PAULA MARSHALL Honorowa sprawa ROZDZIAŁ PIERWSZY Ralph Schuyler zobaczył Clare Windham po raz pierwszy na koktajlu u Bitsy Bentley urządzonym z okazji...
13 downloads
28 Views
1MB Size
PAULA MARSHALL
Honorowa sprawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY Ralph Schuyler zobaczył Clare Windham po raz pierwszy na koktajlu u Bitsy Bentley urządzonym z okazji jej zaręczyn z Charlesem Cliftonem Jonesem, „Szczekaczem". Przydomek Szczekacz przylgnął do niego, ponieważ jego pasją była ho dowla psów. Bitsy z kolei nienawidziła wszelkich istot żywych - z wyjątkiem mężczyzn - psy zaś zajmowały wysoką pozycję na liście stworzeń, do których odczuwała wstręt, dlatego plano wane małżeństwo miało nieco chwiejną przyszłość. Porobiono już nawet zakłady, jak długo ze sobą wytrzymają. Clare stała samotna w rogu pokoju, studiując pilnie dosyć ponure malowidło wiszące z dala od promieni światła. Roz myślała nad tym, że obrazy przedstawiające zakrwawioną, martwą zwierzynę wyszły ostatnio z mody. Bentleyowie zaś starali się być zawsze na fali. Uwagę Ralpha przykuła jej twarz. Nie była uderzająco piękna, ale intrygująca - ładne czarne oczy, prosty nos, za cięte wargi, burza gęstych, prostych włosów w kolorze kar melowego kremu, zdecydowanie dłuższych, niż nakazywała obowiązująca obecnie moda. Młoda kobieta miała na sobie szykowną, ale niemodną suknię z wizerunkiem bogini szczę ścia Fortuny, całą kapiącą złotem, w kolorze ochry i palonej sjeny, o fasonie sprzed co najmniej pięciu lat. Ralph, jako potomek rodu Schuylerów, znal się doskonale na damskiej modzie, wiedział, co jest szykowne, a co nie.
Sam nosił się wyjątkowo elegancko, z czego zdawał sobie sprawę. Był niezbyt wysokim, szerokim w barach szatynem, jak większość mężczyzn z rodu Schuylerów. Miał niepoko jącą twarz - surową i kościstą, a oczy koloru złota, o groź nym spojrzeniu jak u drapieżnego zwierzęcia. Całość rato wały usta- nieco delikatniejsze w wyrazie, niż się tego moż na było spodziewać, biorąc pod uwagę całą resztę. Odstawił kieliszek - pił szampana, ponieważ nie znosił kok tajli - i podszedł do Bitsy wdzięczącej się do grupki mężczyzn, wśród których nie zauważył jej przyszłego małżonka. Gdy go spostrzegła, natychmiast straciła zainteresowanie dla reszty to warzystwa, bowiem Ralph Schuyler był znaczącą osobą. Nikt jednak dokładnie nie wiedział, z jakiego powodu. W każdym razie jako Schuyler, spowinowacony z Gerardem Schuylerem, lordem Longthorne'em - wybrańcem losu, któ ry miał pod kontrolą gabinet rządowy, nie będąc nawet jego członkiem - z pewnością zasługiwał na to, by zaliczać go do grona znajomych. Ralph - kawaler, szalenie bogaty, zajmu jący eksponowane stanowisko w Ministerstwie Spraw Za granicznych - roztaczał wokół siebie aurę chłodnego wyra finowania. Brał udział w Wielkiej Wojnie, za co dostał nawet Krzyż Zasługi, ale tak jak większość żołnierzy, którym udało się przeżyć, niechętnie poruszał ten temat. Podobnie jak wszyscy mężczyźni z rodu Schuylerów, miał reputację diabła, jeżeli chodzi o kobiety, należał jednak do osób wyjątkowo dyskretnych. Bitsy próbowała mu się swego czasu narzucać, zważywszy jego pozycję i bogactwo, ale wykręcał się, jak mógł - w najbardziej czarujący sposób. - Ralph, ogromnie się cieszę, że udało ci się do nas wpaść. Co porabiasz ostatnimi czasy? Ralph zignorował jej słowa, jak to miał często w zwycza ju, i od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Bitsy, mój skarbie, kim jest kobieta stojąca samotnie w rogu pokoju? - Gdzie? - Bitsy rozejrzała się wokół, lekko dotknięta, że Ralpha zupełnie nie obchodzi jej osoba. Usiłowała za wszel ką cenę go zdobyć, ale w końcu zniechęcona brakiem od zewu zadowoliła się Szczekaczem, dlatego zabolało ją, że raptem zwrócił uwagę na inną kobietę. Gdy mu powie, kim jest owa tajemnicza piękność, na pewno straci dla niej zain teresowanie. - Ach, masz na myśli ją? To Clare Windham. Zasłynęła tym, że pięć lat temu zastrzelił się przez nią niejaki Boy Mallory, gdyż go porzuciła. - A więc to jest owa legendarna Clare Windham. Aha... - stwierdził obojętnym tonem Ralph, bez cienia potępienia w głosie. Anthony Mallory, zwany Boyem, należał kiedyś do grup ki, w której obracał się Ralph, ale w czasie, gdy Boy popełnił samobójstwo, Ralph przebywał poza granicami Anglii, dla tego uniknęły mu wszelkie pikantne szczegóły. - Co ona tutaj robi? Myślałem, że wszyscy się od niej odwrócili. - Ach, kiedyś, jeszcze zanim wybuchł cały ten skandal, by łyśmy serdecznymi przyjaciółkami. Chodziłyśmy razem do Żeńskiego College'u w Cheltenham i ukończyłyśmy go w tym samym roku. Spotkałam ją tydzień temu przypadkiem na Pic cadilly. Pomyślałam sobie, że zrobię jej przysługę, zapraszając na przyjęcie. Ktoś mówił mi, że ledwo wiąże koniec z końcem. Od śmierci Boya wszyscy traktują ją jak powietrze... Ale wi dzę, że popełniłam błąd. Nikt się do niej nie odzywa. - W takim razie ja się nią zajmę - oznajmił nieoczekiwa nie Ralph, znany z impulsywnego zachowania. - Zawsze in trygowało mnie, co reprezentuje sobą kobieta, warta tego, by się dla niej zastrzelić.
8
Ignorując Bitsy, wziął z tacy dwa kieliszki szampana i podszedł do Clare Windham, która tak pilnie studiowała ko lekcję miniaturowych portretów, jakby to była kwestia życia i śmierci. - Cześć - powiedział bez zbędnych wstępów, podając jej kieliszek szampana. - Jestem Ralph Schuyler, a od Bitsy wiem, że ty jesteś Clare Windham. Miło mi cię poznać. Jeśli chcesz, zawołam ją, żeby przedstawiła nas sobie, jak przy stoi. Równie dobrze możemy te ceregiele pominąć. Zwróciła ku niemu olbrzymie, smutne oczy. - Ach tak... Zapewne pochodzisz z rodziny owych słyn nych Schuylerów. Uniósł w górę kieliszek. - Niby tak. Ale mimo to muszę pracować, żeby się utrzy mać. Clare odwzajemniła gest, unosząc w górę swój kieliszek. - Sądziłam, że wszyscy Schuylerowie pracują. Zarówno bogaci, jak i biedni. Swoją drogą, czy w ogóle są biedni Schuylerowie? - Jeżeli nawet są, to nigdy ich nie spotkałem - stwierdził Ralph. Doszedł do wniosku, że panna Clare Windham z pew nością nie jest niemądrą osóbką. - Zresztą, w mojej rodzinie praca to kwestia tradycji: kierujemy się dewizą, że żadna pra ca nie hańbi. - A więc, gałązko drzewa genealogicznego, rozmowa tu taj ze mną to też praca? Choć miała opłakaną reputację, wyraźnie jej to nie prze szkadzało, aby być rozbrajająco szczerą. Zdecydowanie pan na Clare Windham potrafiła zachować zimną krew. Ralph przypomniał sobie, co powiedział o niej Boy Mallory w roz mowie telefonicznej na kilka tygodni przed popełnieniem samobójstwa: „Clare to mądra dziewczyna. Nigdy nie przy-
9 puszczałem, że ożenię się z taką mądrą osóbką. A przy tym jest szalenie zabawna - choć może w ten sposób sprytnie nadrabia intelektualne luki". Bitsy wspomniała, że po samobójczej śmierci Boya, wszyscy zerwali z Clare kontakty. Obiło mu się wcześniej o uszy, że odwrócili się od niej nawet jej rodzice - zapewne stąd ta niemodna suknia, która kiedyś musiała kosztować for tunę. Windhamowie należeli do starego, szlacheckiego rodu, ale finansowo podupadłego do tego stopnia, że groziła im utrata rodzinnego majątku ziemskiego. Boy Mallory był na tomiast nieprzytomnie bogaty, dlatego małżeństwo Clare, ich jedynej córki, wydawało im się darem niebios. - To niezupełnie tak - wyjaśnił, biorąc kolejne dwa kie liszki szampana z tacy, którą niósł przechodzący obok nich kelner. Podał Clare jeden z nich. - Pracuję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zdarza mi się w ramach moich obo wiązków węszyć na tego typu imprezach, ale dzisiaj jestem tutaj jako osoba prywatna. Studiowałem razem ze Szczeka czem w Oksfordzie. Przemilczał fakt, że studiował również z Boyem Mallorym, bo uznał wspominanie go za nietaktowne. Clare Windham odstawiła na tacę nietknięty kieliszek. Ralph spostrzegł, że nie dopiła jeszcze szampana w pierw szym kieliszku. Jak widać nie miała w zwyczaju dla dodania sobie otuchy zakrapiać rozmowy drinkami. - W takim razie musiałeś znać Boya - wypaliła bez ogró dek. Ralph skinął głową, po czym wskazał pogardzony przez nią kieliszek. - Nie przepadasz za szampanem? - Owszem, ale wystarczy mi jedna lampka - uśmiechnę-
ła się drwiąco. - Kieruję się zawsze dewizą, że we wszystkim należy zachować umiar, proszę pana. - Mam na imię Ralph. Czy w przeszłości też się nią kie rowałaś? - posłał jej wyzywające spojrzenie. Właściwie to cała jego postawa miała w sobie coś wyzywającego. - Słyszałeś, co powiedziałam. - Głos Clare wyrażał obo jętność, podobnie jak jej twarz. Okazała się nieczuła na jego sceptycyzm. - Zawsze mówię to, co myślę. - To raczej rzadkość u kobiety - stwierdził z nutą ironii w głosie, próbował bowiem zmącić jej kamienny spokój. - Przyznam, że brzmi to zachęcająco, choć trudno dać temu wiarę. - Możesz sobie wierzyć, w co chcesz - powiedziała chłodno. - To dobry temat na filozoficzną dyskusję, tyle że nie na przyjęciu u Bitsy Bentley. Clare nic nie odpowiedziała, pochyliła tylko nieznacznie głowę, a więc Ralph mówił dalej, pozwalając sobie na dwu znaczność: - Nie, z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce, aby poruszać tego typu tematy. Biedny Szczekacz straciłby za pewne grunt pod nogami, gdyby raptem rzucić go na głęboką wodę. Nigdy nie zaliczał się do wyborowych pływaków. A ty, Clare? Czuła, że prowadzi z nią grę, próbuje ją sprowokować, wy rażając się dwuznacznie i aluzyjnie. Zdradzały go oczy koloru ciemnego bursztynu, w których dostrzegła zwodnicze błyski, oraz uśmiech błądzący w kąciku ust. Jak większość spotkanych przez nią ludzi, którzy znali jej historię, nie potrafił zapomnieć o Boyu Mallorym oraz jego tragicznym końcu. Prawdę powiedziawszy, ona również nie, chociaż ostatnio bolało ją to coraz mniej. Zachowała się niemądrze, przyjmu-
11 jąc zaproszenie Bitsy, ale ciekawość wzięła górę. Uległa sła bości, ignorując zasadę, której dotychczas była wierna - nie należy wracać do przeszłości. - Kiedyś potrafiłam wspaniale pływać, ale to dawne cza sy - odparła równie dwuznacznie. - A szkoda. Może powinnaś odświeżyć swoje umiejętno ści. Chyba że się boisz. - Wcale nie. Tylko interesują mnie teraz inne sprawy. Bardziej palącej natury. Dlaczego tkwiła tu bez sensu? Czy nie opuściła przyjęcia tylko dlatego, że po raz pierwszy od pięciu lat znalazła się znowu w towarzystwie, w którym sądziła spędzić resztę ży cia jako żona Boya Mallory'ego? Przyglądała się teraz temu wszystkiemu z zewnątrz i zastanawiała się, czy to możliwe, aby stęskniła się za tym środowiskiem? Ralph Schuyler reprezentował sobą wszystko to, co znie nawidziła: pustotę, bogactwo, snobizm. Wysilał całą swoją inteligencję jedynie po to, aby się jak najlepiej zabawić, nie przejmując się kompletnie tym, że gdzieś tam znajduje się świat, w którym ludzie walczą o przetrwanie, tym bardziej że dopiero co skończyła się wojna. Zresztą, żaden z gości obec nych na przyjęciu u Bitsy Bentley nie zaprzątał sobie głowy tego typu myślami. - Na przykład jakie sprawy? - zapytał Ralph, mierząc Clare badawczym wzrokiem. Ciekaw był, z czego żyje i czy uda mu się to z niej wy ciągnąć. Pragnął, aby się ożywiła w rozmowie. Jej spokój za czynał go powoli irytować. Złościło go, że kobieta o takiej reputacji zachowuje wobec niego zimną krew. - A, takie i siakie. Clare sprawiało ogromną przyjemność drażnienie się z tym sobkiem. Od pierwszej chwili, gdy podszedł do niej
12 i wręczył jej bez pytania kieliszek szampana, było dla niej oczywiste, że spodziewa się, iż każda kobieta, na którą zwró ci uwagę, natychmiast padnie mu do nóg - czego Clare nie miała zamiaru uczynić. - Takie i siakie, twierdzisz? Powiedz mi w takim razie, czy wolisz sprawy takie od siakich? Czy też uważasz oba rodzaje za równie fascynujące? - uśmiechnął się, aby złago dzić wrogość, która zabrzmiała w jego głosie. Nie chciał przybierać tonu inspektora prowadzącego przesłuchanie, ale Clare dopiekła mu swoim zachowaniem. Clare zmierzyła go wzrokiem bazyliszka. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza, panie Schuyler, ale zaczyna mnie pan nudzić. Wybaczy pan, zamie rzam opuścić pana i całe to przyjęcie. Dano mi doskonale do zrozumienia, że nie jestem mile widzianym gościem. Po dejrzewam, że zaproszenie Bitsy było z jej strony gestem uprzejmości, ale osobiście mam dosyć bycia widowiskiem dla wścibskich głupców. Odwróciła się do Ralpha plecami. Podziwiał przez chwilę ich piękno, przebiegając wzrokiem od nasady szyi aż po kształtnie uformowane pośladki, po czym, chcąc ją za trzymać, wyciągnął swą mocną, dużą dłoń, porośniętą deli katnymi czarnymi włoskami. - O, nie. Nie pozwolę ci odejść w momencie, gdy rozmo wa zaczynała nabierać kolorów. - Chwycił ją mocno za ło kieć i obrócił twarzą do siebie, ściągając ciekawskie spojrze nia kilku znajdujących się w pobliżu osób. Clare ignorując gapiów, wpiła w niego lodowaty wzrok. - Panie Schuyler, nie jestem zainteresowana prowadze niem z panem konwersacji, nawet gdyby miała się okazać wyjątkowo pasjonująca. Czeka mnie jutro rano mnóstwo pra cy, dlatego pragnę udać się na spoczynek. Zważywszy na mo-
l3 ją i tak nie najlepszą reputację, nie mam nic do stracenia, dla tego jeżeli nie puści pan natychmiast mojego łokcia, nie za waham się dać panu kopniaka w goleń, I to mocnego. Cóż takiego, na Boga, zrobił Boy Mallory, że Clare go porzuciła? Jest najcudowniejszym stworzeniem, jakie kiedy kolwiek spotkał, a do tego posiada ognisty temperament. I dlaczego on, Ralph, odczuwa raptem nieodpartą chęć, by ją sprowokować? Czy ze względu na jej reputację, czy też dla tego, że od pierwszej chwili poczuł do niej pociąg seksualny? Ralph nie należał do mężczyzn, z których można sobie stroić żarty. Trzymał Clare nadal za łokieć, dając jej do zro zumienia, że nic sobie nie robi z jej pogróżek. Uwolnił uścisk dopiero, gdy spostrzegł, że jej wzrok zdradza, iż naprawdę ma zamiar go kopnąć. Posłała mu nieoczekiwanie promienny uśmiech, który rozjaśnił jej twarz. Dostrzegł w oczach Clare figlarny błysk - oznakę wesołości, której nie potrafiła dłużej tłumić. - Czy przemawia przez pana słynny Schuylerowski zdro wy rozsądek, czy po prostu boi się pan o swoje nogi? - za pytała słodkim głosem. - Ani jedno, ani drugie - mruknął tak cicho, że nawet osoby stojące tuż obok nie były w stanie go usłyszeć. - Martwię się tylko o twoją reputację i to, zdaje się, bardziej niż ty sama. Wyraźnie ją poruszył. Przebił się przez skorupę obojętno ści, która ją otaczała. Jej usta nabrały łagodnego wyrazu, a w oczach pojawił się błysk. Gotów był przysiąc, że zakręciły się w nich nawet łzy. Po chwili twarz Clare przybrała znowu lodowaty wyraz. - Proszę nie udawaj, że się mną przejmujesz. Pozwól mi stąd spokojnie odejść. Zastosował się do jej prośby. Ale gdy tylko znikła, od szukał Bitsy i poprosił ją o adres Clare.
14 Bitsy zaśmiała się perliście. - Chcesz, żeby cię obraziła jeszcze raz? Masz zadatki na masochistę, o co cię zupełnie nie podejrzewałam - odwróciła się do niego plecami i zamierzała się oddalić, nie podając ad resu Clare. Ralph nie dał się tak łatwo zbyć. - Chyba nie sądzisz - szepnął jej do ucha - że Szczekacz będzie zachwycony, gdy odkryje twój ubiegłoroczny romans z księciem Walii. Wiadomość o tym, że przyszły monarcha był jego poprzednikiem, może okazać się dla ciebie fatalna w skutkach. Bitsy natychmiast się odwróciła. Zakryła dłonią pobladłe z przerażenia wargi. - Skąd miałby się o tym dowiedzieć? - wyszeptała. - Chyba nie od ciebie? - Nie - potwierdził Ralph. - Pod warunkiem, że dasz mi adres Clare Windham. - W porządku - Bitsy wyrzuciła z siebie pospiesznie szczegóły dotyczące podrzędnej ulicy w Chelsea, gdzie Clare wynajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze w starym, wiktoriańskim domu, po czym odeszła z dumnie podniesioną głową, zamierzając odszukać Szczekacza. Przypuszczalnie chce się upewnić co do stałości uczuć swojego narzeczonego, pomyślał złośliwie Ralph. Ale mniejsza z tym, przed chwilą zdobył coś, na czym mu tak bardzo zależało. Z podanego adresu wywnioskował, że ra czej jest mało prawdopodobne, aby Clare Windham miała kochanka bądź była na czyimś utrzymaniu. A więc zapew ne powiedziała prawdę, twierdząc, że musi wstać wcześnie rano do pracy. Nie był zbyt dumny z tego, że użył szantażu wobec głu piutkiej, biednej Bitsy, ale Clare Windham stanowiła dla nie-
15 go intrygującą zagadkę, którą pragnął rozwiązać. W końcu rozwiązywaniem zagadek zarabiał na życie. Niestety, złamał zasady dyskrecji. Nawet tak pusta osoba jak Bitsy może za cząć się raptem zastanawiać, skąd Ralph Schuyler wie o jej potajemnych spotkaniach z księciem Walii i jaką właściwie pełni funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, skoro znane mu są tajemnice dotyczące rodziny królewskiej. Zaciekawiło go, że gdy Clare dotarta do wyłożonego ka miennymi płytami holu - odprowadzana wrogimi spojrzeniami zgromadzonych gości - zagadnął do niej Jeremy Peele, jeden z dawnych przyjaciół Boya Mallory'ego. - Hej, Clare! Bitsy wspominała, że zaprosiła cię na dzi siejsze przyjęcie. Gdzie się do tej pory podziewałaś? Już dawno uciąłbym sobie z tobą pogawędkę. Chyba nie zbierasz się do wyjścia? - Owszem. Na mnie już pora - Clare walczyła ze łzami. Przyjęcie zaproszenia było jedną wielką pomyłką. Mogła się spodziewać, że choć minęło już pięć lat, nikt nie zapomniał skandalu, który zrujnował jej życie. - Nie powinnam tu przy chodzić. - Ach, nie - powiedział serdecznym tonem Jeremy, a na jego twarzy pojawiło się szczere zatroskanie. - Nie zgadzam się z tobą. Powinno się puścić w niepamięć dawne urazy. Ale skoro opuszczasz przyjęcie, zostaw mi przynajmniej swój ad res. Muszę się z tobą zobaczyć w pewnej sprawie dotyczącej Boya. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć. Clare spojrzała na jego prostą, uczciwą twarz. Spośród wszystkich przyjaciół Boya Jeremy miał najmniej ze snoba, zachowywał się raczej bezpretensjonalnie, co stanowiło jego największą zaletę. Wątpiła w to, że jakikolwiek szczegół ma jący związek z Boyem umknął jej uwagi, ale aby nie znie chęcać Jeremy'ego wyjęła z małej, wyjściowej torebki wizy-
16 tówkę, na której widniało jej nazwisko: „Clare Windham, usługi sekretarskie - a pod spodem adres - 5b, Camden Place, Chelsea". - Nie masz telefonu? - zdziwił się Jeremy. Jego prosto linijna twarz wyrażała zakłopotanie, gdyż widać nie mieściło mu się w głowie, że ktoś z grona jego znajomych może nie posiadać telefonu. - Nie szkodzi. Mogę do ciebie zadepeszo wać albo przysłać list. Dama, która raptem pojawiła się w holu, cisnęła pełne dezaprobaty spojrzenie w kierunku Clare. - Ach, czyżby Clare Windham? Przyznam, że się ciebie tutaj nie spodziewałam. Jeremy, chodź do nas, proszę! - po wiedziała z naciskiem, po czym zniknęła. - Wybacz, ale muszę iść - sumitował się Jeremy wyraźnie zmieszany. - Inaczej Daphne się obrazi. Niebawem się z tobą skontaktuję. Ileż osób od owego koszmarnego dnia, kiedy to Boy się zastrzelił, wypowiedziało do niej te słowa, a potem nie dało znaku życia? Ale wyglądało na to, że Jeremy ma rzeczywi ście jakąś pilną sprawę. Był człowiekiem o wyjątkowo po czciwej duszy, traktującym serio nawet najmniejszą błaho stkę. Clare nie mogła się doczekać, kiedy w końcu znajdzie się w domu, żeby spokojnie ubolewać nad tym, iż w ogóle spot kała Bitsy i przyjęła zaproszenie na przyjęcie. Jednak nie da ne jej było jeszcze odejść. Podczas gdy rozmawiała z Jere¬ mym, do holu wszedł jakiś inny mężczyzna. Stanął z boku i czekał cierpliwie, aż skończą rozmowę. Dopiero kiedy Je remy odszedł, by dotrzymać towarzystwa Daphne, wysunął się z cienia i łagodnie zagadnął: - Tak myślałem, że to ty, Clare. Gdzie się ukrywałaś przez te wszystkie lata?
- Nigdzie się nie ukrywałam - odparła Clare lodowatym tonem. - Po prostu pracowałam, żeby zarobić na życie. Usiłowała zorientować się, kto to jest, ale dopiero, gdy przysunął się bliżej lampy, uprzytomniła sobie, że to Gordon Stewart, dawny kolega Boya Mallory'ego. Kiedyś nie miał grosza przy duszy, ale obecnie najwyraźniej nie cierpiał na brak gotówki. Miał na sobie nienaganny strój wieczorowy, buty od Lobba, zegarek marki Patek Philippe, a popielatoblond włosy przycięte tak, że widać było w tym rękę mistrza. Clare doszła do wniosku, że pewnie dorobił się sporych pie niędzy. - Przepraszam - powiedział ze skruszoną miną. - Nie chciałem cię urazić. - Przyznam, że jesteś pierwszą osobą, która się ze mną liczy - rzekła Clare serdecznie. - To tylko źle świadczy o reszcie - stwierdził stanowczo Gordon. - Z pewnością było ci ciężko ostatnimi czasy? - Jak wielu ludziom po wojnie. - Ładnie to ujęłaś. Gordon uśmiechnął się do niej życzliwie. Wyraźnie wyprzystojniał. Przez te pięć lat większość dawnych przyjaciół bardzo się zmieniła - jedni na korzyść, drudzy na niekorzyść. Gordon z pewnością zmienił się na lepsze. Clare przypo mniała sobie, że Boy traktował go szalenie protekcjonalnie, choć nazywał Gordona „swoim najlepszym przyjacielem". Być może bogacze zawsze traktują w ten sposób swoich biednych przyjaciół. Clare ocknęła się z zadumy i powiedziała: - Muszę już iść. Zrobiło się późno. - Czy mam zadzwonić po taksówkę? A może pozwolisz, żebym cię podwiózł do domu? - wyraźnie chciał zrekompen sować jakoś popełniony przed chwilą nietakt.
18 - Nie, dziękuję. Zorganizowałam sobie już coś innego. - Nie chciała wyjawić, że po prostu zamierzała iść na pie chotę, najpierw do stacji kolei podziemnej, a potem czekał ją jeszcze całkiem spory spacer, gdyż mieszkała daleko od przystanku. Sposób, w jaki organizowała sobie życie, to była jej prywatna sprawa i zarówno Gordon, jak i Ralph Schuyler nie mieli nic do tego. - Jesteś pewna? - Tak. Dobranoc, Gordon. Miło, że cię spotkałam. - Dobranoc, Clare. Skontaktuję się z tobą. To już drugi mężczyzna dzisiejszego wieczoru, który mi to oznajmił, pomyślała Clare, zmierzając raźno w błogą, let nią noc w kierunku stacji metra, której światła mieniły się w oddali. Może któryś z nich miał wobec niej naprawdę przyjazne zamiary. Gordon, co prawda, nie poprosił o adres, a więc pewnie powiedział tak tylko przez grzeczność, z uwagi na pamięć o swoim najlepszym przyjacielu. W czasie pogrzebu Boya, z bezpiecznej odległości, nie zauważona przez nikogo, obserwowała kondukt żałobny zmierzający do kościoła. Gor don był tak załamany, że Jeremy musiał go podtrzymywać. W gruncie rzeczy miała nadzieję, że łaskawy los oszczę dzi jej tych spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Nie miała też ochoty na spotkanie z Ralphem Schuylerem, mężczyzną o drwiącym spojrzeniu i sardonicznym poczuciu humoru, w obecności którego poczuła się dziwnie nieswojo, gdy od stóp po czubek głowy przeszło ją raptem mrowie. Nie zastanawiała się nad tym, jaka może być tego przy czyna - i pewnie tak było lepiej.
ROZDZIAŁ DRUGI Ralph Schuyler preparował na śniadanie wędzonego śle dzia, gdy raptem zadzwonił telefon. Do jadalni wsunął głowę Armstrong, kamerdyner - w czasie wojny służył w randze majora - i oznajmił: - To pan Gis Havilland, proszę pana. Pyta, czy zechciałby pan zamienić z nim parę słów o tak wczesnej porze. Ralph spojrzał na zegar: było wpół do dziewiątej. - Jak na niego, to rzeczywiście wcześnie, Armstrong. Do brze, porozmawiam z nim. Odłożył na stół serwetkę i powędrował do holu, gdzie znajdował się telefon. - Hm. Nie przesadzasz, Gis, z tą poranną porą? Co cię do mnie sprowadza tym razem? Masz znowu jakiś kłopot? W słuchawce rozległ się stłumiony śmiech, a po chwili odezwał się pogodny baryton: - Ale ty mnie dobrze znasz, Ralph. Faktycznie, zjawiłem się w Londynie, jak na mnie, wczesną porą i rzeczywiście mam kłopot. Czy możemy się umówić na lunch u „Travellersów"? Punktualnie o dwunastej? Potrzebuję twojej rady, kuzynie. Ralph zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł: - Oczywiście. To miło, że od czasu do czasu wpadasz do miasta. - Staram się jak najrzadziej, Ralph. Doprawdy tak rzad ko, jak to tylko możliwe. Zobaczymy się później - powie dział i rozłączył się.
20
Ralph pomyślał, że Ghysbrecht Havilland, zdrobniale Gis, albo gada jak najęty, albo milczy - żadnej reakcji pośredniej. Ale należał do tych nielicznych facetów, których Ralph cenił zarówno za bystry umysł, jak i za wielką odwagę. Skoro Gis ma kłopot, z którym nie potrafi sobie poradzić sam, zapewne to jakaś poważna i trudna sprawa. Tymczasem Ralph powi nien uporać się z kilkoma własnymi problemami. Gdy tylko znalazł się w Ministerstwie Spraw Zagranicz nych, wsunął głowę do pokoju kolegi. - Pryde, czy zechciałbyś mi pomóc? - Naprawdę, Schuyler, stary wygo? Myślałem, że jesteś absolutnie samowystarczalny, ale chętnie ci pomogę. Ralph, niepewny, czy to ze strony kolegi komplement, czy też docinek, zignorował słowa Pryde'a i powiedział: - Przebywałem za granicą, na Bałkanach, kiedy Boy Mallory się zastrzelił, ponoć z powodu Clare Windham. Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o tej sprawie? Pryde obrócił się na krześle i zapytał: - Dlaczego? - Widząc minę Ralpha, dodał: - W porząd ku, ale bez żadnych nazwisk i bez zbędnych szczegółów. To całkiem prosta sprawa, naprawdę. Clare i Boy byli nieroz łączną parą od dziecka. Zwrócili na siebie uwagę, gdy mieli po jedenaście lat. No i jakieś... dwa dni przed ślubem, za uważ, na dwa dni, gdy wszyscy goście zostali już zaproszeni, wśród nich dwaj ministrowie i trzech biskupów, kościół zare zerwowany, prezenty ślubne zakupione, podróż poślubna za bukowana, stroje zapłacone... wtedy... na dwa dni przed pla nowanym ślubem Clare zerwała z Boyem, nie podając mu żadnej przyczyny. Wstała rano, oznajmiła rodzicom, że ślub się nie odbędzie, zwróciła Boyowi zaręczynowy pierścionek, nie podając powodu, mówiąc jedynie, że się rozmyśliła. A przecież za dwa dni miała zostać jego żoną. Wyobrażasz
21 sobie, że była to największa sensacja sezonu. Tydzień później Boy się zastrzelił. Nie pozostawił żadnej notatki. Jedyne lo giczne wytłumaczenie, to że załamał się, gdyż został tak okrutnie odtrącony. Po tym wszystkim rodzice Clare zerwali z nią wszelkie stosunki. Clare zniknęła. Ktoś widział ją po dobno na pogrzebie, ale to raczej mało prawdopodobne, chy ba że była w przebraniu. No i to wszystko. Dlaczego intere suje cię ta sprawa? - Czy to rzeczywiście wszystko? - spytał Ralph. - Czy nikomu nie przyszło do głowy, że, być może, Boy zastrzelił się z jakiegoś innego powodu, a nie dlatego, że rzuciła go Clare Windham? Pryde wzruszył ramionami. - Zastrzelił się z zimną krwią. Co prawda, nigdy nie po dejrzewałem, że Boy jest zdolny do czegoś takiego. Ale jaki mógł być inny powód? Nie miał kłopotów finansowych, wszystko w jego życiu układało się jak najlepiej. Przeżył szok, gdy jego ukochana, z którą za dwa dni miał stanąć na ślubnym kobiercu, raptem go rzuciła. - Tak. Podejrzewam, że to był dla niego rzeczywiście szok. Spotkałem ją wczoraj wieczorem. Nie zrobiła na mnie wrażenia osoby, która zrywa zaręczyny, nie mając ku temu powodu. Boy z kolei nie miał w sobie zadatków na samobój cę - Ralph zorientował się po minie Pryde'a, że coś jest nie tak. - No, co z tobą, Pryde? - Zabawne, taką samą teorię miał Milford. Stwierdził, że Boy nie miał skłonności samobójczych i że cala ta sprawa jest trochę dziwna. Powiedział, że musi trochę powęszyć. - I natrafił na jakiś trop? - Zdaje się, że nie. Ale, niestety, chłopie, już go o to nie zapytasz. - Pryde, widząc, że Ralph otworzył usta ze zdu-
22 mienia, ciągnął: - W czasie gdy przebywałeś na Bałkanach, doszło do jeszcze jednej tragedii. Niedługo po śmierci Boya w wypadku samochodowym zginął Milford. Miał sportowe go bentleya, takiego jak twój. Urządzał sobie zawsze wyścigi na Brooklandzie. Prawdopodobnie rozpędził się za mocno i uderzył w drzewo. Jeżeli interesuje cię moje zdanie, był to zwykły wypadek. Mam na myśli, że nie miało to żadnego związku z Boyem Mallorym. - Też tak sądzę - stwierdził Ralph suchym tonem. - Dziękuję ci za informacje. Idę dzisiaj z kuzynem na lunch do „Travellersów". Zastąp mnie w tym czasie, dobrze? - wy szedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź. A więc Schuyler znowu nabił sobie głowę jakąś sprawą! - pomyślał Pryde. Zanosi się na to, że zamierza wziąć byka za rogi, jak to mawiają jankesi. Clare Windham pracowało się ciężko dzisiejszego ranka. Gorzko żałowała, że wybrała się na przyjęcie do Bitsy. Od żyło zbyt wiele wspomnień. Z trudem koncentrowała się na tłumaczeniu francuskiej powieści, która znalazła się na liście do prestiżowej nagrody Prix Goncourt. Jej myśli wciąż za przątał wczorajszy wieczór. Postanowiła właśnie zaparzyć filiżankę kawy - jeden z nielicznych luksusów, na jaki sobie pozwalała - gdy usły szała dzwonek do drzwi. W pół do dwunastej! Któż to mógł zawitać do niej o tej porze? Listonosz zjawił się już wcześ niej, nie przynosząc nic godnego uwagi. Z pewnością nie był to również Jeremy Peele. Nie podejrzewała go o taki po śpiech, prawdopodobnie wylegiwał się jeszcze w łóżku. Podobnie jak Ralph Schuyler, który zajmował jakieś nie określone stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicz nych. Takim bogatym facetom wydawało się, że są szalenie
23 potrzebni, ale w gruncie rzeczy tworzono dla nich miejsca pracy mające raczej towarzyski charakter. Gdy otworzyła drzwi, pogratulowała sobie logiki. Na pro gu ujrzała nie Jeremy'ego, ale Gordona Stewarta. Trzymał w ręku ogromny bukiet białych róż i, podobnie jak poprze dniego wieczoru, wyglądał nienagannie. Tym razem miał na sobie typowy strój angielskiego dżentelmena - spodnie w cieniutkie prążki, czarną marynarkę i kapelusz z miękkie go filcu. Był, w przeciwieństwie do Ralpha Schuylera, pło wym blondynem i miał srebrzyste, zimne oczy. Wczorajszej nocy, tuż przed zaśnięciem, Clare przypomniała sobie, że kiedyś zajmował stanowisko młodszego urzędnika w banku handlowym, ale widocznie awansował kilkakrotnie od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Co go sprowadza tak wczesną porą do jej skromnego mieszkania? Clare nie zadała tego pytania. Przyjęła róże, które Gordon wręczył jej, prawiąc komplement: - Piękne kwiaty dla pięknej kobiety. - Stał na progu, cze kając na zaproszenie. - Ach, Gordon, są cudowne! - wykrzyknęła z zachwy tem. - Mam rozłożoną pracę, a w mieszkaniu panuje okro pny rozgardiasz, ale jeżeli masz ochotę, to wejdź, proszę. Może napijesz się kawy? - Chętnie - odparł Gordon. - Dysponuję akurat wol nym czasem, więc pomyślałem sobie, że mógłbym cię od wiedzić. Clare zostawiła Gordona na moment samego. Nastawiła wodę na kawę, wyszukała odpowiedni wazon i z bukietem róż pojawiła się w salonie. - Sprawiłeś mi wspaniały prezent - powiedziała łamią cym się ze wzruszenia głosem, bo od dawna nikt nie zrobił jej takiej przyjemności. - Nie stać mnie na kwiaty, a te są
24 naprawdę przepiękne. Nie wiem, jak ci dziękować. Powiedz, skąd dowiedziałeś się, gdzie mieszkam? Gordon rozsiadł się wygodnie w fotelu, jedynym zresztą w tym pokoju. - Nie masz mi za co dziękować, Clare. Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł leniwie. - A jeśli chodzi o twój ad res, to wyciągnąłem go od Jeremy'ego. - Rozejrzał się do okoła. - Widzę, że masz całkiem przytulne gniazdko. Tym razem to już trochę przesadził, pomyślała Clare iro nicznie, rozglądając się po małym i nędznym pokoju, który służył jako salon, jadalnia i gabinet. Najwyraźniej Gordon chciał jej zrobić przyjemność, siląc się na te słowa. Gordon zorientował się po jej minie, co myśli. Pochylił się do przodu i z powagą stwierdził: - Uważam, że po śmierci Boya potraktowano cię fatalnie, Clare. Gdybym wiedział, gdzie się podziewasz, przyszedł bym ci to oznajmić osobiście. - Miałeś rację, mówiąc wczoraj wieczorem, że się ukrywa łam - wyznała szczerze Clare, poruszona tym, że okazał jej współczucie. - Po śmierci Boya było mi bardzo ciężko, ale w końcu jakoś sobie ułożyłam życie. Przez kilka lat mieszkałam niedaleko stąd, u siostry mojej matki, dopóki nie umarła. - Jak sobie radzisz, Clare? Wiem, że twoi rodzice... - za wiesił głos. - Zerwali ze mną stosunki - stwierdziła znowu szczerze Clare. - Ach, pracuję jako tłumaczka dla pewnego wydawcy, a także jako maszynistka dla kilku college'ów w Londynie. Przepisuję, profesorom i studentom różne prace naukowe. Ciotka znała grube ryby z College'u Królewskiego i tak to się zaczęło. Poza tym wykonuję różne prace dorywcze. - To zupełnie co innego, niż być żoną Boya - stwierdził Gordon łagodnym tonem.
Nie zamierzała rozmawiać z nim ani z nikim innym na te mat Boya Mallory'ego - uśmiechnęła się tylko i zacytowała Szekspira: - „Wiemy, kim jesteśmy, ale nie wiemy, kim moglibyśmy być". Nigdy nie sądziłam, czytając „Hamleta" w szkole, że słowa te tak bardzo będą do mnie pasować. - Ach, czego to nie przerabialiśmy w szkole... - Gordon wzruszył ramionami. - Skoro cię już odnalazłem, pozwolisz, że będziemy utrzymywać ze sobą kontakt? Będę ostatnim og niwem łączącym cię z dawnymi czasami. Jeżeli to prawda, że nie widujesz się z żadnym z przyjaciół Boya. - Nie widuję się z żadnymi przyjaciółmi z dawnych cza sów - odparła Clare sucho. - Aha - Gordon uniósł w górę brew. - Wydawało mi się, że cię widziałem na przyjęciu u Bitsy z Ralphem Schuyle rem. Mieliście ze sobą małe... tete-a-tete. - Nigdy przedtem nie spotkałam Ralpha Schuylera. Przedstawił mi się wczoraj wieczorem i nie mieliśmy żadne go tete-a-tete. Wierz mi, że wcale się nie zmartwię, jeżeli nie zobaczę go już nigdy więcej. Clare nie bardzo rozumiała, dlaczego podkreśla z takim na ciskiem, że Ralph Schuyler zupełnie jej nie interesuje. Być mo że liczyła na to, że zaprzeczając tak gorąco Gordonowi, prze stanie w końcu zaprzątać sobie myśli Ralphem. Zresztą, dlacze go Gordona interesuje jej ewentualne tete-a-tete z kimkolwiek? Nie łudziła się, że raptem oczarowały go jej wdzięki. Pamięta, że zawsze kręcił się wyłącznie wokół bogatych dziewczyn o obiecującej przyszłości finansowej. Zastanawiała się więc, dlaczego zawitał dziś do niej z kwiatami? Czyżby Gordon umiał czytać w myślach? Zaczął się rap tem tłumaczyć: - Wiesz, Ralph Schuyler ma opinię kobieciarza. Na czele
26 długiej listy znajduje się Eva Chance-Smythe, z którą zadaje się już od lat. Nie chciałem cię, broń Boże, dotknąć. Po prostu uprzedzić. Nie ukrywam, że gdy cię ujrzałem, przypomniały mi się dobre, stare czasy, kiedy przyjaźniłem się tobą i z Boyem. - Miło mi, że się tak o mnie troszczysz - stwierdziła oschle Clare - ale nie ma powodu, bo nie zamierzam utrzymywać kon taktów z Ralphem Schuylerem. Napijesz się jeszcze kawy? Gordon podniósł się z fotela. - Nie, dziękuję. Na mnie już pora. Clare również wstała. - Wzywają cię pewnie obowiązki w banku? Uśmiechnął się trochę nieporadnie. - Nie, Clare. Już nie pracuję w banku, tylko u Hoffmana Goldsmitha. Mam teraz do czynienia z inwestorami. Po szczęściło mi się kilka lat temu. A więc stąd się wziął jego nowy wizerunek - ulizany i świadczący o zamożności. Clare odprowadziła gościa do drzwi. Gordon, ściskając w ręku kapelusz, przemówił do niej poważnym tonem: - Moglibyśmy pójść kiedyś na obiad do „Quaglinów". W tej chwili jestem zbyt zajęty, ale skontaktuję się z tobą, gdy tylko będę miał wolną chwilę. Przyrzekam. Clare rzuciła jakąś wymijającą odpowiedź. Kiedyś nie przepadała specjalnie za Gordonem. Jak na jej gust, za bar dzo adorował Boya. Ale zdaje się, że czas zrobił swoje. Wy glądało na to, że Gordon teraz, gdy doszedł do sporych pie niędzy, zmienił się na lepsze. Właściwie nie wiedziała, czy ma ochotę wybrać się z nim na obiad do ekskluzywnej restauracji, ale gdy już zamknęła drzwi, pomyślała, że perspektywa ta wydaje się w pewnym sensie nęcąca, zwłaszcza po latach, kiedy musiała się liczyć z każdym groszem.
