BRAD THOR
LWY Z LUCERNY Przekład TOMASZ WILUSZ Tę książkę dedykuję mojej pięknej żonie Trish, która jest moim życiem,...
6 downloads
18 Views
2MB Size
BRAD THOR
LWY Z LUCERNY Przekład TOMASZ WILUSZ Tę książkę dedykuję mojej pięknej żonie Trish, która jest moim życiem, moją miłością i moją najlepszą przyjaciółką. W interesie bezpieczeństwa kraju w powieści zmieniono pewne nazwiska, miejsca i procedury taktyczne. Fortes Fortuna adjuvat. Odważnym szczęście sprzyja. Prolog Fawcett, w eleganckich domowych pantoflach z monogramem, przeszedł wielkimi krokami po wyfroterowanej posadzce. - Panowie senatorowie - powiedział. - Ogromnie się cieszę, że mogliście przyjechać. Gabinet od podłogi po sufit zastawiony był pięknymi, oprawnymi w skórę książkami, w większości pierwszymi wydaniami. Szczelnie zaciągnięte aksamitne kotary zasłaniały widok na lodowate wody słynnego jeziora Geneva w południowym Wisconsin. Niecierpliwie wyczekiwani goście przemysłowca siedzieli w dwóch skórzanych fotelach przy kominku. Senator Russell Rolander wstał pierwszy. - Miło cię widzieć, Donaldzie. - Wyciągnął potężną dłoń. Rolander i Fawcett mieszkali w jednym pokoju podczas studiów na Uniwersytecie Illinois. Senator, była gwiazda uniwersyteckiej ligi futbolu, przez wiele lat brylował w Chicago Bears, nim zajął się polityką. Od dawien dawna znany jako jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Waszyngtonie, był ważnym członkiem Senatu, zajmował prestiżowe stanowisko w komisji finansów publicznych i miał dom na wsi niedaleko Fawcetta. Senator David Snyder z Nowego Jorku podniósł się nieco wolniej. Uścisnął dłoń Fawcetta, dopiero gdy została mu podana. Uważany przez nieprzyjaciół za podstępnego sukinsyna, Snyder wspiął się na skaliste szczyty amerykańskiego pejzażu politycznego dzięki przestrzeganiu prostej zasady: „Czyń drugiemu, zanim on tobie uczyni”. Był mistrzem nieczystych zagrywek i niewielu w Waszyngtonie śmiało wejść mu w drogę. Ci, którzy to zrobili, szybko kończyli swój polityczny żywot. Snyder, drobny, żylasty mężczyzna o łagodnych rysach twarzy, był przeciwieństwem tęgiego, szorstkiego, jasnowłosego
Rolandera. Niedostatki postury z nawiązką nadrabiał intelektem, który - w połączeniu z wybitnym zmysłem strategicznym - zapewnił mu stałe miejsce w senackiej komisji służb specjalnych. W ciągu ostatnich siedmiu lat nie przeprowadzono żadnej tajnej operacji, w której Snyder nie maczałby palców. Fawcett, jak zawsze skłonny do popisów, wyjął pilota z inkrustowanej egipskiej skrzynki na biurku i wymierzył go w ścianę książek na prawo od kominka. Fałszywy regał odsunął się, ukazując wejście do mniejszego pokoju, o wymiarach jakieś pięć metrów na pięć. Białe ściany z rokokowymi ozdobami także i tu były zastawione oprawnymi w skórę tomami. Całe pomieszczenie przenikał zapach miodu. Drewnianą posadzkę przykrywał duży orientalny dywan. W południowozachodnim kącie stał mały kominek wykończony marmurem i połączony jednym przewodem kominowym z kominkiem w gabinecie. Miało to pomóc ukryć ten pokój przed osobami z zewnątrz. Na ścianach wisiało kilka pozłacanych luster, w których odbijał się wielki zabytkowy sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem. Naprzeciw niego stała pluszowa kanapa z pięknie rzeźbionymi nogami. Fawcett gestem zaprosił gości do środka. Kiedy weszli, wcisnął guzik pilota i ściana zamknęła się za nimi. Koniuszkami palców musnął jeden z regałów. Najpierw wysunął się zza niego komplet fałszywych grzbietów książek, a potem kryształowe karafki. - Brandy? - Fawcett wyjął duży kieliszek i karafkę z bursztynowym płynem. - Ja poproszę - odparł Rolander. - Szkocką z lodem, jeśli można - powiedział Snyder. Fawcett zaczął nalewać i dał gościom znak, by usiedli na kanapie. Rolander, wyraźnie rozluźniony, bezceremonialnie zajął miejsce na zabytkowej sofie. Snyderowi się nie spieszyło i przez kilka następnych sekund udawał, że podziwia wystrój małego pokoju. Nowoczesny wykrywacz podsłuchu, udający biper, wibrował bez opamiętania na jego biodrze, gdy szli długimi korytarzami posiadłości do gabinetu Fawcetta. Jako wytrawny znawca systemów alarmowych i monitoringowych, Snyder zauważył wiele widocznych zabezpieczeń i domyślił się, gdzie są te, których nie dostrzegł. Fawcett na pewno miał wszystko, co najlepsze. Był nadzwyczaj ostrożny, nie pozostawiał niczego przypadkowi. Tyle Snyder o nim wiedział i to był jeden z powodów, dla których zaangażował się tak głęboko.
Ledwie weszli do ukrytego pokoju, wykrywacz przestał wibrować i Snyder uspokoił się, że nikt ich nie podsłuchuje. Wziął od Fawcetta szkocką, i usiadł na sofie obok Rolandera. - Wiesz, Donaldzie, zawsze powinniśmy się spotykać w tym pokoju - powiedział Rolander. Podoba mi się tu. Powiem więcej: to chyba jeden z moich ulubionych pokojów w całym domu. - Co tak pachnie? - wtrącił Snyder. Skądś znał ten aromat, ale nie mógł skojarzyć skąd, ani dlaczego go tak podnieca. - Jest jakoś dziwnie znajomy. - Miód - odparł Fawcett. -A ściśle, wosk pszczeli. Polerujemy nim posadzki. Kiedy Fawcett wypowiedział słowo „miód”, Snyder zrozumiał, dlaczego ten zapach jest tak znajomy i tak podniecający. 8 Mitchell Conti czy, jak wszyscy woleli go nazywać, Mitch, został asystentem senatora Sny dera przed dwoma laty, w wakacje. Był zabójczo przystojnym dwudziestotrzylatkiem i szybko zrobiło się o nim głośno na Kapitolu. Przebojem torował sobie drogę, spotykał się z wieloma asystentkami i dziewczynami-gońcami. Gdy patrzyło się z zewnątrz, wydawało się, że interesowały go wyłącznie kobiety, ale David Snyder wiedział lepiej. Już przy pierwszym spotkaniu zaiskrzyło między nimi i pewnego weekendu, kiedy Mitch przyniósł senatorowi do domu jakieś papiery do podpisu, powłóczyste spojrzenia znad kieliszków zaprowadziły ich prosto do sypialni. Mitch bardzo lubił produkt o nazwie Pył Miodowy Kama Sutra, wyszperany w jakimś sex-shopie. W zasadzie był to nie tyle pył, ile drobno zmielony puder, który pachniał i smakował jak miód. Mitch rozprowadzał go po ciele Sny dera małą miotełką do kurzu, a potem zlizywał. Sprawiało to przyjemność nie tylko Davidowi, ale i licznym kobietom, z którymi dzielił łoże w przerwach między wizytami Mitcha. Opróżniony do połowy pojemnik miodowego pudru stojący pod umywalką w łazience był jedyną pamiątką po dwudziestotrzyletnim kochanku Sny-dera. Kilka miesięcy po tym jak nawiązali romans, senator odkrył, że Mitch nie tylko spotykał się na boku z innym facetem, ale zamierzał też zaszanta-żować jego, Davida Snydera, jednego z najbardziej wpływowych senatorów w historii Nowego Jorku. Snyder za daleko zaszedł, by pozwolić, żeby to wszystko runęło przez jakąś miłostkę. Dwa tygodnie później Mitch i ten drugi zginęli, zastrzeleni z przejeżdżającego samochodu, co w Waszyngtonie nie było rzadkością. Politycy nie posiadali się z oburzenia, że coś takiego mogło się znowu zdarzyć, zwłaszcza komuś z Kapitolu. Burza jednak szybko ucichła.
Zabójstwo stało się, zgodnie z przewidywaniami Davida Snydera, jeszcze jedną przykrą statystyką w raportach policji waszyngtońskiej. - Cały ten pokój, łącznie z podłogą pokrytą woskiem, jest wierną kopią tajnego gabinetu Ludwika XV w Wersalu - powiedział Fawcett. - Nawiasem mówiąc, ten sekretarzyk przesunął dłonią po gładkim drewnie -jest oryginalnym sekretarzykiem Ludwika. To pierwszy, jaki powstał. W Wersalu jest tylko kopia, choć kutafony mają czelność wciskać ludziom, że to autentyk. - Opowiadałem ci, jak go zdobyliśmy, prawda? - powiedział Fawcett do senatora Rolandera. - Tak, wcześniej stał w twoim domu w Chicago. - Ale senator Snyder nie zna tej historii. - Fawcett spojrzał na Snydera i uniósł brew, jakby chciał powiedzieć: „Nie uwierzysz”. - Kiedy lud francuski zajął pałac w Wersalu, ocalili obrazy, a meble sprzedali. Mądrale, którzy dziś zarządzają Wersalem, szukają ich teraz po całym świecie, żeby je odkupić. 9 - Jasno powiedzieli, że uważają sekretarzyk za skarb narodowy i zrobią wszystko, by go odzyskać. Twierdzą, że rozmawiali bezpośrednio z właścicielem, ale to bujda. Właściciel, stary cwaniak, po cichu namówił Sotheby’s, żeby zorganizowali bardzo dyskretną ostrą licytację. Uczestniczyłem w niej anonimowo, reprezentowany przez adwokata z Amsterdamu. Francuzi od razu zaczęli podbijać cenę, my dotrzymywaliśmy im kroku. Ani myślałem pozwolić, żeby to cacko trafiło w ich ręce. Przez jakiś czas przy licytacji kręcił się Bill Gates i bałem się, że narobi nam kłopotów, ale w końcu mu się znudziło. Kiedy reszta odpadła, a my szliśmy łeb w łeb z Francuzami, daliśmy im wygrać. Snyder wychylił się do przodu, zaskoczony. - Jeśli dałeś im wygrać, jak to się stało, że masz ten sekretarzyk? - Już ci mówię - odparł Fawcett - i nie chwaląc się, to było genialne. Mieliśmy wtyczkę, dziewczynę z bankowości. Sotheby’s ma bardzo surowe zasady dotyczące transakcji, zwłaszcza takiego kalibru. Nieważne, czy nazywasz się Charlie de Gaulle, czy Charlie Kartofel, jeśli nie zapłacisz, wypadasz z kolejki. Kiedy nie wpłynęły pieniądze od Francuzów, Sotheby’s spytało nas, czy zapłacimy wylicytowaną kwotę. Żabojady ze skóry wychodziły, żeby ustalić, co się stało. To było piękne.
Nasza dziewczyna załatwiła to tak, że nikt jej nie podejrzewał. Cała wina spadła na francuski bank. Udało nam się dostać sekretarzyk za ułamek tego, co musielibyśmy zapłacić na otwartej licytacji. I, przyznam szczerze, przyjemnie było dokopać Francuzom. Rolander słyszał już tę opowieść, ale przebiegłość starego kumpla ze studiów sprawiła, że i tak się uśmiechnął. Nie mógł się nadziwić temu, jak wiele Fawcett osiągnął dzięki swojej osobowości i sile woli. Czasem się zastanawiał, gdzie on sam byłby dziś, gdyby potrafił być równie bezwzględny. Jasne, być senatorem to niezła fucha, a Russ Rolander nie zawdzięczał tego, co osiągnął, siedzeniu z założonymi rękami, ale co by było, gdyby miał pieniądze i wpływy Fawcetta? Gdyby mógł finansować swoje słabostki z własnych środków, zamiast być zdanym na regularne wpłaty Fawcetta na jego konto w banku na Karaibach? Cóż, jak już masz siedzieć w czyjejś kieszeni, rozumował Rolander, niech przynajmniej będzie głęboka. Reakcja Snydera niewiele się różniła. Jego też zadziwiło to, jak daleko Fawcett gotów był się posunąć, by zdobyć coś, na czym mu zależało. Miał dziwne uczucie, że rozpoznał w nim bratnią duszę. Obaj byli bez reszty oddani swoim namiętnościom i nie cofnęliby się przed niczym, by dostać od świata to, czego chcieli. Choć tyle mieli ze sobą wspólnego, Snyder jedno wiedział na pewno: Donald Fawcett nigdy nie dorówna mu sprytem. - I tak oto - ciągnął Fawcett - powstał mój mały pokoik a la Ludwik XV. O co się założycie, że posuwał Marię Antoninę na tej samej kanapce, na której teraz siedzicie? in Snyder próbował się powstrzymać, mimo to lekki uśmiech przemknął mu po twarzy. Fawcett może miał kasy jak lodu, ale nie miał pojęcia o historii. Maria Antonina była żoną Ludwika XVI, nie Ludwika XV. - Zawsze dostaję to, czego chcę. Prawda, Russ? - Pewnie - wykrztusił Rolander, który zachłysnął się brandy, kiedy przechodzący za kanapą Fawcett klepnął go w plecy. Snyderowi nie podobało się to, jak Fawcett krąży po pokoju - niczym myszołów wypatrujący rannej zwierzyny - więc odetchnął, kiedy gospodarz wreszcie zasiadł za sekretarzykiem. - Dość tych pogaduszek - powiedział Fawcett i zakręcił kieliszkiem brandy, uwalniając słodki, metaliczny aromat. - Na czym stoimy? Rolander wyprostował swoje potężne cielsko tak, że zajął większą część kanapy, i
odchrząknął. - Jak wiesz, Donaldzie, wszystko przebiega zgodnie z planem. Nasi przyjaciele z zagranicy sana miejscu, a wstępne informacje potwierdzają nasze przewidywania… tak jak tego oczekiwaliśmy. W przypadku podobnego przedsięwzięcia nigdy dość przypominania, jak ważne jest, by osłonić własne tyłki… Fawcett przerwał senatorowi Rolanderowi. - Właśnie dlatego nigdy nie lubiłem polityków. Zamiast robić, co do nich należy, martwią się o własne tyłki. - Słuchaj no, Donaldzie - powiedział Rolander - nie traktuj mnie jak durnia, do cholery. Sprawa jest poważna, więc jeśli myślisz, że się nie zabezpieczę ze wszystkich stron, to srodze się mylisz. - Russ, nie ma nic złego w tym, że chcesz się zabezpieczyć. Bylebyś nie poświęcił zbyt wiele czasu na pilnowanie własnej dupy, bo umknie ci to, co masz przed oczami. Rozumiesz? - Rozumiem, jasne. Ty też, mam nadzieję. To nie jakieś tam strzelanie do ryb w beczce. Żarty się skończyły. Najmniejszy błąd i zrobi się taka chryja, że wszyscy będziemy musieli zapaść się pod ziemię. W najlepszym razie. - Russ, nie praw mi kazań. Wiem, że sprawa jest poważna. Mogę stracić miliardy dolarów. Jezu, w samej Kalifornii mają tyle problemów z prądem! Wydawałoby się, że powinniśmy lepiej wykorzystywać paliwa kopalne, a nie z nich rezygnować. Co oni sobie, do cholery, myślą? Alternatywne źródła energii? Raz - są niebezpieczne i niepewne, dwa - po prostu za ciężko będzie przekonać do nich Amerykanów. - Zapominasz o gazach cieplarnianych i globalnym ociepleniu - wtrącił Rolander. - Pieprzyć gazy cieplarniane, pieprzyć układ z Kioto, pieprzyć globalne ocieplenie warknął Fawcett. - Stek nieudowodnionych bzdur. Wydałem dziesiątki milionów dolarów na to, żebyście wy i wasi koledzy z Waszyngtonu 1 wreszcie przejrzeli na oczy. Boże, jeśli zobaczę jeszcze jednego lobbystę czy polityka z ręką wyciągniętą po pieniądze, szlag mnie trafi. Tyle gadania, tyle kosztów, i co z tego mam? Nic. Nie chcę nawet myśleć, ile stracę, jeśli wycofają się z paliw kopalnych. Nie dość, że rząd zmusza nas, żebyśmy sprzedawali energię za bezcen takim stanom jak Kalifornia, to teraz chcą pójść krok dalej i wypchnąć nas z rynku. Próbowałem wszystkiego; pora wziąć
sprawy w swoje ręce. - Co wiąże się z tym, o czym mówiłem wcześniej, Donaldzie. Żeby nie było skandalu, nasza strategia musi być bezbłędna - powiedział Rolander. - Wyluzuj, Russ. Mówiłem ci już, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Myślisz, że chcę, żeby plan diabli wzięli? Poza tym trop urywa się tak daleko od waszych drzwi, że nawet Rudolf Czerwononosy Renifer go nie podejmie. Rozumiemy się? - Ja cię rozumiem - odpowiedział Rolander — ale i ty zrozum mnie. Wszystko mi jedno, ile pieniędzy w to włożyłeś i ile możesz stracić. Żadnych więcej zmian. Działamy zgodnie z planem. Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, jakie to ważne. Nasi zagraniczni wspólnicy nie są zadowoleni z przyspieszenia terminu finalizacji. - Zostaw ich mnie - powiedział Fawcett. - Zresztą, jak już mówiłem, wszystko zostaw mnie. Każdy uczestnik tej gry jest hojnie opłacany. Nikt nie ma powodu do niepokoju. Termin finalizacji został przyspieszony, bo tak musiało być. Tak to już jest w tym biznesie. Wszyscy tu jesteśmy profesjonalistami, więc weźmy się w garść i róbmy swoje. No dobrze. - Fawcett niecierpliwie zatarł dłonie i wychylił się nad biurkiem. - Jakie informacje od Astronoma? Dwie pary oczu spoczęły na senatorze Snyderze w oczekiwaniu na meldunek. Snyder odetchnął głęboko i wygładził zagięcie w lewej nogawce spodni. - Zgodnie z oczekiwaniami, zgodził się wziąć udział w grze, ale zgłosił pewne zastrzeżenia. - Chyba nie inne od tych, które przewidywaliśmy? - Nie - powiedział Snyder. Ten element gry Fawcett lubił najbardziej. Psychologia. Doskonale wiedział, jak Astronom zareaguje. Z początku będzie oburzony, uzna propozycję za coś, co zupełnie nie wchodzi w rachubę. A wtedy przyjdzie czas na kij i marchewkę. Marchewką będą komplementy, kijem groźby. Taktyka znana od wieków i od wieków skuteczna. Im bardziej człowiek zapatrzony w siebie, tym łatwiej go przekonać. Astronom zaś był egocentrykiem, jakich mało, choć świetnie się maskował. Ta zdolność kamuflażu była jego najmocniejszym punktem. Najmocniejszym punktem Donalda Fawcetta zaś było to, że potrafił dostrzec prawdziwe oblicze człowieka, zgłębić jego motywy i obrócić je na swoją korzyść.
10 - O czym wy mówicie? - obruszył się Rolander. - O tym - odparł Snyder - że pan Fawcett czyta w Astronomie jak w otwartej książce. Trafnie przewidział jego obiekcje i obawy. Wiedział, jakimi kartami zagrać i w jakiej kolejności, by przeciągnąć go na naszą stronę. Astronom przedstawił nam krótką listę swoich żądań, bez których spełnienia nie weźmie udziału w operacji. Lista wygląda tak, jak oczekiwał pan Fawcett. Rolander spojrzał na Fawcetta z uznaniem. - Zgodził się? - W rzeczy samej - odparł Snyder. - A co do jego warunków… Fawcett usiadł wygodnie i uśmiechnął się. - Warunek numer jeden: po sfinalizowaniu umowy prezydent ma wrócić do swojego gabinetu… - Snyder zawiesił głos - .. .żywy. 1 zadźwięczał sygnał uprzedzający o oblodzeniu i Gerhard Miner trochę mocniej chwycił skórzaną kierownicę swojego czarnego audi A6. Jego stopa w bucie od Gucciego docisnęła pedał gazu. Słońce zachodziło nad Jeziorem Czterech Kantonów i zimny wiatr, wiejący od pory lunchu, zaczął przybierać na sile. Ach, co to był za lunch, myślał Miner, kiedy jego smukły czarny sedan jechał wzdłuż brzegu wzburzonego szwajcarskiego jeziora. Palce lizać. Claudia Mueller, śledcza z Prokuratury Federalnej, od jakiegoś czasu nalegała na rozmowę w cztery oczy z Minerem o zaginięciu zapasów broni z bazy wojskowej pod Bazyleą. Skrzynie specjalnych noktowizorów, granatów ogłuszających, szwajcarskich karabinów szturmowych SWAT, pocisków przeciwczołgowych, plastiku i parę sztuk obezwładniającej broni nowej generacji, znanej jako pistolet błyskowy, wszystko to zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Choć Claudia przekonywała, że chodzi tylko o rutynowe pytania, Miner unikał jej przez przeszło dwa miesiące. Twierdził, że ma tyle pracy, iż nie jest w stanie znaleźć wolnej chwili na spotkanie. W końcu bezpieczeństwo Szwajcarii, za które odpowiadał, jest chyba ważniejsze od kilku
„rutynowych” pytań. W głębi ducha liczył, że to wystarczy, ale tak się nie stało. Claudii bardzo zależało na rozmowie z nim i miała po temu dobry powód. Przed pięcioma laty Miner stanął na czele specjalnej komórki wywiadu szwajcarskiego, która miała za zadanie skontrolować bezpieczeństwo baz wojskowych i miejsc rozlokowania broni na terenie tego małego kraju. Pokonywał wszelkie zabezpieczenia z taką łatwością, że komórkę rozwiązano w obawie przed kompromitacją wojskowego establishmentu, a on sam został przeniesiony do innego wydziału. Miner nie tylko kierował specjalną komórką, nazwaną Nebel, czyli Mgła, ale i ją stworzył. Pomysł jej powołania zrodził się podczas wspólnych amerykańsko-szwajcarskich ćwiczeń w Little Creek w Wirginii. To właśnie w Little Creek stacjonowały elitarne oddziały Navy SEALs, sił specjalnych amerykańskiej marynarki wojennej uczestniczące w działaniach na Atlantyku, w Ameryce Łacińskiej i Europie. Mieściła się tam również siedziba Grupy Marynarki Wojennej do spraw Operacji Specjalnych, nie mylić z „Grupą Dev”, elitarną jednostką antyterrorystyczną, dawniej znaną jako Oddział Szósty, której kwatera główna znajdowała się w Dam Neck w Wirginii Grupa Operacji Specjalnych była instytucją doradczą SEAL, która pracowała nad nowymi rodzajami broni, sprzętem, systemami komunikacyjnymi i taktyką Miner nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać długiej listy nudnych pytań jakiejś agentki, ale ciekawość w końcu wzięła górę i zażyczył sobie kopii akt osobowych Claudii Mueller. Jako jeden z najwyższych rangą oficerów wywiadu szwajcarskiego, dostał je bez trudu. Jego prośba nikogo nie zdziwiła. Przewertował akta bez większego zainteresowania. Zwolnił tempo dopiero pod koniec. To tam, na ostatnie strony, zawsze trafiały najciekawsze rzeczy W tym przypadku były to zdjęcia Mueller z legitymacji i paszportu oraz co najlepsze, fotografia gazetowa zrobiona na wygranych przez nią zawodach wspinaczkowych. Jaskrawo kontrastująca z poważnymi zdjęciami z dokumentów, pokazywała dumną energiczną kobietę o ogorzałej twarzy zaczerwienionej od adrenaliny i emocji towarzyszących zawodom. Claudia Mueller wyglądała na niej pięknie. Nie było powodu, by dłużej odwlekać spotkanie Miner wiedział już, że musi się z nią nie tylko zobaczyć, ale i ją posiąść. Godzinę i piętnaście minut drogi od niego, w Bernie, w Prokuraturze Federalnej, Claudia
Mueller tysięczny już raz studiowała akta Gerharda Minera Ze wszystkich osób, które przesłuchała w ramach śledztwa, Minera najtrudniej było dorwać. Jasne, miał powody, by być nieuchwytny, i wszystkie się potwierdziły, kiedy Claudia nakłoniła szefa, żeby porozmawiał ze swoimi znajomymi z Ministerstwa Obrony. Coś jej nie pasowało, może to przez tę jej szwajcarską pedanterię. Coś z Minerem było po prostu nie tak. Miał pięćdziesiąt trzy lata i nigdy się nie ożenił. Był przystojny, wysoki - około metra osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu - i doskonale wysportowany. Jego siwe włosy były nienaganne, podobnie jak drogie szyte na zamówienie włoskie garnitury. Niemal każda kobieta uznałaby go za smaczny kąsek. Claudia któryś już raz oglądała zdjęcia Minera, wpatrzona w jego ciemnobrązowe oczy, kiedy zadzwonił telefon. - Halo? - powiedziała, nie odrywając wzroku od rozłożonych przed nią akt. - Fraulein Mueller, mówi Gerhard Miner z SND. - Nazwa Strategischer Nachrichtendienst w szwajcarskim dialekcie niemieckiego brzmiała zwodniczo niegroźnie: „Służba Informacji Strategicznych”. Nachrichtendienst był ściśle tajnym wydziałem Ministerstwa Obrony, odpowiedzialnym za kontr-16 wywiadowcze zabezpieczenie Szwajcarii. Poza tym nawet najbardziej światli i ustosunkowani obywatele szwajcarscy niewiele mogli o nim powiedzieć. Claudia natychmiast oderwała się od oglądania zdjęć. - Herr Miner, czemu zawdzięczam tę miłą niespodziankę? - spytała uprzejmie. Starała się ukryć, jak bardzo jest podekscytowana. Po dwóch miesiącach zostawiania Minerowi wiadomości i znoszenia jego uników wreszcie z nim rozmawiała. Miner usiadł wygodnie i zaczął się zastanawiać, co też Claudia może mieć na sobie. Wyobraził ją sobie w mocno wyzywającym stroju, raczej niestosownym dla kobiety na jej stanowisku. Wciąż jeszcze błądził myślami gdzie indziej, kiedy odpowiedział gładko: - Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś kobieta uganiała się za mną tak natarczywie jak pani. - Nie sądzę, żeby moje wielokrotne prośby o pomoc w oficjalnym dochodzeniu należały do tej kategorii, o której pan myśli, Herr Miner. - Oczywiście. Proszę wybaczyć. Wie pani co, jeśli nadal chce się pani ze mną spotkać, mam jutro trochę czasu, potem będę dość zajęty, obowiązki, rozumie pani.
- Załatwione - odparła Claudia. - Będę w pańskim biurze, powiedzmy, o… - Och, jeszcze raz muszę panią przeprosić. - Za co? - Jutro nie ma mnie w biurze. Biorę wolne, będę w moim domu w Lucernie. Nie było w tym nic niezwykłego. Wielu urzędników państwowych miało małe mieszkania w stolicy, a na weekendy wracali do własnych domów. Szwajcarzy byli wyjątkowo przywiązani do swoich kantonów i rodzinnych gniazd. Claudia też często spędzała weekendy z rodziną w Grindelwaldzie, w domu, który po śmierci rodziców miał przejść na nią. Milczała, licząc w pamięci, ile czasu zajmie jej podróż z Berna do Lucerny i czy lepiej będzie pojechać samochodem czy pociągiem. - Wie pani co - zaczął Miner. A ten znowu z tym swoim „wie pani co”, pomyślała Claudia. Po dwóch miesiącach uników Minera gotowa była skoczyć mu do gardła, ale wiedziała, że musi zachować ostrożność. Niedawno złożyła wniosek o przeniesienie na inne stanowisko, a depcząc po odciskach jednemu z najbardziej szanowanych funkcjonariuszy Ministerstwa Obrony nie zwiększy swoich szans na awans. Claudia była już mocno zmęczona pracą w Bundesanwaltschafcie. Zatrudniła się w Prokuraturze Federalnej zaraz po studiach prawniczych. Znała biegle wszystkie języki urzędowe Szwajcarii: niemiecki, włoski, francuski 7 — I \f\i -7 I iicprnv 17 i nawet rzadko używany retoromański. Mówiła też płynnie po angielsku. Godny pozazdroszczenia dar do języków, a także wytrwałość i bystre oko do szczegółów czyniły z niej idealną kandydatkę do Bundespolizei, wydziału śledczego Bundesanwaltschaftu. I choć praca w wywiadzie cywilnym z początku bardzo jej odpowiadała, Claudia marzyła o awansie, który pozwoliłby jej skończyć z nużącą pracą detektywa -jeśli to nie za duże słowo - i zająć się o wiele ciekawszymi sprawami, w których mogłaby występować jako oskarżyciel przed sądem. Jednak bez względu na to, jak bardzo zależało jej na przejściu do innego wydziału, za nic w świecie nie zaszkodziłaby trwającemu dochodzeniu. Lepiej narazić się paru ważniakom z Ministerstwa Obrony, niż nie rozwiązać sprawy. Była pewna, że gdyby nawaliła, zostałaby tu, gdzie jest, albo, co jeszcze gorsze, zdegradowaliby ją lub wyrzucili.
Przełożona Claudii, Arianne Kiiess, została mianowana naczelnym prokuratorem trybunału ONZ do spraw zbrodni wojennych. W konsekwencji sprawa zaginionej broni przypadła bardzo antypatycznemu wiceprokuratorowi federalnemu Ursowi Schnellowi. Było to jego pierwsze śledztwo, więc chciał zamknąć je najszybciej, jak się da. Uznał je za priorytet i Claudii ciężko było udźwignąć to brzemię. Problem tkwił w tym, że nie poczyniła żadnych postępów, ponieważ wszystkie tropy szybko się urywały. - Zjedzmy razem lunch. Odpowiada to pani? - Nawet nie czekając na odpowiedź, Miner kontynuował: - Spotkamy się w restauracji Hotel des Balances na Starym Mieście. Powiedzmy, o wpół do pierwszej? Nie, podróż do Lucerny wcale a wcale jej nie odpowiadała, ale Claudia musiała porozmawiać z Minerem, więc zgodziła się i odłożyła słuchawkę. Tego wieczora długo myślała, w co się ubrać. Chciała wyglądać profesjonalnie, ale znając słabość Minera do kobiet, nie mogła nie wykorzystać atutu swojej urody. Owszem, wiedziała, że to - delikatnie mówiąc - etycznie wątpliwe, ale była zdesperowana. Wybrała ładną, obcisłą granatową spódnicę, która kończyła się tuż nad kolanami, granatowy, dobrze leżący żakiet i modną srebrną bluzkę. Górny guzik zostawiła rozpięty, a drugi od góry rozpięła, kiedy następnego dnia o dwunastej dwadzieścia pięć weszła do hotelowego lobby. Miner miał dość taktu, by wybrać stolik w spokojniejszej części restauracji. Boks z jednej strony sąsiadował z oknem wychodzącym na rzekę Reuss. Za żelaznymi stolikami na tarasie grupa lucerneńskich łabędzi przepływała dostojnie obok zabytkowego, krytego mostu Kapellbriicke. Miner zdawał się im przyglądać, kiedy unosiły śnieżnobiałe ogony i nurkowały w głąb wartkiego nurtu w poszukiwaniu pokarmu. W rzeczywistości obserwował w szybie agentkę Mueller, a także pozostałych klientów, którzy weszli do restauracji przez ostatnich dwadzieścia minut. Zaczekał, aż Claudia przemierzy prawie całą salę, i kiedy podeszła do stolika, udał zaskoczonego. 18 - Dzień dobry, Herr Miner. Przepraszam, że pana wystraszyłam. - Claudia schyliła się, by uścisnąć jego dłoń, pewna, że widział, jak weszła. Gra się rozpoczęła. Dwie godziny później, niezadowolona i rozgniewana, opuściła Hotel des Balances. Musiała się przejść, żeby ochłonąć. Ruszyła krótkim, brukowanym podjazdem hotelu w stronę Weinmarkt na Starym Mieście.
Stare Miasto w prawobrzeżnej Lucernie było zamkniętą dla ruchu kołowego enklawą starych, brukowanych kocimi łbami ulic i budowli pochodzących z okresu od XVI do XVIII wieku. Wiele fasad zdobiły freski ukazujące życie w Szwajcarii. Na parterach budynków znajdowały się butiki, restauracje i małe sklepy. Nie dało się przejść dwóch metrów, żeby nie zobaczyć witryny wypełnionej zegarkami lub zegarami z kukułką. Dzielnica ta miała oczywiście przyciągać głównie turystów, ale jej piękno zawsze działało na Claudię kojąco. Szła bez celu obok sklepów przy Kapellgasse i usiłowała cokolwiek zrozumieć ze swojego spotkania z Minerem. Odnosił się do niej z serdecznością, ale ta serdeczność była podszyta lekceważeniem. Szybko zorientowała się, że niczego jej nie wyjawi, przynajmniej nie z własnej inicjatywy. Zupełnie nie chciał pomóc, zasłaniał się bezpieczeństwem kraju, ilekroć zadawała bezpośrednie pytanie. - Gdzie pan był tej nocy, kiedy doszło do kradzieży broni? - Na misji. - Jakiej misji i gdzie? - Nie mogę powiedzieć. - Nie może pan powiedzieć, gdzie pan był ani jaka to była misja? - Jedno i drugie. - A dlaczego nie może mi pan tego powiedzieć? - Przez wzgląd na bezpieczeństwo kraju. - Pana zdaniem zaginięcie dużej ilości nowoczesnej broni ze szwajcarskiego składu nie ma znaczenia dla bezpieczeństwa kraju? - Mogę powiedzieć tylko tyle, że to pani sprawa, nie moja. - Herr Miner, mam rozumieć, że nie może mi pan powiedzieć, gdzie pan przebywał tamtej nocy, czy że po prostu pan tego nie zrobi? - Jedno i drugie - odparł. - Nie zrobię tego, bo nie mogę. - Herr Miner, zdaje pan sobie sprawę, że mogę uzyskać nakaz sądowy, by zmusić pana do udzielenia odpowiedzi na moje pytania? - Tak. - No to może ułatwi pan życie nam obojgu: odpowie pan na moje pytania, a ja wrócę do Berna, żeby kontynuować dochodzenie. - Fraulein Mueller, nie jestem od tego, żeby ułatwiać ludziom życie. Służę Federalnej Republice Szwajcarii. Nie wolno mi odpowiedzieć na zadawane przez panią pytania. Gdyby zechciała pani spróbować mnie do tego zmusić, zapewniam, że pani
wysiłki napotkają silny opór. Wykonuję w imieniu ludu Szwajcarii pracę, która jest delikatna. Robiłem to, kiedy jeszcze pani na świecie nie było. Człowiek na moim stanowisku nie musi odpowiadać na pani pytania. Uprzedzałem, że nie będzie miała pani ze mnie pożytku, a mimo to chodziła pani za mną. Claudia była zdeterminowana, by cokolwiek z niego wyciągnąć, i dlatego spróbowała podejść go od innej strony. - Może więc, jako ekspert w dziedzinie zabezpieczeń baz wojskowych, ma pan podejrzenia co do tego, jak mogło dojść do tego rodzaju kradzieży i gdzie złodzieje mogą przechowywać broń albo komu ją sprzedali, jeśli taki był ich cel. - Fraulein Mueller, jak się osobiście przekonałem, jest wiele sposobów, by niepostrzeżenie dostać się na teren naszych baz. Sprawca bądź sprawcy mogli zrobić to przy pomocy kogoś z wewnątrz albo bez. Czy były ślady włamania? - Jak wynika z dochodzenia, nie. - Czy zabezpieczenia funkcjonowały należycie w czasie, kiedy przypuszczalnie doszło do kradzieży? - Tak. - Oczywiście przesłuchała pani cały personel bazy, by stwierdzić, czy ktoś widział lub słyszał coś niezwykłego? - Naturalnie. - I? - I nic. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. - Dobrze więc, możemy przejść do pani następnego pytania. Co się tyczy miejsca, gdzie taki łup mógł zostać ukryty, odpowiedź brzmi: wszędzie. A w czyje ręce mógł trafić? Każdego. Mówiąc krótko, ma pani za mało dowodów, by choćby zacząć formułować hipotezę, co się stało. Ugania się pani za duchami i jeśli mam być szczery, czarno widzę pani szanse na pomyślne zakończenie śledztwa. Jednak ten dzień nie jest dla pani zupełnie stracony. Skoro przyjechała pani taki kawał drogi z Berna, może pani choć zjeść lunch, a później zaproszę panią na spacer. Przez resztę lunchu Claudia ciągnęła go za język, a Miner zręcznie migał się od
odpowiedzi. W dodatku bezczelnie próbował ją uwieść. Claudia wpadła mu w oko i, wstyd przyznać, starała się to wykorzystać, by wyciągnąć z niego trochę więcej informacji. On jednak, zamiast cokolwiek zdradzić, przystawiał się jeszcze bardziej natarczywie. Powinna była to przewidzieć. Choć wszystko wskazywało, że kobiety są namiętnością Minera, namiętność nie była równoznaczna ze słabością i, grając tą kartą, Claudia popełniła błąd. on Koniec lunchu był nie mniej frustrujący niż początek. Miner bez pytania zamówił deser dla nich obojga. Bezczelność. Krew już się w Claudii gotowała, a w tym momencie dosłownie zaczęła wrzeć. Po pierwsze, zamówił alkohol, którego Claudia nie tykała podczas pracy, a po drugie, zganił ją za brak gustu, kiedy podziękowała za wyśmienite wino deserowe, które kierownik hotelowej gastronomii trzymał w piwnicy specjalnie dla niego. Ani chybi, pomyślała, Miner ma niezłego haka na kierownika, skoro może liczyć na takie traktowanie. Zanotowała sobie w pamięci, by sprawdzić to po powrocie do Berna. Nie wystarczyło, że powiadomił ją, iż wino to rarytas, który hotel sprowadza specjalnie dla niego. O nie, musiał dopilnować, by niewykształcona mała Claudia w pełni zdała sobie sprawę, co ją omija. Wyniosłym tonem - pasował do niego idealnie - wygłosił wykład, który brzmiał jak wyuczony na pamięć tekst reklamowy. Wino deserowe Vin de Constance pochodziło z winnicy Constantia w Republice Południowej Afryki. Jego wielkim miłośnikiem był Napoleon Bonaparte, który sprowadzał trzydzieści butelek miesięcznie na Elbę, by złagodzić udrękę wygnania. Uwielbiali je także król Prus i Ludwik XVI. Dickens zachwycał się nim w Tajemnicy Edwina Drooda, a Baudelaire napisał, że „tylko smak ust kochanki przewyższa jego niebiańską słodycz”. Rocznie produkowano zaledwie dwanaście tysięcy butelek i większość znajdowała nabywców, nim mogły trafić na rynek. Znajomy z Ameryki, od którego Miner pierwszy raz usłyszał o tym winie, załatwił mu całą skrzynkę. Było to nie lada osiągnięcie. W trakcie tego absurdalnego wywodu Claudia myślała głównie o tym, gdzie Miner mógłby wsadzić to swoje wino, gdyby w piwnicy hotelu zrobiło się za ciasno. Choć uprzejmie odrzuciła jego propozycję, i tak nalał drogiego trunku do jej kieliszka. Skrzywił się lekko, kiedy
chwyciła butelkę za szyjkę i powtórzyła: „Powiedziałam nie, dziękuję”. Grymas, szybko zamaskowany sztucznym uśmiechem, udowodnił Claudii, że nie ma do czynienia z całkowicie nieprzystępnym człowiekiem. Uznała to za jedno skromne zwycięstwo po serii druzgocących porażek, które poniosła w czasie lunchu. Ogromnie zależało jej na tym, by przesłuchać Minera, bo był ostatniąoso-bą, od której mogła się czegoś dowiedzieć. Wszystkie inne tropy się urwały. Wiele razy przesłuchiwała personel bazy wojskowej. Sprawdziła konta bankowe i ostatnie zakupy ludzi z bazy w nadziei, że wspólnik złodziei popełni błąd i dokona dużej wpłaty albo dużego zakupu, z których nie będzie w stanie się wytłumaczyć. Dotąd nie znalazła nic. Ani w Szwajcarii, ani na czarnych rynkach innych krajów. Pomijając wykład o Vin de Constance, Claudia miała wrażenie, że wie nie więcej niż wiedziała wczoraj i że jej wyprawa do Lucerny była stratą Tl czasu. Co do zaginionej broni, rzeczywiście, Miner miał większe możliwości, by ją ukraść niż ktokolwiek inny w Szwajcarii. Tu Claudia trafiła w dziesiątkę. Ale samo to, że kiedyś uczestniczył w zleconej przez rząd tajnej kontroli zabezpieczeń szwajcarskich baz wojskowych, nie znaczyło, że miał cokolwiek wspólnego z tą kradzieżą. A poza tym miał rację: wszelkie próby przekonania sądu, by nakazał mu odpowiedzieć na jej pytania, napotkają opór ze strony najwyższych władz. Bez dowodów świadczących przeciwko Minerowi nikt nie miał szans zmusić go do współpracy. Skoro Miner nie chciał jej pomóc, Claudia nie miała czego się chwycić. W swoim śledztwie ponosiła klęskę za klęską. Choć instynkt mówił jej co innego, to na zdrowy rozsądek wiedziała, że szanse, by zrobić z Minera podejrzanego numer jeden, są praktycznie zerowe. Dochodzenie Claudii Mueller - i jej kariera - utknęły w martwym punkcie. Gerhard Miner wjechał na parking długoterminowy przy lotnisku międzynarodowym w Zurychu. Nie myślał już o Claudii; teraz znów skupił się tylko na swojej misji. Nagła zmiana
harmonogramu zaniepokoiła go, ale tak to już było w tej branży. Przywódcy państw często skracali podróże albo zmieniali plany w ostatniej chwili. Ponieważ akurat ten wyjazd prezydenta miał zbiec się w czasie z urodzinami jego piętnastoletniej córki, Miner zakładał, że o ile nie dojdzie do jakiegoś międzynarodowego incydentu, prezydent będzie na nartach najdłużej jak to możliwe. Fakt, że postanowił wrócić parę dni wcześniej, był niedogodnością, ale zadanie z tego powodu bynajmniej nie stało się niewykonalne. Miner ruszył do pustego wejścia dla pasażerów pierwszej klasy i okazał bilet oraz paszport. Choć nie miał na to ochoty, ostro poflirtował z dziewczynami z obsługi, zdumionymi, że taki przystojniak leci do Aten bez atrakcyjnej towarzyszki. W poczekalni Swissair zmienił taktykę i nakrzyczał na młodą kelnerkę, która wylała mu na spodnie kieliszek cabernet. Biedaczka myślała, że to ona jest wszystkiemu winna; tak naprawdę jednak, kiedy kładła serwetkę na stoliku, Miner dyskretnie trącił ramieniem jej tacę. Nagrodą za jego wybuch były wylewne przeprosiny kierownika Swissair do spraw usług lotniskowych, które trwały od poczekalni aż po wejście do samolotu. Kiedy Miner zajął miejsce, kierownik przeprosił go raz jeszcze i kazał głównej stewardesie pierwszej klasy szczególnie troskliwie zaopiekować się ciężko doświadczonym pasażerem. Miner osiągnął swój cel. Co najmniej pięć osób będzie mogło potwierdzić, że wsiadł do samolotu linii Swissair do Grecji. Następne półtora tygodnia spędził w Paros i Mykonos, popularnych portach, gdzie szastał pieniędzmi, podejmując nowych znajomych, i naprawiał 22 uporczywie powtarzające się „mechaniczne usterki” w wynajętej żaglówce. Dawał kelnerom, barmanom i kapitanom portów przesadnie wysokie napiwki. Nie tylko zostanie zapamiętany, ale wielu będzie z niecierpliwością wyczekiwać powrotu tego rozrzutnego gościa w następnym sezonie. Spokojny, że zapewnił sobie żelazne alibi, Miner pożeglował na nieza-mieszkaną wyspę Despotiko, około trzech godzin na południowy zachód od Mykonos. Tam już czekał jego kuzyn ze szwajcarskiego Hochdorfu, łudząco doń podobny stolarz. Zadowolony z darmowych wakacji i świadomy tego, jak delikatną funkcję pełni jego kuzyn, stolarz z Hochdorfu o nic nie pytał. Plan był taki, że popłynie dalej na południe na Santoryn, a potem na Kretę, gdzie zostawi wynajęty jacht, podając jako powód serię usterek. Następnie uda się do zachod-niogreckiego portu Patras, gdzie miał zarezerwowaną kabinę pierwszej klasy na statku
wycieczkowym Minoan Linę do Wenecji. Podróżować miał z paszportem Minera i jego kartą kredytową Visa. Miner wiedział, że w pierwszej klasie to stewardzi okazują celnikom paszporty pasażerów, nie obawiał się więc, że jego kuzyn lub paszport wzbudzą niepożądane zainteresowanie. Stolarz miał spędzić tydzień w północnych Włoszech, a stamtąd pojechać pociągiem do Francji. Miner zarezerwował mu bilet w przedziale pierwszej klasy nocnego pociągu. Pociąg dotrze na granicę w środku nocy, dlatego steward, żeby nie budzić pasażerów, zbierze od nich paszporty jeszcze przed odjazdem, okaże je straży granicznej i odda właścicielom rano, kiedy będzie roznosił śniadanie. Po tygodniu spędzonym we Francji stolarz wsiądzie do ostatniego nocnego pociągu do Szwajcarii. Steward znów zbierze paszporty przed odjazdem i przyniesie rano, razem ze śniadaniem. Kiedy kuzyn Minera odzyska dokument, włoży go do grubej szarej koperty, wraz ze skasowanymi biletami na pociąg, rachunkami z karty kredytowej i innymi drobiazgami, które miał gromadzić w czasie swoich wymarzonych wakacji. Kopertę zaadresowano na skrytkę pocztową w Lucernie i oklejono aż nadto wystarczającą liczbą znaczków. Po przyjeździe do Berna stolarz wrzuci ją do skrzynki na stacji, a potem złapie pociąg, którym wróci do Hochdorfu. Teraz, kiedy miał zapewnionych świadków, wpisy w dokumentacji celnej i szlak opłat kartą kredytową, który będzie wiódł przez trzy kraje europejskie, Miner wjechał z Grecji do Turcji na fałszywym maltańskim paszporcie, z grupą wycieczkową, niemal w stu procentach pewien, że jego alibi, jeśli okaże się potrzebne, będzie niepodważalne. Dwadzieścia cztery godziny później osoby siedzące w lotniskowej poczekalni nie zwracały żadnej uwagi na wymiętego zachodnioeuropejskiego biznesmena, który czytał wczorajszy „International Herald Tribune”. W przebraniu, na które składały się blond włosy, bujna broda, niebieskie szkła 91 kontaktowe i ubranie z podbiciem nadającym mu wygląd człowieka z dwudziestoma kilo nadwagi, Miner podróżował z paszportem holenderskim jako Henk Van DenHuevel z Utrechtu.
Czytał artykuł, na który natrafił zupełnie przypadkowo. Dotyczył on zbliżającego się wyjazdu prezydenta Stanów Zjednoczonych Jacka Rutledge’a na narty z córką Amandą, i przedstawiał wyliczenia, ile ta eskapada będzie kosztować amerykańskich podatników. Kiedy obsługa zaczęła wpuszczać pasażerów pierwszej klasy na pokład samolotu 7440 ze Stambułu do Nowego Jorku, Miner wziął złożoną gazetę pod pachę i ruszył w stronę wyjścia, myśląc: „Bladego pojęcia nie mają ile ten wyjazd będzie kosztować”. 2 buperancki dzień, co? - spytał młody pracownik obsługi wyciągu, kiedy Scot Harvath i Amanda Rutledge wysunęli się naprzód w oczekiwaniu na następne krzesełko. Miał na myśli to, że od rana sypał śnieg. - E tam. Za biało. Nic nie widać - odparła Amanda. Scot nie mógł powstrzymać śmiechu. Amanda jeszcze nie nauczyła się dobrze jeździć na nartach, a już podłapywała slang i dziwactwa rozkapryszonych narciarzy. - Co w tym śmiesznego? - powiedziała, kiedy krzesełko stuknęło ich delikatnie za kolanami i usiedli, by wjechać na Squaw Peak w Deer Valley. - Ty, ot co. - Ja? Jak to? - Nie zrozum mnie źle, Mandie; robisz duże postępy, ale jeździłaś na nartach może, pięć, sześć razy w życiu. - Tak, no i co? - I za każdym razem na tym syfie ze wschodniego wybrzeża. Sam lód, mam rację? - No i? - Cóż, to zabawne, że narzekasz na widoczność, kiedy szusujesz po śniegu, za który ludzie daliby się pokroić. - Może i tak, ale musisz przyznać, że prawie nic nie widać. Co do tego Amanda Rutledge miała stuprocentową rację. Śnieg sypał równo od tygodnia. W nadziei, że trafi się okazja, by popatrzeć na gwiazdy - astronomia była jego konikiem Scot wziął ze sobą teleskop. W Wa-24 szyngtonie było za dużo świateł, by cokolwiek zobaczyć na nocnym niebie. Niestety, pogoda w Park City dotąd nie chciała pójść mu na rękę, a już tego dnia szczególnie. Widoczność była tak kiepska, warunki tak fatalne, że Scot zaniepokojony zasugerował, by prezydent i jego córka odpuścili sobie dziś narty i zaczekali, co przyniesie jutro. Jednak
prezydent, nie bacząc na zdanie szefa swojej straży przedniej, jasno powiedział, że on i Amanda przyjechali tu jeździć na nartach i to właśnie zamierzali robić. Nieszczęśliwie dla planów urlopowych prezydenta, sklecona przez niego koalicja, mająca przeforsować ustawę o ograniczeniach w używaniu paliw kopalnych - ustawę, która mogła mieć katastrofalne skutki dla wielkich koncernów naftowych, ale tchnęłaby nowe życie w sektor alternatywnych źródeł energii - zaczynała pękać w szwach. Aby postawić na swoim, Rutledge musiał poprowadzić za rękę niezdecydowanych kongresmenów, których głos mógł okazać się kluczowy. Według sondaży, najbliższe wybory miały zmienić układ sił w Kongresie, a to źle wróżyło hołubionemu przez prezydenta projektowi. Prawda była taka: ustawa mogła przejść tylko podczas tej sesji. Choć prezydent skrócił swój urlop już przed wyjazdem z Waszyngtonu, teraz zastanawiał się, czy nie skrócić go jeszcze bardziej. Scot rozumiał jego pragnienie, by jak najwięcej najeździć się na nartach i spędzić z córką tyle czasu, ile się da, zanim będzie musiał wrócić do stolicy. - Masz dziewczynę? - spytała Amanda. Nagła zmiana tematu zbiła Scota z tropu i oderwała jego myśli od kłopotów prezydenta i pogody. - Czy mam dziewczynę? A kogo to interesuje? - droczył się. Amanda odwróciła się zarumieniona, ale nie zamilkła. - Mnie. To znaczy, jakoś nigdy o nikim nie mówisz. Scotowi uśmiech cisnął się na usta, ale nie pozwolił, by to zobaczyła. Pomyślał, że cały dzień musiała zbierać się w sobie, żeby go o to spytać. Amanda podkochiwała się w Scotcie od czasu, kiedy przyszedł na stałe do Białego Domu, i wszyscy to wiedzieli. Prezydent nieraz musiał ją upominać, żeby nie przeszkadzała agentowi na służbie. Mandie, jak Scot ją nazywał, była dobrym dzieciakiem. Choć ledwie parę lat wcześniej straciła matkę - zmarłą na raka piersi - wydawała się taka, jak każda dziewczyna w jej wieku. Była bystra, wysportowana. Pewnego dnia wyrośnie na piękną kobietę. Scot postanowił zmienić temat. - Super było wczoraj na twoich urodzinach - powiedział. - Niezła imprezka. Jeszcze raz dzięki za płyty. Nie musiałeś mi nic kupować. - No coś ty, w końcu to twoje urodziny. I to ważne, szesnaste. Chciałem ci dać samochód, ale doradca twojego taty do spraw bezpieczeństwa narodowego uznał, że za kółkiem byłabyś zbyt dużym zagrożeniem dla kraju.
25 Dlatego dopóki go nie przekonamy, żeby zmienił zdanie, ferrari będzie stało w moim garażu. Amanda parsknęła śmiechem. - Płyty były czadowe. I dzięki za dzisiejsze lekcje. Zanim wstąpił do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, skąd został zwerbowany do Secret Service, Scot był znakomitym narciarzem; wywalczył sobie nawet miejsce w amerykańskiej reprezentacji w narciarstwie freestyle’owym. Wbrew życzeniu ojca, postanowił odłożyć studia na później i poświęcić się sportowi. Przez kilka lat trenował z drużyną właśnie tutaj, w Park City w stanie Utah. Osiągał świetne wyniki w zawodach Pucharu Świata i był faworytem do medalu na olimpiadzie. Kiedy jego ojciec, instruktor w ośrodku szkoleniowym Navy SEALs w ich rodzinnym Coronado w Kalifornii, zginął w wypadku na ćwiczeniach, Scot był zdruzgotany. Choć próbował ile sił, nie potrafił już skupić się na narciarstwie wyczynowym. Postanowił więc pójść w ślady ojca. Po ukończeniu studiów z wyróżnieniem, wstąpił do SEAL i dostał przydział do Oddziału Drugiego, znanego jako spece od walki w niskiej temperaturze, czyli Foki Polarne. Scot zdawał sobie sprawę, że nie tylko to, iż świetnie znał Park City, ale też jego przeszłość i doświadczenie przesądziły o wyznaczeniu go na szefa prezydenckiej straży przedniej na czas tego wyjazdu. Wiedział również, że to dlatego prezydent Rutledge przystał na prośbę córki, by Scot jądziś ochraniał i przy okazji dał jej lekcję jazdy na nartach. Amanda nie posiadała się z radości i choć było „za biało”, uznała, że jest to jej wymarzony dzień. - Lekcje z tak wzorową uczennicą to sama przyjemność. - Trzaski w radiostacji Scota przerwały ich rozmowę. Uniósł dłoń na znak, że słucha głosu w słuchawce. Amanda zamilkła. - Wiking, tu Wrzask. Odbiór - zatrzeszczało w motoroli Scota. „Wiking” był jego sygnałem wywoławczym od czasu służby w SEAL. Muskularny, mierzący metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i ważący osiemdziesiąt kilo, o brązowych włosach i lodowato niebieskich oczach, przystojny Scot Harvath wyglądał raczej jak Niemiec niż jak Skandynaw. Przydomek zawdzięczał nie swojemu typowi urody, lecz… skandynawskim stewardesom, z którymi spotykał się podczas służby
w marynarce. Głosem w motoroli Scota, przedstawiającym się jako „Wrzask”, był szef ochrony prezydenta Sam Harper. Harper wziął Scota pod swoje skrzydła, kiedy ten trafił do Białego Domu. Szefem Secret Service w Białym Domu i bezpośrednim przełożonym Harpera i Scota był William Shaw - sygnał wywoławczy „Wściekłość”. Shaw i Harper tworzyli razem „Wściekłość i Wrzask”, a każdy, kto odwalał fuszerkę, mógł się przekonać, jak trafne to było określenie. jf. Przez ostatni tydzień łączność działała bez zarzutu, ale dziś z jakiegoś powodu się rwała. Może zawiniła pogoda? - Tu Wiking, Wrzask, słyszę cię. Odbiór - powiedział Scot do mikrofonu na krtani. - Wiking, Hat-Trick chce wiedzieć, co u Złotowłosej. Odbiór. - Mandie - Scot odwrócił się do Amandy - twój tata pyta, jak się masz. Kiedy ówczesny wiceprezydent Rutledge, trzykrotnie uznany za jednego z najseksowniejszych polityków w Waszyngtonie, obejmował urząd prezydenta, znajomi zaczęli nazywać go w żartach „Hat-Trick”, co w hokeju oznacza zdobycie trzech bramek w jednym meczu. Choć Jack Rutledge był nieco zażenowany tym, że media interesowały się głównie jego urodą, przydomek przypadł mu do gustu, a na dobre przyjął się za sprawą Departamentu Obrony, przydzielającego kryptonimy prezydentom i wiceprezydentom. Po śmierci Pierwszej Damy wśród personelu Białego Domu pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że prezydent nie będzie chciał po raz czwarty powrócić na Pennsylvania Avenue. Kryptonim okazał się proroczy. Za to kryptonim Amandy narzucił się sam. Ze swoimi długimi blond lokami, nazywana była Złotowłosą, odkąd wszyscy w Białym Domu sięgali pamięcią. - Jestem trochę głodna, ale poza tym wszystko gra - powiedziała. - Wrzask, ze Złotowłosą wszystko w porządku, choć chciałaby w najbliższej przyszłości
wrzucić coś na ruszt. Odbiór. - Zrozumiałem, Wiking. Wyciągi oficjalnie kursują do wpół do piątej, czyli jeszcze dwadzieścia minut. Hat-Trick pyta, czy Złotowłosa chce pojeździć dłużej, czy mamy się zwijać. Odbiór. Scot odwrócił się do Amandy. - Twój tata pyta, czy chcesz, żeby specjalnie dla nas przedłużyli godziny otwarcia wyciągu, czy to będzie ostatni zjazd i wrócimy na nartach do domu. - Nogi mi trochę zmarzły. Chyba starczy już nart na dziś. Niech to będzie ostatni zjazd. - Wrzask, Złotowłosa chce się zwijać. Odbiór. - Zrozumiałem, Wiking. Hat-Trick jest za. Spotkamy się na ostatnim etapie. Odbiór. - Ostatni etap, zrozumiałem, Wrzask. Wiking, bez odbioru. Kiedy Scot, Amanda i jej obstawa dotarli do miejsca spotkania znanego jako ostatni etap, prezydent, Sam Harper i reszta ochrony już tam czekali. - Cześć, skarbie - powiedział prezydent, kiedy córka podjechała do niego na nartach, i uściskał ją. Jak się jeździ? Widzisz jakąś różnicę teraz, kiedy masz już szesnaście lat? 27 - Wiek nic nie znaczy, tato. Ale coraz lepiej mi idzie. - Prawda to? - Prezydent zerknął na Scota. - Tak jest, panie prezydencie. Amanda zrobiła dziś duże nostenv iu -i że gdyby chciała, mogłaby poprowadzić nas wszystkich Trasą śmfercino’ wiedział Scot. ierci ~ P°- Trasą Śmierci? - oburzyła się Amanda. - Chyba cię pogięto Nawet pługiem śnieżnym bym tamtędy nie zjechała! Kilku agentów Secret Service zaśmiało się niepewnie Traw <ś™; • u * jedną z najtrudniejszych dzikich tras dochodzjcych do^^*1 mieszkał prezydent ze swoją świtą. Dom znajdował się w ob ębie ufeek ” kluzywnego osiedla w Deer Valley znanego jako Snów Haven Na ieJn t można było dojechać na nartach. “aven. Na jego teren Nerwowość agentów Secret Service była uzasadniona. Zjazd Trasa Śmier ci wymagał n,e lada umiejętności i nawet dla najlepszych pośród lh ta nowiłby mrożący krew w żyłach wyczyn. Nie dość, że było tam dużo Szó” . niemal pionowych ścian, to jeszcze na płaskim odcinku przed naJn stromym spadkiem rozciągał się rozległy płaskowyż pJZS^Z^ Prezydent, świetny narciarz, uwielbiał każdego dnia w drodze do domu wyprobowywać inny stok. Rano jeździł z córką łatwymi
trasami n!, 7 rozłączał, się, by mógł wybrać te, które stanowiły większe wyzwanie ś tmdne stoki, które zostawiał na koniec, fo^lnie nielytydS ecfoTnT kowanych . starannie utrzymywanych szlaków przecinających DeTr vT Dzięki temu Secret Sei^ice mógł je zabezpieczyć bez wi^^* starczało nie wpuszczać narciarzy na dochodzące do nich trasy Im bardziej prezydent czuł się pewny siebie, tym większą miał ochotę wypróbować trudniejsze stoki. Dawało mu to kopa, który był przyemnvni uwieńczeniem dnia. Wszystkie trasy, którymi zjeżdżał do tej pory Sa ły się na jednym obszarze. Trasa Śmierci, oddzielona od pozostałych wT nieco dalej na wschód, i Secret Service wiedział, że tylko^SjS^ kiedy prezydent i tam zechce wypróbować swoje umiejętności Jedyną osobą, która może dotrzymałaby mu kroku na Trasie ŚmierH był Scot a on dz.siaj ochraniał Amandę. Córka prezydenta milł p^ dłuższą , łatwiejszą trasą, jak przez cały ten tydzień. I dobrze Prezydent 7a mc w świece nie pozwoliłby, żeby jego dziecku spadł włos z głowy - Co ty na to, kochanie? - zagaił prezydent. - Ty pojedziesz górą, ja do liną i pierwszy napiję się gorącej czekolady? J -A może to ja będę pierwsza? - krzyknęła Amanda, odepchnęła sie kii kam, i zaczęła zjeżdżać dłuższą, ale bezpieczniejszą trasą. Scot i reszta ieeo drużyny uśmiechnęli się do grupy otaczającej prezydenta i szybko ZS dz,ewczynę. Wyglądała, jakby się zawzięła, żeby dojechać do domu prz J ojcem, co było memożliwe, chyba żeby zsunęła się z krawędź, stokuTpo 28 mknęła pionowo w dół. Jasne, robiła postępy, czuła się coraz pewniej, ale Scot wiedział, że nie była gotowa na tak poważne przedsięwzięcie. Amanda odpychała się kijkami, nabierając prędkości. Jeden z agentów na prawo od Scota rzucił mu spojrzenie mówiące „Ktoś tu szuka guza”, ale zanim Harvath zdążył odpowiedzieć tym samym, Amanda zaryła krawędzią narty w śnieg i poleciała na łeb, na szyję. Najpierw zgubiła kijek, potem nartę, drugi kijek i drugą nartę. Kiedy wreszcie się zatrzymała, jej sprzęt był porozrzucany dziesięć metrów powyżej miejsca, w którym wylądowała. Scot podjechał do niej. - Rewelacja! Jak się wywalać, to efektownie. Zawsze to powtarzam. Amanda była bliska łez, choć bardziej bolała ją urażona duma niż cokolwiek innego. - To nieśmieszne - powiedziała i pociągnęła nosem. - Daruj. Masz rację; to nieśmieszne. Nic ci nie jest? - Obchodzi cię to? - Otarła śnieg z twarzy. Parsknął śmiechem. - Scot, to wcale nieśmieszne. Przestań!
- Wiem, wiem. Przepraszam, Mandie. Choć naprawdę nieźle prułaś. Dobrze ci szło. Aż do chwili, kiedy się wyłożyłaś. Wiesz, szkoda, że nie ometko-waliśmy twojego sprzętu, zanim postanowiłaś urządzić wyprzedaż. - Przestań! - wykrztusiła Amanda i nagle wybuchnęła śmiechem. - Coś źle zrozumiałem? Nie ma dziś wyprzedaży? Kurczę, lepiej pozbieram towar, zanim sąsiedzi się wkurzą. Kazał Amandzie siedzieć spokojnie i dołączył do agenta Maxwella z Secret Service, który zbierał jej sprzęt. Zauważył, że Maxwell patrzy w dal, na prezydenta i obstawę, zjeżdżających Trasą Śmierci. - Dobrze, że nie jestem w tamtej ekipie - powiedział Maxwell i podał Scotowi jedną nartę Amandy. Scot wytarł śnieg z wiązania i, czekając na drugą nartę, sprawdził, czy ta nie jest uszkodzona. - Maxwell, w tamtej ekipie nie ma cię dlatego, że żaden z ciebie narciarz. - Pieprz się, Harvath - odparował Maxwell, pewien, że Amanda go nie słyszy, i wcisnął mu drugą nartę w ręce. - No nie, mówię serio. Słyszałem, że Warren Miller chciał nakręcić parę ujęć z tobą do swojego następnego filmu narciarskiego. Ma to być coś w stylu Jeźdźca bez głowy, tyle że zamiast jeźdźca będzie narciarz. Nic, tylko twoje upadki… - Pieprz się. - Nie żartuję. Trzy godziny ujęć Maxwella z twarzą w śniegu. - Pieprz się. 90 - Będą klasyczne fikołki Maxwella w pełnym ekwipunku, efektowne lądowania na ryju… Oscar gwarantowany, przyjacielu. - Harvath, nie rozumiesz, co to znaczy „pieprz się?” Jak chcesz, mogę ci wytłumaczyć • • • Ku rozbawieniu Scota, Maxwell sięgnął po kijek Amandy i stracił równowagę. Harvath spojrzał w stronę Trasy Śmierci i zobaczył prezydenta z obstawą, jadących w dół. Chłopcy dzielnie wytrzymywali tempo. Wszyscy robili, co do nich należało. Scot odwrócił się, by zanieść Amandzie jej sprzęt, po czym jeszcze raz rzucił okiem na Trasę Śmierci. Właśnie wtedy dwaj agenci Secret Service przewrócili się przy drzewach. Maxwell już się pozbierał i zszedł do Amandy. Podawał jej kijki, kiedy podjechał Scot. - Cóż, Maxwell, wygląda na to, że tym razem przy kolacji nie ty będziesz największym pośmiewiskiem.
- Jak to? - Zdaje się, że Ahern i Houchins zaliczyli glebę na odcinku z drzewami. Chociaż mogę się mylić, w tym śniegu słabo widać. - Przynajmniej nie ja jedna się wywaliłam - powiedziała Amanda, po-dźwignęła się na nogi i otrzepała resztę śniegu z kurtki. - Mówiłem ci - odparł Scot - że najwięcej wypadków zdarza się pod koniec dnia. Człowiek jest bardziej zmęczony, niż mu się wydaje, i niektórzy porywają się na zbyt wiele. Agent Maxwell wziął narty od Scota i pozwolił, by Amanda, zakładając je, wsparła się na jego ramieniu. - Mam nadzieję, że nikt nie wpadł na drzewo - powiedział. - Też prawda - odparł Scot i włączył mikrofon na krtani. - Wrzask, tu Wiking. Wysłać po Aherna i Houchinsa bernardyny ze sznapsem? Odbiór. Odpowiedziały tylko syki i trzaski. Spróbował jeszcze raz. - Jeśli któryś rozwalił sobie kolana, mam tu kumpla, świetnego chirurga. Powiedz Ahernowi i Houchinsowi, że jak do niego pójdą, podzielę się z nimi prowizją. Odbiór. Tym razem zaczekał dłużej, ale wciąż słyszał tylko trzaski. - Wrzask, tu Wiking. Widzieliśmy, jak upadli dwaj agenci. Możecie powiedzieć, jak wygląda sytuacja? Odbiór? Prezydent pewnie zmusił chłopaków do trochę zbyt dużego wysiłku i trochę zbyt szybkiej jazdy, jak na koniec dnia. O tej porze naprawdę zdarzało się najwięcej wypadków. Ahernowi i Houchinsowi prawdopodobnie nic się nie stało, ale jako szef straży przedniej, Scot czuł się odpowiedzialny za każdego agenta i wolał się upewnić. - Wrzask, tu Wiking. Powtarzam: jak wygląda sytuacja? Odbiór. in Nic. Scot postanowił przejść na częstotliwość używaną przez centrum dowodzenia Secret Service. Zawieja znów przybierała na sile. - Dziupla, tu Wiking, zgłoś się. Odbiór. - Scot, zimno mi - powiedziała Amanda i zapięła wiązania.
- Cicho, Mandie, zaczekaj sekundkę. Wcisnął słuchawkę głębiej do ucha, ale nadal słyszał tylko trzaski. - Dziupla, powtarzam, tu Wiking, zgłoś się. Odbiór. Czekał. - Dziupla, powtarzam, tu Wiking. Słyszysz mnie? Odbiór. Nic, tylko trzaski. Scot pochwycił spojrzenie Maxwella i pokręcił głową na znak, że nie nawiązał łączności. - Co o tym myślisz? - spytał Maxwell. - Nie wiem, na razie nie chcę siać paniki. Spróbuję się połączyć z Deer Yalley. Jeśli to nic nie da, przykręcamy śrubę. „Przykręcenie śruby” było używanym przez Secret Service określeniem na natychmiastowe zwarcie szyków i osłonięcie własnymi ciałami celu przed potencjalnym zagrożeniem. Scot trzy razy wywoływał patrol narciarski z Deer Valley, a potem ich centralę. Na próżno. Radiostacje nie działały. Gwizdnął przeciągle, by zwrócić na siebie uwagę reszty agentów, podniósł palec wskazujący nad głowę i zakreślił koło, jakby na znak, by ustawili wozy w krąg. To był znak do przykręcenia śruby. Po paru sekundach agenci szczelnie otoczyli Amandę. W ich rękach pojawiła się imponująca kolekcja broni, od Heckler & Koch MP5 po półautomatyczne SIG-Sauery; była nawet jedna zmodyfikowana strzelba taktyczna Benelli Ml. Wszyscy czujnie rozglądali się po okolicy, a Scot wyjaśnił, że widział upadek dwóch członków obstawy prezydenta i że radiostacje nie działają. Pewnie istniało proste wytłumaczenie. Ahern i Houchins mogli zwyczajnie wywinąć kozła, a radiostacje przecież buntowały się od rana. Agentów Secret Service nie tak jednak uczono myśleć. Zgodnie z procedurą, powinni najszybszą i najbezpieczniejszą trasą wrócić do centrum dowodzenia. Po utracie łączności radiowej Dziupla pewnie wysłała już zespoły przechwytujące po obie grupy agentów. Został im jednak jeszcze kawał drogi. Czas ruszać. Amanda zwietrzyła okazję, by włączyć się do rozmowy. - Scot, co się dzieje? - spytała. - Pewnie nic, Mandie, ale musimy zabrać cię do domu najszybciej, jak to możliwe odparł. -
Spisałaś się dziś na medal. Jestem z ciebie naprawdę 11 dumny. Jeździsz jak szatan. Oto w czym rzecz: powrót do domu normalną trasą trwałby trochę za długo. Jeśli pojedziemy przez tę kotlinę, obiecuję, że już za kwadrans będziecie z tatą sączyć gorącą czekoladę przy kominku. Co ty na to? - Chodzi o niego, prawda? Coś się stało? Wszystko z nim w porządku? - Jestem pewien, że tak, a im szybciej wrócimy, tym prędzej sama się o tym przekonasz. Jak myślisz, dasz radę przejechać przez kotlinę? Będę przy tobie. - Nie wiem. Powinnam sobie poradzić. - Grzeczna dziewczynka. Scot uśmiechnął się krzepiąco do Amandy i dał rozkaz do wyruszenia. Obstawa zjechała przez oblodzoną krawędź do stromego zagłębienia. Nasilający się wiatr sypał im kąsającym śniegiem w twarze. Amanda jechała wolno, ale przynajmniej posuwała się naprzód. Było to dla niej przerażające doświadczenie, choć trzeba przyznać, że robiła wszystko tak, jak Scot ją uczył - ciężar ciała przy zakrętach na dolnej narcie, sylwetka wychylona do przodu, ręce wyciągnięte przed siebie, jakby niosła w nich tacę. Choć ostrożna jazda Amandy ich spowalniała, wyglądało na to, że dotrą na miejsce bez przeszkód. Wtedy usłyszeli coś, co najpierw zabrzmiało jak wystrzał z karabinu, a potem cichy pomruk pioruna. Scot za często bywał w górach, by nie poznać tego dźwięku. Lawina. 3 Hassan Useff miał na sobie polarny mundur polowy podbity nowym, rewolucyjnym, impregnowanym kompozytem termicznym, a mimo to drżał w swojej śnieżnej trumnie. Był jednym z najtwardszych dzieciaków w słonecznej wiosce na południu Libanu i wyrósł na jednego z najlepszych snajperów na Bliskim Wschodzie, ale to, że leżał jakby pogrzebany żywcem pod półmetrową warstwą śniegu, zaczynało dawać mu się we znaki. Kiedy przez jego własny chrapliwy oddech wreszcie przebiły się dwa trzaski w słuchawce, strach i zimno natychmiast uleciały, zastąpione przez przypływ adrenaliny w zesztywniałym ciele. Kilka razy napiął i rozluźnił mięśnie, żeby rozruszać stawy. Ścisnął nowoczesny pistolet błyskowy w okrytych rękawicami dłoniach; doleciał go niemal niesłyszalny dźwięk towarzyszący ładowaniu broni.
32 Dwa następne trzaski w słuchawce. Przygotował się, by wyskoczyć ze swojej śnieżnej mogiły. Całkowicie zagrzebani w kilku pobliskich śnieżnych kryptach, Gerhard Miner i pięciu jego „Lwów” mieli wkrótce przeprowadzić najśmielszą akcję w swoim życiu. - O w mordę - zaklął Sam Harper pod nosem, kiedy kolejny raz otarł się o krawędź głazu. Uwielbiał jeździć na nartach, ale nie podobało mu się, że musi podążać za prezydentem Trasą Śmierci. Został trochę z tyłu; dobrze choć, że kilku młodszych chłopaków zdołało dotrzymać tempa naczelnemu dowódcy. Największym pocieszeniem było to, że miał za sobą Aherna i Houchinsa. Przynajmniej nie będzie na szarym końcu, kiedy grupa zatrzyma się na odpoczynek na płaskim odcinku między drzewami, przed ostatnim stromym zjazdem. Kiedy Harper dotarł do linii drzew, wszystko wydarzyło się -jak powiedziałby, gdyby przeżył - w ułamku sekundy. W słuchawce Hassana Useffa rozległy się trzy trzaski sygnalizujące, że ostatni członkowie obstawy prezydenta wjeżdżają na teren gęsto porośnięty drzewami. Useff wyskoczył ze swojej mroźnej kryjówki i puścił serię z pistoletu błyskowego. To samo zrobił jego wspólnik Klaus Dryer, oddalony o dwadzieścia metrów. Skutek był zgodny z planem. Choć i prezydent, i obstawa mieli gogle chroniące przed promieniowaniem ultrafioletowym, wszyscy zostali oślepieni. Pistolety błyskowe były rosyjskimi kopiami obezwładniającej broni laserowej stworzonej w Laboratorium Phillipsa, podlegającemu amerykańskim siłom powietrznym. Zastosowana po raz pierwszy w Somalii w 1995 roku, miała tymczasowo oślepić i zdezorientować nieprzyjaciela. „Tymczasowo” Minerowi i jego ludziom z powodzeniem wystarczy. Prezydent i jego obstawa znaleźli się w krzyżowym ogniu oślepiających pulsów światła, padających z obu stron wąskiego prześwitu między drzewami. Nie mieli dokąd uciec. W potrzasku znaleźli się także członkowie oddziału Secret Service do zwalczania snajperów, strategicznie rozlokowani wśród drzew na tym etapie prezydenckiej trasy.
Kilku oślepionych i zdezorientowanych agentów straciło równowagę i przewróciło się, zanim udało im się zatrzymać. Ci, którzy akurat zwalniali i zdołali wyhamować, instynktownie wyciągnęli broń, ale mieli poważny problem. Nic nie widzieli; ani gdzie są inni agenci, ani co ważniejsze -gdzie jest prezydent. Cała obstawa, ci z wyciągniętą bronią i ci bez, stała się nie tylko bezużyteczna, ale i bezradna. - Lwv z I .ur.prtw 11 Useff rzucił do mikrofonu, że można zaczynać, wziął pistolet błyskowy na ramię i odbezpieczył niemiecki pistolet półautomatyczny Heckler & Koch MP5 z tłumikiem. Myśl, że może bezkarnie zabić tylu agentów Wielkiego Szatana, budziła w nim przyjemność, przyjemność tak wielką, że prawie nie do zniesienia. Zanim reszta oddziału wyłoniła się z kryjówek, zastrzelił dwóch ludzi z Secret Service. Kiedy pociski z pistoletów maszynowych z tłumikami dziurawiły ciała bezbronnych agentów, Miner ruszył w stronę miejsca, gdzie upadł prezydent. - Harp, Harp — mamrotał leżący w śniegu prezydent, wciąż oślepiony i zdezorientowany, ale na tyle przytomny, by spróbować usiąść i zawołać szefa swojej ochrony. Miner ukląkł przy nim i zdjął mu rękawice oraz kurtkę. Następnie pomógł prezydentowi usiąść, położył na jego piersi egzemplarz „Salt Lakę Tribune” i wetknął mu go w ręce. Prezydent instynktownie ścisnął gazetę. Miner zrobił kilka zdjęć polaroidem i wsunął powoli wywołujące się fotografie do kieszeni. Zabrał gazetę i nożyczkami chirurgicznymi zaczął rozcinać lewe rękawy swetra i golfa prezydenta. - Tobogan! Gdzie ten tobogan? - wrzasnął Miner. - Harper? Co się dzieje? - spytał prezydent. - Panie prezydencie, zdarzył się wypadek - odparł Miner po angielsku, z perfekcyjnym amerykańskim akcentem. - Proszę się położyć, podłączymy kroplówkę. - Kim jesteś? Gdzie Harper? Co z moimi oczami? Nic nie widzę. - Proszę, panie prezydencie. Niech pan nic nie mówi i leży nieruchomo. Moi ludzie zajęli się pozostałymi. O, tak. Spokojnie, na plecach. Dobrze. - Miner wiedział, że skutki działania pistoletu błyskowego niedługo miną. Wyjął z plecaka izolowaną apteczkę, rozpiął ją wyciągnął worek z roztworem soli i podłączył kroplówkę prezydentowi, który nadal wołał członków obstawy i skarżył się na oczy.
Miner nabrał do strzykawki silnego środka uspokajającego o nazwie Ver-sed i wprowadził go do kroplówki. Zadziałał niemal natychmiast. Oczy prezydenta uciekły w głąb, powieki opadły, ciało zwiotczało. Do Minera podbiegł jeden z jego ludzi, ciągnąc za sobą biały tobogan transportowy, taki sam, jakiego używali ratownicy górscy. W tej samej chwili Dryer podszedł do Hasana Useffa. - To Sam Harper, szef ochrony prezydenta, zgadza się? - powiedział Useff, który nie odwracając się, wyczuł, że Dryer jest za nim. Harper, poważnie poturbowany w wyniku upadku, nie widział, kto nad nim stał, ale wiedział jedno: żaden z jego ludzi nie mówił z bliskowschodnim akcentem. 1A - Tak, Sam Harper to ja i kimkolwiek jesteś, masz duże kłopoty. Poddaj się. - Typowa amerykańska arogancja. Nawet w obliczu śmierci - powiedział Useff. - Pierdol się - warknął Harper i sięgnął po broń. - To też typowe. Czy w tym kraju nie ma nic oryginalnego? - spytał Useff i puścił serię trzech pocisków w głowę zawodowego agenta Secret Ser-vice, ojca dwojga dzieci. Odkąd Dryer zwerbował Useffa na tę misję, nie mógł się nadziwić jego nienawiści do Stanów Zjednoczonych. To ona, w połączeniu z żarliwą religijnością Libańczyka, czyniła go idealnym kandydatem do tej roboty. Hassan Useff był jedynym nie-Szwajcarem w zespole. - Skoro chronił prezydenta, powinien być najlepszy - powiedział Useff, odchodząc. Szkoda, że nie tak go zapamiętają. Parszywy tchórz, nawet raz nie strzelił. Kiedy Useff odwrócił się do niego plecami, Dryer wyjął z plecaka pustą butelkę po wodzie Evian i podniósł z ziemi SIG-Sauera P229 Harpera. - Amerykanie mogą być innego zdania - tak brzmiały ostatnie słowa, które usłyszał Hassan Useff, nim kula wystrzelona przez tłumik z plastikowej butelki przeszyła mu potylicę i zabiła go na miejscu. Dryer włożył SIG-Sauera w martwą dłoń Harpera. Wyjął pistolet maszynowy Skorpion model 68 z tłumikiem i poszatkował kulami leżące wokół ciała agentów Secret Service. Opróżnił jeszcze dwa magazynki po dwadzieścia pocisków każdy, położył skorpiona na ziemi obok Useffa i wziął na ramię pistolet błyskowy oraz Heckler & Kocha zabitego muzułmanina. Teraz wody już były wystarczająco zmącone. 4
Wrzask, tu Dziupla. Słyszysz mnie? Odbiór. Wiking, tu Dziupla, może ty mnie słyszysz? Odbiór. Tom Hollenbeck, agent Secret Service kierujący centrum dowodzenia założonym na czas urlopu prezydenta, od siedmiu minut usiłował skontaktować się z obiema drużynami. Łączność rwała się prawie cały dzień. Górzysty teren, zmienna pogoda oraz to, że centrum dowodzenia znajdowało się w ustronnym miejscu, poważnie utrudniały życie. - Hej, Longo - zawołał Hollenbeck do swojego zastępcy Chrisa Longo - nie dałoby się jakoś tego wszystkiego rozruszać? - Tom, na litość boską, myślisz, że co robię od pięciu minut? - Dobrze, już dobrze. Nie rób scen. Napraw to i tyle. - Hollenbeck, gdybym wiedział, co się zepsuło, dawno bym to naprawił. - Czekaj no. Mamy radiostacje z Deer Valley. Wypróbowaliśmy je? - Tak, już o tym pomyślałem. - No i? - Tam też mają kłopoty. - Jakie? - Te same, co my. Radiostacje nie działają. - To normalne? - Zdarza się, ale rzadko- Szlag by to. A co ze smockami? Nadają na innej częstotliwości, zgadza się? Smock, lub Doc Smock, jak brzmiała oficjalna nazwa, był nowym wynalazkiem służącym do monitorowania żołnierzy na placu boju. Obcisła kamizelka z czujnikami, noszona P°d ubraniem, przesyłała parametry życiowe za pośrednictwem małego nadajnika w saszetce przypiętej do paska. Mógł on też zasygnalizować, że kamizelka została przebita. Choć technologia wciąż jeszcze była w fazie prób, kamizelki takie nosiło po dwóch agentów w każdym zespole. - Tak - powiedział Longo - smocki są na innej częstotliwości. - Zobacz, czy da sieje wywołać. - „Zobacz, czy da sieje wywołać?” To co w końcu, mam naprawiać motorolę czy zająć się
sygnałami smocków? - Nie, skup się na radiostacjach i kontakcie z zespołami. Kto ma oko na smocki? - Palmer. - W porządku. Palmer! - ryknął Hollenbeck, kiedy Longo wrócił do prób wywołania dwóch zespołów ochrony. - Tak? - powiedziała młoda, atrakcyjna agentka w kącie centrum dowodzenia. - Możesz mi powiedzieć) co się dzieje ze wszystkimi czterema smockami? - Raczej nie. - Dlaczego? - Dlatego, że raz działają, raz nie, i tak od rana. - Co to znaczy? - To znaczy, że czasem nadają, a czasem nie. ia - Dlaczego? - Nie wiem. Może to przez pogodę. Może sąjakieś zakłócenia. Kto wie, może kłóci się z nimi Nintendo w świetlicy. To eksperymentalna technologia. - Jak działały wczoraj? - Jak marzenie. Mam nawet wydruki odczytów rozbite na piętnastominutowe okresy. Pokazać? Nie, agent Tom Hollenbeck nie chciał ich oglądać. Chciał tylko jednego: żeby prezydent, jego córka i cała obstawa podjechali na nartach pod drzwi, przekomarzając się, kto dziś nałykał się najwięcej śniegu. - Jaka była do tej pory najdłuższa przerwa w nadawaniu smocków? Agentka Palmer spojrzała na zegarek. - Jakieś trzy minuty. Teraz minęło już osiem. Tyle samo czasu trwała przerwa w łączności radiowej. - Palmer, jaka twoim zdaniem była wczorajsza pogoda w porównaniu z dzisiejszą? - Trochę lepsza, ale niewiele. - Longo! - huknął Hollenbeck. - Co znowu? - spytał Longo. - Widzą ich Włóczykije?
Włóczykije były to grupy skuterów śnieżnych i Sno-Cats, które jechały za dwoma zespołami ochrony najbliżej, jak się dało. Przewoziły one oddziały kontrnatarcia, zwane przez Secret Service w skrócie CAT. W ich skład wchodzili dobrze uzbrojeni agenci, których jedynym zadaniem było udzielić prezydenckiej obstawie wsparcia ogniowego. - Ostatni meldunek od Włóczykijów przyszedł, kiedy zespoły rozdzieliły się przed ostatnim etapem, tuż przed tym, jak padła łączność radiowa. Złotowłosa pojechała doliną, a Hat-Trick górą - odparł Longo. - Co to znaczy „górą?” - spytał Hollenbeck. - Trasą Śmierci. - Jakżeby inaczej. Kiedy Hat-Trick znajdzie się w polu widzenia następnych Włóczykijów albo oddziału zwalczania snajperów? - Jeden oddział jest między drzewami, w połowie Trasy Śmierci. - Tak, wiem. Nie odpowiadają. Gdzie następni Włóczykije? - Kilkaset metrów poniżej zalesionego płaskowyżu na Trasie Śmierci. Wyżej nie wjadą. Hollenbeck nie musiał pytać, kiedy w polu widzenia znajdzie się Amanda i jej obstawa. Co dzień jeździła tą samą trasą, zazwyczaj dość dobrze widoczną z centrum dowodzenia, ale to nie był zwykły dzień. Śnieg sypał bardziej obficie, przez co widoczność spadła prawie do zera, a Dziupla straciła łączność radiową ze wszystkimi agentami oddalonymi o więcej niż sto metrów. i-i - Czyli - zaczął Hollenbeck - od ośmiu minut nie mamy z zespołami kontaktu wzrokowego ani radiowego? - Zgadza się, szefie - odpowiedział Longo. - No dobra, to przesądza sprawę. Hollenbeck wstał z krzesła i poprosił wszystkich o uwagę. Opuścił mikrofon na usta i wcisnął guzik nadawania, by słyszeli go agenci patrolujący okolicę. Z jakiegoś powodu łączność w pobliżu centrum dowodzenia była niezakłócona. Wszystkie oczy w pokoju, i uszy na zewnątrz, skupiły się na Hollen-becku. - Posłuchajcie mnie wszyscy. Mamy potencjalnie groźną sytuację. 5 Miner pospiesznie wydał rozkazy Antonowi Schebelowi, ciągnącemu tobogan.
- Przygotuj koc, a potem pomóż mi z tym tutaj, trzeba go przechylić, żeby ściągnąć mu sweter do końca. Schebel zrobił, co mu kazano. Szybkimi uderzeniami kolby pistoletu półautomatycznego rozgniótł kompresy żelowe wszyte w śpiwór na toboganie. Zanim skończył, wrócił Dryer i go zastąpił. - Useff? - spytał Miner, kiedy zdjęli prezydentowi sweter, uważając, by nie odłączyć kroplówki. - Opuścił nas przed czasem. Koktajle u Allaha. Wszystko zgodnie z planem - powiedział Dryer, kiedy ściągali prezydentowi golf. - To dobrze. Dawaj tu ten śpiwór, połóż go z boku. Dryer rozłożył śpiwór obok prezydenta. - Teraz zdejmiemy resztę. Spodnie, skarpety, buty, sygnet, zegarek, nawet majtki. - Miner nie pozostawiał niczego przypadkowi. Wiedział, że prezydent ma co najmniej jeden sprytnie ukryty nadajnik naprowadzający. Co prawda było wątpliwe, by mu go wszczepili, ale Miner na wszelki wypadek wziął specjalny śpiwór. Jeśli prezydent miał wszyte dodatkowe nadajniki, ich sygnał nie przebije się przez podobny do kevlaru materiał projektu samego Minera. Śpiwór został tak uszyty, by po jego zasunięciu można było zawiesić kroplówkę na specjalnej szynie z tyłu toboganu i pozostawić ją podłączoną do ręki prezydenta. Dryer i Schebel umieścili go w ogrzewanym śpiworze i załadowali go na tobogan. Dzięki gorącym kompresom nie zamarznie. Plan Minera nie przewidywał przebrania głowy państwa w nowy strój. Przynajmniej na razie. 1 O - Dwie minuty - powiedział Miner do mikrofonu, kiedy śpiwór był już przypięty pasami do toboganu. Gerhard Miner, Klaus Dryer, Anton Schebel i reszta zespołu włożyli specjalne telemarkowe narty biegowo-zjazdowe. Niezwykle silni mężczyźni szybko wciągnęli cenny ładunek między drzewa. - Dziewięćdziesiąt sekund. Dryer, w specjalnych goglach z noktowizorem, jechał przodem. Przed ośmioma dniami oznakował część drzew specjalną farbą, która utleniała się w kontakcie z powietrzem, co czyniło ją niewidoczną dla ludzkiego oka. Gogle pozwoliły Dryerowi dostrzec chemiczną sygnaturę farby i odnaleźć trasę ucieczki wytyczoną w labiryncie drzew. Wreszcie zbocze zrobiło się strome; i zaczęli nabierać prędkości. Klaus wiedział, że za
kilka sekund wyjadą z lasu. Miner wpoił swoim ludziom, że powodzenie planu wymaga idealnego zmieszczenia się w czasie. Gdyby tobogan się przewrócił lub któryś z nich się potknął, wszystko byłoby stracone. Nie mieli marginesu błędu. - Trzydzieści sekund. Wyjechali spomiędzy drzew i ruszyli ukosem po niebezpiecznie stromej ścianie. Tobogan miał gładkie, zaokrąglone dno, co, w połączeniu z grawitacją, sprawiło, że zaczął zsuwać się w dół, zamiast jechać w poprzek ściany. Schebel, doświadczony uczestnik wyścigów psich zaprzęgów, przeniósł swój ciężar na górny bok toboganu, by utrzymać dotychczasowy kurs. Śnieg i lód bryznęły spod tylnej części sań, które zaryły w ścianę góry, jakby nie chciały przyjąć nienaturalnego toru jazdy. Jeśli Schebel sobie z nimi nie poradzi, razem z prezydentem runą w głąb doliny. Tobogan uparcie wymykał się spod kontroli. Schebel mocniej naparł na dyszel i usiłował wyrównać tor jazdy. Przeklinał Dryera za to, że nie dość dokładnie wyliczył kąt nachylenia zbocza, i Minera za to, że nie wyposażył toboganu w ostre płozy, jak w bobsleju. Schebel był najbardziej rosłym i najsilniejszym członkiem grupy, dlatego to on ciągnął sanie. Wyglądało jednak na to, że nie był dość silny. Całe ich szkolenie oraz ryzyko, które podjęli, pójdą na marne. Jeszcze raz spróbował przenieść cały swój ciężar na górną nartę. Skutek był katastrofalny. Tobogan przechylił się gwałtownie, tak że teraz zwrócony był przodem w dół. Zaczął ciągnąć Schebela w tył. Schebel jeszcze raz zaklął, przekonany, że na pewno zginie. Zjeżdżali w dół, zamiast w poprzek zbocza. W ostatniej, rozpaczliwej próbie zapanowania nad saniami Schebel przerzucił cały swój pokaźny ciężar na drugą nartę. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, nie działo się nic. Tobogan zakołysał się, jakby miał się wywrócić i porwać Schebela ze sobą. I oto zdarzył się cud. 1Q Kiedy tobogan już wywracał się do góry dnem, jego górna krawędź zahaczyła o zamarznięty śnieg i zadziałała jak krawędź narty, nakierowując sanie z powrotem na właściwy tor. Schebel był niżej niż reszta drużyny, ale zobaczył, że Dryer odbija w dół, ku
wystającej z ziemi skale. Jeśli tylko tobogan od tej pory będzie go słuchał i utrzyma kurs, powinno być dobrze. Podczas gdy Miner wznowił odliczanie, Dryer zauważył z przodu dwa potężne głazy. Choć z tej odległości wydawało się, że nie da się ich ominąć, tak naprawdę wskazywały początek małej, niezwykle stromej i niebezpiecznej rynny. W porównaniu z nią Trasa Śmierci była dziecinną igraszką, ale dla sześciu najemników, którzy należeli do najlepszych na świecie w swoim fachu i całe życie mierzyli się z najtrudniejszymi szczytami górskimi, nie stanowiła problemu. Kiedy metry dzieliły Dryera od wąskiego prześwitu, Miner sięgnął po przypięty do piersi mały czarny nadajnik z gumową anteną oklejoną paskiem czerwonej taśmy elektrycznej. Wziął go do ręki i wcisnął jedyny guzik. Wysoko w górze zabrzmiał dźwięk podobny do wystrzału z karabinu, a po nim łoskot gromu. Najemnicy rozpoczęli wyczerpujący zjazd. 6 Marznący śnieg chłostał polowe centrum dowodzenia Secret Service. W środku agenci patrzyli na swojego szefa, Toma Hollenbecka. - Od dziewięciu minut nie mamy kontaktu wzrokowego ani radiowego z żadnym z zespołów ochrony. Poza tym widoczność jest mocno ograniczona. Ogłaszam drugi stopień zagrożenia, do odwołania. Zamknąć rezydencję prezydenta, wszyscy agenci na służbie, których da się wywołać, mają się do mnie zgłosić. Zablokujcie okolicę, rozstawcie reflektory. Wspomagające jednostki taktyczne mają być gotowe do wymarszu. Reszta wie, co robić. Do dzieła! Hollenbeck skończył wydawać rozkazy i odwrócił się do okna. Próbował cokolwiek wypatrzyć w morzu śniegu. Grupa agentów z oddziałów kontrna-tarcia czekała na zewnątrz na polecenia. Wiedzieli, że teraz kolej na nich. Z jakiegoś powodu radiostacje w odległości stu metrów od centrum dowodzenia działały, dlatego Hollenbeck nie musiał wychodzić na dwór, by zwrócić się do oczekujących agentów. - Zarządzam natychmiastowązbiórkę zespołów przechwytujących, przydzielonych do Hat-
Tricka i Złotowłosej. Macie wybadać sytuację i możliwie Ar, najszybciej złożyć meldunek osobiście w Dziupli, chyba że uda się przywrócić łączność radiową. Do tego czasu przyjmijcie założenie, że działacie na ślepo w stanie zagrożenia. Waszym zadaniem jest przygotować ocenę sytuacji i przedstawić mi ją najszybciej, jak się da. Nie robicie za eskortę. Powtarzam, nie robicie za eskortę. Jak tylko czegoś się dowiecie, chcę, żebyście wrócili. Nie traćcie czasu. Pytania? - zakończył surowo Hollenbeck. - Nie. Zespoły Pierwszy i Drugi, zrozumieliśmy. Bez odbioru - padła odpowiedź dowódcy, przebywającego na zewnątrz. Po chwili dwa czteroosobowe zespoły agentów Secret Service w izolowanych kombinezonach z nomeksu i średnio ciężkich kamizelkach kuloodpornych odpaliły skutery śnieżne Polaris i wyruszyły każdy po swoją „przesyłkę”. - Da się coś poderwać z ziemi w takich warunkach? - spytał Hollenbeck jednego z asystentów. - Tu nie. I wygląda to coraz gorzej. Na dole sąmarines, ale co z tego, że mają świetnych pilotów, skoro pogoda jest fatalna, a helikoptery do niej nieprzystosowane. Wszystko, co możemy zrobić, to wezwać śmigłowiec Black Hawk z bazy lotniczej Hill. - Ile czasu to zajmie? - Dziesięć minut, zanim wystartuje i następne dwadzieścia-trzydzieści, zanim tu doleci, ale przy zerowej widoczności i tak na niewiele się zda. - Zadzwoń do Hill i każ im trzymać jednego w pogotowiu. Wirniki mają się kręcić, dopóki nie powiem, że mogą przestać. Asystent odwrócił się od Hollenbecka i połączył z bazą lotniczą Hill, żeby zamówić śmigłowiec. - Longo - warknął Hollenbeck, z każdą sekundą coraz bardziej spięty - co z tymi motorolami? Działają? - Na razie nie. Nie mamy łączności. - Palmer? - Przykro mi. Smocki też milczą. Kiedy agent Hollenbeck pomyślał, że gorzej już być nie może, usłyszał niskie, żałosne wycie syren ostrzegających przed lawiną. 7
Nie miał czasu myśleć, mógł tylko reagować. Było to niebezpieczne, ale nie dla kogoś, kogo nauczono podejmowania w ułamku sekundy decyzji przesądzających o życiu i śmierci. i Kierunek, z którego dobiegał grzmot lawiny, pomógł Scotowi odgadnąć, że są na jej drodze. Zadaniem ochroniarza w sytuacji zagrożenia było natychmiast osłonić i ewakuować osobę chronioną. Ewakuacja w tym przypadku nie wchodziła w grę, ale może przy odrobinie szczęścia uda się Scotowi osłonić córkę prezydenta. Będzie musiał wykorzystać wszystkie swoje siły i umiejętności. Krzyknął: „lawina”, miał nadzieję, dość głośno, by usłyszeli go inni agenci. Mruknął pod nosem: o cholera! Nie było czasu na uprzedzenie reszty zespołu. Amanda najwyraźniej nie usłyszała jego okrzyku „lawina”, ani nie wiedziała, skąd wziął się cały ten hałas, bo dalej zjeżdżała powoli w głąb kotliny. Scot przyhamował dolną nartą i, przykucnąwszy jak ciężarowiec przed podniesieniem sztangi, ustawił się za jej plecami. Miał jedną jedyną szansę. Potężna fala śniegu już waliła się prosto na nich. Przekonany, że radiostacje wciąż nie działają, Scot wrzasnął na innych agentów, żeby jechali za nim. Uszy wypełniał mu huk lawiny, nie wiedział więc, czy ktokolwiek go usłyszał. - Nie ruszaj się! Ja cię wezmę - ryknął Scot. Objął pięćdziesiąt pięć kilo Amandy Rutledge w talii i podniósł ją z nart. Krzyknęła zaskoczona, ale się nie opierała. Zbocze było tak strome, a ich połączony ciężar tak duży, że szybko nabrali prędkości. Przy ograniczonej widoczności Scot nie mógł być pewien swoich wyliczeń. Musiał trafić idealnie do celu. Jeśli ominie dołem to, co zobaczył, oboje zginą. Tak samo będzie, jeśli ominie to górą. A jeśli w oślepiającym śniegu coś mu się przywidziało i tego, co zobaczył, w ogóle tam nie było, też czekała ich śmierć. Choć Amanda wcale dużo nie ważyła, a Scot Harvath był w znakomitej formie, zjazd z nią w ramionach naprężał do granic wytrzymałości każde ścięgno jego muskularnego ciała. Palił go grzbiet, wydawało mu się, że uda ma opasane rozżarzonymi do czerwoności zwojami drutu. Pierwotny instynkt nakazywał mu zostawić dziewczynę i ocalić własną skórę, jednak Scota uczono, by panował nie tylko nad swoim ciałem, ale i duchem. Oznaczało to, że nawet strach i ból miały mu pomagać, a nie przeszkadzać. Amanda musiała wiedzieć, co się dzieje, przynajmniej do pewnego stopnia, bo ledwie
Scot jąpodniósł, zwisła bezwładnie jak kocię schwycone za kark. Kiedy usłyszał lawinę, od razu zrozumiał, że nie mają szans przed nią uciec. Nie śmiał nawet zaryzykować i jeszcze raz zerknąć za plecy. Najmniejszy zbędny ruch mógł ich postawić na straconej pozycji. Zamarzający lód i niesiony wiatrem śnieg wbijały się w twarz Scota jak odłamki potłuczonego szkła. On i Amanda przecinali kotlinę w poprzek i nabierali prędkości. Tu właśnie prawa fizyki, na których oparty był plan Scota, /1T działały przeciwko nim. Lawina schodzi najkrótszą możliwą trasą. Grawitacja sprawia, że trasa ta zawsze wiedzie pionowo w dół, a wszelkie przeszkody zostają po prostu zmiecione. Tymczasem Scot i Amanda, zamiast w dół, »jechali niemal idealnie w poprzek ściany. W czasie, kiedy oni pokonywali ‘ metr w poziomie, lawina pokonywała pięćdziesiąt w pionie. Nie mogli sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Scot nie miał pojęcia, czy inni agenci słyszeli jego krzyk, czy rozpoznali odgłos lawiny i jak zareagowali. Przynajmniej na razie nie mógł się ; tego dowiedzieć. Miał tylko nadzieję, że podążyli jego śladem i byli tuż za nim. Huk stał się ogłuszający i rozchodził się drżeniem po każdej komórce ciała Scota. Miał wrażenie, że jadą już całą wieczność, choć minęły raptem sekundy. Gdzie te cholerne skały? krzyczał do siebie w duchu. Jak się okazało, źle ocenił odległość. Byli niebezpiecznie daleko od celu. Przez miotaną wiatrem śnieżycę ledwo ledwo wypatrzył wystające nad ziemię głazy. Byli za wysoko. Cholerny świat! - pomyślał. Świadom, że to jego ostatnia szansa, skierował narty, siebie i Amandę prosto w dół. Przyspieszali w zatrważającym tempie. Kolana Scota chodziły w górę i w dół jak młoty pneumatyczne, by utrzymać ciężar dwóch osób. Robił, co mógł, żeby nie stracić panowania nad nartami, które z furią tłukły ubity śnieg jak dwie obluzowane deski na doku podczas sztormu. Jechali o wiele za szybko. Jedna nierówność i będzie po wszystkim. Żaden narciarz nie
wytrzymałby takiego tempa. I wtedy zobaczył skałę. Pędziła im na spotkanie z dołu tak szybko, jak szybko lawina nadciągała z góry, żeby ich połknąć. Harvath ocenił, że zostało jeszcze dwadzieścia metrów. Jego umysł automatycznie dokonywał biliona obliczeń niezbędnych do tego, by udał się następny etap planu: zatrzymanie się. Logiczną odpowiedzią, którą dostał na swoją pozornie nielogiczną prośbę było proste: „Trzy… dwa… jeden… już!” Mocno objął Amandę, po czym przerzucił ją i siebie przez swoją lewą nartę. Na tyle, na ile się dało, osłonił córkę prezydenta własnym ciałem, aby, jak poduszka powietrzna, uchronić ją od urazów, kiedy całym impetem toczyli się w stronę skał. Koziołkowali w zawrotnym tempie, za każdym razem lądując na jednym z barków Scota. Wśród bieli śniegu pokrywającego kotlinę i rozszalałej śnieżycy, Harvath usilnie starał się skupić na tym, gdzie jest góra, gdzie dół, i gdzie znajduje się cel. Tyle że było to niewykonalne. Wciąż turlali się gwałtownie, w sposób niekontrolowany. Huk lawiny był tak głośny, że Scot nie słyszał już nawet własnych myśli. 4”? I jak szybko spadali, tak nagle wpadli na pionową skalną ścianę. Scot krzyknął z bólu, ale zachował przytomność na tyle długo, by zobaczyć zalewającą ich masę mokrego śniegu i ciało Amandy, leżące nieruchomo obok niego. 8 Pierwsze, co zwróciło jego uwagę, kiedy odzyskał przytomność, to niesamowita cisza. Brak dźwięków był ogłuszający. W ostatniej chwili udało im się dotrzeć do nawisu skalnego. Plan ledwo ledwo, ale się powiódł. Byli pod wąską kamienną półką, tworzącą częściową barierę przed lawiną. Przyprawiająca o klaustrofobię wnęka, w której wylądowali, miała jakieś trzy i pół metra długości, metr szerokości i półtora metra wysokości. Dopisało im niewiarygodne szczęście. Tam, gdzie nie było skały, otaczał ich śnieg, ale przynajmniej mieli trochę miejsca, by móc się poruszać. Scot miał nadzieję, choć nikłą, że innym agentom Secret Service też dopisało szczęście. W ciemności przystąpił do ogólnej oceny swojego stanu. Kostki wydawały się w porządku, golenie też, kolana bolały, ale ciężar ciała pewnie udźwigną. Poobijane uda były jak z waty, ale dopóki leżał, nie stanowiło to problemu. Ostrożnie wyciągnął z kieszeni latarkę i zapalił ją. Z wysiłkiem spróbował unieść kolana, żeby dźwignąć się do pozycji siedzącej, ale wtedy ból ogarnął całą górną połowę jego ciała. Natychmiast dał za wygraną.
Kiedy osłaniał Amandę podczas upadku, poobijał sobie plecy i barki. Od pasa w górę bolało go wszystko i nie miał pojęcia, co mógł sobie złamać. Szczęście w nieszczęściu, że nie było żadnych otwartych złamań, a poza tym tylko lekko krwawił z otartego czoła. Chwała Bogu. Z miejsca, w którym leżał, widział zarys lewej nogi Amandy. Musiał się do niej zbliżyć i wiedział, że będzie bolało jak diabli, ale odpędził tę myśl. Zebrawszy wszystkie siły, powoli rozbujał się z prawa na lewo, aż nabrał wystarczającego impetu, by przeturlać się w bok. Miał rację. Bolało jak diabli, ale to było nic w porównaniu z tym, co nastąpiło potem. Kiedy był na plecach, widział za swoimi butami narciarskimi nogę leżącej na boku Amandy. Teraz, gdy przewrócił się na brzuch, znalazła się za nim i nie mógł jej zobaczyć. Wykrzesał z siebie jeszcze trochę sił i, starając się nie myśleć o bólu, dźwignął się na łokcie. Ta zmiana pozycji sprawiła, że jego ramiona i poobijane barki przeszyły palące, rozżarzone do czerwoności kolce bólu. Zaczął przekręcać się po zimnym, usianym kamieniami śniegu, by zwrócić się twarzą do Amandy. Nogi nie chciały się ruszyć i przez chwilę bał się, że jest sparaliżowany. Wreszcie jednak poczuł, że jego buty narciarskie drgnęły. Ze swoich straszliwie osłabionych nóg miał niewiele pożytku, więc znów zaczął się czołgać. Nieznośny ból ramion, barków i pleców groził kolejną utratą przytomności. Nieustępliwy agent Secret Service potrzebował przeszło kwadransa, by przebyć trzy metry. Choć nie chciał, musiał co parę sekund robić przerwę dla złapania tchu. Spadając, prawdopodobnie złamał sobie co najmniej jedno żebro, jeśli nie kilka. Mimo to żył, a jeśli Amanda też żyła, to na razie oboje wygrali. Zbliżając się do dziewczyny, w słabym świetle latarki zobaczył jej powoli falującą pierś. Oddychała, dzięki Bogu. Żyła. Harvath próbował ją zawołać, ale wydobył z siebie tylko chrapliwy szept. Będzie musiał podczołgać się dużo bliżej, by się z nią porozumieć. Dalej na przemian czołgał się i odpoczywał, aż jego twarz znalazła się na wysokości głowy Amandy. Leżała tyłem do niego, odwrócona w stronę pionowej skalnej ściany nawisu, który ocalił im życie. Nie wiedział więc, czy jest przytomna. Na czubku jej głowy i potylicy nie zauważył obrażeń, ale to nie znaczyło, że ich nie ma. Wiedział, że każdy ruch może pogorszyć ewentualny uraz rdzenia kręgowego. Będzie
musiał ostrożnie podtrzymać głowę, szyję i barki Amandy, a w tej chwili nie miał na to dość siły. - Amanda? - szepnął chrapliwym, suchym głosem. - Słyszysz mnie? Mandie, skarbie, to ja, Scot. Żyjemy. Daliśmy radę, ale musisz się do mnie odezwać. Muszę wiedzieć, czy nic ci nie jest. No, słonko, choć dwa słowa. Daj znać, czy słyszysz, co do ciebie mówię. Amanda nie odpowiadała, a Scot nie miał siły dłużej mówić. Dopóki był w stanie, dopóty nie pozwalał sobie zatopić się w słodkiej nieświadomości. Wszystko na nic. Dłużej nie mógł się opierać. Chciał tylko zasnąć. Zapaść w błogi sen. Amando, tak mi przykro. 9 Talmer! - ryknął Hollenbeck do agentki Secret Service w centrum dowodzenia. Skontaktuj się z Deer Valley i spytaj, czy ostrzeżenie przed lawiną to nie lipa. Chcę wiedzieć, czemu włączyli syreny i czy rzeczywiście zeszła lawina. Chcę mieć pełny, podkreślam, pełny raport! AS, - Tak jest. - Palmer natychmiast skontaktowała się ze służbami ratowniczymi kurortu. - Longo! Jedno pytanie. Mamy łączność? - Nie. Nadal działamy na ślepo. Tom Hollenbeck stał od dziewięciu minut. Nawet nie pomyślał, żeby usiąść. Musiał być w ruchu. Jego ludzie dobrze go znali, więc trzymali się z dala. Podszedł do okna i wbił wzrok w zacinający śnieg. Zastanawiał się, jaki powinien być jego następny ruch. Życie prezydenta, Amandy i, ni mniej, ni więcej, tylko trzydziestu agentów Secret Service było w jego rękach. - Szefie! - krzyknęła Palmer i podbiegła do Hollenbecka z notesem w dłoni. - Ci z Deer Valley mówią, że rzeczywiście była lawina. - Cholera! Dawaj szczegóły - powiedział Hollenbeck. Palmer zajrzała do notesu i zaczęła czytać. - Podobno dość silna. Kilku ratowników podczas patrolu usłyszało hałas; rozpoznali, że to lawina i zgłosili zagrożenie do bazy. Tylko dwa patrole potwierdziły, że widziały ją na własne oczy. - Dlaczego tylko dwa? - Widzi pan, jak sypie. Przy takiej pogodzie trzeba w coś wdepnąć, żeby to zobaczyć. - No dobra, czyli kilka patroli usłyszało coś, co uznało za lawinę, więc zgłosiło zagrożenie, ale tylko dwa ją widziały. Też to zgłosiły?
- Zgadza się. - Jak? Przecież ich radiostacje podobno padły. - Bo padły. - To jak to zrobiły? - Podobno z CB-radia w jednej ze strażnic. - CB-radia? - Połączyły się bez trudu. - Dlaczego CB działało, a nasz sprzęt i radiostacje z Deer Valley nie? - Jedno nie ma z drugim nic wspólnego. - Jak to? - CB wykorzystuje inną częstotliwość niż te, których używają Secret Service i Deer Valley. Poza tym my mamy nowocześniejszy sprzęt. Problemy powinni mieć wszyscy oprócz nas. Hollenbeck przytaknął i zanotował sobie tę ciekawostkę w pamięci, a na razie skupił się na sprawie najpilniejszej. - No dobra, Palmer, pytanie za dziesięć tysięcy dolarów. Skąd zeszła lawina? - Według patroli narciarskich, ze Squaw Peak. Ręka Hollenbecka przerzuciła stertę papierów i laminowanych map na biurku, by wreszcie wyciągnąć mapę topograficzną przygotowaną przez TAT, Zespół Oceny Zagrożeń działający w ramach Secret Service. Przedstawiała ona szczegółowo wszystkie znane i potencjalne trasy zjazdów prezydenta, a także rozlokowanie oddziałów antysnajperskich i kontrnatarcia. Hollenbeck miał fotograficzną pamięć i doskonale wiedział, gdzie jest Squaw Peak, ale w najgłębszej głębi ducha liczył na to, że się myli. Nie mylił się. Squaw Peak był najwyższym szczytem w Deer Valley, jego zbocze schodziło bezpośrednio do niecki, przez którąjechali prezydent z córką. Przewidując następne pytanie Hollenbecka, Palmer powiedziała: - Lawina zeszła tym zboczem i musiała zepchnąć ścianę śniegu, lodu i kamieni dokładnie na trasy Hat-Tricka i Złotowłosej. Po raz pierwszy od dziesięciu minut Hollenbeck usiadł na krześle. 10 Jeśli wziąć pod uwagę, że mieli przed sobą prawie pionową ścianę i czyhało na nich tyle zagrożeń, Lwy Minera spisały się znakomicie. Jego ludzie zasługiwali na swój
przydomek. Na pewno mieli serca lwów. Miner utworzył najlepiej wyszkolony oddział do wynajęcia na świecie i tym samym wskrzesił chwalebną tradycję szwajcarskich sił najemnych. Uznał za stosowne, by jego ludzie przyjęli nazwę ku czci swoich poprzedników. Blisko centrum Lucerny stoi majestatyczny monument wyrzeźbiony w pionowej skalnej ścianie. Przedstawia on lwa spoczywającego na tarczy z godłem szwajcarskim i oddaje hołd siedmiuset osiemdziesięciu sześciu członkom Gwardii Szwajcarskiej, poległym w obronie króla Ludwika i Marii Antoniny podczas szturmu na Tuileries w 1792 roku. Nawet amerykański pisarz Mark Twain nazwał go najbardziej „poruszającym” głazem na świecie. Ludzie Minera przyjęli nazwę zaproponowaną przez dowódcę i od tego czasu byli jego kompanią dzielnych i śmiertelnie niebezpiecznych Lwów. Po dziesięciu minutach Lwy zjechały na dół. Kiedy wyłoniły się z lodowej szczeliny, pierwsi narciarze zdjęli narty i zaczęli ściągać śnieżnobiałe plandeki z trzech skuterów śnieżnych Ski-Doo. Nie padło ani jedno słowo, bo czas wciąż był na wagę złota. Dryer pomógł Schebelowi przyczepić tobogan do jednego ze skuterów, a Miner rozsunął zamek śpiwora z prezydentem w środku, by upewnić się, że kroplówka jest podłączona. /I “7 Reszta oddziału odpięła wiązania. Narty włożyli do specjalnych tub zamontowanych po bokach skuterów. Mieli jechać po dwóch - jeden będzie prowadził, drugi w razie czego strzelał, choć Miner wiedział, że to nie będzie konieczne. Wsiadł na tył skutera prowadzonego przez Dryera, tego samego, który miał ciągnąć tobogan, i dał sygnał do odjazdu. 11 jcot Harvath otworzył oczy, brutalnie przywrócony do przytomności przez nagłe, przeszywające uderzenie bólu. Bolało go wszystko. Na chwilę odczuł ulgę, po czym nastąpił kolejny, gwałtowny atak.
Tak ogromny ból i przenikające do szpiku zimno nie były dla niego niczym nowym. Jedno i drugie poznał na szkoleniu w SEAL. Tam nauczył się, że w co wierzy głowa, tego ciało może dokonać. On i jego koledzy z drużyny żartowali, że szkolenie SEAL to najgorsza tortura wymyślona przez cywilizację, ale wszystkie męczarnie służyły wyłącznie temu, by przygotować go na sytuacje takie jak ta. Komandosi SEAL nigdy, przenigdy, się nie poddawali. Ich motto brzmiało: „Jedyny lekki dzień był wczoraj”, i choć ostatnio Scot Harvath był na żołdzie Secret Service, to zawsze pozostanie komandosem SEAL. Poruszył się o milimetr i musiał zdusić narastający w gardle krzyk. Nieważne. Jedyną z korzyści płynących z bólu było to, że rozjaśniło mu się w głowie i powoli odzyskiwał panowanie nad sobą. Jego ciało nie będzie miało innego wyboru, jak tylko go posłuchać. Nie mógł sobie pozwolić na to, by znów zemdleć. To w ogóle nie wchodziło w grę. Był boleśnie świadom, że z upływem każdej minuty szanse przeżycia zagrzebanych pod śniegiem spadały na łeb na szyję. Z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej i, kręcąc biodrami z boku na bok, przysunął się do Amandy Rutledge. Położył latarkę obok siebie i obrócił dłonie spodem do góry. Ostrożnie wsunął je pod plecy Amandy i podparłszy jej głowę, szyję i barki, przewrócił dziewczynę twarzą do góry. Nie wydała żadnego dźwięku i nadal płytko, powoli oddychała. - Mandie? To ja, Scot. Możesz się obudzić? Dla mnie? Powiedz coś, kochanie. No, dawaj. Scot zdjął swój mały plecak, położył go na ziemi i wziął latarkę. Otworzył Amandzie oczy i wprawnie zaświecił w każde z nich. Źrenice się nie zwęziły. Zły znak. Skupił myśli na tym, jak dostać się z nią w bezpieczne miejsce. Nie mógł sprawdzić, jak głęboko byli zagrzebani. W czasie lawiny ciężki śnieg często twardniał jak mokry cement, przez co w zasadzie nie dawało się spod niego wykopać. Przypomniał sobie o radiostacjach i jeszcze raz obie wypróbował. - Pomocy. Pomocy. Dziupla, tu Wiking. Potrzebujemy pomocy. Odbiór. - Deer Valley, Deer Valley, słyszycie mnie? Odbiór. Odpowiedziały tylko trzaski. Scot postanowił oszczędzać siły i tlen. Na razie miał pilniejsze sprawy na głowie. Po pierwsze, ogrzać Amandę i spróbować doprowadzić ją do stabilnego stanu. Po drugie, dopilnować, by oboje wydostali się stąd żywi. Jak dotąd było jeden zero dla niego: pozostał przy życiu, ale to dopiero połowa sukcesu. Bez łączności radiowej, w sytuacji, gdy nikt nie wiedział, gdzie są uwięzieni, nie miał pojęcia,
ile czasu minie, zanim ktoś ich znajdzie. Przy takiej pogodzie poszukiwania będą mocno utrudnione. To on sam postanowił nie wyposażać Secret Service w nadajniki lawinowe, tak popularne wśród narciarzy jeżdżących poza trasami. Urządzenie, wielkości małej krótkofalówki, emitowało stały sygnał o niskiej częstotliwości, gdyby więc kogoś złapała lawina - jak ich teraz - inni członkowie grupy mogli przełączyć swoje nadajniki na odbiór i namierzyć zaginioną osobę. Scot był przeciwny użyciu tego sprzętu z kilku powodów. Raz - sygnał mógł namierzyć nieprzyjaciel, a dwa - z zespołami anty-snajperskimi i kontrnatarcia rozstawionymi w strategicznych punktach przy trasach - zawsze można było wezwać pomoc przez radio lub po prostu zawołać. Uważał, że mimo wszystko słusznie postąpił, nie dając agentom tych nadajników. Jednak do głowy mu nie przyszło, że mogą wysiąść radiostacje. Spojrzał na zegarek i zobaczył, że dochodzi szesnasta czterdzieści pięć. Wkrótce zajdzie słońce, a wtedy spadnie temperatura. Jeśli nie przeniosą się w jakieś cieplejsze miejsce, do rana zamarzną. 12 Harvath zsunął kurtkę z ramion i okrył nią Amandę. Ponieważ leżała na śniegu, był to czysto symboliczny gest. Nie mógł podłożyć jej kurtki pod plecy, ponieważ już raz ją poruszył i nie chciał ryzykować znowu. To, że dziewczynie nie zwężały się źrenice, było objawem uszkodzenia mózgu. Choć Scot robił, co mógł, by zamortyzować upadek Amandy, musiała uderzyć w coś głową. Tylko lekarz mógłby określić, jakie są rokowania, a to pogłębiało ich tragiczną sytuację. Scotowi robiło się coraz jaśniej w głowie. Zorientował się, że mają nieco więcej powietrza, niż mu się z początku wydawało. Wiedział, że to niebezpieczne, ale musiał spróbować wydobyć siebie i Amandę ze śnieżnego lochu. Poczołgał się z powrotem w stronę jej nóg, ciągnąc plecak za sobą. Pewien, że oddalił się dość daleko, by zapadający się śnieg czy lód nie przysypał Amandy, sięgnął do plecaka i wyjął przedmiot, wyglądający jak rozsuwany kijek narciarski. Była to sonda lawinowa, którą ratownicy wbijali w śnieg, kiedy szukali zagrzebanych ofiar lawiny. Scot rozciągnął ją i odetchnął z ulgą, zadowolony, że był na tyle przezorny, by zabrać ją ze sobą. Ustawił sondę pod kątem, który wydał mu się najbezpieczniejszy i pod którym najłatwiej będzie kopać, po czym wbił ją w śnieg, tak by go nie naruszyć. Weszła chyba na milion kilometrów.
