytrzymali do ostatniego dnia i przed samym natarciem, w nocy, po cichu wycofali się. W ten sposób pole bitwy stało się dostępne. Ksiądz wybrał się do naszych poległych i zginął. Miłość do ludzi, do żołnierzy sprawiła, że zaniedbał troskę o własne bezpieczeństwo. Wkrótce potem dowiedziałem się o śmierci Franka Sobolewskiego. Prowadził patrol i dostał z zasadzki serię w samą twarz z odległości trzech metrów. Doniesiono mi także, że przedtem, jeszcze w San Elpidio, jeden z tych pocisków niemieckich, które dotąd zwykle przenosiły poza osadę, rąbnął w szosę na terenie batalionu. Między innymi jego odłamkami został ciężko ranny najmłodszy wiekiem z naszych oficerów, wesoły i sympatyczny podporucznik „Jasio" 101. Ten sam, którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć, a którego koledzy z powodu smagłej cery nazywali żartobliwie „Esma". Początkowo mówiono, że zmarł. Miał ciężkie rany klatki piersiowej i płuc. Prawie w beznadziejnym stanie, po wstępnych zabiegach w polśkim szpitalu, odesłano go do ośrodka chirurgii klatki piersiowej. Był tam operowany. Potem przebywał w różnych szpitalach, przez wiele miesięcy walcząc ze śmiercią. Wreszcie jakoś się wylizał i pod koniec wojny wrócił do batalionu, jak zwykle pogodny i wesoły, tylko że z dużym odłamkiem tkwiącym w płucu. Kilka innych odłamków usunięto mu, ale ten jeden musiał zostać. Utkwił w takim miejscu, że szanse skutecznego wydobycia go były bardzo małe. Tak przynajmniej mówił „Jasio", powtarzając opinie chirurgów angielskich. Przyjechał z papierami inwalidzlkimi, ale się ich wstydził i prosił o zwykłą funkcję w batalionie. Wszyscy oficerowie i żołnierze batalionu kochali go jak najmłodsze dziecko w rodzinie, bo „Jasio" był wychowankiem batalionu. Gdy się do niego zgłosił na początku wojny, był sztubakiem i zaledwie wyrostkiem. Skłamał, że ma więcej lat, niż miał w istocie. Gdy więc wrócił ze szpitala, wszyscy - poza dowódcą i lekarzem - udawali przed nim, że nic o jego inwalidztwie ani o tym nieszczęsnym odłamku w bliźnie koło serca nie wiedzą. Dano mu chytrze stanowisko, które powinno względnie oszczędzać jego siły.
Rozdział IX. CZOŁÓWKI I SZPITALE. Mniej więcej w tydzień po przybyciu do Porto San Giorgio, 5 lipca wczesnym popołudniem, gdy kończyłem operację, wszedł na salę ordynator interny 5 CCS, porucznik Włodzimierz Felicki, starszy już wiekiem lekarz i zastępca podpułkownika Sikory, komendanta szpitala, z telefonogramem w ręku. Powiedział mi, żebym się rozebrał, a rannego, którego mieli właśnie usypiać, skierował na inną salę operacyjną. Zostałem pilnie odkomenderowany do 2 Brygady Pancernej, ściśle mówiąc, do 9 Lekkiej Kompanii Sanitarnej, która była jednostką służby zdrowia tej brygady. - Cóż tak nagle? - spytałem zaskoczony - chyba wystarczy, gdy pojadę na noc albo rano. Felicki pokręcił głową: - Musi pan zaraz jechać. Na dole czeka z samochodem dowódca 9 Kompanii Sanitarnej, kapitan Kaszubski. Przywiózł osobiście rozkaz Korpusu o odkomenderowaniu pana i sam chce pana zabrać. Potrzebują na gwałt chirurga na miejscu. Stoją pod Lo-retto. Mają rannych, którzy nie nadają się do ewakuacji. Zrzuciłem rękawiczki i fartuch, włożyłem mundur, skoczyłem na swoją kwaterę po różne osobiste drobiazgi i w dziesięć minut później jechałem z kapitanem doktorem Kaszubskim w kierunku Loretto. Za nami w samochodzie leżały worki ze sterylnym materiałem operacyjnym. Spytałem Kaszubskiego: - Jak z instrumentami? - Mamy wszystko, brakowało nam tylko chirurga i dostatecznej ilości materiału sterylnego. 101 Nazwiska jego nie mogłem sobie przypomnieć. Dopiero przypomnieli mi koledzy z batalionu, którzy po ukazaniu się w roku 1961 Wojny, ludzi i medycyny skontaktowali się ze mną. Otóż „Jasio" nazywał się podporucznik Jan Mroczkowski. Podobno po wojnie osiedlił się w Argentynie.
- 233 -
Obejrzałem się za siebie i wskazując na leżące worki zapytałem: - Pan kapitan sądzi, że to wystarczy? - Na razie tak. W nocy przywiozą większą ilość. Kapitan Kaszubski był wysokim, kościstym mężczyzną o szczupłej twarzy i dużych sumiastych wąsach. Zdaje npi się, że był zawodowym oficerem. Cieszył się bardzo dobrą opinią. Był wielkim służbistą i entuzjastą broni pancernej. Kiedyś służył jeszcze w konnej kawalerii. Lekarze dywizji pancernej nazywali go „rotmistrzem sanitarnym", ale przy wypowiadaniu tych słów nie używali złośliwego akcentu. Nazwa ta miała podkreślać jedynie słabość Kaszubskiego do kawalerii i do broni pancernej. Mówiono o nim, że jest doskonałym organizatorem, dobrym człowiekiem i wzorowym oficerem. Po przybyciu na miejsce zastałem wszystko przygotowane do pracy. Główny Punkt Opatrunkowy znajdował się niedaleko szosy w odległości koło dwóch do trzech kilometrów od Loretto. Na terenie kompanii znajdował się duży budynek z kamienia, o wyglądzie wielkiego, nowoczesnego spichrza. Stał na wysokiej podmurówce, w której znajdowało się szereg pomieszczeń o szerokich wejściach, takich, jakie mają garaże. Tutaj umieszczono ambulatorium i sale zabiegowe. Tutaj także znajdowała się sala operacyjna. Instrumentarium było zadowalające. Jednak oświetlenie okazało się zupełnie prymitywne. Wykonywałem laparatomie przy świetle reflektorów trzymanych przez sanitariuszy. Zabrakło także bielizny operacyjnej. Pole operacyjne musiałem osłaniać gazikami, bo nie było prześcieradeł ani serwet. Tak samo nie było fartuchów sterylnych. Jednak swoje zadanie wykonaliśmy. Najcięższa była trzecia noc. Niemcy bombardowali z samolotów brygadę, Loretto, drogi dojazdowe i nasze GPO. Mieli tej nocy dużą przewagę w powietrzu. Sztab 3 Dywizji Karpackiej i jakieś oddziały korpuśne umieszczono, zresztą dość lekkomyślnie, w samym mieście. Jedna z bomb lotniczych niedużego kalibru wpadła przez okno do pokoju, gdzie pracował jeden z oddziałów sztabu. Przywieziono kilkunastu ciężko rannych. Prawie wszyscy byli oficerami. Kilku znajdowało się w takim stanie, że zmarli zaraz po przywiezieniu. Kilku zoperowałem, resztę ewakuowaliśmy do Porto San Giorgio. Niemcy latali całą noc. Ostrzeliwali z karabinów maszynowych sanitarki z rannymi. Loretto paliło się w kilku miejscach. Łuny pożarów oświetlały budynek, w którym staliśmy, i drogę koło nas. Ranni mówili, że pali się słynna bazylika loretańska. Była to jednak wiadomość nieścisła, bo bazylika ocalała. Pamiętam dokładnie jedną ze scen tej nocy, raczej denerwującą. Z kilkoma lekarzami po paru godzinach pracy zaszedłem na górę, aby się posilić, bo nie zdążyliśmy zjeść kolacji. Była już godzina druga w nocy. Zasiedliśmy koło stołu. Nagle usły-sreliśmy dźwięk podobny do trzaśkania trzepacZką po blasze i stukanie w betonową podłogę. Podniosłem głowę do góry i zobaczyłem, że w sklepieniu rośnie zygzakowata, dziurkowana linia. Lotnik niemiecki strzelał do budynku, kule dziurawiły dach, plaskały w betonową podłogę i odbijając się od niej rykoszetem z gwizdem leciały w różnych kierunkach. Seria urwała się, a my, trzymając nasze talerze w rękach, opuściliśmy pośpiesznie improwizowaną jadalnię. Wyjście prowadziło na szeroki występ betonowy ponad drzwiami do opisanych magazynów - schronów. Gdzieś w ciemności były wąskie schodki. Nikt ich nie szukał, tylko zeskakiwaliśmy wprost na piasek, wpadając do dolnych pomieszczeń. Wreszcie usiedliśmy zdyszani. Przy świetle przyćmionej lampy stajennej zobaczyłem wściekłą minę jednego z kolegów. Przeklinał lotnika z całego serca. Okazało się, że znalazł się w schronie z pustym talerzem, a jego kolacja została gdzieś w piasku. Sytuacja nie była pozbawiona komizmu, a wściekłość kolegi, który zgubił kolację, pobudziła nas do żartów. Nikomu nic się nie stało. Zdarzenie miało tę korzystną stronę, że wybiło nas ze snu i odpędziło znużenie, które nas opanowywało. Jednej z następnych nocy operowałem Włocha rannego w brzuch. Odłamek przedziurawił mu żołądek i biedaczysko miał w brzuchu między kiszkami chyba ze dwa kilo spaghetti. Kolega, który mi asystował, zaczął się irytować i wydziwiać, w jaki sposób Włoch mógł zjeść tyle spaghetti i tak nie pogryźć. Niektóre z tych nitek makaronu miały chyba do metra długości. Gdy nam się już zdawało, że całą jamę otrzewną oczyściliśmy, to nagle w jakimś zakamarku ukazywało się kilka nitek tego cienkiego makaronu i znów trzeba było go wyciągać. W końcu wszystkie dziury pozaszywaliśmy, oczyścili kisżki i w kilka dni później odesłali rannego, już w dobrym stanie, do szpitala. Mniej więcej po tygodniu nastąpił względny spokój. Nasi przełamali niemiecką linię i front przesunął się do przodu. 15 lipca przyszło dla mnie nowe odkomenderowanie: do 6 Szpitala Wojennego, który w tym okresie nazywał się 162 Szpitalem Wojennym. Zamiłowanie naszych władz do zmian numeracji było tak uporczywe, że chwilami trudno było się połapać, który szpital jest który. 2 Szpital Wojenny miał zmieniony numer na 161, a następnie znów przemianowano go na siódmy.
- 234 -
Zameldowałem się w 6 Szpitalu Wojennym. Komendantem był major Krzywański. Znałem go, bo w 6 Szpitalu Wojennym leżałem jako pacjent w Venafro. Topograficznie to właściwie wróciłem na swoje miejsce sprzed 10 dni. W związku ze zmianą sytuacji na froncie 5 CCS odszedł do przodu, a budynki po nim zajął 6 Szpital Wojenny. Major Krzywański przydzielił mnie do pracy na oddziale Hippa, który ze swoją czołówką pozostał na starym miejscu i obecnie pełnił obowiążki jednego z ordynatorów. Wróciłem na swoją dawną kwaterę w narożnym pokoju i pracowałem z doktorem Hippem. Spotkałem też powtórnie siostrę Zarembinę. Była ona tą pielęgniarką, która przyjmowała mnie po ewakuacji z Monte Cassino. W pierwszych dniach po przyjeździe było dużo pracy, potem i tu zapanował względny spokój. Napływ rannych wybitnie się zmniejszył. Znów korzystałem w ciągu tych wolniejszych dni z pięknej plaży Porto San Giorgio. Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Zależnie od sytuacji na froncie przegrupowywano szpitale i inne jednostki służby zdrowia. Dlatego również i tym razem mój pobyt w Porto San Giorgio nie był długi. Po pięciu dniach czołówka Hippa (FSU 47) została rozkazem korpusu odkomenderowana do 3 CCS, który znajdował się w Porto Recanati, koło Loretto. Było to w pobliżu tego miejsca, gdzie sześć dni temu pracowałem z 9 Lekką Kompanią Sanitarną. 3 CCS już się zdążył rozwinąć. Poza jego własnym zespołem chirurgicznym, który pracował pod kierunkiem porucznika Massalskiego, znajdowały się tam teraz jeszcze dwa zespoły chirurgiczne. Była to czołówka brytyjska majora Mil-banka i nasza. Organizacja czołówki chirurgicznej miała specjalny charakter. Była to autonomiczna sala operacyjna z całym zespołem potrzebnym do jej obsługi i ściśle oparta na etatach brytyjskich. Skład etatowy czołówki był następujący: dwóch oficerów lekarzy na etacie majorów lub majora i kapitana, chirurg i anestezjolog. Chirurg był komendantem czołówki, anestezjolog jego zastępcą. Do tego ośmiu do dziesięciu podoficerów i szeregowców. Najstarszy podoficer był szefem czołówki, to jest pełnił takie obowiązki administracyjne jak każdy sierżant - szef w kompanii piechoty. Z pozostałych szeregowych dwóch było wyszkolonych w asystowaniu chirurgowi w czasie operacji. Trzeci był wyszkolonym gipsiarzem, czwarty zajmował się całą bielizną operacyjną, piąty zaś sterylizowaniem bielizny i narzędzi, szósty prowadził kancelarię i korespondencję czołówki. W czasie pracy na sali operacyjnej siedział w kącie sali i na maszynie, w telegraficznych skrótach, po angielsku pisał historię choroby. Poza tymi ludźmi było jeszcze czterech lub pięciu kierowców samochodowych. Do kierowców samochodowych, gdy czołówka operowała, należała instalacja świetlna sali operacyjnej, to znaczy obsługa agregatu, zawieszanie polowej lampy bezcieniowej, ustawianie bocznych reflektorów. Poza tym ich obowiązkiem była regulacja ruchu przed drzwiami sali operacyjnej, wnoszenie i wynoszenie rannych. Wreszcie obsługiwanie hydr ogrzewających sterylizatory i autoklaw. Każda czołówka miała własne kompletne wyposażenie instru-mentacyjne, lekowe i sprzętowe. Należały do niego dwa stoły operacyjne polowe, jeden z blatem, a drugi z zapadkami przytrzymującymi nosze, bogaty i kompletny zestaw instrumentów do wszystkich operacji. Sprzęt był praktyczny i doskonały: dwa szafkowe aparaty polowe do narkozy dotchawiczej z zapasem butli z tlenem, dwutlenkiem węgla i gazem rozweselającym. Najczęściej były to aparaty Boyle'a, Heidbrinka lub Oxforda. Dwa składane pająki świetlne, dające rozproszone światło jako lampa bezcieniowa. Cały komplet stojaków i stelaży do kroplówek dożylnych. Różne części dodatkowe do stołów operacyjnych dla odwodzenia kończyn górnych czy dolnych. Zapasy gipsu, eteru i wszelkich innych leków używanych na sali operacyjnej. Ogromny zapas bielizny operacyjnej. Dwa miedziane zbiorniki na wodę z kurkami, które po ustawieniu spełniały rolę umywalni operacyjnych. Namioty do pomieszczenia dwóch sal operacyjnych, umywalni oraz zakwaterowania wszystkich ludzi. Agregat na ropę do oświetlenia dwudziestu punktów świetlnych. Samochód osobowy dla oficerów oraz trzy samochody ciężarowe dla przewożenia szeregowych i sprzętu. Czołówka była jednostką zupełnie samodzielną, tak zwaną „pozadywizyjną". Komendant czołówki podlegał bezpośrednio szefowi służby zdrowia korpusu. Od niego otrzymywał wszystkie rozkazy i jemu składał wszelkie meldunki. Oficerowie i szeregowi nosili na lewym rękawie odznakę korpusu, tj. syrenę na tarczy, a na prawym odznakę 8 armii. W czasie pracy na terenie szpitala czołówka podlegała służbowo komendantowi szpitala. Pod względem fachowym podlegała konsultantowi chirurgii 2 korpusu, generałowi Szareckiemu, i konsultantowi chirurgii wysuniętej 8 armii, brygadierowi Stammersowi. Polskich czołówek chirurgicznych było początkowo cztery. Komendantami ich byli: podpułkownik Wasilewski, kapitan Hipp, porucznik Sałaciński i porucznik Szolin. Później utworzono jeszcze dwie moją - FSU 350 i, zdaje mi się, doktora Jankiewicza.
- 235 -
Jeżeli chodzi o 3 CCS to komendantem tego szpitala był podpułkownik lekarz Kehle. Pierwszym chirurgiem był porucznik, później kapitan, doktor Donat Massalski. Poza nimi byli tam młodzi chirurdzy, internista, lekarz prowadzący izbę przyjęć i kilku młodych ogólnych lekarzy, aptekarz oraz kwatermistrz. Kwatermistrzem w 3 CCS był magister farmacji, porucznik Am-broziewicz. CCS miał sześć pielęgniarek, w tym dwie instrumen-tariuszki. Poza tym obsługa sal podlegająca pielęgniarkom składała się z podoficerów i żołnierzy. CCS po przybyciu na miejsce rozwijał swoją salę operacyjną, izbę przyjęć i dwieście łóżek dla rannych lub chorych. Miał również własny oddział radiologiczny, przeciwwstrząsowy i pracownię analityczną. Rozwinięcie lub zwinięcie szpitala z pełnej pracy do posuwania się kolumną marszową i odwrotnie nie trwało zwykle dłużej niż 24 godziny. Czołówka chirurgiczna po przyjeździe na miejsce musiała być gotowa do rozpoczęcia pracy na sali operacyjnej w ciągu dwóch godzin od chwili przybycia. Było prawem zwyczajowym, że gdy czołówka przybywała do pracy na teren szpitala, to miała już zarezerwowany lokal nadający się na blok operacyjny lub w razie braku takiego lokalu, rozbite namioty. Dla personelu czołówki pozostawało tylko wyładowanie i ustawienie własnego sprzętu oraz zainstalowanie światła elektrycznego. Każdy zespół chirurgiczny pracował wyłącznie w swoich salach operacyjnych, swoim sprzętem i swoimi ludźmi. W czasie przemarszów na drogach przyfrontowych stosunek aliantów do służby zdrowia był godny uznania. Gdy jechał wóz osobowy oznaczony czerwonym krzyżem, to żandarmeria regulująca ruch powstrzymywała kolumny amunicyjne, wozy oznaczone gwiazdkami generalskimi i wszelkie inne, a przeprowadzała samochód lekarza. Wszelkim samochodom służby zdrowia regulaminowo w każdej sytuacji przysługiwało priority, to znaczy pierwszeństwo. W chwili naszego przyjazdu nie było dużego ruchu operacyjnego. Pełniliśmy dyżury chirurgiczne zespołami, ale nie były one tak wyczerpujące jak w Porto San Giorgio. Czołówka otrzymała na blok operacyjny kilkuizbowe pomieszczenie w dużej willi. W sąsiednim domu znajdowała się komenda CCS i kasyno oficerskie. Mieszkaliśmy w wysokiej suterenie dużego budynku. Środkiem szedł korytarz, a z niego prowadziły wejścia do pokoi. Pokoje te były umeblowane naszym polowym sprzętem, każdy z nas wstawił tam swoje składane łóżko, fotelik, krzesło, umywalnię i wannę oraz walizę z rzeczami. Ja mieszkałem z doktorem Czeladzinem. Obok nas mieszkał major Milbank ze swoim narkotyzerem. W innych pokojach mieszkali oficerowie CCS. Korzystaliśmy ze względnego spokoju, odsypiając zaległości, które powstały w ciągu ostatnich tygodni. Właśnie zdobyto Ankonę. Wspólnie z kapitanem Hippem, którego spotkałem po wyjściu z kasyna, udaliśmy się na zwiedzenie terenu miasta. Było to nazajutrz po opanowaniu go przez nasze wojsko. Opowiadano, że największe straty przy zdobyciu Ankony poniósł Karpacki Pułk Ułanów. Była to jednostka o bardzo specyficznym charakterze. Pułk nie miał żadnego numeru. Powstał w Syrii i zasadniczo był początkowo oddziałem rozpoznawczym Brygady Karpackiej. Brał udział we wszystkich walkach pustynnych i tam szybko wyrastała jego tradycja, równie piękna jak całej brygady. Miał taką samą organizację jak wszystkie nasze pułki kawalerii pancernej. Był uzbrojony w samochody pancerne i lekkie, zwiadowcze czołgi. Dobierano do niego żołnierzy o dobrej prezencji, przywiązanych do tradycji Karpackiej Brygady. Byli nieoficjalną gwardią Polskich Sił Zbrojnych. Opowiadano o różnych nieprzeciętnych wyczynach tej jednostki z okresu oblężenia Tobruku i innych sławnych akcji kampanii libijskiej. Wszyscy oficerowie i żołnierze Karpackiego Pułku Ułanów na kołnierzach, jako odznaki pułkowe, nosili srebrne, malutkie palmy. Odznaki te figurowały także na krzyżach grobów poległych oficerów i żołnierzy pułku. Chodziła pogłoska, nie wiem, o ile prawdziwa, że nadużyto pułku dla przedwczesnego sforsowania dojścia do Ankony. Kosztowało to życie ośmiu oficerów i kilkudziesięciu ułanów. W całej armii znano i dużo opowiadano o jednym z oficerów karpackich, należącym do tego pułku. Legenda o życiu tego młodego i skromnego człowieka urosła z opowiadań prostych żołnierzy, ułanów i strzelców, początkowo brygady, potem dywizji, a potem opowiadano ją wśród wszystkich jednostek Polskich Sił Zbrojnych na włoskim froncie. Opowiem ją tak, jak sam słyszałem od żołnierzy. Nazwisko jego brzmiało: Bocheński. Był intelektualistą. Właściwie można powiedzieć, że takim typem inteligenta, który normalnie w środowiskach wojskowych nie jest popularny. Był to jeden z tych żołnierzy, którzy w tornistrze z amunicją i żelazną porcją żywnościową nosili tomiki poezji i dzieła filozoficzne. Między żołnierzami był znany jako ten, który zawsze pierwszy ofiarowywał się prowadzić najbardziej niebezpieczne patrole i wykonywać najbardziej ryzykowne zadania. Mówiono, że w czasie walk na pustyni i przemarszów, poza swoim rynsztunkiem, dźwigał często najcięższe części uzbrojenia najbardziej zmęczonych żołnierzy swojego plutonu. Będąc oficerem utrzymywał dyscyplinę
- 236 -
pośród swoich ludzi nie rygorami wojskowymi, a przemożnym wpływem, takim, jaki ma matka na swoje dzieci. Żołnierze - i ci młodzi, i ci starsi, którzy już na wielu frontach walczyli i których mało co mogło zadziwić lub wzruszyć - o podporuczniku Bocheńskim mówili dziwnie miękkim głosem. W ich opowiadaniach, którym wielokrotnie przysłuchiwałem się, ten młody oficer urastał do jakiegoś legendarnego bohatera. Najbardziej cyniczni wyjadacze frontowi, gdy o nim mówili, zmieniali zupełnie ton swoich wypowiedzi. Stało się to przyczyną, dla której zacząłem się interesować sylwetką tego nowoczesnego rycerza bez skazy. Z kolei z rozmów z oficerami dowiedziałem się, że pomimo młodego wieku cieszył się opinią erudyty. Władał biegle prawie wszystkimi językami europejskimi, a także kilkoma arabskimi. Był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, mówiono, że studiuje historię i kulturę krajów, w których przebywał. Zdążył podbić serca nawet plemion koczowniczych, z którymi się stykał w czasie licznych wędrówek wojennych. Unikał przy tym odznaczeń, zaszczytów i stosunków z ludźmi, dzięki którym mógłby zrobić karierę i wybić się. Opowiadano o nim, że był zawsze pogodny, uśmiechnięty i koleżeński, tą prostą i szczerą koleżeńskością frontowego żołnierza. Mówiono również, że gdy proponowano mu lukratywne stanowiska w służbie dyplomatycznej, odmawiał. Z uśmiechem oświadczał, że dopóki jest wojna, on chce być żołnierzem. Otóż w walkach o Ankonę, w czasie jednego z tych pięknych, słonecznych dni włoskich, podporucznik Adolf Bocheński poległ w natarciu. Zginął tak jak żył, cicho i skromnie, starając się niczym nie wyróżniać spośród szarej braci żołnierskiej, dla której bez reszty oddawał wszystko, co miał. I tak samo jak za życia o wszystkich jego pięknych czynach krążyła wieść między żołnierzami na postojach i biwakach, tak i teraz wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy. O jego śmierci prawie od razu dowiedzieli się wszyscy żołnierze. Ja usłyszałem tę wiadomość od rannych strzelców i to nawet nie z Karpackiej Dywizji. Mówili w ten sposób, jakby zginął ich najlepszy kolega z własnego plutonu. 23 lipca, w trzy dni po naszym przybyciu do Porto Recanati, kapitan Hipp zdał mi czołówkę i odleciał na południe do Cassa-masima. Został odkomenderowany do tamtejszego szpitala. Miał przez kilka tygodni zastępować pułkownika Sokołowskiego. Odwiozłem go na lotnisko. Do 3 CCS przybył generał Szarecki i tu się zainstalował. Generał Szarecki bardzo cenił pułkownika Kehle i najchętniej obierał sobie na miejsce postoju 3 CCS. W czasie wzmożonego ruchu operacyjnego po całych dniach sam operował. Będąc chirurgiem konsultantem 2 Korpusu, miał wpływ na wszystkie polskie sale operacyjne. Najchętniej jednak współpracował z Massalskim. Adiutantem generała był jeden z moich współtowarzyszy z podróży morskiej przez ocean, lekarz podporucznik Rutkowski. I on również w czasie pobytu generała w CCS całe dnie i często noce spędzał na salach operacyjnych. Pomagał wszędzie tam, gdzie było najwięcej pracy. W następnych dniach akcja na froncie nieco nasiliła się. Przybyło kilka większych transportów rannych. Musiały pracować bez przerwy po dwa dyżurne zespoły chirurgiczne. W tych właśnie dniach trafił mi się jeden z bardzo rzadkich i trochę niesamowitych przypadków. Miałem dyżur. Kończyłem właśnie kolację w kasynie, gdy wpadł sanitariusz z wezwaniem, abym natychmiast przyszedł do ciężko rannego. Wybiegłem z kasyna. Gdy schodziłem po schodach prowadzących z ganeczku na dół na zewnątrz budynku, zauważyłem przy wejściu do budynku, w którym mieścił się mój blok operacyjny, odległym zaledwie o około 300 metrów od kasyna, grupę tłoczących się żołnierzy. Szybko wpadłem, torując sobie przejście między gapiami na salę operacyjną. Na ziemi na noszach leżał na wznak żołnierz brytyjski olbrzymiego wzrostu. W poprzek jego szyi widać było żelazną sztabę grubości około trzech centymetrów. Długość żelaza wynosiła chyba ze dwa metry. Sztaba była tak położona, że szyja żołnierza znajdowała się w środku jej długości. W pierwszej chwili z daleka wydawało mi się, że ktoś podłożył żołnierzowi to żelazo pod kark, ale gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że przechodzi ona na wylot przez szyję. Do tego wszystkiego na obydwóch końcach sztaby zwieszały się łańcuszki z malutkich, żelaznych rombów. Żołnierz żył. Z ran po obu stronach szyi, tam gdzie tkwiła sztaba, wyszło zaledwie po od tego czy operacji było mniej, czy nasilenie rannych było tak duże, że z przemęczenia ledwo trzymałem się na nogach, to zawsze jechałem tam z przyjemnością, a odjeżdżałem z żalem. Stało się dla mnie rzeczą zupełnie zrozumiałą, że generał Szarecki obrał sobie z czasem 3 CCS za miejsce stałego pobytu. Generał lubił kulturalne otoczenie i nie znosił kwasów i zamętu. Najlepiej mógł się więc czuć i najlepiej mógł pracować w takiej atmosferze, jaką zdołał wytworzyć w swoim szpitalu pułkownik Keh-le. Mam wrażenie, że moja praca na terenie 3 CCS spotkała się z zadowoleniem moich przełożonych, bo któregoś dnia przybył pułkownik Dietrich, szef służby zdrowia korpusu, i wezwał mnie na rozmowę, w czasie której zapytał się, czy by mi odpowiadała praca na stanowisku komendanta czołówki chirurgicznej. 9 sierpnia, jak zwykle nagle, przyszedł telefonogram przenoszący 47 czołówkę do Ankony do 2 Szpitala Wojennego. Zwinęliśmy salę operacyjną i wyjechali tego samego popołudnia. Przed
- 237 -
wieczorem przybyliśmy na teren szpitala i rozwinęli w przygotowanym pomieszczeniu swój sprzęt. Naczelny chirurg, doktor Maciejewski od razu mnie poznał jako swojego dawnego pacjenta. Jednak już po trzech dniach pożegnałem się z nim, bo 12 sierpnia nowym rozkazem przerzucano czołówkę do 5 CCS w Marina di Falkonare. Po przybyciu na miejsce w ciągu dwóch godzin rozwinąłem salę operacyjną i dokładnie w chwili ukończenia przygotowań otrzymałem już pierwszych rannych. Tym razem pracowałem jako przykomenderowany do własnej jednostki, do której etatowo należałem. Występowałem na razie nie jako lekarz CCS, ale jako p.o. komendanta 47 czołówki chirurgicznej. W ciągu dwóch dni ruch operacyjny był dosyć nasilony. 15 sierpnia powrócił kapitan Hipp. Zdałem mu czołówkę, a sam powtórnie zameldowałem się u komendanta 5 CCS. Zgłosiłem się do pracy u chirurga 5 CCS, majora doktora Adama Jakubowskiego, zwanego w kołach lekarzy wojskowych „Kubą". Major Jakubowski był chirurgiem szkoły krakowskiej. Pamiętał jeszcze czasy kliniki Kadera. W czasie pierwszej wojny światowej służył w armii austriackiej. Kilka lat spędził w Serbii. Bardzo lubił i cenił ludność Serbii i jej cechy narodowe. Był wysokim, szczupłym, postawnym mężczyzną o flegmatycznych ruchach i bardzo dużym poczuciu humoru. Był wysokiej klasy chirurgiem klinicznym. Poza pracą wyróżniał się jeszcze dużymi zaletami towarzyskimi. Nadawał właściwie ton całemu koleżeńskiemu współżyciu na terenie CCS. Z doktorem Jakubowskim, jako poważnym lekarzem i jako człowiekiem o ostrym dowcipie, wszyscy zarówno w 5 CCS, jak i poza nim, bardzo się liczyli. Poza tym lubiano go. Lubili go wszyscy: zarówno żołnierze, pacjenci, koledzy, jak i przełożeni. Pomimo że major Jakubowski nigdy nikomu nie nadskakiwał i potrafił w sposób oględny, ale szczerze wypowiedzieć swój sąd o każdej sprawie, stał się ulubieńcem brygadiera Stammersa, konsultanta 8 armii. Oddział majora Jakubowskiego i jego sala operacyjna była chyba najczęściej odwiedzanym przez Stammersa polskim ośrodkiem chirurgicznym. Komendant 5 CCS, podpułkownik lekarz Sikora, był poznaniakiem. Przed wojną zajmował się ogólną praktyką lekarską w Środzie, niedużym mieście koło Poznania. Był tam lekarzem powiatowym. Swój wysoki stopień wojskowy wyniósł jeszcze z pierwszej wojny światowej, którą przebył jako lekarz armii niemieckiej. Jako komendant szpitala był człowiekiem pedantycznym, spokojnym i małomównym. Gdy miał powziąć ważną decyzję, to zwykle mówił: - Odłóżmy to na jutro. Gdy człowiek przemyśli, a potem się prześpi, to na pewno nie zrobi takiego głupstwa, jakie mógłby zrobić na gorąco. Zastępcą komendanta CCS był porucznik, a potem kapitan Włodzimierz Felicki, lekarz z małego miasteczka poznańskiego Pniewy. Doktor Felicki, aczkolwiek podawał się za skromnego ogólnopraktyka, był doskonałym internistą. W czasie długiej współpracy z nim nauczyłem się cenić zarówno jego wysoką wiedzę lekarską, znacznie przewyższającą kwalifikacje wielu renomowanych internistów klinicznych, jak i jego nadzwyczajną etykę. Felicki może najwięcej ze wszystkich lekarzy, których znałem za granicą, tęsknił za krajem i za swoją rodziną, która pozostała w Polsce i o której przez długi czas nic nie wiedział. Być może dlatego był zamknięty w sobie i czasami przygnębiony. Niemniej jednak posiadał, pomimo pewnej poznańskiej oschłości, bardzo duże poczucie koleżeństwa. Umiał zachowywać się po koleżeńsku nie tylko we współżyciu z rówieśnikami, ale z szarpanymi ranami uda. Nie wyglądał na ciężko rannego i wziąłem go na stół dopiero w dalszej kolejności. Byłem przekonany, że nie ma złamania kości ani uszkodzenia dużych naczyń. Jakież było moje zdziwienie, gdy po wycięciu rany, w czasie jej kontroli, wydobyłem jeden kawałek kości wielkości paznokcia, potem drugi znacznie większy i potem jeszcze kilka. Sprawa wyjaśniła się dopiero później. Pocisk, od którego został ranny ten żołnierz, zabił kilku jego kolegów i te kawałki kości były szczątkami jednego z zabitych. Wraz z odłamkami wbiły się w udo rannego. Po kilku dniach rozeszła się wiadomość, że nasz korpus będzie luzowany przez oddziały brytyjskie. Już następnego dnia zaczęły sunąć na północ bataliony piechoty, pułki czołgów i artylerii brytyjskiej, nowozelandzkiej i kanadyjskiej. Cała ta olbrzymia masa, z nieustannym warkotem silników i chrzęstem gąsienic, przechodziła przez Senigallię przez trzy dni i trzy noce. W kilka dni później zobaczyliśmy masę wojsk polskich odchodzących na południe do odwodu. W ciągu tygodnia ulice Senigallii i piękna szosa zostały tak rozorane gąsienicami ciężkiego sprzętu, że asfalt miejscami przestał istnieć. 11 września zwinął się nasz szpital. Ciężko rannych zostawiono Anglikom lub ewakuowano. Gdy dojeżdżaliśmy do miejsca przeznaczonego na odpoczynek, położonego niedaleko Porto Recanati, pod namiotami w zaroślach, uderzyła nas nowa zmiana kierunku ruchu na głównych drogach wzdłuż półwyspu. Nie rozwijaliśmy szpitala, bo miał to być tym razem prawdziwy odpoczynek, ale już pierwszej nocy nie zmrużyliśmy oka. Od wczesnego wieczoru przez całą noc na łeb, na szyję waliły na północ pułki polskiej artylerii od polowej do najcięższej, aż ziemia dudniła. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że zaraz po luzowaniu Niemcy zrobili przeciwnatarcie i o mało nie przełamali frontu. Dowództwo 8 armii
- 238 -
wezwało całą artylerię naszego korpusu z powrotem na front. Odeszły też niektóre inne jednostki, między innymi dwie polskie czołówki chirurgiczne i polska czołówka transfuzyjna doktora Skorczyńskiego do pracy przy CCS alianckich. Nas postawiono w stan pogotowia, który odwołano po dwóch dniach. Anglicy opanowali sytuację na froncie. Odpoczynek nasz, niezależnie od początkowego niepowodzenia Anglików pod linią Gotów, nie był najlepszy. Po odwołaniu pogotowia rozpoczął się okres niepogody. Siedzieliśmy w namiotach słuchając bębnienia deszczu o płócienne ściany. Toteż skwapliwie skorzystałem z propozycji wzięcia udziału w wycieczce do Rzymu. Byłem w Rzymie przez trzy dni. Po raz pierwszy w życiu zwiedzałem zabytki Wiecznego Miasta. Oglądałem Colosseum, Forum Romanum, katedrę św. Pawła, Watykan, Zamek Anioła. Wieczorami chodziliśmy na przedstawienia do Opery Królewskiej. Widziałem tam „Aidę", „Carmen" i „Toscę". Gra aktorów była tak piękna, że trudno było ją nawet porównywać z wystawieniem tych oper na innych scenach. Niestety, Beniamino Gigli nie śpiewał, był jeszcze zawieszony z powodu „grzechów" z czasów okupacji niemieckiej w Rzymie. Wracaliśmy nieco okrężną drogą przez Sienę, która wywarła na mnie większe wrażenie, niż inne stare miasta Italii. Jej wąskie uliczki i stare domy tchnęły tak silnie historią średniowiecza, że aż człowieka dziwiło, gdy widział mieszkańców Sieny ubranych we współczesne stroje. W dwa dni po powrocie z Rzymu przyszło dla mnie odkomenderowanie do 161 (2) Szpitala Wojennego w Ankonie. Szpital mieścił się nieco za miastem w obszernych zabudowaniach dawnego zakładu dla psychicznie chorych. Składał się z całego szeregu budynków, połączonych ze sobą długimi korytarzami pokrytymi dachem. Chirurgia liczyła kilkaset łóżek. Naczelnym chirurgiem był dobrze mi znany major doktor Czesław Maciejewski. Chirurg ze szkoły poznańskiej, kiedyś asystent Jurasza, ostatnio przed wojną był ordynatorem oddziału chirurgicznego w Gdyni. Maciejewski był być może trochę dziwakiem, dzięki temu ludzie nachalni i głupi pozwalali sobie w stosunku do niego na niewłaściwe odnoszenie się, co on z kolei kwitował zbyt wielką może pobłażliwością. Dla mnie był on chirurgiem o wyjątkowo wysokiej etyce lekarskiej. Nie wiem, kiedy ten człowiek spał. Dzień i noc krążył po olbrzymim oddziale chirurgicznym, a każdy ciężki przypadek śledził z godziny na godzinę. Tym razem mój okres współpracy z Maciejewskim był także bardzo krótki, bo już 9 października przyszedł rozkaz odkomenderowujący mnie do 3 CCS. Szykowała się jakaś wielka akcja na froncie. Tego samego dnia przybyłem do 3 CCS w chwili, gdy już jego sprzęt był na wozach. Zameldowałem się u pułkownika Kehle. Przywitał mnie, jak zwykle, przyjemnie i serdecznie. Dowiedziałem się, że do CCS zostanie przydzielonych kilka czołówek. Idziemy luzować Anglików. 10 października byliśmy w drodze. Posuwaliśmy się w głąb półwyspu. Na nocleg nasza kolumna zatrzymała się w Asyżu. Nie było jednak czasu na zwiedzenie tej historycznej miejscowości. Musiałem poprzestać na przyjrzeniu się malowniczej panoramie miasta i klasztoru leżących między niskimi wzgórzami. Po parogodzinnym noclegu wyruszyliśmy dalej. 13 października przybyliśmy na miejsce postoju w miejscowości o dźwięcznej nazwie Pietro in Bagno102. Sąsiednia miejscowość, przez którą przebiegała linia frontu, nazywała się Santa Sophia. Po przybyciu na miejsce przydzielono mi oddział chorych, na którym leżeli ranni Anglicy i Hindusi. Ze względu na ciężki stan nie nadawali się do ewakuacji z przechodzącymi do odwodu jednostkami brytyjsko-hinduskimi. Przy rannych Anglikach pozostała normalna obsługa sanitariuszy brytyjskich. Przy trzech Hindusach obsługa hinduska. Dwaj z nich byli z dywizji „Ghurków", a trzeci z innego plemienia. Na głowie nosił on stale rodzaj turbanu i miał fryzowaną brodę, taką, jakie się widuje na starych, asyryjskich płaskorzeźbach. Zwróciłem uwagę na tego ostatniego. Był to szeregowiec, ciężko ranny i w stanie beznadziejnym. Jego jednostka pozostawiła mu do obsługi trzech ludzi. Kucharza, którego wyłącznym zadaniem było przyrządzanie rannemu żołnierzowi posiłków w sposób odpowiadający rytuałowi religijnemu sekty, fryzjera, który codziennie czesał i układał rannemu brodę i zawój na głowie, oraz trzeciego, który miał do pilnowania kilka kopczyków drzewa i baniek z benzyną. Po śmierci rannego do niego należało ubranie zwłok w mundur i spalenie ich zgodnie z obowiązującymi u nich zwyczajami. Tyle się dowiedziałem od podoficera brytyjskiego, szefa sanitariuszy pozostawionych do obsługi rannych Anglików, bo z Hindusami trudno się było dogadać. Po angielsku umieli zaledwie kilka słów. Porozumiewałem się z nimi raczej na migi. Sytuacja była dla mnie ciekawa, ale cokolwiek męcząca. Musiałern bardzo uważać, żeby przy badaniu rannego nie popełnić niczego, co mogłoby obrazić ich zwyczaje, wierzenia i przesądy. Chodziło oczywiście w tym przypadku o żołnierza z brodą, bo z 102 Piotr w kąpieli.