Wizyta Gordona przyczyniła się do tego, że postanowiła wybić sobie z głowy Ralpha Schuylera. Taki wstrętny bawi damek miał z pewnością nieustająco u swego boku jakąś znaną w towarzystwie piękność. Choćby taką Evę Chance -Smythe! Nawet Clare, odcięta od świata, w którym się swego czasu obracała, widziała jej przepiękną, sławną twarz i ciało na nie zliczonych zdjęciach w ilustrowanych czasopismach. Cho dziły słuchy, że jakiś wybitny hollywoodzki reżyser za proponował Evie rolę w swoim nowym filmie. Cóż, Eva Chance-Smythe i Ralph Schuyler pasują do sie bie jak ulał, pomyślała Clare, uderzając w klawisze maszyny do pisania energiczniej niż zwykle. Stanowią parę jak z ob razka... Ralph w czasie lunchu zupełnie nie myślał o Evie Chan ce-Smythe. Bawił się świetnie w towarzystwie kuzyna. Kilka lat małżeństwa oraz ojcostwo nie zmieniły Gisa Havillanda. Był nadal niebywałe przystojny, choć jego twarz okrzepła i nabrała męskich rysów, ale Gis już dobiegał trzydziestki. Nie miał teraz w sobie nic z dandysa, którym był jako mło dzieniec - czego nie można by powiedzieć o Ralphie. Ale nawet w codziennym ubraniu prezentował się szalenie ele gancko. Prowadzili w czasie lunchu niezobowiązującą rozmowę o polityce, o tym, kto ma szansę wygrać tegoroczne Derby, jak również o niepokojących wieściach docierających z Nie miec, a dotyczących kłopotów ekonomicznych po niedawno minionej wojnie. - Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat - podsumował dyskusję Gis, gdy kelner przyniósł im kawę. - Niedługo w Eu ropie wybuchnie kolejna wojna, ponieważ Niemcy będą pró-
28 bowali powetować straty poniesione w czasie tej ostatniej. Zda ję sobie sprawę, że głosząc takie poglądy, należę do mniejszości, ale nieważne... - zadumał się na chwilę, mieszając kawę, po czym zerknął na Ralpha, którego smagła twarz stanowiła kon trast z bladą twarzą Gisa. - Jak ci wspomniałem, zjawiłem się w Londynie nie tylko po to, aby załatwić kilka spraw, ale rów nież aby zasięgnąć twojej porady. - Szalenie mi to schlebia - rzekł Ralph, ciekaw, co usłyszy za chwilę. - A więc sprawa wygląda tak. Założyłem firmę o nazwie Schuyler H., aby zrealizować projekt budowy statku po wietrznego. Nie chodzi mi o to, by skonstruować nieco ulep szoną wersję istniejących maszyn. Pragnę stworzyć coś rewe lacyjnego. Marzy mi się jednopłatowiec, tak bezpieczny i ekonomiczny jak dzisiejsze dwupłatowce. Według mnie jestem bliski sukcesu i już niedługo będziemy mogli przystą pić do produkcji. Ale jest pewien szkopuł. Ostatnio włamano się do mnie dwukrotnie. Jestem przekonany, że tak naprawdę chodziło o plany mojego nowego samolotu. Nie znaleźli ich, skradli tylko trochę pieniędzy. Niestety, nie mam dowodów na to, że przedmiotem rabunku miały być plany - zerknął znowu kątem oka na Ralpha. - Mam cholernego nosa, gdy bym był kobietą, mówiono by o niezawodnej intuicji. Wiem, że ma go również wuj Gerard i, zdaje się, ty. Cała rzecz w tym, iż nie zawiadomiłem o włamaniach policji, nie chcę bowiem narażać na niepowodzenie projektu trzymanego w największej tajemnicy. Ale pragnąłbym, aby ktoś zaufany wytropił łajdaków, którzy, jak podejrzewam, są agentami ob cego wywiadu - z pewnością bolszewikami - dlatego wybór padł na ciebie. Skąd dowiedzieli się o konstruowanym przeze mnie samolocie, to dla mnie zagadka. Chociaż, sam rozu miesz, że to omal niemożliwe, aby w przypadku przedsię-
29 wzięcia na taką skalę nie było żadnego przecieku - Gis od chylił się na krześle i posłał Ralphowi rozbrajający uśmiech. - Zjawiłem się u ciebie, bo chciałbym, żebyś wyśledził drani, zanim ruszymy z produkcją. Prawdopodobnie będą próbo wali włamać się po raz trzeci. Chwała dla ciebie i twoich przełożonych, jeżeli ci się uda. A ja będę miał zapewnione poczucie bezpieczeństwa. No i co ty na to? Ralph, cedząc słowa, odparł: - Dlaczego wybrałeś mnie? Jestem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zwykłą płotką. Tylko za granicą udaję wielkiego dyplomatę... - Daj spokój, Ralph. Szczwany z ciebie lis, ale pamiętaj, że ja również jestem Schuylerem, a więc niełatwo mnie oma mić. Znam ciebie i twoich szefów, wiem też, dlaczego po wojnie wylądowałeś na Węgrzech. Wcale nie pojechałeś tam jako dyplomata. To była najbardziej ryzykowna operacja, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Udajesz tylko płotkę, a tak naprawdę jesteś agentem tajnego wywiadu... - Do cholery jasnej, Gis. Skąd o tym wiesz?! - Nie pytaj mnie, drogi kuzynie. Ja również mam swoje tajemnice. Jeśli tylko napomkniesz szefom moje nazwisko, natychmiast wyślą cię w teren, sam się przekonasz. Ralph roześmiał się - jego śmiech zawierał mieszaninę niechęci i podziwu. - Do diabła, Gis, jesteś skończonym... - Bydlakiem. - Gis wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Drogi kuzynie, przypominam ci słowa Edmunda z „Króla Leara": „Powstańcie bogowie, bo oto idą szubrawcy!" - Po słał Ralphowi szelmowskie spojrzenie. - Jesteśmy obaj nie prawymi potomkami Schuylerów, dlatego powinniśmy za wsze się wspierać! Nie oglądając się wyłącznie na wolę boską.
- A więc wiesz i o tym - Ralph poczuł zarówno niemiłe zaskoczenie, jak i podziw dla kuzyna. - Pewnie znasz też wszystkie szczegóły tej sprawy. - Niezupełnie wszystkie - Gis wykazywał przesadną we sołość. - Ale wiem, w przeciwieństwie do tego, co sądzą lu dzie, że wuj Gerard, czcigodny lord Longthorne, nie jest two im ojcem. Obstawiam, że jesteś jego przyrodnim bratem, nie prawym synem dziadka Jorisa, który cię spłodził w sędzi wym wieku. Matka jest nieznana, przynajmniej mnie. - I z tego to powodu mam iść za głosem twojej, być mo że, błędnej intuicji? - Ralph dobrze wiedział, że spełni pro śbę Gisa, ale chciał go najpierw potrzymać trochę w nie pewności. - Wiem, że się zgodzisz, zwłaszcza gdy usłyszysz coś jeszcze. Mam informacje - ze źródła, którego nie mogę zdra dzić, ale które jest w stu procentach pewne - że w Londynie działa aktywnie potężna siatka szpiegowska. Mój informator bał się zagłębiać w szczegóły. Nie wymienił nawet kraju, dla którego pracuje banda, ale jest przekonany, że ma bliskie po wiązania z grupą ludzi, wśród których się obracasz. Podobno pięć lat temu dokonali prawdziwego zamachu stanu. - I to wszystko? Twoja intuicja i jakiś nieznany informator? - Oraz fakt, że gdy byliśmy chłopcami, złożyliśmy przy sięgę, że będziemy sobie pomagać aż do śmierci. Co więcej, przypieczętowaliśmy słowa braterstwem krwi. Pamiętasz? Wzywam cię teraz, Ralph, w imię danej mi przysięgi. Zapew niam cię, że nawet słowa nie pisnę na twój temat. Węsz sobie spokojnie, chłopie. A ja będę udawać, że nic nie widzę. Gdy bym miał czas, w mig udałbym się na poszukiwanie tych łaj daków, ale muszę skonstruować samolot, zanim wybuchnie kolejna wojna, w której być może znowu wezmę udział jako pilot.
Ralph powinien pamiętać o tym, że za przystojną twarzą Gisa Havillanda kryje się istny diabeł. Podniósł się z miejsca. - Na mnie już pora. W porządku, spełnię twoją prośbę. Ostrzegam cię jednak, że i ja pewnego razu mogę zaapelować do ciebie o pomoc, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Przekaż uca łowania żonie. Ciekaw jestem, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, jakim jesteś w głębi duszy bydlakiem? Twarz Gisa promieniała radością. - Zdaje sobie z tego sprawę bardziej niż ty, mój drogi. Zapewniam cię. Ale ostatnie słowo należało do Ralpha. Gdy znajdował się w połowie drogi do wyjścia z sali jadalnej, zawrócił. - Jeżeli chodzi o moją osobę, to ważne jest nie to, kim był mój ojciec, ale kto jest moją matką! Pomyśl o tym, Gis.
ROZDZIAŁ TRZECI - Naprawdę muszę z tobą porozmawiać, Clare! - wy krzyknął Jeremy Peele, ciężko dysząc. Spotkali się przez przypadek na Piccadilly Circus, nieda leko narożnego domu Joego Lyonsa, gdzie Clare zamierzała choć raz zjeść jakiś tani posiłek, nieprzygotowany przez sie bie. Wracała właśnie od wydawcy, któremu zaniosła tłuma czenie francuskiej powieści. Jeremy nie odezwał się do niej przez trzy tygodnie, które minęły od przyjęcia u Bitsy, tak że doszła do wniosku, iż choć obiecał skontaktować się z nią, były to tylko puste słowa. Jeremy wpatrywał się w Clare zatroskanym wzrokiem. - Nie mogę z tobą rozmawiać na ulicy - oznajmił. - Czy mogłabyś przyjść do mnie dzisiaj wieczorem, o siódmej? Mieszkam nadal przy Half Moon Street. Clare pokręciła głową. Gordon Stewart przysłał wczoraj wieczorem posłańca z listem, w którym zapraszał ją na obiad do „Quaglinów", jeszcze dziś wieczorem albo ewentualnie jutro. Poprosiła posłańca, aby poczekał i odpisała, że przyj muje zaproszenie na jutro, choć znowu zaczęła się zastana wiać, czy w ogóle ma ochotę pójść z Gordonem na obiad. Ale nie chciała go odtrącać. Był przecież dla niej wyjątkowo uprzejmy... tyle że nie bardzo wiedziała, z jakiego powodu. - Przykro mi, ale dzisiaj wieczorem jestem zajęta - od parła serdecznie. - No to może umówimy się na jutro - naciskał Jeremy.
33
Clare miała wrażenie, że ponoszą go jakieś silne emocje. - Obiecaj, że przyjdziesz. To ma związek z Boyem. Skinęła głową i popatrzyła za nim zdumiona - oddalał się wielkimi susami Regent Street, zupełnie nie przypominał beztroskiego człowieka, za jakiego przywykła go uważać. Clare wspominała o niespodziewanym spotkaniu Ped le'a, kiedy siedziała naprzeciwko Gordona u „Qualingów". Przyjechali na obiad dosyć wcześnie i właśnie skończyli jeść zupę szparagową, gdy raptem nad ich głowami rozległ się sarkastyczny głos: - Dobry wieczór, Stewart. Miło mi, że cię znowu spotykam. Ralph Schuyler w wieczorowym stroju oraz kobieta o zniewalającej urodzie, która mu towarzyszyła, przyglądali im się z zaciekawieniem. Gordon uniósł się z miejsca. - Witam cię, Schuyler. Dawno cię nie widziałem. Zresztą Evy też. Zdaje się, że znasz Clare Windham? Clare odniosła wrażenie, że śniada, sroga twarz Ralpha nabrała jeszcze bardziej surowego wyrazu. - O, tak, znam Clare Windham - potwierdził. - Ale nie sądzę, aby znała ją Eva, prawda? Eva przyglądała się im nieprzyjaznym wzrokiem. Nie odezwała się słowem, tylko skinęła głową jak królowa, dając tym samym do zrozumienia, że nie zna Clare i wcale nie ma ochoty jej poznać. Ralph z chłodną poprawnością przed stawił sobie obie panie. Clare czuła się okropnie zażenowana i po raz kolejny pożałowała, że przyjęła zaproszenie na ko lację. Gordon zaś zdawał się nie zauważać powściągliwości Schuylera. Pomimo oziębłego zachowania Ralpha, traktował go niemal z wylewną serdecznością. Panowie wymienili jeszcze kilka frazesów, po czym Ralph i jego partnerka od-
dalili się, a Clare pozostało niemiłe wrażenie, że Ralph czuje niechęć do Gordona, ale jeszcze bardziej do niej samej. Ła mała sobie głowę, czym mogła mu się aż tak narazić. - Zarozumiały bubek, cały ten Schuyler - skomento wał złośliwie Gordon, co stanowiło rażący kontrast w sto sunku do przesadnej uniżoności, z jaką zachowywał się przed chwilą wobec Ralpha. - Zupełnie nie rozumiem, dla czego ludzie się nim tak zachwycają. Zwłaszcza że podobno wcale nie jest potomkiem Schuylerów. W każdym razie nie prawowitym. Clare nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Cały ten wieczór okazał się wielką pomyłką. Zastanawiała się, czy Ralph i jego partnerka, którzy siedzieli w zasięgu jej wzroku, czują się równie podle jak ona. Eva nie wykazywała szczególnego entuzjazmu ani wobec Ralpha, ani wobec czekającego ją posiłku - odrzuciła do tyłu głowę i słuchała ze znudzoną miną kelnera, który zachwalał przeróżne przysmaki. Rzucała ponad ramieniem Ralpha spojrzenia na innych gości w restauracji. W pewnym mo mencie zamachała do kobiety i mężczyzny, którzy właśnie zjawili się w lokalu. Wspaniały smak potrawy nie docierał do Clare - czuła się tak, jakby żuła słomę. Raptem uprzytomniła sobie, że Gor don zadał jej jakieś pytanie i czeka na odpowiedź, ale zupeł nie nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Gordon zorientował się, że jest trochę nieobecna i zagad nął łagodnie: - Czy dobrze się czujesz, Clare? Jesteś okropnie blada. Posłała mu ciepły uśmiech. - Miałam dzisiaj ciężki dzień - powiedziała zgodnie z prawdą. Obiecała profesorowi Clarke'owi z Wyższej Szko ły Handlowej, który zwrócił się do niej z pilną pracą, że do
piątej po południu przepisze dla niego na maszynie kopię ma nuskryptu. - W takim razie napij się trochę wina - Gordon napełnił jej kieliszek wyśmienitym gatunkowo trunkiem. - Dobrze ci to zrobi. Powinnaś częściej umawiać się na spotkania. Wi działem, że na przyjęciu u Bitsy rozmawiał z tobą Jeremy. Gdy byłaś zaręczona z Boyem, podkochiwał się w tobie. A więc dlatego zachowywał się wobec niej tak dziwnie. Wiadomość ta, zamiast jej schlebić, spowodowała, że Clare poczuła się jeszcze bardziej przygnębiona. Lubiła Jeremy'e¬ go, ale wyłącznie jako przyjaciela. Nie życzyła sobie, aby raptem zaczął się do niej zalecać. Gordon miał tak poważną minę, że nie potrafiła powstrzy mać się od komentarza. - Gdybym wiedziała o tym wcześniej, nie wyraziłabym zgody na spotkanie w jego domu, jutro wieczorem. Oba wiam się, że... - zamilkła, nie kończąc zdania. - Jeremy jest stuprocentowym dżentelmenem, Clare. Możesz się czuć przy nim bezpieczna, zapewniam cię stwierdził Gordon. Clare skinęła głową. - Pewnie masz rację. Nie powinnam odwoływać spotka nia, skoro obiecałam, że przyjdę. Zwłaszcza że bardzo naci skał. Mówił, że chce porozmawiać o Boyu. - Wcale mnie to nie dziwi - stwierdził Gordon. - Wszys cy bardzo lubiliśmy Boya. A teraz dokończ rybę. Jest napra wdę wspaniała. Atmosfera trochę się rozluźniła, a Clare zaczęła nawet rozkoszować się jedzeniem. Ale prawdziwą satysfakcję spra wiła jej scenka, która rozegrała się przy innym stoliku. Eva Chance-Smythe zerwała się raptem na równe nogi, wymie rzyła Ralphowi Schuylerowi policzek i zamaszystym kro-
kiem wyszła z restauracji, wprowadzając w zdumienie gości, wśród których aż zawrzało od komentarzy. Ralph Schuyler zachował zimną krew. Wzruszył tylko ra mionami i konsumował dalej swój posiłek, jak gdyby nigdy nic. Delektując się trunkiem, opróżnił do dna butelkę wina, którego Eva wypiła zaledwie pół kieliszka. Zachowuje się bezwstydnie, pomyślała Clare i postanowi ła zacząć zauważać Gordona, śmiejąc się i prowadząc z nim ożywioną rozmowę, tak aby Ralph, jeżeli spojrzy w jej stro nę, odniósł wrażenie, że bawi się wspaniale. Oczywiście ani jej się śniło zapraszać Gordona na kawę, gdy odwiezie ją do domu. Uznała, że Gordon to prawdziwy dżentelmen, czego nie można powiedzieć o Ralphie Schuylerze... Zadziwiało ją, wprawiając jednocześnie w wesołość, że robi wrażenie niebywale szczęśliwego, od chwili gdy Eva w tak dramaty czny sposób opuściła restaurację. Ralph Schuyler czuł ogromną ulgę. Od czterech miesięcy starał się pozbyć Evy, nie mając odwagi powiedzieć jej pro sto w oczy, że ich romans jest skończony. Wdali się w kłótnię w taksówce, w drodze do restauracji, i gdy tylko znaleźli się sami przy stoliku, kłócili się dalej. Eva zarzucała Ralphowi, że ją ignoruje, co nie było prawdą, oraz potępia jej decyzję przyjęcia propozycji hollywoodzkiego producenta, który chce zrobić z niej gwiazdę - co było prawdą. Przez trzy kwadranse jazgotała jak Ksantypa, aż stracił kompletnie cierpliwość. - Moja droga Evo - wycedził przez zęby - jeżeli za wszelką cenę usiłujesz zwrócić na siebie uwagę brukowych dziennikarzy z Los Angeles, nie licz na to, że spotka się to z moją aprobatą. Eva wymierzyła mu gwałtowny policzek i opuściła de-
37 monstracyjnie restaurację. W ten sposób wybawiła go z kło potliwej sytuacji, przypieczętowując swym gestem koniec ich dogorywającego romansu. Najwyraźniej znudziła się nim tak samo jak on nią. Ralph przyznawał szczerze, że w ich związku nigdy nie było mowy o miłości. Szczerze mówiąc, dosyć miał również roli donżuana. Skończył trzydzieści pięć lat i uważał, że pora wydorośleć. Obserwował Clare Windham, która bawiła się świetnie w towarzystwie Gordona Stewarta. Poczuł się raptem urażo ny. Nie podejrzewał się o to, że trawi go zazdrość, ale ode tchnął z ulgą, gdy Clare i Gordon opuścili lokal. Zmar twił się jednak na myśl, że Clare być może zaprosi Gordona do siebie do domu i niewykluczone, że wylądują razem w łóżku! Tak naprawdę powinien się martwić wyłącznie swoją nową misją. Trzy tygodnie temu, gdy powiedział swe mu szefowi w Ministerstwie Spraw Zagranicznych pułkow nikowi B. o tym, że Gis Havilland zwrócił się do niego z prośbą o pomoc, pułkownik skinął głową i rzeczowo stwierdził: - Havilland to porządny facet. Jeżeli uważa, że dzieją się dziwne rzeczy, to z pewnością tak jest. Jego biuro konstru kcyjne mieści się niedaleko Bedfordu. Pojedź tam, zbadaj sy tuację na miejscu i daj mi znać tak szybko jak to tylko mo żliwe. - Założył teczkę ze sprawą, zanim Ralph zdążył opu ścić pokój. Szef był człowiekiem szalenie konkretnym, używającym niewielu słów. Jego pełne nazwisko brzmiało: Hugh Beau¬ champ i należał do rodziny, która od ponad stu lat zaangażo wana była w taki czy inny sposób w działalność państwo wych służb tajnych. Choć uważał Ralpha za solidnego, mą drego i dyskretnego pracownika - co było zgodne z prawdą - nigdy mu tego nie powiedział. Schuyler miał po prostu wy-
38
konywać swoje obowiązki, zresztą tak jak pułkownik B. i tyle. Ralph wrócił do Londynu tego samego dnia, kiedy to wie czorem spotkał u „Qualingów" Gordona i Clare, i od razu zameldował się u pułkownika. - No i jak tam, Schuyler? - Sprawy mają się nie najlepiej, proszę pana. - Ralph zdał szczegółową relację z inspekcji w firmie Gisa Havillanda. Gdy przybył na miejsce, udawał tępawego kuzyna, który chce obejrzeć firmę. Oprowadzono go po całej fabryce. - Dlaczego zakład nazywa się Schuyler H.? - zapytał. Z monoklem w oku, cedząc słowa z miną półgłówka, aby ni komu nie przyszło do głowy, jaki jest naprawdę cel jego wi zyty, wypytywał Gisa na różne tematy. - Żeby nie mylono nas z innymi fabrykami Havillanda, produkującymi samoloty. H to skrót od Havilland, Schuyler zaś, ponieważ wywodzę się z tej rodziny. . - Aha... - mruknął Ralph, po czym zasypał niedorzecz nymi pytaniami Gisa i majstra, który im towarzyszył. Zasiedli potem w kantorku Gisa i przedyskutowali pe wien interesujący fakt, który zwrócił uwagę Ralpha. Otóż niedługo przed pierwszym włamaniem majster przyjął do pracy mechanika, niejakiego Geoffa Watsona, bez uprzednie go porozumienia się z Gisem. Mężczyzna ten przepracował w firmie zaledwie dwa tygodnie, po czym zniknął. Ralph od krył, że podany przez niego adres zamieszkania jest fałszy wy. Prawdopodobnie zapłacono mu za to, aby rozgryzł taje mnicę firmy Schuyler H. Gis westchnął, słysząc tę nowinę. - Powtarzam zawsze Humphreysowi, że nie musi konsul tować się ze mną w sprawie pracowników zatrudnianych okresowo. Nie lubię patrzeć ludziom zbytnio na ręce. Uwa-
żam, że to zabija inicjatywę. Przyznam jednak, że tym razem popełnił błąd, zresztą ja również. - Hm - mruknął pułkownik, gdy Ralph skończył opo wiadać. - Rozumiem stanowisko Havillanda, ale powinien zachowywać większą ostrożność, biorąc pod uwagę okolicz ności. - Zamilkł i nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - Nie natrafiłeś na nic więcej? - spytał raptem. - Pamiętasz, że mówiłeś mi, iż informator Havillanda wspominał coś o za machu stanu przed pięciu laty...? Otóż pięć lat temu ucier pieliśmy okropnie z powodu przecieku informacji. Do dziś nie wiemy dokładnie, kto sypał i komu. W wyniku całej tej afery kilku naszych agentów operujących w terenie zostało aresztowanych i straconych. - Sowieci? - spekulował Ralph. - Może... - Pułkownik zrobił tym razem wyjątkowo dłu gą przerwę. - Pięć lat temu zastrzelił się Boy Mallory. Był jednym z naszych agentów. Tyle że nie tajnym. Powiem ci coś, o czym nie wie nikt. Milford uważał, że za śmiercią Boya kryje się coś więcej niż zawód miłosny. Zaczął badać tę sprawę... Znowu przerwał, tak że Ralph miał okazję zareagować. - Zdaje się, że Milford zginął w wypadku samochodo wym, przynajmniej tak twierdził Pryde. - No właśnie. Bo Pryde nie wie, że nie był to wypa dek. Ktoś majstrował przy hamulcach. Wiem, że Milford jeździł jak wariat, ale nie dlatego się zabił. Myślę, że upo zorowano wypadek, aby nie mógł dalej węszyć. Miał obo wiązek raportowania mi wszystkiego osobiście. Działał nad wyraz ostrożnie, dlatego nie zostawił żadnych notatek. Dałem spokój całej sprawie, bo nie miałem innego wyjścia. Doszedłem do wniosku, że jeżeli nawet Milford coś odkrył, to zabrał informacje ze sobą do grobu. Obawiam się jednak,
40
że podjąłem wówczas błędną decyzję, rezygnując z dalszego śledztwa. Ralph wstrzymał się od komentarza. Milczeli znowu dłuż szą chwilę, aż pułkownik zadał całkiem nieoczekiwane py tanie: - Znasz Clare Windham, prawda, Schuyler? Ralph, zainteresowany, co kryje się za tym pytaniem, od parł zdawkowo: - Poznałem ją ostatnio. - W porządku. Chcę, abyś miał na nią oko. Właściwie, to żebyś ją obserwował. Śmierć Boya to dziwna kwestia. W ogóle Boy jest dla mnie zagadką - łącznie ze swoją byłą na rzeczoną. Dlaczego go raptem rzuciła? Milford interesował się również jej osobą. Czyżby starszy pan dostał rozmiękczenia mózgu? Jaki, na Boga, związek ma Clare Windham z fabryką Schuyler H.?! Pułkownik, jakby umiał czytać w myślach, powiedział: - Skoro przed pięciu laty działała potężna siatka szpiego wska, mam podstawę przypuszczać, że istnieje ona nadal. Odnosiła spore sukcesy, więc nie było powodu, aby ją rozwiązać. Być może zmienili się tylko trochę jej członko wie. Było oczywiste, że starszy pan nie wyjawił wszystkiego, co wie. Dlatego Ralph, udając naiwniaka, zasugerował: - Może dobrze by było, gdybym wiedział, o jaki kraj tu chodzi. - Jak już wspomniałem wcześniej, nie jestem pewien. Podejrzewam, że kryją się za tym bolszewicy, ale twoim za daniem jest ustalić ten fakt. Nie chcę mieszać do tej sprawy nikogo więcej. Obawiam się, że zdrajcy są wśród nas. Aha, przy okazji podam ci adres Clare Windham. Mieszka w Chel sea, przy ulicy Camden Place 5b. - Sięgnął po teczkę z do-
kumentami i zaczął ją pilnie studiować. W ten sposób dawał zawsze do zrozumienia, że rozmowa zakończona. Ralph nawet nie próbował przeciągać dyskusji. - Do diabła! - zezłościła się Clare, widząc, że w jej je dwabnej pończosze poszło oczko. Przebrała się właśnie ze swojego codziennego stroju w coś bardziej szykownego. Nie chciała, aby Jeremy Peele czy ktokolwiek inny zorientował się, z jakim trudem wiąże koniec z końcem. Zsunęła z nogi dziurawą pończochę i założyła nową. Na szczęście włosy miała obcięte tak, że nie musiała tracić fortuny na wykwintne fryzury. Wystarczyło, że co jakiś czas zaj rzała do skromnego salonu fryzjerskiego, mieszczącego się za rogiem. Posiadała też kilka kreacji z czasów, gdy jej się dobrze powodziło. Nie chciała zakładać znowu sukni, w której wy stąpiła na przyjęciu u Bitsy. Zdecydowała się na skromną, gra natową sukienkę w białe prążki, którą kupiła w miejscowym sklepie. Miała obniżoną talię, zgodnie z obowiązującą modą, i sięgała do pół łydki. Choć była tania, Clare wyglądała w niej bardzo efektownie. Boy Mallory chwalił ją zawsze za to, że każ da rzecz prezentuje się na niej wyjątkowo szykownie. Clare narzuciła jeszcze długi, biały wełniany blezer oraz wsunęła na głowę nieduży, granatowy kapelusz z szerokim rondem. Sięgnęła po torebkę, po czym zerknęła do lustra, by skontrolować, czy wszystko jest w porządku. Szwy w je dwabnych, ciemnobłękitnych pończochach były proste jak struna, dzięki czemu rzucał się wyraźnie w oczy misterny motyw zegara zdobiący kostkę. Zadowolona ze swojego wyglądu, wyszła na spotkanie z Jeremym. Wieczór pachniał błogo. Clare szła spacerem do stacji kolei podziemnej, nie zdając sobie sprawy z tego, że ktoś ją śledzi.
Podążał za nią Ralph Schuyler. Przez całe popołudnie ob serwował dom, w którym mieszkała Clare. Opłaciło mu się to, gdyż widział Clare dwukrotnie - gdy wychodziła po za kupy i gdy wracała. Siedział w swoim samochodzie - nie w kosztującym fortunę sportowym bentleyu, ale w zdezelo wanym, szarym dwuosobowym austinie, którego używał przy tego typu okazjach. Zaparkował po przeciwnej stronie ulicy, w cieniu ogromnego platana. Zdrzemnął się właśnie, gdy Clare pojawiła się na dworze, dlatego o mały włos by ją przegapił. Spostrzegł ją dopiero w ostatniej chwili, zanim skręciła za róg, i podążył w ślad za nią. Szedł wolnym krokiem, z rękoma w kieszeniach. Osob nik w tandetnym garniturze nie bardzo kojarzył się z wy twornym Ralphem Schuylerem, brylującym w salonach Mayfair, eleganckiej dzielnicy mieszkalnej na londyńskim West Endzie. Nasunął na oczy wyświechtaną czapkę - kolejny rekwizyt maskujący prawdziwą tożsamość - skrywając pod nią nie mal całą twarz. Wsiadł do tego samego wagonu co Clare i za jął miejsce w bezpiecznej od niej odległości. - Proszę bilet jednorazowego przejazdu do stacji Green Park - zwróciła się miłym głosem do konduktora. Ralph zastanawiał się, kogo zamierza odwiedzić. Wielu z jej dawnych znajomych mieszkało w okolicy Piccadilly. Gdy wychodził ze stacji, zaczepiła go całkiem atrakcyjna ko bieta lekkich obyczajów, spławił ją szybko i ruszył za Clare, która udała się w przeciwnym do Piccadilly Circus kierunku, minęła Clarges Street i skręciła w Half Moon Street. Peele! Z pewnością umówiła się z Jeremym Peele'em, jednym z najdawniejszych przyjaciół Boya. Ralph przypo mniał sobie, że Jeremy i Boy znali się jeszcze ze szkoły. Zatrzymał się na rogu i obserwował Clare, która pchnęła
43 drzwi wejściowe, po czym wspięła się na schody. Peele zaj mował dwupoziomowy apartament na ostatnim piętrze. Ralph wiedział o tym, ponieważ Armstrong przyjaźnił się z Suttonem, służącym Jeremy'ego. Ralph zastanawiał się, czy czekanie ma sens, doszedł jed nak do wniosku, że w ten sposób może się przekonać, czy Clare spędzi z Jeremym noc, co może okazać się przydatną informacją. Przeszedł na drugą stronę ulicy, skrył się w zaci sznej alejce, oparł się plecami o mur i obserwował z ukrycia dom Jeremy'ego. Tymczasem Clare pokonywała schody. Pięć lat temu wraz z Boyem bywali tu często. Starała się odpędzić przykre wspomnienia. Gdy znalazła się na górze, spostrzegła, że drzwi apartamentu Jeremy'ego są uchylone. Zawahała się, niepewna, czy Jeremy zostawił otwarte drzwi z myślą o niej. Zdecydowała się, na wszelki wypadek, skorzystać z dzwonka. Obawiała się, że Jeremy może wy ciągnąć niewłaściwe wnioski, jeżeli wkroczy bezceremonial nie do jego apartamentu. Nikt nie zareagował na dzwonek. Prawdopodobnie służą cy miał wolne, ale w takim razie powinien powitać ją Jeremy. A może jednak celowo zostawił otwarte drzwi? Wsunęła gło wę do środka i cicho zawołała: - Jeremy? Nikt nie odpowiedział. Czyżby zapomniał, że się umówili na dziś wieczór? Raczej mało prawdopodobne, bo przecież bardzo zależało mu na tym spotkaniu. Otwarte drzwi i panu jąca wokół cisza wydały się Clare podejrzane. Zastanawiała się, czy nie powinna sobie pójść, ale zdecydowała się jednak wejść i zbadać sytuację. Pamiętała dokładnie rozkład miesz kania z czasów, gdy wpadali tu z Boyem.
44 Pchnęła drzwi i weszła do środka. W przytulnym salonie nie było nikogo. Na małym inkrustowanym stoliku z Indii spostrzegła dwa kieliszki, dwa małe talerzyki oraz dwie ser wetki z adamaszku. Uznała to za ewidentny dowód, że Jere my spodziewa się jej przyjścia. W ogromnym fotelu leżał po rzucony „Daily Telegraph", otwarty na stronie, na której znajduje się krzyżówka - zostawił go tu pewnie Jeremy. Clare zdjęła wełniany blezer oraz kapelusz i usiadła na ka napie stojącej przy wygasłym kominku, zdecydowana pocze kać, aż wróci Jeremy, który najpewniej wyskoczył gdzieś tyl ko na chwilkę. Wzięła ze stojącego obok kanapy stolika, na którym piętrzyła się sterta luksusowych tygodników, egzem plarz „Tatlera". Odłożyła go jednak i sięgnęła po magazyn ilustrowany - „Wiadomości". Odłożyła go również i zaczęła przeglądać „Vogue". Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Ralpha Schuylera grającego w polo oraz stojącej w tle Evy Chance-Smythe wpatrującej się w tego gracza pełnym uwiel bienia wzrokiem. Ten facet mnie prześladuje, pomyślała. Minęło pół godziny, a Jeremy wciąż się nie zjawiał. Clare, bijąc się z myślami, uchyliła drzwi do niewielkiej kuchni, w której normalnie urzędował Sutton - służący Jeremy'ego. W kuchni również nie było nikogo. Na tacy - przygotowanej zapewne przez Suttona - stał serwis do kawy, mleko w dzba nuszku, cukiernica oraz talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Na kuchence zaś czajnik napełniony wodą. Kolejny dowód na to, że Jeremy oczekiwał jej przyjścia. Co do tego nie było najmniejszej wątpliwości. Clare wróciła do salonu. Wahała się, co robić. Wiedziała, że sypialnia Jeremy'ego znajduje się na końcu korytarza. Czyżby Jeremy był właśnie tam? A może raptem zasłabł? Choć to mało prawdopodobne, postanowiła jednak sprawdzić, bo przecież musiał być jakiś
45
powód jego nieobecności. Zawołała znowu po imieniu, tym razem głośniej. Ponieważ nie odpowiedział, przeszła koryta rzem do sypialni i zapukała do drzwi. Nikt nie zareagował na pukanie. Zaczęła ją zżerać cieka wość. Poczuła się jak Alicja w Krainie Czarów. Uznała za niedorzeczne odejść, nie zaglądając do sypialni - może kryje się w niej tajemnica nieobecności Jeremy'ego? Clare otworzyła drzwi na oścież. Widok, jaki ukazał się jej oczom, wyjaśniał wszystko. Cofnęła się przerażona i za kryła usta chusteczką do nosa, próbując stłumić krzyk. Jere my, co prawda, znajdował się w mieszkaniu, ale nie był w stanie jej przywitać, gdyż leżał na łóżku w kałuży krwi, martwy, ze wzrokiem wbitym w sufit... Znudzony Ralph Schuyler zerknął na zegarek - minęło do piero pół godziny. Zdjął wyświechtaną czapkę, bo odechciało mu się czekania. Postanowił zajrzeć do Peele'a i wybadać sytu ację na miejscu. Wymyśli byle jaki pretekst, w końcu Jeremy jest jego starym przyjacielem. Przeszedł dziarskim krokiem na drugą stronę ulicy, układając sobie w głowie wymówkę. Tymczasem Clare po odkryciu zwłok Jeremy'ego po chorowała się w łazience. Gdy już trochę doszła do siebie, udała się znowu do sypialni, łudząc się nadzieją, że może to jakiś makabryczny żart Jeremy'ego, który "już ożył" i teraz pęka ze śmiechu... Ale, niestety, była to gorzka prawda. Musiała zdecydo wać, co ma robić. W zasadzie powinna natychmiast zawia domić policję - nie miała pojęcia, od kiedy Jeremy nie żyje. Pistolet leżał na dywanie, tuż przy ogromnej szafie na ubra nia, dosyć daleko od łóżka, co wykluczało samobójstwo. Czy policja nie pomyśli przypadkiem, że to ona zastrzeliła Jeremy'ego?
Clare chwyciły gwałtowne dreszcze, pomimo że wieczór był ciepły. Przypomniała sobie okrutne przesłuchania po śmierci Boya, kiedy insynuowano jej, że coś ukrywa, i pró bowano wymusić na niej zeznania. Na Boga, co to będzie, gdy policja zorientuje się, że Clare wplątana jest w kolejne morderstwo, a do tego ofiarą padł dawny przyjaciel Boya? Czy nie uznają tego za dziwny zbieg okoliczności? Mimo wszystko musi powiadomić policję. Zdecydowała się zadzwonić do Scotland Yardu z telefonu w salonie. Do tarła na miękkich nogach do drzwi sypialni, które raptem się otworzyły... Clare chciała narobić wrzasku, przekonana, że to morder ca Jeremy'ego wyszedł z ukrycia, gotów popełnić kolejną zbrodnię, tym razem na niej, aby pozbyć się niewygodnego świadka... Tymczasem jej oczom ukazał się Ralph Schuyler - zdumiony powiódł wzrokiem od niej do ciała Jeremy'ego. Tego już było za wiele. Clare jeszcze nigdy w życiu nie zemdlała, czuła jednak, że robi jej się słabo. Może przeraziła ją mina Ralpha Schuylera, a może myśl, że to on zastrzelił Jeremy'ego i ukrywał się przez cały czas w jego mieszkaniu - choć nie wyobrażała sobie, jakie mógł mieć ku temu motywy. Faktem jest, że zaczęło jej szumieć w uszach, świat rozpłynął się i raptem zapadła się w czarną otchłań, tracąc przytomność. Wylądowała w objęciach Ralpha Schuylera, którego twarz wyrażała zdumienie. Wspinając się schodami do apar tamentu Jeremy'ego, liczył się z możliwością niekonwencjo nalnej sytuacji, ale na pewno nie z czymś takim...