Przetrwali potężną lawinę. Odpędził zmęczenie, które kładło się niczym ciężki głaz na jego barkach, złożył szufelkę do śniegu i modlił się, żeby lodowy dach nie runął im na głowy. Ugiął kolana, zaparł się nogą o skalną ścianę i ostrożnie wziął się do kopania. Za nic w świecie nie chciał, żeby wszystko się zwaliło. Kiedy uznał, że tunel jest wystarczająco długi, zaczął zeskrobywać śnieg ze sklepienia przed sobą. Lodowy pył sypał się na jego twarz i dłonie. Szło mu boleśnie powoli. Raz po raz wycofywał się z tunelu i wlókł za sobą szufelkę pełną śniegu, który wysypywał w zamarzniętej jaskini. Po jedenastej mozolnej wędrówce przez tunel Scot poczuł, że szufelka wysuwa się na powierzchnię. Nie zważając na spadające twarde płyty zamarzniętego śniegu, zrobił otwór dość szeroki, by się przezeń przeczołgać. Kiedy wysunął się na zewnątrz, wył zimny wiatr, a śnieg padał jeszcze mocniej i zacinał jeszcze bardziej niż przed lawiną. Słońce zniknęło i Scot nie mógł w tych fatalnych warunkach niczego wypatrzyć. Usiadł na krawędzi otworu, z nogami w ciężkich butach wewnątrz tunelu, i zrobił sobie dwie sekundy przerwy dla nabrania tchu. Panowało przenikliwe zimno, ale w tej chwili go nie czuł. Teraz, kiedy otworzyło się przed nimi wyjście, Scot stanął w obliczu jeszcze poważniejszego problemu. Amanda była nieprzytomna, nie mogła więc pomóc mu określić, jak mocno ucierpiała, a każdy ruch zagrażał jej trwałymi uszkodzeniami. Z drugiej strony, pozostanie na miejscu byłoby równie, a nawet bardziej niebezpieczne. Istniało spore prawdopobieństwo, że zamarzliby na śmierć albo przysypałaby ich wtórna lawina. Choć na pewno trwały już intensywne poszukiwania, ratownicy nie mogli przypuszczać, że on i Amanda przejechali tak daleko w poprzek zbocza. Miną dni, zanim dotrą w ten rejon. Pomyślał, żeby wezwać pomoc latarką, ale uprzytomnił sobie, że nie jest dość silna, żeby w takich warunkach było ją widać z większej odległości. Scot musiał zaryzykować i zabrać stąd Amandę - im wcześniej, tym lepiej. Zsunął się na brzuchu do jaskini. Obejrzał Amandę w świetle latarki i stwierdził, że jej stan się nie zmienił. Miała słaby puls, wciąż oddychała płytko i powoli. Odgarnął szufelką cały śnieg z wejścia do tunelu, żeby łatwiej mu było ją wynieść. Kiedy skończył, zdjął buty i spodnie narciarskie. Pod spodem miał obcisłe spodenki kolarskie z lycry i modlił się, by ochroniły go przed odmrożeniem. Wolałby tego nie robić, ale wiedział, że musi ruszyć Amandę, żeby przygotować ją do ewakuacji.
Oderżnął nożem wyściełane ramiączka plecaka i zrobił z nich prowizoryczny kołnierz usztywniający, który zapiął dziewczynie na szyi. Pod plecy podłożył jej plastikowy szkielet plecaka, a następnie odciął szelki od spodni narciarskich i delikatnie okrył ją swoją kurtką. Ściągnął Amandzie buty, ubrał ją w swoje spodnie narciarskie i ostrożnie przeciągnął obcięte szelki pod jej plecami. Nóż przydał się znowu, żeby zrobić dwa prymitywne buty z dużych, zasuwanych kieszeni plecaka. Scot miał nadzieję, że choć trochę uchronią stopy Amandy od wilgoci. Zniesienie jej na dół w ciężkich butach narciarskich na nogach nie wchodziło w grę. Nie dość, że trudno byłoby mu udźwignąć dodatkowy ciężar, to jeszcze mogłoby to pogłębić odniesione przez nią urazy. Nałożył nylonowe niby-buty na wyściółki jej butów narciarskich i delikatnie nasunął je na stopy. Świadom, że daleko nie uszedłby w swoich ciężkich, niewygodnych butach narciarskich, Scot wyjął z nich wyściółkę, żeby mieć ciepło w nogi, a z reszty plecaka zrobił wodoodporne buty także dla siebie. Czuł się jak jaskiniowiec z ery postapokaliptycznej, ale był gotów wyciągnąć Amandę na zewnątrz i zataszczyć ją w bezpieczne miejsce. Już miał ruszać, kiedy zauważył, że popełnił kardynalny błąd. Nie chciał, by przy drążeniu tunelu śnieg i lód zasypały Amandę, więc wejście wykopał u jej stóp. Własne spodnie włożył
jej po to, by wyciągnąć dziewczynę z jaskini za odstające u ramion szelki. Tyle że była odwrócona w złą stronę. Nie dość, że miał ją gdzieś zawlec, nie wiedząc, w jakim jest stanie, to jeszcze się okazało, że aby wydobyć dziewczynę na powierzchnię, trzeba ją będzie obrócić. A że jaskinia miała tylko metr szerokości, będzie musiał ugiąć Amandzie nogi. Gorzej już być nie mogło. Najdelikatniej jak potrafił, ugiął jej kolana. Podłożył dłonie pod łopatki i zaczął obracać jej tors w stronę jedynego wyjścia. Wiedział aż za dobrze, że jeśli miała uszkodzony kręgosłup, to przez to, co robił, uraz mógł jej zostać na stałe. Była takim fajnym dzieciakiem, tak pełnym życia. Na myśl, że z jego winy mogłaby zostać sparaliżowana, ogarniała go czarna rozpacz, ale wiedział, że nie może pozwolić, by emocje wzięły w nim górę nad rozsądkiem. Nie tak go uczono na szkoleniu. Próbował odcedzić niepożądane myśli, ale właśnie wtedy usłyszał obrzydliwe chrupnięcie. Harvath zamarł w bezruchu. Boże, proszę. Proszę, powiedz, że to nie kręgosłup Amandy, błagał w duchu. Kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że to jej kurtka narciarska zaczepiła się o wystający kawałek lodu i go odłupała. Scot odetchnął z ulgą raz, a potem drugi, kiedy wreszcie odwrócił Amandę we właściwą stronę. To było tak, jakby musiał wejść do ciemnego, zimnego łona, obrócić dziecko ułożone pośladkowo i wyciągnąć je przez kanał rodny na świat. Z szelkami w okrytych rękawicami dłoniach, Scot cofnął się o pół metra i powoli podciągnął Amandę o dwadzieścia centymetrów do przodu. Wychodzenie z lodowej groty zdawało się trwać całą wieczność. W tej chwili pchała ich naprzód tylko siła woli Scota. Aby przeciągnąć bezwładne ciało przez ostatnią pionową część tunelu, Scot musiał sięgnąć do najgłębszych rezerw swych sił. Nieważne, jak bardzo był zmęczony i obolały. Jedyne, co się liczyło, jedyny rezultat, jaki Scot Harvath gotów był zaakceptować, to całkowity sukces. Żeby nie wiadomo co, wydobędzie szesnastoletnią - od wczoraj - córkę prezydenta z tej lodowej groty i przeniesie ją w bezpieczne miejsce. Kiedy wysunął Amandę na śnieg przy wylocie tunelu, na chwilę usiadł, żeby złapać oddech i uciszyć chór protestujących mięśni w całym ciele. Wyjął latarkę i jeszcze raz poświecił dziewczynie w oczy. Źrenice nadal były rozszerzone. Zdjął rękawicę i sprawdził jej tętno. Jeszcze słabsze niż poprzednio. Trzeba się pospieszyć. Ostrożnie, by nie poruszyć jej szyi, wyciągnął kaptur spod kołnierza swojej kurtki, okrył nim twarz Amandy na tyle szczelnie, na ile się dało, i zapiął go na rzepy. Przy tak silnym
wietrze i tak gwałtownej zawiei musiał możliwie najbardziej chronić ją od wilgoci i mrozu. Wstał, objął dłońmi paski prowizorycznych noszy i powoli zaczął zsuwać je ze zbocza góry. To był morderczy wysiłek. Co rusz zapadał się po kolana w śnieg, czasem aż po uda. Nie miał jak rozpoznać, gdzie śnieg jest twardy, a gdzie nie. Ilekroć Scot wpadał w pułapkę, groziło mu, że przewróci się pod ciężarem wleczonej na prowizorycznych noszach Amandy i razem z nią poleci na łeb, na szyję. Zimnych smagnięć wiatru nie łagodził ani wysiłek fizyczny, ani szybko ulatniający się zapas adrenaliny. Ostre jak brzytwa kryształki śniegu szorowały odkrytą twarz Scota jak papier ścierny. Harvath stawiał czoło zamieci i nakazywał sobie iść naprzód, krok po kroku. Jego i tak wolne tempo hamowała świadomość, że każdy ruch musi wykonywać z jubilerską precyzją, aby oszczędzić Amandzie dodatkowych urazów. Noga za nogą, myślał Scot. Porażka nie wchodzi w grę. Damy radę! Parł naprzód przez piekielny wiatr i zimno. Stracił poczucie czasu i przestrzeni. Liczyło się tylko to, by doprowadzić Amandę do domu. Czuł jak przez mgłę, że już nie drży, że jego organizm porzucił żałosną próbę zachowania ciepła. Wydawało mu się, że przynajmniej nadal rusza nogami. Tu jednak się mylił. To już nie był kontrolowany ruch, lecz upadek w zwolnionym tempie. Tylko nadzwyczajny wysiłek woli sprawił, że nie stracił zupełnie równowagi. Wreszcie runął twarzą w śnieg. Jak w tej starej anegdocie o drzewie, które przewraca się w lesie i nikt tego nie słyszy, myślał Scot. Czy jego upadkowi towarzyszył jakiś dźwięk, czy cokolwiek się zmieniło? Przecież byli zupełnie sami. Przynajmniej tak mu się zdawało. Dwieście metrów dalej dowódca zespołu przechwytującego Amandy zobaczył w noktowizorze nowej generacji ślad cieplny dwóch sylwetek leżących w śniegu. Wykonał manewr wyjścia z szyku, jakiego nie powstydziłby się najlepszy pilot F-18, i ruszył skuterem śnieżnym Polaris w ich kierunku. Po kilku sekundach wskazówka prędkościomierza minęła setkę i agent błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od Scota i Amandy. Reszta zespołu była tuż za nim. Dowódca zatrzymał się przy Scotcie i Amandzie, a jego podkomendni otoczyli dwa ciała leżące w śniegu i obejrzeli okolicę przez noktowizory.
Kiedy agent ostrożnie przewrócił go na plecy, Scot jęknął cicho. - To Wiking! Żyje! - krzyknął dowódca do reszty zespołu. Podszedł do Amandy i sprawdził tętno. Było słabe, ale przynajmniej serce biło. - I ma Złotowłosą! Żyją, ale źle z nimi. Dowódca zespołu włączył mikrofon, by spróbować wywołać centrum dowodzenia. - Dziupla, tu Hermes, słyszysz mnie? Odbiór. Zgodnie z jego przewidywaniami, odpowiedzi nie było. Dostał co prawda rozkaz, by nikogo nie odwozić z powrotem do bazy, ale reguły gry się zmieniły. Agentów Secret Service dobierano na podstawie specjalnych kryteriów. Bardzo wysoko ceniona była inteligencja, połączona z umiejętnością podejmowania trafnych decyzji w sytuacjach, gdy szło o śmierć i życie. Hermes zwrócił się do swoich ludzi. - Nadmuchać dwa tobogany. Złotowłosą przewiozę na moim, Archime-des weźmie Wikinga. Zarządzam zmianę naszego statusu, od tej pory odpowiadamy za ewakuację rannych. Młot 4 i Młot 5 ustalą współrzędne GPS, żebyśmy mogli tu wrócić i poszukać reszty. Ruszamy. Jazda! Jazda! Harvath usłyszał gdzieś w oddali jakby syk powietrza i poczuł, że przypinają go do nadmuchiwanego toboganu. Kiedy skutery zawróciły i pomknęły do centrum dowodzenia, znów zapadł w nieświadomość. 13 Lwy dotarły do domu Josepha i Mary Madduksów siedem minut przed czasem. Miner był zadowolony. Wybrali ten właśnie dom, bo stał na odludziu, na przedmieściach małej mieściny Midway na obrzeżach Deer Valley. Najbliższy sąsiad mieszkał cztery kilometry dalej. Dostać się tu można było wyboistą drogą albo wąskim kanionem po zachodniej stronie farmy, którym o tej porze roku mogli jeździć tylko doświadczeni kierowcy skuterów śnieżnych i narciarze. Joe i Mary Maddux spędzili niedzielę tak jak zwykle. Choć ich liczna, wielopokoleniowa mormońska rodzina widziała w nich emerytów, oni sami nie bardzo rozumieli, co to słowo znaczy, bo i jak tu być emerytem, kiedy się ma dwadzieścioro dwoje wnucząt i jedenaścioro prawnucząt? Bogiem a prawdą, Madduksowie nigdy nie mieli rąk tak pełnych roboty, jak teraz, w jesieni życia. Starsi państwo wstali przed wschodem słońca. Choć wiara zakazywała im pracy w dzień
święty, od reguły tej były pewne wyjątki, na przykład doglądanie zwierząt, czym Joe i Mary zajmowali się przed śniadaniem i wyjazdem do kościoła na mszę. Tego dnia biskup opowiadał o udanej misji czterech młodych miejscowych mormonów w Azji i tragedii dwóch innych, zamordowanych w ubiegłym tygodniu w getcie Atlanty, gdzie głosili dobrą nowinę Kościoła Świętych Dni Ostatnich. Joe był nieobecny myślami, co ostatnio zdarzało mu się coraz częściej w czasie niemal pięciogodzinnych niedzielnych mszy. Mary, jak zawsze bogobojna, w skupieniu słuchała słów biskupa o roli dobrej mormońskiej żony i o tym, że tylko za wstawiennictwem męża kobieta może się dostać do królestwa niebieskiego. Uśmiechnęła się do Joego, pewna, że, po pięćdziesięciu siedmiu latach małżeństwa ze swoim najlepszym przyjacielem, on zabierze ją do raju. Miała stuprocentową rację. Nie wiedziała tylko, jak szybko się to stanie. W ostatnim tygodniu Joe nie czuł się najlepiej, więc postanowili z Mary odpuścić sobie tradycyjną niedzielną kolację rodzinną u najstarszej córki. Zamiast tego zjedzą coś lekkiego i odpoczną w domu, gdzie nie będą im przeszkadzać dzieci, wnuczęta i prawnuczęta. Gdyby zdecydowali się zjeść kolację u córki, ocaliłoby im to życie. O drugiej po południu nikt nie zwracał większej uwagi na osiemnasto-kołową ciężarówkę, która toczyła się Sweetwater Road w stronę domu Madduksów. Jej kierowca klął na dziurawą drogę, którą jechało się jak po polu SA minowym. Ciężarówkę zdobił rysunek mew, kojarzonych z kościołem mor-mońskim i logo Deseret Industries, dzięki czemu wyglądała, jakby jechała odebrać dary - meble, maszyny rolnicze lub konserwy - bądź zawieźć je potrzebującej rodzinie. Choć Kościół zabraniał pracy w dzień święty, Miner trafnie przewidział, że każdy, kto zobaczy ciężarówkę, uzna, że chodzi o sprawę na tyle poważną, że nie podlega temu zakazowi. Człowiek Minera skręcił na długą, przysypaną śniegiem drogę przecinającą farmę Madduksów, przekonany, że nie zwrócił na siebie niepożądanej uwagi. Pomysł, by namalować na ciężarówce i naczepie mormońskie mewy i logo Deseret Industries, był genialny. Na terenach, gdzie mormonów od małego uczono nie kwestionować działań ich Kościoła, a niemormonów nie interesowało, co mormoni kombinują, jej widok nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Miner zapewnił też kierowcę, że choć wprawne oko policjanta drogówki od razu wychwyci, że
ciężarówka jest przeładowana, to żaden jej nie zatrzyma, żeby nie narobić sobie kłopotów w tym bądź co bądź mor-mońskim stanie. Droga kończyła się na rozległym podwórzu, przy którym stał dom, duża biała stodoła, dwa silosy zbożowe i kilka budynków gospodarczych. Człowiek Minera zawrócił ciężarówkę w kierunku, z którego nadjechała, drzwiami przyczepy w stronę stodoły. Zaparkował pod lekkim kątem, żeby każdy ciekawski kierowca mógł zobaczyć, że pojazd jest własnością Kościoła. Po kilku tygodniach obserwowania Madduksów, człowiek Minera znał ich rozkład dnia na pamięć. Wiedział, że wrócą od córki najwcześniej o wpół do siódmej, a wtedy Lwów już dawno tu nie będzie. Otworzył naczepę i wyciągnął długą płaską rampę. Rozsunął drzwi stodoły i zniknął wewnątrz naczepy. Już zabierał się do rozładunku, kiedy nagle zastygł i przechylił głowę w stronę drogi, przekonany, że coś usłyszał. Wyostrzony słuch go nie zawiódł. Z oddali dochodził cichy warkot pikapa Joego Madduksa skręcającego na zaśnieżony podjazd. Człowiek Minera pospiesznie wyskoczył z naczepy, zamknął metalowe drzwi i wsunął rampę z powrotem. Przez głowę powinny przebiegać mu tysiące pytań, ale nauczono go reagować, a nie tracić czas. Zdążył zasunąć potężne wrota stodoły, zanim w polu widzenia ukazał się pikap Madduksa. Mężczyzna wiedział, że w niebiesko-białym kombinezonie Deseret Industries wygląda odpowiednio do swojej roli. Stanął w niedbałej pozie obok ciężarówki i nawet przywołał na usta lekki uśmiech. Pomachał Joemu i Mary Madduksom, kiedy wjechali na podwórze. - Dzień dobry, starszy Maddux - powiedział lekko skracając spółgłoski wzorem rdzennych mieszkańców Utah, kiedy Joe Maddux wysiadł z pikapa. - I siostrę też serdecznie witam. - Dzień dobry - odpowiedzieli małżonkowie jednym głosem. Mary wysiadła od strony pasażera, by lepiej przyjrzeć się olbrzymiej ciężarówce zaparkowanej przed ich domem. - Wiem, miałem być wcześniej, przepraszam - powiedział człowiek Minera i podszedł do Madduksów z wyciągniętą ręką. - Wcześniej? - odparł zdumiony Joe Maddux, uścisnął dłoń mężczyzny i patrzył, jak Mary robi to samo. - Tak, utknąłem w korkach na 215, a przy tej pogodzie i w ogóle ledwo dałem radę wjechać do kanionu. Ale cóż, Pan był z Jego żołnierzem, dobrych uczynków w imieniu Kościoła dokonującym.
Logo na ciężarówce i uniformie mężczyzny zrobiły wrażenie na Joe Madduksie. - Winien jestem panu przeprosiny - powiedział, bo dobro Kościoła zawsze było dla niego najważniejsze. - Nie wiedziałem, że byliśmy umówieni. Mógłby mi pan z łaski swojej powiedzieć, o co chodzi? - No nie, tylko nie to. Wyście też o niczym nie słyszeli? Już trzecią rodzinę dziś zaskakuję. I to w niedzielę. Będę musiał zadzwonić do centrali i kogoś obsztorcować - powiedział mężczyzna z uśmiechem. Tym razem to pani Maddux zabrała głos. - Nie wiemy, o co chodzi, ale jeśli to sprawa Kościoła, wszystko na pewno jest w porządku. Zimno tak stać na dworze. Wejdźmy do środka, skorzysta pan z naszego telefonu, żeby wyjaśnić, co się stało. - To bardzo miło z waszej strony. Madduksowie poprowadzili człowieka Minera zaśnieżonym podjazdem w stronę domu. Weszli na betonowe schody i pan Maddux pociągnął do siebie szklane drzwi zabezpieczające przed burzą, oklejone wyblakłymi na słońcu nalepkami ze zdjęciami wnuków. Następnie otworzył niezamknięte na klucz drzwi wejściowe, nie zważając na to, że pokazuje, iż dom jest niezabezpieczony. Nie żeby to miało znaczenie. Człowiek Minera wiedział już, że Madduksowie zazwyczaj zostawiali drzwi otwarte. Co więcej, przy kilku okazjach wszedł do środka - i kiedy gospodarzy nie było, i kiedy spali w swoich łóżkach. Prawdopodobnie znał dom i posesję lepiej niż ta para zgrzybiałych staruszków. - W czym zatem możemy pomóc, panie… - zaczął Joe Maddux. - Baker. Brian Baker - odparł człowiek Minera. - Przyjechałem po stare maszyny rolnicze, które ofiarowali państwo w darze na dzieła Kościoła w Meksyku. - Hm… - zdziwił się Maddux, kiedy żona wzięła od niego płaszcz i powiesiła go w szafie w sieni. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym ofiarował jakieś maszyny. Dawniej owszem, ale teraz mamy tylko traktor do zbiórki naszych skromnych plonów i jest nam potrzebny. Nie wiem, co powiedzieć. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. *& - Ani chybi. Jak mówiłem, to nie pierwszy dziś kurs, który odbywam na próżno. Pozwolicie państwo, żebym migiem zadzwonił do centrali Deseret i dał znać, co się stało? - Ależ oczywiście - odparła pani Maddux. - Może pan skorzystać z telefonu w kuchni.
Proszę za mną. - Dziękuję. - Nie ma za co. Pani Maddux zaprowadziła go do kanarkowego telefonu z tarczą, który wyglądał, jakby wisiał na tej ścianie od lat siedemdziesiątych. - Od lat takiego nie widziałem - zadziwił się człowiek Minera. - Nawet nie wiedziałem, że ludzie jeszcze używają telefonów z tarczą. - Parsknął śmiechem. Pani Maddux uśmiechnęła się. - Trzymamy się prostej zasady: nie zepsuło się, to nie naprawiaj. - Tylko przyklasnąć. Za dużo ludzi wydaje za dużo pieniędzy na rzeczy im niepotrzebne. - Amen - zawołał pan Maddux z drugiego pokoju, w którym włączył stary kolorowy telewizor. - Psze pani, nie chciałbym sprawić kłopotu, ale w centrali mamy taką trudną w obsłudze pocztę głosową… - Och, jak ja takich nie znoszę - wtrąciła pani Maddux. - No to jest nas dwoje - odparł człowiek Minera ze swoim najcieplejszym uśmiechem. Ale rozumie pani, jeśli chcę ominąć system i od razu połączyć się z dyspozytorem, muszę zadzwonić z telefonu z klawiaturą numeryczną. Jest niedziela, więc i w Salt Lakę dyżuruje pewnie parę osób na krzyż. A przy telefonie nie ma nikogo. Nie mają państwo aparatu z przyciskami? Doskonale wiedział, że mają, i gdzie jest. - Jest jeden, na górze. Ale zdaje się, że nasza centrala obsługuje telefony z tarczą. Nie przeszkadza to panu? - Nie - skłamał mężczyzna. - Dobrze zatem. Proszę za mną, pokażę, gdzie jest. W połowie schodów zatrzymał się. - Proszę pani - spytał - może pani mąż byłby łaskaw wejść na górę, bo a nuż dyspozytor będzie chciał, żeby coś potwierdził. - Ależ oczywiście - powiedziała Mary Maddux, przechyliła się przez poręcz i zawołała męża. - Idę! - krzyknął pan Maddux, który nie lubił być odrywany od telewizora, nawet gdy chodziło o sprawy Kościoła. Mary zaprowadziła człowieka Minera do głównej sypialni. Na nocnym stoliku stał telefon z wielkimi, świecącymi w ciemności guzikami. Do pamięci wprowadzone były numery dzieci
Madduksów, trzy specjalne przyciski 57 umożliwiały szybkie wybieranie numerów policji, straży pożarnej i pogotowia. Człowiek Minera przeszedł na prawą stronę łóżka, gdzie stał telefon, i rozpiął suwak kombinezonu. Udał, że szuka czegoś w kieszeni na piersi. - Gdzieś tu mam tę fakturę. Trzeba by sobie kiedyś podkładkę do pisania kupić. Pani Maddux uśmiechnęła się uprzejmie, z nadzieją, że całe to nieporozumienie nie zaszkodzi jej i Joemu w oczach Kościoła. Mężczyzna usłyszał kroki pana Madduksa na kosmatym zielonym dywanie, którym wyłożony był korytarz. Przestał grzebać w kieszeni, kiedy znalazł to, czego tak naprawdę szukał. Jego dłoń zacisnęła się na zimnej rękojeści walthera P4. Pistolet kaliber 9 mm wyposażony był w tłumik, i choć przez to stał się dłuższy, nie przeszkodziło to mężczyźnie wyciągnąć go w mgnieniu oka. To właśnie lubił najbardziej - miny ofiar, kiedy docierało do nich, że są o sekundy od śmierci. Twarze starszych państwa pozostawały jednak bez wyrazu. Oboje byli w potężnym szoku i w oczach mieli pustkę. Coś takiego nie zdarzało się w Midway ani w ogóle w Utah. To było dla nich nie do pojęcia. Żoneczka nawet nie pociągnęła nosem. Po prostu stali bez ruchu, jakby oglądali coś w telewizji. I nagle tamy puściły. Z ust pani Maddux wyrwał się skowyt; łzy wezbrały jej w oczach i potoczyły się po policzkach, kiedy w pełni zrozumiała, że to wszystko dzieje się naprawdę. Oboje umrą. Za to mężulo nadal nic nie kapował. Instynktownie chciał dodać żonie otuchy, ale kiedy wyciągnął do niej ręce, człowiek Minera strzelił mu dwa razy w czoło. Na twarz Mary bryznęła krew zmieszana z odłamkami kości i szarą miazgą. - O Boże. O Boże. O Boże - mamrotała przez łzy. Nic innego nie mogła z siebie wydobyć. - Jak to dobrze, żeś dziś w kościele była, co, Mary? - syknął mężczyzna angielskim, do którego wkradł się szwajcarsko-niemiecki akcent. - Jeśli w przyszłym życiu dzieci zapraszacie na kolację, to idź. Wymierzył walthera z tłumikiem i pociągnął za spust. Świadoma, że to koniec, Mary odwróciła się odruchowo. Pocisk oderwał z grzbietu jej nosa duży płat skóry i schowanej pod nią chrząstki. Staruszka upadła z krzykiem. Mężczyzna ze złością wystrzelał cały magazynek w szyję, pierś, twarz i głowę wijącej się w mękach ofiary. Wreszcie znieruchomiała. Pan Maddux, w odróżnieniu od żony - pomyślał człowiek Minera - miał dość przyzwoitości, by
fiknąć na łóżko. Zabójca uniósł jego nogi i położył je na szenilowej narzucie. Gdyby nie otwory po kulach w głowie, pan domu wyglądałby, jakby uciął sobie drzemkę. Człowiek Minera powlókł panią Maddux po podłodze, dźwignął ją i rzucił na drugą stronę łóżka. Wylądowała z rękami nad głową. Przez chwilę korciło go, żeby rozebrać starszych państwa i zostawić ich w wyuzdanej pozie, ciekaw, co powiedzieliby na to ich mormońscy krewni, ale było jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Umył ręce w małej łazience dla gości w głębi korytarza, uważając, by nie zostawić odcisków palców, i wyszedł na zewnątrz, żeby przenieść ładunek z ciężarówki do stodoły. Kiedy skończył, nie pozostawało mu nic innego, jak tylko wejść do środka i zaczekać na Minera i resztę Lwów. W małym salonie było ciepło, a przez duże okno - na tyle, na ile się dało przy padającym śniegu mógł obserwować, czy nikt nie nadjeżdża. Telewizor wciąż był włączony i ustawiony na mecz futbolu amerykańskiego. W połowie trzeciej kwarty i pierwszej paczki papierosów człowiek Minera poczuł charakterystyczne objawy spadku poziomu cukru we krwi. Od dzieciństwa zdrów jak ryba, trzy razy kazał swojemu lekarzowi z Zurychu wyjaśnić, dlaczego dopadła go cukrzyca, skoro nikt w rodzinie jej nie miał. Lekarz wytłumaczył, że nie ma jednej określonej przyczyny, ale że przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności z tą chorobą da się żyć. Oczywiście, pierwszym środkiem ostrożności było niczego nie mówić Minerowi. Z kieszeni kombinezonu wyjął baton Nestle i połamał go na cztery idealnie równe kwadraciki. Obliczył, ile będzie potrzebował, żeby podnieść poziom cukru do końca dnia. Rozłożył na kolanach srebrną folię z fioleto-wo-białym papierkiem i wziął do ust kawałek mlecznej czekolady. Ssał go powoli, z zamkniętymi oczami, delektując się smakiem. Nagle, ni z tego, ni z owego, na górze rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Człowiek Minera skoczył jak oparzony i porwał niemiecki pistolet ze stolika. Ostrożnie podszedł do schodów, wdrapał się na górę i ruszył po włochatym zielonym dywanie w głąb korytarza. Skradał się centymetr po centymetrze do głównej sypialni, przekonany, że dźwięk dobiegł stamtąd. Chwycił pistolet mocniej, zadowolony, że wymienił pusty magazynek. Przy samej sypialni odetchnął głęboko, lekko nacisnął spust i obrócił się ku otwartym drzwiom.
W jednej chwili obrzucił wzrokiem pokój i dwa ciała na łóżku. Od razu zorientował się, co było źródłem dźwięku. Kiedy wychodził, kobieta miała ręce wyciągnięte nad głową; teraz jedna ręka spoczywała na stoliku nocnym, na podłodze zaś leżała rozbita przeszklona rama od zdjęcia siedmiorga małych dzieci. Pośmiertny odruch. Mężczyzna opuścił pistolet i wybuchnął śmiechem. Natychmiast jednak umilkł. Jego uszy wychwyciły jazgot skuterów śnieżnych. Spojrzał na zegarek. Miner i reszta przybyli przed czasem. 59 Zbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie, i wylądował z głuchym łoskotem na parterze. Wpadł do salonu, odszukał papierek od batona i schylił się, żeby pozbierać kawałki z podłogi. Nie chcąc, żeby Miner dowiedział się, że zszedł z posterunku, owinął czekoladę papierkiem i wcisnął ją do kieszeni kombinezonu. Chwycił przez chusteczkę pełną do połowy szklankę wody, w której gasił papierosy, jej zawartość wylał do sedesu i spuścił wodę. Wypłukał szlankę rdzawobrązową wodą z kranu w kuchni i odstawił ją na suszarkę obok zlewu. Wyszedł w porę, by zobaczyć migoczące w oddali światła skuterów śnieżnych. Przez wirujący, zacinający śnieg widział, jak pędzą ku niemu zza domu. 14 Ponieważ Sam Harper, najwyższy rangą agent Secret Service w Deer Valley, zaginął w akcji, dowodzenie objął Tom Hollenbeck. Kiedy dotarła do niego wiadomość, że Harvath oraz córka prezydenta zostali uratowani i przywieziono ich nieprzytomnych, wydał polecenie, by dać mu znać, gdy tylko któreś z nich się ocknie. Zamieć uniemożliwiała koordynację akcji poszukiwawczo-ratowniczej. Mimo to Hollenbeck skontaktował się z dowódcą bazy lotniczej Hill i poprosił, by zlokalizowali dwa najbliższe śmigłowce wyposażone w nowoczesne kamery termowizyjne i wysłali je do Deer Valley najszybciej jak to tylko możliwe. Liczył, że kiedy dotrą na miejsce, nie będą już potrzebne, ale zawsze trzeba mieć plan awaryjny. Wszyscy agenci, którymi dysponował Secret Service, szukali prezydenta i jego obstawy. Jako że Longo wciąż nie mógł przywrócić motoroli do stanu używalności, Palmer zaofiarowała się, że
poprosi dyrektora kurortu Deer Val-ley o przysłanie tylu przenośnych aparatów CB-radia, ile da radę skołować. Łączność nie będzie bezpieczna, ale w tej chwili było to najmniejsze ze zmartwień Secret Service. Ściągnęli na pomoc w poszukiwaniach wszystkie patrole narciarskie i ochotników z sąsiednich trzech okręgów. Zagrożeni byli nie tylko prezydent z obstawą, ale i niezliczeni cywile, którzy jeździli na nartach po trasach dotkniętych lawiną. Hollenbeck wysłał Palmer z grupą cywilów, by przeczesali miejsce, w którym znaleziono Harvatha i Amandę. Reszta agentów Secret Service za-f.(\ brała ze sobą dwóch najlepszych ratowników z Deer Valley i tylu lokalnych policjantów, ilu się dało, żeby pomogli koordynować poszukiwania prezydenta. Choć nie był z tego zadowolony, Hollenbeck wiedział, że musi zostać na miejscu i kierować operacją z centrum dowodzenia. Kiedy przyszła informacja, że agent Harvath odzyskuje przytomność, Hollenbeck złapał dyktafon oraz parkę i wypadł za drzwi. Pierwsze, co Scot zauważył po przebudzeniu, to łagodny pomarańczowy blask lampki. Kiedy szerzej otworzył oczy, zobaczył sękate sosnowe deski, którymi wyłożony był sufit, a pod nimi biegnącą przez całą długość pokoju bordiurę, przedstawiającąjelenie i łosie w leśnym gąszczu. Przykrywający go koc wydawał mu się ciężki, a może po prostu pod nim leżały następne; w każdym razie ten, który Scot widział, był wełniany, czerwono-szary, z białymi śnieżynkami. Kiedy przeniósł wzrok niżej, ku swoim stopom, zobaczył, że wezgłowie łóżka jest z grubo ciosanych bali. Wtedy zorientował się, że leży w jednym z pokojów gościnnych prezydenckiego domu i że wciąż trwa noc. - No i proszę, obudził się chłopaczyna - rozległ się głos mówiący z udawanym szkockim akcentem. Scot oprzytomniał i zerwał się odruchowo. - Amanda! Gdzie… - Zaraz, zaraz! - powiedział ten sam głos. Miejsce zabawnego akcentu zajął klasyczny teksański kogoś, kto używa go na co dzień. - Jest tu, Scot. W pokoju naprzeciwko. Zajął się nią doktor Paulos. - Jak się czuje? - Prawdę mówiąc, nie wiem. W tej chwili ty jesteś moim priorytetem, więc daj się spokojnie zbadać. - Lekarz wyjął ze stojącej obok torby małą latarkę i poświecił Scotowi w oczy. - Chcę ją zobaczyć. - Najpierw dokończę badanie, potem doktor Paulos powie nam, jak wygląda sytuacja i wtedy, jeśli się zgodzi, będziesz mógł do niej zajrzeć. Głos z kiepskim akcentem i całą resztą należał do doktora Skipa Trawi-cka. On i John
Paulos byli kumplami Scota z czasów reprezentacji narciarskiej. Harvath całkiem nieźle naśladował różne akcenty, ale ze szkockim miał kłopoty, dlatego Skip zawsze używał go jako żartobliwego powitania. To Scot, szef straży przedniej prezydenta w Park City, zdecydował, że opieką medyczną na miejscu zajmą się Skip i doktor Paulos. Teraz zastanawiał się, czy dobrze zrobił. - Diabła tam, Skip. Myślisz, że kto, do cholery, załatwił wam z Johnem fuchę konowałów świty prezydenckiej? Daj mi wstać, muszę ją zobaczyć. - Przyjacielu, nic a nic się nie zmieniłeś. Wiesz o tym? Ciągle masz nawalone we łbie. - Przestań pieprzyć. - Chętnie, ale najpierw badanie. Ile palców widzisz? - Żadnego, jeszcze nie polałeś. - Wygląda na to, że twoja aktywność neurologiczna jest taka jak zawsze, czyli niska do poniżej przeciętnej. - Ha, ha. Daj spokój, Skip. Chcę do niej zajrzeć. Muszę wiedzieć, co z Amandą. - Jak tylko skończę. Boli cię coś? - Tak, wrzód mi na dupie wyskoczył. Liczę do trzech, jeśli nie pomożesz mi wstać z wyra, to cię odepchnę i sam sobie poradzę. Raz… - A to się rozbrykał, no. To dobry znak, mam rację, doktorze Trawick? - spytał Tom Hollenbeck, rzucił parkę na krzesło obok drzwi i podszedł do łóżka. - Być może. Choć chory twierdzi, że ma wrzód na dupie - odparł doktor Trawick. - Chory sam jest wrzodem na dupie - powiedział Hollenbeck. - Jak wygląda sytuacja? Złamania, wstrząs mózgu? - Jeszcze nie skończyłem badania. Pacjent jest nieposłuszny. - Nieposłuszny? Skip, ty sukin… ja ci dam nieposłusznego. - I cokolwiek agresywny - dodał Skip, znów przechodząc na szkocki akcent. - Jezu, Skip. Na służbie jesteś. Mógłbyś choć przez chwilę udawać profesjonalistę? A zresztą, walić to. Wstaję - powiedział Scot. - Nie tak szybko, Harvath - rzucił surowo Hollenbeck. - Rób, co ci każą. Nie zgrywaj twardziela. Leż i pozwól, żeby obejrzał cię lekarz. - W porządku. Zaczynaj, Skip. Im szybciej skończysz, tym szybciej pójdę do Amandy. - Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie złożysz wyczerpującego raportu. Uspokój się wreszcie, co? Boże, Scot. Mamy tu bardzo poważną sytuację, skup się - powiedział Hollenbeck.
- Przepraszam, Tom. Masz rację. Jeśli tylko szanowny pan doktor raczy odpiąć mnie od kroplówki, od razu biorę się do roboty. - Nic z tego. Kroplówka zostaje. Kiedy cię przynieśli, byłeś poważnie odwodniony. Muszę wlać w ciebie jeszcze trochę płynów - stwierdził doktor Trawick, oglądając Scota od stóp do głów. - Mam dyktafon. Złożysz raport ustnie - powiedział Hollenbeck. - Ustnie? A co z nim? - Scot wskazał na doktora Trawicka. - Co ze mną? Nadal jestem żołnierzem sił specjalnych w służbie nieope-racyjnej. - Aha, to tak się teraz nazywa walenie browarów ze starymi kumplami z jednostki skwitował Harvath. - Słuchaj no, jako jeden z „Cichych Zawodowców” potrafię trzymać usta na kłódkę. - Coś ty? A miałem wrażenie, że nigdy ci się nie zamykają. Hollenbeck nie chciał przerywać tej wymiany uprzejmości, ale miał większe zmartwienia. - Doktorze Trawick, nie ma czasu, żeby podpisywał pan zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Wiem, że jest pan agentem sił specjalnych, wiem też, że zachował pan certyfikat bezpieczeństwa najwyższego stopnia. Przez wzgląd na dobro pańskiego pacjenta i trwający kryzys chcę mieć pewność, że rozumie pan, iż wszystko, co tu powiemy, jest tajemnicą. - Żaden kłopot, agencie Hollenbeck. Ma pan moje słowo. - Niech przy okazji obieca, że zamknie ryja i nie powtarza znowu tej nudnej historii, jak to przysłużył się ojczyźnie podczas „Pustynnej Burzy”, bo wyleczył słonia w kuwejckim zoo. - No i kto tu się wygłupia? Może byś tak spróbował usiąść? Serce ci osłucham i żebra obejrzę. Scot podniósł się z pomocą doktora Trawicka i stłumił jęk. Agenci, którzy go przynieśli, pocięli na nim sweter i golf, a także spodnie z lycry i położyli go do łóżka w szpitalnej koszuli. Kiedy przechylił się do przodu, Hollenbeck zobaczył na jego odkrytych plecach coś jakby topograficzną mapę archipelagu zielonych, niebieskich i żółtych wysp. - O w mordę. Jesteś pewien, że dasz radę? - spytał. - Wstrzyknę do kroplówki kapkę adrenaliny, to powinno dodać ci sił. Chcesz czegoś od bólu? - powiedział Trawick. - Nie, miejmy to już z głowy, a potem zarezerwuj mi gorącą kąpiel, żebym to wszystko wymoczył. - Scot, nie jesteś na odnowie po zawodach narciarskich. Jasne, w tamtych czasach
zdarzało ci się nieźle dostać w kość i Bóg wie, że nieraz napędziłeś mi porządnego stracha, ale tym razem jesteś naprawdę mocno poturbowany. Na pierwszy rzut oka wygląda, że nic sobie nie złamałeś. Jeśli nie będzie krwi w moczu, może na razie nie wyślę cię do szpitala na dalsze badania, ale tak czy tak będziesz musiał zostać tu, w tym łóżku, jeszcze co najmniej kilka dni. A teraz przymknij się na chwilę i weź głęboki wdech. Scot zrobił, co mu kazano, a Hollenbeck zaczekał, aż lekarz wyjmie stetoskop z uszu, po czym zadał serię pytań i nagrał wszystko na taśmę. Scot leciał punkt po punkcie -jak widział się z prezydentem, Harperem i resztą zespołu na ostatnim etapie, jak Amanda się wywróciła i stracili łączność, jak postanowił wrócić z Amandą przez kotlinę, jak zeszła lawina, jak dostali się pod nawis skalny, jak wygrzebał ich spod śniegu i starał się zaciągnąć nieprzytomną Amandę z powrotem do domu. Cl Co pewien czas doktor Trawick wtrącał pytania, które zmuszały Scota, by sięgnął nieco dalej w przeszłość. Pytania sprawdzające pamięć długotrwałą, na przykład: „Podaj swój adres, numer telefonu i numer prawa jazdy”, były łatwe, ale niektóre z tych odwołujących się do pamięci krótkotrwałej, typu „w jakim hotelu się zatrzymałeś, jakimi liniami lotniczymi przyleciałeś do Utah i kiedy ostatnio byłeś w Białym Domu?” - sprawiły mu kłopoty. Kiedy zakończył swoją relację, w pokoju zapadła cisza. Po chwili doktor Trawick gwizdnął przeciągle. - Ty wiesz, jakie masz szczęście, że żyjesz? - spytał. - Tak, wiem. - Martwi mnie utrata pamięci krótkotrwałej. Nie wiemy, ile zapomniałeś. - Jak sam mówiłeś, Skip, to jak za dawnych lat. Walnąłem się w łeb i trochę mi się mąci… w zupełnie nieistotnych sprawach, dodam, ale to chwilowe. - Nie wątpię, ale prędzej czy później i tak będzie trzeba ci zrobić pewne badania. Scot zignorował go i zwrócił się do Hollenbecka. - Co z pozostałymi? Prezydentem, Harpem, Maxwellem? Hollenbeck wziął głęboki wdech, zanim odpowiedział. - Na razie nic nie wiadomo. Nadal nie ma łączności. Znaleźliśmy tylko ciebie i Amandę. Scot nie wierzył własnym uszom. - Nic nie wiadomo? Bzdura. Zespoły antysnajperskie i kontrnatarcia milczą? Smocki też?
Nawet jego pięciocentówki nie możecie złapać? - „Pię-ciocentówka” oznaczała nadajnik naprowadzający, który Secret Service dostarczał każdemu prezydentowi. Była to moneta pięciocentowa z głową Indianina, z nadajnikiem działającym na specjalnej częstotliwości, który podawał współrzędne GPS. Prezydent nigdy się z nią nie rozstawał i nazywał swoim amuletem. Choć dziś nikomu raczej szczęścia nie przyniosła. - Motorole, smocki, wszystko działało tylko od czasu do czasu. Ponieważ tak było ze wszystkimi środkami łączności, uznaliśmy, że to przez pogodę czy zakłócenia spowodowane bliskością gór. Dopiero kiedy łączność urwała się na kilka minut, ogłosiliśmy alarm. Czyli, odpowiadając na twoje pytanie, nie, nic nie wiadomo. - Co z akcją poszukiwawczo-ratowniczą? - Wszystkich agentów, którzy byli pod ręką, wysłałem na Trasę Śmierci, razem z patrolami narciarskimi i ratownikami od szeryfa. Agentka Palmer prowadzi grupę cywilów w miejsce, gdzie znaleźliśmy ciebie i Złotowłosą. Myślę, że im pójdzie lepiej. - Czemu? - Zabraliśmy was z kotliny, a do niej łatwo się dostać. Reflektory i sprzęt już jadą. Osobiście rozmawiałem chyba ze wszystkimi firmami budowlanymi w promieniu stu kilometrów. Maszyny do robót ziemnych są w drodze. - Ale co z prezydentem i Samem? - Ty mi powiedz, Scot. Jechałeś Trasą Śmierci. Odpowiadałeś za jej zabezpieczenie. Jaki sprzęt twoim zdaniem można postawić na prawie pionowej ścianie? - Śmigłowce. - Uziemione. - Nie te nasze. Nie piloci marines. - Tak, nawet te nasze i nawet nasi piloci. Jak się poczujesz na siłach, rzuć okiem za okno. Własnej ręki nie widać. Nic, tylko biel. W dodatku nie możemy ustawić reflektorów tam, gdzie są potrzebne, a o dźwigach czy buldożerach w ogóle szkoda gadać, bo to praktycznie niedostępny teren. Do Harvatha zaczęło docierać, jak poważna jest sytuacja. Przycisnął sobie dłonie do czoła. - Jedyne, co może nam pomóc - ciągnął Hollenbeck - to to, że widziałeś obstawę prezydenta wjeżdżającą na pierwszy płaskowyż w okolicy lasu. Według czekającego na dole zespołu kontrnatarcia, już stamtąd nie wyjechali, czyli mniej więcej wiemy, gdzie ich szukać. - Lawina schodziła z takim impetem, że mogła ich porwać i ponieść obok zespołu
kontrnatarcia. - Nie sądzę. Jeśli, jak mówisz, Ahern i Houchins rzeczywiście się wywalili, reszta obstawy musiała na nich zaczekać. Zakładam, że na dźwięk lawiny podobnie jak ty zrozumieli, co się szykuje, i schowali się wśród drzew. Mamy tam przeszło pięćdziesięciu ludzi z psami. Trzeba mieć nadzieję, że będzie dobrze. Część pójdzie z psami, reszta będzie szukać tyralierą. Chodziło o technikę stosowaną w ratownictwie, polegającą na tym, że ustawieni w szeregu ratownicy posuwają się naprzód, jakby połączeni niewidzialnym łańcuchem, i co pół metra wbijają w śnieg długie aluminiowe pręty, by wymacać nimi coś lub kogoś. Scot podniósł oczy na Hollenbecka. - Dzwoniłeś już do Waszyngtonu? - Uhm. Mamy upoważnienie, żeby robić wszystko, co konieczne. Doktor Trawick odchrząknął na znak, że zakończył badanie. Scot i agent Hollenbeck odwrócili się i spojrzeli na niego. - Jesteś mocno poobijany, to nie ulega kwestii. Jak się nad tym wszystkim zastanowić, to nie do wiary, że niczego sobie nie złamałeś. W świetle tego, co się stało, twoje obrażenia są względnie niegroźne. - Dobrze, czyli mogę… - Chwila, jeszcze nie skończyłem. Kiedy mówię, że obrażenia są niegroźne, to nie znaczy, że można je lekceważyć. Choć nic sobie nie złamałeś, niewykluczone, że masz pęknięte żebra. Zabandażuję cię, sińce obłożę lodem, a potem zabiorę cię do mojego gabinetu na prześwietlenie i być może tomografię. Do tego czasu masz leżeć w łóżku. Zostaniesz pod kroplówką przez następne dwanaście godzin i będę cię miał na oku. Najbardziej niepokoi mnie twój uraz głowy. Na razie więc nigdzie się stąd nie ruszysz. - Dzięki, doktorze, ale tak czy owak zamierzam pomóc w poszukiwaniach. Każda para rąk na wagę złota. - Proszę bardzo, ale nigdzie nie pójdziesz. W tym stanie i tak nikt nie miałby z ciebie pożytku. Co najwyżej musieliby zmarnować czas na to, żeby przywlec cię tu z powrotem. - Wątpię… - A oprócz ogólnego zmęczenia i wyczerpania organizmu masz jeszcze odmrożenia i łagodną hipotermię. Przeciętny człowiek pewnie by tam umarł. To, że przetrwałeś, wiele mówi o twoim wyszkoleniu i woli przeżycia. Powtarzam, cholerny z ciebie szczęściarz. - Skończyłeś? Bo mam trochę roboty - powiedział Scot i usiłował dźwignąć się z łóżka.
- Leż - warknął Hollenbeck. - To rozkaz! Harvath, dlaczego czasem zachowujesz się jak ostatni osioł? - Tom, z całym szacunkiem, byłem szefem straży przedniej. Odpowiadałem i odpowiadam za bezpieczeństwo prezydenckiej świty oraz pozostałych agentów. Potrzebujesz mojej pomocy. - Nie kiedy jesteś w takim stanie. Zapomnij. - Nie mamy o czym dyskutować, Tom. - A żebyś, kurde, wiedział. Zostaniesz w łóżku, dopóki doktor Trawick albo doktor Paulos nie pozwolą ci wstać. Zrozumiano? - Daj spokój, Tom. Bądź realistą. Dyskusję przerwał trzask, a potem sygnał wywoławczy Hollenbecka w CB-radiu u jego pasa. Szef centrum dowodzenia uniósł rękę, nakazując milczenie. - Tu Dziupla. Odbiór. - Dziupla, tu Hermes. Mamy coś. Odbiór. - Zrozumiałem, Hermes. Jaka jest sytuacja? Odbiór. Choć wymagało to nie lada wysiłku, Scot usiadł prosto, by przysłuchiwać się rozmowie. - Dziupla, wygląda na to, że mamy dwóch agentów z obstawy Hat-Tricka. Właśnie ich wygrzebują. Dzięki Bogu, pomyślał Hollenbeck. - W jakim są stanie? Odbiór. - Jeszcze ich wyciągają, moment… Podchodzę, żeby przyjrzeć się z bliska. - Zrozumiałem. Dziupla czeka. Minęło kilka sekund. - Dziupla! Dziupla! Agenci Hat-Tricka nie żyją! Przyczyna nienaturalna. Powtarzam, przyczyna nienaturalna. Hollenbeck nie wierzył własnym uszom. Scot wychylił się do przodu, by nie umknęła mu żadna informacja. Wiedział, że na Trasie Śmierci w tej chwili panuje chaos. Agenci stoją w mroku z wyciągniętą bronią, czują się wystawieni na strzał, nie wiedzą czy zagrożenie nadal istnieje, czy dawno minęło. - Hermes, tu Dziupla. Każ swoim ludziom pozamiatać. Powtarzam, macie pozamiatać.
Rozumiesz? Odbiór. - Rozkaz „Pozamiatać” oznaczał, że oddział ma dokładnie przeszukać okolicę, a w przypadku napotkania nieprzyjaciela zneutralizować go, czyli albo zatrzymać, albo możliwie najszybciej skasować. - Zrozumiałem, Dziupla. Zespół Hermesa pozamiata. Odbiór. Na zewnątrz czekały cztery zespoły kontrnatarcia. Hollenbeck wydał im przez radio odpowiednie polecenia. Dwa wyruszyły w stronę Trasy Śmierci, dwa pozostałe zajęły pozycje obronne wokół domu. Kiedy skończył, odwrócił się i zobaczył, że Scot próbuje wstać z łóżka. Tego już było dla niego za wiele. Spojrzał na doktora Trawicka. - Proszę go uśpić. Już. - Nie można. Nie w jego stanie. - Rozumiem. Postawić strażnika pod drzwiami. Nie wolno mu stąd wyjść. Harvath zdołał wykrztusić ledwie parę słów protestu, nim Hollenbeck złapał swoją parkę i wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami. Scot wiedział, że przegrał, przynajmniej na razie. 15 M iner któryś już raz spojrzał na zegarek. Wszystko zgodnie z planem. Kolejne fazy operacji niosły ze sobą nowe wyzwania i potencjalne pułapki. Największe ryzyko w tej chwili wiązało się z transportem ich cennego ładunku, ale tu także Miner przygotował się na każdą ewentualność. Pogotowie Wasatch dysponowało piętnastoma karetkami, na które w jednym z najszybciej rozwijających się okręgów Ameryki, zawsze było zapotrzebowanie. Kierowcy przeprowadzali rutynowe przeglądy swoich drynd, jak je nazywali, przed rozpoczęciem każdej zmiany. Ponieważ w każdym tygodniu pokonywali sporo stromych górskich przełęczy, największą wagę przywiązywali do hamulców. Kiedy więc kierowca ambulansu 17 przyszedł na swoją zmianę i zobaczył pod wozem kałużę płynu hamulcowego, natychmiast zgłosił to dyspozytorowi. Ponieważ mechanik Wasatch był zawalony robotą w związku z serią tajemniczych usterek w czterech innych dryndach, dyspozytor kazał odstawić karetkę do lokalnego warsztatu, by naprawił ją mechanik z zewnątrz. Kiedy laweta przyjechała po ambulans 17, człowiek Minera czekał po drugiej stronie ulicy w
nierzucającym się w oczy fordzie taurusie. Miał zapisać nazwę, adres i numer telefonu warsztatu, namalowane jasnozielonymi literami na drzwiach szoferki. Krótka rozmowa telefoniczna z Grunnah Au-tomotive potwierdziła to, co Miner opowiadał mu o zwyczajach panujących w Utah. Warsztat zostanie zamknięty wcześnie w sobotę i będzie nieczynny aż do poniedziałku. System alarmowy w Grunnah Automotive zainstalowany był głównie na pokaz. Człowiek Minera wyłączył go w mgnieniu oka. Przez następne pół godziny naprawiał karetkę i częstował się colą z lodówki w gabinecie pana Grunnaha. Następnie przebrał się w ciemnoniebieskie spodnie i koszulę z oficjalnie wyglądającymi naszywkami, po czym wyjechał karetką z warsztatu, pamiętając, by zamknąć za sobą opuszczane drzwi. Wyruszył na spotkanie osiemnastokołowej ciężarówki Deseret Industries, do której miał załadować ambulans. Osiemnaście godzin później, kiedy skradziona karetka pędziła kanionem Provo, obok kurortu Sundance, Miner zadzwonił do pilota wyczarterowanego przez siebie samolotu MediJet. Mówił zaaferowanym tonem lekarza przewożącego pacjenta w bardzo ciężkim stanie. Wycie syren w tle i użyty przez niego urywany, brytyjski akcent, idealnie pasowały do tego, co załoga MediJeta wiedziała o swoim zleceniu. Pożar rafinerii w Magna w stanie Utah, który wydarzył się dwa tygodnie wcześniej, był jednym z najgorszych w historii. Przez kilka dni nie udawało się go opanować, a gęsty dym spowodował zamknięcie większości pasów startowych międzynarodowego lotniska w Salt Lakę City. Działały tylko dwa. Zanim ugaszono płomienie, na miejsce zdarzenia zjechali przedstawiciele kilku organizacji ekologicznych z transparentami potępiającymi zanieczyszczanie środowiska przez wielki biznes, zwłaszcza związany z ropą i gazem ziemnym. Niektóre stacje telewizyjne nadały reportaże o zgubnych dla planety skutkach wycieków gazu i ropy. Obrazy płonących pól naftowych w Kuwejcie podczas wojny w Zatoce Perskiej rywalizowały o czas antenowy z ujęciami martwych, ociekających ropą naftową ptaków morskich, zbieranych z wybrzeży Alaski po katastrofie tankowca „Exxon Valdez”. O pożarze rafinerii w Magna mówił cały świat. - Damy radę wystartować? - spytał Miner przez komórkę z podskakującej na wybojach karetki.
- Tak, panie doktorze. Z prognoz pogody i informacji z wieży wynika, że korzystne warunki potrwają jeszcze jakieś czterdzieści pięć minut. - To dobrze. Powiadomiliście wieżę, że musimy wystartować w pierwszej kolejności? - Tak jest. Na razie wygląda na to, że nikt inny nie odlatuje, ale jako transport medyczny i tak mamy pierwszeństwo. - Dobrze. Jaki jest ruch w powietrzu? - Mamy typowo górską pogodę. Tu, w dolinie, zawieja trochę odpuściła, ale na większych wysokościach nadal ostro sypie. Na lotnisku w Salt Lakę mają duże opóźnienia i jeśli chodzi o przyloty, i o odloty. Nawet my, chociaż przewozimy chorego, mielibyśmy kłopoty, żeby stamtąd wylecieć. To właśnie dlatego Miner uzgodnił z załogą MediJetu, że będą czekać na lotnisku miejskim Provo w Orem, sześćdziesiąt kilometrów na południe od Salt Lakę City. Raz mógł liczyć na to, że na niżej położonym lotnisku warunki nie będą tak trudne jak w Deer Valley, i dwa wiedział, że lecąc z transportem medycznym z Provo będzie mógł dyktować warunki. Zanim przyjedzie, odśnieżą pas startowy i usuną oblodzenie z samolotu. Musiał tylko załadować „pacjenta” i od razu dostaną zgodę na start. No i był jeszcze jeden plus: na prywatnym lotnisku nikt nie zadawał zbyt wielu pytań, a zabezpieczenia praktycznie nie istniały. W komórce Minera znów rozległ się głos pilota. - W jakim pacjent jest stanie? - Stabilnym, ale nadal krytycznym. - Rozumiem. Zgodnie z pańskimi instrukcjami, doktorze, wzięliśmy dodatkowy sprzęt, o który pan prosił. - Doskonale. Jest pan pewien, że nosze i namiot tlenowy swobodnie zmieszczą się w samolocie? - Tak. Normalnie przenieślibyśmy pacjenta z waszych noszy na nasze, ale kiedy wyjaśnił pan, że namiotu nie można otworzyć z uwagi na groźbę zakażenia, po prostu usunęliśmy nosze z samolotu. Jeśli wasze mają takie wymiary, jakie pan podał, nasze klamry powinny do nich pasować. Mam tylko nadzieję, że pacjentowi będzie wygodnie. Przed wami długi lot na Stansted. - Doceniam pańską troskę. Jak się pan zapewne domyśla, podaliśmy mu silne środki uspokajające.
- Wyobrażam sobie. Co za tragedia. Pożar w Magna był wstrząsem chyba dla każdego. - W istocie, dżentelmen ma szczęście, że żyje, ale nie jesteśmy pewni jak długo jeszcze. Uzgodniliście wszystko z brytyjską kontrolą celną? - Tak jak pan prosił. Uprzedziłem naszą londyńską filię, a oni skontaktowali się z władzami lotniska Stansted. Jeśli w samolocie przekaże mi pan paszporty was wszystkich, z pacjentem włącznie, załatwimy formalności, zanim go przeniesiecie do karetki. - I wasza filia wie, jak poważne są jego obrażenia? Oparzenia trzeciego stopnia na dziewięćdziesięciu pięciu procent powierzchni ciała, z twarzą włącznie? - Tak, panie doktorze. Władze zostaną powiadomione i o tym, i o zakazie otwierania namiotu. Prawdę mówiąc, nie przewiduję żadnych trudności. Jak mówiłem, chyba nie ma nikogo, kto nie byłby poruszony tą historią. Poza tym pacjent jest Brytyjczykiem, zgadza się? - Tak. - Nieraz przekonałem się, że to pomaga. To znaczy, oto mamy biednego… Jaki miał zawód? - Był chemikiem w Fawcett Petroleum. - Ano właśnie, czyli oto mamy biednego chemika poparzonego w straszliwym pożarze, który marzy tylko o tym, by wrócić do ojczyzny i umrzeć w otoczeniu rodziny. Jeśli kontrola graniczna na Stansted do czegoś się przyczepi, będą mieli ze mną osobiście do czynienia. - Dziękuję, kapitanie. Na to liczę. Będziemy za piętnaście minut. Niech pan poprosi wieżę o zgodę na start i przygotuje samolot. - Zrozumiałem. Miner rozłączył się i odwrócił do człowieka, który pracował obok niego. - Jak nam idzie? Mężczyzna, spec nie tylko od zabijania, ale i od kamuflażu, usiadł wygodnie i zachęcił Minera, by obejrzał jego dzieło. - Doskonale - skwitował Miner, kiedy szczelnie zamknęli namiot tlenowy nad noszami. W wyniku przemyślnego zastosowania lateksu i makijażu do efektów specjalnych, prezydent Stanów Zjednoczonych przeszedł potworną transformację. Jedno spojrzenie na niego, plus wzmianka o pożarze rafinerii w Magna, i nawet najbardziej nieczuły celnik zmieni się w galaretę. Szczelnie zamknięty namiot tlenowy i pacjent, który pod żadnym względem nie mógł wyglądać jak na fotografii z fałszywego paszportu, zapewnią bezproblemowe przejście przez wszelkie kontrole na Stansted. Tego Miner był pewien. Może nawet władze
zaproponują mu eskortę policyjną, za którą, rzecz jasna, będzie musiał podziękować. ¦7A 16 Kiedy Harvath się przebudził, nie miał pojęcia, jak długo spał. Skupił wzrok i zobaczył, że jest w tym samym pokoju, do którego przynieśli go poprzedniego wieczoru. Przynajmniej miał nadzieję, że to było poprzedniego wieczoru. A właściwie był tego pewien. Niemożliwe, by spał dłużej niż sześć góra osiem godzin. Choć zasłony były zaciągnięte, stwierdził, że jest wczesny poranek. Śnieg wciąż padał, ale nie tak mocno jak poprzednio. Ciśnienie na pęcherz wskazywało, że dostał już aż za dużo płynów, więc wyciągnął rękę i wyrwał sobie kroplówkę. Po lewej stronie, na drugim końcu pokoju, były otwarte drzwi łazienki. Doktor Skip wkurzy się, że nie zachował moczu do analizy, ale takie jest życie. Scot naprężył mięśnie brzucha, z wysiłkiem dźwignął się do pozycji siedzącej i podparł na łokciach, by nie opaść na poduszkę. Ból zadomowił się na dobre już nie tylko w plecach i barkach, ale i w paru nowych miejscach. Harvath przeniósł ciężar ciała na lewą rękę, a prawą odrzucił pościel. To już połowa sukcesu, powiedział sobie Scot. Oddychając trochę za ciężko jak na kogoś, kto tylko wstaje z łóżka, nabrał powietrza do płuc, po czym jednym ruchem wyrzucił nogi spod koców, obrócił się i usiadł na skraju łóżka. Nie opierał już całego ciężaru ciała na rękach, więc mógł się przeciągnąć. Zakres ruchów miał mocno ograniczony. Parę razy w życiu dostał w kość, ale za to, co przeszedł teraz, zasługiwał na Oscara. Jednak nie było aż tak źle, żeby gorący prysznic nie pomógł. Ostrożnie spuścił stopy na podłogę i powoli wstał z łóżka. Nogi miał słabe, ale wysiłkiem woli ruszył naprzód, w stronę łazienki. Najtrudniej było ściągnąć koszulę z paskami zawiązanymi na plecach; miał tak zesztywniałe ręce, że nie mógł sięgnąć za siebie, by je rozsupłać. Podszedł do sedesu, uniósł dół koszuli jak spódniczkę i zaczął się załatwiać. Wolno, centymetr po centymetrze, zdjął koszulę przez głowę. Włożył rękę pod prysznic i przekręcił kurek do ustawienia „gorąca”. Kiedy to zrobił, w lustrze mignęła mu jego twarz. Konkursu piękności nie wygra, to pewne, ale wszystko do wesela się zagoi. Niech Bóg błogosławi prezydenta za to, że ma przyjaciół, których stać na takie domy, pomyślał Scot, siadając na marmurowej ławeczce w misternie zdobionej kabinie prysznicowej, pod strumieniem gorącej wody. Po upływie, jak mu się zdawało, dobrych piętnastu minut, nacisnął dźwignię prysznica parowego i zamknął oczy. Wdychając palącą
wilgoć, odtworzył w pamięci 71 wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie potrafił wyjaśnić, skąd wzięła się lawina. Jasne, spadło dużo śniegu, ale Centrum Prognozowania Lawin w Utah i ratownicy z Deer Valley zapewniali go, że zagrożenie jest minimalne. Scot rano osobiście wybrał się na Squaw Peak, żeby sprawdzić, jakie są warunki. Czyżby spadło więcej śniegu, niż szacował? Choć według oficjalnych prognoz zagrożenie było minimalne, mimo wszystko istniało. Poczucie odpowiedzialności przygniatało jego poobijane barki. Siedział pod prysznicem jak w transie i przypominał sobie wszystko po kolei. Nagle poderwał się i usiadł prosto. Zupełnie zapomniał o rozmowie Hollenbecka z Hermesem, podsłuchanej na chwilę przed tym, jak padł ze zmęczenia: „Dwaj agenci nie żyją… przyczyny nienaturalne”. Scot przerzucił dźwignię z powrotem na ustawienie „prysznic” i puścił zimną wodę. Poznał tę sztuczkę w hongkońskim salonie masażu. Zimny prysznic zaraz po gorącej kąpieli działał lepiej niż cztery kawy. Wstrząs termiczny wywarł pożądany skutek i Scot wyszedł spod prysznica pełen energii, z wyostrzonymi zmysłami, choć wciąż obolały. Obiecał sobie, że nie weźmie żadnych środków uspokajających ani przeciwbólowych, cokolwiek powiedzą Hollenbeck i doktor Trawick. Nie podobało mu się, jak te cholerstwa zaćmiewały umysł, a głowa w tej chwili była jego najważniejszą bronią. Gdyby zrobił sobie watę z mózgu, sam prosiłby się o kłopoty. Nigdzie nie widział swoich ubrań, uznał więc, że pewnie je na nim pocięli, i odetchnął, kiedy w cedrowej szafie znalazł szlafrok frotte. Włożył go i ruszył do drzwi. Na korytarzu zauważył, że drzwi naprzeciwko są szeroko otwarte, a łóżko w pokoju zasłane. Szukał w pamięci tego, co doktor Trawick mówił o Amandzie. Chyba leżała naprzeciwko? Jeśli tak, widać gdzieś ją przenieśli i Scot dodał jej miejsce pobytu do listy spraw, o które miał spytać. W pobliżu nie było żadnych agentów, ale kiedy szedł w stronę schodów, usłyszał głosy na
dole. Iść w prostej linii po równej powierzchni to jedno. Schodzić po schodach to zupełnie co innego. Scot, wsparty ciężko na sosnowej poręczy, zmuszał kolana, by uginały się i absorbowały jego ciężar. Podziękował opatrzności, że żaden z agentów w ogromnym salonie z panoramicznymi oknami nie widzi jego wysiłków. Dopiero kiedy szurając nogami przeszedł trzy kroki po podeście, zauważyła go agentka Palmer. - Scot, co ty robisz? Dlaczego wstałeś? - Nie płacami za to, żebym spał. Chcę wiedzieć, co się dzieje. - Jest źle. Bardzo źle. - Wczoraj wieczorem słyszałem rozmowę Dziupli i Hermesa o dwóch zabitych agentach. ii - Podobno nieźle dostałeś w kość. Dobrze się czujesz? - Nic mi nie jest - warknął Scot nieco bardziej jadowicie, niż agentka Palmer na to zasługiwała. Mógłby mi ktoś wreszcie powiedzieć, co jest grane? - Jadłeś? - Palmer, do cholery. Chcę wiedzieć, co się dzieje. - Wrzuć na luz, proszę. Wiele się wydarzyło, bardzo wiele. Chętnie ci o wszystkim opowiem. Przy śniadaniu. Lepiej, żebyś wysłuchał tego na siedząco. Palmer odeszła na chwilę w stronę drzwi wejściowych i wróciła z niebieskim workiem marynarskim z emblematem Secret Service. - Wczoraj musieli pociąć na tobie ubranie. Hollenbeck uznał, że przyda ci się parę rzeczy, więc kazał jednemu z agentów przynieść to wszystko z twojego hotelu. - Ma złote serce. - Jego hotel. Scot nadal nie pamiętał nazwy. - Tam, na korytarzu jest łazienka. Idź, przebierz się, spotkamy się w kuchni. Zaparzę kawę i spróbuję skombinować coś do jedzenia. - Dzięki, Palmer. - Żaden problem. Dwadzieścia minut później Scot wszedł do kuchni ogolony, we włożonym w męczarniach ubraniu -
dżinsach, bluzie i timberlandach. Palmer siedziała na stołku przy granitowym blacie i przeglądała papiery. Podniosła wzrok znad lektury i zobaczyła Scota w drzwiach. - Jak się czujesz? - Dość gadania o mnie. Czekam na odpowiedzi. - Wiesz, Harvath, po tym, co przeszedłeś, wiele ci mogę wybaczyć, ale moja cierpliwość ma granice. - Wiem - powiedział Scot i usiadł obok niej na stołku. Z ulgą oparł się o miękkie obicie. Przepraszam. Po prostu chcę mieć pełny obraz sytuacji. - W porządku. Rozumiem. Jest dużo spraw do omówienia, więc może naleję kawy i zaczniemy. Wyszperałam na śniadanie jakieś jajka z bekonem czy coś, do odgrzania w mikrofalówce. Pewnie nie smakuje toto najlepiej… - Kupuję. Z ustami zajętymi parującą kawą i nijakim śniadaniem z mikrofali, słuchał, jak Palmer relacjonuje dotychczasowe ustalenia Secret Service. - Wczoraj o szesnastej dziesięć zgłosiłeś, że Złotowłosa chce wracać. Spotkałeś się z obstawą Hat-Tricka na ostatnim etapie, oni pojechali na Trasę Śmierci, ty z obstawą Złotowłosej na jej zwykłą trasę powrotną. Z twojego raportu wynika, że około szesnastej dwadzieścia pięć Złotowłosa wywróciła się i kiedy zbierałeś jej sprzęt, odniosłeś wrażenie, że zobaczyłeś, jak Ahern 1T, i Houchins upadli na zalesionej części Trasy Śmierci. W tym momencie zauważyłeś, że łączność jest zerwana… - Palmer - powiedział Scot między kęsami smażonych ziemniaków z cebulką - proszę, mogłabyś łaskawie przejść do rzeczy, których nie wiem? Podaj wersję skróconą. - Mogłabym po prostu kazać ci przejrzeć raporty. - Nie chcę narzekań, tylko fakty. - Dobrze, już dobrze. Twoi nie przeżyli. - Ani jeden? - Do tej pory znaleźliśmy pięciu i szukamy pozostałych. Zakładamy, że nie żyją. Pięciu, których mamy, zginęło w lawinie. Scot zwiesił głowę i ścisnął grzbiet nosa. Usiłował zwalczyć ból głowy i wzbierające emocje. - A Złotowłosa? W jakim jest stanie? - spytał, nie podnosząc wzroku.
- Poważne urazy głowy i szyi, odmrożenia i hipotermia. Gdybyś nie wyciągnął jej spod śniegu, a zespół przechwytujący nie znalazł was wtedy, kiedy znalazł, nie miałaby szans. Jest pod obserwacją, ale w stabilnym stanie. Ma uszkodzone kręgi szyjne, na szczęście rokowania są dobre. - Będzie chodzić? Sąjakieś trwałe urazy? - Według doktora Paulosa, trwałych być nie powinno. Wygląda na to, że wyjdzie z tego. - Dzięki Bogu. Co z Hat-Trickiem? - To właśnie jest najgorsze. Cała jego obstawa zginęła. - Jak? - Z tego, co wiemy, z broni kaliber 9 milimetrów. Scot myślał, że się przesłyszał. Usiadł prosto, jakby kij połknął. - Co takiego? Wystrzelali wszystkich? - Co do jednego. - Palmer zamilkła na chwilę, żeby jej słowa do niego dotarły. - Jak wiesz, w drzewach na tej części Trasy Śmierci mieliśmy oddział do zwalczania snajperów. Też zdjęty. - Co z Hat-Trickiem? - Nie wiemy. - Jak to nie wiecie? - Do tej pory nie znaleźliśmy jego ciała. - Cholera. - Ogarnęła go złość i smutek, ale nauczony doświadczeniem wiedział, że na razie nie czas na rozpacz, że musi przefiltrować emocje. Najważniejsze było nie to, co czuł, ale to, jak myślał. - Czyli - ciągnął z zadziwiającym spokojem - zginęła cała obstawa i oddział do zwalczania snajperów. Hat-Trick zniknął bez śladu. Nie do wiary. Ktoś go musiał porwać. - Nie wiemy tego na sto procent, ale… IŁ - Znaleźliście wszystkich pozostałych, a jego nie. Wygląda na to, że został porwany. Były jakieś żądania? - Moment. Wyciągasz za daleko idące wnioski. - Za daleko idące? Palmer, co ty gadasz? Znaleźliście wszystkich agentów, ale nie HatTricka. Normalnie trzymają się blisko niego. - Tak, ale to była lawina. Mogła go porwać w każdym kierunku. - Bez takich. Wiesz, jak to wygląda. Gdyby chodziło tylko o lawinę, to co innego, ale ktoś wyeliminował całą obstawę.
- Scot, wszyscy jesteśmy w szoku. Nigdy w historii Secret Service nie straciliśmy tylu agentów chroniących prezydenta. I nikomu jeszcze nie udało się go porwać, do czego, jak uważamy, doszło tym razem. - Czyli się ze mną zgadzasz. - Tak. - Jezu, to nie do wiary. - Mamy pewien trop. - Jaki? - Harper zdążył raz strzelić. Zabił jednego z przypuszczalnych uczestników napadu. Stary dobry Harp, pomyślał Scot. - Zostawili ciało? Kto to jest? Co możesz mi powiedzieć? - Czekamy na potwierdzenie jego tożsamości. Musieliśmy wysłać odciski palców i zdjęcie do szefów placówek CIA na Bliskim Wschodzie. - W Krainie Wielbłądów? Chcesz mi wmówić, że tę robotę odwaliła grupa Beduinów? Niemożliwe! O śniegu wiedzą tyle, że jest zimniejszy od piachu. - Mówię tylko, że mamy ponad trzydziestu martwych agentów Secret Service, zaginionego prezydenta i jednego martwego mężczyznę pochodzenia bliskowschodniego z kulą w potylicy, wystrzeloną, stawiam dolary przeciw orzechom, z SIG-a Sama Harpera. Scot położył łokcie na zimnym granitowym blacie i oparł głowę na dłoniach. To musiał być sen. Zaraz się obudzi i koszmar minie. Kiedy tak siedział i podlane kawą śniadanie z mikrofali kwaśniało mu w żołądku, wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. - Czyli łączność nawalała nie z winy pogody? - Na razie nie wiemy. - Co się dzieje w śledztwie? Podzielili Trasę Śmierci na kwadraty i przeczesują ją milimetr po milimetrze? - Nie. - Nie? - spytał Scot z niedowierzaniem. - Jak to nie? - Inni domyślili się wszystkiego tak szybko jak ty. Prezydent został uprowadzony albo gorzej, co znaczy, że sprawa leży w gestii FBI. Polecono nam zabezpieczyć teren. 75 q-~:
-i -4 - I to wszystko? - Tak. - Kto wydał takie polecenie? - Przyszło z Waszyngtonu po rozmowie Hollenbecka z szefem Secret Service. Agenci z biura FBI w Salt Lakę już są na miejscu i czekają na agenta specjalnego, który poprowadzi dochodzenie. Ma przyjechać za jakąś godzinę. Scot jęknął. Wiedział, kto to będzie. - Niech zgadnę, tym agentem jest Gary Lawlor, zgadza się? - Uhm, zastępca dyrektora FBI we własnej osobie. To logiczne. Dyrektor nie ma innego wyboru, jak tylko siedzieć w Waszyngtonie i koordynować śledztwo. Teraz rozpęta się piekło. 17 Harvath musiał trochę ochłonąć. Informacje, które przekazała mu Palmer, wprawiły go w oszołomienie. Przeszło trzydziestu agentów zabitych, prezydent zaginął, prawdopodobnie uprowadzony. Za dużo tego wszystkiego. Złapał niebiesko-białąparkę Secret Service wiszącąprzy tylnych drzwiach kuchni i wyszedł na zewnątrz. Trzej agenci, którzy zrobili sobie przerwę na papierosa, spojrzeli w jego kierunku, ale nic nie powiedzieli. Bo i co można było powiedzieć? Harvath wszedł do lasu obok domu i kiedy uznał, że nikt go nie widzi, oparł się o jedno z wysokich drzew. Zamknął oczy. Przez głowę przebiegało mu milion pytań. Co się stało? Jak mogłem tego nie przewidzieć? Czy coś przeoczyłem podczas przygotowań? Każdy świr w promieniu pięciuset kilometrów był pilnowany, co bardziej niebezpiecznych zamknięto na tych kilka dni, które prezydent miał tu spędzić. Urząd Imigracyjny nie namierzył nikogo ze swojej czarnej listy. Nie pojawiły się żadne nowe pogróżki ze strony ekstremistów, które mogłyby wskazywać, że dojdzie do czegoś takiego. Odetchnął głęboko, wciągnął i zatrzymał w płucach haust mroźnego powietrza, aż zaczęło go palić. Powoli wypuścił powietrze z przeciągłym sykiem. Powtórzył cały proces, usiłując dojść, co się właściwie dzieje. Przeszło trzydziestu agentów zabitych, prezydent zaginął. Scot zaczął analizować wszystkie swoje działania, przekonany, że przegapił jakiś sygnał ostrzegawczy. Gdzieś tam pod śniegiem wciąż leżeli agenci, ale Palmer miała if, rację; szanse, że jeszcze żyli były praktycznie zerowe. Scot zdusił przypływ wyrzutów
sumienia. Wielu z tych ludzi było jego kolegami, a on za nich odpowiadał. Nie teraz, powiedział mu wewnętrzny głos. Ten most już spłonął, trzeba iść dalej. Ale to było takie trudne. Choć nauczono go kontrolowania myśli i emocji, pozostawał tylko człowiekiem. Nie pierwszy raz stracił towarzyszy broni, ale wcześniej zdarzało się to na misjach w odległych krajach, gdzie walczył z zagrożeniami dla bezpieczeństwa kraju i świata. Tam ludzie ginęli na placu boju, tu było inaczej, zupełnie inaczej. Agenci Secret Service nie mieli najmniejszych szans, nie wiedzieli, co ich czeka. I zostali zaatakowani na własnym terenie. Myśl, że zagraniczni bojownicy przeprowadzili atak na amerykańskiej ziemi, a potem czmychnęli tam, skąd przybyli - zwłaszcza jeśli była to Kraina Wielbłądów - wkurzyła Scota nie na żarty. Głęboko oddychając w lesie, nie zdobędzie odpowiedzi, na których mu zależało. Poza tym strasznie bolały go żebra. Odpowiedzi znajdzie w epicentrum wydarzeń, na Trasie Śmierci. Dopóki nie zjawi się tu Gary Lawlor, miejsce zbrodni wciąż podlegało jurysdykcji Secret Service, a jako szef prezydenckiej straży przedniej, Scot uważał, że ma nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek przeszukać je centymetr po centymetrze. - Odbiło ci czy jak? - powiedział młody agent FBI z biura w Salt Lakę, kiedy Harvath przeszedł pod taśmą grodzącą miejsce zbrodni. Scot zabrał się na górę sno-catem, który zawoził sprzęt najwyżej jak się dało, by robiący za Szerpów agenci Secret Service i FBI mogli go stamtąd przenieść na miejsce zdarzenia. - Posłuchajcie no, agencie… - Scot spojrzał na identyfikator zawieszony na umięśnionej szyi mężczyzny - .. .Zuschnitt. Muszę tam wejść i się rozejrzeć. - Mężczyzna był od niego jakieś siedem centymetrów wyższy i dobre czterdzieści kilo cięższy, ale Scot nie z takimi sobie radził. Agent FBI nie miał ochoty zawracać sobie głowy Harvathem. Dostał polecenie, by do przyjazdu Lawlora nie przepuszczać nikogo, i zamierzał wypełnić je co do joty. - To miejsce zbrodni podlegające jurysdykcji FBI. Nie wchodzi tam nikt oprócz FBI. Capisce? „Capisce?” Skąd federalny z Salt Lakę o takim nazwisku jak Zuschnitt zna takie słowa? zastanawiał się Scot. Potrzeba uzyskania odpowiedzi na nurtujące go pytania podsyciła w nim gniew. - Scot Harvath, Secret Service. Byłem szefem straży przedniej… - To będziesz musiał nieźle się tłumaczyć. Nie chciałbym być w twojej skórze - warknął agent Zuschnitt.
Co za palant. Myślałem, że chamstwo rezerwują dla lokalnej policji albo dla sytuacji, kiedy dostają w kość od CIA. Agenci FBI, jakich Scot dotąd miał okazję poznać, na ogół byli w porządku. Secret Service i FBI zwykle dobrze ze sobą żyły. Jednak ten tutaj sam się prosił. - Agencie Zuschnitt, wiem, że wykonujecie swoje obowiązki, ja próbuję robić to samo. - Gdybyś to zrobił, FBI nie musiałoby teraz po tobie sprzątać. - Coś ci, do cholery, nie pasuje? - Nie. A tobie? Wskazówka miernika wkurwienia Harvatha przekroczyła punkt krytyczny, ale robił, co mógł, by zachować zimną krew i panować nad sobą. - Przeszło dwudziestu moich ludzi zginęło… - A ty chcesz, żebym cię wpuścił na miejsce zbrodni i dał ci pozacierać ślady? I wtedy niby wszystko będzie cacy? Stuknij się w łeb, koleś. - Wiesz - powiedział Harvath, wycofując się - masz rację. Wykonujesz obowiązki, musisz pełnić wartę. Rozumiem. Jeśli nie powstrzymasz byle agenta Secret Service, wyjdziesz na kompletnego durnia. Harvath odwrócił się, jakby chciał odejść. Napakowany agent FBI zwietrzył wygraną i na jego usta wypłynął szeroki uśmiech. Na krótko. Uśmiech zniknął, kiedy Scot szybko obrócił się na pięcie i uderzył Zuschnitta w mostek. To było jak trafienie wystrzeloną z działa ołowianą sztabą, rozżarzoną do czerwoności. Powietrze uszło z płuc agenta FBI. Kiedy zgiął się wpół, Harvath położył mu dłonie na barkach i wbił kolano w jego twarz, rozcinając wargę i pozbawiając go przytomności. - No to kurtuazję zawodową mamy z głowy - powiedział, przeszedł pod taśmą i ruszył pod górę, w stronę miejsca, gdzie w śnieg wbito kilka małych chorągiewek. Nad ciałami rozpięte były niebieskie plandeki, które miały osłaniać je przed padającym śniegiem. Dobrze, że odcięto dostęp do miejsca zdarzenia, ale Scot nie widział powodu, by tam nie wejść. Większość śladów i tak została zatarta podczas akcji ratowniczej. Gdzie jak gdzie, ale w śniegu najtrudniej zbierać dowody. Nie inaczej będzie teraz. Sytuację dodatkowo utrudniła lawina, która Harvath wiedział to już na pewno - nie była dziełem natury. Chodził od plandeki do plandeki, zaglądał pod każdą, rozpoznawał wszystkie twarze.
Wielu zmarłych miało otwarte oczy, patrzące na niego pustym wzrokiem. Jednego nie potrafił zrozumieć: wszyscy zostali precyzyjnie trafieni w głowę, ale ciała niektórych były dodatkowo podziurawione kulami. Coś mu mówiło, że zanim to się skończy, napotka wiele rzeczy, które nie będą miały sensu. Pogrążony w myślach, podszedł do jednej z ostatnich plandek, przykrywającej ciało Sama Harpera. Uniósł płachtę z niebieskiego plastiku i zobaczył Sama z SIG-Sauerem ściśniętym w prawej dłoni. Zalała go fala wspomnień, których nie umiał odepchnąć. Ilekroć prezydent był na wodzie lub w jej pobliżu, zwracano się z prośbą o wsparcie do Navy SEALs. Harvath po kilku latach w Oddziale Drugim przeszedł do „Grupy Dev” i trafił do kontyngentu SEALsów, który pomagał chronić byłego prezydenta, uwielbiającego śmigać łodziami cigarette u wybrzeży Maine. Wiele razy pokazał, ile potrafi, ale dopiero kiedy odnalazł i rozbroił mały ładunek wybuchowy, który miał zakłócić przebieg jednej z wycieczek prezydenta, zwrócił na siebie uwagę agenta Secret Service Sama Harpera. Harper szukał kogoś takiego jak Scot, kto pomógłby usprawnić ochronę prezydenta. Pojechał więc do Little Creek w Wirginii, gdzie Scot uczestniczył w pracach zespołu doradców SEAL. Wymagało to długich zabiegów, ale w końcu Harperowi udało się namówić Scota, by przeszedł do Secret Service. Po ukończeniu szkolenia w ośrodku w Beltsville w stanie Maryland, Harvath dołączył do Harpera w Białym Domu. Sam nie tylko pokazał mu, co i jak, ale wręcz przyjął go do swojej rodziny. Scot dawno stracił rachubę, na ilu grillach i świątecznych kolacjach był z Samem, jego żoną Sharon i ich dwiema córkami. Myśl o tym, jak przyjmą tę wiadomość, rozdzierała mu serce. - Co ty wyprawiasz, do cholery? - usłyszał głos bardzo zagniewanego Toma Hollenbecka. Harvath nawet się nie odwrócił, tylko podszedł do ostatniej płachty, która, jak wiedział, musiała przykrywać mężczyznę zastrzelonego przez Harpera. - Harvath, zadałem ci pytanie! Scot uniósł plandekę i spojrzał na zakrwawione zwłoki z odstrzeloną połową potylicy. - Co się z tobą, do cholery, dzieje? Napaść na funkcjonariusza FBI? Do diabła, spójrz na mnie. Minęła prawie cała minuta, zanim oderwał wzrok od ciała Araba. W duchu złożył
Harperowi obietnicę. Osobiście wystrzeli pociski, które zabiją wszystkich skurwieli odpowiedzialnych za tę tragedię, co do jednego. - Skorpion - powiedział Harvath tak cicho, że Hollenbeck ledwo go dosłyszał. - Co? - Ten pistolet maszynowy. To skorpion - powiedział Scot i odwrócił się twarzą do Hollenbecka. - No i? - Broń produkcji czeskiej, najczęściej wybierana przez bliskowschodnie grupy, które mają z kimś na pieńku. - Na razie to ty, przyjacielu, masz na pieńku ze mną. Wiem, co to za broń, ale na razie interesuje mnie parę innych spraw. Co ci do łba strzeliło, żeby znokautować agenta FBI? Scot otrząsnął się z melancholijnego transu, w który zapadł na widok ciała Sama Harpera. - Sam się prosił. - „Sam się prosił?” Robił, co do niego należało, pilnował, żeby nikt nie pozacierał śladów. Doskonale wiesz, że w takiej sytuacji jak ta sprawę przejmuje FBI. - Kiedy ich wezwiemy. - I właśnie to zrobiliśmy, więc masz sobie odpuścić. Od tej pory naszym zadaniem jest służyć wsparciem i tyle. - Nie wkurza cię to, Hollenbeck? Ten, kto to zrobił, pokonał nasze zabezpieczenia, zabił naszych ludzi i uprowadził prezydenta. - Nie możemy mieć pewności, że został uprowadzony. - Teraz ty zaczynasz? Daruj sobie. - Pewnie, że mnie to wkurza, ale takie jest prawo. - Podobno jesteśmy najlepszą ochroną na świecie, nie mamy sobie równych. A mimo to ktoś mógł tu wparować, skasować nasz zespół i zniknąć z prezydentem. - Scot, wszyscy jesteśmy w szoku. Nie możemy uwierzyć, że to się stało. Ty ocaliłeś Złotowłosą i powinieneś być z tego ogromnie dumny. Wszyscy jesteśmy. - Tom, ci ludzie uprowadzili prezydenta. Naszego prezydenta. Gra idzie nie tylko o nasze reputacje i reputację Secret Service, ale i o jego życie. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami. - Scot, okrutna prawda jest taka, że on może już nie żyć. Nie wiemy. Może wykopią go półtora metra stąd… Choć w to wątpię. Tak naprawdę zgadzam się z tobą. Uważam, że został porwany, i dlatego tym bardziej musimy potulnie grać wyznaczone nam role. A teraz
zabieraj się stąd. Będę musiał nieźle nabaje-rować, żeby uratować twój tyłek, i potrzebuję kilku minut do namysłu. - Myślenie to strata czasu, którego i tak nam brakuje. Trzeba działać. 18 Jenator David Snyder podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku, tak samo, jak to zrobił, kiedy telefon cicho zadźwięczał kilka godzin wcześniej, koło północy. Deszcz bębnił miarowo w okna kamienicy w Georgetown. Zanim senator cokolwiek powiedział, rozejrzał się czujnie, by sprawdzić, czy postać u jego boku się poruszy. - Tak? - Senatorze, tu Zuschnitt. Ja… - Zuschnitt? Jezu Chryste. Czekaj sekundę. Tu nie mogę rozmawiać. Senator Snyder wcisnął guzik zawieszenia rozmowy w czarnym telefonie Sony na orientalnym stoliku nocnym. Bardzo ostrożnie wysunął się z łóżka. Włożył biały turecki szlafrok i pantofle Dunhill. Wychodząc, pamiętał, by zamknąć za sobą drzwi sypialni. Stuknął palcem we włącznik bogato zdobionego żyrandola, który oświetlił łagodnie zakręcającą klatkę schodową. Gęste chmury i siąpiący deszcz sprawiały, że tego ranka było ciemniej niż zwykle. U podnóża schodów przeszedł przez wyłożony marmurem przedpokój i otworzył drzwi wejściowe, żeby wziąć poranne gazety. Na progu leżały zawinięte w plastik egzemplarze „Wall Street Journal”, „Washington Post”, „New York Times”, „USA Today” i „International Herald Tribune”. Choć asystenci i tak przygotowywali mu prasówkę w biurze, lubił zapoznać się z najnowszymi wydarzeniami jeszcze przed wyjściem z domu. Powłócząc nogami, poszedł do gabinetu. Przez plastikowe koszulki widział nagłówki na pierwszych stronach kilku gazet. Wszystkie były mniej więcej takie same: „Lawina w Utah. Prezydent zaginął. Obawy o jego życie”. Snyder włączył kilka monitorów telewizyjnych. Na ekranach pokazali się eleganccy prezenterzy, rozmawiający ze studia z reporterami w terenie, zakutanymi w grube zimowe kurtki z bijącymi po oczach krzykliwymi logo sieci telewizyjnych. Dźwięk był ściszony, ale Snyder widział, że relacje są nadawane z miejsca, gdzie prezydent spędzał wakacje na nartach i gdzie zeszła lawina. To było wydarzenie numer jeden w
kraju, jeśli nie na świecie. Rzucił naręcze gazet na kanapę przy kominku i wcisnął guzik pilota. Kominek rozpalił się z trzaskiem. Tak to jest w Waszyngtonie: jak nie wilgotne, przeszywające do szpiku kości zimno, to trzydziestopięciostopniowy upał przy stuprocentowej wilgotności powietrza. W tym mieście nie było szans na złoty środek, nie tylko jeśli chodzi o pogodę. Snyder przeszedł za biurko i zapalił papierosa. Nie przejmował się, że Zuschnitt czeka. Biuro FBI w Salt Lakę City było jednym z największych w kraju, bo to właśnie w bazach wojskowych na terenie Utah Ameryka wykonywała postanowienia umów o redukcji liczby głowic nuklearnych i rozbrojeniu zawartych z byłym Związkiem Sowieckim. Oba państwa od dziesięcioleci rozgrywały polityczną partię szachów i dotąd nie nauczyły się ufać sobie nawzajem. Wskutek tego Rosjanie mieli w Salt Lakę dużą grupę swoich ludzi monitorujących demontaż i usuwanie głowic, Amerykanie zaś wysłali podobną liczbę przedstawicieli do baz na terenie całej Rosji. 6 ~ Lwy 7 I .nr.errw SI Do Utah przyjechało tylu Rosjan, że rząd amerykański uznał, iż przydałoby się ich wziąć pod baczną obserwację. Zadanie to przypadło w udziale FBI. Snyder, jak zawsze polegający na własnych dobrze poinformowanych źródłach, pielęgnował liczne znajomości wśród krajowych i zagranicznych wywiadowców. Choć Zuschnitt może nie był najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji, miał w sobie coś nikczemnego, co Snyderowi przypadło do gustu. Łatwo dał się kupić. Teraz jednak senator zastanawiał się, czy dobrze zrobił, podając mu numer swojego bezpiecznego telefonu domowego, uznał jednak, że lepsze to, niż gdyby Zuschnitt miał dzwonić do jego gabinetu. - Spóźniłeś się - powiedział szorstko senator Snyder, kiedy podniósł słuchawkę i zaciągnął się papierosem. - Wiem, ale… - Zamknij się i słuchaj. Skąd dzwonisz? - Z biura w Salt Lakę, z telefonu, na który przełączamy rozmowy ze zbiegami i podejrzanymi. Nagrywają się na nim wszystkie połączenia przychodzące i wychodzące… A myślisz, że, do cholery, skąd? Co, uważasz, że jestem nie dość bystry, żeby skorzystać z bezpiecznej linii? Dzwonię z automatu w kurorcie.
Snyder powściągnął gniew na tego bezczelnego typa. - Skąd dokładnie? - spytał. - Jestem przy ośrodku zdrowia, ale bez obaw. Nie ma tu innych pracowników rządowych. Jestem tylko ja i w moim stanie idealnie pasuję do otoczenia. - W twoim stanie? Co to znaczy? - Dostałem z zaskoczenia od jednego wariata z Secret Service. Kutas nazywa się Harvath. Zdaje się, że był szefem straży przedniej prezydenta. - Nie tylko szefem straży przedniej, ale i członkiem obstawy. Mam rozumieć, że jeszcze żyje? - Tak, rano przed lawiną przydzielili go do córki prezydenta. - Kto jeszcze przeżył? - O ile wiemy, tylko Harvath i córka prezydenta. - Jakieś wskazówki co do miejsca pobytu prezydenta? - Na razie żadnych. Secret Service znalazł ciało Arabusa z giwerą maszynową, dodali dwa do trzech i wyszło im siedem, a potem wezwali nas. Dyrektor FBI wysłał tu Gary’ego Lawlora. Traktują to jako porwanie. - A media? - Na razie nie dopuszczamy ich na miejsce zdarzenia. Wywęszyli, że w lawinie zginęło kilku agentów i cywilów, i że prezydenta nie znaleziono, ale poza tym nie wiedzą nic. - Wróćmy do tego, jak „dostałeś z zaskoczenia”. Co się stało? OT - Ten śmierdziel Harvath chciał obejrzeć trasę zjazdu prezydenta i jego obstawy. Biuro w Salt Lakę dostało polecenie, żeby zająć i zabezpieczyć miejsce zdarzenia do przyjazdu Lawlora. Mieliśmy nie wpuszczać nikogo, z Secret Service włącznie. Kurde, żebyś widział, jak już jest zadeptane. W każdym razie Harvath się uparł, a ja powiedziałem, że nic z tego. Jak się odwróciłem, przywalił mi z zaskoczenia. Tchórz. - A mimo to poradził sobie z tobą, co? - Snyder nie oczekiwał odpowiedzi. Zapisał sobie nazwisko Harvatha w pamięci i zadał następne pytanie: - Coś jeszcze do zameldowania? - Poza tym, że mam trzy szwy na wardze, twarz spuchniętąjak balon i to cud, że szczęki mi nie złamał? Nie, to wszystko. - Czyli nie ma więcej o czym mówić. Oczekuję, że następny meldunek złożysz punktualnie, czy znów dostaniesz po buzi, czy nie. Zrozumiano? - Tak, jasne.
- To dobrze. - Co z prasą? - Niech pomyślę. - Snyder zastanowił się, kiedy będzie najlepszy moment, by Zuschnitt dał gazetom cynk, że prezydent nie leży pod śniegiem, tylko jest w rękach porywaczy. - Masz swój pager, co? - Oczywiście, jak wszyscy agenci. - Kiedy przyjdzie czas, żebyś sprzedał mediom naszą historyjkę o losie prezydenta, puszczę ci sygnał i powiem, co masz robić. Jasne? - Tak. - To dobrze. - Snyder rozłączył się, zanim jego rozmówca mógł cokolwiek dodać. W tej samej chwili też na widełkach spoczęła słuchawka czarnego telefonu Sony na górze. Odłożył ją mocno zaintrygowany kochanek, który nie spał od północy, kiedy to senator odbył pierwszą zagadkową rozmowę telefoniczną. 19 Kilka sekund po ich pierwszym spotkaniu wiedział już, dlaczego Mitch nie mógł się oprzeć senatorowi. To, że jego chłopak sypiał ze swoim szefem, by mieć do przodu, nigdy się Andre nie podobało, ale Mitch zapewnił go, że to tylko tymczasowy układ i że w Waszyngtonie czasem tak trzeba. Andre” siedział więc z założonymi rękami i obserwował, jak rzekomo przelotna przygoda między senatorem i jego młodym asystentem przeradza się w romans na całego. Powiedzieć, że go to potężnie drażniło, to byłoby niedomówienie tysiąclecia, ale Andre kochał Mitcha i życie, jakie Mitch mu obiecał. Nie było tajemnicą, że Mitch spotykał się z wieloma kobietami z Kapitolu i Andre godził się z tym. Traktował to jako element ich kamuflażu, ale głęboka zażyłość z senatorem Snyderem zaczynała działać mu na nerwy, zwłaszcza kiedy Mitch znikał na całe weekendy albo gdy senator dzwonił w środku nocy i kazał Mitchowi „brać pupcię w troki” i przyjeżdżać do swojej kamienicy. Wreszcie sprawy zaszły tak daleko, że Andre uznał, iż dłużej tak nie wytrzyma. Jeśli nie mógł
mieć Mitcha tylko dla siebie, nie chciał z nim być. Już samo to, że musiał ukrywać, iż jest gejem, przed współpracownikami z waszyngtońskiej kancelarii prawniczej, a także własną rodziną, było złe, ale żeby musiał taić swoją głęboką miłość do Mitcha przed resztą świata nie, tego już za wiele. Andre Martin doszedł do kresu wytrzymałości. Nie chciał dłużej żyć w ukryciu, postawił więc Mitchowi ultimatum. I wiedział, że zawsze będzie miał mieszane uczucia co do swojej reakcji na jego odpowiedź. Mitch wyjaśnił, że od paru tygodni usiłuje wyplątać się z tego romansu, ale im bardziej próbuje, tym dziwniej senator się zachowuje. Chwilami był nieobecny duchem i zimny, kiedy indziej wręcz chorobliwie dociekliwy. Zdarzały mu się wybuchy złości, coś, czego Mitch do tej pory nie widział, a o czym tylko słyszał. Seks stał się ostrzejszy, zupełnie jakby senator chciał zadać mu ból, i fizyczny, i psychiczny. Mimo wszystko dla Mitcha ważne było, by rozstać się ze Snyderem w przyjaźni, od tego bowiem zależało, czy zachowa swoją posadę. Andre uważał, że powinien znaczyć dla Mitcha więcej niż jakakolwiek posada, i by podkreślić swoje słowa, wyprowadził się z ich wspólnego apartamentu. Wiedział, że postąpił słusznie, mimo to dręczyły go wyrzuty sumienia. Mitch raz po raz powtarzał Andre, jak bardzo go kocha i że najbardziej na świecie pragnie z nim być. Przekonywał, że senator na pewno niedługo pozwoli mu odejść; tak nim pomiatał, że Mitch nie wyobrażał sobie, by chciał go zatrzymać przy sobie. Mitch powiedział nawet, że zaczeka jeszcze tydzień i jeśli senator tego nie skończy, zrobi to on. Zaklinał się, że tak właśnie będzie, i poprosił Andre, by wytrzymał jeszcze tylko do końca następnego tygodnia. W głębi serca Andre wierzył Mitchowi. Nieco podniesiony na duchu zdecydował, że jeśli romans rzeczywiście się zakończy do następnego weekendu, wprowadzi się z powrotem do Mitcha. Posunął się nawet do tego, by w ostatniej chwili zarezerwować stolik w ich ulubionej restauracji Monroe’s w Alexandrii. B/l Kiedy nadeszła sobota, Andre siedział samotnie, czekał na Mitcha i przy trzech lampkach chardonnay głęboko zastanawiał się nad sobą. Wreszcie zrozumiał, że jego ukochany nie przyjdzie, opłacił więc rachunek i wyszedł z Monroe’s w przekonaniu, że to wszystko było kłamstwem; praca i romans z senatorem okazały się dla Mitcha ważniejsze.
Wrócił do hotelu Holiday Inn, gdzie mieszkał, odkąd odszedł od Mitcha, i namówił barmana, który właśnie zamykał, by nalał mu ostatniego kielicha przed snem. Andre wychylił wódkę z tonikiem i omal jej nie wypluł, kiedy przenikliwy - choć nie do końca barman powiedział: „Cokolwiek zrobiła, w końcu się pozbierasz, kolego”. Potem opróżnił trzy buteleczki z prowizorycznego barku, nawymyślał sobie za to, że zakochał się w kimś, komu na nim nie zależy, i zapadł w kamienny sen. Kiedy się obudził następnego ranka, głowa mu pękała, ale dzięki temu nie myślał o bolącym sercu. Poszedł do łazienki, ściągnął folię z jednego z kubków, napełnił go wodą i popił dwa advile. Wychylił się za drzwi i wziął gratisowe egzemplarze „USA Today” i „Washington Post”. Rzucił obie gazety na łóżko i wrócił do łazienki w nadziei, że jak umyje zęby, poczuje się trochę bardziej jak człowiek. Kiedy już wyszorował zęby, przeszedł przez pokój i usiadł na skraju łóżka. Szybko przejrzał kartę dań i podniósł słuchawkę telefonu, żeby zamówić śniadanie. Nie miał serca ani zdrowia do tego, by iść do jednej z lokalnych kawiarni. - Dzień dobry, panie Martin, mówi Tabatha. Mogę przyjąć pańskie zamówienie? - Nie wiem, na ile ten dzień jest dobry, ale zamówienie przyjąć możesz, jasne. - Zaczął wyliczać, czego chce, jednym okiem patrząc na kartę dań, drugim na nagłówki w „Post”. Poproszę dzbanek kawy. Dwa jajka i… o Jezu, nie. Andre w tej właśnie chwili doszedł do krótkiego artykułu o zabójstwie z poprzedniego wieczoru. Nieznani sprawcy zastrzelili Mitchella Contiego, asystenta senatora Davida Snydera, i niezidentyfikowanego jak dotąd mężczyznę, prawdopodobnie znajomego pana Contiego. - Panie Martin, dobrze się pan czuje? - spytała telefonistka z obsługi. - Odwołuję zamówienie - tylko tyle zdołał wykrztusić, zanim pobiegł do łazienki i zwymiotował. Andre bardzo dyskretnie zasięgnął języka u ich wspólnych bliskich znajomych, by spróbować odtworzyć przebieg ostatniego wieczoru Mitcha. Wszyscy mówili, że Mitch był ostatnio mocno zdołowany z powodu kłopotów w pracy i rozstania z Andre. Podobno poszedł na miasto ze znajomym, Simonem, by kupić prezent dla Andre. Wtedy zostali zastrzeleni.
8^ Policja przyjęła założenie, że to klasyczny przypadek: Mitch i Simon po prostu znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie i dostali się pod grad kul. Nie udało się ustalić, kim byli zabójcy i kto miał być ich właściwym celem. Choć z początku zapanowało powszechne oburzenie, ostatecznie Mitch i Simon stali się tylko jeszcze jedną statystyką. Jednak nie dla Andre Martina. Źle się działo w stolicy demokracji. Cała ta sprawa śmierdziała. Opisy zabójców i ich samochodu były ze sobą sprzeczne, nikt nie miał nic konkretnego do powiedzenia na temat faktycznych celów ataku. Im uważniej Andre to wszystko studiował, tym większego nabierał przekonania, że zabójstwo nie było dziełem przypadku. Nieustannie odtwarzał w pamięci opowieści Mitcha o senatorze Sny-derze, o tym, jak to nigdy nie przegrywał i wszyscy schodzili mu z drogi. Przypomniał sobie też ostatnią wiadomość od Mitcha, którą odebrał w hotelu Holiday Inn; Mitch mówił w niej, że chyba wie już, co zrobić, by uwolnić się od senatora, a przy tym zachować posadę. Przechwalał się, że może nawet dzięki temu awansuje, a wtedy będą mogli razem uczcić powrót do normalności. Czy Mitch był na tyle nierozsądny, by pomyśleć, że może szantażować senatora? Czy liczył, że senator z nim zerwie, a mimo to pozwoli mu zachować pracę, czy może nawet posunie się do tego, by go awansować? To byłoby w stylu Mitcha. Zawsze uważał się za sprytniejszego od innych. Andre nieraz mu mówił, że jest za sprytny - dla jego własnego dobra. Nieważne, co Mitch mógł mieć na senatora, od którejkolwiek strony próbowałby go podejść, był skazany na przegraną. Im więcej Andre o tym myślał, tym bardziej okoliczności zabójstwa stawały się zrozumiałe, jeśli tylko przyjąć, że to Mitch był zamierzoną ofiarą. A im bardziej wszystko stawało się dla niego jasne, tym większa była jego determinacja, by pomścić śmierć Mitcha Contiego. Choć niełatwo było zbliżyć się do senatora, Andre w końcu się udało. Nie miał tak rozległych kontaktów w świecie polityki jak Mitch, ale świetnie potrafił zbierać informacje i wkrótce skompletował własną teczkę dotyczącą senatora z Nowego Jorku oraz spraw najdroższych jego zimnemu sercu. Kilka miesięcy później, za pośrednictwem żony wspólnika z kancelarii, Andre załatwił sobie zaproszenie na Bal Złotego Kręgu, organizowany przez Forum Dyplomatów Międzynarodowych.
Na eleganckiej gali Andre prezentował się w smokingu równie efektownie jak Mitch. Przed przyjściem na imprezę wypił dla kurażu dwa martini i był przekonany, że zdoła uwieść senatora. Snyder rzeczywiście zwrócił na niego uwagę, ale Andre musiał jeszcze kilka razy „przypadkowo” wpaść na niego na kilku innych ważnych uroczystościach, zanim wdali się w prawdziwą rozmowę. Na ich pierwszej „randce” Andre mądrze udawał nieprzystępnego, zachowywał się, jakby styl życia i władza senatora nie robiły na nim wrażenia, a wszystko to sprawiło, że senator tym bardziej ochoczo połknął haczyk. Wkrótce zadurzył się w Andre bez reszty i nie mógł się nim nasycić. Zazdrosny i niepewny siebie, chciał spędzać z nim każdą chwilę. Ostatnio jednak Snyder był jakiś spięty. Postronny obserwator nie poznałby tego po nim, ale Andre obserwował go dość długo, by zauważyć, że coś wisiało w powietrzu. O cokolwiek chodziło, musiało to być coś dużego. Andre był na tyle doświadczonym prawnikiem, by zdawać sobie sprawę, że węsząc wokół najbardziej wpływowego senatora w kraju, może przysporzyć sobie kłopotów, ale nie interesowały go tajemnice państwowe, lecz sekrety osobiste. Wiedział, że Snyder ma niejedno na sumieniu. To jego obarczał winą za śmierć Mitcha i Simona, więc chciał, by beknął za to, jeśli nie za coś równie godnego potępienia. Wiedział też, że jeśli zostanie zdemaskowany, jemu też łatwo może przytrafić się taki wypadek, jaki spotkał Mitcha i Simona. Kiedy Snyder koło północy wymknął się z domu, zaraz po pierwszej dziwnej rozmowie telefonicznej, Andre zrozumiał, że dzieje się coś ważnego. Wyszedł bocznymi drzwiami i zauważył senatora wsiadającego do taksówki. W deszczu mało było widać, ale Andre zdołał dostrzec numer taksówki i po chwili sam złapał następną. Senatorowi się spieszyło i niezbyt zważał na to, czy ktoś go śledzi. Andre” bez kłopotu trzymał się za nim. Pół godziny później, kiedy taksówka skręciła na elegancką ulicę osiedlową w McLean w Wirginii, wiedział już, dokąd Snyder się wybiera. Andre kazał taksówkarzowi stanąć i patrzył, jak kierowca senatora mówi coś przez domofon przy dużej żelaznej bramie murowanego domu w stylu neogeorgiańskim. Brama po chwili się otworzyła i taksówka Snydera wjechała przed dom. Andre, usatysfakcjonowany, kazał kierowcy zawieźć się z powrotem do kamienicy w Georgetown. Przez resztę nocy leżał w pełni rozbudzony, tylko od czasu,
gdy senator przyjechał do domu, udawał, że śpi. Nawet nie drgnął, dopóki Snyder nie wstał, by odbyć drugą rozmowę telefoniczną. Teraz, w przyćmionym świetle deszczowego poranka, Andre odłożył słuchawkę czarnego telefonu Sony i przeturlał się na swoją stronę łóżka. Rozmyślał o tym, co właśnie usłyszał. Nadeszła pora, żeby wstać, i uznał, że gorący prysznic pomoże mu uspokoić nerwy. Wszedł do łazienki i nawet nie poczuł na stopach ciepła promieniującego z wyłożonej płytkami podłogi. Puścił w prysznicu gorącą wodę i stanął w kabinie. Wyszorował się cytrynowym mydłem z wosku pszczelego, jednym z licznych produktów kąpielowych, którymi senator lubił sobie dogadzać. 87 Przez głowę przebiegały mu dziesiątki myśli i tak był nimi zaabsorbowany, że dopiero kiedy drzwi prysznica się otworzyły, zauważył, że jego kochanek jest w łazience. - Andre, coś mi się widzi, że musimy porozmawiać. 20 Harvath i Hollenbeck zeszli na dolny odcinek Trasy Śmierci. Czekał tam sno-cat, który miał ich zabrać z powrotem do centrum dowodzenia. Kiedy usadowili się w środku i ruszyli w drogę, Hollenbeck wyjął spod parki plik polaroidów i podał je Harvathowi. - Widziałeś coś takiego, kiedy służyłeś w SEAL? Harvath uważnie obejrzał pierwsze zdjęcie. Była na nim skrzynka, pomalowana na biało, mniej więcej wielkości standardowego głośnika niskotono-wego do surround soundu. Sądząc z tego, jak wyglądała, musieli ją znaleźć w śniegu. Scot przejrzał fotografie, pokazujące skrzynkę z różnych stron. Na niektórych częściowo przesłaniały ją gałęzie sosny, pod którą leżała. - Nie wiem. Wygląda jak biała skrzynka - powiedział Harvath i oddał zdjęcia Hollenbeckowi. - Kiedy nasi ją znaleźli, też nie mieliśmy pojęcia, co to. Coś nam mówiło, że to może być bomba, więc od razu ściągnęliśmy saperów. - Gdzie? Tam? - spytał Scot, wskazując za plecami Trasę Śmierci. - Myślałem, że śledztwo przejęło FBI. - Bo tak jest, ale działaliśmy poza zabezpieczonym miejscem zbrodni pod pretekstem poszukiwania agentów, którzy mogli przeżyć lawinę.