- 239 -
„Ghurkami" już nieraz przedtem się stykałem i znałem zarówno ich zwyczaje, jak i wiele słów z ich języka. Przypuszczam, że żołnierz z brodą, pomimo swojego niskiego stopnia wojskowego, musiał być członkiem jakiejś wysokiej kasty lub pochodził z wysokiego rodu. Wkrótce zmarł. Trzej obsługujący go ziomkowie spakowali swoje rzeczy i po spaleniu zwłok na stosie odmeldowali się, wsiedli do willisa i odjechali. Z satysfakcją obserwowałem pracę sanitariuszy angielskich, a zwłaszcza podoficera. Chodzili koło swoich rannych w cichych butach i każde moje polecenie było wykonywane w mgnieniu oka z pedantyczną dokładnością i bezszelestnie. Jedyne słowa jakie od nich słyszałem, to były treściwe meldunki o stanie chorych, a w odpowiedzi na moje zalecenia: „yes sir". Kilku ich rannych dało się wyciągnąć i ewakuować już w stanie zadowalającym. Najwięcej zgryzoty sprawiło mi dwóch, z ranami brzucha i klatki piersiowej. Już miałem ich za uratowanych, gdy nagle załamali się po zupełnie niespodziewanym ataku malarii. W kilka dni później pułkownik Kehle utworzył dla mnie zespół odpowiadający improwizowanej czołówce i dał mi normalne dyżury chirurgiczne. Pracowałem na zmianę z zespołem CCS doktora Massalskiego, czołówką chirurgiczną doktora Szolina i z jedną z brytyjskich czołówek chirurgicznych. Oprócz tego mieliśmy brytyjską czołówkę transfuzyjną kapitana Boremana. Jednym z lekarzy, który ze mną pracował, był kolega Rutkowski, adiutant generała Szareckiego. Nasz CCS był bardzo wysunięty do przodu. Stał przed własną artylerią, która strzelała nad nami. W związku z tym zdarzyła się pewnego wieczoru śmieszna historia. W kasynie po kolacji siedział generał Szarecki, kapitan Massalski, podporucznik Rutkowski i ja. Oprócz nas czterech było jeszcze kilka innych osób, między nimi rentgenolog kapitan W. Nagle nastąpiły silne detonacje w pobliżu budynku. Cały budynek się zatrząsł i zgasło światło. Słychać było tumult. Kasyno znajdowało się na pierwszym piętrze. Po paru sekundach Rutkowski zaświecił zapałkę i zobaczyliśmy w drzwiach korek. Kilku spłoszonych chciało się wydostać z sali, ale nie mogli, bo zaklinowali się w drzwiach. Pociesznie wyglądały od tyłu ich sylwetki i usilnie pracujące łokcie, z szerokim zadem kapitana W. na pierwszym planie. Rutkowski zapalił drugą zapałkę. Nic się nie zmieniło. Wszyscy pchali się z równą siłą. Dopiero pod koniec świecenia się drugiej zapałki jeden z uciekających jakoś się przepchał i wszyscy znikli. Słychać było tylko tupot wielu nóg po schodach. W tym momencie światło zapaliło się. Generał Szarecki siedział w swoim fotelu, naprzeciw niego flegmatyczny Massalski, Rutkowski stał przy kominku i zanosił się od śmiechu. Generał podniósł swoją spokojną twarz, popatrzył na nas, potem na puste drzwi i odezwał się: - Ot gieroje, kawalergardy! Walki przed nami były ciężkie. Napływ rannych chwilami tak duży, że pracowały często po trzy zespoły chirurgiczne naraz. Pamiętam z tego okresu dużą ilość ciężkich powikłanych złamań. Większość z nich to były ofiary min. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby jak najmniej amputować. Opłacało się. Otrzymywałem potem pełne wdzięczności listy ze szpitali bazowych. Jeżeli kończyna wykazywała jakie takie ukrwienie, to po opanowaniu krwotoku składaliśmy odłamy, wszystko gipsując. Po odczekaniu kilku dni, gdy nie występował zgorzel, ewakuowano rannych do odpowiednich ośrodków na tyłach. Powikłań pooperacyjnych mieliśmy mało. Zawdzięczaliśmy to przede wszystkim penicylinie, a w następnej kolejności doskonałemu instrumentarium ze wszystkimi potrzebnymi wyciągami, wysokiej jakości gipsu oraz temu, że ranni trafiali w nasze ręce nieraz już w dwie godziny po zranieniu. Okres ten zawierał już w sobie czas użyty na leczenie przeciwwstrząsowe. Pewnego wieczoru miałem służbę ze swoim zespołem. Pracowało kilka teamów jednocześnie. Po którejś tam operacji przyszedł do mnie lekarz z Resuscitation Room, mówiąc: - Chodź, chcę ci pokazać jednego z rannych, coś z nim niedobrze. Już od dwóch godzin trzymam go i ciągle nie mogę wyrównać ciśnienia. - Kiedy został ranny? - Według karty cztery godziny temu. - Jakie rany? - Klatka piersiowa, brzuch, głowa i wszystkie cztery kończyny. - No, to nieźle. - Tak, ale zdawało mi się, że żadna z tych ran nie jest ciężka. Tymczasem wstrząs nie ustępuje, pomimo krwi, plazmy i wszystkich innych środków, a stan raczej się pogarsza. Wydaje mi się, że nie
- 240 -
ma co czekać. Poszedłem z nim. W dużej sali z przyćmionym światłem leżało na stojakach kilkanaście par noszy z rannymi. Każdy z rannych otrzymywał kroplówkę dożylną i na ramieniu miał założony mankiet od aparatu do mierzenia ciśnienia krwi. Jeden z sanitariuszy przechodził stale od noszy do noszy, mierzył ciśnienie, oddechy, tętno i nanosił na wykresy. Ranni wyglądali jak gdyby spali. Podeszliśmy do noszy, gdzie leżał żołnierz, którego stan wzbudzał niepokój oficera transfuzyjnego. Wyglądał jak w ciężkiej zapaści. Oddech miał płytki, ale nie tak szybki jak przy uszkodzonym płucu. Wziąłem za tętno. Z trudnością je wymacałem, bo jedna ręka była cała obandażowana i miała urwane palce, a druga rany i na ramieniu, i na przedramieniu. W końcu udało mi się uchwycić tętnienie tętnicy promieniowej. Biła miarowo, ale szybko, ponad 130 uderzeń na minutę. Tętno było miękkie. Osłuchałem klatkę piersiową. Objawów odmy ani krwiaka opłucnej nie było. Brzuch ni to miękki, ni twardy. Perystaltyka leniwa, ale słyszalna. Źrenic zbadać nie mogłem z powodu ran twarzy. Powieki były obrzękłe. Zapytałem żołnierza, kiedy został ranny. Poruszył się niespokojnie i wymamrotał coś niezrozumiałego. Był zamroczony. Obie kończyny dolne miał w szynach Thomasa. Wziąłem kartę. W rubryce „data zranienia" był dzień dzisiejszy. „Godzina" wskazywała, że cztery godziny temu. „Rozpoznanie": „Sh.W.", to znaczy shell-wound, czyli rany odłamkowe. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Chyba omyłka w dacie. - Daj mi go na salę operacyjną powiedziałem. Ze względu na liczne rany zacząłem według szablonu obowiązującego w takich wypadkach, gdy nie wiadomo, co jest przyczyną ciężkiego stanu. Nie zniósłby narkozy, więc w znieczuleniu miejscowym, kolejno napuszczając barwik do ran wyciąłem trzy rany na klatce piersiowej. Były powierzchowne. Odłamki leżały w ścianie klatki piersiowej. Żaden nie przebił do jamy opłucnej. Potem brzuch. To samo. Rany nie drążyły do jamy otrzewnej. Zabarwienie kanału postrzałowego kończyło się w mięśniach. Z kolei głowa. Czaszka odsłonięta, ale żadnego wgniecenia kości lub szczeliny. Kończyny górne, jedna i druga, poza palcami lewej ręki nie miały uszkodzeń części kostnych ani dużych naczyń. Żołnierz był zupełnie nieprzytomny. Szybko zdjęliśmy Thomasa z prawej kończyny dolnej. Otwarte złamanie podudzia. Pospieszne wycięcie rany i natychmiastowe założenie gipsu. Zdjęcie szyny Thomasa z lewej. Anestezjolog zawołał (chory był bez narkozy, anestezjolog czuwał nad jego stanem ogólnym). - Spieszcie się, bo już jest bez tętna. Byłem zły na siebie. Wszystkie te rany, które dotąd załatwiłem, nie mogły być w żadnym wypadku przyczyną beznadziejnego stanu rannego. Żaden chirurg nie lubi, gdy mu pacjent umiera na stole operacyjnym, a kiedy taka rzecz się zdarza, to pozostaje w pamięci jako bardzo bolesne przeżycie. Już żeby przynajmniej za progiem sali operacyjnej, na korytarzu. Nieraz się nad tym zastanawiałem, czy to jest dlatego tak bolesne, że tkwi w tym coś profanującego stół operacyjny, którego przeznaczeniem jest ratowanie życia i zdrowia, czy jest to po prostu przegrana chirurga w wyścigu ze śmiercią. A może jest to tylko zawodowy przesąd. Przecież nieraz trzeba brać na stół operacyjny chorych lub rannych, o których wiadomo z góry, że szanse uratowania im życia są nikłe. Etyka chirurga zmusza go jednak do walki o to życie do samego końca. Takie heroiczne operacje kosztują lekarza dużo zdrowia i nierzadko szkodzą jego opinii. Byłem zły, bo dwadzieścia minut temu skończyła się moja służba. Na moje miejsce wskoczyła, jak zwykle punktualnie, czołówka brytyjska. Widziałem innego rannego wnoszonego na ich salę operacyjną, która mieściła się na drugim końcu korytarza. - Po jaką cholerę dałem się namówić na tę operację? Myśląc o tym wszystkim gorączkowo popędzałem swój zespół, który w milczeniu, z pełnym zrozumieniem sytuacji, zwijał się tak sprawnie, że raczej należało go podziwiać. - Szykować gips! Jak zwykle funkcje były podzielone i każdy w milczeniu zajmował się tylko tym, co do niego należało. Jeden z sanitariuszy trzymał nogę, drugi szybkimi cięciami olbrzymich nożyc przecinał opaski gipsowe, a potem obcinał nogawkę spodni, podczas gdy trzeci zgrabnie usuwał szynę Thomasa i wszystko, co zasłaniało kończynę. Duża rana uda wielkości 10 na 10 centymetrów. Próbowałem gazikiem zetrzeć z niej krew i skrzepy. Ręka wpadła mi w coś miękkiego jak błoto. Już nie narzędziem, lecz dłonią wybierałem brązową bryję, w którą zmienił się mięsień. Po wygarnięciu, na przedniej stronie uda pozostał dół ze strzępami powięzi. Teraz ręką z gazą usuwałem resztę tego „błota" do miejsca, gdzie wyczuwałem
- 241 -
normalny opór mięśni. Mięśnie przy dotyku trzeszczały, były w nich malutkie banieczki gazu. Zgorzel gazowa. Amputować - nie amputować? Nie ma mowy, umiera - przemknęło mi przez myśl. Za mną stali nachyleni narkotyzer i oficer transfuzyjny. Wpadł na salę, bo był ciekaw, co było przyczyną takiego stanu rannego. Odwróciłem szybko głowę i zapytałem: - Żyje? - Jeszcze żyje, ale zupełnie bez tętna. Oddychał rzadkimi, raz płytkimi, raz nieco głębszymi oddechami, jak w agonii. Przestałem myśleć o amputacji. Zawołałem: - Penicylina! Sanitariusz, zamiast rozpylać jak zwykle, odkręcił wieczko rozpylacza i wsypał w zagłębienie na przedniej stronie uda całą zawartość metalowego zbiornika. Zawołałem: - Gips! Sam chwyciłem za nóż i wykonałem obowiązujące, i tak nam wpojone przez brygadiera Stammersa, szerokie nacięcie głębokich powięzi. Kilkanaście. Na podudziu, z obu stron uda i aż na powłoki brzucha. W tym czasie przyłożono trzy longiety gipsowe i na grubym drenie, rzuconym na przednią powierzchnię kończyny, nasz gipsiarz zagipsował ją od stopy aż do talerzy biodrowych. Po minucie cellona była już twarda. Cofnąłem się do tyłu, sanitariusze przerzucili nosze z rannym na wózek, który wysunęli na korytarz. Z uczuciem, które przypomina kociokwik po zbyt wesołym przyjęciu, poszedłem do umywalni. Zrzuciłem rękawiczki. Byłem po przeszło dziesięciu godzinach pracy w sali operacyjnej. Napięcie nerwowe minęło. Ledwo trzymałem się na nogach. Moi żołnierze myli salę operacyjną i narzędzia. Byliśmy wszyscy bardzo zmęczeni. Musiałem jeszcze zajść na salę pooperacyjną, zobaczyć operowanych, a potem spać. Kolacji nie jadłem. Zespoły operacyjne na froncie miały kantynę czynną w czasie akcji przez 24 godziny na dobę. Między operacjami piliśmy czarną kawę, jedli kanapki, czekoladę, kto chciał, pił koniak. Mimo to pragnąłem teraz tylko spać. Od szóstej rano znów służba. Przeszedłem przez mroczny korytarz. Ostatni operowany leżał na noszach. Nie wwieziono go na salę pooperacyjną. - Chyba już zmarł. Zatrzymałem się przy nim. Tętno niewyczuwalne. Oddechy słabiutkie. Nie zapytałem o nic, pomyślałem tylko: - A jednak lekarz w batalionie omylił się w dacie o dwadzieścia cztery godziny. Takiej zgorzeli gazowej nie widziałem jeszcze. Gdy rano przyszedłem i przechodziłem przez korytarz, spojrzałem na miejsce, gdzie. wczoraj wieczorem stały nosze na wózku. - O której zmarł? - Wcale nie zmarł. Żyje i mniej zamroczony. Chwilami gada. Odpowiedź mnie zaskoczyła. Spytałem więc podoficera: - Nie mylicie się? Wszyscy trzej żołnierze odpowiedzieli chórem: - Na pewno nie. Jak szliśmy spać jeszcze dyszał, więc przed zamknięciem trzeba go było wywieźć na salę pooperacyjną. Tam postawiliśmy go za parawanem. Dzisiaj, jak nam któryś powiedział, że on żyje, poszliśmy sprawdzić. Żołnierz nie tylko żył, ale i wyżył. Przed odjazdem z Pietro in Bagno został ewakuowany z ziarninującą raną i zupełnie wydolną kończyną, w doskonałym stanie ogólnym, do bazy. Okazał się bardzo miłym pacjentem. Generał Szarecki, który jak zwykle żywo interesował się wszystkimi ciężkimi przypadkami, kazał sprawdzić datę zranienia. Okazało się, że na karcie indywidualnej nie było omyłki. Operowałem w cztery godziny po zranieniu. Był to bardzo rzadki przypadek zgorzeli gazowej o piorunującym przebiegu.
- 242 -
Z innych ciekawych przypadków z tego okresu wbił mi się w pamięć przypadek rany odłamkowej płuca i śródpiersia z uszkodzeniem worka osierdziowego u dwudziestoletniego podchorążego. Opiekę nad nim objął osobiście generał Szarecki. Zaglądał do niego chyba po kilkanaście razy dziennie. Nie operowaliśmy go. Ograniczono się do wycięcia ran. Leżał w osobnym pokoiku, na specjalnym łóżku, w pozycji półsiedzącej i lekko pochylonej w jedną stronę. Przy każdej zmianie położenia występowały objawy tamponady serca. Zamknęliśmy otwartą ranę jamy opłucnej i odbyli kilka konsyliów pod kierunkiem generała, który w tym przypadku sprzeciwiał się operacji na sercu. Kazał nam punktować worek osierdziowy i postępować zachowawczo. Miał rację. Zdołaliśmy chłopca uratować. Gdy go ewakuowaliśmy, był już rekonwalescentem. Po dziesięciu dniach nasilenie ofensywy zmniejszyło się i zmalał dopływ rannych. Linia frontu przesunęła się za jakąś przełęcz w górach, którą nasi sforsowali. Było kilka dni względnego spokoju, gdy nagle przywieziono około trzydziestu rannych, w tym większość ciężko. Przybyli z oddziału znajdującego się w odwodzie. Wypadek miał następujący przebieg. Żołnierze po kolacji siedzieli między namiotami i grali w karty. Jeden z nich, pijany, pokłócił się w czasie gry. Wstał i odszedł. Nie zwracali na niego uwagi. Tymczasem obrażony podszedł do wozu, na którym były przeciwczołgowe miny. Wkręcił zapalnik do jednej z nich, wziął ją w obie ręce, podszedł do grupy grających i rzucił minę między nich. Kilkunastu zginęło na miejscu, w tym ten pijany sprawca wypadku. Blisko trzydziestu przywieziono do szpitala. Kilku z nich zmarło w ciągu najbliższych dni. Uruchomiono trzy zespoły chirurgiczne. Operowałem wtedy dziesięć godzin. W tym czasie przyszła wiadomość o śmierci podpułkownika Kiedacza, dowódcy 15 Pułku Ułanów. Okoliczności, w których nastąpił wypadek, według wiadomości słyszanych przeze mnie, wyglądały następująco: Pułk jako jednostka rozpoznawcza był na linii i posuwał się naprzód. Patrole zatrzymały się z powodu sygnalizowanych pól minowych. Miało być między nimi przejście, jednak niezbyt pewne. Sytuacja była pilna. Pułkownik Kiedacz, jako dowódca pułku powiedział, że przejście jest wystarczające, ale wąskie, więc przejedzie pierwszy. Wsiadł do jeepa, wziął za kierownicę i z typową kawalerską fantazją, gdy wóz ruszył, odwrócił się do czekających patroli i zawołał: - Patrzcie ułani, jak pułkownik Kiedacz jedzie przez pole minowe. W chwilę potem nastąpił wybuch miny. Zginął na miejscu. Był najmłodszym wiekiem podpułkownikiem w 2 Korpusie. Stało się to w kilka tygodni po jego ślubie, który odbył się w Rzymie. W kilka dni potem front przesunął się na północ. CCS otrzymały rozkazy zmiany miejsc postoju, a ja rozkaz powrotu do swojej macierzystej jednostki - 5 CCS.
Rozdział X. POD FLORENCJĄ. 5 listopada byłem już w swoim CCS w Soci koło Bibienny. Ale szpital przesuwał się za linią frontu i 7 listopada przybyliśmy do miejscowości Rufino, położonej 24 kilometry od Florencji. Rufino było miastem niedużym i raczej brzydkim. Po przybyciu na miejsce zakwaterowano całą obsadę szpitala w dużym budynku przy głównej ulicy. Właściwe budynki przeznaczone na szpital, położone przy bocznej uliczce, porządkowano i czyszczono. Trwało to około dwóch dni, to jest dosyć długo jak na normy przyjęte na tamtejszym terenie. Opóźnienie zostało spowodowane następującymi przyczynami. Przewidywano dłuższy pobyt szpitala w tej miejscowości, jedyne zaś nadające się dla naszych celów zabudowania nie były dotąd zajęte przez wojsko i znajdowały się w stanie bardzo zaniedbanym. 9 listopada została uruchomiona sala operacyjna. Na początek otrzymaliśmy partię rannych z broni pancernej. Oparzenia i rany odłamkowe. Duży odsetek rannych w pierwszym okresie stanowili Anglicy. Wiele kłopotu mieliśmy z dwoma z nich. Jeden, młody chłopak, stracił nogę. Była zupełnie zmiażdżona. Trzeba było amputować w połowie uda. Bardzo rozpaczał. Gdy przyszedł trochę do siebie, ciągle pisał listy do matki. Może dlatego go zapamiętałem, bo zachowywał się inaczej niż inni Anglicy, którzy znosili wszystkie dolegliwości z dużą cierpliwością i w milczeniu. Ten drugi powodował kłopoty zupełnie innego rodzaju. Miał kilka ran kończyn i głowy oraz postrzał klatki piersiowej. Wszystkie rany zostały zoperowane. Wyglądało, że powinno być w porządku. Ranny w typowym półsiedzącym ułożeniu wyglądał w swoim
- 243 -
łóżku jakby pozował do zdjęcia, które ma być umieszczone w podręczniku chirurgii. Ile razy w czasie wizyty pytałem go, jak się czuje, miał zawsze tę samą odpowiedź. - Bardzo dziękuję, bardzo dobrze. Na trzeci dzień gorączka, tętno, ilość oddechów skoczyły. Spytałem go: - Czy cię coś boli? - Nie, dziękuję, nic mnie nie boli. - Czy może coś dolega? Ranny słabym głosem, blado się uśmiechając: - Nic, dziękuję, czuję się doskonale. Zwodził nas przez cały dzień. Roboty było dużo. Samych ciężko rannych Anglików kilkunastu, naszych kilkudziesięciu. Na drugi dzień Anglik miał 104° Fahrenheita, blisko 40 oddechów na minutę, słowem ledwo zipał i na mój widok próbował słabo się uśmiechać. Znów zapytałem: - Co z tobą jest? - Dziękuję, dobrze. Tym razem nie dałem się zwieść. Zrobiłem dokładną kontrolę wszystkich ran i aspirowałem Anglikowi blisko litr krwi z jamy opłucnej. Jak już wyglądał dobrze, to mu powiedziałem: - Ty ciężki idioto, jak cię pytam, co ci dolega, to masz dokładnie odpowiadać, a nie thank you very much, very well i tym podobne bzdury. Jak jeszcze raz wprowadzisz mnie w błąd, to cię tak zeklnę, że się przez trzy dni nie opamiętasz - i dodałem przy tym jeszcze kilka rodzajowych porównań, które zyskały sobie prawo obywatelstwa w naszej gwarze żołnierskiej. Rzecz jasna, że wszystko to wyszczególniłem, tłumacząc bardzo pieczołowicie i możliwie dosłownie każdy wyraz z polskiego na angielski. W czasie mojego przemówienia widziałem, jak rannemu coraz bardziej zaokrąglały się oczy i gdy zapytałem go pod koniec, czy będzie mi dokładnie odpowiadał na moje pytania, póki jest chory, przełknął ślinę i powiedział: - Yes sir, thank you very much. Jak zwykle w tych przypadkach, codziennie aspirowaliśmy zawartość krwiaka. Po kilku dniach przyszedł do siebie. Płuco się rozprężyło, inne rany goiły i naprawdę zaczął wyglądać dobrze. Trzeba przyznać, że od czasu mojej przemowy informował mnie o wszystkich swoich dolegliwościach w dalszym ciągu uprzejmie i służbiście, ale z dokładnością automatu. Gdy więc czuł się już dobrze i ja byłem zadowolony z jego stanu, zapytałem go w czasie wizyty: - Pamiętasz, coś mi przyrzekł? - Tak jest, pamiętam. - Co? - Że będę na wszystko dokładnie odpowiadał. - Jak się czujesz? - Dziękuję, doskonale. - Nic ci nie dolega? Niczego ci nie brakuje? Tutaj nastąpiło milczenie. Dojrzałem wyraźną walkę wewnętrzną, która odbijała się na twarzy chorego. Zaciekawiło mnie to, zapytałem więc: - Pamiętasz, że przyrzekłeś bezwzględnie dokładnie odpowiadać. Masz mi powiedzieć, czego ci brakuje. Żołnierz się zarumienił i odparł: - Ham and eggs. I am sorry sir103. Opowiedziałem o tym majorowi Jakubowskiemu. Ranni w naszym szpitalu otrzymywali jedzenie według zwyczajów polskich. Polski kucharz produkty angielskie gotował i przyprawiał na smak polski. Od tej pory zarządzono, żeby Anglicy otrzymywali swoje zasadnicze posiłki według ich narodowych zwyczajów. Najważniejszą pozycją w ich jadłospisie jest śniadanie składające się z szynki lub boczku z jajkiem. Na drugi dzień mój pacjent dosłownie promieniał. Już go nawet nie pytałem. Nie ulegało wątpliwości, że polska kuchnia im nie smakowała. Nigdy jednak nie zdradzali się z tym. Jeżeli chodzi o różnicę warunków, jakie były w szpitalach angielskich i polskich, to jedna rzecz w 103 Szynki i jajek, przepraszam panie.
- 244 -
polskich szpitalach angielskim pacjentom wyraźnie odpowiadała i wielokrotnie to podkreślali, gdy odjeżdżali od nas do swoich General Hospitals, mianowicie opieka pielęgniarska. Nie ulega kwestii, że fachowość zarówno sisters, jak i nurses brytyjskich była lepsza niż polskich. Musiało to wynikać choćby z ich wieloletniego przygotowania i pedantyczności, która jest cechą narodową Anglików. Jedna rzecz przemawiała na ich niekorzyść, nawet w pojęciu ich własnych rodaków, gdy byli cierpiącymi. Angielski personel pielęgniarski to zespół automatów. Ich podejście do chorego czy rannego jest fachowe, pedantyczne, systematyczne, ale brak w nim ciepła. Nie wyobrażam sobie pielęgniarki brytyjskiej, która by nie wykonała ściśle zlecenia lekarskiego, ale nie widziałem także pielęgniarki brytyjskiej, która by się do rannego uśmiechnęła, pogładziła go po głowie i porozmawiała z nim po prostu i po ludzku, starała się go pocieszyć. Dlatego angielscy ranni patrzyli przez palce na zdarzające się u nas niewykonane lub źle wykonane zlecenia, a te objawy czysto ludzkiej i siostrzanej opieki, jakiej często doznawali w naszych szpitalach, przyjmowali jako rewelacje. Zdarzało się nierzadko, że załamywało to ich sztywny i oschły sposób bycia. Widziałem rannych żołnierzy brytyjskich, którzy po leczeniu opuszczali polski szpital i żegnając się z płaczem dziękowali za opiekę i prawdziwie ludzkie podejście do nich. Niektórzy wprost mówili, że nigdy dotąd nikt im tyle serca nie okazał. W czasie naszego pobytu w Rufino zaczęły się pierwsze chłody. Po pracy omawialiśmy przypadki, zbierając się koło piecyka, na którym major Jakubowski piekł kasztany. Piekąc opowiadał różne ciekawe, a często śmieszne i wprost fantastyczne zdarzenia z rozmaitych czasów, wojen, wycieczek i wypraw. Opowiadania te były zaprawione specyficznym humorem. Doktor Jakubowski umiał w bardzo pogodny sposób przedstawić zdarzenia, w których nawet sam przeżył tragiczne chwile. Czasami wydawało mi się, że sobie lekko pokpiwa z całego świata, z nas, z wojny i z samego siebie. Z dużym poczuciem humoru umiał przedstawić każdą sytuację oraz rolę, jaką w niej odegrał on sam i jego znajomi. W okresie wzmożonego ruchu operacyjnego przydzielono do nas czołówkę majora Rob-Roy'a. Był to doskonały młody chirurg. Swoją karierę wojskową rozpoczął jako zupełnie młody lekarz. Służył w oddziałach spadochronowych i uległ tam wypadkowi złamania obu podudzi. W okresie rekonwalescencji w szpitalu bazowym odkrył w sobie zamiłowanie do chirurgii. Był zdolnym człowiekiem. Ordynatorzy zainteresowali się nim i szkolili go. Po przebytym urazie nie mógł już powrócić do swojej ulubionej formacji, brygady spadochronowej. Gdy ukończył specjalizację chirurgiczną, przyjechał na front jako komendant czołówki. Często przydzielano go do szpitali polskich. Był bardzo lubiany. Wzbudzał sensację swoim imieniem i nazwiskiem, które przypominały słynnego bohatera powieści Walter Scotta. Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z nim. Spotkałem go w naszym kasynie. Byłem po wolnej nocy i rano zaczynałem dyżur. Rob-Roy przybył do nas dnia poprzedniego, późnym wieczorem. Całą noc operował, a obecnie skończył dyżur i przyszedł na śniadanie ze swoim narkotyzerem. Był szczupły i wysoki. Gdy się do niego ktoś zwracał, rumienił się jak młody chłopiec. Skromny, uprzejmy i uczynny. Był wtedy z nami przez kilka dni. Czasami zachodziłem na jego salę i przyglądałem się, jak pracował. Tak się zdarzyło, że za pierwszym moim pobytem u niego załatwiał niecodzienny przypadek. Właśnie wieczorem latały nad nami niemieckie samoloty i rzucały tak zwane „myszki". Były to malutkie bombki wypuszczane z niedużej wysokości. Jedna z nich trafiła w plecy naszego żołnierza leżącego w rowie i nie wybuchła. Samo jednak uderzenie spowodowało złamanie żeber, pęknięcie śledziony i nerki. Żołnierz był w silnym wstrząsie, potem gdy go wyprowadzono ze wstrząsu i dano na salę operacyjną, Rob-Roy wszedł przez klatkę piersiową, znalazł krwiak opłucnej, ale płuco było całe. Z tego samego cięcia przez przeponę dostał się do brzucha, usunął śledzionę, nerkę, które były zupełnie zniszczone, zeszył dwie dziury w kiszkach, zamknął przeponę, potem klatkę piersiową i uratował rannemu życie. Żołnierz po dwóch tygodniach na własnych nogach opuścił szpital. Mieszkałem na kwaterze przy głównej ulicy, niedaleko szpitala, prawie naprzeciw drogi, która prowadziła do oddziału chirurgicznego. Moim współlokatorem był porucznik Szybalski, mój kolega ze Lwowa. W okresie, gdy pracowałem w Państwowym Szpitalu Powszechnym we Lwowie, Szybalski odbywał tam obowiązkowy staż chirurgiczny. Pewnego dnia obudziła mnie strzelanina na ulicy. Było już późno, po jedenastej. Mój pokój mieścił się na pierwszym piętrze. Na parterze były sklepy. Wyjrzałem przez okno. Ciemno i zimno, nieprzyjemny wiatr zacinający deszczem. Ze względu na bliskość frontu obowiązywało całkowite zaciemnienie. Nic nie mogłem dojrzeć. Nagle w przerwie między świstem wiatru usłyszałem tupot biegnących. Gdzieś z daleka znów strzały z thomsona. Ludzie przebiegli pod oknem. Ciężko dyszeli i przeklinali po angielsku. Jeden skręcił w drzwi wejściowe i wyraźnie słyszałem jak wbiegł po schodach. Chwyciłem w rękę pistolet, zaświeciłem latarkę i uchyliłem drzwi na klatkę schodową. Przedtem, zanim otworzyłem okno, zgasiłem światło w pokoju. Ciężko oddychający człowiek stanął
- 245 -
właśnie przed drzwiami, gdy je uchyliłem. W świetle latarki zobaczyłem żołnierza brytyjskiego. Wpadł do mojego pokoju, zatrzasnął za sobą drzwi, oparł się o nie i ciężko oddychał. Na twarzy miał krople potu. - Co się stało? - spytałem. - Gonią nas Polacy. - Bójka w szynku? - Tak, napadli na nas. W tej chwili usłyszałem znów tupot żołnierskich butów na ulicy przed domem i przekleństwa, tym razem po polsku. Ktoś wołał. - Uciekli, dranie, na wprost, ale jeden sk... tu gdziesik wlazł. Widziałem jak skręcał. Chyba w te drzwi, co otwarte. Wy lećta na wprost, a my z Frankiem tu sprawdzim. Szybko zapaliłem światło, zamknąłem drzwi na klucz, a Anglikowi, który zobaczywszy mój mundur, miał jeszcze bardziej niewyraźną minę, kazałem wleźć pod łóżko. Zsunąłem koc, żeby zwieszał się z posłania, i na łóżko rzuciłem mój płaszcz. Zaledwie to wykonałem, rozległo się łomotanie klamki w drzwiach i walenie kolbą. Wziąłem znów pistolet w rękę i umyślnie ciężko stąpając, powoli podszedłem do drzwi, otworzyłem z klucza i nagle je rozwarłem. Za otwierającymi się drzwiami wpadło do środka dwóch naszych żołnierzy z thomso-nami w rękach. Byli pijani. Stanąłem w rozkroku i spytałem, trzymając ciągle pistolet: - A wy tu czego? Rabujecie? Żołnierze się zawahali. Jeden z nich wyraźnie był zmieszany: - A bo my, panie poruczniku, przepraszam, my niechcący tu wpadli. Szukamy za jednym takim. Chciał wyjść. Ale drugi, bardziej pijany, o aroganckiej twarzy, odezwał się: - Te, Tadek, nie bądź taki nerwowy. My, panie poruczniku, musim dostać tu jednego, co mamy z nim porachunki. Cofnąłem się o krok trzymając ciągle pistolet i zacząłem powoli cedzić: - Słuchaj, bracie, liczę do pięciu, jak doliczę i jeszcze nie znikniesz, to zacznę strzelać. Wynocha! Zacząłem rachować. Żołnierz miał zaciekłą minę. Widziałem, że się waha. Był pijany, ale ten drugi ciągnął go za pas. Uśmiechnąłem się i liczyłem dalej. Na twarzy pijanego żołnierza odbiło się zmieszanie. Przy „cztery" wycofał się na klatkę schodową, a ja wyszedłem na próg. Powiedziałem: - Chyba wiesz, że za napadanie ina domy, kula w łeb. A szkoda by cię było, chociaż jesteś taki durny. I źle trafiłeś, bo tu kwatera oficerska. Żołnierz popatrzył na mnie i odparł: - My nie rabujemy. Omyliliśmy się. My tylko szukali jednego co nam uciekł. - No to szukajcie gdzie indziej i zabierajcie się stąd. Wszedłem do pokoju i zamknąłem drzwi, a żołnierze schodzili na dół. Po chwili słyszałem jak na dole, już na ulicy, jeden do drugiego mówił: - Ej, ty, Franek, zawsze się wygłupisz. - Sam głupiś, cholera go mogła wiedzieć, że tu nasz oficer mieszka... A dałbym sobie rękę obciąć, że ten „faken" tu się gdzieś zamelinował, ale ja jeszcze drania znajdę. Poznam go po tym złamanym nosie. Słyszałem jak odeszli wciąż debatując. Już nie gasiłem światła, okna nie otwierałem, tylko nasłuchiwałem. Po dziesięciu minutach kazałem Anglikowi wyleźć spod łóżka. Miał bardzo głupią minę. Zapytałem go: - Coście im zrobili? - I am sorry, sir. Misunderstanding 104. My nie wiedzieliśmy, że oni tacy nerwowi. Sam nie wiem jak do tego doszło. Myśleliśmy, że się skończy na boksie. Popatrzyłem na żołnierza. Miał rzeczywiście złamany nos. Rozumiałem i jego, i naszych ludzi. Zawsze ta sama historia. Zaczynało się najczęściej w szynku. Anglicy, którzy bliżej Polaków nie znali, próbowali sobie z góry z nimi poczynać i potern brali w zęby. Po wszystkim mieli zawsze takie zawiedzione twarze. Jak powiedział jeden z moich znajomych „zupełnie nieimperialne". Potrzymałem go jeszcze z kwadrans i wypuściłem na ulicę. 104 Nieporozumienie.