ROZDZIAŁ CZWARTY - Co ty tutaj robisz? - zapytała oschle Clare, gdy tylko odzyskała przytomność. Zazwyczaj w podobnej sytuacji ludzie pytają: „Gdzie ja jestem?" - pomyślał z przekąsem Ralph. - Przyszedłem odwiedzić Jeremy'ego, a zastałem ciebie oraz nieboszczyka... - Wskazał ręką na drzwi do sypialni, ponieważ zniósł Clare do salonu i tu położył na kanapie. - Aha, rozumiem - powiedziała zakłopotana, czując, że nie jest jeszcze w stanie zebrać myśli. Była tak zszokowana, że nawet nie spostrzegła, iż Ralph ma na sobie tandetne ubra nie. Usiadła na kanapie, spróbowała wstać, ale zrezygno wała. Tymczasem Ralph zrobił inspekcję pokoju - przetarł blaty stolików, pozostawione przez Clare na kanapie czasopisma, wszystkie klamki, używając do tego niezbyt czystej chuste czki do nosa. - Czy dotykałaś czegoś w innych pomieszczeniach? - za pytał raptem. - Na przykład w sypialni? Czy brałaś do ręki pistolet i przełożyłaś go w inne miejsce? - W inne miejsce...? - Clare ogarnęła fala mdłości. - Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego miałabym go w ogóle dotykać? Ralph zbył jej pytanie milczeniem i kontynuował swoje dzieło. - Co ty robisz? - nie wytrzymała w końcu Clare.
- Widać nie czytujesz kryminałów - skomentował sucho. - Wycieram odciski palców, które mogliśmy ewentualnie po zostawić. Staraj się niczego nie dotykać. Chcę zatrzeć wszel kie ślady naszej obecności. Powinna sama wpaść na ten pomysł, pamiętając, co się działo po śmierci Boya. Z drugiej strony, gdy zadzwonią na policję, to i tak się wyda, że byli w mieszkaniu Jeremy'ego... a więc co za sens zacierać ślady? Clare, wciąż w stanie szo ku, nie potrafiła myśleć logicznie, poddała się zrezygnowana. Czy to nie dziwne, że Ralph nie zapytał jej w ogóle, czy to nie ona zastrzeliła Jeremy'ego? Starała przypomnieć so bie, co robiła, zanim znalazła ciało. - Naturalnie, dotknęłam klamki, wchodząc do sypialni powiedziała w końcu. - Poza tym nie dotykałam niczego. Byłam zbyt wstrząśnięta widokiem Jeremy'ego... - Aha - Ralph przyglądał się jej podejrzliwym wzro kiem. - A tutaj? Zdaje się, że czytałaś czasopisma? A może robiłaś jeszcze coś? - Nie. Ralph milczał przez chwilę. Clare spostrzegła, że jest w rękawiczkach. - Jesteś pewna? Skinęła głową. - Czy doszłaś już do siebie na tyle, że nogi nie odmówią ci posłuszeństwa? Mógłby zaproponować mi szklankę wody, pomyślała nie co dotknięta, przecież kuchnia jest dwa kroki stąd. - Myślę, że tak. Dlaczego mnie o to pytasz? - zwróciła się do niego chłodnym tonem. - Ponieważ powinniśmy opuścić jak najszybciej to miej sce, gdy tylko zatrę wszelkie ślady naszej obecności. - Nie zadzwonimy na policję? - zapytała, robiąc wielkie
49 oczy na znak, że w obliczu zbrodni, której ofiarą padł Jere my, to byłoby z ich strony w pewnym sensie wykroczenie. - Nie - uciął krótko Ralph. Cały czas był wobec niej bar dzo oszczędny w słowach. Jego dotychczas surowa twarz te raz wręcz skamieniała. - Naprawdę chcesz skontaktować się z policją, Clare? Przecież byłaś kiedyś zamieszana w śmierć Boya. To samo pomyślała, gdy znalazła ciało Jeremy'ego. - Masz rację - wycedziła powoli. - Ale uważam, że po licja powinna dowiedzieć się jak najszybciej o zbrodni. Zwiększy to szansę ujęcia mordercy. - Gdy Sutton wróci do domu, znajdzie zwłoki Jeremy'e¬ go. Kilka godzin nie robi różnicy. - Pewnie nie - przyznała Clare żałosnym głosem. - Nie mamy czasu do stracenia - stwierdził Ralph znie cierpliwiony. - Musimy natychmiast stąd iść. Gdy tylko po czujesz, że robi ci się słabo, chwyć się mojego ramienia. - Rzucił w jej stronę jeszcze jedno pytanie: - Czy widział cię ktoś, gdy tu przyszłaś? - Nie sądzę. Co za bydlę z niego! Zamiast okazać jej choć odrobinę współczucia, wziął ją w krzyżowy ogień pytań. Ralph pomógł wstać Clare i nie siląc się na zbędne frazesy typu „jeśli pani pozwoli", wziął ją pod rękę, podprowadził do drzwi i otworzył je - był wciąż w rękawiczkach. - Z pewnością jest tu jakieś kuchenne wyjście - oznajmił szorstko. - Wymkniemy się tamtędy. Miejmy nadzieję, że nikt nas nie zauważy. Poprowadził ją żwawym krokiem przez kuchnię, gdzie garnki, brytfanny i inny sprzęt kuchenny czekały nadaremnie na mistrza, który już nigdy ich nie użyje. Zeszli ciemnymi schodami kuchennymi i znaleźli się
w zaułku wychodzącym na Clarges Street, nieopodal Picca dilly. - Odprowadź mnie, proszę, do przystanku kolei podzie mnej przy Piccadilly Circus. Dalej już sama dam sobie radę - stwierdziła stanowczo Clare. Uznała bowiem, że pora wziąć inicjatywę we własne ręce. - Zabieram cię do siebie - Ralph zacisnął rękę na jej ra mieniu. - Co takiego?! Mowy nie ma. Dlaczego miałabym rap tem jechać do ciebie? Ralph zwrócił ku niej surową twarz i oznajmił: - Nie ma co tracić czasu na sprzeczki. Zresztą, nie życzę sobie żadnych ulicznych scen, bo ktoś może zwrócić na nas uwagę. Jedziemy teraz do mnie. Gdy dotrzemy na miejsce, wszystko ci wytłumaczę. A więc, na Boga, daj spokój kłót niom i wykaż się zdrowym rozsądkiem, jeżeli go w ogóle po siadasz! Mimo że Clare wciąż znajdowała się w szoku, ubódł ją ten przytyk. - Posłuchaj no, Ralphie Schuylerze... - obruszyła się. - To ty posłuchaj, Clare Windham - rzekł ostro, zmusza jąc ją, by przyspieszyła kroku. - Znalazłem cię w kompro mitującej sytuacji, sam na sam z nieboszczykiem. Mniejsza z tym, co robiłaś w mieszkaniu Jeremy'ego. Wątpię w to, czy potrafiłabyś przekonać policjantów o swojej niewinności, że byś nie wiem jak się tłumaczyła. Jak ostatni idiota próbuję uchronić cię od skandalu i od innych jeszcze gorszych rze czy. A więc bądź posłuszna, zamknij buzię i zostaw głupią gadkę na potem. Clare poddała się jego woli, zrozumiała bowiem, że Ralph ma rację. Wmawiała sobie później, że szok oraz sytuacja podbramkowa, w jakiej się znalazła, wytrąciły ją z równowa-
51 gi. Dziwiło ją, dlaczego Ralph Schuyler jest wobec niej taki opryskliwy. Dopiero w taksówce, którą udało mu się złapać, przyznała w duchu, że w pewnym stopniu sama ponosi za to winę. Nie bardzo tylko rozumiała, czemu Ralph zadaje sobie tyle trudu, żeby jej pomóc? W drodze do domu Ralpha na Park Lane nie odzywali się do siebie. Jeremy wynajmował jedynie skromne mieszkanie, natomiast Ralph był właścicielem okazałego domu, co Clare miała okazję stwierdzić, gdy zajechali na miejsce. Ralph otworzył drzwi sam, również w środku nie powitał ich żaden służący. - Na szczęście mój kamerdyner ma dzisiaj wychodne. Nie znoszę też, gdy inni służący kręcą się po domu. Ich obo wiązkiem jest zrobić swoje i zostawić mnie w spokoju - wy jaśnił. Zaprowadził Clare do przepięknego, umeblowanego anty kami pokoju - wnętrza, gdzie nie sposób było zapomnieć o tym, że Ralph pochodzi z rodziny Schuylerów, bogaczy, dla których tego typu luksusy to zupełnie normalna rzecz. Usadził Clare w fotelu, podszedł do antycznego kredensu nalał spory kieliszek brandy. - To dla ciebie. Dobrze ci zrobi - podał jej trunek, a po tem nalał sobie jeszcze większą porcję i usiadł w ogromnym fotelu, naprzeciwko Clare. Myślała, że nareszcie da jej spokój, ale się pomyliła. Ralph znowu zasypał ją pytaniami. - Czy ktoś wie, że zamierzałaś dziś wieczorem odwiedzić Jeremy'ego? - Uniósł kieliszek pod światło i podziwiał przez chwilę kolor napoju. Clare przełknęła spory łyk brandy i aż się wzdrygnęła. - Wydaje mi się, że nie - powiedziała. Po chwili, speszo na, dodała: - Och, zupełnie zapomniałam. Przecież wspo-
52 mniałam o tym Gordonowi Stewartowi, gdy byłam z nim na obiedzie. Miałam pewne wątpliwości, czy wypada odwie dzać mężczyznę mieszkającego samotnie, ale Gordon zapew nił mnie, że nie powinnam mieć żadnych obiekcji. Stwier dził, że Jeremy w niczym mi nie uchybi. - I nie pomylił się, prawda? - Ralph wypił brandy jed nym haustem. Prawdziwy koneser zadrżałby na ten widok. - Nie wspominałaś nikomu więcej o spotkaniu z Jeremym? - Nie, nikomu - przyznała Clare, zdradzając tym samym, w jakim żyła osamotnieniu. Oczywiście nie umknęło to uwagi Ralpha, który wyciąg nął swoje własne wnioski na ten temat. Z zasady nie ufał ko bietom i miał ku temu istotne powody, ale wierzył, że Clare mówi prawdę. Zainteresował go przede wszystkim fakt, że jedyną osobą, która wiedziała o jej spotkaniu z Jeremym, był Gordon... Po wypiciu brandy Clare ogarnęła fala ciepła. Odstawiła kieliszek na stolik. Zdaje się, że to jakiś cenny antyk, pomy ślała, dochodząc do wniosku, że przypuszczalnie wszystko, co posiada Schuyler, jest szalenie kosztowne. - Czy mogę już iść do domu? - zapytała, wpatrując się w drapieżny profil mężczyzny. Choć Schuyler był dość wy sokim szatynem, w żadnym wypadku nie można go było na zwać przystojnym. Budził jednak respekt, a wrażenie to po tęgowały jego wydatny nos i mocna szczęka. Clare zoriento wała się, że Schuyler łamie sobie nad czymś głowę. Prawdo podobnie chodzi o nią i Jeremy'ego. - Co takiego? Chcesz jechać do domu? Wykluczone. Jak myślisz, dlaczego cię tutaj przywiozłem? - No właśnie, dlaczego? - Clare nie miała najmniejszego pojęcia. Ralph wyjawił jej przyczynę.
- Moja droga, potrzebujesz alibi - ciągnął Ralph. - Byłaś umówiona z Jeremym. Gdy zostanie znalezione jego ciało, policja zacznie węszyć i dowie się od Suttona, że Jeremy spodziewał się ciebie dziś wieczorem. Oczywiście możesz się tłumaczyć, że się rozmyśliłaś i zostałaś w domu, ale jak to udowodnisz? Jeżeli będziesz tu do rana i powiesz, że spędzi łaś ze mną noc, będziesz miała niezbite alibi. Cieszę się bo wiem nieskazitelną reputacją. Czego nie można powiedzieć o tobie. Dotknął ją tak bardzo, że nie zważając na swoją rozpacz liwą sytuację, wypaliła: - Nie zostanę tu za żadne skarby. Wolę już być osobą po dejrzaną. Pozwól mi, proszę, zadzwonić na policję. Ralph zaklął w duchu. Miał nosa, że śledził ją do samego mieszkania Jeremy'ego. Opłaciło mu się to z nawiązką. Wy dawało mu się nieprawdopodobne, żeby zastrzeliła Peele'a, ale nie miał stuprocentowej pewności. Gotów był spętać ją stalowym drutem, żeby mu tylko nie uciekła, bo choć nie zdawała sobie z tego sprawy, wplątana została w poważną aferę, którą on zamierzał za wszelką cenę wyjaśnić. - Przestań się wygłupiać, Clare - powiedział. - Przysię gam, że nie dotknę cię nawet palcem. Jeżeli tu zostaniesz i będziemy udawać, że jesteśmy sobą oczarowani, uchroni to nas oboje od poważnych kłopotów. - Oboje? - Clare próbowała zrozumieć, o co chodzi. Chwilowe ciepło spowodowane wypitym brandy ustąpiło miejsca zimnym dreszczom. - Jak to oboje? - Przecież ja też byłem w mieszkaniu Jeremy'ego. Jak myślisz, jak to zinterpretuje policja? - Ależ ja powiem, że zjawiłeś się znacznie później... gdy ja już tam byłam - Clare odzyskała raptem zdolność logicz nego myślenia. - Rozumiem, o co ci chodzi. Obawiasz się,
54 że policja będzie podejrzewać mnie o kłamstwo... Jeżeli zo stanę u ciebie, to mamy oboje zapewnione alibi. - Właśnie - Ralph wiedział, że Clare jest bardzo inteli gentną osobą, chociaż od chwili, gdy znalazł ją w sypialni Jeremy'ego, nie porażała bystrością umysłu. Doszedł do wniosku, że szok zablokował ją psychicznie, ale teraz zaczy nała dochodzić do siebie, o czym świadczyła trzeźwa ocena sytuacji. Ciało odmawiało jej jednak nadal posłuszeństwa. Wstrząsały nią coraz silniejsze dreszcze, ale gdy się pochylił i delikatnie dotknął jej czoła, okazało się, że jest lodowate. Ralph spotkał się z podobnymi reakcjami w czasie wojny, walcząc w okopach. Żałował teraz, że potraktował Clare tak ostro, ale nie miał innego wyjścia - musiał wymóc na niej natychmiastowe posłuszeństwo, skoro chciał wyratować ją z opresji oraz zyskać na czasie, by dociec, co kryje się za śmiercią Jeremy'ego. - Powinnaś położyć się do łóżka i odpocząć - powiedział ciepło, widząc, że dreszcze się wzmagają. Spojrzała na niego zdumionym wzrokiem i wyszeptała: - Co się ze mną dzieje? - Nic, typowa reakcja poszokowa - wyjaśnił. - Za prowadzę cię na górę. Weź gorącą kąpiel i połóż się spać. Clare zdobyła się na mały żart. - No cóż, podejrzewam, że twój dom jest na tyle duży, że znajdzie się w nim trochę miejsca i dla mnie. Ralph pokręcił głową z dezaprobatą. - Nic z tego, Clare. Dzisiejszej nocy będziemy spać w jednym pokoju. Zapewni nam to niepodważalne alibi, gdyby przesłuchiwała nas policja. Clare ogarnęły jeszcze silniejsze dreszcze. - Och, nie. Nie mogę... Ja... Clare wzbudziła w Ralphie, odruch opiekuńczy, czego się
po sobie zupełnie nie spodziewał. Wziął ją w ramiona i przy tulił, pragnąc ogrzać i pocieszyć. W ułamku sekundy zapo mniał o misji, którą miał do spełnienia. - Uspokój się, Clare. Będę spał na kanapie. Chodzi o to, aby Armstrong zaświadczył, że spędziliśmy wspólnie noc w moim pokoju. Ty z kolei powiesz, że się w ostatniej chwili rozmyśliłaś i zamiast iść na spotkanie z Jeremym, przyszłaś do mnie. Spojrzał na Clare. Nawet stres nie ujmował jej urody. Mi mo widocznego zmęczenia, wyglądała przepięknie. Różniła się od kobiet, w których towarzystwie zwykł przebywać - cynicznych i pewnych siebie jak Eva. Clare straciła rodzinny dom, pozycję towarzyską i z trudem wiąza ła koniec z końcem - nie wiedział nawet jak. Ale trzeba jej oddać sprawiedliwość, że się nie załamała, pomimo niezli czonych procesów sądowych. Znowu zrobiło mu się jej żal. Zdziwiło go, że ma taką delikatną i jedwabistą skórę oraz że wzbudza ogromną pokusę w nim, mężczyźnie, który na ogół potrafi na zimno kontrolować swoje pragnienia i żądze. Może rozczuliło go, że jest taka bezbronna. W takim razie musi się na to uodpornić. Tymczasem jednak nie potrafił się powstrzymać i pocałował ją w czubek głowy. Przeklął się w duchu za moment słabości. Uważał bo wiem, że za wszelką cenę powinien zachować wobec Clare sceptycyzm i jasność umysłu, tak samo jak wobec innych osób. Trącił ją lekko łokciem. - Powiedziałem, że dobrze by ci zrobiła kąpiel, a nie drzemka. Pośpisz sobie później. Gdy się wymoczysz w go rącej wannie, od razu poczujesz się lepiej. Ralph miał rację, twierdząc, że gorąca kąpiel dobrze jej zrobi. Clare nie pamiętała, kiedy ostatni raz kąpała się w tak
ogromnej wannie jak ta, która znajdowała się w luksusowej łazience Ralpha. Wielkie lustra wiszące na ścianach sprawia ły, że czuła się jak ekstrawagancka gwiazda z Hollywoodu. Sypialnia Ralpha była również wspaniała. Dominowały w niej skóra i ciężkie tkaniny. Olbrzymie łóżko, od którego nie mogła oderwać wzroku, zwieńczone baldachimem, było tak przepastne, że mógł się w nim zabawiać z trzema Evami Chance-Smythe naraz. - Czy nie uważasz, że po kąpieli, zamiast wkładać znowu swoje ubranie, powinnaś raczej użyć czegoś takiego? - Pod szedł do ogromnej szafy i wyjął z niej różową, jedwabną ko szulę nocną oraz przecudowny peniuar w złociste pawie. Czyż nie świadczy to o jego bujnym życiu osobistym? - pomyślała z rozbawieniem Clare, trochę oszołomiona pro pozycją. Musiała ją zdradzić mina, bo Ralph się roześmiał. - Przecież obiecałem, że nie będę próbował cię uwieść. Zresztą, nie jestem w odpowiednim nastroju. Uwierz mi, że jeżeli posłuchasz mojej rady, od razu się lepiej poczujesz. Przyrzekam, że nie wejdę do łazienki, dopóki ty tam bę dziesz. Poczekam na ciebie na dole. Daję słowo honoru! Czy to cię satysfakcjonuje? Z jej twarzy wyczytał, że Clare nie darzy go zaufaniem, ale nie miał jej tego za złe. Odetchnął z ulgą, gdy skinęła niepewnie głową na znak, że się zgadza, i sięgnęła po ręcz niki, nocną koszulę oraz peniuar. - W łazience znajdziesz różne damskie akcesoria - po wiedział. - Szampony, pachnące mydełka, szminki oraz kre my. Korzystaj z nich bez najmniejszych oporów. Tak też zrobiła. Szampon, mydła, olejki do kąpieli, szmin ki i różne kremy nawilżające oraz służące jako podkład pod makijaż - wszystko w przepięknych słoiczkach, pudełecz-
kach i flakonikach - były znacznie droższe niż kosmetyki z miejscowego Woolwortha, których używała Clare. Intrygowało ją, kim jest kobieta, z którą Ralph dzieli łóż ko i łazienkę. Prawdopodobnie Eva Chance-Smythe. Wie działa, że Ralph ma opinię kobieciarza, dlatego czuła się przy nim taka onieśmielona. Otulona peniuarem i w różowych pantofelkach, które zna lazła na półce w łazience, zjawiła się znowu w sypialni, wy cierając po drodze ręcznikiem włosy. Czuła się już znacznie lepiej. Przeszły dreszcze oraz zatarł się nieco w jej pamięci obraz martwego Jeremy'ego. Ledwie zdążyła usiąść w ogromnym fotelu stojącym przy kominku, rozległo się pukanie do drzwi. - Clare? Czy jesteś już gotowa? Mogę wejść? Pytanie raczej retoryczne - pomyślała. W końcu to jego pokój, a poza tym Ralph upierał się, że powinni spędzić wspólnie tę noc. Starała się o tym nie myśleć ani o tym, jak będzie wyglądał w piżamie. Raptem ogarnęło ją przerażenie na myśl, że, być może, w ogóle nie używa piżamy! Przypo mniała sobie, iż jej kuzynka Angela, szalenie postępowa osóbka, powiedziała jej, że bardzo wielu młodych mężczyzn sypia obecnie nago. Clare nie miała odwagi spytać, skąd ma takie informacje. - Proszę! - zawołała i żeby go przechytrzyć, beztrosko dodała: - Prezentuję się całkiem przyzwoicie. - Niech sobie nie myśli, że jest jakąś głupią gęsią. Nie należy, co prawda, do kobiet pokroju Evy Chance-Smythe, ale nie zamierza być niczyim podnóżkiem. Zdumiała się, widząc, że Ralph przyniósł na tacy jedzenie. Najwyraźniej zdążył już wziąć kąpiel albo prysznic. Miał na sobie piżamę z błyszczącego materiału oraz jedwabny szlafrok - ostatni krzyk mody, wylansowany przez Noela Cowarda.
58
Odstawił na łóżko tacę z jedzeniem i przesunął na środek niski, osiemnastowieczny stolik z opuszczanym blatem. Rozstawił go, postawił na nim dwa talerze, których zawar tość kryły srebrne, misternie zdobione klosze, koszyk z chle bem, sztućce, dwa kieliszki oraz butelkę szampana. - Mój Boże - Clare zrobiła wielkie oczy na widok przy gotowanej przez niego uczty. - Jak to wszystko wniosłeś na górę? Ralph uśmiechnął się do niej szczerze. - Przyznaję, że miałem z tym trochę kłopotu, panno Windham. Armstrong wnosi zawsze tacę z wielką pompą, ale go nie ma, niestety. - Wyłowił z kieszeni szlafroka dwie ser wetki i przysunął do stołu krzesła. - Nie wiem, kiedy ostat nio coś jadłaś, ja w każdym razie umieram z głodu. Clare obawiała się, że po tym, co się wydarzyło, nie przej dzie jej przez gardło żaden kęs. Ale gdy Ralph gestem pod patrzonym u kelnerów w „Cafe Royal" albo u „Qualingów" uniósł klosze, na widok omletu z serem oraz sałatki pociekła jej ślinka. - Och! - wykrzyknęła spontanicznie. - Co za wspaniałe danie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem głodna. - A więc zabieraj się do jedzenia - oznajmił Ralph, mile zaskoczony reakcją Clare na widok przygotowanego przez niego skromnego posiłku. Stanowiła ona ogromny kontrast z zachowaniem Evy Chance-Smythe, która zawsze prezento wała zblazowaną pozę. Clare nie trzeba było specjalnie zachęcać do jedzenia. - Pyszne - zachwycała się. - Naprawdę doskonałe. Masz wspaniałego kucharza. - Przyznam, że pogłaskałaś mnie po sercu, ponieważ ja jestem tym kucharzem. Clare odłożyła nóż i widelec.
- To ty przygotowałeś posiłek? Niemożliwe! - Gotowanie to żadna filozofia - stwierdził Ralph. - Wy maga tylko trochę czasu. W czasie wojny gotowałem dla żoł nierzy w okopach. Wtedy odkryłem, że mnie to interesuje. Gdy wróciłem do domu, przekupiłem swego kucharza, no i nauczył mnie kilku prostych dań. Poczęstuj się, proszę, chlebem. Niestety, nie mogę się pochwalić, że go sam upiek łem. Dolać ci szampana? Szkoda by było, gdyby miał się zmarnować. Clare powoli wyzbywała się irracjonalnego lęku, jaki bu dził w niej Ralph. Niewątpliwie miał na to również wpływ szampan, który wciąż na nowo pienił się w jej kieliszku. W gruncie rzeczy Ralph wcale nie był aż taki przerażający. Gdy się uśmiechał, jego z natury surowa twarz łagodniała. Wyraźnie starał się ją rozbawić, zupełnie nie krępując się tym, że jest w szlafroku. W końcu i Clare przestała się przej mować swoim strojem. Doszła do wniosku, że kreacje balo we Evy Chance-Smythe są bardziej roznegliżowane. Na myśl o Evie Chance-Smythe zrobiło jej się dziwnie przykro. A może Ralph był dla niej równie czarujący? Stwierdziła stanowczo, że w gruncie rzeczy nic jej to nie obchodzi. Przecież Ralph Schuyler jest jej kompletnie obo jętny. Uśmiechnęła się do niego z pobłażaniem, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że wybacza mu jego flirciarski sto sunek do kobiet. Ralph w odpowiedzi znowu napełnił jej kie liszek szampanem. Clare widać zapomniała, iż nie lubi tego trunku - co nie uszło jego uwagi -jak również nie spostrzeg ła, że Ralph wypił zaledwie kilka łyków, choć butelka była prawie pusta... Ralph z kolei, wpatrzony w delikatną twarz Clare, oświet loną ciepłym blaskiem lampy, był o włos od tego, aby zapo-
60 mnieć, jaki jest prawdziwy powód jego zainteresowania tą kobietą. Przywołał zdrowy rozsądek, poskramiając rozpalo ne zmysły. - Czy istniał jakiś konkretny powód, dla którego Jeremy zaprosił cię do siebie? - zapytał, starając się, aby jego głos brzmiał obojętnie. - Czy miało to być po prostu towarzyskie spotkanie? Clare przybrała również obojętny ton. - Ach, twierdził, że... - Ziewnęła, zakrywając usta dło nią. - Że ma mi coś ważnego do powiedzenia na temat Boya... Ale może to był tylko pretekst. - Pewnie tak - skłamał Ralph, któremu raptem zaczęło się rozjaśniać w głowie. Czyżby dlatego zastrzelono Peele'a? Aby nie wyjawił Clare czegoś istotnego na temat Boya? Być może to dziwne, ale całkiem prawdopodobne. - Czy po śmierci Boya widywałaś się z Jeremym? Choć Ralph zadawał całkiem proste pytania, Clare miała kłopoty z udzieleniem odpowiedzi. Coraz trudniej było jej skupić myśli. - Nie - odparła po chwili namysłu. - Nie widywałam się z nikim z grona naszych dawnych przyjaciół. Musiałam za rabiać na życie. Nie miałam ani czasu, ani pieniędzy na to warzyskie spotkania. Ziewnęła znowu i wypiła szampana do dna. Widziała twarz Ralpha jak przez mgłę i okropnie chciało jej się spać. Wspaniałe jedzenie oraz wyśmienity trunek podziałały na nią jak środek znieczulający. Przeciągnęła się - wypity szampan pozbawił ją wszelkich skrupułów - po czym stwierdziła: - Okropnie mi się chce spać. - Położyła głowę na oparciu fotela, przymknęła oczy i natychmiast zapadła w sen jak nie mowlę. Ralph wstał i podszedł do Clare. Przyćmione różowe
światło przydało jej twarzy porcelanowego wyglądu. Długie czarne rzęsy rzucały cienie na policzki, a usta wygięły się w tajemniczym uśmiechu jak u Mony Lizy. Jedną rękę wsunęła pod policzek, druga zwisała bezwładnie w dół. Krótko obcięte, niepomalowane paznokcie oraz zgrubienia skóry na palcach i dłoniach świadczyły o niestrudzonej pra cy, w której posługiwała się wiecznym piórem i maszyną do pisania. Ale nic nie było w stanie przyćmić kruchości jej postaci oraz delikatności twarzy okolonej aureolą błyszczących, brą zowych włosów przetykanych pasemkami złota. Ralpha ogarnęła fala podniecenia - tak silnego, że aż poczuł ból; tak bezwiednego i nieoczekiwanego, że doznał wstrząsu. Zrozu miał bowiem, jak bardzo ta kobieta działa na jego zmysły, z czego dotychczas nie zdawał sobie sprawy. Nie wolno mu jednak zapomnieć o tym, że stanowiła jedynie zagadkę, którą miał za zadanie rozwikłać. Przynajmniej tak mówił rozsądek. Ale zaprzeczały temu emocje, które Ralphem zawładnęły. I to właśnie one, a także współczucie - uczucie raczej ob ce Ralphowi Schuylerowi, człowiekowi zazwyczaj twarde mu i bezlitosnemu - spowodowały, że pochylił się, uniósł Clare ostrożnie z fotela i zaniósł do przepastnego łóżka. Armstrong przygotował przed wyjściem posłanie na noc, pozostawiwszy odrzuconą kołdrę, tak że Ralphowi udało się bez trudu ułożyć w łóżku ubraną w peniuar Clare. Poruszyła się raptem, chwyciła go za rękę, ścisnęła na moment, po czym ją puściła. Gest ten wyrażał autentyczne zaufanie, Ralph znowu po czuł falę wzruszenia. Ciekaw był, czyją to rękę Clare ściskała przez sen. Usiłował zdobyć się na cynizm, ale bezskutecznie. Stał przez chwilę i przyglądał się Clare, walcząc z silną
pokusą, by zrzucić z siebie szlafrok i wślizgnąć się do łóżka - choćby tylko po to, by położyć się obok niej, otulonej w delikatny jedwab. Wzdrygnął się raptem, pokiwał głową i zbeształ sam siebie. - Ty durniu! - zgasił światło i podszedł do kanapy stoją cej w pobliżu wygasłego kominka. Próbował zasnąć. W przeciwieństwie do Clare przez długi czas nie mógł zmrużyć oka. Dopiero gdy niebo rozjaśnił pier wszy brzask, zmorzył go sen.
ROZDZIAŁ PIĄTY - Czy pani również życzy sobie śniadanie, proszę pana? Armstrong przemawiał zawsze łagodnym głosem, a ma niery miał nienaganne. Ani nie potępiał, ani nie pochwalał faktu, że jego pan przyjmował nocą kolejną kobietę, której Armstrong nigdy przedtem nie widział. Walczył wspólnie z Ralphem w okopach, znał jego słabe strony i już dawno temu domyślił się, na czym naprawdę po lega jego profesja, ale milczał jak grób. - Ach. Więc wiesz, że mam gościa? - powiedział Ralph. - Tak, proszę pana. Zauważyłem, że na kanapie w salonie leżą kapelusz i blezer. Pozwoliłem sobie powiesić je w gar derobie. Przemilczał dyskretnie fakt, że zajrzał też ukradkiem do sypialni Ralpha i zobaczył Clare śpiącą w jego łóżku. Jego pan tymczasem już wstał i golił się w łazience. A więc Clare i Ralph mieli zapewnione alibi, tak jak to sprytnie wykombinował Ralph. Wszędobylski Armstrong bez wątpienia odkrył, że spędził noc z kobietą i w razie po trzeby złoży odpowiednie zeznania. Armstrong, nie zdając sobie sprawy, że uległ kolejnej ma nipulacji Schuylera, przekonany, iż to on jest zręcznym mani pulatorem, uprzejmie zapytał: - Czy owa dama życzy sobie śniadanie zwykłe, czy też należy do kobiet gustujących raczej w niezwykłych, proszę pana?
64
Ralph zastanawiał się chwilę. - Sądzę, że zwykłe. Ale może lepiej ją o to zapytam. - Ralph wycofał się do sypialni. Clare właśnie się obudziła i ziewnęła leniwie. W pier wszej chwili, gdy zobaczyła baldachim i ciemne, adamasz kowe zasłony, nie bardzo wiedziała, gdzie jest. Raptem w pa mięci ożyło gorzkie wspomnienie ostatniej nocy. Usiadła na łóżku wyprostowana jak struna. W tym samym momencie Ralph zapukał do drzwi i wszedł do pokoju, sły sząc niezdecydowane „Proszę!" Clare. Na szczęście był ubrany i robił wrażenie wyjątkowo zadowolonego człowie ka, chociaż spędził noc na kanapie. - Armstrong chce wiedzieć, czy życzysz sobie normalne śniadanie? - To zależy, co Armstrong uważa za normalne... - Jajka na boczku, wędzone ryby, risotto oraz różne inne różności. Miała ochotę zapytać, co to za „różne różności", oraz po czynić uwagę, że większość czasu, jaki ze sobą spędzają, schodzi im na rozmowach o jedzeniu albo na konsumpcji, ale zamiast tego odpowiedziała ze śmiertelną powagą: - Ach, normalne śniadanie wydaje mi się całkiem w po rządku. - Wspaniale. Armstrong byłby niepocieszony, gdybyś wyraziła życzenie zjedzenia na śniadanie jakiś dziwacznych mikstur albo kiełków lucerny czy też innych niecodziennych produktów. - Nie zamierzam sprawiać Armstrongowi kłopotu - rzek ła sucho. - Czy moje ubrania są gdzieś pod ręką? Chciała bym się ubrać. - Pozwoliłem sobie powiesić je w szafie - odparł Ralph, parodiując Armstronga, czego Clare nie wiedziała.
Zaczerwieniła się na myśl, że dotykał jej osobistych rze czy. Wczoraj wieczorem usnęła zmożona szampanem, nie myśląc o tego typu przyziemnych sprawach jak zatroszcze nie się o własną garderobę. - - Dziękuję ci - powiedziała zmieszana. Jej mózg pracował sprawnie tego słonecznego poranka, dlatego zaczęło do niej powoli docierać, jak wielki dług wdzięczności ma wobec Ralpha, zwłaszcza że jego plan się powiódł. Spłonęła rumieńcem. Oczywiście Armstrong wy chodzi z założenia, że Clare jest kochanką Ralpha. Ale mniejsza z tym. Już niedługo zniknie z jego życia i nikt nie będzie zaprzątał sobie głowy tym, co wydarzyło się dzisiej szej nocy. Wróci do swoich normalnych zajęć, a ludzie, dla których pracuje, nie dowiedzą się o tym, że spędziła noc w Mayfair. Zresztą i tak by ich to nie interesowało. Po śnia daniu pojedzie do domu i postara się o wszystkim zapo mnieć. Być może nagabywać ją będzie policja, ale Ralph za pewnił jej alibi - był to z jego strony wyjątkowo uprzejmy gest. Śniadanie w przytulnej jadalni udekorowanej świeżymi kwiatami, do którego podawał usłużny Armstrong, przeszło bardziej gładko, niż się tego spodziewała. Ralph robił wrażenie trochę nieobecnego i prawie się nie odzywał. Armstrong położył z namaszczeniem po jego pra wej ręce dziennik „The Times". Clare podejrzewała, że gdy by nie towarzyszyła mu przy stole, Ralph zapewne prze glądałby gazetę w przerwach między kolejnymi daniami, składającymi się na obfite śniadanie. Zastanawiała się, jak to możliwe, że Ralph ma tak doskonałą sylwetkę, skoro pochła nia takie niesamowite ilości jedzenia. Korzystając z okazji, że Armstrong poszedł do kuchni po świeżą kawę, Clare odłożyła serwetkę i powiedziała:
- Chciałam ci podziękować za to, że okazałeś mi tyle ser ca. Jestem ci ogromnie wdzięczna, uważam jednak, że nie powinnam nadużywać twojej uprzejmości, dlatego postano wiłam udać się jak najszybciej do domu. Mam mnóstwo pra cy, podejrzewam, że ty też. Powiedz mi, proszę, gdzie są mój blezer i kapelusz? Ralph utkwił w niej przenikliwy wzrok - jego oczy kolo ru bursztynu wyrażały dezaprobatę. - Proszę cię, usiądź. Nie skończyłem jeszcze śniadania, a wolałbym osobiście odprowadzić cię do... Chelsea... tak? - Och, zupełnie nie ma potrzeby. Jestem przyzwyczajona do samodzielnego podróżowania koleją podziemną, a poza tym nie jestem Evą Chance-Smythe - wyrwało jej się nie postrzeżenie. Ralph, wściekły, rzucił serwetkę na stół. - Jaki to ma, do cholery, związek z Evą?! - wykrzyknął, marszcząc brwi. - Nie pozwolę na to, aby młoda dama, w której sprawy jestem zaangażowany i z którą spędziłem noc, podróżowała samotnie po Londynie. - Ale na szczęście ja nie mam nic wspólnego z tobą! - oburzyła się Clare. W złości nie spostrzegła, że do jadalni wszedł Armstrong z dzbankiem kawy. - I wcale nie spędzi łam z tobą nocy. - A więc kto w takim razie spał dzisiejszej nocy w moim łóżku? - Hm - chrząknął Armstrong i postawił dzbanek z kawą przed Clare, aby dać tym samym znak, że znajduje się w po koju. Ralph wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu. - Snujesz się po domu jak duch, Armstrong. Mówiłem ci już tyle razy, że wolałbym, abyś zaszczycając mnie swoją obecnością, sygnalizował to w bardziej dobitny sposób.
Armstrong skłonił się uniżenie. - Och, najmocniej pana przepraszam. Proszę mi wyba czyć. Obawiam się, że zachowałem się niezbyt taktownie, wbrew swoim zwyczajom. - To prawda - przyznał Ralph, ciesząc się w duchu, że Armstrong usłyszał ową wymianę zdań. Zapewne dzięki te mu tylko upewnił się w swoich spostrzeżeniach, którymi w razie przesłuchania chętnie podzieli się z policją. - Mniej sza z tym. Wybaczam ci, ale obawiam się, że panna Wind ham, niestety, nie. Clare westchnęła. Jej i tak już nadszarpnięta reputacja zosta ła kompletnie zszargana. Mimo to starała się nadrabiać miną. - Ach, dzisiaj rano w moim interesie jest wybaczyć każ demu, nawet tobie, Ralph. Zupełnie go to nie zbiło z tropu. Wręcz przeciwnie. Wstał z miejsca, obszedł stół dookoła, ujął jej rękę i pocałował Armstrong przyglądał im się życzliwym wzrokiem. - Jesteś wyjątkowo uprzejma, kochanie. Bardzo to sobie cenię. Pozwól, że w rewanżu odwiozę cię do domu. Nie miała innego wyjścia, jak się zgodzić. Dla dobra spra wy musiała grać, choć w gruncie rzeczy ją to mierziło. Ralph złożył na jej rozpalonym policzku przelotny poca łunek. - Cieszę się, że mogę coś dla ciebie zrobić. Zwłaszcza w obecnej sytuacji. A teraz zjedz grzanki z marmoladą i na pij się świeżo zaparzonej kawy. Przyznasz, że kawa zaparzo na przez Armstronga jest rewelacyjna. Posłał jej zniewalający, wręcz lubieżny uśmiech. Clare niemal zachłysnęła się kawą. Zrezygnowana, postanowiła się poddać. W przeciwieństwie do Armstronga, nie miała złu dzeń co do tego, że to Ralph manipuluje ludźmi.
68 Nie spodziewała się, że gdy zajadą pod dom na Camden Place, gdzie znajdowało się jej mieszkanie, Ralph uprze się, aby wejść z nią do środka, zamiast od razu pojechać do Mi nisterstwa Spraw Zagranicznych - czy też gdzie indziej, w każdym razie do swojej pracy. Zachował się jak dżentelmen, pomagając jej wysiąść ze sportowego, zielonego bentleya ze skórzanymi obiciami wzbudzili wyraźnie zainteresowanie, gdyż kilka zasłon uchy liło się gwałtownie. Clare ruszyła raźnym krokiem w stronę drzwi wejściowych. Choć podziękowała Ralphowi zdawko wo za podwiezienie do domu, stwierdziła, że idzie w ślad za nią. Chwyciła za klamkę i zdobywając się na maksymalny chłód, powiedziała: - Nie widzę powodu, abyś mi dalej asystował, Ralph. Już mówiłam, że przyzwyczajona jestem radzić sobie sama. - Wiem - mruknął czule i pocałował ją w głowę ku zgor szeniu ciekawskich sąsiadów, którzy wietrzyli skandal. - Ale teraz ja będę się tobą opiekował. Nie zgodzę się na to, by moja dziewczyna nie miała eskorty. - Ach! - Clare o mały włos nie tupnęła nogą. - Odpro wadziłeś mnie aż pod same drzwi, a więc możesz sobie iść. Położył rękę na jej ramieniu - gest ten dla postronnych obserwatorów był wyrazem czułości, ale poirytowana Clare odniosła wrażenie, jakby ścisnęła ją jakaś stalowa klamra. - Reaguj na mnie w bardziej wrażliwy sposób - szepnął jej do ucha, przybierając minę, jakby zasypywał ją czułymi słówkami. - Przecież podobno szalejemy za sobą, a więc musimy się zachowywać stosownie do tego, jeżeli chcemy, żeby nam uwierzono. Uśmiechnij się do mnie i pozwól wejść do środka. Muszę zamienić z tobą parę słów, z dala od wścibskiego Armstronga.