- Przecież mówiłeś, że wszystkich znaleźliście. - Teraz już tak. Ale wtedy nie powiedzieliśmy tego FBI. Słuchaj, nie myśl, że się ciebie czepiam. Tam na górze cię opieprzyłem, bo od tego jestem. Słyszałem co nieco o tym, jak mu tam, Zuschnicie. W FBI mówią, że to prawdziwy kutas. Pewnie dlatego go tu przysłali. Pomyśl tylko. Niezbyt to fajne, stać na mrozie i grzebać sobie palcem w dupie. Ta wizja rozbawiła Harvatha. Zaśmiał się pierwszy raz tego dnia. - Może i masz rację. - A żebyś, kurde, wiedział. Teraz rzuć okiem na to - Hollenbeck wyciągnął z kieszeni następną kolekcję polaroidów. - Kiedy już ustaliliśmy, że to urządzenie nie jest bombą, odkryliśmy, że obudowano je panelami i że panele da się zdjąć. Scot przejrzał tę serię zdjęć z większym zainteresowaniem. Każde pokazywało inny odsłonięty fragment wnętrza skrzynki, zawierającej ciasno upakowane urządzenia i obwody elektroniczne. - Wygląda jak wymiociny superkomputera, który nażarł się czegoś nieświeżego. Musieli tam upchnąć co najmniej sto płytek z obwodami. Nie ma szans, żeby coś takiego się nie przegrzało. Za słaba wentylacja. Chyba żeby… - Zagrzebać to w śniegu? - dokończył Hollenbeck, który zdążył już dojść do tego samego wniosku. Wyjął z parki jeszcze trochę zdjęć i, przerzucając je, tłumaczył, co na nich widać. Stop, z którego wykonana jest skrzynka, pewnie pomagał utrzymywać zimno w obiegu. Są też wentylatory i rurki z osłoniętymi otworami wylotowymi; wszystko razem, jak sądzimy, tworzyło układ chłodzenia. Domyślasz się, do czego to może służyć? - Sądząc z tego zdjęcia - powiedział Scot i wskazał na fotografię, którą Hollenbeck właśnie odsłonił - to małe urządzenie tutaj jest anteną nisko-profilową. Jeśli każesz swoim ludziom zajrzeć na drzewo, pod którym leżała skrzynka, na jego czubku pewnie znajdziecie zamaskowany nadajnik ze wzmacniaczem. - Zgadza się. Właśnie to znaleźliśmy. - Czyli musi to być rodzaj nadajnika. Gotów jestem się założyć, że znaleźliście przyczynę
naszych kłopotów z łącznością. - Trafiłeś. Jak tylko wyłączyliśmy urządzenie, radiostacje i reszta nadajników zaczęły działać idealnie. A co powiesz na to? - Hollenbeck podał mu ostatni polaroid z pliku. Harvath uważnie przyjrzał się zdjęciu. - Sądząc po klasie sprzętu, to dzieło naszych koreańskich przyjaciół z północy. Pewnie okaże się, że elementy są w większości tajwańskie, ale urządzenie zostało zaprojektowane i zmontowane w Korei Północnej. - Obejrzał je nasz spec od łączności, ściągnąłem też Jima Batesa i paru ludzi z jego Agencji Łączności Białego Domu, żeby rzucili na to okiem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widzieli, ale wszyscy zgodnie przypuszczają, że jest to jakiś wysoce zaawansowany system zagłuszania. - Tylko dlaczego miałby zagłuszać nasze radiostacje, a nie CB-radio? - Może to kwestia odległości albo… - Tom, odległość nie miała z tym nic wspólnego. Nasze radiostacje przestawały działać na głównych trasach w Deer Valley. Gdyby wszystko było zagłuszane, to CB-radio też. - Bates i jego chłopaki z agencji mają też inną teorię - urządzenie można tak nastawiać, by zagłuszało określone częstotliwości w różnych przedziałach czasowych. 8Q - Coś działa minutę, a potem nie działa przez dwadzieścia - powiedział Scot, bardziej do siebie niż do Hollenbecka. - Dlatego przerwy w łączności uznaliśmy za jakieś naturalne zakłócenia. - No właśnie. - Ale żeby to się udało, trzeba przynajmniej wiedzieć, jakich częstotliwości używa Secret Service, co jest bacznie strzeżoną tajemnicą. - Właśnie. Czyli ten, kto nas zakłócał, musiał mieć informacje nie tylko o częstotliwościach naszych radiostacji, ale i tych z Deer Valley oraz smoc-ków. - Z tymi z Deer Valley nie mieli problemu, ale z naszymi? Sugerujesz, że był przeciek? Wykluczone. Nie ma mowy. - Scot, masz to zachować dla siebie. Rozumiesz? Nie chcę rozpętać polowania na czarownice. - Tym bym się nie martwił. Puszka Pandory i tak otworzy się sama. Bardziej martwiłbym się, jak ją zamknąć. 21 Przez resztę drogi do centrum dowodzenia w głowie Scota kłębiło się milion myśli. Czuł się, jakby był bohaterem znanego obrazu Muncha Krzyk. Z chaotycznej kotłowaniny raz po raz wyłaniało się zdanie: „Jesteś tylko tak mocny, jak mocne jest twoje najsłabsze
ogniwo”. Było czymś nie do pomyślenia, by ktoś z jego zespołu mógł ujawnić komukolwiek tajne informacje. Może to nie był przeciek, przekonywał sam siebie. Problem tkwił w tym, że jeśli już takie podejrzenie się pojawia, człowiek skupia się wyłącznie na nim. Trudno wziąć pod uwagę inne wyjaśnienia. Kiedy sno-cat się zatrzymał, Harvath i Hollenbeck nie czekali aż kierowca wysiądzie z szoferki i otworzy im drzwi. Zanim zdążył obejść pojazd, oni już byli w drodze do centrum dowodzenia. - Tom, mogę odzyskać swojego SIG-a? - spytał Harvath przekonany, że ktoś musiał zabrać jego broń, kiedy zeszłego wieczoru przywieźli go nieprzytomnego. - Pod warunkiem, że obiecasz nie używać go przeciwko agentom FBI. Jest pod kluczem w szafce w centrum dowodzenia. Longo mnie tam zastępuje, załatw z nim wszystkie formalności. Scot skierował się do ogromnego winnebago, sprowadzonego z federalnego garażu w Las Vegas, by służyło jako główne centrum łączności i donn wodzenia na czas prezydenckiego urlopu. Choć dom, w którym prezydent się zatrzymał, oddalony o raptem piętnaście metrów, także był pełen agentów i sprzętu elektronicznego, przebieg całej operacji nadzorowano właśnie stąd. Scot znalazł Longo w głębi pojazdu. Pochylony nad laptopem, pracowicie stukał w klawisze. - Hollenbeck powiedział, że możesz mi oddać mojego SIG-a. - Co twojego? - spytał Longo, zaprzątnięty raportem, nad którym pracował. Pisemne raporty to coś, do czego Scot nigdy nie zdołał się przyzwyczaić. Secret Service uwielbiał papierkową robotę. - Mojego SIG-Sauera. Jest mniej więcej tej długości - powiedział Har-vath i rozłożył dłonie, by pokazać, jakiej - ma czarnawoszary kolor i jak się naciśnie na spust, to strzela takimi rzeczami, na które mówimy pociski. Jeśli znajdziesz jabłko, które dałoby ci się ustawić na głowie, to chętnie zademonstruję, jak działa. - Bardzo śmieszne. Cieszę się, że twoje poczucie humoru nie ucierpiało w wypadku. Przepraszam cię, ale ci z Agencji Łączności Białego Domu zawracają mi głowę pytaniami, jak doszło do zerwania łączności, i wszystko muszę mieć udokumentowane. Utknąłem na tym raporcie. - Od kiedy to Agencja Łączności Białego Domu wydaje rozkazy Secret Service? - Ci goście są z Departamentu Obrony, tyle że w cywilu. Hollenbeck mówił, żeby każdemu pomagać. Naprawdę przejmuje się tym, jak będziemy… zresztą, co tu się oszukiwać? Przejmuje się tym, jak już wyglądamy. Zgubiliśmy prezydenta. Do tej pory nie mogę w to
uwierzyć. Teraz FBI ściąga swojego największego pitbulla, a on przywiezie ze sobą antyterrorystów. Szefowie biur FBI i Secret Service w Salt Lakę weszli na wojenną ścieżkę, ja zaś staram się nie wychylać, żeby moja głowa nie poleciała. - Spokojnie Chris, nikt ci głowy nie urwie. - Tak myślisz, Harvath? Przykro mi o tym mówić, ale dwudziestu kilku agentów zaginęło lub nie żyje, prezydent zniknął, a nie mamy praktycznie żadnych tropów. Polecą głowy, to pewne. Wiesz, że cię lubię, ale niewykluczone, że jako szef straży przedniej weźmiesz ślub z królem Henrykiem. - „Ślub z królem Henrykiem” to popularny w ich gronie żart, odnoszący się do słynnego brytyjskiego władcy, który kazał ściąć dwie swoje żony, kiedy mu się znudziły. Chris nie musiał tego mówić. Ta myśl była jedną z wielu, które krążyły Harvathowi po głowie wraz z przytłaczającym poczuciem odpowiedzialności za śmierć kolegów. Jeśli Scot chciał ocalić karierę, jego jedyną szansą było doprowadzić do istotnego przełomu w śledztwie. - Masz, to twoja broń - powiedział Longo, odwrócił się od szafki, położył pistolet na stole i podał Harvathowi podkładkę do pisania z formularzem. -Podpisz się tutaj. 91 Scot przypiął kaburę, oddał Longo podkładkę z podpisanym formularzem i ruszył do drzwi. - Anglicy w ogóle mieli różne fajne pomysły. Wiesz na przykład, skąd wzięła się idea wypłacania odprawy? - zapytał Longo, kiedy powiesił podstawkę do pisania na kołku w szafce, którą zamknął na klucz. - Nie, ale i tak mi powiesz, mam rację? Longo zignorował jego sarkastyczny ton. - Skazańcy idący na ścięcie dawali katu małą premię za to, żeby obciął im głowę jednym czystym uderzeniem topora. - Dzięki. Postaram się zapamiętać - rzucił Scot i przytrzymał otwarte drzwi winnebago chwilę dłużej niż powinien. Zmarznięci agenci zareagowali okrzykami protestu. Idąc w stronę domu, Scot rozpamiętywał rozmowę z Longo. Wiedział, że inni agenci nie mają do niego pretensji. Scot Harvath w pojedynkę przeforsował wprowadzenie wielu najistotniejszych od lat usprawnień w szkoleniu i taktyce Secret Service. Z drugiej strony, był świadom, że jako szef straży przedniej musi wziąć na siebie znaczną część odpowiedzialności za to, co się stało. Kiedy spojrzał na niebo i wciąż padający śnieg, uznał, że nieodnalezieni do tej pory agenci nie mająjuż żadnych szans. Co innego prezydent. Zapewne jeszcze żył i było tylko
kwestią czasu, kiedy przyjdzie żądanie okupu. Scot pomyślał o Amandzie leżącej w łóżku szpitalnym w Salt Lakę, zadowolony, że wyjdzie z tego bez szwanku. Nie śmiał jednak myśleć o tym, w jakich warunkach przebywa prezydent. Nie ulegało wątpliwości, że Scot był skończony, przynajmniej w Secret Service. Przeniosą go na mniej „delikatne” stanowisko, i pewnie pozostanie mu strzec bezpieczeństwa delegatów z Trzeciego Świata odwiedzających Stany Zjednoczone… Jak dobrze pójdzie. Na pewno już nigdy nie stanie na czele straży przedniej prezydenta, nie będzie też mógł ochraniać go osobiście. Mógłby wrócić do SEALsów. Jego towarzysze broni i tak zawsze uważali, że większy był z niego pożytek w ataku niż w obronie, ale miał swój honor. Nie mógł wrócić na kolanach. Wszyscy wiedzieliby, że to on odpowiadał za bezpieczeństwo podczas wyjazdu prezydenta na narty. Służba w Navy SEALs to zaszczyt, nie deska ratunkowa dla kogoś, kto ucieka z podwiniętym ogonem, bo nie powiodło mu się gdzie indziej. Niepowodzenie - to słowo miało gorzki smak w jego ustach. Czy poniósł klęskę? A jeśli tak, to według czyjej definicji? Dla komandosa SEAL przegrać znaczyło tyle, co poddać się, nic nie robić, rzucić ręcznik na bokserski ring. Secret Service mogło z wielkimi oporami dać się odsunąć na bok i zostawić śledztwo FBI, ale on nie musiał. Im dłużej Scot rozważał, co go czeka, tym wyraźniej widział, jak mało ma do stracenia. Prędzej czy później zacznie się senackie dochodzenie, a wynik będzie taki, że spalą go na stosie. Pewnie znajdą się i inne kozły ofiarne, ale on wiedział, że w Waszyngtonie już grawerują dla niego zaproszenie na tę imprezę. Nawet gdyby odszedł z Secret Service, zanim wszystko się zacznie, i tak będzie zmuszony złożyć zeznania przed komisją, a oni wdepczą go w ziemię. Musieli mieć winnego. Taka już jest chora natura polityków. Jeszcze jedno nie dawało mu spokoju: przysięgał bronić kraju i prezydenta. Choć FBI znało się na rzeczy, cholernie długo potrwa, zanim wszystko skoordynują. Do tego czasu ślady zostaną zatarte, a porywacze będą jeszcze dalej niż teraz. FBI będzie musiało zaczekać, aż zgłoszą swoje żądania. Jasne, formalnie nadal będą szukać dowodów, a jeśli dopisze im szczęście, może nawet trafią na jakiś trop, ale Scot nie żywił wielkich nadziei, że naprawdę cokolwiek znajdą. Nie miał też cienia wątpliwości, że prezydent żyje. Gdyby było inaczej, jego zwłoki znaleziono by wraz z ciałami
towarzyszących mu agentów Secret Service. Owszem, wysiłek zbiorowy ma swoje zalety, ale jeśli nie zostanie szybko skoordynowany, w dziewięciu przypadkach na dziesięć kończy się katastrofą. FBI i Secret Service wycofały się do obrony. Scot najlepiej czuł się w ataku, tak go przeszkolono. Musiał zacząć działać. Poza tym, pomyślał znowu, cóż miał do stracenia? 22 Jcot znalazł Vance’a Boysona i Nicka Slattery’ego na skraju obszaru ogrodzonego taśmą. Sprawdzali ekwipunek oparci o platformę wozu pogotowia lawinowego w Deer Valley. Vance był kumplem Scota z drużyny narciarskiej, a oprócz tego ważnym źródłem informacji, gdy Scot oglądał Deer Valley podczas przygotowań do wizyty prezydenta. Vance zauważył go i przerwał to, co robił, żeby się z nim przywitać. - Hej, Scot, jak się czujesz, stary? - Ech, chłopaki, bywało lepiej. - Słyszeliśmy, że nieźle fiknąłeś. - Nie tak jak po niektórych skokach. Nick zostawił sprzęt i odwrócił się, by włączyć się do rozmowy. - Wiadomo już coś? Jest tu chyba z tysiąc karetek, ale na razie żadna nie zjechała na dół. To nie jest dobry znak. en - Nie da się ukryć - powiedział Scot. - Słuchajcie, muszę was poprosić o przysługę. Skoro pogoda się trochę poprawiła, dacie radę podnieść swój śmigłowiec? Vance spojrzał na Nicka, zanim odpowiedział. - Jasne, dokąd chcesz lecieć? - Na Squaw Peak, przyjrzeć się z bliska miejscu, z którego zeszła lawina. Nick głęboko wciągnął powietrze przez zęby. - Szeryf mówił, że nikt nie ma tam wstępu do odwołania. - Całą odpowiedzialność biorę na siebie. Szeryf nie musi nic wiedzieć. Jakby się czepiał, powiecie mu, że Secret Service kazał wam zabrać jednego z agentów na górę w celu przeprowadzenia bliższych oględzin. - Agencie Harvath, równy z ciebie gość i w ogóle, aleja nie… Vance wszedł Nickowi w słowo. - Przecież nie chcesz utrudniać federalnego śledztwa. Jeśli Scot mówi, że musi dostać się na szczyt, to znaczy, że musi. Od początku słyszeliśmy, że mamy zapewnić Secret Service wszelką możliwą
pomoc. Ten oto agent potrzebuje pomocy i ją otrzyma. - Vance mrugnął do Scota. Wsiadaj. Kiedy dotarli na lądowisko obok głównej drogi, śmigłowiec z Deer Val-ley był już gotowy do startu. Podczas krótkiej jazdy wozem pogotowia lawinowego Scot i Vance rozmawiali o ekwipunku, który będzie im potrzebny na szczycie. Chodziło przede wszystkim o
standardowy sprzęt, który był już na pokładzie helikoptera, ale kiedy zatrzymali się przy lądowisku, Vance podał jeszcze Nickowi jakieś instrukcje, przekrzykując warkot wirników. Śmigłowiec szybko się wzniósł i Scot zobaczył, jakie w dole panuje zamieszanie. W drodze na lądowisko ominęli miejsca, gdzie był największy chaos. Teraz jednak Scot mógł się do woli napatrzeć na bataliony wozów ratowniczych i transmisyjnych zaparkowanych gdzie popadnie na poboczach dróg. Podczas gdy helikopter wzlatywał coraz wyżej, Scot wypytywał Vance’a o szczegóły dotyczące lawiny i jednocześnie wkładał żółtozielone spodnie narciarskie, które Nick przed startem przyniósł z samochodu. Wszyscy trzymali się z dala od szczytu, więc nawet eksperci ze stanowego Centrum Prognozowania Lawin nie mieli jeszcze okazji przeprowadzić tam żadnych badań. Na razie tylko stawiali hipotezy. Spadło dużo śniegu, a lawina jest naturalnym zjawiskiem. Kiedy pokrywa śnieżna na górskiej ścianie staje się zbyt gruba, zapada się pod własnym ciężarem i zsuwa w jedynym możliwym kierunku, prosto w dół. - To naprawdę nie jest takie niezwykłe - zapewnił Nick przez mikrofon połączony ze słuchawkami. - Nie niepokoi mnie samo zdarzenie, tylko moment, w którym nastąpiło, i to, że było tak gwałtowne powiedział Scot. Wtedy zauważył górujący przed nimi wierzchołek. - Czy pilot może podlecieć na tyle blisko, żebym mógł dokładnie przyjrzeć się tej ścianie? - Nic z tego. Nie wiemy, na ile jest stabilna, strumień zaśmigłowy mógłby wywołać nową lawinę. Po drugiej stronie, tuż pod szczytem, jest mały płaskowyż. Tam wylądujemy, a dalej pójdziemy pieszo. Vance obrócił się na fotelu drugiego pilota, żeby spojrzeć Scotowi w twarz, zanim zada następne pytanie. - Dasz radę? - O mnie się nie martw. Dopilnuj, żebyśmy dolecieli na miejsce, i tyle. Nie był to lekki spacerek, na jaki Scot liczył. Wiatr na tej wysokości wiał cztery razy silniej i pilotowi dopiero przy trzecim podejściu udało się wylądować na małym płaskowyżu. Harvath z zimna tracił czucie w palcach, a mięśnie z każdą minutą bolały go coraz bardziej. Kiedy wiatr przybrał na sile, Nick zaproponował, by dla bezpieczeństwa przewiązali się
liną. - Czego tu właściwie szukamy? - spytał Vance, podając Scotowi koniec liny. - Pornografii - padła odpowiedź. Nick i Vance przerwali to, co robili, by na niego spojrzeć. - Pornografii? - Tak się mówi. Nie potrafię podać dobrej definicji pornografii, ale wiem, co to jest, kiedy ją widzę. Będę wiedział, czego szukam, kiedy to zobaczę. Weszli za zakręt wąskiej ścieżki wiodącej po grani w stronę ściany Squaw Peak. Vance szedł pierwszy, Scot drugi, Nick był na końcu. Harvath patrzył w górę i w dół, szukał czegoś, co mogło wydać się niezwykłe. Uniósł dłoń i zawołał do Vance’a, żeby się zatrzymał. Współuczestnicy wspinaczki podeszli i stanęli obok Scota. - Widzicie? - Wskazał na małą szczelinę tuż nad ich głowami, od której odłupał się kawałek kamienia. - Jeszcze jak - powiedział Nick. - Wygląda na to, że ktoś się wspinał, i to niedawno - odparł Vance. - Teoretycznie nikt nie ma tu wstępu, zgadza się? - spytał Scot. Vance odpowiedział pierwszy. - Jak zawsze. Zwłaszcza zimą, kiedy przyjeżdża prezydent. Kurde, sam o wszystkim decydowałeś. Żadnemu z naszych nie wolno tu było wejść bez jednego z twoich ludzi. - A wchodzili? - Musieliby dostać zgodę moją albo Nicka, a o ile wiem, nikt o nią nie prosił, więc nikomu jej nie daliśmy. QS Scot odwrócił się do Nicka, który skinął głową na potwierdzenie słów Vance’a. Piętnaście metrów niżej Scot widział półkę śniegu i lodu, od której oderwała się lawina. Nietrudno ją było wypatrzyć, bo warstwy śniegu nad i pod nią drastycznie różniły się grubością. Vance podążył za spojrzeniem Scota. - Niech zgadnę - powiedział bez namysłu. - Tak, muszę się temu bliżej przyjrzeć.
Świadom, że cokolwiek powie, zostanie przegłosowany, Nick zdjął plecak z ramienia i zaczął wyjmować zwoje liny, które zabrali ze sobą. Miał nadzieję, że może Vance przemówi agentowi Harvathowi do rozsądku. Zaczęli rozwiązywać linę zabezpieczającą. - Scot, nie mamy pojęcia, na ile stabilna jest ta półka. - Tym bardziej muszę zejść na niąjuż teraz. - A co spodziewasz się tam znaleźć? - Nie mogę wchodzić w szczegóły, Vance, ale nie sądzę, żeby ta lawina spadła sama z siebie. Myślę, że ktoś jej w tym pomógł. - Co takiego? Niby że ją celowo wywołał? Po co? - Nie znam wszystkich odpowiedzi, za to ogólny obraz jest coraz wyraźniejszy. Widzisz to? Scot machnął rękaw stronę szczeliny w skale. Żeby nie zatrzeć śladów, Nick przezornie wbił karabińczyk w inne miejsce niż to, które wcześniej wskazał Harvath. - Myślę, że ktoś niedawno tu był, ktoś, kto wbił jeden albo kilka karabińczyków, zależnie od tego, jak dużego wspomagania potrzebował, i zsunął się po ścianie na linie. - Przecież to wariactwo. Byle amator wspinaczki nie dałby rady. - Kto tu mówi o amatorach? Ci ludzie byli świetnie przygotowanymi zawodowcami. - Nawet jeśli, skąd wiesz, że to ich wspinaczka spowodowała lawinę? - Wspinaczka? Nie. Szczerze mówiąc uważam, że ten, kto wywołał lawinę, zwinął się na długo przed tym, jak się zaczęła. Wszystko gotowe, Nick? Nick podniósł kciuk. Na wszelki wypadek wbił dwa dodatkowe karabińczyki i cisnął Harvathowi nową linę, na której ten miał się zsunąć. - Weź to - powiedział Scot i rzucił Nickowi pomarańczową kredkę świecową zabraną z centrum dowodzenia. - Zaznacz krzyżykiem każdy karabińczyk, który wbiłeś, żeby śledczy mogli odróżnić twoją robotę od tego, co tu było, zanim przyszliśmy. - Nick skinął głową i zaczął zaznaczać miejsca, w których tkwiły karabińczyki. Scot przeciągnął linę przez metalowy pierścień w swojej uprzęży i wyrzucił zwój liny, który trzymał w prawej ręce poza krawędź, na ścianę Squaw Peak. Vance przywiązał linę zabezpieczającą do uprzęży i zaczął udzielać mu instrukcji.
QA - Wyglądasz, jakbyś wiedział, co robisz, więc zakładam, że już kiedyś zjeżdżałeś na linie. - Więcej razy i z większej liczby obiektów niż to sobie wyobrażasz. - Scot wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Cóż, teraz będzie trochę inaczej. Nie mamy pojęcia, na ile śnieg jest stabilny, więc nie możesz odbijać się od ściany; musisz schodzić tyłem, bardzo powoli. Stawiaj nogi najostrożniej jak się da i uważnie nasłuchuj wszelkich trzasków, które mogą wskazywać, że półka się rusza albo pęka. Rozumiesz? - Jasne - powiedział Scot i odwrócił się plecami do grani oraz leżącej poniżej doliny. Spojrzał na Nicka. -Asekuracja gotowa? - Gotowa. - Schodzę - powiedział Scot. - Schodź - odparł Nick. Scot powoli odchylił się na uprząż i malutkimi kroczkami zszedł przez krawędź grani na oblodzoną ścianę. Kilka razy mocniej zacisnął pięści, żeby rozgrzać palce, i zaczął powoli popuszczać linę. Podczas gdy on schodził tyłem po skalnej ścianie, Nick wysuwał odpowiednie długości liny. Harvath zauważył w śniegu zagłębienia, przypominające wyszarpnięte kawałki darni. Może były to ślady nóg, a może po prostu małe, wydrążone przez wiatr kratery. Trudno powiedzieć. Przed zrobieniem każdego kroku zatrzymywał się i nasłuchiwał, zanim ostrożnie przeniósł ciężar na drugą nogę. Wydawało się, że trwa to całą wieczność. Jego obolałe ciało na razie było mu posłuszne, ale ledwo ledwo. Lekki uśmiech przemknął mu po twarzy na myśl o tym, co powiedziałby doktor Trawick, gdyby poprosił o zgodę na to, żeby połazić po górach. Pewnie z miejsca odesłałby go do czubków. Uważnie przyglądał się dziwnym śladom w śniegu jakiś metr na lewo od niego. Doszedł do wniosku, że są do siebie zbyt podobne, by być dziełem natury. Kłopot w tym, że były za małe jak na ślady stóp. I wtedy doznał olśnienia. Podniósł oczy na swoje ślady. Były o połowę mniejsze od normalnych, i nic dziwnego. Kiedy wysiadali ze śmigłowca, Vance dał mu raki. Te ostre metalowe zęby przypinane do butów założyłby każdy wspinacz, nawet nie-rozgarnięty amator, który zamierzałby schodzić po powierzchni pokrytej śniegiem i lodem. Ten, kto zostawił ślady na lewo od Scota,
wiedział, że zanim zostaną znalezione, on sam będzie już setki, jeśli nie tysiące kilometrów stąd. Scot zbliżał się do krawędzi półki, od której oderwała się lawina. Raz jeszcze zerknął na ślady pozostawione przez poprzedniego wspinacza i zauważył, że zaczynają odbijać w bok. Złapał równowagę i ostrożnie uniósł prawą rękę, by wcisnąć guzik nadawania na radiostacji z Deer Valley, którą miał przypiętą do piersi. - Vance, słyszysz mnie? Odbiór. - Tak, słyszę cię. Co jest? - Mieliśmy rację. Niedawno schodził tędy ktoś z rakami. - Jesteś pewien? - Wystarczająco. Słuchaj, ślady skręcają w lewo i prowadzą dalej, poza krawędź półki. Będę się musiał rozhuśtać, żeby dolecieć w miejsce, gdzie się kończą. Potrzeba mi więcej liny. Dajcie jeszcze z sześć metrów. - Robi się. Tylko nie wywołaj nowej lawiny, dobra? - Jestem ostrożny i słowo honoru, jeśli masz lepszy pomysł, zamieniam się w słuch. W którymś momencie i tak będę musiał wyjść poza krawędź, więc czemu nie teraz. Bez odbioru. Scot zaczekał, aż wystarczająca długość liny zsunęła się po ścianie i zwisła pod nim. Obliczył, z jaką siłą odepchnąć się od ściany, by dotrzeć do celu; oby tylko półka nie pękła i nie zleciała do doliny. Wciąż jeszcze było tam wielu ratowników i agentów, przeczesujących okolicę w poszukiwaniu ocalałych. Scot był co prawda przekonany, że pierwsza lawina nie zdarzyła się przypadkowo, ale któż mógł wiedzieć, czy półka nie została naruszona. Scot kilka razy ugiął obolałe kolana, żeby wypróbować siłę nóg. Teraz musiał nabrać odpowiedniego impetu i odbić się we właściwym kierunku. Na szczycie grani, Vance i Nick mogli tylko mieć nadzieję, że wie, co robi, bo nic a nic nie widzieli. Liczę do trzech, powiedział do siebie raz jeszcze. Raz… dwa… trzy! Odepchnął się i oderwał od stromej ściany. Poleciał w stronę miejsca, w którym ślady raków ginęły pod półką. Z ugiętymi kolanami, gotowymi do zamortyzowania siły uderzenia, Scot szybko zbliżał się do celu. Na podstawie swojej prędkości ocenił, że odbił się trochę za mocno, i przez to za szybko nadlatywał
z powrotem. Przygotował się do zderzenia ze ścianą. Kiedy ostre jak kły rekina raki wbiły się w lód, poczuł silne uderzenie. Przecenił swoje siły. Kolana jeszcze nie do końca wybaczyły mu tortury, jakim poddał je w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i nie zamortyzowały uderzenia. Nogi mu się ugięły i całym ciałem wpadł na stromą ścianę. Nie śmiał puścić liny. Sypnął się na niego śnieg i lód. W radiostacji usłyszał gorączkowe wołanie Vance’a. Spadało coraz więcej śniegu i Harvath wiedział, że zostało mu mało czasu. Szybko podniósł głowę, obejrzał skalną ścianę przez sypiący śnieg, a potem zerknął w dół. I nad, i pod sobą zobaczył ślady eksplozji jakiegoś materiału wybuchowego. Widział niewiele, ale zdołał dostrzec, że nie mógł to być os ładunek, jakim strzelano z dział pogotowia lawinowego w dolinie. Rozrzut i układ śladów były zupełnie inne. Kiedy Scot popuścił trochę liny, by zejść niżej, runęła na niego tafla lodu, która musiała ważyć co najmniej pięćdziesiąt kilo, i strąciła go ze ściany. Rozpaczliwie ścisnął linę. Wiedział, że zaraz jej zabraknie. Sklął się za to, że nie zauważył tafli i że nie trzymał liny mocniej. Leciał z zatrważającą prędkością, cały czas usiłując zatrzymać upadek. Kilka razy uderzył się w głowę, aż wreszcie, z głośnym trzaskiem, wszystko znieruchomiało. Krew napłynęła mu do głowy i Scot uświadomił sobie, że wisi do góry nogami na linie zabezpieczającej. Zanotował sobie w pamięci, żeby wycałować Nicka i Vance’a, jak już powybija im zęby za to, że pozwolili mu tak długo spadać. Jakieś trzy metry w górze widział koniec głównej liny. Przekonany, że Nick i Vance zrobią wszystko, by wciągnąć go z powrotem na górę, Scot zebrał resztki sił i spróbował się podnieść. Jego ciało było słabe i poobijane, ale go posłuchało. Kiedy przywarł do ściany i wbił w nią raki, obiecał sobie, że wkrótce weźmie urlop, który dawno mu się należał. 23 Kiedy już byli z powrotem w śmigłowcu, Scot wysłuchał tłumaczenia Vance’a i Nicka, dlaczego tak długo zwlekali z naciągnięciem liny zabezpieczającej. Postanowił też nie wybijać im zębów. Jak Vance wyjaśnił Scotowi - wykończonemu, ale bezpiecznie leżącemu na wznak na grani -
jego uderzenie w ścianę Squaw Peak spowodowało to, czego wszyscy się obawiali, czyli wtórną lawinę. Była nieduża i wyhamowała na tyle wcześnie, by nie wyrządzić krzywdy nikomu w dolinie, za to Scot jak magnes przyciągał spadający śnieg i lód, które zbierały się na nim i błyskawicznie zwiększały obciążenie liny. Karabińczyki wyskakiwały na lewo i prawo, i Vance z Nickiem byli przekonani, że Scot pociągnie ich za sobą w przepaść. Nawet do głowy im nie przyszło, żeby puścić linę; to po prostu nie wchodziło w grę. W końcu zaparli się nogami i w ostatniej chwili zatrzymali jego upadek. Na rękawicach mieli ślady otarć od liny, dowód ich odwagi i wielkiego szczęścia Scota. Chciał ich wycałować, ale zanim mógł się do tego zabrać, w słuchawkach usłyszał głos z lądowiska śmigłowców w Deer Valley. Pilot dostał polecenie, by wrócić na lądowisko i zabrać grupę agentów FBI na miejsce zbrodni w pobliskim Midway. QO - Midway? - Scot wychylił się do przodu i klepnął Vance’a w ramię. - To niedaleko, po drugiej stronie góry, zgadza się? Jak myślisz, co się tam dzieje? Vance czytał mu w myślach. Spytał przez radio, dokąd mają zabrać agentów FBI. Kiedy w słuchawkach rozległa się odpowiedź, pilot skinął głową na znak, że wie, gdzie to jest, a Vance dał mu znak, by tam poleciał. - Niech zgadnę. To też w razie czego bierzesz na siebie? - zainteresował się Nick. Scot tylko się uśmiechnął i spytał pilota, czy jest tu gdzieś przełęcz lub coś, co łączyłoby okolice Trasy Śmierci z farmą w Midway, na którą lecieli. - Parę połączeń by się znalazło, ale tylko jedna prawdziwa przełęcz, znaczy taka, którą da się do końca zejść trawersem - odparł pilot. - Bądź tak dobry i poleć nad nią - powiedział Scot. Vance odwrócił się na fotelu drugiego pilota. - Co ci chodzi po głowie? - spytał. - To tylko przeczucie. - Świetnie. - Nick oparł głowę o szybę śmigłowca i wbił wzrok w sufit. - Następne przeczucie. Może dzięki niemu uda się wylecieć z roboty. Albo jeszcze lepiej, kulkę dostać. - Nie ma takiej możliwości - powiedział Scot i w geście wdzięczności i otuchy położył dłoń na ramieniu Nicka. - Kiedy helikopter wyląduje, ja wysiadam, wy wracacie do Deer Valley.
- Szkoda - stwierdził Vance i odwrócił się, żeby wyjrzeć przez przednią szybę. Zaczynało się robić ciekawie. Zanim Harvath wyskoczył z helikoptera, podziękował przyjaciołom i poprosił pilota o jeszcze jedną przysługę: żeby przewiózł agentów FBI trasą, która pozwoli im podziwiać malownicze widoki gór Wasatch. Pilot zaśmiał się i podniósł kciuk. Upewniwszy się, że wyszedł spod łopatek wirnika, Scot wyprostował się i ruszył w stronę trzech suburbanów szeryfa okręgu Wasatch, zaparkowanych przed domem państwa Maddux. - FBI? - powiedział zastępca szeryfa, kiedy Harvath podszedł do niego i wyjął dokumenty z kieszeni. - Secret Service. Agent Harvath, szef… - Prezydenckiej straży przedniej. Pamiętam pańskie nazwisko z okólnika dotyczącego wizyty prezydenta. Jestem Ben Maclntyre, zastępca szeryfa. Współpracuje pan z FBI? - Uhm. Jak w każdej sprawie, która mniej lub bardziej bezpośrednio dotyczy prezydenta kłamał Harvath w żywe oczy. - Może powie mi pan, co do tej pory ustaliliście. Zastępca szeryfa Maclntyre wyjął z kieszeni na piersi mały notes i zaczął czytać. - Dziś rano około wpół do ósmej zadzwoniła do nas córka starszych państwa, którzy tu mieszkają, Josepha i Mary Madduksów. Podobno wczoraj po mszy wymówili się od coniedzielnej kolacji w jej domu, bo ojciec nie czuł się dobrze. Wieczorem córka parę razy próbowała sprawdzić, co u nich, ale nikt nie odbierał telefonu. Pomyślała, że może położyli się wcześnie spać i, jak to starsi ludzie, nie usłyszeli dzwonka. - Dziś rano spróbowała więc znowu, kilka razy, i znów nikt nie odebrał. Zaniepokojona, że przydarzył im się wypadek czy coś, zadzwoniła na komendę i poprosiła, żebyśmy tu zajrzeli. - Na komendę? - spytał Harvath. - Dlaczego nie przyjechała osobiście? - Mieszka w Orem - powiedział zastępca szeryfa, zerkając w notatki. - Długo się stamtąd jedzie, zwłaszcza w takich warunkach. Poza tym pracuje i szef raczej by jej nie puścił. Paru naszych chłopaków zna, czy raczej znało Madduksów, więc nie mieli nic przeciwko temu, żeby tu wpaść. - „Znało?” Nie żyją? - Uhm, pan Maddux został postrzelony z bliska w głowę, pani Maddux ma liczne rany postrzałowe. - Skontaktowaliście się z szeryfem?
- Tak. Jest z waszymi w Deer Valley w związku z lawiną, ale ma tu przylecieć z agentami FBI. Lekarz sądowy już jedzie, detektywi z okręgu Salt Lakę też. Drogówka i strażnicy parkowi ustawiają blokady na wszystkich okolicznych drogach. - Dobra robota, zastępco szeryfa. Zrobiliście wszystko jak należy. Ja akurat byłem już w powietrzu, więc wysłali mnie tu pierwszego. Czy ktoś dotykał czegokolwiek w środku? - Nie, pierwszy policjant na miejscu zdarzenia był w zimowych rękawicach i zdjął je tylko po to, żeby sprawdzić tętno ofiar. Naniósł do środka trochę śniegu, ale rozłożyliśmy plastikową płachtę, więc większość śladów powinna pozostać nienaruszona. - Bardzo słusznie. Domyślam się, że szeryf powiedział panu, by do jego przyjazdu z FBI nikogo nie wpuszczać? I- Oczywiście. - To dobrze. Jak już tu będą, niech ich pan do mnie wyśle. - Proszę pana, mam polecenie nikogo nie wpuszczać, dopóki nie przyjadą szeryf i FBI. - Zastępco szeryfa, jak pan myśli, kiedy szeryf do mnie zadzwonił? - Dzwonił do pana? - Jak myślicie, kiedy do mnie zadzwonił? Przed rozmową z wami czy po rozmowie? k - O niczym nie wiedział, dopóki do niego nie zadzwoniłem, więc do pana musiał zadzwonić potem. - No właśnie, czyli kiedy szeryf powiedział wam, żebyście zabezpieczyli miejsce zdarzenia do czasu jego przybycia, nie wiedział jeszcze, że jestem już w powietrzu i że mogę tu być przed nim. - Uhm. - Zastępco szeryfa, nie muszę panu chyba tłumaczyć wszystkiego jak dziecku. Ma pan głowę na karku. Na pewno zdążył się pan domyślić, że skoro szeryf przyjeżdża aż tutaj z agentami FBI, a na miejscu jest już szef prezydenckiej straży przedniej, to sprawa jest bardzo poważna. - Tak jest. - Proszę posłuchać, przygotowywałem wizyty prezydenta w różnych odludnych miejscach. W porównaniu z większością szeryfów, z którymi miałem do czynienia, Benny Hill to astrofizyk. Nie mydlę panu oczu. Za to pańscy ludzie odwalają dobrą robotę. Oczywiście nie chcę, żeby miał pan przesrane u swojego szefa, ale muszę też myśleć o swoim szefie, którym jest prezydent Stanów Zjednoczonych. A teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym wziąć się do roboty i, zanim przyjadą chłopaki z FBI, przygotować im wstępny raport. Zgoda?
- Może i ma pan rację. W końcu mówili nam, żeby pomagać Secret Ser-vice, kiedy będzie taka potrzeba. - No właśnie. Gdzie ofiary? - W głównej sypialni. Pierwsze piętro, na końcu korytarza po lewej stronie. Niech pan będzie tak dobry i włoży to. Żeby w miarę możności zatrzeć jak najmniej śladów. Zastępca szeryfa wyjął z pudełka na tylnym siedzeniu pikapa parę papierowych nakładek na buty. - Dzięki - powiedział Scot, wziął papierowe nakładki oraz parę lateksowych rękawiczek chirurgicznych i wszedł na schody prowadzące do drzwi wejściowych. - Mówię poważnie. Naprawdę świetnie sobie pan radzi. Przed drzwiami zabezpieczającymi przed wichurą leżała plastikowa płachta. Scot stanął na niej, zdjął timberlandy i włożył papierowe nakładki. Naciągnął gumowe rękawiczki i otworzył podwójne drzwi. Jak każdy niepalący, od razu wychwycił wiszący w powietrzu zapach dymu papierosowego, im bliżej salonu, tym silniejszy. Odwrócił się pospiesznie i ruszył z powrotem do drzwi wejściowych. Przywołał do siebie jednego z policjantów z okręgu Wasatch. - Wiecie może, czy państwo Madduksowie są mormonami… - Scot zauważył, że po twarzy policjanta przebiegł lekki grymas, i zorientowawszy się, że popełnił faux pas, przeszedł na politycznie poprawne określenie, preferowane ostatnio przez mormonów. - Przepraszam. To znaczy, czy należeli do Kościoła Świętych Dni Ostatnich? Zadowolony, że człowiek z zewnątrz okazuje taki szacunek ich religii, policjant odparł: - Tak, proszę pana. Pan Maddux długo był naszym biskupem. Dość dawno przeszedł na emeryturę, ale nadal widywaliśmy go w kościele i na wszystkich imprezach kościelnych. - Rozumiem - odparł Scot. - Domyślam się, że jest pan jego współwyznawcą? - Tak. - I dochowuje pan wszystkich przykazań Kościoła? - Oczywiście. - Czyli nie pali pan? - Nie, proszę pana. Nigdy. - A państwo Madduksowie… czy palili? - Nie. Mogę z czystym sumieniem zapewnić, że byli wzorowymi członkami Kościoła Świętych Dni Ostatnich.
Harvath odwrócił się do zastępcy szeryfa Maclntyre’a. - Ben, czy któryś z twoich ludzi mógł palić w środku? - Nie ma mowy. Dlaczego pan pyta? - A w pobliżu drzwi wejściowych? - Wykluczone. Do czego pan zmierza? Harvath bez słowa odwrócił się, wszedł do środka i zamknął za sobą oboje drzwi. Musiał zobaczyć ciała. Okoliczności śmierci państwa Madduksów i sposób rozmieszczenia zwłok mogły powiedzieć mu coś o zabójcach. Trasa widokowa, którą na jego prośbę pilot miał lecieć z Deer Valley, tylko trochę opóźni przybycie agentów FBI. Z szeroko otwartymi oczami i wszystkimi zmysłami działającymi na pełnych obrotach, wszedł po trzeszczących schodach na piętro. Jakby czas się zatrzymał, pomyślał Scot, kiedy zobaczył włochaty zielony dywan na korytarzu. Trzeba się bardzo zestarzeć, by machnąć na wszystko ręką i patrzeć, jak życie przecieka człowiekowi przez palce. U szczytu schodów zobaczył lekko uchylone drzwi. Podszedł do nich i pchnął je nogą. W środku pachniało mocno perfumowanym mydłem, tak jak pachnieć powinno w łazience babuni. Wszystko było na swoim miejscu, oprócz ręcznika, który wyglądał na rzucony w pośpiechu, obok drugiego, identycznego, starannie złożonego. Scot zajrzał do wanny. Zupełnie sucha. Sprawdził umywalkę - też sucha, nie licząc małej kałuży wokół otworu odpływowego. Zauważył, że z kranu bardzo powoli kapie woda. Dokręcił kurek i kapanie ustało. Sądząc z tego, co widział do tej pory - a nie było tego dużo Madduksowie dbali o to, by ich dom był schludny i czysty. To nie żadne z nich, tylko ktoś im inny niedawno skorzystał z umywalki, a potem niestarannie zakręcił wodę i powiesił ręcznik. Scot wyszedł z łazienki i poszedł w głąb korytarza, gdzie według zastępcy szeryfa była główna sypialnia. Mijał niekończące się rzędy fotografii z rodzinnych wakacji, pikników, ślubów, i upozowane zdjęcia z centrum handlowego, prawdopodobnie przedstawiające wnuczęta. Kolekcja była ułożona w kolejności chronologicznej. Na początku korytarza wisiały fotografie -jak uznał państwa Madduksów za młodu. Im dalej, tym starzej wyglądali. Co wieczór, kiedy szli do łóżka, mogli prześledzić całe swoje życie. Zimny dreszcz przeszedł
Scota na myśl, że teraz leżeli na końcu tego korytarza, upo-zowani do swoich ostatnich zdjęć. Jak się okazało, „upozowani” było trafnym określeniem. Scot wszedł do pokoju i zobaczył małżonków leżących na łóżku. Zabójca nie zaskoczył ich podczas snu, bo oboje byli całkowicie ubrani i spoczywali na białej szenilo-wej narzucie, pobrudzonej rdzawobrązowymi plamami. Po podłodze ciągnęła się smuga krwi, najwyraźniej powstała, kiedy sprawca wlókł ciało do łóżka. Obrażenia pana Madduksa wskazywały, że zginął z ręki zawodowego zabójcy: człowieka konkretnego, zimnego i precyzyjnego. Zupełnie inaczej było z panią Maddux. Miała odstrzelone pół nosa i rany postrzałowe szyi, piersi, głowy i twarzy, zupełnie jakby sprawca stracił panowanie nad sobą albo wpadł w niepohamowaną furię. Ten makabryczny obraz da policji, szeryfowi i FBI zajęcie na dłuższy czas. Podczas lotu z Deer Valley do Midway w głowie Scota zrodziła się pewna teoria. Jedną z największych zagadek, które nie dawały mu spokoju - oprócz tego, jak porywaczom udało się wciągnąć w zasadzkę i wyeliminować obstawę prezydenta - było to, jak uciekli. To, co widział do tej pory, zdawało się potwierdzać, że byli profesjonalistami najwyższego kalibru. Wszystko zaplanowali do najmniejszego szczegółu i prawdopodobnie przećwiczyli do perfekcji. Poważyli się na przedsięwzięcie tak śmiałe, niebezpieczne i trudne, że równać się z nim mógłby chyba tylko atak na Biały Dom czy Fort Knox. A mimo to im się powiodło. FBI przeczesze pokój w poszukiwaniu włosów, włókien i odcisków palców, sprawdzi też, czy zabójca zostawił inne ślady, na przykład list czy jakiś znak rozpoznawczy. Scot był przekonany, że żadnych listów nie znajdą. Tylko psychole, którzy chcieli dać się złapać, zostawiali wiadomości, by drażnić się z policją i federalnymi. Choć Scot nie umiał ocenić, na ile ten zabójca był psychopatą, wiedział na pewno, że był profesjonalistą. Starał się spojrzeć na te morderstwa w szerszym kontekście. Jeśli agenci FBI byli już w drodze, najprawdopodobniej myśleli to samo, co on. Porywacze musieli mieć bazę. Z Trasy Śmierci można się wydostać tylko na własnych nogach albo helikopterem. W warunkach, jakie panowały poprzedniego dnia, śmigłowiec nie miałby szans tam dolecieć. Poza tym robiłby za dużo hałasu. Okoliczne góry działały jak wielka kabina pogłosowa. Tylko superci-cha maszyna
mogłaby dotrzeć na miejsce niezauważona. Harvath zastanowił się nad tym przez chwilę. Nie chciał przedwcześnie wykluczyć tej możliwości. Lecący dostatecznie nisko śmigłowiec Stealth mógłby uniknąć wykrycia przez radar monitorowany przez agentów Secret Service, dyżurujących u boku pracowników Federalnego Zarządu Lotnictwa Cywilnego w wieży kontroli lotów lotniska międzynarodowego w Salt Lakę, i dostać się do „strefy zakazu lotów” nad Deer Valley. Wysoce zaawansowane urządzenie zagłuszające, które znalazł Hollenbeck, wymownie dowodziło, że porywacze mieli dostęp do sprzętu najnowszej generacji. Nie pasował tylko jeden element: czynnik ludzki, czyli piloci. Nawet piloci U.S. Night Stalker, czyli najlepsi na świecie, nie poradziliby sobie w zamieci, która rozpętała się poprzedniej nocy. W normalnych warunkach niesamowicie ciężko było pokonać prądy zstępujące nad doliną. Kiedy Scot odtworzył w pamięci obraz okolicy, w której znaleziono ciała obstawy prezydenta, zorientował się, że nie ma tam dość miejsca, by posadzić śmigłowiec. Myślał więc dalej, jak mogło się to odbyć. Może porywaczom udało się zdobyć helikopter Stealth i znaleźli na tyle szalonego pilota, by stawił czoło silnym prądom zstępującym? A może był dość dobry, żeby wylądować w szalejącej zawiei lub na gęsto zalesionym obszarze niezapewniającym dość wolnej przestrzeni? Czy było to wykonalne? Absolutnie nie, pomyślał Scot. Za dużo już tego gdybania. Porywacze musieli zjechać na nartach trasą, na której, jak sądzili, nikt ich nie zauważy, a dalej zabrać się jakimś środkiem transportu. Zostali nim zawiezieni do celu, albo w miejsce, gdzie rozpoczął się następny etap ich ucieczki. Kiedy Scot leciał śmigłowcem z Deer Valley nad jedyną przełęczą, którą można dostać się do Midway, pilot powiedział mu, że inne trasy wymagają sprzętu do wspinaczki, a poza tym wiją się zakosami, przez co zejście nimi trwa dwa, a nawet trzy razy dłużej. Na pytanie Scota, czy samochód z napędem na cztery koła dałby radę pokonać przełęcz, pilot odparł, że to możliwe, ale - dodał - po co jechać jeepem, skoro skuter śnieżny byłby dużo szybszy? Scot wrócił na parter i poszedł za zapachem dymu papierosowego do salonu. Przez dłuższą chwilę stał z zamkniętymi oczami i usiłował wczuć się w sposób myślenia mordercy. Madduksowie byli niepalący, czyli to zabójca musiał zapalić papierosa, i to, sądząc z tego, jak mocny był zapach, niejednego. A zatem miał dość czasu, by wypalić kilka. Dlaczego?
To proste. Czekał. Umysł Scota zaczął pracować na przyspieszonych obrotach. Czekał na swoich wspólników, porywaczy, którzy mieli tu przywieźć ms prezydenta. Czekał w tym pokoju i palił. Co jeszcze robił? Scot rozejrzał się; nie było żadnych książek ani czasopism, był za to telewizor. Podszedł do niego i go włączył. Po dłuższej chwili telewizor rozgrzał się i na ekranie pojawił się obraz. Gdzie siedział zabójca? Harvath obejrzał się za siebie i zobaczył fotel z odchylanym siedzeniem, zwykle na pewno zajmowany przez pana Madduksa. Od razu widać było, że to tron pana domu. Wiedział, że być może w ten sposób pozaciera ślady, ale desperacko pragnął odtworzyć, co tu się stało, więc usiadł w fotelu i pociągnął za sfatygowaną rączkę wysuwającą podnóżek. Stary fotel odchylił się do tyłu i podnóżek poderwał się do góry. Scot usiadł wygodnie. Jeśli zabójca palił, potrzebował popielniczki i miejsca, gdzie dałoby się jąpostawić. Oglądając telewizję mógł ją trzymać na piersi, ale skoro zadał sobie tyle trudu, żeby mu było wygodnie, czemu nie miałby skorzystać ze stolika po jego lewej ręce? Scot obejrzał przedmioty na stoliku. Był tam „TV Guide” z okrągłym śladem po szklance, druty, na których pewnie robiła pani Maddux, okulary do czytania i dwie podkładki pod szklanki. Podkładki? Skąd ślad po szklance na okładce „TV Guide”, skoro tuż obok leżały podkładki? To jakoś nie pasowało do panującego w całym domu pedantycznego porządku. Scot udał, że pali, wyobrażając sobie, że zabójca strząsał popiół do puszki po napoju albo czegoś podobnego; luźno opuścił lewą rękę w stronę miejsca, gdzie mogła stać prowizoryczna popielniczka. Nie było to łatwe. Nie tylko dlatego, że bolały go mięśnie, ale i przez to, gdzie był stolik. Zabójca musiałby obrócić tułów i patrzeć, co robi, w przeciwnym razie nie trafiłby do celu. Scot pomyślał, że jest całkiem prawdopodobne, że raz czy dwa chybił, więc zerwał się z fotela, by sprawdzić słuszność swojej hipotezy. Kiedy oglądał krawędzie blatu stolika, zobaczył szarawy, sypki pył. Może i był to popiół z papierosa, ale bez badań laboratoryjnych nie da się tego potwierdzić. Scot ukląkł i rozejrzał się wokół stolika. Wreszcie znalazł to, czego szukał. W splątanych włóknach pomarańczowego dywanu tkwił -już na pewno - popiół z papierosa. A jednak zabójca chybił. Wtedy rzuciło mu się w oczy coś innego. Stolik stał między fotelem a długą kanapą. Poduszka najbliżej stolika była najbardziej zużyta, z czego wynikało, że to na niej siadała
pani Maddux, kiedy jej mąż zajmował fotel, i razem oglądali telewizję. Pod kanapą leżało coś ciemnego i kwadratowego. Scot wyciągnął po to rękę. Podniósł swoje znalezisko do światła wpadającego przez okno. Był to kawałek czekolady, idealnie kwadratowy, oderwany od większej tabliczki. Wytłoczone na nim było charakterystyczne N, w którym Scot rozpoznał monogram Nestle, i prawie niezauważalne słowo Lieber, przecinające N w poprzek. Świadom, że ma ciepłe palce, przełożył kawałek czekolady na dłoń i przeszedł przez przedsionek do kuchni, w nadziei, że Madduksowie mieli irwc jakieś hermetycznie zamykane woreczki. Położył czekoladę obok zlewu, na krawędzi blatu, i zaczął grzebać w szufladach pod nim. W czwartej z kolei znalazł to, czego szukał. Scot podszedł do lodówki, wyjął z zamrażalnika kilka kostek lodu i wrzucił je do większego z dwóch woreczków. Do mniejszego włożył kawałek czekolady, zapiął go na suwak i schował do woreczka z lodem. Całość wsunął do zewnętrznej kieszeni parki i zajrzał do kosza na śmieci pod zlewem. Śmieci było niewiele, a już na pewno nie było wśród nich niczego, do czego można by strzepywać popiół z papierosa. Kiedy Scot zamykał drzwi szafki, w której stał kosz, usłyszał charakterystyczny warkot nadlatującego helikoptera. Oparty o zlew, wyjrzał przez okno, by zobaczyć, czy widać już nadciągających agentów FBI. Na razie nie, ale niedługo tu będą. Kiedy gorączkowo rozmyślał, czego jeszcze powinien poszukać, jego spojrzenie padło na suszarkę do naczyń po lewej stronie. Stały w niej trzy szklanki, odwrócone do góry nogami. Obrócił wszystkie po kolei i każdą powąchał. Już przy drugiej jego przypuszczenia się potwierdziły. Scot odstawił szklanki tam, skąd je wziął, pobiegł do salonu, wyprostował fotel, zamknął drzwi wejściowe za sobą, schował papierowe nakładki na nogi do kieszeni i zasznurował timberlandy. - Wygląda na to, że ekipa już leci - powiedział zastępca szeryfa Macln-tyre, kiedy Scot zawiązał sznurowadła i zszedł po schodach w stronę wozów policyjnych. - Czas najwyższy - odparł. - I co, dowiedział się pan czegoś ciekawego? - Nie, raczej nie. Wszystko wygląda tak, jak mówiliście. Wiem, że spadło trochę śniegu, ale
znaleźliście może gdzieś w okolicy ślady ciężarówki czy czegoś takiego? - Tak, i to duże jak skurczybyk. - Poważnie? Jak duże? - To musiała być potężna ciężarówka, może osiemnastokołowa. Podjechała pod samą stodołę. Były jeszcze ślady jakby dużego pikapa z platformą, takiego, co to z tyłu ma podwójne opony, a z przodu pojedyncze. Za stodołą znaleźliśmy ślady gąsienic, pewnie skuterów śnieżnych. - Wygląda, że dużo się tu działo. - Cóż, zimą przez farmy często przejeżdżają turyści na skuterach śnieżnych, więc może stąd te ślady za stodołą. Podwójnych opon używa masa ludzi w tych stronach. Pikap pana Madduksa jest tam i ma opony pojedyncze, więc to nie jego ślady. Trochę bardziej zagadkowe są te ślady osiemnastokołowca. Podjechał tyłem pod samą stodołę, więc tak sobie myślę, że może coś przywiózł. - Albo zabrał. Czy ty albo twoi ludzie zaglądaliście do stodoły? 107 - Nie. Mieliśmy zamiar, ale wtedy skontaktowaliśmy się z szeryfem, a on kazał nam zabezpieczyć teren i nic nie robić, dopóki nie przyjedzie. - Pewnie słusznie. Domyślam się - Scot wskazał na nadlatujący helikopter - że najpierw będą chcieli obejrzeć ofiary, potem dom i dopiero wtedy zainteresują się resztą budynków. Przez ten czas rzucę okiem na obejście. Bądź tak dobry i jak skończą oglądać dom, wyślij ich do stodoły, co? Dzięki. Scot błysnął swoim najbardziej ujmującym uśmiechem i ruszył do stodoły. Szedł szybkim krokiem, ale tak, by nie ściągać na siebie niepożądanego zainteresowania. Warkot helikoptera dochodził tuż znad jego głowy. Scot wiedział, że opatrzność podarowała mu na tym miejscu zbrodni tyle czasu, na ile nie miał prawa liczyć. Na szczęście, stodoła była otwarta. Wśliznął się do środka i zamknął wrota za sobą w tej samej chwili, kiedy śmigłowiec z Deer Valley wylądował. Podczas gdy jego oczy przyzwyczajały się do słabego światła, Scot usiłował odczytać plątaninę śladów opon, które zauważył przed wejściem. Padał śnieg, więc ciężko było rozpoznać z całą pewnością, jaki pojazd je zostawił, ale Scot dał zastępcy szeryfa okręgu Wasatch następne dziesięć punktów. Jego analiza śladów prawdopodobnie trafiła w sedno. Trzeba będzie zrobić odlewy, żeby to potwierdzić; na razie Scot skupiał się na tym, by możliwie najwierniej odtworzyć przebieg wypadków. Kiedy jego oczy oswoiły się z półmrokiem, okrążył obszerne klepisko wzdłuż boksów, w których
pewnie za młodych lat pana Madduksa trzymało się świnie i konie. Starał się nie zadeptać żadnych śladów, a na ziemi był wręcz cały ich labirynt. Scot zauważył, że ślady skuterów śnieżnych wiodły od tylnych wrót stodoły do głębokiego, podłużnego rowka w ziemi. Rysował mu się coraz wyraźniejszy obraz. Scot wiedział, że gdyby otworzył tylne wrota stodoły, to, o ile nie zasypał ich śnieg, zobaczyłby ślady prowadzące przez przełęcz w jakieś nieuczęszczane miejsce przy Trasie Śmierci. Nagle stodołę zalało światło; padło mu na plecy i rozjaśniło klepisko. To światło, w połączeniu z zimnym wiatrem na karku, powiedziało Scotowi, że FBI postanowiło rozpocząć oględziny stodoły wcześniej, niż przypuszczał. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto za nim stoi. 24 Bardziej stosownie byłoby wygarbować ci skórę w szopie, ale że na tej farmie jej nie ma, i stodoła się nada - rozległ się głos człowieka numer dwa w FBI, Gary’ego Lawlora, który stał w otwartych wrotach stodoły. - Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery? Scot ściągnął lateksowe rękawiczki i schował je do kieszeni. Dopiero wtedy się odwrócił. - Możesz mi w cholerę oddać te rękawiczki. W ten sposób przynajmniej nie zostawię odcisków palców i jak znajdą twoje zwłoki, nie będą mieli dowodów przeciwko mnie. - Gary, zaczekaj sekundę - zaczął Harvath. - Pierwsza sprawa. To nie jest jakaś zasrana wizyta towarzyska, agencie Harvath. Masz się do mnie zwracać per „zastępco dyrektora” albo „agencie” Lawlor, jasne? A po drugie… „zaczekaj sekundę?” Jak śmiesz mi mówić, żebym zaczekał sekundę, synu? Za kogo ty się, do diabła, masz? - Chcesz, żebym odpowiedział, czy zgnoisz mnie i tak, cokolwiek powiem? - Zamknij się. - To już znam odpowiedź. - Wiesz co, Scot? Straszny z ciebie mądrala. To zawsze było twoją największą wadą. Jesteś świetnym agentem, ale za często wszystko psujesz swoją niewyparzoną gębą. To niepojęte, jak udało ci się przetrwać w marynarce, a zwłaszcza w Navy SEALs. - Cóż, rekomendacja agenta specjalnego kierującego biurem w San Die-go na pewno nie zaszkodziła. - Najwyraźniej. Nie wiem, co mi do łba strzeliło, żeby ci ją napisać. - Zrobiłeś to, bo wiedziałeś, że właśnie tam chciałem trafić. Że miałem określone umiejętności i że u nich mogłem nauczyć się rzeczy, które…
- Tak? Co ty powiesz! To w marynarce nauczyli cię, że można pobić agenta federalnego? Że można bez pozwolenia wejść nie na jedno, nie na dwa, ale na trzy zabezpieczone przez FBI miejsca zbrodni, i na jednym z nich wywołać lawinę, która mogła nie tylko zasypać kluczowe ślady, ale też zagrozić życiu setek ratowników i śledczych? A skoro już o tym mowa, to co, do cholery, przerzuciłeś się na organizację wycieczek? Gdyby szeryf nie znał okolicy, ten cholerny pilot wiózłby nas tu przez New Jersey. Wiem, że maczałeś w tym palce. - Jezu, Gary. Straciłem co najmniej trzydziestu ludzi. Dobrych fachowców. Wszyscy zginęli pod moim nosem. Byłem odpowiedzialny za każdego z nich, bez wyjątku. Większość z nich ma rodziny. Co twoim zdaniem miałem zrobić? Lawlor podniósł pełen niedowierzania głos o tyle decybeli, że było go słychać na zewnątrz stodoły. - Co moim zdaniem miałeś zrobić?! Miałeś dochować złożonej przez siebie przysięgi, że będziesz stał na straży prawa! To właśnie moim zdaniem miałeś zrobić! ino Scot wyprostował się i spojrzał na niego. Spodziewał się, że kto jak kto, ale ten człowiek go zrozumie, zrozumie, dlaczego zrobił to, co zrobił. Kiedy Scot stracił ojca, instruktora SEAL, który zginął w wypadku na ćwiczeniach, Gary Lawlor, stary przyjaciel rodziny, wziął go pod swoje skrzydła. Choć nie zawsze we wszystkim się zgadzali, Scot uważał, że Gary powinien okazać mu trochę pobłażania przez wzgląd na ich przeszłość. Tyle że dla Lawlora nie ich relacje osobiste były teraz najważniejsze. Przede wszystkim musiał wskazać Scotowi miejsce w szyku. - Scot, masz duże kłopoty - powiedział już spokojniejszym głosem. - Rozumiesz? Podeptałeś regulamin tak, że bardziej już chyba nie można. - A co ty zrobiłbyś na moim miejscu? - Scot, cholera jasna, aż tak jesteś tępy? Nie mówimy o mnie, nie mówimy, co by było, gdyby. Mówimy o tym, co zrobiłeś, i o kłopotach, w jakie się wpakowałeś. - Pozwól, że o coś spytam. - Chyba wiesz, że porwali prezydenta i nie mam czasu na bzdury? - Jak dopadłeś tych gości od bomb w Scrippsie? Zgodnie z tym twoim regulaminem, który
zdajesz się stawiać ponad wszystko? Scot trafił w bardzo czuły punkt. Miał na myśli oblężenie Scripps Howard Institute w La Jolla w Kalifornii. Było to dziesięć lat temu, Gary kierował wówczas biurem FBI w San Diego. Grupa radykałów zajęła budynek i wzięła kilku pracowników instytutu jako zakładników. Kiedy po trwającym tydzień impasie antyterroryści przypuścili szturm, nie byli przygotowani na to, co zastali w środku. Okupująca budynek grupa była dwa razy liczniejsza, niż szacowali, a co gorsza, terroryści przewidzieli, którędy FBI będzie próbowało dostać się do środka. Wszystkie możliwe wejścia zostały zaminowane. Antyterroryści, których nie skosił ogień broni maszynowej, wylecieli w powietrze. Lawlor był typem człowieka, który nigdy nie wymaga od swoich ludzi tego, czego sam by nie zrobił. Przed i po incydencie w Scripps Institute wpisał na swoje konto kilka pomyślnie zakończonych głośnych porwań, nalotów i rozmaitych cholernie trudnych spraw, ale nigdy nie mógł wyzbyć się poczucia, że powinien przewidzieć, co czekało wewnątrz budynku na oddział antyterrorystów. Zajęło mu to trzy lata, ale w końcu wytropił wszystkich członków grupy radykałów odpowiedzialnej za przygotowanie i realizację Katastrofy w Scripps Institute, jak nazwano to wydarzenie. Niektórzy ze sprawców nie stawiali oporu, innych trzeba było wziąć siłą, jeszcze inni powitali go gradem kul, ale to pociski Lawlora zawsze pierwsze sięgały celu. Kilku członków grupy uciekło z kraju w naiwnym przekonaniu, że znajdą się poza zasięgiem FBI, a on mimo to ich odszukał. Pieniądze i czas nie grały roli. Lawlor zwrócił się z żarliwym apelem do władz o to, by postawienie tych ludzi przed sądem stało się priorytetem i by jemu powierzyć to zadanie. A choć po drodze złamał niejeden przepis prawa i podeptał więcej niż kilka praw obywatelskich, swój cel osiągnął. Właśnie to poczucie odpowiedzialności Scot usiłował w nim teraz rozbudzić. Gary oprzytomniał; uświadomił sobie, że jego myśli zaczynają błądzić wokół spraw, do których nie chciał wracać. - To było dawno temu i nie ma żadnego wpływu na to, co dzieje się teraz - powiedział. - Innymi słowy, rób to, co mówię, nie to, co robię? Jezu, Gary, szkoda, że nie masz dzieci. Dobre ojcowskie rady znasz na wyrywki. - Nie wiesz, kiedy sobie odpuścić, co? Szef biura w Salt Lakę chce mieć twoje dupsko
odlane w brązie, żeby je sobie nad biurkiem powiesić. Sklepa-łeś jego człowieka. - Zasłużył sobie. - To bez znaczenia. Liczy się to, że napadłeś na agenta federalnego, w dodatku na moim terenie, podczas mojego śledztwa. Do tego dochodzą inne wybryki. Nie dość, że twoje zachowanie przekracza wszelkie granice, to jeszcze z tego, co wyczytałem o tobie w raporcie medycznym, w ogóle nie powinieneś dziś wstać z wyra. - Gary, daruj sobie. Wiesz, jakie to dla mnie ważne. - A żebyś wiedział. To ja muszę co godzina słać raporty do Waszyngtonu, żeby dyrektor mógł złożyć meldunek wiceprezydentowi. Powinieneś przynajmniej rozumieć znaczenie pracy zespołowej. - Jasne, ale moje miejsce jest na boisku, nie na ławce. Odpowiadałem za tych chłopaków i w ostatecznym rozrachunku jestem odpowiedzialny za prezydenta. Gary, zdarzało ci się tracić ludzi. Musisz wiedzieć, jakie to uczucie… co teraz czuję. Lawlor miał już dość. - Wiesz co? Podpuszczanie mnie ni cholery ci nie da. Rozumiesz? To, co zdarzyło się w Scrippsie, to stare dzieje. Jak zrobiłem z tym porządek, to też stare dzieje. Działałem w ramach federalnej dyrektywy, o której nie masz prawa ani potrzeby nic wiedzieć. Popełniłem w życiu dużo błędów, jeden z nich wtedy, kiedy myślałem, że dam radę przemówić ci do rozsądku i ocalić twój tyłek, ale ty uparłeś się, żeby mnie wyprowadzić z równowagi. Scot też już tracił cierpliwość. - Żeby cię wyprowadzić z równowagi? - rzucił Lawlorowi w twarz. -Czyli to o ciebie w tym wszystkim chodzi? Tak było zawsze, odkąd cię znam. - To nieprawda i dobrze o tym wiesz. - Jak myślisz, co będzie z moim życiem i karierą, kiedy kurz opadnie? Zastanawiałeś się nad tym? 111 - W tej chwili to nie mój problem, ale mogę ci powiedzieć, że jeśli dalej będziesz się wydurniał, to swojej sytuacji nie poprawisz. - Twoim zdaniem to właśnie robię? Wydurniam się? Lepiej godzinami siedzieć na dupie i marnować cenny czas, czekając, aż raczycie się tu przywlec, żeby śledztwo mogło ruszyć z miejsca? Dopiero wtedy bym się wydur-nił jak cholera. - Wiesz co? Właśnie puścił mi ostatni nerw. Czy ty nie widzisz, kiedy ktoś próbuje podać ci rękę, co? No to, kurde, słuchaj uważnie, a wszystko ci jasno wyklaruję. Działamy
skutecznie, bo jesteśmy zorganizowani. Nie obchodzi mnie, ile filmów obejrzałeś. Samotny kowboj w niczym nie pomoże, przeciwnie, wszystko spieprzy. Na sukces każdego dochodzenia składają się trzy rzeczy: współpraca, specjalizacja i podział pracy śledczej. Liczą się wysiłki niejednego człowieka, lecz setek, czasem tysięcy ludzi. Jeśli zaczynasz szaleć, bo nie podoba ci się to czy tamto, nie tylko wszystko psujesz, jak to było ze śladami, które mogłeś zasypać na Squaw Peak, ale i odwracasz się od swojego zespołu. - Kiedy odwracasz się od swojego zespołu - ciągnął dalej Gary - sam się usuwasz na bok. Owszem, rozumiem, co czujesz, ale to w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia twojego postępowania. Złamałeś przepisy i, pomijając inne twoje kłopoty, możliwe, że zostaną ci postawione poważne zarzuty. Myślisz, że już przedtem miałeś przesrane? Cóż, po tym, jak bohatersko ocaliłeś córkę prezydenta, mogłeś jeszcze liczyć na jakieś współczucie, ale teraz sam się go pozbawiłeś. - Widzę, że coś ci chodzi po głowie, i od razu uprzedzam, Scot, trzymaj tę swoją niewyparzoną gębę na kłódkę. Mówię to dla twojego dobra. Może jakimś cudem uda się ocalić twoją karierę, ale jeszcze jeden wyskok, a słowo honoru, osobiście dopilnuję, żebyś dostał za swoje. Rozumiesz? I nie otwieraj ust, żeby powiedzieć „tak”. Kiwnij głową i tyle. Gniew trawił go od wewnątrz jak żrący kwas, ale Harvath powoli, z ociąganiem, pokiwał głową. - Dobrze - powiedział Lawlor, odwrócił się i wyszedł ze stodoły. Pomachał do zastępcy szeryfa Maclntyre’a i krzyknął: - Niech któryś z pańskich ludzi zawiezie agenta Harvatha do centrum dowodzenia Secret Service w Snów Haven. Dość już nam pomógł w śledztwie. Aha, i żadnych przystanków po drodze, pod żadnym pozorem. Tymczasem w Deer Valley agent FBI Zuschnitt poczuł wibracje pagera, spojrzał na ekranik i wygrzebał z kieszeni garść dwudziestopięciocentówek. Mógł zadzwonić z komórki, ale to miała być kolejna rozmowa, podczas której wolał nie zostać namierzony. 25 Scot pieklił się przez całą drogę do centrum dowodzenia. Te obłudne bzdety, które wciskał mu Lawlor, to już przesada. Doskonale wiedział, że podczas poszukiwań zabójców agentów FBI Gary złamał lub co najmniej nagiął wszelkie możliwe przepisy. Nikt nie miał do niego o to pretensji i, znając Lawlora, ; nikt zapewne nie ośmielił się wejść mu w drogę.
Oczywiście Scot rozumiał, że jest hierarchia służbowa i że trzeba trzylać się określonych procedur, żeby skutecznie działać. W końcu służył marynarce. Jednak niepodważalne fakty były takie, że stracił co najmniej zydziestu swoich ludzi, a prezydent zaginął. Nieważne, co mówił Lawlor; kariera Scota była w jego własnych rękach i żeby zmienić sytuację na swoją jcorzyść, musiał znaleźć coś, co pozwoliłoby dokonać przełomu w śledztwie. Jic innego mu nie pomoże. Miał kilka tropów, ale żadnych sensacji. W tej chwili Lawlor i tak nie będzie go chciał wysłuchać, nie pozostawało mu więc nic innego, jak wrócić io punktu wyjścia. Harvath wyskoczył z suburbana, zanim zastępca szeryfa Maclntyre się zatrzymał. Machnął legitymacją przy wejściu i został wpuszczony. Poszedł io winnebago i wbiegł schodami na górę, w nadziei, że zastanie Palmer. Była głębi, pracowała przy tym samym stoliku, co wcześniej Longo. Podniosła oczy znad laptopa i zobaczyła Scota nadchodzącego wąskim sorytarzem. - Ktoś ma dziś pracowity dzień. - Bardzo śmieszne. - A czy ja żartuję? - He, he, he… jakieś wieści? - Jest parę. - Zamieniam się w słuch. - Cóż, mamy potwierdzenie tożsamości Araba. Hassan Useff. Mossad Igo zidentyfikował. Niezrzeszony snajper, współpracował z wieloma propale-Istyńskimi grupami wyzwoleńczymi, zwłaszcza co bardziej radykalnymi frak-|cjami OWP. Podejrzewa się go o kilka głośnych zabójstw w Izraelu. - Hm - zaczął Scot. - Z jednej strony ma to sens, z drugiej wcale. - Jak to? - Znaleziono przy nim skorpiona. To zrozumiałe, bo OWP chętnie uży-I wa skorpionów, ale z drugiej strony jest to broń raczej defensywna. Niezbyt precyzyjna na dłuższych dystansach. A przez to, że skorpion jest tak mały, przy włączeniu ognia automatycznego nadaje się raczej do wymiatania. - Wymiatania? - Przepraszam, to takie określenie z moich dawnych lat. Chodzi o to, że ma duży rozrzut,
więc przy włączeniu ognia automatycznego po prostu puszczasz serię i modlisz się, żeby w coś trafić. No wiesz, wymiatasz. - Ajeśli nie włączy się ognia automatycznego? - Cóż, można go wyposażyć w magazynek na dziesięć do dwudziestu pocisków, ale snajper chyba wolałby bardziej precyzyjną i mniej zawodną broń. - Może miał taką, ale kumple ją zabrali. - I co, zostawili mu pistolet, który na kilometr czuć OWP? Nie, to się nie trzyma kupy. Scot usiadł obok agentki Palmer i jego oczy nabrały zamyślonego wyrazu. - To co, jak służyłeś w SEAL, w ogóle nie nosiłeś amerykańskiej broni? Skupiony po części na pytaniu Palmer, a po części na czym innym, odparł: - To zależało od misji. Tak czy owak, nigdy nie porzucilibyśmy żadnego z naszych ludzi ani żadnego elementu wyposażenia. Działaliśmy tak, żeby nie zostawiać śladów. - Wiesz, kiedyś spotykałam się z jednym facetem z SEAL. Gdyby stosował te same zasady w mojej łazience, zamiast zostawiać za sobą pole minowe z mokrych ręczników i podniesionych desek sedesowych, może byłabym z nim do dziś. - Palmer zaśmiała się, żeby trochę rozweselić skupionego Sco-ta, ale nic z tego. - Lubisz czekoladę, co? - A znasz kobietę, która by nie lubiła? - Także tę, którą w zeszłym roku przywiozłaś z Europy… - Mówisz o czekoladzie, którą przywiozłam i zostawiłam w dyżurce w Białym Domu, a którą wy, prosiaki, zeżarliście, nie zostawiając mi nawet kawałka? - Tak, właśnie o tej. - No i? - Gdzie to kupiłaś? To znaczy, w sklepie bezcłowym czy w jakichś delikatesach? - Niech pomyślę. W różnych miejscach. Jeździłam pociągami z kartą Eurail i miło było mieć co podjadać. Jedną tabliczkę brałam tu, drugą tam, i tak to szło. - A dokładnie? Palmer wytężyła pamięć. - Wyruszyłam z Belgii, a że mają tam dobrą czekoladę, kupiłam spory zapas w sklepie naprzeciwko dworca. To wystarczyło na przejazd przez całą Francję, a potem w Austrii kupiłam Kulki Mozarta.
- Kulki Mozarta? - Po niemiecku brzmi to lepiej. - A po wyjeździe z Austrii? - Niech pomyślę, kiedy wyjechałam z Austrii… Aha, już wiem, byłam w Szwajcarii. Oni też znani są z czekolady, ale głównie mlecznej. Belgowie wyczyniają różne dziwne rzeczy z czekoladą, Szwajcarzy raczej nie. Belgowie sprzedawaliby cheeseburgery z czekoladą, gdyby na to wpadli, Szwajcarzy przepadają za batonami z mlecznej czekolady. Potem pojechałam do Włoch, a tam mieli takie niesamowite Kulki Baci… - Wróć. - Co znowu? - Chodzi o to, co mówiłaś o Szwajcarach. Nestle to szwajcarski producent czekolady, zgadza się? - Uhm. Robią batony Nestle Crunch i chyba ten zabielacz do kawy, Cof-fee-mate. - No dobra, te wyroby są dostępne w Stanach, a w Europie? - Szwajcarskie Nestle produkuje masę różnych rzeczy. Czekoladę też, ale oprócz tego na przykład odżywki dla niemowląt. - Zostańmy przy czekoladzie. - Dobrze. Z tego, co zauważyłam, w Szwajcarii jest wiele rodzajów czekolady Nestle. - I gdyby mieli sprowadzać któryś z nich do Stanów, choćby na próbę, pewnie daliby mu angielską nazwę, mam rację? - Może tak, może nie. - Czemu tak mówisz? - Weź takie Toblerone czy Baci. Te słodycze trafiły do Stanów pod niezmienioną nazwą. Tyle że w tym przypadku chodzi o europejskie firmy, które zbudowały swoją pozycję wokół tej jednej marki. Nazwa firmy równa się nazwa produktu i dlatego jej nie zmieniają. Za to gdyby jakiś produkt Nestle” był jako tako znany w Szwajcarii, ale nie superpopularny, myślę, że kazaliby swoim tutejszym marketingowcom wymyślić nową nazwę. Spójrzmy prawdzie w oczy, w Stanach na pewno trudniej sprzedać dobrą czekoladę o obco brzmiącej nazwie niż takiego snickersa. - Też prawda. - No wiesz, nie zaszłabym tak wysoko, gdybym była głupia. - Palmer znów uśmiechnęła się ciepło. Za to o ciebie zaczynam się martwić. Nie mówmy już o czekoladzie. Nestle na pewno ma
swoją stronę internetową. Na końcu adresu będzie „com” albo „eh”, od Szwajcarii. - Dzięki, Palmer. Jestem wdzięczny - powiedział Scot i wstał. - Dokąd to? - Od przepysznego śniadania, które mi rano upichciłaś, nie miałem nic w ustach. Wyskoczę na chili do restauracji w hotelu Silver Lakę Lodge. - Może przyda ci się towarzystwo? Mogłabym zrobić sobie przerwę wcześniej niż zwykle. - Dzięki, ale nie. Wolę być sam, żeby przemyśleć parę spraw. - Rozumiem. Zajrzyj, jak wrócisz. - Jasne. Scot szybko zamknął za sobą drzwi winnebago, żeby nie wpuścić za dużo zimna i nie rozdrażnić agentów w środku. Kiedy zszedł na ostatni stopień, usłyszał, jak drzwi otwierają się za nim. Palmer wychyliła głowę na zewnątrz. - Jeszcze jedno. Może nie ma to z niczym związku, ale po zachodniej stronie doliny, przy kopalni miedzi Kennecot, znaleziono porzuconą karetkę. - Tak? Było zgłoszenie o kradzieży? - Nie, przyszło dopiero po tym, jak ją znaleźli. - Skąd ją skradziono? W odpowiedzi na dobiegające ze środka okrzyki agentów, Palmer zamknęła drzwi za sobą i zeszła po schodach do Scota. - Z warsztatu o nazwie Grunnah Automotive. Pan Grunnah rzekomo od-holował tam karetkę w sobotę… - Odholował? Co z nią było nie tak? - Jakiś kłopot z przewodem hamulcowym. W każdym razie pan Grunnah odholował ją do warsztatu w sobotę po południu i powiedział ludziom z pogotowia, że zajmie się nią dopiero w poniedziałek, bo w niedzielę warsztat jest nieczynny. Jego zdaniem, karetka musiała zostać skradziona między sobotą wieczór, kiedy zamknął interes, a dzisiejszym rankiem, kiedy go otworzył. - Jak można odjechać karetką, która jest w tak złym stanie, że trzeba ją odholować? - Według pana Grunnah, została naprawiona. - Naprawiona? Przecież mówiłaś, że Grunnah miał się nią zająć dopiero w poniedziałek. - No właśnie. Grunnah twierdzi, że naprawił ją złodziej.
- Dużo zachodu jak na przejażdżkę skradzionym samochodem - stwierdził Scot. - Jak na przejażdżkę, owszem. Co innego, gdybyś chciał mieć szybki wóz, którym da się uciec bez obaw, że zatrzyma cię policja. - FBI na pewno też tak pomyśli. Dzięki za informacje. Palmer odwróciła się i weszła do winnebago, a Scot ruszył w stronę bramy i głównej ulicy prowadzącej do hotelu. Po drodze minął ambulans zaparkowany obok podjazdu. Nigdy dotąd nie zwrócił na to uwagi, ale nadwozie karetki było bardzo podobne do nadwozia pikapa, z wysoką szoferką. Spojrzał w dół i zobaczył, że choć przednie koła miały pojedyncze opony, to tylne były z oponami podwójnymi, które dźwigały dodatkowy ciężar. Kolejny kawałek układanki znalazł się na swoim miejscu, ale wiele jeszcze brakowało, by obraz stał się kompletny. 26 Świadom, że u podnóża góry czekać będzie sfora żądnych krwi reporterów, Scot skręcił w las, by przeciąć pobliski stok i, przy odrobinie szczęścia, dotrzeć na miejsce nienapastowany. Cisza, spokój i zimne powietrze dobrze mu zrobiły. Od rana miał mętlik w głowie. Co rusz pojawiały się jakieś nowe informacje do przetrawienia. Teraz przyjemnie było chwilę od tego odpocząć. Szedł skrajem stoku i patrzył, jak zjeżdżają z niego narciarze. Choć w lawinie zginęło kilku cywilów, wyraźnie nie przeszkadzało to większości urlopowiczów dobrze się bawić. Ludzie nigdy nie przestali go zadziwiać. Będą cały dzień śmigać na nartach, jakby byli miliony kilometrów od tych wydarzeń, a wieczorem zbiorą się przy telewizorach, żeby poubolewać, jakie to okropne, że prezydenta jeszcze nie odnaleziono. Aromaty z kuchni hotelu Silver Lakę Lodge płynęły pod górę, prosto do nosa Scota, wysyłając sygnał do jego żołądka, który jak na komendę zaczął burczeć. W kurortowej restauracji za chili w misce chlebowej i filiżankę gorącej czekolady pewnie trzeba będzie zabulić z jedenaście dolców, ale co z tego? Schodził ze zbocza pod takim kątem, że widział gabinet Nicka i Vance’a na tyłach restauracji. Będzie ich musiał poprosić o jeszcze jedną przysługę, ale najpierw lunch. Szkolenie wyrobiło w nim nawyki, które na dobre weszły mu w krew.
Na przykład musiał dokładnie zlustrować wzrokiem każde pomieszczenie, do którego wchodził, i to samo zrobił teraz, w restauracji. Zwrócił uwagę na wszystkie wyjścia, rozmieszczenie okien i to, co było za nimi. Choć w duI żej sali, całej w drewnie, było dość miejsca dla setek ludzi, obejrzał twarze | i sylwetki wszystkich osób w zasięgu wzroku. Ten odruch ocalił życie i jemu, I i jego podkomendnym więcej razy, niż skłonny był przyznać. Jeśli dożyje I dziewięćdziesiątki, pewnie będzie wchodził do świetlicy domu starców, szuI kał wzrokiem potencjalnych wrogów i oceniał zagrożenie z ich strony. 1 Scot chwycił tacę i ustawił się w kolejce za grupą hałaśliwych Niemców, ¦ którym strasznie się spieszyło, żeby wejść do bufetu przed nim. Przypomniał B 117 sobie historię, którą opowiedział mu jeden z chłopaków ze szwedzkiej drużyny narciarskiej podczas wspólnych treningów przed zawodami w Niemczech. Scot skarżył się wówczas, że w kolejkach do wyciągów wszyscy Niemcy - mężczyźni, kobiety i dzieci - zupełnie nie oglądają się na innych, i że parę razy, cierpliwie czekając na swoją kolej, omal nie dał w pysk takiemu czy innemu osobnikowi, który najechał mu na narty albo wepchnął się przed niego. Szwed parsknął śmiechem i powiedział, że to właśnie dlatego wszyscy w Szwecji mówią na Niemców Liftwaffe, od lift - „wyciąg”. Scot wymruczał to słowo pod adresem grupki, która robiła coraz więcej szumu. Kiedy wreszcie doszedł do podgrzewanego blatu, zamówił chili w misce chlebowej, z cebulą i dodatkowym serem. Do tego poprosił gorącą czekoladę, a gdy kobieta za ladą w odpowiedzi wskazała mu bar kawowy na drugim końcu pomieszczenia, przed którym stała równie długa kolejka, zadowolił się mlekiem. Nie potrafił zrozumieć, po co każą ludziom iść po gorącą czekoladę do drugiej kolejki, ale przede wszystkim chciał coś zjeść, więc zapłacił i wszedł w morze stolików z nadzieją, że gdzieś znajdzie się jeden wolny. Na szczęście jakaś para akurat wstawała od stolika, do którego dotarł. Zajęci kłótnią nawet nie usłyszeli, że Scot podziękował im za zwolnienie miejsca. Usiadł, zamknął oczy, nachylił się nad miską chlebową i wciągnął w nozdrza zapach chili. Nabrał duży kęs na łyżkę, wziął go do ust i usiadł wygodnie, by rozkoszować się wędzonym smakiem. - Witam. Jody Burnis. Mogę zadać kilka pytań? To nie była prośba, a raczej stwierdzenie faktu. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że
Scot nawet nie zdążył zareagować. Na krzesło naprzeciw niego wskoczyła drobna, energiczna blondynka, od razu widać, że reporterka. - Jestem z CNN i… - Bez komentarza - powiedział Scot i wziął następny kęs chili. - Przecież jeszcze nie zadałam pytania. - Ale pani to zrobi i nie obchodzi mnie, czego będzie dotyczyć. Nie mam nic do powiedzenia. - Pan Scot Harvath, zgadza się? Dawniej narciarz, obecnie agent Secret Service? - Bez komentarza. - Niech pan nie będzie taki. Ja tylko robię, co do mnie należy. - Ja też. - Wie pan, prezydent nie należy do was, tylko do narodu amerykańskiego. Tego tekstu Scot jeszcze nie słyszał. Była to taka wierutna bzdura, że parsknął śmiechem i mleko omal nie wyleciało mu nosem. 11 & - Proszę pani… - Proszę, mów mi Jody. - Proszę pani, jak już mówiłem: bez komentarza. - Co może mi pan powiedzieć o lawinie? - Że była ze śniegu i że spadła z góry na dół. - Bardzo pan dowcipny, wie pan? - powiedziała. - I bardzo głodny. Może pozawraca pani głowę komu innemu? - Naprawdę panu przeszkadzam? - Tak. Młoda reporterka nachyliła się do Scota ze skupionym wyrazem twarzy. Kiwała głową, jakby czegoś słuchała. - Coś nie tak? - spytał Scot i kątem oka zauważył, że reporterka daje komuś sygnał ręką. Aha, czyli gdzieś jest kamerzysta. Odwrócił się i rzeczywiście, dwa stoliki dalej stał mężczyzna z betaca-mem na ramieniu, filmujący ich rozmowę. Scot zauważył mikrofon wpięty w żakiet reporterki i wyrwał go jej. - Hej! - krzyknęła. - Cicho - powiedział, przystawił sobie mikrofon do ust najbliżej jak się dało i zaczął wydawać dziwne, hałaśliwe zwierzęce odgłosy. Za plecami usłyszał wrzask kamerzysty i odwrócił
się w porę, by zobaczyć, jak mężczyzna zrzuca słuchawki z głowy. Widać rozbolały go uszy od nadmiaru decybeli. Scot odwrócił się z powrotem do reporterki. - Pewnie chcesz dostać jakieś oświadczenie, więc ci je dam. Absolutnie, kategorycznie nie pozwalam na wykorzystanie mnie, mojego nazwiska i mojego wizerunku w jakimkolwiek celu. Jeśli zobaczę w telewizji moją twarz albo usłyszę mój głos, podam do sądu tę twoją zgrabną dupcię i twoją stację, i wy doję was do ostatniego centa. Jasne? -Na podkreślenie swoich ostatnich słów rzucił w nią mikrofonem. - Jak słońce - powiedziała, podniosła się naburmuszona i podeszła do swojego kamerzysty. Gene? Wszystko gra? - Gościa pogięło czy jak? - Te słowa kamerzysty były ostatnie, które Scot usłyszał przed ich wyjściem. Nie wiedział, że agent Zuschnitt nie tylko obserwował całe zajście, ale i je zaaranżował, a kiedy było po wszystkim, po cichu wyśliznął się przez jedne z licznych bocznych drzwi jadalni. Dwadzieścia minut później Scot skończył chili, a potem zjadł dwa duże herbatniki i wypił jeszcze jedną szklankę mleka. Nasycony, a nawet trochę śpiący, wyszedł z restauracji i skierował się do skrzydła, w którym mieściła się siedziba pogotowia lawinowego. Pierwszą osobą, którą tam zobaczył, był Nick Slattery. 1 1Q - O nie, stary, nie ma mowy. Bank z przysługami jest zamknięty - powiedział Nick. - Cześć, kolego. Co ty powiesz? - Scot uśmiechnął się szeroko. - Co powiem? Ano to, że w ciągu ostatnich dwóch godzin dostałem opierdol od ni mniej ni więcej, tylko pięciu osób, w tym czterech z bronią. Stary, my się już nie znamy. - No nie, Nick, tak się kolegi nie traktuje - powiedział Vance, przecisnął się obok Scota i wszedł do biura z filiżanką gorącego kakao. - Czy to… ? - spytał Scot. - Kakao? No - odparł Vance. - Ile czasu stałeś w kolejce? - W kolejce? Bez przesady. Ja tu szycha jestem. Nie stoję w kolejkach po kakao. Jeszcze czego. Też byś się napił? - Chętnie - powiedział Scot. - Nick, bądź tak dobry i skołuj Scotowi kakao, co? Możesz zostawić je na biurku w sekretariacie i iść na spacer. Ja chętnie chłopakowi pomogę, bo to kumpel i wiele razem
przeszliśmy, ale ciebie już nie będę w to mieszał. - Jakby ktoś pytał, wziąłem kakao dla siebie, a potem postanowiłem się przejść do biura służb ratowniczych - powiedział Nick. - Jak chcesz, stary. Dzięki - odparł Vance, kiedy Nick odwrócił się i wyszedł. - Aż tak wam się dostało? - spytał Scot, ledwie drzwi się zamknęły. - Miło nie było, ale zrobiłem, co kazałeś. - Co kazałem? To znaczy? - Żeby wszystko zrzucić na ciebie. - Zaraz, zaraz. Mówiłem, że to ja wezmę wszystko na siebie. - Na jedno wychodzi. Kazałem Nickowi trzymać gębę na kłódkę i gadałem za nas obu. - Zdziwisz się, jeśli ci nie podziękuję? - Nickowi ta robota jest potrzebna dużo bardziej niż mnie, czego dowodzi fakt, że w ogóle z tobą rozmawiam. No dobra. Zakładam, że nie przyszedłeś tu tylko na gorącą czekoladę. - Tak, muszę cię poprosić o jeszcze jedną przysługę. - Pod warunkiem, że nie będzie do tego potrzebny helikopter. Scot skrzywił się. - Ten pilot był super. Dali mu popalić? - Zaczyna pracę na platformie wiertniczej za kołem podbiegunowym… - Vance zawiesił głos dla wzmocnienia efektu i spojrzał na zegarek - .. .mniej więcej teraz. - Chrzanisz. iin - Jaja sobie robię. Jak szeryf i FBI opieprzali go za to, że leciał trasą widokową i utrudniał federalne śledztwo, siedział cicho. Za to kiedy naskoczył na niego nasz szef, posłał go do wszystkich diabłów. - Żartujesz. - Gdzie tam. Gość jest faktycznie na emeryturze i pracuje tu tylko w sezonie, dla rozrywki. Potrzebuje tej roboty jeszcze mniej niż ja, a poza tym serdecznie nie znosi szefa. Kazał, żebym ci podziękował. - Mnie? - Tak, mówił, że od lat nie miał takiej zabawy. - Cóż, polecam się na przyszłość. Słuchaj, co do tej przysługi… - ciągnął Scot. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Macie tu komputer z dostępem do netu? - Pewnie.
- Muszę z niego skorzystać. - Nie ma sprawy. Siadaj, rozgość się. - Vance wskazał krzesło obok siebie. - Muszę zostać sam - powiedział Scot. - Stary, zero szans. Jeśli szef się dowie, że ktoś wchodził z mojego kom-pa na strony porno, to już mnie tu nie ma. - Mówię serio. - No dobra, widzę, że nie pora na żarty. Ile czasu ci trzeba? - Raczej nie więcej niż pół godziny. Góra czterdzieści pięć minut. - Mogę zostawić cię samego w gabinecie, ale muszę być w sekretariacie na wypadek, gdyby był do nas telefon. - Dzięki, Vance. Mógłbyś zrobić jeszcze coś dla mnie? - Co? - Zamknij drzwi, jak będziesz wychodził. 27 zważywszy, ile tego dnia przeszedł, trudno się było dziwić, że Harvath padał ze zmęczenia. Vance widział, że jego kumpel jest nie tylko wykończony, ale także wciąż mocno obolały. Kiedy Scot wyszedł z gabinetu i podziękował za możliwość skorzystania z komputera, podał mu filiżankę już nie tak gorącej czekolady i poprosił jednego z ratowników, żeby zabrał go skuterem śnieżnym do Snów Haven. 191 Harvath kazał podjechać od drugiej strony, żeby uniknąć reporterów. Kiedy dotarli na miejsce, podziękował ratownikowi górskiemu i dwaj agenci Secret Service wpuścili go do głównego domu. Był ociężały ze zmęczenia. Na szkoleniu nauczył się wytrzymywać wiele dni bez snu, ale wpojono mu też, że sen to potężna broń. Dzięki niemu umysł zachowywał świeżość i przenikliwość, jakiej mu teraz brakowało. Przy drzwiach kuchennych zobaczył, jak kilku agentów zadeptuje papierosy i wraca do środka, choć ich przerwa jeszcze się nie skończyła. Przekonany, że coś się musiało wydarzyć, Scot przyspieszył kroku i wszedł do domu zaraz za nimi. Większość agentów zebrała się wokół wielkoekranowego telewizora w sali audiowizualnej. Telewizor ustawiony był na CNN i kiedy Scot wszedł, właśnie przygasało logo „Wydanie specjalne”. Prezenter powiedział kilka słów, po czym oddał głos reporterowi w terenie.
Scot poczuł ucisk w dołku, kiedy zobaczył, kim jest ten reporter. Ogarnęły go złe przeczucia i z jego ust wyrwał się cichy jęk, który usłyszało kilku agentów stojących obok. - „Dziękuję, Richard. Jak wiesz, nie tylko nasz kraj, ale i cały świat z zapartym tchem obserwuje poszukiwania prezydenta Jacka Rutledge’a w śniegu i lodzie, pozostałych po lawinie, która zeszła w niedzielne popołudnie tu, w Park City, gdzie prezydent wybrał się na narty ze swoją szesnastoletnią córką, Amandą. Wszystkie te wysiłki mogą jednak okazać się daremne”. Wszyscy przed telewizorem wstrzymali oddech. Ujęcie Jody Burnis stojącej u podnóża stoku narciarskiego na tle dźwigów i sprzętu ratowniczego przeszło w kadr ukazujący wnętrze Silver Lakę Lodge. Kamera pokazywała Judy rozmawiającą z mężczyzną odwróconym plecami do obiektywu, o częściowo zasłoniętej twarzy. Większość telewidzów nie domyśli się, kto to, niestety, wszyscy znajomi Scota wiedzieli, że to on. Jody kontynuowała relację. - „Ze źródeł zbliżonych do Secret Service wiemy, że lawina, w której zginęło przeszło dwudziestu agentów Secret Service i sześć osób cywilnych, skłoniła władze do podjęcia szeroko zakrojonej akcji ratowniczej w celu odnalezienia reszty zaginionych, w tym prezydenta. - Nasze źródła utrzymują, że lawina została wywołana rozmyślnie, aby odwrócić uwagę od akcji, której celem było uprowadzenie prezydenta. Oczywiście na tym etapie Secret Service, FBI i Biały Dom nie potwierdzają tych pogłosek ani im nie zaprzeczają, ale oczywiście będziemy informować państwa na bieżąco o rozwoju wypadków…” Chili zakotłowało się w żołądku Scota i poczuł w ustach smak żółci. Ta reporterka go wykorzystała, ale po co? I dlaczego właśnie jego? Jeśli zamierzała zainscenizować wywiad ze źródłem w Secret Service, czemu nie wzięła do tej roli asystenta producenta czy kogoś takiego? Co to za różnica, skoro i tak miała rozminąć się z prawdą? Logiki w tym za grosz. Czy rozmawiała ze Scotem, bo naprawdę liczyła, że coś z niego wyciągnie, a potem, po ich nieprzyjemnej wymianie zdań, postanowiła go wykorzystać z czystej złośliwości? Harvath poszedł do kuchni i nalał sobie kawy. Dwaj agenci Secret Servi-e, którzy stali obok niego w sali audiowizualnej, podążyli w ślad za nim. Ich arze mówiły same za siebie. Scot nie zamierzał pozwolić, by wszyscy myśleli, że współpracował z CNN. - Ten wywiad to lipa. Dziennikarka usłyszała ode mnie „bez komentarza” i nic ponadto, więc nie patrzcie tak na mnie. - Hej, Harvath - powiedział jeden z agentów - nijak na ciebie nie patrzymy. Przyszliśmy po kawę. To wszystko.
Scot ze wstrętem potrząsnął głową, wziął kawę i wyszedł z kuchni. Ruszył w stronę drzwi wejściowych. Musiał sprawdzić grafik i zobaczyć, kiedy ta zmiana kończy pracę i wraca do hotelu. Od chwili zejścia lawiny pojazdy Secret Service były udostępniane tylko do najpilniejszych zadań. Jeśli zdrzemnie się parę godzin, będzie mógł jakoś sobie to wszystko poukładać w głowie. Szedł ośnieżoną ścieżką do centrum dowodzenia i myślał, że gorszy ten dzień już być nie może, ale kiedy drzwi centrum otworzyły się na oścież i pojawił się w nich nachmurzony Gary Lawlor, stwierdził, że srodze się mylił. Po obu stronach Lawlora stali dwaj potężni mężczyźni, których Scot widział po raz pierwszy, ale podejrzewał, że to też agenci FBI. Twarz Gary’ego mówiła wszystko. Był wściekły, a przy tym zimny jak lód. Przerażająca kombinacja. Scot nie miał cienia wątpliwości, że nie trzeba wiele, by sprowokować go do wybuchu. A że nie chciał, by zastępca dyrektora FBI powyrywał mu nogi z dupy, tu na oczach wszystkich współpracowników, postanowił zachować najwyższą ostrożność. - Wygląda na to, że widziałeś relację w CNN - powiedział Scot i dalej szedł naprzód. - Ani kroku dalej! - ryknął Lawlor, a Harvath stanął jak wryty. - Czy widziałem? Tak. Cały świat widział. - Mogę to wyjaśnić… - Nie wątpię, ale w tej chwili nic mnie to nie obchodzi. Dość już szkód wyrządziłeś. Ostrzegałem, co się stanie, jeśli odstawisz następny taki numer, ale mnie nie posłuchałeś. Musiałeś załatwić wszystko po swojemu. - Po swojemu? Żartujesz. Nie powiedziałem tej reporterce nic… - Nie chcę tego słuchać. Scot tracił cierpliwość. Podniósł głos. - Nie obchodzi mnie, czy chcesz, czy nie, i tak to usłyszysz. 123 - Nie ma mowy. - Agencie Lawlor, jeśli weźmiecie od tej reporterki niezmontowaną taśmę z nagraniem, przekonacie się, że powiedziałem „bez komentarza” i nic więcej.
- Agencie Harvath, nie wiem, co mówiliście przed kamerą, a co poza nią. - Co miałbym do zyskania, szkodząc śledztwu? - Nie wiem, agencie Harvath. Może nie podoba się wam sposób prowadzenia sprawy przez FBI, może chcecie przyspieszyć bieg wypadków, bo uważacie, że sami poradzilibyście sobie lepiej. - Chcę tego samego, co wy. - Któryś raz to powtarzasz, a mimo to nie chcesz pracować w zespole ani przestrzegać reguł… - Przestrzegać reguł? Myślisz, że porywacze przestrzegali reguł, kiedy uprowadzili prezydenta? - Agencie Harvath, mam już dość, podobnie jak wasi przełożeni. - Moi przełożeni? O czym ty mówisz? - Potraktowałem cię i tak już nazbyt ulgowo. To mój błąd. Rzuciłem ci linę ratunkową, a ty się na niej powiesiłeś. - Powiesiłem się? Przecież mówiłem, że nie miałem nic wspólnego z tym materiałem CNN. - A ja mówiłem, że nic mnie to nie obchodzi. Dokładnie… - Lawlor spojrzał na zegarek …dwie minuty temu zostałeś oficjalnie odwołany do Waszyngtonu. - Kazałeś mnie wyłączyć ze śledztwa? Nie wierzę. - Uwierz. Obecni tu agenci Patrasso i Sprecher odstawią cię do hotelu, gdzie spakujesz swoje rzeczy, a następnie pojedziesz na lotnisko w Salt Lakę City. Na stanowisku linii Delta czeka bilet zarezerwowany na twoje nazwisko. Agenci będą ci towarzyszyć i dopilnują, żeby samolot wystartował z tobą na pokładzie. A wtedy przestaniesz być moim zmartwieniem. Scot chwycił się ostatniej deski ratunku. - Przykro mi z powodu tego, co się stało. Masz rację. Tu potrzeba pracy zespołowej. Po prostu byłem skołowany, ale wezmę się w garść. To twoje dochodzenie i będę to respektował. Mam już kilka hipotez wartych przemyślenia, więc… - Za późno. Ostrzegałem cię, ale mnie nie posłuchałeś. Teraz umywam ręce. Scot w desperacji odwołał się do swojego stanu zdrowia. - Nie dostałem jeszcze od doktora Trawicka wyników tomografii i rezonansu magnetycznego. Umówiliśmy się na jutro po południu, wtedy będzie mógł dać mi zgodę na wyjazd. \~)A
- Chrzanić doktora Trawicka. Ja daję ci zgodę na wyjazd. Jeśli jesteś w stanie sprać mojego agenta, zjechać na linie po stromej skalnej ścianie, uprowadzić helikopter i polecieć do Midway, a do tego jeszcze udzielić wywiadu CNN, to co to dla ciebie taka podróż. - Raz jeszcze powtarzam, niczego tej reporterce nie powiedziałem. - A ja powtarzam, że mam to gdzieś. Patrasso i Sprecher zawiozą cię po rzeczy, potem pojedziesz na lotnisko i odlecisz pierwszym samolotem do Waszyngtonu. Co tam będziesz robił, niech już martwią się inni. A teraz wynoś się - powiedział Lawlor, odwrócił się i wszedł z powrotem do centrum dowodzenia. Scot spojrzał na Patrasso i Sprechera, i uznał, że z takimi jak oni lepiej nie zadzierać. Coś mu mówiło, że Lawlor kazał im zrobić wszystko, co konieczne, żeby wsadzić go na pokład tego samolotu. Szczerze mówiąc, był zbyt zmęczony, żeby się stawiać. „Jak się nazywa twój hotel?” - tak brzmiało jedno z pytań, za pomocą których doktor Trawick poprzedniego wieczoru sprawdzał jego pamięć. Nawet teraz, kiedy zobaczył tę nazwę na wielkim neonie, nic mu nie powiedziała. Rzeczywiście źle z jego głową. Patrasso i Sprecher poszli z nim do jego pokoju, gdzie się spakował, a potem zawieźli go na lotnisko. Lot do Waszyngtonu był krótki jak żaden inny w jego życiu. Mimo bólu głowy, przespał całą podróż. 28 Andre Martin naprężył sznur do bielizny wrzynający mu się w nadgarstki, po czym rozluźnił mięśnie. Musiał zachować spokój. Skup się na oddychaniu, powiedział sobie. Knebel w jego ustach miał smak pasty do butów, a z poplamionej podłogi unosił się silny odór pleśni. Chciało mu się rzygać, ale wiedział, że nie może, bo zachłysnąłby się własnymi wymiocinami i udusił. Raz po raz nakazywał sobie spokój. Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji, pomyślał. Jeśli tak, lepiej, by szybko je znalazł. Leżał ze spętanymi ze sobą rękami i nogami, w pozycji tak niewygodnej, że jeszcze trochę, a zwariuje. Zamknął oczy i spróbował skupić się na tym, co się stało. Kiedy senator Snyder otworzył drzwi prysznica, Andre nie zauważył strzykawki w jego dłoni. A gdy ją zobaczył, było już za późno. Środek
uspokajający działał błyskawicznie. Z powodu różnicy wzrostu i budowy ciała, Snyder musiał uciec się do podstępu, by poradzić sobie z wyższą i bardziej muskularną ofiarą. Paradoksalnie, choć sam Andre nie zdawał sobie z tego sprawy, to był jego szczęśliwy dzień. Senator miał mocno napięty harmonogram i wydarzenia ostatnich czternastu godzin nie pozostawiły mu czasu na dodatkowe zajęcia, zwłaszcza takie jak zabójstwo i pozbycie się zwłok. To było coś, czym chciał się delektować. Pragnął też się przekonać, jak dużo wie jego młody kochanek. Snyder na razie nie miał czasu, by połączyć ze sobą wszystkie fakty, ale ostatnio coś w zachowaniu Andre Martina zaczęło go niepokoić. Powiedzmy, że to przeczucie. Senator Snyder miał duże zaufanie do swojej intuicji, zwłaszcza kiedy wysyłała mu sygnały ostrzegawcze. Snyder próbował podejść do swoich obaw racjonalnie; wmawiał sobie, że im jest starszy, tym większej ulega paranoi, ale wiedział, że to nie tak. Było wręcz przeciwnie, z wiekiem jego zmysły stawały się coraz bardziej wyczulone. Tego ranka, kiedy jechał taksówką do domu Rolandera, starał się za często nie zerkać przez ramię, żeby nie pokazać, że coś podejrzewa. Choć nie byłby w stanie tego udowodnić, wiedział, że ktoś go śledzi. Kiedy wrócił do domu w Georgetown, w przedpokoju było sucho, ale sień na tyłach to już zupełnie inna historia. Ktoś naniósł do niej wody, choć potem usilnie starał się ją wytrzeć. Snyder wiedział, że tym kimś mógł być tylko Andre Martin. Był też pewien, że Andre podsłuchiwał jego rozmowę telefoniczną z agentem Zuschnittem. Rozłączając się, Snyder nacisnął tylko na widełki, chciał bowiem od razu zadzwonić do swojego biura. Andre nie dość szybko odłożył słuchawkę telefonu w sypialni na górze i senator usłyszał charakterystyczny trzask. Te dwa dowody wystarczyły, by przypieczętować los Martina. Z atrapy małej butelki szampana w lodówce Snyder wyjął strzykawkę i zawarty w niej silny środek. Po paru minutach był już pod drzwiami prysznica. Andre nie miał szans. Snyder był za szybki, a para za gęsta. Jak kot bawiący się myszą, senator nie mógł nie skorzystać z okazji, żeby poigrać z Andre. Czekając, aż środek zacznie działać, spytał, czemu go śledził i podsłuchiwał jego rozmowę
telefoniczną. Trzeba przyznać, że Andre nie stracił rezonu. - Byłeś ostatnio jakiś nieobecny duchem. Jakbyś cały czas myślał o czymś albo o kimś innym - powiedział Andre. Jego mięśnie z każdą chwilą były słabsze, spod przymkniętych powiek wyzierało przerażenie. Wiedział, do czego Snyder jest zdolny. Próbował zebrać myśli, żeby znaleźć możliwie najmocniejszy argument, ale narkotyczna mgła pochłaniała go coraz szybciej. - Myślałem, że spotykasz się z kimś na boku. Inaczej po co wychodziłbyś z domu w środku nocy? - To, co robię, mój mały Andre - powiedział Snyder i podniósł za włosy opadającą na pierś głowę Martina - to moja sprawa. Wiesz, jestem senatorem i mam ważne sprawy do załatwienia i w dzień, i w nocy. Andre rozpaczliwie próbował go przekonać, choć wiedział, że to nic nie da. - Ja… ja cię kocham i nie mogłem znieść myśli, że jesteś z kimś innym. Zawsze byłem zazdrosny. - No to dlaczego nie spytałeś wprost? - Bałem się. Chciałem najpierw sprawdzić, czy rzeczywiście z kimś się spotykasz. Nie chciałem wyjść na głupka, gdyby się okazało, że byłem w błędzie. - Naprawdę? A może masz inny powód, żeby mnie śledzić? Co jeszcze widziałeś? Po zrobieniu zastrzyku Snyder zakręcił wodę i teraz Andre siedział na podłodze kabiny prysznicowej. Miał obwisłe usta, z lewego kącika ciekła srebrzysta strużka śliny. Senator dał mu w twarz, żeby go ocucić. - A co z telefonem, który odebrałem nad ranem? Co o tym powiesz? Andre zaśmiał się cicho i wymamrotał coś pod nosem. Snyder uderzył go znowu, tym razem mocniej. Musiał użyć za dużej dawki. Nigdy do tej pory nie widział, by ten środek wywołał takie skutki. Żaden kłopot. Kiedy wieczorem wróci do domu, jego ofiara będzie skłonna powiedzieć wszystko. Co do tego nie miał wątpliwości. Wymierzył Andre jeszcze jeden policzek. - Co masz do powiedzenia? Chłopak dalej mamrotał i senator warknął na niego, żeby mówił głośniej. Kiedy usłyszał jego słowa, wpadł w furię. - Załatwił mnie mały fiut z małą igłą i jeszcze mniejszym fiutem - powiedział Andre i znów zaśmiał
się pod nosem. Snyder uderzył go w skroń i śmiech ucichł. Andre Martin stracił przytomność. 29 Scot spodziewał się, że przyleci Air Force One, nie pomyślał więc o tym, jak wróci do domu z lotniska. Kiedy wyjeżdżał, jak zwykle przyjechał po niego jeden z niższych rangą agentów i zawiózł go na lotnisko; miał cichą nadzieję, że może i teraz ktoś będzie na niego czekał. Jednak nie było nikogo ani przy wyjściu, ani przed punktem odbioru bagażu. Jego biper i komórka były włączone, ale ani razu nie zawibrowały, żeby przekazać mu wiadomość, że samochód czeka. Przekonany, że Lawlor maczał w tym palce, Scot wziął torby na ramię i ustawił się w kolejce na postoju taksówek. Po dwudziestu minutach wskoczył do taksówki. Podał swój adres w Alexandrii. Przejrzał listę telefonów w komórce i wybrał numer pizzerii Big Tony’s. Taksówkarz zaczekał, a Scot wszedł do środka po pizzę i sześciopak piwa Kirin. Tony miał największy w Alexandrii wybór pizzy i importowanych piw. Wydobywająca się z pudełka smakowita woń cienkiego ciasta była miłą odmianą po niezbyt apetycznym zapachu taksówkarza. Pod domem Scot zapłacił kierowcy i poprosił o rachunek. Zanotował sobie w pamięci, żeby dopisać opłatę za kurs do listy wydatków służbowych. A przy okazji rachunek za pizzę i piwo. Co miał do stracenia? Poza tym nawet skazaniec ma prawo do ostatniego posiłku. Obładowany torbami, pizzą i sześciopakiem piwa, z trudem przekręcił klucz w drzwiach wejściowych i pchnął je biodrem. Dozorczyni pod nieobecność Scota odbierała jego pocztę, ale pora była za późna, żeby do niej pukać, więc starymi drewnianymi schodami poszedł do swojego mieszkania. Rachunki mogły zaczekać do jutra. Na podeście drugiego piętra Scot skręcił w lewo, gdzie było jego mieszkanie, i dokładnie obejrzał prawy górny róg framugi. Spokojny, że pod jego nieobecność nikt do mieszkania nie wchodził, położył sobie pizzę i piwo na kolanie, wyjął włos z framugi, otworzył drzwi i wszedł do domu. Już w taksówce wykasował pocztę głosową, ale teraz na wszelki wypadek podniósł słuchawkę telefonu i zaczął nasłuchiwać charakterystycznego zacinającego się sygnału, który
uprzedza o nowej wiadomości - nic. Spłynął na niego dziwny spokój. Zaniósł torby do sypialni i zwalił się na kanapę z pilotem w ręku. Otworzył butelkę japońskiego piwa i wziął kawałek pizzy. Na wszystkich kanałach, podobnie jak w ustawionych na CNN telewizorach na lotnisku, leciała relacja Jody Burnis. Choć komentatorzy raz po raz sumiennie przypominali, że informacja o uprowadzeniu prezydenta jest niepotwierdzona, to podkreślali też, że nikt jej nie zaprzeczył. Kiedy oznajmili, że o porwaniu dowiedzieli się od źródła w Secret Service, Scot stracił apetyt i wrzucił niedojedzony kawałek pizzy z powrotem do pudełka. Postawił resztę sześciopaka na podłodze, wyciągnął się na kanapie i włączył kanał Outdoor Life Network, gdzie na szczęście nie było nic o prezydencie. Zamiast tego, OLN pokazywał powtórkę zawodów narciarskich w Innsbrucku i Scot oglądał je przy piwie, aż poczuł pustkę w głowie. Zapamiętał tylko, że przed zaśnięciem zrzucił buty na dywan przed kanapą… Punktualnie o siódmej obudziło go pukanie do drzwi. Dozorczyni słyszała, jak przyjechał w nocy, i przyniosła mu pocztę. Harvath stwierdził, że skoro wstał, to może nastawić kawę i wziąć prysznic. Golenie sobie darował i już ubrany zjadł dwa ostatnie wafle Eggo, które miał w zamrażalniku. Syrop mu się skończył, więc posmarował je masłem i miodem. Służba w prezydenckiej ochronie miała swoje niewątpliwe plusy. Nie tylko dostawali dodatek na ubranie, bo Secret Service musi dobrze wyglądać w telewizji, ale i mieli łatwy dostęp do najbardziej wziętych specjalistów w Waszyngtonie. Jedną z tych osób była doktor Sarah Helsabeck, która zgodziła się przyjąć Scota od razu. Przez większą część poranka Harvath był ostukiwany, obmacywany, przepytywany, badany i prześwietlany. Doktor Helsabeck, zadziwiona widokiem jego posiniaczonych pleców, nie mogła pojąć, jak to możliwe, by siła, która spowodowała te urazy, nie połamała mu kości ani nie wywołała obrażeń wewnętrznych. W rzeczywistości ujęła to nieco inaczej: - Spytałabym, czy zapamiętałeś numery rejestracyjne ciężarówek, które cię rozjechały, ale wystarczy, że powiesz, jakiego były koloru, bo tak duży konwój nietrudno będzie znaleźć. Wyniki badań skomentowała: - Wygląda na to, że nic nie pękło, nie złamało się ani nie przecieka. - Czyli nie jest źle? - spytał Scot.
- Najbardziej obawiam się o twoją głowę. Mocno ją sobie poobijałeś, i mózg to bardzo złożony mechanizm. Nie widać żadnego krwawienia, ale | tak się niepokoję. - Czemu? - Pierwsza sprawa, psychometria. Kiedy wstępowałeś do Secret Service, Irobili ci serię badań, żeby mieć punkt odniesienia do oceny twojej sprawności. Sprawdzali pamięć, zdolność koncentracji, czas reakcji. I wtedy miałeś dużo |epsze wyniki niż dzisiaj. - Ale doktor Trawick mówił… - Z całym szacunkiem dla doktora Trawicka, jego diagnoza była wysoce lubiektywna. Bez takiego punktu odniesienia, jaki mam ja, mógł tylko strzelać w ciemno. - Ależ, doktor Helsabeck. Nie pierwszy raz uderzyłem się w głowę i ni-^dy nic mi nie było. - Tym razem nie wiemy tego na pewno. Masz poważne luki w pamięci rótkotrwałej… - Pani doktor, jestem wdzięczny, że przyjęła mnie pani tak szybko i zrobiła te wszystkie badania, ale moglibyśmy przejść do konkretów? - Konkrety są takie: upadając, prawdopodobnie uderzyłeś głową w coś bardzo twardego, być może głaz, i doznałeś wstrząsu mózgu. Choć nie zapomniałeś, kim jesteś, wygląda na to, że masz łagodną amnezję, stąd luki w pamięci krótkotrwałej. - Krótkotrwałej, to znaczy…? - Chodzi o wszelkie nowe doświadczenia. Możesz mieć kłopoty z przypomnieniem sobie, co działo się przez ostatni miesiąc. - Ale pamięć wróci? - Prawdopodobnie. Na razie możesz zapominać niedawno poznane osoby, nie pamiętać o rachunkach i wpłatach do banku… tego typu rzeczy. - Coś jeszcze? - Mogą wystąpić trudności z koncentracją. Poza tym, jak mówiłam, twój czas reakcji jest wolniejszy niż zwykle. - Będąjakieś fizyczne objawy? - Możliwe, że będziesz dużo więcej sypiał. Albo często budził się w środku nocy. - Super. - Oprócz tego możesz nadal mieć bóle głowy, na które się skarżyłeś, i lekkie mdłości. - Jeszcze jakieś dobre wieści? - Zdarza się, że pacjenci, którzy odnieśli takie urazy jak ty, stają się drażliwi. - W jakim sensie? - Sytuacje, nad którymi nie panujesz, będą cię denerwować bardziej niż zwykle. Innymi słowy,
będziesz w gorącej wodzie kąpany. Scot był ciekaw, czy to dlatego przyłożył agentowi Zuschnittowi, czy też zrobiłby to samo, nawet gdyby nie był poobijany. Po chwili namysłu uznał, że postąpiłby tak samo w każdych okolicznościach. Zuschnitt sam się prosił. - To wszystko? - spytał. - W zasadzie tak. Pamiętaj tylko, że wszystkie objawy, o których mówiłam, mogą się nasilać po wysiłku fizycznym. Krótko mówiąc, zrobiłeś sobie sieczkę z mózgu i trzeba czasu, żeby i on, i twoje ciało, się narepe-rowały. Sieczka z mózgu. Jak tu nie uwielbiać lekarki, którą zrozumie także laik. Nie tylko potrafiła wytłumaczyć wszystko krok po kroku, ale i była dowcipna. Kiedy wychodził, poleciła mu znajomego kręgarza. - Wizyta u niego dobrze ci zrobi - powiedziała. Scot podziękował i wyszedł na siąpiący deszcz. Złapanie taksówki w Waszyngtonie podczas deszczu graniczy z cudem. Ba, można to nawet nazwać rodzajem sportu ekstremalnego. Scot miał ocho-nn tę podnieść legitymację i wymierzyć z pistoletu do następnej taksówki, jaką zobaczy, ale wreszcie jedna się zatrzymała i podał kierowcy adres rodzinnego sklepu spożywczego niedaleko swojego mieszkania. Poszedł do domu w deszczu, niosąc pod pachami torby z zakupami. Był ciekaw, czemu szef jeszcze go nie wezwał. Lawlor na pewno narobił takiego szumu, że ustawiła się już kolejka chętnych do obsztorcowania Harvatha. Cały dzień nosił przy sobie komórkę i pager, ale nikt nie szukał z nim kontaktu. Może to i lepiej. Na razie nie miał nastroju do tego, żeby czymkolwiek się zajmować. Chciał tylko wrócić do mieszkania, rozpakować zakupy i zjeść kanapkę z salami i serem. Po zjedzeniu kanapki i rosołu, Harvath pomyślał, żeby zadzwonić do agentki Palmer w centrum dowodzenia w Park City i spytać, czy mają coś nowego, ale sobie odpuścił. Położył się na kanapie, by dać oczom chwilę odpocząć, i natychmiast zapadł w głęboki sen. W otchłani snu usłyszał coś jakby słabe dudnienie młotów pneumatycznych na mokrym cemencie. Do dudnienia szybko dołączył przenikliwy jazgot, który wydał mu się znajomy. Leżał jak w transie, zawieszony w ciepłej próżni między snem a jawą, i półprzytomnie zastanawiał się, co to za hałasy, gdy nagle poczuł, że jakaś siła wyciąga go na powierzchnię, ku rzeczywistości.
Pager, komórka i telefon stacjonarny dzwoniły wszystkie naraz. Scot, zaskoczony, w pierwszym odruchu sięgnął po telefon bezprzewodowy. - Harvath - powiedział. - Harvath, mówi Shaw - odparł głos na drugim końcu linii. Scot usiadł prosto i usiłował oprzytomnieć. Wyciągnął rękę, żeby uciszyć wibrujący telefon i pager na stoliku. - Tak jest - powiedział do szefa Secret Service w Białym Domu. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Dyrektor chce się z tobą widzieć. Za ile możesz być gotowy? Scot zerknął na zegarek. - Tylko wezmę szybki prysznic. Za dwadzieścia minut będę mógł wyjść. - W porządku - powiedział Shaw. - Wyślemy po ciebie samochód. Punktualnie dwadzieścia minut później agent Harvath, umyty, ogolony i ubrany w nienagannie wyprasowany ciemny garnitur od Brooks Brothers oraz trencz z podszewką, czekał przed swoim budynkiem. Wyglądało na to, że cały dzień padało. Wszędzie było pełno dużych kałuż. Właśnie patrzył, jak para wzbija się z jego ust w zimne, wilgotne powietrze, kiedy zobaczył wyłaniające się zza rogu światła samochodu, który 1 podjechał do niego i zwolnił. Scot spodziewał się, że na spotkanie zabierze go jakiś zwyczajny czterodrzwiowy wóz, crown victoria czy inne auto, po którym od razu widać, że należy do rządu. Tymczasem zatrzymała się przy nim długa czarna limuzyna. Tylna szyba zjechała w dół. - Wsiadaj - powiedział Stan Jameson, dyrektor Secret Service. Drzwi się otworzyły i Scot wykonał polecenie. Do tej pory spotkał się z dyrektorem tylko dwa razy. Jameson strasznie się od tego czasu postarzał. To pewnie praca tak mu się daje we znaki, pomyślał Harvath. Kiedy tylko wsiadł i zamknął drzwi, ciężka, opancerzona limuzyna zjechała z warkotem na jezdnię i ruszyła w stronę Waszyngtonu. - To były koszmarne dwa dni - zagaił dyrektor. - To prawda, panie dyrektorze - odparł Harvath. Po prawej ręce dyrektora siedział mężczyzna w mundurze. - Agencie Scot Harvath, pozwólcie, że przedstawię, to generał Paul yenrick, szef Połączonego
Dowództwa Operacji Specjalnych - powiedział Jameson i wskazał na swojego sąsiada. - Miło mi pana poznać, generale. - Scot uścisnął jego dłoń. Ze swoimi szerokimi barami, kwadratową szczęką i włosami na jeża, generał wyglądał jak uosobienie żołnierskiej prawości. - Mnie również, agencie Harvath - powiedział generał z silnym luizjań-skim akcentem i odwzajemnił uścisk. - Mamy niewiele czasu, agencie, więc będę się streszczał - powiedział dyrektor. - Generał Venrick i ja przeczytaliśmy wasz raport, ale czegoś w nim chyba brakuje, prawda? Scot był skołowany. Skoro miał dostać po łapach, a potem wylecieć z roboty, czemu dyrektor nie wezwał go do swojego gabinetu? Po co załatwiać to w limuzynie, w obecności szefa Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych? - Jeśli chodzi panu o ten materiał w CNN, zostałem odwołany zanim mogłem sporządzić raport i… - Synu, krowiego placka nie postawiłbym na to, że jakikolwiek dziennikarz mówi prawdę. Nigdy im nie ufałem, nigdy nie zaufam. W tej chwili nie przesądzam, czy coś jej powiedziałeś, czy nie. Choć po lekturze twoich akt skłonny jestem przypuszczać, że swoich informacji nie dostała od ciebie - powiedział generał. Zanim Scot mógł podziękować, do rozmowy znów włączył się dyrektor. - Tak, rozmowę o źródle jej informacji zostawmy na później. Rzeczywiście wygląda na to, że był przeciek, i to samo w sobie jest czymś bardzo złym, ale po kolei. Chcę usłyszeć twoją wersję wydarzeń. W czasie gdy opancerzony wóz toczył się mokrymi od deszczu ulicami, Harvath opowiedział całą historię. Niepewny, czy dyrektor słyszał o jego wyczynach na Squaw Peak i farmie Madduksów, tylko o nich napomknął, starając się umniejszyć swoją winę. Kiedy skończył, generał wyjął teczkę z aktówki, którą miał pod nogami. - Agencie Harvath, słyszeliście o organizacji terrorystycznej znanej jako RR? - Chodzi o Fatah-Radę Rewolucyjną? - spytał Scot. - Tak.
- Oczywiście. FRR to Fatah-Rada Rewolucyjna, znana też jako Organi-acja Abu Nidala. Departament Stanu nie tak dawno uznał ją za najbardziej iebezpieczne ugrupowanie terrorystyczne na świecie. Założona w połowie lat siedemdziesiątych przez Sabriego Khalila al-Bannę vel Abu Nidala, odpo-iada za serię krwawych zamachów na Bliskim Wschodzie, w Azji, Ameryce Południowej i Europie w latach osiemdziesiątych. Choć atakuje obywateli różnych krajów, najłatwiej dostać się na ich czarną listę, jeśli jest się wysokiej rangi członkiem OWP, za mało agresywnym wobec Izraela. - Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych od czasu do czasu słyszało się o FRR, ale potem w zasadzie zniknęli. Nidal podobno jest ciężko chory, o ile jeszcze nie umarł, i ukrywa się gdzieś w Libii, która gwarantuje mu bezpieczeństwo, choć sami Libijczycy temu zaprzeczają. Poza tym jednak o FRR ‘est cicho, zdaniem niektórych, zakończyła działalność. - Też tak myśleliśmy, dopóki nie dostaliśmy tego - powiedział generał, wyjął wycinek z „International Herald Tribune” i podał go Harvathowi. - Czternastego stycznia austriacka policja ogłosiła, że aresztowała wysokiego rangą członka Fatah-Rady Rewolucyjnej, Halimę Nimer. Złapali ją, kiedy próbowała wypłacić z wiedeńskiego banku około siedmiu i pół miliona dolarów. - Skąd Fatah-Rada Rewolucyjna ma takie pieniądze? - spytał Scot. - Zawsze byli bardzo hojnie finansowani. Przez długie lata najwięcej dostawali od Iraku i Libii, i bardzo oszczędnie gospodarowali środkami. Siedem i pół miliona to pewnie tylko czubek góry lodowej. - Co to ma z czymkolwiek wspólnego? Dyrektor odchrząknął na znak, że teraz kolej na niego, by zabrać głos. - Dostaliśmy żądanie okupu za prezydenta. Harvath był wstrząśnięty. - Od Fatah-Rady Rewolucyjnej? Jakie to żądania? Jesteście pewni, że są wiarygodni? - Tak - ciągnął dyrektor - stuprocentowo. Nie ma żadnych wątpliwości. Żądania były w drodze, zanim do CNN poszedł przeciek o porwaniu. Czyli wiemy, że to nie mistyfikacja. - W drodze? To znaczy? - Scot przeniósł wzrok z dyrektora na generała, który pozostawił inicjatywę Jamesonowi. - Dziś rano dostałem opłaconą z góry przesyłkę Airborne Express. Była opatrzona właściwymi kodami, dlatego nie przeszła standardowych kontroli i trafiła prosto na moje biurko. Ponieważ jako adres zwrotny podany był adres biura FBI w Salt Lakę City, a w rubryce
„nadawca” widniało nazwisko kierującego nim agenta, uznałem, że znaleźli coś, czego nie zdążyli wysłać przez kuriera lub co nie wydało im się aż tak ważne. Oto kopie tego, co było wewnątrz. Z teczki leżącej na kolanach, wyjął trzy kartki i podał je Scotowi. Kiedy Harvath oglądał kserokopie, dyrektor tłumaczył: - Na stronie pierwszej jest, jak widzisz, zrobione polaroidem zdjęcie prezydenta. Na kopii tego nie widać, ale jego oczy są mętne i szkliste. W rękach trzyma niedzielny numer „Salt Lakę Tribune”. Zauważyłeś, że nie ma rękawiczek? Scot skinął głową. - To ważne w świetle tego, co zobaczysz na stronie drugiej. Scot przerzucił kartkę. - Przed sobą masz fotokopię pierwszej strony tej samej gazety. FBI potwierdziło, że są na niej odciski palców prezydenta. Jak dotąd, żadnych innych nie znaleziono. Harvath nie sądził, by mieli je kiedykolwiek znaleźć. Sprawcy byli wyjątkowo profesjonalni, od samego początku. - I wreszcie - powiedział dyrektor - krótki liścik miłosny od samych porywaczy. Też całkowicie czysty. Kiedy Scot zobaczył nagłówek na papierze listowym, szczęka opadła mu prawie do podłogi limuzyny. Zanim mógł cokolwiek powiedzieć, dyrektor, który odgadł jego myśli, uniósł dłoń, by go uciszyć. - Uhm. Best Western, Park City. Ten sam hotel, w którym mieszkała połowa agentów Secret Service. Sprawdzamy to. FBI próbuje ustalić, skąd nadano przesyłkę Airborne, ale nie robię sobie zbyt dużej nadziei. Dam ci chwilę, żebyś mógł przeczytać list. Harvath zrobił to. „Dyrektorze Jameson. Jakże mały musisz się czuć teraz, gdy wstyd całego kraju kładzie się ciężarem na twoich barkach, i na barkach twoich ludzi. Przez tyle lat Ameryka mieszała się w sprawy innych państw i oto zrodzona z jej oszustw i zdrad bestia powraca, by pomścić krzywdy czynione przez was na całym świecie. Nastał wielki dzień Islamu, dzień, który zapisze się na kartach historii jako początek końca Wielkiego Szatana”. Scot skończył czytać i oddał przesyłkę dyrektorowi. - Profilerzy i grafolodzy pewnie przeanalizowali to na milion sposobów. Z jakim skutkiem? - Żadnych konkretów. Analitycy CIA zajmujący się Bliskim Wschodem rzucili na to okiem i stwierdzili, że dobór słów jest nietypowy dla Araba, nawet takiego, który zdobył… lub zdobyła wykształcenie w Wielkiej Brytanii albo u nas.