- 246 -
W dwa dni później pułkownik Sikora pytał mnie, czy to prawda, że strzelałem w domu. Niewiele myśląc powiedziałem: - Tak. - A dlaczego pan to robił? - Podpiłem sobie, panie pułkowniku. Jacyś żołnierze też strzelali. - A co to było, nie wie pan? - Nie wiem, widocznie sobie też podpili. Po tylu latach spędzonych między żołnierzami wiedziałem, że najmniej sobie krzywdy robią wtedy, gdy się między nich nie wtrącają wyższe władze. Kilka razy wyjeżdżałem do Florencji. Już sam dojazd do miasta wśród wzgórz pokrytych lasami wprowadzał zwiedzającego w nastrój średniowiecza. Droga biegła chwilami płytkim wąwozem, to znów nad rzeką. Gdy się zbliżałem pierwszy raz do miasta, stanęły mi w pamięci stare opisy z licznych wojen domowych między miastami średniowiecznej Italii. Łatwo mogłem sobie wyobrazić rycerzy w zbrojach, którzy zbliżali się kiedyś przed wiekami tą samą drogą do bram starej Florencji. Samo miasto miało swoisty urok, zupełnie odrębny od innych, równie starych i równie pięknych. Na zwiedzających je pierwszy raz duże wrażenie robił stary most przerzucony przez Arno. Cały zabudowany kramami i budami pomalowanymi kolorowo. Żałowałem, że nie mam talentu malarskiego, który by mi pozwolił uchwycić szczegóły tej budowli. W większości sławnych miast i miejscowości, które zwiedzałem, stwierdzałem z pewną przykrością, że w naturze przedstawiają się skromniej i bardziej ubogo niż na licznych krążących po świecie reprodukcjach, zdjęciach fotograficznych lub obrazach. W tym przypadku, gdy porównywałem oryginał z jego licznymi podobiznami, to z zadowoleniem stwierdziłem, że jest znacznie piękniejszy i ciekawszy. Miał tak bogaty i malowniczy wygląd, że całości obrazu nie psuły i nie szpeciły liczne jeepy i inne wozy wojskowe przesuwające się nigdy nie kończącym łańcuchem po jego jezdni. Zwiedzałem i oglądałem bez pośpiechu i bez przewodników, jak zwykle sam (bo tak najlepiej lubię oglądać obce miasta), stare pamiątki i dzieła sztuki, liczne rzeźby w kościołach oraz frontony starych pałaców. Widziałem tam także sławną rzeźbę Matki Boskiej, dzieło Michała Anioła. Postanowiłem przyjechać kiedyś do Florencji w lecie i zobaczyć o świcie sławne targi róż.
Rozdział XI. ZIMA W MELDOL!. 15 grudnia znów przesunięto nasz szpital na północo-wschód do miejscowości Meldola, w pobliżu znanej drogi Rimini - Bolonia. Tym razem zajęliśmy pomieszczenia już zaadaptowane dla potrzeb szpitalnych. Przed nami mieścił się tu niemiecki szpital polowy. Sale operacyjne i pooperacyjne były na pierwszym piętrze. Na wszystkich drzwiach znajdowały się wymalowane farbą olejną niemieckie napisy: sala operacyjna septycz-na, sala operacyjna aseptyczna, sterylizatornia itp. Nasz szpital rozwinął 200 łóżek. Działania na froncie osłabły. Niemcy zajęli umocnione linie i walka, do następnej ofensywy, przybrała charakter pozycyjny. Napływ rannych zmniejszył się, praca na naszym oddziale chwilami przybierała charakter zbliżony do chirurgii pokojowej. Poza urazówką zaczęliśmy operować nawet takie przypadki, jak wyrostki, przepukliny, hemoroidy i wszystkie inne sprawy, które dotąd ewakuowano do szpitali tyłowych, bo w szpitalach przyfrontowych nie było dla nich miejsca. Włodzio Felicki otworzył oddział wewnętrzny, gdzie leczył choroby serca, zapalenia płuc i inne nie spotykane dotąd w CCS rodzaje chorób. Jednego dnia miałem właśnie wolne popołudnie, gdy na dziedziniec przed szpitalem wpadł rozpędzony jeep. Z daleka zobaczyłem na zderzaku choinkę z trójką. Serce zabiło mi żywiej. - Ktoś z mojego batalionu - pomyślałem. Zbiegłem po schodach. Na dole w drzwiach zderzyłem się z Antonowiczem. - Serwus, Adam! Właśnie ciebie szukam. Stoimy tu niedaleko, ze 30 kilometrów stąd, w Predapio. Jesteśmy w odwodzie. W sobotę będzie u nas zabawa, musisz koniecznie przyjechać. Zacząłem gorączkowo w myśli obliczać, czy czasami akurat tego dnia nie wypada mi dyżur. Okazało się, że tak. Gdy powiedziałem jednak o tym majorowi Jakubowskiemu, kazał mi jechać.
- 247 -
Powiedział, że sam załatwi, gdy będzie coś do roboty. W sobotę, po przybyciu do batalionu zastałem w nim duże zmiany. Znów ubyła część oficerów. Dowiedziałem się, że nie chcą przyjąć nowych, przysłanych przez korpus. Skłonni są raczej mianować własnych podchorążych. Pertraktują w tej sprawie z dowództwem dywizji. W batalionie narzekano, że Anglicy strasznie tyrają naszym korpusem. Po czterech, pięciu tygodniach pobytu na linii, batalion ma tydzień albo nieraz mniej odpoczynku, podczas gdy bataliony brytyjskie mają znacznie krótszy okres pobytu w akcji i znacznie dłuższe wypoczynki. I dzięki temu o wiele mniejsze straty. Nastrój jednak był jak zawsze przyjemny, pogodny i wesoły. Batalion miał tutaj bardzo dobre warunki. Na kwatery zajęto najlepsze budynki. Major Czekałowski powiedział, że trudno i darmo - żołnierz musi mieć wygodę, a nawet komfort, jeżeli ma tak szybko wypoczywać. Czekali znów na uzupełnienie. Na kasyno zajęli willę, a właściwie pałacyk, który był własnością, o ile się nie mylę, siostry Mussoliniego. Bo trzeba wiedzieć, że Predapio było rodzinną miejscowością dyktatora Włoch. Podziwiałem luksusowe umeblowanie willi. Nawet stoliki w salonikach, bogato inkrustowane, były w pewnym sensie dziełami sztuki. Zabawa była pierwszorzędna. Goście zjawili się tłumnie. Byli to przeważnie oficerowie z innych jednostek brygady. Miały się odbyć tańce, bo zapowiedziano przyjazd PSK 105 z polskiej kompanii transportowej. Jednak panie nie przyjechały, gdyż nie dostały zezwolenia od swojego dowództwa. Zabawa była więc czysto męska i przybrała charakter tak zwanej „zabawy karpackiej". Że na tym ucierpiało trochę umeblowanie rodziny Mussoliniego, nikt się specjalnie nie przejął. Major Czekałowski zżył się z batalionem w pełni i kultywował ten sam kierunek koleżeńskiego współżycia, jaki wprowadził pułkownik Sokol. W Predapio batalion był około dwóch tygodni, po czym odjechał na linię. W przeddzień wyjazdu jedenastu podchorążych mianowano podporucznikami, bo nie było komu dowodzić plutonami. U nas w szpitalu życie płynęło dość monotonnie. Różne jednostki przysyłały do szpitala swoich chorych lub rannych. Często przybywali z nimi lekarze jednostek. Któregoś dnia, gdy wszedłem do naszej sali opatrunkowej, zobaczyłem, że Szybalski bada żołnierza-kobietę z jednej z kompanii transportowych. Obok stoi podporucznik, ale jakiś strasznie szczupły. Podszedłem bliżej i przekonałem się, że podporucznik był również kobietą, choć ubraną po męsku i z męską fryzurą. Twarz i sylwetka wydały mi się skądś znajome. Wątpliwości się wyjaśniły, gdy się zwróciła do mnie. - Dzień dobry, kolego! Już chyba siedem lat upłynęło jak ostatni raz pana widziałam. Wtedy ją poznałem. Była to doktor Danuta Ogniewska. Ukończyła medycynę we Lwowie. Obecnie pełniła obowiązki lekarza w jednej z kobiecych kompanii transportowych. Polskie kobiece kampanie transportowe były dużymi jednostkami. Liczyły po czterysta do sześciuset kobiet. Kompania miała kilkaset wozów. Służba w nich była bardzo ciężka i polegała na przewożeniu amunicji z południowych portów do okolicy przyfrontowej. Obrót kompanii w jedną stronę trwał kilka dni, często trudnymi trasami górskimi. Należy zaznaczyć, że te polskie kobiece kompanie transportowe zyskały sobie w krótkim czasie doskonałą opinię. Zarówno polskie, jak i brytyjskie władze wojskowe chętniej się nimi posługiwały, niż zwykłymi wojskowymi kompaniami transportowymi. Tłumaczono to tym, że kompanie kobiece pracowały bez porównania lepiej niż męskie. Przede wszystkim odznaczały się lepszą dyscypliną, spełniały obowiązki znacznie punktualniej i dokładniej. Prawie zupełnie nie miały wypadków. Przepisów ruchu kołowego przestrzegały bardziej pedantycznie niż Anglicy, no i oczywiście, nie słyszało się nigdy o pijaństwie i awanturach. Ta wzorowa opinia polskich kobiecych kierowców wywoływała nawet pewną zawiść ze strony naszych żołnierzy. Z drugiej strony często dawały żołnierzom po nosie, odmawiając im zgody na podwożenie autostopem. Sam słyszałem, jak do żołnierzy czekających przy drodze wołały przez okienko kabiny swego samochodu, który się nie zatrzymał: - Poproś Angielkę, niech cię podwiezie! Był to pewnego rodzaju rewanż za powodzenie naszych żołnierzy u płci pięknej innych narodowości. Między lekarzami dawały się często słyszeć krytyczne głosy na temat tego rodzaju służby kobiecej. 105 Pomocnicza Służba Kobieca (oficjalnie PWSK - Pomocnicza Wojskowa Służba Kobiet).
- 248 -
Prowadzenie i obsługiwanie kolumny transportowej na długich, ciężkich trasach wyłącznie przez kobiety było zbyt ciężkim zadaniem i aczkolwiek doskonale dawały sobie radę, to jednak ich konstytucja i budowa anatomiczna do tego się nie nadawały. Prowadzenie trzytonowego wozu dzień i noc po górskich drogach w różnych porach roku, leżenie pod wozem na błocie i konserwowanie go, wreszcie nieustanne trzęsienie się po zniszczonych działaniami wojennymi szosach i zaziębienia miały powodować różne przewlekłe choroby jajników i macicy, a następnie bezpłodność. Obliczano, że po kilku latach normalnej służby bez wypadków, więcej niż połowa tych kobiet będzie w pewnym sensie inwa-* lidkami niezdolnymi do założenia życia rodzinnego.
Rozdział XII. W RZYMIE. 11 lutego wyjechałem na kongres chirurgów armii alianckich w Rzymie. Oficjalnie nosił nazwę Congress of CMF106 Army Surgeons i trwał przez tydzień: od 12 do 19 lutego 1945 roku. Zatrzymaliśmy się w polskim oficerskim hotelu. Był to duży gmach mniej więcej tych rozmiarów, co warszawska Polonia, oddany do wyłącznego użytku oficerów Polskich Sił Zbrojnych. Personel obsługujący, a więc portierzy, kelnerzy, kuchnia i sprzątaczki był włoski, ale kierownictwo polskie. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że kierownikiem hotelu jest porucznik inżynier Wacław Tarnowski z artylerii przeciwlotniczej. Z Wackiem Tarnowskim zaprzyjaźniłem się jeszcze na Węgrzech, a potem stykałem się stale w Cowdenbeath w Szkocji. Biedny Wacek zachorował na chorobę uszu. Miał otosklerozę, nie nadawał się więc do służby w artylerii. Skierowano go na obecne stanowisko. Widocznie uważali, że jako człowiek nieskazitelnie uczciwy, a jednocześnie grzeczny i taktowny, będzie dobrze reprezentował nasze władze na stanowisku, gdzie trzeba było stykać się nieustannie nie tylko z Włochami, ale z władzami wszystkich narodowości. Z innych znajomych zaraz pierwszego wieczoru spotkałem Hippa i Płoszaja. Franek Płoszaj, mój kolega ze Lwowa, był rentgenologiem w jednym z naszych szpitali wojskowych. Był w stopniu podporucznika. Odznaczał się pełnym werwy humorem, był ogólnie lubianym kolegą i miał opinię dobrego lekarza. W hotelu było pełno. Zatrzymywali się tu wszyscy polscy oficerowie bawiący przejazdem lub spędzający urlop w Rzymie. Poszliśmy wcześniej spać, bo obrady kongresu rozpoczynały się od rana. Następnego dnia po przybyciu na miejsce zebrań wpisaliśmy się do księgi uczestników i weszli na salę obrad. Obrady odbywały się w dużej, amfiteatralnej auli uniwersyteckiej. Brało w nich udział kilkuset chirurgów brytyjskich, amerykańskich, kanadyjskich, australijskich, nowozelandzkich, południowoafrykańskich, hinduskich i polskich. Powitalne przemówienie wygłosił major-generał W. C. Hartgill. Wygłoszone referaty dawały podsumowanie osiągnięć chirurgii z okresu ostatnich lat i każdy był w swoim zakresie zamkniętą w sobie całością. Były bardzo starannie przygotowane i nie zawierały tego całego niepotrzebnego balastu, jaki często spotyka się na zjazdach chirurgicznych, w postaci wymieniania i opisywania starych, historycznych i już nieaktualnych metod leczenia. Mówiono tylko o nowych osiągnięciach, nowych i aktualnych metodach wypróbowanych w czasie wojny i o korzyściach, jakie one dawały. Wszystko to było poparte dokładną dokumentacją, z podaniem źródeł i cyfr, idących najczęściej w tysiące opracowanych przypadków, oraz ilustrowane przeźroczami i wykresami. Referentami byli tacy przedstawiciele chirurgii anglosaskiej, jak: J .B. Murray, T. Moore, H. W. Rodgers, Bennett, B. Johnson, J. R. St. G. Stead, T. F. Briggs, D. S. Poole-Wilson, Har-well Wilson, J. J. Mason-Brown, W. A. Mili, J. Hamilton, Edwards, Christopher, E. D. Churchill, Parsons, G. T. Wood. W dyskusji zabierali głos zarówno starzy, jak i młodzi. Bardzo mi się podobał wyjątkowo kurtuazyjny stosunek starych, sławnych chirurgów do bardzo nieraz młodych kolegów. Zarówno obrady, jak i dyskusja toczyły się bez jakiegokolwiek akcentu pośpiechu, ale według minutowego rozkładu. Specjalnie obserwowałem program i szukałem choćby najmniejszego opóźnienia. Nic podobnego nie zdarzyło się w ciągu całego tygodnia, a przecież przemawiały i zabierały głos w bardzo emocjonujących chirurga sprawach różne sławy o światowych nazwiskach. W czasie trwania kongresu zwiedzaliśmy rzymskie kliniki. W jednej z nich przyglądałem się operacji guza mózgu, w innej zaś widziałem resekcję żołądka. Kliniki były urządzone obszernie i nowocześnie. Natomiast, jeżeli chodzi o technikę, to nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi. Włosi operowali 106 CMF - Combinet Mediterranean Forces - Połączone Siły Śródziemnomorskie.
- 249 -
bardzo dobrze i starannie, bez pośpiechu, ale na tym poziomie, jak u nas w przeciętnym, dobrym szpitalu. Znacznie ciekawsze było dla mnie zwiedzanie Instytutu Forlaniniego. Udałem się tam z grupą lekarzy polskich. Początkowo były trudności, bo w tym dniu nie przewidywano operacji. Po dłuższych pertraktacjach wpuszczono nas na salę operacyjną, gdzie dokonano operacji odmy zewnątrzopłucnej. Kierownik Instytutu, zdaje mi się, że był nim profesor Morelli, nie wyszedł do nas. W końcu wydał zezwolenie, które podano nam do wiadomości przez jednego z lekarzy Instytutu. Operację wykonywał jeden z docentów. Sala była zaciemniona. Po otwarciu klatki piersiowej do odłuszczania płuca w warstwie zewnątrzopłucnej lekarz nie używał gazików ani palców, tylko robił to specjalnym aparatem. Aparat ten był podobny do dużej maszynki, jakich używano przed wojną w Polsce do robienia papierosów. Składał się z metalowej rurki, w której przesuwał się metalowy rdzeń, poruszany tam i z powrotem ręką chirurga. Rdzeń ten za każdym ruchem do przodu wypychał kilka centymetrów białej tasiemki. Ubijana w ten sposób tasiemka odklejała opłucną ścienną bardziej miękko i atraumatycznie, niż gdyby to robić tak zwanymi „tupferami" lub gazikami na szczypcach. Oczywiście w miejscach, gdzie były twardsze zrosty, przecinał je długimi nożyczkami lub elektrokoagulacją. Całe pole operacyjne wewnątrz klatki piersiowej, a w szczególności zrosty chirurg oświetlał wyjałowioną lampką elektryczną na dowolnie zginającym się pręcie 107. Cokolwiek nieprzyjemne było zakończenie zwiedzania Instytutu. Organizatorzy wycieczki wyszli w czasie operacji i opuścili Instytut. Zostałem tylko ja i kilku młodych lekarzy. Chirurg włoski, który wykonywał tę operację na prośbę organizatorów wycieczki, wydawał się tym niemile dotknięty. W programie zjazdu przewidziano wizytę w Watykanie. O wyznaczonej godzinie, dnia 13 lutego, w sali audiencyjnej zebrała się duża grupa około 500 lekarzy wojskowych. Anglicy, Amerykanie, Australijczycy, Kanadyjczycy, Nowozelandczycy, Hindusi i około 10 Polaków. W kilka minut później wniesiono w lektyce Ojca Świętego. Wygłosił on do nas stosunkowo długie przemówienie w języku angielskim. Po przemówieniu oficerowie ustawili się szeregiem w długą, kilka razy załamaną linię, a Ojciec Swiety wstał i idąc wzdłuż tego szeregu z każdym, niezależnie od jego narodowości i wyznania, witał się, zamieniał kilka słów i błogosławił. Była to moja druga audiencja u Ojca Świętego. Pierwszy raz, kilka miesięcy temu byłem z polskimi żołnierzami. Ta sama sala była wtedy szczelnie nabita polskim wojskiem. Czekaliśmy dość długo. Ojca Świętego wniesiono na lektyce tak samo, jak i teraz. Wszyscy klęczeliśmy. Przemówił do zebranych po polsku jednym zdaniem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Potem zwrócił się do nas po włosku. I na tym audiencja się skończyła. Oficerowie, obecnie stojący w szeregu, gdy papież się do nich zbliżał, przyjmowali postawę zasadniczą i potrząsali jego ręką mówiąc: „How do you do". Potem krótkimi zdaniami odpowiadali na pytania dotyczące rodziny, narodowości lub losów wojennych. Jestem katolikiem, i to wierzącym, dlatego uderzyła mnie ta różnica w zachowaniu się naszych rodaków i innych narodowości w czasie audiencji. Zastanawiało mnie, czy zachowanie się Anglosasów i Hindusów było zbyt nowoczesne, czy naszych zbyt archaiczne. Gdy pewnego dnia wracaliśmy z popołudniowych obrad, w hallu naszego hotelu zwrócił się do nas młody kapitan brytyjski z prośbą o informację, czy nie ma możliwości uzyskania pokoju w polskim hotelu. Przyjechał na urlop i z powodu kongresu chirurgów nie dostał miejsca w hotelu brytyjskim. Nazywał się kapitan Laurie Whiting. Pochodził z Norwich w Anglii. Zajął się nim kolega Płoszaj i udało mu się umieścić Anglika w jakimś mansardowym pokoju na czwartym czy piątym piętrze. Ze względu na przepełnienie w restauracji hotelowej przyjęliśmy go do naszego stołu. Anglik okazał się sympatycznym kompanem. Był artylerzystą. Tak do nas przylgnął, że poza obradami, w czasie których musiał być sam, cały czas nas się trzymał i wcale nie szukał towarzystwa swych rodaków. Kapitan Hipp w ciągu pierwszych dni również wszędzie nam towarzyszył. Chodził z nami po mieście i na dansingi (wszystkie były dostępne wyłącznie dla oficerów alianckich) i do Opery Królewskiej. Po kilku dniach kupił maszynę do pisania i od tej chwili przeważnie przesiadywał w swoim pokoju i coś na niej pisał. Jeżeli chodzi o dansingi, to odwiedziliśmy kilka z nich. Z ciekawością obserwowałem zachowanie się oficerów amerykańskich. Bawili się jak dzieci. Gdy w lokalu było gorąco, zdejmowali mundury, wieszali na krzesłach i tańczyli niezmordowanie swoje nowoczesne tańce. Gdy nie mieli partnerek, to tańczyli sami lub po dwóch. Stwarzali nastrój wesoły i przyjemny. Nie widziałem nigdy na tych zabawach, pomimo obfitych ilości wypijanego alkoholu, żadnej sprzeczki ani awantury. Anglicy za to nosili się sztywno. Gdy tańczyli, to wyglądali jakby mieli na grzbiecie pod marynarką 107 Była to pierwsza operacja odmy zewnątrzopłucnej, którą. oglądałem. W Polsce przed wojną tych zabiegów nie wykonywano. Dopiero po wojnie wprowadzili je: profesor W. Bross w klinice wrocławskiej i profesor W. Rzepecki w Zakopanem.
- 250 -
mundurową założony wzdłuż kręgosłupa kij. Na ulicach ruch był duży i wśród przechodniów dużo wojska, głównie amerykańskiego i brytyjskiego. Po jez-dni jak szalone pędziły wozy żandarmerii amerykańskiej z charakterystycznymi antenami radiostacji nadawczo-odbiorczych. W ogóle Amerykanie zachowywali się bardzo swobodnie. Widziałem jak przy Via Umberto, w najruchliwszym miejscu, po południu, na kamiennym schodku przy wejściu do kamieniczki, siadło sobie czterech amerykańskich oficerów, widocznie zmęczonych spacerowaniem, wyciągnęli długie nogi w poprzek chodnika, zupełnie się nie troszcząc o to, że liczni przechodnie muszą je omijać. Restauracje i kawiarnie były oznaczone bądź jako alianckie, bądź jako dla USA Forces108 lub dla brytyjskich sił zbrojnych. Do alianckich chodzili wszyscy, do brytyjskiej także prawie wszyscy oficerowie sił alianckich, zwracano tylko uwagę przy wejściu na stopień wojskowy. Wchodzący musiał być oficerem, jeżeli przy wejściu do lokalu był napis „dla oficerów". Za to do amerykańskich restauracji i kawiarni, zarówno dla oficerów, jak i dla szeregowych, wpuszczano tylko Amerykanów. Wojskowy innej narodowości mógł wejść tylko jako gość wprowadzony przez Amerykanina. Pomimo że był już koniec lutego, poza kilkoma przelotnymi deszczami, w Rzymie było słonecznie i ciepło tak jak u nas pod koniec maja. Czas zjazdu minął nam szybko i 20 lutego znalazłem się znów w Meldoli. Po trzech miesiącach pobytu w Meldoli, gdy czuć już było w powietrzu powiew wiosny, a ściśle 12 marca 1945 roku, przyszły awanse. Dostałem drugą gwiazdkę, tj. awans na porucznika. Sałaciński i Szolin awansowali ze stopnia porucznika na kapitana. Wezwano nas do Forli do dowództwa Korpusu. Razem zja-w iło się nas ze dwudziestu. Odczytano rozkaz personalny z dnia 21 lutego 1945 roku, liczba dziennika 350, według którego wszyscy zebrani awansowali o jeden stopień ze starszeństwem od dnia 1 stycznia 1945 roku. Pewnego dnia, gdy siedzieliśmy w kasynie i słuchali radia, usłyszeliśmy wstrząsający opis obozu na Majdanku pod Lublinem. Pomimo że nikt nie miał złudzień co do barbarzyństwa Niemców, to jednak wiadomości o Majdanku przekraczały granice wyobraźni. Po prostu nie mieściło się w głowie, że w dwudziestym wieku naród cywilizowany może dojść do takiego stopnia zezwierzęcenia i bestialstwa. Przypomniały mi się żywo opinie wypowiadane przez podoficera w Gederze, zaraz po moim przyjeździe na Środkowy Wschód. Jeszcze raz podziwiałem trafność sądów i przewidywań tak zwanych „prostych" ludzi. Nie wiem, czy posiadali lepszy instynkt, niż ludzie wykształceni, czy po prostu większą trzeźwość w ocenie środowisk i zjawisk, nie przyćmioną różnymi teoriami i nadmierną spekulatywnością myślową, dość że przewidywania żołnierzy w różnych sprawach znacznie częściej się sprawdzały, niż przewidywania ludzi wykształconych lub nawet mężów stanu. Nie chcę przez to powiedzieć, że głupsi mieli więcej racji niż mądrzejsi, bo mądrość i wykształcenie są zupełnie niewspółmiernymi pojęciami. W moich wędrówkach po świecie spotykałem się z ludźmi bardzo wykształconymi, którzy byli jednocześnie bardzo głupimi. Spotykałem również wielu ludzi zupełnie niewykształconych, których szanowałem za ich wielką mądrość lub szlachetność charakteru. I znów z kolei mądrość i wykształcenie, według moich obserwacji, w żadnym stopniu nie pokrywały się ze sprytem życiowym. Najwięcej spryciarzy spotkałem właśnie między głupcami i niedouczonymi, a już nasze sławne polskie cwaniactwo, z którego nie wiadomo dlaczego jesteśmy czasami tak dumni, przyczyniło nam więcej szkody i klęsk, niż wszystkie inne wady narodowe. Jednostki wybijały się przy jego pomocy, ale zawsze niewspółmiernym kosztem całej naszej społeczności. Dzięki różnym cwaniakom Polacy mieli wszędzie opinię ludzi nieuczciwych i niepoważnych. Jeden taki cwaniak, obojętnie czy to był wyższy wojskowy, czy żołnierz, czy cywil emigrant, nierzadko potrafił tak zrazić całe środowisko, w którym grasował, do Polaków, Polski i polskości, że go nic nie było już w stanie do nas przekonać, ani praca, ani bohaterstwo żołnierzy, poświęcenie się lub koleżeństwo. Obawiam się, że ta wada jest nie tylko zdolna przyczynić nam niepowetowane szkody w czasie wojny, ale również w czasie pokoju. Pewnego wieczoru samolot niemiecki rzucał bomby w okolicy szpitala. Już kilka nocy przedtem Niemcy przelatywali nad szpitalem, ale tym razem huk wybuchających bomb był bardzo bliski. W piętnaście minut później przywieziono chłopca włoskiego, w wieku około dwunastu lat, rannego odłamkami bomby. Rany nie były bardzo ciężkie, nie pamiętam już dokładnie jakie, w każdym razie zapamiętałem go, bo dzieciak zachowywał się nadzwyczajnie. Nie płakał i rozmawiał z nami jak dorosły. Zadawał nam pytania dotyczące sali operacyjnej i wojska polskiego. Po operacji, gdy się zbudził, zapytał, kto go operował i dziękował jak dorosły, dobrze wychowany człowiek. Następnego dnia odesłaliśmy go sanitarką do cywilnego włoskiego szpitala. 108 Dla Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych.
- 251 -
W pierwszych dniach kwietnia dał się zauważyć zwiększony ruch. Coś się szykowało na froncie.
Rozdział XIII. NATARCIE NA BOLONIĘ. 4 kwietnia rano opuściliśmy Meldolę i przybyli na rozległą równinię w pobliżu głównej drogi Rimini Bolonia. Rozwinięto namioty i wszystkie oddziały i sale operacyjne rozmieszczono tak, jak w przygotowaniu do dużej akcji. Przybyły także dwie brytyjskie czołówki chirurgiczne i rozwinęły swoje sale operacyjne w naszym sąsiedztwie. Dowiedziałem się, że niedaleko nas umieścił się 3 CCS, a cokolwiek dalej do tyłu 6 Szpital Wojenny, który miał pracować jako szpital polowy. Przy jednym z nich znajdowała się czołówka Hippa. Naprzeciw nas, tuż za drogą dochodzącą do głównej szosy, znajdowało się lotnisko dla samolotów, które miały ewakuować rannych. Już od dłuższego czasu wszystkich rannych ewakuowano tylko drogą powietrzną. Wyjątek stanowili ranni w płuca, tych jedynie w wyjątkowych przypadkach odsyłano samolotami. Drogą kołową, to znaczy sanitarkami ewakuowano rannych jeńców niemieckich i Włochów. Wkrótce przyszły szczegółowe rozkazy. Przewidywano spływ ciężko rannych na nasze trzy szpitale, to jest oba CCS i 6 Szpital Wojenny. Lekko ranni mieli omijać CCS i byli segregowani w 6 Szpitalu, przy czym przewidywano, że część z nich będzie odsyłana wprost do 7 Szpitala Wojennego w Ankonie. Rozdział rannych planowano według następującej kolejności: 100 rannych 3 CCS, następna setka 5 CCS, następna 6 Szpital Wojenny, czwarta setka znów 3 CCS i tak w kółko. Ewakuacja samolotami rannych zoperowanych miała się odbywać dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Jedna z czołówek brytyjskich miała sympatycznego narkoty-zera. Był to niski, młody mężczyzna w okularach, w stopniu kapitana. Zachowywał się jak roztargniony naukowiec. Pierwszy raz znalazł się wśród Polaków i z olbrzymim zainteresowaniem nas oglądał. Szereg razy wypytywał mnie o różne nasze zwyczaje z taką dociekliwością, jakby miał je zamiar opisać. W naszym kasynie, które mieściło się w niezbyt obszernym jak na ten cel namiocie, siedział przy tym stole co i ja. Z nie mniejszym zainteresowaniem badał nasze potrawy. Oczywiście wszystko to robił bardzo delikatnie. Anglicy nigdy nie kłaniają się przez zginanie kręgosłupa, jak to robią Polacy i szereg innych narodowości na kontynencie. Witają się tylko wypowiadaniem słów. Wyjątkowo - lekkim skinieniem głowy. Mały kapitan z ciekawością patrzył na kłaniających się oficerów, którzy wchodzili do namiotu kasynowego, potem kręcił się zaniepokojony i wreszcie na boku zapytał mnie: „czy szuranie nogami przy ukłonie polskim jest obowiązujące?" Wytłumaczyłem mu, że to szuranie jest niedokończonym zestawieniem nóg na baczność. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Anglicy, o ile nie mają zamiaru celowo i ostentacyjnie być aroganckimi, starają się zachowywać tak, jak ludzie ze środowiska, w którym w danej chwili przebywają. Przynajmniej tak postępują Anglicy starający się uchodzić za ludzi dobrze wychowanych. Z tego widocznie powodu byłem świadkiem następującej sceny. Na drugi dzień rano kapitan spóźnił się parę minut na śniadanie. Siedziałem przy stole zwrócony twarzą do wejścia do namiotu. Zobaczyłem jak szybko wszedł, stanął koło wejścia, rozejrzał się wokoło po wypełnionym kasynie, zatrzymał wzrok na pułkowniku i wykonał ukłon, który przypominał mi ceremonialny ukłon chiński. Zgiął się w pasie jak scyzoryk. Z trudem hamowałem śmiech. Kapitan nagle sobie przypomniał, że zapomniał „zaszurać nogami", wykonał więc jakiegoś zamaszystego pirueta jedną stopą, a potem drugą, zawadził przy tym podeszwą buta o brzeg maty, z których była ułożona podłoga, i runął jak długi między stoły. Strasznie mi się chciało śmiać, ale żal mi się zrobiło naszego miłego gościa. Zerwałem się więc pospiesznie i posadziłem go na miejscu koło mnie. Kapitan był trochę zadyszany, ale z poważną miną poprawił okulary. Chociaż mówił: I am sorry, miał minę bardzo zadowoloną. Podejrzewałem, że dlatego się spóźnił na śniadanie, bo w swoim namiocie ćwiczył „polskie ukłony". Ale te wszystkie drobiazgi nie przesłaniały ważniejszych spraw. W powietrzu wyczuwało się już charakterystyczne napięcie, jakie panuje w jednostkach przygotowanych do natarcia, wyczekujących tylko na sygnał do rozpoczęcia ataku. Jak u bokserów, którzy włożyli rękawice i gotowi czekają na odgłos gongu. Artyleria grała po obu stronach, ale tak jakby od niechcenia, choć wszyscy wiedzieli, co się święci, z przyzwyczajenia stwarzano pozór, że na froncie bez zmian. Zjawił się brygadier Stammers. Jak zwykle uprzejmy i gładki w obejściu. Znał wszystkich polskich chirurgów, więc witał nas po imieniu. Halo Majewski (brzmiało to w jego ustach: haloo Madziuski), how are you. Obejrzał rozkład sal operacyjnych. Odwiedził tylko nielicznych pacjentów, którzy w tej chwili
- 252 -
znajdowali się w salach pooperacyjnych. Był zadowolony. Znalazł wszystko w porządku. Przechodząc koło zagipsowanych złamań, poodłamywał jak zawsze gips na stopach. Miał już taki zwyczaj. Wynikało to stąd, że chirurdzy polscy przy zakładaniu gipsów na dolną kończynę całą duszę wkładali w wymodelowanie stopy i ładne wykończenie gipsu w tym miejscu, gdzie były opuszki palców. Anglicy natomiast nie dbali o zewnętrzny wygląd gipsu, natomiast zwracali ogromną uwagę na ustawienie stawów, zwłaszcza stawu skokowego, a podeszwa gipsowa u nich sięgała mniej więcej do połowy stopy. Gdy ranny w gipsie zaczynał chodzić, a nawet jeszcze przedtem, gdy leżał w łóżku, musiał gimnastykować stopę nie zginając jej w stawie skokowym. Nasi, nawet ci, co czytali memoranda konsultantów 8 armii, nie mogli jakoś tej metody przyjąć. Ciągle z pieczołowitością wykańczali opatrunek gipsowy poza palce. Stammers więc przestał nalegać, ale przechodząc w czasie wizytacji przez salę chorych, nie zmieniając tematu rozmowy, zatrzymywał się na chwilę i odłamywał tę misternie wykończoną część opatrunku gipsowego. Czasami dodawał tonem usprawiedliwienia: - Och, wydaje mi się, że ten kawałek gipsu jest zupełnie zbyteczny. Charakterystyczne dla postępowania konsultantów 8 armii, przynajmniej profesora Stammersa, było to, że nigdy sam w naszych szpitalach nie operował. Twierdził, że do obowiązków konsultanta należy konsultacja. Znał nie tylko wszystkich chirurgów, ale nawet zwyczaje na różnych naszych salach operacyjnych. Często w czasie operacji przebywał w sali i przyglądał się robocie. Nigdy nie przybierał tonu rozkazującego, tylko po dokładnym przyjrzeniu się, po operacji doradzał lub sugerował to i owo w sposób taki, jak tylko dobry i życzliwy kolega mógłby to robić w stosunku do chirurga o trochę mniejszym doświadczeniu. Następnego dnia, było to 7 kwietnia, odwiedziłem eskadrę Kubusiów. Poleciałem ze swoim starym znajomym z Węgier w kierunku pierwszej linii. Kubuś zaczął zataczać półkola. Pod nami biegła wstęga szosy, a zabudowania w Forli109 rozpływały się za mną na horyzoncie. Powierzchnia ziemi wyglądała z góry jak uporządkowane grządki w ogródku działkowym. Wydało mi się, że odlecieliśmy spory kawałek. Spytałem pilota: - Gdzie właściwie jesteśmy? Wskazał do tyłu na zarośla. - Tam są stanowiska niemieckiej piechoty. Przed nami ich artyleria. Wiadomość ta zaskoczyła mnie. Spytałem znów trochę zaniepokojony. - Dlaczego więc do nas nie strzelają? Kubuś leciał nisko i stosunkowo wolno, kołysząc się w powietrzu jak staroświecka konna drynda po drodze biegnącej przez falisty teren. Pilot się roześmiał. - Będą strzelać do każdego samolotu, tylko nie do Kubusia. Wczoraj i dzisiaj w nocy zmieniali stanowiska i nie chcą się zdradzić. Nawet papierosy gaszą, gdy nas widzą na horyzoncie, żebym dymka przypadkiem nie zobaczył, ale u nas ze zdjęć powoli teren rozszyfrowują i jak przyjdzie co do czego, to ich zmacamy, pomimo że są bardzo zdyscyplinowani. Następny dzień upłynął względnie spokojnie. Przed wieczorem udaliśmy się do namiotu kasynowego na kolację. Słońce było jeszcze dość wysoko, pogoda piękna. Przy stole komentowano wiadomość o walkach wojsk radzieckich pod Berlinem i już w samym Berlinie, gdy nagle doleciał nas początkowo odległy, a potem coraz bliższy, jakby tętniący warkot silników lotniczych. Wybiegliśmy przed namiot. Od horyzontu z południowego-wschodu nadlatywały samoloty, szły wysoko i było ich bardzo dużo. Leciały w formacjach na kształt piątek rzymskich. Niektórzy zaczęli liczyć te piątki, ale wkrótce dali spokój. Prawie połowa kopuły nieba od strony naszego zaplecza pokryta była kluczami samolotów. Wyglądało, że leci chyba więcej jak pięćset. Niektórzy twierdzili, że jest ich ponad tysiąc. Ktoś powiedział, że to Amerykanie na bombowcach typu „Moskito". Zbliżali się szybko. W promieniach zachodzącego słońca, które odbijały się na ich srebrnych skrzydłach, wyglądały jakby ktoś z olbrzymiej wysokości sypał srebrne confetti. Pierwsze nas minęły. Ci, co chwycili lornety, zaczęli wołać: - Już pikują! Linia frontu była kilka kilometrów przed nami. Patrzyliśmy na ten groźny i niezwykły widok. Wyglądało to tak, jak gdyby pułap, po którym posuwały się samoloty na wysokości kilku tysięcy metrów, nagle się skończył mniej więcej cztery kilometry przed nami, a ta niezliczona ilość srebrnych 109 Chodzi tu o Forli położone przy drodze Rimini-Bolonia, a nie o Forli w rejonie rzek Sangro-Yolturno, które było miejscem postoju batalionu w marcu 1944 roku.