Clare drażniła świadomość, że Ralph ma rację. Pokonując niechęć, wykrzywiła twarz w grymasie, który od biedy moż na było uznać za uśmiech i powiedziała: - Skoro nie ma innego wyjścia, to trudno. - Uczyniła za chęcający gest, wskazując mu wysłane brudnoszarym chod nikiem schody prowadzące na górę. Jej mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Po ranne słońce bezlitośnie ujawniało jego ubóstwo i brzydotę. Wszystkie meble w tak zwanym salonie były używane. Duży stół pod oknem pełnił rolę biurka. Stała na nim sfatygowana maszyna do pisania, a wokół piętrzyły się sterty książek i pa pierów. Mniejszy, mocno podniszczony stół z dwoma krze słami oraz wysłużony fotel, stojąc przed kominkiem, zamy kały stan posiadania Clare. Ralph poczuł wyrzuty sumienia, że poniekąd zmusił ją do ujawnienia mu, w jak trudnych żyje warunkach. Zakładał, że pozostałe pomieszczenia są urzą dzone równie niedostatnio - i rzeczywiście się nie mylił. Nie dał po sobie poznać, jak bardzo poruszyło go to, co zobaczył. Czuł instynktownie, że Clare ogarnęłaby furia, gdyby okazał jej litość. Świadczyła o tym jej dumna postawa i butna mina. - Pozwolisz, że usiądę? - zapytał. - Uważam, że powin niśmy porozmawiać. - Oczywiście. - Clare wskazała mu fotel, a sama zajęła krzesło. Siedzieli tak, wpatrując się w siebie jak dwie osoby szy kujące się do pojedynku, aż w końcu Ralph powiedział: - Clare, musimy się wspierać. Ja ci po prostu próbuję po móc. Zrozum, że to szalenie istotne, abyśmy przez najbliższe kilka tygodni, do czasu aż zostanie wyjaśniona przyczyna śmierci Jeremy'ego Peele'a, zachowywali się jak para ko chanków. Chodzi o to, aby uśpić podejrzenia. Przygotuj się
na to, że będę ci towarzyszył nie tylko wieczorem na przyję ciach, ale będę cię również zabierać na różnego rodzaju im prezy odbywające się za dnia, na których zwykłem pojawiać się ze swoją przyjaciółką. Obiecuję ci, że nie potrwa to długo. Clare nie pozostawało nic innego, jak złożyć broń. Wes tchnęła, uznając, że poniosła klęskę. - Tak, rozumiem, o co ci chodzi, i postaram się nie za wieść twoich nadziei. Problem w tym, że muszę zarabiać na życie. - Wskazała ręką stół, na którym piętrzyły się papiery. - Nie mogę pozwolić sobie na to, by zbyt długo próżnować. Ralph postawił na swoim, a więc się dalej nie upierał. - To prawda. Wezmę to pod uwagę i będę cię nagabywał jak najrzadziej. A tymczasem powinniśmy wyjawić sobie wzajemnie, jak wygląda nasze życie, aby nie zdarzyła się nam przypadkiem jakaś wpadka. Nastąpiła chwila zwierzeń. Clare opowiedziała w szcze gółach o swojej pracy, Ralph natomiast opisał, jak wygląda jego dzień w ministerstwie. Tyle tylko, że Clare mówiła pra wdę, a Ralph kłamał jak z nut. - Przyrzeknij mi, że nie będzie kłopotów z Evą Jak-jej-tam - powiedziała na koniec Clare. - Nie życzę sobie żad nych publicznych scen. - Cóż... - Ralph wykrzywił usta w zjadliwym uśmiechu, który Clare zaczynała uważać za znak szczególny Schuyle rów. - Nie byłoby to wcale takie głupie, gdyby Eva urządziła ci jakąś scenę. Potwierdziłoby to, że mamy ze sobą romans, nie sądzisz? Ale, niestety, Eva wyjeżdża w tym tygodniu do Hollywoodu, a więc nic nam z jej strony nie grozi. - To świetnie - Clare poczuła zdecydowanie ulgę, usły szawszy tę nowinę, ale nie dała tego po sobie poznać. - Sko ro i ten problem mamy z głowy, nie widzę powodu, żeby cię dłużej zatrzymywać.
Widok siedzącego w fotelu Ralpha, który swoją osobą zdecydowanie zdominował jej nieduży pokój, robił na niej dziwne wrażenie. Zachowywał się tak, jakby mieszkał tu od lat, a nie jak gość, który zawitał tu przed chwilą po raz pierw szy. I nie wyglądało na to, żeby zbierał się do wyjścia. - Nie omówiliśmy jeszcze wszystkiego - oznajmił. - Wspomniałaś Evę. A teraz ja zadam ci osobiste pytanie, na które muszę znać odpowiedź. Dlaczego porzuciłaś Boya Mallory'ego? Ralph nie spodziewał się takiej reakcji. Clare, która do tej pory trzymała nerwy na wodzy, pobladła i przygryzła wargę. Odwróciła od niego twarz, mówiąc: - Nie mogę ci tego zdradzić. Dlaczego o to w ogóle py tasz? Przecież to nie ma żadnego związku ze śmiercią Jere my'ego. Ralph, który był innego zdania, nie dał za wygraną. - Daj spokój, Clare. Byłem z tobą szczery, jeżeli chodzi o Evę. Nie rób więc z tego aż takiej tajemnicy. - Nie! - Clare zerwała się na nogi i podeszła do drzwi. - Nie! - nikomu się nie przyzna, dlaczego porzuciła Boya na dwa dni przed ślubem. Ojciec, matka i różne inne osoby, w tym nawet proboszcz, zadręczali ją pytaniami, ale bez skutku. Z pewnością nie zamierzała mówić o tym Ralphowi Schuylerowi. W jednej chwili przyjazny nastrój, który towarzyszył im, gdy opowiadali o sobie nawzajem, prysnął. Ralph zmarszczył brwi. - Przepraszam cię... - zaczął mówić, ale uciął w pół sło wa, gdyż raptem rozległo się pukanie do drzwi. - Czy spo dziewasz się kogoś? - zapytał. Clare, która odzyskała już kolory, pokręciła głową. - Ale lepiej będzie, jeśli otworzę - stwierdziła. - Może
powinieneś już pójść - dodała, choć nie bardzo wierzyła, że Ralph posłucha. Znowu rozległo się pukanie, tym razem bardziej natarczywe. - Proszę otworzyć - odezwał się zachrypnięty, męski głos. - Wiemy, że jest pani w domu, panno Windham. Gos podyni widziała, że przyjechała pani przed kilkoma minuta mi. - Mój Boże. Zdaje się, że to policja - stwierdził z na dzieją w głosie Ralph. Jeżeli tak, to świetnie się składa, po myślał. Gdy mnie zastaną u Clare, powinni bez trudu uwie rzyć w wymyśloną przez nas historyjkę. Ku przerażeniu Clare, podszedł do niej, potargał jej włosy, przycisnął policzek do jej uszminkowanych ust i wprawnym ruchem odpiął dwa górne guziki sukienki. - Ralph! - wykrzyknęła zszokowana. - Co ty wypra wiasz. .. - zamilkła, bo w gruncie rzeczy dobrze wiedziała, o co mu chodzi; chciał, aby wyglądali jak dwoje kochanków. Ralph zerwał z szyi krawat i rozpiął parę guzików koszu li, zanim podszedł do drzwi i poirytowanym głosem zawołał: - Kto tam?! Prowadzimy z panną Windham naradę. Jes teśmy bardzo zajęci. - Klnąc siarczyście, aby podkreślić efekt, że są parą kochanków, którzy zostali przyłapani na go rącym uczynku i szlag ich trafia, że im ktoś przeszkodził, Ralph otworzył drzwi. Na progu stało dwóch policjantów w cywilnych ubra niach. Jeden z nich pokazał Ralphowi odznakę. Mężczyźni minęli go bez słowa, weszli do pokoju i zaczęli przyglądać się Clare, która usiłowała doprowadzić się do porządku, uda jąc okropnie zmieszaną. Ralph tymczasem zaczął mocować się z krawatem. Mężczyzna, który był szefem, powiódł wzrokiem od Clare do Ralpha i mrugnął porozumiewawczo. Jego kolega z głupa-
wym uśmiechem na ustach obserwował Clare, która pos piesznie zapinała sukienkę. - Panna Windham, Clare Windham, prawda? - stwierdził szef. - Czy zechciałaby pani odpowiedzieć nam na kilka pytań? Clare najchętniej by odmówiła, ale to nie miało sensu. Spostrzegła, że za plecami policjantów Ralph uśmiecha się do niej porozumiewawczo, chcąc dodać jej otuchy. Miała wrażenie, że trafiła do jakiegoś domu wariatów, w którym wszystko jest możliwe. - Nazywam się Malcolm. Jestem inspektorem. A to mój kolega, sierżant Johnson - mówił dalej policjant. - Postara my się nie zająć pani zbyt wiele czasu. Sierżant Jonhson z trudem oderwał wzrok od Clare i za czął przyglądać się Ralphowi, który ze znudzoną miną stał oparty plecami o ścianę. - Czy ja pana przypadkiem nie znam? Kapitan Schuyler, prawda? - Owszem, we własnej osobie - Ralph uśmiechnął się do niego konfidencjonalnie, jak kolega do kolegi, co wypadło nieco komicznie ze względu na ślad szminki na policzku, o którym zdawał się nie wiedzieć. - Byliśmy razem w Arra sie, zgadza się Johnson? O ile mnie pamięć nie zawodzi, miał pan wówczas rangę kaprala. - Nie ma mowy o pomyłce - szczerze jak dziecko wy znał Johnson. - Hm, Johnson - mruknął inspektor. - To nie jest spotka nie pułku, z czego z pewnością kapitan doskonale zdaje so bie sprawę. - Major - poprawił go Ralph. - Awansowałem. Chociaż przyznam, że ranga oficerska z czasów wojny nie gra roli w cywilu. Jestem teraz zwykłym facetem.
- No tak, proszę pana - uciął dyskusję inspektor, marsz cząc brwi. Spojrzał karcącym wzrokiem na sierżanta, dając mu do zrozumienia, że ma natychmiast zamilknąć. - Jestem pewien, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, iż zada my pannie Windham kilka prostych pytań. - To zależy na jaki temat - odparł sprytnie Ralph. - Niech się pan nie martwi, panie Schuyler. To czysta for malność. - O ile się nie mylę, inspektorze, interesuje pana moja osoba, a nie pan Schuyler - powiedziała z naciskiem Clare. - Istotnie, panno Windham. Oto pierwsze, dziecinnie proste pytanie. Gdzie była pani ostatniej nocy? Clare wzięła głęboki oddech. A więc przyszła pora na kłamstwa. Nie miała zwyczaju kłamać. Nie kłamała również wtedy, gdy pytano ją, dlaczego zerwała z Boyem. Po prostu od mawiała odpowiedzi. Straciła przez to prawie wszystko. Je żeli powiedziałaby teraz policji, zgodnie z prawdą, że była wczoraj wieczorem w mieszkaniu Jeremy'ego, straciłaby i tę resztkę, która jej pozostała. Zaczęła mówić, zdumiona, że zachowuje kamienny spokój. - Odpowiedź na to pytanie jest równie prosta: byłam u pana Schuylera. Inspektor zajrzał do notesika. - Radziłbym pani dokładnie sprecyzować, w jakich go dzinach była pani u pana Schuylera - zwrócił się do niej górnolotnie. - Pan Sutton, służący pana Jeremy'ego Peele'a, powiedział nam, że jego pracodawca oczekiwał pani właśnie wczoraj wieczorem. Czy odwiedziła go pani wieczorem, panno Windham? Odpowiedź na to pytanie była decydująca. Ralph wstrzy-
mał oddech - Clare nie wolno się zdradzić z tym, że wie o śmierci Jeremy'ego. Clare nie zawiodła. - Służący Jeremy'ego? - powtórzyła zdziwionym gło sem. - A co on ma z tym wszystkim wspólnego? Dlaczego pan nie zapyta wprost Jeremy'ego? I dlaczego zjawił się pan u mnie? Jeremy może panu potwierdzić osobiście, że byłam z nim umówiona, ale nie przyszłam na spotkanie. W ostatniej chwili zmieniłam plany i postanowiłam zobaczyć się z Ral phem... panem Schuylerem. Ralph odetchnął w duchu. Clare spisała się na medal. Udzieliła inspektorowi wyczerpującej odpowiedzi, kłamiąc jak z nut. Sierżant Johnson podchwycił porozumiewawcze spo jrzenie inspektora i piskliwie zapytał: - Nie słyszała pani, o czym przez cały ranek trąbią na uli cy gazeciarze? - Nie, sierżancie, nie słyszałam. Co za nowinę mają do zakomunikowania? Inspektor, który - widać - zwykł brać przesłuchiwaną osobę w krzyżowy ogień, przejął pałeczkę od sierżanta i za czął mówić, nie spuszczając oczu z Clare. - Pan Peele został zamordowany wczoraj w swoim apar tamencie, gdzieś między siódmą a ósmą wieczorem, jak są dzimy. Jego służący, Sutton, który miał wczoraj wychodne, znalazł go martwego, gdy wrócił do domu. Jak już wspo mniałem, powiedział nam, że jego pan umówiony był z pa nią, panno Windham. Znaleźliśmy też na ten temat wzmiankę w dzienniku prowadzonym przez pana Peele'a. Czy na pew no nie złożyła mu pani wizyty wczoraj wieczorem? Ralph postanowił wkroczyć do akcji. - Doprawdy, inspektorze, po co te indagacje? Clare, to
76 znaczy panna Windham, powiedziała już panu, że odwołała w ostatniej chwili spotkanie z Jeremym, ponieważ zaprosi łem ją do siebie, na co chętnie przystała. A więc sprawa jest oczywista. - Tak, proszę pana. Rozumiem. Ale wolałbym, żeby mło da dama odpowiedziała nam sama na to pytanie. Pozwoli pa ni, panno Windham? Clare sięgnęła po chusteczkę do nosa, skryła w nią twarz i opadła na fotel. - Wybaczy pan, panie inspektorze, ale jestem zdruzgota na tą wiadomością. Przyjaźniliśmy się z Jeremym od lat. - Mam nadzieję, inspektorze, że nie ma pan nic przeciw ko temu, żebym podał Clare szklankę wody? - Ralph pochy lił się z galanterią nad Clare. Przypomniał sobie raptem, że jest dżentelmenem, pomyś lała z przekąsem. - Oczywiście, że nie. Czy znał pan pana Peele'a, majo rze? - zapytał Ralpha, gdy ten wrócił z kuchni ze szklanką napełnioną wodą. - Proszę nie tytułować mnie majorem - zaprotestował Ralph i podał Clare szklankę z wodą. Aż westchnęła z wdzięczności, co wcale nie było udawa ne. Dał jej oddech, aby mogła sobie przygotować sensowną odpowiedź na pytanie zadane jej przez inspektora. - Wracając do Jeremy'ego - ciągnął Ralph. - Owszem, znałem go, ale powierzchownie. Tym razem znowu zabrał głos sierżant. - Nie odpowiedziała pani jeszcze na pytanie inspektora, panno Windham. Czy na pewno nie było pani wczoraj wie czorem u pana Peele'a? Clare rozwarła szeroko błękitne oczy i niewinnym wzro kiem spojrzała sponad szklanki z wodą na obu policjantów.
77 - Mówiłam już, że w ostatniej chwili zmieniłam plany pociągnęła łyk wody, po czym dodała: - Byłam u pana Schuylera, co przed chwilą osobiście potwierdził, i w ogóle nie widziałam się z panem Peele'em. - Jak długo była pani u pana Schuylera? To znaczy, ile czasu spędziliście ze sobą? Clare oblała się rumieńcem ze wstydu, co niezupełnie by ło grą. Nadeszła chwila, by wyjawić żenującą prawdę czy ra czej półprawdę. Spuściła głowę, przymknęła oczy i mruk nęła: - Spotkaliśmy się mniej więcej o wpół do siódmej. - W pół do siódmej - sierżant okazał się jeszcze bardziej bezlitosny od swojego przełożonego. - A o której się rozsta liście? Clare zwiesiła głowę jeszcze niżej. - Ja... wolałabym nie odpowiadać na to pytanie... - Ko lejne kłamstwa przychodziły jej z taką łatwością, że aż nie mogła uwierzyć, iż stać ją na taką dwulicowość. Oczywiście wszystkiemu winien był Ralph. Ona tylko poszła w jego ślady! Ralph znowu pospieszył Clare z odsieczą, gdyż spo strzegł, że inspektor zaczyna tracić cierpliwość. - Obawiam się, inspektorze, że pannie Windham ciężko jest powiedzieć prawdę. Zamiast udać się do restauracji, po stanowiłem zaaranżować obiad w bardziej niezobowiązują cej atmosferze, u mnie w domu, na Park Lane... Zrobiło się bardzo późno, gdy skończyliśmy posiłek... no i... posta nowiliśmy spędzić wspólnie noc. - Całą noc? - dociekał sierżant, udowadniając po raz ko lejny, że jest bardziej uciążliwy w tym zgranym duecie. - A więc panna Windham spędziła z panem całą noc? Jest pan tego pewien?
Clare zakryła twarz chusteczką, aby ukryć rumieńce. Ką tem oka spostrzegła, że Ralph zrobił skruszoną minę. - Tak - przyznał cicho i dodał: - Jestem tego najzupeł niej pewien... - Urwał, jakby nagle olśniła go jakaś myśl. Clare pomyślała złośliwie, że mógłby zrobić karierę jako aktor w teatrze na West Endzie. - Mój służący, Armstrong - dokończył po chwili - widział nas razem w mojej... hm... sypialni... dzisiejszego ranka. - Zjedliśmy razem śniadanie i Ralph odwiózł mnie do domu - wtrąciła na koniec Clare, która zerknęła spoza chu steczki do nosa na swego domniemanego kochanka i posłała mu pełen miłości uśmiech. - Co za szarmancki gest z jego strony, panno Windham - skwitował złośliwie inspektor. Wcześniej tego ranka, gdy usłyszał, że Clare Windham miała się spotkać z Jeremym, przypomniało mu się całe to zamieszanie w związku z tajemniczą śmiercią Boya oraz to, że panna Windham była jedną z osób dramatu. Ostrzył więc sobie zęby na to przesłuchanie, wietrząc sensację. Tymczasem okazało się, że Clare Windham to kobieta upadła, zmieniająca kochanków jak rękawiczki. Bez wahania rzuciła Jeremy'ego Peele'a dla innego faceta - nieprzytom nie bogatego Ralpha Schuylera, o czym dobrze wiedzieli również dwaj policjanci, prawdopodobnie dużo bogatszego od zmarłego pana Peele'a. Inspektor rozejrzał się po skromnym pokoiku i doszedł do wniosku, że panna Windham nie stawiała wygórowanych żą dań za swoje usługi. Z drugiej strony, jej ostatnia zdobycz zdawała się mieć na jej punkcie niezłego bzika, tak że kto wie, może wkrótce zamieni swoje nędzne mieszkanko w ob skurnej dzielnicy Chelsea na luksusowy dom na Park Lane, gdzie będzie żyć jak księżniczka.
Utknęliśmy znowu w martwym punkcie, stwierdził gorz ko, starając się unikać kpiącego wzroku Ralpha Schuylera. Nie zamierzał jednak tak łatwo się poddać. - A może wiecie państwo o kimś, kto mógł źle życzyć panu Peele'owi? Zdaje się, że to był człowiek, który by mu chy nie skrzywdził. Clare znowu zakryła twarz chusteczką, przede wszystkim po to, by uniknąć świdrującego wzroku sierżanta Johnsona. Co prawda, Ralph wybawił ją z opresji, tak że nie musiała wiele mówić, zdawała sobie jednak sprawę z tego, co obaj policjanci myślą na jej temat. Ralph przyszedł jej znowu z pomocą. Podszedł do fotela, na którym siedziała, przystawił bliżej mały stołeczek, usiadł na nim, wziął ją za rękę i powiedział: - To był rzeczywiście wyjątkowo dobrotliwy człowiek, inspektorze. Wprost nie sposób sobie wyobrazić, że ktoś czy hał na jego życie. Być może zabił go jakiś włamywacz, któ rego przyłapał na gorącym uczynku. - Też tak myśleliśmy, proszę pana, ale jego służący za pewnił nas, że nic nie zginęło. Wysoce tajemnicza sprawa. - Rzeczywiście, inspektorze. Czy może mi pan powie dzieć, jak poniósł śmierć pan Peele? - Został zastrzelony, proszę pana. Okoliczności raczej wykluczają samobójstwo. - Rozumiem - Ralph złożył pełen miłości pocałunek na policzku Clare. - Chciałbym zauważyć, że jeżeli panowie skończyli już przesłuchanie, dobrze by było, gdybyśmy zo stali jak najszybciej sami. Jak panowie widzą, panna Wind ham znajduje się w szoku. Nie ma powodu, żeby ją niepo trzebnie dręczyć dalszymi pytaniami. - To prawda. Adres panny Windham jest nam znany, ale byłbym panu niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciał pan po-
dać sierżantowi swój adres. Na wypadek, gdybyśmy musieli zadać państwu jeszcze kilka pytań. ' - Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby - powie dział Ralph poważnie, poklepując Clare pieszczotliwie po ra mieniu, jakby była niemowlęciem, które pragnie pocieszenia. - Wybacz mi, kochanie, ale muszę zamienić dwa słowa z sierżantem - podyktował swój adres Johnsonowi, a ten za pisał go skrzętnie w notesiku. - Rozumie się, panowie, że je śli będziemy mogli być w czymś pomocni, to oczywiście nie odmówimy - powiedział, odprowadzając do drzwi policjan tów. - Podałem również, gdzie można mnie ewentualnie znaleźć w Ministerstwie Spraw Zagranicznych - zwrócił się przyjaźnie do Malcolma. - Bardzo dobrze, proszę pana - burknął inspektor, czując że poniósł porażkę. - A pan z pewnością wie, gdzie można w razie czego znaleźć nas - rzucił na odchodnym i wypchnął sierżanta z pokoju. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Clare odjęła od twarzy chusteczkę i czując ogromną ulgę, opadła na podusz ki w fotelu. - Bogu dzięki mamy to już za sobą - westchnęła. - Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradziła. - Wprost przeciwnie - odparł Ralph z galanterią. - To ja nie wiem, co bym zrobił bez ciebie. Podziwiam zwłaszcza użytek, jaki zrobiłaś z chusteczki do nosa. Nie dałaś inspek torowi żadnej szansy, by mógł wyczytać coś z twojej twarzy! Clare zaczęła się śmiać, ale po chwili sposępniała i gro bowym głosem oznajmiła: - To wcale nie jest śmieszne, wiesz. Wszystkie te kłam stwa, no i to, że Jeremy nie żyje. - Wiem - Ralph zapragnął wziąć ją w ramiona i pocie szyć tak, jak umiał. Próbował odwrócić tok myśli. W jego
interesie leżało, aby opanować budzącą się w nim namięt ność do Clare Windham, ze względu na pracę i powierzone mu zadanie. - Nie dziwi mnie wcale twoja reakcja. Jak po wiedział kiedyś Byron „Śmieję się, żeby skryć łzy". Spoty kałem się z tym często w przypadku żołnierzy w okopach. - Wyobrażam sobie - powiedziała Clare bez przeko nania. Ralph uznał, że należy ją jednak jakoś pocieszyć. - Czy masz w domu coś do picia? - zapytał prozaicznie. - Nic takiego, co by mogło cię zadowolić - oznajmiła Clare. - Jedynie herbatę i kawę. Nie mogę sobie pozwolić... - Urwała w pół zdania, bo nie chciała się przed nim użalać. - .. .na zakup alkoholu - Ralph dokończył za nią zdanie. - Wbrew temu, co sądzisz, nie gustuję wyłącznie w mocnych trunkach i szampanie. Zresztą, doskonale zdaję sobie sprawę, że z trudem wiążesz koniec z końcem. - Rozejrzał się po po koju. - Chyba byłbym głupkiem, gdybym tego nie zauważył. Zaparz, proszę, herbatę, a tymczasem ustalimy parę faktów. - Co takiego, znowu? - zdziwiła się Clare, która zaczy nała powoli odzyskiwać bystrość umysłu i ciętość języka. - Owszem, znowu - potwierdził Ralph, nie dając się zbić z tropu. Na Boga, dziewczyno, ale masz czelność - po myślał, ale nie powiedział tego głośno, tylko zapytał: - Cie kaw jestem, jakie wrażenie zrobiliśmy na inspektorze? Po przesłuchaniu inspektor i sierżant wyszli na dwór dobiegało południe i świeciło słońce. Po drodze wymieniali uwagi. - No i jakie są twoje wnioski, sierżancie? - Cóż, na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta. Tych dwoje zabawiało się ze sobą lubieżnie, tymczasem za-
ledwie o pół mili stąd zamordowano pana Jeremy'ego, ich bliskiego przyjaciela... Ale... - Urwał w pół słowa. - Ale co? Gadaj, człowieku! - Nie daje mi spokoju major, proszę pana. Major Schuy ler to nieobliczalny facet. Niesamowicie odważny gość. Po winien dostać Krzyż Walecznych. - A czym się tak zasłużył? - Zawsze był szalenie butny. Kiedy go poznałem, miał rangę kapitana, a ja byłem kapralem. Dostaliśmy kiedyś roz kaz, by zdobyć mocno trzymający się przyczółek - nikt nie zdawał sobie sprawy jak mocno, dopóki go nie zaatakowali śmy. Ale generalicja dobrze o tym wiedziała. Strzelano do nas jak do kaczek. W okopach wrzało, bo czuliśmy się oszu kani. - Sierżant wiedział, że inspektor ze względów zdrowot nych nie był na froncie, tylko przesiedział wojnę w domu, dlatego starał się oględnie opowiadać mu tę historię. - A naj gorsze w tym wszystkim było to, że wróg spodziewał się na szego ataku. Kapitan bez zmrużenia oka zweryfikował plan i zaszedł wroga od tyłu. Część ludzi miała odwrócić uwagę, atakując od frontu - w ten sposób udało się zdobyć przyczó łek. Kapitan, który uratował nam skórę, został poważnie ran ny i wysłano go do domu na rekonwalescencję. Nigdy go po tem nie spotkałem. Za udział w bitwie awansowano mnie na sierżanta. Mówiono, że kapitan, gdy powrócił do zdrowia, wysłany został na front gdzie indziej. Nie słyszałem, aby do stał jakieś odznaczenie. Choć kupa durni dostała. - Ale jaki to ma związek z tym, co usłyszałeś dzisiejsze go ranka? Skąd się biorą twoje wątpliwości? - Nie wiem, proszę pana. Schuyler to wcielony diabeł. Zawsze wygrywał w pokera ze wszystkimi oficerami. Był też ulubieńcem pań. Trzeba się mieć na baczności. - A co myślisz na temat panny Windham?
83 - Znacznie się różni od kobiet, z którymi się kiedyś zadawał kapitan. Na ogół preferował babki z temperamen tem, a ta jest raczej spokojna. I to mnie dziwi. Inna dziwna rzecz, to że Schuyler, znany z dyskrecji, opowiadał dzisiaj swobodnie o całkiem intymnych sprawach. Nie podoba mi się to. - Mnie też, Johnson. Mnie też. Miej tych dwoje na oku. Ta sprawa od początku wydawała mi się dziwna, jeszcze za nim spotkaliśmy się z majorem. Ktoś z niewiadomych powo dów zamordował człowieka. Musimy mieć oczy i uszy otwarte. Zorientuj się najpierw, co robi Schuyler w Minister stwie Spraw Zagranicznych... Nie. Nie podoba mi się cały ten Ralph Schuyler. - Najmocniej pana przepraszam, ale zdaje się, że jego imię należy wymawiać Rafe. - Doprawdy? - Malcom uśmiechnął się szyderczo. - A skąd ty o tym wiesz, Johnson? - Zwracali się tak do niego zaprzyjaźnieni z nim oficero wie, proszę pana, oraz jego ordynans. To dziwne, prawda? Wiele osób używa imion brzmiących inaczej, niż wskazywa łaby na to ich pisownia. - To wszystko szczwane lisy - skwitował inspektor. - Kolejny powód, aby nie spuszczać faceta z oka. Podejrzane nazwiska idą na ogół w parze z podejrzanymi sprawami, no nie, Johnson? - No tak, proszę pana. No tak. Ralph zza firanki obserwował obu panów podążających ulicą, Clare tymczasem udała się do kuchni, by zaparzyć her batę. Z ich zachowania wnioskował, że byli tu nie po raz ostatni i nie zamierzają dać spokoju ani Clare, ani jemu. Za stanawiał się, w którym momencie popełnili błąd - wygadali się z czymś czy też przemilczeli coś, o czym należało wspo-
r
84 mnieć? Niestety, policjanci nie dali się do końca nabrać na opowiedzianą przez nich historyjkę. Ogólnie rzecz biorąc, stwierdził, mieli pecha, iż towarzy szący inspektorowi sierżant okazał się dawnym żołnierzem, który doskonale wiedział, jak sprytnym typkiem jest Ralph Schuyler - i to pod każdym względem!
ROZDZIAŁ SZÓSTY - Hm, wydaje mi się, że postąpiłeś słusznie, Schuyler, ale z czasem się o tym przekonamy - stwierdził refleksyjnie puł kownik B. Zastrzega się na obie ewentualności, jak zwykle - Ralph nie bez ironii skomentował w duchu tę uwagę szefa. Cokol wiek się wydarzy, uzna, że z góry to przewidział! Działo się to następnego dnia po tym, jak wspólnie z Clare usiłowali wywieść w pole policję. Ralph zdążył tymczasem przestudiować niezliczoną ilość prasowych wzmianek oraz tajnych dokumentów dotyczących śmierci Boya Mallory'ego oraz towarzyszących temu wydarzeń, jak również raport ze śledztwa, które miało ustalić przyczynę zgonu, oraz raport policji prowadzącej dochodzenie. Do tej pory nie znalazł żadnego punktu zaczepienia na podważenie teorii, iż Boy za strzelił się, ponieważ rzuciła go Clare Windham. Ale z dru giej strony, instynkt mówił mu, podobnie zresztą jak pułkow nikowi, że pomimo wszelkich pozorów prawdopodobień stwa cała ta historia jest niewiarygodna. - A więc, według ciebie, należy mieć nadal na oku pannę Windham? - Koniecznie, proszę pana. Uważam, że zna jakiś zasad niczy szczegół związany ze śmiercią Boya Mallory'ego, któ ry świadomie ukrywa bądź nie zdaje sobie z tego sprawy. Sam nie wiem. Spróbuję ją rozgryźć. Bo z własnej woli nie zamierza zdradzić, dlaczego rzuciła Boya.
86
- Doskonale. Przykro mi, że zmuszony byłeś wprowadzić w błąd policję, ale, jak wiesz, wymagała tego sytuacja. Nie chcę, aby ładowali się z buciorami we wszystkie nasze sprawy... Ralph nie uznał za konieczne poinformowanie szefa, że wca le nie jest przekonany, czy udało mu się zwieść Malcolma i Johnsona. Niech sobie myśli, iż uwierzyli w każde ich słowo. Pułkownik B. wziął do ręki teczkę z dokumentami, więc Ralph skierował swoje kroki do drzwi, ale został zatrzymany. - Aha, Schuyler. Jestem pewien, że mogę ci zaufać, iż nie piśniesz ani słowa pannie Windham, dlaczego tak naprawdę się nią interesujesz. Ralph skinął głową, choć w gruncie rzeczy wzdragał się na myśl, że zgodnie z otrzymanym poleceniem zmuszony jest zachowywać się jak ostatni drań wobec kobiety, której jedynym, być może, przewinieniem jest zatajenie pewnych faktów, które uznała za niegodne wzmianki. - Zamierzam ją zabrać dzisiaj wieczorem na bal do Norton-Norrisów. Dzięki temu ludzie uwierzą, że jesteśmy parą. - To ładna dziewczyna, prawda? - zagadnął pułkownik niewinnie, gdy Ralph miał już rękę na klamce. - Dosyć ładna - odparł Ralph i wyszedł z pokoju. Nie miał bowiem ochoty rozwodzić się na temat Clare przed swo im szefem. Uważał się już i tak za wyjątkowego drania, od kąd Clare uwierzyła, iż pomaga jej wybrnąć z opresji, wie dziony wyłącznie potrzebą serca. Clare nie wiedziała o tym, i miał nadzieję, że długo na to nie wpadnie, iż tak naprawdę Ralph Schuyler to człowiek po zbawiony serca... Nieświadoma tego, że jest przedmiotem rozmów na wyso kim szczeblu tajnego wywiadu, Clare zarabiała na życie tłuma-
87 czeniem kolejnej lekkiej powieści z francuskiego. Wszystkie postacie z książki były niesamowicie bogate, szalenie próżne i nieustająco dyskutowały na temat swoich uczuć i emocji; ich świat różnił się diametralnie od nad wyraz skromniutkiego świata Clare, w którym przyszło jej obecnie żyć. Z trudem skupiała się na pracy, ponieważ obiecała towa rzyszyć Ralphowi na balu zorganizowanym przez panią Norton-Norris. Martwiła się, co ma na siebie włożyć, aby nie wyglądać jak ostatnie straszydło. Odkąd ojciec oznajmił jej, że musi sobie radzić w życiu sama, skoro zerwała z Boyem na dwa dni przed planowanym ślubem, narażając go nie tylko na utratę twarzy, ale również potwornej sumy pieniędzy, którą wydał na wyprawienie im luksusowego wesela według najnowszej mody, Clare rzadko kupowała sobie nowe ubrania. Na myśl o Ralphie oraz jego ujmującym sposobie bycia czuła lekkie oszołomienie. Nie mogła wybrać się z nim na bal w jednej ze swoich letnich sukienek ani znowu obnosić kreacji z wizerunkiem bogini szczęścia Fortuny, bo ludzie, którzy widzieli ją na przyjęciu u Bitsy, natychmiast wzięliby ją na języki. Zamyślona, zapatrzyła się w okno, ale z zadumy wyrwało ją gwałtowne pukanie do drzwi. Gdy je otworzyła, spostrzeg ła na progu chłopca na posyłki w szykownym, brązowo-złotym uniformie i czapce w kształcie rondelka w tych samych kolorach. - Przyniosłem paczki dla panny Windham - zwrócił się do niej piskliwym głosem. - Proszę tu podpisać. - Podał jej karteczkę i ołówek. - Paczki? - zdziwiła się Clare. - Jesteś pewien, że to dla mnie? - Panna Clare Windham, zamieszkała przy Camden Place
88
5b, Chelsea - wyrecytował chłopak, po czym pokazał jej ad res na paczce oraz na karteczce. - Zdaje się, że Clare Wind ham to pani, prawda? Co do tego nie miała żadnych wątpliwości, pokwitowała więc przesyłkę i wzięła od chłopca pudełka, na których widniała nazwa znanego sklepu z odzieżą damską na Bond Street. Otworzyła pierwsze pudełko - znajdowały się w nim bu kiecik kwiatów, przecudnych, pąsowych pączków róż oraz karteczka, na której odręcznie skreślono: „Mam nadzieję, że kwiaty te spodobają ci się na tyle, aby uznać je za właściwy dodatek do wieczorowej sukni. Wierzę, że nie poczujesz się urażona i przyjmiesz ten upominek, którego zakup sprawił mi ogromną przyjemność. Traktuj to, proszę, jako wyraz uz nania dla twojej osoby. R.S.". Mam się nie czuć urażona, bo to dowód uznania dla mojej osoby! Co on chciał przez to powiedzieć? Pewnie to, że nie jest to z jego strony próba kupienia jej względów. Ale z tym dowodem uznania zwyczajnie przesadził. Clare otworzyła wielkie pudło, w którym znajdowała się wieczorowa suknia, i oniemiała. Zastanawiała się, czy nie powinna mimo wszystko odmówić przyjęcia takiego prezen tu. .. ale Ralph trafił dokładnie w jej gust! Gdyby została żo ną Boya, mogłaby sobie teraz pozwolić na taki luksus. Była to kreacja projektu Luciena Lelonga - suknia z bia łej krepy, o obniżonej talii, ozdobiona aksamitką, sięgająca tuż za kolana i wykończona na dole frędzlami o różnej dłu gości - te po prawej stronie zwisały aż do kostki. Po lewej, na wysokości bioder, znajdowała się róża z krepy, dokładnie w tym samym odcieniu co bukiecik kwiatów. Razem tworzy ło to wprost idealną całość. Do sukni dodany był jeszcze delikatny jak pajęczyna szal - biały, przetykany malutkimi pąsowymi różyczkami.