- Zdobył lub zdobyła? - spytał Harvath. - Trudno powiedzieć. Grafolodzy uważają, że fantazyjny charakter pisma wskazuje, iż list mogła napisać kobieta, ale tu nie zgadzają się z nimi psychologowie, którzy są zdania, że składnia jest typowo męska. - Porównujemy charakter pisma i dobór słów z bazą danych zawierającą wszystkie zachowane pogróżki pod adresem prezydenta i Stanów Zjednoczonych z ostatnich piętnastu lat. Ponieważ podejrzewamy, że w porwanie zamieszany jest Abu Nidal i jego FRR, wysłaliśmy kopię do Mossadu z prośbą o pomoc. Wychodzimy z założenia, że FRR powstała w tamtej części świata i w gruncie rzeczy pozostaje organizacją palestyńską, więc Izraelczycy mogą rzucić trochę światła na kwestię autorstwa i podtekstu listu, jeśli taki istnieje. Problem tkwi w tym, że do tej pory każde posunięcie tego ugrupowania było doskonale przygotowane. - Ale może tym razem noga im się powinęła - wtrącił generał. - Nie rozumiem, czemu wiążecie FRR z tym wszystkim. Mogło to zrobić każde z bliskowschodnich ugrupowań ekstremistycznych. Dlaczego nie OWP? O ile wiem, w Park City znaleziono ciało snajpera, który od czasu do czasu z nimi współpracował. - Masz rację i gdybym wiedział tyle, co ty, pewnie zgodziłbym się z tobą - powiedział dyrektor - ale jak już wspomniałem, dostaliśmy żądania. Z wewnętrznej kieszeni na piersi wyjął dyktafon. - To rozmowa telefoniczna nagrana około wpół do dwunastej czasu wschodnioamerykańskiego. Myślę, że jeden z głosów rozpoznasz. Drugi został zniekształcony elektronicznie i NSA do tej pory usiłuje go rozłożyć na czynniki pierwsze. Co ciekawe, rozmówca ominął centralę FBI i zadzwonił bezpośrednio na numer wewnętrzny. W tym momencie nic, co Harvath słyszał o porywaczach, nie mogło go zaskoczyć. Jameson wcisnął „play” i po kilku sekundach trzasków usłyszeli głos Gary’ego Lawlora. „- Lawlor. - Zastępca dyrektora Lawlor? - spytał głos, który brzmiał jak głos cyborga. - Przecież powiedziałem. Kto mówi? Rozległ się szelest; Harvath domyślił się, że to Lawlor odsunął się od biurka, by wcisnąć guzik włączający namierzanie rozmówcy. - Nieważne, kim jesteśmy, panie Lawlor. Ważne, kogo mamy. Wie pan, kogo mamy, panie Lawlor?
- Dzwoniło dziś już do mnie wielu świrów. Może mnie pan oświeci?” Bardzo dobrze, pomyślał Scot. Zatrzymaj go przy telefonie. - „Agencie Lawlor, nie wątpię, że namierza pan mój numer… - A czemu miałbym to robić? Wie pan, ile to kosztuje? Gdybym namierzał numer każdego, kto dzwoni do mojego… - Cisza! - nakazał przetworzony komputerowo głos. - Mamy sprawy do omówienia i nie zamierzam tracić czasu na żałosne gierki FBI. - Ty płacisz, kolego. To ty zadzwoniłeś do mnie, pamiętasz? Może przejdziesz do rzeczy i powiesz, o co chodzi. Mam dużo pracy. - Do rzeczy więc. Dostaliście już, jak sądzę, kopertę, którą wysłaliśmy szefowi Secret Service, zawierającą zdjęcie waszego prezydenta, gazetę i nasz list. Zanim przystąpimy do jakichkolwiek poważnych pertraktacji w sprawie uwolnienia waszego prezydenta, chcemy, abyście wykonali gest dobrej woli. - Gest dobrej woli? - odpowiedział głos Lawlora. - Jakiej dobrej woli? - Stany Zjednoczone uwięziły dwóch islamskich bojowników o wolność, Fawada Asę i Ali Ahmeda Raąima. Mają zostać zwolnieni i przewiezieni do… - Chodzi o Daffy’ego i Goofy’ego, zamachowców z Disneylandu? Jaja sobie robisz. - Agencie Lawlor, mój lud nie jest zadowolony z braku szacunku, jaki okazujecie tym ludziom, nadając im szydercze przezwiska… - Słuchaj no, koleś, myśmy tym gościom nie nadali niczego oprócz numerów więziennych. Sami sobie na te przezwiska zasłużyli. Podkładają bomby w Disneylandzie, a potem jeden, uciekając, gubi portfel, a drugi jest na tyle głupi, że przyłącza się do pozwu grupowego przeciwko Disneylandowi o odszkodowanie za obrażenia od bomb, które sam podłożył. - Agencie Lawlor, nie będę się powtarzał. Macie tych ludzi zwolnić i wsadzić na pokład samolotu do Trypolisu w Libii. Po drugie, egipski rząd zamroził aktywa Abu Nidala w gotówce i nieruchomościach, warte ponad cztery miliony amerykańskich dolarów. Środki te mają natychmiast zostać odblokowane. Kiedy spełnicie te warunki, odezwiemy się. - To może trochę potrwać. Nie mam aż takich uprawnień. Poza tym, skąd mogę wiedzieć, czy prezydent żyje?
- Nie może pan. Żegnam”. Trzasnęła odkładana słuchawka i dyrektor nacisnął „stop” w dyktafonie. Scot spojrzał na dwóch mężczyzn siedzących naprzeciwko. - Czyli tak to wygląda. Ludzie Abu Nidala mają prezydenta i uwolnią go, jeśli pomożemy odbudować ich organizację? - Wiceprezydent nie chce o tym słyszeć - powiedział dyrektor. - Teraz to on rządzi. Jak tylko przyszły żądania, zebrał się gabinet i, zgodnie z dwudziestą piątą poprawką do Konstytucji, postanowił wszcząć procedurę prze-kazania władzy wiceprezydentowi Marshfieldowi do czasu, kiedy prezydent, miejmy nadzieję, będzie mógł ją przejąć z powrotem. - Marshfield nie tracił czasu, co? Wprowadził się już do Białego Domu? - spytał Scot. - To była jedna z jego pierwszych oficjalnych decyzji - powiedział dyrektor. - Założę się, że Shaw ma z nim pełne ręce roboty. Choć powszechnie uchodził za wytrawnego politycznego reformatora, ci, którzy znali prawdziwego Adama Marshfielda, wiedzieli, że tak naprawdę był tylko mającym wygórowane mniemanie o sobie narcyzem. Sukces polityczny zawdzięczał manipulowaniu mediami i opinią publiczną. Jedynym powodem, dla którego został kandydatem na wiceprezydenta u boku Jacka Rutledge’a, było to, że miał wysokie notowania wśród niedoinformowanych wyborców, i uznano, iż z nim partii dużo łatwiej będzie wprowadzić Rutledge’a do Białego Domu. - W tej chwili, agencie Harvath, choć wielu się to nie podoba, wiceprezydent Adam Marshfield pełni obowiązki prezydenta i głównodowodzącego sił zbrojnych. Harvath miał wrażenie, że generał Venrick się skrzywił. - I oczywiście, kiedy tylko FBI usłyszało o przesyłce, którą pan dostał, Lawlor w te pędy wrócił z Park City - powiedział Scot. - Otóż to. - Dyrektorze Jameson, jak pan sądzi, skąd porywacze wzięli kody, dzięki którym paczka mogła trafić prosto na pańskie biurko, i bezpośredni numer telefonu do gabinetu Lawlora? spytał Scot. - A ty jak sądzisz? - odparował dyrektor. - Niestety, chyba mamy kreta. Pewnie od niego dostali też częstotliwo-. ści, których używaliśmy, dzięki czemu mogli zagłuszyć nam radiostacje.
I - Jestem skłonny się z tobą zgodzić - powiedział dyrektor. - Ja też - przytaknął generał Venrick. - Agencie Harvath, jak mówiłem, widziałem wasze akta i jestem pod wrażeniem. Wiem, ile zespół doradczy l SEAL wam zawdzięcza i wyobrażam sobie, co czujecie po stracie tylu swoich | ludzi. t - Dziękuję, panie generale - powiedział Scot. - To wiele dla mnie ; znaczy. t - Co mówi ci instynkt? - Cóż, generale, kiedy znaleźli tego Araba w śniegu, moja pierwsza myśl ‘, była taka, że to niemożliwe, by stali za tym terroryści z Bliskiego Wschodu. Nie mieliby szans niezauważeni przewieźć do Utah tylu ludzi i tyle sprzętu, ile byłoby im potrzeba. : - Dlaczego tak uważasz? - spytał generał. i in - Panie generale, przez cały pobyt widziałem tam trzech Afroamery-kanów i wszyscy byli agentami Secret Service. Utah to jeden z najbardziej prowincjonalnych stanów. Miejscowi zauważają obcych. Jasne, w Salt Lakę City mieszka coraz więcej mniejszości, ale Arabowie za bardzo rzucaliby się w oczy. - Jeden był na pewno. Na dowód mamy jego zwłoki - powiedział dyrektor. - Tak, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi to nie pasuje. Znajdujemy gościa ze skorpionem u boku. Jest snajperem OWP i ma przy sobie broń bojowników o wolność Palestyny. To się nie trzyma kupy. To znaczy, czemu od razu nie włożyć mu majtek z nadrukiem „Kocham Jasera?” Poza tym, przychodzi mi do głowy ze sto lepszych rodzajów broni ofensywnej, których mógł użyć, a które nie wskazywałyby na jego związki z Bliskim Wschodem. - Ale, agencie Harvath, skoro od razu po nim widać, że jest z Bliskiego Wschodu, co za różnica, czy ma skorpiona, czy co innego? - spytał generał. - Może żadna. Dlaczego wspólnicy go porzucili? Musieli wiedzieć, że szybko go zidentyfikujemy i wpadniemy na ich trop - powiedział Harvath. - Przecież - wtrącił dyrektor - trochę to potrwało, zanim wygrzebaliśmy jego ciało spod śniegu. - To wszystko prawda, wszystko jest logiczne, ale pytaliście, co mówi mi instynkt, a mówi mi, że to niemożliwe, by bliskowschodnie ugrupowanie mogło dokonać czegoś tak skomplikowanego.
- Agencie Harvath, nie jesteście aby uprzedzeni? - spytał generał. - Czy to politycznie poprawne, czy nie, terroryści bliskowschodni, ci od Abu Nidala też, to nie taktycy. Wchodzą do nocnych klubów obwieszeni ładunkami wybuchowymi, podkładają bomby pod samochody, ostrzeliwują zatłoczone bazary z broni maszynowej i wlatują porwanymi samolotami pełnymi paliwa w budynki. Mówiąc wprost, są tchórzami. Nie staną z wrogiem twarzą w twarz. Nie mają dość pomyślunku i odwagi, żeby prowadzić śmiałe operacje. - Załóżmy, przynajmniej przez chwilę - powiedział generał - że Abu Nidal i FRR zniknęli na tak długo właśnie dlatego, że przygotowywali się do tej akcji, którą można porównać nawet z jedenastym września. - Nie kupuję tego. W żadnym razie. To wymagałoby lat przygotowań w zimnym klimacie, ćwiczeń w jeździe na nartach, wspinaczce i taktyce prowadzenia walk zimą. Wyszkolenie i wyposażenie takiej grupy od zera byłoby niewyobrażalnie kosztowne. - FRR ma dużo pieniędzy - odparował dyrektor. - Podobno. Na razie słyszałem tylko, że jednego z ich ludzi złapano w styczniu, kiedy próbował wypłacić siedem i pół miliona dolarów i że na-stępne cztery zostały zamrożone przez Egipcjan. To w sumie daje jedenaście i pół miliona dolarów, których nie dostali w swoje ręce. - Ten koreański system zagłuszania, wtyczka w naszych szeregach, środki użyte do przeprowadzenia akcji… Myślę, że mamy do czynienia z kimś spoza kręgu bliskowschodnich terrorystów. - Ale po co porywacze mieliby wysyłać taki list - powiedział dyrektor i pomachał fotokopią i żądać zwolnienia islamskich terrorystów podejrzewanych o związki z FRR i odblokowania funduszy Abu Nidala? - Nie ma to sensu - przyznał Harvath. - Gdyby jednak stała za tym FRR, jak mogliby zwerbować znanego snajpera pracującego dla OWP, nawet jeśli był wolnym strzelcem, skoro FRR zabiła kilku najważniejszych członków OWP? Jasne, mogli snajpera przekabacić, sam nie wiem, ale to nasuwa więcej pytań niż odpowiedzi. I bardzo mnie niepokoi. - Mnie też - powiedział generał. - A ciebie, Stan? Dyrektor Jameson wsunął fotokopię listu porywaczy do teczki i pomaso-wał sobie skronie. - Niepokoję się, jasne. To wszystko jest trochę zbyt zgrabne. Zaczynam myśleć, że może z
tym dzisiejszym wieczorem to wcale nie taki dobry pomysł. - A o co chodzi? - spytał Harvath. - FBI namierzyło telefon, z którego dzwonił porywacz. Mamy dokładny adres, ale niech Bóg nas strzeże, jeśli to pomyłka - powiedział dyrektor. - Nie rozumiem - stwierdził Harvath. Generał odetchnął głęboko. - Wiceprezydent Marshfield, zgodnie ze stanowiskiem władz amerykańskich, że z terrorystami się nie negocjuje, dał siłom specjalnym zielone światło na przeprowadzenie akcji ratowniczej. Jesteśmy w drodze do sztabu kryzysowego w Białym Domu. Akcja rusza za niecałe dwie godziny. - Przecież nie mogli w tak krótkim czasie zebrać dość informacji. Nie mają pojęcia, co ich czeka na miejscu - zauważył Harvath. - Tego właśnie się obawiamy - powiedział generał - mam rację, Stan? 30 Jztab kryzysowy w Białym Domu wrzał, w czym największy udział miał szef personelu wiceprezydenta Marshfielda, Edward DaFina. Wiceprezydent, nie zwlekając ani chwili, wprowadził się do Białego Domu i obsadził najważniejsze stanowiska swoimi ludźmi. DaFina zakrzyczał wszystkich, którzy byli przeciwni albo niechętni zmianie warty. Był doskonałym przykładem człowieka, który chce władzy po to tylko, by pysznić się nią przed innymi. Z uwagi na swoje doświadczenie i posiadany certyfikat bezpieczeństwa, Harvath został zaproszony na taktyczną odprawę prowadzoną przez generała. Przez dwie godziny przysłuchiwał się, jak Venrick rozmawia ze swoim sztabem o składzie oddziału sił specjalnych i wiarygodności uzyskanych informacji. Przedyskutowano plany ataku i wycofania się, a że w akcji miał pomagać izraelski wywiad, omówiono także skład i wyposażenie grupy jego agentów. Dzięki niedawnemu usprawnieniu systemów bezpieczeństwa i łączności w Białym Domu, sztab kryzysowy mógł służyć jako centrum dowodzenia. Gdyby z niego skorzystali, oznaczałoby to po pierwsze, że wiceprezydent mógłby zasiąść u szczytu stołu, w skórzanym fotelu z wysokim oparciem, zarezerwowanym dla prezydenta, a po drugie, że wszyscy najważniejsi gracze
musieliby przyjść do niego. Myśl, by oswoić waszyngtoński establishment z widokiem jego osoby u steru władzy, mile łechtała próżność wiceprezydenta Marshfielda, dlatego też stanowczo zażądał, by główne centrum dowodzenia operacją umieścić w Białym Domu. Szefowie FBI, CIA i Secret Service niechętnie na to przystali, pod warunkiem że ustanowione zostanie stałe połączenie z kwaterami głównymi NSA i CIA. Lepiej zorientowani zgodnie bowiem twierdzili, że gdyby obraz z satelity padł, raczej nie byłoby co liczyć na przestarzałe, niedostatecznie zabezpieczone systemy awaryjne Białego Domu. Harvath wszedł do sztabu kryzysowego za generałem Venrickiem i szybko rozejrzał się po twarzach zebranych. Obecni byli wymienieni już szefowie rozmaitych agencji, w towarzystwie swoich asystentów. Zjawili się też dowódcy sił specjalnych, którzy nie polecieli w rejon Morza Śródziemnego, by uczestniczyć w akcji na miejscu. Harvath zobaczył kilku znajomych i kiwnął im głową, kiedy pochwycił ich spojrzenia. Byli też inni wojskowi i urzędnicy, których nikt nie raczył przedstawić. Wśród osób siedzących przy długim stole z drzewa wiśni Scot wypatrzył Gary’ego Lawlora i w pierwszej chwili pomyślał, że to właśnie on rzucił uwagę, która dobiegła z tamtego końca sali. - Co on tu robi, do cholery? - usłyszał. Scot utkwił wzrok w grupce osób, które jeszcze nie usiadły, a generał Venrick powiedział: - Uważam, że agent Harvath może być pomocny podczas operacji, dlatego poprosiłem go, by nam towarzyszył. - Z tego, co słyszałem, jedyną osobą, której agent Harvath może służyć pomocą, jest on sam, to znaczy wtedy, kiedy akurat nie służy pomocą CNN. Tyle z nim było kłopotów, że sam zastępca dyrektora FBI kazał go wyłączyć ze śledztwa. Mężczyzna oderwał się od grupki i oparł się o drugi koniec stołu. Teraz Scot widział go wyraźnie. To był Edward DaFina. - Dochodzenie w tej sprawie trwa, DaFina, dobrze o tym wiesz - powiedział dyrektor Jameson, zanim ktokolwiek inny mógł się odezwać.
- Może się mylę, ale zdaje się, że to Secret Service zgubił prezydenta, nie? To znaczy, w końcu to dlatego tu jesteśmy? Scot nigdy nie był z tych, którzy chowają się za plecami innych. - Panie DaFina, osobiście znałem wszystkich agentów Secret Service, którzy zginęli w obronie prezydenta i jego córki. Co więcej, z tego, co widziałem w Park City, gdyby nie przeniesiono mnie do obstawy Złotowłosej, jest prawie pewne, że i ona, i ja bylibyśmy wśród ofiar. Dlatego z uwagi na to, że nie ma pan bladego pojęcia, co Secret Service przeszedł i co przechodzi na co dzień, do rzeczy, proszę. O ile pan potrafi. Gary Lawlor pokręcił głową i zaczął rozcierać oczy kciukiem, a potem palcem wskazującym. Zamurowało go, kiedy zobaczył Harvatha z generałem Venrickiem i dyrektorem Secret Service. Chłopak miał tyle żyć, co kot. Jakimś cudem ktoś postanowił rzucić mu jeszcze jedną linę ratunkową, a on znów szybko kręcił na siebie stryczek. Lawlor wciąż był na niego zły o to, co zaszło w Park City, i nie zamierzał nadstawiać karku za upartego agenta Secret Service. Harvath musiał radzić sobie sam. - Dobrze więc, agencie Harvath, przejdę do rzeczy - DaFina z wyraźnym zadowoleniem podjął wyzwanie. - Pan i pańska agencja dostaliście zadanie i nawaliliście. Skandalicznie, dodam. Co gorsza, zatarł pan ślady w trzech miejscach zbrodni i, co będę powtarzał, dopóki ktoś mnie nie przekona, że to nieprawda, ujawnił mediom tajne informacje. O to mi właśnie chodzi. - Stek bzdur - powiedział generał i wyprężył się jak struna. Wszyscy, którzy do tej pory przysłuchiwali się tej wymianie zdań, udając zajętych czymś innym, spojrzeli na niego. To nie ma żadnego związku z powodem, dla którego się tu zebraliśmy. Zaprosiliśmy agenta Harvatha, bo ma ogromne doświadczenie w zwalczaniu terrorystów i liczymy, że jako jeden z żyjących świadków porwania prezydenta rzuci więcej światła na to, co nas czeka i jakie powinny być nasze następne kroki. - Następne kroki? - spytał DaFina. - Generale, słuchając pana, mam wrażenie, że nie wierzy pan w powodzenie dzisiejszej operacji. Dlaczego? - Dlaczego? Dlatego, że mieliśmy za mało czasu, żeby zebrać niezbędne informacje. - Generale, kiedy wszystko się zaczęło, czy uczestniczył pan w naszej naradzie strategicznej, czy nie? - Tak, ale… - Generale, jako jedyny zalecał pan przystąpienie do działania natychmiast po zebraniu wiarygodnych informacji…
- Panie DaFina, proszę mi więcej nie przerywać. Jeśli chodzi o to, co mówiłem, wyraźnie umknął panu fakt, że użyłem słowa „wiarygodnych”. - Generale Venrick - ciągnął DaFina nieporuszony - już bardziej konkretnych informacji chyba mieć pan nie może. Na miejscu zdarzenia znaleziono ciało jednego z porywaczy, snajpera z Bliskiego Wschodu, wolnego strzelca na usługach propalestyńskich ugrupowań wyzwoleńczych. Dostaliśmy dowód, że jakaś organizacja rzeczywiście ma prezydenta w swoich rękach, oraz żądanie zwolnienia dwóch islamskich terrorystów więzionych w naszym kraju i podejrzewanych o powiązania z FRR. Kiedy FBI odebrało telefon z żądaniem okupu, udało nam się namierzyć, skąd dzwoniono. Czego jeszcze panu potrzeba? - Czego mu jeszcze potrzeba? - wtrącił Harvath. - Może na początek potwierdzenia, że telefon, z którego dzwonili porywacze, jest w tym samym miejscu, w którym przetrzymują prezydenta? - Agencie Harvath - powiedział DaFina - pańskie zdanie mnie nie interesuje, ale mimo to odpowiem na pańskie pytanie. Izraelski Mossad ma agentów w całym Libanie, a szczególnie w interesującej nas okolicy. Także rząd syryjski ma swoje źródła… - Syryjczycy? - Teraz to dyrektor CIA wtrącił się do rozmowy. - Skontaktowaliście się z Syryjczykami bez konsultacji ze mną? - Po pierwsze, dyrektorze Vaile, to wiceprezydent Marshfield nawiązał kontakt z prezydentem Syrii, a po drugie, nie myślę… - To widać - powiedział Harvath. DaFina łypnął na niego spode łba i dyrektor CIA skorzystał z okazji, żeby kontynuować atak. - Nie macie zielonego pojęcia, co robicie. Być może naraziliście na szwank całą operację. - Dyrektorze Vaile, wiceprezydent i ja jesteśmy przekonani, że współdziałanie z Syryjczykami i Izraelczykami może nam tylko pomóc. - Jezu - powiedział Harvath - to o to chodzi. Wiceprezydent będzie dobrze wyglądał, jeśli odbije prezydenta, a amerykańsko-izraelska operacja z udziałem Syryjczyków może przyczynić się do załagodzenia sporów między nimi. Ty i Marshfield wyciśniecie z tego tyle politycznych korzyści, ile się da. - Agencie Harvath, pozwala pan sobie na zbyt wiele - warknął DaFina. - Serio? Chyba nie ma w tej sali nikogo, kto nie wiedziałby, że prezydent poważnie się waha, czy kandydować na drugą kadencję. Cała ta sprawa śmierdzi. Prowadzicie nieudolną gierkę i każecie porządnym ludziom narażać dla niej życie.
- Agencie Harvath, mam wrażenie, że nie chce pan, by prezydent został uratowany ciągnął DaFina. - Chcę, żeby został uratowany, ale bez dalszych strat w ludziach. - Chwalebny cel, któremu, jak sądzę, możemy tylko przyklasnąć. Witam wszystkich powiedział wiceprezydent Marshfield, który dostojnie wszedł do sali. Rozbrzmiało chóralne „Dobry wieczór, panie wiceprezydencie”. Uczestnicy zebrania zajęli miejsca przy stole, a wiceprezydent, zgodnie z oczekiwaniami, zasiadł u szczytu, w fotelu zarezerwowanym do tej pory wyłącznie dla prezydenta. - Panowie - zaczął wiceprezydent - wiem, że mamy napięty harmonogram, więc myślę, że najlepiej będzie, jeśli od razu oddamy głos generałowi Venrickowi, szefowi Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych. Generale? Generał wstał. - Dziękuję, panie wiceprezydencie. Jak państwu wiadomo, zebrane przez nas informacje wskazują, że prezydent został uprowadzony przez organizację Abu Nidala, Fatah-Rada Rewolucyjna, która w zamian za jego uwolnienie żąda odblokowania pewnych aktywów przez władze Egiptu i uwolnienia zamachowców z Disneylandu. Nasze próby ustalenia stanu zdrowia Abu Nidala, domniemanego przywódcy ugrupowania, jak dotąd zakończyły się niepowodzeniem. Wiemy, że porywacze dzwonili do FBI z budynku na południe od Bejrutu, na przedmieściach miasta Sad’da, lepiej znanego jako Sydon, leżącego na libańskim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Według informacji od Izraelczyków, z budynku tego podobno korzysta FRR, ale nie wiadomo nic więcej, a to niepokojące. - Niepokojące? - powiedział wiceprezydent z uniesionymi brwiami i dłońmi skrzyżowanymi na stole. - Tak, panie wiceprezydencie - ciągnął generał Venrick. - Budynek mogliśmy obserwować tylko z satelity, którego jednak najpierw trzeba było przeprogramować i wprowadzić na inną orbitę, co trwało dłużej, niż byśmy chcieli. Choć Mossad rzeczywiście ma agentów w Sydonie i okolicach, nie było dość czasu, by przeprowadzić należyte rozpoznanie. - Generale, może się mylę, ale mam wrażenie, że to pan mówił, że musimy działać szybko, jeśli chcemy mieć choć cień szansy na uratowanie prezydenta - powiedział wiceprezydent. DaFina rozsiadł się na krześle z zadowoloną miną i wbił wzrok w generała, jakby chciał go ośmielić, by sprzeciwił się wiceprezydentowi.
- Owszem, panie wiceprezydencie, tak powiedziałem, ale… - Ma pan wątpliwości, generale? Na pewno zgodzi się pan ze mną, że nie Pora na wahanie, trzeba działać - powiedział wiceprezydent. iii - Zgadzam się, oczywiście, ale działając pochopnie, możemy stracić nie tylko naszych komandosów, ale i prezydenta, jeśli rzeczywiście jest w tym budynku. - Nie ma pan pewności, czy tam naprawdę jest? Dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcześniej? spytał wiceprezydent, choć doskonale wiedział, dlaczego generał nie mógł podzielić się z nim swoimi wątpliwościami. - Panie wiceprezydencie, kilka razy próbowałem się z panem skontaktować, ale szef pańskiego personelu mówił mi, że jest pan zajęty i że poprosi, by pan do mnie oddzwonił. Marshfield spojrzał na DaFinę. - Prawda to? DaFina przybrał skruszoną minę. - Panie wiceprezydencie, w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin wszyscy mieliśmy urwanie głowy. Jeśli generał nie mógł się do pana dodzwonić, nie rozumiem, dlaczego nie przyjechał do Białego Domu, żeby osobiście przedstawić swoje przemyślenia. - Po pierwsze - odparł generał z niedowierzaniem - uznałem, że skoro nie odbiera telefonów ode mnie, to jakim cudem miałby mnie przyjąć, a po drugie, miałem operację do przygotowania. - Zwrócił się do wiceprezydenta. - Panie wiceprezydencie, nawet przy użyciu najnowocześniejszej technologii nie możemy stwierdzić, kto lub co jest wewnątrz interesującego nas budynku. - A to pana niepokoi, bo… ? - spytał wiceprezydent. - To mnie niepokoi, bo nasi ludzie wejdą tam w ciemno. Nie wiedzą ilu terrorystów przebywa w środku i gdzie trzymają prezydenta, jeśli w ogóle tam jest. - Znów będziemy to wałkować? - spytał DaFina poirytowanym tonem. Wiceprezydent uciszył go skinieniem ręki. - Generale, czy ma pan informacje, które wskazują, że prezydenta nie ma w tym budynku? - Nie, ale na tej samej zasadzie można powiedzieć, że nie mamy dość informacji, by wiedzieć na pewno, że tam jest. Po długiej dyskusji z moim sztabem, a także z agentem Harvathem…
- Agentem Harvathem? - zdziwił się wiceprezydent. - Czyżby wszedł w skład Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych? - Nie, panie wiceprezydencie, ale myślę, że jego doświadczenie w zwalczaniu terroryzmu i udział w operacjach koordynowanych przez Połączone Dowództwo uprawniają go do tego, by… Wiceprezydent uniósł dłoń, tym razem uciszając generała. - Agencie Harvath, ma pan coś do dodania? Nie wątpię, że w świetle dotychczasowych wydarzeń wszyscy chętnie tego wysłuchamy. Scot udał, że nie usłyszał ironii w jego głosie, i wstał. Generał usiadł na swoim miejscu. - Dziękuję, panie wiceprezydencie - powiedział Harvath. - Muszę przyznać, że zgadzam się z generałem. - A to dlaczego? - W całej tej układance jest dużo niepasujących elementów. Myślimy, że robimy postępy, kiedy tak naprawdę porywacze są trzy kroki przed nami. Przewidują wszystkie nasze posunięcia i są na nie gotowi. Jeśli wziąć pod uwagę, jakim profesjonalizmem wykazywali się do tej pory, to wydaje mi się podejrzane, że pozwolili nam namierzyć telefon, z którego dzwonili z żądaniem okupu. Lawlor, zamyślony nad słowami Harvatha, niemal niezauważalnie przechylił głowę na lewo. - I te wszystkie mądrości przedstawił pan generałowi Venrickowi? - spytał wiceprezydent. - Wszystkie oprócz mojego zdania na temat namierzonego telefonu. - Scot nie chciał przyznać, że ciągły ból głowy może źle wpływać na jego ocenę sytuacji, więc usprawiedliwił się, dlaczego nie przedstawił tego spostrzeżenia wcześniej. - Stało się to dla mnie jasne, dopiero kiedy tu przyjechałem. To po prostu jakoś mi nie pasuje. - Jakoś nie pasuje? Chce pan, żebym przepuścił być może jedyną szansę na ocalenie prezydenta, bo coś panu nie pasuje? Agencie Harvath, pomijając pańskie osobiste odczucia, czy mamy jakiekolwiek informacje, które wskazywałyby, że prezydent jest gdzie indziej? - Nie, panie wiceprezydencie. - A czy pomyślał pan o tym, w jakiej sytuacji się znajdziemy, jeśli dziś nie wykorzystamy okazji, a jutro prezydent zostanie przeniesiony winne miejsce, z którego porywacze już dzwonić nie będą i przez to nie będzie ich można namierzyć? - Nie, panie wiceprezydencie.
- A nawet jeśli rzeczywiście nie znajdziemy dziś prezydenta, czy pomyślał pan o tym, ile informacji możemy zdobyć, jeśli weźmiemy do niewoli członków organizacji Fatah, którzy być może brali udział w porwaniu? - Nie, panie wiceprezydencie - odparł Harvath po raz trzeci. Wiedział doskonale, do czego zmierząjąte pytania. Rozumowanie wiceprezydenta miało poważne luki, ale decyzji głównodowodzącego nie da się uchylić, choćby była błędna. Harvath i generał Venrick nie mieli szans, ich przeciwnicy grali znaczonymi kartami, choć wykorzystali je tylko do tego, by wznieść domek z kart. Niewiele będzie trzeba, by go zburzyć, wtedy jednak będzie już za późno. 1(1- !,.,„, I „,., 1/IC - Agencie Harvath, z tego, co widzę, nie przemyślał pan dość wnikliwie misji i jej konsekwencji. Plan pozostaje w mocy - powiedział wiceprezydent. Scot ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś, czym narobiłby sobie więcej kłopotów i zasłużył na wyrzucenie za drzwi, i usiadł. Sięgnął po stojącą przed nim karafkę, nalał wody do szklanki i połknął jeszcze dwie tabletki tylenolu. To będzie strasznie ciężka noc. 31 Misja Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych do tej pory przebiegała zgodnie z planem. Kilka minut po drugiej w nocy oddział mający odbić prezydenta spotkał się u wybrzeży Izraela z małym kutrem rybackim. Przebywający w tym rejonie kontyngent Navy SEALs miał nadzorować prowadzoną przez NATO blokadę tej części Zatoki Perskiej. Ponieważ szybkość była kluczem do powodzenia akcji, której nadano kryptonim „Szybki Powrót”, ci właśnie żołnierze mieli najlepsze kwalifikacje, by ją przeprowadzić, i, co ważne, byli już na miejscu. Ciemne, wilgotne powietrze okryło wybrzeże południowego Libanu mokrym kocem. Było duszno, ale komandosi nie zważali na upał. Wszyscy skupili się na swoim zadaniu i na roli, jaką każdy z nich miał odegrać, żeby misja zakończyła się sukcesem. Tymczasem w Waszyngtonie, bezpiecznie zadekowany w sztabie kryzysowym w Białym Domu, Scot Harvath doskonale wiedział, co czują komandosi SEAL na pokładzie małego kutra. Kiedy z głośników we wnękach popłynęły ciche głosy, przesyłane przez satelitę z drugiego końca świata, serce z przyzwyczajenia zabiło mu mocniej i poczuł przypływ adrenaliny.
- Jonasz, tu Izmael. Ryby nie biorą. Płyniemy na brzeg - powiedział głos dowódcy oddziału SEAL. - W sieciach też nic. Obyście złapali coś dużego. Udanych łowów - padła odpowiedź z centrum dowodzenia Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych. Choć generał Venrick wszystko słyszał na bieżąco w słuchawkach, był wściekły, że wiceprezydent stanowczo kazał mu śledzić przebieg operacji ze sztabu kryzysowego. Generał ufał swoim ludziom z dowództwa, ale jakkolwiek by na to spojrzeć, to on kierował operacją i powinien być z nimi, a nie tu, w sztabie kryzysowym, niczym w loży honorowej na meczu Redskinsów. W oczekiwaniu na rozpoczęcie akcji Venrick wyjaśnił Harvathowi, co znaczą poszczególne kody i sygnały wywoławcze. Dzięki temu Scot mógł sobie przetłumaczyć rozmowę, którą słyszał. Wiedział z doświadczenia, że jakieś sto-dwieście metrów od brzegu, zależnie od warunków, oddział zsunie się do wody, po czym komandosi zrobią nożami dziury w pontonie i ciężki silnik przyczepny ściągnie go na dno. Zanim ktokolwiek odnajdzie wrak, oddziału dawno tam nie będzie. Wszystkie spojrzenia były utkwione w monitorach strategicznie rozstawionych z przodu sali. Monitory znajdowały się też we wnękach w stole, przy każdym z miejsc. Z głośników w górze płynęły komunikaty z Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych, pozwalające na bieżąco śledzić przebieg operacji. Relacja zostanie automatycznie przerwana, kiedy tylko zgłosi się ktoś z oddziału uczestniczącego w akcji „Szybki Powrót”. Scot zerknął na salę i zobaczył, że generał oraz dyrektor CIA Vaile mają laptopy spięte z bezpiecznymi łączami komunikacyjnymi Białego Domu. Bez wątpienia obaj byli w stałym kontakcie ze swoimi biurami. Bardzo mądrze. Przyjrzał się też badawczo ekranom z przodu sali. Były znacznie większe od monitora we wnęce stołu. Choć ze swojego miejsca mógł przełączać obrazy, wolał szerszą panoramę, którą miał na wprost siebie. Każdy z komandosów SEAL wyposażony był w światłowodową kamerę z noktowizorem i
obiektywem szerokokątnym, która rejestrowała wszystko w ich polu widzenia. Największy, płaskoekranowy monitor pokazywał obrazy nadsyłane przez sieć satelitów szpiegowskich NSA, znanąjako Przyzwoitka. Był to wysoce zaawansowany system zwiadowczy, który z założenia miał gromadzić informacje i pomagać przy tajnych operacjach, zwłaszcza prowadzonych po zmierzchu. Żaden inny system nie widział w nocy tak dobrze jak Przyzwoitka. Ponieważ wykorzystywała kilka satelitów, których orbity częściowo się pokrywały, pozwalało to znacząco zwiększyć czas „zawieszenia” nad celem. Główny płaskoekranowy monitor z przodu sali pokazywał kadr w kadrze. Największą część ekranu zajmował widok plaży, ku której płynęli żołnierze. W prawym dolnym rogu widniał obraz z satelity, przedstawiający, jak Har-vath się domyślał, główny cel, budynek FRR. Kiedy komandosi wyjdą z wody, będą musieli przebiec półtora kilometra w głąb lądu, gdzie czekać na nich będzie ciężarówka z dwoma kierowcami. Oddział, schowany w budzie ciężarówki, zostanie podwieziony na odległość kilku przecznic od celu. W sali nikt się nie odzywał. Rozmowy w Połączonym Dowództwie Operacji Specjalnych i sporadyczne piknięcia, prawdopodobnie z satelitów, wytwarzały niesamowitą atmosferę, niczym w NASA, zupełnie jakby wszyscy czekali na zgłoszenie kruchej kapsuły, która ma powrócić z ciemnej strony Księżyca. Scot wiedział, że w takiej chwili jak ta nie ma nic, co można by powiedzieć. Poza tym to generał nadal tu rządził i musiało być cicho jak makiem zasiał, żeby mógł pracować. Tylko pod tym warunkiem zgodził się obserwować przebieg akcji ze sztabu kryzysowego, zamiast z centrum dowodzenia Połączonego Dowództwa. Każda minuta wydawała się godziną, kiedy oddział SEAL zmierzał w głąb lądu, w stronę ciężarówki. Monitor w prawym górnym kącie sali pokazywał na żywo obraz z centrum dowodzenia Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych. Porównanie z NASA było całkiem trafne. Centrum dowodzenia wyglądało bardzo podobnie do tego, co Harvath widział w centrum kontroli lotów w Teksasie. Pracownicy Dowództwa siedzieli przed terminalami komputerowymi, ustawionymi w długich rzędach, wznoszących się jak stopnie w amfiteatrze; na
wprost nich znajdowała się ściana obwieszona licznymi monitorami. Znając zamiłowanie wojska do porządku, Harvath uznał, że pracownicy zapewne pogrupowani są według specjalności, takich jak łączność czy technologia satelitarna; ci najważniejsi musieli siedzieć na samej górze, niedaleko wierchuszki. Każdy z komandosów w oddziale SEAL nosił specjalny noktowizor. Niedawno opracowane z myślą o siłach specjalnych urządzenia nie tylko zwiększały pole widzenia i głębię obrazu, ale były też wyposażone w nieduży monitor komputerowy, włączany w wybranej części gogli. Na monitorze tym dowódca mógł widzieć obrazy z kamer światłowodowych na noktowizorach swoich ludzi, żołnierze zaś mogli oglądać wszystko, co przekazywał im dowódca, na przykład mapy kierunkowe czy obrazy nadsyłane przez Przyzwoitkę. Harvath wbił wzrok w skupione twarze komandosów pokazane w charakterystycznej dla noktowizorów zieleni przez kamery żołnierzy siedzących naprzeciwko w ciężarówce. Obraz był zdumiewająco wyraźny. Już jako czynny SEAL, Scot korzystał z wyjątkowo nowoczesnych urządzeń; choć było to względnie niedawno, technologia od tego czasu poszła tak daleko do przodu, że to się w głowie nie mieściło. W sztabie kryzysowym rozległ się komunikat z Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych i wszyscy pochylili się nad stołem. - Dostawa za minutę - usłyszeli. Mały obraz wewnątrz dużego rozrósł się i zajął większą część ekranu na monitorze Przyzwoitki. Oddział zbliżył się do celu na tyle, że wszystko można było oglądać na jednym monitorze. Ciężarówka wjechała na ulicę zabudowaną rozpadającymi się ruderami, otoczonymi napierającą ze wszystkich stron pustynią, i przyhamowała. Podczas gdy Przyzwoitka wypatrywała w okolicy potencjalnie wrogich celów, dowództwo operacji zapytało wywiad izraelski, co u ich agentów rozstawionych na obu końcach ulicy. Odpowiedź brzmiała „droga wolna”, więc centrum dowodzenia wywołało dowódcę oddziału SEAL. - Jonasz, tu Izmael. Pora wejść do paszczy wieloryba. Odbiór. - Wejść do paszczy wieloryba. Zrozumiałem. Jonasz, bez odbioru. Dowódca dał sygnał do rozpoczęcia akcji. Komandosi, jeden po drugim, wyskoczyli z ciężarówki, przeturlali się w bok i natychmiast ukryli. Nie licząc odgłosu szybko oddalającej się ciężarówki, na ulicy panowała zupełna cisza.
Świadomi, że od czasu do czasu przechodzą tędy patrole policji i obrony cywilnej, komandosi pospiesznie sprawdzili ekwipunek i ruszyli naprzód. Każdy z nich znał na pamięć zdjęcia z rekonesansu satelitarnego, pokazujące miejsce lądowania, cel, punkt, z którego zostaną ewakuowani, i dwa warianty awaryjne na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Z gotowymi do strzału wytłumionymi MP10 oddział przedzierał się przysypaną gruzem ulicą na wschód, w stronę celu. Ostrożnie posuwali się naprzód i zamierali, ilekroć z okien w górze dobiegały jakieś dźwięki. Choć przebrano ich w szaty i turbany ubogich wieśniaków, gdyby jakiś tubylec przyjrzał się obładowanym sprzętem komandosom, nie obyłoby się bez wszczęcia alarmu. Niebezpiecznie blisko celu oddział, zgodnie z planem, miał się rozdzielić. Choć Izraelczycy w przeszłości ćwiczyli razem z komandosami SEAL, generał Venrick nalegał, by ich udział w operacji ograniczył się do zwiadu i ewentualnego wsparcia. Atak przeprowadzi oddział amerykański. - Izmael, tu Jonasz. Jesteśmy gotowi wejść do paszczy wieloryba. Jak wygląda sytuacja? Odbiór. - Zrozumiałem, Jonasz. Przyzwoitka pokazuje, że droga jest wolna. Aż za wolna, pomyślał Harvath wpatrzony w ekran na wprost. Gdyby FRR ukrywała tam prezydenta, budynek byłby o wiele silniej strzeżony. Z drugiej strony, może uznali, że strażnicy za bardzo rzucaliby się w oczy. Jedno było dziwne: amerykańskie satelity widziały wszystkich wchodzących i wychodzących, natomiast nie mogły przeniknąć do wnętrza budynku. Ściany z gliny i cegły nie stanowiły przeszkody dla stosowanych przez NSA nowoczesnych urządzeń do inwigilacji, ale budynek FRR osłonięty był materiałem ochronnym, z którym nawet gadżety NSA nie potrafiły sobie poradzić. Generał Venrick zdawał się czytać Harvathowi w myślach. - Jonasz, tu Stary - powiedział do mikrofonu. - Czy możesz ustalić rodzaj skóry wieloryba? Venricka też zaniepokoiło to, że satelita nie był w stanie zajrzeć do wnętrza budynku. - Nie - odparł cicho dowódca oddziału. - Niczym się nie różni od innych. Generał jeszcze raz zerknął na obraz z Przyzwoitki. - Jonasz, możesz rzucić chleb swój na wody płynące. Odbiór - powiedział wreszcie. - Zrozumiałem. Jonasz, bez odbioru.
Dowódca szybkim ruchem palców posłał dwóch komandosów na tyły domów, za budynek FRR. Dwaj następni wsunęli się do budynku sąsiadującego z celem przez ścianę. Czterej pozostali pomknęli w kierunku brzydkich, szkarłatnych drzwi domu w głębi ulicy. Starali się trzymać w cieniu. Izraelczycy, zgodnie z umową, zostawili drzwi otwarte. Z bronią gotową do strzału, komandosi weszli do środka i sprawdzili parter, potem piętro. Pewni, że dom jest czysty, ostrożnie wspięli się na dach. Dowódca powoli uniósł klapę i wyjrzał na zewnątrz. Przekonany, że na razie nic mu nie grozi, zdjął gogle i wyjął z plecaka mocniejszą lornetkę z noktowizorem. Nigdzie nie widział żywej duszy. Wysunął się spod klapy i poczołgał w południowo— wschodni róg dachu. Żeby pozostać niezauważony, położył gogle na gzymsie i odwrócił je w stronę celu. Jego zastępca włączył u siebie obraz z kamery dowódcy i, nie widząc niczego podejrzanego, pokazał mu podniesiony kciuk. Mężczyzna znany jako Jonasz zabrał gogle, przysunął się do krawędzi dachu i ostrożnie się uniósł, żeby obejrzeć cel przez lornetkę. Cisza, spokój. Nawet nie wystawili nikogo na dachu. Ci goście z Fatah byli albo bardzo pewni siebie, albo bardzo głupi. Jonasz poczołgał się z powrotem do klapy, włożył noktowizor i dał snajperowi znak, że droga wolna. Muskularny i śmiertelnie precyzyjny dwudzie-stopięciolatek przecisnął się przez ciasny otwór, przeturlał po dachu i przygotował broń. Miał karabin snajperski Walther WA2000 z tłumikiem, strzelający pociskiem Winchester Magnum 7 mm. Nawet bez celownika optycznego z noktowizorem marki Leupold i laserowego dalmierza snajper praktycznie nie chybiał. Dzięki specjalnie zaprojektowanej lufie, spiętej klamrami z przodu i z tyłu, moment obrotowy dużego pocisku nie przenosił go ponad celem. Lufa była też żłobkowana, co dodatkowo łagodziło wibracje karabinu przy strzale. Z rękojeścią jak w pistolecie i specjalnymi podkładkami zwiększającymi komfort strzelca, ta broń w zupełności wystarczy, jeśli komuś zachce się tu węszyć podczas operacji „Szybki Powrót”. Jonasz i dwaj pozostali komandosi mieli zaatakować od frontu. Wyszli z domu, w którym zostawili snajpera, i ostrożnie ruszyli opustoszałą ulicą. Było im trochę lżej, kiedy wiedzieli, że są pod czujnym, troskliwym okiem jednego z najlepszych strzelców
wyborowych w dziejach SEALs. Kluczowe dla sukcesu misji były: szybkość, zaskoczenie i miażdżąca przewaga. Jonasz i jego ludzie podeszli do celu. Wszystkie okiennice w budynku były zamknięte. Jonasz wyregulował noktowizor i spojrzał w górę na płaski dach. Zauważył, że spod jego krawędzi rzeczywiście wystają arkusze blachy, prawdopodobnie ołowianej, pokryte tynkiem i gliną. Pewien, że właściwi ludzie w Waszyngtonie zobaczyli to, co on, i rozpoznali, co to jest, ostrożnie rozejrzał się wokół. Jego podkomendni zrobili to samo. Ani śladu urządzeń alarmowych czy choćby psów. - Izmael, tu Jonasz - szepnął. Mikrofon na krtani idealnie wychwytywał każde słowo. Jest bardzo cicho. Łapiecie jakiś ruch? - Nie, Jonasz. Droga wolna. Ruszajcie, kiedy będziecie gotowi. Na okolonym łukami podwórzu, dwaj uczestnicy akcji „Szybki Powrót” niezauważeni wdrapali się po ścianie na dach budynku sąsiadującego z celem. Snajper oparł się pokusie, by zażartować, że mógłby obu świetnie ostrzyc. Łączność miała być ograniczona do minimum. - Alfa, tu Pies Obronny. Mam was w celowniku, droga wolna. - Zrozumiałem - odparł Alfa. Usłyszawszy, że Alfa jest na sąsiednim dachu, Jonasz powiedział do mikrofonu: - Alfa, skóra wieloryba może być twardsza, niż myśleliśmy. Zobacz, jak to wygląda i złóż raport najszybciej, jak to możliwe. - Zrozumiałem - padła odpowiedź Alfy. Dwaj komandosi cicho przeszli przez dach sąsiedniego domu. Uważali na słabe punkty, pamiętając o zasłyszanej na szkoleniu opowieści o agencie, pod którym w Panamie zawalił się dach. Jonasz i jego ludzie pozostali ukryci w cieniu niedaleko wejścia do budynku, druga drużyna czekała na tyłach. Wreszcie zgłosił się Alfa. - Jonasz, tu Alfa. Wygląda na to, że właz na dachu jest metalowy, dość gruby, ale z zawiasami na zewnątrz. Wystarczy trochę rozpuszczalnika i jesteśmy w środku. „Rozpuszczalnik” to zestaw tubek specjalnie spreparowanej pasty kwasowej, która przydawała się, gdy trzeba było sforsować drzwi, a nie dało się ich po prostu wysadzić z zawiasów. W kilka sekund przeżerała każdy metal. - Czekaj, Alfa - powiedział Jonasz. - Bravo, jesteś na stanowisku? - Tak jest. Mogę ruszać - padł głos dowódcy Bravo.
- No dobra, Alfa, łap rozpuszczalnik i daj znać, kiedy będziesz gotowy. Jonasz i jego ludzie podkradli się pod oknami domu do starych drewnianych drzwi wejściowych. Tak jak przypuszczał, były zamknięte, ale to żaden kłopot. - Pies Obronny, masz drzwi na wypadek, gdyby nie chcieli wizyty Avo-nu? - spytał Jonasz. - Puk, puk, skurwysynu. Tak jak załatwiliśmy Kaddafiego. Osłaniam was - odparł Pies Obronny. - Alfa, jak idzie? - Już kończę. - No dobra, słuchajcie. Trzymamy się planu. Szybko i bez litości. Najpierw granaty ogłuszające. Wszyscy zrozumieli? - Bravo. Zrozumiałem. - Alfa. Zrozumiałem… I już możemy wkręcić się na imprezę. Na twój rozkaz, Jonasz. Odbiór. W sztabie kryzysowym wszyscy wstrzymali oddech. - No dobra. Na mój rozkaz. Strzelcy, na stanowiska. Szykować miotacze, granaty ogłuszające. Wchodzimy za pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Już! Ludzie Jonasza jednocześnie sforsowali różne wejścia, wrzucili granaty i kiedy rozległy się wybuchy, wpadli do środka. Tym, czego oddział ratowniczy „Szybki Powrót” nie miał szans zobaczyć, była oślepiająca eksplozja, która chwilę potem ukazała się na ekranie Przyzwoitki. Cała ulica i dom, do którego się dostali, obróciły się w proch. Komandosi, ze snajperem włącznie, nawet nie zdążyli zauważyć zagrożenia. 32 w tej samej chwili, kiedy Przyzwoitka pokazała, jak budynek wylatuje w powietrze, obrazy z kamer SEAL zniknęły i na każdym z monitorów zastąpiły je dwa mrożące krew w żyłach słowa: „Połączenie zerwane”. Miejsce szoku i ciszy w sztabie kryzysowym szybko zajęła gorączkowa krzątanina. Harvath zerknął w górę na monitor przekazujący transmisję na żywo z kwatery głównej Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych. Tam też panował chaos. W sali nie było wolnego telefonu, do wszystkich dorwali się ludzie dociekający, co się stało.
Scot miał najbliżej do generała Venricka, więc słuchał, jak generał próbuje rozeznać się w sytuacji. - .. .Tyle to i my widzieliśmy. Wygląda, że był potężny. Co najmniej jed-na-dwie przecznice wokół tego, co pokazuje Przyzwoitka… - Wszystko po kolei. Możemy potwierdzić status oddziału „Szybki Powrót?”… Co z izraelskimi agentami na miejscu?… Mój Boże. Tylko jeden? Niech tam idzie i obejrzy to z bliska…. Musimy mieć potwierdzenie. Jeśli są ranni, trzeba ich zabrać… Zgoda. My też zaczęliśmy się tym niepokoić, ale teraz trochę na to za późno… Dobrze. Łap Izraelczyków i dzwoń do mnie, jak tylko będziesz coś wiedział. Tymczasem chcę, żebyś cofnął nagrania z kamer żołnierzy i puścił w zwolnionym tempie ostatnią minutę przed zerwaniem połączenia … Nie. Dopóki nie dowiemy się, jak wygląda sytuacja, wszystkie zespoły mają być w pogotowiu. To wszystko. Do roboty. Generał potrząsnął głową z odrazą, przekonany, że powinien był mocniej naciskać na wiceprezydenta, by odłożył akcję ratowniczą do czasu zebrania dokładniejszych informacji. Zamiast tego, doborowy oddział SEAL wszedł prosto w zasadzkę. Narastającą niechęć Venricka do wiceprezydenta przewyższał tylko wstyd spowodowany stratą podkomendnych. To był poroniony pomysł od samego początku i powinien mu się przeciwstawić. Centrum dowodzenia puściło w zwolnionym tempie nagrania z kamer żołnierzy. Generał co jakiś czas wydawał przez łącze polecenia, by pewne obrazy zatrzymać, a inne cofnąć. Grupa wojskowych ekspertów, z pomocą Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni, będzie miesiącami ślęczeć nad tymi materiałami, żeby ustalić, czy był jeden wybuch, czy kilka, w którym miejscu bądź miejscach nastąpiły, a także jakiego typu ładunek eksplodował. Na razie jednak generał musiał mieć jakie takie pojęcie o tym, co się stało. Na nagraniach widać było, że oddziały sforsowały wyznaczone wejścia i wrzuciły do środka granaty ogłuszające, które emitowały jasny błysk i wywoływały wstrząsy, mające unieszkodliwić wszystkich wrogów w pobliżu. Po tym, jak komandosi dostali się do budynku, kamery pokazywały, że szybko zajmowali kolejne pomieszczenia na obu piętrach. W niektórych pokojach widać było coś jakby sylwetki śpiących ludzi, ale czy porywacze wysadziliby się sami w powietrze? Zanim komandosi mogli założyć któremukolwiek z mężczyzn plastikowe kajdanki,
zabierane na każdą akcję, nastąpił jasny błysk i kamery przestały działać. Z kamery snajpera było niewiele więcej pożytku, bo odłożył ją na plecak po swojej lewej stronie, by patrząc w celownik mieć niczym nieprzesłonięte pole widzenia. Zarejestrowała tylko kilka kadrów więcej niż kamery pozostałych uczestników operacji, którzy prawdopodobnie znaleźli się w epicentrum wybuchu. To musiał być ładunek wybuchowy o potężnej mocy. Szanse, że ktoś z oddziału przeżył, były praktycznie zerowe. Wśród chaosu nikt nie zauważył, że zadzwonił telefon na bezpośredniej linii prezydenta i że szef personelu wiceprezydenta podniósł słuchawkę. DaFina zakrył mikrofon dłonią i wrzasnął na wszystkich, żeby się uciszyli. Cała sala zamarła. Twarz szefa personelu była trupio blada. - Skąd macie ten numer? - spytał DaFina. 1 «a Lawlor od razu się zorientował, kto dzwoni, i pierwszy zareagował. Podniósł słuchawkę telefonu, który miał przed sobą, i wybrał numer tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Kiedy usłyszał głos na drugim końcu linii, podał swoje nazwisko, hasło i miejsce pobytu. Wydał polecenie, by rozpocząć namierzanie, i zamurowało go, gdy dostał odpowiedź: „Nic z tego”. - Co? - syknął Lawlor. - Żarty sobie robisz. Tu chodzi o bezpieczeństwo kraju. Namierz ten telefon, ale to już! Szef Lawlora, dyrektor FBI Sorce, położył mu dłoń na ramieniu. - Gary - szepnął - nie mogą namierzać połączeń ze sztabu kryzysowego, ani przychodzących, ani wychodzących. To niewykonalne. - Jak to niewykonalne? - spytał. - Przy okazji modernizacji sali i sprzętu wymieniono także środki łączności. Linie musiały być odporne na podsłuch i namierzanie. Kto mógł przewidzieć, że kiedyś znajdziemy się w sytuacji, że trzeba będzie namierzać stąd telefon? Lawlor poczuł się bezsilny. Mógł tylko siedzieć i patrzeć. Najgorsze było to, że rozmowę prowadził DaFina. - Chce, żebym włączył głośnik. Jak to się robi? - spytał szef personelu wiceprezydenta, znów zasłaniając mikrofon dłonią. Po wciśnięciu dwóch guzików z głośników w górze dobiegł głos cyborga, który Lawlor pamiętał aż za dobrze.
- Dobry wieczór, panowie - powiedział głos. Lawlor był pierwszą osobą, z którą skontaktowali się porywacze, więc kiedy wstał z miejsca i ruszył do telefonu, nikt nie zaprotestował. Właśnie okrążał stół, gdy wiceprezydent Marshfield uniósł dłoń, zatrzymując go w pół kroku. Lawlor osłupiał. Głos mówił dalej. - Rozumiem, że jest tam wasz wiceprezydent? DaFina podsunął mu telefon. - Tak, jestem. Kto mówi? - Znów te głupie gierki - powiedział głos. - Przecież doskonale pan wie. Podobała się nasza mała lekcja poglądowa? - O czym pan mówi? - Panie wiceprezydencie, więcej tego nie powtórzę. Proszę ze mną nie igrać. - Gdzie prezydent? - Jest mu bardzo wygodnie, zapewniam. - Skąd możemy mieć pewność? - Panie wiceprezydencie, udowodniliśmy już, że go mamy i że potrafimy przechytrzyć pana i pańskie wojsko. Eksplozja była niefortunnym, acz koniecznym wydarzeniem. Tyle dusz wezwanych do Allaha, nieświadomych roli, jaką odegrały w Dżihadzie. - O to w tym wszystkim chodzi? To jakaś święta wojna? - Brawo, panie wiceprezydencie. Widzę, że zna się pan na sytuacji międzynarodowej lepiej, niż twierdzą pańscy krytycy. Na tę obelgę włosy zjeżyły się wiceprezydentowi na karku. Gdyby porywacz nie odpowiadał za tyle śmierci i zniszczenia, prawie wszyscy w sali skrycie pogratulowaliby mu celnego docinka. - Nie ujdzie wam to na sucho. Obiecuję - powiedział wiceprezydent. - Już uszło. - Czego chcesz? - Po pierwsze, więcej szacunku dla mojej inteligencji. Naprawdę myśleliście, że dzwoniąc do FBI, nie wiedziałem, że od razu mnie namierzą? Że po tylu starannych przygotowaniach pozwolę, żeby ten taniec tak szybko się skończył? Przez to, że mnie nie doceniliście, teraz być może zapłacicie podwójną cenę. - Podwójną? - powiedział wiceprezydent. - Jak to podwójną? - Jak pan zapewne doskonale wie, wasi ludzie nie przeżyli wywołanej przez nas eksplozji.
Wtedy zapłaciliście po raz pierwszy. Jeśli przy okazji zabiliśmy kilka izraelskich świń, które być może pomagały Amerykanom w ich żałosnej akcji ratowniczej, tym lepiej. Jednak jeżeli teraz nie podejmiecie z nami współpracy, zapłacicie po raz drugi. Ujawnione zostaną dowody, które powiążą z tym wybuchem was i nieuznawane państwo Izrael. Przekonamy wszystkich, że był to przeprowadzony ze wsparciem USA akt izraelskiego terroryzmu przeciwko ludowi palestyńskiemu. - Bez względu na to, jakie dowody sfabrykujecie, nie uda się wam. - Tak, jak nie udało się uprowadzić prezydenta? Nieładnie, panie wiceprezydencie. Mam wrażenie, że wciąż mnie pan nie docenia. - Wie pan, panie… o ile w ogóle rozmawiam z mężczyzną. Nawet nie znam pańskiego imienia powiedział wiceprezydent. - Nieważne, jak mam na imię. Ważne jest to, czego żądam. Chcę, żeby natychmiast zwolniono moich ludzi. - Rząd Stanów Zjednoczonych nie negocjuje z terrorystami. - Na pewno? Ta sama zasada obowiązywała, kiedy dawaliście Iranowi broń za zakładników? - spytał głos. - Stare dzieje. W dzisiejszych czasach kategorycznie odmawiamy negocjacji z terrorystami. Dwaj ludzie, których chcecie uwolnić, zabili dziesiątki niewinnych Amerykanów. - Panie wiceprezydencie, naszym zdaniem nie ma czegoś takiego jak niewinny Amerykanin, a poza tym ilu ludzi zginęło na Bliskim Wschodzie przez to, że Amerykanie uparli się pchać nos w nie swoje sprawy? Kilku ludzi przy stole dawało wiceprezydentowi znaki, by się zamknął i nie był tak ostry wobec porywaczy, on jednak ich zignorował. - Dojdźmy do porozumienia - powiedział wiceprezydent i zawiesił głos dla efektu. - Porozumienia? Za słabi jesteście, żeby czegokolwiek od nas żądać! To my mamy waszego prezydenta i to my będziemy przedstawiać żądania! W geście dobrej woli uwolnicie naszych ludzi i przekonacie Egipt, by odblokował nasze środki. Zrobicie to natychmiast! - powiedział głos i połączenie się urwało. Lawlor nachylił się do swojego szefa. - A to ci negocjator. Gdzie on się tej swojej techniki nauczył, palant jeden? Dyrektor FBI nie odpowiedział. Wiedział, że wszyscy w sali myśleli to samo, co on. Ta
sprawa wiceprezydenta przerosła. 33 ro zakończeniu zebrania wszyscy w milczeniu wyszli z sali, jeden za drugim, wciąż w szoku. Przeraziło ich nie tylko fiasko operacji „Szybki Powrót” i utrata najwyższej klasy fachowców, ale i sposób, w jaki wiceprezydent prowadził rozmowę z porywaczem. Dyrektor Jameson dyskretnie dał Scotowi znak, by zaczekał. Po chwili oprócz nich przy stole zostali tylko szefowie FBI i CIA, a także Gary Lawlor. - Wygląda na to, że instynkt cię nie zawiódł - powiedział dyrektor CIA do Harvatha. - Naszym ludziom to nie pomogło - odparł Scot. - Co mogłeś zrobić? - Sam zadawałem sobie to pytanie z milion razy. Nie chodzi mi tylko o to, co stało się dzisiaj, ale i o wydarzenia z niedzieli. Ci ludzie, kimkolwiek są, doskonale wiedzą, co robią. - Jedno mnie ciekawi - powiedział Lawlor - skąd, do cholery, wzięli mój wewnętrzny numer i numer prezydenta tu, w sztabie kryzysowym? Trzasnął zamek i dźwiękoszczelne drzwi sztabu kryzysowego otworzyły się z sykiem. Wszyscy zamilkli. - Nie macie nic do roboty? - spytał DaFina i przeszedł przez salę po teczkę, którą zostawił na stole. Vaile zareagował najszybciej. - Wiesz co, DaFina? Co robimy i jak robimy, to nie twój cholerny interes. Harvath był zaskoczony. Dyrektor Vaile uchodził za uosobienie taktu. I DaFina, i jego szef, wiceprezydent, nawet najspokojniejszym ludziom potrafili zaleźć za skórę. - Wiceprezydent na pewno byłby innego zdania - próbował się bronić DaFina. Typowy pyskacz, mocny tylko w gębie. Jak tylko ktoś mu się postawił, od razu chował się za spódniczką wiceprezydenta. Harvath westchnął z nieskrywaną pogardą i DaFina odwrócił się do niego. - To ty… Jeszcze z tobą nie skończyłem, Harvath - powiedział i zwrócił się do dyrektora Secret Service Jamesona oraz zastępcy dyrektora FBI Lawlora. - Czy prawdą jest, że agent Harvath wszedł bez zezwolenia na trzy miejsca zbrodni i być może zatarł na nich ślady, a także napadł na
agenta federalnego? Z jakiegoś powodu - może sprawiła to głęboka niechęć, jaką darzył szefa personelu wiceprezydenta Lawlor zmienił swoje dotychczasowe postanowienie i przyszedł Scotowi z pomocą. - Sprawdzamy to. - Sprawdzacie? Z tego, co słyszałem, to pan kazał go za to odwołać! - Udawany gniew DaFiny narastał z każdą sekundą, podobnie jak jego satysfakcja. Wiedział, że przyparł ich do muru, i skwapliwie skorzystał z okazji, by przejąć inicjatywę, którą odebrał mu Vaile. Dyrektorze Jameson, czemu ten człowiek nie został odesłany na urlop do czasu przeprowadzenia pełnego śledztwa? - Jeszcze nie dostałem jego kompletnego raportu. To wewnętrzna sprawa Secret Service i tak też będzie traktowana. Nie widzę potrzeby, by szef personelu wiceprezydenta mówił nam, jak mamy wypełniać nasze obowiązki. - Jak widać, ktoś powinien. - Tak, jak panu ktoś powiedział, że może odbierać telefony na bezpiecznej linii prezydenta? wypalił Harvath. DaFina był speszony, ale nie dał tego po sobie poznać. - Dyrektorze Jameson, czy to się panu podoba, czy nie, wiceprezydent Marshfield sprawuje władzę i być może będzie ją sprawować jeszcze długo. Jeśli, podkreślam, jeśli prezydent nie wróci szczęśliwie, wiceprezydent przejmie jego obowiązki do końca kadencji. Nie muszę panu przypominać, że pańska pozycja jako dyrektora Secret Service już jest poważnie zagrożona. Jeśli, i znów podkreślam ,jeśli”, prezydent nie powróci do swojego gabinetu, będzie pan mógł pozostać dyrektorem tylko i wyłącznie za zgodą wiceprezydenta Marshfielda. Wyrażam się jasno? Jameson był w trudnej sytuacji. Musiał z bólem przyznać, że DaFina miał rację. Zanim mógł cokolwiek odpowiedzieć, szef personelu wiceprezydenta dalej starał się go pognębić. - Chcę, by ten człowiek - tu wskazał na Harvatha - został natychmiast zawieszony do czasu, kiedy można będzie przeprowadzić pełne dochodzenie. Nie życzę sobie widzieć go w okolicach Białego Domu ani w ogóle gdziekolwiek. Jasne? - Wezmę to pod rozwagę. Tymczasem chciałbym się upewnić, że i dla pana coś jest zupełnie jasne.
Dopóki nie dojdzie do jakiegoś straszliwego kryzysu konstytucyjnego, w którego wyniku wyląduje pan w Gabinecie Owalnym, to ja jestem dyrektorem Secret Service. Nie wykonuję pańskich poleceń. Rozumiemy się? - spytał Jameson. - Dyrektorze Jameson, ostrzegam, że stąpa pan po bardzo, bardzo kruchym lodzie. Mogę pana zapewnić, że wszystko, co mówię, mówię w imieniu wiceprezydenta, który zgodnie z dwudziestą piątą poprawką do Konstytucji pełni obecnie obowiązki prezydenta i głównodowodzącego sił zbrojnych. Agent Harvath ma zostać zawieszony, koniec kropka. Zrozumiano? Harvath wiedział, że nie ma nic do stracenia i postanowił nie dopuścić, by ostatnie słowo należało do tego wypierdka. - Wie pan, nie ja jestem pana największym zmartwieniem. - A ty nie możesz zniknąć, co? Oczywiście, że mam większe zmartwienia - odparł DaFina. - Dużo większe. Po pierwsze, macie kreta. Kogoś z dostępem do tajnych informacji. Ci porywacze mieli pomoc. Na wysokim szczeblu. A oprócz tego… Wbrew swojemu rozsądkowi, Lawlor próbował go uratować. - Scot, zamknij się. - Agencie Lawlor, z całym szacunkiem, wysłucham, co agent Harvath ma do powiedzenia, bo zapewniam pana, że będą to ostatnie słowa, jakie wygłosi jako czynny agent Secret Service. A zatem - ciągnął DaFina, obchodząc stół, by stanąć dokładnie nad Harvathem - co masz do powiedzenia? Głębszego grobu już sobie nie wykopiesz. Choć kto wie? To, że DaFina stanął nad nim, było oczywistą demonstracją siły, mającą go zastraszyć, ale Scot Harvath do strachliwych nie należał. Prawdę mówiąc, tylko się wkurzył. Nie był idiotą i próbował ująć to, co zamierzał powiedzieć, możliwie najbardziej dyplomatycznie, ale narastający gniew był silniejszy od niego. Robił, co mógł, by nad nim zapanować. Obrócił się na krześle w stronę nadchodzącego DaFiny i odchylił się lekko do tyłu, przybierając rozluźnioną, spokojną pozę. - Panie DaFina… - Dość gadania, Harvath! Wiesz, powoli zaczynam rozumieć, jak to wszystko się stało. Na
niektórych z tu obecnych twoja przeszłość w SEALs może robi wrażenie, ale nie na mnie. Byłeś szefem straży przedniej i kompletnie nawaliłeś. Zresztą, nawalił cały Secret Service i sram na to, że uratowałeś córkę prezydenta. - Prezydent zniknął i nie muszę daleko szukać, by wiedzieć, kogo obarczyć za to winą. Ten ktoś siedzi przede mną. - Dla zilustrowania swoich słów DaFina dźgnął Harvatha tłustym palcem w bark. Dlatego jeśli masz coś do powiedzenia, mów, bo jesteś skończony! Harvath nie wytrzymał. Złapał palec DaFiny, wstał i mocno go wykręcił. Kiedy ręka szefa personelu zwisła bezwładnie, wygiął mu ją za plecy. Nachylił się nad jego uchem. - Tak, mam coś do powiedzenia. Raz, matka powinna cię nauczyć, że nie pokazuje się palcami, zwłaszcza komandosów SEAL. Nic mnie tak nie wkurwia jak ludzie, którzy pokazują mnie palcami. To niegrzeczne. Po drugie, ty i twój szef prowadzicie śmiertelnie niebezpieczną grę. Nikogo nie oszuka tekstem, że nie negocjuje z terrorystami, a zwłaszcza mnie. Wiesz co? DaFina skrzywił się z bólu. - Na ten wasz telefon do Syryjczyków też się nie nabrałem. Dla wszystkich w sali to było zupełnie oczywiste. Twój szef wyciśnie z tego najwięcej, ile się da, a jeśli prezydent nie wróci cały i zdrowy, każe zbombardować tych, których uznacie za odpowiedzialnych, i będzie miał stuprocentową popularność. Zmasowany nalot to jest to, co Amerykanie lubią najbardziej. Jak już ich załatwicie, twój chłoptaś będzie miał zaklepaną wygraną w następnych wyborach. Cała ta historia śmierdzi! Puścił DaFinę i odwrócił się. Już miał ruszyć do wyjścia, kiedy zauważył, że szef personelu wiceprezydenta zamierza się na niego otwartą dłonią, jakby chciał go spoliczkować. Scot obrócił się na pięcie, w ostatniej chwili zrobił unik i wymierzył DaFinie haka w szczękę. Pięść z trzaskiem trafiła w punkt i krew trysnęła z przegryzionej wargi. DaFina poderwał dłonie do twarzy i zatoczył się do tyłu. Jameson zaczekał chwilę, po czym wyłowił z kieszeni chusteczkę i mu ją podał. Kiedy DaFina zobaczył krew, wpadł w prawdziwą furię. - Harvath, jeśli miałeś choć cień nadziei, że ci się upiecze, możesz to sobie wybić z głowy. Jesteś skończony! Odwrócił się do pozostałych.
- Widzieliście, co mi zrobił? Tym razem jako pierwszy odezwał się zazwyczaj cichy i powściągliwy dyrektor FBI. - Tak, jak na dłoni. Próbowałeś uderzyć agenta Harvatha, kiedy nie patrzył, ale on w porę się odwrócił. Z tego, co zauważyłem, podniósł dłoń, żeby 1^Q się osłonić, a ty nadziałeś się na nią podbródkiem. Typowe działanie w obronie własnej, z czym, jak sądzę, zgodzą się wszyscy tu obecni. - W obronie własnej? W obronie własnej! Gówno prawda, dobrze o tym wiecie. A to, jak złapał mnie za palec i rękę mi wykręcił? - Szczerze mówiąc, tego nie widziałem, ale dźganie agenta Harvatha palcem to faktycznie napaść, więc cokolwiek zrobił, działał w obronie własnej. Rozwścieczony DaFina zmierzył wzrokiem resztę zebranych. - Domyślam się, że wszyscy zgadzacie się z dyrektorem Sorce’em? Nikt nie odpowiedział; siedzieli tylko z kamiennymi twarzami. - Ogólnie rzecz biorąc - ciągnął Sorce - twoje zachowanie nie przystoi szefowi personelu, nawet wiceprezydenckiego. Aż strach pomyśleć, co zrobiłyby z tym media, gdyby wszystko wyszło na jaw. - Spójrzcie na moją wargę! Czuję, że zaczyna puchnąć. Co powiem ludziom? - Cóż, możesz powiedzieć to samo, co mówiliśmy w Chicago, kiedy jakiś podejrzany dostawał lekki wycisk. Pośliznąłeś się. DaFina zabrał teczkę i kiedy był w bezpiecznej odległości, z ręką na klamce, wyrzucił z siebie: - To jeszcze nie koniec, Harvath. Załatwię cię. Obiecuję. 34 IN ie umiał określić, jak długo leżał na zimnej betonowej podłodze piwnicy senatora Snydera. Wiedział tylko, że był cały obolały, i nie mógł powstrzymać drżenia, gdy fale zimna nękały jego nagie ciało. Andre zawsze uważał, że jest w bardzo dobrej formie. Praca prawnika specjalizującego się w finansach międzynarodowych może i nie wymagała twardych mięśni, on jednak zawsze chciał być w jak najlepszym zdrowiu. Żeby mieć przeciwwagę dla ćwiczeń siłowych i poprawiających krążenie, i móc się skupić na czymś pozytywnym w czasie ponurych waszyngtońskich zim, przed dwoma laty zainteresował się jogą. Był to przyjemny sposób na to, by podnieść sobie tętno, kiedy nie mógł pójść do klubu, a na dworze robiło się zbyt nieprzyjemnie na bieganie. Nie mógł przypuszczać, że pewnego dnia joga uratuje mu
życie. W pozycji, w jakiej zostawił go Snyder, ze związanymi ze sobą rękami i nogami, większość ludzi nie byłaby w stanie się ruszyć. Co innego Andre. Od początku skupił się na tym, by panować nad swoim umysłem i kontrolować oddech, nie pozwolić, by sparaliżował go strach. Sznury opasujące jego kostki i nadgarstki wrzynały się w skórę, ale nie myślał o bólu, koncentrował się na tym, by zachować spokój. Przy każdym oddechu bał się, że zadławi się szmatą wepchniętą do ust, wiedział więc, że musi powstrzymać wymioty. Ręce miał tak mocno wykręcone do tyłu, że każdy ruch sprawiał mu ból. Kilka razy naprężał więzy, ale bez skutku, więc dał za wygraną. Mimo woli opadły go myśli o tym, co go czeka po powrocie senatora. Ponownie ocenił swoją sytuację. Uznał, że największym jej plusem oprócz tego, że jeszcze żył - było to, że nie został skrępowany jeszcze mocniej. Mimo bólu mógłby się ruszyć, gdyby naprawdę chciał. A chciał. Zrozumiał, że nie potrzebuje rąk ani nóg, żeby się poruszać. Wykorzystując tylko biodra i klatkę piersiową, mógł wić się jak gąsienica. Najpierw unieś pierś i wysuń ją w prawo, potem to samo zrób biodrami. Minęły prawie trzy godziny, zanim Andre dotarł na drugi koniec piwnicy, gdzie stała pralka z suszarką. Co chwila musiał robić przerwy dla złapania tchu. Oddychał ciężko z wysiłku, co było tym trudniejsze, że miał knebel w ustach, a przy każdym głębszym wdechu nozdrza wypełniał silny odór pasty do butów. Kiedy znalazł się przy pralce, przewrócił się na bok tak, żeby przysunąć krępujący go sznur do metalowej nogi starej umywalki między pralką a suszarką. Wstać nie mógł, więc to była jego jedyna szansa. Zaczął bujać się w przód i w tył, przeciągając sznur od bielizny po nodze umywalki. Był to boleśnie wolny proces. Po dłoniach rozlało mu się coś ciepłego i lepkiego. Wiedział, że to krew, ale się nie poddawał. Nie miał pojęcia, kiedy senator wróci, żeby dokończyć, co zaczął, liczyło się więc tylko to, by odzyskać wolność. Zwierzęcy instynkt wziął w nim górę i Andre kołysał się coraz mocniej, trąc nadgarstkami i kostkami o metal. Nie kontrolował już swoich myśli. Przed oczami miał obraz złapanych w sidła wilków, które odgryzają sobie łapy, żeby uciec, więc bujał się i tarł coraz szybciej. Wreszcie rozległ się stłumiony trzask i ucisk jakby trochę zelżał. Sznur puszczał. Andre
zamknął oczy, by spróbować odeprzeć ból. Znów zaczął się gorączkowo kołysać, napierając rękami i nogami na więzy. Następny trzask. Już prawie. Bujał się w dzikim zapamiętaniu i wreszcie poczuł słodką ulgę. Sznur zerwał się na dobre. Nogi Andre opadły do tyłu, ręce legły bezwładnie u jego boków. Choć wiedział, że musi przywrócić krążenie w kończynach, przez kilka minut leżał na podłodze i płakał, skrajnie wyczerpany. Zrobił tylko jeden ruch: wyjął knebel z ust. Kiedy go wypluł, zauważył, że Snyder rzeczywiście użył ścierki do butów. Andre zawrzał ze złości, ale był zbyt zmęczony, żeby dać się jej ponieść. Wygrał, przynajmniej na razie, i leżał nieruchomo na podłodze, upojony swoim skromnym zwycięstwem. Pozwolił sobie na krótki odpoczynek, po czym z wysiłkiem przewrócił się na plecy. Podniósł dłonie do twarzy i obejrzał poobcierane, pokaleczone nadgarstki. Naprężył mięśnie brzucha, wychylił się do przodu i rzucił okiem na kostki, które były w niewiele lepszym stanie. Lewa strona jego ciała wyglądała tak, jakby ktoś wlókł go przez kilka kilometrów po autostradzie pokrytej żwirem i pokruszonym szkłem. Wszystko go bolało, ale przeżyje. Zaraz, zaraz, o czym on myśli? Przecież jeszcze nie jest bezpieczny. No dobra, powiedział sobie w duchu, jeśli chce pozostać przy życiu, musi się stąd wydostać. Z trudem podźwignął się do pozycji siedzącej. Rozruszał ramiona i pokręcił obolałymi kostkami, żeby przywrócić w nich krążenie. Zerwał z siebie resztkę sznura, podziękował w duchu centrum jogi Lekkość Bytu za swoją gibkość i zapisał sobie w pamięci, żeby zostawić im jakiś datek, jak już się z tego wykaraska. Podniósł się. Przekręcił kurek, zaczekał, aż rdzawobrązowa woda z kranu stanie się przejrzysta, i podstawił nadgarstki pod silny strumień. Rany z początku paliły, potem miejsce bólu zajęło słodkie odrętwienie. Choć najchętniej stałby tu godzinami i pozwalał, by woda opłukiwała mu nadgarstki, wiedział, że musi się ruszyć. Jak w wielu bardziej eleganckich kamienicach Georgetown, także i w tej był zsyp na pranie, łączący ostatnie piętro, na którym znajdowały się sypialnie, z piwnicą. Blisko pralki i suszarki Andre zobaczył kosz, w którym lądowało wszystko to, co spadało z góry. Wśród ubrań senatora leżały brązowe sztruksy i golf, które sam wczoraj wrzucił do zsypu. Pogrzebał głębiej, znalazł brudne skarpety sportowe i zaczął się ubierać. Kiedy skończył wciągać skarpety, spojrzał na zakrwawiony kawałek sznura. Andre nie był głupi. Wiedział, że gdyby wniósł oskarżenie przeciwko senatorowi, miałby tylko własne słowo
przeciwko słowu Snydera. Przez większość czasu, kiedy leżał nagi, zmarznięty i przerażony na zapleśniałej betonowej podłodze, zastanawiał się, kto by mu uwierzył. Świadom, że senator zrobi wszystko, co w jego mocy, by zatuszować sprawę, Andre potrzebował jakiegoś dowodu, że tu był. Jeszcze raz spojrzał na zakrwawiony sznur i z całej siły kopnął go pod suszarkę. Nie chciał dłużej zwlekać z ucieczką, więc pospiesznie przeszedł w głąb piwnicy, gdzie były małe drzwi, wychodzące na schodki do ogrodu. Z frontowych wolał nie korzystać, bo a nuż nadziałby się na Snydera. Złapał zimną metalową klamkę i nacisnął. Zamknięte na klucz! Spróbował jeszcze raz. Nic z tego. Zamek w drzwiach otworzyć można było tylko kluczem z jednej lub drugiej strony. Z szybą też sobie nie poradzi, bo była za grubą drucianą siatką. Mdłości wezbrały mu w żołądku. Usiłował je stłumić. Myśl. Musi być jakieś wyjście. Wiedział, że we wszystkich oknach w piwnicy jest ta sama siatka. Sytuacja wydawała się beznadziejna. 1 C^t Podniósł oczy, jakby chciał wezwać pomocy niebios, i wtedy zobaczył wybawienie. Na zardzewiałym gwoździu nad prawym rogiem framugi wisiał klucz. Proszę, oby to był ten. Andre zdjął klucz i drżącą ręką wsunął go do zamka. Pasował. Kiedy jednak przekręcił klucz w lewo, poczuł opór. To samo, kiedy obrócił go w prawo. Cholera. To nie ten klucz! Odetchnął głęboko i nakazał sobie spokój. Senator mógł wrócić w każdej chwili; Andre musiał zachować zimną krew. Spróbował jeszcze raz, mocniej. Uważaj, nie złam go. Nic. Andre przypomniał sobie, jakie sam miał kłopoty z kluczem piątej generacji do apartamentu, w którym kiedyś mieszkali z Mitchem, i wypróbował pewien trik. Przekręcając klucz pociągnął go lekko do siebie. Z radością i ulgą poczuł, że tym razem zamek ustąpił; drzwi się otworzyły. Do jego nosa i ust wpłynęło czyste, wilgotne powietrze. Siąpił deszcz i u podnóża betonowych schodków powstała spora kałuża. Kiedy Andre zmagał się z zamkiem, na prawo od siebie zauważył zestaw narzędzi ogrodowych i parę zielonych gumiaków. Wyglądały, jakby należały do Snydera. Andre miał większe stopy, ale bez namysłu złapał sekator i obciął czubki obu butów. Szybko wciągnął je na nogi i ostrożnie wykradł się z
piwnicy. W ogrodzie było zimno, w powietrzu wisiała ciężka mgła. Andre nie miał pojęcia, która jest godzina, i nic go to nie obchodziło. Snyder najwyraźniej uznał, że może wrócić i wykończyć go w każdej chwili. Nie miał powodu podejrzewać, że Andre uda się uciec. Powoli przekradł się za dużymi drzewami na drugi koniec ogrodu. Wdrapał się na mur po kamiennej rokokowej fontannie. Kiedy odbił się lewą nogą, żeby przeskoczyć na drugą stronę, głowa kamiennego cherubinka oderwała się i wpadła z donośnym pluskiem do wody. Niczego to nie zmieniło. Andre Martin wylądował bez trudu w ogródku sąsiadów i zerwał się do biegu. Myśli o tym, co zrobiłby mu senator, gdyby go złapał, pchały go naprzód. i. 35 Dyrektor Jameson zachował reprymendy na drogę do domu i Scot przyjął je bez sprzeciwu. Gdyby miał szansę wejść mu w słowo, może przyznałby, że sam był zaskoczony niektórymi swoimi działaniami, ale jechał limuzyną dyrektora w milczeniu. Kiedy podjechali pod budynek Harvatha, było już po dziesiątej i dyrektor Jameson kazał mu się stawić rano w siedzibie Departamentu Skarbu na przesłuchanie w obecności szefa resortu. Jameson przestrzegł go też, że z sekretarzem skarbu nie ma żartów i że lepiej dla Harvatha, by zachowywał się wzorowo. Scot podziękował, zamknął drzwi limuzyny, postawił kołnierz trencza, żeby osłonić się od deszczu, ale parasola już nie rozłożył, bo do wejścia miał blisko. Nie zajrzał do skrzynki i powoli wszedł schodami na górę, bo głowa bolała go niewiele mniej niż kilka godzin wcześniej. Pod drzwiami mieszkania sprawdził, czy brązowy włos jest na swoim miejscu. Był. Wyjął go, wyciągnął z kieszeni klucze i wszedł do środka. Mieszkanie wyglądało dokładnie tak samo. Czemu cokolwiek miałoby się w nim zmienić, sam tego nie wiedział. Czasem myślał sobie, że miło byłoby wrócić do domu i wiedzieć, że ktoś na niego czeka, ktoś przyjazny. Jego tryb życia nigdy nie sprzyjał długim związkom. W SEAL mógł być zmobilizowany w każdej chwili i bez uprzedzenia zniknąć na wiele miesięcy.
Widział, jak wielu chłopaków z sił specjalnych przeżywało bolesne, ciężkie rozwody. Scot znalazł proste rozwiązanie: unikać poważnych związków i tyle. Przygodne były dużo łatwiejsze. A nigdy nie miał kłopotu, by znaleźć kobiety, które chciały z nim być - przez jakiś czas. Kilka kobiet polubiło go na tyle, żeby żądać od niego głębszego zaangażowania. Żadna nie zrozumiała, dlaczego wkrótce potem z nimi zrywał albo, co zdarzało się częściej, powoli usuwał się w cień. Nie zawsze przychodziło mu to łatwo, ale uważał, że na dłuższą metę tak będzie wygodniej. Choć od czasu, kiedy przeszedł do Secret Service, jego życie nie biegło już w tak szalonym tempie, wciąż było nieprzewidywalne, ale co prawda to prawda, ciężko wyzbyć się starych nawyków, zwłaszcza w sprawach sercowych. Pogrążony w rozmyślaniach o doli kawalera, powiesił trencz i zdjął garnitur. Przebrał się w ciemnoniebieski dres z żółtymi napisami „Marynarka Wojenna” na piersi i na lewym udzie; stwierdził, że lekki trening dobrze mu zrobi. Włożył nike, wyszedł z mieszkania i ruszył schodami na dół. Jako że dawniej w budynku nie mieszkały same anioły i doszło do niejednego włamania, właścicielka była ogromnie zadowolona, kiedy jednym z jej lokatorów został Scot Harvath, agent Secret Service. Nie musiał dwa razy prosić, żeby pozwoliła mu w kąciku względnie pustej piwnicy ustawić swój sprzęt do ćwiczeń. Nie forsował tempa. Pierwsze dwadzieścia minut poświęcił na ćwiczenia rozciągające, które pozwoliły mu ocenić, jak bardzo jest poturbowany i jak szybko dochodzi do siebie. Choć wciąż mocno obolały, wiedział, że trening w dużym stopniu ulży jego zesztywniałym mięśniom. Nie był aż tak głupi, by od razu wrócić na pełne obroty, więc obniżył obciążenia o czterdzieści procent. Pamiętał przestrogi doktor Helsabeck, że stres i wysiłek fizyczny mogą spowodować nasilenie objawów, więc pilnował się, by nie wymagać od siebie za wiele. Mięśnie go paliły. To znajome uczucie było przyjemne; pomogło mu oderwać myśli od kłopotów i zapomnieć o bólu głowy. Na zakończenie treningu spędził czterdzieści pięć minut na bieżni. Mechanicznie powtarzany jogging na nachylonym taśmociągu pozwolił mu jeszcze trochę dłużej upajać
się wywołaną ćwiczeniami euforią. Po powrocie do mieszkania zauważył, że na przystawce do telefonu, służącej do identyfikacji rozmówcy, miga światełko wskazujące, że ktoś dzwonił. Kiedy przeszedł przez salon po bezprzewodowy telefon, ten zadzwonił. - Harvath - powiedział. - Scot, dzięki Bogu, że wreszcie jesteś. Przeszło godzinę próbuję cię złapać - powiedział wzburzony kobiecy głos. - Natalie, to ty? - spytał Scot. Natalie Sperando była asystentką sekretarza Białego Domu i koordynowała większość publicznych występów prezydenta Rutledge’a. Choć wytyczne Secret Service kategorycznie zabraniały agentom, zwłaszcza tym pełniącym służbę w Białym Domu, umawiać się na randki z członkami personelu prezydenta, nie było mowy o tym, że nie można się z nimi zaprzyjaźnić, i tak też się stało w przypadku Scota i Natalie. - Tak, to ja. Scot, potrzebuję twojej pomocy - powiedziała. - Z czym? Jesteś zdenerwowana. Wszystko gra? - To nie rozmowa na telefon. Musimy się spotkać. - To brzmi poważnie. - I to bardzo. - W porządku. Właśnie ćwiczyłem. Wezmę tylko prysznic i… - Muszę się z tobą spotkać już, teraz. Możesz wziąć prysznic później? - spytała Natalie. - Nat, dasz mi choć jakąś wskazówkę, o co chodzi? - Nie mogę. Nie przez telefon. - Masz jakieś kłopoty? - Tak jakby. Chodzi o przyjaciela mojego brata. Proszę, Scot. Możesz po prostu tu do mnie przyjść? - Jasne. Prysznic poczeka. Powiedz, gdzie jesteś. Natalie podała Scotowi nazwę oraz adres lokalu i kazała się pospieszyć. Zdjął dres, wciągnął dżinsy i dżinsową koszulę. Zerknął na SIG-a w kaburze przy łóżku i stwierdził, że aby go ukryć, musiałby włożyć jeszcze jedną warstwę ubrania albo przez cały wieczór siedzieć w marynarce. Rozmyślił się. Tam, dokąd szedł, pistolet nie będzie mu potrzebny. Harvath powiedział taksówkarzowi, żeby wysadził go przy stacji metra Du-pont Circle.
Stamtąd ruszył Massachusetts Avenue w stronę Scott Circle. Skręcił na Siedemnastą ulicę i wszedł do ekskluzywnego pubu o nazwie J.R.‘s. J.R.‘s przyciągał głównie gejów, którzy lubili siebie nazywać „gapiszo-nami”, czyli gejami-japiszonami. Z długim lakierowanym kontuarem i witrażami w oknach wyglądałby jak typowa waszyngtońska knajpa, gdyby nie brak kobiet. Scot przecisnął się wśród klientów korzystających ze specjalnej wtorkowej oferty „za pięć dolarów pijesz, ile chcesz” i w głębi sali znalazł Natalie z nieznajomym mężczyzną. - Och, Scot. Tak się cieszę, że przyszedłeś - powiedziała Natalie i wstała, by go uściskać. - Dla ciebie wszystko, Nat. Wiesz o tym, ale możesz mi z łaski swojej powiedzieć, co robię w barze o… - urwał, żeby zerknąć na zegarek -.. .o północy we wtorkowy wieczór? - Obawiam się, że to przeze mnie. Przynajmniej w części - powiedział mężczyzna, który siedział przy stoliku z Natalie. Był blady i wymizerowany. Kiedy wyciągnął rękę, Scot zauważył, że na nadgarstku ma nieudolnie założony opatrunek i że trochę krwi przesiąkło przez bandaż. Wymienili uścisk dłoni. - Miło mi pana poznać, panie… - powiedział Scot. Mężczyzna niepewnie zerknął na Natalie, która skinęła głową na znak, że wszystko gra. - Martin. Nazywam się Andre Martin. Poznaliśmy się jakiś miesiąc temu, kiedy odwiedziłem Natalie w Białym Domu. Nie ma sprawy, na pewno spotyka pan w pracy mnóstwo ludzi. - Proszę wybaczyć. Zwykle mam dobrą pamięć do twarzy. Co mogę dla pana zrobić? Zanim Andre odpowiedział, kelner przyszedł przyjąć zamówienie na drinki. Andre poprosił o następnego burbona, Natalie podziękowała, bo miała jeszcze pół lampki wina, a Scot zażyczył sobie Heinekena. Kiedy kelner poszedł, Andre podniósł szklankę i dopił resztkę brązowo-złotego płynu. Ręka mu drżała. - No dobra, Nat, mówiłaś, że to ważne i że ma związek z przyjacielem twojego brata powiedział Scot. - Bo tak jest. Andre to przyjaciel Stevena. On… Andre odchrząknął. - Natalie, pozwolisz, że wejdę ci w słowo i wszystko wyjaśnię? Agencie Harvath, słyszał pan o zabójstwie asystenta senatora Davida Snydera, Mitchella Contiego? To było jakiś rok temu. - Coś mi dzwoni. Zastrzelili go, zgadza się? O ile pamiętam, chłopak był lubiany na Kapitolu.
- Owszem, był - odparł Andre. - W gazetach napisali, że znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie, ale mnie to nie przekonało. - Dlaczego? - spytał Scot. - Bo - ciągnął Andre - nie znaleźli ani zabójcy, ani ofiar, które miały być jego właściwym celem. - Panie Martin, przykro mi to mówić, ale policja waszyngtońska to, niestety, tylko ludzie i ma pełne ręce roboty. Co roku zdarza się tu sporo nierozwiązanych zabójstw. Nie jest to aż tak niezwykłe. - Nie? A co jeśli powiem panu, że Mitchell Conti był też kochankiem senatora Snydera? Scot własnym uszom nie wierzył. Spojrzał na Natalie, która pokiwała głową. - Panie Martin, nawet jeśli to prawda, jakim cudem mógłby pan zdobyć taką informację? I skoro już przy tym jesteśmy, co to ma wspólnego z zabójstwem i ze mną? - Jeśli da mi pan chwilę, wszystko wytłumaczę. Scot usiadł wygodnie i milczał, kiedy kelner przyniósł drinki. Gdy poszedł, Andre znów zaczął mówić. - Wiem o tym, bo Mitchell Conti był moim kochankiem. Mieszkaliśmy razem. Zostawiłem go z powodu jego związku z senatorem Snyderem… Scot nie dał mu dokończyć. - Przecież słyszałem o co najmniej pięciu kobietach, z którymi senator się spotykał w ostatnich dwóch latach. W Waszyngtonie uchodzi za prawdziwego kobieciarza. - O Mitchu też tak mówili, ale pozory mylą. Poza tym, jeśli ktoś jest biseksualistą, to nie znaczy, że nie jest mężczyzną i że nie może podobać się kobietom. W tej kwestii Scot musiał wierzyć Andre na słowo. Napił się piwa i czekał na dalszy ciąg historii. Andre niepewnie pociągnął łyk nowego drinka, rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, i szczegółowo opowiedział Scotowi o romansie Mitcha ze Snyderem i możliwym szantażu. - Bardzo to wszystko ciekawe, panie Martin, i współczuję panu z powodu śmierci przyjaciela, ale nadal nie rozumiem, co… - Widzi pan, agencie Harvath, wkrótce potem Mitch zginął, rzekomo przypadkiem. Ja uważałem, że jego śmierć to nie był przypadek, ponieważ jednak policja niewiele zdziałała, sam zająłem się tą sprawą. Super. Dick Trący się znalazł, pomyślał Harvath.
- Przestudiowałem wszystko o senatorze Snyderze, co wpadło mi w ręce, a że od Mitcha wiedziałem o wielu jego upodobaniach, doprowadziłem do tego, że się poznaliśmy. Oczywiście, niby przypadkowo. Ale krok po kroku zaczynałem zdobywać jego zaufanie i zaczęliśmy się widywać… - No dobrze, panie Martin… może na tym poprzestańmy. Mam wielu przyjaciół gejów. Nie chcę, żeby pan choć przez chwilę myślał, że to przez to, że nie podoba mi się czyjś styl życia, bo tak nie jest. Ale cała ta historia jest trochę zbyt zwariowana jak na mój gust i z tego, co pan dotąd powiedział, wynika, że za skarby świata nie może mieć nic wspólnego ze mną. - Jeśli tylko da mi pan skończyć… - Andre, oszczędzę ci czasu i proszę, wybacz, że zwracam się do ciebie po imieniu… - Nic się nie stało. Może pan. - To dobrze. Słuchaj, lubię cię. Wydajesz się miły. I bystry. Jeśli masz jakieś konkretne dowody, że senator Snyder był pośrednio lub bezpośrednio zamieszany w śmierć pana Contiego, radzę, żebyś zaniósł je prosto do prokuratury okręgowej. Ale ostrzegam… Czym się zajmujesz? - Jestem adwokatem. - Skoro tak, nie muszę cię ostrzegać, co ci grozi, jeśli to, co wiesz, albo co ci się wydaje, że wiesz, dotrze do senatora Snydera. Jest bardzo wpływowym człowiekiem i ma wielu przyjaciół. Może narobić ci masę kłopotów. - Ale agencie Harvath, to, co mam panu do powiedzenia, dotyczy nie śmierci Mitcha, tylko zniknięcia prezydenta. - A widzisz, Scot - powiedziała Natalie, ale ledwo ją słyszał. - To dlatego do ciebie zadzwoniłam. Nastawienie Scota zmieniło się błyskawicznie: nudę i protekcjonalny ton zastąpiło głębokie zainteresowanie. - Jeśli wiesz coś o uprowadzeniu prezydenta, mów. 36 Po raz setny w ciągu ostatniej godziny Scot czujnie rozejrzał się po sali, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Opowieść Andre Martina była niesamowita. Harvath zrozumiał, dlaczego Nat przyprowadziła Andre do niego. Bo i do kogo ten biedak mógł się zwrócić? Jeśli mówił prawdę, nie uwierzyłby mu nikt inny, a jeśli Snyder jeszcze go nie szukał, to wkrótce zacznie. To, co wynikało ze słów Andre, wprost się w głowie nie mieściło. Har-vath próbował wyciągnąć z niego więcej szczegółów, musiał uzyskać na tyle dokładny obraz, na ile to
możliwe. - Czyli na podstawie tego wszystkiego uważasz, że senator maczał palce w uprowadzeniu prezydenta? - Otóż to. - Nie wiem, Andre. Po tym, co ci zrobił, nie ma wątpliwości, że gość jest chory, ale naprawdę myślisz, że zabiłby cię za coś, co podsłuchałeś? To znaczy, z tego, co mówisz, dymiącego pistoletu nie masz - powiedział Harvath. - Co do tego też się zgadzam. Nie widziałem ani nie słyszałem nic, co dałoby się wykorzystać w sądzie, a mimo to chciał mnie zabić. - Jesteś absolutnie pewien, że chciał cię zabić, a nie tylko nastraszyć? - Scot - powiedział Andre, który przeszło pół godziny wcześniej przestał używać oficjalnej formy „agent Harvath” - jestem prawnikiem, a dla prawnika to, co się przemilcza, jest równie ważne, jak to, co się mówi. Snyder nie miał pojęcia, co usłyszałem, a czego nie. Wiedział tylko, co mówię i czego nie mówię. - Nie nadążam. - Po części masz rację, rzeczywiście chciał mi napędzić stracha. Przeraził mnie jak diabli i zamknął w piwnicy, żeby dać mi czas na przemyślenia. Po powrocie zażądałby ode mnie odpowiedzi, by usłyszeć to, czego wcześniej nie chciałem powiedzieć. Teraz rozumiesz? - Tak, i ta część historii mnie najbardziej przeraża - powiedział Scot. - Stawiasz dość poważne zarzuty i możesz je uzasadnić. To byłoby co najmniej kłopotliwe dla senatora. Rzeczywiście, wygląda na to, że z tego domu nie miałeś wyjść żywy. - Czyli mi wierzysz? - Na tyle, żeby wiedzieć, że Natalie dobrze zrobiła, że do mnie zadzwoniła. - Wiedziałam, że nam pomożesz - powiedziała Natalie. - Nam? To znaczy wam obojgu? Wykluczone, Nat. Musisz mi pozwolić pomóc Andre, a sama trzymaj się od tego najdalej, jak się da. To może być ogromnie niebezpieczne. - Słuchaj no, Scot, nie po to cię wezwałam, żebyś tu wparował i zaczął się szarogęsić. Andre zadzwonił do mnie, bo nie wiedział, do kogo się zwrócić. Poznałeś jego historię, więc rozumiesz, dlaczego nie mógł iść z tym na policję. - Tak, ale teraz tu jestem i możemy mu pomóc, ochronić go. - Jacy „my”? Secret Service? Z tego, co słyszę w Białym Domu, wychodzi od was tyle
przecieków, że wiceprezydent Marshfield zastanawia się, czy z was nie zrezygnować i nie zastąpić Secret Service ochroną FBI. Scot poczuł, że podnosi mu się ciśnienie. - Po pierwsze, wiceprezydent Marshfield jest głupi jak but. Secret Servi-ce ma za zadanie go chronić, a także pilnować bezpieczeństwa Białego Domu i wszystkich, którzy w nim są. Nikt nas stamtąd nie wyrzuci. Nie zobaczysz żadnych ochroniarzy z FBI, możesz być tego pewna. Co do przecieków, źródła jeszcze nie wykryliśmy, ale nie ma powodu, by Secret Service nie mógł ulokować Andre w bezpiecznym miejscu, aż sprawa się wyjaśni. Tyle że to zajmie trochę czasu. - Przecież mówiłeś, że grozi mi niebezpieczeństwo? - wtrącił Andre. - Bo tak uważam, ale potrzebuję paru godzin, żeby wszystko zorganizować. Do tego czasu musimy cię gdzieś zadekować. - Może zaczekać u mnie - powiedziała Natalie. - Nat, mówiłem ci, że to może być niebezpieczne i nie chcę cię w to mieszać. Postąpiłaś słusznie, a teraz chcę, żebyś usunęła się na bok. - A ja ci mówiłam, że tak Andre nie zostawię. Wiele lat pomagał mojemu bratu i nie odpłacę mu za jego dobroć, porzucając go w trudnej chwili. Scot umiał dostrzec, kiedy bitwa jest przegrana. - No dobra, niech ci będzie, ale nie chcę, żebyś wracała do domu. - Dlaczego? - Bo jeśli Snyder szuka Andre i wie, że się znacie, może chcieć cię odwiedzić. Ile macie pieniędzy? - Jakąś stówę. Po pracy wzięłam z bankomatu. Harvath wyjął z kieszeni dwa banknoty studolarowe. - To teraz już macie trzy stówy. Weźcie taksówkę i jedźcie do Alexan-drii, do hotelu Radisson Old Town na Fairfax. Zapłaćcie gotówką za pokój na jedną noc. Powiedzcie, że jesteście członkami Amerykańskiego Związku Motorowego, ale że ukradli wam torebkę i portfel, i nie macie dokumentów. Wtedy powinniście dostać pięćdziesiąt procent zniżki i nikt o nic nie będzie pytał. Zameldujcie się pod nazwiskiem Cashman. Jak już będziecie w środku, do nikogo nie dzwońcie. Ja zadzwonię do was. Jasne? - Nadal uważam, że moglibyśmy spokojnie pojechać do mnie. - Nat, poprosiłaś mnie o przysługę, teraz ja proszę ciebie. Jedźcie tam i czekajcie.
- No dobra, tylko się pospiesz. - Przyjadę najszybciej, jak się da. Jeszcze raz mówię: nie sądzę, żeby coś wam groziło już teraz, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Harvath podał rękę Andre. - Wyjaśnimy to, bez obaw. - Oby - powiedział Andre, wstał i uścisnął jego dłoń. Natalie w tym czasie włożyła płaszcz. Wiesz, Scot, pytałeś, czy ostatnio zauważyłem w zachowaniu senatora coś dziwnego. - No i? - Jest jeszcze coś, o czym nie wspomniałem. Możliwe, że to nic nie znaczy. - O co chodzi? - Cóż, to była tylko jedna z wielu nieścisłości w opowieściach Snydera, ale całkiem duża. Scot uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć „Mów dalej”. - Jakiś miesiąc temu senator wyjechał w nieplanowaną podróż. Byliśmy umówieni, ale odwołał spotkanie. Przywiózł mi butelkę wina deserowego. Opowiadał, że to ulubione wino Napoleona, Józefiny czy kogoś takiego, ale coś mi nie grało. Z paru powodów. - Jakich? - Mówił, że był na konferencji Banku Światowego dotyczącej rozwoju gospodarczego. - No to co? - Specjalizuję się w finansach międzynarodowych i bez trudu ustaliłem, że w tamtym czasie Bank Światowy nie organizował żadnych oficjalnych spotkań. - Może coś mu się pomyliło albo źle go zrozumiałeś. - Z rozumieniem raczej nie mam kłopotów. - Mówiłeś, że nie podobało ci się to z paru powodów. Jaki był drugi? - Powiedział, że konferencja odbyła się we Francji, ale do walizki miał przyklejony zerwany do połowy kwit bagażowy kolei szwajcarskich. - Może to z poprzedniego wyjazdu. - Tak też myślałem, dopóki nie pokazałem wina znajomemu. Snobuje się na znawcę win i chciałem mu zaimponować. Nigdy jeszcze nie miałem wina deserowego z Republiki Południowej Afryki.
- Andre, słuchaj, musicie już jechać. - Daj mi skończyć. Ten mój znajomy słyszał o tym winie. Ma bardzo wysoką zawartość cukru i jest objęte zakazem importu do Unii Europejskiej. - No to co? - To, że Francja należy do Unii Europejskiej. Senator nie mógł, jak mówił, znaleźć tego wina w jakimś małej francuskiej winiarni. - Wybacz, Andre, ale nadal nie chwytam. - Szwajcaria nie należy do Unii i to wino można tam swobodnie sprowadzać, bez względu na zawartość cukru i alkoholu. Co takiego Snyder robił w Szwajcarii, że musiał to trzymać w tajemnicy? - Andre, może coś w tym jest, może nie. Sprawdzę. A teraz idźcie już. - Co z Astronomem? - wtrąciła Natalie. - Mówiłeś, że bez Astronoma nic by z tego nie wyszło. - Ano, tak. Zapomniałem. - Kto to jest Astronom? - spytał Scot. - Nie mam pojęcia. Podsłuchałem, jak senator mówił, że to, co robi, nie powiodłoby się bez Astronoma. Rozumiesz coś z tego? - Na razie w ogóle niewiele rozumiem. A teraz mówię poważnie, musicie już iść. i-n Harvath pchnął ich w stronę wyjścia i odczekał pięć minut. Zostawił na stoliku dwie dwudziestki i wyszedł tylnymi drzwiami. Pośród ciemnej waszyngtońskiej nocy zaczęło ogarniać go dziwne, a przy tym dobrze znajome uczucie. Znów postawił kołnierz trencza. Żałował, że nie wziął pistoletu. 37 Mimo pewności siebie, jaką okazywał, kiedy pożegnał się z Natalie i Andre i wysłał ich do Radissona, Harvath nie miał pojęcia, co teraz zrobi. Jego notowania w Waszyngtonie ostatnio nie stały wysoko i wiedział, że będzie musiał bardzo uważać, z kim podzieli się swoją nowo zdobytą wiedzą. Miał w ręku bombę, która mogła wyrządzić ogromne szkody, czy informacje były prawdziwe, czy nie. Sama sugestia, że senator, może nawet dwaj, mogli być zamieszani w uprowadzenie prezydenta Stanów Zjednoczonych, była czymś wprost niewyobrażalnym. Scotowi na ogół najlepiej myślało się w ruchu, więc po wyjściu z J.R.‘s szedł pieszo, nie zważając na drobny, ale nieprzerwanie padający deszcz. Na Siedemnastej skręcił na południe, minął Farragut Sąuare, przy H Street odbił w lewo. Przeciął Lafayette Sąuare i
doszedł do Piętnastej. Starał się ułożyć sobie wszystko w głowie. Co rusz wracał myślami do przydomka Astronom, próbował go z czymś skojarzyć. Kim albo czym był Astronom i co miał wspólnego z intrygą senatora Snydera? Przy Piętnastej bez namysłu skręcił w prawo. Po przejściu półtorej przecznicy stanął przed siedzibą Departamentu Skarbu. Za niecałe osiem godzin miał się tu stawić na drobiazgowe przesłuchanie w obecności dyrektora Jamesona i sekretarza skarbu Paula Feigena. Był ciekaw, czy jak już wszystko z niego wyciągną, to go na miejscu załatwią. Scot pamiętał, co mówił sobie jeszcze wczoraj, choć wydawało się, że od tego czasu minęła cała wieczność. Jeśli chciał mieć choć cień szansy na uratowanie kariery, musiał znaleźć coś, co pomoże dokonać przełomu w śledztwie. I to coś być może właśnie wpadło mu w ręce dzięki Natalie Sperando. A przynajmniej taką miał nadzieję. Jeśli nikt nie uwierzy w opowieść Andre, jeśli nie uda jej się potwierdzić, Scot będzie skończony. Wszyscy uznają, że niczym tonący, który chwyta się brzytwy, robi wszystko, by ocalić własną skórę, bez względu na to, jak wielkiego robi z siebie durnia i czyje dobre imię szarga. Musiał postępować bardzo ostrożnie. 1 TO Nawet jeśli trop, który podsunął mu Andre, okaże się fałszywy, Harvath przysiągł chronić prezydenta i obiecał coś Samowi Harperowi. Z tych zobowiązań nikt go nie zwolni, bez względu na to, jak będzie ciężko. Zdawał sobie sprawę, że musi ujawnić to, co wie, i teraz już wiedział, na czyją pomoc może liczyć. Skręcił na New York Avenue, zatrzymał taksówkę przed kościołem prez-biteriańskim i podał kierowcy adres w Arlington w Wirginii. Szanse na to, że człowiek, z którym chciał się zobaczyć, nie będzie jeszcze spał, były znikome, ale nikt inny nie mógł pomóc Scotowi i potencjalnie… prezydentowi. Kiedy Scot wszedł po schodach, światła na ganku były zgaszone. Uznał, że to zły znak. Wiedział, że jak tylko zadzwoni do drzwi, nie tylko obudzi człowieka, który tu mieszkał, ale i porządnie go wkurzy. William Shaw był bardzo porywczy. Dyrektor Secret Service w Białym Domu, a jednocześnie szef Scota, nie bez kozery nosił kryptonim Wściekłość. Scot zebrał się w sobie i wyciągnął rękę do świecącego pomarańczowego przycisku, który zdawał się unosić w powietrzu na tle murowanej fasady domu. Po kilku sekundach w środku rozbłysły światła, a chwilę później na zewnątrz zapaliła się lampa, która wydobyła z ciemności postać Harvatha. - Kto tam, do cholery? - rozległ się szorstki głos zza drzwi. - Harvath. Otwórz, Bill.
Scot usłyszał odgłos zdejmowanego łańcucha, a potem szuranie odmykanych zasuw. W drzwiach stanął rozespany William Shaw. Był nieogolony, potargany i jedną rękę trzymał w kieszeni szlafroka frotte, pewnie na rękojeści pistoletu półautomatycznego SIG-Sauer. - Harvath, oby to było coś bardzo, bardzo ważnego. Uwziąłeś się, żeby podpaść wszystkim, jak leci, co? - Bill, to poważna sprawa. Mogę wejść? - Proszę cię bardzo. Może przy okazji zrobię ci śniadanie - powiedział Shaw sarkastycznym tonem i zamknął drzwi na zasuwy. - Ładnie tu - zagaił Scot i mówił serio. Z przedsionka wchodziło się do pokoju, w którym rzucały się w oczy czerwonobrunatne skórzane kanapy z mosiężnymi guzikami i wielkoekranowy telewizor. Dwie ściany były zastawione książkami, we wnękach w suficie skrywały się głośniki surround sound. Kominek wykończony był bogato zdobionym gzymsem, zastawionym zdjęciami rodziny Shaw w srebrnych ramkach. Na środku podłogi leżał duży, niezwykle misterny orientalny dywan. - Pani Shaw miała dobry gust do wszystkiego oprócz mężów - powiedział Shaw i dołączył do Harvatha na progu pokoju. Scot wiedział, że jego szef jest świeżo po rozwodzie i że było to dla niego ciężkie doświadczenie. Postanowił zmienić temat i od razu przejść do rzeczy. - Bill, chyba mam nowe informacje dotyczące porwania prezydenta. - Ty? Niby skąd, do licha? Nawet nie powinieneś być w czynnej służbie. Nie wiem, czemu Jameson nie zabrał ci wczoraj dokumentów i cię nie zawiesił. Zresztą Secret Service nie zajmuje się już sprawą uprowadzenia prezydenta. Koniec, kropka. - Możemy usiąść? Myślę, że będziesz chciał wysłuchać, co mam do powiedzenia. Shaw westchnął z irytacją i machnął rękaw stronę jednej z kanap. Usiedli naprzeciw siebie i kiedy jego szef przecierał zaspane oczy, Scot zaczął swoją opowieść. - Mam powód przypuszczać, że porywaczom pomagał ktoś bardzo wysoko postawiony. - Co ty powiesz, Sherlocku. Od początku podejrzewaliśmy, że był przeciek. - Nie mówię o przecieku, Bill. Mówię o ludziach, którzy mają dość władzy i wpływów, by pośredniczyć w kontaktach między porywaczami a źródłem przecieku. - Wiesz co, Harvath… - Shaw zerknął na zegarek - …za kilka godzin muszę wstawać do pracy. Nie trzeba mi bajek na dobranoc, żebym zasnął, więc może weź tę swoją i wsadź sobie… - Bill, to poważna sprawa. Mam powód podejrzewać, że senatorowie Snyder i być może Rolander są w jakiś sposób zamieszani w uprowadzenie prezydenta. Shaw wychylił się do przodu. - Snyder i być może Rolander? Co ty pleciesz, do licha?
- Rozmawiałem dziś z człowiekiem, który twierdzi, że był kochankiem Snydera… - Kochankiem? - Daj mi skończyć, a wszystko stanie się jasne. W pierwszej chwili zareagowałem tak samo jak ty. Pamiętasz tego asystenta z Kapitolu, zastrzelonego jakiś rok temu? - Tak, i co z tego? - Cóż, człowiek, z którym się dziś spotkałem, niejaki pan Andre” Martin, był w związku z tymże asystentem. Asystent pracował dla senatora Snydera i, według Martina, miał z nim romans. - Asystent i senator? - Tak. Martin podobno nie mógł znieść tego, że kochanek go zdradza, i odszedł. Asystent próbował zerwać z senatorem, tak by nie stracić przy tym posady, i być może nawet posunął się do szantażu. Wkrótce potem zginął. - Harvath, daj spokój. Nie dość, że to plotki, to jeszcze od razu widać, że wyssane z palca. Brzmią prawie jak powieść Jackie Collins. - Tak samo myślałem, dopóki… - Dopóki co? - Dopóki Martin nie powiedział mi, że sam zbliżył się do senatora i wdał się z nim w romans. - Mówimy o senatorze Davidzie Snyderze? Zatwardziałym kawalerze i znanym babiarzu? - Wszyscy mamy jakieś tajemnice, Bill. W każdym razie ten Martin zaczyna spotykać się z senatorem, przekonany, że to on odpowiada za śmierć jego kochanka, i zdeterminowany, by go zdemaskować. Obserwuje i, co ważniejsze, słucha. Słucha wszystkiego, ale się z tym nie zdradza. Udaje, że za dużo pije, że twardo śpi, robi wszystko, żeby senator czuł się przy nim bardziej swobodnie, i czeka na jego potknięcie. I wreszcie się doczeku-je. Niedawno Martin podsłuchał coś, czego według senatora nie powinien był… - Podsłuchał coś? Co takiego? - Nie tylko usłyszał to i owo o uprowadzeniu prezydenta, ale i pojechał za Snyderem do domu senatora Rolandera, po tym, jak Snyder odebrał w środku nocy kilka podejrzanych telefonów. A propos, pamiętasz tego agenta FBI, z którym miałem kłopoty w Park City? - Tego, którego sprałeś? Jak się nazywał? - Zuschnitt.
- Tak, skułeś mu mordę, no i co? - Z tego, co mówił Martin, Zuschnitt regularnie przekazywał Snyderowi meldunki z Park City i wygląda na to, że to ci dwaj zrobili ze mnie informatora CNN. - Żarty sobie robisz. - Nie. Martin mówi, że słyszał to wszystko głośno i wyraźnie na drugiej linii. Na razie nie ma tego jak udowodnić, ale gdybym dorwał tego Zuschnit-ta, myślę, że zmusiłbym go do mówienia. Shaw wczepił się palcami w skórzaną poręcz kanapy. - Co z prezydentem? Harvath zrelacjonował szefowi, co usłyszał od Martina, a na koniec zdradził mu coś, czego nie powiedział jeszcze nikomu. - Pamiętasz, jak wybrałem się na mormońską farmę, na której zginęło to małżeństwo? - Czy pamiętam? Pewnie. A co? - Znalazłem tam dowód, o którym jeszcze nikomu nie mówiłem. - Dowód? - Twarz Shaw zbielała. - Jaki dowód? - W domu poczułem dym papierosowy. Lokalni policjanci mówili, że nie palili w środku, a ponieważ gospodarze podobno byli pobożnymi mormonami, wiedziałem, że papierosów nie tykali. Nie trzeba wielkiego wysiłku 175 umysłowego, żeby odgadnąć, że farma posłużyła porywaczom jako coś w rodzaju bazy wypadowej. - Czemu tak uważasz? - Starszych państwa zabił profesjonalista. Postrzeleni w głowę… - Mężczyznę, owszem, ale według raportu z kobietą było inaczej - powiedział Shaw. - Tak, wiem. Myślę, że mężczyznę załatwił najpierw, a kobieta próbowała uciekać czy coś. Jego wtedy poniosło i, wybacz frazes, naszpikował ją ołowiem. Pewnie przywieźli prezydenta na farmę skuterem śnieżnym, a potem przenieśli go do samochodu, którym pojechali dalej. Z domu nic nie zginęło, dlatego uważam, że posłużył tylko jako baza. - Czyli dym z papierosa to ten twój dowód? - Nie. Kiedy zabójca czekał na powrót reszty porywaczy po akcji, palił papierosy i prawdopodobnie oglądał telewizję w salonie. Myślę też, że jadł czekoladę. - Czekoladę? Jezu, Harvath. Najpierw mówisz mi, że senator Snyder to biseks, potem że lubi wiązać i torturować ludzi, którzy być może podsłuchiwali jego rozmowy telefoniczne i go śledzili, a teraz okazuje się, że twój coup de grace to przypuszczenie, że jeden z
porywaczy jadł słodycze na miejscu zbrodni, co do której na razie nie ma pewności, czy miała związek z uprowadzeniem prezydenta? - To była szwajcarska czekolada. - No to co? W Stanach, ba, na całym świecie, pełno jest szwajcarskiej czekolady. Przykro mi, że muszę cię sprowadzić na ziemię, ale nie licząc jodłowania i zegarków, Szwajcaria najbardziej słynie właśnie z czekolady! - Nie zgadzam się. Nie sądzę, żeby akurat tę czekoladę eksportowali. Przynajmniej nie do Stanów. Był na niej niemiecki napis. - No to co? Może ktoś przywiózł ją gospodarzom z Niemiec. - Tylko że gospodarze byli mormonami, a religia zabrania im spożywać kofeinę. - Słuchaj, i tak już jesteś w wystarczająco dużych tarapatach. Powiedz, że nic nie zabrałeś z miejsca zbrodni. Zostawiłeś tę czekoladę tam, gdzie leżała, mam nadzieję? Harvath nie mógł wyczuć, czy Shaw próbuje podsunąć mu odpowiedź, jaką chce usłyszeć, czy też rzeczywiście pragnie poznać prawdę. Tak czy owak, coś mu mówiło, że lepiej się nie przyznawać, że zabrał kawałek czekolady z miejsca zbrodni. - Tak, zostawiłem. - To dobrze. Czyli teraz to problem FBI. Jak ją znajdą, sami zdecydują, czy to istotne, czy nie. Moim zdaniem robisz z igły widły. Jesteś w dużym i -w. stresie. Nie miałem okazji przejrzeć wyników twoich badań. Byłeś u doktor Helsabeck? - Tak. - I? - I nic. Mówi, że nic mi nie jest. Że przez kilka dni może mi się trochę mącić w głowie, ale to w zasadzie tyle. - Bierzesz jakieś leki? - Tylko tylenol. Ciągle boli mnie głowa. Shaw zamilkł i popadł w zamyślenie. Złożył palce w łuk na wysokości nosa, kciukami podparł brodę. Scot słyszał tykanie zegara szafkowego na korytarzu. Wreszcie Shaw przerwał milczenie. - No dobra, myślę, że mamy podstawy, by zapewnić Andre Martinowi ochronę do czasu, aż wszystko wyjaśnimy. Gdzie jest? - W Radisson Old Town w Alexandrii. Jest z nim Natalie Sperando. - Sperando?