- 253 -
owadów dochodziła do jego krawędzi i spadała wzdłuż niej. Patrzyliśmy z zapartym oddechem. Po kilkunastu sekundach z miejsca, gdzie musiała się rzutować opisana krawędź pułapu lotniczego, zaczęła w górę wyrastać szara chmura jak olbrzymi kłębiący się wał. W kilka sekund po tym doszedł nas przeciągły grzmot, który nie ustawał, a chmura z miejsca, gdzie padały bomby, rosła ciągle ku górze. Wypadały z niej samoloty i szybko powracały nad naszymi głowami, przelatując najwyżej na wysokości 1000 metrów, a może i niżej, a na górnym pułapie ciągle w takiej samej gęstwinie leciały w kierunku nieprzyjaciela dalsze klucze, które dopiero miały zrzucić bomby. Słońce było już nisko i kłębiaste chmury dymu chwilami go przesłaniały. Robiło się wtedy ciemno jak w czasie szybko nadchodzącej burzy, gdy czarna chmura zwiastująca nadchodzącą nawałnicę przesłoni słońce. Zaczęło się natarcie na Bolonię. Jeszcze staliśmy obserwując ponurą scenerię i przysłuchując się grzmotowi bombardowania, staraliśmy się również odgadnąć, które odgłosy pochodzą od nalotu, a które od narastającej nawały artyleryjskiej, gdy nadbiegł Włodzio Felicki i zawołał: - Wszyscy na swoje miejsca. Za 15 minut najdalej przybędzie kolumna sanitarek z pierwszą setką rannych. Na sali operacyjnej, było już wszystko przygotowane. Instrumentariusze wyjmowali narzędzia ze sterylizatorów, gdy wniesiono pierwszych rannych. Kilkudziesięciu z tej setki, to żołnierze mojego 3 batalionu Strzelców Karpackich. Amerykanie, niestety, trochę się omylili i nasi także zawinili. Gdy pierwsze samoloty bombowe nadleciały nad linię frontu, Niemcy zaryli się jak krety w ziemię, tak jak wtedy, gdy patrzyłem z Kubusia. Za to nasi zaczęli machać hełmami do samolotów. Amerykanie bombardowali, jak zwykle, na leadera. Wiedzieli z planów, że w tym miejscu, w dole przebiega linia frontu. Zobaczyli blask powiewających hełmów i ruch. Odległości między stanowiskami niemieckimi i naszymi były małe, najwyżej do kilkuset metrów i wysunięte części kilku batalionów piechoty, a najwięcej trzeciego znalazły się w tej czarnej chmurze. Od tego się zaczęło. Operowaliśmy na czterech salach operacyjnych. W kilka godzin później przywieziono następną setkę. Przestałem operować dopiero w południe następnego dnia. Trzy zespoły pracowały, jeden odpoczywał, osiemnaście godzin operowano w jednym zespole. W tym tempie pracowaliśmy trzy doby. Rano i wieczorem samoloty transportowe wywoziły rannych do bazy. Po trzech dniach, pomimo wzmocnienia dalszymi czołówkami chirurgicznymi, zaczęliśmy się załamywać. Major Jakubowski zemdlał z wyczerpania. Kolega Szybalski dostał takich bólów brzucha, że nie mógł się utrzymać na nogach. Z chirurgów szpitalnych zostałem sam. Sześć godzin odpoczynku po osiemnastu godzinach pracy to było stanowczo za mało. Gdy po czwartej z rzędu nocy skończyłem służbę o 6 rano, by znów stanąć do pracy w południe, i wyszedłem z namiotu, zataczałem się jak pijany. Świeciło słońce. Żołnierz podał mi w menażce podgrzaną konserwę i kawę. Siadłem w swoim namiocie na łóżku polowym i jadłem. Nie wiem, kiedy zasnąłem i kiedy mi menażka wypadła z rąk. Żołnierz zdjął mi buty, a ja tak twardo spałem, że nic o tym nie wiedziałem. Kiedy się obudziłem, trzeba było się umyć, coś zjeść i znów do roboty. Coraz więcej przywożono Niemców. Jeszcze jednej z poprzednich nocy wniesiono rannego Niemca na stół. Nikt nie zwrócił uwagi, że Niemiec miał pod głową zawiniątko w dużej, kolorowej chustce od nosa. Gdy mu narkotyzer poprawił głowę, zawiniątko upadło na ziemię, rozległ się trzask i dym wypełnił całe pomieszczenie operacyjne. Najmniej wzruszył się tym Niemiec, bo już spał. Rannym w izbie przyjęć odbierano granaty, broń i amunicję, cóż więc, do cholery, mogło wybuchnąć niemieckiemu jeńcowi? Okazało się, że amerykańskie zapałki. Nasze wojsko opływało we wszystkie produkty dostarczane przez alianckie intendentury, między innymi pełno było fosforowych zapałek amerykańskich, które się zapalały przez potarcie nawet o rękaw. Nie wiadomo, dlaczego Niemiec w ciągu paru godzin niewoli nagromadził w chustce od nosa ze dwadzieścia paczek tych zapałek. Gdy upadły na podłogę namiotu operacyjnego, eksplodowały i zasmrodziły całe pomieszczenie. Kończyliśmy operację z oczami załzawionymi od gryzącego dymu. Nasza ciężka praca przynosiła dobre wyniki. Wielu naszych dało się uratować. Wypadki śmiertelne nie były zbyt liczne. Jeden z polskich żołnierzy z powikłanym złamaniem uda i szeregiem innych ran zginął nam czwartego dnia po operacji z powodu zgorzeli gazowej. Jeżeli chodzi o rany brzucha, to po trzech dniach ci, których nie można było szybko ewakuować, zajmowali cztery namioty ośmiołóżkowe. Były to namioty przeznaczone wyłącznie dla ciężkich ran brzucha. Każdy z rannych miał stale kroplówkę dożylną, stały drenaż ssący żołądka i dokładnie prowadzoną kartę bilansu wodnego. Poza nimi na innym oddziale, już w większych namiotach, leżeli inni ranni, pośród nich także brzuszni.
- 254 -
Wszystkich rannych, których stan na to pozwalał, ewakuowano dwa razy dziennie do tyłu. Po kilku dniach napływ rannych zaczął słabnąć. Niemieckie linie oporu zostały przełamane i nasze wojska posuwały się w kierunku Bolonii. Opowiadano, że jeden z oddziałów naszej Dywizji Pancernej posuwając się naprzód znalazł zwłoki kilkunastu swoich żołnierzy. Siady wskazywały na to, że ich wzięto do niewoli i potem bezbronnych wymordowano. Wiadomość o tym rozeszła się błyskawicznie między wojskiem. Wywołała wzburzenie i wściekłość. Wielu przysięgało sobie nie brać jeńców do końca wojny. Przez następny tydzień operowaliśmy rannych już bardziej normalnym trybem. Przywożono ich po kilku, najwyżej kilkunastu, już nie setkami, jak poprzednio. Nadeszła wiadomość o zdobyciu Bolonii. Zajęli ją Polacy. Od południo-zachodu nacierali Amerykanie. Ostatnie godziny przed zdobyciem Bolonii zamieniły się w rodzaj wyścigu, kto pierwszy wejdzie do miasta. Weszły i dotarły do rynku oddziały polskie na kilka godzin przed Amerykanami.
Rozdział XIV. CZOŁÓWKA CHIRURGICZNA NR 350. Zdaliśmy naszych ciężko rannych, którzy nie nadawali się do ewakuacji, innemu szpitalowi, zdaje mi się, że nr 6. W każdym razie dokładnie sobie przypominam, że przekazywałem rannych Hippowi, który w tym okresie pracował z 6 szpitalem. Zwinęliśmy namioty i przesunęli się wzdłuż głównej szosy do miejscowości Imola. Na razie nie było rozkazu rozwijania się. Polecono czekać na dalsze decyzje. Zaraz po przybyciu zostałem wezwany do pułkownika Sikory, który odczytał mi rozkaz o przeniesieniu mnie na stanowisko komendanta czołówki chirurgicznej B. Nazwę tę zmieniono później na czołówkę chirurgiczną nr 50, a w następnym rozkazie na czołówkę chirurgiczną nr 350. Moja czołówka miała się formować przy 5 CCS. Na razie przydzielono mi kilku ludzi. Grupka ta miała być zalążkiem nowej jednostki. Tym samym rozkazem na stanowisko anestezjologa i mojego zastępcy przydzielono kapitana lekarza Bolesława Wierzchonia. O tym, że Wierzchoń przyjdzie do mojej czołówki wiedziałem już od kilku miesięcy. Starał się o to stanowisko. Uzgodnił sprawę ze mną i uzyskał przyrzeczenie szefa służby zdrowia korpusu. Wysłano go nawet na kurs anestezjologii do jednego z amerykańskich szpitali. Wierzchoń był oficerem zawodowym. Znałem go dobrze, bo osiem lat byliśmy razem w jednej klasie gimnazjalnej „Szkoły Lubelskiej" w Lublinie. Potem wyjechał do Wilna, tam skończył Wydział Lekarski Uniwersytetu Stefana Batorego i już jako lekarz wstąpił do wojska na stałe. Szefem, to znaczy najstarszym podoficerem, został Kasiniak z 5 CCS. Był obecnie plutonowym. Pozostali sanitariusze byli spoza CCS. Skierowano ich wprost z korpusu z przydziałem do FSU 110 nr 350. Pochodzili z uzupełnienia z jeńców niemieckich. Byli Ślązakami. Najlepszym z nich okazał się Augustyn Psiuk. Drugi był Augustyn Lis. Trzeci sanitariusz był rodem ze Śląska Cieszyńskiego. Jako gońca przydzielono mi starszego wiekiem żołnierza. Nazywał się Kołat. Kierowcy pochodzili z broni pancernej. O ile sanitariusze byli ludźmi przyzwoitymi, zdyscyplinowanymi i przeważnie dobrymi chłopcami, to element, który przyszedł z broni pancernej, był dość niejednolity i raczej nieciekawy. Oddziały pancerne, które ich odesłały, chciały się prawdopodobnie pozbyć najtrudniejszych swoich ludzi. Większość z nich po degradacjach i po odsiedzeniu kar więziennych. Jednym z pierwszych, który się zjawił i zameldował u mnie, był niski, szczupły człowiek o ogorzałej twarzy, czarnych włosach i czarnych, biegających oczach, bardzo wymowny. Pierwszego dnia po przybyciu spił się do nieprzytomności. Żołnierze czołówki i wszystkich szpitali, z którymi potem pracowałem, a także okoliczna ludność włoska znali go pod pseudonimem „Berretto Nero". Nazwa ta pochodziła od czarnego beretu, który przywiózł z broni pancernej i z którym nigdy się nie rozstawał. Drugim kierowcą był strzelec Kalinowski. Potężnie zbudowany, wysoki mężczyzna, wyższy ode mnie przynajmniej o dziesięć centymetrów, z zawodu taksówkarz warszawski. Na pierwszy rzut oka wyglądał dość sympatycznie, ale gdy sobie podpił, bywał niebezpieczny dla otoczenia. Trzecim kierowcą był strzelec Murawski, średniego wzrostu, niemłody już człeczyna o fałszywym uśmiechu, absolutnie nie wzbudzający zaufania swym wyglądem. 110 Field Surgical Unit - Czołówka Chirurgiczna.
- 255 -
Czwartym - strzelec Soroka. Ten ostatni miał tak charakterystyczny wygląd, że Włosi na jego widok uciekali w popłochu, a mnie przypominał się zwrot Sienkiewicza przy opisie kompanów Kmicica: „że i ci, którzy świętych młodzianków za Herodowym ordynansem wycinali, sroższych i szpetniejszych mord nie mieli". Gdy się zameldowali, przyjrzałem im się dokładnie, porozmawiałem z nimi, ciężko westchnąłem i pomyślałem, że trzeba będzie ich ostro trzymać. Już następnego dnia przyszły dwa wozy na sprzęt. Gdy wyszedłem na plac, gdzie stały, ujrzałem za kierownicą „Berretto Nero". Był zupełnie pijany i wozem tak jechał, że ślady kół tworzyły zygzaki. Kapitan Wierzchoń stał bezradny, a plutonowy Kasiniak przeklinał kierowcę i groził mu pięścią. Wyczekałem chwilę, gdy wóz zatrzymał się, wskoczyłem na stopień, otworzyłem drzwi od kabiny i wyciągnąłem pijaka za kołnierz jak szczeniaka. Kazałem mu zdjąć pas i odprowadzić go na wartownię. „Berretto Nero" spojrzał na mnie w pierwszej chwili jak bazyliszek, potem jednak zaczął, plącząc się, tłumaczyć płaczliwym głosem. Usiłował przy tym stać na baczność, ale mu to nie wychodziło. Był zanadto pijany. W tym momencie nadszedł służbowy i zabrał go na wartownię. Następnego dnia rano przybiegli do mnie sanitariusze. Byli bardzo wzburzeni. Spytałem, o co im chodzi. Powiedzieli, że nie mogą w żaden sposób mieszkać w jednym namiocie z kierowcami. Prosili, żeby ich zakwaterować gdzie indziej. Kierowcy przez całą noc pili. Wysłuchałem ich i przyrzekłem, że od tej pory kierowcy będą osobno zakwaterowani. Przy tym wylazło na wierzch, że „Berretto Nero", którego przed wieczorem wsadzono do aresztu przy wartowni, wyspał się i rozebrał kawałek tylnej ściany aresztu, poszedł do czołówki i tam zorganizował nową pijatykę, która tak zgorszyła sanitariuszy. Wszystkie te moje kłopoty wypadły na okres zakończenia wojny. 7 maja nastąpiło przerwanie ognia na naszym froncie, a 9 - koniec wojny. Całą noc po kapitulacji Niemiec strzelano rakietami i na wszystkie możliwe sposoby świętowano pierwsze godziny pokoju. Nie chciało się po prostu wierzyć, że po tylu latach krwawej wojny i wzajemnego mordowania się nadszedł jej kres. Niemcy skapitulowały. Wielowiekowy wróg Polski i całej Słowiańszczyzny został złamany, pobity i poddał się na łaskę i niełaskę. Jednak wojna toczyła się jeszcze na drugiej półkuli. Sprzymierzeniec Niemiec - Japonia ciągle walczyła. Rzucało się w oczy, że radość naszych żołnierzy była nie tak pełna jak aliantów. Tamci czekali albo na rozkazy demobilizacyjne, albo martwili się, że ich jednostki pozostaną jeszcze jakiś czas na terenach dotychczasowej walki. W każdym razie widzieli jasno swoją przyszłość. Pozostawała dla nich tylko kwestia terminu powrotu do swoich domów i do swoich rodzin. My byliśmy w odmiennym położeniu. Snuliśmy takie same projekty jak tamci, tylko wyczuwaliśmy, że są one przesłonięte dziwną mgłą niepewności. Wzdrygaliśmy się na myśl, co zastaniemy w kraju. Większość z nas nie miała przez całą wojnę żadnych wiadomości. Pochodzący z Warszawy wiedzieli, że leży ona w gruzach, że część jej mieszkańców zginęła, a reszta rozproszyła się po kraju. Inni obawiali się poznać prawdę. Bali się myśleć o tym, że po powrocie zastaną tylko pogorzeliska, ruiny i mogiły lub nawet zupełny brak wiadomości o swoich najbliższych. Do tego wszystkiego wiedzieliśmy o braku zgody między naszymi władzami a rządem w kraju. Wszystko wskazywało na to, że nasze władze sprzeciwią się tym, którzy zechcą wracać do Polski. Mówiono także, że nie wiadomo, jak nas przyjmą w kraju. Stwarzało to nastrój nerwowości, niepewności i rozgoryczenia. Do tej chwili mieliśmy cel. Tym celem była walka z Niemcami. Niemcy zostali pobici, cel przestał istnieć. Drugi cel, większy, powrót do Ojczyzny - był bliski i daleki jednocześnie. Wystarczyło wziąć do ręki pierwszą lepszą gazetę w języku polskim a widziało się nowe trudności i takie przeszkody, o których nikt z nas dotąd nie myślał ani ich nie przewidywał. Były to przeszkody takiego rodzaju, o jakich żołnierz nie lubi myśleć. Do tej pory z bronią szliśmy na przeszkody, a dyplomaci i politycy schowani za naszymi plecami gadali. Żołnierz nie zwracał na nich uwagi. Był na pierwszym planie, przelewał krew, walczył rzetelnie. Teraz został odsunięty do tyłu. Słyszał, jak mu mówiono:' „stój, słuchaj się i czekaj, co ci powiemy i co masz zrobić". Odczuwało się to jak policzek, a ci, co nam rozkazywali, wyszli teraz na przedpole, zaczęli układy, targi i handle nie zawsze nawet podając do wiadomości żołnierzowi, o co chodzi. Żołnierze mówili: - Wojna skończona, chcemy zaraz wracać do kraju. Słyszeli zaś odpowiedź:
- 256 -
- Wojna wcale nie jest skończona. Jesteś żołnierzem i masz słuchać. Powrót do kraju jest zdradą. Żołnierz czytał gazety, słuchał odczytywanych rozkazów, pełnił w dzień służbę, walczył z własnymi myślami, śnił w nocy o domu, o kraju, o rodzinie i często płakał. Z chwilą gdy umilkły odgłosy strzałów, przestał się czuć wyłącznie żołnierzem, zaczął się czuć obywatelem. Wstrętne było mu pojęcie emigranta. Miał dość tułaczki. Chciał być obywatelem swojego państwa. Jeżeli miał bezpośrednich przełożonych, których poznał w czasie ciężkich walk jako ludzi godnych szacunku i prawych, to im wierzył i lżej iznosił ten przykry okres. Cierpliwiej czekał. Jeżeli tak się złożyło, że nie mógł szanować swoich bezpośrednich przełożonych, to się szybciej załamywał. Nie wiedział, co robić. Rozpaczał, demoralizował się, stawał się cyniczny, kpił z ideałów, szukał koniunktury lub pił. Ja również przeżywałem te ciężkie chwile. Ale dla nas, lekarzy, zadanie nie kończyło się z chwilą, gdy umilkły działa. Walczyć o zdrowie i życie żołnierzy trzeba było jeszcze długo. To podtrzymywało przekonanie, że jest się jeszcze potrzebnym. W trzy dni po zakończeniu wojny przesunięto 5 CCS oraz moją czołówkę z Imoli do Fermo. Fermo było niedużym, ale starym miastem leżącym na wzgórzu. Dojeżdżało się do niego serpentyną. Przez bramę prowadził wjazd na wąską, wznoszącą się w górę ulicę. Całe to wejście do miasta przypominało wjazd do twierdzy. Po przejechaniu kilku uliczek wjeżdżało się na duży rynek, na którym znajdowały się hale targowe z podcieniami i kilka dużych, ładnych budowli, między innymi piękny, duży gmach opery, tak urządzony wewnątrz, że riie przyniósłby wstydu dużemu miastu. Byłem w nim szereg razy na występach Królewskiej Opery z Rzymu, która przyjeżdżała do Fermo kilka razy w roku z bardzo bogatym programem i doskonałą obsadą. CCS rozwinął tylko izbę chorych dla garnizonu i został skoszarowany jako jednostka wojskowa w dużych budynkach miejskich, stojących przy jednym z placów, niedaleko rynku. Żołnierze czołówki otrzymali obszerne pomieszczenie przy parterowym korytarzu we frontowej części gmachu. Oficerom polecono zakwaterować się w mieście. Zwróciłem się do plutonowego Kasiniaka, którego znałem jako jednego z najobrotniejszych ludzi, aby mi poszukał kwatery. Znalazł w ciągu kilku godzin. Na skraju miasta, niedaleko mojej jednostki, przy małym placyku stał ładny, nowoczesny, dwupiętrowy, nieduży dom. Kasiniak zaprowadził mnie do gospodarzy, właścicieli domu. Była to starsza pani powyżej pięćdziesiątki i jej ojciec, zasuszony, ledwie chodzący staruszek, zawsze jednak uśmiechnięty i bardzo uprzejmy. Ta dwójka i służąca zajmowali cały budynek. Władze miejskie wyznaczyły u nich kwaterę oficerską, nie było więc żadnych kłopotów. Dali mi dwa pokoje na drugim piętrze z łazienką i osobną klatką schodową. Sami wchodzili od ogrodu. Właściwie to mieszkałem w jednym pokoju, drugi, malutki salonik umeblowany miniaturowymi, bambusowymi mebelkami stał pusty. Z okien miałem piękny widok, z jednej strony na miasto, z drugiej na zbocze górskie u stóp okna, pokryte ogrodami. Dalej widać było panoramę uprawnych pól i winnic, a w lewo z daleka - Adriatyk. Pogoda była śliczna. Lato w południowych Włoszech. W górze błękitne niebo, którego kolorytu nie zakłócała żadna chmura ani obłoczek, na dole geometryczne rysunki dachów i tarasów starego Fermo, trochę dalej żywa zieleń pól i winnic, w głębi szafirowa toń Adriatyku. Po załatwieniu w godzinach przedpołudniowych służbowych obowiązków, które nie zajmowały mi zresztą wiele czasu, w ciągu pozostałych godzin porządkowałem swoje notatki, czytałem, zwiedzałem miasto i okolicę lub wyjeżdżałem na nadmorską plażę. W kilka dni po przybyciu do Fermo strzelec Kołat zabrał się do porządkowania moich rzeczy. Wyjął z walizy zakurzony i wy-brudzony battledress, który nosiłem w czasie ostatniej akcji. Zaczął przeglądać kieszenie, bo chciał go uprać. Z jednej wyciągnął małą kopertę i położył na stole. Wziąłem ją do ręki. Tym razem przypomniałem sobie od razu. Był to bilet doręczony mi przez kierowcę w San Giusto od nieznanych kuzynów mniej więcej rok temu. Papier był już pożółkły. Otworzyłem kopertę i wyjąłem bilet. Na dole wydrukowany adres, miasto, ulica i numer domu. Najwyraźniej Fermo. W tej dopiero chwili zdałem sobie sprawę, że jest to właśnie nazwa miasta, w którym się obecnie znajduję. Co za zbieg okoliczności! Wszedł Kasiniak. Czołówka się organizowała, zgłaszał się więc do mnie kilka razy dziennie w różnych sprawach. Tak się z nim zżyłem jeszcze w CCS, gdzie pracował na sali operacyjnej, że traktowałem go jak przyjaciela. Zapytałem: - Kasiniak, spójrzcie, co za śmieszna historia, rok temu nad Chienti jeden z kierowców przywiózł mi taki bilet. Zupełnie o nim zapomniałem. Znalazł go przed chwilą Kołat w kieszeni starego battledress'u. Kasiniak przeczytał go uważnie i powiedział: - To jacyś tutejsi Włosi. Dlaczego sobie dopisują Majewski do nazwiska? Ciekawe.
- 257 -
- Zobaczcie Kasiniak, co to za jedni. - Dobra, zrobi się, panie poruczniku - odparł Kasiniak i schował bilet do kieszeni. Przyszedł późnym wieczorem. Był w doskonałym humorze i lekko podchmielony. Przyniósł wiadomość: - Znalazłem tych Włochów. Byłem u nich cztery godziny. Posadzili mnie przy stole i gościli. Mają pierwszorzędne wino. Gadają, że są kuzynami pana porucznika. - Co to za jedni? - Ano Włochy. Mają dom z tamtej strony miasta, niedaleko szpitala. Stary jest lekarzem, trochę mruk, ale elegancki gość. Koniecznie proszą, żeby pan porucznik do nich przyszedł. Stary był ożeniony z Polką, nazywała się Majewska, ale już dawno umarła. Jeszcze zaraz po tamtej wojnie. Mówił, że z tęsknoty za krajem, ale mnie się zdaje, że na gruźlicę. Muszę dodać, że Kasiniak nie mógł się nauczyć mówić po angielsku, ale za to po włosku rozmawiał zupełnie płynnie. Zdawać by się mogło, że się w tym kraju urodził i wychował. Zamyślił się. - Stary ma trzy córki. Trudno, musi pan porucznik tam iść, jak mi dali tego wina, to im przyrzekłem, że pan porucznik przyjdzie. Nie miałem wielkiej ochoty. Na podstawie dotychczasowego doświadczenia przekonałem się, że mi sposób bycia Włochów nie odpowiada. Zbyt hałaśliwi i gadatliwi. Nie było jednak rady, skoro Kasiniak zobowiązał się w moim imieniu. Zresztą szpital nasz nie był rozwinięty, roboty było mało i zaczynało być nudno w tym Fermo. Następnego dnia wybrałem się pod wskazany adres. Oczekiwali mnie. Dom był dwupiętrowy, wąski i stary, ale w środku przyjemny, chłodny i czysty. Lekarz, średniego wzrostu mężczyzna, szczupły, miał siwe włosy i pociągłą, smutną twarz o dobrych oczach. W czasie rozmowy stwierdziłem, że ucieszył się moimi odwiedzinami. Rozmawiając uśmiechał się tylko oczami. Był małomówny i nie gestykulował. Oprócz niego były w domu dwie córki, trzecia była gdzieś poza Fermo. Poza tym kręciła się po mieszkaniu jakaś stara ciotka. Zatrzymali mnie na kolację. Siedziałem na honorowym miejscu w dużej, staroświeckiej jadalni. Meble ciemne, ciężkie i wygodne. Nad stołem lampa z dużym abażurem oświetlała stół i nasze twarze, podczas gdy reszta pokoju tonęła w półmroku. Podano wino. Lekarz powiedział: - Wypijemy zdrowie naszego gościa tym winem, które czekało na taką okazję trzydzieści kilka lat. Spojrzałem zdziwiony. Wyjaśnił, że nastawił to wino w dniu, w którym do tego domu weszła jego żona. Była Polką i nosiła to samo nazwisko co ja. Kolacja upłynęła bardzo przyjemnie. W domu panowała atmosfera, w której poczułem się dobrze. Gdy chciałem wstać z fotela, zauważyłem z niepokojem, że sprawia mi to trudność. Wypiłem tylko jedną, wprawdzie dużą lampkę wina, które miało smak słodkiej, gęstej małmazji. Przechodziło przez gardło tak, jakby było pozbawione alkoholu, a tu nie mam siły ruszyć nogami. Takie dziwne uczucie, znieczulone nogi przy zupełnie jasnej i trzeźwej świadomości. Przypomniałem sobie, że już kiedyś doświadczyłem podobnego uczucia. Było to w Warszawie u Fukiera na Rynku w czasie uroczystego wieczoru z powodu zaręczyn jednego z moich przyjaciół. Wypiłem wtedy lampkę bardzo starego miodu. Widocznie wino doktora miało taką samą właściwość. Smakowało podobnie, było gęste, w miarę słodkie, miało silny aromat i w świetle lampy załamywało promienie jak bursztyn. Po kolacji przeszliśmy na płaski dach domu. Ta część dachu była tarasem, siedzieliśmy przy stoliku na ogrodowych krzesłach. Wieczór był piękny. Słońce już zaszło, zapanował półmrok. Było ciepło, ale bez tego dusznego skwaru, który w ciągu dnia przeszkadzał oddychać pełną piersią. Od strony morza spływał ciepły, ale orzeźwiający powiew. Z daleka widać było liczne światełka Porto San Giorgio. Z miasta od strony rynku i z ulic dochodził nieco przytłumiony gwar. O tej porze cała ludność wylęgała na ulicę. Gdzieś niedaleko słychać było śpiew. Brzmiał jak aria operowa. Charakterystyczne melodie i wspaniałe głosy, które można słyszeć tylko na ulicach miasteczek włoskich, a które często brzmią piękniej i wspanialej, niż taka sama aria słyszana ze scen opery w mniej muzykalnym kraju. Przypomniał mi się wieczór w San Piętro in Valle. Siedzieliśmy na werandzie, było ciemno, setki świetlików przelatywały w ogrodzie, a Józek Szlamp śpiewał. Zdawać by się mogło, że to było wczoraj, a tyle od tego czasu się zmieniło. Było późno. Pożegnałem się z gospodarzami i poszedłem do siebie na kwaterę. Otworzyłem w
- 258 -
pokoju okna, zgasiłem światło i wyglądałem. Pomimo że byłem na drugim piętrze, a przede mną wolna przestrzeń, jednak nie odczuwałem tego rześkiego powiewu, który był tam na tarasie. W pokoju było duszno. Nie chciało mi się spać. Z drugiej strony pod oknem wychodzącym na zachód, tam gdzie był placyk, a na nim wejście do domu, przy starej studni zebrała się grupka wyrostków. Obsiedli kamienrie koryto i śpiewali. Trudno, można lubić lub nie lubić Włochów, ale nie można oprzeć się czarowi ich kraju ani im samym odmówić starej kultury artystycznej. Każdy Włoch przynajmniej potencjalnie jest artystą. Prawie wszyscy mają wspaniały słuch i piękny głos, ale, niestety, u większości szybko się te głosy kończą. Dotyczy to zwłaszcza kobiet. Większość z nich, gdy ukończy dwadzieścia kilka lat, mówi jakby miała chrypkę. Kasiniak tłumaczył mi, że z powodu ciągłego gadania, i że do dwudziestego roku żyoia przegadają już swoją normę, którą człowiek ma na całe życie. Prawie każdy Włoch jest urodzonym aktorem. Gdy się z nimi rozmawia, obojętnie na jaki temat, odnosi człowiek wrażenie, że rozmówca jest na scenie i że gra. Chwilami jest to nieprzyjemne, bo nie wiadomo, czy go można traktować na serio. Nie tylko w czasie zwiedzania muzeów pełnych obrazów, rzeźb i innych dzieł sztuki, niekoniecznie w Rzymie lub we Florencji, ale i w miasteczkach odpowiadających pierwszej lepszej naszej pipidówce, można spotkać tak piękne rzeczy, że trudno od nich oderwać oczy. Każdy stary budynek, każdy wiadukt w górach jest nie tylko technicznie doskonale rozwiązany, ale nigdzie nie tworzy dysonansu z przyrodą czy krajobrazem. Ciekawa rzecz, że ile razy wypytywali mnie, co mi się we Włoszech podoba, a ja mówiłem, że zachwyca mnie piękno ich kraju i wysoka kultura artystyczna mieszkańców, to widziałem niezadowolenie z mojej odpowiedzi. Z kolei próbowałem ich sondować. Wynik był zawsze ten sam. Włosi mają ambicję być dobrymi żołnierzami. Po prostu śmieszne, ale wydaje mi się, że każdy naród ma ambicje odznaczać się właśnie tymi zaletami, których posiada najmniej. Włosi uważają się za doskonałych żołnierzy. Francuzom wydaje się, że są potężnym mocarstwem. Anglicy są głęboko przekonani, że prowadzą politykę zagraniczną sprawiedliwą i uczciwą. A nam się wydaje, że mamy sposób bycia zachodnioeuropejski. Może to już tak musi być? Któż to właściwie wie? 8 czerwca nastąpiło nagłe przesunięcie nas do Faenzy. Byliśmy tu jednak tylko osiemnaście dni i znów nagle sprowadzono nas z powrotem do Fermo. Wojsko zajęło te same pomieszczenia co za pierwszym pobytem. Gdy rozlokowałem ludzi i rozładowano wozy, podszedł do mnie Kasiniak i zapytał: - Czy pan porucznik chce wrócić na dawną kwaterę? - Pewnie, że chcę, tylko nie wiadomo, czy jest wolna. Przecież tu stoi kilka jednostek, pewno już ktoś ją zajął. - Właśnie idę w tamtą stronę, to się dowiem. Niedługo wrócił i powiedział, że mój pokój jest wolny, wobec czego on już go zajął dla mnie. Zaraz przewiozłem moje rzeczy i poszedłem do łazienki umyć się. Gospodarze przywitali mnie życzliwie. Byli nawet wyraźnie zadowoleni, że wróciłem. Zrozumiałe, zawsze bali się różnych niespodzianek ze strony wojskowych, których skierowywano na kwaterę. Mnie już znali i wiedzieli, że ich żadna przykrość nie spotka. Po południu zaprosili mnie na podwieczorek. Zszedłem na dół i przez drugą klatkę schodową od strony ogródka udałem się do nich. Gospodarz staruszek przyjął mnie jak dobrego znajomego. Chwilę posiedzieliśmy w ogrodzie i porozmawiali, po czym zaprosił mnie na górę. W niedużej jasnej jadalni znajdowała się jego córka oraz jakaś pani w wieku około 35 lat, której przedtem nigdy nie widziałem. Piliśmy kawę z likierem anyżkowym w cienkich, wąskich kieliszkach i jedliśmy domowe ciastka. Wszyscy narzekali na suszę. Deszczu nie było od blisko dwóch miesięcy. Starszy pan mówił, że contadini, to jest ehłopi--dzierżawcy, nie chcą płacić należnego dzierżawnego, bo mówią, że grozi nieurodzaj. Słuchałem ich narzekania na kłopoty, które, jak mi się wydawało, były zupełnie nieistotne. Nie podobała mi się ta pani, która była również gościem. Rozmawiałem z nimi po włosku, bo żadnego innego języka nie znali. Moja znajomość włoskiego nie była doskonała, ale dostateczna do prowadzenia dość swobodnej konwersacji, i dlatego zdziwiło mnie, gdy Włoszka, znajoma mojej gospodyni, zaczęła w ten sposób rozmawiać o Polakach, jak gdybym nie rozumiał ani słowa z ich języka. Mówiła: „Ci Polacy to śmieszni ludzie. Co to za ludzie sensa patria [bez ojczyzny]? Po co oni tu przyszli?"