Clare wiedziała, że suknia pasuje na nią jak ulał. W trzecim pudełku znajdował się biała wieczorowa toreb ka na srebrnym łańcuszku, białe pantofle z koźlęcej skóry, biała halka oraz białe jedwabne pończochy. Nie wątpiła, że wzbudziłaby w tym stroju sensację. Ciekawe tylko, skąd Ralph znał jej rozmiary? Ach, pewnie sprawdził jej ubrania, gdy była w łazience albo następnego ranka, gdy jeszcze spała. Instynktownie czuła, że powinna odesłać Ralphowi pre zenty, ale pragnienia były równie silne. Marzyła o tym, aby jak za dawnych, dobrych czasów mężczyźni i kobiety oglą dali się za nią, podziwiając jej dobry gust - co zresztą zawsze podkreślał z dumą Boy. Clare już miała spakować suknię do pudła i odesłać ją wraz z innymi dodatkami, ale uległa raptem pokusie. Poszła do sypialni, gdzie w szafie znajdowało się spore lustro, przy łożyła suknię do siebie i przejrzała się. No i to ją zgubiło. Ralph nie miał prawa tak jej kusić! Wiedziała jednak, że jeżeli pójdzie na bal ubrana w te przepiękne rzeczy, będzie kroczyć dumnie u jego boku, pewna siebie i świadoma tego, że jest atrakcyjną kobietą -jak również tego, że znajduje się w towarzystwie mężczyzny z londyńskiej socjety, cieszące go się wielkim wzięciem. Jutro rano zwróci mu wszystkie prezenty, z wyjątkiem kwiatów, mówiąc, że zdecydowała się założyć tę suknię tylko dlatego, by nie musiał czuć skrępowania z powodu jej nieod powiedniego stroju. Napisał, że sprawił jej taki prezent w dowód uznania. Bę dzie udawać, że wzięła to zapewnienie za dobrą monetę. Ralph od momentu, gdy zastał ją w sypialni z martwym Je remym, zachowywał się raczej nietypowo, dlatego mu nie
ufała. Zwłaszcza po tym, jak z premedytacją okłamał dwóch policjantów! Clare widać umknęło z pamięci, że i ona miała na sumie niu stek krętactw. Skupiła się tak bardzo na roli Ralpha w ca łej tej sprawie, że zapomniała o swoim własnym udziale! Ralph obiecał, że przyjedzie po nią o siódmej. Wyglądała przez mansardowe okno, nie mogąc się doczekać, i gdy tylko spostrzegła bentleya, który wyłonił się zza rogu i wjechał z rykiem w ulicę, zbiegła na dół, do holu, aby oszczędzić Schuylerowi wspinaczki po obskurnych schodach. Gdy znalazła się na dole, drzwi mieszkania gospodyni otwarły się i w progu pojawiła się pani Green - z założonymi rękami zmierzyła nieprzyjaznym wzrokiem Clare ubraną w szykowny strój. - Ach, panno Windham, cieszę się, że udało mi się panią złapać. Zdaje się, że wczoraj rano gościła pani u siebie męż czyznę. Clare skinęła głową. - Zgadza się, pani Green. - Muszę pani przypomnieć, panno Windham, o jednej z moich zasad: nie życzę sobie niestosownego zachowania w moim domu. W jednej sekundzie prysła uległość Clare. Poczuła się znowu panną Windham, godną swego pochodzenia. - Proszę się niczego nie obawiać, pani Green - uśmiech nęła się z przesadną słodyczą. - Nie wątpię w to, że major Schuyler dołoży wszelkich starań, aby zdarzyło się to gdzie indziej. - No cóż, ja nigdy... - Pani Green urwała w pół zdania na widok Ralpha, który pojawił się w drzwiach frontowych. Prezentował się wyjątkowo wytwornie w wieczorowym
91
stroju. Był w cylindrze, szyję miał owiniętą białym jedwab nym szalem, a w dłoni trzymał białe rękawiczki. Gospodyni Clare jednak nie była pewna, czy człowiek ten wbrew pozo rom nie jest jedynie nędznym podrywaczem. Zwłaszcza że łudząco przypominał pewnego filmowego aktora, o którym słyszała, że ma słabość do heroiny. Ralph rozbroił ją jednak natychmiast, gdy z typowym dla Schuylerów wdziękiem zdjął kapelusz, skłonił się nisko i po wiedział: - Dobry wieczór pani - po czym zwrócił się do Clare: - Widzę, kochanie, że jesteś gotowa. - Miał tak nienaganne maniery, że jakakolwiek uwaga skierowana pod jego adre sem byłaby wysoce niestosowna. - Postaram się, aby Clare nie dotarła zbyt późno do domu, szanowna pani. Nie chciał bym bowiem, aby w jakikolwiek sposób ucierpieli inni loka torzy - zapewnił słodkim jak miód głosem, zdobywając osta tecznie sympatię pani Green. Prowadząc Clare do bentleya, skomentował sucho: - Znalazła się strażniczka moralności. - Szybko się na niej poznałeś - stwierdziła z podziwem Clare. - Jak na to wpadłeś? - Zdradziła ją postawa - odparł Ralph. - Stała z groźną miną, gotowa rzucić się na mnie ze szponami, gdybym tylko powiedział bądź zrobił coś niestosownego. Nie miałem przez to okazji powiedzieć ci, że wyglądasz w nowej sukience wprost oszałamiająco. Zresztą tak sądziłem. Cieszę się, że zdecydowałaś się ją założyć, wykazując się rozsądkiem, a nie odesłałaś z powrotem w obawie, że pragnę kupić twoje ciało i duszę. - I tak by ci się to nie udało - odparowała natychmiast Clare. - Uważam jednak, że powinnam ci zwrócić sukienkę po dzisiejszym wieczorze. Zdecydowałam się ją włożyć wy-
92
łącznie dlatego, że zobaczywszy, jaką kreację mi przysłałeś, doszłam do wniosku, iż żadna z moich sukienek nie jest sto sownym strojem na dzisiejszy bal. - W porządku. A jeżeli chodzi o uznanie dla twojej oso by, o czym wspomniałem w liściku, to jest to szczera pra wda. Dlatego nie odsyłaj mi prezentu. Zatrzymaj sobie, pro szę, tę suknię. Niech będzie to w pewnym sensie rekompen satą za to, że ostatnie wydarzenia z pewnością wpłynęły na zwolnienie twojego normalnego tempa pracy. To prawda, ale skąd on o tym wie? Odkąd opuścił jej mie szkanie wczorajszego ranka, wciąż wracała myślami do Ralpha, Jeremy'ego oraz do Boya, co rzeczywiście ogromnie utrudniało jej pracę. - Znasz szacowną damę Norton-Norris, prawda? - kon tynuował Ralph. - To rodzaj pani Green, tylko że z wyż szych sfer. Ma więcej pieniędzy, ale jest równie ograniczona. Wydaje jednak wspaniałe przyjęcia. Gdy zobaczą nas dzisiaj razem, staniemy się bez wątpienia tematem dnia. Na przyję ciu obecny będzie również lord Longthorne - dodał jeszcze Ralph. - Wyjdzie z pewnością naprzeciw życzeniom Nonno, która pragnie zaangażować się w życie polityczne. - Nonno? - zapytała Clare, ponieważ nie znała aktualnie używanych przezwisk, które ludzie z wyższych sfer wymy ślali dla siebie wzajemnie. Ciekawa była, jak przezywają Ralpha. - Pani Norton-Norris - wyjaśnił, zerkając na swoją towa rzyszkę. Dotarli do domu Ralpha i zostawili bentleya w garażu; pałac Norton-Norrisów znajdował się niedaleko stąd, na dru gim końcu Park Lane. Udali się więc tam piechotą. Przeszli czerwonym chodnikiem, który prowadził do frontowych drzwi - przy tego typu okazjach towarzyskich
był to nieodłączny element. Dołączyli do długiego szeregu wspaniale prezentujących się mężczyzn i kobiet, zmierzają cych do wejścia. Wiele osób unosiło kapelusze lub witało Ralpha skinieniem głów, ale ignorowało Clare, gapiąc się na nią jedynie. Albo jej nie rozpoznali, albo tylko udawali, za skoczeni jej obecnością. Ralph ścisnął ją za ramię, gdy wspinali się szerokimi scho dami na podest, gdzie państwo Norton-Norrisowie witali się z gośćmi, których przybycie anonsował wytwornie odziany lokaj, wykrzykując głośno kolejne nazwiska. Nonno, kobieta w średnim wieku, przycisnęła mocno upudrowany policzek do młodej, poważnej twarzy Ralpha. - Miło mi, że się zjawiłeś. I pani, panno Windham, o ile mnie pamięć nie myli... - Zawiesiła głos, bo zawahała się, czy to taktowne zdradzać swoje myśli. Doszła jednak do wniosku, że to bez znaczenia, więc wycedziła: - Zdaje się, że pani ojciec i matka oraz kuzynka Angela też już są obecni. - Machnęła od niechcenia ręką, dając do zrozumienia, że nie sposób spamiętać wszystkich przybyłych gości, takie ich mnóstwo. Jej małżonek, niski, powściągliwy w gestach i mowie mężczyzna, w przeciwieństwie do obcesowej Nonno uprzej mie poinformował: - Myślę, że są w sali balowej. Większość gości kieruje tam swoje kroki. Do tańca przygrywa bowiem doskonały ze spół jazzowy. - The Blackbirds - szepnął Ralph do ucha Clare. - Przy jechali ze Stanów Zjednoczonych. Pewnie jeszcze o nich nie słyszałaś, bo to całkiem nowa grupa. Podejrzewam, że nie bardzo masz ochotę od razu spotkać się z rodziną, prawda? Najpierw się trochę rozerwij. Uważał, że powinien jej dodać jakoś otuchy. Co zresztą
94 leżało w jego interesie, bo chciał, aby Clare robiła wrażenie szczęśliwej. Ale Clare nie potrzebowała wsparcia. W gruncie rzeczy było jej obojętne, czy jej rodzina tu jest, czy też nie i wcale nie bała się ewentualnej konfrontacji. Sala balowa, zgodnie z sugestiami pani Norton-Norris, okazała się wypełniona po brzegi. Zespół grał fokstrota i Ralph, nie czekając na zgodę Clare, porwał ją na parkiet. Okazało się, że jest wyśmienitym tancerzem - tańczył lekko, lawirując z wdziękiem wśród tłumu. Kilka osób pomachało mu na powitanie, gdy wirowali w takt kolejnej melodii, granej przez zespół dwa razy szyb ciej niż normalny fokstrot. Ralpha nie zbiło to z tropu - chwycił Clare mocniej w ra miona i prowadził ją w tańcu po całym parkiecie, aby jak najwięcej osób dostrzegło ich razem. Clare ogarnęły podniecenie i wesołość. Od niepamiętnych czasów nie bawiła się tak dobrze jak dzisiaj. Ostatni raz z Boyem, który też doskonale tańczył. Ralph zachowywał pewien dystans, ale gdy orkiestra zwiększyła tempo, przycisnął ją do siebie - poczuła jego umięśnione ciało, przytulone do niej tak, że tworzyli jedną całość. , Oboje się nie spodziewali, że ta bliskość gwałtownie pod nieci Ralpha. Zaklął w duchu i próbował ochłonąć - przy wołał na myśl bezbrzeżne połacie Antarktydy oraz wyobrażał sobie, że ktoś polewa go zimną wodą. Sądził, że udało mu się zapanować nad sytuacją, ale gdy spojrzał na Clare i zo baczył jej cudowne, błękitne oczy pełne szczęścia, ogarnęło go znowu podniecenie! Chciał, aby ludzie uwierzyli, że Clare naprawdę mu się podoba, ale sam zamierzał zachować wobec niej dystans. Nie przewidział jednak, że ta kobieta zacznie na niego aż tak
95 działać. Wiedział doskonale, że wcale nie próbuje go usidlić. Była inteligentna, ale, jak zdążył spostrzec, szalenie niewin na, jeżeli chodzi o seks, dlatego odnosił wrażenie, że chyba nigdy nie kochała się z Boyem, co jeszcze bardziej utrudniało mu zadanie. Zespół przestał grać. Ralph na koniec zakręcił Clare kilka razy, zmierzając do otwartego okna, gdyż w sali było okro pnie gorąco. Ponieważ większość par opuściła już parkiet, szereg osób mogło się teraz przekonać na własne oczy, że Clare Windham to ostatnia zdobycz Ralpha Schuylera. - Och, dziękuję ci! - wykrzyknęła podekscytowana Clare, z trudem łapiąc oddech. - Uwielbiam tańczyć, o czym niemal zapomniałam! - Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie wymknęło się Ralphowi. - Niektóre kobiety próbują prowa dzić, ale ty tego nie robisz. Miał na myśli Evę Chance-Smythe. Clare nie zdążyła zareagować, gdyż ktoś zagadnął do niej zgryźliwym tonem: - Och, cześć, Clare. Nie spodziewałam się ciebie tutaj. Była to kuzynka Angela Windham w towarzystwie jakie goś pięknisia z cofniętą brodą, którego Clare nie znała. An gela patrzyła na nią wzrokiem bazyliszka, jakby spotkała swojego najgorszego wroga. - To, że tu cię spotkałam, jest również niespodzianką i dla mnie - odparła Clare chłodno. - Ale Ralph zapropono wał mi, abyśmy wpadli na przyjęcie do Nonno, żeby się tro chę rozerwać. - Zachowywała się tak, jakby pięć lat przerwy w życiu towarzyskim w ogóle nie miało miejsca, a pani Nor ton-Norris należała do grona jej dobrych przyjaciółek. Ralph uśmiechnął się ironicznie. Ciekaw był, jak zareagu je na jego nazwisko rozmówczyni Clare, wyjątkowa zołza.
- Ralph? Ach, tak. Ralph Schuyler - wycedziła Angela w sposób sugerujący zażyłą znajomość. - Jesteście razem, rozumiem. Czy twoja suknia to kreacja od Lelonga? Nie przypuszczałam, że stać cię na coś takiego! - Bo faktycznie mnie nie stać - oznajmiła z rozbrajającą szczerością Clare. Położyła czule rękę na ramieniu Ralpha. - Dostałam ją od Ralpha. Angela zrobiła wielkie oczy. Towarzyszący jej męż czyzna, który świdrował wzrokiem Ralpha i Clare, jakby byli przybyszami z kosmosu, z irytującą powolnością stwierdził: - Nie sądzę, abyśmy się znali, panie Schuyler. Słyszałem, że pracuje pan w Ministerstwie Spraw Zagranicznych - po nieważ Angela nie kwapiła się, aby przedstawić go Clare i Ralphowi, zrobił to sam. - Jestem Tim Hallowes, dawny huzar. Słyszałem, że odniósł pan na wojnie spory sukces. - Jak większość, z wyjątkiem tych, co polegli - zripostował Ralph. Cieszył się w duchu, że Clare radzi sobie dosko nale ze swoją wścibską kuzynką. Jej kolejna wypowiedź wzbudziła w nim szczery podziw. - Miło mi cię poznać, Tim. Nonno wspomniała, że jesteś, Angelo w towarzystwie mego ojca i matki. - Ach, biedactwo, pewnie nic o tym nie wiesz? - Złośli we oczka Angeli aż rozbłysły. Nie mogła znieść tego, że jej zhańbiona kuzynka prowadza się z Ralphem Schuylerem! - Po śmierci ojca wuj John przekonał mamę, żeby zgodziła się, abym została przez niego oficjalnie przysposobiona jako córka. Powiedział, że dwór Windhamów musi mieć spadko biercę. Ty zostałaś przez niego wydziedziczona, a ponieważ uznał, że w rodzinie nie ma odpowiednich męskich potom ków, jego wybór padł na mnie. Mieszkamy teraz z mamą u twoich rodziców. Kiedyś Clare przeszyłby dotkliwy ból na wiadomość
o tym, że rodzice się jej wyparli, okazując względy Angeli, której zawsze nie znosiła. Obecnie nie zrobiło to na niej naj mniejszego wrażenia. - Na twoim miejscu omijałabym ich z daleka - ciągnęła dalej Angela złośliwie. - Wujek John wciąż ci nie wyba czył... - A ja jemu - odcięła się Clare. - Jesteśmy kwita. Zresz tą, odkąd jestem z Ralphem, w nosie mam czyjeś tam wyba czanie. Liczy się dla mnie wyłącznie on. Posłała Ralphowi tak zniewalający uśmiech, że nawet taki cynik jak on nie mógł się oprzeć jej wdziękom. Ujął dłoń Clare i złożył na niej namiętny pocałunek, nie spuszczając wzroku z Angeli, której zaczynał coraz bardziej nie lubić. - A ty, kochanie, jesteś wszystkim, czego pragnę - szep nął - a więc jesteśmy dla siebie stworzeni. Angela miała taką minę, jakby gotowa była obiec gości na przyjęciu u pani Norton-Norris, ogłaszając wszem i wo bec, że Ralph Schuyler oszalał na punkcie Clare Windham, i to z wzajemnością. - Wybaczy nam pani, panno Windham, ale zespół zaczął znowu grać i pragnę zapomnieć się w tańcu z Clare. Zwłasz cza że grają tango. A Clare jest w tangu absolutnie pory wająca. Skłonił się na odchodne Angeli i jej towarzyszowi gapią cemu się na nich cielęcym wzrokiem, zakręcił Clare, przytupnął nogą, odrzucił głowę i ruszył w tan, porywając Clare na parkiet, gdzie wirowało już kilka par. Zdążyli się oddalić zaledwie o parę kroków, gdy Clare, krztusząc się ze śmiechu, mruknęła: - Ryzykant z ciebie, Ralph. A co byś zrobił, gdyby oka zało się, że nie umiem tańczyć tanga? - To nie było z mojej strony żadne ryzyko - zaprzeczył
Ralph. Zatrzymał się i wyjął różę z bukiecika, który Clare miała przypięty do ramienia. - Wykluczone, aby ktoś, kto potrafi tak cudownie tańczyć fokstrota, nie okazał się mi strzem w tangu - skwitował, wkładając różę w zęby. Ze wzrokiem wbitym w jej oczy, trzymając ją na odległość wy ciągniętego ramienia, zrobił obrót, przeszedł do przodu kilka majestatycznych kroków, przechylił Clare do tyłu, imitując zaskakująco dobrze Rudolfa Valentino z filmu „Krew i pia sek", i przekazał różę ze swoich ust do jej ust. Poruszali się, jakby byli ze sobą stopieni w jedną całość. Stwierdził, że go to znowu ogromnie podnieciło, ale wcale się tym nie przejął. Dzięki temu wszyscy plotkarze i plotkarki z towarzystwa na biorą pewności, że są kochankami - i to namiętnymi. Dokładnie takie wrażenie odniósł brygadier Windham, gdy zobaczył swoją córkę w objęciach Ralpha. Zagadnął ją chwilę potem, gdy została na moment sama przy otwartym oknie, aby dojść do siebie po szaleńczym tangu, przy którym aż się zadyszała. Ojciec zmierzył Clare tak wzgardliwym wzrokiem, że za drżała. Podniosła się z krzesła i posłała mu wyniosłe spo jrzenie. Nie zrobiła nic, czego miałaby się wstydzić. To on wyrządził jej krzywdę, a nie ona jemu. Brygadier spąsowiał z wściekłości, a Clare obleciał strach. - Nie dość, że przez swoje haniebne postępowanie dopro wadziłaś przyzwoitego człowieka do samobójstwa - przystą pił do ataku - to teraz zachowujesz się jak jakaś ulicznica i zadajesz się z Ralphem Schuylerem, skończonym rozpust nikiem, co powszechnie wiadomo. A do tego chodzą słuchy, że jesteś zamieszana w śmierć Jeremy'ego Peele'a. Szczyt wszystkiego! - Tak się zaperzył, że aż zabrakło mu tchu. Zza jego ramienia Clare dostrzegła matkę - przyglądała się im pobladła z przerażenia. Ściskała nerwowo dłoń ciotki
99 Laury, szwagierki brygadiera Windhama. Ciotka z satysfak cją śledziła, jak ojciec upokarza Clare. Sądząc po minie, spra wiało to również niemało zadowolenia Angeli, której wciąż towarzyszył Tim Hallowes. Ciekawe, jak całe to towarzystwo zareagowałoby, gdy bym im powiedziała, jaki był prawdziwy powód zerwania z Boyem? - pomyślała Clare. Zdrowy rozsądek mówił jej, że powinna tę sprawę przemilczeć. I tak by jej nie uwierzyli, uznając przypuszczalnie jej wyznanie za fałszywe oskarże nie, co tylko wydłużyłoby listę popełnionych przez nią grze chów. Ograniczyła się jedynie do pytania: - A skąd ty, ojcze, o tym wszystkim wiesz? Pewnie od Angeli. - Nie nazywaj mnie ojcem. Nie uważam się za niego, mo ja panno. Obojętne, kto doniósł mi o twoich nowych wybry kach. Mam wielu dobrych przyjaciół w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, którzy powiadomili mnie, że policja przesłu chiwała was oboje: ciebie i twego obecnego kochanka. Za padasz się, jak widać, coraz bardziej w bagno. Oto melodramat z życia wyższych sfer rozgrywający się na deskach Teatru Dramatycznego imienia Windhamów pomyślała zrozpaczona Clare. Powoli traciła zimną krew, ale w porę nadeszła pomoc. Ralph, który zarejestrował z daleka poniżającą scenkę, po stanowił położyć kres poczynaniom brygadiera, zanim ten zacznie pienić się jeszcze bardziej. - Przepraszam, kochanie, że zostawiłem cię na chwilkę samą - oznajmił z czarującym uśmiechem, rzucając na szalę osławiony wdzięk Schuylerów; kto wie, czy tym razem nie przerósł nawet swego kuzyna Gisa Havillanda, uważanego w tej materii za niedościgniony wzór. - Brygadier Windham, o ile się nie mylę? - ciągnął, jakby nie miał pojęcia, że ojciec
100 Clare zmieszał przed chwilą swoją córkę z błotem. - Oficjal nie nas nikt sobie nie przedstawił. Mam nadzieję jednak, że wybaczy mi pan moją bezceremonialność. Ucieszyłem się ogromnie, widząc, że Clare ma towarzystwo. - Nie życzę sobie, aby ktokolwiek mnie panu przedsta wiał. - Czerwona ze złości twarz brygadiera stężała. - Sły szałem o mojej córce oraz o panu wystarczająco dużo, by nie chcieć mieć z wami do czynienia. Tym razem Ralpha opanowała taka furia, że aż zdumiał się, jak bardzo jest wściekły na tego faceta za to, iż obraził Clare. Opanował się, gdy zobaczył jej pobladłą twarz. Wziął ją za rękę i odezwał się równie genialnie, jak kiedyś jego przyrodni brat lord Longthorne, gdy próbował uspokoić wzburzoną Izbę Lordów. - Wybaczy pan, ale zabieram stąd Clare. Nie pozwolę na to, aby ktokolwiek obrażał kobietę, która zgodziła się zostać moją żoną, nawet gdy jest to jej rodzony ojciec!
ROZDZIAŁ SIÓDMY Wystąpienie Schuylera zdumiało wszystkich, ale najbar dziej jego przyszłą małżonkę. Clare wpatrywała się w Ralpha z otwartymi ustami - zaskoczył ją tak bardzo, że nie była w stanie mu zaprzeczyć. I całe szczęście! -jak doszła póź niej do wniosku. Angela, która chłonęła chciwie każde słowo Ralpha, za śmiała się histerycznie. - Ożenić się z nią! Z Clare! To czysta kpina! Dlaczego, na Boga, miałbyś to zrobić? Zebrała się wokół nich spora grupka ciekawskich. Bryga dier, który nie spodziewał się, że jego wystąpienie przybierze rozmiary publicznego skandalu, rzekł: - Niech pan robi, co chce, proszę pana. Ale niech pan nie oczekuje, że ja i moja rodzina zaaprobujemy wasze niemo ralne zachowanie. - Ach, wie pan, robię zawsze to, na co mam ochotę - oz najmił Ralph, oplatając muskularnym ramieniem Clare. - I wcale nie jestem taki pewien, czy zależy mi na aprobacie pańskiej czy panny Angeli Windham. Postępował wbrew podstawowym zasadom, którymi kie rował się w życiu: nigdy nie być grubiańskim w stosunku do kobiet, nigdy nie zapędzać przeciwnika w kozi róg, a przede wszystkim nie wdawać się w publiczne awantury. Ale gdy zobaczył osaczoną Clare, którą zadręczali jej purytański dur ny ojciec oraz ta złośliwa wiedźma Angela Windham, obu-
102 dziła się w nim pewnego rodzaju rycerskość, dotychczas mu nie znana. Gdyby dowiedział się o tym pułkownik B., byłby przerażony. Opuściły go w jednej chwili rozwaga oraz tak typowa dla niego dyplomacja. Widząc, że ojciec Clare otworzył usta, aby odciąć się za przytyk do Angeli, przeszkodził mu w porę. - Idziemy, kochanie - oznajmił stanowczo. - Pani Nor ton-Norris chciała, abyśmy poznali jej kuzyna z Ameryki. Pod żadnym pozorem nie wolno nam przegapić takiej okazji. - Skłonił się z ironicznym uśmiechem Windhamom oraz ze branym gapiom, po czym udał się z Clare wspartą na jego ramieniu do państwa Norton-Norrisów, którzy już ich wypa trywali w tłumie gości. Clare, którą wprawiło w osłupienie wyznanie Ralpha o planowanym małżeństwie, odzyskała w końcu głos. Pró bowała uwolnić ramię, ale Ralph trzymał ją zbyt mocno. - Dlaczego naopowiadałeś im takich bzdur?! - wykrzyk nęła oburzona. - Przecież wiesz doskonale, że nie złożyłeś mi nigdy propozycji, abym została twoją żoną. Zresztą i tak bym się na to nie zgodziła. - Stało się, moja droga - odparł Ralph wesoło. - Propo nuję natomiast, abyśmy przedyskutowali tę sprawę trochę później i nie tutaj. Uśmiechnij się do pani Norton-Norris. Te raz sensacyjna wiadomość o naszych zaręczynach rozniesie się nie tylko na przyjęciu, ale po całej dzielnicy Mayfair. Drwiące spojrzenia większości zebranych straciły na zjadliwości, gdy pani Norton-Norris narobiła wokół Clare i Ral pha wiele hałasu. Byli sensacją wieczoru, a ona wprost uwielbiała sensacje. Ralphowi natomiast cierpła skóra na myśl, jak zareaguje pułkownik B. na jego nierozwagę. Clare miała wrażenie, że bal trwa całą wieczność, tyle rze czy się wydarzyło.
103 - Jak uważasz, czy możemy opuścić wkrótce przyjęcie? " - szepnęła do Ralpha. - W żadnym wypadku - odszepnął. - Ludzie gotowi so bie pomyśleć, że uciekliśmy. Kiedy pani Norton-Norris dała im w końcu spokój, za prowadził Clare do bocznej sali, z dala od zgiełku, i usadził ją na kanapie. Postawił między nimi tacę z jedzeniem oraz butelką mocnego czerwonego wina. - A teraz powiedz mi, czym groził ci ojciec? - zapytał. - Słyszałem koniec zdania, w którym padło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Clare napiła się na pokrzepienie łyk wina. Przy Ralphie zaczynała się zbytnio rozpijać. Odkąd go spotkała, spożyła więcej alkoholu niż przez całe dotychczasowe życie. - Ktoś doniósł mu, że policja ma podejrzenia w stosunku do nas obojga. Cieszył się, że znalazł kolejny kij, którym mnie może uderzyć. Ralph miał zamyślony wyraz twarzy. - Dlaczego ojciec jest na ciebie taki wściekły, Clare? Sły szałem, że kiedy rzuciłaś Boya, wyrzekł się ciebie. Czy to prawda? Clare skinęła głową, gdyż właśnie przełykała ostatnie kę sy pasztecika z homarem. Od pięciu łat nie jadła takich spe cjałów - a więc i to zasługa Ralpha. Zdaje się, że powinna być mu wdzięczna. I w ramach rewanżu uchylić rąbka taje mnicy dotyczącej przeszłości. - Brzmi to jak słowa jakiejś piosenki z musicalu, w któ rym ojciec wyrzuca swoją grzeszną córkę na mróz, ponieważ zrobiła coś godnego potępienia. Tyle że to wcale nie jest śmieszne. Gdyby nie siostra mojej matki ciotka Jane Came ron, nie wiem, co bym zrobiła. Nie miała zbyt wiele pienię dzy, ale przygarnęła mnie do siebie i płaciła czesne w szkole
wieczorowej, w której uczyłam się stenografii i maszynopi sania. Dzięki przyjaciołom z kręgów akademickich - była wdową po profesorze Uniwersytetu Królewskiego w Londy nie - znalazła mi pracę maszynistki. Przepisuję dysertacje i różne prace naukowe. Nakłoniła też pewnego wydawcę, aby powierzył mi tłumaczenie powieści z języka francuskie go. Gdy zmarła, zostawiła mi dosyć pieniędzy, abym mogła wynająć sobie skromne mieszkanko, kupić trochę mebli oraz dokładać co tydzień do niewielkich zarobków, jakie przynosi moja praca. Przerwała na chwilę swoją opowieść, po czym stwierdziła: - Dlaczego właściwie ci to mówię? Jeszcze nig dy nikomu nie zwierzałam się na ten temat. - Bo ja chętnie cię słucham - odparł ciepło Ralph. Współczuł Clare, ale przede wszystkim szczerze podzi wiał za niezwykłą odwagę. Od śmierci ciotki była na świecie sama jak palec, odcięta od wszystkiego, co znała i kochała, a mimo to wykazywała dzielność, której trudno się spodzie wać po osobie wychowanej w cieplarnianych warunkach. O takiej kobiecie marzył przez całe życie. Z minuty na minutę dręczyły go coraz większe wyrzuty sumienia, że ukrywa przed nią swój prawdziwy zawód. Nie miał jednak odwagi ani prawa powiedzieć prawdy oznaczałoby to złamanie tajemnicy zawodowej. Nie zamierzał też dopytywać się, dlaczego rzuciła Boya. Nie chciał przysparzać jej dodatkowego bólu, bo dosyć wy cierpiała przez ojca, choć nadrabiała miną. Zdradziła go pewnie jego zazwyczaj kamienna twarz, gdyż Clare odezwała się raptem napastliwym tonem. - Nie życzę sobie żadnej litości z twojej strony. I nie za mierzam wyjść za ciebie za mąż. Myślałam, że chciałeś tylko zrobić na złość memu ojcu oraz przypieczętować wiarygod ność historyjki opowiedzianej policji.
105 Ralph skinął głową. - Możemy się przecież rozejść, gdy wyjaśnią się okolicz ności śmierci Jeremy'ego, używając wymówki, że do siebie nie pasowaliśmy. - Tyle że to nie ja ciebie rzucę - zauważyła Clare z fi glarnymi błyskami w oczach. - Wystarczy mi ten jeden raz. Zatem ty rzucisz mnie, dobrze? Ojciec uzna, że sprawiedli wości stało się zadość. Wyobrażam sobie, jaki będzie szczęś liwy. Ciotka Laura oraz Angela też... Ralph skinął głową mechanicznie, gdyż rozważał zupeł nie inny problem. Zastanawiał się, co ma powiedzieć puł kownikowi B., aby nie ucierpiała na tym Clare. - Czy mogłabyś wyświadczyć mi drobną przysługę? - To zależy - odparła Clare, zlizując z palców krem z ekierki. - Na przyjęciu jest obecny Gordon Stewart. Mówiłaś, że wiedział o twoim planowanym spotkaniu z Jeremym. Uważam, że dobrze by było, żebyś z nim porozmawiała, napomknij mu, że zamiast spotkać się z Jeremym, przyszłaś do mnie. - To niezły pomysł - przyznała Clare. - Chciałbym też, żebyś poznała mojego kolegę George'a Pryde'a. Aby uśpić ewentualne podejrzenia. Clare westchnęła. - Spiskowanie to ciężka praca, nie sądzisz? Muszę uwa żać na każde słowo. Mam nadzieję, że nie jestem przez to zbyt sztuczna. Ralph odstawił na tacę pusty talerzyk, dopił wino i posta wił tacę na podłodze. Odwrócił się do Clare i wlepił w nią wzrok. - Zachowujesz się zupełnie naturalnie - zapewnił i nie panując już dłużej nad sobą, wziął ją w objęcia, o czym ma rzył przez cały wieczór.
Wślizgnęła się w jego ramiona tak, jakby była do tego stworzona. Ujął dłonią jej brodę, uniósł lekko w górę i złożył pocałunek na ustach Clare. Miał to być subtelny pocałunek, ale jej usta były tak delikatne i tak słodkie, że ogarnęła go fala podniecenia. Czuł się tak, jakby spijał ambrozję, siedząc na szczycie Olimpu. W jednej chwili zmienił się ze zblazo wanego mężczyzny w młodego chłopca. Wyciągnął rękę i dotknął włosów koloru karmelu, pocałunek stawał się coraz bardziej intymny. Rozchylił jej usta - ich języki się spotkały, muskając się przez chwilę z rozkoszą. Clare wydała z siebie stłumiony jęk. Miała uczucie, że to nie. Pragnęła odwzajemnić każdy jego dotyk. Wyciągnęła rę kę i pogłaskała go po brodzie - z piersi Ralpha wydobył się cichy pomruk. Jego wargi przywierały wciąż do jej ust. Przesunął dłońmi w dół, do jej piersi, które pieścił przez sukienkę z krepy. Jego pieszczoty zelektryzowały Clare. Jej drobnym cia łem wstrząsały dreszcze, sprawiające jej taką rozkosz, że zro biło jej się ciemno przed oczami i zawładnęły nią grzeszne myśli. Umięśnione ciało Ralpha, mocno do niej przytulone, tak bardzo różniło się od ciała Boya. Siedzieli na kanapie, ale powoli zsuwali się w dół i w pewnym momencie Clare znalazła się pod Ralphem, który na niej leżał. Czuli do siebie taki pociąg fizyczny, że nie potrafili zapa nować nad obezwładniającym pożądaniem. Ale raptem otwarły się drzwi i do pokoju wkroczył Gordon Stewart, za stając ich w dość niedwuznacznej sytuacji. - Och, przepraszam! - wykrzyknął, uśmiechając się zna cząco. - Ktoś powiedział, że jesteście tutaj, przyszedłem więc, aby wam pogratulować. Zdaje się, że gratulacje są na miejscu, jak widzę.
107
Clare spiekła raka. Ralph natomiast zachował zimną krew, znowu nic sobie nie robiąc ze śladów szminki na twarzy. Co za zimny typ - pomyślała Clare z oburzeniem. Czy dopraw dy nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi? - Tak - powiedział do szczerzącego zęby Gordona. - Możesz nam śmiało pogratulować. Gordon uścisnął dłoń Ralpha i cmoknął Clare w policzek. - Przyznam, że jestem nieco zaskoczony - oświadczył, kiwając głową. - Myślałem, że coś się kluje między tobą a Jeremym, zwłaszcza gdy powiedziałaś mi, że umówiliście się u niego owego pamiętnego wieczoru. - Ach tak - stwierdziła beztrosko Clare. Zaczynała po woli przyzwyczajać się do żonglowania prawdą. - Spotka łam Ralpha i wpadliśmy sobie od razu w oko. Dlatego nie poszłam na spotkanie z Jeremym. Obawiałam się, że może to źle zrozumieć. No cóż... - westchnęła ciężko na myśl o nieżyjącym przyjacielu. Przynajmniej tym razem nie uda wała. - Całe szczęście, że się do niego nie wybrałaś. Mogłabyś nakryć kogoś na gorącym uczynku i skończyć tak samo jak Jeremy. Cała ta sprawa jest podejrzana. Ale nie będę wam więcej przeszkadzać. Bon appetit, teraz i w przyszłości. - Uśmiechnął się nieco złośliwie. - Dziękujemy, ale już się dzisiaj posililiśmy - zripostował Ralph. - No cóż, kuj żelazo póki gorące. Zobaczymy się zapew ne w kościele Świętej Małgorzaty - wypalił na pożegnanie i wyszedł z pokoju. - To się nazywa szczęście - skomentował Ralph. - Gordon sam się nam nawinął pod rękę! To, że nas nakrył, to dla niego nie lada kąsek. Roztrąbi to teraz na cztery strony świata! - Och! - wykrzyknęła Clare zrozpaczona. - Jesteś na-
108 prawdę skończonym draniem, Ralph. Co będzie z moją repu tacją? - Nie poniesie najmniejszego uszczerbku! To przecież zu pełnie normalne, że zaręczona para lgnie do siebie. Słyszałaś przecież, iż Gordon zarezerwował już dla nas kościół. Uważam, że kościół Świętej Małgorzaty to całkiem odpowiednie miejsce. Ślub musi być wyjątkowo uroczysty, bo od dawna nikt się nie żenił w rodzinie Schuylerów. Z drugiej strony... - Wolałabym, żeby to wszystko nie było konieczne - wy buchnęła Clare. Ralph zignorował jej słowa. - Muszę jutro kupić pierścionek zaręczynowy - oznajmił z zadumą. - Całe szczęście, że przynajmniej jedno z nas świetnie się bawi - zauważyła cierpko Clare. - Ty też powinnaś podchodzić do sprawy mniej nerwo wo. Każda znajomość poszerza nasze horyzonty, - Uprzyto mnił sobie raptem, jak fatalnie czuje się Clare w świecie kłamstw i oszustw. Gdy opuszczali pokój, cicho powiedział: - To nie było z mojej strony nieszczere, gdy zacząłem cię pieścić. Nie całowałem cię dlatego, że liczyłem na to, iż ktoś nas zastanie, ale dlatego, że miałem na to ochotę od chwili, gdy spędziłaś noc w moim łóżku! Czyż nie jest to dwuznaczne wyznanie? - pomyślała Clare, nie wiedząc, czy się oburzyć, czy roześmiać. Jeżeli Clare sądziła, że gwałtowne wtargnięcie Gordona do pokoju i nakrycie ich na gorącym uczynku to najbardziej emocjonujące wydarzenie wieczoru, miała wkrótce okazję przekonać się, jak bardzo się myliła. Nagle znaleźli się w centrum uwagi, jakby niemal każdy wziął sobie za punkt honoru złożyć im gratulacje. Wszystko wskazywało na to, że choć nie bardzo jej się to uśmiecha, zmuszona będzie wyjść
109 za mąż za Ralpha - i to przy poklasku ogółu! Reszta wieczo ru minęła im na przyjmowaniu gratulacji od osób, które jeszcze wczoraj traktowały Clare jak powietrze. W końcu Ralph, widząc jej bladą jak śmierć twarz, zdjęty litością, rzekł: - Myślę, że pora iść do domu. I tak już przekroczyliśmy godzinę wyznaczoną przez strażnika cnoty, którym jest twoja gospodyni. Clare nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś okazał się dla niej równie uprzejmy. Ralph starał się, jak mógł, by ochronić ją przed natarczywością dam i dżentelmenów. Przedstawiając Clare George'owi Pryde'owi, zachowywał się wobec niej tak czule, że zdumiony kolega stwierdził, iż Schuyler naprawdę jest zakochany po uszy w swojej przyszłej żonie, choć w ni czym nie przypominała kobiet, którymi dotychczas intereso wał się Ralph. Kiedy zmierzali do wyjścia, okazało się, że tego wieczoru niespodziankom nie ma końca. Z jednego z pokoi przylegających do głównego holu wy szła przystojna, ciemnowłosa kobieta. Jej wyprostowana syl wetka emanowała majestatyczną powagą. Kobieta nie miała na sobie balowej kreacji, ale czarną, lnianą koktajlową su kienkę, zdumiewająco prostą, ale tak doskonale skrojoną, że Clare zorientowała się od razu, iż jest to model z Paryża. Trudno powiedzieć, ile lat miała owa kobieta, ale z pewno ścią nie była młoda. Jej klasyczna, ascetyczna uroda należała do gatunku nieprzemijających. Clare odniosła dziwne wraże nie, że kobieta czekała właśnie na nich. Jeszcze bardziej zaintrygowała ją reakcja Ralpha - nagle stał się czujny i spięty. Kobieta podeszła bliżej, zatrzymała się przed nimi i spojrzała Clare prosto w twarz czarnymi jak noc oczami.
110 - O co chodzi? - rzucił zdawkowe pytanie Ralph, jakby zwracał się do krnąbrnego służącego. - Chciałam z tobą porozmawiać - odparła kobieta. Bez wątpienia znała Ralpha. Może to jakaś jego kochan ka? W takim razie Ralph Schuyler nie należy do zbyt wy brednych mężczyzn, skoro wiek nie gra roli, pomyślała cy nicznie Clare. - A więc mów - przyzwolił szorstko. - Słyszałam, że podobno zamierzasz się ożenić. Czy to prawda? - Tak. Towarzysząca mi panna Clare Windham zgodziła się zostać moją żoną. To wierutne kłamstwo, pomyślała Clare, ale nie odezwała się słowem. - No to życzę wam obojgu dużo szczęścia. Ale muszę cię ostrzec, Ralph, choć wiem, że niewiele sobie robisz z tego, co mówię. Bądź ostrożny. Przyjąłeś dosyć niebezpieczną li nię działania. Pakujesz się w prawdziwą kabałę, a twoi prze ciwnicy są potężni. Pilnuj dobrze swojej czarującej dziew czyny. To wszystko. - Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i zniknęła w drzwiach pokoju, z którego wyszła. Z twarzy Ralpha nie sposób było wyczytać czegokolwiek. Clare odniosła wrażenie, że jest tak odległy jak inna planeta. Ciekawość i nagły, irracjonalny strach sprowokowały ją do reakcji. - Kto to? - zapytała. Ponieważ Ralph nie odpowiedział, dodała: - Pewnie jakaś odtrącona kochanka? Ralph zaśmiał się pogardliwie. - Na Boga, nie. To moja kochająca matka, księżna Astra z Carpathii, obecnie hrabina Dumitrescu. - Kiedy zauważył na twarzy Clare wyraz oszołomienia, dodał szorstko: - Nie widziałem jej od wielu lat i nigdy z nią nie mieszkałem. Jes-
111 tem niechcianym bękartem. Ot i cała historia. Jestem z tobą równie szczery jak ty ze mną. Clare nie powiedziała całej prawdy o swojej przeszłości, ale wiedziała, że i on ukrywa przed nią pewne fakty. Po chwili Ralph stał się znowu dobrodusznym Schuylerem. - Proszę cię, Clare. Zapomnijmy o tej kobiecie oraz o jej złowróżbnym proroctwie. Musimy się dostać do Chelsea przed północą. - A ja powinnam się znowu wcielić w rolę poddanej rzuciła na koniec, starając się traktować go równie lekko jak on ją. Ralph poprowadził ją do drzwi. Noc okazała się ciepła i gwiaździsta. Przyjemnie było wędrować opustoszałymi uli cami Londynu. Szli Park Lane w stronę domu Ralpha. Clare wspierała się na jego muskularnym ramieniu. Tworzyli tak wspaniałą parę, że można by pomyśleć, iż ich prawdziwym przeznaczeniem jest pójść do ołtarza, a zaręczyny to nie tyl ko pokerowe zagranie. Słyszeli w oddali ruch uliczny oraz warkot samochodu, który wyłonił się zza rogu Oxford Street i zbliżał się w ich kierunku, dodając gazu. Ralph, skupiony na Clare, nie zwracał zbytnio uwagi na to, co się dzieje przed nim czy też za nim -jak tłumaczył się później pułkownikowi B. Zorientował się dopiero w ostatniej chwili, że samochód zmierza wprost na nich...