- To ona mi go przedstawiła. Przyjaźnił się z jej bratem. - Jak dużo wie? - Praktycznie tyle, co Martin. - Dobrze, czyli są w Radissonie. To ten na Fairfax, niedaleko Montgomery? - Tak, jakieś piętnaście minut od stacji metra. - Wiem, który to. No dobra, wyślemy po nich samochód. Niedaleko stamtąd mamy kryjówkę, którą można wykorzystać. Nie wiesz, czy rozmawiali o tej sprawie z kimś jeszcze? - Twierdzą, że nie. Dałem im jasno do zrozumienia, że każdy, komu choćby o tym napomknęli, może być w niebezpieczeństwie, i powiedzieli, że nikt oprócz nich nic nie wie. - To dobrze. Bardzo nam to ułatwi zadanie. Z góry uprzedzam, nie mogę obiecać, że to ci coś da. W najlepszym razie mamy same poszlaki i słowo Andre Martina przeciwko słowu senatora Snydera. Mądrze zrobił, że schował ten kawałek sznurka pod suszarką. Ekipa
kryminologiczna będzie mogła udowodnić, że był w piwnicy domu Snydera. Chłopak myślał. - Co się tyczy ciebie, załatwię to po cichu. Masz już wystarczająco dużo kłopotów i nie chcę ci narobić ich więcej, gdyby okazało się, że to wszystko lipa. Spytam cię tylko raz i chcę, żebyś odpowiedział szczerze. Czy rozmawiałeś o tym z kimś jeszcze oprócz Martina i Sperando? - Nie. - Jesteś pewien, że nikt nie podsłuchał waszej rozmowy w barze? - Na tyle, na ile to możliwe. - To dobrze. Jest coś jeszcze, co chciałbyś powiedzieć o wydarzeniach w Park City? Jeśli tak, pora jest po temu odpowiednia. Harvath zamyślił się. - Nie. Wiesz już wszystko. - Domyślasz się, kim lub czym jest ten Astronom? - Wcale. - Kto wie - powiedział Shaw - może to ty, w końcu tyle masz tego sprzętu astronomicznego. - Ja? Co ty, do cholery… - Harvath, Boże, uspokój się. Żartuję sobie. Rany, jakiś ty drażliwy. - Przepraszam, Bill. Trochę jestem spięty. - Właśnie widzę. - No to co teraz zrobimy? - Najpierw przyniosę ci laptopa i zaparzę kawę. Chcę mieć pełny raport, włącznie ze wszystkimi szczegółami dotyczącymi Park City, które mogły ci wylecieć z głowy. Skoro mam stanąć za tobą murem, wolałbym uniknąć niespodzianek. Spisz wszystko, dopóki masz to świeżo w pamięci. Ja przez ten czas zajmę się Martinem i Sperando. Macie jakieś umówione hasło, żeby poznali, że to ty dzwonisz? - Kazałem im się zameldować pod nazwiskiem Cashman. - Dobrze. Zrobię kawę i pójdę po laptopa. Tymczasem możesz zadzwonić do nich z tego telefonu na stoliku. Harvath wybrał numer. Wyjaśnił Natalie, że albo on, albo Shaw niedługo zadzwonią, żeby podać im, kiedy ktoś po nich przyjedzie. Powiedział, że oboje zostaną zabrani do pobliskiej kryjówki, a Andre dostanie pełną ochronę do czasu wszczęcia wstępnego dochodzenia.
Zapewnił, że dobrze zrobiła, dzwoniąc do niego, i że powinna być z siebie dumna. Będą bezpieczni. Po dziesięciu minutach Shaw przyniósł kubek kawy i laptopa. Kiedy Scot zaczął spisywać raport, jego szef wyszedł do gabinetu. Zamknął za sobą drzwi i trzema szybkimi krokami pokonał dystans dzielący go od telefonu. Podniósł słuchawkę i wybrał numer w McLean, który znał na pamięć. 38 /Vlarsha? - spytał Shaw, kiedy na drugim końcu linii rozległ się rozespany głos. - Pomyłka - padła odpowiedź i połączenie się urwało. Shaw czekał cierpliwie za grubymi, zamkniętymi na klucz drzwiami swojego gabinetu. W rzędzie monitorów obok biurka widział agenta Harvatha, sumiennie piszącego raport. Idealnie mieścił się w obiektywie małej ukrytej kamery. Trzy minuty później zadzwonił telefon na prywatnej linii i Shaw wcisnął guzik włączający schowane w biurku urządzenie kodujące. - Dziwna pora na telefon - powiedział. - Za to teraz stawki są najniższe - odparł głos. Po wymianie haseł potwierdzających tożsamość rozmowa mogła się zacząć. Mówili otwartym tekstem, bo linia była bezpieczna, a urządzenia kodujące nie pozwolą, by ktokolwiek ich podsłuchiwał. - Obyś miał dobry powód, Shaw, żeby dzwonić po nocy. Żona i ja smacznie spaliśmy. - Mam, senatorze. - Do rzeczy. - Senatorze Rolander, wygląda na to, że pański kolega, senator Snyder, był nie do końca dyskretny. - Nie do końca dyskretny? Mów po ludzku. Co to znaczy? - To, że pozwolił, by ktoś podsłuchał niektóre jego co bardziej delikatne rozmowy. Rolander, zaniepokojony, mocno ścisnął słuchawkę. - Jakie rozmowy? - Te najgorsze. Takie, za które mogliby nas na długo posadzić, jeśli nie stracić za zdradę. - Po pierwsze, nie obchodzi mnie, jak bezpieczna jest ta linia. Masz uważać, co mówisz, i bardzo ostrożnie dobierać słowa. Rozumiesz? - Tak jest. - No dobrze, a teraz mów, o co chodzi, ze wszystkimi szczegółami. Po pięciu minutach Shaw zakończył swoją opowieść. Pominął kilka szczegółów, ale
żadnego istotnego. Senator Rolander zrozumiał sytuację. - Zasrany hedonista - zaklął. - Prawdę mówiąc, z kimkolwiek by sypiał, coś takiego i tak mogłoby się wydarzyć. - Zgoda, ale liczy się to, że był nieostrożny i teraz musimy po nim sprzątać. Gdzie agent Harvath jest w tej chwili? - W moim salonie. - Siedzi u ciebie w domu, a ty gadasz ze mną przez telefon? Czyś ty ocipiał?! - Spokojnie, senatorze, jest w ukrytej kamerze. Właśnie oglądam go na monitorze. Nie ruszył się od dziesięciu minut i nie może nas słyszeć. - Co robi? - Kazałem mu spisać pełny raport. - Ten raport nie może wyjść na światło dzienne. Rozumiesz? - Oczywiście. - Shaw spojrzał na książki w drugim końcu pokoju, za którymi skrywał sejf. Raport nigdy nie zostanie ujawniony, chyba żeby to było konieczne. Na razie wyląduje w sejfie i posłuży jako dobra polisa ubezpieczeniowa. Kiedy będzie gotowy i wydrukowany, Shaw przejrzy go i da Harvathowi do podpisu, a potem schowa. - Jak tylko dostanę raport do ręki, zniszczę go. Nie chcemy narobić sobie kłopotów przez jakieś niedopatrzenie, co, senatorze? Rolanderowi nie spodobał się jego ton, ale pominął to milczeniem. - Nie, nie chcemy. Jak myślisz, kiedy skończy pisać? - Za parę godzin, biorąc pod uwagę, co kazałem umieścić w raporcie. - To dobrze. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby gdzieś tam się pętał. - Zgadzam się i dlatego go tu zatrzymałem. Zdaje pan sobie sprawę, jakie mamy szczęście, że przyszedł do mnie? - spytał Shaw. - Ogromne. Jesteś pewien, że on, ten Martin i Natalie Sperando nie rozmawiali z nikim innym? - Prawie w stu procentach. - To dobrze. Zatrzymaj go u siebie, dopóki nie zadzwonię. Nie daj mu wyjść pod żadnym pozorem. Zrozumiano? - Tak jest. Rolander zapisał adres Radissona w Alexandrii i odłożył słuchawkę.
Po wybraniu kilku różnych numerów Rolander wreszcie złapał senatora Snydera pod telefonem komórkowym. - Russell, chętnie pogadałbym, ale jestem strasznie zajęty - powiedział Snyder. Snyder mógł być zajęty tylko z jednego powodu - szukał Andre Martina. - Coś ci zginęło? - spytał Rolander. - Może. - Słuchaj, David, przestań się wydurniać. Muszę z tobą porozmawiać, ale nie chcę, żebyś gadał przez komórkę. - Jest cyfrowa i nie ma tu nikogo, tylko my, szare myszki, więc wal śmiało. Senator Rolander nie wiedział, kim są te „szare myszki”, ale domyślał się, że Snyder ma na myśli oprychów, których czasem najmował do nielegalnych operacji. - Zgaduję, że mały Andre uciekł z domu? Snyder nie odpowiedział. Zatkało go. - Jesteś tam? - spytał Rolander. - Tak, jestem. Skąd o tym wiesz? - Że zacytuję starego znajomego: „To, skąd wiem, nie jest tak ważne jak to, co wiem”. Dałeś dupy. Pamiętasz, jak tłumaczyłem, że musimy osłaniać własne tyłki? Cóż, mój tyłek… co ja mówię? tyłki nas wszystkich są wystawione na wiatr i to twoja wina. Czy ten twój telefon jest cyfrowy, czy nie, chcę odbyć tę rozmowę przy jajkach, najlepiej smażonych, więc wracaj do domu i zadzwoń, jak już tam będziesz. - Wybacz, Russell. Muszę znaleźć tego swojego zaginionego psa, czy raczej należałoby powiedzieć, sukę. Zadzwonię, jak będę mógł. - Słuchaj, durniu, wiem, gdzie on jest i chętnie ci to powiem, ale trzeba się pospieszyć. Jedź do domu i zadzwoń. - Rolander odłożył słuchawkę. Snyder odwrócił się do kierowcy. - Wieź mnie do domu. Chyba dopisało nam szczęście. 39 Duży czarny chevy suburban z przyciemnianymi szybami cicho sunął Washington Street przez Stare Miasto Alexandrii. O tej porze nocy ruch był niewielki. Choć okna były pozamykane, wnętrze samochodu wypełniał zapach pobliskiego Potomacu. Przy Pendleton Street i drogowskazie do Oronoco Bay Park kierowca skręcił w prawo. Trzy przecznice dalej była Royal Street, a za nią Fairfax. Samochód odbił w lewo i ruszył na północ. Wkrótce ukazał się świecący neon Radissona.
Na wysokości głównego wejścia suburban skręcił w stronę budynku. Kierowca zaparkował wóz przed drzwiami hotelu i zostawił włączony silnik. O tej porze dyżur pełniło tylko kilku pracowników. Atrakcyjna Filipinka z imieniem Anna na plakietce podniosła wzrok znad papierów i uśmiechnęła się do mężczyzny, który wszedł do recepcji. - Dobry wieczór. Mogę w czymś pomóc? - spytała mocno akcentowanym angielskim. - Tak, może pani. - Mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza legitymację. -Agent Scot Harvath, Secret Service. Przyjechałem po… - Z drugiej kieszeni wyciągnął notes, przerzucił kilka kartek i udał, że znalazł właściwe nazwisko. - .. .pana i panią Cashman. Zdaje się, że są tu zameldowani. Recepcjonistka zerknęła nad ramieniem mężczyzny i zobaczyła zaparkowanego przed hotelem suburbana z przyciemnianymi szybami. Wyglądał bardzo oficjalnie, zupełnie jak te samochody, które tyle razy widziała w telewizji. Spojrzała na stojącego przed nią przystojnego mężczyznę i pomyślała, że nigdy nie spotkała nikogo o tak błękitnych oczach. Oderwała wzrok od jego twarzy i wcisnęła kilka klawiszy na komputerze. - Tak, proszę pana. Są gośćmi naszego hotelu. - Mogłaby mi pani powiedzieć, w którym pokoju się zatrzymali? - spytał mężczyzna. - Coś się stało? Zwykle nie wolno nam udzielać takich informacji - rzekła Anna. - Rozumiem. Bardzo słusznie. Tym razem jednak w grę wchodzi bezpieczeństwo kraju. Jak mówiłem, nazywam się Scot Harvath, jestem z Secret Service. Dostałem polecenie, by zabrać stąd Cashmanów. Nie wątpię, że… - mężczyzna pochylił się i udał, że dopiero teraz przeczytał imię na plakietce - .. .Anno, na pewno nie chcesz ingerować w sprawę dotyczącą bezpieczeństwa narodowego. - Nie, proszę pana - odpowiedziała z niepokojem. - Oczywiście, że nie. Personel ma polecenie, by zawsze pomagać policji i innym organom śledczym. Będę o tym jednak musiała napisać w raporcie. - Rozumiem. Żaden kłopot. A teraz możesz mi powiedzieć, w którym są pokoju? - Zobaczmy… - zerknęła w dół - pokój dwa pięć siedem. Widzę, że zapłacili z góry. Czy
będą się wyprowadzać? - Tak - powiedział mężczyzna. - Pójdę na górę i pomogę im z bagażami. Mogłabyś zadzwonić do ich pokoju i uprzedzić, że idzie do nich agent Secret Service Scot Harvath? - Oczywiście. - Dziękuję - powiedział mężczyzna i ruszył przez hol w stronę windy. Dwie minuty później zapukał do drzwi oznaczonych numerem 257. - Kto tam? - spytał kobiecy głos. - Secret Service, proszę pani. Przyjechałem po panią i pana Martina. Drzwi pozostały zamknięte. - Recepcjonistka mówiła, że przyjechał agent Harvath - powiedziała Natalie. - Coś jej się musiało pomylić. Prosiłem, żeby was uprzedziła, że przyjechał agent Secret Service przysłany przez agenta Harvatha. Po dłuższej chwili brzęknął zdejmowany łańcuch i drzwi się otworzyły. Natalie i Andre byli w kurtkach, gotowi do wyjścia. Nieznajomy uprzedził, że liczy się każda minuta i że muszą się spieszyć. Poszli za nim do windy i zjechali na dół, do recepcji. Mężczyzna położył przed recepcjonistką ich karty magnetyczne i ruszył do wyjścia. - Dziękujemy, że zatrzymali się państwo w hotelu Radisson Old Town. Zapraszamy ponownie - powiedziała recepcjonistka, kiedy cała trójka wyszła frontowymi drzwiami. Mężczyzna otworzył boczne drzwi suburbana. Natalie ulżyło, kiedy zobaczyła siedzącego z tyłu agenta ze strzelbą. Wszyscy zajęli miejsca i mężczyzna zamknął drzwi. Przyciemniane szyby sprawiły, że w samochodzie, choć stał pod jasno oświetlonym daszkiem nad wejściem do Radissona, natychmiast zrobiło się ciemno. Obok kierowcy siedział mężczyzna, którego Natalie wzięła za jeszcze jednego agenta. Podchodzili do tego bardzo poważnie. To dobrze. Ona i Andre wreszcie się mogli odprężyć. Suburban wyjechał na ulicę i ruszył z powrotem na południe, w stronę obwodnicy Waszyngtonu. Byli w drodze. Po raz pierwszy, odkąd zaczął się jego koszmar, Andre odetchnął z ulgą. - Pojęcia nie macie, jak bardzo się cieszę, że was widzę. - To na pewno, ale nie w połowie tak bardzo, jak my się cieszymy, że widzimy ciebie powiedział mężczyzna w fotelu pasażera. Słysząc jego krzepiący głos, Natalie poczuła się
jeszcze swobodniej, dopóki nie zobaczyła przerażonej miny Andre. Siedział w zupełnym bezruchu. Natalie nie mogła zrozumieć, skąd ta nagła przemiana, aż do chwili, kiedy pasażer odwrócił się do nich. - Andre - powiedział mężczyzna na przednim siedzeniu i tym razem Natalie od razu go poznała bardzo się zdenerwowałem, kiedy wróciłem do domu i cię nie zastałem. 40 Harvath napisał raport, udzielił szefowi niezliczonych wyjaśnień, i wreszcie był wolny. Powinien skończyć wcześniej, ale Shaw ciągle miał do niego jakieś nowe pytania. Tłumaczył, że rano będzie obecny na przesłuchaniu z dyrektorem Jamesonem i sekretarzem skarbu, więc chce się upewnić, że Scot niczego nie przegapił. Harvath przejrzał ostateczną wersję raportu i kiedy dostał zgodę Shawa, wydrukował go i podpisał. Był wykończony. Shaw przeprosił go i poszedł do gabinetu zadzwonić do jeszcze kilku osób. Kiedy wrócił dwadzieścia minut później, powiedział Harvathowi, że Natalie i Andre zostali zabrani z Radissona i umieszczeni w kryjówce. Wszystko załatwione. Shaw powiedział, że wiąże duże nadzieje z porannym przesłuchaniem. W niektórych sprawach i on nic nie poradzi - na przykład jeśli chodzi o pobicie agenta FBI - ale zważywszy nowe okoliczności, wiele Scotowi może zostać wybaczone, kto wie, może nawet uda mu się zachować posadę. Podniesiony na duchu optymizmem szefa, Scot pozwolił sobie na chwilę nadziei. Shaw widział po nim, jak bardzo jest zmęczony, i wiedział, że czeka go ciężki dzień, zamówił więc taksówkę. Do tej pory Scot odpierał senność, ale w drodze do domu dał za wygraną i uciął sobie drzemkę. Kiedy taksówka zatrzymała się przed jego domem w Alexandrii, kierowca musiał kilka razy krzyknąć, żeby go obudzić. Scot ocknął się, zerknął na taksometr i wyjął z portfela trochę gotówki, by opłacić kurs. Niepewnym krokiem ruszył w stronę domu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ciągle jest taki ospały. Uznał, że widocznie z jego głową nie wszystko jest jeszcze w porządku. Także i tym razem nie zajrzał do skrzynki na listy; uznał, że przed ważnym spotkaniem trzeba jak najdłużej pospać. Wszedł na górę i zaczął szukać kluczy w kieszeni. Z przyzwyczajenia zerknął w górę, żeby sprawdzić, czy brązowy włos jest na swoim miejscu, w górnym rogu framugi. Jego mięśnie natychmiast się naprężyły. Włosa nie było. Wrócił pamięcią do tego, jak wychodził, i zastanowił się, czy mógł zapomnieć go tam zostawić.
Spieszył się na spotkanie z Natalie. Zostawił go czy nie? Niby weszło mu to w krew, ale z drugiej strony ostatnio robił wiele rzeczy, które normalne nie były. Cóż, albo będzie do rana stał pod drzwiami i myślał, albo po prostu wejdzie. To jak, na co się zdecyduje? Harvath postanowił wejść. Powoli otworzył drzwi i ostrożnie wszedł do mieszkania. Kiedy jego oczy oswoiły się z mrokiem, zobaczył wodę na podłodze w kuchni. Wtedy jego potylicę przeszył ostry ból, wszystko spowiły ciemności i ciało Scota zwaliło się na linoleum. Kiedy Harvath się ocknął i otworzył oczy, wszystko było zamglone, nieostre. W polu widzenia miał przedmioty, które wyglądały obco. Zacisnął mocno powieki i jeszcze raz otworzył oczy. Dopiero teraz niewyraźne plamy zaczęły oblekać się w znajome kształty. Leżał na podłodze kuchni i patrzył na spód swojej lodówki. Głowa bolała go tak, jakby ktoś przytrzasnął ją drzwiami samochodu. Kiedy przesunął dłonią po linoleum, by spróbować się podźwignąć, zorientował się, że otaczają go kałuże. Tuż obok leżały porozrzucane tacki na lód, a także dwie rozmrożone pizze i pojemnik roztopionych lodów Ben & Jerry’s Chunky Monkey. Podniósł głowę i zobaczył, że drzwi zamrażalnika są szeroko otwarte. Dźwignął się na rękach i nogach do pozycji siedzącej i oparł się plecami o szafki pod zlewem. Pomacał się po potylicy. Miał guza wielkości orzecha włoskiego, ale przynajmniej nie było krwi, zaschniętej ani niezaschniętej. W tej chwili dałby się pokroić za zimny okład SportGel na kark, ale kiedy jeszcze raz spojrzał na zamrażalnik, zrozumiał, że musiały się roztopić. O co w tym wszystkim chodziło? Co się dzieje? Kto dał mu w łeb i czego szukał w zamrażalniku? Scot siedział na podłodze, oparty plecami o szafki do chwili, gdy poczuł, że może wstać. Przytrzymał się blatu i poczekał, aż zawroty głowy i mdłości miną, po czym spróbował wyjść do przedpokoju. Sprawdził drzwi wejściowe. Były zamknięte, ale nie na klucz. Przesunął się w bok, oparty o ścianę, i omal się nie przewrócił, kiedy dotarł do salonu. Oczom nie wierzył. To było jedno wielkie pobojowisko. Pokój został przewrócony do góry nogami. Książki, kasety wideo, poduszki z kanapy, ktoś to wszystko porozrzucał, jakby czegoś gorączkowo szukał, pytanie tylko, czego? To nie miało najmniejszego sensu. Scot obszedł całe mieszkanie, aż nabrał pewności, że intruz nie chowa się w jednej z szaf. Wiedział, że powinien to od razu zgłosić, ale znów chwyciły go mdłości i postanowił odłożyć
wszelkie telefony do czasu, aż weźmie długi prysznic i będzie w stanie zebrać myśli. W łazience puścił gorącą wodę. Zanim wszystko zdążyło zaparować, wyjął z kosmetyczki małe lusterko, ustawił je pod kątem i odwrócił się plecami do dużego lustra, żeby obejrzeć obrażenia na potylicy. Z tego, co widział, skóra nie była zdarta. Guz dość mocno bolał w dotyku, ale do wesela się zagoi. Wszedł pod prysznic, oparł się obiema rękami o płytkę przed sobą i pozwolił, by gorąca woda chłostała jego ciało. Nie wiedział, jak długo był pod prysznicem; w każdym razie dość długo, by zabrakło gorącej wody. Starsze budynki Alexandrii miały swój urok, ale i wady. Scot wygramolił się spod prysznica, ogolił się i wytarł włosy. Poszedł do sypialni, włożył białą koszulę, jasnoszary garnitur i niebieski krawat. Głodny, ale świadomy, że nie powinien niczego ruszać w kuchni, przypomniał sobie, że w szafie w przedpokoju ma pudełko batonów muesli. Kiedy mijał salon, zauważył, że aparat do identyfikacji rozmówcy leży na podłodze i mruga. Miał jedną wiadomość. Wcisnął na ekranie guzik „lista połączeń” i od razu rozpoznał numer, który się wyświetlił. To był telefon z kwatery głównej Secret Service. Sądząc z zapisanej obok godziny połączenia, dzwonili, kiedy brał prysznic. Idąc za kablem telefonicznym znalazł bazę telefonu bezprzewodowego. Wcisnął guzik interkomu i odszukał słuchawkę, zagrzebaną pod jedną z poduszek zrzuconych z kanapy. Wybrał numer poczty głosowej. Wiadomość zostawił dyrektor Jameson. - Agencie Harvath, mówi dyrektor. Nie mam bladego pojęcia, co się dzieje i jakim cudem media tak szybko to zwietrzyły, ale będziecie musieli gęsto się tłumaczyć. Wysyłam po was samochód i obyście byli w domu. Media? Będę się musiał gęsto tłumaczyć? O czym dyrektor mówi? Scot przebrnął przez morze powywracanych rzeczy w salonie i włączył telewizor. Był ustawiony na kanał lokalny. Na ekranie pojawiła się reporterka stojąca w lesie, z policją i karetkami w tle. 11>« Coś mówiła. Scot pogłośnił dźwięk. - …dwaj amatorzy joggingu. Przypuszcza się, że obie ofiary zginęły od postrzału w tył głowy z broni dużego kalibru. Choć policja utrzymuje, że zabójca nie pozostawił śladów, na miejsce zdarzenia niedawno przybyło polowe laboratorium kryminalistyczne FBI. Będziemy państwa na bieżąco
informować o rozwoju wypadków. Łączymy się ze studiem. Co jest grane? Scot gorączkowo przełączał kanały, aż znalazł następną relację na żywo z tego samego miejsca. - Tak, Jean - mówił reporter - rzeczywiście jest to czarny dzień dla Białego Domu, który i bez tego przeżywa ciężkie chwile. Personel prezydenta Rutledge’a, który już poniósł jedną dotkliwą stratę, musi teraz poradzić sobie z następną- zabójstwem asystentki sekretarza Białego Domu Natalie Speran-do, której ciało, wraz ze zwłokami niezidentyfikowanego dotąd mężczyzny, znaleźli w marylandzkiej wsi dwaj amatorzy joggingu. Według policji, ofiary zostały postrzelone w tył głowy z broni dużego kalibru, prawdopodobnie pistoletu. - Choć policja unika spekulacji na temat motywu zabójstw, nie wyklucza się na razie żadnych możliwości. Na miejsce zdarzenia przed chwilą przyjechało polowe laboratorium kryminalistyczne FBI… Scot wyłączył telewizor. Zwalczył powracające mdłości. Dwoje następnych ludzi, którzy mu zaufali, zginęło, ale jak? I dlaczego właśnie Natalie? Ogarnęła go bezdenna rozpacz. Ta dziewczyna była jego dobrą przyjaciółką. Co się stało? Przecież Shaw mówił, że oboje dotarli do kryjówki. Czyżby byli śledzeni? Oboje zginęli z broni dużego kalibru… Zanim mógł dokończyć tę myśl, rzucił się biegiem do sypialni. Tu też ktoś myszkował, ale Scot nie zważał już na to, że zatrze ślady. Musiał znaleźć swoją broń. Gorączkowo przetrząsnął zdemolowany pokój. Czemu wczoraj wieczorem zostawił pistolet w domu? Czemu nie wziął go ze sobą? Kątem oka zobaczył błysk. Przekonany, że coś mu się przywidziało, zignorował to i dalej szukał pistoletu. Był na czworakach, rzucał ubrania przez ramię w dzikim zapamiętaniu; znaleźć SIG-a tylko to się liczyło. I znów to światło. Harvath przerwał poszukiwania. Spojrzał w górę, na tańczące na ścianie czerwone i niebieskie odblaski, i zrozumiał, że wpadają z zewnątrz. Podkradł się do okna i wyjrzał przez rozchylone zasłony. Przed dom zajeżdżało kilka ulubionych samochodów rządowych: ciemne fordy crown victoria z kierowcami w garniturach. FBI, Secret Service albo jedni i drudzy. Były też policyjne radiowozy. Mój Boże, pomyślał Harvath, muszą mnie podejrzewać o zabójstwo Natalie i Andre i przyjechali mnie aresztować. Gotów był się założyć, że narzędziem zbrodni okaże się jego zaginiony
SIG-Sauer. Choć Scot zawsze był porządnym gościem, takim, co to mówi prawdę i chętnie służy pomocą, coś mu powiedziało, że nie jest to właściwy moment na spotkanie z FBI i policją. Najpierw musiał uzyskać kilka odpowiedzi na dręczące go pytania. I ochłonąć ze wstrząsu po zabójstwie Natalie i Andre. Podniósł dżinsy z podłogi w łazience i przełożył zawartość ich kieszeni do spodni, które miał na sobie. Narzucił trencz, wyszedł i zamknął drzwi mieszkania na klucz. Odwrócił się w lewo i ruszył schodami pożarowymi w dół, możliwie najciszej. 41 Scot zszedł na dół i pchnął drzwi piwnicy. Jego budynek miał pewną osobliwą cechę, która teraz mogła mu pomóc, i to bardzo. Dobrze, że odrobił pracę domową. Stary dom, w którym mieszkał, podobnie jak pozostałe przy tej przecznicy, przed laty należał do majętnej rodziny z Wirginii. Pani domu, osoba dość ekscentryczna, nie życzyła sobie, by dostawy węgla wyrywały ją ze snu - a miała w zwyczaju sypiać o najprzeróżniejszych porach dnia i nocy więc jej mąż połączył wszystkie piwnice siecią korytarzy. Węgiel dostarczano przez zsyp głównego budynku na północnym końcu ulicy, a służba roznosiła go stamtąd do kotłowni pozostałych domów. Choć z korytarzy nikt już nie korzystał, drzwi między piwnicami wciąż były na swoim miejscu, i Scot dawno temu dorobił do nich klucze, na wszelki wypadek. Kierował się zasadą, jaką wpoili mu na szkoleniach: SEAL zawsze ma co najmniej dwie drogi ucieczki, bo musi być przygotowany na wszystko. Wyjął z kieszeni kółko z kluczami, szybko otworzył pierwsze drzwi i zamknął je za sobą. Choć światła w piwnicy prawdopodobnie działały, postanowił nie ryzykować i wyciągnął z kieszeni trencza małą latarkę Mag-Lite. W świetle latarki szybko dotarł do budynku stojącego najdalej na północ, wyszedł na zewnątrz i dwie przecznice dalej zatrzymał taksówkę. Kierowca wysadził go na Russell Road, tuż przed King Street. Stamtąd Scot poszedł na stację metra King Street, obok dworca kolejowego Union Station w Alexandrii. Wokół wciąż jeszcze było sporo ludzi spieszących do pracy i Harvath idealnie wtopił się
w tłum, ot, następny biznesmen jadący do roboty w Waszyngtonie. Pytanie tylko, dokąd miał jechać? Ze stacji metra King Street można było jechać niebieską albo żółtą linią. Którą wybierze? Postanowił nie korzystać z karty miejskiej. Choć nie sądził, by za jej pomocą mogli śledzić jego ruchy w metrze, wolał nie ryzykować. Włożył do jednego z automatów pięć dolarów i wyciągnął bilet dobowy. Przeszedł przez bramkę i ruszył na peron niebieskiej linii, którą jechało się w kierunku Addison Road. Po tym, co widział na stacjach metra w Chicago i Nowym Jorku, czyste, wyłożone wykładziną metro waszyngtońskie nigdy nie przestawało go zadziwiać. W tutejszych pociągach nawet się nie jadło, w obawie przed burą od pracownika metra albo, co gorsza, od któregoś z współpasażerów. Ludzie, którzy korzystali z metra, traktowali je śmiertelnie poważnie i wystarczyła jedna wizyta, by nawet turyści nauczyli się, że na ruchomych schodach trzeba stanąć po prawej stronie, jeśli nie chce się zostać stratowanym przez stado oszalałych biznesmenów pędzących do pociągu. Kiedy pociąg przejeżdżał przez skromne beżowe stacje o sufitach wyłożonych czymś, co wyglądało jak pastylki od kaszlu, ale co tak naprawdę było usprawnieniem konstrukcyjnym, mającym tłumić echo, Harvath wypatrywał policjantów i strażników miejskich w brązowych czapkach, którzy być może już go szukali. Jak dotąd, spokój. Wysiadł z pociągu i opuścił metro na stacji Foggy Bottom-GWU. Foggy Bottom to dzielnica w pobliżu Białego Domu, w której znajduje się Uniwersytet imienia Jerzego Waszyngtona. Znana była też pod nazwą West End. Szybko ruszył Dwudziestą Trzecią w stronę uniwersytetu i G Street. W połowie drogi do Dwudziestej była kafejka internetowa Washington Bytes. Wszedł do środka i jego nozdrza wypełnił zapach świeżo zaparzonej kawy. Mieli tu najlepsze bajgle w mieście i Scot zamówił jeden z serkiem śmietankowym i szczypiorkiem, a do tego sok pomarańczowy. Usiadł w głębi sali, przy komputerze w kącie. Kafejka była o rzut beretem od Białego Domu i Harvath przychodził tu od czasu do czasu, żeby się oderwać od codziennej bieganiny w pracy. Dziś w środku znajdowało się tylko kilkoro studentów, a miejsce, które zajął Scot, było niewidoczne z ulicy. Wszystkie komputery wyposażone były w słuchawki i oprogramowanie telefonii internetowej. Scot podniósł rękę i wyłączył kamerę na monitorze. Jeszcze raz pomyślał z żalem o Natalie, ugryzł kęs bajgla, pociągnął duży łyk soku pomarańczowego i wszedł do Internetu.
Wprowadził numer modemu sprzężonego z jego domowym komputerem i, oczekując na połączenie, łyknął dwa tylenole. Po dwóch sygnałach i krótkiej elektronicznej wymianie zdań między komputerem w kafejce i tym w jego domu Harvath był gotowy. Zajął się przygotowaniem systemu routingowego, który przekieruje połączenie przez kilka międzynarodowych serwerów. Jeśli człowiek, do którego zadzwoni, namierzał wszystkie połączenia przychodzące, to tym razem będzie miał z tym duży kłopot; nawet jak już rozpłacze ten wielki elektroniczny supeł, na drugim jego końcu zobaczy tylko domowy numer Harvatha. Po dziesięciu minutach fałszywy trop był gotowy. Scot mógł dzwonić. Wybrał numer Billa Shawa. Po pierwszym sygnale odebrała sekretarka. Har-vath przedstawił się i po dwóch trzaskach oraz jeszcze jednym sygnale uzyskał połączenie. - Scot, gdzie jesteś? - spytał Shaw. - Nie o tym chcę mówić, Bill - powiedział Scot cicho i rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt nie słucha. - Co się stało, do licha? - Scot, jestem pewien, że istnieje jakieś wyjaśnienie tego wszystkiego. Obiecuję, że cię wysłuchamy. Musimy cię tylko tu doprowadzić. - Mnie? Doprowadzić? O czym ty mówisz? Nic nie zrobiłem. - Scot, jestem tu z dyrektorem… - Tak? Co dyrektor robi w twoim gabinecie? - spytał Scot. - Nic. To ja jestem u niego. Telefon od ciebie przekierowali tutaj. Mieliśmy się dziś rano spotkać. Zapomniałeś? - Pamiętam, ale nie dlatego dzwonię. Chcę wiedzieć, co się stało z Natalie i Andre Martinem. Mówiłeś, że są bezpieczni. - Bezpieczni? O czym ty mówisz? - W nocy - powiedział Scot - kiedy byłem u ciebie, mówiłeś, że każesz ich zabrać do kryjówki. - Scot, przyznaję, że kiedy zjawiłeś się u mnie w środku nocy, rozmawialiśmy o wielu sprawach, ale na pewno nie o kryjówce. - Co? Co ty gadasz? - Scot, właśnie opowiedziałem dyrektorowi, jak w środku nocy przyszedłeś do mnie i
wykrzykiwałeś coś bez ładu i składu. Próbowałem cię uspokoić. Rozmawialiśmy o uprowadzeniu prezydenta, o twoich wyrzutach sumienia, obawach, że możesz zostać uznany za kreta… Dałem słowo, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc… - Kłamiesz, sukinsynu! - powiedział Scot. Nie podniósł głosu, mimo to wyraźnie dał mu odczuć, jak silne trawią go emocje. - Scot, mówi dyrektor Jameson. Rozkazuję ci powiedzieć nam, gdzie jesteś, żebyśmy mogli doprowadzić cię na przesłuchanie. - Przesłuchanie w jakiej sprawie? - spytał Scot. - Przed dwudziestoma minutami niedaleko miejsca, w którym zginęła Natalie Sperando, znaleziono SIG-sauera trzy pięć siedem, o takim samym numerze seryjnym, jaki miała twoja broń służbowa. Sana nim twoje odciski palców. Jeśli nie masz z tym nic wspólnego, będziesz miał okazję dowieść swojej niewinności. - Dowieść swojej niewinności? A co z zasadą domniemania niewinności? Wygląda mi na to, że już swoje wiecie. - Scot, chcemy ci pomóc - powiedział Shaw. - Wiesz co, Bill? Myślę, że już wystarczająco mi pomogłeś. Nawiasem mówiąc, nie wiesz aby, kto mi w nocy przemeblował mieszkanie? - Wiem tylko, że kiedy rano nie otworzyłeś naszym ludziom, wpuściła ich dozorczyni. Zameldowali, że w mieszkaniu był straszny bajzel. - Ale ty nie miałeś nic wspólnego ani z tym, ani z faktem, że dostałem w łeb i kiedy się ocknąłem, mojego pistoletu już nie było, zgadza się? - Jak mógłbym mieć z tym cokolwiek wspólnego? Scot, znowu mówisz od rzeczy. - Mówię od rzeczy? Gdybym zwariował, miałbyś dobrą wymówkę, co? Domyślam się, że nie dałeś dyrektorowi raportu, który wczoraj kazałeś mi napisać? - Raportu? - spytał Shaw. - Nie kazałem ci pisać żadnego raportu. Scot, to poważna sprawa. Być może odniosłeś poważniejsze obrażenia głowy, niż nam się wydawało. Jeśli znów zrobiłeś sobie coś w głowę, musimy zabrać cię do lekarza. - Domyślam się też - powiedział Scot, ignorując troskę Shawa - że dyrektor nic nie wie o możliwym udziale senatora Snydera w uprowadzeniu prezydenta. - Pewnie, że wie. Powiedziałem mu o wszystkich osobach, które według ciebie są w to zamieszane, z ogrodnikiem Białego Domu włącznie. Scot, w nocy sypałeś teoriami spisku jak z rękawa. Myślę, że to wszystko było ponad twoje siły. Zapewnimy ci wszelką pomoc.
Scot zamilkł. Dlaczego Shaw go podpuszczał? Kłamał w żywe oczy, ale dlaczego? Odpowiedź mogła być tylko jedna. Był w to w jakiś sposób zamieszany. - Scot, to znowu ja, dyrektor Jameson. Słuchaj, synu. Chcę, żebyś oddał się w nasze ręce. Powiedz, gdzie jesteś, to przyjedziemy po ciebie. Obiecuję, że cię wysłuchamy. Powiedz tylko, gdzie jesteś. - Kusząca propozycja, dyrektorze, ale na razie podziękuję. Co do agenta Shawa, obiecałem Samowi Harperowi, że dopadnę ludzi odpowiedzialnych za jego śmierć. Teraz ty też jesteś na tej liście, Bill. Miłego dnia. Harvath się rozłączył. 42 Jeśli obława jeszcze się nie zaczęła, to wkrótce się zacznie. Odmowa wykonania bezpośredniego rozkazu przełożonych, żeby stawił się przed nimi w celu wyjaśnienia, co jego broń robiła na miejscu zbrodni, powinna dać mu czołowe miejsce na czarnych listach wszystkich organów ścigania w Waszyngtonie i okolicach. Co znaczyło, że zostało mu mało czasu. Już miał się wylogować ze swojego komputera domowego, kiedy zobaczył małą chorągiewkę sygnalizującą, że dostał wiadomość. Wiedział, że nie powinien tracić na to czasu, ale ciekawość wzięła górę i kliknął w ikonę „nowe wiadomości”. „Szanowny Panie, dziękujemy za zainteresowanie wyrobami czekoladowymi firmy Nestle S.A. Z przykrością informujemy, że baton Lieber nie jest obecnie dostępny w Stanach Zjednoczonych. Produkujemy go wyłącznie na rynek szwajcarski. Jednocześnie zwracamy uwagę, że Nestle wytwarza wiele wybornych gatunków czekolady, dostępnych w Stanach Zjednoczonych i innych krajach. Aby uzyskać pełną listę tych czekolad bądź innych produktów Nestle, polecamy naszą stronę internetową…” Scot wy logował się ze swojego komputera domowego i z tego w kafejce internetowej. Zapłacił hipisce za ladą i wyszedł. Na chodniku pospiesznie rozejrzał się na boki w poszukiwaniu czegoś, co wyglądałoby podejrzanie. Nie zauważywszy nic niezwykłego, poszedł G Street do Dwudziestej, skręcił w lewo i ruszył na północ, w stronę Dupont Circle. Ledwie dziesięć godzin wcześniej niemal w tej samej dzielnicy wysiadł z taksówki, żeby spotkać się z Natalie Sperando i Andre Martinem.
Teraz oboje nie żyli, a ktoś próbował wrobić go w ich zabójstwo. Powód mógł być tylko jeden: Andre trafił w dziesiątkę. Znów zaczęło padać. Scot wpadł do małej drogerii i kupił parasol oraz brzydki kapelusz przeciwdeszczowy. Pogoda mu sprzyjała, mógł postawić kołnierz i opuścić kapelusz, tak żeby zasłonić jak największą część twarzy. Potrzebował pieniędzy. W nocy dał Natalie dwieście dolarów, a dziś zapłacił za dostęp do komputera, śniadanie w cyberkafejce, bilet na metro oraz parasol i kapelusz; zostało mu siedem dolarów. Wypatrzył bankomat po drugiej stronie ulicy. Wsunął do niego kartę i wprowadził PIN. Wybrał opcję wypłaty dwustu dolarów i czekał. Zamiast furkotu odliczanych banknotów usłyszał rzężenie drukarki drukującej pokwitowanie. Zły znak. Na ekranie pojawił się niewinnie brzmiący komunikat: „Nie można zrealizować transakcji. Prosimy spróbować później”. Zablokowali mi konto? - zastanawiał się Scot. Niemożliwe, żeby działali aż tak szybko. To musiał być zbieg okoliczności. Schował kartę bankomatową z powrotem do portfela i ruszył dalej na północ w stronę Dupont Circle. Przy M zatrzymał taksówkę. Kazał kierowcy skręcić w lewo na Massachusetts Avenue i pojechać przez dzielnicę dyplomatyczną, obok posiadłości wiceprezydenta na terenie Amerykańskiego Obserwatorium Morskiego. Pewien, że nie ma ogona, powiedział taksówkarzowi, by zawrócił i zawiózł go Florida Avenue i North Capitol Street do Union Station. Opłata za kurs wyniosła więcej niż Harvath miał w gotówce, ale złapał taksówkę firmy, która, jak wiedział, przyjmowała karty kredytowe. Wychylił się przez przegrodę między przednimi a tylnymi siedzeniami, żeby zobaczyć, czy karta jest ważna. Była. Niepotrzebnie się zdenerwował z powodu tego bankomatu. Jego konta nie zostały zablokowane. Przynajmniej na razie. Choć godziny szczytu minęły, na Union Station nadal było tłoczno. Harvath wciąż miał postawiony kołnierz i kapelusz naciągnięty prawie na oczy. Wziął parasol pod pachę i szedł ze zgarbionymi ramionami, jakby był zmarznięty na kość. Ręce miał wciśnięte głęboko w kieszenie płaszcza. Jego prawa dłoń bawiła się kluczykiem, który dostał od Andre Martina, kiedy ostatniej nocy w J.R.‘s uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie. „To kopia mojej polisy ubezpieczeniowej powiedział wtedy Andre. - Zawsze lubiłem pociągi. A ty, Scot?” Okazało się, że były to
ostatnie słowa, jakie usłyszał od Andre Martina. Harvath szedł przez dworzec w stronę schowków bagażowych, sprawdzając, czy ktoś go nie obserwuje. W normalnych okolicznościach przyczaiłby gdzieś z boku i poczekał, ale nie było na to czasu. Im dłużej się tu będzie kręcił, tym większe prawdopodobieństwo, że obława go dopadnie. Wypatrzył parę wyjść, którymi mógłby uciec, gdyby ktoś go zobaczył i, nieco podniesiony tym na duchu, podszedł do szeregu kolorowych metalowych szafek. Spojrzał na kluczyk z numerem sześćdziesiąt dziewięć, ciekaw, czy Martin wybrał go przez skojarzenie ze znaną pozycją seksualną. Tak czy owak, jeśli znajdzie w szafce coś, co mu się przyda, Harvath będzie jego dłużnikiem. Ruszył wzdłuż szafek, zatrzymał się przy numerze sześćdziesiąt pięć i zerknął od niechcenia na monitory podające godziny odjazdów i przyjazdów. Wyglądało na to, że nikt go nie obserwuje, więc przysunął się do schowka sześćdziesiąt dziewięć. Włożył kluczyk do zamka i otworzył drzwi. W środku była szara koperta, którą schował pod płaszcz. Poszedł do najbliższego wyjścia. Choć głowę miał pochyloną, rozglądał się na wszystkie strony. Drogę przecięła mu grupa hałaśliwych nastolatków I z walizkami i poduszkami, pewnie wycieczka szkolna, i musiał zwolnić kroku. Kiedy cała zgraja przeszła, trzy metry od siebie zauważył dwóch mężczyzn, których wcześniej tam nie było. Patrzyli na niego i nie wyglądali przyjaźnie. Choć byli swobodnie ubrani, ich oczy i budowa ciała zdradzały, że nie są szarymi zjadaczami chleba. Scot wyrwał się z zamyślenia, kiedy ruszyli ku niemu. - Przepraszamy, można na słowo? Harvath odwrócił się w przeciwną stronę i zaczął iść szybciej. Usłyszał, że mężczyźni też przyspieszyli kroku. Dwie sekundy później rozległ się słaby metaliczny trzask - Harvath od razu poznał odgłos wysuwanego ostrza. Czy był to nóż sprężynowy, sztylet czy inny rodzaj noża, przesłanie było aż nadto oczywiste: żywy miał tego dworca nie opuścić. Fakt, że chcieli użyć noża, nie pistoletu z tłumikiem, prawdopodobnie oznaczał, że zamierzali upozorować napad rabunkowy. Harvath wiedział już, że ma do czynienia z profesjonalistami, którzy nagród zafairplay nie dostają. Wyczuwał, że są coraz bliżej. Nie śmiał obejrzeć się za siebie, żeby to sprawdzić.
Zapędzili go w najmniej zatłoczoną część dworca. Choć było tu kilka grupek ludzi, nie stali wystarczająco blisko, by cokolwiek zauważyć. Tamci najprawdopodobniej zaszliby go od tyłu, wbili mu nóż między żebra i podtrzymali jak kumpla, który za dużo wypił. Potem posadziliby go na ławce i zostawili, by się wykrwawił. Jedyna jego szansa to działać szybko. Przyspieszył kroku, jakby chciał się urwać. Kiedy tamci zrobili to samo, potknął się i udał, że boleśnie skręcił nogę. Napastnicy zwietrzyli okazję i rzucili się do niego, Scot jednak był gotów. Zgodnie z jego oczekiwaniami, zamierzali zastosować wariant znany w siłach specjalnych jako „przyjaciel w potrzebie”. Kiedy Scot stracił równowagę, pierwszy mężczyzna wyciągnął rękę, by go podtrzymać, a drugi przyszykował nóż. Jakby na przekór grawitacji, Harvath upadając na chwilę znieruchomiał i złapał już-już chwytającego go mężczyznę numer jeden. Prawą dłonią objął jego nadgarstek, lewą ścisnął mu łokieć jak w kleszczach i pociągnął za sobą na podłogę. Zwichnął mu rękę, a potem odrzucił go od siebie potężnym pchnięciem nóg. Scot przeturlał się w klasycznym stylu aikido i poderwał się na kolana, w porę, by sparować atak drugiego mężczyzny. Jak się okazało, nie był uzbrojony w nic tak wyrafinowanego jak nóż sprężynowy czy sztylet; miał za to niezwykle groźny nóż z kastetem. Harvath uchylił się od ciosu, ale krawędź metalowego kastetu trafiła go w szczękę. Ból wystrzelił rozżarzoną do białości błyskawicą prosto do mózgu. Kiedy nożownik szykował się do następnego ataku, Scot zobaczył, że jego wspólnik ze zwichniętą ręką ucieka do wyjścia. Ledwie to spostrzegł, a już musiał się bronić. Tym razem mężczyzna trzymał nóż tak, jakby chciał zadać cios z góry. Scot jednak był przygotowany. Nawet nie miał czasu podnieść się z kolan. To niesamowite, że nikt nie zauważył, co się działo, i że nie wezwano policji. Scot skupił się na nożu. Obserwując zachowanie przeciwnika, mógł przewidzieć, w jaki sposób zaatakuje. Nagle jednak sytuacja całkowicie się zmieniła. W lewej ręce mężczyzny błysnął drugi nóż i przeciął powietrze z lewa na prawo. Scot był skoncentrowany na jego prawej dłoni. Błąd. Powinien wiedzieć lepiej. W ostatniej chwili zdążył się odsunąć, ale ostrze rozdarło lewy rękaw jego trencza. Napastnik, wytrącony z równowagi impetem ataku, odsłonił lewy bok. To właśnie była szansa, której
potrzebował Scot. Uderzył go pięścią w nerkę. Usłyszał świst wydychanego powietrza i głośne stęknięcie. Napastnik obrócił się z dwoma nożami w rękach. Har-vath zrobił unik i zadał następny cios, tym razem w prawy bok, z tym samym skutkiem. Mężczyzna znów stęknął i kiedy przygotowywał się do następnego ataku, Scot zerwał się na nogi i stanął za nim. Zasypał jego plecy gradem bolesnych ciosów i kopnął go w zgięcie prawego kolana. Napastnik zwalił się na wypolerowaną kamienną posadzkę. Zanim niedoszły zabójca mógł się pozbierać, Harvath uderzył go dwa razy w bardzo czułe miejsca pod łopatkami i mężczyzna mimo woli puścił noże. Ten w lewej dłoni upadł z brzękiem na podłogę, ale palce prawej ręki wciąż tkwiły w otworach kastetu. Harvath nadepnął na prawą dłoń napastnika i podniósł mu głowę za włosy. - Coś ty za jeden? - spytał. - Pieprz się - wykrztusił mężczyzna. Harvath usłyszał za plecami tupot; zerknął przez ramię i zobaczył dwóch pędzących strażników z Amtraku. Postanowił wycofać się, póki czas. Wstał i mocno kopnął mężczyznę w żebra. Był pewien, że złamał mu co najmniej trzy. Odwrócił się do strażników. - Bierzcie go - zawołał. - Lecę za tym drugim. Portfel mi ukradł! - Z tymi słowami pobiegł w stronę drzwi, którymi wyszedł drugi napastnik. Przy wyjściu zatrzymał się i ostrożnie wyjrzał przez szybę. To mogła być pułapka. Sprawdził, czy nikt nie czyha za drzwiami, i wyśliznął się na zewnątrz. Panował zupełny spokój. Nic nie wskazywało, by przed chwilą wyszedł tędy człowiek, który trzymał się za rękę i wył z bólu. Oczywiście, tak to nie wyglądało. Ci ludzie byli zawodowcami. Co do tego nie było wątpliwości. Facet zrobiłby wszystko, co w jego mocy, by nie wzbudzać niepożądanego zainteresowania. Najważniejsze pytanie brzmiało: kto wysłał tych dwóch i dlaczego? Ten, kto w nocy dał Scotowi w łeb, mógł go wtedy dobić. Czemu tego nie zrobił? Żaden z przechodniów ani kierowców na Drugiej nie zwracał na niego uwagi. Kimkolwiek był drugi napastnik, już zdążył się ulotnić. Harvath upewnił się, że nikt go nie śledzi, przeszedł przez ulicę i szybko ruszył w stronę Stanton Park. Choć podczas szamotaniny stracił parasol, udało mu się zachować kapelusz i deszcz ściekał z niego cienkimi szarymi strużkami.
Żeby prowizorycznie naprawić trencz, wetknął oderwany kawałek materiału za szew na ramieniu. Na razie będzie to musiało wystarczyć. Miał wielkie szczęście, że ostrze nie weszło głębiej. Potarł szczękę; choć bolała, szybko ustalił, że nie jest złamana. Przeżyje, ale odniósł następny uraz głowy, już drugi w ciągu niecałych ośmiu godzin. Na Czwartej odbił na południe i znalazł się przed Biblioteką Szekspirowską Folgera. Musiał gdzieś odsapnąć i zebrać myśli, więc czemu by nie tutaj? Wmieszał się w grupę starszych turystów, którzy uciekali po schodach przed deszczem, i razem z nimi wszedł do środka. Turyści zostawili mokre rzeczy w szatni i zostali zaprowadzeni do odtworzonej galerii z czasów Tudorów, wyłożonej boazerią z ciemnego dębu. Całe towarzystwo piało z zachwytu nad misternie rzeźbionymi elżbietańskimi odrzwiami. Scot tymczasem znalazł wolną ławkę, usiadł i położył trencz obok siebie. Wyjął z kieszeni kopertę i rozerwał ją. W środku znalazł kilka pasków papieru, z którymi początkowo nie wiedział, co robić. Po chwili zrozumiał. Andre musiał używać ręcznego skanera i paski należało poskładać, by uzyskać pełną stronę. Harvath nie miał czasu na łamigłówki, więc szybko przejrzał cały plik. Wydawało się, że były to głównie zapiski z dziennika, prawdopodobnie skopiowane z osobistego terminarza senatora Snydera. Wreszcie coś wpadło mu w oko. Wśród pasków papieru znalazł dwa, które złożone ze sobą tworzyły coś, co wyglądało jak negatyw listu. Czarny papier, białe litery. Pismo było to samo, co w terminarzu, ale po kiego Andre negatyw listu senatora? Harvath odsunął tę myśl od siebie i przeczytał: „Droga ciociu Jane, u nas wszystko w porządku. Czekamy niecierpliwie na Twój przyjazd i mamy nadzieję, że już się przygotowałaś do drogi. Wierzymy, że pieniądze, które Ci wysłaliśmy, wystarczą na pokrycie wszelkich wydatków. Oczekujemy, że Twoja podróż zakończy się oszałamiającym sukcesem. Gdybyś miała jakieś pytania, wiesz, jak się z nami skontaktować. Twój Edwin” Po co Snyder miałby napisać list i podpisać się „Edwin”? Harvath dalej przerzucał skrawki papieru. Znalazł coś napisanego zupełnie innym charakterem pisma. Domyślił się, że to notatka Andre Martina. „Ciocia Jane? Edwin? Snyder twierdzi, że nie ma żyjących krewnych. Jaki jest związek?”
Do tego skrawka przypięta była kartka z adresem skrytki pocztowej w Interlaken w Szwajcarii, wypisanym ręką senatora. Szwajcaria? Elementy układanki kotłowały się w głowie Scota; usiłował dopasować je do siebie. Jaki był związek? Jakiś być musiał. Snyder kazał zabić Andre, bo był przekonany, że chłopak coś odkrył. Musiała to być prawdziwa bomba, skoro senator posunął się do zabójstwa, żeby ją ukryć. A teraz chciał zabić Scota. Cóż, senatora Snydera czeka mała niespodzianka; Scota Harvatha nie tak łatwo się pozbyć. Po wyjściu z biblioteki Folgera Harvath skręcił i ruszył na południe. Po drodze wypróbował jeszcze jeden bankomat, ale wyświetlił się ten sam komunikat, co poprzednio. Jeśli miał to wszystko rozgryźć, potrzebował trochę pieniędzy na drobne wydatki. Zatrzymał taksówkę i zamówił kurs do stoczni marynarki wojennej. Oddał taksówkarzowi ostatnie siedem dolarów i wysiadł. Czujnie obejrzał się za siebie, wpadł na stację metra i przejechał jeden przystanek, na nabrzeże. Tam zatrzymał następną taksówkę i pojechał do swojego banku na Dwunastej, zaraz na południe od Logan Circle. Uprzejmy urzędnik bankowy porównał podpis Harvatha z tym na karcie, obejrzał jego legitymację i zaprosił go gestem na dół do skarbca, w którym przechowywano skrytki. Scot wyjął swój kluczyk, urzędnik swój i choć Har-vath był przekonany, że to czyste efekciarstwo, przekręcili je idealnie w tym samym momencie, jakby mieli wywołać wojnę nuklearną. Scot zabrał skrytkę do wskazanego mu małego prywatnego pokoju, drzwi zamknęły się za nim i został sam. Uniósł wieko i wyjął rzeczy, które normalnie się w takich skrytkach trzyma, certyfikaty akcji, obligacje, ważne papiery… A kiedy to wszystko powyciągał, wbił wzrok w coś, czego -jak myślał nigdy nie będzie musiał użyć. 43 Zanim Harvath wyszedł z banku, uważnie rozejrzał się po ulicy. Jego zmysły były rozpalone do czerwoności, filtrowały otrzymywane dane, szukały najmniejszego śladu niebezpieczeństwa. Wszystko wyglądało normalnie, ale lata szkolenia nauczyły go, że właśnie w takich sytuacjach należy się szczególnie pilnować. Po lewej stronie, pośrodku przecznicy stała czerwono-biała furgonetka z napisem „Ziretta - pranie dywanów”. Z samochodu wychodził długi pomarańczowy szlauch, który znikał wewnątrz pobliskiego budynku. Generator wewnątrz furgonetki robił mnóstwo hałasu, ale to nic niezwykłego; wozy
używane do czyszczenia dywanów mają to do siebie, że głośno pracują. Scot odwrócił się w prawo i postanowił nie zawracać sobie głowy tą furgonetką. To on był elementem niepasującym do otoczenia. Cały ten ranek wydawał się jak coś z zupełnie innej bajki. Życie w Waszyngtonie nie zmieniło się w magiczny sposób z powodu jego doświadczeń; prawdziwe niebezpieczeństwo polegało na tym, że zacznie dostrzegać zagrożenia tam, gdzie ich nie ma. Paranoja nijak nie poprawi jego obecnego położenia. Z drugiej strony, paranoja może i irytuje, ale jej solidna dawka często ratuje życie. Nikt nie zginął od nadmiaru czujności. Scot ruszył ulicą. Idąc, spoglądał w witryny sklepów, żeby zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie ulicy i za jego plecami. Hałas z furgonetki firmy czyszczącej dywany stopniowo przycichł, ale zastąpiło go coś, co brzmiało jak bicie serca: łup, łup, łup, początkowo ciche, ale z każdą chwilą głośniejsze. Harvath nie tyle to słyszał, co czuł w swojej piersi: łup, łup, łup. Dotarło do niego, że dźwięk robi się coraz głośniejszy, bo się zbliża: łup, łup, łup. Były to dudniące basy z podrasowanego samochodowego systemu stereo. Harvath nie musiał się oglądać, by wiedzieć, co to za samochód. Kumple z Secret Service nazywali je gettomobilami. Samochody o przyciemnionych wbrew prawu szybach, z obniżonym podwoziem i wystającymi kołami. Kierowcy tych pojazdów nie zważali na to, że basy szlachetnieją ze wzrostem odległości, są głośniejsze i głębsze, gdy fale dźwiękowe mogą rozchodzić się na wszystkie strony. Wiedzieli tylko, że dają czadu. Harvath nie cierpiał get-tomobili i ich pozujących na twardzieli kierowców oraz pasażerów. Łomot już prawie go dogonił, ale zbliżał się coraz wolniej, takie przynajmniej Scot odniósł wrażenie. Spojrzał przed siebie, ale ruchu nie było, więc kierowca nie miał powodu zdjąć nogi z gazu. Pewnie nie jadą do banku, pomyślał Scot. Zajrzał w następną witrynę i w odbiciu zobaczył, jak przyciemniane szyby gettomobilu się opuszczają i przez okno wysuwa się lufa pistoletu automatycznego Tec 9. 107 Harvath odruchowo padł na chodnik i przeturlał się w bok. Pociski zryły beton w miejscu, w którym przed chwilą stał. Szyba, w której dyskretnie oglądał samochód, rozpadła się na tysiąc kawałków i zasypał go deszcz ostrych jak brzytwa odłamków szkła. W stereo cały czas dudnił
ten sam rytm: łup, łup, łup. Harvath wsunął rękę pod trencz i sięgnął do paska. Jego dłoń spoczęła na obciągniętej gumą rękojeści glocka kaliber 9 z tłumikiem. Miał wrażenie, że usłyszał odgłos otwieranych drzwi, i rzeczywiście, muzyka stała się głośniejsza. W miejscu, gdzie leżał, obok zaparkowanego auta, krawężnik był zbyt wysoki, by móc zobaczyć, co dzieje się na ulicy. Przez to, że witryna po jego lewej roztrzaskała się na kawałki, nie miał pojęcia, skąd nadchodzi osoba lub osoby, które wysiadły z gettomobilu. Żeby odwrócić ich uwagę, wycelował i dwa razy strzelił z glocka w tylną szybę samochodu zaparkowanego przed nim. Rozległy się dwa ciche „plunięcia” i szyba rozpadła się na drobne kawałki. Usłyszał okrzyk jednego z napastników: „Ma broń!”, zerwał się na nogi i przeturlał wzdłuż samochodu, za którym dotąd się ukrywał. Potężnie zbudowany mężczyzna w czarnym mundurze maskującym i kominiarce mierzył z teca 9 to w jedną, to w drugą stronę, niepewny, skąd padły strzały. Harvath nie tracił czasu. Strzelił mu dwa razy w tułów, napastnik za szybko ruszał głową, żeby mógł go trafić między oczy. Mężczyznę odrzuciło w tył i zwalił się na ziemię. Kiedy Harvath odwrócił się, by ostrzelać pasażerów szarego nissana maxima z dudniącym stereo i wypucowanymi alufelgami, trafiony napastnik potrząsnął głową jakby w oszołomieniu i uniósł broń. Scot ledwo zdążył uciec z linii strzału, a kule podziurawiły karoserię zaparkowanego samochodu, przebiły opony i powybijały wszystkie szyby. Gość nie mógł przeżyć dwóch bezpośrednich trafień, chyba że miał na sobie kamizelkę kuloodporną. W oczach świadków, którzy byli na tyle głupi, że jeszcze się nie pochowali, wyglądało to na krwawe porachunki gangów, ale Scot wiedział swoje. Jakimś cudem ten, kto odpowiadał za napad na Union Station, odszukał go w banku. Choć ci tutaj może i wyglądali jak gangsterzy przebrani za komandosów, Harvath nie dał się zwieść; byli zawodowymi zabójcami. Potwierdzenie uzyskał, kiedy jeden z nich krzyknął: „Ma broń!” To przesądzało sprawę. Scot za nic w świecie nie zamierzał zgłosić się do dyrektora Jamesona, dopóki nie pozna odpowiedzi na kilka pytań. Nie mógł wiedzieć, czy poddając się, nie trafiłby w ręce tych samych ludzi, którzy próbowali go zabić. Było oczywiste, że
to Shaw odpowiadał za zabójstwo Natalie Sperando i Andre Martina, więc może i tych tu nasłał. A jeśli Shaw był w to zamieszany, kto jeszcze z nim współpracował? Nie wiadomo. To mógł być każdy. 1Q8 Nie czas na analizy. Scot musiał skupić się na tym, by pozostać przy życiu. Tak mu dzwoniło w uszach od huku wystrzałów, że nawet nie zauważył, kiedy na ulicy zapadła cisza. W wilgotnym powietrzu wisiał zapach kor-dytu i nagle Scot usłyszał charakterystyczny chrzęst butów na potłuczonym szkle. Rozległ się trzask, a po nim zgrzyt metalu o metal. Scot wiedział, co to znaczy: napastnik przeładował broń i idzie w jego stronę. To dawało mu być może jedyną szansę. Nie wiedział, ile osób zostało w samochodzie i gdzie wymierzyli broń, więc podniósł glocka nad bagażnik, za którym się schował, i strzelił na oślep w stronę, z której, jak mu się wydawało, nadchodził napastnik i gdzie stała maxima z opuszczonym podwoziem. Usłyszał głośne stęknięcie. Nie rozglądając się, wyskoczył spomiędzy zaparkowanych samochodów na chodnik. Popędził z powrotem w stronę banku, pochylony najbardziej, jak mógł. Biegnąc, słyszał pisk opon i terkot broni automatycznej. Kule szatkowały po kolei wszystkie samochody, za którymi próbował się kryć, odłamki szkła bryzgały na wszystkie strony. Wtem rozległ się obrzydliwy huk zderzenia i tak nagle, jak się zaczęło, całe zamieszanie ustało. Harvath ostrożnie spojrzał w tył i zobaczył, że wóz meblowy, którego kierowca nie wiedział, co się dzieje, skręcił w lewo z bocznej ulicy i wpadł na cofający się w szaleńczym tempie samochód napastników. Z oddali dobiegło wycie syren radiowozów. Kiedy Harvath odwrócił się w stronę banku, coś świsnęło mu koło prawego ucha i odłupało duży kawał kamienia ze ściany budynku za jego plecami. Strzelał do niego ktoś jeszcze! I kimkolwiek był, znajdował się gdzieś z przodu, a także miał broń z tłumikiem. Padł na ziemię i znów przeturlał się w bok; następny pocisk przeleciał tuż obok jego głowy. W dotąd nienaruszonej witrynie po swojej lewej zobaczył mężczyznę z karabinem na podpórce na
tyle furgonetki firmy piorącej dywany. Scot był przygwożdżony. Nie mógł ruszyć się ani do przodu, ani do tyłu. Znalazł się w potrzasku. A może nie? Na podstawie odbicia w witrynie zlokalizował cel, podniósł pistolet i strzelił dwa razy w stronę czerwono-białej furgonetki, po czym sturlał się na ulicę, między dwa zaparkowane samochody. Jakie są szanse, że ci z nissana zostali na miejscu po zderzeniu z wozem meblowym? Najpewniej uciekli samochodem, jeśli nadawał się do jazdy, a jeśli nie, to wzięli nogi za pas. Wóz na pewno ukradli, a że policja już była w drodze, chcieli znaleźć się jak najdalej od miejsca zdarzenia. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać, żeby móc podjąć walkę przy innej okazji, pomyślał Scot. Za jego plecami nie padły żadne strzały, nie słyszał też, by ktokolwiek próbował go gonić pieszo. Ci z maximy najprawdopodobniej uciekli. Jedna grupa z głowy. 1QQ Został już tylko snajper z furgonetki. Z miejsca, gdzie była zaparkowana, w pełni kontrolował ten odcinek ulicy. Syreny nadciągały. I Harvath, i facet z furgonetki będą musieli szybko coś zrobić. Cztery szybkie strzały podziurawiły dach i rozbiły szybę w samochodzie, za którym przyczaił się Scot. Harvath czekał, ale samochód ani drgnął. Prowadzili śmiertelnie groźną zabawę: „Kto pierwszy stchórzy”. Jak się pokażesz, dostaniesz kulkę, jak będziesz za długo zwlekał, zgarnie cię policja. Harvath wiedział, że ten z furgonetki tego nie chce i pewnie wie, iż on sam też wolałby tego uniknąć. Musiał coś zrobić, i to szybko. Przypomniało mu się, że pierwsze strzały z furgonetki padły, dopiero kiedy pobiegł w stronę banku. Mogło to znaczyć, że jeśli zacznie uciekać w przeciwnym kierunku, zejdzie z linii ognia snajpera. Tak czy tak, nie miał innego wyboru. Ani na sekundę nie oderwał oczu od odbicia w szybie. Przeciwnik wciąż czaił się w samochodzie, z otwartymi drzwiami i karabinem skierowanym w tę stronę. Nie domyślał się, że Scot widzi go w witrynie, w przeciwnym razie na pewno by ją roztrzaskał. A może nie? Może też z niej korzystał. Scot zapamiętał, gdzie stoi furgonetka, zwrócił glocka w stronę witryny i wybrał kilka miejsc, w które mógł strzelić bez obaw, że trafi kogoś w środku. Nacisnął spust i kiedy witryna wyleciała, puścił na oślep kilka kul w miejsce, gdzie powinien być snajper, po
czym rzucił się biegiem jak najdalej od banku. Udało mu się zaszachować snajpera na dość długo, by zejść z linii strzału. Był już poza jego zasięgiem, nie wiedział jednak, co go czeka kilka samochodów dalej. Wóz meblowy wciąż stał na środku jezdni. Z pistoletem gotowym do strzału, Scot wyszedł na ulicę i zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy nikt z furgonetki nie ruszył za nim. Na razie drogę miał wolną. Harvath obszedł wóz meblowy od tyłu i ruszył naprzód wzdłuż strony pasażera. Zbliżając się do szoferki, zobaczył zgnieciony szary metal maximy. Była skasowana. Kucnął przy prawym przednim kole ciężarówki i wziął glocka w obie ręce, gotów wyskoczyć i rozejrzeć się za napastnikami. Odetchnął głęboko, lekko nacisnął spust i obrócił się na dźwięk za plecami. Drzwi od strony pasażera uchyliły się powoli. Starszy, siwowłosy czarny mężczyzna, o oczach oszalałych ze strachu, próbował wysiąść. - Niech pan się nie rusza - zakomenderował Harvath. - Proszę wracać do wozu, zamknąć drzwi i położyć się na podłodze. - Mężczyzna wykonał polecenie. Scot odczekał chwilę i wyskoczył do przodu. Omiótł lufą glocka okolicę, gotów zdjąć każdego uzbrojonego napastnika. Nie było żadnych. Bagażnik inn nissana był kompletnie sprasowany. Wewnątrz samochodu, a także na ziemi wokół niego, pełno było potłuczonego szkła i mosiężnych łusek. Napastnicy się ulotnili. Policja była już prawie na miejscu i Harvath też uznał, że ucieczka to niegłupi pomysł. Nic nie zyska, jeśli tu zostanie. Kiedy Scot jeszcze raz przeglądał zawartość swojej skrytki bankowej i koperty Andre Martina, stało się dla niego oczywiste, że aby poznać prawdę, musi wybrać się do Interlaken. Teraz, po napadzie przed bankiem, był już pewien, że to najlepsze posunięcie. Poza tym, tłumaczył sobie, kto nie chciałby odpocząć od paskudnej pogody w Waszyngtonie? Deszcz, deszcz ze śniegiem, śnieg, a teraz do tego kule. Oby tylko się nie okazało, że szuka wiatru w polu. Trzy przecznice dalej złapał taksówkę, która zawiozła go M Street do modnego centrum handlowego Georgetown Park. Tym razem za kurs zapłacił gotówką. Nie wiadomo, dlaczego edwardiańskie wnętrza centrum handlowego, wykończone zielenią z
mosiężnymi akcentami, zawsze przypominały Scoto-wi Harrodsa w Londynie. Wodospady, które zwykle działały na niego kojąco, dziś straciły swój urok. Poszedł do sklepu J. Crew i zapłacił za zakupy banknotami z pliku dwudziestu tysięcy dolarów, które zabrał ze swojej skrytki. Jak to dobrze, że zawsze trzymał rezerwę na czarną godzinę. Więcej nie odważy się skorzystać z karty kredytowej. Zapłacił nią za dwa kursy taksówką i był pewien, że dzięki temu go wytropili. Teraz, kiedy miał pod dostatkiem gotówki, mógł pozwolić sobie na to, by pozbyć się kart kredytowych. Wyszedł z J. Crew i dotąd wyginał karty, aż udało mu się je połamać. Kawałki schował do kieszeni i poszedł do sklepu Voyageur Luggage. Wybrał torbę podróżną na kółkach, która po złożeniu mogła służyć jako plecak. Była dość duża, by zmieściły się w niej wszystkie ubrania, które kupił, ale na tyle mała, że da się ją włożyć do schowka bagażowego. Następnym sklepem na jego liście był Crabtree & Evelyn, gdzie atrakcyjna ekspedientka i imieniu Leslie zaopatrzyła go w komplet przyborów toaletowych i koszyk upominków dla kobiet Pamper Yourself. Harvath odliczył banknoty, podziękował i spytał o najbliższą męską ubikację. Przed toaletą były automaty telefoniczne. Harvath wybrał ten na samym końcu, otworzył książkę telefoniczną i odszukał darmowy numer informacji Swissair. Ponieważ wiedział, że najszybciej obsługiwani są klienci, którzy wybierają opcję rezerwacji miejsca w pierwszej klasie, wcisnął odpowiedni guzik. Już po kilku sekundach zgłosiła się przemiła telefonistka. Jak go powiadomiła, najbliższy rejs Swissair z lotniska Dulles do Zurychu miał odlecieć o siedemnastej czterdzieści i dotrzeć na miejsce o siódmej trzydzieści pięć rano. Harvath zarezerwował bilet na 201 nazwisko Hans Brauner, zapamiętał numer rezerwacji, podziękował telefonistce i odłożył słuchawkę. Przez całą rozmowę obserwował wejście do męskiej ubikacji. Ruch był mały, więc uznał, że pora jest odpowiednia. Kiedy wszedł do środka, zajrzał pod drzwi każdej z kabin, by upewnić się, że są puste, i wybrał tę na samym końcu. Zamknął drzwi na zasuwę i położył torby przed sobą. Głowa mu pękała, żołądek podjeżdżał do gardła. Doktor Helsabeck miała rację, objawy rzeczywiście nasilały się pod wpływem stresu i wysiłku, ale to nie był dobry moment na to, by użalać się nad sobą. Scot odwrócił się do sedesu i zmusił się, by zwymiotować. Jeśli tego chce organizm, miejmy to już za sobą, stwierdził.
Otarł usta papierem toaletowym, wyjął komplet przyborów toaletowych Crabtree & Evelyn i powiesił go na haku w drzwiach kabiny. Zestaw zawierał między innymi szczoteczkę i pastę do zębów. Jak dotąd, nikt inny nie wszedł do ubikacji, więc Scot wyskoczył z kabiny, szybko umył zęby w umywalce, po czym wrócił do kabiny i znów zamknął drzwi na zasuwę. Pospiesznie wyciągnął z kieszeni marynarki kilka szczelnie zamkniętych plastikowych torebek. W pierwszej był pojemnik na szkła kontaktowe, w drugiej mała biała tubka i coś, co wyglądało jak garść brązowych włosów. Przemiana nie będzie dramatyczna, ale Harvath wiedział z doświadczenia, że jeśli chodzi o przebranie, całość często jest czymś więcej niż sumą poszczególnych elementów. Dobry kamuflaż po pierwsze musi tuszować najbardziej charakterystyczne elementy wyglądu, czyli, w przypadku Scota, błękitne oczy, a po drugie musi być jak najbardziej naturalny. Im przebranie bardziej wymyślne, tym mniejsza szansa, że ktokolwiek da się zwieść. Ostatecznym celem było nie tylko to, by wyglądać jak ktoś inny, ale i żeby kimś innym się stać. Na początek swojej przemiany Scot włożył do oczu brązowe soczewki i wyciśniętym z tubki klejem przylepił do twarzy kozią bródkę oraz krzaczaste brwi. Włosy zaczesał do przodu i zrobił w nich przedziałek. Dzięki drucianym okularom o lekko przyciemnianych szkłach, nowej garderobie w źle dobranych odcieniach brunatnego, solidnym ciemnym butom i ciemnej zamszowej marynarce, Harvath stał się człowiekiem, którego zdjęcie i nazwisko widniało w fałszywym paszporcie wyjętym ze skrytki bankowej; Hansem Braunerem ze Stuttgartu w Niemczech. Podczas służby w Navy SEALs Scot często miał okazję ćwiczyć z najlepiej wyszkolonymi żołnierzami niemieckimi. Jeden z tych żołnierzy, Herman Toffle, zaskarbił sobie sympatię wielu komandosów SEAL nie tylko swoją brawurą, ale i zwariowanym poczuciem humoru. Scot i „Herman German”, jak nazywali go chłopcy, zostali wiernymi przyjaciółmi. Kiedy Herman musiał odejść z wojska z powodów zdrowotnych, zatrudnił się w sektorze prywatnym i został przedstawicielem niemieckiego producenta ?m broni. Scot pomógł mu zorganizować prezentacje jego produktów w Stanach, a oprócz tego szepnął za nim słówko komandosom SEAL w stanie spoczynku, zatrudnionym na całym świecie jako konsultanci w różnych armiach i firmach ochroniarskich i mającym dużo do powiedzenia w kwestii zakupu broni dla swoich klientów.
Scot nie mógł przyjąć żadnych prowizji, ale Herman uważał, że musi się jakoś odwdzięczyć staremu druhowi za pomoc w rozkręceniu interesu. Pewnego razu, kiedy Scot w przerwie między ćwiczeniami SEALs był na przepustce w Niemczech, Herman zabrał go na tajemniczą wycieczkę po Monachium, która, po kilku postojach na piwo, skończyła się w małym mieszkanku w północnej części miasta. Znając słabość kumpla do rozwiązłych kobiet, Harvath myślał, że Herman przyprowadził go do burdelu i zamierzał zafundować mu bzykanko. Jak się okazało, Herman miał milion znajomych i właśnie znaleźli się w mieszkaniu jednego z nich, genialnego fałszerza dokumentów. Herman przedstawił zgarbionego, łysiejącego mężczyznę w grubych okularach imieniem Dzwoneczek. Nowy znajomy przyprawił Scotowi brwi i bródkę, włożył mu szkła kontaktowe i okulary, po czym usadowił go na tle płachty, żeby pstryknąć zdjęcie. Dwie godziny i pięć piw później Dzwoneczek wyłonił się z głębi mieszkania i wręczył Scotowi jego nowy paszport. Kiedy mocno podchmielony Scot zorientował się, co Herman dla niego zrobił, próbował odmówić przyjęcia prezentu, ale przyjaciel stwierdził krótko: „W naszym fachu trzeba mieć ubezpieczenie, jakiego w pracy mogą ci nie zapewnić”. Harvath wiedział, że Herman chciał mu tylko na swój sposób podziękować, więc od tej pory paszport trzymał pod kluczem w banku, przekonany, że nigdy z niego nie skorzysta. Dokument był pełen stempli z Ameryki, Kanady, Europy, Azji i Ameryki Południowej. Strażnik graniczny dostałby kręćka, gdyby chciał znaleźć najnowszy, powiedział Dzwoneczek, więc bez obaw. Staruszek podał też Scotowi adres w Monachium, pod którym mógł zostawić paszport, by jego człowiek wbił nowe stemple. Scot wiedział, że Herman musiał słono zapłacić za ten prezent, i choć początkowo nie chciał go przyjąć, teraz zanosiło się, że będzie z niego wiele pożytku. Harvath skończył się przebierać w ubrania ze sklepu J. Crew i resztę nowych ciuchów wrzucił do walizki na kółkach. Trencz i garnitur, w których tu przyszedł, wylądowały w torbie J. Crew, ta zaś trafiła do kontenera na śmieci w zaułku za centrum handlowym. Scot starł z
glocka swoje odciski palców, rozłożył go i części wrzucił do trzech różnych kanałów burzowych. Jeszcze tylko jeden telefon i w drogę. 203 44 bcot Harvath, już w roli Hansa Braunera, przemierzył z pewną nonszalancją hol RitzaCarltona, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. Kiedy wyszedł głównymi drzwiami, zauważył, że na postoju stoi długa kolejka taksówek. Akcentowanym z niemiecka angielskim powiedział portierowi, że nie potrzebuje pomocy z bagażem. Po tym, jak w swoim nowym wcieleniu odwiedził biuro American Express w Georgetown, żeby kupić zapas czeków podróżnych, nabrał pewności, że nie tylko wygląda odpowiednio do swojej roli, ale i potrafi ją przekonująco odegrać. Harvath podszedł do automatu telefonicznego i, kiedy zerknął na zegarek, zorientował się, że będzie się musiał streszczać. Podniósł słuchawkę, wrzucił monety i wybrał numer. - Lawlor - usłyszał. - Gary, mówi Scot Harvath. - Scot, gdzie jesteś, do licha? - Gary, za dobrze mnie znasz, żeby liczyć, że ci powiem. Aha, i nie trać czasu na namierzanie tego numeru. Zaraz już mnie tu nie będzie. - O co chodzi? - spytał Lawlor. - O to samo chciałem spytać ciebie. Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Andre Martina i Natalie Sperando. Była moją serdeczną przyjaciółką. Uwierz mi. Bill Shaw z jakiegoś powodu chce mnie wrobić. - Bill Shaw chce cię wrobić? Po co? - Wiem, że grasz na zwłokę, ale co tam, pójdę ci na rękę - powiedział Scot i spojrzał na zegarek, by sprawdzić, jak długo już rozmawia z Lawlorem. - Myślę, że maczał palce w porwaniu prezydenta, razem z senatorami Snyde-rem i być może Rolanderem. Próbuje zrobić ze mnie paranoika, który wszędzie wietrzy spiski. - Nie musi; o to sam się postarałeś. - Ja? Jak to? - Słyszałem nagranie waszej dzisiejszej rozmowy. To, co mówiłeś, nie brzmiało jak rozważania normalnego człowieka. Kupa mocno naciąganych hipotez i tyle. - Tak? Skoro aż tak błądzę, to dlaczego dziś mnie naznaczyli?
- „Naznaczyli?” Co to znaczy? - No wiesz, „kiedy tak ci zależy, że wysyłasz to, co najlepsze?” - Mam rozumieć, że ktoś cię próbował zabić? - Dwa razy. Najpierw na Union Station i niedługo potem przed moim bankiem na Dwunastej. Musieli namierzyć moją kartę kredytową, bo płaciłem nią za kursy w oba te miejsca. - Zawodowi zabójcy? Namierzyli twoje karty kredytowe? Scot, to brzmi bardzo poważnie. Zgłoś się do mnie, obiecuję, że ci pomogę. - Nie, dzięki, Gary. Drugi raz dostaję dziś taką propozycję i chwilowo bezpieczniej czuję się sam. - Scot, przysięgam, że nic nie wiadomo mi o tym, by ktoś wydał na ciebie zlecenie. Nie robimy takich rzeczy, dobrze o tym wiesz. Powiedz, gdzie jesteś, a natychmiast wyślemy po ciebie wóz. Zapewnimy ci ochronę, wysłuchamy cię, a potem… - Tak? A potem co? Shaw obiecywał to samo Natalie i Andre Martinowi, i zobacz, jak skończyli. - Scot, jak dobrze znałeś Andre Martina? - Przyjaźnił się z Natalie. Poznałem go wczoraj wieczorem. Czemu pytasz? - Kiedy ostatnio sprawdzałeś swój stan konta? Harvath spojrzał na zegarek. - Masz coraz mniej czasu, Gary, a marnujesz go na idiotyczne pytania. - Secret Service odkrył, że w ostatnim miesiącu na twoje konto wpłynęło kilka dużych sum, ostatnia dzień po uprowadzeniu prezydenta. Pieniądze pochodziły z konta w banku na Karaibach. Trop prowadzi do łańcuszka podstawionych spółek, za którymi stoi nie kto inny jak Andre Martin, waszyngtoński prawnik i specjalista od finansów międzynarodowych. - Co sugerujesz? - Nie chodzi o to, co ja sugeruję, tylko co sugerują wszyscy. Wygląda to tak, jakby Andre Martin nawiązał z tobą kontakt za pośrednictwem Natalie Sperando i cię kupił. - Kupił mnie? Po cholerę? - Secret Service i Departament Sprawiedliwości uważają, że to ty byłeś kretem, który pomógł porywaczom uprowadzić prezydenta. - Ja? Bzdura. - Tak uważasz? Spójrz na to z ich punktu widzenia. Jako szef straży przedniej miałeś dostęp do odpowiednich środków, pieniądze to tak dobry motyw, jak każdy inny, a i
okazji, by to zrobić, ci nie brakowało. - Chyba nie wierzysz, że ja… - Byłeś jedynym agentem Secret Service, który przeżył lawinę. Potem dostałeś się bez upoważnienia na trzy miejsca zbrodni i zatarłeś ślady na co najmniej jednym z nich; byłeś ostatnią osobą, z którą widziano Sperando i Martina żywych… - Tak, w barze w Waszyngtonie. - Nie. Recepcjonistka z Radissona w Alexandrii twierdzi, że Martina i Sperando odebrał agent Secret Service, który przedstawił się jako Scot Har-vath, okazał legitymację na to nazwisko i odpowiadał twojemu rysopisowi. - A mój pistolet znaleziono w pobliżu miejsca zbrodni. Cóż, ktoś pomyślał o wszystkim. - Scot, jeśli jesteś niewinny, ucieczka nie poprawi twojej sytuacji. Pozwól, żebym po ciebie przyjechał. Przysięgam, że nic ci się nie stanie. - Wierzysz w moją niewinność, Gary? - Najpierw muszę poznać twoją wersję wydarzeń. - Nie oddam się w twoje ręce. Jeszcze nie teraz. Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby mnie wrobić, a teraz na wszelki wypadek próbuje mnie sprzątnąć. Wybacz, ale w tej chwili pewniej się czuję w pojedynkę. - Scot, mogę ci pomóc, ale trzeba to załatwić zgodnie z regulaminem. Musisz się do nas zgłosić. - Przykro mi, Gary. Nie ma mowy. Przez jakiś czas nie będziesz miał ode mnie wiadomości, ale chciałbym, żebyś się nad czymś zastanowił. Jeśli ktoś mógł uknuć taki misterny plan, żeby mnie uciszyć, to do czego jest się w stanie posunąć, żeby zachować w tajemnicy miejsce pobytu prezydenta? Abu Nidal i FRR to fałszywy trop. Jestem tego pewien. Poszerzcie krąg poszukiwań. Będę w kontakcie. Harvath odłożył słuchawkę, przeszedł przez hol hotelu i powiedział portierowi, że jedzie na Union Station. Tam złapał następną taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko międzynarodowe Dulles. 45 Ja, taki jusz los biznesmena, nie? - powiedział Harvath z silnym niemieckim akcentem. - Ale to taki miły gest. Pańska żona będzie zachwycona - odparła przedstawicielka Swissair sprawdzająca paszport herr Hansa Braunera.
- Ja, oby. Kupiłem jej tesz drobny upominek. - Harvath położył na blacie koszyk upominków Pamper Yourself ze sklepu Crabtree & Evelyn. - Myszli pani, że jej sze spodoba? - I to bardzo. To takie urocze, że rzucił pan wszystko, żeby wrócić do kraju i być z żoną przy porodzie. Są w życiu rzeczy ważniejsze od pracy, prawda? - Niestety, szef nie dał mi zgody i muszem za lot zapłaczycz czekami podróżnymi. Miałem bycz tu jeszcze czy tygodnie, ale skoro dziecko ma sze urodzicz przed terminem, co mogę zrobicz? powiedział Harvath i odliczył prawie sześć tysięcy dolarów w czekach podróżnych American Express. Podjął duże ryzyko. Wiedział, że linie lotnicze bardzo nieufnie odnoszą się do klientów, którzy płacą gotówką, zwłaszcza jeśli rezerwację zrobili tego samego dnia, ale nie mógłby skorzystać z żadnej z kart kredytowych na nazwisko Scot Harvath, nawet gdyby nie połamał ich wszystkich na kawałki i nie spuścił z wodą w centrum handlowym Georgetown Park. Od razu by go namierzyli. W przebraniu, płacąc gotówką, przynajmniej nie zostawiał tak wyraźnych śladów. Będzie jeszcze łatwiej, jeśli zjedna sobie przedstawicielkę Swissair. Gdyby ona lub którykolwiek z jej współpracowników zaczęli cokolwiek podejrzewać, mogliby narobić mu mnóstwo kłopotów, zanim jeszcze odszedłby od ich stanowiska. Ryzyko było spore, jak dotąd się opłaciło. Harvath nie przestawał się uśmiechać, kiedy przedstawicielka Swissair zadawała mu standardowe pytania o to, kto pakował jego torbę i czy stracił ją choć na chwilę z oczu. Jeszcze raz zerknęła w jego paszport, podziękowała, dała mu bilet, życzyła jemu i żonie powodzenia i wskazała drogę do poczekalni pierwszej klasy. Na razie miał szczęście. Jego niemiecki był raczej ubogi; gdyby musiał powiedzieć więcej niż kilka zdań, byłby w dużych tarapatach, ale z przedstawicielką Swissair, pochodzącą ze Stanów, nie miał tego kłopotu. Wiedział też, że pracownicy linii lotniczych będą z nim rozmawiać w języku, jaki sam wybierze. Swissair to wysoce profesjonalna firma, dlatego postanowił z niej skorzystać. Uszanują jego prywatność. Dla nich był tylko jeszcze jednym zabieganym biznesmenem, rozdartym między pracą a rodziną, próbującym wrócić do domu, do Europy. A że Zurych leży blisko granicy z Niemcami, nie było nic dziwnego w tym, że niemiecki biznesmen leci właśnie do Zurychu, a nie do Monachium, tym bardziej że samolot Swissair startował najwcześniej. Od rana, kiedy zjadł bajgla z sokiem pomarańczowym, nie miał nic w ustach. Choć mógł
coś kupić w centrum handlowym, nie chciał tracić czasu. Na szczęście w poczekalni Swissair było co jeść, więc dyskretnie zaspokoił głód, oczekując na ogłoszenie odprawy przed startem. Kiedy zapowiedziano lot do Zurychu o siedemnastej czterdzieści, wstał wraz z resztą biznesmenów i ruszył do samolotu. Z niemiecką gazetą pod pachą, Hans Brauner szedł powoli, wręcz ociężale, i wmieszał się w tłum podróżnych. Dostał się na pokład bez żadnego incydentu. Znalazł swoje miejsce, wziął sok pomarańczowy od jednej stewardesy, podczas gdy druga zabrała jego płaszcz. Kiedy samolot wjeżdżał na pas startowy, Scot poczuł, że mięśnie mu się rozluźniają, a gdy silniki zwiększyły obroty, napięcie zeszło z niego zupełnie. Nalepił na zagłówku naklejkę: „Nie budzić na posiłki”, zdjął buty, włożył kapcie do spania, a także opaskę na oczy z zestawu upominków dla pasażerów, i zasnął, zanim samolot wszedł na wysokość przelotową. 46 Obudził się na śniadanie. Zjadł ze smakiem omlet z warzywami, croissan-ta, owoce i wypił kawę. Skoczył do łazienki, żeby sprawdzić, czy przebranie się trzyma, a potem patrzył przez okno, jak samolot podchodzi do lądowania w Zurychu. Kiedy szedł niekończącymi się ruchomymi chodnikami w stronę stanowiska odprawy paszportowej, nabrał przekonania, że rząd szwajcarski musi być w zmowie z firmami reklamującymi się na lotnisku. Bo i dlaczego kazaliby pasażerom iść taki kawał drogi, jeśli nie po to, by zmusić ich do oglądania niezliczonych reklam szwajcarskich zegarków, biżuterii, długopisów i czekolady? Wreszcie dotarł do stanowiska odprawy paszportowej. Była prawie ósma czasu miejscowego i, zupełnie jak nie w Szwajcarii, dyżur pełnił tylko jeden urzędnik. Lot pierwszą klasą ma swoje zalety; wśród nich taką, że z samolotu wysiada się wcześniej niż pasażerowie z niższych klas i można zająć miejsce na początku kolejki do kontroli paszportów. Dziś jednak było inaczej. Jak się okazało, chwilę wcześniej wylądował inny samolot i przy stanowisku wił się już całkiem spory ogonek, z którego dobiegały narzekania zmęczonych, rozdrażnionych pasażerów. Scot się zaniepokoił, ale po kilku minutach przyszedł drugi urzędnik i kolejka zaczęła iść szybciej. Postanowił trzymać się roli Hansa Braunera i okazać niemiecki paszport na wypadek, gdyby ten prawdziwy trafił na czarną listę. Podczas lądowania przebiegł myślą wszystkie możliwe pytania, które mogą mu zadać niemieckojęzyczni urzędnicy, i różne warianty odpowiedzi. Jak się okazało, niepotrzebnie. Urzędnikowi zależało głównie na tym, by rozładować
kolejkę, więc zerknął tylko na stemple w paszporcie Hansa Braunera i wbił następny. Był to czerwony prostokąt z zaokrąglonymi rogami, na którym widniała niemiecka nazwa Szwajcarii, Schweiz, data i słowa Zurich Flughafen. Kiedy urzędnik machnął ręką na znak, że może przejść, Harvath podziękował w duchu za szczęśliwy traf, jakim było spotkanie z „Hermanem Germanem”. Wyszedł przez bramkę oznakowaną napisem „nic do oclenia”. Na razie wszystko przebiegło gładko, ale Harvath przypomniał sobie, że nie wolno mu się poczuć zbyt pewnie. Udając lekko zagubionego, rozmyślnie minął monitory i tablice odlotów, po czym nagle do nich wrócił, co pozwoliło mu sprawdzić, czy ktoś go śledzi. Nikogo nie zauważył. Strzałki pod sufitem wskazały mu drogę do informacji, skąd wziął małą broszurę z planem lotniska oraz listą sklepów i punktów usługowych. Znalazł to, czego szukał, i ruszył do drugiej hali. Po drodze doliczył się czternastu następnych billboardów reklamujących szwajcarskie zegarki, siedmiu z długopisami, jedenastu z biżuterią i dziewięciu z czekoladą. Coś niesamowitego. Przy drzwiach męskiej ubikacji obejrzał się czujnie, by jeszcze raz sprawdzić, czy nikt go nie śledzi, i dał nura do środka. Wybrał ostatnią kabinę i w niej się zamknął. Szybko przebrał się z brunatnych ubrań w luźne spodnie, ciężkie buty i T-shirt, na który włożył zielony sweter a la lata siedemdziesiąte z dwoma paskami, czerwonym i brązowym, na piersi oraz jednym rękawie. Sztuczne brwi, bródkę i okulary bezpiecznie schował, zostawił sobie tylko brązowe szkła kontaktowe. Naciągnął na głowę niebieską dzianą czapkę i wyszedł z ubikacji. Postronny obserwator nie odróżniłby go teraz od europejskich i amerykańskich dwudziestolatków, którzy albo mieszkali w Szwajcarii, albo przyjeżdżali tu na urlop, by skorzystać z doskonałych warunków dojazdy na nartach czy snowboardzie. Przebraniu brakowało jeszcze jednego elementu, by było pełne. Harvath pokonał odległość dzielącą go od celu w sąsiednim terminalu wolnym, leniwym krokiem, w sam raz pasującym do jego nowego wcielenia. Salon fryzjerski Zoom był tam, gdzie pokazywał plan. Scot wszedł do środka. Zajęła się nim młoda fryzjerka, która - jak się okazało - pragnęła poćwiczyć angielski. Kiedy napomknął, że przyjechał do Szwajcarii na snowboard, opowiedziała mu o różnych miejscach w Szwajcarii, Francji i Austrii, które odwiedziła ze znajomymi. Trafił na prawdziwą pasjonatkę. Kiedy skończyła, zapłacił jej frankami szwajcarskimi, kupionymi w kantorze przy punkcie odbioru bagażu jeszcze przed kontrolą paszportową. Rzucił okiem w lustro i pokazał fryzjerce podniesiony kciuk. Sprawiła się doskonale. Każdy, kto szukał Scota Harvatha albo Hansa Braunera, będzie wypatrywał
mężczyzny o brązowych włosach z przedziałkiem na boku albo pośrodku; Scot tymczasem miał teraz na głowie krótkiego jeża, utlenionego na jasny, prawie biały blond. Choć nie była to najbardziej stonowana fryzura na świecie, nadawała się w sam raz do jego celów, a przy zimnie panującym w Szwajcarii zawsze mógł nakryć ją czapką. Założył ciemnoniebieskie okulary przeciwsłoneczne z boczną ochroną, wymaszerował z salonu fryzjerskiego i poszedł za strzałkami na stację kolejową przy lotnisku. Scot pierwszy raz przyjechał do Europy z reprezentacją w narciarstwie freestyle’owym. Uśmiechnął się na myśl, że w swoich nowych ubraniach i fryzurze pewnie niczym nie różniłby się od chłopaków z tegorocznej drużyny. Do dziś pamiętał, jakie wrażenie zrobił na nim system kolei europejskich. Przy prawie wszystkich najważniejszych lotniskach były dworce kolejowe, nie to, co w Ameryce, gdzie lotniska znajdowały się na przedmieściach, a stacje w centrum. i a i ..„,, i ,,,.Jm,, ino Podszedł do tablicy z rozkładem i zobaczył, że niedługo odjeżdża pociąg, który będzie w Interlaken o dwunastej dwadzieścia. Za bilet w drugiej klasie zapłacił we frankach szwajcarskich równowartość pięćdziesięciu dolarów. Na peronie niby od niechcenia wmieszał się w grupę studentów. Pociąg przyjechał punktualnie i Scot wsiadł razem z nimi. Torbę, którą złożył, by służyła jako plecak, położył na półce bagażowej, i usiadł możliwie najbliżej studentów. Pociąg miał kilka przystanków w Zurychu i zaraz za miastem, a potem, już na terenach wiejskich, stopniowo nabrał szybkości. Kiedy konduktor sprawdził bilety, Scot odchylił się na oparcie i zamknął oczy. Przejazd dwustu trzydziestu dziewięciu kilometrów z Zurychu do Interlaken miał zająć jakieś dwie i pół godziny, i Scot liczył na to, że zanim dotrze na miejsce, uda mu się cokolwiek zrozumieć z ostatnich czterech dni. Odtworzył sobie w pamięci wszystko od początku. Było oczywiste, że porywacze, kimkolwiek byli, mieli wtyczkę i że maczał w tym palce William Shaw. Shaw do spółki z senatorem Snyderem postanowili zabić Andre Martina i Natalie Sperando, a winę zrzucić na Harvatha. Na ich polecenie ktoś ukradł mu broń, zabił z niej Natalie i Andre, po czym zostawił ją na miejscu zbrodni, żeby go obciążyć. Następnie, według Lawlora, na jego konto trafiły pieniądze, przekazane za pośrednictwem łańcuszka podstawionych firm zarejestrowanych na Karaibach, z którymi powiązany był Andre Martin. Shaw przyznał, że Harvath przyszedł do jego domu, ale nie powiedział o prawdziwym
celu wizyty, o tym, co Scot robił ani o czym rozmawiali. Stąd wniosek, że krył senatora Snydera i że skumali się ze sobą, pytanie tylko, dlaczego? Jak Shaw, zawodowy agent Secret Service, mógł wplątać się w coś, co kosztowało życie tylu jego ludzi? Jaki był tego powód? Właśnie w tym punkcie wszystko zaczynało się sypać. Dlaczego mieliby wrobić Scota, a potem zmienić zdanie i próbować go sprzątnąć? Człowiek, od którego dostał w łeb w swoim mieszkaniu, bez trudu mógł go dobić. Czemu tego nie zrobił? Po co ta zabawa w kotka i myszkę? Chyba że zamierzali go wrobić po to, by odwrócić uwagę od siebie, a on pokrzyżował im plany, bo nie dał się złapać… Jaki był związek senatora Ro-landera z tym wszystkim i kim był Astronom? Kiedy Scot próbował dopasować do siebie znane mu elementy układanki, przed oczami zaczęły mu przebiegać obrazy, które częściami tej układanki nie były. Głowa rozbolała go mocniej, postanowił więc na razie skupić się na tym, co wiedział. Od początku nie wierzył, by za uprowadzeniem prezydenta stali Arabowie. Może to uprzedzenie wyniesione z SEALs, a może trzeźwa ocena umiejętności bliskowschodnich ugrupowań terrorystycznych, ale żadne z nich nie poradziłoby sobie z taką operacją, przeprowadzoną na śniegu. Harvath od razu zorientował się, że zabity terrorysta ze skorpionem to zmyłka. Zastanawiało go, jak to się stało, że Sam Harper zdołał strzelić, ale nikt nie słyszał strzału. Skoro Arabowie nie przeprowadzili tej akcji, czy mogli ją sfinansować? Owszem, istniała taka możliwość, ale Harvathowi jeszcze trudniej było uwierzyć, że tacy ludzie jak Bill Shaw czy nawet senator Snyder mogliby zaprzedać ojczyznę cudzoziemcom. To nie w ich stylu. I Scota łupało w głowie i zaczynał błądzić myślami. Spróbował wrócić na właściwe tory. Instynkt mówił mu, że ludzie, którzy przeprowadzili atak i porwali prezydenta, świetnie się czuli na śniegu i byli bardzo doświadczeni. Mieli dostęp do ładunków wybuchowych, które wywołały lawinę, a także pieniądze i kontakty międzynarodowe; dzięki nim zdobyli zagłuszacz i uzyskali przewagę taktyczną, która pozwoliła im wyeliminować obstawę prezydenta i ulotnić się praktycznie bez śladu. „Praktycznie” to kluczowe słowo. Zostawili ślady w domu mormoń-skiego małżeństwa. Dym papierosowy i kawałek szwajcarskiej czekolady. Harvath zauważył pułapki na myszy w kuchni i jednej z łazienek, wiedzał więc, że kawałek czekolady nie mógł tam leżeć długo.
Musiał go upuścić ten, kto pilnował domu i czekał na powrót porywaczy. Do tego dochodził e-mail z Nestle z informacją, że ta czekolada dostępna była tylko w Szwajcarii. Czyżby jeden z porywaczy kupił ją w trakcie międzylądowania podczas lotu z Krainy Wielbłądów? Mało prawdopodobne. Dopiero po znalezieniu w kopercie Martina listu z adresem skrzynki pocztowej Harvath uznał, że jego przeczucia związane ze Szwajcarią mogły być trafne. Podczas gdy pociąg łagodnie kołysał się na torach, Scot wyjrzał przez okno na majestatyczne, ośnieżone szwajcarskie góry. Na haczyku nad miejscem naprzeciwko wisiało pismo wydawane przez koleje szwajcarskie, z tytułem po niemiecku i po angielsku: „Eiger… tylko dla wariatów?” Scot sięgnął po nie i zaczął przeglądać artykuł, który opowiadał o jednym z najtrudniejszych szczytów w kraju i próbach jego podboju przez ekipy z całego świata. Kiedy przeniósł spojrzenie ze zdjęć w czasopiśmie na widoki przemykające za oknem, nabrał przekonania, że przeczucie go nie myliło. Ktokolwiek zlecił uprowadzenie prezydenta, zebrał grupę wybitnych żołnierzy-al-pinistów. W Niemczech, Francji, Włoszech czy Austrii znaleźliby się ludzie, którzy mogliby sprostać takiemu wyzwaniu, ale nieliczne ślady, czy raczej wskazówki, zawęziły pole poszukiwań Harvatha do Szwajcarii. Scot nadal nie znał odpowiedzi na pytanie, które zadaje sobie każdy policjant w Stanach. Cui bono?, czyli po łacinie „Kto korzysta?” Kto skorzystałby na uprowadzeniu prezydenta? Możliwości było bez liku. Choć wszystkie wiadomości przychodzące do Waszyngtonu od czasu porwania zdawały się wskazywać na Fatah, Scot postanowił zostawić pytanie Cui bono? FBI i tym, którzy byli w kraju. Na razie „kto na tym skorzystał?” nie było tak istotne jak „kto go uprowadził i gdzie jest?” Harvath dawno nauczył się ufać instynktowi. Wszystko, co się wydarzyło, wszystko, co widział i czuł, mówiło mu, że porywacze pochodzili stąd. Wiedział to i wiedział też, że przywiezie prezydenta do kraju całego i zdrowego, nieważne, jak długo to potrwa. 47 Najtrudniej było przyzwyczaić się do smrodu - ohydnego smrodu - i nieznośnego,
dobywającego się co jakiś czas z trzeszczących głośników skowytu, który wzywał wiernych do modlitwy. I jeszcze ten piach. Był wszędzie - w ubraniu, we włosach, nawet w jedzeniu. W celi prezydenta nie było chyba ani jednej szczeliny, którą by się nie wciskał. Zgadzał się z tym, co słyszał o pustyni: że w końcu pochłonie wszystko, choćby miało to potrwać tysiące lat. Piach przypominał mu, jak ze świętej pamięci żoną wiele lat temu oglądali piramidy w Egipcie. Ciekawe, gdzie trafił teraz. Gdzieś, gdzie było gorąco, to na pewno. Chwilami nieznośnie gorąco, no i bardzo sucho. Wezwania do modlitwy wskazywały, że w pobliżu jest jakaś islamska osada - może wieś, może mała mieścina, może nawet duże miasto. Cela nie miała okien, nie mógł więc określić, czy jest dzień, czy noc. Kontakt ze światem zewnętrznym zapewniała tylko odsuwana krata u dołu drzwi celi, przez którą dostarczali mu ohydne jedzenie. Podłoga zasłana była słomą. Pod jedną ścianą stało łóżko z cienkim materacem, w kącie była turecka latryna - właściwie dziura w podłodze z dwoma kamiennymi podnóżkami po bokach. Początkowo myślał, że to z niej dobywa się ten odrażający smród, z czasem jednak zorientował się, że wpływa on przez system wentylacyjny z zewnątrz. Starał się zapamiętać każdy szczegół, świadom, że kiedy wróci do domu, będzie musiał zdać dokładną relację. O ile wrócę, pomyślał. Oczywiście, że wróci. Nie mógł sobie pozwolić na to, by myśleć inaczej. Był prezydentem najpotężniejszego mocarstwa na świecie. W Waszyngtonie na pewno robią wszystko, żeby go uratować. Wiedział to, i na tym musiał się koncentrować. Gdyby porywacze chcieli jego śmierci, już by zginął. Nie mieliby powodu utrzymywać go przy życiu, gdyby nie zamierzali go zwolnić, kiedy ich żądania zostaną spełnione. 11 ¦ > Żeby nie myśleć o swoim zniewoleniu, prezydent próbował przywołać przed oczy obraz córki, ale to tylko przygnębiło go jeszcze bardziej. Nie miał pojęcia, co z nią się stało. Pamiętał tylko, że się rozłączyli i że mieli się spotkać w domu na gorącej czekoladzie. Potem był wypadek na Trasie Śmierci, w którego wyniku stracił wzrok. Usłyszał obce głosy, ktoś podłączył mu kroplówkę, a następnie ocknął się w tej celi, ubrany w tanią, niewygodną chłopską szatę z arabskim logo. To wszystko, co wiedział na pewno. Choć miał duże luki w pamięci, nietrudno było się domyślić, że jego obstawa wpadła w zasadzkę, a on sam został uśpiony, porwany i przewieziony w jakieś bardzo odległe miejsce. Miał tylko nadzieję, że Amandzie nic się nie stało. Przekonywał sam siebie, że na pewno
bezpiecznie wróciła do domu. Pilnował jej Scot Harvath, czyli jeden z najlepszych. Nie pozwoliłby, żeby spotkało ją coś złego. Na pewno czekała na niego cała i zdrowa. Na pewno. Nie mogło być inaczej. Już utrata żony była bolesnym ciosem, ale gdyby coś się stało Amandzie, chyba nie miałby po co żyć. Na razie, choć ciało miał słabe i stracił poczucie czasu, siły woli mu nie brakowało i przysiągł sobie, że się nie podda. Stany Zjednoczone nie pozwolą, by prezydent kraju gnił w celi na środku jakiejś pustyni, zapomnianej przez Boga i ludzi. Ratunek nadejdzie. Wydostanie się stąd. Żywy. Od tej pory to będzie jedyna myśl, jaką do siebie dopuści. Miał córkę, do której musiał wrócić, i państwo, którym musiał rządzić. Te budujące rozmyślania przerwał odgłos odsuwanego rygla w drzwiach celi. Weszli dwaj mężczyźni w pustynnych mundurach i zasłaniających twarze kefijach. Jeden miał kałasznikowa, drugi trzymał rękę za plecami. Mężczyzna z karabinem maszynowym dał prezydentowi znak, by cofnął się pod ścianę. Rutledge nie ruszył się z miejsca, tylko wyprostował się dumnie i powiedział: - Żądam rozmowy z waszym dowódcą. Już! Obaj mężczyźni na chwilę znieruchomieli, zszokowani oburzającą bezczelnością więźnia. Szybko jednak ochłonęli i strażnik w ułamku sekundy przypadł do prezydenta. Podniósł kolbę karabinu i już miał uderzyć Rutledge’a, kiedy drugi mężczyzna powstrzymał go serią gniewnych słów w języku, który w uszach prezydenta brzmiał jak arabski. Strażnik opuścił broń. Westchnienie ulgi uwięzło w gardle prezydenta, kiedy drugi mężczyzna, który krok po kroku zbliżał się do niego, złapał go za nadgarstek i wbił mu w ramię długą strzykawkę. 48 Punktualnie o dwunastej dwadzieścia pociąg Scota Harvatha wjechał na stacyjkę Interlaken Ost. Scot zszedł schodami na środku peronu do przejścia podziemnego, które pod dwoma torami doprowadziło go do budynku stacji. Wygrzebał z kieszeni drobne, resztę z zakupu napoju i torby czipsów w obwoźnym barku w pociągu, i odliczył tyle, ile potrzebował na schowek bagażowy. Schował torbę do środka, zapłacił i zabrał kluczyk. Na blacie, obok rozkładów jazdy pociągów i broszur turystycznych leżały ankiety dla klientów kolei, które można było złożyć i zakleić. Wziął jedną i zaczął pisać: „Jeśli pić koktajl, to tylko najlepszy. Nie ma to jak martini z podwójnym fullem. Będę w jedynym miejscu w Interlaken, gdzie siedzieć pod pantoflem to nie obciach”.
Harvath zakleił kopertę i wyszedł na jaskrawe słońce. Wśród sterty plecaków, nart i snowboardów siedziała grupa hałaśliwych amerykańskich małolatów. Turyści albo studenci z programu wymiany międzyuczelnianej, którzy wyjechali na długi weekend w Alpy. Jedno było pewne: wszyscy wybierali się do Balmer’s, najpopularniejszego schroniska młodzieżowego w Interlaken. - Cześć - powiedział Harvath. - Siemka - odparła ładna blondynka z kolczykiem w nosie. - Czekacie na minibus Balmer’s? - No. Fajnie, że jest tak ładnie i można sobie posiedzieć na dworze. Dobrze, że wzięłam olejek do opalania. Jeśli dalej będzie tyle słońca, może nas nieźle przypiec. - W Alpach nigdy nic nie wiadomo. Słuchaj, mogłabyś coś dla mnie zrobić? - To zależy - powiedziała dziewczyna, udając onieśmieloną. - No, no, bez takich - odparł Scot z uśmiechem. - Gdzieś zgubiłem znajomych i nie wiem, czy przyjadą następnym pociągiem, czy może już tu są. Kierowniczka schroniska, Jackie, zna nas z zeszłego roku. Mogłabyś poprosić kogoś z recepcji, żeby przekazał jej ten liścik? Podał jej zaklejoną kopertę. - Jasne. Żaden kłopot. To co, też zatrzymasz się w Balmer’s? - Uhm. Przyjechaliśmy na deskę. Zapowiadają świeży śnieg. - To może jeszcze się zobaczymy. - Może. Dzięki za doręczenie listu. - Nie ma sprawy. Scot wrócił do budynku stacji, zaczekał, aż minibus z Balmer’s zabierze Amerykanów, i wyszedł na główną ulicę o nazwie Hóheweg. Skręcił w prawo i ruszył w stronę miasta. Interlaken zawsze było jednym z jego ulubionych miejsc w Europie. Nazwa „Interlaken” oznacza „między jeziorami” i nic dziwnego, miasto bowiem przycupnęło między skrzącą się taflą jeziora Thun a jeziorem Brienz. Otaczała je woda we wszelkiej postaci: głębokie błękitne jeziora, spienione fontanny, rwące rzeki, grzmiące wodospady i krystalicznie czyste strumienie. Harvath, jak podczas każdej wizyty, podziwiał pałacyki z przełomu wieków, przypominające, że w drugiej połowie dziewiętnastego wieku Interlaken było mekką kuracjuszy. Minął Hotel du Nord po swojej lewej i, kawałek dalej po prawej, restaurację Des Alpes. Chwilę potem jego oczom ukazał się ogromny park znany jako Hóhematte. Jeśli dopisze mi szczęście, może wrócę tu jesienią, usiądę w Hóhematte, będę sączył sekt i bawił się na
festiwalu jazzowym, pomyślał Scot. Na drugim końcu parku była Jungfraustrasse i kawiarnia Schuh. Jeśli Jackie jest w domu i dostała list, tu właśnie z nim się spotka. Nazwa kawiarni oznaczała „but”. Znając Jackie, szybko załapie, że to stąd wzmianka o pantoflu. Podwójny fuli - a ściśle full-double-fullfull to niezwykle trudna akrobacja narciarska, która zapewniła Scotowi zwycięstwo w ostatnich zawodach przed zakończeniem kariery. Jego stara znajoma uwielbiała martini i ponieważ to za namową Scota skosztowała go po raz pierwszy, był pewien, że domyśli się, od kogo jest list i co z niego wynika. Scot wszedł do biura informacji turystycznej po drugiej stronie ulicy i udawał zaczytanego w broszurach, ale tak naprawdę obserwował wejście do kawiarni. Po dwudziestu minutach zobaczył burzę jasnorudych włosów i upstrzoną piegami twarz, która należeć mogła tylko do jednej osoby. Zaczekał chwilę, by upewnić się, że nikt jej nie śledzi, schował do kieszeni broszurę z ofertą wycieczek po regionie Jungfrau, wyszedł z biura i przeciął ruchliwą ulicę. Kiedy wszedł do kawiarni, Jackie Kreppler, odwrócona do niego plecami, rozglądała się po sali. Scot podkradł się do niej i zasłonił jej oczy. - Szybko. Jak zmieścić pięćdziesięciu freestylerów w pudełku po butach? - spytał. - Powiedzieć im, że będzie miało sponsora! - pisnęła Jackie, obróciła się i wyściskała go. Co tu robisz? A to niespodzianka! - Byłem w okolicy i pomyślałem, że wpadnę. - Niech no ci się przyjrzę. - Odsunęła go od siebie, ale nie puściła jego przedramion. Ładna fryzura. Co, rzuciłeś państwową posadę i wróciłeś do nart? - Nie całkiem. - Prezydentowi ta fryzura na pewno się podoba. Taka prosta… i jakże subtelna. Chodzi o to, żeby odwracać od niego uwagę, tak? Założę się, że to działa. I czyżbyś miał brązowe szkła kontaktowe? Co ci do głowy strzeliło, żeby chować te swoje piękne błękitne oczęta? Radość, która ogarnęła Scota na jej widok, szybko przygasła, kiedy z ciężkim sercem przypomniał sobie prawdziwy powód swojej wizyty.
- Możemy usiąść? - Jasne - odparła Jackie i szwajcarskim dialektem niemieckiego powiedziała do kierownika sali coś, czego Scot nie zrozumiał. Kierownik zaprowadził ich do stolika na drugim końcu sali, z dala od okna. Jackie wyjęła papierosy i zapaliła jednego. - Od sportsmenki światowej klasy do palaczki. Kto by pomyślał? - powiedział Scot. - Spróbuj pomieszkać dziesięć lat w Europie z mężem palaczem i nie wpaść w nałóg. Palę tylko raz na jakiś czas, wyłącznie, gdy piję. Wiem, to żadna wymówka, ale co tam. Czego się napijesz? spytała Jackie, kiedy do ich stolika podszedł kelner. - Ein grosses Bier - powiedział Scot. - Und einen Kir, bitte. Kelner ukłonił się uprzejmie i poszedł. Chwilę gawędzili o Interlaken i o tym, jak mija sezon; wreszcie Jackie zaciągnęła się papierosem i zarzuciła go pytaniami z prędkością karabinu maszynowego. - No dobra, dość tych pogaduszek. Chcę wiedzieć ze szczegółami, co u ciebie. Co porabiasz. Z kim się spotykasz. Czemu tak długo się nie odzywałeś i, co najważniejsze, jakim cudem dostałeś urlop w czasie jednego z największych kryzysów w dziejach Stanów Zjednoczonych. Scot wstrzymał się z odpowiedziami, bo kelner właśnie przyniósł drinki i miseczkę mocno osobnych czipsów domowej roboty. Kiedy poszedł, Jackie od razu wzięła się do jedzenia. - Od czego mam zacząć? - Nie wiem - powiedziała Jackie między kęsami. - Jak chcesz. Co tu robisz? Przyjechałeś na urlop? - Nie, nie na urlop. Mam kłopoty i potrzebuję twojej pomocy. - Kłopoty? Jak to „kłopoty”? Scot milczał. - Ma to związek z uprowadzeniem prezydenta? Musiał zdradzić się miną, bo Jackie powiedziała: - Nie dziw się, wszędzie o tym trąbią. Fakt, że uprowadzenie prezydenta trafiło na czołówki gazet na całym świecie, nie mógł zaskakiwać. Zdumiało go co innego: to, że Jackie tak szybko zdołała się we wszystkim połapać. Zawsze świetnie potrafiła przejrzeć go na wylot. Jako koledzy z drużyny narciarskiej chodzili ze sobą i choć byli wtedy ledwie dzieciakami, Scot myślał, że Jackie może okazać się tą jedną jedyną. Jednak po śmierci ojca jego życie wywróciło się do góry nogami. Zanim się pozbierał, Jackie już
była związana ze szwajcarskim narciarzem, za którego ostatecznie wyszła. Jedyne, co pozostało Scotowi, to liczyć na jej przyjaźń. I choć zawsze miał najlepsze intencje, to jakoś ciągle urywał mu się kontakt, nie tylko z nią, ale i z wieloma innymi ludźmi, którzy byli dla niego ważni. Tłumaczył to nawałem obowiązków, ale teraz, kiedy patrzył nad stolikiem na Jackie, wiedział, że winić może tylko i wyłącznie siebie. Była jeszcze piękniejsza niż w czasach wspólnych występów w drużynie narciarskiej. Niezwykła kobieta, nieważne, że pali. - Jak tam schronisko, Jackie? Ile razy jestem w księgarni, zaglądam do przewodników po Szwajcarii i widzę ciebie. Krepplerowie na pewno się ucieszyli, że zyskali nie tylko synową, ale i wytrawnego menedżera - powiedział. - Nie zapominajmy o szczęśliwym mężu, któremu trafiła się taka wspaniała żona. - Gdzieżbyśmy mogli. Jak się miewa stary Rolf? - Jak zawsze - odparła Jackie i napiła się kirą. - A teraz przestań zbaczać z tematu i powiedz wreszcie, co to znaczy, że masz kłopoty. Byłeś przy porwaniu? - To musi zostać między nami. - Oczywiście. Myślisz, że z kim rozmawiasz? To ja, stara dobra Jackie. Mój język nie wyjdzie z Schuh, już ja się o to postaram. Słowa nikomu nie pisnę. Poza tym to ty zwróciłeś się do mnie. Miała rację. Scot potrzebował jej pomocy, choć tylko w minimalnym stopniu. Nie chciał za bardzo jej w to mieszać. Odetchnął głęboko i zaczął swoją opowieść. - Tak, byłem przy tym. Z tego, co ostatnio słyszałem, jestem jedną z dwóch osób, które przeżyły. Większość agentów zasypała lawina albo… - zawahał się. - Albo co? Co się stało? - Albo zostali zastrzeleni. - Zastrzeleni? To straszne. - To jeszcze nie koniec. Moja przyjaciółka i jej znajomy zginęli we wtorek w nocy, tuż po tym, jak byli ze mną na drinku, i jestem głównym podejrzanym o ich zabójstwo. Jackie nie nadawała się na zawodową pokerzystkę. Miejsce głębokiego skupienia na jej twarzy błyskawicznie zajął kompletny szok. - Zabójstwo? Ty?-wykrztusiła. - Uhm. Co gorsza, wygląda na to, że zastrzelono ich z mojego pistoletu, który ktoś ukradł z mojego mieszkania. Poza tym mniej więcej w tym samym czasie, kiedy doszło do obu zabójstw i uprowadzenia prezydenta, na moje konto dziwnym
zbiegiem okoliczności trafiły duże pieniądze. - Czy jedno wiąże się z drugim? - Zdaniem zbyt wielu osób, tak, poprzez moją osobę. Zostałem wrobiony w zabójstwa i współudział w porwaniu prezydenta. Uważają, że byłem kretem, który pomagał porywaczom. - Ale przecież w Secret Service tak cię cenili. Przy tych paru okazjach, kiedy się odzywałeś, mówiłeś, że wszystko jest super. - Bo było. - Co na to twój szef? Twoi przełożeni? Przecież cię znają. Powinni za ciebie ręczyć. Na pewno wiedzą, że nie masz z tym nic wspólnego. Jej wotum zaufania znaczyło dla niego więcej, niż mogła przypuszczać. - Kłopot w tym, że mój bezpośredni przełożony, który był też moim przyjacielem, zginął podczas uprowadzenia, a szef szczebel wyżej jest w to wszystko paskudnie zamieszany. - A on nie ma nikogo nad sobą? - Ma, ale dowody przeciwko mnie są mocne. Kiedy ostatnio rozmawiałem z górą, namawiali mnie, żebym oddał się w ich ręce i udowodnił swoją niewinność. - Udowodnił niewinność? A gdzie się podziało domniemanie niewinności? - Dlatego właśnie zawsze tak cię lubiłem, Jackie. Od razu trafiasz w sedno. Dokładnie to samo pomyślałem. - Czyli co, uciekłeś tu, do Szwajcarii? Żeby uniknąć ekstradycji? - Nie. - Wiesz, wybacz, jeśli za bardzo wnikam, ale w końcu jesteśmy starymi znajomymi. Wierzę w twoją niewinność, tylko, czy uciekając, nie pogarszasz swojej sytuacji? - Zależy, jak na to spojrzeć. - To znaczy? - Widzisz, ja wiem, że jestem niewinny, i wiedzą to też ludzie, którzy chcą mnie wrobić. - No dobrze… - W każdym razie chyba uznali, że wrabianie mnie to nie najlepszy pomysł i wczoraj dwa razy próbowali mnie zabić. Jackie wstrzymała oddech. - Nic ci się nie stało? Nie zrobili ci nic złego? Scot uśmiechnął się. - Znasz mnie. Jestem kuloodporny. Będą musieli się bardziej postarać.