- 259 -
Słuchałem i tłumiłem swoje oburzenie. Przypomniałem sobie różę, którą rzuciła Włoszka przed San Giusto z okrzykiem: „evviva liberatori!" O mało mi tą różą oka wtedy nie wybiła. Wiedziałem, że wielu inteligentnych Włochów zdaje sobie sprawę ze smutnej i dwuznacznej roli, jaką ich kraj w tej wojnie odegrał, i że doskonale są poinformowani, ile zrobiliśmy dla uwolnienia ich od Niemców. Poczułem niesmak, ale nic nie powiedziałem. Nie chciałem obrażać moich gospodarzy. Byli to przyzwoici ludzie. Wiedziałem, jak usilnie zmieniali temat i zagadywali arogancką Włoszkę. Było im wyraźnie przykro z powodu zachowania się ich rodaczki. Rozmawiałem w dalszym ciągu z nimi na temat pogody, zbiorów wina i contadinich, jakbym nie rozumiał ani słowa z tego, co ich gość mówił. Po podwieczorku pożegnałem się i wyszedłem. Wtedy zrozumiałem po raz pierwszy, że wojna się skończyła i że nie jesteśmy już nikomu potrzebni. W wojsku dały się zauważyć przemiany będące wynikiem zakończenia działań wojennych. Część żołnierzy i oficerów nie umiała się przestawić. Teraz wyraźnie widać było szkody moralne, jakie wyrządza wojna psychice ludzkiej. Między innymi jednostkami w Fermo stacjonował sąd polowy dywizji. W tym stosunkowo krótkim okresie, kiedy byłem w garnizonie Fermo, wykonano kilkanaście wyroków śmierci na żołnierzach i oficerach. Wszystkie za rabunki i zabójstwa. Wojna wytworzyła pogardę dla cudzego życia i nauczyła samowoli w stosunku do ludności cywilnej. Pamiętam jedną sprawę. Chodziło o młodego żołnierza. Szedł przez wieś i zobaczył kurę. Zachciało mu się świeżego, kurzego mięsa. Chwycił ją, ale kura narobiła krzyku. Wyleciała Włoszka. Zobaczyła, co się dzieje. Chciała odebrać kurę. Żołnierz ją odepchnął. Włoszka zaczęła zawodzić. Wypadł Włoch, wygrażał żołnierzowi, potem wyciągnął rękę chcąc go schwycić. Żołnierz dał serię z thomsona, zabił Włocha i poszedł dalej. Włosi złożyli skargę, opisali, jakie naszywki miał żołnierz, podali odznaki dywizyjne, które dojrzeli na rękawie. Żandarmeria bez trudu doszła, kto to był. Żołnierz się przyznał. Był to młody chłopak, nie bardzo rozumiał o co chodzi. Włoch zastąpił mu drogę i wygrażał się, nie chciał go przepuścić, więc strzelił do niego. Od wielu lat kazano mu strzelać do ludzi. Strzelał do Niemców, bo w czasie wojny cywilni nie stawali mu na drodze. To właśnie było tragedią, że nie bardzo zdawał sobie sprawę ze swojego występku, a teraz musiał oddać swoje życie za to życie, które zabrał. Ludzie zdziczeli. Normy etyczne się zatarły. Niebezpieczeństwa, które dawała walka na froncie, nie było. Przytłumione napięcie i energia szukały wyładowania i wchodziły na błędne ścieżki. Wkrótce potem zaczęła się plaga dezercji, której w czasie wojny, praktycznie biorąc, wcale nie było. Dezerterowali żołnierze ze wszystkich formacji i wszystkich narodowości. Dezerterowali nie po to, aby wrócić do domów, ale dlatego, że awanturniczy temperament niektórych jednostek nie mógł znieść dyscypliny wojskowej ani unormowanego trybu życia. Do tej pory energia wyładowywała się w patrolach, w ryzykanckich podejściach nieprzyjaciela. Łatwo znosili dyscyplinę, bo wiedzieli, że gdy wyjdą przed linię, to z im większą fantazją i większym ryzykiem wykonają zadanie, tym większą osiągną satysfakcję i otrzymają nagrodę. Musieli przestrzegać rygorów wojskowych, w zamian za to mieli wolną rękę w płataniu figlów Niemcom, nauczyli się ryzykować swoje życie i lekceważyć życie innych. Awanturniczość charakteru ujęta w karby dyscypliny wojskowej była zaletą. Dawała im przewagę nad kolegami, którzy tej żyłki nie mieli. Teraz przez całe dwadzieścia cztery godziny na dobę musieli pędzić monotonne życie. Dusili się w szarzyź-nie. Chorobliwie rozrośnięta energia nie dawała się wtłoczyć w ramy życia obozowego lub w ogóle się do niego nie nadawała. Dezerterowali więc, pomimo że mieli dobre zaprowiantowanie, dobre umundurowanie i zakwaterowanie oraz wysoki żołd. Spotykali się w górach i tworzyli bandy złożone z Brytyjczyków, Polaków i Amerykanów. Poza dyscypliną, którą sami sobie nałożyli, lekceważyli wszystko. Ponieważ w pierwszym rzędzie weszli w konflikt z żandarmerią, więc żandarmeria stała się ich wrogiem numer jeden. W drugiej połowie 1945 roku i w pierwszej połowie 1946 roku w Apeninach grasowało kilkanaście takich band. Największa z nich działała między Neapolem a Bari. Żadna droga nie była bezpieczna. Dowódcą tej bandy był eks-kapitan polskiej żandarmerii. Jego zastępcą Anglik. W sumie zrabowali około dwóch tysięcy wozów wojskowych. Weszli w kontakt z włoskim światem przemytniczym, który ich krył i wykupywał zdobycz. Powstały całe przedsiębiorstwa włoskie zajmujące się prze-malowywaniem zrabowanych wozów i sprzedawaniem zrabowanych przedmiotów. Władze miały sytuację utrudnioną, bo już przedtem alianci sprzedawali Włochom, jako szmelc, całe parki samochodowe, których nie opłacało się po skończonej wojnie wywozić morzem.
- 260 -
Sytuacja po kilku miesiącach stała się tak napięta, że wyznaczono do obław na dezerterów całe dywizje, które tak jak w czasie manewrów przemierzały półwysep w poprzek w jedną i drugą stronę. Dopiero pod koniec 1946 roku udało się wyłapać większość prowodyrów. Doszło do tego, że wszystkie jednostki otrzymały ścisłe rozkazy zabraniające żołnierzom oddalania się bez nabitej broni. Oficerowie musieli mieć nabite pistolety. Niewiele to pomagało, bo dezerterzy działali na drogach w przebraniu żandarmerii i to jak im było wygodniej, raz amerykańskiej, raz brytyjskiej, kiedy indziej znów polskiej. Gdy jechałem samochodem i nagle widziałem na drodze żandarmów dających znak zatrzymania się, nigdy nie wiedziałem czy to prawdziwa żandarmeria, czy bandyci. Jakakolwiek opieszałość w stosunku do jednych, jak i drugich była niebezpieczna. W wypadku gdy dezerterzy zatrzymywali wóz i znaleźli w nim prawdziwych żandarmów, zabijali ich bez litości. Zwyczajnych żołnierzy i oficerów rozbrajali i wysadzali, a wóz zabierali. Z chwilą gdy wojskowe władze alianckie porozumiały się . między sobą i wypowiedziały regularną wojnę dezerterom, podróżowanie po drogach włoskich stało się jeszcze uciążliwsze. Najbardziej bezwzględna była żandarmeria amerykańska. Kierowcy musieli się mieć na baczności, aby nie przeoczyć ich sygnałów, bo można było dostać ogień bez ostrzeżenia. Znany był wypadek generalskiego wozu brytyjskiego, prawidłowo oznaczonego gwiazdkami, który z punktu nie zahamował na szosie na znak dany ręką żandarma amerykańskiego. Został podziurawiony jak sito z automatów patrolu. Amerykanie również bez pardonu tępili paserstwo u Włochów. Wszystkie linie kolejowe we Włoszech zaraz po wojnie były nieczynne. Armie alianckie ich nie potrzebowały. Naprawa tych linii była trudniejsza niż w innych krajach - ze względu na dużą ilość wysadzonych w powietrze mostów i wiaduktów. Gdy więc życie gospodarcze Włoch zaczęło się po wojnie budzić, wszelka komunikacja odbywała się samochodami. Początkowo trudno było znaleźć włoski wóz cywilny, który by nie miał wojskowych opon lub innych części. Amerykanie się za to ostro wzięli. Widziałem patrol, który zatrzymał olbrzymią ciężarówkę ośmiotonową z niewiele mniejszą przyczepą. Jedna i druga była wyładowana towarem. Żołnierze zaczęli sprawdzać. Znaleźli dwie opony wojskowe. Kazali lamentującym Włochom natychmiast zejść z wozów, obleli je benzyną i podpalili. Podobno z reguły tak postępowali. Po kilku miesiącach Włosi, którzy kupowali od żołnierzy wszystko co się dało, przestali kupować rzeczy pochodzenia amerykańskiego. Przestało się opłacać.
Rozdział XV. ROSETO NAD ADRIATYKIEM. 18 lipca zostałem odkomenderowany z czołówką do 3 CCS. Dołączyłem do niego niedaleko Fermo i razem jechaliśmy na południe do miejscowości Roseto. Było to w prowincji Abruzio, gdzie stały nasze silne jednostki. Drogi zatłoczone kolumnami wojskowymi posuwającymi się w jedną i drugą stronę. Większość z nich miała znaki polskie. Zauważyłem zjawisko, którego przedtem nie było. Przynajmniej w co kilku mijanych wozach widać było wychylające się spod plandek głowy Włoszek. Wyglądało to jakby należały do etatowego wyposażenia jednostek wojskowych. Nad wieczorem przybyliśmy do Roseto. Główny trzon 3 CCS jeszcze nie przybył. Zatrzymaliśmy się na razie w dużej willi, gdzie miał się mieścić szpital. Stała blisko plaży i była pusta. Mieszkałem tam parę dni. Było to przyjemne miejsce zakwaterowania ze względu na to, że rano i wieczorem, po obudzeniu się i przed spaniem, mogłem wychodzić na taras w kąpielówkach, stąd po schodach na plażę i kąpać się w morzu. Woda w Adriatyku była przyjemna, ciepła i przejrzysta, a dno wszędzie gładkie i piaszczyste. Po kilku dniach szpital już zorganizowany zaczął pracować normalnie. Przyjechał generał Szarecki. Ruch operacyjny był duży. Przywożono wypadki z całej dywizji i kilku innych jednostek korpusu stojących w naszym rejonie. Poza tym z okresu działań wojennych było dużo rannych niedoleczonych, u których występowały zaostrzenia bądź też różne powikłania. Szpital mieścił się w jednym z najnowszych budynków, pięknie położonym w dużym, dobrze utrzymanym ogrodzie, nad brzegiem morza. Sale operacyjne i sale ciężej chorych były w głównym budynku, lżej chorzy leżeli w kilku dużych namiotach rozstawionych w ogrodzie. Ja przeniosłem się na
- 261 -
kwaterę do małego domku, jakieś dwieście metrów w lewo od szpitala, po drugiej stronie drogi. Jeszcze dalej, przy tej samej szosie, za drogą stał namiot mojej czołówki. Mieszkał w nim Kasiniak z sanitariuszami. Kierowców musiałem umieścić osobno. Byli zakwaterowani w budynku mieszkalnym na pierwszym piętrze w dużej farmie. Zachodziłem do nich kilka razy i na oko wydawało się, że wszystko jest w porządku. Gospodarze farmy, para niemłodych Włochów, zachowywała się tylko jakoś zbyt uniżenie. Gdy ich zapytałem, czy są zadowoleni, zaczęli się nisko kłaniać i na wyścigi zapewniać mnie, że signori soldati Polacchi111 to bardzo dobrzy ludzie. Poszedłem po zewnętrznych schodach na górę do kierowców. Mieszkali chyba lepiej niż pułkownik Kehle, komendant CCS, nie mówiąc już o mojej kwaterze. Gdy wszedłem, jedli właśnie kolację. Na talerzach spaghetti i smażona kura, dwie duże karafki z winem. Ani śladu wojskowego jedzenia. Coś mi tu nie grało, ale nie mogłem nic uchwytnego znaleźć. Każdy może sobie kupić kurę i spaghetti. Żołd, jaki pobierali, był wystarczająco duży. Postanowiłem częściej do nich zachodzić. Nie upłynęły może i trzy dni, gdy mnie w w nocy zbudził Kasiniak. - Panie poruczniku, nie mogę dać sobie rady z szoferakami. Popili się i robią awanturę. Poszedłem na kwaterę kierowców. Już z daleka słychać było dzikie wrzaski i śmiechy oraz lament Włochów. Musiałem z nimi przeprowadzić rodzajową rozmówkę. Dwóch kazałem odprowadzić na wartownię CCS. Na drugi dzień Kasiniak przedstawił mi ich do raportu. Byli to „Berretto Nero" i Murawski. Murawski jak Murawski, cały wymięty, uśmiechał się, biadolił i nie chciał patrzeć w oczy, a „Berretto Nero" był jeszcze pijany. Powiedziałem im: - Daję wam po pięć dni ścisłego, bo więcej nie mam prawa - i kazałem ich zaprowadzić z powrotem na wartownię. I tu wylazł nowy kłopot. Chociaż wartownia była duża, dowódca warty odmówił przyjęcia aresztantów, zasłaniając się rozkazem komendanta szpitala. Poszedłem do pułkownika. Pułkownik, jak zwykle uprzejmy, powiedział, że z prawdziwą przykrością musi odmówić mojej prośbie, ale takich ananasów nie może trzymać. Ostatniej nocy cały pluton musiał ich pilnować i szarpać się z nimi. Wywalili ścianę w areszcie i trzymali całą zmianę warty na nogach do rana, a ich wrzaski, przekleństwa i śmiechy słychać było na salach chorych w głównym budynku. Poradził mi odesłać ich na odsiedzenie do najbliższego batalionu piechoty, który stał niedaleko, bo około osiem kilometrów od Roseto. - Tam w jednostce liniowej dadzą sobie z nimi radę. Nie było innej możliwości. Wsadziłem ich na wóz, jako eskortę dałem Kasiniaka z dwoma ludźmi. Lis napisał pisemko i pojechali. Gdy po pięciu dniach wrócili, zostali tylko wymienieni na dwóch następnych. W końcu musiałem pojechać do dowództwa korpusu i zażądać zmiany. Po dłuższych targach z kapitanem z oddziału personalnego udało mi się pozbyć dwóch najgorszych, w tym „Berretto Nero", który naprawdę zaczął mnie i wszystkim zatruwać życie. Na ich miejsce przyszło dwóch nowych: Zacharewicz, rodem gdzieś spod Białegostoku, i Gliniak. Ten ostatni nie był wprawdzie kierowcą tylko motocyklistą, ale już się zgodziłem, byle tylko pozbyć się „Berretto Nero". Zadowolony wróciłem do siebie. Gdy odjechali, Włosi odczekali jeden dzień, bo początkowo nie wierzyli swojemu szczęściu, i przyszli do mnie z żalami. Okazało się, że „Berretto Nero" terroryzował całą okolicę. Najbliżsi farmerzy musieli mu składać haracz, bo nie tylko że ich bił, ale i groził podpaleniem. Gdy wracał do domu, musiał mieć stół zastawiony. W ogóle rządził całą okolicą niczym legendarny „Tasiemka" na Kerce-laku. Groził Włochom, że jeżeli który poskarży się mnie lub żandarmerii, to nie doczeka rana. Musiałem spisać protokół i odesłać do korpusu, a Włochów odprawiłem. Nie wiem, jakie to miało echa, bo szczęśliwie nigdy już o tym rzezimieszku więcej nie słyszałem. Nasi żołnierze nic mi do tej pory o jego sprawkach nie mówili, bo chociaż go nie znosili, widocznie bali się jego pogróżek. Pozostali kierowcy, nie mając tak demoralizującego przykładu, po jakimś czasie uspokoili się. W szpitalu mieliśmy dużo nagłych operacji, głównie z powodu wypadków. Jedna noc dała mi się szczególnie we znaki. Miałem dyżur i operowałem aż do rana. Przywozili bez przerwy. Jednego z pacjentów zapamiętałem najlepiej. Nazywał się Pyszny. Gdy go przywieźli, był nieprzytomny. W stanie upojenia alkoholowego popełnił samobójstwo. Przystawił sobie karabin pod brodę i pociągnął za spust. Kula przeszła między gałęziami żuchwy przez podniebienie, podstawę czaszki, mózg, sklepienie czaszki i zatrzymała się pod skórą. Można było ją wyczuć wyraźnie na głowie, gdy się rozgarnęło włosy, na jakieś trzy palce ponad czołem. W czasie operacji zaraz po przecięciu skóry kula wypadła, ale ubytek w czaszce był duży. Po usunięciu odłamków miał kształt otworu owalnego o średnicy 6 na 4 centymetry. Duże zniszczenie tkanki mózgowej. Po operacji założyłem opatrunek w 111 Panowie żołnierze polscy.
- 262 -
kształcie przyłbicy i odesłałem go do łóżka. Był nieprzytomny przez cztery dni. Piątego dnia rano, gdy robiłem wizytę, podszedłem do jego łóżka. Leżał na niedużej, sześciołóżkowej sali w kącie, na prawym boku, twarzą zwróconą do ściany. Wziąłem za tętno. Miarowe i wolne. Pielęgniarka powiedziała: - Ciągle jeszcze nieprzytomny. Nachyliłem się nad nim i zapytałem: - Jak się czujesz, Pyszny? Milczenie. Lekko potrząsnąłem jego ramieniem. Wydał pomruk jak niedźwiedź. - Jednak reaguje - zauważył jeden z kolegów. Jeszcze raz się zapytałem, ale już bez nadziei usłyszenia odpowiedzi: - No, Pyszny, powiedz wreszcie co ci brakuje? Ochrypły głos odpowiedział: - Ostatniej „Naafi". Z kolei my zamilkliśmy. Ciężko chory, leżący na sąsiednim łóżku, roześmiał się na głos. Od tego dnia, ku zdziwieniu wszystkich, Pyszny zaczął szybko przychodzić do siebie. Po dwóch tygodniach już wstał z łóżka. Ciągle musiał nosić na głowie elastyczny opatrunek ze względu na duży ubytek kości czaszki. Rana pooperacyjna zagoiła się rychłozrostem. W czasie operacji usunąłem mu przynajmniej łyżeczkę zmiażdżonej tkanki mózgowej. Rezultatów tego zmniejszenia ilości tkanki mózgowej na razie nie było widać. Podczas mojego pobytu w Roseto odeszła do obozu tranzytowego pierwsza partia żołnierzy CCS, którzy się zgłosili na wyjazd do Polski. Mieliśmy odprawy w większych jednostkach. Przemawiał dowódca korpusu. W przemówieniach tych ustosunkował się negatywnie do powrotu do Polski w aktualnej sytuacji. Tendencje powrotu do kraju, przejawiające się u niektórych żołnierzy, określał jako słabość i nielojalność w stosunku do korpusu. Przemówienie to i inne oraz głosy w prasie emigracyjnej wytworzyły atmosferę nieprzychylną dla tych, którzy chcieli wracać. Były różne pogłoski. Nie wiadomo było jak właściwie jest naprawdę. Jednak rozkaz Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych przewidywał zgłaszanie się na powrót do kraju. Musiano go odczytać przed frontem. Wynikiem tego była ta pierwsza partia repatriantów. Wieczorem po capstrzyku zebrano tych kilkunastu ludzi na zbiórkę. Komendant szpitala przyszedł pożegnać ich. Wygłosił dość oschłe przemówienie wyrzucając im brak zastanowienia się przed tak ważnym krokiem. Generał Szarecki, który przyszedł z komendantem szpitala pożegnać wyjeżdżających, wyraźnie był niezadowolony z przemówienia komendanta. Zabrał po nim głos i pożegnał ich w bardzo serdecznych słowach. Powiedział między innymi: - Wojna skończona i miejsce nasze jest teraz w kraju, a nie na obczyźnie. Wspomniał, że sam ma zamiar wrócić w najbliższym czasie do Polski. Ta wypowiedź generała Szareckiego była pewną sensacją. Wszyscy wiedzieliśmy, że generał cieszy się przyjaźnią i dużym szacunkiem dowódcy korpusu i że jest przyjacielem pułkownika Kehle. Wszystko to razem jeszcze bardziej pogmatwało nastroje oraz walkę wewnętrzną, jaką każdy z nas staczał. Większość żołnierzy chciała wracać, ale się bała. Wiadomości kolportowane przez prasę przedstawiały sytuację tak, że powrót wyglądał na duże ryzyko i że nas w kraju wcale nie chcą. Kilka razy jeździłem do korpusu załatwiać sprawy służbowe czołówki. Pomimo odkomenderowania do 3 CCS, moim bezpośrednim przełożonym był szef służby zdrowia korpusu, pułkownik Dietrich. Wszelkie więc sprawy służbowe załatwiałem z nim lub z jego zastępcą, majorem Kesslingiem. Na ulicach Porto San Giorgio ujrzałem wielu polskich oficerów, różniących się swoim wyglądem zasadniczo od przeciętnego typu oficera korpusu. Nosili przedwojenne polskie mundury z kołnierzami pod samą szyję. Na głowach twarde rogatywki lub furażerki odmiennego kroju niż nasze. A przede wszystkim zwracali uwagę wysokimi, czarnymi butami. Wyglądali jakoś po staroświecku i egzotycznie. Domyśliłem się, że są to „wrześniowcy", to jest oficerowie z kampanii wrześniowej 1939 roku, którzy przebywali przez całą wojnę w obozach jenieckich w Niemczech i obecnie zostali zwolnieni. Część z nich przybyła do naszego korpusu. Pochodzili przeważnie z oflagu w Murnau. Byli weryfikowani i stopniowo wcielani do naszych jednostek. Do czasu załatwienia tych formalności chodzili w swoich starych mundurach. Nasi żołnierze przyglądali się im z zaciekawieniem. Największą sensację wywoływały te kawaleryjskie buty. Starałem się sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem żołnierza lub oficera
- 263 -
w wysokich butach. Było to chyba pięć lat temu w cza-się przejazdu przez Jugosławię. Poza tym w Combourg wysokie buty miał pułkownik Gergovich. Między innymi z „wrześniowcami" przyjechał podporucznik Tadeusz Niczewski, mąż siostry Niczewskiej z 5 CCS, z zawodu lekarz weterynarii. Otrzymał przydział do szpitala. Okazał się bardzo sympatycznym i miłym kolegą. Od niego dowiedziałem się, co przeżyli w czasie długich lat niewoli nasi oficerowie w Murnau. Do 3 CCS przyjechał również doktor Kazimierz Dzik, mój kolega ze studiów. Kazio Dzik był podporucznikiem rezerwy. Niemcy wzięli go dopiero po powstaniu warszawskim. Opowiadał nam, jako pierwszy naoczny świadek, straszne rzeczy, które przeżywała Warszawa. Od niego także dowiedziałem się o tragedii Zamojszczyzny. Widział w Warszawie transporty dzieci z terenu Zamojszczyzny. Gdy taki pociąg zatrzymywał się na dworcu wschodnim, to strażnicy niemieccy wyrzucali trupy zamarzniętych dzieci na peron. Po prostu w głowie się mąciło, gdy człowiek słuchał o bestialstwie i zwyrodnieniu okupanta niemieckiego. Bladły przy tym sceny okrucieństw ze średniowiecza. Kazio Dzik spotkał się we Włoszech ze swoją narzeczoną i mieli się pobrać. Oboje byli zdecydowani od początku na powrót do Polski. W czasie mojego pobytu w Roseto przydzielono do czołówki strzelca z cenzusem Andrzeja Maciejewskiego, bratanka doktora Czesława Maciejewskiego. Andrzej był młodym chłopcem, świeżo po maturze. Bardzo go polubiłem. Okazał się pracowitym, obowiązkowym i solidnym człowiekiem. Nie wymigiwał się od służby ani nie okazywał żadnych tendencji do wykorzystania swego bliskiego pokrewieństwa z majorem Maciejewskim. Dopiero w normalnym trybie, na skutek rozkazu korpusu, wraz z całą grupą maturzystów wyjechał na studia. Otwarto wtedy sekcję dla studentów polskich urlopowanych z wojska, przy wydziale lekarskim w Bolonii. Ósmego sierpnia wyjechałem do Rzymu na dziesięciodniowy urlop. Jako kierowcę wziąłem olbrzyma Kalinowskiego. Przybyliśmy do Rzymu po południu. Kierowcę i wóz umieściłem w jednej z jednostek polskich stacjonujących tutaj. Sam zamieszkałem w tym samym polskim hotelu oficerskim, w którym mieszkaliśmy w lutym, w czasie kongresu chirurgów. Spotkałem znów Wacka Tarnowskiego i kilku innych starych znajomych. Zwiedziłem w Rzymie to, czego nie zdążyłem obejrzeć w czasie poprzednich moich pobytów, i wyjechałem do Florencji. Gdy w dzień wyjazdu spotkałem się z kierowcą, spytałem go, czy mu się Rzym podobał i czy zwiedził te zabytki, które mu poleciłem jako godne uwagi, Kalinowski machnął ręką: - Eh, nie miałem czasu. Zresztą, małom to ja gruzów już widział w czasie wojny, żeby jeszcze te trochę tu oglądać. Przyjrzałem mu się. Miał oczy zapuchnięte i zapijaczone. Musiał rzeczywiście bardzo intensywnie zwiedzać różne inne przybytki Wiecznego Miasta. Nawiasem mówiąc, nie dziwiłem mu się tak bardzo. Jeżeli kiedyś wpajano w niego w szkole powszechnej kult dla pamiątek starej kultury, to mogło to się zatrzeć w czasie takiego kataklizmu dziejowego, jakim była druga wojna światowa. Po przyjeździe do Florencji zgłosiłem się do Komendy Miasta. Garnizonu polskiego tu nie było. Władza wojskowa we Florencji była w rękach brytyjskich. Otrzymałem dwie kartki. Jedną na zakwaterowanie kierowcy i umieszczenie wozu, drugą dla siebie do hotelu oficerskiego. Otrzymałem ładny i wygodny pokój oraz kartki do restauracji hotelowej. Wszystko za groszową opłatą. Jedyne zastrzeżenie, które było wypisane na kartkach, mówiło, że oficerowie na urlopach nie mogą z hotelu korzystać dłużej niż przez trzy doby. Następnego dnia wstałem o świcie i zwiedziłem sławny targ róż. 18 sierpnia rano czekałem przed hotelem na swój wóz. Ranek był śliczny i tchnął świeżością. Z hotelu wyszedł młody oficer w mundurze podobnym do amerykańskiego, ale nieco odmiennym w szczegółach. Gdy mnie ujrzał, podszedł i przedstawił się po polsku: - Porucznik Tadeusz Sobociński, bardzo się cieszę, że spotkałem polskiego oficera - dodał. Był oficerem wojsk brazylijskich. Brazylia po wypowiedzeniu Niemcom wojny, dla zamanifestowania swojego udziału przysłała do Europy jedną czy dwie jednostki wojsk lądowych. Porucznik Sobociński, brazylijski Polak, był z jednej z nich. Okazało się, że mamy wspólnego znajomego. Jest nim doktor Adam Kossobudzki, lekarz z Kurytyby. Adam Kossobudzki po ukończeniu studiów przyjechał do Polski na roczny pobyt w roku 1939. Spotkałem go w II Klinice Chirurgicznej w Warszawie, gdzie pracowałem, a on odbywał staż.
- 264 -
Potem pojechaliśmy razem do Lwowa na krajowy zjazd chirurgów. Kossobudzki został wtedy u profesora Grucy. Chciał się zapoznać z polską ortopedią. Teraz od porucznika Sobocińskiego dowiedziałem się, że doktora Kossobudzkiego wojna zatrzymała w Polsce. Ożenił się z Polką. Oboje przeszli oblężenie Warszawy w roku 1939 i początek okupacji niemieckiej. Później, jako obywatelowi brazylijskiemu udało mu się wydostać z Europy i powrócić z żoną do Brazylii. Po powrocie dużo publikował w tamtejszej prasie. Zwracał uwagę mieszkańców Brazylii na zachowanie się Niemców w Polsce. Pod wrażeniem wiadomości o Kossobudzkim wyjechałem z Florencji. Wieczorem wróciłem do Roseto. Operacji ciągle było dużo. Rano operowaliśmy, tak jak w cywilnym szpitalu, operacje programowe, a po południu i w nocy pracował ten z nas, kto miał dyżur. Dużo także operował generał Szarecki. Podziwiałem jego pracowitość i tężyznę, która w tym wieku pozwalała mu jeszcze przez szereg godzin dziennie stać za stołem operacyjnym.
Rozdział XVI. W POLSKICH SZPITALACH WOJENNYCH. Na początku października 1945 roku odkomenderowano mnie z czołówką do 7 Szpitala Wojennego w Ankonie. 6 października przyjechaliśmy do Ankony. Zameldowałem się u pułkownika Funka, komendanta szpitala, i u majora Maciejewskiego, naczelnego chirurga. Oddział chirurgiczny liczył 800 łóżek: 8 sekcji po 100 łóżek. Na chirurgii pracowali lekarze: Smierzchalski, Sałaciński, Jańczyk, Kraszewski, Biberstein, Krajewski, Różycki, Rapacki. Objąłem jedną stułóżkową sekcję. Oprócz chirurgii szpital miał wszystkie inne oddziały i to dobrze obsadzone. A więc internę, otolaryngologię, okulistykę, neurologię, dermatologię itd. Był to tak duży obiekt, że nigdy tych wszystkich oddziałów nie zwiedziłem. Na chirurgii najbardziej chyba pracowitym człowiekiem był naczelny chirurg doktor Czesław Maciejewski. W dalszym ciągu mieszkał na końcu parterowego korytarza, w głównym pawilonie pod salami operacyjnymi, w małej celi. W chwilach wolnych od pracy zbieraliśmy się u niego. Najczęściej przesiadywał tam Zbyszek Sałaciński, Kraszewski i ja. Poza wprost niespożytą energią wkładaną w pracę, major Maciejewski bez przerwy się kształcił. Miał w swojej celi książki i inne wydawnictwa chirurgiczne, które ukazywały się w języku angielskim. Nie wiem w jaki sposób je zdobywał, ale otrzymywał chyba wszystkie, jakie ukazywały się w Anglii na półkach księgarskich. Przy swojej pracowitości i całkowitym oddaniu się chirurgii doktor Maciejewski był bardzo miłym i towarzyskim człowiekiem. Cenił dobre kawały i umiał tak współżyć z nami, jak nasz rówieśnik, chociaż był starszy o kilkanaście lat. Gdy jeszcze doszedł Zbyszek Sałaciński, jako gość w celi majora, to nie było drugiego tak przyjemnego kąta w całym szpitalu. Któregoś popołudnia, gdy wyszedłem z sali operacyjnej, powiedziano mi, że zgłosił się do mnie jakiś podchorąży i czeka na korytarzu. Wyszedłem. Z ławki wstał wysoki, szczupły ogniomistrz podchorąży. Zwróciłem się do niego z zapytaniem: - Pan podchorąży do mnie? Podchorąży się roześmiał. Przyjrzałem się lepiej i poznałem mojego brata stryjecznego Władysława Majewskiego. Ostatni raz widziałem go na kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Był po maturze. Odbywał obowiązkową służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim i przyjechał do Lublina na pogrzeb swojego ojca. Obecnie przybył z Niemiec. Poszedłem z nim na kwaterę. Rozmawialiśmy do trzeciej w nocy. Przywiózł mi wszystkie wiadomości z lat okupacji. Dowiedziałem się, że mój brat, Józef, nie żyje. Opowiedział mi jeszcze wiele innych rzeczy. Przeżył całą okupację, aż do powstania. Odbył drogę przez Oświęcim, Sachsenhausen i Dachau. Wyzwolenie przyszło w ostatniej chwili, ratując go przed śmiercią z wycieńczenia. Obecnie miał przydział do jednego z pułków artylerii. Nareszcie więc i ja spotkałem w mojej długiej wędrówce kogoś z rodziny. Do naszego szpitala przyjechał między innymi także jeden z lekarzy, który w oczekiwaniu na weryfikację chodził na razie w cywilnym ubraniu. Szybko się wkręcił w środowisko lekarskie i nawet trafił do pokoju doktora Maciejewskiego. Był bardzo wymowny i dużo opowiadał o swoich przejściach. Nazywał się Dehring.
- 265 -
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Stary Maciej, bo tak nazywaliśmy między sobą naszego szefa, powiedział: - Wiecie co? On taki smutny. Zaprosimy go na wigilię. Wigilia, po ukończeniu części oficjalnej w kasynie szpitalnym, miała się oczywiście odbyć w celi majora. Byliśmy tam w kilku - Sałata, czyli Zbyszek Sałaciński, kapitan Smierzchal-ski, ja, jeszcze ktoś, no i ten Dehring. Dziwna to była wigilia. Smutna. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą dalej robić. Zostać na emigracji czy wracać do kraju. Czekano na wiadomości. Ja ciągle nic nie wiedziałem o swoich, poza tym, co mi opowiedział brat stryjeczny. Siedzieliśmy, rozmawiali i popijali. Gdy zabrakło napojów, to Sałata się buntował. Mimo protestów Maciejewskiego dawał riura pod łóżko i wyławiał nową, zmagazynowaną w kącie przez Macieja butelkę whisky. Dehring sobie podpił, ktoś zagadnął go: - Ładny ma pan garnitur (garnitury cywilne zaczynały już nas po trosze interesować). Miał rzeczywiście eleganckie ubranie. Granatowe, w bardzo dobrym gatunku, z dyskretną, białą nitką. Dehring śmiejąc się odpowiedział: - Mnie nic nie kosztowało, to z holenderskiego Żyda. Zamilkliśmy. Poczuliśmy się nieswojo. - Jak to z holenderskiego Żyda? - spytał Maciej. - Ano z obozu. Był tak podpity, że nic mu nasze spojrzenia nie mówiły. Zaczął się przechwalać, że było ciężko, ale nie tak znów źle, jak by się wydawało: - Wy myślicie, że dobrze jecie, ale nawet nie macie trzeciej części tego, co ja miałem w czasie świąt w obozie. Zapanowało ponure milczenie, wszyscy mu się przyglądali, a on dalej gadał tonem przechwałki. - Ja spędzałem święta w obozie z dentystami, oni wszystko mieli, czego dusza zapragnie! - i zaczął wyliczać. Nie wiedzieliśmy, co robić. Posiedzieliśmy chwilkę i zaczęliśmy się rozchodzić. Na drugi dzień Maciej zapowiedział: - Żeby mi nikt nie ważył się na próg wpuścić tego Dehringa. Niedługo potem dowiedziałem się, że mu odmówiono weryfikacji. Wyjechał ze szpitala. Potem czytałem, że został przez Anglików aresztowany. Co się dalej z nim stało - nie wiem 112. Operacji ciągle było dużo, poza wypadkami, których w dalszym ciągu nie brakło, operowaliśmy całą dużą chirurgię, a więc żołądki, nerki, całą ortopedię itp. Pewnego dnia skierowano na mój oddział starego znajomego, ułana Pysznego. Zaniechano zakładania mu opatrunków na głowę i obecnie miał piękną przepuklinę mózgową wielkości jabłka. Przepuklina się powiększała, a więc odesłano go do szpitala. Myślałem w pierwszej chwili, że to meningocoele, tj. przepuklina, której treść tworzą opony wypełnione płynem mózgowordze-niowym. Jednak nakłucie rozwiało to złudzenie. Założyłem mu miękką pelotę przytrzymywaną elastoplastami i przepuklina po dziesięciu dniach reponowała się bez żadnych objawów ubocznych. Oczywiście nie rozwiązało to sprawy. Po przygotowaniu wykonałem dach kostny z przeszczepów pobranych z żeber. Zagoiło się bez powikłań. Przeszedł wszystkie badania neurologiczne i wrócił do swojej jednostki. Na superrewizji dostał kategorię zdrowia „A". W kilka tygodni potem spotkałem jego dowódcę i spytałem, jak się czuje Pyszny. Usłyszałem odpowiedź: - Coście z nim zrobili? Podobno ma mniej mózgu, a u nas twierdzą, że sprawniej myśli niż przedtem. Do połowy dekady już wszystkie pieniądze całego plutonu są u niego w kieszeni. Najlepiej gra w karty z całego pułku. Pewnego popołudnia przyszedłem razem z Wierzchoniem bardzo późno na obiad. Operowaliśmy od rana, a była już piąta po południu. Byliśmy porządnie zmachani. Olbrzymia sala kasyna była prawie pusta, tylko po kątach siedziało kilku oficerów. Czytali gazety lub czekali na kolację. Zaczynałem jeść 112 W roku 1961 otrzymałem list od doktora Henryka Shancera, internisty ze Szpitala Wojennego nr 7 w Ankonie, a obecnie zamieszkałego w Nowym Jorku, w którym zawiadamia mnie, że doktor Dehring nie tylko nie został zasądzony, ale nawet dobrze prosperuje w Londynie i został w roku 1960 odznaczony wysokim orderem za zasługi dla Wielkiej Brytanii (OBE).