ROZDZIAŁ ÓSMY Clare, upojona piękną nocą, czuła się błogo spokojna, gdy Ralph nagle złapał ją za ramię i szarpnął z całej siły, tak że wylądowała na jezdni! Rozpędzony samochód wjechał z impetem na chodnik, dokładnie tam, gdzie przed chwilą się znajdowali. Uszli z ży ciem tylko dlatego, że Ralph wykazał się zimną krwią i re fleksem. Samochód przejechał jeszcze kawałek chodnikiem i zakręcił gwałtownie, by zaatakować ich ponownie. Intencje kierowcy nie budziły wątpliwości - chciał ich zabić! Ralph tym razem nie odciągnął Clare w bok, na drugą stronę ulicy, tak jak spodziewał się kierowca, ale popchnął ją skośnie do przodu, na chodnik, którym szli w momencie, gdy zostali zaatakowani po raz pierwszy. Dali nurka w zaułek po między dwoma wielkim budynkami. Samochód z rykiem sil nika wylądował na chodniku po przeciwnej stronie - zawró cił na jezdnię, rezygnując z dalszego pościgu. Ruszył w tym samym kierunku, z którego nadjechał... Ralph rzucił się z takim impetem w uliczkę, że Clare stra ciła równowagę. Potknęła się i upadła, pociągając Ralpha za sobą. Leżeli przez chwilę na ziemi, spleceni ze sobą, ciężko dysząc. Ralph podniósł się z ziemi pierwszy, wyciągnął rękę do Clare i pomógł jej wstać. Przytknął usta do jej włosów i po wiedział: - Mam nadzieję, że nie zrobiłem ci krzywdy. Przepra-
szam, że byłem wobec ciebie taki grubiański ale nie miałem innego wyjścia, chcąc uratować nas od niechybnej śmierci. Najwyższa pora, aby Clare zdała sobie sprawę z tego, że grozi jej niebezpieczeństwo. - Dlaczego ten człowiek chciał na nas najechać? - spy tała, wtulona w jego tors, rozcierając obolały od upadku pra wy bok. - Czy to jakiś szaleniec? Myślałam, że stracił pano wanie nad kierownicą, ale zaatakował nas znowu, a więc działał z premedytacją. Tylko dlaczego? - Tak - Ralph starał się, aby jego głos brzmiał spokojnie. - Rzecz została ukartowana. Musimy przeprowadzić poważ ną rozmowę. Ale nie tu i nie teraz. Pozwól, że zabiorę cię znowu do siebie. Powinnaś trochę odpocząć, takie przejście to prawdziwy szok. Clare skinęła głową w milczeniu. Nie oponowała, bo wie działa, że Ralph ma rację. On z kolei doszedł do wniosku, że musi przycisnąć Clare, by wyjawiła w końcu, dlaczego zer wała z Boyem Mallorym. Sądził bowiem, że dybano na życie Clare, a nie jego choć niewykluczone, że zabijając ich oboje, zbrodniarz miał dostać swego rodzaju premię. W tej sytuacji obowiązkiem Ralpha Schuylera było chronić Clare, tym bardziej że nie zdawała sobie sprawy, iż stała się celem polowania. Do diabła! Przecież nie może zawieźć jej do Chelsea, bo tam łatwo padłaby ofiarą najętego mordercy. W jego domu będzie znacznie bardziej bezpieczna. Wmawiał sobie, że chroniąc Clare, spełnia jedynie obo wiązek względem ojczyzny, gdyż leży to w interesie poli tycznym kraju, któremu służy. Musiał się tylko pilnować, aby się w niej nie zakochać. Ralph Schuyler jednak, człowiek zimny jak głaz, nie miał zamiaru zakochać się w kimkolwiek, a już na pewno nie w Clare Windham.
Lecz gdy wsparła się o niego i zaczął ją prowadzić powoli w kierunku swojego domu, zrozumiał, że oszukuje sam sie bie. Spodobała mu się od pierwszego wejrzenia, gdy zoba czył ją na przyjęciu zaręczynowym u Bitsy Bentley, a za każ dym razem, gdy się spotkali, pociągała go coraz bardziej. Tłumaczył sobie, że nie jest w jego typie, ale gdy na nią patrzył, gdy jej dotykał albo czuł jej bliskość, tak jak teraz, tracił dla niej głowę. Wiedział z doświadczenia, że to coś więcej niż czysty pociąg fizyczny. Jej spokój i opanowanie po tym, co się przed chwilą wydarzyło - na co niejedna ko bieta zareagowałaby atakiem histerii - wzbudzały w nim po dziw oraz czułość, uczucia dotychczas mu nie znane. - Dlaczego ktoś chciał nas zamordować? - spytała, gdy znaleźli schronienie w domowym zaciszu. Armstrong podał im do salonu kawę i kanapki. Rozsiedli się wygodnie przy elektrycznym kominku. Ralph nie zareagował od razu. Najpierw dopił spokojnie kawę. Popatrzył na Clare bursztynowymi oczami i ciepłym tonem powiedział coś, co wcale nie było odpowiedzią na jej pytanie. - Przemyślałem to sobie, Clare, i doszedłem do wniosku, że potrzebna ci jest ochrona. A najlepszy sposób, by ci ją zapewnić, to małżeństwo, dlatego powinniśmy się pobrać jak najszybciej. Słowa te zdumiały nie tylko Clare, ale i samego Ralpha! Czyżby do głosu doszła podświadomość? Ralph czytał ostat nio książkę Zygmunta Freuda - największego autorytetu w sprawach współczesnej psychologii - który roztrząsał kwestię mechanizmów, jakimi kieruje się ludzki umysł. A więc to podświadomość podszepnęła mu pomysł poślubienia tej kobiety. Clare zerwała się na równe nogi.
- Przestań pleść bzdury! Przecież cię w ogóle nie znam. Mowy nie ma, abym się zgodziła zostać twoją żoną. Zresztą, zrujnowałoby to twoją karierę w Ministerstwie Spraw Zagra nicznych. Przypuszczałam, że będziemy udawać zaręczoną parę, dopóki policja nie trafi na trop mordercy Jeremy'ego. Ralph wyrzucał sobie w duchu, że w przypływie słabości stracił kontrolę nad emocjami. Najlepiej być zimnym jak głaz - nawet wobec siebie samego. Gdyby podszedł do sprawy z chłodnym dystansem, jak to miał w zwyczaju, najpierw przygotowałby sobie grunt, a dopiero potem wystąpiłby do Clare z osobliwą propozycją małżeństwa. Ale stało się, nie stety, inaczej, bo za wszelką cenę pragnął zapewnić jej ochro nę. Musiał teraz ratować sytuację. Wytłumaczyć Clare, jak wielkie grozi jej niebezpieczeństwo, oraz przekonać, że w zaistniałych okolicznościach małżeństwo to najrozsądniej sze posunięcie. - Proszę, Clare, usiądź - zwrócił się do niej łagodnym to nem, jak do spłoszonego konia. - Wybacz mi moją niecier pliwość. Pozwól, że ci wyjaśnię na spokojnie, dlaczego wy rwałem się z taką na pozór niedorzeczną propozycją. Clare zrobiła krok do tyłu. - Muszę iść do domu. Potrzebuję czasu na zastanowienie. Zupełnie nie rozumiem, jak to się stało, że moje życie się tak potwornie zagmatwało. Najpierw znalazłam ciało Jeremy'e¬ go, a potem ktoś próbował mnie zamordować. Czuję się, jak bym grała w jakimś szmirowatym filmie. - Usiądź, proszę, to ci wszystko wyjaśnię. Ralph nie mógł znieść widoku przybitej Clare. Rozumiał, że chce iść do domu, aby w samotności poukładać sobie w głowie wydarzenia, które zburzyły jej w miarę spokojne i monotonne życie.
116 Wpatrywała się w niego wielkimi oczami. Przydarzyło jej się w krótkim czasie tyle okropności, że czuła się kompletnie zdezorientowana. Nie wiedziała, co robić. Zaufać Ralphowi czy też oddalić się stąd jak najszybciej, mimo grożącego jej niebezpieczeństwa. Od chwili gdy zjawił się w jej życiu, wszystko się raptem skomplikowało - i ta zależność bardzo ją niepokoiła. Pochodził, co prawda, z majętnej i szanowanej rodziny, ale miał opinię kobieciarza, nieskorego do ożenku. Czyżby chodziło mu wyłącznie o to, aby się z nią przespać? Z drugiej strony, człowiek ten uratował jej życie. Był dla niej szalenie uprzejmy i okazywał jej szczere zainteresowa nie i troskę, ilekroć znalazła się w potrzebie. Może jednak kryło się za tym coś więcej? Wolałaby teraz znaleźć się sama, z dala od Ralpha, by po zbierać myśli. Czuła się w jego obecności rozkojarzona, ule gając coraz bardziej jego urokowi. Jeszcze żaden mężczyzna nie pociągał jej do tego stopnia. Nawet Boy. Ralph był niezbyt przystojny i wcale się do niej nie przymilał, jak to mieli w zwyczaju Boy, Jeremy, Gordon czy róż ni inni chcący zdobyć jej sympatię. Bywał wobec niej wręcz szorstki. Ale miał w sobie coś, co go wyróżniało spośród in nych mężczyzn. Mimo kanciastych rysów twarzy oraz pew nego grubiaństwa w zachowaniu, potrafił okazać jej szacu nek. Natomiast większość przyjaciół Boya taktowało ją w sposób protekcjonalny, jakby była małą dziewczynką, któ rą łatwo zadowolić. Ralph natomiast nie próbował przypodobać się nikomu, na wet kobietom. Clare przypomniała sobie jego awanturę z Evą... Zamiast rozmyślać o Evie, skup się nad swoją skompliko waną sytuacją - zganiła się w duchu. Skoro Ralph proponuje ci pomoc, dlaczego miałabyś ją odtrącić?
117 - No cóż - zwróciła się do Ralpha obserwującego z zafa scynowaniem jej twarz, na której malowały się różne emocje. - Wysłucham twojego wyjaśnienia, ale uprzedzam cię, że nie dam się zbyć byle czym. Nie bawiąc się w zbędne wstępy, co bardzo do niego pa sowało, Ralph oznajmił: - Clare, musisz mi powiedzieć, dlaczego rzuciłaś Boya Mallory'ego, przypuszczam bowiem, że może to mieć zwią zek ze śmiercią Jeremy'ego oraz z dzisiejszym zamachem. Clare zerwała się znowu na równe nogi. - Co za bzdury! Za nic w świecie nie uwierzę, że zerwa nie zaręczyn z Boyem ma jakikolwiek związek z zamordo waniem Jeremy'ego i próbą zamachu na nas! Proszę cię, odwieź mnie natychmiast do domu. Rzuciła się do drzwi, ale Ralph zagrodził jej drogę. - Spójrz na mnie, Clare - powiedział z naciskiem. Chwycił ją za rękę, zmuszając, by podniosła na niego wzrok. - Nie zadałbym ci tak osobistego pytania, gdybym nie był w stu procentach przekonany, że morderca Jeremy'ego pró bował upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pozbył się Je remy'ego, który za dużo wiedział, i próbował wrobić w to ciebie, by cię wyeliminować, bo również za dużo wiesz. A więc powiedz mi w końcu prawdę, dla swojego własnego dobra. Jego hipnotyczny wzrok kompletnie ją sparaliżował. Cie pło jego ciała, dotyk ręki, emanująca z niego siła, której ule gał niemal każdy, nie tylko ona, wywarły na niej dziwne wra żenie. Pozwoliła zaprowadzić się z powrotem do fotela. Usiadł naprzeciwko niej i ujął w ręce jej dłonie. - Wierz mi, Clare, ja naprawdę nie chcę ci zrobić krzyw dy. Jeżeli się okaże, iż nie miałem racji, podejrzewając, że powód, dla którego zerwałaś z Boyem ma związek z ostatni-
118 mi wydarzeniami, to cię najmocniej przepraszam. Nie po zwolę ci jednak odejść, dopóki nie opowiesz mi wszystkiego i dopóki nie będę pewien, że jesteś całkowicie bezpieczna. Musisz mi zaufać, Clare. Przez pięć lat ufała wyłącznie sobie, ponieważ odwrócili się od niej wszyscy, nawet rodzina - z wyjątkiem ciotki. A ten właściwie obcy mężczyzna proponował jej swego rodza ju azyl. - W porządku - zgodziła się w końcu. - Powiem ci coś, o czym nie mówiłam do tej pory nikomu, głównie dlatego, że nie sądziłam, aby ktokolwiek mi uwierzył. Ale również ze względu na Boya. Nie chciałam, aby źle o nim mówiono, skoro i tak popełnił samobójstwo. Patrzyła na Ralpha nieobecnym wzrokiem. Powróciło wspo mnienie wydarzeń, o których z nikim dotychczas nie rozma wiała. Cofnęła się w czasie - była znowu pogodną, młodą Clare Windham sprzed pięciu lat, żyjącą w bajkowym świecie, z per spektywą zostania żoną Boya Mallory'ego i ułożenia sobie szczęśliwie życia wśród kochających ją osób oraz w poczuciu bezpieczeństwa, z dala od ponurej i pełnej rozczarowań rzeczy wistości, będącej codziennością większości ludzi... Clare zaparkowała małego, sportowego austina przed do mem Boya na Piccadilly. Spędziła pół dnia ze swoją matką, ustalając szczegóły związane ze ślubem, który miał się odbyć za dwa dni. Potem nowym samochodem, który dostała w prezencie urodzinowym od ojca, pojechała do Richmond Hill odwiedzić swoją najlepszą przyjaciółkę Marjorie Bel size. Umówiły się, że pójdą wieczorem do kina - miało to być ich ostatnie panieńskie spotkanie, gdyż obie zdawały so bie sprawę, że po ślubie Clare ich przyjaźń zmieni się bez powrotnie.
W ciągu dnia zadzwonił do Clare Boy i zaprosił ją do „Cafe Royal", a potem do teatru. Nie zgodziła się ze względu na Marjorie. Powiedział, że rozumie, ale mimo to czuje się rozczarowany. - Nie szkodzi. Już wkrótce będziemy zawsze razem - za pewnił czułym głosem. - Zobaczymy się jutro, kochanie, ale nie wieczorem. Gordon i kilku innych kolegów zorganizo wali mi wspaniały wieczór kawalerski. Postaram się zbytnio nie zaszaleć, bo nie chcę wyglądać jak wymoczek w dniu ślubu. Kiedy Clare dotarła do Richmond, zorientowała się po bladej twarzy Marjorie, że przyjaciółka ma atak migreny, na którą cierpiała od lat. - Obawiam się, że nie będę w stanie pójść z tobą do kina dziś wieczór - oświadczyła smutno Marjorie. - Ale dla po cieszenia napij się ze mną herbaty. Gdy fatalnie się czuję, - działasz na mnie jak Florence Nightingale* na swoich pod opiecznych. W zaciemnionym saloniku Marjorie wypiły słabą herbatę, gawędząc przyciszonym głosem. Clare zaczęła zbierać się do wyjścia. - Przynajmniej nic mi nie przeszkodzi w pełnieniu obo wiązków twojej druhny - zapewniła Marjorie, wdzięczna przyjaciółce za towarzystwo. - Obawiałam się w głębi du cha, że dostanę ataku migreny w dniu twego ślubu. Na szczęście już mi to nie grozi. Ataki migreny powtarzały się w regularnych odstępach, co kilka tygodni, a więc miała na jakiś czas spokój. * Florence Nightingale - ang. pielęgniarka i działaczka społeczna, inicjatorka nowoczesnego pielęgniarstwa; w 1860 r. założyła z funduszów społecznych pierwszą szkołę pielęgniarek w szpitalu św. Tomasza w Londynie (przyp. red.)
120 Clare zastanawiała się wielokrotnie przez ostatnie pięć lat, jak wyglądałoby jej życie, gdyby pamiętnego wieczoru po szła z Marjorie do kina. Ale stało się inaczej. Zadzwoniła do Boya, żeby mu powiedzieć, iż ma wolny wieczór i może się z nim umówić, ale nikt nie podniósł słuchawki. - Spróbuj zadzwonić jeszcze raz w drodze do domu poradziła Marjorie słabym głosem. Leżała na kanapie z okła dem na głowie i trzymała Clare za rękę. - Szkoda, abyś miała zmarnować wieczór tylko dlatego, że mnie powaliła migrena. Mój pech to dla Boya uśmiech losu. Jak się później okazało, Marjorie nie posiadała daru jas nowidzenia. Ostatnimi czasy Boy zachowywał się trochę dziwnie, zwłaszcza gdy zostawali sam na sam. Był do tego stopnia rozkojarzony, że pewnego razu Clare spytała go, czy przy padkiem nie żałuje decyzji o małżeństwie. - Ależ skąd, kochanie - zapewnił ją, całując ją w czubek nosa. - Jesteś najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu przy darzyła. Uspokojona Clare odwzajemniła pocałunek. Potem zasta nawiała się, co właściwie Boy miał na myśli... Kiedy dotarła do domu Boya, odetchnęła z ulgą, widząc za parkowanego bentleya. Pomyślała, że pewnie ma gościa, gdyż przed domem stał drugi samochód - luksusowy daimler. Nacisnęła niecierpliwie guzik dzwonka, ale nikt nie za reagował. Przypomniała sobie, że Parker, służący, ma wy chodne. Zastanawiała się, czy nie pojechać do domu i zate lefonować od siebie do Boya. Ale przypomniała sobie, że Boy dał jej klucz - wyłowiła go z torebki, otworzyła drzwi i weszła do środka. Ponieważ Boy tak bardzo ubolewał, że Clare nie może iść z nim na kolację i do teatru, chciała jak najszybciej obwieścić mu radosną nowinę.
W domu panowała cisza. Już otwierała usta, by zawołać Boya, ale się rozmyśliła. Postanowiła zrobić mu niespodzian kę. Zajrzała to dużego pokoju, potem przeszła korytarzem w głąb domu, do salonu, z którego wychodziło się do małe go, ale ślicznego ogródka. Dobiegł ją głos Boya - narzeczony rozmawiał z jakimś mężczyzną. W pierwszej chwili myślała, że słyszy śmiechy, ale dopiero potem zorientowała się, że ktoś wydał z siebie cichy jęk - była przekonana, że to Boy. Otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Zastała scenkę, która kompletnie ją zszokowała. Na rozpostartym na podłodze prześcieradle, usłanym po duszkami leżały dwie nagie postacie... dwa dni przed ślubem jej przyszły małżonek zdradzał ją z jakąś kobietą! Boy odwrócił się - na jego twarzy malowało się przera żenie i wstyd. I dopiero wtedy Clare spostrzegła, że w jego ramionach spoczywa nie kobieta, tylko mężczyzna. Odskoczył od Boya jak oparzony i nakrył się prześcierad łem. Był to młody brunet, którego Clare nigdy przedtem nie widziała, i miała nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczy. Wybiegł w popłochu bocznymi drzwiami. Boy chwycił leżą cą na podłodze koszulę. - Clare - odezwał się zamierającym głosem. - Nie myśl sobie, że... - Doskonale wiem, co myśleć na ten temat - ucięła jego wyjaśnienia w pół słowa. Nagle wszystko wydało jej się jas ne. Nawet to, że Boy powtarzał wciąż, iż nie powinni kochać się przed ślubem, nabrało teraz zupełnie innego, obrzydliwe go wymiaru. Ściągnęła z palca zaręczynowy pierścionek i rzuciła na podłogę, prosto pod nogi Boya. - Nie mogę wyjść za ciebie, Boy. Chyba sam rozumiesz.
- Nie rób mi tego, Clare. Błagam. To była ostatnia... - Zamilkł na widok jej pobladłej twarzy. - Zdrada! - dokończyła za niego, do oczu cisnęły jej się łzy. - Zgadza się. Bo nie będziesz już miał więcej okazji. Zegnam cię, Boy - odwróciła się na pięcie, by odejść. Błagał żałośnie, żeby miała dla niego litość i nie rujnowa ła mu życia. Clare przymknęła oczy. - Obiecuję ci, że nie powiem nikomu, dlaczego odwoła łam nasz ślub - zapewniła go na odchodnym, nieświadoma, że dotrzymanie słowa łączyć się będzie z poniesieniem ogro mnej ofiary. - To, jak żyjesz, to twoja sprawa i nikomu nic do tego. Nie pamięta, jak dotarła do samochodu. Cały jej świat legł raptem w gruzach. Jechała przed siebie, bez celu, aż dotarła do jakiegoś małego parku. Zostawiła samochód przy bramie i dotarła do ławki nad stawem, po którym pływały wodniki i kaczki. Siedziała długo, w końcu zmarzła tak, że dostała dreszczy. Zastanawiała się, co ma powiedzieć po powrocie do domu. Nie wiedziała, jak zareaguje rodzina, gdy, nie podając żadnej konkretnej przyczyny, oświadczy, iż zerwała zaręczy ny z Boyem i że ślub się nie odbędzie. Przypuszczała, że ro dzice będą mocno rozczarowani. Tymczasem ojciec dostał szału i wyrzekł się córki... skazując ją na pięć lat tułaczki; ciężkiej pracy i marnej egzystencji. Boy zmarnował jej życie, a potem targnął się na swoje... Skończyła opowiadać. Ralph trzymał ją za ręce, milcząc. - Jak widzisz, cała ta historia nie ma nic wspólnego z Je remym - stwierdziła. Wpite w nią bursztynowe oczy pełne były współczucia.
- Mój Boże, Clare - powiedział łagodnie. - Twierdzi się, że kobiety nie umieją dochować tajemnicy, a ty trzymałaś ję zyk za zębami przez tyle lat! I nigdy byś rai się nie zwierzyła, gdybym cię nie przyparł do muru, prawda? Clare skinęła głową. - Czy pozwolisz mi teraz pójść do domu? Ralph pokręcił głową. - O, nie. Po tym, czego się właśnie dowiedziałem się od ciebie, to wykluczone.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY - Nie pojmuję jednego, Ralph - Clare miała wrażenie, że nieustająco zasypywali się pytaniami. - jaki związek mają skłonności Boya z tym, że ktoś czyha na moje życie? Nie mógł powiedzieć prawdy. W każdym razie nie mógł być całkowicie szczery, ponieważ zdradziłby, czym w istocie się zajmuje, czego by mu zwierzchnicy nie wybaczyli. Aby zyskać na czasie, postanowił podzielić się z nią jedynie półprawdą w nadziei, że nigdy się nie wyda, iż ukrył przed nią pewne fakty. Bo tego z kolei ona by mu nie wybaczyła. Prawość i moralność - cechy, które rzadko obserwował u bliźnich - stanowiły istot ny rys charakteru Clare, więc niepokoił się ewentualnymi kon sekwencjami swego postępowania. Owe cechy pomogły jej przetrwać najcięższe okresy w życiu. Gdyby złamała słowo dane Boyowi i powiedziała rodzicom prawdę, nie tylko by jej wybaczyli odwołanie ślu bu, ale brygadier zadbałby o to osobiście, aby poinformowa no policję o nieprawych praktykach Boya. Skończyłoby się to pewnie dla niego więzieniem i utratą honoru. Tymczasem Clare, milcząc uparcie, zrujnowała swoje własne życie. Ralph czerpał swego rodzaju przyjemność z wprowadza nia ludzi w błąd, sugerowania, że jest innym człowiekiem, niż nim był w rzeczywistości. Ale tym razem czuł ogromny niesmak na myśl, że musi manipulować osobą taką jak Clare.
125
- Zrozum - zaczął mówić z ociąganiem -że... praktyki Boya... były nieprawne i odbywały się w całkowitej taje mnicy, przez co Boy oraz osoby, z którymi się zadawał, na rażały się na to, że mogą paść ofiarami szantażu. Jeżeli szan tażowana osoba zagroziła policją, to dranie, aby ratować własną skórę, postanowili uciec się do morderstwa, by za mknąć usta nie tylko swoim ofiarom, ale również wszystkim tym, którzy wiedzieli cokolwiek na ten temat. Zatem staje się jasne, jaki związek ma to z tobą i Jeremym. Jeremy był przy jacielem Boya. Nigdy się nie ożenił. Być może również miał męskich kochanków. Dlatego go zamordowano, aby zamilkł na wieki - a przy okazji i ty. Czysty przypadek sprawił, że dzięki mnie uniknęłaś podejrzeń, dlatego trzeba się było uciec do innych metod, by zmusić cię do milczenia - a przy okazji i mnie, na wypadek gdybyś zdradziła mi prawdę o Boyu. Co właśnie się stało. Ralph umilkł i przyglądał się Clare, której twarz pobladła jeszcze bardziej. Zataił przed nią pewne, dla niego oczywiste fakty. Miał nadzieję, że Bóg mu wybaczy. Boya - oraz pra wdopodobnie inne osoby - szantażowali agenci obcego wy wiadu, chcąc wymusić wykradzenie tajemnic państwowych. Dlatego Clare groziło większe niebezpieczeństwo, niż przy puszczała. Oczywiście pułkownik B. wiedział o Boyu i jego grupie, ale brakowało dowodów. Ralph miał je dostarczyć - co mu się właśnie udało. Pozostawało pytanie: jaką cenę zapłacą on sam i Clare? - Och, jaka jestem naiwna - odezwała się w końcu Clare. - Wiedziałam, że zdarzają się panowie o pewnych skłon nościach, ale nigdy nie podejrzewałam o to Boya. Podsłucha łam kiedyś mimo woli rozmowę ojca na temat niższego rangą oficera, który musiał odejść z wojska, ale nie miałam pojęcia,
126
że tego typu słabość może mieć aż takie konsekwencje. Mor derstwo i szantaż! W jakim świecie przyszło mi żyć? Ralph ścisnął mocniej jej dłonie. - Ach, moja droga. Nie dodawaj sobie niepotrzebnych zmartwień. Morderstwa i szantaże to nie jest, niestety, jakaś niezwykła rzecz. W samej tylko Anglii co roku zdarzają się setki morderstw! A ich liczba rośnie zatrważająco. Ofiarami padają często przypadkowi ludzie, przez co nie zawsze udaje się trafić na ślad mordercy. Na przykład ty, miałaś pecha, że zakochałaś się w Boyu i odkryłaś wstydliwą tajemnicę. Solidna argumentacja Ralpha przekonała Clare. Powoli zaczynała nabierać do niego zaufania. Najpierw uchronił ją od podejrzenia o zabójstwo, a potem uratował jej życie. - A więc teraz sama rozumiesz, że musisz wyjść za mnie za mąż - ciągnął Ralph. - Małżeństwo dla pozom to jedyny spo sób, abym mógł zapewnić ci ochronę, dopóki nie wyjaśni się cała ta śmierdząca afera i będziesz już bezpieczna. Nie zgodzę się, abyś mieszkała sama w Chelsea, narażając życie. Clare wiedziała, że Ralph ma rację, ale ślub wydawał jej się mimo wszystko trochę drastycznym posunięciem. Po dzieliła się z nim wątpliwościami. - Jeżeli wyjdziesz za mnie za mąż i zamieszkamy wspól nie, podreperujesz swoją zszarganą reputację. Przypuszczam, że ci na tym specjalnie nie zależy, bo od dawna nie masz do czynienia z socjetą. Niemniej jednak obróci się to z pewno ścią na twoją korzyść. A jak już minie niebezpieczeństwo, możemy się w każdej chwili rozwieść - Ralph uśmiechnął się z zażenowaniem. - Dla łudzi tak bogatych jak ja, Clare, rozwód to pestka - Spostrzegł, że Clare zaczyna powoli się poddawać. - Nie będziemy mieć związanych rąk, jak w wię zieniu - zamilkł, ale po chwili, krzywiąc się, dodał: - Ja już i tak mam związane ręce, ale z innego powodu.
Clare powstrzymała swoją ciekawość. Była zbyt oszoło miona, żeby dopytywać się, o co mu chodzi. Do tego jeszcze zaczynało dawać o sobie znać zmęczenie. Ralph, niebywale wyczulony na jej nastroje, spostrzegł to natychmiast, ale mu siał zadać jej jeszcze jedno pytanie. - Clare, mówiłaś mi, że jedyną osobą, która wiedziała o twoim spotkaniu z Jeremym, był Gordon Stewart. Skąd się o tym dowiedział? Na twarzy Clare malowało się zdumienie. - Chyba nie sądzisz, Ralph, że z tym wszystkim ma coś wspólnego Gordon! - Nie możemy wykluczyć nikogo - odparł spokojnie. - Oczywiście całkiem możliwe, że Jeremy powiedział komuś o waszym spotkaniu. Ale chciałbym się najpierw dowie dzieć, skąd miał informacje Gordon. - Przypuszczam, że Gordon podsłuchał naszą rozmo wę na przyjęciu u Bitsy Bentley. Zbierałam się właśnie do wyjścia i w holu natknęłam się na Jeremy'ego, który mnie do siebie zaprosił. Zdążyłam się ledwie pożegnać z Jeremym, gdy zjawił się Gordon - przypomniała sobie raptem coś jeszcze. - Gordon był wobec mnie trochę nachal ny, co wydało mi się dziwne. Zjawił się u mnie następne go dnia po przyjęciu z bukietem róż i zaproponował, abyś my któregoś wieczoru poszli razem na obiad. Przypomi nam sobie, że dopytywał się również o ciebie. W czasie obiadu, na który się w końcu wybraliśmy, stwierdził, że Jeremy się kiedyś we mnie podkochiwał. Zapytałam go wte dy, czy to z mojej strony rozsądne iść samej na spotkanie z Jeremym w jego mieszaniu. Właśnie wtedy powiedziałam mu, że jestem umówiona z Jeremym na następny wieczór. Gordon zapewnił mnie, że mogę się czuć z Jeremym abso lutnie bezpieczna, bo to prawdziwy dżentelmen. Jestem pew-
128
na, że poza tym nikomu nie wspominałam o spotkaniu z Je remym. Gordon zapewnił Clare, iż nie grozi jej ze strony Peele'a żadne uchybienie, ponieważ wiedział, że ma on te same upo dobania co Boy, pomyślał Ralph z sarkazmem, ale nie wy powiedział tego głośno. Ciekaw był, jakie są upodobania Gordona. - Gordon mówił, że się dorobił sporych pieniędzy - do dała Clare. - Pamiętam, że kiedyś klepał biedę. Uważałam go zawsze za pieczeniarza wykorzystującego Boya. Zresztą inni też byli tego samego zdania. Ralph wstrzymywał się od komentarza, ale po głowie krą żyły mu różne myśli. Choć podejrzewał, że Gordon jest za mieszany w zbrodnię, wolał przemilczeć ten fakt. Chciał naj pierw sprawdzić, na czym się ten facet tak nagle wzbogacił. Co za sens niepokoić Clare, skoro równie dobrze może się okazać, że Gordon jest niewinny, choć to wątpliwe. - Jeszcze jedno, już ostatnie pytanie. Stwierdziłaś, że nie znasz mężczyzny, z którym nakryłaś Boya. Ale może rzucił ci się w oczy jakiś szczegół? Wzdrygając się, Clare powróciła pamięcią do owego okropnego popołudnia. - To był faktycznie nieznajomy mi człowiek - przyznała z ociąganiem. - Odniosłam wrażenie, że to jakiś obcokrajo wiec. Nie mam pojęcia dlaczego. - Spisałaś się na medal! - pochwalił Ralph. - Koniec z pytaniami. - Wstał i pociągnął ją, zmuszając, by podniosła się z miejsca. Przez ułamek sekundy stali do siebie przytule ni. - Pora iść spać. Musisz znowu zadowolić się moim łóż kiem. Obiecuję ci, że kiedy się pobierzemy, dostaniesz swój własny apartament, a przynajmniej kilka pokoi do swojej dyspozycji. Nikomu nie wyda się to podejrzane, bo w na-
129 szych kręgach to zupełnie normalna rzecz, co zresztą dosko nale wiesz. Tak, Clare wiedziała o tym. Musiała wyjaśnić jeszcze jed ną istotną sprawę. - Pozostaje kwestia pani Green - powiedziała z waha niem. - Obiecaliśmy jej, że będę w domu o przyzwoitej po rze, a tym czasem wcale nie wróciłam do domu! A teraz cze ka mnie jeszcze jedna przeprawa, gdy oznajmię jej, że się od niej w ogóle wynoszę. - Nie martw się, już ja się nią zajmę. Pojedziemy jutro do Chelsea po twoje rzeczy. Pani Green dostanie ode mnie niezłą sumkę, która z nawiązką zrekompensuje jej wszelkie poniesione straty. Będzie cię traktować jak swoją dobrodziej kę, przekonasz się. Bogactwo oznaczało wolność! Dlatego coraz bardziej ją intrygowało, czym to Ralph czuje się związany? Będzie mu siała przemyśleć to sobie później, kiedy już się znajdzie w łóżku. Ale gdy się położyła, miała w głowie pustkę. Walczyła ze snem, który ją wprost zniewalał, i aby go przezwyciężyć, usiadła na łóżku i wpatrzyła się w mrok. Przypomniało jej się raptem ostrzeżenie matki Ralpha, gdy wychodzili z przy jęcia u Norton-Norrisów. Czyżby ta kobieta wiedziała o planowanym na nich zama chu? Jeżeli tak, to dlaczego wysławiała się mgliście i taje mniczo, zamiast konkretnie uprzedzić ich o grożącym im niebezpieczeństwie? Clare poczuła się jak bohaterka powie ści kryminalnej. Wiedziała, że nie powinna wypytywać Ralpha o jego mat kę. Prawdopodobnie sam już wpadł na to, że matka może być zamieszana w całą sprawę, skoro próbowała ich ostrzec. Clare myślała, że nie będzie mogła teraz zasnąć, ale się
130 myliła. Zmorzył ją natychmiast mocny sen - ocknęła się do piero następnego ranka, gdy Armstrong zjawił się z herbatą, gratulując przyszłego małżeństwa! Wyglądało na to, że Clare nigdy nie znajdzie chwili spo koju na przemyślenie zaistniałej sytuacji. Po śniadaniu Ralph zawiózł ją do Chelsea, gdzie sprawy potoczyły się zgodnie z jego przewidywaniami. Pani Green aż oniemiała ze szczę ścia, gdy wręczył jej zwitek pięciofuntowych banknotów. „To prawdziwy dżentelmen - zwierzyła się rozentuzjazmo wana swojej bliskiej kumoszce, z którą wybrała się wieczo rem do knajpki «Gościnne Wrota». - Mam nadzieję, że pan na Windham zdaje sobie sprawę, jaka z niej szczęściara, że trafiła jej się taka gruba ryba!" Ralph wynajął taksówkę, aby przewieźć na Park Lane kil ka rzeczy, do których Clare miała sentyment, a potem udali się do Aspreya, króla jubilerów, gdzie wybrali pierścionek zaręczynowy. Właściwie wyboru dokonał Ralph, odgrywając przy tym niezłą scenkę. Robił wszystko, aby wyglądali na zakochaną parę, która wprost nie może bez siebie żyć. - Jak dla mnie, to trochę za duże - orzekła Clare, gdy podsunięto im tackę z kilkoma wyjątkowo gustownymi pier ścionkami, które kosztowały bajońskie sumy. - Ach, jaka szkoda - stwierdził z figlarnym błyskiem w oczach. - Zamierzałem ci kupić naprawdę jakiś okazały egzemplarz. Czuję się rozczarowany. - Wolałabym raczej jakiś nieduży i skromny. - Taki jak ty - odparł z galanterią, pochylając się nad Clare. Armstrong przyszykował mu ubranie, w którym wyglądał jak dandys. Cylinder, żakiet, spodnie w prążki. Do tego he-
131
banowa laska ze srebrną gałką oraz kamasze - atrybuty, któ rych Clare normalnie nie cierpiała, ale Ralph nosił je z non szalancją, która cechowała prawdziwych światowców. - Ten - oznajmiła nagle, podnosząc z tacki wykwintną, koronkową robotę: cieniutką obrączkę ozdobioną wianusz kiem malutkich brylancików. Clare zamierzała skłamać, że gdyby kupowała sobie pier ścionek sama, na pewno wybrałaby właśnie ten. Wyciągnęła rękę i sprzedawca wsunął na jej palec delikatny klejnot. - Pasuje jak ulał - orzekł Ralph, pochylając się nisko. - Zgadzam się w stu procentach z twoim wyborem, kocha nie. Jest skromny, ale przepiękny, a do tego niezmiernie ory ginalny - musnął ustami jej dłoń. Clare poczuła niespodziewanie rozkoszny dreszcz. Napot kała wzrok Ralpha zdradzający, że nie umknęło to jego uwagi. Orientowała się doskonale, jaki to twardziel, dlatego za skakiwały ją raptowne przejawy empatii ze strony Schuylera. - Podoba ci się? - spytał. Clare nie była pewna, czy Ralph ma na myśli pierścio nek, czy też pocałunek. Dlatego zachowała się równie dwu znacznie. - Tak - wyszeptała, spuszczając skromnie wzrok. Młoda sprzedawczyni, która usłużnie trzymała tackę, po słała im przyjazny uśmiech. Uznała ich widać za idealną parę kochanków. Ralph i sprzedawca zamienili ze sobą przyciszonym gło sem kilka słów, ale ani razu nie wspomnieli o czymś tak wul garnym jak cena, bo to by było nie na miejscu. Ustalili, że Clare nie musi zdejmować pierścionka, skoro dokładnie pa suje na jej palec. Ralph schował ozdobne pudełeczko do kie szeni i ustalił ze sprzedawcą, że po ślubie w pierścionku od
132 wewnątrz zostaną wygrawerowane ich inicjały. Sprzedawca zaproponował, aby przyszli wówczas, gdy wrócą z podróży poślubnej. - No tak, oczywiście - mruknął Ralph, mrugnąwszy porozumiewawczo do Clare. Spostrzegli to oboje sprzedawcy, którym od dawna nie trafili się tacy przyjemni klienci. Rumieniec podniecenia na twarzy Clare, który pojawił się w momencie, gdy wsunięto jej na palec pierścionek, sprawił Ralphowi ogromną radość. Na ogół obracał się wśród znudzonych i zblazowanych ko biet, a Clare była tak odświeżająco spontaniczna. Następnie wzięto miarę z jej palca serdecznego do ślubnej obrączki. - Tym razem będzie to niespodzianka - oznajmił Ralph, prosząc, by obrączki były gotowe następnego dnia, z uwagi na to, że ślub ma się odbyć za tydzień. - Udało mi się zała twić specjalne zezwolenie, bo tak nam się spieszyło, że nie mieliśmy cierpliwości czekać na zapowiedzi i inne tego typu formalności. A teraz chciałbym ci jeszcze kupić mały wisio rek z szafirem. Podobno kobieta nie może mieć za dużo bi żuterii, a już z pewnością nie ty. Clare szepnęła: - Nie przesadzaj, Ralph. Spodziewałam się, że kupisz mi jakiś skromny i niedrogi pierścionek, to wszystko. Czy nie sądzisz, że ślub za tydzień to zbędny pośpiech? - Jesteś naprawdę kochana, ale nie przekonasz mnie, bym kupił ci coś, co uważam za niegodne mojej miłości do ciebie. A tydzień to dla mnie wieki. Gdyby to zależało ode mnie, ożeniłbym się z tobą już dziś! Zresztą klamka zapadła, a więc nie możemy zmienić daty. - Wyjął z kie szonki przepiękny złoty zegarek i sprawdził godzinę. Armstrong jest właśnie w drodze do redakcji „Timesa"
skan Anula43, przerobienie pona
133 z anonsem o naszych zaręczynach oraz ślubie. Dzięki temu powinny ucichnąć plotki. A więc stało się. Za tydzień Clare miała poślubić Ralpha. Nie było już odwrotu - nawet gdyby chciała. Ralph zaplanował dokładnie każdy szczegół. Od jubilera pojechali na lunch do „Cafe Royale", gdzie czekał na nich stolik zarezerwowany przez Armstronga. Gdy tylko prze kroczyli próg, zaczęło obskakiwać ich kilku służalczych kel nerów. Clare zapomniała już, jak wygląda życie próżnej, bogatej dziewczyny. Miała na sobie bladoniebieską lnianą sukienkę, w którą się przebrała jeszcze w Chelsea, niedrogą, ale bardzo gu stowną, co zauważył spostrzegawczy Ralph. Szyję zdobił no wy wisiorek. Zamówili jedzenie oraz jako aperitif po kieliszku dosko nałego sherry. Ralph oparł się wygodnie o krzesło. - Należy koniecznie omówić parę spraw, moja droga. Po południu muszę wpaść na chwilę do pracy, a potem powin niśmy załatwić pewną ważną sprawę. Trzeba poinformować twoich rodziców o naszych zaręczynach i zaprosić ich na ślub bez względu na to, co wydarzyło się w przeszłości. Za łatwiłem z proboszczem z parafii w Meadows, że udzieli nam ślubu. Twoi rodzice powinni na nim być obecni. Trzeba też zaprosić tego potwora Angelę oraz złośliwą wiedźmę, jej matkę. Clare odstawiła kieliszek sherry. - Czy naprawdę jest to potrzebne? Myślałam, że weźmiemy cichy ślub. - Konieczność zaproszenia rodziny wydała się jej nie zasłużoną karą. - Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia. Musimy za chować wszelkie środki ostrożności, aby nie wzbudzić niczy-
134 ich podejrzeń. Powinnaś jak najszybciej zorganizować spot kanie z rodzicami. Obiecuję, że nie pozwolę na to, aby ci do kuczali. Najlepiej umówić się z nimi, gdy ukaże się już ogło szenie w prasie. Możesz powiedzieć im, że to ja parłem do małżeństwa i zrzucić winę na mój impulsywny charakter. Jestem przekonany, że ojciec nie będzie się sprzeciwiał na szemu małżeństwu. - Uśmiechnął się do niej rozbrajająco; w jego bursztynowych oczach pojawił się figlarny błysk. Ralph Schuyler i impulsywny charakter! Clare nigdy przed tem nie spotkała człowieka, który by do tego stopnia kierował się rozwagą. Każdy krok najpierw sobie dokładnie przemyślał. Okazuje się, że nawet to zwariowane małżeństwo zaplanował nad wyraz drobiazgowo, nie pomijając żadnego szczegółu. - Jeżeli rodzice wysuną jakieś zastrzeżenia co do tego, że ze mną mieszkasz, powiedz im, że zajmujemy osobne pokoje, a Armstrong jest naszą przyzwoitką. Zresztą... - Urwał w pół słowa. Miał tak śmieszną minę, że rozweselił tym Clare - uniósł jedną brew, przyjmując groźny wyraz twarzy jak podrzędny aktorzyna, który próbuje się wcielić w rolę Mefista. - Dokończ zdanie - ponagliła go Clare, widząc, że Ralph czeka na jej zachętę. - Zresztą powinni być mi niezmiernie wdzięczni, że nie zamierzam cię uwieść, tylko się z tobą ożenić. Podejrzewam, iż popadną w euforię na wieść, że wychodzisz za mąż za nie samowicie bogatego Schuylera, który do tego jest spowino wacony z czcigodnym lordem Longthorne'em, o czym z pewnością się dowiedzą. Co prawda, lord nie będzie obec ny na ślubie, ale na przyjęciu weselnym, owszem. - Na przyjęciu weselnym - powtórzyła głucho Clare. - Tak, u „Ritza". Powinno to chyba zadowolić nawet naj bardziej wybrednych gości.