- Oby nie. Co teraz? Zamierzasz się tu przyczaić, dopóki sprawa nie przycichnie? Potrzeba ci pieniędzy…? - Nie, pieniędzy na razie mi starczy, ale dzięki. Mam kilka tropów, które chcę zbadać… - Tropy? Tutaj? Rozmowa schodziła na delikatny temat i Scot zaczął ostrożnie dobierać słowa. - Muszę znaleźć pewnych ludzi, którzy mogą mi pomóc. Mam nadzieję, że we właściwym czasie wszystko się wyjaśni i wtedy wrócę do kraju. Na razie nikt nie może wiedzieć, że tu jestem. - Ja będę milczeć. - Jestem wdzięczny. Muszę cię też poprosić o przysługę. - Jaką? - Muszę się gdzieś zatrzymać. Mina Jackie mówiła wszystko. Naprawdę chciała mu pomóc, ale jego prośba była jej bardzo nie na rękę. Choć wśród freestylerów panował duch koleżeństwa, bez względu na to, kto z jakiego kraju pochodził, mąż Jackie zawsze uważał Scota za rywala, i na stoku, i poza nim. Był potwornie zazdrosny o żonęi nie podobało mu się, że jej stary znajomy ot tak wpada raz na jakiś czas z wizytą albo pisze listy. Ich ostatnie spotkanie było dość nieprzyjemne i skończyło się tym, że Rolf- który najchętniej wymazałby Scota z pamięci żony - kazał Jackie zerwać z nim wszelkie kontakty, co doprowadziło do ponad-tygodniowej kłótni. - Wiesz, że nie jesteś ulubieńcem Rolfa. - Wiem i od ostatniej wizyty u was mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Nie chciałem go zdenerwować. - To jego problem, nic innego. Zawsze widział w tobie zagrożenie. - Nie wiem, dlaczego. Facet jest przystojny, ma piękną żonę, świetnie prosperujący biznes i robi polityczną karierę. Nadal siedzi w polityce, prawda? - O, tak. Nawet bardziej niż kiedyś. Słuchaj, mówię ci, te tarcia między wami to jego wina, naprawdę. - Jackie, przykro mi, że sprawiam ci kłopot. Gdybym mógł szukać pomocy gdzie indziej, zrobiłbym to. Chodzi o to, że mam do rozwiązania parę ciężkich problemów i muszę mieć
bezpieczną kryjówkę. Nie sądzę, żeby ktokolwiek szukał mnie u ciebie. Wiem, że zwalam ci się na głowę, ale potrzebuję twojej pomocy. Przygryzła dolną wargę i zakręciła malinowego koloru płynem w kieliszku. - W pewnym sensie masz szczęście. Po pierwsze, byłam w domu, więc mogłam odebrać wiadomość od ciebie. Wydaje ci się, że taki jesteś cwany? Podwójny fuli? A gdyby zobaczył to Rolf? Myślisz, że nie nabrałby podejrzeń? Scot uśmiechnął się ze skruchą. - Po drugie - powiedziała Jackie, nie zważając na jego rozczulającą minę. - Wyjechał na tydzień do Berna na zjazd partii, więc nietrudno cię będzie ukryć. Harvath odetchnął z ulgą. - Remontujemy część Herberge na lato. Mogę dać ci jeden z wykończonych pokojów i nikt nie powinien cię zauważyć. Na korytarzach jest pełno trocin, prysznic działa za wrzuceniem monety, i nie ma obsługi, ale domyślam się, że takie warunki cię zadowolą. - W zupełności. Jestem twoim dłużnikiem. - To fakt. Pytanie tylko, jakby ci tu podrzucić klucz? - zastanowiła się Jackie i znów przygryzła swoją wydętą, ciemnoróżową wargę. - Już wiem. Zostawię go z instrukcjami pod jednym z pojemników na śmieci na tyłach głównego budynku. Jest ich sześć, wszystkie pomalowane na jasnoczerwono, a jeden mniejszy od pozostałych. Klucz będzie pod nim. Proszę cię tylko, żebyś wchodził tylnymi schodami i starał się nie rzucać w oczy. - Wierz mi, taki miałem zamiar. - Nigdy bym się nie domyśliła, patrząc na tę twoją tlenioną fryzurę. Oboje parsknęli śmiechem. Scot wyciągnął rękę i ujął delikatną, piegowatą dłoń Jackie. W pierwszej chwili zesztywniała, ale zaraz się rozluźniła. - Nie masz pojęcia, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Nie wiem, do kogo innego mógłbym się zwrócić. - Nawet gdyby Rolf był w mieście, coś byśmy wykombinowali. Znamy się tyle lat. - To prawda. - Mam tylko nadzieję, że wygrzebiesz się z tych swoich kłopotów. - Bez obaw. Jackie ścisnęła jego dłoń i wstała od stolika. - Domyślam się, że płacisz za drinki?
- Jasne. Kiedy mogę przyjść po klucz? - Śmiecie zabrali dziś rano, więc myślę, że za godzinę możesz spróbować. Pamiętasz tylne wejście, przy boisku do siatkówki? - To nawet na mrozie z niego korzystają? - Scot, zapomniałeś już, jakie głupstwa wyczynialiśmy w środku zimy po paru głębszych? - Tak - odparł z uśmiechem. - Kłamca. Zresztą zimowa siatkówka to hit wśród młodej klienteli. Klucz będzie tam za godzinę. Jackie zmierzwiła mu włosy i westchnęła z dezaprobatą. - A taki kiedyś byłeś przystojny - zażartowała. - Wielkie dzięki, Jack. - Na razie. Zabrała torebkę i płaszcz. Scot patrzył za nią, kiedy zniknęła za drzwiami, by zaraz pojawić się za szybą. Ruszyła Jungfraustrasse z powrotem do Herberge Balmer’s. Dopił piwo i postanowił zabrać torbę ze stacji, a potem dla zabicia czasu pochodzić po mieście, zanim wybierze się do schroniska. 49 Klucz i liścik, zgodnie z obietnicą, były pod najmniejszym z czerwonych pojemników na śmieci. Z małej mapki, którą narysowała mu Jackie wynikało, że pokój jest na południowym krańcu bocznego budynku. Choć w świetle dnia trudno nie rzucać się w oczy, Harvathowi udało się niepostrzeżenie dostać do środka i wejść na górę. Na schodach powitał go słodki zapach świeżego drewna. Samo Herberge wyglądało jak żywcem przeniesione ze starego filmu o przygodach Heidi. Typowy dom w stylu alpejskim, wyłożony drewnem od zewnątrz i od wewnątrz. Pod kalenicami wymalowane były sceny z codziennego życia dawnej Szwajcarii. U każdego okna wisiały doniczki. Scot przeszedł slalomem przez zagracony po remoncie korytarz, znalazł swój pokój i otworzył drzwi. Jackie posłała łóżko i zostawiła mu kilka butelek wody mineralnej, ser, dwa jabłka, chleb, salami, elektryczny ekspres do kawy, kawę, naczynia, widelec, nóż i łyżkę. Obok leżał notes z wiadomością na pierwszej kartce: „A propos, nic z tego nie jest za darmo. Wszystko dopiszę do rachunku. Miłego pobytu, J.”
Nic a nic się nie zmieniła i dzięki Bogu. Scot nie wiedział, co począłby bez niej. Dużo by ryzykował, gdyby zatrzymał się w zwykłym hotelu. Musiałby oddać paszport na przechowanie. A tak, jak się sprawy miały, wolał nie rozstawać się z żadnym z dwóch, które nosił ze sobą. Podłoga, ściany i łagodnie opadający sufit wykonane były z pięknego jasnego drewna. Na dwuosobowym łóżku leżała biała pościel i kołdra w kratę. Na jednej ze ścian była umywalka, toalety zaś, jak uznał, znajdowały się pewnie w głębi korytarza, obok pryszniców, które zauważył po drodze. Zgodnie z sugestią Jackie, rozmienił na poczcie część banknotów na pięciofrankowe monety, żeby rano móc wziąć gorący prysznic. Kupił też parę kopert i znaczki. Monety położył na blacie obok umywalki. Było mu trochę za ciepło, więc uchylił skrzydłowe okna. Otwierały się na zewnątrz, jak miniaturowe drzwi balkonowe. W swojej notce Jackie wspomniała, że robotnicy często otwierają okna w dzień, ale powinien zamknąć je na noc, bo inaczej ktoś z personelu może przyjść na górę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Zrzucił buty i usiadł na łóżku. Z niebieskiej plastikowej torby wyjął coś, co kupił w sklepie za rogiem. Kiedy przechodził obok sklepu z bronią o nazwie Waffenhaus Schneider, nie uwierzył własnemu szczęściu. Choć nie był obywatelem szwajcarskim i nie mógł kupić prawdziwej broni, z wystawy uśmiechało się do niego coś innego. Harvath wszedł i obejrzał z podziwem szeroki asortyment broni. Chodził od działu do działu, by ostatecznie zatrzymać się obok witryny, przy gablocie z napisem „Nowość z Tokio. Airsoft!” Airsoft produkował wierne kopie różnych modeli broni palnej, strzelające plastikowymi kulkami o średnicy sześciu milimetrów. Repliki wyglądały tak realistycznie, że wykorzystywano je w filmach hollywoodzkich, a kilka lokalnych i federalnych agencji śledczych używało ich na szkoleniach. Dostępne były zabawkowe rewolwery, pistolety półautomatyczne, karabiny maszynowe, strzelby, karabiny snajperskie… Tokijska firma Marui produkowała wszystko, czego dusza zapragnie. Scot zdecydował się na glocka 17. Była to niemal idealna kopia broni, która dzień wcześniej uratowała mu życie, brakowało tylko tłumika. Miał nadzieję, że w przyszłości już nigdy nie będzie zmuszony zdać się na pistolet zabawkę, choćby najbardziej realistycznie wyglądający. Dopóki jednak nie zdobędzie prawdziwego, lepszy taki niż żaden. Zsunął wieko z pudełka i wyjął pistolet ze styropianu. Zapłacił za niego prawie sześćdziesiąt dolarów, ale przynajmniej nie będzie już się czuł tak bezbronny. Gdyby przyszło co do czego, lepiej blefować z fałszywym glockiem niż nie mieć nic, choć tak czy owak musiał jak najprędzej zdobyć prawdziwą broń. Rolf na pewno trzymał gdzieś w domu karabin - władze wydawały je wszystkim
obywatelom - tyle że szwajcarska obrona cywilna dostawała samą broń, bez amunicji. Nieważne; Scot i tak nie chciał narobić Jackie jeszcze więcej kłopotów. Poza tym, jak do licha miałby schować karabin? Włożył białe kulki do magazynka. Ku jego zaskoczeniu, po ich załadowaniu pistolet ważył prawie tyle, co w rzeczywistości, a przy przechylaniu go na boki kulki nie grzechotały. Co najlepsze, zabawkowa broń idealnie mieściła się za paskiem, tak że nie było jej widać. Scot odłożył pistolet na bok i sięgnął po notes oraz ołówek, które Jackie zostawiła na stole razem zjedzeniem. Wyrwał kartkę z wiadomością i położył notes obok siebie na łóżku. Wyjął z kieszeni szarą kopertę ze schowka Andre Martina na Union Station i zaczął przerzucać skrawki papieru, aż znalazł te właściwe - list do cioci Jane i adres w Interlaken. Nie musiał kopiować charakteru pisma senatora. Chciał, by ten, kto przeczyta list, wiedział, że pojawił się nowy gracz. Harvath przycisnął ołówek do notesu, żeby skrobnąć parę słów od siebie do cioci Jane, i wtedy zauważył, że na kartce odbiła się wiadomość napisana przez Jackie na poprzedniej stronie. Od razu przyszło olśnienie. Aż głupio mu się zrobiło, że wcześniej na to nie wpadł. Naprawdę musiał mieć coś nie tak z głową. Przecież to sztuczka stara jak świat. List do cioci Jane, napisany - Scot nie miał co do tego cienia wątpliwości - przez senatora, wyglądał na kopii jak negatyw, bo w gruncie rzeczy tym właśnie był. Musiał oddać sprawiedliwość Andre Martinowi; okazał się nadzwyczaj skrupulatny. Andre lekko zacieniował ołówkiem kartkę na wierzchu, by zobaczyć, co było na poprzedniej. Większość ludzi wkłada w pisanie tyle siły, że litery odbijają się na kilku następnych stronach. Martin znał tę sztuczkę i udało mu się odtworzyć list. Wszystko zaczynało nabierać sensu. Nie ma mowy, by senator
załatwiał brudne sprawy w biurze; zbyt duże było ryzyko, że ktoś go nakryje. Takimi rzeczami zajmował się w domu, pewien, że jest bezpieczny. Na podstawie leżących przed nim dowodów Harvath uznał, że albo senator był bardzo nieostrożny, albo Andre Martin bardzo sprytny. Pewnie po trosze jedno i drugie. Scot starał się trzymać stylu listu z szarej koperty. Chodziło o to, by czytający zrozumiał, że ktoś jest na jego tropie. „Droga ciociu Jane, bardzo byłaś niegrzeczna. Zabrałaś coś, co do Ciebie nie należy i wielu ludzi chce to odzyskać. Osobiście nic do Ciebie nie mam, ale uważam, że moje milczenie jest coś warte. Może spotkamy się, żeby to omówić? Następnego dnia po tym, jak dostaniesz ten list, w samo południe będę w Pałacu Lodowym na Szczycie Europy. Cieszę się na obopólnie korzystną rozmowę. Twój przyjaciel Edwina” Scot przeczytał list kilka razy i schował go do wcześniej kupionej koperty. Zakleił ją, napisał adres skrytki pocztowej w Interlaken, nalepił znaczki i wybrał się na pocztę. Poszedł Centralstrasse i krążył po okolicy, pozornie zainteresowany wystawami sklepowymi, aż do zamknięcia poczty zostało tylko pięć minut. Wtedy wsunął kopertę do skrzynki na zewnątrz. Teraz mógł być pewien, że list nie trafi do skrytki pocztowej wcześniej niż następnego dnia rano. Wrócił do Balmer’s i raz jeszcze przebiegł myślą cały swój plan. Szanse były niewielkie wiedział o tym - ale nie miał wyboru. 50 Astronom pospiesznie wyciągnął kosz na śmieci spod biurka i zwymiotował. Na kawałku woskowanego papieru na blacie leżał obcięty palec. Wiedział, do kogo należał, i kto go wysłał. To nie do wiary, że dostarczyli mi to do gabinetu, pomyślał z niepokojem. Najpierw giną agenci Secret Service, potem oddział sił specjalnych, a teraz to. Sprawy zaczynają wymykać się spod kontroli. Trzeba położyć temu kres. Dwie godziny później Astronom siedział w swoim gabinecie naprzeciwko senatorów Rolandera i Snydera. Kiedy ochrona zamknęła drzwi i można było bezpiecznie rozmawiać, Rolander odezwał się pierwszy.
- Nie wiem, czy to spotkanie to dobry pomysł. - Naprawdę? - odparł Astronom gniewnie podniesionym głosem. -Wiesz co? Więcej nie będę cię słuchał! To wszystko zaszło za daleko! - Ciszej! - warknął Snyder. - A teraz powiedz, czym się tak denerwujesz. - Czym się denerwuję?! Dostałem list z palcem prezydenta! - powiedział. Wbrew żądaniu Snydera nie zniżył głosu. Rolander zaniemówił. - Więcej tego nie powtórzę. Uspokój się. Co było w liście? - Porywacze żądają, żebyśmy zdeponowali pięćdziesiąt milionów dolarów na koncie w Buenos Aires, w przeciwnym razie w następnej przesyłce będzie głowa Rutledge’a. - Nasi przyjaciele stali się pazerni - powiedział Snyder. - Nie mogą tego zrobić - dodał Rolander. - A mimo to robią - odparł Snyder i odwrócił się do wiceprezydenta Marshfielda. - Jesteś pewien, że to palec Rutledge’a? - Na sto procent. Miał na knykciu taką śmieszną bliznę w kształcie półksiężyca. Zawsze się chwalił, że to pamiątka po wypadku na żaglówce. - Co zrobiłeś z tym palcem? - Jak to co? Jak myślisz? Oddałem go Secret Service. - Jezu. A list? Nie pokazałeś go chyba nikomu, co? - List? Oczywiście, że pokazałem. Co, oczekujecie, że zachowam to dla siebie? Zupełny obłęd. Musicie to powstrzymać! - krzyknął Astronom głosem, do którego znów wkradła się histeria. - Nigdy nie przystałem na te wszystkie zabójstwa, a poza tym umawialiśmy się, że prezydent wróci cały i zdrowy do swojego gabinetu. Marshfield wystawiał nerwy Snydera na ciężką próbę. TM - Nie mów mi, jak się umawialiśmy. Ja to wszystko zmontowałem, pamiętasz? Ty dostajesz ogromne fundusze na prowadzenie kampanii i okazję, żeby pokazać, że nadajesz się na prezydenta. Stoisz twardo na stanowisku, że z terrorystami się nie negocjuje, i wychodzisz z tego czysty jak łza. Wiemy, że Rutledge nie zamierza drugi raz kandydować, więc z marszu zostajesz numerem jeden na świecie. Daliśmy ci wszystko, czego chciałeś, więc nie gadaj mi o tym, jak się umawialiśmy. - Będę o tym gadał, bo cała operacja się sypie! - odparował Marshfield. - Na razie sypiesz się tylko ty.
- Ja? Palców u rąk i nóg wam nie starczy, żeby policzyć wszystkie trupy. I z tego, co słyszę, ten agent Secret Service, Harvath uciekł wam sprzed nosa! - Więcej tego nie powtórzę. Ty rób swoje, my będziemy robić swoje. Twoje zadanie to grzmieć przed kamerami i dopilnować, żeby rozpadła się prezydencka koalicja na rzecz ustawy o paliwach kopalnych. Każde „tak” ma się zmienić w stanowcze „nie”; nawet gdyby sam prezydent jutro przyszedł na salę obrad, nic by nie wskórał. Rozumiesz? Resztę zostaw nam. I na litość boską, człowieku, weź się w garść. Nie wyglądasz mi na dobry materiał na prezydenta. - Wiem. Ten stres jest tak… - Marshfield, powiem to tylko raz. Wiem, że masz dość oleju w głowie, by to zrozumieć. Jeśli prezydent może zniknąć, pomyśl tylko, jak łatwo zniknąć mógłby wiceprezydent… Na stałe. Musisz się pozbierać, do cholery. To ostatnie ostrzeżenie. - Snyder wstał i odwrócił się do Rolandera. - Chodźmy. Piętnaście minut później, za zamkniętą przegrodą, świadom, że Snyder regularnie sprawdza swoją limuzynę na obecność podsłuchu, Rolander uznał, że może bezpiecznie mówić. - Martwię się o Marshfielda. - Nie ma czym - powiedział Snyder. - Jak to nie? Facet pęka. - Przejdzie mu. Poza tym wie, co go spotka, jeśli spróbuje sobie odciążyć sumienie. Kazałem go obserwować o każdej porze dnia i nocy. - Jak głęboko ta sprawa sięga? - Dość głęboko, żeby się powiodło. Na razie Marshfield to najmniejsze z naszych zmartwień. Niepotrzebnie dałem ci się namówić na to, żeby wrobić Harvatha. - Nie było dość czasu, żeby siedzieć i myśleć. Wtedy wydawało się to najbardziej logiczne. Zabójstwo wzbudziłoby zbyt wiele podejrzeń. Za to wrabiając go, rozwiązaliśmy sporo problemów za jednym zamachem. - I przysporzyliśmy sobie następnych. Powinniśmy go byli sprzątnąć w jego mieszkaniu, kiedy mieliśmy okazję. - David, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Facet dał dyla, a to tylko umocniło cały Waszyngton w przekonaniu, że jest winny. - Ale za dużo wie.
- To nie wystarczy. Ma same poszlaki. Rojenia świra, który doznał poważnego urazu głowy. Nikogo tym nie przekona. - Pod bankiem zabił moich dwóch najlepszych ludzi od mokrej roboty, a trzeba dołożyć do tego blamaż na Union Station, gdzie trzech innych poważnie uszkodził. Więcej go nie zlekceważę. - Z tego, co mówiłeś, tych dwóch zabił przypadkiem. Pozostali, zwłaszcza ten, któremu wyrwał rękę ze stawu, dostali to, na co zasłużyli swoją głupotą. Doskonale znali przeszłość Harvatha. Próbować załatwić go z bliska, to błąd. Którego, nawiasem mówiąc, na pewno więcej nie popełnią. - Na pewno. - No dobra, a co z tym żądaniem okupu, które dostał Marshfield? - A co ma być? - Co z tym zrobimy? - Nic. - Nic? Jak to nic? - Tak to. Przygotowaliśmy się z Fawcettem na taki obrót wypadków. Przewidział, że coś podobnego może się stać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, ile pieniędzy już wypłacił. To naturalne, że nasze Lwy połakomiły się na więcej. Zdecydował więc, żebyśmy nie robili nic. - Ale jak możemy nic nie zrobić? - To proste. Jeśli prezydent nie wróci żywy, Marshfield zastąpi go do końca kadencji. Wystarczy w tym czasie zaaranżować parę odpowiednio nagłośnionych wydarzeń i prezydenturę majak w banku, kto wie, może nawet na dwie kadencje. Przez cały ten czas będziemy go mieli w garści. To naprawdę bardzo sensowne rozwiązanie. Nie możemy przegrać. - Tyle że w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. - Chodzi ci o Harvatha? Russ, na litość boską. Najpierw nie chcesz, żebym się nim przejmował, a zaraz potem mówisz o nim tak, jakby sam jeden mógł wszystko zepsuć. Myślisz, że do tego dopuszczę? Już jestem na jego tropie. - Serio? - Zaskoczony? Nie wiedziałeś, że miejsce w komisji służb specjalnych ma swoje zalety? Okazuje się, że Harvath zadzwonił wczoraj do Lawlora z FBI i zapewnił, że jest niewinny. Lawlor, jako sumienny federalny, oczywiście od razu go namierzył. Ustalił, że Harvath telefonował z automatu w Ritzu. Kiedy jego ludzie dotarli na miejsce, nie znaleźli nikogo,
kto odpowiadałby rysopisowi Harvatha, więc zrobili to, co zwykle, przesłuchali paru pracowników i możliwych świadków, spisali zeznania i wyszli. - Czyli go nie zwinęli. Co to ma wspólnego z naszym problemem? - Wszystko. Świadkowie, którzy zeznali, że nie widzieli tam Harvatha, mówili prawdę. - No dobra… ale nadal nie chwytam. - FBI popełniło ten sam błąd, co my. Zlekceważyli Harvatha. Naprawdę myślisz, że w sytuacji, kiedy szuka go pół Waszyngtonu, chodziłby po mieście bez przebrania? Senator Rolander uniósł brwi. - To logiczne, nie? - ciągnął Snyder. - Ritz jest jednym z najlepiej chronionych hoteli w mieście. Wszędzie mają kamery. Wystarczyło sprawdzić, o której Harvath dzwonił do Lawlora i z którego automatu, a potem przewinąć kasety wideo do odpowiedniego momentu. Poza tym kamera na zewnątrz uchwyciła go, kiedy wsiadał do taksówki. Portier zapamiętał, że mówił po angielsku z akcentem brzmiącym z niemiecka. Zdobyliśmy numer taksówki i pokazaliśmy kierowcy zdjęcie Harvatha. Powiedział, że zabrał go na Union Station. - Czyli wsiadł do pociągu, ale jakiego? - spytał Rolander. - Nie wsiadł do żadnego pociągu. Na Union Station złapał następną taksówkę, a potem pewnie jeszcze ze trzy-cztery, zanim dotarł na Dulles. - Dulles? Z której linii lotniczej skorzystał? - Swissair. Mamy taśmy z lotniskowego monitoringu i dyskretnie pokazaliśmy ludziom jego zdjęcie. Posługiwał się nazwiskiem Hans Brauner, wczoraj wieczorem wyleciał do Zurychu. - Jesteś pewien? - Sam widziałem go na wideo. Miał to samo przebranie, co w Ritzu. - Ale że poleciał do Szwajcarii… Jak wpadł na ten trop? - powiedział Rolander głosem pełnym napięcia. - Tego to ja nie wiem. Pewnie ma to coś wspólnego z Andre Martinem i kopertą, którą Harvath wyjął ze schowka na dworcu kolejowym. - Wiedziałem, że tak będzie. Masz rację, zlekceważyliśmy go. Cholera! Co teraz zrobimy?
Rolander był spocony, ale Snyder zachowywał niezmącony spokój. - Już nadałem sprawom bieg. - Co to znaczy? - Wysłałem za nim ludzi, którzy raz na zawsze go uciszą. - Przecież może być wszędzie. Jak go znajdziesz? - Dyskretnie umieściłem jego paszport na czarnej liście i dopisałem jego nazwisko oraz pseudonim Hans Brauner do listy osób podejrzanych o terroryzm. Kazałem komuś czuwać pod lewym numerem i e-mailem Departamentu Stanu. Wydałem dyspozycje, żeby nie zatrzymywać Harvatha, tylko wziąć go pod obserwację i powiadomić nas, jeśli się pokaże. - O ile się pokaże. - Pokaże się, bez obaw. - Myślę, że powinniśmy dać znać naszemu Lwu, co się dzieje. - Po co? - A jeśli Harvath ich wytropi? - To co? Nie ma z nimi żadnych szans. - Wydawało mi się, że mieliśmy go więcej nie lekceważyć. Poirytowany, że musi tłumaczyć koledze z Senatu wszystko od początku do końca, Snyder odetchnął głęboko. - Po pierwsze, kontaktuję się z nimi tylko przez skrytkę pocztową. Uzgodniliśmy, że tak będzie bezpieczniej dla wszystkich. Po drugie, w tej chwili próbują wycisnąć z nas więcej pieniędzy. Jeśli ostrzeżemy ich przed Harvathem, mogą znaleźć sposób, by wykorzystać go przeciwko nam. Lepiej nic im nie mówić. Prędzej czy później Harvath się pokaże, a my go wtedy załatwimy. Bez obaw. A nawet gdyby znalazł jaskinię Lwów, na co moim zdaniem nie ma cienia szansy, nie może się z nimi równać. Rozerwą go na strzępy. Dosłownie. - Ale co z palcem prezydenta? Nawet ty musisz przyznać, że posunęli się za daleko. Co będzie, jeśli go zabiją? - Jeśli tak się stanie, cóż, takie są koszty prowadzenia interesu. 51 Harvath nie cierpiał zmęczenia wywołanego zmianą stref czasowych. Choć przespał większą część lotu i wieczorem zmusił się, by siedzieć do późna, i tak obudził się wcześnie rano. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że jeszcze jest ciemno, i tylko przejeżdżające pobliską ulicą
samochody wskazywały, że nie on jeden już nie śpi. Zamknął oczy i próbował zmusić się do tego, żeby znów zasnąć, ale szybko zrozumiał, że rozbudził się na dobre. Nagie drewno było zimne pod jego stopami. Po cichu poczłapał korytarzem do łazienki i wrócił do swojego pokoju. Zaczął się rozciągać, żeby zobaczyć, w jakim stanie są jego mięśnie. Choć pewnie minie wiele tygodni, zanim sińce poznikają, przynajmniej nie był już taki zesztywniały. Swoją powracającą sprawność przypisał dobrej formie, w jakiej był przed lawiną. Kiedy z ćwiczeń rozciągających przeszedł do jogi i skoncentrował się na oddychaniu, poczuł, że wciąż boli go głowa. Po jodze zrobił kilka serii pompek i brzuszków; potem kilka razy opuścił się i podniósł na rękach, oparty z jednej strony o wezgłowie łóżka, z drugiej o krzesło. Zroszony potem, zasapany, z lekko buntującym się żołądkiem, złapał ręcznik, przybory toaletowe i stos monet i poszedł pod prysznic. Po powrocie zjadł na śniadanie chleb, ser, owoce oraz dwie tabletki ty-lenolu i wypił mocną czarną kawę. Wyszorował zęby, ubrał się w krzykliwy strój snowboardzisty, schował glocka za pazuchę, włożył kurtkę i wymknął się z hotelu. Kiedy otwierali pocztę, stał przy głównym wejściu z „USA Today” pod pachą. Podszedł do okienka poste restante i zauważył, że za ladą jest ta sama kobieta, u której dzień wcześniej kupił koperty i znaczki. - Dzień dobry - przywitał się po angielsku, wiedział bowiem, że płynnie mówiła w tym języku. - Witam pana. Przyszedł pan zobaczyć, czy jest już list? - Tak. Oby był. Potrzebuję pieniędzy na bilet do Strasburga. - Zaraz sprawdzę. Proszę przypomnieć nazwisko? Dzień wcześniej Harvath nie chciał jej podać swojego prawdziwego nazwiska, więc przedstawił się pierwszym, które mu przyszło do głowy: „Sampras. Pete Sampras”. Wiedział, że to głupie, ale nie mógł już tego cofnąć. - Ano tak. Jak ten tenisista - powiedziała. - Tyle że ja gram gorzej w tenisa i mam dużo mniej pieniędzy. - Może da się coś z tym zrobić. To znaczy, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze powiedziała z uśmiechem, zapisała sobie jego nazwisko i poszła na zaplecze. Poprzedniego dnia Harvath wpadł na pewien pomysł. Gdyby stał przed pocztą, nie zauważyłby, czy „ciocia Jane” lub jakiś jej pomagier zajrzał do skrytki. Musiał więc obserwować ją z wnętrza budynku, ale jak mógł przesiedzieć cały dzień na poczcie, nie budząc podejrzeń? Wtedy przypomniał sobie pewien numer, który widział w filmie Dom z kart i postanowił go wypróbować.
Poczty na całym świecie przyjmują przesyłki nawet do osób, które nie mają u nich skrytki, pod warunkiem że na kopercie znajdzie się dopisek poste restante. Korespondencję odbiera się wówczas w okienku za okazaniem paszportu. Nic prostszego. Urzędniczka wróciła i potrząsnęła głową. - Przykro mi, panie Sampras, nadal nic do pana nie przyszło. - A niech to. Miałem nadzieję, że pojadę rannym pociągiem. - Może pan zajrzeć później. Poczta spływa przez cały dzień. - To bardzo miło z pani strony. Wie pani, jeśli to nie kłopot, na dworze jest straszny mróz, a ja nie mam nawet dość pieniędzy na śniadanie. Mógłbym usiąść sobie tu w kącie i zaczekać? Jestem pewien, że list w końcu przyjdzie. Harvath kusił los. Urzędniczce mogło się nie spodobać, że chce tu siedzieć cały dzień, ale po tym, jak ją kokietował, uznał, że powinna się zgodzić. - Nie sądzę, żeby to był kłopot. - Uśmiechnęła się. - Zostawię tu sobie pańskie nazwisko i jak następnym razem zajrzę na zaplecze, spytam, czy coś jest. Może nawet przyniosę panu kawę. - Dziękuję. A ja sobie poczytam gazetę. - Proszę bardzo. Następny proszę. Scot podszedł do drewnianej ławki i usiadł najwygodniej, jak się dało. Możliwe, że sporo będzie musiał się naczekać. Nie wiadomo, jak często ktoś opróżniał skrytkę pocztową „cioci Jane”, jeśli w ogóle. Przecież jej zawartość mogła być przesyłana na inny adres. Trzymał gazetę pod takim kątem, że widział skrytkę, a przy tym - gdyby ktoś na niego spojrzał wyglądał na pochłoniętego lekturą. Minęła dziesiąta. Przyjazna urzędniczka zawołała go do swojego okienka, dała mu filiżankę kawy i przeprosiła, że listu jeszcze nie ma. Usiadł z powrotem na ławce i czekał. Dwadzieścia po dziesiątej do budynku weszła grupa starszych ludzi. Najwyraźniej lubili urządzać sobie wspólne spacery na pocztę i razem załatwiać swoje sprawy. Kilku staruszków podeszło do skrytek. Scot odniósł wrażenie, że jeden z nich, drobna postać w niebieskiej pikowanej kurtce i brązowej czapce, otwiera skrytkę, którą obserwował, ale nie był pewien. Kręcący się przed nim siedemdziesięciolatkowie zasłaniali mu widok. Wreszcie na chwilę się rozstąpili i w prześwicie między nimi mignęła dłoń w rękawiczce, która zamknęła skrytkę… jego skrytkę! „Ciocia Jane” lub ktoś z nią związany zabrał list. Scot specjalnie kupił kopertę w jaskrawych kolorach i nawet z tej odległości widział, że to właśnie ją trzyma dłoń w rękawiczce. Tłumek starszych Szwajcarów ruszył w jego stronę, kierując się do okienka ze znaczkami.
Scot delikatnie przebił się przez plątaninę lasek, butów do wspinaczki i lederhosen. Na zewnątrz, na betonowych stopniach budynku poczty, zerknął w lewo i zobaczył niebieską kurtkę i brązową czapkę, znikające za rogiem. Rzucił się w pościg, zwalniając kroku dopiero przy skrzyżowaniu. Tuż przed Scotem szedł szczupły człowiek średniego wzrostu, z pozoru nieświadomy, że ktoś go śledzi. Harvath ruszył za nim, ale nie zdążył przejść pięciu metrów, kiedy nieznajomy odbił w bok, na drugą stronę ulicy, i spojrzał na witrynę cukierni. Scot wiedział, o co chodzi. Sam często stosował ten manewr - sprawdzał w odbiciu, czy ktoś go śledzi. Nie miał innego wyboru, jak tylko iść dalej przed siebie. Na szczęście, ulice Interlaken w większości były wąskie i zapewniały pod dostatkiem kryjówek. Harvath skorzystał z pierwszej, którą zobaczył. Przekonany, że pozostał niezauważony, dał nura w bramę i zaczekał, aż nieznajomy go minie. Oby tylko nie czekał na próżno. Minęło pięć, dziesięć, piętnaście minut… i nic. Harvath go zgubił. Był tego pewien. Facet albo się wystraszył i zawrócił, albo w ogóle nie zamierzał iść tą trasą. Scot był zły, że stracił go z oczu. Przez to jutro będzie musiał pojechać na spotkanie w ciemno. Nie będzie wiedział, kogo wypatrywać. Narazi się tym samym na ogromne niebezpieczeństwo, ale znów nie miał wyboru. Na miejsce spotkania wyznaczył Jungfraujoch, szczyt Europy. Była to atrakcja turystyczna wyciosana w lodowcu na wierzchołku góry Jungfrau, sąsiadującej z Eigerem. Niezbyt bezpieczne miejsce na tajne spotkanie, ale jedno z niewielu w pobliżu Interlaken, które Scot znał na tyle, by czuć się w nich pewnie. Tłumy turystów zapewnią wystarczającą osłonę, snajper nie będzie miał gdzie się ulokować, a dostać się na górę można było tylko w jeden sposób - pociągiem. Scot zamierzał zabezpieczyć się z każdej strony. Kiedy wyszedł z kryjówki i skręcił w ulicę, która miała doprowadzić go z powrotem do hotelu, w innej bramie stalowe oczy wyjrzały spod brązowej czapki i zapamiętały każdy rys jego twarzy. Obserwator poszedłby za Harvat-hem, gdyby nie to, że najpierw musiał zobaczyć, co jest w kolorowej kopercie i odnieść ją do skrytki pocztowej, zanim zgłosi się jej faktyczny adresat. 52
Cześć. Gdzie masz deskę? Głos zupełnie zaskoczył Harvata. Odwrócił się i zobaczył idącą ku niemu przez peron grupę hałaśliwych Amerykanów, których spotkał dwa dni wcześniej. Na czele szła ładna dziewczyna z kolczykiem w nosie. - Chyba jej nie zapomniałeś? - spytała. - Nie. Znajomi nie przyjechali i będę musiał wypożyczyć sprzęt - odparł Harvath. - To kiepsko. My jedziemy do Wengen. Możesz się z nami zabrać. - Dzięki. Byłoby miło, ale kupiłem bilet „na dzień dobry” czy jak go zwał, żeby mieć tańszy wjazd na Jungfraujoch. TJ1 - Byliśmy tam wczoraj. Pociągiem o szóstej trzydzieści pięć. Środek nocy, normalnie. Ale parę franków zaoszczędziliśmy. Harvath gawędził z grupką dotąd, aż na stację wtoczył się stary, szarozielonkawy pociąg Berner Oberland-Bahnen. Wagonów było jedenaście, te z przodu miały jechać na Lauterbrunnen, a te z tyłu w kierunku Grindelwal-du. Ponieważ trasa na Jungfraujoch wiodła przez Grindelwald, Harvath pożegnał się i wskoczył do jednego z tylnych wagonów. Punktualnie o siódmej trzydzieści pięć pociąg ruszył w stronę pierwszego przystanku, Wilderswil. Strome szczyty zaczynały się praktycznie przy samych torach i strzelały pionowo w niebo. Nawet o tej porze roku góry buchały jasnymi barwami wiecznie zielonych drzew, jaskrawo kontrastującymi z czystą bielą śniegu. I choć surowy pejzaż alpejski już teraz był piękny, Scot wiedział, że to nic w porównaniu z tym, co można tu oglądać wiosną. Do dziś pamiętał widok, jaki powitał go podczas pierwszej wizyty w Interlaken i regionie Jungfrau góry skąpane w niezliczonych barwach kwitnących kwiatów polnych. Na samym Schynige Platte, w górę i na lewo od miejsca, w którym teraz znajdował się pociąg, wiosną zobaczyć można przeszło pięćset różnych gatunków roślin. Wodospady i rzeki spadają z hukiem do dolin, zasilane wodą z lodowców i roztopionym śniegiem z okolicznych wierzchołków. Kiedy Scot podziwiał pejzaż za oknem, przyznał w duchu, że Szwajcarię w zasadzie warto odwiedzić w każdej porze roku. W Zweiliitschinen do tylnej części pociągu podczepiono nową lokomotywę, która nabrała prędkości i ruszyła na wschód w stronę Grindelwaldu. Scot wyjrzał przez okno po prawej stronie i za szybą po raz pierwszy mignęło mu słynne trio szwajcarskich gór: Eiger, Mónch i cel jego podróży, Jungfrau.
Góry, pokryte grubą warstwą śniegu i lodu, były piękne, a przy tym przerażające. Przed pierwszą wizytą w regionie Jungfrau Scot kupił książkę pod tytułem Biały pająk, o najdawniejszych próbach zdobycia Eigera. Wyjrzał przez szybę i próbował wypatrzyć obszar znany jako Biwak Śmierci, ale odległość była za duża, a warstwa śniegu za gruba. Kiedy skrzypiący stary pociąg wtaczał się z piskiem pod górę, Harvath spojrzał na rozkład jazdy. Była ósma trzy i właśnie dojeżdżali do Schwendi. Jeszcze jeden przystanek i będą w Grindelwaldzie. Dokładnie sześć minut później z przodu ukazała się malownicza wioska zalana światłem wczesnego poranka. Lokalne sklepy, i te z tandetą, i te sportowe, mieściły się w pięknych, tradycyjnych domkach w stylu alpejskim, o różnych kształtach, rozmiarach i kolorach. Po ulicach paradowali Europejczycy, ranne ptaszki w jaskrawych strojach i ciężkich butach narciarskich, z nartami zarzuconymi swobodnie na ramię. Scotowi widok ten przypomniał Park City. Pozazdrościł ludziom beztroski. Nie mają innych zmartwień prócz tego, gdzie pojeździć na nartach, a potem coś zjeść. On sam nie wiedział, co dzień mu przyniesie. Zamierzał wcześnie dostać się na Jungfraujoch i wybadać otoczenie. Choć mógł wyjechać z Interlaken pociągiem o szóstej trzydzieści pięć, bał się, że o tej porze będzie mało ludzi, a co za tym idzie, nie będzie tłoku, w którym mógłby się schować. Sądząc po liczbie pasażerów w pociągu, podjął słuszną decyzję. Tłum turystów -jak co sobota, było ich sporo - zapewni mu osłonę i bezpieczeństwo. A w razie czego łatwiej będzie zniknąć. W Grindelwaldzie pasażerowie musieli przesiąść się na górską kolejkę zębatą. Widok ze stacji na Eiger zapierał dech w piersi. Scot widział w życiu niejedno wariactwo, ale nigdy nie potrafił zrozumieć, że można z własnej woli wspinać się na szczyty górskie, zwłaszcza takie jak Eiger. Ostatni raz rzucił okiem przez ramię na hotele Derby i Regina, stojące po bokach stacji w Grindelwaldzie, i przeszedł przez peron do kolejki górskiej. Składała się wyłącznie z wagonów drugiej klasy, oddzielnych dla palących i niepalących. Kiedy zauważył, że większość pasażerów to Europejczycy i Japończycy, uznał, że największy tłok będzie w wagonie dla palących i niechętnie wsiadł. Drewniane ławki w kolorze miodu były niewygodne, ale niesamowity widok na ośnieżone góry wynagradzał to z nawiązką. Kolejka jechała leniwie między domami i małymi farmami na przedmieściach Grindelwaldu. Na wysokości ściany Eigera zatrzymała się na Grindelwald Grund, drugiej stacji w
Grindelwaldzie, której parking zastawiony był autokarami wycieczkowymi. Wyglądało na to, że bilet „na dzień dobry” ma wielu liczących się z groszem fanów. Wsiedli nowi pasażerowie i wolne miejsca szybko się zapełniły. W przedziale zrobiło się gęsto od dymu i Harvathowi ulżyło, że nikt nie zaprotestował, kiedy sięgnął do dwóch gałek w oknie, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Japończyk, który domyślił się, że Scot nie pali, ze śmiechem poczęstował go papierosem. Kolejka nabierała prędkości, a odstępy między domami były coraz większe. Harvath wiedział z doświadczenia, że wiosną i latem łąki, które teraz mijali, rozbrzmiewałyby chórem dźwięczących dzwonków zawieszonych na szyjach pasących się owiec, kóz i krów. Każda grupa dzwonków miała inny ton, żeby farmer mógł rozpoznać własne stado nawet w gęstej mgle. W Kleine Scheidegg pasażerowie mieli ostatnią już przesiadkę, do pociągu, który miał ich zabrać na sam szczyt Jungfrau. Czerwone siedzenia z gniecionego weluru były przyjemną odmianą po drewnianych ławkach. Harvath został z grupą europejskich i japońskich palaczy, którzy z oburzeniem przyjęli wieść, że od tej pory aż do stacji końcowej obowiązuje zakaz palenia. Ostatni etap podróży przebiegał wewnątrz góry. Na wysokości dwóch tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza pociąg miał 9-n pięciominutowy postój na stacji Eigerwand. Przez wyciosane w litej skale okna można było podziwiać rozciągającą się daleko w dole panoramę Klei-ne Scheidegg i doliny Grindelwaldu. Na następnym przystanku, na stacji Eismeer, na wysokości trzech tysięcy stu sześćdziesięciu metrów, pasażerowie mogli przez pięć mroźnych minut oglądać lodowiec. Harvath wysiadł i udawał, że zachwyca się widokami z resztą towarzystwa. Po powrocie do pociągu jego serce zaczęło bić mocniej i zwilgotniały mu dłonie. Odchylił się na oparcie i poczuł na plecach krzepiący ucisk plastikowego glocka. Ledwie pociąg ruszył, z głośnika popłynął następny nagrany komunikat. Podobnie jak wszystkie do tej pory, zabrzmiał najpierw po niemiecku, potem po francusku, włosku, hiszpańsku i na sam koniec po angielsku: - Witamy na Jungfraujoch, najwyżej położonej stacji kolejowej w Europie, trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt cztery metry nad poziomem morza. Strzałki wskażą państwu drogę na punkty widokowe i do restauracji. Dziękujemy za wizytę i życzymy przyjemnego pobytu na
Jungfraujoch. Przyjemnego pobytu. Kiedy pociąg wjechał na stację końcową i drzwi się otworzyły, Harvath wiedział, że szanse, by to życzenie się spełniło, są znikome. 53 Harvath spojrzał na zegarek. Dokładnie dziewiąta pięćdziesiąt trzy. Szwajcarzy byli niespotykanie punktualni. Dotąd żaden z pociągów, którymi jeździł w ostatnich trzech dniach, nie odbiegł od rozkładu nawet o minutę. Miał nieco ponad dwie godziny, by rozejrzeć się po okolicy i przygotować na spotkanie z kochaną ciocią Jane. Nie tracił czasu. Sprawdził, jak długo idzie się od stacji do Pałacu Lodowego, położonego trzydzieści metrów pod powierzchnią lodowca. Był to tunel w kształcie podkowy, w całości wydrążony w lodzie. Nawet podłoga była z lodu. Europejczycy nie podzielali zdrowego lęku Amerykanów przed procesami sądowymi. Podłoga nie zapewniała nawet minimum przyczepności. W najlepszym razie można było szurać po niej nogami jak przy jeździe na łyżwach. Scot wyszedł na zewnątrz na płaskowyż, po czym wrócił, by obejrzeć ubikacje, sklepy, restauracje i salę wystawową. Minął niebieskie schowki bagażowe i ruszył w głąb długiego korytarza prowadzącego na ścianę wspinaczkową Eige-T3.A ra i do komputerów, z których można było wysyłać darmowe e-maile ze szczytu Europy. Prawie dał się skusić, ale w końcu zrezygnował. Najszybszą windą w Szwajcarii wjechał na punkt widokowy Sphinx, ze stacją meteorologiczną. Rozejrzawszy się uważnie, wrócił windą na dół i wyszedł na zewnątrz, do strefy „Przygoda”, gdzie można było przejechać się saniami z psim zaprzęgiem albo poszaleć na toboganie, nartach czy snowboardzie. Stok był już pełen ludzi. Przez to, że cały kompleks skrywał się w głębi skutej lodem góry, Sco-ta ogarnęło poczucie deja vu. Powróciło wspomnienie lawiny, która przysypała jego i Amandę. Tak szybko, jak mógł, zatrzasnął tę myśl za żelaznymi drzwiami i skupił się na tym, co miał do zrobienia. Przypuszczał, że ciocia Jane i jej ludzie przyjadą pociągiem o dziesiątej pięćdziesiąt trzy, o ile nie przyjechali razem z nim tym o dziewiątej pięćdziesiąt trzy czy nawet wcześniejszym, o ósmej pięćdziesiąt trzy. Był przekonany, że nie skorzystają z tego, który docierał na Jungfraujoch siedem minut przed południem. Nie czekaliby do ostatniej chwili, bo wtedy zostałoby im za mało czasu, by rozeznać się w terenie i sprawdzić, czy to nie pułapka.
Scot miał oczy szeroko otwarte. Wypatrywał tej samej niebieskiej pikowanej kurtki i brązowej czapki, które widział poprzedniego dnia, czy choćby człowieka o podobnej do tamtego budowie ciała. Szybko się przekonał, że kurtki o tym kroju są w Europie dość popularne. Trzy razy się naciął, myśląc, że dostrzegł swoją ofiarę. On sam miał wełnianą czapkę opuszczoną na uszy i postawiony kołnierz. Zerkał na wystawy, oglądał pocztówki i szukał pamiątek, a jednocześnie zapisywał w pamięci wszystkie zakamarki, szczeliny i wyjścia, za którymi mógł czyhać wróg bądź które w razie czego dałyby mu możliwość ucieczki. Jedna z największych zalet Jungfraujoch była jednocześnie jej największą wadą. Można się tu było dostać i wyjechać stąd tylko w jeden sposób pociągiem. Scot zaczął sobie uświadamiać, że chyba głupio postąpił. Czy nadal miał coś nie tak z głową, czy był zbyt zdesperowany, by wymyślić coś lepszego? Dotarło do niego, że nie był to najdoskonalszy z planów. Wiedział jednak, że panowanie nad sytuacją to podstawa. Jeśli je straci, będzie bardzo źle. Im bliżej dwunastej, tym mniejsze były nadzieje Scota na wykorzystanie tłumu turystów w charakterze kamuflażu, wielu z nich poszło bowiem do restauracji na lunch. Zostało kilku maruderów, do których dołączą ludzie wysiadający z pociągu o jedenastej pięćdziesiąt trzy, nie miał jednak co się łudzić, że będzie miał osłonę, na jaką liczył. Zdenerwowany, ale i z adrenaliną krążącą w żyłach, ruszył zaśnieżoną ścieżką w stronę jednego z wejść do Pałacu Lodowego. Uznał, że tamci będą czekać na niego przy głównych drzwiach obok windy wjeżdżającej ze stacji, dlatego nadszedł z zupełnie innej strony. Chwilę postał na zewnątrz. Czekał na właściwy moment, by ruszyć; wcześniej wyliczył co do sekundy, ile czasu ->ic zajmie mu pokonanie połowy drogi. Kiedy tylko wszedł do Pałacu Lodowego, wiatr, który chłostał jego twarz, natychmiast osłabł. Szedł powoli i uważał na śliską podłogę pod nogami. Jedną rękę trzymał na poręczy, drugą miał w prawej kieszeni kurtki, do której przełożył glocka. Udawał, że podziwia rzeźby wyciosane w pionowych ścianach lodu, i posuwał się naprzód od niszy do niszy, jakby oglądał stacje Męki Pańskiej w starej katedrze. Nie podnosił nóg, tylko szurał nimi, starając się opanować
technikę chodzenia po lodzie. Z przodu korytarz skręcał w prawo, co ograniczało jego pole widzenia. Trzymał równe tempo - ślizg do rzeźby, chwila postoju, żeby ją obejrzeć, i ślizg do następnej. Czujnie nasłuchiwał innych dźwięków w lodowej jaskini, ale niczego nie zarejestrował. Cieniutki głosik zza żelaznych drzwi, za którymi zatrzasnął swoje myśli, spytał go, po czym pozna swych wrogów i co zrobi, kiedy ich znajdzie. Scot uciszył wątpliwości i skupił się. Pozna ich. Wystarczy, że spojrzy im w oczy. Ludzie nawykli do zabijania mają charakterystyczny wyraz twarzy i sposób bycia, tak jak ci, którzy w środę próbowali zabić go na Union Station. Skręcił za róg korytarza i podmuch powietrza uszczypnął go w płatki uszu. Chodził bez czapki w nadziei, że jego dziwaczny wygląd zmyli przeciwników i da mu lekką przewagę. Już za zakrętem obejrzał rzeźbę dużego niedźwiedzia z łososiem w paszczy. Następny podmuch powietrza z wentylacji przeleciał przez korytarz wraz z niesamowitą niebieską poświatą bijącą od lodu. Kiedy Harvath szykował się, by przejść do następnej rzeźby, coś mocno dźgnęło go w plecy i usłyszał kobiecy głos. Mówiła po angielsku, ale ze szwajcarskim akcentem. - W Szwajcarii bardzo lubimy niedźwiedzie. Piękna rzeźba, prawda, panie Sampras? Czy raczej powinnam powiedzieć, panie Harvath? - O w mordę - mruknął Scot pod nosem. Dał się zaskoczyć. Nie słyszał, że się podkradła. Musiała schować się za jedną z rzeźb i kiedy przeszedł obok, ruszyła za nim. Jego ciało sprężyło się do ataku. Poczuła to. - Spokojnie, panie Harvath. To, co kłuje pana w plecy, to pistolet. - Co ty powiesz. A myślałem, że po prostu ucieszyłaś się na mój widok. - Mało śmieszne. Proszę wyjąć rękę z kieszeni. Powoli. Scot wykonał polecenie. - Skąd wiesz, jak się nazywam? - To bez znaczenia. Ważniejsze jest pańskie zainteresowanie… Deszcz kawałków lodu przerwał jej w pół zdania. Początkowo wydawało się, że to rzeźba się rozpada, ale kiedy trajektoria sypiących się odłamków zaczęła się zmieniać, Scot zrozumiał, co się dzieje. Ktoś zza zakrętu strzelał do nich z wytłumionej broni i coraz bardziej się zbliżał. Tif.
Kobieta za plecami Harvatha, też z początku zdezorientowana widokiem fruwających w powietrzu odłamków, szybko doszła do tego samego wniosku, co on. Scot nie zwlekał ani chwili i mocno uderzył ją prawym łokciem w brzuch. Usłyszał brzęk pistoletu spadającego na lód. Kobieta jęknęła i przewróciła się na plecy. Obrócił się, by zabrać jej broń, ale pistolet prześliznął się w stronę nadchodzącego strzelca. Musiałby przeczołgać się nad nieznajomą, żeby go dosięgnąć. Oczy Scota na krótką chwilę spoczęły na jej twarzy. Niesamowicie pięknej. To była jego ostatnia myśl, zanim popędził ile sił w głąb korytarza. Nogi rozjeżdżały mu się na lodzie, więc nie uciekł daleko. Wsunął się do wnęki, by złapać oddech, i wyjął z kieszeni replikę glocka. Usłyszał następne stłumione „plunięcia” i brzęk lodu sypiącego się na podłogę. Po chwili dźwięki ucichły i zastąpiło je skrobanie, jakby myszy za ścianą. Wiedział już, dzięki czemu strzelec mógł iść tak szybko - miał raki. Skrobanie ustało parę metrów od kryjówki Harvatha. Przeciwników było dwóch. Zaczęli nasłuchiwać. Nikt się nie ruszał, Harvath nie śmiał nawet oddychać. Wtedy jeden z napastników przerwał milczenie. - Linksl - spytał. Po niemiecku „w lewo”. Jego towarzysz nie odpowiedział. Mężczyzna znów się odezwał. - Links, rechts, wasi (W lewo, w prawo, co?) Wyraźnie zły na wspólnika za to, że tyle gada, drugi mężczyzna skarcił go słowem, które zabrzmiało jak czu-ti. Raczej nie było to po niemiecku, ale Scot gdzieś już coś podobnego słyszał. Pierwszy mężczyzna odpowiedział słowami, które zabrzmiały jak jebaj-sa. Wspólnik odciął mu się następnym czu-ti\ Harvath wiedział już, co słyszy. Kiedy podróżował po świecie z reprezentacją freestyle’ową, postawił sobie za cel nauczyć się pewnych wyrażeń w jak największej liczbie języków. Jego ulubionymi były odpowiedniki „zamknij się” i „pierdol się”. Wiedział, że to dziecinada, ale nieraz słyszał, że naukę obcego języka zaczyna się od wulgaryzmów. Poza tym, nawet jeśli człowiek nie pozna żadnych innych słów, zawsze można rozbawić tubylca mówiąc „zamknij się” i „pierdol się” w jego języku. Wyrażenia, które słyszał teraz, jebaj-sa i czu-ti, znaczyły „pierdol się” i „zamknij się” po serbsku. Czemu ci dwaj najpierw mówili po niemiecku, by potem kląć po serbsku?
Raki znów zaskrobały po lodzie. Mężczyźni byli już niecały metr od kryjówki Scota. Jego dłonie zacisnęły się na plastikowym glocku. Jeśli któryś podejdzie dość blisko, będzie mógł go zaskoczyć, przystawić mu pistolet do głowy i kazać drugiemu rzucić broń. Może się uda. Musi się udać. Wytężył słuch, żeby ustalić, jak blisko są. Nagle znów się zatrzymali. Coś usłyszeli. Jego? Nawet nie oddychał i z braku powietrza zaczynało mu się kręcić w głowie. Zaczęli się cofać. Musieli usłyszeć coś innego, ale co? Może ktoś pojawił się na korytarzu? Mężczyźni przyspieszyli i wrócili tą samą trasą, którą przyszli. Scot nie zastanawiał się, dlaczego. Szkoda czasu. Wymknął się z wnęki i najszybciej jak to możliwe, kiedy człowiekowi nogi ślizgają się po lodzie, uciekł w przeciwnym kierunku. Pośliznął się i uderzył kolanem w stopień wyciosany w lodzie. Odzyskał równowagę i jednym szusem pokonał resztę drogi do windy. Wcisnął guzik i po dwóch sekundach uznał, że może nie nąjrozsądniej będzie stać tu i czekać. Odwrócił się i pobiegł korytarzem w stronę restauracji i sali wystawowej, z ulgą, że nie ma już lodu pod nogami. Kiedy dotarł na drugi koniec korytarza, drzwi windy właśnie się zamykały. Wsunął rękę do środka, żeby je zablokować. Otworzyły się z powrotem - wewnątrz zobaczył tylko kilku zaskoczonych turystów; wydawało się, że nie ma tu żadnego zagrożenia. Zjechał poziom niżej i wysiadł. Wkradł się na seans do kina Audiovisual i zajął miejsce z boku. Zerknął na zegarek. Najbliższy pociąg odjeżdżał za czterdzieści minut. Ostrożnie, tak żeby nikt nie zauważył, włożył glocka z powrotem za pasek i nakrył go swetrem. Zdjął kurtkę, zwinął ją i schował pod siedzeniem. Naciągnął wełnianą czapkę, opuścił ją na czoło, włożył ciemne okulary i wyśliznął się z kina. Na korytarzu rozejrzał się w obie strony i rzucił się biegiem do schodów. Zszedł trzy poziomy niżej, po czym pospiesznie ruszył korytarzem do sklepu z pamiątkami. Kupił czerwoną wiatrówkę z nadrukiem „Szczyt Europy” i fioletową czapkę narciarską z napisem Jungfraujoch. Nie były to jego ulubione kolory, nie oczekiwał też, że nie będą się rzucać w oczy, ale musiał szybko zmienić wygląd. Z zakupami w ręku, wszedł poziom wyżej i dał nura do męskiej ubikacji. Znalazł pustą kabinę i zamknął się w środku.
Zdjął czapkę i wcisnął ją do kieszeni. Włożył czerwoną wiatrówkę i fioletową czapkę narciarską i już miał otworzyć drzwi kabiny, kiedy usłyszał, że ktoś wszedł do łazienki. Szybko usiadł na sedesie i podniósł nogi. Wyjął glocka. W ubikacji rozbrzmiał tupot ciężkich butów. Ktoś stęknął, ktoś inny puścił bąka i nastąpił chóralny wybuch śmiechu. Scot odprężył się. To nie jego niedoszli zabójcy. Wyjrzał przez szparę w drzwiach, żeby sprawdzić, czy droga wolna, spuścił wodę i wyszedł z kabiny. Młodzi mężczyźni przy pisuarach wyglądali jak czystej krwi snowboardziści. Wzięli Scota za bratnią duszę i skinęli mu głowami. Nawiązał z nimi pogawędkę i dowiedział się, że właśnie zjedli lunch i wracają na stok. Dołączył do nich. Ktokolwiek go szukał, wypatrywał samotnego mężczyzny w innym ubraniu, nie człowieka, którym był teraz, a już na pewno nie kogoś, kto miał towarzystwo. Ze spuszczoną głową, śmiejąc się razem z całą grupą, Harvath dotarł do wyjścia na lodowiec. Jego nowi znajomi wskoczyli na deski, pożegnali się i zjechali na dół. Został sam i znów stał się celem. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko się ruszyć. Z tego, co wiedział, polowało na niego co najmniej troje uzbrojonych ludzi. Jeśli będzie za długo stał w jednym miejscu, nie wyjdzie mu to na zdrowie. Obliczył, kiedy będzie musiał zawrócić, by zdążyć na pociąg o pierwszej, i ruszył na szlak prowadzący po lodowcu. Miał nadzieję, że coś wymyśli. 54 Harvath wałęsał się tak długo, jak pozwalał na to czas i zimno. Choć przeszło mu to przez myśl, wiedział, że nie może zostać tu na noc; zamarzłby na śmierć. Kiedy ruszył w drogę powrotną do głównego kompleksu, dołączyła do niego jedna z licznych grup turystów, którzy mijali go na szlaku. W jego głowie zaczął wykluwać się pewien plan. Może niezbyt rewelacyjny, ale lepsze to niż nic. Kiedy znalazł się pod ostrzałem, był we względnie pustej części Jungfraujoch. Wybrał Pałac Lodowy, bo myślał, że tam wtopi się w tłum turystów. Ponieważ jednak w pobliżu nie było nikogo, napastnicy strzelali, gdzie popadnie, i niewiele brakowało, żeby trafili swoją wspólniczkę, którą - o czym Scot był święcie przekonany - była „ciocia Jane” we własnej osobie. Przyjeżdżając tu, liczył, że ten, z kim miał się spotkać, nie zrobi nic głupiego w
obecności dużej grupy świadków. Nie było powodu sądzić, że to się zmieniło. Do Interlaken jechało się dwie i pół godziny, więc wielu ludzi zapewne postanowi wrócić pociągiem o pierwszej. Jego prześladowcy bez wątpienia zaczają się na stacji, ale im dłużej Scot tu zostanie, tym bardziej tłum turystów się przerzedzi i tym trudniej będzie się wśród nich schronić. Nawet jeśli uda mu się wsiąść do pociągu bez żadnego incydentu, tamci na pewno będą go śledzić. Tego nie uwzględnił w swoich planach. Spodziewał się, że to on będzie panem sytuacji. W tej chwili nie miało to jednak znaczenia. Coś wymyśli. Wmieszał się niby przypadkiem w grupę turystów i spytał, czy jadą na dół. Nic z tego, szli na lunch. Przybity, omiótł wzrokiem wejście do kompleksu, w nadziei, że wypatrzy trzy-cztery osoby, pod które będzie mógł się podczepić. Z przodu były dwie rodziny, które, jak wynikało z podsłuchanych przez niego urywków rozmów, szykowały dzieci do wyjazdu. Dzieci… Za nic w świecie nie dopuściłby do tego, żeby jakiemukolwiek dziecku stała się krzywda. Szedł blisko rodziny, jakby był razem z nią, ale trzymał się nieco z boku, żeby w razie zagrożenia dzieci nie znalazły się na linii strzału. Podświadomie czuł celowniki wymierzone w niego ze wszystkich stron. Swędziało go czoło i potylica. Kiedy wszedł do hali Sphinx, usłyszał dzwonek windy. Z kabiny wylała się gromadka turystów, którzy porozchodzili się bezładnie w oczekiwaniu, aż winda wjedzie na górę i zwiezie resztę ich grupy. Scot porzucił dotychczasową osłonę i został z nimi. Kiedy już byli w komplecie, cała grupa, z Harvathem bezpiecznie schowanym w środku, poszła do pociągu. Na peronie zauważył, że kilku pasażerów już wsiadło, a reszta pali jeszcze papierosa przed odjazdem. Zdał sobie sprawę, że jedyną osobą, którą mógł rozpoznać, była ta kobieta. Nie miał pojęcia, jak wyglądali dwaj pozostali napastnicy, i czy mogło być ich więcej. Na końcu peronu zobaczył dwóch solidnie zbudowanych mężczyzn. Szerocy w barach, przypominali dwa buldogi. Sprężył się, ale zaraz się rozluźnił, bo do mężczyzn dołączyły żony, które jak się okazało, wpadły jeszcze na zakupy do sklepu z pamiątkami. Kiedy jego grupa zbliżała się do pociągu, Harvath nieustannie rozglądał się po tłumie. Tam! W bocznym korytarzu. Ci dwaj by pasowali. Wyjdźcie na światło, żebym mógł wam spojrzeć w oczy. Za późno. Grupa Scota wsiadła do pociągu. Pozwolił, by porwała go ze sobą. Jak dotąd jego nowy plan był skuteczny. Nie padł ani jeden strzał. Wyglądało na to, że nikt go nie zauważył, ale tylko frajer postawiłby na to pieniądze. Musiał przyjąć założenie, że go
widzieli i teraz tylko czekają na odpowiedni moment do ataku. Stanie się to szybko i będą musieli się do niego zbliżyć. Prawdopodobnie zrobią coś, co odwróci uwagę reszty pasażerów. Jedyną szansą Scota Harvatha było zostać w grupie. Starał się zapamiętać wszystkie twarze. Za dziewiętnaście minut będą w Kleine Scheidegg. Tam ma przesiadkę. W Kleine Scheidegg Scot miał szczęście - trafił na następną grupę palaczy. Nigdy by nie przypuszczał, że towarzystwo palaczy kiedyś go uszczęśliwi, ale dziś tak właśnie było. Dziewiętnastominutowy zjazd z Jungfraujoch bez choćby jednego papierosa był ponad siły jego współpasażerów i ledwie wyszli na peron, musieli sobie zapalić. Nie zajrzeli nawet do sklepu z pamiątkami. Harvath mógł pozostać w samym środku grupy. Choć na następny pociąg czekali tylko cztery minuty, były to cztery najdłuższe minuty w jego życiu. Czuł, że zabójcy są blisko, że czekają na okazję. Nie przeszkadzało mu to, że jego grupa wraca przez Lauterbrunnen. Była tak liczna, że inni automatycznie uznali go za współuczestnika wycieczki. Ze swoją brzydką czapką i tandetną wiatrówką idealnie pasował do tego towarzystwa. Brakowało mu tylko aparatu fotograficznego. Rozległ się przeciągły świst i grupa wsiadła do pociągu. Ten przedział był większy i dołączyli do nich nowi ludzie, ale żaden nie miał oczu mordercy. Mimo to musiał założyć, że tamci go widzieli i że atak może nastąpić w każdej chwili. Co wówczas zrobi? Miał tylko plastikowego glocka. Musiał przeprowadzić atak wyprzedzający. Do następnego przystanku, Wengen, zostało tylko pół godziny. Tam Scot przystąpi do działania. W jego głowie zarysował się kolejny plan. 55 rół godziny dało Harvathowi dość czasu, by zaskarbić sobie sympatię siedzących wokół uczestników wycieczki. Solidna dawka uroku osobistego uczyniła z niego duszę towarzystwa w pociągu wolno zjeżdżającym z Jungfraujoch. Kiedy z głośników popłynęła zapowiedź przystanku w Wengen, Scot poczuł, że pociąg zwalnia. Teraz musiał tylko zaczekać na właściwy moment.
Spojrzał na zegarek, potem za okno, żeby zobaczyć, jak daleko jeszcze. - …serdecznie zapraszam. Zabierzemy was na łódkę i napatrzycie się do woli na wieloryby, foki i piękne krajobrazy stanu Waszyngton. Nie ma to jak wakacje na wyspie Camano powiedział Scot i zapisał fałszywy adres długopisem pożyczonym od jednego z uczestników wycieczki. Na urlopie ludzie tak ochoczo dają obcym informacje, których normalnie nigdy by im nie zdradzili: nazwiska, adresy, numery telefonów… to zjawisko nieodłącznie związane z podróżami. Scot już miał oddać długopis, ale udał, że wyśliznął mu się z ręki. - Ależ ze mnie niezdara. Przepraszam - powiedział i schylił się, żeby go podnieść. Pociąg zatrzymał się na stacji Wengen i Harvath przystąpił do wcielania swojego planu w życie. Sięgnął pod siedzenie po upuszczony długopis i nagle krzyknął: - O mój Boże! Bomba! Pod siedzeniem jest bomba! Wszyscy wysiadać! Po wagonie przeszedł szmer zszokowanych głosów, ale tylko parę osób się ruszyło. Nie miał czasu. Wysiądą, czy im się to podoba, czy nie. Potrzebował tylko dodatkowego bodźca. Wyszarpnął zza pazuchy atrapę glocka i zaczął wrzeszczeć i wymachiwać pistoletem, tak by wszyscy mogli go zobaczyć. - Bomba! Bomba! Bomba! Wszyscy zginiemy! Wysiadać! Uciekajcie! Czy sprawił to jego naglący ton, czy widok pistoletu, Scot miał się tego nigdy nie dowiedzieć, ale pasażerowie z krzykiem rzucili się do wyjść i tratowali jedni drugich, byle wydostać się z wagonu i uciec jak najdalej od pociągu. Było to Harvathowi na rękę, tym bardziej że panika wybuchła także w pozostałych wagonach i z przedziałów wylała się rzeka ludzi, wzywających pomocy i pędzących przed siebie ile sił w nogach. Zapanował kompletny chaos. Harvath wyskoczył z pociągu, schowany wśród uciekających pasażerów, i popędził naprzód z resztą stada. Zerknął ostrożnie przez ramię i aż go w dołku ścisnęło, kiedy zobaczył trzech potężnie zbudowanych, barczystych mężczyzn, którzy stali niewzruszenie przy pociągu i bacznie obserwowali spanikowany tłum. No, to mamy kłopot. Odwrócił się, ale nie dość szybko, by zobaczyć, że kobieta przed nim się potknęła, i runął na nią całym ciężarem. Spanikowana, gwałtownie łapała powietrze i drapała palcami pokrytą śniegiem ziemię, usiłując wstać i uciec od mającego wkrótce wybuchnąć pociągu. Na domiar złego jakiś facet przebiegł nad Harvathem i niechcący kopnął go czubkiem buta w krzyż. Scot
jęknął z bólu. Jego podstęp okazał się trochę zbyt skuteczny. Musiał się pospieszyć, więc kiedy zobaczył po swojej prawej przerwę w biegnącym tłumie sturlał się z kobiety, która od razu wstała i rzuciła się do dalszej ucieczki. Harvath zerwał się, zaparł nogami w ziemię i z przysiadu wystrzelił sprintem naprzód. Z miejsca, w którym przed chwilą leżał, wzbiły się dwie fontanny śniegu. Zabójcy zauważyli go i zaczęli strzelać. Harvath popędził przed siebie, ile sił w nogach. Tym razem nie da rady szybko się przebrać, żeby zmylić trop. Jedyna nadzieja w tym, że albo im ucieknie, albo zgubi ich w wiosce. W Wengen co roku odbywał się najdłuższy bieg zjazdowy na świecie, Lauberhorn. Choć Scot akurat nie był zjazdowcem, to dwa razy przyjechał tu, żeby kibicować drużynie amerykańskiej i znajomym zawodnikom z innych krajów. Wioska nie zmieniła się zbytnio od jego ostatniej wizyty. Bez jednego nawet samochodu, wyglądała, jakby czas się w niej zatrzymał. Gdyby Goethe powrócił, żeby raz jeszcze zobaczyć trzystumetrowy wodospad Staubach, tylko krój ubrań wydałby mu się obcy. Harvath oddychał szybko i płytko, biegł pod górę, w głąb wsi. Lawirował między jaskrawo ubranymi narciarzami tłoczącymi się na wąskich trasach i nie śmiał obejrzeć się za siebie. Wiedział, że prześladowcy są tuż. Odbił w prawo i usłyszał trzask pękającego drewna. Misternie zdobiona balustrada tuż nad jego głową rozsypała się w drzazgi. Nie zwalniając tempa, zdjął fioletową czapkę i odrzucił ją w lewo, w wąski zaułek między dwoma domkami. Sam dał nura w prawo, za półtorametrowej wysokości stertę siana. Skupił się na swoim oddechu i siłą woli zmusił organizm, żeby się uspokoił albo przynajmniej uciszył. Nastawił uszu i zaczął nasłuchiwać kroków na wąskiej uliczce. Pięć metrów przed nim stado kóz, widząc, że Harvath nie zamierza obdzielić ich sianem, za którym się schował, wróciło do pocierania łbami o szorstkie słupki wokół zagrody. Rozbrzmiał bezładny chór dzwonków. Scot słuchał dalej i wreszcie dobiegł go charakterystyczny chrzęst ciężkich butów na śniegu. Zabójcy się zbliżali, ale nie byli głupi. Nie spieszyli się, tylko szli ostrożnie ulicą, wypatrując pułapek. Kiedy byli już prawie na wysokości sterty siana, Harvath wstrzymał oddech i ścisnął
zabawkowego glocka w dłoniach, cokolwiek miałoby to dać. Usłyszał głos jednego z mężczyzn. - Patrz. Na ziemi. Jego czapka. Musiał uciec tędy. - Sprawdzimy. Ty idź w drugą stronę i daj znać przez radio, jak coś znajdziesz. Tym razem nie możemy dać plamy. Rusz się i pamiętaj, ma broń - powiedział drugi głos. Ten mężczyzna najwyraźniej był dowódcą. Obaj mówili po angielsku… i to z amerykańskim akcentem. Choć nie były to głosy, które słyszał w Pałacu Lodowym, ten drugi brzmiał znajomo. Harvath od razu go skojarzył. To był ten sam głos, który kilka dni wcześniej przed jego bankiem krzyknął „ma broń”. A zatem ci tutaj to uzbrojona w automatyczną broń załoga z gettomobilu, która już raz próbowała go zabić. Co tu robili? Jak mogli przebyć za nim taki kawał drogi? Harvath był pewien, że jego trop urywa się w Zurychu, nawet gdyby ktoś wpadł na to, by szukać Hansa Braunera. Nie miał bladego pojęcia, jakim cudem go znaleźli. Szwajcaria to mały kraj, ale nie aż tak mały. Szybko policzył w pamięci - kobieta i co najmniej dwóch w Pałacu Lodowym, teraz trzech następnych. Co ich wszystkich łączyło? Pracowali razem? Czy kobieta i ci dwaj z Pałacu Lodowego też szukali go teraz w wiosce? Nie miał czasu, by to przemyśleć; musiał uciekać. Wyjrzał znad bel siana i zobaczył, że dwaj mężczyźni połknęli haczyk - ruszyli uliczką między domami z powrotem w stronę wioski. Trzeci dalej szedł w tę samą stronę, w którą kierowała się grupa, zanim się rozdzielili. Harvathowi zostało tylko jedno wyjście: uciec przez zagrodę dla kóz. To pozwoli mu znacznie oddalić się od pościgu, a nic innego w tej chwili się nie liczyło. Jeszcze raz rzucił okiem zza sterty siana i postanowił dłużej nie zwlekać. Schował glocka za pazuchę i w kilka sekund pokonał pięć metrów dzielących go od zagrody. Szybko pożałował, że nie wziął ze sobą trochę siana… Ledwie przesadził ogrodzenie, zwierzęta oszalały i rzuciły się do niego z rżeniem i brzęczeniem dzwonków. Niektóre miały długie, ostre rogi, którymi na pewno mogły zrobić sporą krzywdę. Kozy nie wyglądały na zadowolone, a Scot nie zamierzał czekać, by się przekonać, czy są przyjazne. Nie był w minizoo. Ile sił w nogach, uciekł przed kozami zaciekle broniącymi swojego terytorium. Kiedy dotarł do ogrodzenia po drugiej stronie i oparł na nim ręce, gotów do skoku, poczuł, że coś rozrywa mu lewe ramię. Był przekonany, że ubodła go któraś z kóz, ale kiedy się obejrzał, zobaczył, że to nie to. Kozy narobiły tyle hałasu, że zwróciły uwagę samotnego strzelca, który popędził w stronę
wybiegu i zdołał strzelić do Scota, zanim ten mógł przeskoczyć ogrodzenie. Pocisk trafił go w ramię, rozrywając wiatrówkę, a także następne warstwy ubrań i skórę. Harvath czuł, jak ciepła strużka spływa mu po ręce. Nie zamierzał dać przeciwnikowi dość czasu, by mógł strzelić raz jeszcze. Podsadził się na sprawnej prawej ręce i skoczył. Wylądował po drugiej stronie i poturlał się w bok z grymasem bólu. Przebiegł obok rozsypującej się szopy, która wyglądała, jakby miała ze trzysta lat, i skierował się ku ruchliwej ulicy; widział na niej tłumy ludzi. Usłyszał za plecami stłumione „plunięcia” i kule poszatkowały wszystko wokół niego. Przyspieszył kroku. Wypadł na ulicę, przebiegł na drugą stronę i znalazł się przy kafejce, która musiała być popularna wśród narciarzy, bo stały przed nią niezliczone rzędy nart i kijków. Szybko złapał dwie narty splątane z kijkami i ruszył w stronę zaułka jakieś dwadzieścia metrów dalej. Zaułek przechodził pod starym domem i dlatego, w porównaniu z zalaną słońcem okolicą było na nim względnie ciemno. Scot pospiesznie rozpiął narty, spojrzał w stronę drugiego końca uliczki i zobaczył w oddali szczyt Schil-thornu. Przywarł plecami do ściany, spojrzał na swoją lewą rękę i zobaczył, że jest cała we krwi. Czerwona strużka ściekała aż na dłoń. Na razie nie mógł nic z tym zrobić. Dziewięćdziesiąta minuta, rzut karny… Harvath ścisnął nartę w rękach najmocniej jak mógł, czubek oparł o ścianę nad swoim prawym ramieniem. Czas wlókł się w ślimaczym tempie. Gdzie on jest? Musiał widzieć, że tu wszedłem. Lewa ręka bolała straszliwie, a to, w jakiej pozycji ją trzymał, nie pomagało. Jeszcze trochę, a będzie musiał dać za wygraną. Wtedy usłyszał za ścianą kroki. Ostrożnie… czekaj. W wylocie zaułka najpierw ukazała się lufa pistoletu. Scot uciszył instynkt nakazujący mu wziąć zamach, uderzyć i rzucić się do ucieczki. Czekaj, powiedział sobie, jeszcze nie teraz. Zabójca, kimkolwiek był, jakby wyczuł, że Harvath jest blisko i stawiał kroki bardzo ostrożnie. Wydawało się wręcz, że w ogóle znieruchomiał, ale to było złudzenie. Scot zobaczył dłoń, potem nadgarstek i przedramię. Zaraz. W wylocie zaułka ukazało się ramię, potem barki, tułów… teraz! Harvath zamachnął się i z całej siły uderzył napastnika nartą w pierś. Mężczyzna upadł i wypuścił broń. Rzucił się po nią, jednak Scot mocno kopnął go w żebra. Napastnik stęknął, ale zamiast złapać się za obolały bok, szybko przeturlał
się w prawo i sięgnął do kostki Scota. Wyrzucił nogi za siebie, gotów do skoku, i nagle coś błysnęło w jego dłoni… nóż. Tego już było za wiele. Harvath wpadł w furię. Nie wiedział, co jest grane, ale miał dość. Brakowało tylko, żeby z ranną ręką musiał wyrywać jakiemuś typowi nóż. Mężczyzna wymierzył ostrze w Harvatha. - Wiesz co? Strasznie, ale to strasznie nie lubię, jak ludzie na mnie pokazują-powiedział Scot. Napastnik na chwilę zamarł, zdumiony, że Scot mówi do niego, zamiast atakować, ale jego zdziwienie nie trwało długo. - Jak nie pistoletem, to nożem. Wiesz co? Dość tej zabawy. Ledwie zamilkł, mężczyzna skoczył ku niemu i ciął nożem. Harvath w porę się uchylił i złapał jeden z kijków narciarskich opartych o ścianę. Kiedy przeciwnik znów zaatakował, Scot zamarkował ruch w lewo, błyskawicznie obrócił się w prawo i wbił mu kijek głęboko w pierś. Nóż wypadł z ręki napastnika i krew puściła mu się z ust, barwiąc kurtkę na ciemnoszkarłatny kolor. - Widzę, że to ciebie trafiłem - powiedział Scot i puścił kijek. Mężczyzna, wciąż na kolanach, przechylił się do przodu o jakieś pół metra, a wtedy koniec kijka spoczął na ziemi i podparł go jak maszt namiotu. Harvath nie tracił czasu i od razu zabrał jego pistolet. Kule odbiły się rykoszetem od bruku zaułka, wznosząc przed nim barierę ognia. Napastnik musiał wezwać przez radio wspólników. Nie wiadomo, jak daleko byli. Pociski były wystarczająco blisko, tylko to się liczyło. Scot schylił się i poturlał w stronę drugiego końca zaułka. Wyśliznął się zza ściany domu, zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki. 56 l~larvath przede wszystkim musiał zatamować krwotok, a potem uciekać w cholerę z Wengen… po prostu uciekać w cholerę. Wioska leżała na, jak nazywali go Szwajcarzy, słonecznym tarasie Wengen - długim, zwróconym ku zachodowi płaskowyżu, na którym popołudniami pięknie świeciło słońce. Tak było i dzisiaj. Harvath ostrożnie i szybko przemykał od domu do domu. Starał się ukrywać na tyle, na ile było to możliwe w prażącym słońcu. Założył sobie prowizoryczny opatrunek uciskowy z wiatrówki, żeby nie zostawiać śladów krwi, którymi mogliby podążyć dwaj pozostali zabójcy. Siedem domów dalej natknął się na restaurację, w której huczała muzyka techno. To musiało być miejsce spotkań snowboardzistów. Scot rozejrzał się po morzu młodzieńczych twarzy, wypatrując znajomej blondynki z kolczykiem w
nosie i jej załogi. Przy nich nie rzucałby się w oczy. Cóż, kiedy nigdzie ich nie było widać. Musiał wymyślić coś innego. Snowboarding to ciekawy sport, głównie dlatego, że jest wiele okazji do upadków. A wywrotka w pełnym słońcu oznacza, że oblepiający człowieka śnieg szybko topnieje i nawet najbardziej wodoodporne stroje w końcu przemakają. Bezlistne drzewo obok restauracji stało się dla snowboardzistów czymś w rodzaju zbiorowego wieszaka. Czemu małolaty nie zabierały kurtek ze sobą do środka albo nie suszyły ich na tarasie, tego Harvath nie potrafił pojąć, ale w tej chwili był za to wdzięczny. Ze starannie ułożonej sterty u stóp drzewa wybrał nijaką brązowoszarą kurtkę, która powinna na niego pasować, i spory czarny kask. Parę osób wścieknie się, że ukradli im sprzęt, ale przynajmniej Harvath zwiększy swoje szanse na przetrwanie. Zanim odszedł od restauracji, złapał jeszcze ostatni z opartych o ścianę snowboardów. W kieszeni kurtki znalazł gogle. Założył je razem z kaskiem i szybkim krokiem ruszył w stronę kolejki linowej na Mannlichen. Ból ręki był niemal nie do zniesienia. Nie sądził, by tętnica została uszkodzona, ale musiał dokładnie obejrzeć ranę. Jeśli nie będzie ostrożny, groziło mu, że wykrwawi się na śmierć. Zauważył pełną ludzi pizzerię, dał nura do środka i zszedł na dół, do męskiej ubikacji. Kiedy zdjął kurtkę, zobaczył, że opatrunek z wiatrówki przesiąkł krwią. Rozwiązał zasupłane rękawy i przygotował się na widok tryskającej krwi. Nieźle dostał, ale arteria była nienaruszona. Gdyby kula poszła milimetr w bok, miałby duże kłopoty. Dokładnie obejrzał ranę i uznał, że choć powierzchowna, jest na tyle poważna, że trzeba ją będzie zszyć. To powinno wystarczyć. Harvath miał pasek z plecionej czarnej skóry ze sprzączką, którą dawało się przesunąć w dowolne miejsce. Wyjął go ze spodni i szybko obwiązał nim lewe ramię. Zaciągnął pasek i zacisnął powieki z bólu. Spojrzał na zegarek i zapamiętał, kiedy będzie trzeba rozluźnić opatrunek. Obwiązał ramię zakrwawioną wiatrówką - miał nadzieję, że dzięki temu krew nie przesiąknie przez kurtkę - umył ręce najlepiej jak mógł i wyszedł z restauracji. Deska pod pachą, kurtka zasunięta po szyję, kask i gogle były najlepszym dotąd przebraniem Harvatha. Poszedł na kolejkę linową, najszybciej jak mógł, wypatrując śladów napastników. Zanim wsiadł, kupił hot doga i dwie puszki red bulla. Musiał odzyskać siły. Operator
kolejki wskazał mu znak zakazu jedzenia i picia. - Pan żartuje - powiedział poirytowany Harvath. Operator nie żartował. Strzelali do mnie, stratowali mnie, kozy mnie goniły, znów do mnie strzelali, a temu przeszkadza, że coś zjem w jego ukochanej kolejce? Co za dzień, pomyślał. Wziął dwa szybkie kęsy hot doga, resztę wyrzucił i schował red bulla do kieszeni. Kiedy wagonik ruszył ku górze, Scot odwrócił się i patrzył na powoli oddalające się Wengen. Udało mu się. Był bezpieczny, ale na jak długo? Na szczycie Mannlichen czekał go krótki, ale męczący spacer do kolejki do Grindelwaldu, ta zaś zabrała go z powrotem do wioski, w której był kilka godzin wcześniej. Z Grindelwaldu wydostać się można było tylko pociągiem do Wilderswil. Scot czujnie obserwował stację i przepuścił dwa pociągi, wsiadł dopiero do trzeciego. Zanim to zrobił, w łazience na stacji poluzował opatrunek uciskowy, by zaznać chwili ulgi. Palce lewej dłoni zdrętwiały mu pół godziny wcześniej. W Wilderswil złapał autobus, który zawiózł go na Centralplatz w Inter-laken. Tam Scot odszukał automat telefoniczny i zadzwonił do Balmer’s. Powiedział Jackie, gdzie jest, że jest ranny i żeby po niego przyjechała. Miał wrażenie, że ciężki kask snowboardzisty zaraz zmiażdży mu kark. Dostał zawrotów głowy, jego nogi były jak z waty, żołądek podjeżdżał mu do gardła. Został w budce telefonicznej i stał dwadzieścia minut oparty o ścianę, aż Jackie przyjechała. 57 fatalnie wyglądasz - to były pierwsze słowa Jackie, kiedy Scot ostrożnie usiadł w fotelu pasażera. - Ja również witam szanowną panią, bonsoir i w ogóle. Przecież nie startuję na chippendalesa. Jestem ranny. Zabrałaś wszystko, o co prosiłem? - Tak, ale nie mam w tym doświadczenia. - A nie chodziłaś na kurs medycyny polowej, kiedy wszyscy szusowaliśmy poza trasami w Utah? - Tak, ale to było lata temu. - Wytłumaczę ci krok po kroku, co robić. - Scot, nie wydaje mi się, żebym…
- Jackie, gdybym mógł, poszedłbym do lekarza, ale lekarz zacząłby zadawać pytania i pewnie zaprosiłby policję, żeby rzuciła na mnie okiem. Nie mogę sobie na to pozwolić. Musisz to dla mnie zrobić. Zamknął oczy i resztę drogi przejechali w milczeniu. W pokoju Scota Jackie wyjęła małą torbę, która zawierała wszystko, czego sobie zażyczył. Chłopaki, którzy latem organizowali canyoning, skoki na bungee i rafting dla gości jej schroniska, zostawili u niej coś, co w żartach nazywali apteczką Rambo. Jeden z nich, Amerykanin Tony, był dyplomowanym ratownikiem, a jego wspólnik Paul - pielęgniarzem. W terenie mogli sobie poradzić z każdym problemem; dowodziła tego zawartość ich apteczki. Oprócz niej, Jackie wysypała z torby na łóżko butelkę wody utlenionej, gazę i czyste bandaże. Scot zdjął zdobyczną kurtkę i jęknął z bólu. Jackie aż wstrzymała oddech, kiedy zobaczyła, że cały jego lewy bok pokrywa zakrzepła krew. - Co ci się, do cholery, stało? I nie mów, że zaciąłeś się przy goleniu. - Zaciąłem się przy goleniu. - Chcesz, żebym ci pomogła, czy nie? - Postrzelili mnie. - Jak to? Myślałam, że nikt nie wie, że tu jesteś. - Może zaczął się sezon polowań na marnie tlenionych blondynów. - Ale kto w Szwajcarii miałby chcieć cię zastrzelić? - Jackie, nie czuję się najlepiej. Możemy zostawić przesłuchanie na później? - Oczywiście. Przepraszam. Co mam robić? - Najpierw ściągnijmy tę wiatrówkę. Jackie pomogła mu, a Scot mówił dalej. - A teraz weź z apteczki nożyczki i rozetnij rękaw swetra od mankietu aż do opaski uciskowej, a potem zrób to samo z koszulą. Jackie zrobiła, co jej kazał. - Bądź tak dobra i daj ten ręcznik, przyda się jako kompres… Dzięki. Teraz uważaj. Kiedy rozluźnimy opatrunek uciskowy, może popłynąć trochę krwi, więc chcę, żebyś była na to przygotowana. Wytrzymasz? Nie fikniesz mi tutaj, co? Potrząsnęła głową i kilka niesfornych kasztanowych kosmyków opadło jej na oczy. Odrzuciła je ręką.
- W porządku. Weź z apteczki igłę w kształcie zakrzywionego półksiężyca i zwój czarnego jedwabiu. - Już mam. Rozumiem, że igłę nawleka się normalnie? - Powinna być nawleczona. - Nie jest. - Super. Nawlecz ją tak jak normalną igłę i jazda. Nie mamy czasu na lekcję wiązania węzłów chirurgicznych. Jackie nawlekła igłę, a Scot podał jej następne instrukcje. - Jak zdejmę opaskę uciskową, masz rozerwać sweter i koszulę do samej góry, po bark. Przycisnę kompres do rany, żeby zatamować krwawienie. Kiedy już odciągniesz rękaw na bok, uniosę kompres, a ty wtedy polejesz ranę wodą utlenioną. - Ile mam jej użyć? - Najpierw zmocz nią igłę, a potem wylej z pół butelki na moje ramię. - Będzie bolało. - No coś ty? Słuchaj, Jack, nie mam wyboru, naprawdę. Gotowa? Skinęła głową. Scot rozluźnił opaskę uciskową i upuścił pasek na łóżko. Przyłożył do ramienia czysty ręcznik, a Jackie obiema rękami rozerwała mu rękawy po kołnierz. Kiedy zobaczył w jej dłoni wodę utlenioną, odchylił kompres. Krwawienie nie było tak silne, jak się spodziewał. Zerknął na Jackie na znak, że jest gotowy, i sprężył się w oczekiwaniu na ból. Kiedy wlała wodę utlenioną do rozcięcia w jego ramieniu, krew i poszarpane mięso zaczęły się pienić i przybrały biały kolor śluzu. Jackie zrobiło się niedobrze, ale nie przestała, dopóki nie opróżniła butelki do połowy. Woda utleniona ściekała Scotowi po ręce i brzuchu na spodnie i kapała na łóżko. Paliła jak gorący kwas, więc zacisnął szczęki z taką siłą, że niewiele brakowało, by plomby wyleciały mu z zębów. Wreszcie Jackie odstawiła butelkę na nocny stolik. Scot rozluźnił szczęki i udzielił jej następnych instrukcji. - Teraz musisz mnie zszyć. - Och, Scot. Nie wiem, czy dam radę. - Musisz, Jackie. Weź igłę i zacznij od góry. - A jeśli coś zrobię źle? Nie miał sił ani cierpliwości, żeby się z nią spierać. Robił, co mógł, by zachować spokój.
- Poradzisz sobie. No, dawaj. Zacznij tutaj i schodź w dół. Dopilnujemy, żeby wyszło w miarę równo. - Będzie bolało. - Żarty się ciebie trzymają. To samo mówiłaś o wodzie utlenionej, a jakoś nic nie czułem skłamał. - Dawaj. Piętnaście minut później było po wszystkim. Z pewnością zostanie blizna, ale mogło być dużo gorzej. - Chyba rozminęłaś się z powołaniem - powiedział Scot. - To znaczy? - Powinnaś być chirurgiem. Bardzo czyste szwy. Myślałem, że po wszystkim będę wyglądał jak monstrum Frankensteina. - Bardzo śmieszne. A teraz nie ruszaj się, muszę to zabandażować. Tym razem to Scot usłuchał polecenia. - No, powinno wystarczyć. Przykro mi, że nie mam maści z antybiotykiem. - To nic - powiedział Scot. - Woda utleniona powinna zabić wszystko, co mogło się tam dostać. - Ryzyko zakażenia jest duże? - Jak zawsze przy ranie od kuli, ale myślę, że nieźle ją oczyściliśmy. - To dobrze. Jesteś głodny? Przynieść ci zupę czy coś? - Chętnie zjadłbym zupę, ale najpierw musimy pogadać. Zebrała sprzęt i odłożyła na stół. - Zamieniam się w słuch. - Jackie, jesteś bardzo kochana. Naprawdę mi pomogłaś… - Nie musisz mi dziękować. - Właśnie, że muszę. Nie tylko za to, że mnie zszyłaś, ale i za całą resztę. - Bez obaw. Wszystko dopiszę do rachunku. A propos, intensywna terapia w Szwajcarii jest bardzo droga. Scot uśmiechnął się. - Nie wątpię. Słuchaj, nie wiem do końca, co się dzieje, ale wszystko zaczyna nabierać sensu. Muszę cię poprosić o jeszcze jedną przysługę. - Jeszcze jedną? Jasne, czemu nie? Co mogę dla ciebie zrobić…? Wyciąć ci wyrostek?
- Nie - powiedział Scot ze śmiechem - nic tak poważnego. Muszę pożyczyć do ciebie samochód. - Nie ma sprawy, ale od razu mówię, dymi i cieknie. Ile razy oddaję go do naprawy, mechanik mówi, że już wszystko w porządku, ale jak tylko przyjadę do domu i chcę pouganiać się za oprychami, znowu siada. Poza tym uprzedzam, że nie jest kuloodporny. - To nic; zamierzam omijać kule. Jackie spojrzała na niego surowo. Wiedziała, że kłamał. - Czemu ci nie wierzę? - Potrzebny mi jest tylko na dziś i… - Odpada. - Dlaczego? - Scot, nie obchodzi mnie, za jakiego twardziela się uważasz, chwilę temu ledwo co dałeś radę wejść po schodach. Praktycznie musiałam cię tu wtaszczyć. W tym stanie nie możesz prowadzić. - Byłem wyczerpany. Tak to już jest, jak do ciebie strzelają. Zły dzień. - Tym bardziej nie powinieneś siadać za kółkiem. - No dobrze, niech ci będzie. Umówmy się tak, że przyniesiesz mi zupę, ja zjem, trochę się prześpię i dopiero wtedy pojadę. Usiadła na skraju łóżka i nic nie powiedziała. Spojrzała tylko na niego z tym samym niedowierzaniem. - Niech ci będzie, ale pod jednym warunkiem. - Jakim? - Odpowiesz na moje pytanie. Tylko szczerze. - Dobrze. - Co się dzieje? - Jackie, gdybym wiedział, powiedziałbym ci. Serio. - Czyli nie masz pojęcia, kto cię dziś chciał zabić i jak cię znaleźli? - Najmniejszego. - Scot znowu kłamał. Zaczynał mieć pewne podejrzenia, ale nic konkretnego. - Scot, ktoś wie, że tu jesteś. To poważna sprawa. Boję się o ciebie. Co innego, jak mówiłeś, że wszystko to działo się w Stanach, ale teraz kłopoty dotarły tu za tobą. Przydałaby ci się pomoc. - Nie. Żadnej pomocy, Jack. Dam sobie radę. - Scot, znam kogoś, kto mógłby ci pomóc. - Jackie, mówię serio. Żadnej pomocy. Sam się z tego wykaraskam.
- Kiedy? Jak cię znowu postrzelą? - O czym ty mówisz? O tym? - spytał i machnął ręką w stronę zabandażowanego ramienia. To powierzchowna rana. Nogi poodgryzam, jak któryś mi jeszcze podskoczy. - Monty Python. Bardzo śmieszne. Mówię serio. Potrzebujesz pomocy. - Na razie wystarczy zupa i krótka drzemka. Będzie dobrze. Zobaczysz. - Chciałabym ci wierzyć. Jackie wyszła i wróciła po dwudziestu minutach z tacą zastawioną bułkami, masłem, zupą i półmiskiem lodów. - Samochód będzie stał przy piekarni, dwie przecznice stąd. Kluczyki zostawię pod dywanikiem powiedziała. - Dzięki. - Obiecujesz, że będziesz uważał? - Obiecuję. - Martwię się o ciebie, Scot. - Ja też, Jack. Ja też. 58 3cot obudził się po kilku godzinach, zaskoczony, że w ogóle zasnął. Zdziwiło go też, że był aż tak padnięty. Wyglądało na to, że Jackie zabrała tacę, a on nawet nie usłyszał, kiedy weszła. Niebezpiecznie jest spać tak twardo. Spojrzał na zegarek. Pora ruszać. Miał do przejechania kawał drogi. Krew nie przesiąkła przez bandaż, ale ręka wciąż go bardzo bolała, głowa zresztą też. Spomiędzy przyborów do golenia wyjął dwie tabletki tylenolu i popił je resztką wody mineralnej. Wyciągnął klej i przyprawił sobie krzaczaste brązowe brwi oraz bródkę. Rozłożył ręcznik na kolanach na wypadek, gdyby wypadła mu soczewka, i wsunął brązowe szkła kontaktowe do oczu. Na koniec założył cienkie druciane okulary. Spojrzał w lustro i od razu zauważył kontrast między brązowymi brwiami i bródką a prawie białymi włosami. Dzięki Bogu, było zimno i mógł
włożyć czapkę. Sprawną ręką wciągnął spodnie koloru khaki, zapinanie koszuli było mordęgą. Ból promieniował z ręki na bark. Powoli, powiedział sobie. Nie spiesz się. Pół godziny później, przebrany za Hansa Braunera, wyszedł ze schroniska i ruszył w stronę piekarni. Samochód stał tam, gdzie mówiła Jackie. Kluczyki leżały pod dywanikiem, a do dźwigni zmiany biegów przylepiona była karteczka z krótką wiadomością: „Uważaj na siebie”. Harvath jeszcze raz skarcił się w duchu za to, że pozwolił tej dziewczynie odejść. Mimo mrozu samochód zapalił od razu. Scot dał sygnał kierunkowskazem i włączył się do sobotniego wieczornego ruchu w Interlaken. Podróż do Monachium była długa, ale na szczęście bez przygód. Zaspani pogranicznicy, niecierpliwie wyczekujący końca służby, przepuścili go, kiedy tylko machnął im swoim niemieckim paszportem. Harvath jechał na lotnisko w Monachium, kierując się drogowskazami. W Europie prowadziło się o wiele łatwiej niż w Stanach. Znaki drogowe były dużo bardziej czytelne i pod warunkiem, że omijało się Włochy, kierowcy byli uprzejmi i wiedzieli, co robią. Zaparkował wóz na długoterminowym parkingu przy lotnisku i wsiadł do pociągu, którym podjechał na Hauptbahnhof. Mimo późnej pory główny dworzec kolejowy w mieście tętnił życiem. Byli tu bezdomni nagabujący przechodniów o drobne, pijani studenci, niektórzy z wielkimi plecakami, a także nieliczni miejscowi o szerokich uśmiechach i rubasznym śmiechu, z którego mieszkańcy Monachium słyną od czasu, kiedy mnisi augustiańscy przed przeszło sześcioma wiekami sprowadzili do miasta Bier. Mówiło się, że nie licząc Oktoberfestu przeciętny monachijczyk spożywa co najmniej dwieście dwadzieścia litrów piwa rocznie, przeszło dwa razy więcej niż wynosi przeciętna dla reszty Niemiec. Bawarczycy to wesołe towarzystwo, nikt temu nie zaprzeczy. Przed dworcem, na Bayerstrasse, Harvath złapał taksówkę i podał kierowcy adres na Pfisterstrasse, nieopodal Max Joseph Platz. Kiedy taksówka dojechała na miejsce, drewniane okiennice lokalu były pozamykane. Kierowca stwierdził, że kawiarnia chyba jest nieczynna, ale Harvath zapłacił mu i wysiadł. Było po pierwszej w nocy i Kunstcafe rzeczywiście była zamknięta, a przynajmniej takie wrażenie mieli odnieść przypadkowi przechodnie, którym zachciałoby się wpaść coś
przegryźć albo wypić ostatniego drinka. Za okiennicami wciąż jednak paliły się światła i Scot słyszał gwar rozmów. Gdzieś w środku rozbrzmiały dźwięki pianina i piękny tenor uderzył w pieśń. Przy jej wtórze Scot przeszedł na tyły małej kawiarni. Zdjął czapkę oraz przebranie i schował wszystko do kieszeni. W zaułku piętrzyły się góry śmieci, więc zanim znalazł tylne wejście, musiał ominąć stertę jasnoniebieskich i żółtych skrzynek wypełnionych pustymi butelkami po piwie. Wiedział, że jeśli Herman przyjmuje gości, pewnie zatrzymał obsługę po godzinach. Har-vath wszedł do kuchni i zaskoczył dwóch dość tęgich kelnerów. Zanim mogli cokolwiek powiedzieć, kucharz Hermana, Fredrik, odwrócił się i na widok Scota oczy mu rozbłysły, a na twarz wypłynął szeroki uśmiech. Harvath położył palec na ustach, a kucharz w odpowiedzi podniósł kciuk i wskazał front kawiarni. W końcu jaki jest sens odwiedzać starych przyjaciół bez zapowiedzi, jeśli nie można ich tym zaskoczyć? Herman wciąż jeszcze śpiewał, odwrócony plecami do Scota, który wyłonił się zza zasłony z paciorków na końcu korytarza odchodzącego od kuchni. Grube palce Hermana ostatni raz uderzyły w klawisze i mała grupka zebrana w kawiarni zaczęła entuzjastycznie bić brawo. Wreszcie aplauz ucichł, ale jedna para rąk nie przestała klaskać. - Piękne. Po prostu piękne - powiedział Scot. Herman spojrzał w jego stronę. - Najpierw wywalę kucharza, a potem każę naprawić zamek w tylnych drzwiach! - ryknął. Jego goście zaniemówili. Kim był ten człowiek stojący na końcu baru i dlaczego gospodarz wrzeszczał na niego po angielsku? To niesamowite, jak szybko Herman wysunął swoje studwudziestokilo-gramowe cielsko zza pianina i rzucił się do Harvatha. Utykał na chorą nogę, ale to nie spowolniło jego ruchów. Wyciągnął swoje wielkie łapska i Scot omal się nie uchylił, kiedy zobaczył, jak nadlatują ku jego twarzy. Potężny Niemiec ucałował go w oba policzki i podniósł z podłogi w niedźwiedzim uścisku. Ból ramienia odbił się na twarzy Scota, Herman zauważył to i szybko postawił przyjaciela na ziemi.
- Co z tobą? Ranny jesteś? - spytał. - Co, fryzjerka dała ci wciry, jak jej nie zapłaciłeś za tę paskudną fryzurę? - Musimy porozmawiać. Wybacz, że zakłócam ci imprezkę. - Imprezka? To? Bez obaw, mogą tu siedzieć, tylko dopóki bar jest czynny, a właśnie go zamykam! krzyknął Herman, odwrócił się do grupki i po niemiecku poprosił, by uregulowali rachunki. Kiedy goście poszli, kazał kucharzowi przygotować dwie porcje wurstel z ziemniakami i kiszoną kapustą, po czym odesłał personel do domu. Herman postawił na stoliku dwie duże butelki piwa. - Cieszę się, że cię widzę - powiedział. - Może zadzwonię po Dianę? Pewnie już śpi, ale to nic. Na pewno chciałaby cię zobaczyć, nawet w takich włosach. - Wiesz co? - odparł Scot, kiedy Herman wyciągnął z kieszeni mały telefon komórkowy. Na razie nie mówmy Dianie, że tu jestem. Muszę porozmawiać z tobą w cztery oczy. Herman schował telefon do kieszeni. - Czy ma to coś wspólnego z miną, którą zrobiłeś, kiedy cię wyści-skałem? - Poniekąd. - Mięczak się z ciebie zrobił! Spójrz na mnie - powiedział Herman, napiął prawy biceps i mocno poklepał się po brzuchu. - Jestem w lepszej formie niż większość moich rówieśników, a zajmuję się prowadzeniem kawiarni. Tyle żarcia, tyle piwa, a przybyło mi nie więcej niż dwa kilo… trzy góra! Scot uśmiechnął się. - Świetnie wyglądasz, Herman, i jestem pewien, że Diana też. Przekaż jej, że o nią pytałem. - Jak to? Sam jej to powiesz. Jak zjemy, jedziemy do mnie. Możesz się przekimać w pokoju gościnnym. - Przykro mi. Nie mogę zostać tak długo. Przyjechałem, bo potrzebuję pewnych informacji i muszę cię prosić o przysługę. Jowialną minę Hermana zastąpił wyraz chłodnej powagi. - Masz kłopoty? - Szczerze mówiąc, przyjacielu, ogromne. - Harvath opowiedział Hermanowi o wszystkim, co go spotkało. Herman słuchał z uwagą i co jakiś czas dłubał w talerzu. Kiedy Scot skończył mówić, jego kumpel pociągnął duży łyk piwa i otarł usta grzbietem dłoni. - Czego więc ode mnie potrzebujesz? - Jak mówiłem, informacji. Myślałem, że wszystkie te oprychy z wczoraj pracowały
razem, dopóki nie usłyszałem amerykańskich głosów. Wtedy zrozumiałem, że muszą być dwie grupy. Pierwsza, ta z kobietą, poluje na mnie z powodu listu, który wysłałem na adres skrytki w Interlaken, a druga to ekipa z Waszyngtonu, która jakimś cudem wpadła na mój trop. - No dobra, czyli są dwie różne grupy. Ale dlaczego? - Domyślam się, kto stoi za Amerykanami, ale nie wiem, dla kogo pracują ci z Pałacu Lodowego na Jungfraujoch. Mówili po niemiecku… - Już mówiłeś. Wspomniałeś też, że nie mieli niemieckiego akcentu, zgadza się? - Brzmiało to jak szwajcarski niemiecki, ale słyszałem tylko parę słów. To za mało, żeby wyłowić akcent. - Przyjmijmy, że się nie mylisz. Mówiłeś, że rozmawiali też po serbsku? - Tak. Tego jestem pewien. Herman odchylił się na oparcie krzesła. Wyglądał jakby wpatrywał się w sufit i studiował płytki w kolorze wina, które biegły między starymi drewnianymi belkami. Harvath wiedział, że to znak, iż coś kombinuje. - Jesteś w stu procentach pewien, że wasze FBI i reszta rządu amerykańskiego mylą się co do Fatah? - Nie, z pewnością jednak nie ma mowy, by Fatah, o ile w ogóle jest w to zamieszane, mogło samodzielnie przeprowadzić taką operację. Musiałby im pomagać ktoś z mojego rządu. - I jesteś absolutnie pewien, że trafiłeś na właściwy trop? - Absolutnie? Czegoś takiego nie można być pewnym absolutnie. Wiem tylko, że tak uważa ktoś inny. - Jak to? - Te zamachy na moje życie, w tym aż dwa wczoraj w Szwajcarii, to chyba przekonujący dowód, że jestem na dobrym tropie. , - Zgadzam się. Zgadzam się też, że cała ta operacja nie pasuje do Fatah. Ktoś wykorzystuje ich jako zasłonę dymną. - Czyli, skoro nadajemy na tych samych falach, kto twoim zdaniem byłby w stanie przeprowadzić taki atak i porwać prezydenta? - Masz rację, to musiała być grupa żołnierzy świetnie wyszkolonych w walce w górach. Mogli pochodzić z Niemiec albo, jak mówiłeś, z Francji, Włoch, Austrii lub… - Lub? - Jesteś pewien, że ci dwaj w Pałacu Lodowym, którzy do ciebie strzelali, mówili po serbsku? - To jedna z niewielu rzeczy w całym tym bajzlu, której jestem w stu procentach pewien.
- Skoro tak, znacząco zawęża to grono podejrzanych. 59 Co się stało, do licha? - ryknął senator Snyder do bezpiecznego telefonu w swoim gabinecie, w obecności senatora Rolandera. - Namierzyliśmy cel, ale na miejscu była druga zainteresowana grupa - odparł wynajęty zabójca. - Druga zainteresowana grupa? Kto taki? - Nie mamy pojęcia.‘Zaatakowali, zanim mogliśmy cokolwiek zrobić, więc się wycofaliśmy. - Co się stało? - spytał Rolander. Snyder zasłonił mikrofon. - Dziewczyna doprowadziła naszych prosto do niego, ale ktoś inny wkroczył do akcji, zanim mieli okazję go zdjąć. - Cholera. Czyli wiedzą o nim. - Coś wiedzieć muszą- powiedział Snyder i odwrócił się z powrotem do telefonu. - To co się właściwie stało? - Cel wymknął się napastnikom. Ruszyliśmy za nim, ale kiedy próbowaliśmy wykonać zlecenie, uciekł. - Uciekł? Może nie wyrażałem się dość jasno. Nie płacę tobie i twoim ludziom za to, żeby uciekał. Płacę wam za to, żebyście go usunęli! To niesłychane. Trzeci raz. Harvath musi zostać wyeliminowany. - I zostanie. - Wiecie choć, gdzie jest? - Nie, ale pracujemy nad tym. - Co z dziewczyną? - Zniknęła. Musieliśmy trzymać się celu. Ale nie powinno być kłopotu z jej znalezieniem. - Oby. I dość już tych niepowodzeń. Macie dorwać tego upierdliwca i raz na zawsze go uciszyć. Zrozumiano? Zabójca nie miał szansy odpowiedzieć. Snyder już rzucił słuchawkę. 60 w milczeniu jechali w stronę lotniska w Monachium. Długa pojedyncza wycieraczka mercedesa Hermana wybijała równy rytm o przednią szybę i gęsto sypiący śnieg. Scot
usiłował przetrawić informacje, którymi Herman dzielił się z nim przez ostatnią godzinę. Kiedy do Kosowa wysłano siły pokojowe NATO, prowincję podzielono na kilka sektorów francuski, niemiecki, włoski i tak dalej. Mimo obecności NATO, emocje i nienawiść po obu stronach nie wygasły. Serbowie sporządzali listy Albańczyków, których chcieli zabić, i vice versa. Zajmowali się tym głównie zwyczajni obywatele, jednak znalazła się też grupa wysokich rangą wojskowych, polityków i biznesmenów, którzy chcieli wyrównać krwawe rachunki ze swoimi wrogami, ale byli pod tak ścisłą obserwacją, że sami nie śmieli czegokolwiek zrobić. Wtedy to w Jugosławii pojawiła się grupa świetnie wyszkolonych zabójców, którzy zwietrzyli zapotrzebowanie na ich usługi. Nie wzbraniali się przed niczym. Bez mrugnięcia okiem mordowali, gwałcili, torturowali i okaleczali mężczyzn, kobiety i dzieci… Za odpowiednią cenę zabiliby każdego. Co więcej, wyspecjalizowali się w zleceniach, które uchodziły za niewykonalne. Nie było zabezpieczeń, których nie potrafiliby pokonać. Nie było kryjówki, której by nie znaleźli. Mówiło się, że jeśli wpadną na twój trop, najwyższy czas, żebyś pojednał się z Bogiem. - Jesteś pewien, że ci mordercy byli Szwajcarami? - zapytał Harvath, przerywając milczenie. - A żołnierze NATO robili za pośredników? - Tak mówił mój informator. Pamiętaj, że Kosowo, jak Berlin po drugiej wojnie światowej, było podzielone na sektory kontrolowane przez wojska różnych krajów. Jako Szwajcarzy, zabójcy biegle znali francuski, niemiecki, włoski i angielski. Spotykali się tylko z ludźmi z niższych szczebli dowództwa poszczególnych sektorów. Żołnierze byli chciwi, a zabójcy bardzo o nich dbali. Jeśli znalazł się w ich sektorze Albańczyk, Serb… ktokolwiek, kto miał zlecenie, ci żołnierze wszystko z nim uzgadniali. 17- ! wv 7 I iirernv ?C7 Scot słyszał już podobne historie. Budziły w nim obrzydzenie. - Ci żołnierze mieli strzec pokoju, a nie pośredniczyć w zabójstwach na zlecenie. - Jak to mawiacie wy, Amerykanie? „Wojna jest piekłem?” Większość żołnierzy NATO dzień w dzień ryzykowała życie w kraju, którego w ogóle nie znała albo o którym ostatnio słyszała na lekcjach geografii w podstawówce. Wielu zbijało tam fortuny. Dlaczego oni mieliby być gorsi? A jeśli jakieś oprychy chcą się powybijać, co im do tego? - Rozumiem tę mentalność, Herman, co nie znaczy, że się z nią zgadzam. - Dobrze, ale nie o tym mówimy. - Masz rację, zbaczam z tematu. Wiemy więc, że wynajęci zabójcy to Szwajcarzy. Skąd
dokładnie się wzięli? Z wojska? Policji? Herman pociągnął się za wielki nos. - Mój informator twierdzi, że nikt nie wie, skąd w Szwajcarii pochodzą ani jak wyglądają. Nikt nie zna ich przeszłości, wiadomo tylko, że są świetnie wyszkoleni. - Jak przekazywano im zlecenia? - Przez łańcuszek tajnych skrzynek kontaktowych. - Co jeszcze mówił twój informator? - Podobno zabójcy znani byli jako Lwy. - Lwy? Dlaczego akurat Lwy? - Myślałem, że może to żołnierze NATO tak ich nazwali, żeby dać „twarz” ludziom, z którymi mieli do czynienia, ale mój informator twierdzi, że to sami zabójcy tak się przedstawiali. Wystarczyło szepnąć to słowo, żeby ludzie uciekali do kryjówek. - Możesz dowiedzieć się o nich czegoś więcej? - Nie sądzę. Lwy podobno zakończyły działalność w Jugosławii, kto wie, może już nie żyją. - Nie żyją? Mało prawdopodobne. Jedno jest pewne: jeśli żyją i jeśli są ludźmi, których szukam, daję ci słowo, że długo nie pożyją. 61 r owrót z Monachium był mordęgą. Podwieziony przez Hermana na parking lotniskowy, Scot odebrał samochód i dwadzieścia minut później, już na autostradzie, ogarnęło go głębokie znużenie. Stres psychiczny ostatnich KB kilku dni i fizyczne obrażenia jednocześnie dały o sobie znać. Dwie puszki red bulla, które miał ze sobą, i kawy wypijane na co drugim parkingu dały mu dość energii, by wrócić do Interlaken, zwalić się na łóżko i zapaść w głęboki sen. Miał wrażenie, że minęło zaledwie pięć minut, kiedy przyśniła mu się Jackie. Słyszał w jej głosie troskę o niego, ale z jakiegoś powodu nie mógł zobaczyć jej twarzy. Martwiła się. Czy powinna wezwać lekarza? Czy dobrze się czuł? Widziałam krew, powiedziała. Nie tyle, co wcześniej, ale trochę. Jesteś pewna? - spytała. Nie wiedziałam, co robić. Tak, zależy mi na nim. Scot słyszał ją coraz wyraźniej, ale wciąż jej nie widział. Zapaliło się światło, i z każdą chwilą stawało się silniejsze. Powieki podniosły mu się same, choć nade wszystko chciał spać. Kiedy oczy oswoiły mu się ze światłem zobaczył kształty. Wciąż słyszał głos Jackie, ale gdzie ona była? Zamrugał i usiłował skupić wzrok. W nogach łóżka rysowała się jakaś sylwetka, ale głos dochodził z innego miejsca. Harvath mocno zacisnął powieki, żeby rozgonić mgłę sprzed
oczu. Kiedy je otworzył, zobaczył coś, co go przeraziło. To ona! Kobieta z Pałacu Lodowego. Siedziała w nogach jego łóżka. Czy to sen? Jakieś przywidzenie? Zareagował czysto instynktownie. Przeturlał się w prawo i sięgnął po berettę kaliber 9 mm, którą Herman dał mu na pożegnanie. Jego dłoń grzebała nieporadnie po stoliku nocnym. Pistolet zniknął. Jak to możliwe? Przecież położył go tam zanim… - Tego szukasz? - spytała kobieta i uniosła pistolet. -A może tego? -pokazała mu replikę glocka. Teraz Harvath wiedział już, że to nie sen. - Proszę, powiedz, że nie pojechałeś wczoraj na Jungfraujoch z zabawką. Straciłbyś w moich oczach - dodała. Scot był w potrzasku. Nie miał szans, żeby zerwać się z łóżka i dopaść ją, zanim będzie mogła strzelić. Beznadziejna sytuacja. Kątem lewego oka zobaczył dłoń zbliżającą się do jego twarzy. Złapał ją za nadgarstek i mocno wykręcił. - Scot! Przestań. To boli. To ja, Jackie. Wszystko w porządku. Uspokój się. - Jackie? - powiedział, zdezorientowany. - Nie rozumiem. Nic ci nie jest? Nie próbowała zrobić ci nic złego? Bo jeśli tak, to… - Nie, Scot, oczywiście, że nic mi nie zrobiła. Wszystko gra. - Tak bardzo uważałem. Byłem pewien, że zgubiłem ogon. Musiałem ich tu doprowadzić. Jackie, wybacz. Nie chciałem cię w to wmieszać. - Scot, wyluzuj. To Claudia Mueller. Nasza znajoma. - Jak to znajoma? - spytał Scot nieufnie. - Rolf i ja znamy ją z Berna. - Co tu robi? - Bałam się o ciebie - powiedziała Jackie i ponownie spróbowała położyć zimny kompres na czole Scota. Tym razem nie napotkała oporu. - Wiedziałam, że nie chcesz, żebym wezwała lekarza, ale nie miałam pojęcia, co robić. Tak długo spałeś. - Jackie, nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Pamiętasz, jak mówiłam, że znam kogoś, kto mógłby ci pomóc? - Tak, a ja powiedziałem, że nie potrzebuję pomocy. - Ona naprawdę może ci pomóc. Pomogła mnie i Rolfowi, a to była pomoc tego samego rodzaju,
jakiej teraz potrzebujesz. - O czym ty mówisz? To morderczyni. - Scot, posłuchaj mnie. Podczas ostatnich wyborów Rolf dostawał pogróżki. Claudia pracuje w Prokuraturze Federalnej. Uczestniczyła w śledztwie w sprawie pogróżek i pomogła zapewnić nam ochronę. Spędziliśmy razem dużo czasu. Możesz jej ufać. Scot wbił wzrok w Claudię. - Jackie, chcę, żebyś ty mi zaufała. Ta kobieta nie może być po naszej stronie. To całkowicie wykluczone. - Scot, bredzisz. Nigdzie się nie ruszyłeś, odkąd wczoraj wieczorem przyszłam po tacę. - Jack, nic mi nie jest. - Harvath podniósł się do pozycji siedzącej i oparł na dwóch poduszkach. Nie było mnie całą noc. Wróciłem wcześnie rano i byłem wykończony. Musiałem spać tak twardo, że nie słyszałem, jak we-szłyście. - Gdziekolwiek byłeś - zaczęła Claudia - domyślam się, że tam zdobyłeś to. - Pokazała mu pistolet Hermana. - Sekundę - powiedział Scot, kiedy Jackie podała mu szklankę soku. - Ja tu będę zadawał pytania, dobrze? Mam chyba do tego prawo, skoro drugi raz w ciągu niecałej doby ta sama osoba trzyma mnie pod pistoletem. Po pierwsze, kim jesteś? - Już słyszałeś. Claudia Mueller z Prokuratury Federalnej. - I przypadkowo byłaś wczoraj w Pałacu Lodowym wtedy, co ja, przypadkowo wbiłaś mi pistolet w plecy i przypadkowo przyprowadziłaś dwóch ludzi, którzy chcieli mnie zabić? - Nie miałam nic wspólnego z ludźmi, którzy do nas strzelali. - Do nas? Co to znaczy? - Chyba znasz angielski, co? - Wystarczająco, żeby się dogadać - odparł, wyraźnie zadowolony z siebie. - To znaczy - powiedziała Claudia, która zignorowała jego sarkastyczny ton - że strzelali do nas. Do ciebie i do mnie. Nie mam pojęcia, kim byli. - I pewnie nie masz pojęcia, kto godzinę później strzelał do mnie w Wengen? - Wiem jedno: nie ci z Pałacu Lodowego. - Skąd ta pewność? - Stąd, że godzinę później nadal byli na Jungfraujoch. - Skąd wiesz? - spytał Scot i dalej bacznie jej się przyglądał. Była olśniewająco piękna, ale nie mógł
otrząsnąć się z pierwszego wrażenia, jakie na nim zrobiła. Tak to już jest, kiedy człowiekowi wbiją w plecy lufę pistoletu. - Wiem, boja też tam byłam. Szukałam ciebie i jednocześnie próbowałam uciec przed nimi. Nie było lekko. Nie wiem, jakim cudem tobie się udało. Musisz być sprytny. - Mam lepsze i gorsze dni, wczoraj był jeden z tych gorszych. Znalazł mnie ktoś inny. Zrobili z Wengen strzelnicę. Miałem szczęście, że skończyło się tylko na tym. - Harvath wskazał na swoje lewe ramię i zobaczył, że przez bandaż przesiąkło trochę krwi. Zaczął go odwijać, ale Jackie szybko usiadła przy nim i zrobiła to za niego. - Domyślasz się, kim byli ludzie, którzy strzelali do ciebie w Wengen? - Nie tylko strzelali, ale i trafili; poza tym, jak mówiłem, to ja tu jestem od zadawania pytań. Co w ogóle robiłaś w Pałacu Lodowym i dlaczego groziłaś mi pistoletem? - Wiecie co, mili moi? Mam mnóstwo roboty - powiedziała Jackie. -Zostawię was samych. Kiedy Scot spojrzał na nią wymownie, dodała: - Bez obaw. Z Claudią nic ci nie grozi. Drugiej takiej twardzielki nie znajdziesz. W wolnym czasie uprawia wspinaczkę. Wiedziałeś? Skinęła na Claudię i powiedziała: - Dokończ zmieniać opatrunek. Rana trochę krwawi, ale szwy trzymają. Wygląda, że dojdzie do siebie. Następny twardziel. Dobraliście się jak w korcu maku. Jackie wstała i poklepała miejsce obok Scota na łóżku. Claudia podniosła się, odłożyła pistolety na krzesło i podeszła do łóżka. Wzięła od Jackie rolkę czystej gazy i zaczęła owijać ramię Scota. Jackie zamknęła za sobą drzwi. - Jak mówiłam, pracuję w Bundesanwaltschafcie, czyli Prokuraturze Federalnej w Bernie. Prowadzę dochodzenie i w związku z tym śledziłam podejrzanego, który korzysta ze skrytki pocztowej w Interlaken… - Zaraz, zaraz, to w końcu jesteś „ciocią Jane” czy nie? - Nie. - To co, do cholery, robiłaś w Pałacu Lodowym? - Jeśli pozwolisz, postaram się to i owo wyjaśnić. - Proszę bardzo. - Podejrzany raz w tygodniu odbiera korespondencję na poczcie. Jako typowy Szwajcar, ma swoje przyzwyczajenia i jest bardzo skrupulatny. Zawsze przychodzi tego samego dnia o tej samej porze. Daje mi to dość czasu, żeby
bezpiecznie sprawdzić, czy w jego skrytce jest coś, co powiązałoby go z moim dochodzeniem. - Powiązałoby go? To co, jest podejrzanym czy nie? - Na razie nie zebrałam dość dowodów, ale wiem, że jest zamieszany w sprawę. Mam, jak to się mówi, przeczucie. - Przeczucie, powiadasz. To w Szwajcarii legalne? Czytanie cudzej poczty? Nie za ciasno wiążesz ten bandaż? - Wiem, co robię, agencie Harvath. - Skąd znasz moje nazwisko? - Na które pytanie odpowiedzieć najpierw? - Poluzowała lekko bandaż Scota i przykleiła gazę. - Będę dżentelmenem, pozwolę ci wybrać. - Słucham? - Sama zdecyduj. - Rozumiem. Podobnie jak podejrzany, jestem dość skrupulatna, no i oczywiście jestem też Szwajcarką, więc odpowiem na twoje pytania po kolei. Co do tego, czy przeglądanie poczty podejrzanego jest legalne: wszystko zależy od wagi zarzutów i od samego śledczego. A co się tyczy tego, skąd wiem, kim jesteś: Jackie wszystko mi powiedziała. - Wszystko? - Jesteś jej bardzo drogi i martwi się o ciebie. Nie miej do niej pretensji. Dobrze zrobiła, że po mnie zadzwoniła. Kiedy zobaczyłam cię w tym łóżku, przeżyłam taki sam szok, jak ty na mój widok. Myślałam, że to ty przyprowadziłeś tych dwóch do Pałacu Lodowego, żeby zabili mnie. - Ciebie? Po co miałbym to zrobić? - A po co ludzie w ogóle zabijają? Jestem pewna, że motywy są takie same w Szwajcarii i w Ameryce. Wiem tylko, że kiedy już zabrałam ze skrytki list, który, jak można chyba bezpiecznie założyć, napisałeś ty, zauważyłam, że ktoś mnie śledzi. Zrobiłam więc unik… - Przeszłaś przez ulicę do piekarni. - Tak, a potem schowałam się w bramie i czekałam. Jak się okazuje, byłam bardziej cierpliwa od ciebie. - W Pałacu Lodowym zwróciłaś się do mnie nazwiskiem, które podałem na poczcie, i tym prawdziwym. Skąd je znałaś? Zaraz… z Samprasem sprawa jest jasna. Wróciłaś na pocztę
i spytałaś, czy widziano kogoś, kto odpowiadał mojemu rysopisowi? - Jesteś wyjątkowo czarujący, agencie Harvath. Kobieta w okienku poste restante doskonale cię pamiętała. Zapisała sobie też twoje fałszywe nazwisko, żeby sprawdzić, czy przyszedł list do ciebie. Nawiasem mówiąc, jeszcze go nie ma. - Muszę jej powiedzieć, żeby nie traciła czasu. - Już to zrobiłam. Była bardzo zawiedziona, że więcej cię nie zobaczy. Co się tyczy twojego prawdziwego nazwiska, z tym był trochę większy kłopot. Widziałam cię na ulicy, ale dopiero na taśmie z monitoringu poczty mogłam lepiej przyjrzeć się twojej twarzy. Urzędniczka powiedziała mi, że jesteś Amerykaninem, więc po powrocie do biura zaczęłam szukać informacji w komputerze, zaczynając od naszej listy osób podejrzanych o terroryzm. - Ostatnio dodano do niej dwa nazwiska, niemieckie i amerykańskie. Opis Amerykanina pasował do ciebie. Wysłałam e-mailem prośbę do agencji zgłaszającej i zaraz potem dostałam twoje zdjęcie. Włosy oczywiście wyglądają zupełnie inaczej, ale przez to podobieństwo jeszcze bardziej rzuca się w oczy. - Agencji zgłaszającej? Co to znaczy, że wysłałaś im prośbę e-mailem? - Chodzi o agencję, która umieściła twoje nazwisko na liście podejrzanych. Czasem robi to Interpol, czasem lokalna albo federalna agencja szwajcarska, czasem inny kraj… Wiele agencji dopisuje nazwiska do listy z najprzeróżniejszych powodów. - Słyszałem o tych listach, wielkie dzięki. Jestem tylko ciekaw, kto umieścił mnie na waszej. Sądzę, że jakaś agencja amerykańska? - Tak. Wasz Departament Stanu. Człowiek, który do mnie zadzwonił, wspomniał… - Zadzwonił? Kto do ciebie zadzwonił? - Po tym, jak poprosiłam o zdjęcie, był do mnie telefon. Facet powiedział, że jest pracownikiem wydziału specjalnego Departamentu Stanu i że dzwoni w związku z prośbą o twoją fotografię. Zadał dużo pytań i, prawdę mówiąc, nie był zbyt uprzejmy. - Co mu powiedziałaś? - W zasadzie nic. Tłumaczyłam, że mamy sporo przestępstw przeciw turystom, i że chcę sprawdzić, czy nie jesteś w nie zamieszany. Że twoje zdjęcie jest mi potrzebne, żeby porównać je z rysopisami podanymi przez świadków w kilku resortach. - I nie powiedziałaś mu, że mnie widziałaś ani że wydawało ci się, że mnie widziałaś? - Nie. Powiedziałam mu to, co tobie. Oczywiście przypomniał mi kilka razy, żebym
powiadomiła ich, gdybym zobaczyła kogoś choć trochę podobnego do ciebie, i nie próbowała cię zatrzymać na własną rękę. - Przecież mnie widziałaś. Dlaczego tego nie zgłosiłaś? - Dlatego, że jeśli amerykański Departament Stanu na ciebie poluje, a ty masz związek z moim śledztwem, to chciałam cię dopaść przed nimi. Długo czekam na jakiś przełom. Nie zamierzam siedzieć bezczynnie i oddać sprawy Amerykanom. Bez urazy. - Prawda jest taka, że już ją oddałaś. - Jak to? - Czy ten Niemiec trafił na listę razem ze mną? - Owszem, jego nazwisko było w tym samym komunikacie, czyli na listę trafił mniej więcej wtedy, co ty. - Pamiętasz to nazwisko? - Coś jak Brunner, ale nie jestem pewna. Wtedy nie przywiązywałam do tego wagi. Normalnie mam dobrą pamięć do nazwisk, ale byłam tak skoncentrowana na tobie i na twoich możliwych powiązaniach z… - Może Brauner? - Możliwe. Tak. Hans. Hans Brauner. Wiedziałam, że sobie przypomnę. Harvath ukrył twarz w dłoniach i pomasował sobie skronie. - Jesteś na sto proeent pewna, że nikt cię nie śledził, kiedy tu jechałaś? - Po co mieliby mnie śledzić? - Odpowiedz, proszę - naciskał Scot. - Kiedy w końcu wymknęłam się tym dwóm z Jungfraujoch, byłam ostrożna aż do przesady. Jestem pewna, że dziś nikt mnie nie śledził. Czemu pytasz? - Bo chyba już wiem, jak ci z Wengen wpadli na mój trop. - Wpadli na twój trop? Co to za jedni? - Amerykańscy płatni zabójcy, którzy kilka dni temu w Waszyngtonie dwa razy próbowali mnie zabić. - Jak cię tu znaleźli? Podróżowałeś pod prawdziwym nazwiskiem? - Co ja, żółtodziób jestem? Pani Mueller, nie wiem, jak takie rzeczy robi się w Szwajcarii, ale my, Amerykanie, zwracamy uwagę na szczegóły.