- 266 -
zupę, gdy podszedł do nas doktor W. z 3 CCS. Chciał pożyczyć trzy-tonowy wóz czołówki do jakiejś miejscowości w południowych Włoszech. Prośba kapitana nie trafiła mi do przekonania z trzech przyczyn. Po pierwsze, właśnie mniej więcej przed tygodniem swoim podpisem przyjąłem do wiadomości rozkaz korpusu zabraniający używać wozów wojskowych do celów niesłużbowych. Po drugie, dobrze wiedziałem, że kapitan W. zajmuje się przemytem walut i nielegalnym handlem różnymi towarami, od artykułów spożywczych do bielizny damskiej włącznie. Jeżeli jego władze to tolerowały, to była ich sprawa, a w moich pojęciach takie postępowanie nie licowało się ani z godnością lekarską, ani oficera wojsk polskich. W dodatku, w razie złapania przez żandarmerię aliancką wozu mojej czołówki z przemycanym towarem, moje nazwisko mogło być wplątane w brudną aferę. Po trzecie, kapitan zwrócił się do mnie ze zwykłym sobie tupetem i nachalnością, licząc na swoje stosunki w kołach sztabowych, z którymi do spółki uprawiał te handelki. Ten ostatni szczegół trochę mnie zdenerwował. Postanowiłem jednak politykować tak długo, jak się da. Odpowiedziałem więc uprzejmym tonem: - Panie kapitanie, z prawdziwą przykrością muszę panu odmówić, bo jak pan na pewno słyszał, rozkaz korpusu zabrania wystawiania dla wozów rozkazów wyjazdu bez uzasadnionej przyczyny. Jeżeli chodzi o przejazdy w celach niesłużbowych, to wyszły ostatnio rozkazy ustanawiające przystanki autostopowe. Kapitan oparł się jedną ręką o stolik, na którym jadłem, a drugą zaczął uderzać po jego blacie i mówić już głosem podniesionym: - Co pan mi opowiada takie głodne kawałki. Jestem oficerem starszym od pana i jak panu mówię, że pan może dać wóz, to znaczy, że pan może. Niech pan pamięta o tym, że pan rozmawia z oficerem wyższym stopniem od siebie. - Jeszcze raz panu mówię - odpowiedziałem wciąż spokojnie - że za wozy czołówki ja odpowiadam. Instrukcje dotyczące dysponowania wozami doskonale znam i właśnie instrukcje nie pozwalają mi w ten sposób dysponować wozem, jak pan by sobie tego życzył. - A ja panu mówię, że pan może i ma pan natychmiast wystawić mi rozkaz wyjazdu na swój wóz. Jestem pana przełożonym. - Pan się myli, panie kapitanie. Pan nie jest moim przełożonym i stosunek służbowy między nami nie zachodzi. Prośbie pańskiej o wypożyczenie wozu czołówki dla celów prywatnych odmawiam i nie życzę sobie z panem na ten temat dalej rozmawiać. Mimo to kapitan w dalszym ciągu uderzał pięścią po stole i wołał coraz bardziej podniesionym głosem: - Pańskie zachowanie jest w najwyższym stopniu niekoleżeńskie, poza tym zwracam panu jeszcze raz uwagę, że rozmawia pan z oficerem starszym stopniem od siebie. - A ja panu zwracam uwagę, że pan w bardzo niedelikatny sposób przeszkadza mi jeść obiad, który i tak już jest spóźniony. Jeżeli pan natychmiast stąd nie odejdzie, to może się zdarzyć, że zapomnę o starszeństwie pańskiego stopnia oficerskiego. Spojrzałem na kapitana Wierzchonia. Był wyraźnie zdenerwowany, ale wyczuwałem, że wolał nie wchodzić w konflikt z W. Ten odszedł o jeden krok, potem się wrócił i ze złością, zupełnie głośno zaczął mówić: - Pan się zachowuje jak świnia, nie jak kolega. Ja panu jeszcze pokażę, co to znaczy w ten sposób do mnie się odnosić. Byłem wprawdzie zmęczony, ale miałem już dość tej awantury. Kilkunastu oficerów siedzących w olbrzymiej sali zwróciło twarze w stronę naszego stolika i słuchało jego wyzwisk. Wstałem i tłumiąc w sobie złość podszedłem do niego, wziąłem za kołnierz, przeprowadziłem przez całą salę do klatki schodowej i jednym wyciągnięciem ręki spuściłem ze schodów. Nie oglądając się wróciłem do stolika i kończyłem obiad. Wtedy Wierzchoń odezwał się, był przy tym więcej zdenerwowany niż ja: - Adam, coś ty narobił, jaki on jest, taki jest, ale zawsze to kapitan, a z kim pije i z kim ma interesy, sam wiesz. Wzruszyłem ramionami. - Nic na to nie poradzę, a wprzęgnąć się w jego czarnogiełdziarskie afery nie dam. Na drugi dzień major Maciejewski wziął mnie na bok, był wyraźnie poruszony. - Co kolega narobił? Przecież to taki wpływowy jegomość, on może panu strasznie szkodzić. Jednocześnie opowiedziano mi, że gdy W. pozbierał się na dole, to poleciał od razu do sądu
- 267 -
polowego ze skargą na mnie. Tam się z niego wyśmieli. Następnego dnia chciał mi przysłać sekundantów, ale mu wytłumaczono, że po pierwsze, to za późno, po drugie, nikt, kto ma wszystkie klepki w głowie, takiej funkcji się nie podejmie, a po trzecie, gdy przyśle któregoś ze swych przyjaciół, to może go spotkać taki sam los, jak i jego samego. Mówiono, że złożył podobno skargę na mnie w korpusie. I rzeczywiście, mniej więcej w tydzień po tej historii wezwał mnie pułkownik Funk i, nie tłumacząc o co chodzi, powiedział, że pułkownik Dietrich prosi mnie na rozmowę na czwartą po południu w szefostwie służby zdrowia korpusu. Funk zaproponował, że razem się tam udamy. Nie spodziewałem się, żeby rozmowa była przyjemna. Pułkownik Dietrich był znany ze swojego często dość brutalnego odnoszenia się do oficerów. Postanowiłem sobie ściśle trzymać się regulaminu, ale nie zachowywać się ani delikatnie, ani zbyt kulturalnie, żeby sobie nie utrudniać sytuacji życiowej. Po dziesięciu minutach zatrzymaliśmy się przed szefostwem służby zdrowia korpusu. Mieściło się w willi na przedmieściu Ankony. Weszliśmy na ganeczek po kamiennych schodkach, pułkownik Funk i ja. Z ganeczku do korytarza. W korytarzu pułkownik Funk uchylił drzwi do kancelarii. Zerwał się od maszyny jakiś kapitan. Pułkownik go zapytał: - Czy zastaliśmy pułkownika Dietricha? - Nie, jeszcze nie ma, ale za chwilę powinien przyjechać, panie pułkowniku! Pułkownik Funk pogładził się po nosie i powiedział do mnie: - No to wyjdźmy na ganek, na świeże powietrze... Wyszliśmy na ganek. Po dziesięciu minutach nadjechał pułkownik Dietrich. Szybko wbiegł po schodach. Wyglądało, że jest w dobrym humorze. Gdy nas zobaczył na ganku, przywitał się i powiedział: - Za chwileczkę panów poproszę. Weszliśmy do kancelarii, powiesili czapki na wieszaku. Pułkownik Funk zwrócił się do mnie: - Ja wejdę pierwszy. Zapukał i wszedł. Ja czekałem. Po mniej więcej dwóch minutach uchylił drzwi i powiedział do mnie: - Proszę, niech pan wejdzie. Wszedłem. Ponieważ na ganku przed chwilą witałem się z pułkownikiem Dietrichem, więc się nie meldowałem. Dietrich siedział na kanapie z daleka od biurka. Funkowi wskazał jedno krzesło, a mnie drugie. Usiadłem i czekałem. Pułkownik Dietrich rozmawiał z Funkiem o sprawach szpitalnych, potem zwrócił się do mnie i zagadnął o sprawy czołówki. Odpowiadałem krótko i treściwie na pytania. Rozmowa skakała z tematu na temat. W pewnej chwili Dietrich powiedział: - Mówią, że pan strasznie nerwowy. - Tak jest, panie pułkowniku. Zawsze byłem nerwowy. Teraz, po tylu latach wojny, może jestem trochę więcej, ale nie przypuszczam, żebym był strasznie nerwowy. - Powinien pan nad sobą panować. - Zawsze staram się to robić, panie pułkowniku. - A co to była za historia między panem a kapitanem W.? Podobno pan go bez powodu obraził i to przy świadkach. - Obawiam się, panie pułkowniku, że panu pułkownikowi przedstawiono sprawę jednostronnie. Jeżeli pan pułkownik sobie życzy, to opowiem dokładnie, jak to było. - Proszę, niech pan opowiada. Opowiedziałem dokładnie, wstrzymując się od wszelkich komentarzy, dodałem tylko, że świadkiem był kapitan Wierzchoń, który ze mną jadł obiad, oraz podałem nazwiska oficerów, którzy bliżej siedzieli i musieli słyszeć całą rozmowę. Zauważyłem, że zachowanie się kapitana W. pułkownikowi Dietrichowi bardzo się nie podobało. W końcu powiedział: - Sam sobie nawarzył piwa, niech teraz pije. Złe tylko, że to miało miejsce w kasynie oficerskim. W kilka dni później dowiedziałem się, że pułkownik Dietrich odmówił kapitanowi W. jakiejkolwiek interwencji w tej sprawie113. 113 Epilog jej był humorystyczny. Trafiła do honorowego sądu oficerskiego. Skład sądu pochodził z wyboru. W miesiąc później przyjechał do mnie z plikiem akt z ramienia tego sądu kapitan Felicki- i porucznik Król, oficer, który z armii brytyjskiej przeszedł do polskiej. Dokonali formalności przesłuchania mnie. Potem długi czas nic o tym nie słyszałem. Już w przeddzień demobilizacji w Wielkiej Brytanii inny oficer, który w tym okresie był wybrany do honorowego sądu oficerskiego, w czasie
- 268 -
Od czasu do czasu odwiedzałem kolegów z 5 CCS. Stali niedaleko. Około trzydzieści kilometrów od Ankony. Odwiedziłem także artylerię, w której służył mój brat stryjeczny. Źle się czuł we Włoszech. Żałował, że nie wrócił od razu do Polski. Jakoś źle wyglądał. Prosiłem go, żeby jak najczęściej mnie odwiedzał. Byłem oficerem, miałem więc większe możliwości, niż on sam, aby zapewnić mu chwilę wypoczynku w godzinach wolnych od służby. Poznałem go z moimi przyjaciółmi. Bardzo sobie przypadli do gustu z majorem Maciejewskim. Znaleźli nawet cały szereg wspólnych znajomych z Polski, o których godzinami rozmawiali. Jednego wieczoru zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie przez doktora Hurwicza, naszego anatomopatologa. Był to niemłody lekarz o wybitnie naukowym nastawieniu. Bardzo dużo pracował. Posiadał również tę wspaniałą zaletę, że jego sukcesy naukowe nie przesłaniały mu normalnego podejścia do życia i do ludzi i nie odebrały poczucia humoru. Słowem, woda sodowa nie uderzyła mu do głowy, był zawsze dobrym kolegą i miłym kompanem. Mieszkał po spartańsku w budynku, gdzie mieściły się pracownie anatomopatologiczne. Na pierwszym piętrze. Na parterze było prosektorium. Gdy zgłosiliśmy się na przyjęcie, przyjął nas serdecznie i gościnnie. Atmosfera, jaka panowała w lokalu, była trochę niesamowita, ale nam, jako lekarzom, nie przeszkadzała. Natomiast Dziodek, bo pod tym imieniem znano mojego brata stryjecznego, nie był lekarzem, tylko artylerzystą i czuł się trochę nieswojo między preparatami anatomicznymi. Prawdopodobnie dlatego po kilku kieliszkach zakręciło mu się w głowie. Nie zauważyliśmy, kiedy nam zniknął. Wreszcie po pewnym czasie Zbyszek Sałaciński zawołał: - A gdzie się zapodział Dziodzio? Nie ma go już od dłuższej chwili! Zaczęliśmy go szukać w pokojach na piętrze. Nie mogliśmy go znaleźć. Doktor Hurwicz powiedział: - Może Dziodzio poszedł do domu? - Wykluczone - odparłem. - Mieszka około sześćdziesiąt kilometrów stąd. Mam go w nocy odwieźć do jego jednostki. - Przecież chyba nie zeszedł na dół do prosektorium - zauważył ktoś. - Chodźmy szukać! - powiedział Sałaciński. Zeszliśmy na dół. Doktor Hurwicz otworzył drzwi i przekręcił kontakt. Stały tam cztery stoły sekcyjne. Na dwóch leżały zwłoki, a na jednym spał Dziodek z pięścią pod głową. Kiedy zapaliło się jaskrawe światło lamp prosektoryjnych, Dziodzio się obudził i dopiero teraz przestraszył niezwykłym sąsiedztwem. Hurwicz powiedział mu: - Sam pan sobie winien. Nie należy wędrować samotnie po nieznanych budynkach. Zbyszek wzruszony przeżyciem Dziodzia zaczął go poić, ale Dziodzio nie stracił rezonu. Zapewniał, że po Oświęcimiu i Dachau niewiele rzeczy może go przestraszyć. Pewnego popołudnia kończyliśmy właśnie operować, gdy nagle drzwi na blok operacyjny rozwarły się i ujrzałem scenę jakby z piekła Dantego. Na szeroki korytarz bloku wtargnęło kilkanaście czarnych, półnagich, wyjących i krzyczących postaci. Biegli wzdłuż korytarza przed siebie. Niektórzy się przewracali i wyli z bólu. W korytarzu po prawej stronie były okna, po lewej drzwi do sal operacyjnych, a na wprost drzwi do olbrzymiej sali opatrunkowej, gdzie stało pięć czy sześć stołów opatrunkowych. Ludzie, którzy wpadli na blok, byli marynarzami tankowca brytyjskiego, który w zatoce najechał na minę i zapalił się. Kilkudziesięciu żywcem palących się wyciągnięto z wody. Wieziono ich sanitarkami i samochodami. Tych najciężej poparzonych wnoszono na noszach. Ci, którzy mogli chodzić, a cierpieli straszne bóle z powodu oparzenia, sami wbiegli na górę. Skończyliśmy robotę dopiero po paru godzinach. Operowano na wszystkich stołach operacyjnych i opatrunkowych. Opatrunki wykonywano na noszach, na podłodze. Jak zwykle, gdy miałem kilka dni wolnych, odwiedzałem trzeci batalion. W tym roku spędziłem z nimi pierwszy i drugi dzień Bożego Narodzenia. Stali w Rimini. Koło Rimini znajdował się duży obóz niemieckich jeńców wojennych. Siedziało ich tam chyba ze dwadzieścia tysięcy. Batalion pełnił służbę przy tym obozie. Odbywało się to w ten sposób, że dowództwo batalionu i połowa wojska była w Rimini, a druga połowa pełniła służbę wartowniczą w obozie. Po tygodniu czy dziesięciu dniach następowała zmiana. Dawno ich nie widziałem. Ostatni raz odwiedziłem ich przed bitwą o Bolonię. Wtedy to spotkałem rozmowy ze mną stuknął się nagle dłonią w czoło i po wiedział: - Zapomniałem ci powiedzieć. Wczoraj załatwiłem ostatecznie twoją sprawę, która się ciągnęła przeszło rok. Najgłupsza sprawa, jaka była w sądzie, i nikt nie wiedział, co z nią zrobić, a papierzysków zebrało się. ze dwa kilo. Właśnie zdawałem swoje manele w związku z demobilizacją, włożyłem więc wszystkie papierzyska dotyczące tej sprawy do plecaka i zdałem Anglikom. Może kiedyś to znajdzie Intelligence Service, niech się wtedy pomęczy.
- 269 -
po raz pierwszy Hankiewi-cza po jego powrocie ze szpitala. Na pozór się nie zmienił. W czasie obiadu zauważyłem, że jakoś dziwnie trzyma nóż i widelec. Dostrzegł moje spojrzenie i powiedział: - Dziwisz się na pewno, że nie umiem posługiwać się nożem przy stole. Niestety, mam po ostatniej ranie ograniczoną władzę w ręce. Dużo kosztowało mnie pracy, zanim się w ogóle nauczyłem trzymać przedmioty chorą ręką, w ten jedyny, możliwy dla mnie sposób. Zwierzył mi się wtedy, że coś się w nim zmieniło. Pełnił służbę w oddziale pepanc, bo z niedowładem ręki nie mógł pozostać w kompanii strzeleckiej. - Wyobraź sobie, w jednym z ostatnich dni wojny w czasie natarcia musiałem zniszczyć kilka punktów oporu. Jednym z nich była biała willa położona w ogrodzie. Podałem kierunek ognia i obserwowałem ją przez szkła. Gdy pierwsze pociski z moich dział zaczęły padać i druzgotać kolumny przed wejściem, a ze środka wyskakiwali ludzie, poczułem jakiś ucisk w okolicy serca. Widocznie się starzeję. Obecnie już wojna się skończyła. Hankiewicz nie musiał szerzyć swoimi działami zniszczenia na przedpolu. Miał za to inne zmartwienie, to samo co my wszyscy, co ze sobą zrobić. Z nim, z Antonowiczem, Kruszewskim i kilkoma innymi rozmawialiśmy do późna w nocy. Wracając z batalionu wstąpiłem do obozu jeńców. Chciałem spotkać tych kolegów, którzy byli na służbie. Dowódcą całości na miejscu był kapitan Maciejczyk. Urzędował w kancelarii, która mieściła się w dużym blaszanym baraku tuż przy wejściu do obozu. Połowę baraku zajmowała wartownia, a reszta była podzielona na mniejsze pomieszczenia. Siedziałem właśnie z Ma-ciejczykiem i rozmawialiśmy, gdy wszedł dawny mój sanitariusz, starszy strzelec Szenwald, i zameldował: - Panie kapitanie, pan generał pyta się, czy pan kapitan zechce go przyjąć! Maciejczyk odwrócił głowę i zapytał: - Czego chce? - Pytał, czy może złożyć panu kapitanowi życzenia świąteczne. Maciejczyk wzruszył ramionami: - Powiedz mu, żeby poczekał. Spytałem go: - Co za generał? Maciejczyk się roześmiał: - Jeden z generałów niemieckich, siedzących w tym obozie. Jest najstarszy z nich. Nie wyobrażasz sobie jacy ci Niemcy są teraz pokorni, aż budzi to niesmak. Zawsze w podobnych okazjach w imieniu swoich kolegów i swoim zgłasza się do mnie z czołobitnościami. Starszy, siwy już człowiek, wysokiej szarży. Przecież nikt od niego nie wymaga, żeby meldował się u mnie, kapitana, z życzeniami. Regulamin obozu nie przewiduje tego, a jednak sam widzisz. Po kwadransie wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie się mieściła kancelaria obozu. Patrzyłem przez uchylone drzwi. Generał niemiecki w wyszarzałym mundurze, wysoki, szczupły mężczyzna, stał przed Maciejczykiem wyprężony jak struna i meldował mu się z życzeniami świątecznymi, życząc wszystkiego najlepszego i wiele szczęścia. Maciejczyk odsalutował i powiedział po polsku: - Dziękuję panu, panie generale. W obozie znajdowały się jeszcze dwa wewnętrzne obozy. Pierwszy z tych dwóch był obozem wojsk SS. Leżał wewnątrz ogólnego obozu, był oddzielony osobnymi drutami i otoczony specjalnymi wartami. Był ściśle zamknięty. Pilnowali go również nasi żołnierze. Wewnątrz obozu SS znajdował się jeszcze jeden specjalny obóz, w którym siedzieli zbrodniarze wojenni. Był otoczony dalszą siecią drutów i wieżyczek i jeszcze ściślej zamknięty. Warty przy nim pełnili Anglicy. Polaków do zbrodniarzy wojennych nie dopuszczano. Podobno ze względu na to, że mieli zbyt duże porachunki z uwięzionymi. Anglicy się obawiali, żeby nasi żołnierze nie zrobili im krzywdy. W pierwszej strefie, to znaczy w obozie ogólnym, jeńcy niemieccy otrzymywali zwykłe jenieckie racje i mieszkali w nie najgorszych warunkach. Mieli nawet prawo zespołowego opuszczania obozu, to znaczy używano ich do czyszczenia terenu batalionu w Rimini i wykonywania niektórych robót. Poza tym jeździli w gościnę do Anglików na mecze sportowe. O ile nasi żołnierze chętnie widzieli Niemców wychodzących do pracy, o tyle denerwowało ich konwojowanie jeńców, szczególnie w niepogodę, na wycieczki do Anglików. Gdy byłem na wartowni, przywieziono właśnie taką grupę jeńców. Wracali z meczu piłki nożnej. Żołnierze z konwoju byli źli i zmarznięci. Jakoś mylił im się rachunek przy przechodzeniu przez bramę. Z początku wydawało się,
- 270 -
że jednego brakuje, trzymano z tego powodu całość pod bramą dość długo, ale w końcu jakoś się go dorachowali i wpuścili wszystkich do środka. Obóz zajmował olbrzymi teren. Był otoczony drutami i wieżyczkami, na których stały warty. Nie można powiedzieć, żeby Niemcy zachowywali się z godnością. Podchodzili do drutów i wołali: - Panie, daj kleba! Zapytałem, czy oni są głodni, że tak proszą? - Ależ skąd! Byli głodni, zanim się dostali do niewoli. Teraz otrzymują racje niewiele mniejsze od normalnych żołnierskich. Tylko są jacyś tacy nienażarci. Przecież widzisz, że wyglądają tłusto. Wszyscy przybywają na wadze. Na początku marca otrzymałem zawiadomienie, że zostaję odkomenderowany z czołówką na południe Włoch do Szpitala Wojennego nr 340. Szpital ten mieścił się w Trani koło Barlet-ty, mniej więcej około 50 kilometrów na północ od Bari. W Barletcie znajdował się obóz polskiej ludności cywilnej przywiezionej z Austrii i Niemiec. W sumie znajdowało się tam kilkanaście tysięcy ludzi, których Niemcy w czasie wojny wywieźli na roboty. Większość z nich była chora i wynędzniała. 340 Szpital Wojenny został specjalnie wydelegowany do obsługiwania tego obozu. Ponieważ zespół chirurgiczny szpitala był przeciążony, postanowiono wzmocnić go moją czołówką. Wysłałem czołówkę pod kierunkiem mojego zastępcy, kapitana Wierzchonia, a sam zostałem jeszcze przez jeden dzień w Ankonie dla załatwienia różnych formalności związanych z naszym nagłym wyjazdem. Wyruszyłem rano 12 marca. Odległość, która wynosiła około 600 kilometrów, przebyłem w prawie osiem godzin. Zameldowałem się u komendanta szpitala, podpułkownika lekarza B. Wtedy spotkałem się z nim po raz pierwszy. Naczelnym chirurgiem szpitala był major doktor Srokowski. Przed wojną był ordynatorem Szpitala Czerwonego Krzyża w Warszawie i bardzo modnym chirurgiem, szczególnie w sferach dyplomatycznych. Jego prawą ręką był obecnie porucznik doktor Henryk Sawilski. Siostrą oddziałową na chirurgii była pani Emma Baszakowa, niezwykle sumienna i odpowiedzialna pielęgniarka, z zawodu nauczycielka muzyki. Pochodziła z Katowic. Pracę ustalono w ten sposób, że mieliśmy służbę dwudziestoczterogodzinną na zmianę - ja i Sawilski. Major Srokowski, jako nasz szef i starszy wiekiem chirurg, dyżurów nie pełnił, tylko wykonywał operacje programowe i czuwał nad całością. Wydawało mi się, że wszystko sprzyjać będzie dobremu nastrojowi. Niestety. Trafiłem w zupełnie inne niż dotąd warunki. Dotychczas obracałem się wśród wojsk liniowych, teraz zaś trafiłem do tzw. bazy. Tutaj panowały inne stosunki. W korpusie odróżniano dwa integralne człony. Pierwszym był właściwy korpus, do którego należały dywizje wojska, różne oddziały pozadywizyjne, które nosiły na rękawie, w tym miejscu, gdzie żołnierze dywizji swoje odznaki, odznakę korpusu. Była nią biała syrena na czerwonej tarczy. Między innymi należały tu różne jednostki liniowe, a także szpitale nr 6 i nr 7, obydwa CCS oraz czołówki chirurgiczne i transfuzyjne. Drugą część korpusu nazywano bazą. Stacjonowała ona na południu Włoch i składały się na nią obozy szkoleniowe, weryfikacyjne, magazyny, ośrodki uzupełnieniowe, oddziały wartownicze i duże szpitale tyłowe. Stosunek żołnierzy korpusu do bazy, jak to się zwykle w wojsku dzieje, był niechętny. Baza miała własne dowództwo, które oczywiście podlegało dowódcy korpusu, ale miało inną administrację wojskową i cokolwiek inne zwyczaje. Żołnierze z formacji liniowych odnosili się do bazy w sposób nieco lekceważący. Nazywali ją wojskiem tyłowym. Władze wojskowe w bazie starały się znów z żołnierzami formacji liniowych postępować bardziej rygorystycznie niż to było istotnie potrzebne. Oficerowie w bazie mówili, że żołnierze formacji liniowych są niezdyscyplinowani, lekceważą przepisy, nie salutują i zarzucali im różne tym podobne rzeczy. Te wzajemne antagonizmy wywoływały w swoim czasie dziwne zjawiska dezerterowania rekonwalescentów z bazy na front. Do tego wszystkiego w bazie, która i tak miała zawsze za dużo oficerów starszych stopniem, nazywanych przez żołnierzy „dziadkami leśnymi", stosunki stały się jeszcze bardziej nienormalne po wojnie. Zatrudniono w niej dużą ilość starszych oficerów i podoficerów, którzy przybyli z niewoli niemieckiej i ci, być może w najlepszej wierze, próbowali do żołnierzy podchodzić w ten sposób, jak w wojsku polskim przed wojną. Tymczasem w ciągu lat wojny dużo się zmieniło. W jednostkach liniowych żołnierze nie byli tymi
- 271 -
rekrutami i rocznikami jak normalnie w armii w czasie pokoju. Służyli w swoich jednostkach całymi latami. Stosunek oficerów i podoficerów do żołnierzy stał się mniej formalistyczny, bardziej przyjacielski. W wielu jednostkach odnosiło się wrażenie, że wszyscy są tam na stopie koleżeńskiej. Jedni byli tymi starszymi kolegami, a drudzy tymi młodszymi. Dyscypliny wojskowej przestrzegano o tyle, o ile to było niezbędne dla służby. Gdy więc żołnierz trafiał do bazy i tam próbowano go „cukać" jak przed wojną w okresie rekruckim, to się temu sprzeciwiał. Wszystkie- te niezdrowe i nienormalne stosunki jeszcze bardziej pogłębiły antagonizm. Niezależnie od tego istniało w naszym wojsku pełno biurokratycznych przepisów, często nieaktualnych i przestarzałych, które wykonywano. W jednostkach liniowych raczej jednak nie brano ich na serio. Do takich przepisów na przykład należało codzienne składanie raportów ze stanu pododdziałów, z wyszczególnieniem wszystkich stopni w dwóch rubrykach. W osobnej oficerów i szeregowych służby stałej i w osobnej rezerwistów. Dotyczyło to żołnierzy wszystkich stopni od generałów do starszych strzelców. Ja tak samo, jako przynależny do korpusu, musiałem posyłać taki wykaz codziennie i to w dodatku bezpośrednio do dowództwa korpusu z pominięciem bazy. Świstki takie i inne, wybijane na maszynie, szły służbową pocztą 600 kilometrów na północ, pomimo że, zdawać by się mogło, kolidowało to ze zdrowym rozsądkiem. Również meldunki o wszystkich zmianach służbowych, zachorowaniach itp. w moim malutkim oddziale musiałem odsyłać wprost do szefostwa Służby Zdrowia Korpusu. Szpital nr 340 był jednostką bazową. Byłem do niego czasowo odkomenderowany i łączyła mnie z nim tylko wspólnota pracy przez okres odkomenderowania. Gdy więc dowiedziałem się, że bez mojej wiedzy oficer z kompanii obsługi zaczął dysponować wozami czołówki, za które ja odpowiadałem, musiałem się sprzeciwić. Regulaminowo żaden z wozów czołówki nie miał prawa wyjechać poza bramę koszar bez wypisania w książce wozu rozkazu wyjazdu. Rozkaz musiał być przeze mnie podpisany. Za wszelkie nieporządki w książce wozu, jak i wypadki drogowe, ja odpowiadałem. Nic więc dziwnego, że i tym razem nie miałem najmniejszej ochoty popaść niepotrzebnie w kolizję z sądem polowym. Dowódcą kompanii obsługi w szpitalu był, bardzo miły zresztą i kulturalny, porucznik Kiersnowski. Dysponowanie wozami czołówki bez mojej wiedzy było tak oczywistym łamaniem regulaminu wojskowego, że zupełnie mnie zaskoczyło. Takie rzeczy w korpusie nawet w czasie działań wojennych nigdy się nie zdarzały. Wytłumaczyłem mu więc, że z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogę się na to zgodzić, natomiast jeżeli dla szpitala z uzasadnionych przyczyn będzie potrzebny któryś z naszych wozów, to po każdorazowym uzgodnieniu, gdy będę wiedział, dokąd i po co wóz jedzie, mogę go pożyczyć. Przypuszczam, że z porucznikiem Kiersnowskim doszedłbym bez trudności do porozumienia. Był on jednak tylko wykonawcą rozkazów swoich przełożonych, którzy gospodarowali sprzętem wojskowym jak na swoim folwarku. Moi kierowcy znali także doskonale regulamin dotyczący sprzętu motorowego. Zbyt często rozmawiali z żandarmerią, by mieć jakiekolwiek wątpliwości w tych sprawach. Pewnego dnia jeden z sierżantów szpitalnych zatrzymał wóz czołówki, chciał do niego wsiąść i zawołał do Zacharewicza: - Masz benzynę? Jedziemy do Bari! Usłyszał odpowiedź: - Czy mam benzynę, to nie twój zasrany interes, a do Bari nie jadę, tylko będę myć wóz. Trzeba trafu, że sierżant był persona grata pułkownika B., załatwiał dla niego różne, niekoniecznie wojskowe sprawy. Pobiegł więc ze skargą. W godzinę później pułkownik mnie wezwał i wsiadł na mnie po pułkownikowsku. Mówił, że moi ludzie są zakałą szpitala, zachowują się po chuligańsku, że nie szanują starszych stopniem i że on tego tolerować nie będzie. Wypomniał nawet niewinne pijaństwo Kołata. Gdy się już wygadał, zapytałem go, o co konkretnie chodzi, bo na razie nie widzę nic takiego, za co mógłbym mieć pretensję do swoich kierowców. Pułkownik był wzburzony: - Jak to, nie rozumie pan, że jeżeli starszy podoficer wydaje szeregowcowi rozkaz, to szeregowiec powinien go wykonać. To jest niewykonanie rozkazu, a przecież pan wie, co znaczy niewykonanie rozkazu w wojsku. Takie rozumowanie rozśmieszyło mnie. Powiedziałem: - Panie pułkowniku, jeżeli chodzi o konkretny przypadek między starszym sierżantem a
- 272 -
Zacharewiczem, kierowcą czołówki, to sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Sierżant nie pozostaje w żadnym stosunku służbowym do kierowcy czołówki i jeżeli posiada elementarną znajomość regulaminów wojskowych, to nie powinien wydawać rozkazów, których nie ma prawa wydawać. Zacharewicz jest starym kierowcą i starym żołnierzem. Jeżeli go na ulicy zaczepi obcy, nie tylko sierżant, ale i oficer sztabowy, i każe mu ze sobą jechać na przejażdżkę o kilkadziesiąt kilometrów stąd, to na pewno Zacharewicz nie pojedzie i będzie miał rację. Gdyby zrobił inaczej, to wtedy ja bym musiał go ukarać. Jeżeli chodzi o niegrzeczne odezwanie się kierowcy, to nie był on zobowiązany znosić tykania sierżanta. Jest na to za stary, a regulamin wojskowy nakazuje zwracać się do żołnierza per „wy". W swoim czasie rozmawiałem na temat używania wozów czołówki z oficerami szpitala i wyjaśniłem, że czuję się w obowiązku jak najbardziej szpitalowi pomagać, jedynie pod warunkiem, że musi być zachowana droga służbowa. Jeżeli z korpusu otrzymam na piśmie rozkaz przekazania wozów szpitalowi, chętnie je odstąpię i wtedy nie będzie mnie obchodziło, gdzie one jeżdżą i kto nimi dysponuje. Pułkownik B. tak się zachował, jakby sam nie znał regulaminów wojskowych, pomimo że był zawodowym oficerem. Po wysłuchaniu więc dalszych objawów jego niezadowolenia, już nic nie mówiąc, odmeldowałem się. Wieczorem spytałem Wierzchonia, jakie jest jego zdanie w tej sprawie: - Jesteś oficerem zawodowym, więc wytłumacz mi, kto ma rację, pułkownik czy ja. Może ja się mylę. Wierzchoń odrzekł: - Masz absolutną rację. Za każdy wyjazd, nawet jeżeli nie będzie wypadku i jeżeli wóz będzie użyty w sposób zgodny z regulaminem, ty osobiście odpowiadasz, dopóki nie otrzymasz innych instrukcji lub rozkazów z dowództwa korpusu. Od tej pory pułkownik rozpoczął ze mną wojnę. Miał duże możliwości dokuczania mi jako pułkownik i jako gospodarz terenu, na którym pracowaliśmy. Na szczęście było dosyć pracy na oddziale chirurgicznym, która mnie absorbowała tak, że z pułkownikiem prawie nie stykałem się i nie myślałem o nim. Część sal chorych była zajęta przez pacjentów - żołnierzy, były to przeważnie przypadki pourazowe, drogowe. Kiedyś mieliśmy nawał przypadków urazowych. W pobliżu szpitala wywrócił się duży samochód ciężarowy wiozący z pracy kilkudziesięciu jeńców niemieckich. Było z nimi dużo roboty. Kilku zmarło, reszta, gdy miała się lepiej, została ewakuowana do dużego, angielskiego szpitala wojskowego w Bari. W Trani obrała sobie miejsce pobytu brytyjska misja wojskowa, będąca przedstawicielstwem władzy okupacyjnej na cały dystrykt administracyjny. Ich kontroli podlegał porządek na całym obszarze tej części kraju. Oficerowie z misji zachodzili jako goście do kasyna oficerskiego naszego szpitala. W drodze rewanżu urządzili kiedyś w lokalu misji herbatkę. Było to wkrótce po moim przyjeździe. Tak się złożyło, że zostałem zaproszony z grupą lekarzy i pielęgniarek. Poznałem wtedy majora Ovena, kapitana Ebersteina i majora Golda. Dwaj pierwsi byli członkami misji, co do trzeciego, to nie wiem, czy tam znajdował się chwilowo, czy został także przydzielony do misji. Oven i Eberstein wybitnie nie podobali mi się, a w szczególności Eberstein. Był wprawdzie uprzejmy, ale wyczuwałem jakąś fałszywą nutę w jego zachowaniu. Natomiast bardzo mi się podobał major Gold. Był to wysoki blondyn i elegancki mężczyzna, spadochroniarz. W czasie rozmowy z nim dowiedziałem się, że zna Warszawę. Był nawet w niej już po wojnie. Gdy rozmawiał o swoich przejściach w Polsce, wyczuwało się, że mówi ścisłą prawdę i że jest wielkim przyjacielem Polaków. Był to jedyny przypadek, kiedy z majorem Goldem rozmawiałem swobodnie, tak jak się rozmawia z człowiekiem w towarzystwie. Za to dość często spotykałem Ovena i Ebersteina, zwykle chodzili razem. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałem żadnego z nich osobno. Na jakimś wieczorku w naszym kasynie Eberstein sobie lekko podpił i bąknął coś takiego na temat Polaków, że zwróciło to moją uwagę. Wywnioskowałem, że ma uraz do Polaków, spowodowany prawdopodobnie jakąś historią rodzinną, w którą musiał być zaplątany oficer polski na terenie Anglii. Oven miał pseudoswobodny sposób bycia, był bardziej małomówny, na wargach miał przylepiony lalkowaty uśmieszek przy zupełnie poważnych oczach, co zwykle zdradza ludzi niebezpiecznych. W kilka dni później major Srokowski zawiadomił mnie, że z rozkazu pułkownika B. jeden z dużych pokoi na drugim piętrze oddziału chirurgicznego ma być zaraz oddany do dyspozycji majora Golda, który jest chory i ma przechodzić kurację. Zdziwiło mnie to, bo poprzedniego wieczoru Anglicy byli u
- 273 -
nas w kasynie i major Gold, wyglądający zupełnie zdrowo, siedział przy stole koło pani Jarnuszkiewicz, przełożonej pielęgniarek szpitala. Major Srokowski zastrzegł, że pułkownik życzy sobie, aby się nie wtrącać w żadne sprawy tego pacjenta i pokój, w którym mieszka Gold, uważać za eksterytorialny. Wstęp do Golda ma mieć tylko jeden z lekarzy, który pracował na neurologii. Znałem tego lekarza, podawał się za neurochirurga. Opowiadał, że pracował w Tel-Avivie i wykonywał tam takie ilości i takich operacji neurochirurgicznych, że wszystko razem było nieprawdopodobne. W swoim czasie - jeszcze w Meldoli - przyjeżdżał do mnie z propozycją, rzekomo uzgodnioną z pułkownikiem Dietrichem, abym z nim razem prowadził czołówkę neurochirurgiczną. Typ był mętny. Nie podobał mi się. Odpowiedziałem mu krótko, że na neurochirurgii się nie znam i wobec tego jego propozycja jest zupełnie nieaktualna. Potem jeszcze raz był u mnie, ofiarowywał się na narkoty-zera, bo jak twierdził, ma tę gałąź wiedzy dokładnie opanowaną. Powiedziałem mu, że bardzo mi przykro, ale już uzgodniłem tę sprawę z kapitanem Wierzchoniem, który będzie narkotyzerem w czołówce. Teraz spotkałem go po raz trzeci. Przychodził sam do majora Golda i robił mu zastrzyki. Niektóre zastrzyki wykonywały pielęgniarki oddziału chirurgicznego. Wyglądało to tak, że otrzymywały od niego ampułkę bez żadnego napisu, przychodziły ze strzykawką i wstrzykiwały lek, nie wiedząc, co to za lek. Potem zastrzyki robił już tylko sam lekarz, a z pielęgniarkami rozmawiał major Oven, kazał im zachować dyskrecję i groził. Major Gold poddawał się tej kuracji jak zdyscyplinowany żołnierz. Przyszedł na własnych nogach. Po tygodniu był już cieniem dawnego majora Golda i był przeważnie stale zamroczony. Wiedziałem to od pielęgniarek, które dokonywały zastrzyków. Mówiły tajemniczym szeptem. Miały zakaz rozmawiania na ten temat. Mniej więcej po tygodniu spotkałem Golda na klatce schodowej. Jakoś się wymknął, czy podświadomie wyszedł. Posuwał się wzdłuż ściany, macając ją jak niewidomy. Słaniał się na nogach. Przykro było patrzeć. Spojrzał na mnie zapadniętymi oczami. Przełknąłem ślinę i odezwałem się: - Good morning, major Gold! Popatrzył na mnie, jak gdyby przypominał sobie z wysiłkiem, i wreszcie odpowiedział lekko zachrypniętym i trochę bełkotliwym głosem: - Halo! Doktor Majewski, arent you? (doktor Majewski, nieprawda?). - Ho w are you? (jak się pan czuje?) - spytałem. Wykrzywił twarz w grymas, machnął ręką, odwrócił się i dalej zaczął pełzać po ścianie wzdłuż schodów. Nadbiegł „lekarz od wszystkiego", popatrzył na mnie badawczo, wziął Golda pod rękę i poprowadził do góry. Szpital był dużym obiektem, miał kilkuset ludzi personelu i wiele setek łóżek chorych, ale zaczęto rozmawiać o aferze z Goldem. Mnie zwrócono uwagę, żebym się przestał wtrącać w nie swoje rzeczy, bo może się to źle skończyć. Zastanawiałem się z kilkoma kolegami nad sytuacją. Nic nie można było poradzić. Jeszcze kilka razy przelotnie widziałem majora Golda. Było z nim coraz gorzej. W jakiś czas później przed południem schodziłem na dziedziniec. Przed głównym wejściem do budynku stała mała, cywilna włoska sanitarka. Koło niej, jak Kastor i Pollux - Oven i Eberstein. Na noszach leżał major Gold, noszowi wsuwali je do sanitarki. Nadzorował lekarz, który Goldem się opiekował. Oven zawołał w moim kierunku: „dzień dobry, doktorze Majewski", potem spojrzał w kierunku sanitarki i powiedział: - Nieszczęśliwy człowiek, dziedziczny alkoholizm. Normalnie Anglicy każdego swojego żołnierza, gdy tylko nadawał się do transportu, odsyłali do szpitala brytyjskiego. W żadnym wypadku na leczenie chorób przewlekłych pierwotnie nie skierowywali do szpitali polskich. Anglicy, którzy u nas leżeli, byli albo ranni w czasie wojny, albo z wypadków, ale i ci, gdy tylko byli zdolni do transportu, zaraz byli zabierani do brytyjskich szpitali. Nigdy nie słyszałem, żeby odesłali swojego człowieka do cywilnego włoskiego szpitala. Major Gold miał rzekomo jechać tą cywilną sanitarką na kurację do prywatnego sanatorium włoskiego. W sąsiedztwie naszym, koło Bari, znajdował się olbrzymi, na przeszło 1000 łóżek, wojskowy szpital brytyjski ze wszystkimi oddziałami. Przyszedł list od Sałacińskiego. W czasie wojny zdarzyło mu się operować w swojej czołówce rannego generała włoskiego. Generał był osobą znaną w swoim kraju i Włosi postanowili nakręcić o nim film. Sałaciński dostał wysoki włoski order, a władze włoskie zwróciły się do dowództwa korpusu, aby zezwoliło na przybycie czołówki nr 348 do Rzymu w celu pozowania do zdjęć. I obecnie Sałaciński ze swoim zespołem przebywał w Rzymie. Pisał, że po zdjęciach pragnie mnie odwiedzić.