l35 Clare milczała przez chwilę, po czym podejrzanie spokoj nym głosem zadała pytanie: - Ciekawa jestem, Ralph, kiedy zdążyłeś to wszystko za planować? - Wczoraj wieczorem. Kiedy już zasnęłaś. Obawiam się, że przeze mnie Armstrong położył się dopiero nad ranem. A do tego zleciłem mu na dziś załatwienie mnóstwa spraw, odciągając go od obowiązków na Park Lane. To niesamo wicie rzetelny człowiek, a więc upora się bez trudu ze wszystkim. - Nie przypuszczałam, że wokół naszego ślubu zrobisz tyle szumu. Sądziłam, że odbędzie się raczej w kameralnej atmosferze, ale pewnie chodzi ci o to, aby wszyscy widzieli, jak bardzo jesteśmy w sobie zakochani, a nasze małżeństwo to nie żadna blaga - oświadczyła Clare z posępną miną. Podano im ostrygi i szampana. - Dziwne - ciągnęła, gdy oddalili się kelnerzy - zamach na moje życie skończył się dla mnie tym, że dostaję raptem drogie prezenty i konsumuję różne rarytasy. - Bardzo dziwne. Dlatego powinnaś cieszyć się każdą chwilą - zauważył wesoło. Wycisnął sok z cytryny na ostry gę, połknął ją i popił szampanem. - Rozkoszuj się smacznym jedzeniem. „Korzystaj z dnia" - to moje motto i radzę ci, abyś je sobie również przyswoiła, a wtedy będzie nam ze so bą doskonale. Ralph był w wybornym humorze. Clare starała się do nie go dostosować. Zjadła ze smakiem solę, potem befsztyk, a na deser melbę. Podziękowała za ser i krakersy, ale chętnie po pijała dobre wino, które podawano do każdego dania, a na koniec wypiła małą czarną. Stało się dla niej jasne, że dopóki Ralph się o nią troszczy, nie zginie z głodu! Obfity posiłek wywołał ogromną sen-
ność. Obawiała się, że ciężko jej będzie skupić się na pracy po powrocie na Park Lane. Podzieliła się z Ralphem swoimi wątpliwościami - mó wiła rozwlekle śmiertelnie poważnym głosem, potykając się o spółgłoski. Nie wiedziała, czy podziałało tak na nią pyszne jedzenie, czy też wino. - Nie martw się - uspokoił ją Ralph. - Wykończ spokoj nie wszystkie zlecenia i nie przyjmuj na razie nowych. Gdy zostaniesz moją żoną, nie będziesz musiała pracować, bo ja będę się o ciebie troszczyć. - Ale potem, kiedy skończy się ta gra, będę musiała zno wu znaleźć jakąś pracę - przestraszyła się Clare. - Nie mogę przecież po rozwodzie wciąż być na twoim utrzymaniu. Zre sztą, to małżeństwo na papierze, więc w gruncie rzeczy nie jesteś za mnie odpowiedzialny. - Nie martw się - powtórzył Ralph. - Skupmy się lepiej na bieżących sprawach. Mamy ich dosyć na głowie. Naj pierw musimy dojść, kto czyha na nasze życie, zamiast za martwiać się o przyszłość. Zawiozę cię teraz do domu, abyś wspólnie z Armstrongiem obejrzała pokoje, które przezna czyłem dla ciebie, a ja tymczasem wpadnę do ministerstwa. Muszę pokazać się tam na chwilkę, choć jestem tylko płotką. Tak naprawdę chciał zdać raport pułkownikowi B. z tego, czego dowiedział się od Clare, i ustalić plany na przyszłość. Gdy Clare znalazła się z powrotem na Park Lane, na tyle rozjaśniło się jej w głowie, że zapomniała o wspaniałym lun chu i rozłożyła się z papierami, zamierzając przepisać do końca na maszynie sprawozdanie profesora z pracy nauko wej na uczelni. Ralph nazwał siebie płotką. Clare wiedziała, że ludzie są przekonani, iż zajmuje jakieś eksponowane, ale zasadniczo zupełnie niepotrzebne stanowisko w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych. Jednak zadawał jej wnikliwe pytania, a także wykazał się dwukrotnie niebywałym refleksem i zimną krwią - gdy został zamordowany Jeremy oraz gdy zaatako wał ich samochód. Dlatego zaczęła podejrzewać, że krążąca o nim opinia daleka jest od prawdy. Doszła do wniosku, że Ralph to bardziej wyrafinowany i skomplikowany mężczyzna, niż to się na pozór wydaje. Niemniej jednak był Schuylerem, a każdy dobrze wiedział, co to znaczy! - W porządku - powiedział pułkownik. - Nie wątpiłem w to, że uda ci się dotrzeć do sedna sprawy, Schuyler. Miałem poważne przypuszczenia, wysnute na podstawie strzępów różnych informacji, które do mnie docierały, że Anthony Mallory należał do grupy homoseksualistów, nie miałem jed nak na to dowodów. Udało ci się to wyciągnąć od jego byłej dziewczyny, a więc teraz mamy stuprocentową pewność. Dobra robota! Ten facet, Stewart, jest również zamieszany w sprawę. Na razie nam się wymyka, dopóki nie znajdziemy na niego nic konkretnego. Mallory pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych przez kilka lat po wojnie. Gdy umarł jego dziadek, po którym odziedziczył niezłe pieniądze, zwol nił się z pracy. W mrocznych korytarzach wydziału szpiego wskiego chodziły pogłoski, że go szantażowano, chcąc wy musić zdradę zarówno dyplomatycznych, jak i wojskowych tajemnic, ale na ogół w takich przypadkach trudno jest znaleźć niezbite dowody. Dlatego pokładałem nadzieję w tej dziewczynie. To raczej dziwne posunięcie, że zamierzał się z nią ożenić. Jesteś przekonany, że ona nie ma z tym nic wspólnego? - Prawie na sto procent - stwierdził zdecydowanie Ralph. Nie podobało mu się, gdy szef mówił o „wyciągnię-
ciu" informacji od Clare. Jednak trudno to ująć inaczej. Wy powiedziana na głos prawda zmierziła go jednak. A określe nie „w mrocznych korytarzach wydziału szpiegowskiego" oznaczało, że pułkownik B., przekonawszy się o swojej racji, jest na fali, stąd tak kwiecisty język. - Użyj dziewczyny jako przynęty, aby zwabić ich w pu łapkę - ciągnął pułkownik. - Jeszcze jedna rzecz. Mallory pracował kiedyś w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale Stewart nie, dlatego zdrowy rozsądek mówi mi, że wśród nas jest zdrajca. Kolejne zadanie dla ciebie, musisz go zde maskować. Czy miałeś ostatnio jakieś wiadomości od Havil landa? - Będę się z nim widział na Powietrznym Show w Hendon - odparł Ralph. - Zabiorę ze sobą Clare. - Żeby jej użyć jako przynęty, pomyślał z goryczą, czując coraz większy nie smak do siebie samego i wykonywanej pracy. Przecież ode mnie zależy bezpieczeństwo kraju i jego mieszkańców upomniał się w duchu, dla dodania sobie otuchy. - W porządku. Działaj dalej, chłopcze, bo mamy jeszcze kupę roboty. - Mam pytanie. Czy może mi pan uchylić rąbka tajemni cy w pewnych sprawach, czy muszę też działać po omacku, marnując mnóstwo czasu? - Było to zuchwalstwo, jakiego nie powstydziłby się nawet, będący jankesem kuzyn Ralpha. Ale w zasadzie to i w jego żyłach płynęła jankeska krew. - No cóż - uśmiechnął się chytrze pułkownik. - Sprawa wygląda tak, Schuyler. Jestem wielkim miłośnikiem krzyżó wek, podobnie jak ty, dlatego obaj wiemy, że jeżeli podsunie się komuś odpowiedź, która okaże się błędna, cholernie trud no potem trafić na właściwe rozwiązanie. Taki błąd ciągnie się za człowiekiem jak smród. Dlatego lepiej, żebyś nie wie dział zbyt wiele, wtedy sam będziesz musiał ruszyć móz-
giem, aby dojść do własnych wniosków, a nie sugerować się tym, co wiesz. Jasne, Schuyler? Ralph wyszczerzył zęby w uśmiechu. Skoro stary wyga nie chce odsłonić swych kart, narażając moje życie na nie bezpieczeństwo, przemilczę sprawę Clare - pomyślał. Ale dobrze wiedział, że ten pokrętny stary diabeł, który jest jego przełożonym, ma w gruncie rzeczy rację. Gdy opuszczał pokój, szef poradził: - Pomyśl sobie o Europie Wschodniej i Sowietach, mój chłopcze, a zrozumiesz, jak cholernie trzeba uważać! To prawda, pomyślał Ralph, który na pierwszym miejscu stawiał bezpieczeństwo Clare, chcąc ją ochronić nie tylko przed agentami obcego wywiadu, ale również przed pułkow nikiem B.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY - Coś podobnego! To z pewnością jakaś pomyłka. - Lau ra Windham, popijając poranną herbatkę, przeglądała rubry kę w „Morning Post", gdzie umieszczano anonse o zbliżają cych się ślubach, i natknęła się na ten, który zawiadamiał o ślubie za specjalnym pozwoleniem - Ralpha Schuylera z panną Clare Windham. Była tak zszokowana wiadomością, że złamała swój odwieczny rytuał, wyskoczyła z łóżka, za rzuciła na siebie peniuar i zbiegła schodami do jadalni. Wie działa, że zastanie tam brata i bratową oraz córkę Angelę. Uderzyła w histeryczny ton, którego nie powstydziłaby się aktorka kreująca pierwszoplanową rolę w melodramacie. - Czy to widzieliście? Czy możliwe, że to prawda? Czy w „Timesie" też jest jakaś wzmianka? - Na Boga, Lauro! - zwrócił się do niej brygadier lodo watym tonem. - Cóż takiego sprowadza cię o tej porze na dół? - Uważał, że wylegiwanie się w łóżku to jedyna rysa na idealnym charakterze szwagierki. - To! - wykrzyknęła dramatycznie i przeczytała krótki anons. Angela przyłączyła się do matki. - Oczywiście, że to jakaś pomyłka! - wybuchnęła. - Ga zeta pewnie coś przekręciła. Clare wychodzi za mąż za Ral pha! Co za bzdury! - To nie są żadne bzdury - oznajmiła spokojnym głosem Sophie Windham. Wstała od stołu i sięgnęła po „Timesa",
który leżał na podręcznym stoliku. - Tu jest to samo ogłoszenie. Chyba nie sądzicie, że obie gazety popełniły pomyłkę. - Pokaż - rozkazał brygadier, wyciągając rękę po gazetę. - Hm. Tak, masz rację, Sophie. To anons o ślubie. Cie kaw jestem, co powie na to Eva Chance-Smythe? - Bryga dier odłożył gazetę z miną, jakby się bał, że ubrudzą mu się ręce. - Mogłem się spodziewać, że tak dwuznaczna postać jak Schuyler nie odważy się zwrócić do mnie o rękę Clare ani nie zdobędzie się na to, by powiadomić mnie o planowa nym małżeństwie, zanim ukaże się anons w prasie. Sophie Windham znowu odezwała się spokojnym tonem, drążąc temat jak kornik drewno. - Mój drogi, zważywszy, że praktycznie wyrzuciłeś Clare z domu i nie miałeś z nią żadnego kontaktu od śmierci Anthony'ego Mallory'ego, Ralph Schuyler uważał zapewne, że twoja zgoda nie jest konieczna. - No to się mylił - odparł brygadier z kwaśną miną. Ostatnie słowo należało zawsze do niego, a więc musiał sprzeciwić się swojej uciemiężonej małżonce. - Dał tym sa mym dowód, że nie jest prawdziwym dżentelmenem. - Ale za to jest bardzo bogaty - westchnęła Angela, która jak wiele innych kobiet kokietowała Ralpha Schuylera, ale, niestety, bez skutku. Tym bardziej była wściekła, że udało się go złapać zhańbionej kuzynce. Brygadier na myśl o milionowej fortunie Schuylera, który był znacznie bogatszy od Boya Mallory'ego, nie bardzo wie dział, co ma sądzić o jego związku z Clare. Ojciec przeba czyłby prędzej czy później swemu marnotrawnemu synowi, nawet gdyby ten wrócił do domu z pustymi rękoma, jak mógł więc nie przebaczyć marnotrawnej córce, która usidliła jed nego z najbogatszych mężczyzn z socjety. Z zadumy wyrwał go natarczywy dźwięk telefonu, który
142 niedawno został zainstalowany. Po chwili w jadalni zjawiła się pokojówka i oznajmiła, że do telefonu proszona jest pani Windham. Słysząc to, Laura Windham podniosła się majestatycznie z krzesła, zapomniawszy, że jest w peniuarze i skierowała się do drzwi. - Nie chodzi o panią - powiedziała pokojówka tonem nieco ostrzejszym niż zwykle. - Tylko o prawdziwą panią Windham. - Większość służby nie znosiła drugiej pani Windham, jak ją między sobą nazywali, i współczuła żonie brygadiera, że jest tak zaszczuta przez swego małżonka oraz szwagierkę. - No cóż - wycedziła Laura, rzucając jadowite spo jrzenie pokojówce. - Możesz w takim razie podejść do tele fonu, Sophie - zwróciła się do bratowej takim tonem, jakby robiła jej łaskę. Zapadło milczenie. Laura Windham, którą aż skręcało w środku na myśl, że zhańbiona kuzynka wyjdzie za mąż ja ko pierwsza, uprzytomniła sobie nagle, że jest w negliżu. Skierowała się w stronę schodów, ale w tym samym momen cie do pokoju wróciła Sophie, zatrzymała się więc, aby wy słuchać, o co chodziło. Na twarzy „prawdziwej" pani Windham malował się uśmiech. - Dzwoniła Clare! - zwróciła się uszczęśliwiona do bry gadiera. - A więc to prawda, że wychodzi za mąż. Spytała, czy może przyprowadzić swojego przyszłego męża, aby go tobie przedstawić. Wspomniała, iż ma mu trochę za złe, że wyskoczył przed orkiestrę i zamieścił w gazecie anons, za nim spotkał się z nami, ale tak okropnie spieszy mu się do małżeństwa, że raptem zapomniał, co nakazują zasady przy zwoitości. Powiedziałam, żeby wpadli dzisiaj o czwartej. O ile wiem, wszyscy macie wolne popołudnie.
- Mówiłem, że nie jest dżentelmenem - rzekł ponuro brygadier. - Jest spowinowacony z lordem Longthorne'em, a więc dobrze, że się zgodziłaś, aczkolwiek powinnaś naj pierw zapytać mnie o zgodę, moja droga. Nie lubię, gdy ktoś stawia mnie przed faktem dokonanym. - Pan Schuyler pragnie, abyśmy byli obecni na ślubie i weselu. Przyjęcie weselne odbędzie się u „Ritza". - Nie zamierzam płacić za przyjęcie u „Ritza" - oznajmił brygadier. - Będą zmuszeni zorganizować coś innego. - Ależ nie ma zupełnie potrzeby, kochanie. Wszystko po krywa pan Schuyler. Clare mówi, że to jemu się spieszy do ożenku, dlatego mowy nie ma, aby wpędzał cię z tego powo du w nadmierne koszty, choć zgodnie z tradycją wesele fi nansują zazwyczaj rodzice. Co za wspaniałomyślność z jego strony, prawda? - oznajmiła na koniec szczerze. - Może sobie na to pozwolić - mruknął brygadier. Angela i jej matka skinęły głowami na znak, że są tego samego zdania. Laura Windham zamierzała udać się na górę, żeby się w koń cu przebrać, ale nie mogła się powstrzymać od uszczypliwej uwagi. - Mam nadzieję, że cały ten pośpiech z małżeństwem nie ma prozaicznej przesłanki - stwierdziła zjadliwie. - Dzieci urodzone w osiem miesięcy po ślubie wywołują zawsze skandal, nieprawdaż? Nie zniosłabym, gdyby się okazało, że po samobójstwie Boya Mallory'ego zadano wam kolejny cios. Podobne komentarze, jedne życzliwe, inne złośliwe, krą żyły po ekskluzywnych dzielnicach Londynu. „Nie przypuszczałem, że taki stary wyga jak Ralph da się zaciągnąć do ołtarza" - komentowała większość mężczyzn,
144 zarykując się ze śmiechu. Natomiast matki i córki ubolewały nad utratą kolejnego atrakcyjnego kawalera. I do tego jeszcze szalenie bogatego! Ralph przy śniadaniu w dniu, w którym ukazały się anon se w prasie, snuł przypuszczenia, jakie ewentualnie plotki za czną krążyć po mieście. Clare starała się ukryć śmiech - za słaniała usta serwetką, udając, że złapał ją atak kaszlu, ale Ralph był na to za bystry. - Poklep panią w plecy, Armstrong, dobrze jej to zrobi. Nie możemy pozwolić, aby zadławiła się na śmierć jeszcze przed ślubem, prawda? Delikatnie, mój drogi, delikatnie. O, właśnie tak. A teraz bądź tak uprzejmy i przynieś szklankę wody. Clare uniosła szkarłatną twarz - po jej policzkach płynęły łzy radości. - Strojąc miny, przypominasz mi do złudzenia moją ciot kę Laurę, która z pewnością powie: „Miejmy nadzieję, że częsta przyczyna małżeństw zawieranych w takim pośpiechu nie dotyczy tego przypadku". - Cieszę się, że udało mi się rozbawić moją przyszłą żonę - zauważył Ralph. - Dodam tylko, że twoja ciotka naprawdę ma nadzieję, iż jest to faktyczny powód, dla którego nam się tak spieszy, bo będzie mogła jeździć twojej biednej matce po głowie. Tak mi przykro, że będziemy ją musieli roz czarować, bo, niestety, już jest za późno, żeby coś zmienić w tej sprawie. Clare dostała znowu ataku śmiechu. Ralph przyglądał się jej z zadowoleniem. - Rzeczywiście śmiać się chce, gdy człowiek wie, jak jest naprawdę - wtrącił kolejną uwagę, gdy Clare się trochę opa nowała. - Ciekaw jestem, jak zareagowałaby twoja ciotka, gdyby wiedziała, że pobieramy się tylko dla formalności?
145 Pewnie oskarżyłaby mnie o homoseksualizm, a tobie zarzu ciła perwersję. - Uspokój się, proszę - błagała Clare. - Jak tak dalej pój dzie, nie będę w stanie pracować dzisiejszego ranka, a muszę skończyć przepisywać profesorowi pracę naukową i zabrać się za tłumaczenie budzącego wątpliwość francuskiego arcy dzieła. - Skoro masz tyle zobowiązań, obawiam się, że będzie my musieli odłożyć podróż poślubną. Obiecuję ci jednak, że odbijemy to sobie z nawiązką trochę później. - Nie mam ochoty na żadną podróż poślubną... - Clare urwała w pół słowa, gdyż w pokoju pojawił się jak duch Armstrong ze szklanką wody dla niej i stertą listów dla Ralpha. - Pozwoliłem sobie przynieść panu pocztę. Nie bytem pe wien, czy życzy sobie pan zachować dotychczasowy zwyczaj. Ralph wziął od niego listy i zwrócił się do Clare. - Utarło się, że gdy zjem śniadanie, to na koniec piję ka wę i przeglądam pocztę. Jeżeli masz coś przeciwko temu, to zmienię ten zwyczaj. Będę od dziś przeglądać pocztę po śnia daniu, w swoim gabinecie. - Jeśli chodzi o mnie, to możesz przeglądać pocztę przy każdym posiłku - zapewniła go Clare. - Nie chciałabym, by moja osoba zbytnio zaburzała ci życie. - Będziesz wspaniałą żoną, kochanie. Posłał jej całusa, spoglądając na nią tak miłosnym wzrokiem, że Armstrong, który był tego świadkiem, powiedział później ku charzowi, pokojówkom oraz całej pozostałej służbie, że nigdy nie przypuszczał, iż jego jurny pan, szatan wcielony, będzie szczebiotać tak słodko do swojej przyszłej żonki. Ralph rozprawił się z pocztą błyskawicznie. Clare jeszcze nigdy nie widziała człowieka czytającego tak szybko - po
prostu połykał listy. Dwukrotnie się roześmiał, ale gdy otwo rzył dużą, szarą kopertę, zmarszczył brwi i przygryzł wargę. Widać coś mu się nie podobało. Empatia, którą Ralph okazywał Clare, zaczęła się i jej udzielać. Nie potrafiła się powstrzymać od zadania pytania: - Jakaś zła wiadomość, Ralph? - Zła wiadomość? - powtórzył. - Och, nie. Może trochę smutna, ale tego się spodziewałem. Chodzi o mojego starego przyjaciela. - Złożył list i wsunął go do koperty. Clare miała uczucie, że Ralph nie jest z nią szczery. Ale nie chciała się za bardzo wtrącać w jego życie, więc się nie dopytywała, bo mógłby ją posądzić o wścibstwo. Zresztą czas przeciekał jej przez palce. Pora skończyć śniadanie i za brać się do pracy. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Ralph westchnął, wziął ze stołu szarą kopertę, wyjął jej zawartość i przeczytał wszystko jeszcze raz. Na tanim papierze listowym skreślono koślawo drukowa nymi literami następującą wiadomość: „Nie mieszaj się w nie swoje sprawy, bo inaczej poderżniemy gardło twojemu uro czemu ptaszkowi - a potem tobie". Przeszedł go zimny dreszcz. Wdepnął w wyjątkowo śmierdzącą sprawę, co do tego nie miał najmniejszych wąt pliwości. Świadczyła o tym przysłana mu pogróżka. „Clare to przynęta" - jak to określił pułkownik. I najwyraźniej się nie pomylił. Znała bowiem ewidentne fakty świadczące o po wiązaniach Boya Mallory'ego z Jeremym Peele'em i Godronem Stewartem. Panowie oddawali się praktykom, jakie wo leli za wszelką cenę utrzymać w tajemnicy. Od tej chwili Ralph powinien kierować się zasadą: „Nie ufaj nawet własnym plecom".
Jeszcze tego samego ranka Ralph wpadł do pułkownika, aby zdać relację z ostatnich wydarzeń i pokazać list. - Dowód na to, że jesteśmy na właściwym tropie, Schuy ler. - Był to jego jedyny komentarz. - Umówiony jestem dzisiaj z informatorem o dziewiątej wieczorem - oznajmił Ralph. - Skontaktowałem się z nim, gdy tylko zlecił mi pan mieć na oku Clare. Przysłał mi dziś rano zaszyfrowany liścik, proponując spotkanie w podrzęd nej knajpce w Limehouse. - Dobra robota. Czynimy wyraźne postępy. Ja z kolei mam dla ciebie informację na temat Gordona Stewarta, która cię, być może, zainteresuje. Uciąłem sobie wczoraj wieczo rem w klubie pogawędkę z kolegą z Brygady Specjalnej. Po wiedział mi, że to nazwisko obiło mu się o uszy. Obiecał sprawdzić kartotekę. Pułkownik to ma szczęście. Może spiskować z kolegą w ekskluzywnym klubie na West Endzie, a Ralph tymcza sem musi udać się zamaskowany na drugi koniec Londynu, aby przy ciepłym piwie, w obskurnym pubie zdobyć trochę wątpliwych informacji! Szef sięgnął po cienką teczkę z dokumentami i zaczął je przeglądać z grymasem niechęci na twarzy. - W efekcie rozmowy z kolegą dostałem w dzisiejszej po czcie informację z adnotacją „pilne". Okazuje się, że Stewart znajduje się u niego na liście osób, które należy mieć na oku z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na jego powiąza nia z kręgami o dziwnych upodobaniach seksualnych. A po dru gie, ponieważ ma koneksje z ludźmi prowadzącymi wątpliwe interesy; nazywając rzecz po imieniu - zwyczajne szwindle. Ralpha wcale nie zdziwiły te rewelacje o Gordonie Ste warcie, o czym powiedział otwarcie pułkownikowi. - W pewnym momencie - ciągnął pułkownik - zaczął
l48 szastać pieniędzmi, choć wiodło mu się kiepsko w pierw szych latach po ukończeniu uniwersytetu. Podejrzewano szantaż albo coś gorszego. Ale nie można mu było nic udo wodnić, ponieważ jedyny facet, który mógł dostarczyć ja kichś dowodów, zniknął bez śladu. Gordon Stewart ma dziw ne kontakty w różnych ambasadach krajów Europy Wschod niej. Są to przeważnie ludzie o podejrzanych praktykach seksualnych. Chroni ich immunitet dyplomatyczny. Cieka we, ile zapłacono mu za informacje? Obserwuj nadal tego faceta. - Przyjąłem do wiadomości - odparł Ralph. - Czy miałeś jakąś wiadomość od Havillanda? Jak się ma ją jego sprawy? - Ostatnio z nim nie rozmawiałem. Spotkam się z nim w przyszłym tygodniu, w czasie Powietrznego Show w Hendon. Pułkownik, załatwiwszy wszystkie najważniejsze sprawy, zrobił znudzoną minę. - W porządku. A więc w drogę, chłopie, bo czeka cię mnóstwo roboty. Zwłaszcza że wkrótce się żenisz. - Czy chce pan, abym zaprosił pana na ślub? - A jak myślisz, Schuyler? Przecież w gruncie rzeczy nie mamy ze sobą nic wspólnego, prawda? Trafił w samo sedno - nic dodać, nic ująć. Ralph, śmiejąc się do siebie, wyszedł. Minął bez słowa swego kolegę Pry de'a i zaczął przeglądać cierpliwie stertę starych teczek z do kumentami, starając się wyłowić jakąś nieścisłość albo coś rzucającego cień podejrzenia na którąś z osób. Pryde uniósł głowę, gdy Ralph, pogwizdując, sięgnął po swoją teczkę i kapelusz. - No co? Wciąż masz głowę nabitą teorią o gigantycznej siatce szpiegów, która usiłuje nas unieszkodliwić?
- Szef zabił mi ćwieka, ale staram się podchodzić do tej sprawy z pewnym dystansem - przyznał Ralph, pominąwszy milczeniem, że na podstawie zebranych wiadomości ów ćwiek zaczyna przybierać coraz bardziej namacalny kształt. - Nie gadaj, stary. Uganiasz się jak wariat, żeby tylko zdobyć jakieś dowody - odpalił Pryde z dużym wyczuciem. - Pozory mylą. Obijam się ostatnio, bo całą uwagę po chłaniają mi przygotowania do ślubu. Przyjdziesz na nasz ślub, prawda? - Możesz na mnie liczyć, chłopie. Widziałem dzisiaj rano anons w gazecie. Nie przypuszczałem, że w końcu dasz się usidlić jakiejś damie. - Każdy wpada, prędzej czy później - rzucił Ralph od drzwi. Nagle obleciał go strach, zapragnął znaleźć się jak naj szybciej u boku swojego „uroczego ptaszka", jak nazwano Clare w liście zawierającym pogróżkę. Ktokolwiek zobaczyłby Ralpha i Clare w jej rodzinnym domu dzisiejszego popołudnia, nie wpadłby na to, że są prze śladowani przez bezlitosnych wrogów nieznanego pochodze nia i w pełni świadomi grożącego im niebezpieczeństwa. Musieli najpierw stawić czoło znanym wrogom, bo o wrogości świadczyły rezerwa w zachowaniu oraz lodowate tony, jakimi przemawiały do nich pani Laura Windham oraz Angela. Brygadier był wobec nich nieco mniej powściągli wy, za to matkę Clare rozpierała wręcz duma. Nieustająco wsadzano im szpilki. Gdy za namową Angeli Clare udała się do swojego byłego pokoju przypudrować nos, kuzynka dała upust złośliwości. Clare czuła się bez Ralpha dziwnie bezbronna. Angela zachowywała się wobec niej tak, że miała wrażenie, iż jest nie w domu, ale na terytorium opa nowanym przez jadowite węże.
- Uważasz się z pewnością za wyjątkowo sprytną osób kę, prawda? - zaatakowała Angela od progu. Jej ładna twarz wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu. - Mam na myśli, że usidliłaś Ralpha Schuylera. No cóż, ma kupę forsy, co re kompensuje jego brzydotę. Przyznaję, że twój ślub będzie największą sensacją sezonu! Clare zbyła milczeniem paskudne zachowanie kuzynki. Doskonale wiedziała, że gdyby Ralph oświadczył się Angeli, zaciągnęłaby go natychmiast do ołtarza! Nieco później wstrętnie potraktował ją brygadier, gdy zo stali na chwilę sami, ponieważ matka chciała koniecznie po kazać Ralphowi przepiękny ogród, stanowiący dla niej azyl i ucieczkę od nieszczęśliwego małżeństwa i napastliwości krewniaczek. - Muszę z tobą zamienić parę słów, Clare. Wziąwszy pod uwagę twoją przeszłość, uważam to za cud, że w ogóle jakiś mężczyzna zechciał się z tobą ożenić. Wolałbym jednak, abyś nie stawiała mnie przed faktem dokonanym, wybierając mał żonka, a do tego jeszcze skończonego próżniaka, ale lepszy on niż żaden, zwłaszcza że jest spowinowacony z lordem Longthorne'em. Clare nie liczyła na to, że ojciec wybaczy jej porzucenie Boya, miała jednak nadzieję, iż okaże choć odrobinę serdecz ności. Poczuła się dotknięta, nie tyle z uwagi na siebie, co ze względu na Ralpha; niemądrze z jej strony, bo Ralph zwy czajnie zlekceważyłby taką zniewagę. Uprzedzał ją, że po winna przełknąć wszystkie ewentualne obelgi. Powiedział: „Dadzą wyłącznie złe świadectwo o sobie. To my powin niśmy okazać im wielkoduszność, a nie odwrotnie. Trzeba mieć kontrolę nad swoim życiem, nie pozwolić, aby życie wymykało się spod kontroli - to kolejna mądrość, którą chciałbym się z tobą podzielić".
Trudno było zastosować się do tej rady, gdy ciotka Laura wysyczała jej do ucha: - Moja droga Clare, mam nadzieję, że nie ukrywacie prawdziwej przyczyny waszego małżeństwa. Nie zniosła bym, gdyby twój biedny ojciec musiał cierpieć z powodu skandalu, jaki rozpętałby się za kilka miesięcy. Dosyć się już wycierpiał, żeby się jeszcze wstydzić za urodzonego przed czasem wnuka. Clare ostatecznie przemilczała i tę złośliwość. Jedynie matka cieszyła się szczerze, że Clare zawitała znowu w rodzinnym domu i zamierza wyjść za mąż za kogoś tak bogatego i pożądanego jak Ralph Schuyler. - Cieszę się, że spotkało cię takie szczęście! - wykrzyk nęła radośnie, podziwiając zaręczynowy pierścionek Clare i jej nowy wisiorek. - Ralph jest uroczy. Zaskoczyło mnie, że tak dużo wie o kwiatach. Zupełnie się tego po nim nie spodziewałam. Clare doszła do wniosku, że Ralph ma rozległą wiedzę na każdy temat. Podano właśnie sandwicze i herbatę, gdy u Windhamów pojawił się gość - Gordon Stewart. W porównaniu z wylewnym powitaniem, jakie zgotowa no Gordonowi, Clare i Ralph zostali przyjęci raczej chłodno. Zdaje się, że cieszył się szczególnymi względami Angeli, bo odkąd się wzbogacił, stał się pożądaną partią dla panien na wydaniu. Windhamowie obskakiwali go w żenujący sposób, jak stwierdziła Clare, której zaczął się udzielać cynizm Ralpha. Gordon był wylewny nie tylko wobec Windhamów, ale również wobec Clare i Ralpha. - Od razu zorientowałem się, że coś między wami jest, gdy zobaczyłem was na przyjęciu u Norton-Norrisów -
152 stwierdził z promiennym uśmiechem na ustach. - Nie przy puszczałem jednak, że tak błyskawicznie zwiążecie się wę złem małżeńskim. Czy jestem zaproszony na ślub? Z pewnością był to nieproszony gość. Ralph podziwiał bezczelność tego faceta, ale uznał, że jeżeli go zaprosi, przy najmniej będzie go miał na oku. - Bardzo nas ucieszy, jeżeli zaszczycisz nas swoją obec nością, prawda Clare? Clare wiedziała, że Ralph podejrzewa, iż Gordon jest za mieszany w śmierć Boya i Jeremy'ego, dlatego zdumiał ją entuzjazm, z jakim zaprosił go na ślub. Zupełnie tego nie ro zumiała. Jak na ironię, niespodziewana wizyta Gordona rozluźniła atmosferę u Windhamów. Szczebiotom nie było końca, tak że Ralph wyjął z kieszeni zegarek i oznajmił, że na nich już pora. - Musimy się udać dziś wieczorem na jeszcze jedno spot kanie - wyjaśnił z żalem w głosie. - Nie wiedziałam, że jesteśmy gdzieś umówieni na wie czór? - zagadnęła go Clare w drodze powrotnej na Park Lane. - Bo nie my jesteśmy umówieni, tylko ja - odparł Ralph, skręcając za róg Hyde Parku. - Użyłem celowo zaimka „my", bo nie chciałem, aby ktoś sobie pomyślał, że cię lekce ważę. I tak się nieźle napociłem, aby przekonać twego ojca, że nie ma potrzeby, abyś do czasu ślubu przeniosła się do domu. Wyjaśniłem, że zajmujesz kilka pokoi na ostatnim pię trze w moim domu, stanowiących osobny apartament, a ja mam szacunek dla twojej niewinności, wbrew krążącym wśród ludzi plotkom. Przez pięć lat borykałaś się z losem, wiążąc z trudem koniec z końcem, co twojego ojca zupełnie nie wzruszało, dlatego, według mnie, nie ma prawa narzucać
ci teraz swojej woli, ale oczywiście mu tego nie powie działem! Clare uśmiechnęła się ukradkiem. Angela powiedziała o nim brzydal. Ralph i brzydal? To prawda, że nie ma celu loidowej urody amanta, ale z pewnością nie jest brzydki! Je go ascetyczna twarz wydawała jej się ciekawsza niż słodkie oblicze Apollina z Belwederu. Ojciec z kolei nazwał Ralpha skończonym próżniakiem. To już czyste kpiny. Przypomniała sobie, z jaką determinacją zajął się jej losem. Ale za to matka powiedziała, że Ralph jest szalenie sym patyczny. Czy rzeczywiście można się o nim tak wyrazić? Potrafi być człowiekiem ironicznym, cynicznym, gburowatym i odbierającym ludziom złudzenia. Skoro posiada wszystkie te cechy, czy można uznać go przy tym za sym patycznego? Z pewnością zachowywał się miło i uprzejmie wobec matki i nie da się ukryć, że jest szalenie uprzejmy dla mnie, myślała Clare. Ogarnęło ją dziwne uczucie, opanowujące zarówno jej umysł, jak i ciało. Zmieszała się lekko. Gdy Ralph pomagał jej wysiąść z bentleya, podtrzymując z galanterią za ramię, zrozumiała, co się z nią dzieje. Zakochała się w Ralphie Schuylerze! Pokochała Ralpha oraz wszystko, co ma z nim związek. Uczucie, którym darzyła kie dyś Boya, wydało jej się teraz mdłe jak letnia owsianka. Wpadła i to beznadziejnie, ponieważ Ralphowi podobały się kobiety pokroju Evy Chance-Smythe, a trudno sobie wy obrazić kobietę różniącą się bardziej od Evy niż ona! Ralph rozstał się z Clare, która w swoim apartamencie za jęła się tłumaczeniem powieści. Pracowała ciężko, wypełnia-
jąc sumiennie zobowiązania, podczas gdy wiele kobiet zarę czywszy się z takim krezusem jak on, natychmiast rzuciłoby robotę w kąt. Tym bardziej Ralph nie mógł znieść krzywdzą cej opinii jej rodziny. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że Clare zawsze do trzymuje słowa. Mężczyzna mógł być dumny z takiej kobie ty. On też. Starał się unikać w myślach słowa miłość - to nie jest rzecz dla niego. Ale powoli nabierał przekonania, że je żeli ożeni się z Clare, nie pozwoli jej tak łatwo odejść. Zno wu odepchnął myśli o miłości. Kiedyś zawierano małżeństwa z rozsądku, często z pobu dek finansowych, większość mariaży kojarzono, a jednak okazywały się całkiem szczęśliwe. Może właśnie dlatego, że na drodze małżonków nie stała miłość. Miłość to głupota, dlatego trzeba się pilnować, by nie wpaść w jej szpony. Clare jest osobą wrażliwą, dlatego z pewnością dostrzeże zalety małżeństwa na zasadach, które jemu odpowiadają. Uważał, że będą stanowić dobraną parę. I tak oto, rozmyślając nad kwestią małżeństwa, dotarł do Limehouse. Wyszedł z domu ubrany jak zwykle i udał się na piechotę do kolejki podziemnej, którą pojechał na peryferie Londynu, do dzielnicy znajdującej się w pobliżu doków portowych, gdzie w domu pamiętającym lepsze czasy wynaj mował dwa pokoje na pierwszym piętrze. Przebrał się w stare ciuchy. Owinął szyję niechlujnym sza likiem, wsunął na głowę zatłuszczoną czapkę, włożył znisz czone, dziurawe buty - w swoim nowym wcieleniu w ogóle nie przypominał szarmanckiego Ralpha Schuylera, który brylował wśród londyńskiej socjety. Zdradzić go mogły jedynie delikatne, wypielęgnowane rę ce, dlatego, by je ukryć, włożył poplamione, bawełniane rę kawiczki.
Informator umówił się z nim w „Wesołym Piracie", ob skurnym pubie, odwiedzanym głównie przez dokerów i ich rodziny, gdzie panował radosny gwar i gdzie Ralph mógł się zgubić w tłumie, zasiąść przy stoliku i popijać piwo, nie rzu cając się nikomu w oczy. Poczuł raptem wdzięczność do losu, że obdarował go taką surową i kościstą twarzą. Wyglądał teraz jak typowy przed stawiciel plebsu, co go ubawiło, zwłaszcza gdy sobie przy pomniał kuzyna Gisa, rasowego arystokratę. Powiedział kie dyś Gisowi, że gdy zobaczył w młodości rycinę przedstawia jącą słynnego Kapitana, który zdobył fortunę rodziny Schuy lerów, uznał, że jest jego wierną kopią. - Zgadza się - roześmiał się wówczas Gis. - Masz nawet jego morale. Ja też taki byłem, ale się zmieniłem. I ty też się zmienisz, gdy spotkasz właściwą kobietę. - Żadna kobieta nie jest w stanie mnie zmienić - orzekł Ralph. Gis wybuchnął tak gromkim śmiechem, że aż zjawiła się Thea, jego żona, i radośnie zapytała: - Ciekawa jestem, co cię tak ubawiło? Gis pocałował ją w czubek nosa. - To nie jest żart dla ciebie, kochanie. Thea puściła oczko do Ralpha, który pomyślał wtedy, że gdyby spotkał kobietę taką jak ona, kto wie, czy by się z nią nie ożenił. Ralph zerknął na duży zegar wiszący nad barem. Infor mator się spóźniał, co mu się normalnie nie zdarzało. Pod szedł do baru z pustym kuflem i zamówił jeszcze jedno piwo. - Widziałem cię tu w towarzystwie Dicka Gaduły, zgadza się? - zagadnął go barman, podając pełen kufel. - Może kiedyś - odparł Ralph enigmatycznie.