- To samo my, Szwajcarzy, agencie Harvath, ale jeśli ktoś, kto nie chce dać się znaleźć, zostaje znaleziony, to znaczy, że musiał popełnić jakiś błąd. - Albo ktoś go sypnął. W tym przypadku nieświadomie zrobiłaś to ty. - Ja? - Tak, kiedy wysłałaś e-mail z prośbą o moje zdjęcie, uruchomiłaś łańcuch wydarzeń. Ze Stanów wyjechałem jako Hans Brauner, co znaczy, że ci, którzy mnie ścigają, mają wystarczające wpływy, żeby załatwić wpisanie obu moich nazwisk, prawdziwego i fałszywego, na waszą listę podejrzanych o terroryzm. Samo pytanie o moje zdjęcie wzbudziło w kimś podejrzenia, że wiesz więcej, niż mówisz. Domyślam się, że jak tylko ustalili, że jestem Brau-nerem i przyjechałem do Szwajcarii, przysłali tu morderców. Oba nazwiska były na liście, pozostawało tylko czekać. - E-mail od ciebie dał ludziom do myślenia, postanowili więc wziąć cię pod lupę. Albo mnie nie zauważyli, kiedy śledziłem cię z poczty, albo zaczęli cię obserwować dopiero następnego dnia, kiedy pojechałaś na Jungfraujoch. - A co z twoim listem? Po przeczytaniu zakleiłam kopertę i odłożyłam go do skrytki. Może nikt mnie nie śledzi. Może to twój list zwabił morderców. Przecież do tego dążyłeś, mam rację? Ktoś miał przeczytać list i zainteresować się na tyle, żeby przyjść na spotkanie. Dlaczego w ogóle umówiłeś się w Pałacu Lodowym i co wiesz o „cioci Jane”? - Na razie za mało. Wiem jednak, że nasze drogi spotkały się nie bez powodu i zamierzam ten powód poznać. Musimy dłużej porozmawiać, ty i ja, ale nie tutaj. - A gdzie? - Gdzie indziej. Wszystko jedno. To, że tu trafiłaś, uświadomiło mi, na jak duże niebezpieczeństwo naraziłem Jackie. Jest mi zbyt bliska. Musimy znaleźć jakąś bezpieczną kryjówkę do czasu, aż to wszystko wyjaśnimy. - Chyba znam miejsce, które będzie w sam raz. 62 Miejscem, „które będzie w sam raz”, okazała się pobliska elegancka, ale pusta letnia rezydencja szefa Claudii, Ursa Schnella, do której dostali się, kiedy Claudia bezceremonialnie wybiła kopniakiem szybę w jednym z małych okienek na tyłach. - No dobra - powiedział Scot, wziął długopis i notes z misternie zdobionego biurka w przeciwległym kącie salonu i podszedł do Claudii, która była przy kominku. - Do roboty. Zaczniemy od twojego dochodzenia. O co chodzi, kogo śledziłaś i tak dalej… - Wszystko pięknie, tyle że te informacje są tajne i obowiązuje mnie przysięga… - Co? Mam rozumieć, że mi nie ufasz? - Ledwo cię znam…
- Moment. Niecałe dwadzieścia cztery godziny temu wierciłaś mi pistoletem dziurę w plecach, a mimo to jestem tu z tobą, samotny i bezbronny. Claudia posłała mu spojrzenie mówiące: „Ty, bezbronny?” - No dobra, może nie bezbronny, ale jestem tu, choć jeszcze wczoraj trzymałaś mnie pod pistoletem. Z jakiego innego powodu miałbym zamknąć się z tobą na wieczór w pustym gniazdku miłosnym? Claudia znów spojrzała na niego wymownie. - Zgoda, brzydka nie jesteś, ale na razie są odrobinę ważniejsze sprawy, na przykład ocalenie mojego życia i życia prezydenta. - Masz rację - powiedziała Claudia już bardziej rzeczowym tonem. -Musimy pracować razem. Tym, co łączy nasze śledztwa, jest skrytka pocztowa w Interlaken - to, kto wysyła listy na jej adres i kto je odbiera. Claudia szczegółowo opowiedziała Scotowi o swojej sprawie, a on przez cały czas robił obszerne notatki, które potem, kiedy już je przejrzeli i przetrawili wszystkie informacje, wrzucił w ogień. Mijały godziny. Zaspokoili głód jedzeniem, które kupili po drodze. Kiedy wypili wodę mineralną, przerzucili się na wino, dobre białe Cótes de Russin spod Genewy. Claudia nagięła swoją zasadę, że nie pije się podczas pracy. Wino smakowało Scotowi i wybuchnął śmiechem, kiedy Claudia wyjaśniła mu, że w Stanach
szwajcarskich win nie znajdzie, bo Szwajcaria nie eksportuje wina, tylko importuje pijaków. To mu coś przypomniało, ale nie mógł skojarzyć, co. Jego głowa nie pracowała jeszcze na pełnych obrotach. Dał sobie z tym spokój; uznał, że jeśli to coś ważnego, w końcu mu się przypomni. Powoli sączył wino i patrzył na kartki rozłożone na podłodze. - Powtórzmy jeszcze raz wszystko, co wiemy. Senator Snyder-jak wynika z dokumentów, które dostałem od Andre Martina - napisał list do kogoś, kogo nazywa ciocią Jane, podpisał go imieniem Edwin i wysłał na adres skrytki pocztowej w Interlaken. Właścicielem, a przynajmniej użytkownikiem skrytki jest niejaki Gerhard Miner, który twoim zdaniem maczał palce w kradzieży broni ze składu pod Bazyleą. Jak mi idzie? - Na razie nieźle - powiedziała. - Z uwagi na związki Minera z tą grupą, Der… - Nebel. To po niemiecku „mgła”. - No właśnie, mgła. Czyli wiele lat temu, po powrocie ze szkolenia z amerykańskimi siłami specjalnymi, Miner powołał jednostkę, która miała sprawdzić zabezpieczenia szwajcarskich baz wojskowych. Pokonał je z taką łatwością, że szybko narobił sobie wrogów i jego jednostka została rozwiązana w obawie przed kompromitacją wojskowego establishmentu. On sam dostał awans na wysokie stanowisko w waszym wywiadzie. - Otóż to. Scot zamilkł i postukał się długopisem w brodę. - Rozumiem, dlaczego go podejrzewałaś. Na pewno ma odpowiednie kwalifikacje. Ale co ze skradzioną bronią? Co możesz o niej powiedzieć? - Zależy. Jakie rodzaje broni interesują cię najbardziej? Spojrzał w swoje notatki. - Większość tego, co opisałaś, to standardowy sprzęt wojskowy. Na twojej liście nie ma urządzenia zagłuszającego, bo Szwajcarzy nigdy takiego nie mieli. Porywacze mogli kupić to na czarnym rynku albo bezpośrednio u Północnych Koreańczyków. Najciekawsze na tej liście są pistolety błyskowe. Opowiedz mi o nich. - To rosyjska broń. Firma, która je wyprodukowała, nazywa się Dostow. W składzie pod Bazyleą były dwie sztuki, zupełnie nowe. Wojsko nawet nie zdążyło ich dostatecznie przetestować. Powstała ograniczona liczba tych pistoletów; producent wypożyczał je różnym rządom w
nadziei na uzyskanie większego zamówienia. W pewnym sensie były to prototypy, więc nawet gdyby ktoś chciał je kupić, nie dostałby ich na rynku. - Do czego zamierzaliście je wykorzystać? - Na tym etapie nie zamierzaliśmy ich wykorzystywać do niczego. Mój rząd kupił je tylko i wyłącznie po to, żeby wypróbować ich skuteczność. - Skuteczność przeciwko czemu? - Szwajcaria to względnie pokojowo nastawiony kraj, wbrew temu, czego doświadczyłeś na Jungfrau - powiedziała Claudia z uśmiechem. - Dlatego też interesujemy się różnymi rodzajami broni obezwładniającej. W następnych dwóch latach będziemy gospodarzami kilku głośnych szczytów gospodarczych i dyplomatycznych. Po zamieszkach podczas szczytów WTO i Banku Światowego w Stanach uznaliśmy, że musimy się lepiej przygotować. - Ale czemu kupiliście sprzęt od Rosjan, skoro jesteście w ścisłym sojuszu z nami, a my pracujemy nad podobną technologią? - O ile wiem, nie najlepiej wam idzie. Rosyjska broń wydaje się bardziej precyzyjna. Zresztą nie mam pojęcia, czy Amerykanie w ogóle chcą się dzielić tą technologią. A w ogóle, chodziło tylko o to, żeby ją przetestować. Nie zdecydowaliśmy jeszcze, czy ją kupimy. - Czyli partia broni trafiła do składu w Bazylei i zanim wasi ludzie mogli ją wypróbować, została skradziona. Skąd złodzieje wiedzieli, że ta broń tam będzie? - Podejrzewamy, że był przeciek. - Czy Miner mógł mieć dostęp do tych informacji? - Tak, a to znaczy, że miał motyw i sposobność, żeby ukraść tę broń. Motyw był oczywisty: pieniądze. Próbowałam sprawdzić jego alibi, ale twierdzi, że w czasie, kiedy doszło do kradzieży, wykonywał tajną misję. - A co na to jego przełożeni? W końcu musi przed kimś odpowiadać. - Jest bardzo sprytny. Cokolwiek kombinował, dobrze zatarł po sobie ślady. - Na to wygląda. - Co cię tak interesuje w tych pistoletach błyskowych? - Wiesz, długo się zastanawiałem, jak to się stało, że jedni z najlepszych ochroniarzy na świecie wpadli w pułapkę i tylko jeden z nich zdążył strzelić, zanim zginęli. - Mówisz o obstawie prezydenta? - Tak. Nie mogłem tego pojąć, dopóki nie usłyszałem o pistoletach błyskowych. Jeśli
Miner jest zamieszany w porwanie prezydenta i jeśli miał ze sobą pistolety błyskowe, to potrafię sobie wyobrazić, jak załatwili agentów Secret Service. Oślepieni i zdezorientowani, nie byliby w stanie bezpiecznie ewakuować prezydenta ani się ostrzeliwać. Ale… - Ale co? - Jak to możliwe, że jednemu z agentów udało się strzelić i tym strzałem położył porywacza? - Może nie był tak zdezorientowany, jak pozostali. - A może ktoś chciał, żebyśmy tak pomyśleli. - To znaczy? - Od samego początku jakoś nie pasowało mi to, że porywacze zostawili jednego ze swoich. Nie podobało mi się też, że gość miał w ręku broń, która wskazywała, skąd pochodził. Jak na tak starannie zaplanowany atak, wydawało się to bardzo nieostrożne, a tym samym bardzo podejrzane. - Po co mieliby rozmyślnie zostawić jedno ciało? - Po to, żebyśmy uwierzyli, że porywacze są z Bliskiego Wschodu. - A te żądania FRR? - spytała Claudia. No właśnie, co z tymi żądaniami? - pomyślał Scot. Była niedziela, od lawiny minął tydzień. Od środy był zbiegiem. Zaledwie cztery dni, ale jemu wydawało się, że to cała wieczność. Może Ameryka już się ugięła, może pojawiły się nowe żądania. Wiedział to, co wyczytał w gazetach - wiceprezydent odmawiał negocjacji, prezydent jeszcze nie wrócił. - To duży znak zapytania. Wszystko wskazuje, że żadna bliskowschodnia organizacja nie miała z tym nic wspólnego. Wszystko oprócz tych żądań - powiedział Harvath. - Może jedna grupa dokonała porwania, a inna za nie zapłaciła. - Ku takiej hipotezie się skłaniam. Tylko to tłumaczyłoby, czemu w sprawę zamieszane jest Fatah. Dlatego wystarczy znaleźć jedną z grup, a ona powinna doprowadzić nas do drugiej. - Co jeszcze mamy? - Dwóch oprychów z Pałacu Lodowego mówiących po serbsku i informatora, który potwierdził, że w Jugosławii niedawno działała grupa szwajcarskich zabójców. - I nazywali siebie Lwami, zgadza się? - Tak. Coś ci to mówi?
- Tak jakby. To raczej przeczucie. - Właśnie z powodu przeczucia przyjechałem do Szwajcarii, ale z każdym pistoletem, który ktoś wbija mi w plecy, każdą kulą, która świszczę mi koło głowy, coraz bardziej ufam swojej intuicji, więc, proszę, powiedz, o co chodzi. - Cóż, kiedy wspomniałeś o Lwach, pierwsze słowa, jakie przyszły mi do głowy, to „duma” i „arogancja”. Słowa, które pasują jak ulał do Gerharda Minera… - To wrażenie, jakie wyniosłaś z lunchu z nim. - Wiem, to głupie, ale kiedy wspomniałeś, że zabójcy są Szwajcarami i mówią o sobie Lwy, nasunęło mi się jeszcze jedno skojarzenie. W Lucernie jest słynny pomnik umierającego lwa. Wyrzeźbiono go w półce skalnej, by upamiętnić żołnierzy Gwardii Szwajcarskiej poległych w obronie króla Ludwika i Marii Antoniny podczas rewolucji. - Myślisz, że może być jakiś symboliczny związek? - Czemu nie? Szwajcaria zawsze szczyciła się swoją neutralnością, ale była też bardzo dumna ze swoich walecznych, odważnych najemników. Waleczność i odwaga, jak u lwa. - Ten pomnik jest w Lucernie? - Tak. - A gdzie… - …mieszka Miner? - Tak. - Ma mieszkanie w Bernie i dom w Lucernie. - Lwy z Lucerny. Możliwe, że twoje skojarzenie wcale nie jest takie naciągane. 63 Następnego ranka Scot ufarbował włosy preparatem, który Claudia przyniosła razem z zakupami. Chciał wrócić do swoich naturalnych rudawobrą-zowych, ale żeby zatuszować biały blond, musiał nakładać kolor dwa razy i w końcu wyszedł mu odcień dużo ciemniejszy, niż zamierzał. Przynajmniej włosy nie wypadły, z czym należało się liczyć, biorąc pod uwagę ilość chemikaliów, którymi je potraktował w ostatnich paru dniach. Choć nadal były krótkie, miał nadzieję, że po zabarwieniu na pierwotny kolor nie będą się tak rzucać w oczy. Scot i Claudia dokładnie posprzątali w domu, zabili deskami stłuczone okno, po czym
wyruszyli zbadać jedyny trop, jaki mieli - adres w małej wiosce Hochdorf na północ od Lucerny, który widniał na przesyłce do Minera. - Myślisz, że coś powie? - spytał Scot. - Nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy, prawda? - odparła Claudia. - Jesteś pewna, że ma jakiś związek ze sprawą? - Oczywiście. Kiedy Miner powiedział, że nie spotka się ze mną i nie odpowie na moje pytania, zaczęłam go śledzić. Stąd wiedziałam o skrytce pocztowej w Interlaken. Przy okazji odkryłam, że miał drugą, w Lucernie. Po lunchu z nim stwierdziłam, że małe są szanse, żeby zdobyć na niego haka. Wyjechał na urlop, ale ja przez cały czas obserwowałam obie jego skrytki w nadziei, że dopisze mi szczęście. I kilka dni temu na adres skrytki w Lucernie przyszła przesyłka. - Którą oczywiście pożyczyłaś, otworzyłaś nad parą, skopiowałaś, a potem schowałaś na miejsce. - Jakiś ty bystry. Tak, skopiowałam całą zawartość. W środku był jego paszport, skasowane bilety kolejowe i rachunki z karty kredytowej. Wszystko to dowodziło, że był w Grecji, we Włoszech i we Francji. - Czyli w czasie porwania prezydenta Rutledge’a wyjeżdżał za granicę? - Tak, ale ze stempli w paszporcie wynika, że był w Europie, nie w Stanach. - No jasne, to byłoby zbyt oczywiste. Co ma z tym wspólnego kuzyn z Hochdorfu? - Nie wiem. Mam nadzieję, że sam nam powie. Kto mógłby wysłać Minerowi paczkę z Hochdorfu, jeśli nie jego kuzyn? Z dokumentów wynika, że Miner nie ma tam innych krewnych. To musiał być on. Miner nie pojechałby do Hochdorfu po to tylko, żeby wysłać paczkę samemu sobie. - A jeśli zostawił wszystko podczas swojej wizyty i kuzyn po prostu mu to odesłał? - Zdaje się, że mówiłeś coś o tym, że trzeba ufać intuicji? Bo w tej chwili nic innego nie mamy. Godzinę drogi od Lucerny Claudia zjechała na parking. - Muszę zadzwonić do pracy i uprzedzić, że mnie nie będzie. - Nie zapomnij poprosić kogoś, żeby poszukał w aktach Minera śladów, które wiązałyby go z Jugosławią. - Spróbuję. Scot wysiadł i rozprostował nogi, a Claudia poszła zadzwonić. Włożyła kartę telefoniczną do
automatu przy łazienkach i wybrała numer swojego biura. - Cześć, Christina. Mówi Claudia. Nie będzie mnie dzisiaj; mam trochę roboty w terenie. Są jakieś wiadomości dla mnie? - Herr Schnell wszędzie cię szuka. Czekaj chwilę. Już łączę. Schnell? A ten czego chce? pomyślała. Po dziesięciu sekundach w słuchawce rozległ się szorstki głos, chropawy od lat wdychania dymu papierosowego. - Gdzie jesteś? - Dzień dobry, Herr Schnell - odparła Claudia uprzejmie. - Żadnych „dzień dobry”. Gdzie jesteś? - A co? - Gdzie byłaś w sobotę? - Badałam tropy. - Gdzie? - W regionie Jungfrau. - I zatrzymałaś się na farmie rodziców w Grindelwaldzie? - Tak, ale… Nie dał jej dokończyć. - A gdzie byłaś przez całą niedzielę i w nocy z niedzieli na poniedziałek, aż do tej pory? Te pytania brzmiały coraz bardziej podejrzanie. Niemożliwe, by już do niego dotarło, że była u niego w domu. Chciała mu wszystko wyjaśnić, ale uznała, że nie może zdradzić nic więcej, dopóki sama nie dowie się tego i owego. - Byłam ze znajomym. - Szybko, zanim Herr Schnell mógł wyskoczyć z następnym pytaniem, zadała własne: - O co właściwie chodzi? - Chodzi o to, że od dawna nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie robisz postępów w sprawie kradzieży broni. - Bo jest potwornie trudna. Mało śladów. - Rozmawiałem z Arianne Kuess w Hadze. Miała o tobie parę ciekawych rzeczy do powiedzenia. - O mnie? - Claudia nie miała pojęcia, do czego to zmierza. - Twierdzi, że zgłosiłaś się do tej sprawy na ochotnika. - Zgadza się, ale nie rozumiem… - Czyli nie zaprzeczasz?
- Oczywiście, że nie. Herr Schnell, z całym szacunkiem, proszę, żeby przeszedł pan do rzeczy. Zrobił to. Nastąpiła krótka wymiana zdań. Kiedy Schnell skończył mówić, Claudia mogła tylko odłożyć słuchawkę i wrócić do samochodu w oszołomieniu. Scot od razu wyczuł, że coś jest nie tak. - Dobrze się czujesz? Co się stało? Claudia zapaliła samochód i wyjechała tyłem z miejsca parkingowego, z szybkością naruszającą zasady bezpiecznej jazdy. - Claudio, zaczekaj chwilę. Co jest grane? “>“71 Ścisnęła kierownicę z całej siły, jakby mogła w ten sposób wyładować złość. - Wczoraj policja zrobiła nalot na farmę moich rodziców w Grindel-waldzie. - Nalot? Jak to? Nic im nie jest? - Fizycznie na pewno są w porządku, ale to musiał być dla nich potężny szok. Są o wiele za starzy na coś takiego. - Na co? Co tam robiła policja? - Dostali anonimowe zgłoszenie. - O czym? - Po dokładnym przeszukaniu stodoły policja znalazła dwa ADATy. - ADATy? Szwajcarskie pociski przeciwczołgowe? - Tak. - Niech zgadnę. Seryjne numery na pociskach… - Są zgodne z numerami na pociskach, które skradziono ze składu pod Bazyleą. - Claudio, nie wiem, co powiedzieć. - A ja wiem. Ktoś za to zapłaci. 64 L-laudia, choć zszokowana, nie straciła głowy. Jeśli zastępca prokuratora federalnego Urs Schnell wiązał swoją przyszłość z Bundesanwaltschaftem, ostatnie, czego potrzebował, to aby jego pierwsze ważne śledztwo zakończyło się skandalem, który wstrząsnąłby w posadach całą prokuraturą. A ponieważ uznał argumenty Claudii za logiczne i zaufał obietnicy, że nie pójdzie do mediów, zgodził się dać jej czterdzieści osiem godzin, po których upływie miała sama zgłosić się na
policję. Zapewniła go, że do tego czasu zdobędzie odpowiedzi. Gdyby jeszcze sama mogła w to uwierzyć. - Nigdy nie lubiłem anonimowych zgłoszeń. Zawsze śmierdzą - powiedział Scot. - Z tego, co zauważyłam, szef też za nimi nie przepada i dlatego zgodził się zaczekać. - A przy okazji uniknąć skandalu. - Skandal będzie, a jakże, ale dotyczący nie mnie czy prokuratury, tylko szwajcarskiego wywiadu i Gerharda Minera. - Lepiej szybko coś wymyśl. Masz tylko czterdzieści osiem godzin. 979 - A ty? - Ja? Nie mam pojęcia, ile czasu mi zostało. Zapominasz, że gdzieś tam szukają mnie uzbrojeni ludzie. - Możliwe, że ci z Pałacu Lodowego mnie też chcieli załatwić. Ktoś mógł widzieć, jak chowałam list od ciebie do skrytki, po tym, jak go skopiowałam. - Nie mów, że teraz będziemy się licytować, kto pierwszy umrze. - Nie. Bądźmy poważni. Dlaczego podłożyli broń na farmie moich rodziców? - To łatwe. Jesteś za blisko prawdy. - Oboje jesteśmy, a im bardziej się do niej zbliżamy, tym mniej mamy czasu. Zanim wjechali do Hochdorfu, Claudia uprzedziła Scota, że musi przesłuchać kuzyna Minera po niemiecku. Harvath nie może puścić pary z ust, ale przynajmniej milcząc, będzie groźniej wyglądał. Taka szwajcarska wersja dobrego i złego policjanta. Bez trudu odszukali zakład stolarski Wilhelma Schroeppela. Claudia zaparkowała volkswagena po drugiej stronie ulicy i weszli do małego warsztatu. Dźwięk dzwoneczków nad drzwiami oznajmił ich przybycie. Obejrzeli salon wystawowy i czekali, aż właściciel zakładu wyłoni się z zaplecza. Harvath przesunął palcem po jednej z półek i uniósł go, żeby pokazać Claudii kurz. - Wiem, kiepski ze mnie gospodarz - powiedział głos po niemiecku. Harvath i Claudia podnieśli głowy i zobaczyli, jak z zaplecza wychodzi wysoki, przystojny mężczyzna w fartuchu. Miał siwe włosy i blednącą opaleniznę. Claudię z miejsca uderzyło to, jak bardzo podobny jest do Minera. - Dopiero co wróciłem z urlopu i nie miałem kiedy posprzątać - powiedział. - Z urlopu? - zainteresowała się Claudia. - Jak miło. Gdzie pan był?
- W południowej Europie. - Naprawdę? Gdzie dokładnie? Uwielbiam południe Europy. - Spędziłem trochę czasu w Grecji. - Grecja. Piękny kraj. Długo pan tam był? - Nie bardzo. Przepraszam, mogę w czymś pomóc? Jestem dziś bardzo zajęty. - Mam nadzieję, że może pan - powiedziała Claudia i wylegitymowała się. - Nazywam się Claudia Mueller, a to Hans Peter Sampras. Jesteśmy z wydziału śledczego Bundesanwaltschaftu, Bundespolizei. - Bundespolizei? Czego ode mnie chcecie? Nic nie zrobiłem. Był wyraźnie zaniepokojony. - Porozmawiajmy o pańskich niedawnych wakacjach - powiedziała Claudia. - Wyjeżdżał pan gdzieś jeszcze czy tylko do Grecji? Schroeppel może był zdenerwowany, ale nie głupi. Czemu Gerhard nie przestrzegł go, że coś takiego może się zdarzyć? Czy to jego wina? Zrobił wszystko, co kuzyn kazał, do najdrobniejszego szczegółu, oprócz… tej paczki. Miner mówił, żeby wysłać ją przy okazji przesiadki w Bernie, ale Schroeppel miał ogromną ochotę na kawę, musiał też kupić papierosy. O paczce przypomniał sobie dopiero w pociągu, więc wysłał japo powrocie do Hoch-dorfu. Porozmawia z Bundespolizei, a potem zadzwoni do Gerharda i da mu znać, co się stało. Gerhard się tym zajmie. Mógł wszystko. Schroeppel nie miał się czym przejmować; w końcu był na oficjalnej misji państwowej, pomagał kuzynowi i, na miarę swoich skromnych możliwości, ojczyźnie. Bundespolizei była za głupia, żeby to wiedzieć. Zadarli z niewłaściwą rodziną. Kiedy jednak zadzwoni do Gerharda, na wszelki wypadek nie wspomni o tym, że wbrew instrukcjom nie wysłał paczki z Berna. - Nie, tylko w Grecji - powiedział. - W innych krajach jest za drogo. - Rozumiem - odparła Claudia. - Tylko w Grecji. - Tak. - Mężczyzna spojrzał z niepokojem na jej milczącego partnera. - Oczywiście w paszporcie ma pan wszystkie stemple z tego urlopu? - Mogę spytać, o co chodzi? - To rutynowe dochodzenie, herr Schroeppel. Nie ma powodu do obaw. Byłby pan łaskaw okazać riam swój paszport? - Z chęcią, ale najpierw chciałbym zobaczyć nakaz.
- Herr Schroeppel, na pewno nie ma pan nic do ukrycia i nie chce pan utrudniać śledztwa. Proszę tylko pokazać paszport i już nas tu nie ma. - Najpierw wolałbym porozmawiać z moim adwokatem. - A na co panu adwokat? - Gdyby Bundespolizei przyszła do pani zakładu pracy i bez wyjaśnienia zażądała paszportu, nie chciałaby pani zadzwonić do adwokata? Ciężko pracuję i pilnuję swoich spraw. Kiedy ostatnio zaglądałem do konstytucji federalnej, Szwajcaria wciąż jeszcze była państwem demokratycznym. Nie podobacie mi się wy i wasze pytania. Dopóki nie dostaniecie nakazu, radzę, żebyście zostawili mnie w spokoju. Żegnam. Claudia była w kropce. Miał rację. Co mogła zrobić, przystawić mu pistolet do skroni i zażądać paszportu? Nie miała na niego nic, ale korciło ją, by przed wyjściem utrzeć mu nosa, niech facet tak się nie nadyma. - Herr Schroeppel, jeszcze tylko jedna sprawa. Jest pan bardzo podobny do swojego kuzyna, herr Minera. Podobieństwo jest zadziwiające. Wrócę tu z nakazem okazania paszportu. Pańskiego i pańskiego kuzyna. Obaj ostatnio 974 wyjeżdżaliście na urlopy i coś mi mówi, że porównanie waszych paszportów będzie ogromnie ciekawe. Miłego dnia. Odwróciła się i wyszła. Za nią ruszył Harvath, który nie oderwał oczu od Schroeppela, dopóki nie znaleźli się na ulicy. - O co chodziło z tymi paszportami? - spytał Scot. - Pamiętasz, jak mówiłam, że mam nadzieję, iż coś nam powie? - Tak. - Cóż, rzut oka na jego twarz wiele mi powiedział. Jest łudząco podobny do Minera. - Co to ma wspólnego z jego paszportem? - Wszystko. Zastanów się. Czy zapracowani urzędnicy kontroli paszportowej uważnie studiują paszporty? Scot przypomniał sobie, jak łatwo mu było przejść przez dwie kontrole z dokumentami na nazwisko Hans Brauner. - Nie wiem. Pewnie bywa z tym różnie. - To wyobraź sobie, że do kontroli podchodzi schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku, na
urlopie. - Raczej nie przyjrzeliby mu się zbyt uważnie. - A nawet gdyby, Schroeppel jest tak podobny do Minera, że nikt by się nie poznał. - Przypuśćmy, że masz rację. Co z tego wynika? - Myślę, że Miner zafundował kuzynowi przyjemny urlop, a on w zamian musiał tylko pokazywać się publicznie, zbierać stemple w paszporcie i robić zakupy z kartą kredytową, wszystko to pod nazwiskiem Gerharda Minera. - Ale co Minerowi dała ta jego hojność? - Coś, co jest najcenniejsze. Prawie niepodważalne alibi. - Masz rację! - Scot wreszcie zrozumiał, o czym Claudia mówi. - Tylko że teraz ma duży kłopot. - Tak, niepodważalne alibi zaczyna się kruszyć. - Kruszenie to taki długi, bolesny proces. Może da się go jakoś przyspieszyć? 65 Telefon komórkowy Claudii zadzwonił czterdzieści pięć minut po tym, jak zostawiła wiadomość w poczcie głosowej. T7C - Mueller - powiedziała. - Fraulein Mueller, jakże mile byłem zaskoczony, kiedy odebrałem wiadomość od pani zaczął Gerhard Miner. - Wątpię. - A to dlaczego? Pochlebia mi, że cieszę się względami tak atrakcyjnej młodej damy. - Skoro tak, na pewno zgodzi się pan zjeść dziś lunch ze mną. - Przykro mi, mam zdecydowanie za dużo pracy. Może kiedy indziej? - Myślę, że popełnia pan błąd. - Niby dlaczego? - Mam dość niezwykłe informacje, które powinny pana zainteresować. - Trudno to sobie wyobrazić. - Mogę przekazać je panu albo zastępcy prokuratora federalnego, czy nawet mediom. - Fraulein Mueller, dziwię się, że jest pani na wolności. Zdaje się, że zastępca prokuratora federalnego zamierza postawić panią w stan oskarżenia? - Cóż, ma swoje dziwactwa. Na przykład, nie lubi anonimowych zgłoszeń. Mówi, że… -
Claudia zerknęła z ukosa na Scota. - .. .że śmierdzą. - Śmierdzą? - Miner w pierwszej chwili nie zrozumiał ameryka-nizmu. - Tak, woli relacje z pierwszej ręki. Zeznania świadków naocznych robią dużo silniejsze wrażenie, zwłaszcza w sądzie. Na przykład konfrontacja anonimowego zgłoszenia z, powiedzmy, zeznaniami stolarza z Hochdorfu, byłaby bardzo przekonująca. Zgodzi się pan? W słuchawce zapadła niczym niezmącona cisza. - Herr Miner? Jest pan tam? - Tak, jestem - odparł Miner cicho. - Jeszcze pan do niego nie oddzwonił, mam rację? Wiadomość, którą zostawił, nie wydała się panu dość ważna. Zamierzał pan oddzwonić, kiedy przyjdzie panu na to ochota. To zabawne, ale praktycznie słyszałam, jak wykręcał pański numer, ledwie wyszłam z jego zakładu. - O której? - O której wyszłam od niego? - Nie, o której chce się pani spotkać? - Jestem dziś bardzo zajęta. Tak to jest, jak człowieka wrabiają w kradzież broni, tyle ma się wtedy spraw na głowie. Niech no zajrzę do terminarza. Może pan zaczekać? Claudia zakryła dłonią mikrofon i odczekała długą chwilę. Miała nadzieję, że Miner jest już porządnie wkurzony. Przyjemnie było dla odmiany panować nad sytuacją. - Tak, Herr Miner. Przepraszam, że kazałam panu czekać. Niech będzie o trzeciej, tam, gdzie ostatnio tak nam się przyjemnie rozmawiało przy lunchu, w Hotel des Balances. Do zobaczenia o trzeciej. Claudia wcisnęła „end” i przerwała połączenie. 66 Dzięki temu, że umówili się na lunch na trzecią, Claudia i Scot mieli dość czasu, by obejrzeć Hotel des Balances. Jak dotąd, nie zauważyli niczego podejrzanego. Claudia weszła, żeby zająć stolik, a Scot ukrył się w sklepie naprzeciwko hotelu. Ze swojego punktu obserwacyjnego mógł zobaczyć, czy Miner przyjdzie sam. Widział jego sobowtóra-kuzyna, wiedział, jakim samochodem jeździ, więc rozpozna go bez trudu. Miner wysiadł z czarnego audi i wszedł do hotelu. Scot zaczekał, by się upewnić, że nikogo ze sobą nie przyprowadził, i ruszył za nim. Hostessa zaprowadziła go do zarezerwowanego wcześniej stolika - nie za blisko, ale i nie za daleko od centrum wydarzeń, na wypadek, gdyby był potrzebny. Kiedy przechodził obok nich, Claudia i Miner byli już zajęci rozmową. - .. .pięknie jak zawsze, Fraulein Mueller.
- Proszę wybaczyć, że daruję sobie uprzejmości i od razu przejdę do rzeczy. - Oczywiście, że nie wybaczę. Nie co dzień mam okazję jeść lunch z tak piękną kobietą i zamierzam to wykorzystać. - Miner zawołał kelnera. - Serwujecie dziś pieczoną kaczkę? - Tak, proszę pana - powiedział kelner. - To dobrze, a więc dla siebie poproszę pieczoną kaczkę - powiedział Miner. - A co pani sobie życzy, Fraulein Mueller? Lubi pani kaczkę? Tu jest naprawdę dobra. - Wolę ryby. - Znakomicie, a zatem gorąco polecam palię jeziorową, złowioną tu, w naszym jeziorze. Co pani na to? - Niech będzie - powiedziała Claudia. - Doskonale. A co lubią Amerykanie? - Amerykanie? - spytała Claudia, zaskoczona. - Jak to, co lubią… - Stek! To właśnie lubią. - Miner strzelił palcami, bardzo zadowolony z siebie. -A dla naszego przyjaciela poprosimy befsztyk, średnio wysmażony. - Dla przyjaciela? - powiedział kelner. - Tak, za chwilę do nas dołączy. Napije się pani wina, FrSulein Mueller? Znów czuła się jak na ich pierwszym lunchu. - Wystarczy butelka wody mineralnej. - Cóż, mam nadzieję, że nie jestem nieuprzejmy… w końcu to pani zaprosiła mnie na lunch… ale butelka dobrego wina to znakomite dopełnienie smacznego posiłku. Zobaczmy, ja zamówiłem kaczkę, a nasz przyjaciel z Ameryki na pewno lubi sobie wypić, jak oni wszyscy, i będzie jadł stek. Może będzie pan łaskaw przynieść nam któreś z lepszych win Saint Emilion. Chateau Quercy jest całkiem niezłe. Fraulein Mueller z pewnością musi się rozliczać z każdego wydanego franka, a nie chcę, żeby narobiła sobie więcej kłopotów z przełożonymi, niż już ma, więc niech to będzie wino co najmniej siedmioletnie, ale niewiele starsze. Dziękuję. - Kelner uśmiechnął się, zabrał karty dań i poszedł do kuchni. Cokolwiek o nim powiedzieć, Miner był konsekwentny. Nawet kiedy stał na straconej pozycji, tak jak teraz, i musiał zdawać sobie z tego sprawę, miał czelność spróbować przejąć kontrolę nad sytuacją. - A propos, Herr Miner. Ciekawa jestem, skąd pan w ogóle wie o moich kłopotach. - Wie pani co? Wolałbym nie zaczynać tej rozmowy bez pani kolegi. To on, prawda? Ten, co siedzi sam na górze, i udaje, że czyta gazetę. Na jego miejscu wybrałbym co prawda inny stolik, ale
rzeczywiście ma stamtąd dobry widok. Może go pani zawoła, a wtedy zaczniemy. Nie powinna być zaskoczona, że zauważył Scota. Był dobry. Niechętnie dała za wygraną i machała do Scota dotąd, aż zrozumiał, że został zdemaskowany, i podszedł do nich. - Panie Peterze Sampras, pragnę panu przedstawić Gerharda Minera - powiedziała Claudia po angielsku, kiedy Harvath stanął przy stoliku. - No nie, tak nie można. Posługujmy się jednym z bardziej sympatycznych nazwisk pana Samprasa, na przykład Hans Brauner lub, jeszcze lepiej, agent Scot Harvath z amerykańskiego Secret Service. Oczy Claudii zdradzały zaskoczenie, coś, na co Miner zawsze zwracał uwagę u swoich przeciwników. - Skąd ten szok, moja droga? Nasze biuro dostaje te same wersje listy podejrzanych o terroryzm, co wasze. - Odwrócił się do Scota. - Proszę, agencie Harvath, niech pan usiądzie. Pozwoliłem sobie zamówić panu stek. Lubi pan stek, prawda? - W rzeczy samej. Dziękuję. - Zanim rozpoczniemy rozmowę, jest pewna formalność… cóż, raczej nawyk, który wszedł mi w krew. - Miner wsunął rękę pod prawą połę marynarki. Scot zrobił to samo, szybciej od niego. - Zaraz, zaraz, Gerry - powiedział, gotów wyciągnąć berettę. Miner parsknął śmiechem. - Wy, Amerykanie, jesteście tacy, jakby to powiedzieć? W gorącej wodzie kąpani? Zapewniam pana, że to nic takiego. Coś zupełnie niewinnego. Mogę? - Powoli - powiedział Scot i nie spuszczał z niego oka na wypadek, gdyby jednak wyjął broń. Miner wyciągnął małe srebrne pudełko, które wyglądało jak wymyślna papierośnica, i położył je na stoliku. Wcisnął guzik i na wieczku rozbłysł szereg kolorowych światełek. Następnie przyłożył prawą ściankę pudełka do swojej dłoni i wyskoczyła mała posrebrzana klapka, którą podniósł jak antenę na przenośnym GPS-ie. - Niektórzy się na to gapią, tłumaczę wtedy, że to nowoczesny telefon komórkowy. Technologia zmienia się w tych czasach tak błyskawicznie, że ludzie wierzą we wszystko, co im się mówi. - Tak naprawdę - ciągnął Miner i pokazywał wszystko, o czym mówił - to bardzo zmyślne urządzenie. Na przykład to zielone światełko tutaj mówi mi, że żadne z was nie ma
włączonego dyktafonu ani nadajnika. Te żółte i niebieskie światełka zapalają się podczas wysyłania sygnałów o wysokiej i niskiej częstotliwości, które zakłócają wszelkie aparaty podsłuchowe w obrębie restauracji i na zewnątrz, takie jak na przykład mikrofon paraboliczny. Pozwala mi to mówić z umiarkowaną dozą pewności siebie. - Dziwne, Gerry. Miałem wrażenie, że czego jak czego, ale pewności siebie ci nie brakuje. Miner znów się zaśmiał. - Podoba mi się pańskie poczucie humoru, agencie Harvath. - A mnie się podoba ten twój gadżet. Gdzie można taki dostać? - Prawdę mówiąc, nie jest to łatwe. Nie sądzę, by panu się udało, nawet gdyby pan próbował. - Wiesz co? Mam coś podobnego, tyle że nie zmieściłoby ci się to w kieszeni. Jest białe jak śnieg, mniej więcej takiej wielkości - powiedział Harvath i rozłożył ręce, żeby pokazać, jakiej. - Zbliżone wymiarami do głośnika niskotonowego. Wyprodukowane w Korei Północnej. Wolę nie nosić tego w kieszeni, bo jest duże i psuje krój garnituru. Może byśmy się zamienili? - Nie sądzę - powiedział Miner. - Byłeś kiedyś w Korei Północnej, Gerry? - Nie, nie miałem tej przyjemności. Słyszałem, że tamtejsze kobiety są wyjątkowo uległe. Bardzo dbają o to, by zaspokoić potrzeby swoich mężczyzn i sprawić im rozkosz. Zupełnie jak Japonki i Chinki. Azjatyckie kultury są wspaniałe, ale chyba nie dlatego zaprosiliście mnie na lunch? - Między innymi dlatego. Widzisz, bardzo mnie interesują twoje podróże. Ciekaw jestem, czy byłeś ostatnio też w jakichś innych krajach. Na przykład w Grecji. - Oczywiście, wyjechałem tam na urlop. - A oprócz tego był pan we Włoszech i Francji? - spytała Claudia. - Odrobiła pani pracę domową. Tak, byłem też we Włoszech i Francji. Odbyłem cudowny rejs z Grecji do Wenecji, a potem… - Przejechał pan pociągiem przez Francję do kraju. Pierwszą klasą -przerwała mu Claudia. Oczywiście, na dowód tego ma pan w paszporcie wszystkie niezbędne stemple, a także skasowane
bilety na pociąg i statek, i rachunki z karty kredytowej. Miner był zaskoczony, że wiedzą aż tyle, ale nie dał tego po sobie poznać. Zmusił się do uśmiechu. - Tak, to prawda. Ciekaw jestem, Fraulein Mueller, czy zastanawia się pani nad zmianą pracy? Może chce się pani zatrudnić w biurze podróży? - To zależy, Gerry. Moim zdaniem, lepiej, by zajęła się handlem bronią. Ty nadal będziesz dostarczał jej trefny towar, my go przehandlujemy i odpalimy ci część zysków. Co ty na to? wtrącił Scot. - To godne pożałowania, że część skradzionego uzbrojenia znalazła się w stodole rodziny głównej śledczej. Chyba niezbyt dobrze to wygląda. - Dużo gorzej będziecie wyglądać ty i twój kuzyn - powiedział Scot. - Jakoś nie sądzę, żeby było wam do twarzy w uniformach więziennych. Materiał fatalnie się układa, a więzienni krawcy nie nadążają za najnowszymi trendami z Mediolanu. Uśmiech Minera był coraz bardziej wymuszony. - Agencie Harvath, jeden telefon i wyląduje pan w areszcie. Amerykański rząd nie może się doczekać pańskiego powrotu. Nie jestem pewien dlaczego, ale sprawa musi być poważna. - Chcesz pogadać o czymś poważnym, Gerry? Na przykład o tym, że twój kuzyn jeździ po Europie i podaje się za ciebie, podczas gdy ty jesteś w moim kraju i uprowadzasz naszego prezydenta. Ile zarobiłeś? Milion? Pięć milionów? Może dziesięć? - Uprowadzam prezydenta? Agencie Harvath, niech pan nie plecie bzdur. W czasie porwania byłem daleko od Ameryki. Prawdę mówiąc, ostatni raz wyjeżdżałem do USA kilka lat temu. - Na szkolenie w Little Creek? - spytał Scot i zauważył, że Miner lekko odchylił głowę do tyłu, co wskazywało, że był zaskoczony. Drążył dalej. - O, tak. Ja też dużo o tobie wiem, Gerry. Wiem na przykład, że nie posadzą cię w celi z kuzynem. Nie, dwóch takich przystojniaków… Będą chcieli dać szansę innym, żeby zakosztowali waszej miłości. Wyglądasz mi na twardziela. Domyślam się, że będziesz robił za męża, choć kto to wie. Jeśli posadzą cię z jakimś bysiorem, może będziesz musiał zostać żoną. - Agencie Harvath, dżentelmeni nie powinni mówić o takich sprawach w obecności Fraulein Mueller. - Widzisz, Gerry, akurat w tej kwestii będziemy musieli pozostać przy swoich zdaniach. Moja kariera i moje życie sąjuż praktycznie skończone. Zabawne, jak w takich
okolicznościach dobre wychowanie traci znaczenie. Nie mam nic do stracenia i dlatego jestem bardzo, bardzo niebezpieczny. I, czego chyba nie muszę dodawać, niezrównoważony. Zawdzięczam to tobie i twoim przyjaciołom ze Stanów. A teraz porozmawiajmy jeszcze o tobie. - Agencie Harvath, nie mam cienia wątpliwości, że jest pan niepoczytalny. Myślę, że najlepsze, co możemy zrobić, to… - Czu-ti\ - syknął Scot i Miner urwał w pół zdania. - O tak, parszywy sukinsynu. Wiesz, strasznie jesteś durny. Myślałeś, że z kim sobie pogrywasz? Naprawdę liczyłeś, że nie dopadniemy ciebie i twoich kociaków? O, przepraszam, Lwów, dobrze mówię? - Twoi ludzie są do niczego. Skąd wytrzasnąłeś takich leszczy? Jeśii nie zostawiają śladów w domu, w którym założyliście bazę wypadową na czas porwania, to mielą ozorami po serbsku na Jungfraujoch, podczas gdy ich kule trafiają we wszystko oprócz właściwych celów. Lepiej z nimi nad tym popracuj. A przy okazji, na twoim miejscu zastanowiłbym się, jak długo senator Snyder wytrzyma, zanim cię sypnie. Myślisz, że ma nóż na gardle jako współwinny, ale jeśli pójdzie na układ z prokuraturą, prędzej niż ty, no to masz pecha, szwajcarski bracie. A może chcesz, żebym ci opowiedział o zdjęciach i dowodach, które mamy, dokumentujących wasze robótki w Kosowie i okolicach, albo o tym, jak mój kraj naśle na ciebie każdego psychola z OWP, który będzie chciał pomścić Hassana Useffa? Naprawdę potrafisz się wkopać, co? Miner milczał. Jak rzadko, nie miał nic do powiedzenia. Zaplanował każdy element … wszystkie składniki równania zostały wyliczone, zważone i przewidziane. Byli przygotowani na wszystko, oprócz tego nieste-rowalnego, samotnego agenta Secret Service, który jakimś cudem spotkał Claudię Mueller. Jaka była szansa, że ci dwoje się odnajdą? Jedna na milion, na bilion? - Co się stało, Gerry? Zbaraniałeś? To Lwu nie przystoi. Miner zebrał się w sobie. - Agencie Harvath, Fraulein Mueller jest trochę zbyt cicha, a pan trochę zbyt głośny. Wie pan, co mi to mówi? - Nie, ale powiedz, bo umieram z ciekawości. - Mówi mi to, że nie macie nic. Żadnych konkretnych dowodów. Wmieszaliście w to mojego biednego kuzyna, żeby mnie zastraszyć. Przyszedłem
tu spotkać się z wami i nie słyszę nic oprócz wydumanych oskarżeń zrodzonych w bujnej wyobraźni. Gdybyście coś mieli, wykorzystalibyście to. Po co zwracać się do mnie? - Myślę też, że Fraulein Mueller jest w niezwykle poważnych tarapatach. Czekają oficjalne śledztwo, a najprawdopodobniej i proces. Jakimś cudem weszła w konszachty z panem, co nie wróży dobrze jej dalszej karierze. Myślę, że jest pan głęboko niezrównoważonym człowiekiem i dla swojego dobra powinna trzymać się od pana z daleka. Miner wyciągnął rękę nad stolikiem, nakrytym białym obrusem, i wziął srebrną nibypapierośnicę. Wyłączył urządzenie, złożył antenę i schował je do kieszeni marynarki. Spojrzał na Claudię. - Fraulein Mueller, ogromnie mi przykro, że jest pani w tak trudnej sytuacji. Żałuję też, że ten człowiek zdołał zagłuszyć w pani zdrowy rozsądek, którego, jak mi się wydawało, pani nie brakuje. Jedna rada. Zjedzcie razem lunch. Ja stawiam. Kiedy jednak wyjdzie pani z tej restauracji, proszę więcej nie spotykać się z tym człowiekiem. Ma pani już dość kłopotów. Żegnam. - Miner położył serwetkę na stole, odsunął się z krzesłem i wstał. - Wiesz, Geny, jedno nie daje mi spokoju… zrób mi tę przyjemność i zaczekaj chwilę. Jak to możliwe, by porwać, wywieźć z kraju i ukryć jednego z najbardziej znanych ludzi na świecie? - Cóż, agencie Harvath, raz jeszcze powtarzam, że jestem niewinny, i dodam tylko, że życie mnie nauczyło, że pod Bogiem wszystko jest możliwe. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej się nie zobaczymy. 67 Wygląda na to, że wróciliśmy do punktu wyjścia - powiedziała Claudia. - Daj spokój, sama w to nie wierzysz. Może nie doszliśmy jeszcze tam, gdzie chcemy, ale na pewno zrobiliśmy postępy. Rozmawialiśmy z kuzynem i wiemy, że jest w to zamieszany. Możemy być pewni, że Miner posłużył się nim, żeby wyjechać z kraju i zapewnić sobie żelazne alibi. Dlaczego zgodził się z nami spotkać, jeśli nie po to, żeby przekonać się, co właściwie wiemy? - No to się przekonał. Chyba więcej na tym zyskał niż my. - Może tak, może nie.
- Czemu tak mówisz? - Jak? 98? - „Może tak, może nie”. Dlaczego nie powiesz wprost, o czym myślisz? - Claudia była wyraźnie poirytowana. - O co ci chodzi? - Nie podobało mi się, jak z nim rozmawiałeś. - Podpuszczał nas. - Co ci do głowy strzeliło? Mówiłeś jak wariat. I jakim okropnym językiem. To tak w Ameryce przesłuchujecie podejrzanych? - Czasami. Nie chciałem cię urazić. Miner przywykł do tego, że panuje nad sytuacją i że inni wykonują jego rozkazy. Musieliśmy dać mu coś do zrozumienia. - Jeśli chciałeś dać do zrozumienia, że jesteś niepoczytalny, to chyba ci się udało. - Właśnie o to chodziło. Chciałem, żeby wiedział, z kim ma do czynienia. Musi zrozumieć, że jestem przekonany o jego winie i że nie spocznę, dopóki go nie dopadnę. Wie, że depczemy mu po piętach i że jest tylko kwestią czasu, kiedy zdobędziemy dość dowodów, żeby go załatwić. - No to daliśmy mu to do zrozumienia. Zadowolony? - Nie, nie całkiem. - Czemu? - Chodzi o to, co Miner powiedział na sam koniec. Wydało mi się to bez sensu. Nie wiem. Może to kwestia tłumaczenia. - A co takiego powiedział? - Że „pod Bogiem” wszystko jest możliwe. Po angielsku mówi się „z Bogiem”, nie „pod Bogiem”, wyjątkiem jest przysięga na wierność sztandarowi. Wiem, że w hiszpańskim jest wyrażenie vaya eon Dios, co znaczy „idź z Bogiem”. Normalnie mówi się „z”, nie „pod”. Czy w szwajcarskim niemieckim jest inaczej? - Nie, u nas też mówi się „z”. Może coś mu się pomyliło. - Jak dla mnie, Miner jest trochę zbyt dobrym aktorem. Ale wszystko jest możliwe. - Scot parsknął śmiechem. - Co w tym takiego śmiesznego? - spytała Claudia.
- I kto tu teraz brzytwy się chwyta? Claudia się uśmiechnęła, ale w jej uśmiechu więcej było rezygnacji niż czegokolwiek innego. Do stolika podszedł kelner i podał Scotowi butelkę Saint Emilion Grand Cru. Scot zbył go machnięciem ręki. - Zmieniliśmy zdanie. Rezygnujemy z lunchu. - Ale - powiedział kelner łamanym angielskim -jesteście państwo gośćmi herr Minera. Zaprosił was. Wszystko zapłacone. - Mam pomysł. Jest pan żonaty? - Nie, proszę pana. - A dziewczynę pan ma? - Tak. - To dobre wino. Niech je pan zabierze do domu i wypije z nią dziś wieczorem; będzie zachwycona. - A co z daniami? - Proszę je rozdać obsłudze. My wychodzimy. Kelner zabrał butelkę i wycofał się do kuchni. - Wiesz, wino zaczyna mi się źle kojarzyć - powiedziała Claudia. - Dlaczego? - Cóż, kiedy pierwszy raz jadłam z nim lunch, Miner zamówił na deser słodkie wino, którego nie mógł się nachwalić. Zagraniczne, ale nie francuskie. Dowiedział się o nim od znajomego z Ameryki. Podobno jest słynne i praktycznie nie do zdobycia. Hotel przechowuje dla niego mały zapas tego wina. Niesamowicie się puszył z tego powodu i mocno nalegał, żebym się napiła. Strasznie mnie to wkurzyło. - Czekaj chwilę. Wróć. - Wróć? - Wino deserowe! Teraz już pamiętam. Wczoraj wieczorem nie mogłem przypomnieć sobie czegoś, co powiedział mi Andre Martin, a co miało jakiś związek ze Szwajcarią. To była ciekawostka, którą uznałem za błahą, może niesłusznie. Wspomniałaś, że Miner zna to wino dzięki znajomemu z Ameryki? - Tak mówił. Scot szukał w pamięci wszystkiego, co Andre mówił mu o winie. To był prezent od Snydera, który skłamał, że był we Francji, gdy tak naprawdę pojechał do Szwajcarii. Wino
nie mogło pochodzić z Francji … dlaczego? Bo zawartość cukru, a co za tym idzie, poziom alkoholu przekraczały normy Unii Europejskiej. Wino nie było produkowane w UE, tylko w… - Claudio, czy to wino pochodziło z RPA? - Tak. Skąd wiedziałeś? - Senator Snyder przywiózł Andre Martinowi ze Szwajcarii butelkę wina. Twierdził, że był we Francji, ale Andre ustalił, że to wino nie jest dostępne w UE. Snyder kłamał, by zatrzeć za sobą ślady. Poprośmy kelnera, żeby przyniósł butelkę, to je sobie obejrzymy. W końcu jesteśmy gośćmi herr Minera. - Mam lepszy pomysł. Chodź. Recepcjonista wskazał Claudii i Scotowi drogę do gabinetu kierownika gastronomii Hotel des Balances, Johanusa Scheppa. Przeszli kilka kroków w głąb wyłożonego kremowym marmurem korytarza i stanęli przed drzwiami z tabliczką „Schepp”. Claudia zapukała i cichy głos ze środka kazał im wejść. TO/I Schepp był mniej więcej takiej postury, jak wskazywał na to jego głos. Łysiejący, nosił okulary dwuogniskowe i wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat. - W czym mogę pomóc? - Schepp podniósł oczy znad sterty papierów na starannie uporządkowanym biurku. Claudia odpowiedziała po angielsku, żeby od razu dać mu do zrozumienia, że nie będą rozmawiać po niemiecku. - Herr Schepp, jestem Claudia Mueller z Prokuratury Federalnej, a to Peter Boa z południowoafrykańskiego Biura do Walki z Międzynarodowymi Nadużyciami Gospodarczymi. - Claudia machnęła mu przed nosem legitymacją, Harvath stał nieruchomo z opuszczonymi rękami, lekko przechylony na bok, by Schepp mógł zobaczyć wystającą mu spod marynarki rękojeść beretty. - Mamy podstawy przypuszczać - ciągnęła Claudia - że pański hotel prowadzi sprzedaż towarów nielegalnie sprowadzanych z Republiki Południowej Afryki. - Nielegalnie? To bardzo poważny zarzut. Muszę zadzwonić do kierownika. Scot nie dał mu sięgnąć po telefon. Jego południowoafrykański akcent był kiepski, ale uznał, że na Scheppa to wystarczy.
- Nie muszę rozmawiać z pańskim przełożonym. Gdyby tak było, to do niego poszedłbym najpierw. Tymczasem przyszedłem do pana. To, że pochodzę z RPA, nie znaczy, że jestem głupi. Jasne? - Tak jest, oczywiście, nie chciałem niczego sugerować… - Dość labidzenia. Jeśli nam pan pomoże, jest szansa, że ujdzie to panu na sucho, a hotel i pański kierownik unikną skandalu. - Ale czemu miałbym cokolwiek przed nim ukrywać? - Panie Schepp, nawet nie zdaje pan sobie sprawy, ile razy pańskie nazwisko pojawiło się w naszym śledztwie. - Moje nazwisko? Przecież nie robiłem nic nielegalnego. - To pan tak uważa - powiedział Scot i wyjął z wewnętrznej kieszeni kartkę papieru, a przy tym niby przypadkiem odsłonił pistolet. Zaczął udawać, że z niej czyta. - Słyszał pan o Tommym „Zniczu”, znanym też jako Tommy Z Górnej Półki? - Nie. - A o Patricku „Asie”? - Też nie. - Może zna pan Jeffa „Swata”? - Herr Boa, te pseudonimy brzmiąjak z amerykańskiego filmu gangsterskiego - powiedział Schepp, na którego górnej wardze perlił się pot. - Może pana bawią, ale mój rząd traktuje tych ludzi bardzo poważnie. - Prawdę mówiąc, Harvatha pseudonimy też bawiły. Czasem potrafił świetnie improwizować, a czasem ponosiło go specyficzne poczucie humoru. Zawsze był typem człowieka, który chichra się w kościele, a świadomość, że nie powinien tego robić, przyprawia go o jeszcze silniejsze spazmy śmiechu. Claudia zorientowała się, że trzeba nadać przesłuchaniu pozory powagi i, co ważniejsze, wiarygodności. Przejęła inicjatywę. - Herr Schepp, wszyscy wymienieni mężczyźni wspomnieli o panu w zeznaniach, które składali w RPA. Są pracownikami ekskluzywnej winiarni, która między innymi prowadzi wysyłkę towarów objętych zakazem importu. Mówi to panu coś? - Mamy w piwnicy kilka gatunków win południowoafrykańskich, ale kupujemy je u szwajcarskiego dystrybutora. - Nie, ci ludzie jednoznacznie twierdzą, że wino zostało dostarczone do hotelu na
zamówienie pewnej osoby. - Odwróciła się do Harvatha. - Panie Boa, ma pan to nazwisko w notatkach? - Tak. Gerhard Miner. Mówi to panu coś, Schepp? - Tak, znam herr Minera. To stały klient. Przechowujemy mu skrzynkę wina deserowego, Vin de Constance. Czy to coś złego? - To zależy - odparła Claudia. - Dlaczego winiarnia twierdzi, że jest pan ich pośrednikiem w Szwajcarii? - Zapewne dlatego, że wino było dla herr Minera, ale przyszło na moje nazwisko. Gdybym wiedział, że transakcja jest nielegalna, grzecznie odmówiłbym prośbie herr Minera. - Nieznajomość przepisów, panie Schepp, to żadna wymówka. Stawia to w złym świetle hotel i pana osobiście - powiedział Harvath. - Herr Schepp - weszła mu w słowo Claudia, która bez trudu wcieliła się w rolę dobrego policjanta myślę, że możemy zminimalizować pański udział w tej sprawie, kto wie, może nawet w ogóle o nim zapomnimy, jeśli zechce nam pan pomóc. Schepp przytaknął tak energicznie, że Claudia bała się, iż głowa mu z karku zleci. - Twierdzi pan, że tylko odebrał wino. Czyli nie zamawiał go pan? - Tak, to się zgadza. Herr Miner wyjaśnił, że znajomy załatwił mu je w prezencie. To wino bardzo trudno dostać. Producent sprzedaje je tylko w ograniczonych ilościach. - Herr Schepp, będzie nam potrzebne coś na potwierdzenie pańskich zeznań. Rachunek, list przewozowy. Ma pan jakieś dokumenty, które przyszły razem z winem? - Założyłem herr Minerowi teczkę - powiedział Schepp i podszedł do szeregu szafek za biurkiem. Winiarnie czasem dołączają do ładunku specjalne instrukcje, jak obchodzić się z winem czy w jakich warunkach je przechowywać. Zawsze trzymam to wszystko razem. oo/; Claudia spojrzała na Scota, który przewrócił oczami. Schepp błyskawicznie znalazł to, czego szukał. - Już mam dokumenty przewozowe i szczegóły zamówienia. Nie wiem, czy to państwu coś da, ale producent dołączył też informacje o bukiecie i krótką promocyjną broszurę. Pokazał papiery Claudii i Scotowi.
- Herr Schepp - powiedziała Claudia - to może nam bardzo pomóc. Będziemy musieli zabrać to wszystko ze sobą, ale może pan zrobić kopie i je zachować. - To bardzo miło z państwa strony. Nie chciałbym mieć braków w dokumentacji. Broszury nie potrzebuję, ale resztę wolałbym skopiować. Możecie państwo chwilę zaczekać? To nie potrwa długo. - Proszę bardzo, herr Schepp. Dziękujemy za pomoc. Mężczyzna w okamgnieniu zniknął za drzwiami. Scot na wpół przejrzał, na wpół przeczytał na głos promocyjną broszurę: - „W osiemnastym i dziewiętnastym stuleciu Vin de Constance było najsłynniejszym winem pochodzącym z półkuli południowej… Napoleon Bonaparte sprowadzał trzydzieści butelek miesięcznie na Elbę, żeby umilić sobie czas niewoli…” Piszą, że Fryderyk Wielki wychylał kilka lampek co wieczór po kolacji, podobnie jak Ludwik XVI, Bismarck i cała czereda rosyjskich carów. - Teraz wiem, czemu Miner z takim znawstwem opowiadał o tym winie. Wykuł na pamięć broszurę reklamową- powiedziała Claudia. - Czekaj chwilę. - Co? - spytała, przysunęła się i zajrzała mu przez ramię. - Co tam wyczytałeś? - Podobno w Rozważnej i romantycznej Jane Austen poleca Vin de Constance jako najlepsze lekarstwo na złamane serce. - No i? - Zgadnij, kto jeszcze o nim pisał? Charles Dickens w Tajemnicy Edwina Drooda. ~ „Droga ciociu Jane; twój Edwin” - powiedziała Claudia. - Szyfr Minera i senatora Snydera. - Brawo! Wrócił Schepp. Claudia wzięła od niego oryginalne dokumenty i powiedziała, że jeśli więcej się z nim nie skontaktują, to znaczy, że postanowili zostawić go w spokoju. Podziękowali mu i pospiesznie wyszli z hotelu.
T87 68 Jak wyjdą, zabijcie oboje! I tym razem żadnych błędów - zakomenderował Miner przez radiostację, kiedy oddalił się swoim samochodem od hotelu. Klaus Dryer i Anton Schebel czekali przed Hotel des Balances na Sco-ta i Claudię. Klaus uzbrojony był w walthera P4 kaliber 9 mm z tłumikiem, Schebel miał swój ulubiony pistolet maszynowy H&K MP5 SD1, też wytłumiony. Broń była tak niewielkich rozmiarów, że można ją było schować pod kurtką. Bez dwóch zdań, Schebel i Dryer stanowili śmiercionośny duet. Miner uprzedził ich, że być może będą musieli poczekać co najmniej godzinę, zafundował bowiem skazańcom ostatni posiłek. Tym większe było zaskoczenie zabójców, kiedy Claudia i Scot wyszli z hotelu po niecałych dwudziestu minutach. Skręcili w prawo, w wąski, względnie pusty zaułek przy wejściu dla personelu. Samochód Claudii zostawili na parkingu przy Matthauskirche, skąd w pięć minut doszli na miejsce spotkania z Minerem. Zaułek skręcał w prawo i ledwie na niego weszli, zasypał ich deszcz ostrych kawałków tynku, a małe okienko przed nimi eksplodowało setkami odłamków szkła. - Szybko! - krzyknął Scot i złapał Claudię za ramię. Strzały padły z tyłu i Harvath instynktownie rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Przy Rathausąuai, zamkniętym dla ruchu kołowego obszarze nad rzeką Reuss”, zatrzymał się i wyjrzał zza rogu, po czym pociągnął Claudię za sobą. Dobiegli aż do hotelu Schiff i schronili się w jego starej kamiennej kolumnadzie. - Kto nas goni? - spytała Claudia, zdyszana. - Są dwie możliwości. Albo zabójcy ze Stanów, albo ludzie Minera. Stawiam na oprychów Minera, ale jedni i drudzy są równie dobrzy. Wolę nie czekać, żeby się przekonać. Ruszmy się, co? Poszli szybko przed siebie i Scot zerknął przez ramię w poszukiwaniu napastnika lub napastników. - Claudio, obejrzyj się. Widzisz dwie kobiety z wózkami? Na lewo od nich jest wysoki facet w długim, ciemnym płaszczu. To on. Pociągnął ją za ramię. Odwróciła się i przyspieszyła kroku. Zostawili kolumnadę za sobą i już mieli wejść na most, kiedy z lewej strony dobiegła seria „plunięć”. Scot obrócił się i wyszarpnął berettę.
Od strony Kornmarktu przedzierał się ku nim mężczyzna w niebieskiej parce narciarskiej. Wmieszał się w grupę ludzi, więc Scot nie mógł do niego strzelić. - Jest jeszcze jeden! Uciekajmy! - powiedział do Claudii i pomknęli nadrzecznym bulwarem. oce Minęli Rathaus, Zum Weissen Kreuz, Pickwicka, Hotel des Alpes, a przy St.-PetersKirche odbili w prawo i wbiegli po skrzypiących schodach na kryty drewniany most zwany Kapellbrucke. Scot zerknął przez prawe ramię i zobaczył biegnącego bulwarem mężczyznę w niebieskiej parce. Jego wspólnik w płaszczu chwilowo zniknął, ale musiał być gdzieś niedaleko. Typ w niebieskiej parce rozejrzał się i szybko wyciągnął broń z kieszeni. Tłumik wyglądał jakby miał pół metra długości. Scot odruchowo przygiął głowę Claudii do ziemi. - Pistolet! - krzyknął. - Padnij! Padnij! Claudia przywarła brzuchem do wilgotnego drewna. Jako że barierka na moście miała prawie metr wysokości, byli całkowicie zasłonięci, ale nie znaczyło to, że niebezpieczeństwo minęło. - Nie podnoś głowy, czołgaj się! - wrzasnął Scot i w tej samej chwili centymetry za nimi sypnęły się drzazgi. Mężczyzna w niebieskiej parce zauważył, w którym miejscu padli i strzelał na oślep po barierkach mostu, w nadziei, że dopisze mu szczęście. Gdyby był uzbrojony w broń maszynową, miałby dużo większe pole rażenia. Los tym razem uśmiechnął się do Har-vatha; nie liczył, że to się powtórzy. Lada chwila mężczyzna w niebieskiej parce wpadnie na most za ich plecami. Scot popędził Claudię i wyrwali naprzód, ile sił w nogach, schyleni pod osłoną drewnianej barierki mostu. W połowie długości most skręcał w lewo. Teraz musieli wykorzystać to, że goniący ich mężczyzna został daleko w tyle, i przyspieszyć kroku. Scot wyprostował się, Claudia zrobiła to samo. Zdyszani, parli naprzód, w stronę drugiego brzegu, ich nogi dudniły głośno o deski. Kiedy znaleźli się na wysokości sklepików z upominkami i mostowej wieży, serce zamarło Scotowi w piersi. Zza zakrętu przed nimi, na drodze ich ucieczki, wyłonił się Płaszcz. Harvath zobaczył, jak wyciąga dobrze mu znaną broń, H&K MP5.
- Strzelec na jedenastej! Padnij! Padnij! - krzyknął. Oboje z Claudią przypadli do desek mostu. Zaskoczeni sklepikarze nie rozumieli, co się dzieje, dopóki nie zobaczyli pistoletów w ich rękach. Scot pierwszy wyszarpnął broń i puścił salwę z trzech pocisków. Płaszcz zniknął mu z oczu. - Sprawdź naszą szóstą! - krzyknął Scot do Claudii. - Szóstą? - Za nami! Szóstą. Sprawdź, gdzie jest ten z pistoletem! Claudia obróciła się w porę, by zobaczyć, jak zza zakrętu mostu wyłania się mężczyzna w niebieskiej parce. Strzeliła cztery razy z SIG-Sauera P220 i napastnik się wycofał. - W porządku? - spytał Scot. 10 — I wv 7 I .ncenw ?RQ - Tak. Uciekł, ale nie wiem, na jak długo. - Ja też nie. Chyba myśleli, że nas zaskoczą. Raczej nie spodziewali się takiego oporu. Pewnie są w kontakcie radiowym, szybko się przegrupują i wrócą. - To będą się musieli pospieszyć. Zaraz przyjedzie policja. - Spytaj sklepikarzy, czy da się wyjść przez wieżę. Claudia zrobiła to i zwróciła się do Scota. - Nie, wyjścia są tylko dwa, na jednym i drugim końcu mostu. - Widzisz tego w niebieskiej kurtce? - Nie. A ty widzisz tego drugiego? - Nie, ale na pewno są blisko. Dach Kapellbriicke zbudowany był ze słupków i krokwi pokrytych gontem. Scot wiedział, że za to, co zrobi, nie dostanie nagrody Towarzystwa Historycznego Lucerny, ale miał to gdzieś. Oddałbym wszystko za porządnego obrzyna, pomyślał, przewrócił się na plecy, podniósł pistolet i wymierzył w dach. Starał się oszczędzić zwisające obrazy, z których słynął most. Strzelił pięć razy. W sumie opróżnił już pół magazynka. Kule rozerwały łamliwy gont, napełniając wilgotne powietrze pyłem i odsłaniając skrawki nieba. Spłoszone gołębie i mewy zatrzepotały skrzydłami i zerwały się z dachu. Scot i Claudia byli w o tyle dobrej sytuacji, że zaszyli się na zakręcie mostu, gdzie żaden z napastników nie mógł ich dobrze widzieć.
- Na trzy wskoczysz na barierkę i wejdziesz na krokwie. Kieruj się tam, gdzie zrobiłem dziury w dachu. Nie powinnaś mieć kłopotu, żeby powyła-mywać resztę desek. Jak już będziesz na górze, powiększ otwór. Będę cię osłaniał. Claudia spojrzała w górę zmrużonymi oczami. - Dobra, rozumiem. - Masz zapasowy magazynek? - Nie. Gdybym wychodząc z domu w sobotę wiedziała, że tyle będę strzelać, oprócz tych pocisków ze stodoły rodziców ukradłabym jeszcze skrzynię kul. - Bardzo śmieszne. Musimy oszczędzać amunicję. Jak zobaczysz tego w niebieskiej parce, strzel do niego dwa razy, nie więcej. Rozumiesz? - Dwa razy. Rozumiem. Gotowa. Scot przewrócił się na brzuch, twarzą w stronę schodów, na których przedtem widział mężczyznę w płaszczu. Tamten nadal się nie pokazywał. Harvath odetchnął głęboko. - Raz… - zaczął - .. .dwa… trzy! Przesunął pistolet z boku na bok. Spodziewał się, że Płaszcz wreszcie się wychyli, ale nic z tego. Rzucił okiem przez ramię i zobaczył, że Claudia wspina się na dolną krokiew. Wiedział, że nie mogła już ostrzegać go przed facetem w niebieskiej parce, więc poturlał się pod barierkę i spojrzał za plecy. Fakt, że był na zakręcie, jednocześnie pomagał mu i przeszkadzał. Jeśli nie wstanie, nie będzie mógł zobaczyć, gdzie są tamci. Tymczasem Claudia zabrała się już do demolowania kratownicy; odrywała deski i powiększała otwór. Oparty plecami o barierkę, Scot częściowo wysunął magazynek beretty, żeby upewnić się, ile kul zostało. Powoli przesunął się w miejsce, w którym chwilę wcześniej była Claudia. Odciągnął zamek o milimetr, żeby sprawdzić, czy kula jest w komorze. Zerknął w górę i zobaczył, że Claudia zrobiła już dostatecznie szeroki otwór i zaczyna się przezeń przeciskać. Teraz kolej na niego. Oparł się całym ciężarem o barierkę i powoli dźwignął się w górę. Jego głowa już prawie wychyliła się z ukrycia. W oddali słyszał wycie syren policyjnych. Było coraz mniej czasu i napastnicy zaraz nabiorą dość śmiałości, by przypuścić jeszcze jeden, ostatni atak. Scot był tego pewien, bo to samo zrobiłby na ich miejscu. Wziął kilka głębokich wdechów i uniósł berettę. Puścił dwa pociski, jeden zaraz za drugim, w stronę Płaszcza i Niebieskiej Parki. Schował pistolet za pasek, wskoczył na krawędź barierki i już miał złapać się krokwi, kiedy z obu
stron dobiegły go stłumione plunięcia. Płaszcz i Parka odpowiedzieli ogniem. Wcześniej, kiedy leżał na moście, nie mogli go widzieć, za to teraz, gdy wszedł na barierkę, był całkowicie odsłonięty. Kula świsnęła mu tuż obok czoła i wbiła się w krokiew, do której sięgał. Scot bez namysłu cofnął rękę i, zanim mógł złapać równowagę, przechylił się do tyłu i spadł. Wiedział, że jeśli runie na jeden z filarów, nie przeżyje, więc w ostatniej chwili odbił się muskularnymi nogami od barierki. Zdążył jeszcze zobaczyć przerażoną minę Claudii, stojącej na spadzistym dachu Kapellbriicke, przycisnął kolana do piersi jak dziecko wskakujące do basenu i przygotował się na uderzenie w wodę. 69 Wstrząs wywołany zetknięciem z lodowatą wodą sparaliżował Harvatha. Rwący nurt porwał go i wciągnął pod most. Już po pierwszych kilku sekundach instynkt kazał mu się wynurzyć, ale Scot go nie usłuchał. Musiał pozostać na jak największej głębokości. Tamci na moście tylko czekali, aż się wyłoni przy którymś z brzegów, prosto pod lufę jednego albo drugiego. Podniósł wzrok i zobaczył cień na powierzchni wody w miejscu, gdzie kończył się most, a zaczynała otwarta przestrzeń. Tak, jak podejrzewał, ledwo wypłynął spod mostu, padły strzały. Usłyszał pluśnięcia kul uderzających w wodę wokół niego. Zobaczył tunele powietrza wydrążone przez pociski. Młócił wodę rękami, rozpaczliwie usiłując zejść bliżej dna. Nagle strzały ucichły, ale nie miał czasu zastanawiać się, dlaczego. Nurt niósł go coraz szybciej. Harvath zerknął jeszcze raz w niebo i zobaczył cień następnego mostu. Świadom, że musi utrzymać jak najwyższą temperaturę ciała, powoli skierował się ku górze. Wynurzył się i zaczął wciągać do płuc wielkie, palące hausty powietrza. Zauważył, że minął drugi most i jest na samym środku rzeki, widoczny jak na dłoni. Nabrał powietrza do ust, dał nura, wyrzucił nogi do tyłu i popłynął żabką w stronę północnego brzegu. Kiedy wynurzył się, by złapać dech, zauważył, że minął Hotel des Balan-ces. Rzeka była za szybka. Musiał się czegoś… czegokolwiek przytrzymać. Drętwiał z zimna, nie mógł ruszyć palcami, ledwo, ledwo dał radę zacisnąć dłonie w pięści. Głowa pękała mu z wychłodzenia i wysiłku. Błyskawicznie zbliżał się następny most. Osadzony był w betonowych wysepkach, a tu i ówdzie tuż nad poziomem wody tkwiły w nim żelazne pierścienie. Gdyby tylko któregoś się przytrzymał, mógłby przynajmniej chwilę odpocząć i zastanowić się, co dalej. Scot
utkwił wzrok w jednym z pierścieni i pozwolił, by nurt poniósł go w tamtym kierunku. Był oddalony zaledwie o kilka metrów. Wyciągnął rękę z lodowatej wody i siłą woli zmusił palce, żeby chwyciły żelazo. Wiedział, że nie poczuje jego dotyku, że będzie musiał patrzeć i dać palcom sygnał, kiedy mają się zacisnąć. Był już bliżej, został tylko metr, może mniej. Plusk, plusk, plusk. Strzały były rozpaczliwie niecelne, ale padały szybkimi seriami, wzbijając wodę ze wszystkich stron. Napastnicy wrócili. Ich brak precyzji wskazywał, że muszą być na drugim brzegu rzeki. Gdzieś z tyłu gruchnęły dwa strzały z broni bez tłumika; Scot modlił się, by to była Claudia. Kule pluskały wokół niego i wiedział, że nie ma innego wyboru, jak tylko zapomnieć o pierścieniu i zanurzyć się z powrotem. Tracił siły w zatrważającym tempie i czuł, że mimo swojej świetnie wyćwiczonej odporności na zimno, długo nie wytrzyma. Wciągnął powietrze do płuc i raz jeszcze zszedł pod wodę. Wiedział, że aby przetrwać w zimnej wodzie, trzeba ograniczyć ruchy do minimum, jako że podczas pływania życiodajne ciepło ucieka ze środka om ciała i rozchodzi się na kończyny. Organizm w wodzie schładza się cztery razy szybciej niż w powietrzu o tej samej temperaturze. Bardzo szybko może nastąpić skrajne wyziębienie. Rzeka niosła Scota z zawrotną prędkością. Doliczył do pięciu i kiedy nie zobaczył wokół siebie żadnych kul przecinających wodę, postanowił się wynurzyć. Musiał znaleźć miejsce, gdzie można by wyjść na brzeg. Powoli popłynął w górę, gotów w każdej chwili się zanurzyć, jeśli tylko padną strzały. O dziwo, nurt zdawał się ciągnąć go jeszcze mocniej niż poprzednio. Ręce miał jak kluchy i bał się, że z zimna zaczyna mu się mącić w głowie. Muszę wyjść z wody, powiedział sobie. Wychynął na powierzchnię i szybko rzucił okiem po przeciwległym brzegu. Zabójcy zniknęli bez śladu, ale w tej chwili był to najmniejszy z jego problemów. A jednak umysł nie płatał mu figli. Rzeka rzeczywiście ciągnęła go mocniej. Nurt przybierał na sile, bo tu właśnie woda wsysana była do małej stacji pomp i hydroelektrowni obok drugiego krytego mostu w Lucernie, Spreuerbrucke. Prędkość, z jaką płynął, zwiększyła się dwu-, a po chwili trzykrotnie. Połowa wody niesionej przez rzekę wpadała na żelazne kraty pięćdziesiąt metrów z przodu. Harvath nie przejmował się już zabójcami, skupił się tylko na kratach, które pędziły mu na spotkanie. Biała piana i
poziom wody wskazywały, że przed samą stacją rzeka opada. Jeśli nie znajdzie sposobu, by wyrwać się z jej szponów, zostanie ściągnięty na dół i przygwożdżony do kraty, a wtedy zachłyśnie się lodowatą wodą i utonie. Zebrał resztki sił i zaczął płynąć w poprzek nurtu, w stronę północnego brzegu, gdzie czekało ocalenie. Jego muskularne ręce pracowały jak potężne tłoki; nie myślał o szwach i bólu promieniującym z lewego ramienia. Raz po raz rozgarniał wodę, żeby wyrwać się z lodowatego uścisku, który niósł go ku pewnej śmierci. Przez chwilę wydawało mu się, że posunął się naprzód, ale wtedy zauważył, że to nurt odbił w prawo, w kierunku wybetonowanej rynny. Rynna szybko się zwęziła i prąd stał się jeszcze silniejszy. Harvath młócił wodę rękami, ile sił, i rozpaczliwie pracował nogami. Nagle przeszył go ostry ból. Coś przypłynęło z nurtem rzeki i uderzyło go w biodro. Zanim mógł sprawdzić, co to było, poczuł, że ciśnienie wody jest coraz mocniejsze. Zginało go wpół jak gałązkę. Zginało zamiast pchać? Żeby coś zgiąć, musi być opór! Podczas gdy rzeka wirowała wokół, napierała na niego i zalewała go kaskadami wody, zrozumiał, co się stało. Po prostu się zatrzymał. Dwadzieścia metrów przed stacją pomp była jeszcze jedna krata, zatopiona tuż pod powierzchnią wody. Miały się na niej zatrzymywać wszelkie duże obiekty jak drzewa, wiosła i inne niesione przez rzekę śmieci. Na szczęście dla Harvatha, spełniła swoje zadanie. Poczuł ból nie dlatego, że coś go OQ1 uderzyło, tylko przez to, że wpadł biodrem na kratę. Na razie był bezpieczny, ale woda miażdżyła mu żebra. I bez tego z zimna trudno mu było oddychać; teraz, kiedy doszedł jeszcze napór wody, stało się to praktycznie niemożliwe. Utopić się nie utopi, ale pojawiło się nowe i bardzo realne zagrożenie: że się udusi. Trzy metry dalej było betonowe nabrzeże wychodzące ze stacji pomp jak palec wetknięty w rzekę. Scot próbował przysunąć się do niego, ale był tak osłabiony, że nie mógł przezwyciężyć naporu wody. Usiłował równo, powoli oddychać. Nie widział wyjścia z sytuacji. Przecież jakieś być musi. Zamknął oczy, próbował się skupić. Wystraszył go plusk gdzieś w pobliżu i otworzył oczy w porę, by zobaczyć lecący prosto na niego wielki, jaskrawożółty przedmiot. Instynktownie osłonił twarz rękami. - Nie uchylaj się! Łap to! Scot, słyszysz?! Złap to, a wciągnę cię na górę. Szybko, zaraz tu
będą. Mamy mało czasu! To był głos Claudii. Przedmiotem było koło ratunkowe na sznurku. Claudia stała na nabrzeżu i trzymała drugi koniec sznurka. Scot objął koło ramieniem. - Dobrze. A teraz słuchaj. Wsadź do środka prawą rękę i bark, a potem głowę. Woda płynie strasznie szybko i nie chcę, żeby mi cię wyrwała. Rozumiesz? Scot usiłował odzyskać panowanie nad ciałem. Ręka odmawiała mu posłuszeństwa. Wreszcie przełamał jej opór, w ślad za nią poszło ramię i głowa. Tkwił już do połowy w kole ratunkowym i odkrył, że z pomocą Claudii może iść pod prąd. Podprowadziła go do drabinki, której dotąd nie zauważył, i naprężyła linę, kiedy zaczął wchodzić na górę. - Wszystko w porządku? - spytała. Czy wszystko było w porządku? Jasne, od rana marzył o tym, żeby sobie popływać. Scot mógł tylko skinąć głową. Był zbyt przemarznięty, by mówić. Twarz miał bladą jak ściana, jeśli nie liczyć zsiniałych ust, i szczękał zębami. - Masz, włóż to - powiedziała Claudia, zdjęła z niego koło ratunkowe i narzuciła mu na ramiona swoją kurtkę. - Przykro mi, że ci to robię, ale dasz radę iść? Musimy się ruszyć. Scot skinął głową i weszli na nabrzeże. Kiedy byli już na górze, ziemia przed nimi eksplodowała serią stłumionych łupnięć. Zabójcy biegli przez Spreuerbrucke prosto na nich. Claudia pchnęła Harvatha na ziemię i sięgnęła po swojego SIG-a. Za-markowała ruch w lewo, po czym odskoczyła i przeturlała się w prawo, żeby odciągnąć ogień od Scota. Udało się. Zabójcy odwrócili się w jej stronę. Kule zryły ziemię wokół niej i Claudia poturlała się dalej. Przez cały czas usiłowała mierzyć do nadbiegających postaci. Dawno straciła rachubę, ile pocisków już wystrzeliła, i nie miała pojęcia, ile zostało. Przez głowę przebiegały jej tylko dwie myśli: powstrzymać tych dwóch i chronić Scota. Raz po raz pociągała za spust i wreszcie zobaczyła, że jeden z mężczyzn wypuścił broń i przechylił się do przodu. To był ten w płaszczu. Trafiony prosto w pierś, puścił H&K, padł na twarz i z rozpędu przejechał po oblodzonej ziemi jak baseballista kradnący bazę. Jeszcze tylko jeden. Claudia odwróciła się do mężczyzny w niebieskiej parce i nacisnęła spust. Usłyszała obrzydliwy, suchy trzask. Nic. Skończyła jej się amunicja. Co gorsza, nie miała już dokąd uciekać. Była pod samą ścianą betonowego nabrzeża. Przeciwnik wiedział o tym i szybko się zbliżał.
Podchodził z uśmiechem na twarzy. Claudia była ciekawa, czy śmierć będzie bolesna, czy nastąpi błyskawicznie, tak, jakby ktoś zgasił światło. Zobaczyła błysk z lufy, zamknęła oczy i czekała, aż pocisk roztrzaska jej czaszkę i rozerwie mózg, ale nic takiego się nie stało. Powoli uniosła powieki. Mężczyzna w niebieskiej kurtce klęczał metr od niej i trzymał się za gardło, usiłując zatamować tryskającą krew. Trzy metry dalej zobaczyła, jak Scot wypuszcza ciężką berettę z rąk i pada z powrotem na ziemię. Claudia podbiegła do mężczyzny w niebieskiej parce i kopnęła jego pistolet na bok. Przypadła do Harvatha. - Byłam pewna, że mnie zabije - powiedziała. - Ze mną nie zginiesz. Słychać syreny, policja już jedzie. Musimy się zmywać. - Racja. Trzeba cię stąd wywieźć i przebrać w jakieś suche ubranie. - Czekaj - powiedział Scot. - Przeszukaj tych dwóch. Niczego nie oglądaj, od razu schowaj wszystko, co znajdziesz, do kieszeni. Pospiesz się; trochę tu zimnawo. - Scot zdobył się na uśmiech, ale tylko na ułamek sekundy, po czym znów zaczął gwałtownie szczękać zębami. Claudia od razu wzięła się do roboty. Żaden z mężczyzn nie miał portfela; w ogóle niewiele przy sobie mieli. Schowała wszystko, co znalazła, po kieszeniach i podbiegła do Scota. Jej samochód był na drugim końcu Starego Miasta. Jak zataszczyć tam Scota? Lada moment zaroi się tu od policji. I wtedy to zobaczyła. Jakieś dwie przecznice dalej, przy St. Karli-Quai, widniał szyld Hotelu Turystycznego. Claudia podźwignęła Scota na nogi i popchnęła go naprzód. Miała nadzieję, że jeszcze trochę ruchu bardziej mu nie zaszkodzi. Przed hotelem stała grupa ludzi. Usłyszeli strzały i wyszli zobaczyć, co się dzieje. Nie mieli pojęcia, z której strony padły. Obok czekały trzy taksówki i Claudia podbiegła ze Scotem do kierowcy pierwszej. - Mam wielką prośbę - powiedziała po niemiecku - muszę zabrać brata do szpitala. Usłyszeliśmy coś jakby strzały, stracił równowagę i wpadł do wody. Chyba ma hipotermię. ID? Zanim taksówkarz zdążył odpowiedzieć, stojący w drzwiach budynku kierownik hotelu zawołał do niego: „Heinrick, czekaj!” i zniknął w środku. Claudia nie miała pojęcia, co jest grane. Wszystkie spojrzenia, taksówkarza również, zwróciły się w stronę miejsca opuszczonego przez kierownika hotelu. Ten zaś pojawił się tak szybko, jak szybko zniknął, i opatulił
Scota wełnianym kocem. - Teraz możecie jechać. Claudia podziękowała mu i wsiadła ze Scotem na tył taksówki. Kiedy wóz zjechał na ulicę, chwilę poszeptała z Harvathem, po czym zwróciła się do taksówkarza. - Mój brat mówi, że nie jest z nim tak źle, jak mi się wydawało. Uważa, że niepotrzebnie panikuję. Mój samochód stoi na parkingu przy Matthauskir-che. Proszę, niech pan skręci tu w prawo i pojedzie Diebold-Schilling Strasse wzdłuż muru Musegg do Brambergstrasse. - Przecież jest przemoknięty do suchej nitki. Jest pani pewna? - spytał kierowca. - Był w wodzie tylko chwilę, zanim go wyciągnęłam. Myślę, że najlepiej będzie, jak zabiorę go do domu na gorącą kąpiel i nudelsuppe. Nasza mama jest pielęgniarką. Zadzwonię do niej i poproszę, żeby przyjechała i rzuciła na niego okiem. - Mogę was zawieźć do szpitala. Żaden problem. Harvath wydobył z siebie słabe, ale przekonujące Nein, danke. - Jak chcecie - odparł kierowca, skręcił w prawo przy moście Geiss-mattbrucke i ruszył wzdłuż muru Musegg w stronę Starego Miasta Lucerny, gdzie Claudia i Scot zostawili samochód. - Proszę podkręcić ogrzewanie - powiedziała Claudia. Scot uśmiechnął się pod nosem, kiedy minęły ich dwa pędzące radiowozy. Goręcej już chyba być nie może? 70 Claudia najszybciej, jak mogła, wywiozła ich za miasto, na autostradę do Berna. Ogrzewanie było podkręcone do oporu. Scot zdjął mokre ubrania i siedział opatulony wełnianym kocem dotąd, aż Claudia wypatrzyła przydrożną kafejkę, gdzie kupiła gorącą zupę i kawę na wynos. Scot wypił do dna wszystko, co mu dała, i, kiedy wreszcie poczuł się na siłach, sięgnął na tylne siedzenie i wyjął z walizki suche ubrania. Podczas gdy się przebierał, Claudia, choć powinna patrzeć na drogę, zerkała na niego ukradkiem. Powoli wracały mu kolory i nie dygotał już tak gwałtownie. - Jak się czujesz? - spytała Claudia. Choć był już całkowicie ubrany i miał na nogach grube wełniane skarpety, ciasno owinął się kocem. - Potężnie wkurzony. - To dobrze. Tak się trząsłeś, że już myślałam, że podjęliśmy złą decyzję. - Nie, decyzja była słuszna. Gdybyśmy pojechali do szpitala, mielibyśmy na głowie policję, pytania i kto wie, co jeszcze. Miner pewnie by nas znalazł i to byłby koniec.
- Może i tak, ale gdyby było z tobą gorzej niż nam się wydawało, to też byłby koniec. - Znam swoje możliwości. Nie musisz się o mnie martwić. - Dzięki, Scot. Będę o tym pamiętać następnym razem, kiedy zobaczę cię w pozycji przewróconego żółwia. W jej głosie zabrzmiał wyrzut. - Dziękuję - powiedział Scot. - Za co? - Za to, że uratowałaś mi życie. - Chodzi ci o to, jak ściągnęłam na siebie ogień ludzi Minera i wyłowiłam cię z rzeki? To? To było nic. Wybacz, że nie podałam ci ręcznika, jak wyszedłeś z wody. Scot stwierdził w duchu, że ta kobieta ma wyjątkowy dar: potrafi go wkurzyć i rozśmieszyć jednocześnie. Ależ się dobrali. - Skąd wiesz, że to byli ludzie Minera? - spytał, kiedy wrócił myślami do chwili obecnej. - Nie nosili amerykańskich ubrań, a ten, którego postrzeliłeś w gardło, przed śmiercią mamrotał coś po niemiecku. Wydało mi się oczywiste, że są od Minera. - Na to wygląda. - Miałeś też rację co do jeszcze jednego. - To znaczy? - Byli w kontakcie radiowym. Każdy z nich miał słuchawkę w uchu i mikrofon w rękawie. Radio było produkcji niemieckiej. - Znalazłaś coś w ich kieszeniach? - Żaden nie miał portfela, co mnie nie dziwi. Tacy jak oni z zasady nie noszą dokumentów. - Zgadzam się. Coś jeszcze? - Pieniądze, papierosy, a oprócz tego każdy z nich miał to - Claudia wyciągnęła z kieszeni coś, co wyglądało jak dwie karty do gry, i podała je Scoto-wi. Było mu coraz cieplej i wolną ręką przykręcił ogrzewanie. tai Obejrzał karty. Na odwrocie każdej z nich był pasek magnetyczny, z wierzchu widniał czerwony smok, a pod nim słowa „Mt. Pilatus” i jakiś niemiecki tekst. - Co to? - spytał Harvath. - Bilety na wyciąg na górę Pilatus.
- Co to takiego? - Pilatus to góra niedaleko Lucerny. W pogodne dni widać ją z miasta. Według legendy, na dnie stawu pod szczytem spoczywa ciało rzymskiego gubernatora, Poncjusza Piłata, bo tylko tam jego dusza może zaznać spokoju. Mówi się, że co roku wynurza się z wody, by zmyć z rąk krew. Stąd nazwa góry. - Urocze. A skąd ten smok? O co chodzi? - To logo góry Pilatus. Wzięło się od czegoś innego. Gdzieś tak w piętnastym wieku mieszkańcy Lucerny zaczęli widywać w okolicach góry smoki, tak przynajmniej im się wydawało, no i symbol się przyjął. - Opowiedz mi coś więcej o tej górze. - Na szczycie są dwa hotele. Jeden nazywa się Bellevue i jest idealnie okrągły, jak Schilthorn w regionie Jungfrau. Drugi, Pilatus Kulm, jest bardziej tradycyjny. - Jakie są tam główne atrakcje? - spytał Scot. - Widoki. Można się też wspinać, łazić po skałach i latać paralotnią. - Czyli to coś takiego jak Jungfraujoch? - Mniej więcej, choć Jungfraujoch jest wyciosany w lodowcu i wnętrzu góry, a hotele na Pilatusie stoją na powierzchni. - Ale po co tym dwóm bilety na wyciąg na Pilatus? - Może byli wspinaczami - powiedziała Claudia. - Zastanów się. Nie noszą portfeli, a mają przy sobie bilety na wyciąg? Do czego mogły im być potrzebne? Claudia skupiła wzrok na drodze i jednocześnie rozważała pytanie Scota. - Myślisz - ciągnął Scot - że zamierzali nas zabić, a potem połazić sobie po górach? - Nie gadaj głupot. - To po kiego im te bilety? - Żeby wjechać na Pilatus. - No właśnie. A skoro mieli te bilety przy sobie, kiedy na nas napadli, pewnie zamierzali je potem wykorzystać, dobrze mówię? - Być może. - Ile jest sposobów na to, żeby dostać się na Pilatus? - Cóż, zawsze można się wspiąć. To trwa jakieś pięć godzin. Są też dwie gondole i kolejka linowa z miasta Kriens, a oprócz tego kolejka zębata z Al-pnachstad. ?Q8 Scot otworzył schowek Claudii i zaczął w nim grzebać.
- Czego szukasz? - spytała. - Masz mapę okolic Lucerny? - Tak, w atlasie Szwajcarii, pod twoim siedzeniem. Scot wyciągnął atlas i znalazł interesujące go strony. - No dobra, mam te miasta - powiedział. - Czyli kolejka zębata wjeżdża bezpośrednio na szczyt, bez żadnych przesiadek? - Tak. Czemu pytasz? Co ci chodzi po głowie? - Czy dałoby się ukryć kogoś w jednym z hoteli na szczycie Pilatusa? Gdyby na przykład Miner znał właściciela albo go szantażował? Czy to byłoby wykonalne? - Może, ale mało prawdopodobne. - Dlaczego? - Pracownicy tych hoteli są tacy sami, jak pracownicy hoteli na całym świecie. Kumplują się ze sobą, lubią plotkować. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich i o wszystkim, co się w hotelach dzieje. Mała szansa, by Miner mógł tam ukryć waszego prezydenta. - Słusznie. A gdzie indziej, na przykład w połowie wysokości góry? - Na biletach jest napisane, że dają prawo wjazdu na sam szczyt. Po co mieliby płacić za cały przejazd, a potem tego nie wykorzystać? - Żeby zmylić kogoś, kto znajdzie te bilety? - głośno myślał Scot. - To dlaczego nie zostawili ich w domu, w portfelach? Albo jeszcze lepiej w samochodzie? - Myślałem o tym. Może nosili je ze sobą na wypadek, gdyby się rozdzielili albo nie mogli wrócić do samochodu, a mimo to musieli wjechać na szczyt? - Łatwiej było wziąć ze sobą pieniądze na nowy bilet. - Wtedy musieliby mieć do czynienia z kasjerem… a może nawet stać w kolejce. Za duże ryzyko, że ktoś ich zapamięta albo że uchwyci ich kamera monitoringowa. Jeśli mają bazę na Pilatusie, muszą kursować z góry na dół i z powrotem najszybciej, jak to możliwe. Dlatego nie rozstają się z biletami. No dobrze, ale skoro nie korzystają z hotelu, to gdzie mogli się zaszyć? Claudia wykrzywiła wargę i zmarszczyła brwi. - Oprócz stacji gondoli i kolejki linowej, są tam tylko pojedyncze obory i jurty dla wspinaczy… O czym myślisz? - Na mapie jest małe lotnisko pod Alpnachstad. Miner mógłby bez kłopotu z niego korzystać.
Wiesz może, czy jest prywatne? - Z tego, co pamiętam, lądują tam głównie samoloty cywilne, ale jest też jeden czy dwa hangary wojskowe… Już wiem! - Claudia uderzyła dłońmi w kierownicę volkswagena. - Co? - powiedział Scot. - Co się stało? ->qq - Myliłam się - odparła. - Co do czego? - Co do Pilatusa. - Jak to? - Pomyliłam się, kiedy powiedziałam, że turystyczna infrastruktura, hotele i tak dalej, zbudowane są na powierzchni góry, nie tak jak na Jungfraujoch. - Albo jest, albo nie. - Prawdę mówiąc, jest i nie jest. Wszystko, co widzą turyści, stoi na szczycie Pilatusa. Obie kolejki, linowa i zębata, docierają na wierzchołek z przeciwnych stron. Normalnie turyści wjeżdżają na górę jedną, a wracają drugą. Marketingowcy z Pilatusa nazywają to Złotą Podróżą. Obie kolejki mają przystanek końcowy w podziemiach hotelu Bellevue, który jest częściowo wbudowany we wnętrze góry. - No i co? - No i to, że przed pierwszymi startami w zawodach wspinaczkowych trenowałam w okolicach Pilatusa. Mój dziadek był alpinistą i mnie szkolił. Sam sporo się nachodził po Pilatusie. Wiesz, czym się zajmował, zanim przeszedł na emeryturę? - Nie, ale oby to było na temat. Claudia puściła tę złośliwość mimo uszu. - Był saperem w wojsku. - Spojrzała na Scota, jakby uważała wnioski za oczywiste. On jednak patrzył na nią pustym wzrokiem. - Scot, widziałeś kiedyś w Szwajcarii bazę wojskową? Widziałeś jakiś sprzęt wojskowy, oprócz przelatującego przypadkiem odrzutowca? - Nie, nigdy. Zawsze słyszałem, że choć Szwajcarzy twardo obstają przy swojej neutralności, to mają niezłe wojsko. Nikt go nigdy nie widział, bo… - Urwał w pół zdania. Claudia dokończyła za niego. - Bo wszystko jest schowane we wnętrzu gór. Kiedy przyjęli mnie do Prokuratury Federalnej, dziadek był bardzo dumny ze swojej jedynej wnuczki. Jak już dostałam certyfikat
bezpieczeństwa i stanowisko w Bundespolizei, zaczął bardziej się przede mną otwierać, opowiadać, co robił w wojsku. Domyślasz się, co? - Budował twierdze w górach. - Brawo, agencie Harvath. Tak, był jednym z głównych projektantów. Z tego, co mówił, uczestniczyli w budowie potężnych twierdz w całej Szwajcarii. Często wykorzystywali budowę resortów narciarskich albo innych atrakcji turystycznych jako przykrywkę dla robót wojskowych. Jak budujesz resort czy coś, co ma przyciągać turystów, kto zgadnie, czemu tak naprawdę mają służyć gondole, kolejki linowe albo… - Zębate! - wtrącił Scot. - No właśnie - odparła Claudia. - Jak to możliwe, że ktoś tak bystry nie ma dość zdrowego rozsądku, żeby zaczekać z kąpielą w rzece do wiosny? - Pływanie odpręża i pomaga zebrać myśli. Jak lufa pistoletu wbita w plecy. Czyli Pilatus to jedna z tych szwajcarskich fortec wojskowych? - Nie. Scotowi zrobiło się ciężko na sercu. Ajuż wszystko zaczynało się układać w logiczną całość. Wtedy Claudia dokończyła: - To znaczy, teraz już nie. Kiedyś owszem, ale dziadek mówił, że została zdemontowana. Jej słowa podniosły Scota na duchu. - To znaczy, że ją opuścili? - Tak jakby. Zamknęli ją na cztery spusty i wpisali na listę nieczynnych baz. - Ale jej nie zniszczyli? - Nie, gdzie tam. Szwajcarzy to pragmatycy. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś takiego znowu się przyda. Zamknęli ją i zostawili. - Czyli, gdyby Miner wiedział ojej istnieniu, co jest bardzo prawdopodobne, skoro był wysokim rangą wojskowym, wystarczyłoby, żeby wymyślił, jak ją otworzyć? - Możliwe, że to nie takie trudne. Dziadek mówił, że do każdej z fortec było kilka dróg dostępu. Musieli zapewnić cyrkulację powietrza, instalowano więc szyby wentylacyjne. Do tego dochodzą wyjścia awaryjne, ładownie, do których dostarczano materiały i zaopatrzenie… - Coraz bardziej lubię twojego dziadka. Myślisz, że mógłby nam pomóc? Człowiek z taką wiedzą
bardzo by się przydał. - Na pewno zgodziłby się bez wahania, ale dwa lata temu umarł. - Przykro mi - powiedział Scot i naprawdę było mu przykro, przez wzgląd na Claudię, siebie i przede wszystkim, prezydenta. Claudia jakby go nie usłyszała. - Mówił mi, że każdy budynek, który widać na Pilatusie, postawiono w określonym celu. - Jak to? - Na przykład, choć był tam już wielki hotel Pilatus Kulm, zbudowali też mały hotel Bellevue. - Czemu miał służyć Bellevue? - spytał Scot. - Tego nie mógł zdradzić nawet mnie, ale powiedział, że nic nie dzieje się przypadkiem. Co innego jest ważne dla turystów, co innego dla wojska. Ci saperzy należeli do najtęższych umysłów w dziejach Szwajcarii. im - Claudio, z tego, co mówisz, może wynikać, że Miner wykorzystuje tę nieczynną fortecę jako swoją bazę. Pytanie tylko, jak się tam dostał? Mówiłaś, że jest dużo wejść i że wszystkie budowle powstały w jakimś celu, zgadza się? - Tak. - Czyli mamy dwa hotele, a obie kolejki kończą bieg pod hotelem Bel-levue. Czy na Pilatusie są jeszcze jakieś ważne budynki? - Niech pomyślę. Hotele, mała stacja meteorologiczna, stacja radarowa i… - Claudia zawiesiła głos. - I co? Co jeszcze? - Kościół - powiedziała i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Harvath powtórzył słowa, które wypowiedział Miner, kiedy widzieli go ostatnio, a które wówczas wydawały się zupełnie pozbawione sensu. - Pod Bogiem wszystko jest możliwe. Claudia wcisnęła gaz do dechy i pomknęli w kierunku Berna. 71 wjechali do Berna, Harvath wszędzie widział obrazki i symbole przedstawiające niedźwiedzie. Claudia wyjaśniła, że niedźwiedź widnieje w godle miasta i kantonu. Mijali szyldy i herby z niedźwiedziami, piekarnie z ciastkami w kształcie niedźwiedzia, a nawet wybieg z dwoma żywymi, baraszkującymi niedźwiedziami.
Żeby się upewnić, że nikt ich nie śledzi, Claudia kilka razy przejechała z jednego brzegu rzeki Aare na drugi i z powrotem, wybierając wąskie, boczne uliczki, na których od razu zauważyliby, że ktoś jedzie za nimi. Scot pierwszy raz w życiu był w Bernie i z podziwem oglądał wiekowe budynki z piaskowca i mahoniu, kryte arkady Starego Miasta, jaskrawe, barwne fontanny i iglicę wieży kościoła Munster, który, jak powiedziała mu Claudia, był najwyższy w Szwajcarii. Dużo poniżej kościoła Munster, u podnóża ogromnego muru oporowego, znajdowała się dzielnica Claudii. Nazywała się Matte. Dawniej zamieszkiwana przez robotników i rzemieślników, dziś przyciągała młodych berneńczyków zajmujących się pracą twórczą. Choć Claudia nie mogła nazwać swojego zajęcia szczególnie twórczym, ale od czasu do czasu wymagało ono pewnej dozy kreatywności, a poza tym lubiła klimat tej dzielnicy. im Kiedy Scot musiał zadzwonić i skorzystać z faksu, uzgodnili więc, że Claudia zostawi go w biurze podróży znajomej, Fabii, zaledwie parę przecznic od swojego mieszkania na czwartym piętrze w typowym dla Europy budynku bez windy. Scot protestował, ale naprawdę musiał odpocząć, a wspinaczka na czwarte piętro po wszystkim, co tego dnia przeszedł, byłaby mordęgą. Nie podobało mu się to, że zabójcy ze Stanów śledzili Claudię od Berna aż na Jungfrau, a teraz zapewne obserwowali jej mieszkanie. Ona jednak była przekonana, że może wejść i wyjść niezauważona. Zostawiła Scota w prywatnym gabinecie Fabii, powiedziała, że wróci, jak tylko załatwi parę sprawunków i weźmie z mieszkania resztę rzeczy, których potrzebowali. Jedna z pracownic Fabii została wysłana do małej restauracji na rogu po coś do jedzenia dla niego. Wróciła z berneńską specjalnością - smażoną cielęciną z kapustą kiszoną. Na deser dostał baton Toblerone. Scot podziękował, a kiedy zamknęła drzwi, wziął kilka kęsów i rozłożył przed sobą papiery. Podniósł słuchawkę i wybrał numer telefonu, który znał na pamięć. - Lawlor - powiedział wyraźny, oschły głos. Połączenie było tak dobre, że można by pomyśleć, że rozmówca jest po drugiej stronie ulicy, nie tysiące kilometrów stąd. - Gary, tu Scot. - Harvath? Gdzie jesteś, do licha? - Wszystko w swoim czasie. Co tam u was? Prezydent wrócił?
- Czemu miałbym ci to powiedzieć? - Cóż, to odpowiedź na moje następne pytanie. Nadal jestem personą non grata, zgadza się? - To za mało powiedziane. - Gary, chyba mogę ci pomóc, ale najpierw musisz mi powiedzieć, co macie. - Jezu, Harvath. Nie wiem, czemu tracę dla ciebie czas. - Bo znamy się od lat i wiesz, że nie byłem zamieszany w porwanie prezydenta ani nie miałem nic wspólnego z morderstwem Natalie Sperando i jej przyjaciela. - Znamy się czy nie, powiem ci, co wiem, ale potem ty powiesz mi, gdzie jesteś. - Stoi. - Wyczerpaliśmy zasoby. FBI, CIA, Departament Obrony… nad sprawą pracują wszyscy pracownicy wszystkich agencji śledczych i nadal nic nie znaleźliśmy. Porywacze obcięli prezydentowi palec i wysłali go wiceprezydentowi Marshfieldowi z żądaniem pięćdziesięciu milionów dolarów okupu. Jesteśmy przekonani, że zabiją prezydenta, jeśli nie zrobimy tego, czego chcą. im - To na pewno jego palec? - Potwierdziły to badania DNA i odcisków palców. - Barbarzyństwo. - Jakbym nie wiedział. Marshrield był w szoku. - Jak to wszystko znosi? - Twardo odmawia negocjacji z terrorystami. Poza tym zupełnie się roz-kleił. Wygląda fatalnie, od wielu dni nie je i nie śpi. Nawet nie konsultuje się już z DaFiną. Każdego, kto przychodzi do niego z pytaniem o nasz następny krok, wywala za drzwi, po czym prawdopodobnie dzwoni do kogoś z zewnątrz. Chodzą plotki, że zasięga rady medium. - Przykro mi to mówić, ale wiedziałem, że tak będzie. Gość nie ma jaj. - W istocie. Teraz wiesz już tyle, co ja. Twoja kolej. Gdzie jesteś? - Zanim zaczniemy, chcę, żebyś to nagrał. Mam dużo do powiedzenia i wiem, że są ludzie, którym będziesz to chciał odtworzyć, więc włącz dyktafon. - Nie prosiłem o twój życiorys. Chcę wiedzieć, gdzie jesteś. - Powiem ci, ale zdecydowanie odradzam próbę namierzenia numeru, spod którego dzwonię. - Dlaczego? - Po pierwsze, zaraz po tym, jak odłożę słuchawkę, już mnie tu nie będzie, a po drugie, jeśli namierzysz ten numer, to bez względu na to, jak pewny jesteś swoich ludzi, może on wpaść w
niepowołane ręce. Zaufaj mi. Kiedy skończę, wszystko stanie się jasne. - W porządku, Scot. Mów. Ty płacisz za rozmowę. - Pierwsza sprawa: podaj mi numer swojego faksu. Prześlę ci kilka rzeczy i chcę być pewien, że pójdą bezpieczną linią. Lawlor podał Scotowi numer. - Jesteś teraz sam w swoim gabinecie? - Tak. O co chodzi? - Myślę, że wiem, kto uprowadził prezydenta i gdzie go trzyma. - Że co? - Lawlor własnym uszom nie wierzył. - Gdzie jesteś, do cholery? Jakie masz dowody? Scot opowiedział mu całą historię, poczynając od przypuszczalnego przebiegu porwania aż po jego kąpiel w Reuss parę godzin temu. - Przefaksuję ci zawartość koperty, która była w schowku Andre Martina na Union Station. Jeśli wyślesz kogoś do mojego mieszkania, w doniczce za oknem sypialni znajdziecie zakopany kawałek czekolady, który zabrałem z domu w Utah. Prześlę ci też fakturę za przewóz wina Gerharda Minera. Myślę, że kiedy dowiemy się, kto za nie zapłacił, znajdziemy ogniwo łączące Minera z senatorem Snyderem. Masz w RPA kogoś, kto mógłby to od razu sprawdzić? ^04 - Oczywiście. Obyśmy tylko zdążyli na czas. - To życz mi powodzenia. - Powodzenia? Co ty gadasz, do cholery? - Moim zadaniem było chronić prezydenta i nie zrobiłem tego, jak należy, więc teraz muszę go uratować. - Scot, jeśli masz rację, szturmując ten szczyt w pojedynkę możesz tylko pogorszyć sytuację. - Po pierwsze, nie będę sam. Po drugie, dość mam wycofywania się i tego, że co dwanaście godzin ktoś do mnie strzela. I po trzecie, jeśli porywacze zamierzają spełnić swoją groźbę, prezydentowi zostało niewiele czasu. - Scot, zaczekaj sekundę. Zastanów się nad sytuacją. Jeśli go zabiją, nie dostaną pieniędzy. Nie zaduszą kury, która znosi złote jajka. - Nie możesz być tego pewien. Kto wie, co teraz zrobią. Im dłużej siedzimy na tyłkach, tym mniejsze są jego szanse.