- 274 -
Przyjechał w kilka dni później. Bardzo się ucieszyłem. Poszliśmy razem na kolację do kasyna, a potem jako miłemu gościowi oddałem do dyspozycji swój pokój, sam przeniosłem się gdzie indziej. Żegnając się z Sałatą powiedziałem mu, że jest tu między innymi doktor Henryk Sawilski. Zbyszek bardzo się ucieszył, bo Sawilski, choć młodszy, był jego kolegą z Uniwersytetu Poznańskiego. Już po moim odejściu obaj tak się rozczulili wspomnieniami z czasów studenckich, że nieźle sobie zakropili. Oczywiście nie obyło się bez hałasu. Mój pokój mieścił się w obrębie oddziału chirurgicznego i każdy odgłos czy rozmowę było w nocy wyraźnie słychać. Doniesiono o tym komendantowi. Ten zatarł ręce. - Nareszcie przyłapałem Majewskiego. - I wysłał dla uspokojenia mnie pół plutonu z wartowni. Ja w tym czasie spałem spokojnie w innej kwaterze i niczego się nie domyślałem. Pogromcy wysłani przez komendanta nie przypuszczali, że znajdą w mojej kwaterze olbrzyma. Sałata był tylko w spodenkach kąpielowych, bo pod koniec maja jest w południowych Włoszech bardzo gorąco. Nietaktowne zachowanie się zaufanego podoficera podpułkownika zirytowało Zbyszka. Wyrzucił natręta za drzwi. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się o wszystkim. Sałaciński się spieszył, bo jego czołówka wprost z Rzymu pojechała do Ankony i musiał być na wieczór w swoim szpitalu. Pożegnał się ze mną i odjechał. W pół godziny później zostałem wezwany przez pułkownika do raportu karnego. Wiedziałem, że nie może darować mi tych wozów i że poluje na jakieś regulaminowe uchybienie z mojej strony, aby mieć powód do ukarania mnie. Do tej pory nie mógł znaleźć pozoru. Jeździł więc do dowództwa korpusu i tam mnie oczerniał. Niewiele sobie robiłem z tego wszystkiego, bo uważałem, że mi nic nie może zrobić złego. Należałem do tej części oficerów, którzy nie kradli, nie handlowali złotem ani bielizną damską, przestrzegałem ściśle regulaminów i bardzo dbałem o swoich chorych. Nie szanowałem pułkownika, bo wszelkie znamiona wskazywały na to, że robił wszystkie te rzeczy, których nie wolno uczciwemu człowiekowi i oficerowi robić. Ale skoro wezwał mnie do raportu, musiałem pójść. Udałem się w południe do adiutantury i zameldowałem. Polecono mi czekać. Za chwilę wszedł pułkownik - kierownik laboratorium - i poprosił mnie do środka. Ustawił się koło mnie i zaczął mnie przedstawiać komendantowi do raportu karnego za awanturę pijacką, wyrzucenie służbowego za drzwi, sterroryzowanie patrolu i wiele innych rzeczy, których nie mogłem popełnić w czasie snu. Pułkownik stał za biurkiem, słuchał, a potem zaczął mi wymawiać, co to ja zrobiłem z „honorem oficerskim". Śmieszna rzecz, że ten osobnik mógł się powoływać na honor oficerski. Po ciemnej aferze z Goldem ten człowiek miał jeszcze czelność deklamować o honorze. Pusty śmiech we mnie zbierał. Powiedziałem, że jest w błędzie, bo ja nie byłem na terenie szpitala od wieczora dnia wczorajszego do ósmej rano dnia dzisiejszego, a w moim pokoju nocował kapitan Sałaciński. Komendant upierał się w dalszym ciągu, że ja jestem odpowiedzialny za wszystko, bo bez jego wiedzy wprowadziłem na teren szpitala obcego człowieka. Odpowiedziałem, że kapitan Sałaciński jest oficerem wojska polskiego, komendantem czołówki chirurgicznej nr 348 i znanym chirurgiem, a wszelkim formalnościom stało się zadość, ponieważ gdy tylko przyjechał, zaprowadziłem go do kasyna, przedstawiłem oficerowi służbowemu i powiedziałem, że będzie u mnie mieszkał. Oficer służbowy nawet się troszczył, czy mu u mnie będzie dostatecznie wygodnie i czy mu nie dać osobnego pokoju. Komendant widząc, że nie ma racji i nie może znaleźć punktu zaczepienia, wpadł we wściekłość i zaczął wyzywać pod adresem moim i Sałacińskiego. Odpowiedziałem, że nie omieszkam kapitanowi Sałacińskie-mu powtórzyć, co on o nim mówi, kapitan Sałaciński prawdopodobnie nie omieszka w swoim czasie z nim na ten temat porozmawiać. Co do mojej osoby, to proszę go, aby zechciał odnosić się do mnie regulaminowo, albo zwolnić mnie z raportu, bo inaczej przestanę uważać naszą rozmowę za rozmowę służbową. Na to komendant B. powiedział nieco zaniepokojonym głosem: - Proszę bardzo, jak pan chce, może pan wyjść. Wobec tego wyszedłem. Na tym sprawa się zakończyła, o ile nie liczyć oszczerczych donosów na mnie, kierowanych do szefostwa Służby Zdrowia Korpusu oraz późniejszych prywatnych złośliwych posunięć w stosunku do mnie, za które dość skutecznie jak na moje możliwości, zawsze mu się rewanżowałem. Oficjalnie raport uznano za niebyły. Wkrótce przyszły rozkazy dotyczące ewakuacji 2 Korpusu Polskiego do Wielkiej Brytanii. Wojsko miało zdać cały sprzęt i uzbrojenie Anglikom. Ewakuacja była przewidziana częściowo drogą morską przez Neapol i Morze Śródziemne, częściowo drogą lądową przez Brenner, Austrię, Niemcy i Francję.
- 275 -
Pod Neapolem znajdował się tranzytowy obóz wojskowy zbudowany dla przybywających w czasie wojny do Włoch wojsk amerykańskich. Obóz ten przeznaczono teraz dla oddziałów polskich, które miały być ewakuowane drogą morską.
Rozdział XVII. LAMMIE CAMP - POWRÓT DO WIELKIEJ BRYTANII. 14 czerwca moja czołówka dostała rozkaz odkomenderowu-jący do Lammie Camp (taka była oficjalna nazwa obozu). Miałem rozwinąć tam izbę chorych i zorganizować służbę zdrowia obozu. Po przybyciu na miejsce stwierdziłem, że obóz jest już przepełniony jednostkami wojskowymi. Były to różne bataliony piechoty, pułki artylerii, oddziały rozpoznawcze i tym podobne jednostki. Według kolejności wyznaczonej przez dowództwo Korpusu nadchodziły z terenu całych Włoch, w odpowiednich parkach zdawały sprzęt i przybywały do obozu. Co kilka dni ładowano je na statki odpływające do Wielkiej Brytanii, a na ich miejsce przybywały nowe. Obóz był położony w bardzo malowniczej okolicy pod samym Neapolem, u stóp Wezuwiusza, przy drodze do Pompei. W dniu przybycia do Lammie Camp późnym popołudniem, gdy po raz pierwszy wjechałem na czele wozów czołówki, obóz był tak pełen wojska, że trzeba było uważnie i powoli jechać główną ulicą, aby nie potrącić spacerujących całymi grupami naszych żołnierzy. Zatrzymałem się przed budynkiem komendy. Zanim wysiadłem z wozu, wybiegł polski komendant obozu. Mało mnie nie uściskał, choć mnie pierwszy raz w życiu widział. - Panie doktorze, jak to szczęśliwie, że pan już przyjechał. Mamy tutaj listy ludzi do zaokrętowania, a Anglicy nie chcą przyjąć bez podpisu lekarza. Wymagają także przeprowadzenia całego szeregu szczepień. Major był wyraźnie rozczarowany, gdy odmówiłem podpisywania list, zawierających około tysiąca nazwisk, na słowo, bez szczepień i przeglądu. Powiedziałem, że od jutra, a nawet jeszcze dziś wieczór przy lampach możemy zacząć szczepienie i przegląd i. że podpis lekarza na liście do zaokrętowania nie jest formalnością, więc nie może być dawany in blanco. W końcu jakoś uzgodniliśmy sprawę i szczepienie oraz przegląd rozpoczęły się o świcie dnia następnego. Okazało się, że poza przeglądami, szczepieniami, opatrunkami oraz wizytami zgłaszających się chorych do ambulatorium, żadnej innej pracy dla czołówki nie ma. Wszystkich kwalifikujących się do leczenia szpitalnego lub do obserwacji szpitalnej miałem prawo kierować do brytyjskiego szpitala wojskowego w Neapolu. W czasie mojego pobytu w Lammie Camp odbył się mój ślub w Neapolu, w kaplicy Ojców Oblatów. Oficerowie polsMej obsady w Lammie Camp zrobili mi miłą niespodziankę. Zamówili ucztę weselną w Orange Club114. Była to luksusowa restauracja, pozostająca pod brytyjskim zarządem wojskowym, położona na wysokich wzgórzach górujących nad Neapolem, z pięknym widokiem na Zatokę Neapolitańską, Capri i Ischię. Po wyjściu z kaplicy wsiedliśmy do samochodów dostarczonych przez komendę obozu i pojechali nadmorską, piękną drogą do Orange Clubu. Tam w dużej sali zastawiono stoły na kilkadziesiąt osób. Nastrój był przyjemny. W pewnej chwili zauważono; że jedna z dwóch najważniejszych osób przy stole nic nie je. Podawano potrawy z drobiu i ryb. Jednego i drugiego nie lubię. Cóż miałem więc robić. Gdy się o tym dowiedział president of the of-ficers mess, czyli gospodarz kasyna, był nim angielski kapitan, polecił podać mi bardziej treściwe danie w postaci olbrzymiego beefsteak'u. Uczta przeciągnęła się do późna w nocy. Wzniesiono wiele toastów. Koniecznie chciałem, żeby na uczcie był mój najbliższy współpracownik - plutonowy Kasiniak. Trudność polegała na tym, że przyjęcie odbywało się w oficerskim klubie brytyjskim, gdzie pod żadnym pozorem nie miał wstępu nieoficer. Koledzy zaradzili temu w bardzo prosty sposób. Jeden z oficerów pożyczył Kasiniakowi swoją bluzę i dzięki temu mogłem go mieć przy stole. Muszę dodać, że Kasiniaka zaprosiłem na ślub jako swego drużbę. Były także do pokonania trudności wynikające ze złośliwości komendanta szpitala, w którym moja narzeczona była pielęgniarką. Pomimo ustalenia daty ślubu i uzyskania wszystkich niezbędnych zezwoleń z dowództwa korpusu, z szefostwa duszpasterstwa, a nawet od biskupa włoskiego, bo i takie było potrzebne, pan pułkownik B. odmówił narzeczonej zezwolenia na wyjazd, mówiąc, że jest potrzebna w szpitalu. Musiałem jechać do Trani i przeprowadzić tam rozmowę, która spowodowała jego wycofanie się z poprzedniego stanowiska. Po ślubie żona wróciła do pracy w 340 szpitalu, ja zaś 114 Pomarańczowy Klub.
- 276 -
w krótkim czasie załatwiłem sprawę jej przeniesienia. Nie chciałem, aby w dalszym ciągu była przedmiotem szykan komendanta szpitala. Po przybyciu do Neapolu uzyskała urlop, ja również dostałem urlop i pojechaliśmy na Capri. Po całych dniach zwiedzaliśmy wyspę, Anacapri, groty, willę Axel Munthe'a oraz podziwiali akrobacje żołnierzy amerykańskich, którzy na sprowadzonych na wyspę willisach uprawiali karkołomne rajdy nad przepaściami. Po opuszczeniu Capri udaliśmy się przez Rzym i Ankonę do Rimini z wizytą do 3 batalionu. Trafiliśmy na obiad w kasynie. Dowódcą batalionu był obecnie major Dusza. Gdy mu się zameldowałem, powiedział: - Tylko pamiętaj, jak nie będzie syn, a dziewczyna, to nie przepuszczę tego przez rozkaz. Przyjęli nas bardzo serdecznie. Przez cały czas czuwali nad nami i towarzyszyli nam wszędzie oficerowie ze starego składu batalionu, z którymi przyjaźniłem się. W okresie naszego pobytu gościem batalionu był także major Sucharski, sławny obrońca Westerplatte. Opowiadał nam szczegóły tej heroicznej obrony, a potem dzieje swojej niewoli. Wyglądał na bardzo zniszczonego. Gdy po zdobyciu Westerplatte Niemcy wzięli go do niewoli, to zostawili mu szablę, przydzielili niemieckiego żołnierza ordynansa, który niósł za nim rzeczy, i wywieźli w głąb Niemiec. W Niemczech na stacjach jego pojawienie się z szablą u boku i niemieckim żołnierzem niosącym za nim walizkę wywoływało sensację. Tak było do chwili, gdy go zapakowano do obozu jenieckiego. Potem jego los niczym nie różnił się od losu tysięcy innych polskich oficerów więzionych w Niemczech. Teraz, po uwolnieniu, przyjechał do Włoch na teren 2 Korpusu. Z żalem dowiedziałem się w kilka miesięcy później, że nie żyje. Po powrocie do Lammie Camp zamieszkaliśmy w części rodzinnej obozu. Przez obóz bez przerwy przesuwały się nasze jednostki, które wysyłano do Wielkiej Brytanii. Wreszcie pewnego dnia przyjechał 3 Batalion Strzelców Karpackich. Wybraliśmy się z moimi przyjaciółmi z batalionu na wycieczkę na Capri. Większość z nich należała do Związku Szczurów Tobruku i wybierała się na osiedlenie do Australii, gdzie ich gorąco zapraszali australijscy towarzysze broni z Libii. Spotkałem także w obozie przejeżdżających wielu innych znajomych, a więc doktora Hippa, kompanię komandosów z kapitanem Zalewskim, podpułkownika Gnatowskiego i innych. Któregoś dnia spotkałem się niespodziewanie z doktorem Łazarczy-kiem, a także z porucznikiem Chmielińskim, którego nie widziałem chyba od czasu pobytu na Węgrzech. Gdy przechodziłem przez obóz, a prawie codziennie przybywały nowe jednostki i ich żołnierze spacerowali po głównej alei obozu, wielu żołnierzy pozdrawiało mnie. Najczęściej nie mogłem dokładnie przypomnieć sobie, skąd ich znam, ale przeważnie byli to moi pacjenci, operowani przeze mnie w różnych salach operacyjnych w czasie walk we Włoszech. Większość z nich podbiegała do mnie, serdecznie się witając i wyrażając swoją wdzięczność. To ich zachowanie było dla mnie najlepszą nagrodą za moje lata pracy w szpitalach polowych 2 Korpusu. Z biegiem czasu w naszym wojskowym obozie w Lammie Camp coś się zaczęło zmieniać. Gdy po urlopie, jaki wziąłem niedługo po ślubie, wróciłem do obozu, zobaczyłem w nim znacznie mniej jednostek wojskowych. Za to w kasynie oficerskim dla przejezdnych widać było pełno różnych organizacji paramilitarnych. Nigdy nie przypuszczałem, że takie ogromne masy osób utrzymują się kosztem wojska. Wiedziałem, że istnieje Czerwony Krzyż, ale tam spotkałem jakiś „biały krzyż" i szereg innych stowarzyszeń, których liczni członkowie dosłownie swoją masą zalewali obóz. Poza osobami starszymi pełno było młodych pań i panienek oraz młodzieńców w wieku dwudziestu kilku lat. Wszyscy umundurowani w sorty wojskowe, ekscentrycznie poprzerabiane. Na naramiennikach lub na rękawach różnokolorowe napisy i opaski z wyhaftowanymi nazwami stowarzyszeń. Niektórzy młodzieńcy nosili przy paskach oryginalne kordziki, noże myśliwskie w skórzanych pochwach oraz odznaki harcerskie na piersiach. Wszystko to pucołowate, wesołe, hałaśliwe, nachalne i nieco z góry traktujące żołnierzy. Żołnierze z kolei przyglądali się im ze zdziwieniem. Słychać było między nimi rozmowy: - Popatrz, Franus, skąd to tego się nabrało? Wyglądają jak z teatru, ale przecież z teatru nie są, bo nasze wojskowe teatry się zna. Harcerze tyż nie, bo za stare, ki diabeł, skąd się tego tyle nalęgło? Wreszcie otrzymałem rozkazy z dowództwa korpusu dotyczące opuszczenia Włoch. Sprzęt, poza osobistym wyposażeniem i samochodami, miałem zdać na miejscu przed wyjazdem z Neapolu. Za trzy tygodnie powinienem się stawić z czołówką w An-konie, skąd mieliśmy odjechać przez Brenner. W tym samym czasie przeniesiono całą polską obsadę Lammie Camp do innego obozu. Mieścił się on pod samym Neapolem, a właściwie nad Neapolem, na rozległym wzniesieniu, w dawnym parku królewskim. Przejrzeliśmy dokładnie sprzęt, aby zdać wszystko w porządku. Po starannym ułożeniu
- 277 -
rzeczy w koszach pojechaliśmy do olbrzymiego parku sprzętowego, gdzie nasze wojska zdawały wszystko, co nie nadawało się do przewiezienia do Anglii. Już na jakieś dwa kilometry od wejścia na teren parku sprzętowego stały w kolejce samochody, czołgi i różne wozy techniczne, ciągniki, działa i czekały na wjazd. Jakież olbrzymie ilości tego sprzętu zostawiliśmy we Włoszech, jeżeli kolejka taka stała codziennie przed parkiem od kilku miesięcy, a przecież to nie był jedyny ośrodek zdawania sprzętu. W pewnej odległości od bramy i przed samą bramą grasowały grupy cywilów Włochów proponujących kierowcom wymianę nowych opon na stare lub chcących nabyć zapasowe koła. Krążyli koło tych kolumn jak hieny koło padliny. Po przejechaniu przez bramę sierżant brytyjski skierował nas do odpowiedniego sektora. Tam musieliśmy poczekać na swoją kolejkę. Wszędzie widać było pracujących przy odbiorze jeńców niemieckich, pod kierunkiem brytyjskich podoficerów. W niektórych działach zatrudnieni byli robotnicy włoscy. Z ciekawością oglądałem to cmentarzysko sprzętu wojskowego. W jednym miejscu, gdzie zdawano działa, był duży plac. Zajeżdżające działo zatrzymywano na środku placu i tam olbrzymim palnikiem acetylenowym przecinano lufę z całym mechanizmem. Takie okaleczone działo ciągnikiem przeciągano na drugą stronę i szło ono, jak na taśmie fabrycznej, do tej części parku, gdzie znajdował się sprzęt przeznaczony na złom. Nikogo to nie wzruszało, że datą produkcji niektórych dział był 1945 rok. Spotkałem znajomego oficera z łączności. Był wściekły. Zapytałem go, czemu mu humor nie dopisuje. - Niech pan sobie wyobrazi, mieliśmy wóz-radiostację nadawczą, ostatni krzyk techniki. Nie ma jeszcze roku, jak weszła do pracy. Kiedy przed tygodniem przyszedł rozkaz zdawania, zauważyliśmy brak malutkiej części w aparaturze. Co ja się nachodziłem, zanim mi to dorobili w „Repie". Dzisiaj pojechaliśmy z nią tam, gdzie kazali. Anglik wziął papiery, sprawdził numer, pokwitował mi i kazał się nam cofnąć, naturalnie już na piechotę. Nie wiedziałem, o co chodzi. A on podniósł lewą rękę do góry i wrzasnął: okay. Z bocznej dróżki wysunął się duży czołg i... przejechał po naszej radiostacji. Anglik jeszcze się śmiał, widząc nasze miny. - Czy oni powariowali? - dodał. Ja się tak nie dziwiłem, bo siedząc od kilku miesięcy w Neapolu znałem tryb zdawania sprzętu. Transport ciężkiego sprzętu do Wielkiej Brytanii był nieopłacalny dla nich z dwóch względów. Po pierwsze, koszt przewozu był wysoki i wymagał dużej ilości statków, po drugie - sprzęt ten był im niepotrzebny, bo do ewentualnego zastosowania go, choćby za kilka lat, będzie już przestarzały. Nie chcieli zostawić w obcym kraju sprzętu nadającego się do użytku. Dlatego przecinali lufy i dlatego niszczyli to, co się do przecinania nie nadawało. Zniszczony już sprzęt sprzedawali całymi parkami Włochom jako salvage, czyli złom. Widziałem jak w innym miejscu specjalnie wyszkolony jeniec brał z jednego stosu lornety artyleryjskie i czterema uderzeniami młotka, jakiego czasami używają zegarmistrze, wybijał soczewki w każdej lornecie i odrzucał je na inny stos. Niedaleko od niego stało dwóch Niemców i na kowadle układali po jednym zegarku służbowym, podczas gdy ich kolega jednym uderzeniem młota rozbijał zegarek. Zastanawiałem się, ile tych zegarków są w stanie zniszczyć w ciągu jednego dnia. Poinformowano mnie, że w umowie ze Szwajcarią Wielka Brytania zobowiązała się wszystkie te zegarki, dostarczone w czasie wojny po niskiej cenie, zniszczyć z chwilą zakończenia wojny. Wróciłem do swoich wozów. Czekałem jeszcze z dziesięć minut, na naszą kolej. Na wóz wszedł sierżant angielski, przejrzał z grubsza ilość koszy, skrzyń i napisy na nich, pokwitował i kazał wszystko zepchnąć z wozu na kilka stert. Do obozu wróciliśmy z pustymi wozami. Liczyliśmy się z szybkim opuszczeniem Neapolu, oglądaliśmy więc w mieście to, czego do tej pory nie zdążyliśmy obejrzeć. Któregoś dnia po wyjściu do miasta zobaczyłem w tłumie zwiedzających dużą liczbę marynarzy. Byli ubrani zupełnie na biało. Byli to marynarze amerykańscy. Wszyscy młodzi chłopcy. Chodziło ich po ulicach chyba z kilka tysięcy. Do Neapolu zawinęły duże jednostki floty amerykańskiej. W okolicy portu tego samego dnia zaczęło się wysiedlanie części ludności i rozbieranie różnych obrzydliwych bud i składów. W kilka dni później przeczytałem w gazecie, że rząd włoski wydzierżawił czy odstąpił część portu w Neapolu Stanom Zjednoczonym. Neapol jest dużym i pięknym miastem. Posiada nowoczesne centrum, ładne wystawy, bogate lokale oraz duże zaludnienie. W okresie gdy tam byliśmy, zaczynało się w nim życie gospodarcze, dotychczas zupełnie zahamowane przez wojnę i blokadę. Jednak porządku jeszcze nie było. Oszustwa i rabunki w biały dzień na głównych ulicach zdarzały się dosyć często. Ulubionym
- 278 -
sposobem rabowania było wychodzenie w tłoku ulicznym naprzeciw upatrzonej ofiary, kilku członków szajki szło niby się kłócąc i popychając nawzajem. Potem niby niechcący wpadali na upatrzonego. Zanim ten zorientował się o co chodzi, okazywało się, że nie ma już zegarka na ręce lub torebki, jeżeli to była kobieta. W ten sposób okradziono dwie nasze znajome pielęgniarki. My kupiliśmy w dużym magazynie materiał na sukienkę. Był bardzo ładny i drogi. Po odmierzeniu ekspedient podał kwit do kasy i zaczął pakować. Udaliśmy się do kasy i zapłacili. Wychodząc odebraliśmy elegancko zapakowaną paczkę. Po przyjściu do domu i rozwinięciu paczki znaleźliśmy w środku stare worki. 1 listopada wyjechaliśmy do Ankony. Szykowałem się do cywila, więc złożyłem pieniądze na porządne cywilne ubranie, kapelusz, płaszcz i tak dalej. Miałem zamiar zaopatrzyć się w te rzeczy w Rzymie. Z tego powodu zamierzaliśmy zatrzymać się tam na jeden lub dwa dni. Przed samym Rzymem zepsuł się nam wóz. Wysłałem więc naszą kolumnę naprzód. Po drodze mieli skierować po nas dźwig ze stacji warsztatowej. Takie stacje warsztatowe były rozsiane wzdłuż wszystkich ważniejszych dróg. Nasz wóz zepsuł się już w pobliżu Rzymu i napis na tablicy przy szosie mówił, że do najbliższej warsztatówki mamy 10 kilometrów. Wkrótce przyjechał dźwig i podciągnął nas do warsztatów. Mechanicy obejrzeli motor i powiedzieli, że bardzo im przykro, ale dziś nie dadzą rady poprawić. Obiecali dopiero za dwa dni. Z warsztatów poszliśmy kilkaset metrów uliczką i stąd tramwajem przyjechaliśmy na duży plac. Chciałem się zatrzymać w polskim hotelu oficerskim, ale okazało się, że już go nie ma. Został zlikwidowany. Zrobiło się ciemno. Byliśmy zmęczeni całodzienną podróżą. Znaleźliśmy się w obcym mieście, które niezbyt dobrze znałem. Nie było innej rady, trzeba szukać na własną rękę pomieszczenia. Zatrzymaliśmy taksówkę i kazali się zawieźć do hotelu. Kierowca zapytał: „jakiego". Niewiele się zastanawiając odpowiedziałem: - Najlepszego. Chwilę pomyślał i jeszcze się zapytał: - Czy może być Albergo Hotel? Powiedziałem, że może być. Gdy podjechaliśmy pod hotel, wybiegła służba w liberii, dwóch złapało nasze walizki, a trzeci prowadził nas po dużych zewnętrznych schodach, czyniąc honory domu. Po wejściu do środka zobaczyłem piękny hall i bardzo bogato wyglądającą publiczność. Zaprowadzono nas do pokoju o luksusowym wyglądzie, ze wszystkimi nowoczesnymi urządzeniami. Mieszkaliśmy tam trzy dni. Restauracja była wspaniała, ale wysokość rachunku także była wspaniała. Wydaliśmy akurat tyle, ile miałem odłożone na mój cywilny ekwipunek. Potem nasi znajomi śmieli się, że w Rzymie przejedliśmy cywilne ubranie. Po przyjeździe do Ankony, następnego dnia odwiozłem żonę do 5 CCS, z którym miała jechać do Wielkiej Brytanii, a sam musiałem się zająć czołówką, która jechała innym transportem. Załatwienie różnych formalności wyjazdowych, zdanie wozów wypełniło mi cały tydzień. 11 listopada przed południem wyjechaliśmy z Falkonary. Podstawiono dla nas pociąg, który na oko wyglądał korzystnie. Mnie wypadło miejsce w wagonie oficerskim drugiej klasy. Okazało się jednak, że miękkie siedzenia były w nim wyprute, a ich miejsce obito kocami. Koce leżały wprost na płaskich deskach. W sumie jechało się znacznie niewygodniej, aniżeli w wagonie trzeciej klasy, bo wygięcie desek nie było przystosowane do siedzenia na nich bez poduszek. Podróż miała trwać trzy dni i dwie noce. Po przejechaniu przez północne Włochy, gdy zaczęliśmy się zbliżać do Przełęczy Brennerskiej, zrobiło się zimno. Na zboczach leżał śnieg. Wagon był nie opalany. Bagaż nadaliśmy na dzień przed wyjazdem i nie mieliśmy możliwości dostać się do niego. Było tak zimno, że nikt z nas w przedziale nie spał do rana. Pociąg mknął przez Austrię i około południa zatrzymał się już w Niemczech na niedużej stacji. Przybiegł angielski oficer RTO, który jechał w naszym pociągu, i wezwał mnie do chorego żołnierza. Stwierdziłem ciężką niedomogę krążenia. Stan był właściwie beznadziejny. Kazałem mu podać środki nasercowe i zostawiłem go pod opieką sanitariusza, a sam wybiegłem na stację. Niemiecki dyżurny ruchu, którego spytałem o możliwość wysłania chorego do najbliższego szpitala alianckiego, ku mojemu zdziwieniu odpowiedział mi płynną polszczyzną, choć trochę obcym akcentem, że w pobliżu dworca znajduje się wojskowy szpital amerykański, a tuż koło dworca jest lokal komendy wojskowej armii USA. Pobiegłem tam. W biurze zastałem ziewającą młodą Niemkę. Gdy jej zacząłem tłumaczyć, o co chodzi, powiedziała, że musi wezwać odpowiedniego urzędnika. Za chwilę z góry ze schodów zamiast urzędnika zeszło jeszcze kilka młodych Niemek. Były bardzo rozbawione i wydaje mi się, że wracały z zabawy, która właśnie się skończyła i trwała w tym lokalu całą noc. Były podpite i mocno wyperfumowane. Wreszcie
- 279 -
z jedną się dogadałem i zaczęła dzwonić do szpitala. Szpital musiał być bardzo blisko, bo gdy wróciłem na peron, sanitarka wojskowa już przyjechała. Wynosili chorego żołnierza. Zmarł, zanim sanitarka odjechała. Zdążyłem tylko zapisać jego nazwisko i numer ewidencyjny z legitymacji, którą podali mi koledzy chorego, i pociąg ruszył. Skoczyłem do pierwszego lepszego wagonu i stamtąd korytarzem przeszedłem wzdłuż pociągu na swoje miejsce. Po południu zatrzymaliśmy się na dużym dworcu. Było to Karlsruhe. Wychodziliśmy grupkami z pociągu i szli do restauracji w mieście, gdzie był dla, ~nas przygotowany obiad. Gdy ostatnia grupa powróciła z miasta, po-ciąg ruszył w dalszą podróż. Wieczorem zatrzymaliśmy się na stacji. Było ciemno. Ze stacji długą aleją wysadzaną drzewami poszliśmy do dużego pensjonatu na kolację. Poza obsługą tej restauracji spotkaliśmy tam cywilnych Polaków z miejscowego ogniska polskiego. Rano pociąg był już na ziemi francuskiej. Przed wieczorem przybyliśmy do Calais - tam wyznaczono nam kwatery. 14 listopada po południu wsiedliśmy na. statek, przebyli kanał La Manche i późnym wieczorem wylądowali w Dover. Po wylądowaniu przeszliśmy przez olbrzymią halę bariery celnej, gdzie zresztą niczego w naszym bagażu nie sprawdzano. Stamtąd skierowano nas do biura wojskowego. Urzędowali w nim oficerowie w mundurach pancerniaków. Naszą czołówkę przydzielono do większej grupy jadącej w tym samym kierunku. Niedługo po tym odjechaliśmy pociągiem do Londynu. W Londynie nasza grupa wysiadła i czekaliśmy na połączenie do miejscowości Hereford. W czasie czekania na peronie podszedł do nas marynarz. Nosił króbki płaszcz, tak jak brytyjscy marynarze (polscy marynarze nie nasili płaszczy, tylko kurty), a na czapce miał napis HMS 115. Mówił po polsku. Opowiedział nam, że polska marynarka wojenna właściwie przestała istnieć. Większość jednostek danych nam przez Anglików obecnie do nich wraca. Do Polski odpłyną te najstarsze, które z Polski przyszły. On sam jest żonaty z Angielką i przeszedł do służby brytyjskiej. Jest w tej chwili w ciężkiej sytuacji. Jego krążownik w najbliższych dniach odpływa do floty Oceanu Spokojnego. Musi więc przynajmniej na dwa lata rozstać się z rodziną, a właśnie jego żona oczekuje dziecka. Ciężko westchnął, potem dodał: - Dobrze płacą, ale za duże odległości. Co robić, nie ma rady. Pożegnał się z nami serdecznie i pobiegł w kierunku wyjścia. Nadszedł nasz pociąg. Wsiedliśmy i po paru godzinach jazdy dojechali do niedużej stacji. Czekały tu na nas wojskowe samochody. Zajęliśmy miejsca. Bagaż ładowano osobno. Jechaliśmy bocznymi drogami. W Anglii było zimno. Pogoda dżdżysta. Samochody mijały małe czyste miasteczka z asfaltowymi ulicami i charakterystycznymi wysokimi domami o wąskim frontonie, ostro wysklepionych dachach i widocznym belkowaniu na tle zewnętrznego otynkowania. Po dwóch godzinach jazdy samochodami wjechaliśmy do obozu przez szeroką bramę na betonową drogę. Po bokach i w głębi, między trawnikami i nielicznymi drzewami, stały większe i mniejsze baraki drewniane lub murowane, kryte blachą. Samochody zatrzymały się przed komendą obozu. W obozie było jeszcze mało ludzi. Obowiązki komendanta na razie pełnił młody oficer w stopniu porucznika. Mnie i Wierzchoniowi wyznaczył miejsce w tym baraku, w którym sam mieszkał. Zakwaterowanie wyglądało na wygodne, chociaż było nam ciągle zimno. Po obiedzie obejrzeliśmy obóz, potem rozpakowaliśmy się, porozmawiali z innymi jego mieszkańcami, którzy tu przed nami przybyli, i po kolacji poszliśmy spać. Gdy się rano obudziliśmy wszędzie było biało. W nocy spadł śnieg. Zaszedłem do swoich w czołówce. Większość z nich była w Anglii po raz pierwszy. Nie bardzo im się tu podobało. Zdążyli już wczoraj zwiedzić miasteczko, które leżało około trzy kilometry od obozu. Szło się do niego szosą przechodzącą koło bramy obozu. Żołnierze dość dobrze mówili po włosku, a po angielsku, praktycznie biorąc, wcale nie rozmawiali. Gdy zapytałem, jak im się Leominster podobało, bo taka była nazwa miasteczka, jeden z nich odpowiedział: - Miasteczko jak miasteczko, niczego sobie, tylko te ludzie jakieś głupie, nie można się z nimi dogadać. A drugi dodał: - Wina tu całkiem nie znają i wszystko takie drogie. Było drogie, choćby dlatego, że nasi nie mieli pieniędzy. Przy przekroczeniu granicy otrzymali trochę drobnych, a żołd w walucie angielskiej miał być wypłacony dopiero następnego dnia. Codziennie przybywali nowi, mniejszymi lub większymi partiami. Obóz był duży i wchłaniał ich tak, 115 His Majesty Ship - Okręt Jego Królewskiej Mości.
- 280 -
że znikali w nim. Skoczyłem do pierwszego lepszego wagonu i stamtąd korytarzem przeszedłem wzdłuż pociągu na swoje miejsce. Po południu zatrzymaliśmy się na dużym dworcu. Było to Karlsruhe. Wychodziliśmy grupkami z pociągu i szli do restauracji w mieście, gdzie był dla nas przygotowany obiad. Gdy ostatnia grupa powróciła z miasta, pociąg ruszył w dalszą podróż. Wieczorem zatrzymaliśmy się na stacji. Było ciemno. Ze stacji długą aleją wysadzaną drzewami poszliśmy do dużego pensjonatu na kolację. Poza obsługą tej restauracji spotkaliśmy tam cywilnych Polaków z miejscowego ogniska polskiego. Rano pociąg był już na ziemi francuskiej. Przed wieczorem przybyliśmy do Calais - tam wyznaczono nam kwatery. 14 listopada po południu wsiedliśmy na statek, przebyli kanał La Manche i późnym wieczorem wylądowali w Dover. Po wylądowaniu przeszliśmy przez olbrzymią halę bariery celnej, gdzie zresztą niczego w naszym bagażu nie sprawdzano. Stamtąd skierowano nas do biura wojskowego. Urzędowali w nim oficerowie w mundurach pancerniaków. Naszą czołówkę przydzielono do większej grupy jadącej w tym samym kierunku. Niedługo po tym odjechaliśmy pociągiem do Londynu. W Londynie nasza grupa wysiadła i czekaliśmy na połączenie do miejscowości Hereford. W czasie czekania na peronie podszedł do nas marynarz. Nosił krótki płaszcz, tak jak brytyjscy marynarze (polscy marynarze nie nosili płaszczy, tylko kurty), a na czapce miał napis HMS 116. Mówił po polsku. Opowiedział nam, że polska marynarka wojenna właśnie przestała istnieć. Większość jednostek danych nam przez Anglików obecnie do nich wraca. Do Polski odpłyną te najstarsze, które z Polski przyszły. On sam jest żonaty z Angielką i przeszedł do służby brytyjskiej. Jest w tej chwili w ciężkiej sytuacji. Jego krążownik w najbliższych dniach odpływa do floty Oceanu Spokojnego. Musi więc przynajmniej na dwa lata rozstać się z rodziną, a właśnie jego żona oczekuje dziecka. Ciężko westchnął, potem dodał: - Dobrze płacą, ale za duże odległości. Co robić, nie ma rady. Pożegnał się z nami serdecznie i pobiegł w kierunku wyjścia. Nadszedł nasz pociąg. Wsiedliśmy i po paru godzinach jazdy dojechali do niedużej stacji. Czekały tu na nas wojskowe samochody. Zajęliśmy miejsca. Bagaż ładowano osobno. Jechaliśmy bocznymi drogami. W Anglii było zimno. Pogoda dżdżysta. Samochody mijały małe czyste miasteczka z asfaltowymi ulicami i charakterystycznymi wysokimi domami o wąskim frontonie, ostro wysklepionych dachach i widocznym belkowaniu na tle zewnętrznego otynkowania. Po dwóch godzinach jazdy samochodami wjechaliśmy do obozu przez szeroką bramę na betonową drogę. Po bokach i w głębi, między trawnikami i nielicznymi drzewami, stały większe i mniejsze baraki drewniane lub murowane, kryte blachą. Samochody zatrzymały się przed komendą obozu. W obozie było jeszcze mało ludzi. Obowiązki komendanta na razie pełnił młody oficer w stopniu porucznika. Mnie i Wierzchoniowi wyznaczył miejsce w tym baraku, w którym sam mieszkał. Zakwaterowanie wyglądało na wygodne, chociaż było nam ciągle zimno. Po obiedzie obejrzeliśmy obóz, potem rozpakowaliśmy się, porozmawiali z innymi jego mieszkańcami, którzy tu przed nami przybyli, i po kolacji poszliśmy spać. Gdy się rano obudziliśmy wszędzie było biało. W nocy spadł śnieg. Zaszedłem do swoich w czołówce. Większość z nich była w Anglii po raz pierwszy. Nie bardzo im się tu podobało. Zdążyli już wczoraj zwiedzić miasteczko, które leżało około trzy kilometry od obozu. Szło się do niego szosą przechodzącą koło bramy obozu. Żołnierze dość dobrze mówili po włosku, a po angielsku, praktycznie biorąc, wcale nie rozmawiali. Gdy zapytałem, jak im się Leominster podobało, bo taka była nazwa miasteczka, jeden z nich odpowiedział: - Miasteczko jak miasteczko, niczego sobie, tylko te ludzie jakieś głupie, nie można się z nimi dogadać. A drugi dodał: - Wina tu całkiem nie znają i wszystko takie drogie. Było drogie, choćby dlatego, że nasi nie mieli pieniędzy. Przy przekroczeniu granicy otrzymali trochę drobnych, a żołd w walucie angielskiej miał być wypłacony dopiero następnego dnia. Codziennie przybywali nowi, mniejszymi lub większymi partiami. Obóz był duży i wchłaniał ich tak, że znikali w nim. Obóz nazywał się Baron's Cross. Był wybudowany przez wojska amerykańskie. Obecnie przeznaczono go dla kilku większych jednostek polskich, między innymi miały tu przybyć trzy szpitale. Zbudowany był porządnie. Miał łazienki, prysznice, urządzenia szpitalne. Część budynków 116 His Majesty Ship - Okręt Jego Królewskiej Mości.
- 281 -
posiadała centralne ogrzewanie. Było także duże kasyno z pomieszczeniami klubowymi, ładne kuchnie, pralnie, przyzwoite jadalnie żołnierskie. Mniej więcej po tygodniu, wieczorem, samochodami przyjechał 5 CCS, a z nim moja żona. Następnego dnia dostaliśmy tak zwany barak rodzinny. Przy bocznej uliczce stało około ośmiu niedużych „beczek śmiechu" z falistej blachy. W środku miały drewnianą podłogę, w centralnej części każdego baraku stał żelazny piecyk na węgiel z rurą wyprowadzoną na zewnątrz. Okienka były małe i umieszczone dość wysoko w bocznych ścianach. Umeblowanie składało się z żelaznych łóżek typu wojskowego z siatkami i materacami, komody o wyglądzie dużej bieliźniarki, stołu i krzeseł. W sąsiednich domach zamieszkiwali nasi starzy znajomi: Kostuś Pawliczek z żoną, państwo Niczew-scy, doktor Kraszewski z żoną i synkiem, doktor Jakubowski z żoną, która przybyła do niego z Polski i mieli teraz razem wracać do kraju. W następnych tygodniach nadjechał 3 CCS i 340 Szpital Wojenny. 3 CCS objął budynki szpitalne i rozwinął się jako szpital. Zazdrościliśmy im. Nie ma rzeczy dokuczliwszej w takim okresie, jaki przeżywaliśmy wtedy, niż brak stałego zajęcia. Ciągle nie wiadomo było, co będzie dalej. Chodziły najrozmaitsze, nieraz zupełnie fantastyczne pogłoski. To nas demobilizowano, to znów nie. Jedni mówili o jakichś planach reorganizacyjnych, drudzy, że nie może być żadnej reorganizacji, bo i tak całe wojsko polskie się rozwiązuje. Niektórzy chcieli iść do pracy, ale na razie ich nie zwalniano. Innym, których zwolniono, Anglicy nie dawali zezwolenia na zatrudnienie. I tak jeden nieustający zamęt i czekanie na jakieś konkretne decyzje zarówno władz polskich, jak i brytyjskich. Wreszcie rozeszła się wiadomość, że władze brytyjskie formują tak zwany „Polski Korpus Przysposobienia", który będzie istniał przez dwa lata. Ci, którzy nie chcą wracać do kraju, muszą się zapisać do tego korpusu i przygotować się do osiedlenia w jednym z krajów alianckich. Głównym zadaniem tego korpusu miało być przygotowanie do życia cywilnego tych żołnierzy i oficerów, którzy nie posiadali żadnego zawodu. Grupa ta obejmowała także wszystkich oficerów i podoficerów zawodowych. Jeśli chodzi o innych demobilizowanych żołnierzy, którzy mieli jakiś zawód cywilny, to musieli się przez ten czas nauczyć języka i wybrać sobie miejsce osiedlenia. Najtrudniejszą rzeczą było powzięcie decyzji - wracać, czy nie wracać do kraju. Poczta obozowa była przed południem w tej porze, kiedy przywożono listy, dosłownie oblężona. Nie było mowy, żeby dostać się do środka bez długiego czekania. Zaczęto na zewnątrz wywieszać spisy tych, którzy w danym dniu otrzymali listy z Polski. Któregoś dnia wpadł do nas Dziodek. Powiedział, że wraca do kraju, skomunikował się z rodziną i nie ma już żadnych wątpliwości. Mało było takich. Większość stale się wahała. Rano jechali, po południu płakali, wieczorem oglądali mapę i pisali listy na wszystkie strony świata. Przyszła zima, a z nią święta. I znowu każdy w swoim baraku lub w swoim pokoiku zawiesił lub ustawił gałązkę z iglastego drzewa i wyobrażał sobie, że ma choinkę. Święta zaostrzyły tęsknotę za krajem. Pamiętam jak pani Jakubowska otrzymała paczkę z Polski z ciasteczkami domowej roboty. Gdy wiadomość o tym rozeszła się, wszyscy znajomi przychodzili do państwa Jakubowskich i tak długo siedzieli u nich, aż dostali takie ciasteczko. Po ohydnych ciastkach angielskich takie ciasteczko, jak to określił jeden z naszych przyjaciół, „to raj w gębie". Wszyscy kupowali radia. My też kupiliśmy sobie radio w tym celu, aby tak jak wszyscy słuchać Warszawy. Na Boże Narodzenie czy Nowy Rok przemawiał Bolesław Bierut. Zapraszał do kraju wszystkich byłych żołnierzy i oficerów Polskich Sił Zbrojnych. Zapewniał ochronę przed złym traktowaniem. Mówił nawet, że wszystkie odznaczenia zagraniczne, zdobyte w walce z hitlerowcami, będą w kraju szanowane i honorowane. To brało. Wprawdzie podnosiły się głosy krytyczne, ale poza niedużą ilością absolutnie zdecydowanych na pozostanie za granicą, olbrzymia większość raczej wahała się. Dotyczyło to w równym stopniu oficerów, jak i szeregowych. Święta upłynęły pod znakiem nadziei, niepewności i podniecenia. My zaczynaliśmy się decydować na powrót do kraju. Czekaliśmy na list z domu, który ciągle nie nadchodził. Wigilię urządziliśmy w małym kółku. Największą trudność w Anglii w tym okresie sprawiało zdobycie alkoholu. Przydziały „Naafi" skończyły się. Whisky było trudno dostać i była bardzo droga. Do Wielkiej Brytanii wracały masy wojska zza morza. Tu ich demobilizowano. Ludzie ci byli nieraz wykolejeni, a w każdym razie nie zawsze łatwo i szybko wchodzili w ciasne ramy unormowanego życia cywilnego. Uniemożliwienie, względnie duże utrudnienie nabywania alkoholu było jednym z najrozsądniejszych posunięć władz brytyjskich. W barach jednemu klientowi nie sprzedawano więcej jak jedną szklaneczkę whisky. Cena trzech butelek whisky w wolnym handlu równała się cenie gotowego wełnianego garnituru męskiego. Jeden z moich znajomych Anglików, który wrócił w tym okresie do Wielkiej Brytanii, a znałem go
- 282 -
jako mężczyznę pociągającego, oczywiście alkohol, skarżył mi się: - Przez te głupie zarządzenia przechodziłem ciężkie zapalenie płuc. Jak przyjechałem do Manchester, to musiałem przecież się napić z przyjaciółmi. Jeszcze nie wiedziałem nic o tych trudnościach alkoholowych. Dopiero trzy dni temu wróciłem z Indii, a tu nam w barze podają kilka kropli whisky na dnie szklaneczki i mówią, że to wszystko - więcej u nas nie można. Jak nie można, to nie można, jestem lojalnym obywatelem, ale pytam się: - Gdzie można? - Może pan iść do drugiego baru. Każdy ma prawo sprzedać jedną szklankę whisky. - Trudno, idziemy do drugiego. Chodziliśmy tak pół nocy, od baru do baru, i co przeszliśmy od jednego do drugiego, to poprzednia szklaneczka wywietrzała. A w Manchester, pan wie, jak jest o tej porze roku, leje deszcz. Aż dostałem zapalenia płuc. Przy następnych wyborach nie będę już głosował na „Labour Party". Niech ich diabli wezmą za takie zarządzenia, o mało nie umarłem przez to... Tak więc i my nie mogliśmy dostać whisky. Na sześć osób mieliśmy tylko półlitrową butelkę holenderskiej wódki, która była obrzydliwa i kosztowała dwa funty. Były wprawdzie w naszym obozie możliwości dostania alkoholu w każdej ilości. Sprzedawano po cichu samogon włoskiego pochodzenia przemycany z Włoch przez spółkę akcyjną z nieograniczoną bezczelnością. Przemycali duże ilości tego paskudztwa, sprzedawali z kolosalnym zarobkiem i rozpijali żołnierzy. Na czele spółki stał mój były „zwierzchnik" - pułkownik B. - komendant szpitala, który kiedyś pouczał mnie o honorze munduru. Musiał sobie odbić straty, bo Anglicy skonfiskowali mu dużo różnych towarów. Jeden z oficerów brytyjskich w przystępie szczerości oświadczył mi, że przejazd tego polskiego szpitala z Włoch do Wielkiej Brytanii nic Anglików nie kosztował. To, co skonfiskowali panu pułkownikowi, miało większą wartość niż koszt przejazdu całego szpitala. Nie chcieliśmy korzystać z usług spółki i poprzestaliśmy na legalnej holenderskiej wódce.
Rozdział XVIII. DO KRAJU. Byliśmy więc w Anglii i stała przed nami konieczność podjęcia ostatecznej decyzji - czy wracać do kraju. Nie wiedziałem, jak mnie przyjmą w Polsce. Różni różnie o tym mówili i pisali. Cały czas nie wiedzieliśmy, czy decydując się na powrót, robimy dobrze. Tego nikt z nas nie wiedział. Natomiast wiedzieliśmy dobrze, że mamy dość Anglików i ich stosunku do nas. Ich stosunek do naszych żołnierzy, którzy oddali im przecież olbrzymie usługi, był formalnie w porządku, a faktycznie nieprzyjemny i nieżyczliwy. Jakby nam mówili: „Murzyn zrobił swoje i może odejść". Zmiana nastawienia do nas była rażąca i to nie tylko u różnych ograniczonych kupczyków i panienek sklepowych robiących afronty naszym ludziom, jak to miało miejsce w sklepie w Leominster z jednym z naszych lekarzy, ale i ze strony oficjalnych przedstawicieli i mężów stanu. Widać to było z przemówień Churchilla, który jakże inaczej przemawiał przez radio do Polaków w dniu 3 maja 1942 roku. Wiedzieliśmy także, że mieliśmy dość tej najbardziej oficjalnej i krzykliwej części naszej emigracji. Tych wszystkich osób, które bądź uzurpowały sobie prawo do przemawiania w naszym imieniu, bądź weszły w rolę naszych impresariów na tym terenie, a właściwie chciały się wybić na niedoli i trudnym położeniu naszego żołnierza lub po prostu na nim zarobić. Dosyć mieliśmy także tej części emigracji, która wzbogaciła się na wojnie, próbowała teraz nadawać ton i psuła nam opinię. Mam na myśli te falangi byłych oficerów i dygnitarzy, którzy masowo wykupywali domy i inne obiekty w Edynburgu i całej Szkocji, a także Anglii od zbiedniałych w czasie wojny miejscowych obywateli. Olbrzymia większość tych nowo nabywców nie wywiozła z Polski ani brylantów, ani Rubensów czy innych wartościowych rzeczy, z tej prostej przyczyny, że ich nigdy nie miała. Byli tacy co wywieźli kasy pułkowe, ale na ogół niewiele na nich zarobili. Wszyscy oni w czasie wojny otrzymywali pobory wyższych oficerów. Nie były to pobory niskie, ale w żadnym wypadku nie mogły stać się źródłem takich dużych oszczędności. Skąd więc wzięli pieniądze na kupowanie domów zaraz po demobilizacji, gdy jeszcze nie pracowali ani jednego dnia w cywilu, łatwo się było domyślić. Ściągnęło to na nich niechęć miejscowego społeczeństwa, które nie odróżniało ich od innych Polaków i przez nich uogólniało swą opinię na całość naszej wojskowej emigracji. Pamiętam, przyjechałem na kilka dni do Edynburga i zatrzymałem się w pensjonacie u jednej pani pułkownikowej. Miała taki trzy czy czteropiętrowy domek. Odnajmowała w nim pokoje. W czasie rozmowy ze mną wznosiła oczy do góry, a z jej ust Bóg i Ojczyzna nie schodziły:
- 283 -
- Tak! Pan jest lekarzem, wraca pan do Polski. Bardzo mądrze pan robi. Kraj jest zniszczony, potrzebuje rąk do pracy. Tak mało zostało inteligencji. Niemcy tyle jej wyniszczyli. Jesteście tam potrzebni. Bardzo wam zazdrościmy. Niestety, mój mąż jest oficerem zawodowym. Pan rozumie, musimy się tułać. Nie możemy wrócić do kraju. Rozumiałem i zostawiłem ją w spokoju z jej bólem i kamienicą uciułaną rzekomo z gaży oficerskiej. Żołnierzom i oficerom chcącym wrócić do Polski, może nieoficjalnie, ale faktycznie, stworzono atmosferę, która utrudniała podjęcie decyzji. Jedni robili to z pełnego przekonania. Tym wydawało się, że postępują słusznie chcąc wszczepić swoje poglądy innym, i to jest zrozumiałe. Inni zaś robili to dlatego, że żerowali na demobilizującej się masie żołnierskiej. Z chwilą gdy ta masa się zmniejszała przez wyjazd części żołnierzy do Polski, a części żołnierzy do innych krajów, to ilość posad dla kombinatorów i pasożytów malała. Psuła się dla nich koniunktura. A więc, jak mogli, tak utrudniali wyjazd do Polski i do innych krajów na osiedlenie. Ktoś z moich znajomych powiedział kiedyś, że za granicą w czasie wojny znaleźli się ludzie o najwyższych i najniższych walorach ideowych. Jedni dlatego, że niezłomnie chcieli walczyć, drudzy dlatego, aby się dobrze urządzić. W mętnej wodzie najlepiej ryby łowić, mówi przysłowie. W czasie takich kataklizmów, jak wojna, niewola narodu, masowa emigracja, wypływają na wierzch wszystkie męty społeczne. Jest to żniwo dla ludzi bez skrupułów. Ktoś inny znów zauważył, że poza żołnierzami i ludźmi ideowymi, którzy wyszli z Polski i wędrowali wszędzie tam, gdzie można się było bić z Niemcami lub przeciw nim działać, znalazło się za granicą i to wszystko, co umęczony w swej martyrologii Naród Polski, jak pacjent w ciężkiej chorobie, zwymiotował. I te właśnie wymiociny unosiły się na wierzchu potężnej fali emigracyjnej i najwięcej śmierdziały. Moje obserwacje tego, co się działo na tyłach w czasie wojny i w ogóle za granicą zaraz po wojnie, w zupełności potwierdzały to ze wszech miar trafne porównanie. Nikt z nas nie łudził się, że w kraju zastaniemy samych dobrych ludzi. Tam także społeczeństwo musiało się nieźle zamącić. Na pewno nie brak było pasożytów żerujących na ogóle. Wiedzieliśmy jednak, że tam będziemy u siebie. To coś znaczy. Łatwiej się znosi nawet większą przykrość od swojego, niż zwykłą arogancję albo brak uprzejmości od cudzoziemca w jego kraju. To nie to samo mieć do czynienia z niegrzecznym konduktorem w Warszawie, jeżeli nawet zachowa się w stosunku do nas obraźliwie, i z niegrzecznym pracownikiem kolei w Anglii, gdy powie Polakowi: - Po co tu jeszcze siedzicie? Dla nas samych nie ma chleba. Nikt was tu nie potrzebuje. Niestety, często tak właśnie odnosili się Brytyjczycy do naszych. Nigdy nie pozwalali nam o tym zapomnieć. Nawet gdy człowiek wszedł do ustępu na stacji kolejowej, to przeważnie, jako jeden z delikatniejszych napisów, rzucały mu się w oczy wypisane na ścianie słowa: „Poles go home" (Polacy, jedźcie do domu). Przestali się bać Niemców i od razu zaczęło się im spieszyć, żebyśmy sobie poszli i ich przypadkiem zanadto nie objedli. Chwilami człowiekowi zdawało się, że mu wściekłość, gorycz i obrzydzenie do Anglików wyłażą wszystkimi porami skóry. Trudna jest rola białego Murzyna, który zrobił swoje, zapłacono mu jego centy i teraz musi odejść, obojętnie, czy ma gdzie, czy nie ma. Znałem wprawdzie takich giętkich rodaków, którzy się pożenili z Angielkami i nie dali im swoich polskich nazwisk, a siebie przepisali na nazwiska swoich żon. Wszystko po to, żeby nie razić miejscowych słowiańskim nazwiskiem i imieniem. Trudno, byli i tacy, ale olbrzymia większość nie mogła i nie chciała podobnie postępować. Trzeba było więc zdecydować się, gdzie jechać, i stworzyć jakiś plan. Trzeba było iść do cywila. Zdawało się, że przyszła chwila, o której każdy z nas - rezerwistów marzył przez całe lata. Nie byłbym jednak szczery, gdybym powiedział, że bez żalu rozstawałem się z życiem żołnierskim. Długo nosiłem mundur. Prawie osiem lat. Polubiłem społeczność żołnierską. Myślę oczywiście o tych prawdziwych żołnierzach, a nie o tych, co byli „przy wojsku". Polubiłem to ciągłe podróżowanie z miejsca na miejsce, to przebywanie w zgranym zespole ludzi złączonych takim samym losem, solidarnych i przywiązanych do wspólnego sztandaru, munduru i sprzętu. Dobrze mi było odczuwać to koleżeństwo, które tu miało nie tylko bez porównania bardziej doniosłe, ale powiedziałbym, inne znaczenie, niż w życiu cywilnym, gdzie ogranicza się najczęściej do zdawkowej uprzejmości. Polubiłem marsze, biwaki, piosenki wojskowe, warkot silników, odgłosy komendy, szczęk broni i cały ten nastrój, którego na dłużej nie było w stanie zakłócić ani zmęczenie, ani wysiłek, ani nawet śmierć porywająca stale kogoś z naszego grona. Całe to intensywne życie prawdziwe i przeżywane do głębi. Nigdy nie oddychałem tak pełną piersią i nigdy się tak szczerze nie śmiałem, i nigdy nie odczuwałem tak wyraziście, że żyję i chodzę po tym świecie, jak wtedy, kiedy byłem w 3 Batalionie Strzelców Karpackich.
- 284 -
Wszystko to razem przewartościowało wiele rzeczy w moim światopoglądzie. Sprawy, które uważałem kiedyś za ważne i może nawet najważniejsze, wydawały się tu błahe, a czasami śmieszne. Inne znów, dawniej nie doceniane lub nawet nie spostrzegane, obecnie nierzadko wysuwały się na pierwszy plan. Dzięki tym odkryciom zmienił się zupełnie mój stosunek do ludzi. Człowiek wysuwał się na plan pierwszy. Nie życie ludzkie, a człowiek, jego oddziaływania na różne sytuacje i jego cała nie zbadana jeszcze dotąd głębia różnych wartości. Jakże śmieszne mi się wydawały różne przerosty ambicji wielu moich dawnych znajomych. Jak mało ważna była pyszał-kowatość zarówno tych mądrych, jak i tych głupich. Tak wielkie wartości odkrywałem w bezimiennym żołnierzu często niewykształconym i nie uczonym, a jeszcze częściej nie docenianym. Ileż tam odkryłem bezinteresownego koleżeństwa, szlachetności, ofiarności i bohaterstwa. Dlatego teraz z żalem rozstawałem się z żołnierzami. Zbyt dużo im zawdzięczałem, aby tak odejść, jak się odchodzi z każdego innego środowiska czy kręgu kolegów i przyjaciół. Skłaniałem się do powrotu do kraju. Tam powinni być tacy ludzie, jakich poznałem w czasie wojny. Wyjazd do krajów o wysokiej stopie życiowej niewątpliwie zapewniłby nam wygodę już po kilku najbliższych latach. Ale wydaje mi się, że nawet w pełnym dobrobycie nie czułbym się dobrze z daleka od swoich. Prawdopodobnie żałowałbym swej decyzji przez całe życie. Nie czułbym się również dobrze, gdybym wiedział, że moje dzieci z trudem mówią ojczystym językiem i nie rozumieją mnie ani moich dążeń. Coraz częściej i coraz wyraźniej moje rozważania i dyskusje z najbliższymi przybierały taki właśnie kształt i kierunek: Moje miejsce jest w kraju. Tam się urodziłem. Język polski jest moim ojczystym językiem. Tam są ludzie, którzy mówią tym samym językiem co ja, podobnie myślą i podobnie czują. Wojna zbliżyła mnie do tych ludzi. Ci żołnierze, z którymi zżyłem się tak jak z braćmi, to przeciętny typ polskiego chłopa, polskiego robotnika i polskiego inteligenta. Jak by tam nie było - to będę ze swoimi i wśród swoich. Cóż z tego, że w wielu krajach, które zwiedzałem i mniej lub lepiej poznałem w czasie wojny, jest wyższa stopa życiowa. Przypominam sobie jak nieraz miałem dosyć, aż do obrzydzenia, ich dostatku, a czasami nawet i szczerej gościnności, tak mnie żarła tęsknota za swoimi, za ludźmi z mojej jednostki. Z jaką ochotą jechałem znów, by żyć i być z nimi w polu pod namiotami. Opuszczając gościnny dom cudzoziemców, gdy już nie musiałem układać twarzy do miłego uśmiechu, otrząsałem się jak pies po wyjściu z wody i potem siedząc w szybko mknącym wozie liczyłem kilometry dzielące mnie jeszcze od swoich. Ale gdzież tu w ogóle jakaś proporcja? W obcym kraju od obcych uciekałem do miniaturowego środowiska polskiego, które swoją mową, zwyczajami i mundurem uosabiało mi małą cząstkę mojej ojczyzny. Jakże miałbym się teraz sprzedać za iluzoryczne prawdopodobieństwo dobrobytu obcym ludziom i obcemu krajowi, z którym mnie nic nie łączyło, i zrezygnować na zawsze z powrotu do swoich. Strach mnie ogarniał na samą myśl o tym. Jak tam było, tak było! Nieraz ciężko, nieraz strasznie, ale nigdy nie było nam tak źle i tak ponuro, i tak beznadziejnie jak naszym w kraju podczas okupacji. Znosiliśmy różne przykrości, jak to w życiu bywa, czasami od swoich, czasami od obcych, ale przecież to było niczym w porównaniu z tym, co przeszli wszyscy Polacy w Polsce, co przecierpieli, przeżyli. Ci, którzy przeżyli, bo całe ich legiony zginęły w męce, bez możności obrony i w strasznym zwątpieniu w człowieka, w sprawiedliwość, Boga i opatrzność. Tych krzywd, których doznali nasi od hitlerowskiego żołdactwa, żaden człowiek, który sam tego nie przeszedł, nie jest w stanie pojąć ani zrozumieć. Zdają się one przekraczać pojemność normalnej wyobraźni cywilizowanego człowieka o zdrowym umyśle. W tych warunkach odżegnanie i ucieczka od tych ludzi byłaby zdradą własnego narodu, zdradą idei, w imię której walczyliśmy z Niemcami, i zdradą wobec naszych towarzyszy broni poległych na obcej ziemi. Bo przecież oni zginęli za Polskę i w marszu do Polski. Od blisko dwóch lat, to jest od ostatnich miesięcy wojny, żyliśmy w atmosferze nieustającego fermentu. Staliśmy się obiektem przetargów, na który starały się wpływać różne kliki nawzajem się zwalczające, przy czym większość z nich za wszelką cenę chciała nas odciągnąć od myśli powrotu. Straszyli nas, zniechęcali, obrzydzali nam nasz nieszczęsny, wymęczony przez wroga i wykrwawiony kraj. Wygrywali na prostolinijności żołnierza. Kusili go dobrobytem i grozili zemstą swoich przeciwników politycznych. Zemstą nie wiadomo za co. Może oni zasłużyli sobie na zemstę tych w kraju, ale cóż my, żołnierze, mieliśmy z tym wspólnego? Byliśmy tam potrzebni. Przede wszystkim po to, żeby budować. Budować to, co wróg zniszczył, i budować nowe państwo. Budować je tak, żeby po raz drugi rok 1939 nie powtórzył się. Każda para rąk była teraz w kraju potrzebna. Trzeba tam było ludzi uczciwych, pracowitych, ofiarnych, którzy z zapałem przystąpiliby do pracy. Nie egoistów, myślących jedynie o zabezpieczeniu siebie, swojej
- 285 -
rodziny i nie rozumiejących, jakie w tej chwili obowiązki na każdym prawym obywatelu naszego społeczeństwa ciążą. Ci mogli nie jechać. Tylko by przeszkadzali. Zresztą nie było obawy. Tacy i tak się tłumnie zgłoszą wtedy, gdy ojczyzna wejdzie w okres dobrobytu i będzie mogła wszystko rozdawać, a przestanie potrzebować. Teraz trzeba było przede wszystkim fachowców, inteligencji, którą hitlerowcy wyniszczyli. Potrzeba było ludzi, którzy poznali Zachód i nie ogłupieli na widok jego pozornej stateczności, nie przejęli się jego wygodnictwem, a umieli oddzielić plewy od ziarna i wybrać to, co może się nam przydać w kraju. Przydać i po to, aby w przyszłości dało się tamtym dorównać lub ich wyprzedzić. W tych warunkach sprzedanie swej pracy, swojej wiedzy i doświadczenia obcym, często nieżyczliwym nam, byłoby jeszcze raz zdradą Polski i Polaków w kraju. Tak się przedstawiał aspekt rozumowy całej sprawy. Weźmy teraz cały problem z innej strony. Ze strony psychologicznej i ze strony uczuciowej, ze strony czysto ludzkiego odczuwania zjawisk, wśród których żyjemy, a które odgrywają większą rolę w naszym życiu niż sobie niejednokrotnie życzymy i planujemy. Jeżeli w naszym obozie wszyscy dostawali szału, i to zarówno żołnierze, jak i oficerowie, gdy zaczęły przychodzić pierwsze pojedyncze listy z Polski, i każdy taki list krążył po całym obozie, ludzie wyuczali się go na pamięć i nie tylko ze wzruszeniem odczytywali zawarte w nim wiadomości, chociaż nie znali autora listu, ani nawet osobiście adresata, ale także obmacywali palcami papier, mówiąc: - Patrz. To polski papier. To papier w Polsce robiony. Jak można było odciąć tych ludzi od kraju? Nie można było i nie wolno było. Służąc przez wiele lat w wojsku, odwykliśmy od normalnych cywilnych kategorii myślenia. Mimo woli staliśmy się podobni do zawodowych żołnierzy, z tą różnicą, że nie robiliśmy tego dla chleba ani zarobku, a dlatego, że taka była nasza droga do kraju. To była nasza służba dla Polski. Znaleźliśmy się tam, bo tak się złożyło, najczęściej z przyczyn od nas niezależnych, że tamtędy wypadła nam ta droga. Bo tam można było w sposób skuteczny niszczyć naszego wroga, wobec którego w kraju byliśmy bezsilni. Teraz, gdy ta nasza służba się skończyła, chcieliśmy wracać. Nieistotne było dla nas, czy takie lub inne prądy polityczne nurtują teraz Polskę. Nieistotne tak długo, dopóki nie zaczęto nas uświadamiać, że do kraju nie wolno wracać. Od tej pory rozpoczął się ten zamęt, który zmylił tak wielu i który dla tysięcy był zupełnym wykolejeniem ich losów. Dlaczego mieliśmy się z góry uprzedzać do nowych form życia w Polsce? Stare nie były dobre. O nowych niewiele wiedzieliśmy. Na zimno wziąwszy, na jakiej podstawie można było twierdzić, że są gorsze od starych? Wiele przemawiało za tym, że mogą być lepsze. W tej chwili rozterki było przecież najważniejsze, że władza w kraju jest w rękach Polaków, a nie czy są to ludzie o takich lub innych poglądach politycznych. Ważne było to, że byliśmy Polakami i nasze miejsce było w Polsce, a nasze ręce i nasza praca były krajowi potrzebne. Gdy tak wszystko przemyśleliśmy, to postanowienie nasunęło się samo.
Wszystko, co działo się później, po podjęciu ostatecznej decyzji, przeżyłem jak w nerwowym, pełnym gorączkowego oczekiwania śnie. Jeszcze wizyta w Londynie, odwiedzenie starych znajomych i przyjaciół i oczekiwanie na dziecko. Dopiero potem można było pomyśleć o podróży. Wreszcie otrzymałem wiadomość. Nadszedł z Polski list na mój londyński adres z roku 1942. Dowiedzieliśmy się z niego o aktualnym adresie moich rodziców w Polsce i już bez trudności skomunikowałem się z nimi. Rodzice również napisali: „wracajcie". Jeszcze jedna przeszkoda w zdecydowaniu się na powrót do kraju, jaką był brak wiadomości od rodziny, odpadła. Pozostała jeszcze jedna: czekanie na powiększenie rodziny. Zawiozłem żonę do Edynburga. Wróciłem do obozu i czekałem. Wreszcie trzeciego marca otrzymałem telegram od Klicha: You are father of a baby girl117. Zaraz pojechałem obejrzeć swoją córkę. W dziesięć dni później jechaliśmy ekspresem Edynburg - Londyn do obozu. Zosia, oczywiście tamtejszym zwyczajem, w pudełku. Dalszy nasz pobyt w obozie umilał nam fakt wzruszającego stosunku żołnierzy z mojej byłej czołówki chirurgicznej do mnie oraz do całej rodziny. Dbali o nas na każdym kroku, byli najczulszą niańką dla mojej Zosi. Zosia tak się przyzwyczaiła do żołnierskich postaci, które ją zabawiały lub kołysały w wózku, że 117 Jesteś ojcem dziewczynki - urodziła się córka.
- 286 -
jeżeli któregoś dnia nie pokazywali się, to się darła wniebogłosy. Nawet ja ich nie mogłem zastąpić, chociaż byłem w mundurze. Najlepiej lubiła przyśpiewki Kołata i jednego z kierowców. Przestawała wtedy płakać, śmiała się i wkrótce zasypiała. Wielkanoc spędziliśmy jeszcze w Baron's Cross. Pułkownik Kehle składając świąteczne życzenia przemówił specjalnie do tych, którzy wracali do Polski. Życzył nam w serdecznych słowach wszystkiego najlepszego i powodzenia w kraju. Prosił, żeby pisać. Przewidywał, że ci, którzy zostaną za granicą, będą tęsknić coraz więcej. 18 kwietnia wyjechaliśmy do obozu repatriacyjnego. Nazywał się 99 Polish Repatriation Camp, leżał w Fairfield koło Mankton w Ayrshire w Szkocji. Przybyliśmy tam następnego dnia rano po całonocnej męczącej podróży. Razem z nami jechali państwo Jakubowscy, Skorczyńscy, Pawliczkowie, Niczewscy, Dzikowie i wiele innych osób. Czas upływał nam na załatwianiu najrozmaitszych formalności demobilizacyjnych. Jak z nich wynikało, demobilizacja była podwójna, jedna przeprowadzona przez władze brytyjskie, a druga przez polskie. 30 kwietnia nadaliśmy ciężki bagaż. 2 maja przewieziono nas do portu edynburskiego i zaokrętowano. 3 maja odpłynęliśmy z Wielkiej Brytanii kierując się w stronę Polski... Kończyła się ośmioletnia tułaczka. Wracałem do kraju.
O wrażeniach po powrocie do Ojczyzny mogę powiedzieć tylko tyle, że były to najszczęśliwsze i najbardziej wzruszające chwile w moim życiu. Potwierdziły one słuszność naszej decyzji powrotu i spowodowały, że do dzisiaj tej decyzji nie żałuję.
Siostra Halina Liszewska z 340 Szpitala Wojennego Zdjęcie obok: Prof. dr J. Rostowski, ostatni dziekan polskiego Wydziału Lekarskiego w Edynburgu Drużyna koszykówki kompanii wsparcia 3 batalionu Strzelców Karpackich po zdobyciu pierwszego miejsca. Od lewej stoją: porucznik B. Ritterman, ksiądz kapelan Malak, kapitan Zdzisław Mrugalski, starszy strzelec Kotabski, dowódca batalionu major Antoni Dusza, kapitan Władysław Maciejczyk, podchorąży G. Ritterman. Włochy, Rimini, 1945 rok
- 287 -