- Nie rób z siebie Johna Wayne’a. Daj mi trochę czasu, żebym mógł dokładniej sprawdzić to, co powiedziałeś. - Czyli wierzysz, że mam rację? - Jeśli to, co odkryłeś, jest prawdą, osiągnąłeś dużo więcej niż wszystkie nasze agencje razem wzięte. Ale powtarzam: Jeśli”. - Cóż, jeśli policzyć, ile kul wystrzelono do mnie od środy, powiedziałbym, że słowo , jeśli” nie ma tu zastosowania. - Zgadzam się, ale trzeba pamiętać, że ci ludzie mają zakładnika. - I zegar tyka. Słuchaj, Gary, cokolwiek byś powiedział, prezydent został uprowadzony, kiedy miałem go pilnować. Zginęło wielu ludzi. Byłem za nich odpowiedzialny i wszystkich ich zawiodłem. Żeby to naprawić, muszę dopilnować, by prezydent bezpiecznie wrócił, a jego porywacze zapłacili za to, co zrobili. Nie pozwolę, by śmierć moich ludzi okazała się daremna. Jeśli chcecie dalej pozostawać w defensywie, proszę bardzo, ale mądrzej byłoby postawić na atak. Z tymi słowy Harvath odłożył słuchawkę. 72 Claudia w dwadzieścia minut zrobiła zakupy i skompletowała sprzęt, który będzie potrzebny jej i Scotowi. Kiedy wkradła się tylnymi drzwiami do swojego budynku, wciąż miała w uszach jego słowa. Mieszkanie na pewno było pod obserwacją. Ktoś prawdopodobnie miał też na oku jej biuro. ?.0 - I ,wv z I .ucenw ^OS Kiedy po cichu wchodziła schodami na górę, zaczęła żałować, że przekonała Scota, by jej nie towarzyszył. Głupia myśl, świetnie zdawała sobie z tego sprawę, ale przy nim czuła się bezpiecznie. Weszła na ostatnie piętro, odwróciła się i ruszyła w stronę mieszkania 5B. Lewą dłoń przesuwała po żelaznej poręczy, prawą ścisnęła rękojeść SIG-Sauera. Dobrze choć, że Scot oddał jej swoje trzy ostatnie pociski kaliber 9 mm. Podeszła do drzwi i starannie sprawdziła, czy na zamkach nie ma śladów wskazujących, że ktoś przy nich majstrował. Nie było. Wyjęła z kieszeni klucze, wybrała właściwy i ostrożnie wsunęła go do zamka. Po cichu odemknęła górny zamek, potem zrobiła to samo z dolnym. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Claudia otworzyła je na oścież, by sprawdzić, czy nikt za nimi nie czyha. Scot przestrzegł ją, by nie zapalała świateł, bo wtedy obserwujący budynek zorientowałby się, że wróciła do domu. Poczekała chwilę, by jej oczy oswoiły się z ciemnością, która gęstniała za oknami i wdzierała się do mieszkania.
Claudia stanęła w rozkroku, by równomiernie rozłożyć swój ciężar na obie nogi, i wyciągnęła lewą rękę do mosiężnej gałki szafy w przedpokoju. Przekręciła ją, ale gałka nie ustąpiła. Cholerny złom, pomyślała. Żeby otworzyć drzwi, trzeba je było docisnąć i lekko unieść gałkę. Claudii nie podobało się, że musi podejść tak blisko, ale nie miała wyboru. Odetchnęła głęboko, jednym szybkim ruchem naparła na drzwi, przekręciła gałkę i otworzyła szafę. Natychmiast odskoczyła, niepewna, co wyskoczy na nią ze środka. Nie wyskoczyło nic. Zobaczyła dwa przedmioty, których szukała, więc nie odkładając pistoletu, wyjęła je z szafy i położyła na podłodze w przedpokoju. Z bijącym sercem przygotowała się, by zamknąć szafę, w obawie, że ktoś stoi za otwartymi drzwiami. Wiedziała, że jest zbyt ostrożna, ale jakoś nie wydawało jej się, żeby było to coś złego. Cofnęła się w stronę drzwi wejściowych, podniosła pistolet na wysokość piersi i pchnęła nogą drzwi szafy. Nie zobaczyła za nimi nic oprócz salonu. Szybko obrzuciła wzrokiem salon i kuchnię. I tu, i tu nie było żywej duszy. Podobnie jak w łazience i schowku na bieliznę. Zabrała trochę rzeczy z apteczki, żeby zmienić Scotowi opatrunek, weszła do sypialni i rzuciła je na łóżko. Wzdłuż jego krawędzi podeszła do szafy i krzyknęła, kiedy ręka sięgnęła do jej kostki. Claudia odskoczyła od łóżka i wystającej spod niego dłoni Jak strzała wypuszczona z łuku. Uderzyła plecami w ścianę i wymierzyła pistolet w postać, która miała lada chwila wyskoczyć z ukrycia i rzucić się na nią. Czekała, ale nikt spod łóżka nie wychodził. Patrzyła nad lufą SIG-a, opalizujący celownik z noktowizorem wskazywał tor, jakim poleci kula za naciśnięciem spustu. ™^ Powoli przeniosła wzrok z celownika na spód łóżka. Tam, gdzie spodziewała się zobaczyć złowrogą dłoń w rękawiczce, leżała czarna nylonowa rączka jednej z wielu torebek, które trzymała pod łóżkiem. Claudia westchnęła z irytacją i wyśmiała samą siebie za to, że taka jest spięta. Uklękła, położyła prawą dłoń na materacu i dla równowagi oparła się lewą na podłodze. Wcześniej uznali ze Scotem, że przydałyby im się dwa średniej wielkości plecaki; Claudia miała takie, które będą w sam raz. Jeśli tylko da radę je wyciągnąć. Odłożyła pistolet na materac i wsunęła obie ręce głębiej w stertę toreb. Jej dłoń otarła się o coś, czego tam chyba nie powinno być… o rękę! W mgnieniu oka silne dłonie w czarnych skórzanych rękawicach chwyciły nadgarstki Claudii w żelazny uścisk. Straciła równowagę, a że nie miała na czym się oprzeć, uderzyła głową w
drewnianą ramę łóżka i od razu ją zamroczyło. Nieznajomy błyskawicznie kopnął torby na bok i wyśliznął się spod łóżka. Był cały w czerni. Claudia potrząsnęła głową, żeby rozgonić mgłę sprzed oczu. Zanim mężczyzna wstał, przewróciła się na bok i wymierzyła potężnego kopniaka w jego krocze. Chybiła i tylko drasnęła go w udo. - Zasrana suka - warknął intruz. Mówi po angielsku. Nie jest od Minera. Scot miał rację. Amerykańscy zabójcy obserwują moje mieszkanie. To znaczy, że nie wiedzą, gdzie jest Scot. Jest bezpieczny… Zanim Claudia mogła dokończyć myśl, mężczyzna zerwał się na nogi. Podniósł ją i wykręcił jej rękę za plecy. - Gdzie on jest? - rzucił. - Kto? Nie przestając wykręcać jej ręki, mężczyzna złapał Claudię za długie brązowe włosy. Owinął je sobie wokół dłoni, odchylił jej głowę do tyłu i uderzył nią w lustro w szafie. Szkło zadrżało, ale nie pękło. Za to Claudia poczuła się, jakby jej twarz rozpadła się na milion kawałków. Z nosa pociekła jej ciepła strużka krwi. W ustach miała charakterystyczny smak miedzi. - Będziesz udawać głupią? Czy mi pomożesz? - Nie wiem, o czym mówisz. Proszę. Mężczyzną jedną dłonią trzymał ją za włosy, a drugą wykręcał jej rękę. Wywlókł ją z sypialni. Próbowała stawiać opór, ale wtedy ścisnął mocniej i od stóp do głów przeszył ją jeszcze silniejszy ból. Mimo to starała się mu jak najbardziej przeszkadzać, kiedy ciągnął ją krótkim korytarzem w stronę… O nie, tylko nie to! Nie do łazienki. Claudia od dzieciństwa panicznie bała się utonąć. Jeśli ten typ ciągnął ją do łazienki, mogło to znaczyć tylko jedno. Tortury przy użyciu wody. im Otworzył drzwi kopnięciem i łokciem włączył światło. Puścił rękę Claudii i mocno uderzył ją pięścią w nerkę. Upadła na kolana przed sedesem. Odrzucił klapę z taką siłą, że urwała się z zawiasów i wylądowała z łoskotem na wyłożonej płytkami podłodze. - Ostatnia szansa. Gdzie on jest? Gdzie Harvath?
Claudia była sparaliżowana ze strachu, ale wiedziała, że nie może zdradzić Scota. - Idź do diabła - wyrzuciła z siebie. - Jak sobie chcesz - powiedział oprawca, ścisnął szczupłą szyję Claudii w potężnym uścisku i zanurzył jej twarz w muszli klozetowej. Szamotała się gwałtownie, wymachiwała rękami na wszystkie strony. Co za straszna śmierć. Napastnik był bezlitosny. Miała wrażenie, że trzymał ją pod wodą pięć minut, choć wiedziała, że to niemożliwe. Wreszcie wyciągnął jej głowę z wody. Claudia odetchnęła najgłębiej jak mogła, zaczęła się krztusić i pluć wodą. - To co, będziesz gadać? Powiedz mi, co chcę wiedzieć, a puszczę cię wolno. - Już to widzę - odparła. - Spieprzaj. Niczego nie powiem. Mężczyzna westchnął. - Ech, te kobiety - powiedział i znów wepchnął jej głowę do wody. Tym razem Claudia rozpaczliwie usiłowała się nie szamotać. Musiała oszczędzać siły. Pozwoliła, by ręce zwisły jej bezwładnie obok sedesu. Kiedy napastnik poprzednio wyciągnął ją z wody, odchylił jej głowę tak daleko do tyłu, że niemal złamał jej kark”. Przysunął swojątwarz tak blisko twarzy Claudii, aż poczuła jego cuchnący oddech. Nie stawiała oporu, więc czas płynął dwa razy wolniej. Tym razem napastnik puści ją dopiero jak się utopi, myślała. Nici z planu, który zaczął jej się rysować w głowie. Równie dobrze może jeszcze raz spróbować się wyrwać. Przynajmniej nie podda się bez walki. I wtedy właśnie poczuła, że ucisk na szyi odrobinę zelżał, po czym potężna siła wyrwała jej głowę z sedesu. Teraz musiała tylko wykorzystać szansę. - Skończyłaś już te swoje gierki, durna suko, czy naprawdę chcesz się utopić? Hę? Hę? Przy każdym „Hę?” mężczyzna dla wzmocnienia efektu odginał jej głowę coraz dalej i coraz mocniej. Claudia miała mroczki w oczach. Mężczyzna znów przycisnął twarz do jej twarzy. Czuła zapach zgniłej cebuli z jego ust, a zarost drapał jej policzki. Macała palcami po podłodze. Gdzie to jest? - Wiesz, szkoda byłoby cię zabić. Fajna laska jesteś. Wolałbym raczej, żebyśmy się zabawili, ale wcale tego nie ułatwiasz. Powiedz mi to, co chcę wiedzieć, a zrobimy sobie imprezkę. W przeciwnym razie będę cię musiał utopić, ale… ino Claudia znalazła to, czego szukała. Za sedesem była szczotka klozetowa z nierdzewnej stali, z plastikowym rubinem na czubku. Sztuczny rubin był na tyle ostry, że udało jej się wbić go prosto w oko napastnika.
Mężczyzna ryknął z bólu. Puścił ją i podniósł ręce do twarzy. Claudia odsunęła się najszybciej, jak mogła. Mężczyzna wyrwał sobie szczotkę z oka i sięgnął po ręcznik, by zatamować krwotok. - Ty pieprzona suko! Zapłacisz za to! Słyszysz?! Słyszysz?! - wściekał się. Słyszała doskonale. Była już na nogach i pędziła do sypialni. Pistolet! Gdzie mój pistolet? Szukała go gorączkowo. Nie leżał na skraju łóżka, gdzie go zostawiła. W czasie szamotaniny musiał spaść. Krzyki mężczyzny nie umilkły, kiedy wyszedł z łazienki do przedpokoju. - Gdzie jesteś, suko? Pożałujesz, że się w ogóle urodziłaś! Gdzie on jest, do licha? Claudia grzebała rozpaczliwie pod łóżkiem, wymachując rękami na wszystkie strony. Jeszcze kilka sekund i mężczyzna wejdzie do sypialni. Dreszcz przeszedł ją na myśl o tym, co jej zrobi, i zaczęła szukać w jeszcze większym zapamiętaniu. Nie ma go! Czyżby go zabrał? Nie, nie miał dość czasu. Trzymał mnie, więc miał obie ręce zajęte. Gdzie to cholerstwo się podziało? Czemu nie mogę go znaleźć? Wtedy dotarło do niej, że pistolet wcale nie musiał spaść. Odgarnęła resztę toreb na bok i prześliznęła się na drugą stronę łóżka. Wyczołgała się spod niego i prawie że zamarła na dźwięk głosu napastnika. - Tu jesteś. Co, próbujesz się schować? Za późno. Pora umierać, paniusiu! Mężczyzna zaczął strzelać gdzie popadnie z rosyjskiego pistoletu maszynowego makarow z tłumikiem. Najpierw roztrzaskała się lampka nocna, potem obraz na ścianie. Przez to, że nie widział na lewe oko, nie mógł dobrze wycelować. Claudia schyliła głowę. Jak wziąć pistolet? Musi nadal być na łóżku. Musi. Naciągnęła kołdrę na siebie. Jakby co, wolała dostać w rękę niż w głowę, więc wystawiła dłoń nad materac i przesunęła nią z prawa na lewo. Wymacała coś zimnego i twardego. Pistolet! Chwyciła go i szybko zabrała rękę z łóżka. - Wiesz co, suko? Mam tu taki fajny nóż - powiedział mężczyzna. Strzały ucichły i Claudia usłyszała charakterystyczny trzask wysuwanego ostrza. - Plan jest taki: najpierw zrobimy sobie imprezkę, o której mówiłem, a potem pozwolę ci patrzeć, jak cię będę ciął. I wiesz, co zrobię na koniec? Wy dłubię ci oczy. A teraz chodź tu, lekarstwo czeka! Claudia odciągnęła zamek SIG-a i zobaczyła, że pocisk jest już w komorze. - Mówiłam ci, żebyś poszedł do diabła! - krzyknęła, wstała zza łóżka i strzeliła mu dwa
razy w pierś. Wypuścił nóż z ręki i zwalił się na podłogę. Kątem oka zobaczyła w drzwiach sypialni lufę pistoletu. Obróciła się i strzeliła. W powietrze wzbiły się drzazgi. To był jej ostatni pocisk. Dała susa nad łóżkiem i wylądowała na ciele mężczyzny, który chciał ją zabić. Zabrała mu broń i przykucnęła, gotowa strzelić do tego, kto czaił się w przedpokoju. - Claudia? Claudia? To ja, Scot. Nie strzelaj. To tylko ja. Wchodzę do środka. Nie strzelaj. Kiedy tylko zobaczyła, że to rzeczywiście on, szok wziął górę i wstrząsnął nią spazmatyczny szloch. 73 5>cot najpierw ściągnął kołdrę z łóżka, opatulił Claudię i zaprowadził ją do salonu. Potem wziął z łazienki ręcznik, żeby wytrzeć jej włosy. - Nie zrobił ci nic złego, mam nadzieję? - spytał, objął ją i zaczął wycierać. - Och, Scot - powiedziała, z trudem łapiąc powietrze. - To było… to było straszne. Chciał… chciał mnie zabić. Topił mnie w… w łazience. Powiedział, że jeśli nie powiem, gdzie jesteś, zabije mnie. Harvath wziął ją w ramiona. - Nic ci nie będzie. Zabiłaś go. Już go nie ma. - Nie mogę przestać drżeć - wyjąkała. - Jesteś w szoku. To minie. Scot nie miał na to najmniejszej ochoty, ale musiał ją puścić. Szybko obszedł całe mieszkanie i wziął wszystko, co Claudia przygotowała do zabrania. - A plecaki? Gdzie są plecaki? Jej oczy powędrowały ku sypialni i to powiedziało Scotowi wszystko, co chciał wiedzieć. W środku znalazł dwa plecaki, które wyglądały na odpowiednie. Przy okazji przetrząsnął kieszenie zabitego, ale niewiele znalazł. W radiu ział otwór od kuli Claudii. Pocisk przeszył urządzenie na wylot i wbił się w pierś napastnika. Radio potwierdziło przypuszczenia Scota facet nie był sam. Harvath podniósł rosyjski pistolet makarow i sprawdził magazynek. Został w nim jeden pocisk, drugi był w komorze. Zabójca nie miał zapasowej amunicji, a pociski 9 mm używane w makarowie były pośredniego kalibru, gdzieś między
parabellum a shortem. Amunicja Claudii nie będzie pasować do tej broni, ale lepsze dwa strzały z broni z tłumikiem niż żaden. Scot wrzucił makarowa do jednego z plecaków. Wrócił do salonu i zobaczył, że Claudia wciąż drży. - Masz brandy? - spytał. Skinęła głową i Scot poszedł poszukać jej w kuchni. Po chwili wrócił z małą butelką i filiżanką do kawy. Nalał trochę brandy i podał filiżankę Claudii. - To pomoże ci się uspokoić. Już kończę się pakować, potem musimy się zwijać. Niedługo będzie tu policja. Claudia skinęła głową. Wszystko leżało na podłodze w przedpokoju. Scot szybko rozłożył karabin szturmowy wydany Claudii przez obronę cywilną. Różnica między Claudią a większością pozostałych członków szwajcarskiej stałej armii obywatelskiej była taka, że ona miała prawo wraz z bronią przechowywać amunicję. Scot schował do plecaka ładownicę z trzema magazynkami, pudełko pocisków kaliber 9 mm, i dwa zapasowe magazynki do SIG-a Claudii. Ostrożnie owinął ręcznikiem celownik optyczny szwajcarskiego karabinu szturmowego SG551 SWAT i włożył go na wierzch plecaka. Pomógł Claudii dojść do drzwi, ubrał ją w ciepłą kurtkę i wziął oba plecaki na ramię. Zanim wyszli na zewnątrz, czujnie rozejrzał się na boki. Facet na górze musiał mieć wspólników, którzy teraz mogli na nich czyhać. Odległe wycie policyjnych syren stawało się coraz głośniejsze i Scot nie miał innego wyjścia, jak tylko przyspieszyć kroku. Lewą ręką objął Claudię w talii, w prawą wziął berettę, i przeszli przez zaułek bez incydentu. Na ulicy schował berettę pod sweter i ruszył w stronę samochodu Claudii, zaparkowanego dwie przecznice dalej. Zmusił się, by iść swobodnym krokiem; w ten sposób nie budzili niepożądanego zainteresowania. Od volkswagena dzieliło ich już tylko pół przecznicy. Podstęp prawie się powiódł. Dowódca i ostatni żyjący członek amerykańskiego oddziału zabójców jakiś czas temu wyszedł z siedziby Prokuratury Federalnej, gdzie czekał na powrót Claudii Mueller do pracy; teraz pędził samochodem w stronę domu dziewczyny. Ostatnia wiadomość, jaką dostał, była taka, że ktoś miał wejść do jej mieszkania. Od tamtej pory jego człowiek się nie zgłosił i nie odpowiadał na
ponawiane wezwania. Coś było nie w porządku. Kiedy zobaczył Claudię Mueller i agenta Harvatha, idących niedbałym krokiem ulicą dwie przecznice od jej mieszkania, natychmiast odgadł, co się stało. Instynktownie sięgnął pod gazetę na fotelu pasażera po broń. Zwolnił, jakby wypatrywał wolnego miejsca parkingowego, by upewnić się, że Har-vath i dziewczyna go nie zauważyli. Na razie wszystko w porządku. Jeszcze chwila i wykona zlecenie, zgarnie resztę kasy, a senator Snyder wreszcie się od niego odwali. Jeśli Harvath go zauważył, nie dawał tego po sobie poznać. Oboje nadal zmuszali się do tego, by iść niespiesznym krokiem. Zostały już tylko metry. Czarny opel potoczył się naprzód i był tak blisko, że gdyby kierowca znał niemiecki, mógłby odcyfrować napisy na plecakach, które Harvath niósł na ramieniu. Za niecałą minutę będzie po wszystkim. Zabójca wyjął pistolet spod gazety i położył go sobie na kolanach. Wbrew jego prośbie, firma wynajmująca samochody dała mu wóz z ręcznie, a nie automatycznie opuszczanymi szybami. Harvath i dziewczyna byli po jego prawej stronie, co znaczyło, że musiał otworzyć tamto okno. Nie chciał strzelać przez szkło, bo to mogło źle się skończyć. Puścił broń i przechylił się w bok, by opuścić szybę po stronie pasażera. Stęknął z bólu promieniującego z obandażowanych żeber; był ciekaw, ile jeszcze czasu minie, zanim zaleczą się rany, które odniósł w Waszyngtonie. Spuścił z nich wzrok tylko na sekundę, ale kiedy znów się podniósł, zobaczył tylko pędzące z naprzeciwka dwa radiowozy na sygnale. Harvath i dziewczyna zniknęli bez śladu. Kawałek dalej była boczna ulica. Tam skręcili? A może są za zaparkowanym samochodem? Z pistoletem na kolanach, zabójca nie miał innego wyjścia, jak tylko szybko skręcić w prawo i zjechać radiowozom z drogi. Scot wrzucił plecaki na tylne siedzenie volkswagena, cofnął fotel kierowcy, zapalił silnik i ostrożnie wyjechał z miejsca parkingowego. Claudia mówiła mu, gdzie i kiedy skręcać. Wyjeżdżali z Berna najkrótszą trasą. Harvath od czasu do czasu zerkał w lusterka wsteczne, ale nie znał miasta za dobrze i nie chciał wpaść w policyjną obławę, więc odpuścił sobie tradycyjne środki ostrożności. Był przekonany, że w budynku nie czyhał żaden ze wspólników zabójcy, ponieważ nikt nie przyszedł sprawdzić, dlaczego padły strzały.
Ktokolwiek kontaktował się z zabójcą przez radio, najprawdopodobniej obserwował biuro Claudii i znajdował się daleko od miejsca zdarzenia. Scot był pewien, że nikt ich nie śledzi. 74 W drodze na górę Pilatus Scot postanowił ominąć Lucernę. Miejscowi policjanci na pewno mieli już rysopisy jego i Claudii, dzięki sklepikarzom z Ka-pellbriicke. Ta trasa była dłuższa, ale przynajmniej Claudia miała okazję się zdrzemnąć. Niedawno zasnęła i Scot nie zamierzał jej budzić. Chciał, by jak najlepiej wypoczęła przed tym, co ich czekało. Na zewnątrz było ciemno choć oko wykol. Światła samochodów pędzących z naprzeciwka zlewały się ze sobą. Deska rozdzielcza volkswagena jarzyła się niesamowitym zielonym blaskiem. Scota korciło, żeby włączyć radio, ale zrezygnował. Ogrzewanie było podkręcone. Spojrzał na Claudię, zawiniętą w ten sam wełniany koc, którym się opatulał jeszcze tego popołudnia. Zabawne, że role tak szybko potrafią się odwrócić. Przy okazji przypomniało mu to, jak boleśnie samotne wiedzie życie. Claudia poruszyła się i ku swojemu zadowoleniu zauważył, że się obudziła. - Cześć - powiedział. - Jak się czujesz? - Wkurzona jestem. Scot parsknął śmiechem. - To dobrze. Teraz już wiem, że nie muszę się o ciebie martwić. - Skąd wiedziałeś, że miałam kłopoty? - U Fabii zadzwoniłem, gdzie miałem zadzwonić, skorzystałem z faksu i czekałem na ciebie jakąś godzinę. Kiedy się nie zjawiłaś, zacząłem mieć złe przeczucia. - Ten człowiek. On nie był od Minera. - Nie? - Nie. To był Amerykanin. Scot domyślił się tego, kiedy znalazł w jego kieszeni roztrzaskaną motorolę. - Powinnaś była mu powiedzieć, gdzie jestem. - I pozwolić, żeby cię zabił? Zresztą, tak czy tak by mnie zabił. To pewne. Po co ułatwiać mu zadanie? - Też prawda. Trzymaj - Scot wyjął z kieszeni baton Toblerone - dała mi to jedna z dziewczyn od Fabii. Pomyślałem, że ci posmakuje. - Dzięki - powiedziała, odwinęła baton z papierka i zaczęła jeść. Na zewnątrz sypał
drobny śnieg i Scot włączył wycieraczki. - Dodatkowa atrakcja - powiedział. - Jeśli dalej będzie padać, zapewni nam to lepszą osłonę. Nie marudź - odparła Claudia, która skończyła jeść czekoladę i obróciła się do tyłu. - Co robisz? - spytał Scot. -11 -i - Patrzę, co mamy, i zastanawiam się, jak wszystko spakować, żeby równo rozłożyć ciężar. - Nie wolałabyś zrobić tego na miejscu? - Po prostu się przygotowuję. Nie chcę, żebyśmy byli na otwartym terenie dłużej niż to konieczne. 75 C-zterdzieści minut później Harvath zobaczył pierwsze drogowskazy do Alpnachstad. Claudia pokazała mu, gdzie skręcić. Zanim wypatrzyła właściwą drogę w coraz gęściej padającym śniegu, Scot musiał dwa razy przejechać przez wieś. Szosa zawracała w stronę stawu i stacji kolejki zębatej. Pięćdziesiąt metrów przed stacją odbijała w bok na polanę za dużym sosnowym zagajnikiem. Claudia kazała mu zaparkować na końcu polany, jak najdalej od drogi. - Przy stacji kolejki zwykle jest pełno autokarów, tu parkuje reszta. Zwłaszcza wspinacze, bo stąd łatwiej dojść na szlak - powiedziała. Scot tylko skinął głową. Myślami był przy tym, co czekało ich na wierzchołku wysokiej na dwa tysiące sto metrów góry Pilatus. Claudia otworzyła bagażnik volkswagena i błyskawicznie wzięła się do pracy. Spakowała rzeczy w kolejności, w jakiej będą używane. Im później coś się przyda, tym głębiej to chowała. Załadowała trzy magazynki SIG-Sau-era, zanim Scot zdążył wcisnąć się w kombinezon. Pasował prawie idealnie; Claudia wybrała go na oko, na podstawie wymiarów, które jej podał. Był ciepły i, sądząc z materiału, względnie wodoodporny. Wykonał go producent popularnych nart i Scotowi niezbyt przypadły do gustu jaskrawe paski na nadgarstkach oraz kieszeniach. Poza tym był prawie cały biały, a to liczyło się najbardziej. Claudia zdawała się czytać mu w myślach. - Łap - powiedziała i rzuciła mu dużą rolkę białej taśmy. - Nie wątpię, że broń też umiesz okleić? Scot Harvath, były komandos Oddziału Drugiego SEALs, nie potrzebował pomocy z
zimowym kamuflażem. Uzgodnili, że on, jako lepiej wyszkolony strzelec, wraz ze swoją beret-tą weźmie wytłumionego makarowa z dwoma pociskami. Kiedy znajdą się dostatecznie blisko celu, wyjmie z plecaka i złoży karabin szturmowy. Claudia miała trzydzieści sześć pocisków w magazynkach SIG-Sauera, plus jeden w komorze. Jej rola była czysto pomocnicza, to Scot miał iść przodem. Jak dobrze pójdzie, Claudia nie będzie musiała ani razu strzelić, ale rzadko zdarzało się, by wszystko przebiegało zgodnie z planem. Scot wciągnął buty do wspinaczki, które kupiła mu Claudia. Pasowały jak ulał i nie powinny obcierać stóp. Claudia wzięła też szwajcarski odpowiednik moleskinu, na wypadek, gdyby buty zaczęły ich pić. Przed nimi długa wędrówka. Musieli dbać o stopy. Kiedy już spakowali broń i ekwipunek, założyli słuchawki i sprawdzili łączność przez krótkofalówki. Wszystko grało. Claudia podniosła kciuk i zapięli kombinezony na zamki błyskawiczne. Teraz należałoby zalepić suwaki taśmą, ale podczas męczącej wspinaczki, która ich czekała, będą musieli często się chłodzić. Zakleją je na szczycie. Włożyli białe rękawiczki, białe kominiarki, gogle i, podobni do dwóch widm, weszli w las, skąd zaczynał się szlak. Po dwóch godzinach wspinaczki postanowili odpocząć. Zjedli po batonie PowerBar i wypili do spółki litr wody. Scot włożył moleskin do prawego buta, który lekko obtarł mu stopę. Odchylił się na łokciach do tyłu i wciągnął zimne powietrze głęboko w płuca. Przez ostatnie pół godziny śnieg sypał coraz mocniej. Sądząc z wysokościomierza w zegarku sportowym Claudii, szli w dobrym tempie. Scot uważnie wypatrywał wszelkich urządzeń alarmowych, które Miner mógł zostawić przy szlaku, by ostrzegały go przed atakiem, dotąd jednak żadnego nie zauważył. Regularnie wyjmował też z plecaka celownik karabinu, by obejrzeć teren z przodu. Ani razu nie poczuł potrzeby, by zerknąć w tył. Po przerwie wrócili na szlak i ruszyli w stronę szczytu. Silny wiatr smagał wszystkie odsłonięte części ciała. Śnieg nadlatywał ze wszystkich stron i ograniczał widoczność, przez co Scot i Claudia musieli zwolnić i ostrożniej stawiać nogi. Jeden zły ruch i polecą na łeb na szyję. Scot wyjął z plecaka kawałek liny. Związali się nią, żeby się nie zgubić. Zrobili jeszcze dwa przystanki, podczas których wypili resztę wody i zjedli kolejne dwa batony PowerBar. Przy takim mrozie lepiej się czuli będąc w ruchu, bo ich organizm
spalał wówczas więcej kalorii i dostarczał więcej ciepła. Choć mieli wysokiej jakości kombinezony, rękawiczki i buty, zimno wdzierało się wszędzie, i oboje byli skostniali. Nie wróżyło to dobrze, zważywszy, że najtrudniejsza część wspinaczki była dopiero przed nimi. Pół godziny po ostatnim postoju Claudia pociągnęła za linę i Scot się zatrzymał. Kiedy się odwrócił, pokazała mu coś w górze. Wyjął noktowizor i spojrzał w zieloną poświatę, by zobaczyć, o co chodzi. Wśród wirujących kłębów śniegu wypatrzył dwa budynki. Z planu, który naszkicowała mu Claudia, wynikało, że są to dwa hotele na Pilatusie. Jakieś dwieście metrów nad tym większym widać było słabe światła na dachu stacji radarowej. Na tę wysokość wspinali się przeszło pięć godzin. Znajdowali się na grani osłoniętej od góry rozległym płaskowyżem. Gdyby byli zwyczajnymi alpinistami, płaskowyż rozpoczynałby ostatni etap wspinaczki i tylko dwadzieścia minut dzieliłoby ich od obfitości zimnego piwa i wurstel w jednym z hotelowych barów. Cóż, kiedy Scot Harvath i Claudia Mueller nie byli zwyczajnymi alpinistami. Płaskowyż pozwalał im okrążyć wierzchołek bez zagrożenia, że zobaczy ich któryś z wystawionych na górze strażników. To był pomysł Claudii - nadejść z tej strony, z której Miner się ich nie spodziewał, po oblodzonej ścianie poniżej kościoła. Gdyby spróbowali dostać się na strzeżony teren jednym ze szlaków turystycznych, naraziliby się na szybkie wykrycie i pewnie grad kul. A tych Scot miał już serdecznie dosyć. Na podstawie słów Minera oboje uznali, że kościół jest najbardziej logicznym wejściem do fortecy. Gdyby przyjęli inne założenie, mogłyby ich czekać długie dni poszukiwania wejść niemożliwych do znalezienia albo niedostępnych. Minęła ponad godzina, zanim okrążyli grań i dotarli do podnóża ściany, na którą mieli się wspiąć. Scot zadarł głowę i zobaczył tylko śnieg, skałę i lód. Ani śladu kościoła. Ufał jednak wyliczeniom Claudii. Włożyli uprzęże, przypięli raki, przygotowali liny i okleili sobie nawzajem kombinezony taśmą. Claudia, jako bardziej doświadczona alpinistka, miała poprowadzić ten etap wspinaczki. Jeszcze raz przestrzegła Scota, że niebezpiecznie jest piąć się po skale ze złożonym karabinem szturmowym, on jednak podjął już decyzję. W przeszłości wchodził na trudniejsze szczyty z cięższą bronią. Poza tym, musiał być przygotowany na to, co czekało na górze. Scot złożył karabin, Claudia wyjęła z plecaków czekany i resztę ekwipunku. Sprawdzili nawzajem swój sprzęt i przekonana, że są gotowi przynajmniej na tyle, na ile
to możliwe, weszła na ścianę. Poruszała się z niezwykłą wprawą i zwinnością. Wspinaczka zwykle uchodzi za męski sport, wymaga bowiem mocnych barków, Claudia jednak była bardzo silna. Wywijała czekanami z dużym impetem i posuwając się do góry nie miała kłopotu z wbijaniem karabińczyków. Scot był pewien, że gdyby nie kontuzjowana lewa ręka, wspinałby się dwa razy szybciej. Tylko tą drogą mogli niezauważeni dostać się na szczyt, dlatego właśnie ją wybrali, choć przy tym postanowili nie forsować tempa. 1 M. Lewa ręka rwała go ze zmęczenia i zimna. Był zadowolony, że to Claudia idzie przodem, wyciosuje stopnie w skale i wbija karabińczyki. Sam chyba by sobie z tym nie poradził. Ciężko dyszał i był wdzięczny Claudii za częste przerwy. Wiedział, że ich nie potrzebowała. Zatrzymywała się przez wzgląd na niego. Wspinali się wolno, wiatr nękał ich nieustannie, groził, że zerwie oboje ze ściany i ciśnie w przepaść. Scot, coraz bardziej zmęczony, zaczął sam domagać się przerw, i to częstszych. Claudia słowem nie protestowała. Czekała, aż da jej znak podniesionym kciukiem, i dopiero wtedy ruszała dalej. Wreszcie przez odgłos własnego sapania usłyszał w słuchawce, że Claudia dwa razy cmoknęła. To był umówiony sygnał, że są mniej więcej dwadzieścia metrów od szczytu. Claudia została na miejscu i zaczekała, aż Scot do niej dołączy. Kiedy to zrobił, przez dziesięć minut odpoczywał w milczeniu. Był wyczerpany. Nie mógł żądać od Claudii, by weszła od razu na górę i wyjrzała zza krawędzi, bo wówczas naraziłby jej życie. A jeśli był tam strażnik albo jakiś wykrywacz ruchu? Scot wiedział, na co zwracać uwagę, musiał więc pierwszy wdrapać się na szczyt. Kiedy poczuł się na siłach, ruszył pod górę. Wbijanie karabińczyków i wycinanie stopni było mordęgą. Scot do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak wiele wymagał od swojej prawej ręki, kiedy oszczędzał lewą. Nie należał jednak do tych, co łatwo się poddają, zwłaszcza że byli już tak blisko. Jeszcze tylko kilka metrów. Claudia obserwowała z dołu, jak sobie radzi; na jego prośbę dała mu dużo miejsca. Kiedy Scot dotrze na szczyt, miała wyciągnąć broń, na wypadek, gdyby dał się zaskoczyć i jeden z ludzi Minera wychylił się, by sprawdzić, czy na dole jest ktoś jeszcze. Harvath nie chciał, by była łatwym celem, sama i nieprzygotowana na górskiej ścianie. Dalej wycinał stopnie i wbijał karabińczyki. Wyciągnął rękę nad głowę, żeby wbić następny, gdy stało się najgorsze, co mogło się stać. Potężny
podmuch wiatru zerwał go ze ściany i cisnął w przepaść. Choć wiedział, że wbił karabińczyki, jak należy, w takiej chwili każdy alpinista boi się, że środki bezpieczeństwa, które zastosował, nie są tak pewne, jak mu się wydawało. Scot spadał, wymachując rękami. Wiedział, że nie ma nic, czego mógłby się złapać, ale próbował mimo to. Naraz znieruchomiał, towarzyszące temu szarpnięcie poczuł nie na uprzęży, lecz po lewej stronie klatki piersiowej i - o zgrozo - na krtani. Minęła dłuższa chwila, zanim zrozumiał, co się stało. Jego upadek zatrzymała nie uprząż i lina, tylko naramienny pasek karabinu. Zaczepił się o karabińczyk i Scot zawisł na nim całym ciężarem. Groziło mu to, że pasek odetnie dopływ powietrza i go udusi. Scot dłubał przy nim, “117 próbował go poluzować, na próżno. Nie miał już siły w nogach, by odbić się od oblodzonej ściany skalnej za plecami. Jego oczy powędrowały w dół, ku ciemnej dolinie. Zastanawiał się, czy tak to się skończy. 76 Claudia wdrapała się po oblodzonej ścianie w miejsce, gdzie Scot wisiał i się dusił. W mgnieniu oka wyszarpnęła nóż z pochwy, by przeciąć pasek karabinu wrzynający mu się w gardło. Już zbliżała ostrze do paska, kiedy zobaczyła coś, co ją zdumiało; Harvath przecząco kręcił głową. Nie chciał, żeby to zrobiła. Żołnierz może się udusić, ale Boże broń, żeby stracił karabin. Ech, ci mężczyźni! Gorączkowo badała sytuację. Jeśli Scot nie chciał, żeby przecięła pasek, może było inne rozwiązanie. Szybko wspięła się mniej więcej na wysokość jego barków i z całej siły próbowała podnieść pasek, by wyplątać Harvatha z pułapki. Choć do ułomków nie należała, Scot był dla niej za ciężki. Nic z tego. Czas uciekał. Przyszło jej do głowy, żeby wsunąć się między niego a skałę, zaprzeć się nogami i zepchnąć go z karabińczyka, ale wtedy byłoby za duże ryzyko, że zapłaczą się w pasek oboje” i runą w przepaść, bo sprzęt nie wytrzyma ich połączonego ciężaru. Nie, istniało tylko jedno rozwiązanie. Scota trzeba było podnieść, a żeby to zrobić, Claudia musiała zejść ze ściany i zamocować linę na górze. Obwiązała Scota wokół piersi i pod pachami dodatkową liną i ruszyła w górę. Nie było czasu starannie wyciosywać stopni ani wbijać karabińczyków; zapomniała o bezpieczeństwie, myślała tylko o człowieku, który pod nią powoli się dusił. Umierał. Wspinała się, nieustannie chłostana wiatrem. Dwa razy podmuchy omal nie zerwały jej ze
ściany, ale wczepiła się mocniej i ani myślała się poddać. Z rozmachem roztrzaskiwała lód czekanami, a przy każdym uderzeniu drżenie przechodziło jej po rękach. Ruchy miała zsynchronizowane, każdemu ciosowi towarzyszył wymach nogi; raki rozrzucały odłamki lodu i skały na wszystkie strony. Wreszcie znalazła się pod samym szczytem ściany. Jeszcze dwa-trzy uderzenia czekanem i będzie mogła przejść przez krawędź. Scot mówił, że właśnie w tym miejscu najprawdopodobniej napotkają pierwsze oznaki niebezpieczeństwa - system wykrywania intruzów albo, co byłoby jeszcze gorsze, wartownika. “210 Pomyślała, czy nie wyjąć SIG-a, ale zorientowała się, że w wyniku swojej karkołomnej wspinaczki bez zabezpieczeń nie miała w pobliżu żadnego karabińczyka, który mógłby zatrzymać jej upadek. Będzie musiała poradzić sobie bez broni. Wiatr wył z dziką furią. Był tak głośny, że nawet gdyby ktoś stał tuż nad nią, raczej nie usłyszałby uderzeń czekana w ostatni odcinek oblodzonej ściany. Claudia wstrzymała oddech i próbowała się skupić na tym, co zamierzała zrobić. Pokonała ostatnie dwa metry trawersem, jakby to było pół metra, i przygotowała się, żeby przejść przez krawędź ściany. Wbiła raki w skałę, policzyła do trzech i brawurowo wsunęła się na szczyt. Nie wiedziała, że grań po drugiej stronie opada pod ostrym kątem, i stur-lała się po śliskiej, pokrytej śniegiem powierzchni. Z całej siły zaparła się piętami i wreszcie znieruchomiała. Nie przypuszczała, że zaraz za granią zaczyna się tak strome zbocze. Na chwilę zaprzątnęły ją inne sprawy. Czy gdzieś tu były wykrywacze ruchu? Nie miała tego jak sprawdzić. Była tak zaskoczona upadkiem, że nie zdążyła się rozejrzeć. Scot pewnie już ledwo dyszy, przypomniała sobie. Muszę po niego wrócić. Ale co z wartownikami? Rzuciła okiem wokół siebie. Nic. Czas iść po Scota. Z zapałem wbiła dwa karabińczyki półtora metra od krawędzi grani i umocowała się. Scot nalegał, by zachowali ciszę radiową, ale Claudia postanowiła ją przerwać, by dać mu znać, że zaraz pociągnie za linę. Nie chciała, żeby się poddał. - Asekuracja gotowa - powiedziała do mikrofonu. Nie odpowiedział. A jeśli jest już za późno? Claudia raz jeszcze zaparła się piętami, odchyliła się do tyłu, i zaczęła ciągnąć, ręka za ręką, ile sił. Lina natychmiast się naprężyła, ale ani drgnęła. Zaplątał się bardziej niż mi się wydawało. Odchyliła się jeszcze mocniej i znów pociągnęła linę. Siłą woli zmusić Scota, by żył, by się ruszył.
Bolały ją ręce i plecy, a ramiona paliły żywym ogniem, ale nie zamierzała się poddać. Wreszcie poczuła, że lina idzie w górę. Oswobodziła go! Ciągnęła dalej, centymetr po centymetrze. Szło jej koszmarnie wolno, wysiłek był nadludzki, ale zupełnie na to nie zważała. Scot był wolny. Dalej wciągała go na górę. Część liny, którą przepuściła przez dłoń, układała się na ziemi w poskręcany zwój. Już niedługo… już prawie. - Halt, stehen bleibenl Stój, nie ruszaj się! Głos dobiegł zza jej prawego ramienia i zupełnie ją zaskoczył. Tak się przeraziła, że omal nie puściła liny. - Stehen bleibenl - powtórzył głos. T1Q Mężczyzna był cały w bieli, zupełnie jak oni, i miał automatyczną broń, wymierzoną prosto w nią. Claudia przestała wciągać linę, ale lewą ręką trzymała ją naprężoną. - Was machen Sie hierl Co pani tu robi? - Aufhalber Hóhe wurden wir von einem Sturm uberrascht. Wir haben aufbesseres Wetter gewartet und uns entschlossen, den Absteig nicht mehr zu machen. Jesteśmy wspinaczami. W połowie drogi na dół złapała nas zamieć. Zaczekaliśmy, aż pogoda się poprawi, a potem postanowiliśmy jednak wejść na górę. - Mitten in der Nacht? Das glaube ich nicht. Kommen Sie mit\ W środku nocy? Nie wierzę. Proszę ze mną! Zbliżał się do niej krok po kroku. Dla bezpieczeństwa obwiązała sobie linę dwa razy wokół lewej dłoni. - Ich habe die richtige Ausrustung. Schaul Mam odpowiedni sprzęt, zobacz! Z tymi słowy Claudia chwyciła prawą dłonią jeden z czekanów, obróciła się w lewo i rzuciła. Ostrze wbiło się prosto w pierś mężczyzny. Z jego gardła wyrwał się głuchy, przedśmierny charkot, a biały mundur maskujący poczerwieniał od tryskającej krwi. - Nie wiem, czy mnie słyszysz - powiedziała Claudia do mikrofonu i zaczęła gorączkowo wciągać linę - ale nie jestem tu sama. Musimy się pospieszyć. Wciągnęła jeszcze kilka metrów liny i już myślała, że im się udało, kiedy śnieg wokół niej eksplodował pod gradem kul. Nie było czasu przestrzec Scota. Jeśli tu zostaną, zginą. Zareagowała z szybkością kota, który nadepnął na rozgrzany piecyk.
Przywiązała linę do jednego z karabińczyków i poturlała się w lewo, za małą zaspę. Kule sypały się deszczem, strażnik pędził ku niej i prażył ogniem. Claudia usiłowała ściągnąć rękawiczki. Musiała wyjąć pistolet spod kombinezonu. Wreszcie zdjęła rękawiczki, teraz pozostawało tylko odkleić taśmę zasłaniającą suwak. Strażnik był coraz bliżej. Słyszała chrzęst jego butów na śniegu. Nie przestawał strzelać. Claudia oderwała kawałek taśmy i pociągnęła suwak w dół. Zamek rozchylił się na parę centymetrów i utknął. Co jest? Spojrzała w dół i zobaczyła, że taśma zaczepiła się o suwak. Szlag by to! Otwór był za mały, żeby włożyć tam rękę i wyjąć broń. Rozpaczliwie szarpała suwak. Dawaj… dawaj! Mężczyzna już prawie wbiegł na szczyt zbocza i lada chwila będzie ją widział jak na dłoni. Claudia szamotała się z zamkiem i nagle przypomniała sobie o nożu. Mogła wyciąć otwór w kombinezonie i tak wyjąć broń. Wyrwała nóż z pochwy, odciągnęła materiał od swojego ciała i przebiła go. Rozcięła 3?r> kombinezon z góry na dół i już miała sięgnąć po pistolet, kiedy zobaczyła strażnika na szczycie zbocza. Nie zdążyła. Stanął przed nią i uniósł broń do strzału. Zobaczyła mały czerwony punkcik. Celownik laserowy. Patrzyła bezradnie, jak punkcik wędruje po jej nodze do piersi, gdzie straciła go z pola widzenia do czasu, aż błysnął jej w oczach i spoczął na czole. Nagle strażnik zesztywniał i czerwony punkcik pojawił się też na jego czole. Claudia nic nie rozumiała dotąd, aż punkcik na strażniku pociemniał i zaczął spływać w dół. Krew! Spojrzała w prawo i zobaczyła Scota niepewnie przewieszonego przez krawędź grani. Wciąż mierzył z wytłumionego makarowa do strażnika, który padł na kolana i runął twarzą w śnieg. Pod jego głową rozlała się kałuża krwi. Claudia przypadła do Harvatha, który dźwignął się na grań i zdjął karabin z ramienia. Przez długą chwilę nie ruszał się ani nic nie mówił. Leżał tylko na śniegu i patrzył w niebo. Wreszcie, kiedy nachyliła się nad nim, powiedział: - Kurczę, to się nazywa zawisnąć na włosku, co?
- Nic ci nie jest? Scot potarł gardło. Wciąż jeszcze ciężko dyszał. - Przez jakiś czas będę nosił golfy, ale przeżyję. A co z tobą? - Jestem przerażona, ale też przeżyję. Wiesz, że już drugi raz to zrobiłeś? - Co? - Uratowałeś mi życie. - Ty wyłowiłaś mnie z wody i wciągnęłaś na tę górę, więc jesteśmy kwita - odpowiedział Scot. - A propos gór, chyba mówiłeś, że jesteś dobrym wspinaczem. - Kiedyś byłem. Nie wiem, co się stało. Może się starzeję. W innych okolicznościach jego słowa rozśmieszyłyby Claudię. Teraz tylko spojrzała na niego, szczęśliwa, że przeżył. - Co z twoim kombinezonem? - zapytał Scot, wpatrzony w rozcięcie, które zrobiła nożem. Dostałaś? - Nie. Sama to sobie zrobiłam. - Po co? Chciałaś się obnażyć, żeby gościa zbić z tropu? - Bardzo śmieszne. Widzę, że nie muszę się już o ciebie martwić. Ty i twoje kiepskie poczucie humoru macie się świetnie. Przeszukamy trupy? - Tak, starczy tego leżakowania. Skoro było dwóch strażników, gdzieś muszą być następni. Musimy się zmyć, zanim załapią, że tu jesteśmy. - Jeśli chcesz jeszcze chwilę odpocząć, ja rzucę na nich okiem. - Nie, zajmij się tym, którego zastrzeliłem. Ja obejrzę tego drugiego. Wygląda na to, że trafiłaś mu do serca. Szukaj czegoś, co nam powie, jak dostać się do środka. Obszukali strażników, przetrząsnęli wszystkie kieszenie. - I co? - spytał Scot. - Nic. Papierosy. Poza tym nic użytecznego. - Mój jest jeszcze ciepły, jakby niedawno wyszedł na mróz. A twój? - Też. - To dobrze, czyli pewnie dopiero zaczynali służbę. Miejmy nadzieję, że nikt nie oczekuje, że zaraz się zgłoszą. - Ten tutaj ma radio. A jeśli już wezwał resztę?
- Na razie i tak nic na to nie poradzimy. Idziemy. Weź jego broń. Umiesz się nią posługiwać? - H&K MP5. Standardowe wyposażenie szwajcarskiej policji. Zwykle nie używamy tłumików, ale jakoś sobie poradzę. - Dobra, ruszajmy. Claudia wyrwała broń martwemu wartownikowi i przeturlała ciało na krawędź grani. Harvath policzył do trzech i zepchnęli obu strażników w przepaść, a w ślad za nimi cisnęli ekwipunek do wspinaczki. Rozrzucili śnieg nogami, żeby przysypać krew, i ruszyli zboczem w dół. 77 izlak był dobrze oznakowany. Wił się zakolami ku górze między wysokimi skałami. Za ostatnim zakrętem wyszli na małą grań opadającą ku dołowi. W oddali majaczył kościół. - Jesteśmy - szepnęła Claudia do mikrofonu. - Świetnie. Zobaczmy, czy ktoś się nas spodziewa. Położyli się w śniegu i Scot przymocował celownik z noktowizorem do karabinu. Obejrzał grań i okolicę małego kościoła. Claudia w tym czasie wysypała pociski kaliber 9 mm z dwóch magazynków do SIG-a i załadowała pistolet automatyczny H&K. - Cisza i spokój. Wygląda na to, że nikt nie podniósł alarmu - powiedział Harvath i kucnął. Za mną. Zszedł ze szlaku i ostrożnie wybierając drogę ruszył w dół na mały płaskowyż, na którym stał kościół. Kilka razy podnosił SG551 do ramienia i pa-m trzył przez celownik po okolicy, by upewnić się, że nie wchodzą w zasadzkę. Na razie wszystko gra. Podeszli do kościoła od tyłu i Harvath zajrzał do środka przez witraże w oknach. Wewnątrz panowała zupełna ciemność. Dał znak Claudii, by ostrożnie obeszła kościół z drugiej strony i spotkała się z nim przed drzwiami. Wziął karabin na ramię i wyjął makarowa spod kombinezonu. Przekradł się wokół budynku. Kiedy dotarł przed kościół, Claudia już tam na niego czekała.
- Jest ktoś w domu? - szepnął. - Ślady na śniegu. Wyglądają na świeże. Poświeciła małą latarką na ślady butów. Scot sprawdził, czy w drzwiach nie ma kabli lub alarmu, i nacisnął na klamkę. Zamknięte na klucz. Pokazał Claudii, co ma zrobić, i kucnął. Z celownikiem przy oku i palcem na cynglu, skinął głową. Przełączyła MP5 na ogień pojedynczy i przyłożyła lufę do zamka w miejscu, które wskazał jej Scot. Kiedy drugi raz skinął głową, strzeliła i zamek zmienił się w bryłę gorącego, powykrzywianego metalu. Kopnęła drzwi i odskoczyła do tyłu, Scot wpadł do ciemnego pomieszczenia i zajrzał w każdy kąt przez noktowizor zamontowany na karabinie. Dał znak Claudii, by dołączyła do niego, i dalej przeszukiwał wnętrze. Tym razem zrozumiała, co to znaczy osłaniać czyjąś szóstą, i to właśnie zrobiła. Kościół był bardzo mały, dziesięć drewnianych ław po obu stronach wąskiego przejścia. Wystarczyła chwila, by stwierdzić, że są sami. Nagle Scot uniósł prawą pięść i Claudia zamarła w bezruchu. Włączył przylepioną pod lufą karabinu latarkę i omiótł nią podłogę. Claudia była ciekawa, czego szuka, ale milczała jak grób i nawet nie drgnęła. Pewien, że nikt ich nie słyszy, Harvath wreszcie przerwał ciszę. - Widzisz podłogę? Skinęła głową, że tak. - Nanieśliśmy dużo śniegu i już zaczyna topnieć. Widzisz? Tu i tu? Znów przytaknęła. - A teraz spójrz tam. Claudia podążyła wzrokiem za jego wyciągniętym palcem i zobaczyła odciśnięte na szarych kamiennych płytach ślady stóp w skarpetach. - Co to? - Myślę, że nasi przyjaciele nie chcieli popełnić tego błędu, co my i nanieść śniegu, zwłaszcza jeśli to jest jedno z wejść do podziemnej fortecy. Zdejmują buty przed drzwiami i wnoszą je do środka. Tyle że jak człowiek stoi na warcie, to nogi mu się pocą. Wierz mi, znam się na tym. - Czyli przeszli przez kościół w skarpetach i nie wiedzieli, że zostawiają ślady? - Uhm. Pora pobawić się w podchody. 1T1 Claudia ruszyła za nim. Trop prowadził do kamiennego podwyższenia, na którym stał ołtarz. Harvath wypatrywał w
podłodze płytki do naciśnięcia, wreszcie doszedł po śladach do ogromnej kamiennej chrzcielnicy, nad którą wisiała rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. - Dużo ludzi przyjeżdża tu na chrzty? - spytał Scot. - Głównie małżeństwa. - Trochę to chyba uciążliwe, wlec tu dzieci i całą resztę tylko na chrzest. - Ale już na ślub byś ich ściągnął? - Niby tak, ale ta chrzcielnica jakoś tu nie pasuje. - Pamiętaj, wszystko ma swój cel. - To słowa twojego dziadka, zgadza się? - Tak. - Cóż, ślady kończą się tutaj, więc gdzieś muszą być jakieś drzwi. Trzeba je tylko znaleźć. Najpierw jednak zdejmijmy te kombinezony, bo zaraz się upiekę. Ściągnęli kombinezony i schowali ekwipunek najlepiej, jak się dało, na drugim końcu kościoła. Harvath oddał Claudii jej karabin szturmowy, a w zamian wziął od niej H&K. Świetnie znał tę broń, dobrze leżała mu w rękach. Choć SG551 z noktowizorem znakomicie nadawał się do zdejmowania odległych celów, MP5 nie miał sobie równych, gdy przychodziło do strzelania z bliska w ciasnych pomieszczeniach. Dał też Claudii wytłumionego makaro-wa z jednym pociskiem. Wrócili do chrzcielnicy i zaczęli wypatrywać zawiasów bądź jakichkolwiek śladów wskazujących, gdzie są ukryte drzwi. Byli w kościele już prawie godzinę. - Scot, zobacz - szepnęła Claudia. Podszedł do niej. Oglądała w świetle latarki kamienne reliefy nad chrzcielnicą. - Co? - Widzisz? - Widzę, i co z tego? - Symbolizują kantony Szwajcarii, ale coś się nie zgadza. - Co? - Jest o jeden za dużo. Tego nie powinno tu być - powiedziała Claudia. - Którego? Przesunęła dłonią po podniszczonym kamieniu. - Wygląda, jakby był bardzo stary, ale nie jest. Postarzyli go, żeby pasował do reszty
wnętrza. - Super, ale o którym mówisz? - To emblemat wojsk inżynieryjnych. Był na sygnecie, który nosił mój dziadek. - Jesteś pewna? - Chyba właśnie w tym rzecz. Gdybyś szukał ich emblematu, w końcu znalazłbyś go, choć został sztucznie podniszczony. Ale gdybyś nie wiedział, czego szukać albo nie znałbyś się na rzeczy na tyle, żeby skojarzyć fakty, nie zwróciłbyś na niego uwagi. - To co zrobimy? - Czekaj, niech no stanę tam, gdzie kończą się ślady… - Claudia przeszła w to miejsce. Nie sięgam do emblematu, ale ktoś wyższy, jak ci strażnicy, nie miałby z tym kłopotu. - Myślisz, że emblemat otwiera drzwi? - Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. - Racja - powiedział Scot. - Stań z tyłu i miej makarowa w pogotowiu. Claudia cofnęła się i schowała za ołtarzem. Scot przełożył MP5 do lewej ręki i prawą sięgnął do emblematu. Kamień był zimny i szorstki pod jego palcami. Odetchnął głęboko i nacisnął. Nic. Spróbował wyciągnąć - też nic. Pomyśl, powiedział sobie. Przekręcił emblemat w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Udało się. Rozległ się głośny zgrzyt kamienia o kamień i cała chrzcielnica odsunęła się w bok, ukazując wąskie spiralne schody prowadzące w dół. Sezamie, otwórz się, pomyślał Scot. Nastąpiła seria słabych błysków i zaczęły zapalać się światła. Scot drgnął i zacisnął palec na spuście. Kiedy nic więcej się nie wydarzyło, zrozumiał, że światła włączały się automatycznie w chwili otwarcia włazu. Pomysłowe. Pierwsza lampa była na tyle głęboko, że jej światło nie wpadało do kościoła. Scot dał znak Claudii, która wzięła karabin na ramię i weszła za nim na schody. 78 Scot po cichu schodził metalowymi schodami, Claudia trzymała się tuż za nim. Delikatnie stawiał jedną nogę przed drugą, uważał, by iść bezszelestnie. Byli w jaskini Lwów i nie wiedział, kiedy i gdzie pojawi się pierwszy. Na samym dole Claudia zauważyła, jak wiele sił kosztuje Scota ta ostrożność. Był wyczerpany. Posłała mu spojrzenie pytające „dasz radę?”, takie samo, jakie on posyłał
rannym towarzyszom broni i ofiarom porwań, które uratował przez lata służby w SEALs. W odpowiedzi pokazał jej podniesiony kciuk. Wiedział, że gdzieś pewnie jest mechanizm zamykający właz na górze, ale nie miał czasu go szukać. U podnóża schodów zaczynał się pusty korytarz. Cały ten widok był dziwnie znajomy. Przypomniało mu się, jak zwiedzał jeden z ostatnich ocalałych nazistowskich bunkrów w Berlinie. Wszystko, co teraz widział, wyglądało tak samo - klasyczny styl a la druga wojna światowa. Pomalowane na szaro ściany były zadziwiająco gładkie, zważywszy, że wyciosano je w chropowatej skale. Głębokość, na której znajdował się kompleks, dowodziła, jak bardzo musi być solidny. Nawet właz wykonano z grubych arkuszy stali, które oparłyby się potężnej eksplozji. Oświetlające korytarze nagie żarówki schowane były w klatkach z zardzewiałego drutu, co tylko pogłębiało poczucie całkowitej izolacji. - Gdzie zaczynamy? - szepnęła Claudia. Z miejsca, w którym stali, rozchodziły się trzy korytarze. U wylotu każdego z nich widać było kwadraty jaśniejszej farby, prawdopodobnie miejsca po tabliczkach wskazujących drogę ewakuacji. Dobrze by było teraz obejrzeć jedną z nich i zapoznać się z planem bunkra. - Ene, due, rike… dobra, idziemy tędy. - A wartownicy? - Coś mi się zdaje, że Minerowi zostało już niewielu ludzi. - Dlaczego? - Dwóch zabiliśmy w Lucernie, dwóch następnych na zewnątrz. To w sumie czterech. Na taką akcję jak ta nie mógł wziąć każdego, jak leci. Musiał wybrać ludzi, którym mógł ufać i z którymi pracował wcześniej, a takich nie mogło być wielu. Na pewno ograniczył ich liczbę do niezbędnego minimum. Im więcej ludzi, tym mniej pieniędzy na twarz i tym większe ryzyko, że ktoś się wygada. - Najpierw pójdziemy tym tunelem. Bunkier wyglądał na opuszczony. Ciszę mąciło tylko wycie i skrzypienie systemu wentylacyjnego. Ktoś gdzieś tu był. Trzeba go tylko znaleźć. Scot i Claudia mijali pomieszczenie za pomieszczeniem… wszystkie puste. Były baraki, mesa, nawet pokój łączności ze sprzętem przykrytym zamkniętymi na klucz metalowymi panelami. Co metr wisiały tabliczki z napisem „Zakaz palenia”, tunel zdawał się ciągnąć w
nieskończoność. Kiedy wreszcie dotarli na jego koniec, mieli wybór - iść w lewo albo w prawo. - No i? - szepnęła Claudia. - Myślę, że ktoś tu nie przepada za palaczami. - Że co? - Nieważne. Pozostałe tunele skręcały w lewo, więc chodźmy w lewo. - Zgoda. Ostrożnie ruszyli naprzód, w każdym z pomieszczeń szukali śladów życia. Fakt, że żadnych dotąd nie znaleźli, przyprawiał oboje o dreszcze, choć za nic w świecie by się do tego nie przyznali. Doszli do następnego pomieszczenia. Musiało służyć za szpital polowy albo coś w rodzaju sali operacyjnej, i nie wyglądało na opuszczone. Ktoś niedawno z niego korzystał. Wpadli do środka i omietli wnętrze bronią, Scot był na szpicy, Claudia zajrzała w zakamarki, których nie mógł widzieć. Szybko nabierała w tym wprawy. Wszędzie walały się porozrzucane instrumenty medyczne, worki do kroplówek z roztworem soli, puste fiolki i narzędzia chirurgiczne. Na środku stał stół z nierdzewnej stali. Scot nadepnął na pedał kosza na śmieci i zobaczył kłąb zakrwawionej gazy, rękawiczek i papierowych opakowań. - No, teraz już wiemy na pewno, że ktoś tu był - powiedział i dał znak Claudii, by podeszła i zobaczyła, co znalazł. Zajrzała do środka, a Scot zaczął grzebać w koszu lufąH&K. Claudia nie dowiedziała się, czy szukał czegoś szczególnego, czy robił to z ciekawości, bowiem właśnie w tej chwili wszedł krępy mężczyzna obcięty na wojskowego jeża. Jego pierwszą reakcją było zaskoczenie. Za skarby świata nie spodziewał się zobaczyć w swoim gabinecie dwojga uzbrojonych ludzi grzebiących w śmieciach. Claudia płynnym ruchem puściła karabin i wyciągnęła makarowa zza pazuchy. Miała tylko jedną kulę i wykorzystała ją idealnie. Pocisk wszedł nad lewym okiem w mózg pielęgniarza. Śmierć była natychmiastowa. Mężczyzna zwalił się na zimną, wyłożoną płytkami podłogę.
Harvath w okamgnieniu przypadł do niego i wciągnął go do środka, żeby ciała nie było widać z korytarza. - Gdzieś ty się nauczyła tak strzelać? - spytał. - Jak człowiek dorasta na farmie w Grindelwaldzie, to znajduje sobie różne rozrywki. - Nie wierzę, żebyś nauczyła się tego na farmie. Pomóż mi go wciągnąć do końca. Claudia była równie zaskoczona precyzją strzału jak Scot, tym bardziej że tak naprawdę nie mierzyła mężczyźnie w głowę, tylko w pierś. Albo on się poruszył, albo poruszyła się ona, a może oboje to zrobili w ostatnim ułamku sekundy. Nieważne. Liczyło się, że unieszkodliwiła wroga, zanim mógł wszcząć alarm. - Musimy być blisko. Na pewno za bardzo się nie rozłażą. Raczej korzystają z trzechczterech pomieszczeń i trzymają się w kupie. Chodźmy, zanim ktoś zacznie szukać tego tutaj. Harvath dwa razy wyjrzał na korytarz i dał Claudii znak, że można bezpiecznie wyjść. Ruszyli dalej w tym samym kierunku, wzdłuż płaskiej ściany bez drzwi. Po lewej stronie piętrzył się stos skrzyń i musieli zejść na prawo, żeby je ominąć. Ledwie wyszli na środek korytarza, z tyłu rozległ się krzyk Eindringlin-ge! Eindringlinge\ (Intruzi!), a potem seria z broni automatycznej. Scot złapał Claudię, wepchnął ją za skrzynie i po chwili sam wylądował obok niej. - Chyba wiedzą, że tu jesteśmy - powiedziała. - Tak myślisz? Słuchaj, ja zajmę się tym gadatliwym, ty patrz, czy nikt nie nadchodzi z drugiej strony. Harvath włączył celownik laserowy, wysunął MP5 zza sterty skrzyń i przewrócił się na brzuch. Mężczyzna na drugim końcu korytarza miał ustawiony ogień automatyczny, pociski odłupywały ze ścian kawałki pomalowanej na szaro skały. Nie zważając na blisko przelatujące kule, Scot skupił się, delikatnie nacisnął spust i wypalił. Terkot na drugim końcu korytarza ucichł i mężczyzna zwalił się na podłogę bez życia. Jeden z głowy, pomyślał Scot, ale ilu jeszcze zostało? - Lepiej tu wróć - powiedziała Claudia, jakby w odpowiedzi na jego nie-zadane pytanie. Wturlał się za skrzynie i usłyszał to, co ona - tupot wielu par nóg, nadbiegających z przeciwnego kierunku. Claudia przygotowała karabin do strzału. Kiedy pierwszy z
mężczyzn wyłonił się zza rogu, wypaliła z donośnym hukiem. Do tej pory wszyscy używali wytłumionej broni, więc pozbawiony tłumika szwajcarski karabin SG551 SWAT zagrzmiał jak armata. Mężczyźni wycofali się za róg. - Teraz. Chodźmy. Harvath poderwał się i wypchnął Claudię zza skrzyń w kierunku, z którego przyszli. Sam pobiegł tyłem najszybciej jak potrafił i osłaniał ich szóstą, Claudia zaś popędziła naprzód, ile sił w nogach. Wpadli na rozgałęzienie korytarzy, na którym byli przed pięcioma minutami, i od razu rzucili się w prawo, w przeciwnym kierunku do pozostałych tuneli. Na tym korytarzu drzwi pojawiały się tylko sporadycznie; w dodatku wszystkie pozamykane na klucz. Ściany były dużo bardziej chropowate niż w pozostałej części bunkra; wyglądało na to, że jest to tunel ewakuacyjny albo serwisowy. Po jakimś czasie zaczął skręcać w lewo. Scot i Claudia nie zwalniali tempa. Pięćdziesiąt metrów dalej tunel przechodził w wielką ładownię z wciągarkami pod sufitem. Na środku pustego poza tym pomieszczenia piętrzyła się sterta palet wyładowanych żywnością i butelkami z wodą. Scot poszedł je obejrzeć. Tło - Evian - powiedział. - Jest też francuskie wino i włoskie makarony - dodała Claudia. - Ktoś ma dobry smak. - Ale jak to tu wwieźli? - Tędy. - Scot wskazał na tory kolejowe na drugim końcu ładowni, znikające w głębi ciemnego tunelu. - Założę się o równowartość rocznego zapasu wody, że łączą się z torami kolejki zębatej. Za stertą zapasów żywności leżała jedna, mniejsza paleta nakryta zieloną plandeką. Scot podszedł i odgarnął ją, odsłaniając skrzynie z amunicją i różnymi rodzajami broni. Mina, jaką zrobiła Claudia na ten widok, mówiła sama za siebie. - Niech zgadnę - powiedział Harvath. - To ta twoja skradziona
broń. - Tak. Nie wiem, czemu to powiem, ale nie mogę w to uwierzyć. - No to dostałaś swój prezent na Gwiazdkę. Pora na mój. Gdzie ten prezydent, o którego prosiłem? Zza palety najbliżej Claudii wyskoczył żołnierz Minera i przyłożył jej pistolet do skroni. - Przykro mi, ale ta część jest zamknięta dla zwiedzających - powiedział. Harvath wpił się w niego oczami i mocniej ścisnął rękojeść MP5. - Radzę rzucić broń - powiedział mężczyzna. Claudia wahała się dotąd, aż mocno szarpnął ją za lewą rękę. Wypuściła karabin. Upadł z brzękiem na podłogę. Scot też się zawahał, ale w końcu delikatnie odłożył H&K. - Bardzo dobrze - powiedział człowiek Minera i przesunął dłońmi po ciele Claudii. Znalazł jej kaburę i wyjął SIG-Sauera. - Teraz twoja kolej - zabójca zwrócił się do Harvatha. - Wy, amerykańscy kowboje, nigdy nie zadowalacie się jedną sztuką broni. Pewnie masz z pięć albo sześć, co? No, dawaj. Wyjmuj wszystko! - Mocno trzymając Claudię za rękę, machnął pistoletem na Scota, by podkreślić, że nie żartuje. - Wiesz - zaczął Harvath - strasznie nie lubię, jak ludzie na mnie pokazują, nieważne, pistoletem, nożem czy… Claudia, teraz! Harvath przypadł do podłogi na wypadek, gdyby w wyniku jakiegoś mimowolnego skurczu wymierzony w niego pistolet zabójcy wypalił. Claudia niezdarnie wbiła nóż głęboko w gardło mężczyzny. Zabójca bezskutecznie próbował go wyciągnąć i w męczarniach padł na kolana. Kiedy z szyi trysnęła krew, jedyną widoczną częścią noża był trzonek. Claudia przypadła do Scota, który wziął ją w ramiona. - Nic ci nie jest? - spytał. - Chyba nie. 1?Q - Było nieźle, ale przypomnij mi, żebym ci kiedyś pokazał, jak się tym posługiwać. Claudia wbiła wzrok w człowieka, który zabił tylu ludzi, a który sam teraz umierał. - Dostałam ten nóż od dziadka. Zabierałam go na każdą wspinaczkę.
Scot już miał powiedzieć, że z każdą minutą coraz bardziej lubi jej dziadka, ale nie zdążył. Z tunelu wyłoniła się grupa mężczyzn; zaczęli strzelać. Claudia sięgnęła po karabin, ale Scot odciągnął ją na bok. - Nie ma czasu. Uciekamy! - wrzasnął, złapał ją za rękę i rzucił się biegiem na drugi koniec ładowni. Z początku nieco osłaniały ich palety, ale kiedy wypadli na otwartą przestrzeń i pomknęli w stronę pierwszego lepszego korytarza, kule z każdą chwilą były bliżej. 79 Została im już tylko jedna broń: beretta. Scot z przyzwyczajenia sprawdził magazynek i odciągnął zamek, by zajrzeć do komory. Szesnaście kul. Trochę mało, jeśli miał stawić czoło grupie ludzi z pistoletami maszynowymi, ale lepsze to niż nic. Biegli z Claudią dalej. Dotarli do następnego rozgałęzienia i zanim zorientowali się, co się dzieje, zza rogu wyłonili się dwaj mężczyźni z H&K w rękach. Scot padł na kolano, Claudia schowała się za nim. Strzelił trzy razy do każdego z przeciwników i zabił ich wśród huku wystrzałów, który poniósł się echem po tunelu. Ogłuszeni, Scot i Claudia nie słyszeli nadbiegających z tyłu mężczyzn z ładowni, ale Harvath ich wyczuł. Obrócił się i wciąż osłaniając Claudię, strzelił z przysiadu. Tym razem pociski nie odnalazły celu tak szybko. Raz po raz pociągał za spust, zanim wreszcie upadł jeden przeciwnik, a zaraz po nim następny. Scot poderwał Claudię na nogi i pchnął ją w głąb korytarza. Następne rozgałęzienie. - Którędy? - krzyknęła. Wskazał w lewo i zerwali się do biegu. Trzydzieści metrów dalej wpadli na następne rozwidlenie. Scot obejrzał się pospiesznie i dał znak Claudii, by odbiła w prawo. Zrobili to i Claudia nagle zastygła w bezruchu. Nie wiedziała, co najpierw zwróciło jej uwagę: mężczyzna czy zapach. Stał pięć metrów przed nimi w pustynnym mundurze i arabskiej chuście na głowie. Odsłonięte miał tylko oczy, ale i one ginęły w cieniu fałd materiału. W prawej dłoni trzymał pistolet maszynowy Skorpion 61, wymierzony prosto w nich. Scot, który był tuż za Claudią i omal na nią nie wpadł, kiedy nagle znieruchomiała, sięgnął lewą ręką do do jej paska, świadom, że mężczyzna przed nimi tego nie widzi. - Rzuć broń! - wrzasnął Scot. Harvath miał nadzieję, że Claudia domyśli się, co zamierza zrobić; w przeciwnym razie
oboje czekała pewna śmierć. Szarpnął ją za pasek, jakby chciał powiedzieć „raz”. Potem było następne szarpnięcie: „dwa”. Claudia lekko skinęła głową, jakby na znak, że zrozumiała; przy trzecim szarpnięciu ugięła nogi i oboje padli. Scot wypalił po raz pierwszy, kiedy wylądował na podłodze, ale chybił o centymetry. Drugi strzał trafił idealnie między oczy, i przeciwnik upadł bez życia. To był ostatni pocisk i Scot upuścił pistolet. Mężczyzna siedział za małym drewnianym biurkiem na wprost dużych metalowych drzwi. Na biurku był pęk kluczy. Harvath przeszedł nad ciałem, zabrał klucze i omal nie zatkał sobie nosa, kiedy poczuł bijący od mężczyzny smród potu. Cholerne Araby. Czemu niektórzy z nich nie wiedzą, co to prysznic? Scot do tej pory był przekonany, że ani Abu Nidal, ani jego FRR nie mieli z całym tym bajzlem nic wspólnego, ale teraz wydawało się, że mógł się mylić. Czy jednak na pewno? Zerwał mężczyźnie chustę z głowy i zobaczył niebieskookiego blondyna o typowo szwajcarskiej urodzie. Scot zerknął na Claudię, na której twarzy odbiło się to samo zdumienie. Po co udawał Araba? Jaki to miało sens? Z kluczami w ręku, Scot dał jej znak, by wzięła skorpiona. - Osłaniaj mnie - powiedział. Claudia skinęła głową i rozejrzała się na boki. Scot podszedł do drzwi. Na lewo od nich była półka, a na niej skrzynka. Ze skrzynki wychodziły kable, poprowadzone po ścianie nad drzwi. Pułapka? Bardzo delikatnie otworzył skrzynkę i zajrzał do środka. To, co zobaczył, zupełnie zbiło go z tropu - magnetofon. Wcisnął „play” i usłyszał w głośniku słabe zawodzenie. Muzułmańskie wezwanie do modlitwy. Robiło się coraz dziwniej. Nad drzwiami była druga skrzynka z czymś w rodzaju wentylatora, odwróconego w stronę tego, co kryło się za nimi. Scot wyciągnął zza trupa skrzypiące drewniane krzesło i podsunął je pod skrzynkę, żeby obejrzeć ten drugi tajemniczy przedmiot. I tym razem ostrożnie uniósł wieko. Od razu tego pożałował. To było jak cios pięścią w twarz. Tylko jedno mogło tak okropnie śmierdzieć - wielbłądzie łajno. 111 Te dwie skrzynki to nie pułapki. Miały drażnić tego, kto przebywał za drzwiami. Scot wreszcie był
czegoś pewien; wiedział, kogo tam znajdzie. Jeszcze raz rzucił okiem na drzwi i zajrzał pod biurko w poszukiwaniu ukrytych kabli czy przełączników. Niczego takiego nie zobaczył. Podczas gdy Claudia stała z pistoletem maszynowym gotowym do strzału, odnalazł właściwy klucz i przekręcił go w zamku. Kiedy drzwi stanęły otworem, powitał go gorący podmuch powietrza i potworny fetor wielbłądzich odchodów. Temperatura musiała tu być o co najmniej trzydzieści stopni wyższa niż na korytarzu. W pokoju panowały ciemności i minęła chwila, zanim oczy Scota oswoiły się z mrokiem. Ściany zostały wykończone tak, by wyglądały jak z piaskowca, podłoga zasłana była słomą, a w kącie, z ręką owiniętą brudnym bandażem, siedział prezydent. Miał na sobie prostą szatę, taką, w jakie ubierali się arabscy chłopi, których Scot widział podczas misji na Bliskim Wschodzie. W takich samych szatach zginęli uczestnicy operacji „Szybki Powrót”. Scot ustawił się przed otwartymi drzwiami, by zasłonić bijące z nich światło, które raziło oczy prezydenta. - Czego chcesz? Jak przyniosłeś jedzenie, to je zostaw. Jeśli chcesz mi obciąć następny palec, to miejmy to już z głowy! - Po jego głosie można było poznać, że jest ledwo żywy. - Już nikt nie zrobi panu nic złego, panie prezydencie - powiedział Scot. Rutledge osłonił oczy dłonią i próbował zajrzeć w światło. - Kto to? Kto tu jest? - spytał słabym głosem, zbyt przybity, by mieć choćby cień nadziei, że oto przyszło ocalenie. - Agent Harvath z Secret Service, panie prezydencie. Wraca pan do domu. - Poważnie w to wątpię - powiedział ktoś i w tej samej chwili Claudia dostała potężny cios w kark. Zwaliła się bezwładnie na podłogę obok prezydenta. Scot obrócił się na pięcie i zobaczył nadlatującą kolbę karabinu Gerharda Minera. Kolana ugięły się pod nim. Padł na ziemię i zanim mógł złapać oddech, Miner kopnął go mocno w szczękę. Scot poleciał bezwładnie do tyłu. - Wiesz, ilu moich ludzi zabiłeś? Masz pojęcie, ile mi napsułeś krwi? Podczas tej tyrady Miner raz po raz kopał Harvatha w żebra. - Zginęli najlepsi ludzie, jakich wziąłem na tę misję. Pracowałem bez wytchnienia, pomyślałem o wszystkim, a tu nagle zjawiłeś się ty i wszystko diabli wzięli. i Ciosy spadały jeden za drugim. Harvath nie mógł oddychać. Ten człowiek zamierzał zabić jego, potem Claudię, a nawet Rutledge’a. Scot widział gwiazdy; cios w głowę zabolał jak diabli. Musiał
coś zrobić, dopóki nie było za późno. Kiedy Miner cofnął nogę i już miał wymierzyć mu następnego kopniaka, Scot był na to przygotowany. Próbował złapać go za kostkę. - Naprawdę uważasz mnie za takiego durnia, agencie Harvath? - powiedział Miner, który przewidział jego ruch, zrobił unik i wymierzył w niego skorpiona. - Masz więcej żyć niż kot, ale tym razem to już naprawdę koniec. Twój prezydent będzie mógł zobaczyć, jak znów go zawodzisz. Chciałbym powiedzieć, że miło cię było znać, ale to nieprawda. Jak mówiłem ostatnio, mam nadzieję, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Tym razem osobiście dopilnuję, by to się spełniło. Harvath zaczął się śmiać. - Co w tym takiego śmiesznego, agencie Harvath? - Ach, Gerry. Żebyś ty wiedział, jak ja nie cierpię, kiedy ludzie na mnie pokazują. Claudia wykorzystała to, że Miner uznał ją za nieprzytomną i nie zwracał na nią uwagi. Zaatakowała z zaskoczenia, wpadając na niego z impetem. Miner zatoczył się na ścianę prowizorycznej celi i zadowolenie na jego twarzy szybko zastąpił strach. Upadł z pistoletem maszynowym w ręku, przeturlał się w bok i uderzył Claudię rękojeścią w twarz. Znów osunęła się na podłogę i tym razem Harvath wiedział, że nie udawała. Nie tracąc ani chwili, przezwyciężył zawroty głowy i rzucił się na Minera, żeby go obezwładnić. Dostał kilka ciosów pistoletem i w rewanżu kopnął Minera kolanem w krocze, uderzył go łokciem w twarz i trafił hakiem w brodę. Tłukł go pięścią po barku i sięgnął do ręki z pistoletem, którego lufa znów niebezpiecznie zbliżała się ku niemu. Złapał Minera za nadgarstek i z niewiarygodną siłą uderzył nim w miejsce, gdzie ściana stykała się z podłogą. Usłyszał chrupnięcie i krzyk Minera, którego palec zacisnął się na spuście. Zawierający dwadzieścia kul magazynek opróżnił się w mgnieniu oka. Kule śmigały po pomieszczeniu i Scot mógł się tylko modlić, by żadna nie trafiła Claudii ani prezydenta. Miner wyraźnie osłabł i Harvath wiedział już, że zadał mu duży ból. Tłukł go bez opamiętania, ciosy spadały coraz szybciej i z coraz większą furią. Bił go w imieniu agentów Maxwella, Aherna i Houchinsa. Bił go za zdradę Williama Shawa i za śmierć swojej przyjaciółki Natalie Sperando oraz jej przyjaciela Andre Martina. Bił Gerharda Minera w imieniu wszystkich niewinnych ofiar, zwłaszcza swojego najlepszego przyjaciela, Sama
Harpera. Miner miał umrzeć i Harvath zamierzał posłać go do piekła ekspresem, na swój koszt. Dłonie Scota były całe we krwi. Zadając ciosy słyszał chrupot łamanych kości. Wściekłość, poczucie winy i wyrzuty sumienia podsycały jego szał. I nagle, wśród tego wszystkiego, jakiś głos wezwał go do opamiętania. Poczuł na ramieniu dłoń, dłoń prezydenta. - Agencie Harvath, wystarczy - wychrypiał prezydent. - Potrzebujemy go żywego. Chodźmy. On nic nam już nie zrobi. Zostaw go. Prezydent miał rację. Scot powoli sturlał się z Minera i spojrzał na leżące przed nim zmasakrowane ciało. Nie wiedział, czy facet oddycha, czy nie, i szczerze mówiąc, nic go to nie obchodziło. Prezydent zaczynał wracać do równowagi. Choć wyglądał mizernie, w jego oczach znów pojawiła się dystyngowana pewność siebie. - Dobrze się pan czuje, panie prezydencie? Da pan radę iść o własnych siłach? - Bez obaw. Pomóżmy jej wstać. Scot odetchnął z ulgą, kiedy Claudia odzyskała przytomność. Krwawiła z rozciętej wargi, ale przynajmniej reagowała na bodźce. Objął ją ramieniem w talii i poprowadził do drzwi. Był śmiertelnie wyczerpany. Już prawie się udało. Nie poddawaj się, powtarzał sobie. Nie poddawaj się. - Panie prezydencie - powiedział i machnął rękaw stronę Minera -jeśli nie ma pan pomysłu, jak go stąd zabrać, będziemy go musieli zostawić. Moim zadaniem jest bezpiecznie pana ewakuować, to wszystko. - Nazwałeś go Gerry. Znasz go? - Tak, panie prezydencie. To wysoki funkcjonariusz szwajcarskiego wywiadu. - Szwajcarskiego wywiadu? Co on tu robi, na środku tej przeklętej pustyni? - Panie prezydencie, tak naprawdę jest pan we wnętrzu góry w Szwajcarii. - W Szwajcarii? - Tak, panie prezydencie. Z jakiegoś powodu… nie wiem, jakiego… chcieli, żeby uważał pan, że jest w rękach bliskowschodnich terrorystów. - W porządku. Jesteśmy w Szwajcarii; niech Szwajcarzy się nim zajmą. Chodźmy stąd. - Tak jest!
Scot wyprowadził Claudię za drzwi i skręcił w prawo. Prezydent ruszył za nimi. Harvath nie miał pojęcia, czy gdzieś nie czyhają ludzie Minera, ale wiedział, że trzeba zaryzykować. Nie byłoby zbyt rozsądnie wracać tą samą drogą. Półtora metra dalej okazało się, że wybór tego kierunku też niekoniecznie był dobrym pomysłem. 11A W przejściu stał wysoki mężczyzna, zbudowany jak zawodnik futbolu amerykańskiego. Miał pistolet maszynowy. W odróżnieniu od ludzi Minera, ubrany był swobodnie. Harvath rozpoznał go, kiedy tylko usłyszał jego głos. - Nie macie spluwy, co? Jaka szkoda. To był płatny zabójca, który ścigał go od Waszyngtonu. - Wiesz co? - ciągnął. - Takiego upierdliwca jak ty jeszcze nie spotkałem. Wezmę za ciebie podwójną stawkę, twoją pannę załatwię gratis. Dobrzy ludzie, zdolni ludzie, zginęli w pościgu za tobą, i z tego by wynikało, że ja jestem najlepszy, bo w końcu cię dopadłem. Mężczyzna uniósł broń, by lepiej wymierzyć. - Dwa razy dostałem od ciebie w Waszyngtonie i mam tak spieprzone żebra, że ledwo mogę oddychać. Gdyby wcześniej udało mi się wziąć cię na cel, nie musiałbym włazić za tobą na tę cholerną górę. Wiesz, na chwilę cię zgubiłem. Prawie mi uciekłeś. Kiedy ty gramoliłeś się po zboczu, ja wybrałem łatwiejszą drogę i w końcu zobaczyłem, jak wchodzisz do kościoła. Wtedy wiedziałem, że cię mam. Było miło, ale teraz pora spotkać się ze Stwórcą! Palec zabójcy zaczął się zaciskać na spuście, kiedy nagle jego głowa eksplodowała. Mężczyzna zatoczył się w bok i runął bez życia na ziemię. Za jego plecami stał człowiek, który go zabił. Po chwili dołączyła do niego grupa podobnie ubranych postaci, w czarnych kombinezonach z No-meksu, goglach i czarnych kominiarkach. Mój Boże, ilu ten Miner ma ludzi? - pomyślał Harvath z rozpaczą. Nie miał pojęcia, co robić. Gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji. Wiedział, że musi za wszelką cenę chronić prezydenta, ale co mógł zrobić z pustymi rękami przeciwko sześciu dobrze uzbrojonym ludziom? Tak niewiele brakowało. Tak niewiele. Mężczyzna, który zabił jego niedoszłego mordercę, wyciągnął rękę nad lufą i zerwał z ramienia pasek czarnego materiału. Pod spodem była czerwo-no-biało-niebieska flaga i symbol elitarnych Sił
Specjalnych. Ściągnął kominiarkę i ukazała się twarz doktora Skipa Trawicka. - A kuku - powiedział ze swoim ulubionym szkockim akcentem. - Nie spieszyło się wam - palnął Harvath. - Właśnie szliśmy na piwko, kiedyśmy usłyszeli, że pomocy ci potrza - powiedział Trawick, który nadal nie wychodził z roli. - Gdzie prezydent? - Tutaj - odparł Rutledge. Claudia i Scot rozstąpili się, by go przepuścić. Trawick natychmiast porzucił żartobliwy akcent i się przedstawił. - Cieszę się, że cię widzę. Diabła tam, cieszę się, że widzę was wszystkich. Teren zabezpieczony? spytał prezydent. -ns - Tak jest. Teraz już tak. - Dzięki Bogu, że zdążyliście na czas. - Jeśli pan pozwoli, panie prezydencie, chciałbym pana zbadać. - Wykluczone. Najpierw zajmij się tą oto młodą damą, potem agentem Harvathem. Jak skończysz, chcę, żeby twoi ludzie… - Proszę wybaczyć, panie prezydencie, ale to nie są moi ludzie. Tak się złożyło, że pierwszy wyszedłem zza rogu i mogłem bezpiecznie strzelić. To operacja Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych. Ci ludzie są z Oddziału Drugiego SEAL. Kiedy zaczęli zdejmować kominiarki, Scot poznał prawie wszystkich. Dowódca pokazał mu podniesiony kciuk, kilku innych zrobiło to samo. Wreszcie było po wszystkim. 80 Genewa, Szwajcaria, 1 dwa dni później 3cot Harvath powoli się ocknął. Minęło kilka chwil, zanim zaczął rozróżniać kształty wokół siebie. Spojrzał w dół i zobaczył, że jest pod kroplówką. Słońce wpadające przez okno raziło go w oczy. Przy łóżku majaczył niewyraźny cień. - Jak się czujesz, kolego? - spytał ktoś. Scot poznał głos, ale zajęło mu dłuższą chwilę, by skupić wzrok i zobaczyć twarz. - Doktor John Paulos. A niech mnie. Robi się z tego prawdziwy zjazd rodzinny powiedział Scot i spróbował usiąść. John pomógł mu wyregulować łóżko.
- Młody powiedział mi, że cię znalazł - odparł. - Kto, doktor T? Skip nie powinien ujawniać tajnych informacji. Jestem pewien, że tej misji oficjalnie nie było. - Powiedział tylko, że był z oddziałem, który was zabrał. Nie zdradziłby niczego, o czym nie wolno mu mówić. - To może mi powiesz, co tu do cholery robisz? - Najpierw ty powiedz, co pamiętasz. Scot zamknął oczy, pomyślał o tym, co się stało i jak wiele może zdradzić. VXf> - Masz mnie zbadać i sprawdzić moją pamięć, zgadza się? - W zupełności. Zostałem częściowo dopuszczony do tajemnicy, ale zacznijmy może od tego, jak Skip was zgarnął. - Tak to ujął? Że nas zgarnął? - Ten chłopak to kowboj. Wiesz, jacy sąTeksańczycy. - No dobra, Skip nas zgarnął, pojechaliśmy kolejką zębatą do Alpnach-stad, gdzie czekały odrzutowce, które zabrały nas do Genewy. Domyślam się, że prezydent jeszcze tu jest? - Nie, przywieźli go na badania, a potem od razu zabrali do Waszyngtonu. Zoperująmu rękę w kraju. Dałeś wielu ludziom masę radości. Są z ciebie bardzo dumni. - Dzięki, John, ale co tu robisz, do licha? Ostatnio widziałem cię w Park City. - Były duże obawy o to, w jakim stanie będzie prezydent, kiedy go znajdą. Słyszałeś o palcu? Scot skinął głową. Wciąż brzydził się na myśl, że zrobili coś takiego prezydentowi. - Cóż - ciągnął jego przyjaciel John - baliśmy się, że posuną się jeszcze dalej i że z prezydentem będzie bardzo źle. - Dlatego najlepszy na świecie chirurg ortopeda musiał być w pogotowiu? - Nie wiem, czy najlepszy. Jeden z dziesięciu najlepszych, może być? - No i miałeś już certyfikat bezpieczeństwa, a to nie mogło zaszkodzić. Ale skoro przywieźli tu Skipa, czemu on się tym nie zajął? - Jak mówiłem, ten chłopak to kowboj. Jest dobry, ale nie zapominaj, kto go odkrył. Jeszcze dużo mu brakuje, żeby dorównać staremu asowi. - Nie wątpię - zachichotał Scot. - Nie mogę tylko zrozumieć, skąd wszyscy wiedzieliście, że prezydent był tu, w Szwajcarii.
- Akurat tę informację zachowali przede mną w tajemnicy. Musisz spytać o to swojego kumpla z FBI, Lawlora; z tego, co słyszałem, to on zmontował całą akcję. - Skoro prezydent wyjechał, czemu tu jeszcze siedzisz? - Scot, to, że nie jesteś już w reprezentacji narciarskiej i nie mieszkasz w Park City, nie znaczy, że się o ciebie nie martwię. - Zbajerowałeś jakąś pielęgniarkę, zgadza się? - Może. - John, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Wracając do ciebie, byłeś wyczerpany i mocno poturbowany. Zrobią ci jeszcze trochę badań, i tu, i w kraju, ale myślę, że wyjdziesz z tego. - Dzięki. - Nie ma sprawy. Przynieść ci coś? - Dobrze, że spytałeś. Tak. - Kurczę, byłbym zapomniał. Zostawiłem coś za drzwiami. Zaczekasz chwilę? - No dobra - powiedział Scot i patrzył, jak John wybiega z pokoju. Po chwili usłyszał, że drzwi się otwierają. - Proszę cię bardzo - powiedział John i wszedł z Claudią na wózku inwalidzkim. Miała sińce na twarzy i Scot zauważył, że zszyli jej spuchniętą wargę, ale była piękna jak zawsze. Nawet nie usłyszał, kiedy John powiedział „Zostawię was samych” i dyskretnie wymknął się z pokoju. Wstała i podeszła do łóżka Scota. Bez słowa wzięła go za rękę. Scot przyciągnął ją do siebie i najostrożniej jak mógł, tak, żeby nie urazić jej pokaleczonej wargi, pocałował ją. Claudia objęła go i mocno przytuliła. Oboje nie zważali na ból, byli tylko szczęśliwi, że jest po wszystkim i że są razem. 81 Lakę Geneva, Wisconsin, 4.30, następnego dnia Dwie pary białych minivanów mercury villager stanęły na podjazdach domów sąsiadujących z okazałą posiadłością Donalda Fawcetta. Piąty czekał na Snake Drive, gotów zatrzymać każdy uciekający samochód. W tym samym czasie załoga łodzi boston whaler czekała przed domem Fawcetta na sygnał do ataku od strony trawnika. Gary Lawlor patrzył na zegarek i odliczał mijające sekundy. Grupa uzbrojonych po zęby antyterrorystów FBI ćwiczyła nalot dotąd, aż Lawlor nabrał przekonania, że poradziliby sobie z zamkniętymi oczami. Dopiero wtedy wydał zgodę na przeprowadzenie akcji. To,
co wiedział o Donaldzie Fawcetcie i jego udziale w uprowadzeniu prezydenta wystarczało, by przypuszczać, że nie podda się bez walki. Lawlor dostał szczegółowe zeznania oficera wywiadu szwajcarskiego Minera, złożone przez niego w łóżku szpitalnym. Choć to, kto go przesłuchiwał 110 i jakich środków użył, przesłonił mur tajemnicy, Lawlor wiedział, że musiała to być CIA. Podobno Miner sam przyznał się do winy i wsypał wspólników w zamian za obietnicę złagodzenia wymiaru kary. Czy zeznania wydobyto z niego przy użyciu specjalnych metod, tego nie wiedział nikt, ale było to bardzo prawdopodobne. Choć Lawlor był na dobrym tropie i pętla zaciskała się wokół Fawcetta, Biały Dom chciał szybko zakończyć sprawę i przystał na proponowany układ. Gerhard Miner i tak pewnie w ciągu miesiąca wyląduje gdzieś z kulą w głowie. Byle tylko ten, kto to zrobi, nie posłużył się bronią z napisem „Madę in USA”. Do informacji dla Lawlora dołączona była też wiadomość z nagłówkiem: „Tylko do twojego wglądu”. Gerhard Miner leżał w szpitalu, dlatego, że Scot Harvath sprał go na kwaśne jabłko, omal nie zabił faceta gołymi rękami. Lawlor nie mógł powstrzymać uśmiechu. Raz jeszcze zerknął na zegarek. Pół minuty. Kazał wszystkim być w pogotowiu. - Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Jazda! Pięćdziesięciu pięciu agentów ruszyło z wyznaczonych stanowisk. Odcięto wszystkie media, system alarmowy został wyłączony. Nie minęła minuta, a agenci już byli w środku i przeszukiwali dom. Ani śladu Fawcetta. Przez radio przyszło zgłoszenie, że agenci znaleźli dwa ciała w gabinecie. Lawlor pobiegł tam najszybciej, jak mógł. To, co zobaczył, przyprawiło go o mdłości, nawet po tylu latach spędzonych w służbach specjalnych. Ciała dwóch mężczyzn, zastrzelonych w taki sposób, jakby ktoś wykonał na nich wyrok, leżały na posadzce z twardego drewna w kałuży zaschniętej krwi. Kiedy Lawlor wyjął ich portfele i zobaczył nazwiska w dokumentach, poczuł się jeszcze gorzej. Wszystko wskazywało, że są to ciała senatorów Russella Rolandera i Davida Snydera. Dokładnie przeszukali dom. Donald Fawcett przepadł jak kamień w wodę. 82 Waszyngton, tydzień później
ro pięciodniowym pobycie w szwajcarskim szpitalu, Harvath został przewieziony do Stanów, oficjalnie na leczenie i dalsze badania. W rzeczywistości cały tabun ludzi - w tym Departament Sprawiedliwości, CIA, FBI i Secret Service - chciał go przesłuchać. Po pewnym czasie pytania stały się monotonne i zaczęły się powtarzać, ale tak to już było w tym fachu. Dyrektor Jameson kazał upoważnionemu agentowi spisać zeznania, Scot musiał je tylko przejrzeć i podpisać. Na szczęście obyło się bez sporządzania raportu. Po pogrzebie wiceprezydenta wziął udział w skromnej uroczystości w Białym Domu. Prasa pisała, że Marshfield zginął od obrażeń odniesionych w dziwnym wypadku, jakiemu uległ w domu, naprawdę jednak nie wytrzymał napięcia związanego z tym, co zrobił. Świadom, że wkrótce zostanie zdemaskowany i że nie będzie w stanie wypić piwa, którego sam sobie nawarzył, popełnił samobójstwo. W Gabinecie Owalnym do Harvatha dołączył prezydent, któremu towarzyszyli prokurator generalny, Gary Lawlor i dyrektor Secret Service Jameson. Scot wstał na ich powitanie. - Nie mogłem się doczekać tego spotkania - powiedział prezydent i przeszedł wielkimi krokami po niebieskim dywanie. Harvath zauważył, że prezydent ma prawą rękę na temblaku, więc podał mu lewą. Prezydent uścisnął ją ciepło. - Nie wiem, jak ci dziękować - powiedział. - Kiedy usłyszałem, przez co przeszedłeś, nie mogłem w to uwierzyć. Ryzykowałeś wszystko. - Taką mam pracę, panie prezydencie - powiedział Harvath. - Cóż, nie wiem, jak ci się odwdzięczyć. - Nie ma takiej potrzeby, panie prezydencie. - Panie prezydencie, jeśli można…? - powiedział prokurator generalny. - Oczywiście. - Wiem, że ma pan mało czasu, ale wiem też, że prosił pan, by wykorzystać spotkanie z agentem Harvathem do zrobienia ogólnego bilansu. - Ogólnego bilansu? - zdziwił się Scot. Dyrektor Jameson odchrząknął. - Będzie to coś w rodzaju końcowej odprawy. Wiemy, że część faktów jest dla ciebie tajemnicą, a prezydent uznał, że powinieneś poznać całą historię. - Rozumiem. - Usiądźmy - powiedział prezydent. Część gości spoczęła na kanapach, reszta na
krzesłach. - Ponieważ zastępca dyrektora FBI Lawlor był odpowiedzialny za dużą część śledztwa powiedział prokurator generalny - myślę, że to on powinien wprowadzić cię w szczegóły. Agencie Lawlor? - Dziękuję, panie prokuratorze. Agencie Harvath… Scot. W imieniu nas wszystkich pragnę cię przeprosić za to, jak cię traktowaliśmy - powiedział Lawlor. - Nie trzeba - odparł Scot. - Oczywiście, że trzeba - ciągnął Lawlor. - Przez cały ten czas instynkt ani razu cię nie zawiódł. To dzięki tobie prezydent wrócił do nas w jednym kawałku. - No, może nie w jednym - powiedział prezydent i uniósł rękę na temblaku. Wszyscy zaśmiali się uprzejmie. Lawlor zaczekał, aż śmiech ucichnie, dopiero potem kontynuował. - W pewnym sensie kluczowa była faktura za wino, którą mi przysłałeś. Za Vin de Constance, przechowywane przez Minera w piwnicy Hotel des Ba-lances, zapłacił Donald Fawcett. - Ten przemysłowiec? - Scot był zdumiony. Następna niespodzianka. - A co on ma z tym wszystkim wspólnego? - Prezydent zawiązał… proszę wybaczyć, że tak powiem, panie prezydencie… dość kruchą koalicję na rzecz nowej ustawy o alternatywnych źródłach energii, która w ciągu najbliższych dwudziestu lat mocno ograniczy nasze uzależnienie od paliw kopalnych. Wiesz, na czym Fawcett Industries zarabia najwięcej? - Niech zgadnę. Ma to coś wspólnego z paliwami kopalnymi? - spytał Scot. - Otóż to. Eksploatacja złóż, oczyszczanie surowca, dystrybucja i sprzedaż to fundamenty jego biznesowego imperium. Gdyby prezydencka ustawa przeszła choć w części, kosztowałoby go to setki milionów dolarów. Gdyby uchwalono ją w całości, straciłby miliardy. Prezydent wszedł mu w słowo. - Ustawa była przedmiotem silnego lobbingu z jednej i drugiej strony. Gra toczyła się o miejsca pracy i inne podobne sprawy. Nie jest tajemnicą, że nie zamierzam kandydować na drugą kadencję. Ta ustawa miała być moją spuściznąi byłem zdeterminowany, by jąprzeforsować. Jak zauważył zastępca dyrektora Lawlor… a propos, nie miał pan za co przepraszać… koalicja, którą zawiązałem, była delikatnie mówiąc krucha. Będąc na miejscu mogłem przekonywać członków Kongresu, prowadzić ich za rękę; beze mnie zaraz by się rozpadła. - Czyli… jeśli pan pozwoli? - spytał Scot.
- Proszę bardzo - odparł prezydent. - Fawcett chciał pozbyć się pana tylko do czasu odrzucenia ustawy? - Najlepiej, by to zastępca dyrektora mówił o szczegółach. - Dziękuję, panie prezydencie. Rzeczywiście, wygląda na to, że taki miał plan powiedział Lawlor. -Ale sprawy nie ułożyły się po jego myśli. Przypominam, Scot, że to, o czym mówimy, nie może wyjść poza te cztery ściany. - Tak jest, w pełni to rozumiem. - Okazało się, że Astronomem był wiceprezydent. - Wiceprezydent Marshfield? - Scot poczuł odrazę, ale nie był do końca zaskoczony. - Tak. Niestety, wiceprezydent, człowiek słabego charakteru, dał się wciągnąć w tę aferę razem z senatorami Snyderem i Rolanderem. - Co z tego mieli? - Wszyscy to samo: pieniądze. Rolander i Fawcett byli kolegami ze studiów i Rolander chyba zawsze zazdrościł staremu kumplowi fortuny. Od dawna siedział w kieszeni Fawcetta i w pewnym momencie - być może nigdy się nie dowiemy, kiedy i jak - skaptował Snydera. Razem omamili wiceprezydenta Marshfielda obietnicami potężnych funduszy na kampanię, których źródła nie dałoby się ustalić. - I - powiedział Scot - skoro prezydent nie zamierzał ponownie kandydować za rok, plan dał Marshfieldowi okazję, by stanąć przed kamerami i pokazać Amerykanom, jak radzi sobie w ciężkiej sytuacji. - No właśnie. Nie spodziewał się tylko, że sytuacja stanie się jeszcze cięższa. Z tego, co ustaliliśmy, układ był taki, że zaraz po odrzuceniu projektu ustawy porywacze mieli odesłać prezydenta do domu. - Czyli FRR od samego początku służyła tylko jako przykrywka. - Otóż to. Porywacze wiedzieli, że Marshfield za nic nie zgodziłby się zwolnić zamachowców z Disneylandu ani wywrzeć presji na inne kraje, takie jak Egipt, żeby odblokowały fundusze lub wypuściły więźniów. To wszystko był jeden wielki pic. - Tak jak cela prezydenta w Szwajcarii. Po powrocie do kraju złożyłby relację, z której wynikałoby, że był więźniem Fatah. Wszystko by się zgadzało: smród, upał, wezwania do modlitwy. - Taki był plan, tyle że porywacze okazali się pazerni. Mieli już prezydenta, czemu nie zażądać więcej pieniędzy? Fawcettowi było obojętne, co się
stanie, nie zamierzał zapłacić. Już wystarczająco ich wynagrodził, a gdyby nawet zabili prezydenta, Marshfield zająłby jego miejsce i Fawcett miałby go w garści. Kiedy porywacze zwrócili się do Marshfielda o więcej pieniędzy, wiceprezydentowi zaczęły puszczać nerwy. - Co Bill Shaw miał z tym wszystkim wspólnego? - Zwerbował go Marshfield. Shaw miał parę sprawek na sumieniu. Załatwiał starym kumplom na lewo kontrakty na ochronę. Kiedy senator Snyder powiedział o tym wiceprezydentowi, nie musieli długo namawiać Shawa, by się do nich przyłączył. Obiecali mu pieniądze i szansę na objęcie kierownictwa Secret Service po wygranych przez Marshfielda wyborach. - Chyba nie ustaliliście tego wszystkiego na podstawie jednej faktury za wino? - spytał Harvath. - Nie. Najwięcej dowiedzieliśmy się od Minera i Shawa. Faktura za wino doprowadziła nas do Fawcetta, a potem do pożaru rafinerii w Magna w stanie Utah, nieopodal Salt Lakę City. Kiedy okazało się, że prezydent został porwany, sprawdziliśmy wszystkie samoloty, które odlatywały w tamtym czasie z okolic Salt Lakę. Jednym z nich był MediJet, który rzekomo przewoził ciężko poparzonego brytyjskiego chemika, pracownika Fawcetta, do ojczyzny. Problem polegał na tym, że im dokładniej badaliśmy sprawę, tym trudniej było znaleźć tego chemika. Nie istniał. - Znaleźliśmy ten samolot i kazaliśmy ekipie kryminologicznej dokładnie go przeszukać. Ludzie z MediJetu powiedzieli, że poparzony pacjent był przewożony w namiocie tlenowym i dlatego miał własne nosze. Wewnątrz samolotu znaleźliśmy grudki błota, prawdopodobnie z kół wózka, na którym wwieziono nosze, takiego samego jak błoto na farmie, gdzie zginęło mor-mońskie małżeństwo. Scot pamiętał, jak ostro Lawlor obsztorcował go na tej farmie, ale pominął to milczeniem. To już przeszłość. - Czyli farma rzeczywiście była bazą wypadową. To tam załadowali prezydenta do karetki i ucharakteryzowali go tak, żeby wyglądał, jakby był poparzony? - Tak, potwierdził to Miner. - Dlatego właśnie chciałem, żebyś go oszczędził, Scot - powiedział prezydent. -
Musieliśmy się dowiedzieć, kto za tym wszystkim stoi. - I co teraz? Rozumiem, że Fawcett nadal jest na wolności - stwierdził Scot. - Z jego pieniędzmi nietrudno zniknąć - powiedział Lawlor - ale go znajdziemy. Jesteśmy już na tropie. Aha, mam dla ciebie wiadomość od mojego szefa, dyrektora FBI Sorce’a. Scot uniósł brwi. - Żałował, że nie może przekazać ci jej osobiście, ale musiał zostać w pracy. Pewnie domyślasz się, jak bardzo wszyscy jesteśmy zajęci. - Oczywiście. - Dyrektor Sorce prosił, by ci przekazać, że jest z ciebie dumny. Mówił też, że przynosisz chlubę Secret Service i swojemu krajowi. - Święta racja - powiedział dyrektor Jameson. - Po drugie, wie, jak bardzo ciąży ci to, że straciłeś tylu ludzi. Chce, żebyś wiedział, że myślami jest z tobą. - To miło z jego strony. Proszę przekazać mu moje podziękowania. - To jeszcze nie wszystko. - Nie? - Nie. Jest w pełni świadom tego, że William Shaw zdradził ciebie i resztę Secret Service. Chce, żebyś wiedział, że Shaw stanie przed sądem i że podobno podczas zatrzymania kilka razy się „pośliznął”. Dyrektor jest pewien, że ta ostatnia informacja sprawi ci szczególną satysfakcję. Scot spojrzał na prezydenta i prokuratora generalnego, którzy udawali, że nie zrozumieli aluzji, i na jego usta wkradł się lekki uśmiech. - Dziękuję. - Proszę bardzo - odparł Lawlor. - To tyle. Jakieś pytania? - Jedno. Do prezydenta. - Słucham - powiedział Rutledge. - Jak się ma Amanda? - Świetnie. Szybko wraca do zdrowia. Za to też winien ci jestem podziękowanie. Uratowałeś mojej córce życie. - Cieszę się, że nic jej nie będzie. - Gdybyś miał trochę czasu po tym spotkaniu, odpoczywa tu, w rezydencji, i chętnie się z tobą zobaczy. - Byłoby miło. Na pewno do niej zajrzę. - Dyrektorze Jameson, chyba ma pan jeszcze coś do powiedzenia? - zagadnął prezydent.
- Tak. Scot, Secret Service jest z ciebie ogromnie dumny. Wiemy, że nie było ci lekko przez ostatnie dwa tygodnie. Rozumie się samo przez się, że zostałeś oczyszczony z wszelkich zarzutów i przepraszamy za to, że w ogóle znalazłeś się w takiej sytuacji. Wiemy, że pewnie teraz przede wszystkim chcesz trochę odpocząć, ale prezydent upoważnił mnie do tego, abym zaproponował ci stanowisko szefa ochrony Białego Domu. Czeka nas długi i trudny proces odbudowy, i naszym zdaniem nikt nie podoła temu zadaniu lepiej od ciebie. - Nie wiem, co powiedzieć. - Powiedz „tak” - poradził Lawlor i w gabinecie znów rozbrzmiał uprzejmy śmiech. - Zgoda. Wszyscy podnieśli się i zaczęli bić brawo. Scot wstał i uścisnął im dłonie. - Zanim wyjdziesz - powiedział prezydent, kiedy zapadła cisza - chcę cię spytać, czy jest coś jeszcze, co mógłbym zrobić. Ocaliłeś życie mnie i mojej córce. Dałem ci nową posadę, ale to za mało. Jeśli jest cokolwiek, co mogę dla ciebie zrobić, powiedz tylko słowo. - Wie pan, panie prezydencie, jest coś takiego. Epilog Morze Kaspijskie, miesiąc później ISkahbie, jak się nie pospieszysz, przegapisz zachód słońca - wycedziła piękna blondynka z silnym rosyjskim akcentem. Jej opalone ciało mocno odcinało się na tle białego bawełnianego hamaka, w którym leżała. Smukły jacht stał spokojnie na kotwicy u wybrzeży Rosji; tylko pojedyncze, lekkie podmuchy niosące się nad ciepłą, ciemną wodą, zakłócały ten idealny dzień. - Skahbie, przyniesiesz drinki? - powiedziała głosem, którym tak go zauroczyła, kiedy poznał ją w Mińsku. - Da. Jeszcze trochę teąuili i dostaniesz margaritę, jakiej w życiu nie piłaś. Nawet cholerni Meksykańcy nie robią tak dobrej - krzyknął męski głos spod pokładu. - Pospiesz się. Zaraz będzie ciemno! - Dobra, dobra. Nie pieriestrojkuj się tam. Gdybyś umiała coś jeszcze oprócz wylegiwania się, to ja relaksowałbym się na pokładzie, zamiast tu sterczeć! Ze spokojnej wody wyłoniły się sylwetki ośmiu ludzi w piankach do nurkowania. Czterej podpłynęli do dziobu łodzi, pozostali weszli na rufę. Z MP5 gotowym do strzału, Scot Harvath wkradł się pod pokład i zaczął szukać celu. Kiedy zbliżał się do kambuza, usłyszał odgłos miksera rozdrabniającego lód.
Cel był trzy metry od niego, ubrany w bermudy z madrasu i białą lnianą koszulę. Harvath odkaszlnął znacząco. Donald Fawcett obrócił się i zobaczył lufę MP5 wymierzoną prosto w swoje czoło. - Coś ty za jeden? Co robisz na mojej łodzi? Zapłaciłem ważnym ludziom dużo pieniędzy za ochronę. Jeśli nie chcesz mieć do czynienia z rosyjską mafią, radzę, żebyś natychmiast opuścił mój jacht powiedział Fawcett. Do głowy mu nie przyszło, że stoi w obliczu śmierci. - Działam z upoważnienia kogoś, kto stoi nieco wyżej od rosyjskiej mafii - powiedział Harvath. Fawcett nie spodziewał się usłyszeć języka angielsk(e„0 kimkolwiek był intruz, był Amerykaninem, a to mogło znaczyć tylko jedno. - Mam dla ciebie specjalną przesyłkę od prezydenta x_ ciągnął Harvath. Opuścił broń, wycelował i strzelił w palec prawej dłoni Fawcetta, spoczywający na przycisku miksera. Mikser eksplodował i margarjta rozbryznęła się po całym kambuzie. Fawcett zatoczył się do tyłu i chwiejnie cofnął się w stronę rzędu szuflad i ścisnął krwawiącą dłoń. Jego twarz wyrażała szok i niedowierzanie. - Wasza władza tu nie sięga. To wody rosyjskie - krzyknął Fawcett. -Nie macie z Rosjąumowy o ekstradycji. Nie możecie ot tak przyjechać i mnie zabrać. Puścił krwawiącą dłoń i sięgnął po coś za plecy. - Widzisz, na tym polega problem. Zupełnie się nie rozumiemy. Nie jestem tu po to, żeby cię zabrać powiedział Harvath. Zauważył, że strach w oczach Fawcetta szybko zmienia się w nienawiść, a w jego ręku pojawił się pistolet. Odruchowo nacisnął spust i puścił serię w głowę Fawcetta. Zanim ciało osunęło się na podłogę, Scot włączył mikrofon na krtani i wypowiedział cztery słowa, na które, jak wiedział, czekali: prezydent, Gary Lawlor i wszyscy, którzy śledzili przebieg operacji w sztabie kryzysowym Białego Domu. - Wróg wyeliminowany. Zadanie wykonane. Wyłączył mikrofon i powiedział w ciszę: - To było dla ciebie, Sam. Będzie mi cię brakowało. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jeszcze zdąży na ranny lot do Zurychu. Wiedział, że Claudia chętnie odbierze go z lotniska. Najwyższy czas wreszcie wziąć ten urlop. Podziękowania Siedem lat temu moja przyjaciółka Jill Thevenin i jej rodzina zaofiarowali mi gościnę w swoim mieszkaniu w Paryżu. W tym czasie rozpocząłem pracę nad swoim pierwszym
thrillerem. Napisałem jakieś trzy-cztery rozdziały dobrze zapowiadającej się powieści (którą może jeszcze kiedyś skończę i opublikuję), by w końcu uznać, że życie pisarza jest zbyt samotne, jak dla mnie. Odłożyłem manuskrypt na półkę i dalej podróżowałem po Europie. Jeśli mam być szczery, pisanie książki było jednym z największych wyzwań, z jakimi się zmierzyłem. W końcu trafiłem na grecką wyspę Paros, gdzie mieszkałem i pracowałem podczas wakacji dwa lata wcześniej. Świetnie się bawiłem, do czasu, aż poznałem kogoś prawie w moim wieku, kto pisał własną książkę. To spotkanie uzmysłowiło mi, jak bardzo chcę być pisarzem. Co więc zrobiłem? Złapałem za długopis i wróciłem do roboty? Gdzie tam. Miałem inny pomysł. Pisanie mogło poczekać. Zamarzył mi się własny program telewizyjny o podróżach. Może to był unik? Nie wiem. W czasie pięcioletniej odysei okupionej krwią i niezliczonymi sińcami moje marzenie o występach w telewizji stało się rzeczywistością. Traveling Lite ma już dwadzieścia trzy odcinki i jest oglądane na przeszło osiemdziesięciu pięciu procent terytorium Stanów Zjednoczonych, jak również w Kanadzie, Europie, Ameryce Południowej, Azji, Rosji i na Bliskim Wschodzie. Choć poczułem się cudownie spełniony, wciąż miałem wrażenie, że czegoś mi brak. Tym czymś było pisanie. Wiedziałem, że jeśli nie spróbuję, będę tego żałował na łożu śmierci. Dlatego też, nieustannie zachęcany przez żonę słowami Arnolda Schwa-rzeneggera adresowanymi do jego małżonki-pisarki „Nie gadaj, tylko rób!”, porwałem się na coś, o czym śniłem od dzieciństwa - napisanie książek. Chcę więc podziękować ludziom, którzy pokazali mi, że życie pisarza wcale nie jest samotne. Dzięki ich hojności w dzieleniu się czasem, mądrością i ciężko zdobytym doświadczeniem mogła powstać zarówno ta książka, jak i postać Scota Harvatha. Gary ‘emu Penrithowi, emerytowanemu agentowi FBI, przyjacielowi rodziny, elegantowi i mojemu przewodnikowi po niezliczonych szczeblach lokalnych, federalnych i międzynarodowych organów ścigania. Peterowi A. Cavicchii II, emerytowanemu agentowi Secret Service, który nigdy nie wyjawił sekretów Secret Service, ale zaufał mi na tyle, by uchylić rąbka tajemnicy. Harry ‘emu Humphriesowi, komandosowi Navy SEAL w stanie spoczynku, któremu każdy zwala się na głowę, by skorzystać z jego doświadczenia, a który nie tylko znalazł czas, by
odpowiedzieć na pytania o życie najbardziej honorowych wojowników Ameryki, ale też udzielił mi rad, jak to i owo poprawić. Bartowi Berry ‘emu i Johnowi Krambo, których rozległym znajomościom zawdzięczam to, że poznałem Harry ‘ego Humphriesa. Johnowi Clairowi, emerytowanemu agentowi FBI, który jest niewyczerpanym źródłem informacji taktycznych i któremu przy następnej wizycie w Wisconsin muszę postawić zaległego drinka. Moim znajomym z Waszyngtonu, Joan Harvath i Patrickowi Doaka; poprzestańmy na stwierdzeniu, że ich doświadczenia były niezwykle pomocne przy pisaniu powieści. Chadowi Norbergowi za to, że był zawsze osiągalny i na wszystko miał dobrą odpowiedź. Mojej ekipie ze Szwajcarii - Simonowi Dryero-wi, Philowi Boesigerowi i Sebastianowi Ritscherowi dzięki, że staraliście się ustrzec mnie od błędów. Mojemu przyjacielowi Richardowi Levy ‘emu, który nie tylko oprowadził moją żonę i mnie po ulicach Monachium i namiotach rozstawionych z okazji Oktoberfestu, ale i pomógł w tłumaczeniu niemieckich wyrażeń. Samowi Peroceyico-wi za pomoc w tłumaczeniu na serbski; Sam jest głównym powodem, dla którego mam nadzieję pewnego dnia odwiedzić Czarnogórę. Johnowi Morrisowi z „ London Tele-graph “, w którego wspaniałych artykułach z serii Na szlaku Graala po raz pierwszy wyczytałem o Vin de Constance. Sharon Maddwc i Davidowi Sinkkonenowi, moim przyjaciołom, którzy umieją się dobrze bawić, potrafią rozpoznać udany pomysł i są gotowi przedstawić konstruktywną krytykę. Jestem im ogromnie wdzięczny za wnikliwą lekturę wczesnej wersji rękopisu. Emily Bestler, mojej redaktorce z Pocket Books, która naprawdę jest najlepsza w branży, i Heide Lange z Sanford J. Greenburger Associates, mojej agentce-Lwicy - zawsze będę wdzięczny za wszystko, co zrobiły. Asystentkom tych dwóch dam, Sarah Branham i Esther Sung. Drużynie Marzeń z Los Angeles - mojej agentce filmowej, Angeli Cheng z Writers and Artists, i adwokatowi Scottowi Schwimmerowi - za ich przyjaźń, nieustające poświęcenie, doskonałe rady i wiedzę o tym, jaką bronią najlepiej jest walczyć. T.C. Boyle’owi, Steve’owi Binderowi, Stanłeyowi Ralph-Rossowi, Davidowi Cosnettowi i Glorii Russo za wszystko, czego mnie nauczyli - za dużo tego jest, by dokładnie wyliczyć.
Scotowi Thorowi i Josephowi P Fawcettowi, dwóm najsympatyczniejszym gospodarzom, na których gościnę i kanapy mogłem liczyć w pierwszych dniach i którzy są moimi największymi bohaterami. Do listy tej dodam też mojego ojca i matkę, Brada Thora seniora i Judy Thor, bez których nie byłoby mnie dziś tutaj. Mówiąc najzupełniej poważnie, ich miłość do czytania i mocna wiara w wartość wykształcenia pomogły mi osiągnąć moje cele. -5CA Na koniec pragnę podziękować dwóm wspaniałym kobietom. Pierwsząjest moja żona Trish, która nigdy nie szczędziła mi słów zachęty i wspierała mnie w marzeniach o pisaniu. Trish należą się też wielkie podziękowania za pomoc przy medycznych opisach w książce i gotowość do tego, by czytać rozdziały dotąd, aż stały się takie, jak należy. Drugą wspaniałą kobietą jest nasza serdeczna przyjaciółka Cynthia Jackson z Pocket Books, którą poznaliśmy z Trish w nocnym pociągu z Monachium do Amsterdamu. Cindy jako jedna z pierwszych przeczytała mój rękopis i weń uwierzyła. To dzięki niej zostałem członkiem rodziny Pocket. Nie wyobrażam sobie, jak potoczyłyby się moje losy, gdybyśmy nie pojechali z Trish właśnie tym pociągiem. To jeszcze jeden dowód na to, że nic nie dzieje się bez powodu.