- Był tu dzisiaj, zanim się zjawiłeś. Wyszedł z jakimiś dwoma facetami, których nigdy wcześniej nie widziałem. Li czyłeś na to, że go spotkasz, co? - Niekoniecznie - skłamał Ralph. - Nie wyglądał na zbyt szczęśliwego - wyrwało się bar manowi - Co prawda, to dla niego normalne. Dick się nie zjawił, chociaż Ralph czekał jeszcze pół godzi ny. Wiedziony przeczuciem, że coś się stało, wyszedł na ulicę. Ściemniło się, kiedy jeszcze siedział w pubie, a teraz zza chmur wychynął księżyc. Ralph nie ruszył prosto do domu, gdyż nie opuszczało go przeczucie, że stało się coś złego. Za czął iść w odwrotnym kierunku niż stacja kolejki podziem nej, co miało stanowić początek jego krętej drogi powrotnej na Park Lane. Dotarł do jakieś alei, która prowadziła nie wiadomo do kąd. Postanowił to sprawdzić. Skręcił w ulicę, przy której stały rzędem magazyny - okazało się, że biegnie w kierunku rzeki. Usłyszał raptem jakieś głosy i skierował kroki w tamtą stronę. Dotarł do otwartej przestrzeni usianej zwojami smo łowanych lin, olbrzymimi pustymi kołowrotkami oraz wala jącym się wszędzie pordzewiałym żelastwem. Dwóch policjantów pochylało się nad czymś leżącym na ziemi. Jeden z nich, słysząc zbliżające się kroki, podniósł wzrok i zawołał: - Hej, ty! Chodź tu do nas. Policja. Ralph spełnił polecenie. Wsunął ręce do kieszeni i przy brał posępną minę. Jeden z policjantów podniósł się, zmie rzył go od stóp po czubek głowy i powiedział: - Dlaczego się tu kręcisz? - Zgubiłem drogę - bąknął Ralph. - Chciałem się dostać do stacji kolejki podziemnej. - To idziesz dokładnie w przeciwną stronę, chłopie.
Przystanek jest w dole rzeki, a nie w górze. O, tam - wska zał, a potem zapytał: - Znasz tego faceta? Odsunął się na bok, tak że Ralph zobaczył ciało męż czyzny leżącego twarzą do ziemi. Policjant, który klęczał przy nim, chwycił faceta za włosy i obrócił go twarzą do Ralpha, który zobaczył krwawą maskę i wytrzeszczone oczy. - Nie - powiedział. - Nigdy go nie widziałem. Ralph kłamał. Był to Dick Gaduła we własnej osobie, ale z rozwaloną głową. Jedno nie ulegało wątpliwości -już nigdy nikomu nic nie wygada.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Clare będzie wspominać ślub oraz poprzedzające go dni jak jakiś sen. Następnego ranka po wizycie u Windhamów Ralph nie był sobą. Ledwie bąknął „dzień dobry", po czym śmiertelnie poważnie zażądał: - Clare, musisz obiecać mi jedną rzecz: od tej chwili nie wyjdziesz sama z domu. Jeżeli zechcesz załatwić jakąś pilną sprawę, a ja nie będę mógł dotrzymać ci towarzystwa, pro szę, byś wzięła ze sobą Armstronga, ale wolałbym, abyś po czekała na mnie. Miał tak poważny wzrok, że Clare nie dyskutowała, tylko skinęła głową. - Oczywiście, Ralph. Jeśli uważasz to za konieczne. - W tym momencie tak. Ucieszyło go, że się z nim nie spierała. Kolejny punkt dla niej. Uznał, że miło jest siedzieć naprzeciwko Clare przy sto le i jeść śniadanie, będąc obsługiwanym przez bezszelestne go jak duch Armstronga. Clare widziała nie najlepszy nastrój Ralpha, ale musiała poruszyć temat, który ją dręczył. - Na liście weselnych gości - odezwała się z wahaniem w głosie - nie ma twojej matki, Ralph. Zaproszona jest cała moja najbliższa rodzina, ale z twojej strony nie będzie niko go. Czy nie uważasz, że powinniśmy ją zaprosić, choćby dla formy?
Ralph odparł z surowym wyrazem twarzy. - Nie, nie uważam. Matka nigdy nie wykazywała nawet cienia zainteresowania moją osobą, od dnia moich urodzin. Nie uwierzę, że raptem pragnie być na moim ślubie. Mój oj ciec również się mną zbytnio nie przejmował, ale przynaj mniej zapisał mi fortunę, zadbał o moje wykształcenie i za pewnił dobry start w życiu. - Wydaje mi się, że matka próbowała nas ostrzec tamtego wieczoru - Clare wypowiedziała to poważnym tonem. Prze myślała sobie enigmatyczne słowa hrabiny, które bez wątpie nia odnosiły się do późniejszego zamachu na ich życie. - Nie mam ochoty rozwodzić się na jej temat - Ralph uniósł filiżankę kawy. - Jeżeli rzeczywiście zamierzała nas ostrzec, powinna się wyrażać nieco jaśniej. Skoro wiedziała o planowanym zamachu, musi mieć powiązania z osobami, które dla nas stanowią zagadkę i które próbujemy wyśledzić. Nadal grozi nam z ich strony śmiertelne niebezpieczeństwo, ale ona sobie z tego nic nie robi. Clare przypuszczała, że hrabina zagadnęła ich w akcie de speracji, ale zważywszy na fatalny nastrój Ralpha, nie drąży ła dalej tego tematu. Dokończyli śniadanie w milczeniu. Ralph obiecał wybrać się z nią po zakupy, ale widać zmienił plany, bo oznajmił rap tem, że musi wpaść na chwilę do Ministerstwa Spraw Zagra nicznych, aby załatwić jakąś pilną sprawę. Wrócił wczesnym popołudniem w wyraźnie lepszym hu morze. Wydał polecenie swojemu szoferowi, aby wyprowa dził z garażu olbrzymiego białego rolls-royce'a, a Clare oz najmił, że jadą na Bond Street, by kupić suknię ślubną i różne dodatki. Clare przekonała się, że nie ma sensu przeciwstawiać się
160 Ralphowi, gdy chce jej kupić coś ładnego. Traktował to nie mal jak prowokację i zaczynał prawić jej aż do przesady czu łe słówka, zdobywając natychmiast sympatię całego perso nelu sklepu. - Z daleka widać, że jest w tej kobiecie zakochany po uszy - szepnęła sprzedawczyni do swojej koleżanki, gdy zja wili się w butiku oferującym ślubne suknie prosto z Paryża. Clare postanowiła spełniać wszystkie jego zachcianki. Przymierzyła suknię ślubną z białego jedwabiu, z obniżoną talią, długą, prawie do ziemi - ostatni krzyk mody w Paryżu - powstrzymując się od komentarza. Ralph pochylił się nad nią i wycedził: - Dlaczego nic nie mówisz, kochanie. Uwielbiam twoje pikantne komentarze na temat ceny oraz mojego nie zawsze właściwego wyboru. - Chwycił w palce dół sukni i podzi wiał delikatność materiału. Clare odkryła już dawno, że Ralph jest szalenie czułym człowiekiem. Puściła wodze fantazji, usiłując sobie wyobra zić, jakim byłby kochankiem. - Cena jest wręcz nieprzyzwoita. Pewna jesteś, że nie bę dziesz miała później wyrzutów sumienia? Clare nie potrafiła powstrzymać się od śmiechu. Roze śmiała się tak radośnie, że wszyscy sprzedawcy posłali im życzliwe spojrzenia. Ralph siedział na lekkim, pozłacanym krzesełku, ubrany jak spod igły. Cylinder z wsuniętymi do niego szarymi ręka wiczkami położył na podłodze, obok krzesła, a laskę ze sre brną gałką trzymał między nogami. Wyrafinowana elegancja i dandysowaty wdzięk nie uszły uwagi sprzedawczyń, któ rych zachwyt rósł z minuty na minutę. Nieczęsto trafiał im się klient, który za wszelką cenę pragnął uszczęśliwić swoją wybrankę.
161
Clare okazywała jawnie radość - ku zadowoleniu całego personelu, a także Ralpha. Ralph namawiał ją, aby kupiła wyprawę ślubną. - Przecież mieliśmy sobie nic nie robić z miodowego miesiąca - stwierdziła z zakłopotaniem. - Uważam, że zasługujesz na coś specjalnego, bo zgodzi łaś się zostać moją żoną - odparł, wykazując się niebywałym refleksem. Całe szczęście, że był z nimi szofer, bo pomógł im zanieść do samochodu stertę paczek. - Nasz pan ma zupełnego bzika na jej punkcie - powie dział później Armstrongowi. - Nigdy nie sądziłem, że dożyję takiego dnia! To samo myślała Clare. Stała u stóp ołtarza w przepięknej sukni oraz w naszyjniku z pereł, który wybrał dla niej Ralph, pożerana zawistnym wzrokiem przez Angelę. Miała wraże nie, że śni. Kiedy wychodzili z kościoła, posypało się na nich konfet ti, a czujny fotograf zawołał: „Proszę o uśmiech!". Dziennikarz z rubryki towarzyskiej rozpisywał się potem z zachwytem o urodziwej pannie młodej i przecudownej sukni ślubnej - ostatnim krzyku mody. Matka Clare lała łzy szczęścia, a brygadier wypogodził nieco marsowe czoło, widząc wśród weselnych gości wielce szacownych przyjaciół i krewnych Ralpha. Obecni byli też Gis Havilland z żoną, która ze względu na zaawansowaną ciążę nie zamierzała w przyszłym tygodniu towarzyszyć mu w czasie Powietrznego Show w Hendon, więc nie miałaby okazji spotkać Ralpha i Clare. Naprzeciwko kościoła, po drugiej stronie drogi, parkował czarny rolls-royce z dyplomatycznymi numerami. Stała przy
162 nim kobieta, obserwując z daleka rozentuzjazmowany tłum zebrany przed kościołem. Była to hrabina Dumitrescu. Ubra na wyjątkowo elegancko, jak przystało na matkę pana mło dego - w długi płaszcz z surowego jedwabiu w kolorze brudnego różu oraz olbrzymi czarny kapelusz przystrojony różami. Gdyby uczestniczyła w weselnym przyjęciu, przy ćmiłaby z pewnością pozostałe kobiety. Z wyjątkiem Clare nikt nie zwrócił na nią uwagi. Po chwi li zauważył ją również Ralph i na jego twarzy pojawił się wyraz niechęci i dezaprobaty. Objął ramieniem Clare, jakby byli najbardziej romantyczną parą świeżo poślubionych mał żonków, zaczął się śmiać i rozmawiać z gośćmi. Ale wcale mu nie było do śmiechu. To małżeństwo to przecież czysta blaga, no i ktoś czyha na ich życie gdzieś tam, w innym świecie, z dala od fotografów utrwalających na kli szy śluby ludzi z socjety. Ponieważ przygotowania do ślubu przebiegały bez najmniejszych komplikacji, Clare stwierdzi ła na dwadzieścia cztery godziny przed planowaną ceremo nią, że być może wcale nie muszą się pobierać. Reakcja Ralpha ją zdumiała. - Nie opowiadaj bzdur! - wykrzyknął, chwycił ją za ręce, przyciągnął do siebie i zajrzał głęboko w oczy, jakby chciał ją zahipnotyzować. - Wierz mi, że naprawdę potrzebujesz ochrony! Nie mogę ci zdradzić nic więcej. Ralph zameldował pułkownikowi B., że jego informator został zamordowany, a on sam podał fałszywe nazwisko dwóm policjantom, którzy go zagadnęli w Limehouse. Nie zamierzał się tam więcej pojawiać i od razu wymówił wynaj mowane w tej dzielnicy mieszkanie, aby nikt nie skojarzył go z Dickiem Gadułą. Pułkownik zgodził się z Ralphem, że szpicel został za mordowany prawdopodobnie dlatego, że ktoś zorientował
się, iż zamierza on przekazać Ralphowi jakieś ważne infor macje. W oficjalnym raporcie policji - na którego prze jrzenie pułkownik dostał specjalną zgodę - stwierdzono, że w wyniku przeprowadzonego śledztwa nie dowiedziono, aby człowiek ten zamieszany był w jakąś podejrzaną sprawę, za tem przyczyna morderstwa jest niejasna. Ale, oczywiście, policja ani się domyślała, że Dick Gaduła miał dojścia do różnych podejrzanych środowisk, nie tylko kryminalistów na East Endzie. Po wyeliminowaniu Dicka Gaduły tylko jedna droga pro wadziła do odkrycia, kto i dlaczego winien jest tajemniczej śmierci Boya i Jeremy'ego - mianowicie Clare. Myśl ta nie dawała Ralphowi spokoju w dniach poprzedzających ślub oraz w dniu ceremonii. Obawiał się, że zbrodniarze zechcą się pozbyć również Clare. Stojąca na uboczu matka uprzytomniła mu, że zachowuje się jak ostatni głupiec, ignorując ją. Skoro zna choćby cząstkę prawdy, może powinien zaprosić ją na ślub i pod pozorem naprawienia stosunków, wyciągnąć od niej wszystkie infor macje. Gdy znaleźli się już w samochodzie, skreślił pospiesznie kil ka słów, przywołał Armstronga, który pełnił rolę odźwiernego, i polecił mu przekazać liścik damie stojącej przy czarnym rolls -roysie, zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Odjeżdżając spod kościoła, obserwował Armstronga, który właśnie wręczał karteczkę. Zanim stracił matkę z. pola widzenia, spostrzegł, że skinęła głową na znak zgody. Napisał: „Moja żona uważa, że powinienem zaprosić cię na ślub, i przyznaję, iż ma rację. Wybacz mi, proszę, i przyjdź na przyjęcie do «Ritza». Pragnę, abyś poznała moją małżonkę. Ralph". Clare zorientowała się, że Ralph coś kombinuje, ale on
164 uprzedził jej dociekliwość. Ucałował żonę w policzek i oświadczył: - Miałaś rację, Clare. Popełniłem błąd, napadając na cie bie, gdy napomknęłaś o zaproszeniu na ślub mojej matki. Gdy zobaczyłem ją przed kościołem, przesłałem przez Arm stronga liścik ze spóźnionym zaproszeniem na przyjęcie. Po raz pierwszy Clare odwzajemniła jego pocałunek. - Och, Ralph, tak bardzo się cieszę. Cokolwiek wydarzy ło się między wami w przeszłości, jest to jednak twoja matka. Z tego, co wiem, twój ojciec nie żyje, a więc tylko ona ci pozostała. Jak bardzo się różnili! Clare cechowała ogromna dobroć, a on był zły do szpiku kości - przynajmniej do takiej doszedł konkluzji. Zaprosił matkę wyłącznie dlatego, aby wyciągnąć od niej informacje, a nie by zakopać topór wojenny. Ale mniejsza z tym. Ścisnął rękę Clare, przełykając kolejne kłamstwa. Na policzku wciąż czuł jej ciepłe wargi. Podobnie jak Clare, spodziewał się, że przyjęcie ślubne okaże się dla nich ciężką próbą, ale rzeczywistość mile go zaskoczyła. Tylko raz, przyparty do muru, musiał tłumaczyć się, dlaczego nie wybierają się z Clare w podróż poślubną, choćby do Toskanii. Poza tym wszystko przebiegało spraw nie. Wzniesiono toasty, pokrojono tort, Ralph wygłosił krótką mowę i ucałował Clare, na co zebrany tłum zareagował głoś nymi wiwatami. Trzymając się za ręce, przechadzali się wśród rozbawionych gości, którym coraz bardziej zaczynał szumieć w głowie drogi szampan. Torry Longthorne uścisnęła Ralphowi rękę, gdy zbliżyli się do malej grupki, otaczającej ją i lorda Longthorne'a. Znajdowała się wśród nich również matka Ralpha. Fotogra fowie pstrykali im nieustająco zdjęcia. Ralph, aby się w koń-
cu pozbyć licznych przedstawicieli prasy, powiedział, że w sali na górze przygotowano dla nich jedzenie i trunki. - Wyglądasz uroczo, moja droga - stwierdziła z zachwy tem Torry, podziwiając konwalie wplecione w wianek, przy pięte do sukni na ramieniu oraz zdobiące skromny bukiet ślubny Clare. - Masz wyśmienity gust. Żadnej przesady, nie stety, tak często spotykanej w dzisiejszych czasach. - Och, wszystkie dodatki wybrał Ralph - odparła Clare, spoglądając na pana młodego z udawanym uwielbieniem. Ralph mrugnął do niej porozumiewawczo. - Przyznam jed nak, że mamy zbliżony smak. Lord Longhtorne uścisnął Ralphowi rękę, a potem ucało wał Clare, ku jej zaskoczeniu i zachwytowi. Matka Ralpha przyglądała się całej tej scence w milczeniu, ale gdy tylko nadarzyła się okazja, przyznała, iż panna młoda jest zachwy cająca. Powtórzyła komplement Clare, gdy Ralph oficjalnie przedstawił jej swoją świeżo upieczoną małżonkę. Przez wiele lat po śmierci Boya Clare nie śmiała nawet marzyć, że kiedyś nadejdzie jeszcze chwila, gdy będzie świę cić triumfy. Otoczona podziwem kobiet i mężczyzn ze świata polityki i brytyjskiej socjety, czuła, jak Laurę i Angelę Wind ham ogarnia coraz większa wściekłość. Podobnie jak ojciec, ze względu na znamienite towarzystwo nie miały czelności powiedzieć żadnej uszczypliwej uwagi ani okazać niezado wolenia. Windhamowie należeli do szlachty, ale nie obracali się w tak wysoko postawionych kręgach. W pewnym mo mencie ktoś z gości zdziwił się, że nie ma Davida, księcia Walii. Okazało się, że został zaproszony, ale przybycie unie możliwiły mu jakieś ważne sprawy państwowe. - Ralph, czy to prawda, że znasz księcia Walii i miał być obecny na przyjęciu? - dopytywała się podekscytowana Clare. Skan Anula43, przerobienie pona.
166
- Ktoś trochę przesadza, nadając całej tej sprawie zbytni rozgłos. Owszem, znam księcia. Grałem z nim kilka razy w polo. W ten sposób Clare dowiedziała się o swoim mężu czegoś nowego. - Grasz w polo? - zapytała zdziwiona. - Kiedyś grywałem - odparł Ralph. - Ale przestałem, ze względu na zdrowie. Ze względu na zdrowie? O czym on mówi? Jest przecież okazem zdrowia, dumała Clare. Nie zjadła prawie nic, ale za to wypiła morze szampana, który nieźle zaszumiał jej w gło wie. Musiała się skoncentrować, gdy podeszła do niej matka Ralpha. - Chciałabym, jeżeli to możliwe - szepnęła - porozma wiać z tobą na osobności. - To nie będzie takie proste - odparła Clare, świadoma, że Ralph nie spuszcza jej z oczu i prawdopodobnie nie byłby zachwycony, gdyby zaczęła okazywać zbytnią sympatię jego matce. - Skoro nie teraz, to umówmy się kiedy indziej. Słysza łam, że nie wybieracie się w podróż poślubną. Czy to pra wda? - Tak. Mam pewne zobowiązania zawodowe, dlatego od łożyliśmy podróż na później. - Rozumiem. Może zatem spotkałybyśmy się u mnie? Mieszkam przy Berkeley Square. Mój mąż jest radcą w Am basadzie Rumuńskiej. Oto moja wizytówka. Powiedzmy po jutrze, o czwartej po południu? Czy odpowiada ci ten ter min? Clare postanowiła zaryzykować. - O, tak. Powinno mi się udać wykroić trochę czasu. - Świetnie. Widzę, że Ralph przygląda się nam z zain-
teresowaniem, a więc lepiej sobie już pójdę. - Po chwili do dała: - Życzę wam dużo szczęścia, moja droga. Wyglądała tak pięknie i była przy tym tak potwornie smutna, że Clare zdobyła się na spontaniczny gest - ucało wała teściową w policzek, mówiąc: - Serdecznie dziękuję. W oczach hrabiny zakręciły się łzy. - Mój syn to szczęściarz - rzuciła na odchodne i zniknęła w tłumie. - Czego chciała od ciebie matka? - W głosie Ralpha wy czuwało się napięcie. - Właściwie nie wiem. - Clare postanowiła być szczera. - Chciała się ze mną spotkać w cztery oczy. - A ty się zgodziłaś? Clare przypuszczała, że Ralph będzie na nią zły, ale, o dzi wo, robił wrażenie zadowolonego. - Tak. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe. - Oczywiście, że nie - zaśmiał się nerwowo. - Jesteś wspaniała. Przy odrobinie sprytu uda ci się wyciągnąć od niej rzeczy, które naprowadzą nas, być może, na ślad morderców. Czy on nigdy nie przestanie kombinować i obmyślać ko lejnych planów działania? Nawet na własnym ślubie? - po myślała Clare, ale w tym samym momencie uprzytomniła so bie, że ten ślub to też jedna z jego kombinacji. - Przyznam, że nie wpadłam na to - oznajmiła z rozbra jającą szczerością. - A powinnaś. Zależy od tego zarówno twoje, jak i moje życie. Jestem przekonany, że matka coś wie. Być może w Ambasadzie Rumuńskiej ktoś jest zamieszany w całą tę sprawę. - Nie mówisz mi, że twoja matka knuje spisek przeciw własnemu synowi! - syknęła.
168 Stali tak blisko siebie, że ich usta niemal się stykały. Bitsy Bentley, która śledziła ich zawistnym wzrokiem, jak jastrząb ofiarę, na widok szepczących intymnie nowożeńców, zbul wersowana wykrzyknęła: - Coś podobnego! Ralph Schuyler nie może się doczekać nocy poślubnej! Kilka stojących w pobliżu osób popatrzyło na nią z naga ną, ale w zasadzie podzielało opinię Bitsy, nie zdając sobie sprawy, że nowożeńcy szepczą na temat śmiertelnego zagro żenia, a nie prawią sobie czułe słówka. Raptem, jak spod ziemi, wyrósł przed nimi Gordon Stewart z kieliszkiem szampana w ręku. Klepnął Ralpha w plecy. - Cierpliwości, chłopie. Do nocy jeszcze daleko. - Po czym z przesadną jowialnością dodał: - Gratulacje dla was obojga, a zwłaszcza dla Clare. Fantastycznie, że stanęłaś w końcu na nogi. Pilnuj tego krętacza, żeby uważał na to, co robi i mówi. Czyżby Gordon rzeczywiście był zamieszany w spisek na ich życie? - pomyślała Clare. A może mordercą jest któryś z gości - świetnie się bawi, wymienia plotki, wysłuchuje zwierzeń, może nawet do nich podszedł i złożył im życzenia, choć najchętniej poderżnąłby im gardła? Lepiej o tym wszystkim nie myśleć. Robić dobrą minę do złej gry. Tyle że coraz trudniej jej to przychodziło. Poczuła się rap tem śmiertelnie zmęczona. Dały o sobie znać przeżycia ostat nich kilku tygodni. Zapragnęła znaleźć się jak najdalej stąd - zostać wreszcie sam na sam z Ralphem. Uśmiechnęła się sama do siebie na tę perspektywę. Ralph ujął ją czule za ramię. - Wydaje mi się, że na nas pora, Clare. Spełniliśmy już
l69 swój obowiązek. Każdy miał czas napatrzeć się do woli na parę oddaną sobie całym sercem. Tym żartem w jednej chwili sprowadził ją na ziemię. Czy naprawdę musiał na każdym kroku przypominać, że oszukują wszystkich dookoła? Zaczynało ją to powoli drażnić. - Tak, ja też mam ochotę iść do domu. - Nie zdawała so bie sprawy, co oznacza takie stwierdzenie. Przyznanie się, że dom Ralpha stał się domem również dla niej, a on sam przy ciągającym ją tam magnesem. - W porządku. - Uniósł w górę rękę i poprosił o ciszę. - Panie i panowie - odezwał się, parodiując ton, w który uderzali zazwyczaj mistrzowie ceremonii. - Zamierzamy z żoną opuścić przyjęcie. Zgodnie z przyjętym zwyczajem, moja żona rzuci za siebie bukiet ślubny. Jak powszechnie wiadomo, kobieta, która go złapie, ma szansę zostać kolejną panną młodą. Odwrócił się do Clare i pocałował, szepcząc do jej ucha: - Uśmiechnij się i zrób, jak powiedziałem. Wszyscy tego od ciebie oczekują. Gdy znaleźli się przy drzwiach, Clare, ku ogólnej radości ze branych, wyrzuciła w powietrze bukiet kwiatów - złapała go Angela. Posłała Gordonowi Stewartowi promienny uśmiech i pokazała mu zdobycz. Clare aż zadrżała. Była to ostatnia sce na, jaką zarejestrowała, bo zamknęły się za nimi drzwi. Czy należy uprzedzić Angelę, że nie powinna zbytnio się angażować? Absolutnie nie! Ralph byłby wściekły i słusznie. Prowadzili grę o najwyższą stawkę i nie wolno im było po dejmować żadnego ryzyka. Dwie osoby poniosły już śmierć - Boy Mallory oraz Jeremy Peele - fakty te mówiły same za siebie. Clare nie wiedziała, że ofiar było więcej - Dick Gaduła oraz Lance Milford.
170 - Obawiam się, że gdybym powiedział: „Dzięki Bogu, mamy już to za sobą", mogłabyś to źle odebrać, więc lepiej zmilczę - oznajmił Ralph, gdy dotarli do swej przystani na Park Lane. - Szkoda, że tego nie zrobiłeś - odparła Clare, która mi mo ciężkiego dnia oraz sporej ilości wypitego szampana nie zatraciła zdolności logicznego myślenia. - Co to znaczy mieć mądrą żonę - zripostował Ralph. Ściągnął krawat i rzucił go na krzesło. - Widzę, że muszę uważać na to, co mówię, jak wspaniałomyślnie zasugerował Gordon. - Nie lubisz go, prawda? - Nie. Pamiętam, że dawniej starał się przypodobać nam wszystkim, zwłaszcza Boyowi, a teraz nagle jest ze mną za pan brat, co mnie niewymownie irytuje. Ten facet nie ma za grosz wyczucia sytuacji, a do tego zachowuje się, jakbyśmy byli starymi kompanami. - Nie podoba mi się, że się kręci wokół Angeli - zauwa żyła Clare, ostrożnie dobierając słowa. - Zwłaszcza że nor malnie jego zainteresowanie wzbudzają wyjątkowo zamożne panny, a Angela otrzyma raczej przeciętny posag, nawet gdy by ojciec mnie wydziedziczył i jej zapisał wszystko, co po siada. - Pan Schuyler będzie musiał to sobie dobrze przemy śleć. - Ralph założył bonżurkę i podszedł do barku z zamia rem nalania sobie drinka, nie zważając na to, że wypił już całkiem sporo dzisiejszego popołudnia. - Po pierwsze, An gela z pewnością próbuje wykorzystać nadarzającą się spo sobność. Nigdy nie obchodziła jej twoja osoba, dlatego nie powinnaś się nią tak przejmować. Po drugie, nie przejmuj się ewentualnym wydziedziczeniem. Gdy będzie już po wszyst kim i przeprowadzimy rozwód, zapiszę ci sporą sumkę, tak
że do końca życia nie będziesz musiała pracować. To jedna z zalet bycia Schuylerem - jest się bogatym jak Krezus! No i co ty na to? - Jestem ci, oczywiście, niezmiernie wdzięczna, aczkol wiek nie musisz wykazywać się wobec mnie taką wspaniało myślnością. Ale przede wszystkim uważam za godne podzi wu, że po wypiciu takiej ilości drinków jesteś w stanie po wiedzieć bez zająknięcia „Krezus". Ciekawa jestem, czy równie łatwo poszłoby ci z Ksantypą? - zachichotała. - Masz na myśli kłótliwą żonę Sokratesa? Bez wątpienia. Możesz się o tym przekonać, moja kochana, osobista Ksantypo - odciął się Ralph, który wyraźnie źle zrozumiał jej sło wa i zanim się Clare spostrzegła, odstawił nietknięty kieli szek z whisky, objął ją i przywarł wargami do jej ust. Zdumiona Clare zamiast go odepchnąć, przytrzymała jego głowę i odwzajemniła pocałunek. Na moment przeszłość, teraźniejszość i przyszłość stopiły się w jedno i przestały dla niej istnieć. Ralph podprowadził ją niepostrzeżenie do kana py, nie przerywając pocałunku, i delikatnie popchnął, aż opadła na miękkie poduszki. Niewątpliwie scenka taka roze grała się już wielokrotnie w tym miejscu. Clare szarpnęła się gwałtownie i wyrwała się z jego uścis ku, zanim jej zdradzieckie ciało uległo pokusie. Ralph potra ktował ją tak samo jak wszystkie inne kobiety w swoim ży ciu, ale ona mu się oparła. Kochała go i była w stanie oddać mu się z miłości, ale nie z czystego pożądania. Podniosła się z kanapy. - Mogę się bez tego obejść - oznajmiła dramatycznym tonem, mierząc małżonka wzgardliwym wzrokiem. Ralph zrobił wielkie oczy. Usiadł na kanapie. W rozpiętej koszuli i z potarganymi włosami, co było jej dziełem, wyglą dał jak ostatni rozpustnik.
Wstał, zbliżył się do Clare, która cofnęła się jak oparzona, natykając się na ścianę. - Ja również - powiedział stłumionym głosem. - Byłby to tylko zbędny kłopot, rozumując logicznie. Ale pewnie dla tego sprawia mi to taką przyjemność - oznajmił przewrotnie i pocałował ją znowu. - To nie jest wkalkulowane w naszą umowę - odparła, odpychając go od siebie. - No i co z tego. Nie widzę powodu, abyśmy mieli od mawiać sobie przyjemności. W końcu jesteśmy małżeń stwem. Clare miała odcięty odwrót, więc pocałował ją znowu. - Jak chcesz potem unieważnić małżeństwo, które zosta ło skonsumowane? - zapytała, gdy udało jej się uwolnić z uścisku Ralpha. - Zresztą, miał to być jedynie wybieg, aby ratować naszą skórę. - To proste - odparł, przytulając się do niej znowu. - Uciekniemy się do kłamstwa. - Chcesz dalej kłamać? - Owszem. Przecież wszyscy ludzie kłamią bez ustanku. - Czyżby dlatego Gordon nazwał cię krętaczem? - Zna mnie nie od dziś. Clare nie bardzo wiedziała, jak ma na to zareagować, więc się już więcej nie odezwała. Zwłaszcza że jej rozum i ciało toczyły ze sobą walkę. Emocje mówiły: dlaczego mu się opierasz? Przecież go kochasz. Nikt się o tym nie dowie. Zre sztą, przecież jesteś jego żoną. Natomiast rozsądek wołał: To zwykły krętacz! Czyha tylko na twoją cnotę. Przecież sam się do tego przyznał. Rozkocha cię w sobie, a potem rzuci i jak sobie wtedy poradzisz? Nie dość się wycierpiałaś, ko chając Boya? Zresztą, skąd wiesz, czy możesz zaufać temu mężczyźnie?
Nie dane jej było przekonać się, jak skończy się ta wewnę trzna walka. Prawdopodobnie wzięłyby górę emocje, gdyż pie szczoty Ralpha stawały się coraz gorętsze. Zasypywał ją poca łunkami, tuląc się do niej czule i pieszcząc dłońmi jej ciało, był bliski zwycięstwa, gdy raptem zadzwonił telefon. Skrzekliwy dźwięk wyrwał ich z chwilowego zapomnienia, w wyniku którego Clare znalazłaby się z pewnością na kanapie albo na podłodze, ulegając wszystkim życzeniom męża. - Cholera! - żachnął się Ralph. - Niech diabli porwą no woczesne wynalazki! Muszę odebrać telefon. Nie mógł powiedzieć, że, być może, wzywają go obo wiązki, a pułkownik B. wcale nie przejmowałby się nocą po ślubną, gdyby w grę wchodziło bezpieczeństwo kraju. Odsunął się od Clare, która nie bardzo wiedziała, czy ma się cieszyć, czy smucić, że przerwano im amory, podszedł do telefonu, sięgnął po słuchawkę i burknął: - Schuyler. Zapadło milczenie. Clare poprawiła sukienkę, którą Ralph zdążył już jej rozpiąć i zsunąć z jednego ramienia. Ralph na dal słuchał w milczeniu. Aż w końcu ostrożnie odwiesił słuchawkę na widełki, jak by była z kruchej porcelany, i zaklął pod nosem. Miał groźną minę, zupełnie nie przypominał czułego mężczyzny sprzed kilku minut. Patrząc na niego teraz, Clare odczuwała lęk. - Ralph! Co się stało? - Nie chcę cię okłamywać - powiedział ponuro. - Jakiś zupełnie mi nie znany człowiek zagroził, że jeżeli nie prze stanę wścibiać nosa w nie swoje sprawy, zemści się na tobie krwawo. To już druga pogróżka. Ponieważ jesteśmy małżeń stwem, czuję się za ciebie odpowiedzialny.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Pogróżka miała z pewnością jeden efekt - całkowicie odeszła im ochota, aby się kochać. Clare pragnęła tylko świę tego spokoju, Ralph z kolei chciał jak najszybciej położyć kres grożącym jej niebezpieczeństwom. Rozważali przez chwilę całą sytuację i doszli do wniosku, że nadal nie bardzo wiedzą, kto czyha na ich życie. Od momentu gdy zastał Clare w sypialni Jeremy'ego Pee le'a, był w bardzo trudnym położeniu. Zakochał się w głów nej osobie dramatu - ostatnia rzecz, jaka powinna przytrafić się tak doświadczonemu agentowi. Wszystko wskazywało na to, że stracił obiektywne spojrzenie na sprawę, ponieważ my ślał głównie o bezpieczeństwie Clare, zamiast skoncentro wać się na misji, którą miał do spełnienia. Obawiał się, że nie sposób pogodzić ze sobą te dwie rzeczy, i bardzo cierpiał z tego powodu. Pułkownik B. zawsze podkreślał, że agent może się czuć bezpieczny, dopóki jest w stanie na zimno kontrolować bieg wypadków. A i wtedy trudno mówić o całkowitym bezpie czeństwie, a jedynie o przewidywaniu ewentualnego ryzyka. Dotychczas nie sprawiało mu najmniejszego kłopotu prze strzeganie tej zasady. Gdy spotkał Clare, stracił głowę. Starał się być wobec niej równie nieufny, jak wobec każ dej innej osoby, ale bezskutecznie. Wystarczyło, że ją zobaczył, że znalazł się blisko niej, a zapominał w ułamku sekundy o zasadach, którymi kiero-
wał się przez całe życie. Przyświecał mu jeden cel - ochrona jej bezpieczeństwa, dlatego przeklinał w duchu pomysł puł kownika, który chciał posłużyć się Clare jako przynętą ma jącą zwabić łajdaków. Oznaczało to bowiem, że musi narazić ją na niebezpieczeństwo, a to uznał za niepodobieństwo. Modlił się, aby Clare nigdy nie odkryła, że on, Ralph Schuyler jest agentem tajnego wywiadu. Aby wszystko skoń czyło się pomyślnie, a Clare nie musiała wątpić w szczerość jego intencji. Zdawał sobie doskonale sprawę, że zakochał się w kobie cie niezwykle prawej, całkowitym przeciwieństwie Evy i wszystkich jego dawnych kochanek. Ową ironię losu uznał za zasłużoną karę. Dotychczas gardził miłością, nie chciał się angażować ani brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Po trafił się spełnić jedynie jako oficer w czasie ostatniej wojny, a potem służąc ojczyźnie jako agent tajnego wywiadu. A tu raptem przydarzyła mu się taka wpadka! Może usiłował w ten sposób przemówić do niego Bóg? „Człowiek nie jest samotną wyspą" - stwierdził ponad trzysta lat temu John Donne, a Ralph Schuyler potrzebował aż trzydziestu pięciu lat, aby się przekonać, że ów słynny po eta miał rację. Niech ten koszmar już się skończy, wtedy będzie mógł rozpocząć nowe życie z Clare. Po raz pierwszy zapragnął zo stać ojcem. Przypomniał sobie, jak Gis Havilland promieniał szczęściem, gdy urodził mu się syn. Przyglądał się wtedy Gi sowi ze zdumieniem, wspominając rozwiązły tryb życia ku zyna, zanim ten się ustatkował i założył rodzinę. Może Gis umiał czytać w myślach albo kierował się nie zawodną intuicją, gdy trzymając w objęciach swego synka, przemówił w te słowa: „Najwyższe szczęście, jakiego można doświadczyć, to pokochać drugiego człowieka. Zrozumiałem
to dopiero wówczas, gdy spotkałem Theę. A ukoronowaniem miłości dwojga ludzi jest dziecko - wyznał, całując czule śpiące maleństwo. - Nie twierdzę, że to łatwa rzecz. Wręcz przeciwnie, to cholernie trudna sprawa, bo nieustająco pró buje dojść do głosu egoizm. Ale życie człowieka skupionego wyłącznie na sobie samym jest puste". Ralph doskonale teraz rozumiał, co miał na myśli Gis. Nie chciał wyznawać Clare miłości, dopóki nie skończy się cały ten koszmar. A ponieważ nie mógł być z nią szczery, nie po winien się z nią kochać. Stracił dzisiaj głowę, bo za dużo wy pił, ale na szczęście w ostatniej chwili uratował go telefon - właściwie uratował ich oboje. Ustalili z Clare, że będą spać osobno - ona w pokoju, który zajmowała po przeprowadze niu się z Chelsea. Ralph miał zjawiać się u niej każdego ran ka, zanim Armstrong przyjdzie ich obudzić. „Niech ma o czym plotkować" - powiedział z szelmowskim uśmie chem. Zdążył się już przekonać, że Clare wcale nie jest aż takim wzorem cnoty, dlatego bawiły ją tego typu żarty i alu zje. Zresztą sama również lubiła sobie pożartować. Chwała Bogu, nie jest słodką idiotką, skonstatował. Rozmyślając tak, w końcu zasnął. Nie był jedyną osobą, która nie mogła od razu zasnąć. W nocy, gdy alkohol przestał jej szumieć w głowie i podniece nie minęło, Clare opanował dziwny niepokój. Przypomniała sobie, że ciotka, farmaceutka, twierdziła, iż mocny alkohol wywołuje depresję - gdy minie chwilowe oszołomienie, ogarniają człowieka smutek oraz uczucie przygnębienia. Zdaje się, że właśnie tego doświadczała. Odkąd zdała sobie sprawę, że zakochała się w Ralphie, poczuła się zagubiona. Przestała dręczyć się pytaniem, co nim powoduje, że chce jej pomóc, bo porwały ją wydarzenia
177
ostatnich dni, no i, oczywiście, sam Ralph, który absorbował ją całkowicie swoją osobą. A gdy zostawała sama, nie miała czasu zastanawiać się nad tym, co się z nią dzieje, bo musiała ciężko pracować, by wywiązać się ze wszystkich zobowią zań. W środku nocy dopadły ją jednak wątpliwości. Do głowy zaczęło jej się cisnąć tak znienawidzone przez ciotkę słowo „dlaczego?". Dlaczego Ralph jej pomaga? Odkąd znalazł ją w sypialni Jeremy'ego, nieustająco naraża się na niebezpie czeństwo. Czyżby był aż tak uprzejmy? A może pod płaszczykiem cynizmu krył się bardzo dobry i wrażliwy człowiek? Ale gdy ktoś ryzykuje swoje życie, to jest to coś więcej niż zwykła uprzejmość. Tylko zdeklarowa ny altruista gotowy jest do takiego poświęcenia, a altruistą Ralph mimo wszystko nie jest. Uprzytomniła sobie, że wcale nie wydawał się zaskoczony próbą zamachu na jej życie ani tym, że chciano zrzucić na nią podejrzenie o zamordowanie Jeremy'ego. Mało tego, wykazał się za każdym razem wyjątkową przytomnością umysłu. Ale skoro nie powodowała nim uprzejmość... to w takim razie co? Kochała go, ale czy miała do niego zaufanie? Czyż by mogła pokochać człowieka, któremu nie ufa? A może Ralph też się w niej zakochał? A może jedynie jej pożądał, tak jak Evę czy inne kobiety? Usiłowała złożyć z różnych kawałków jakąś logiczną całość, ale bez skutku. Zaczęła ją ogarniać senność. Zagadkowy Gordon Stewart, śmierć Boya i Jeremy'ego Peele'a oraz enigmatyczność Ralpha Schuylera - wszystko to wywołało w jej myślach chaos. W końcu zasnęła, a do snu zawitały koszmary - lała się krew, pa dały trupy, a ona uciekała przerażona nieznaną ulicą, w niezna nym kraju, aż zobaczyła Ralpha, który czekał na nią z rozwar-
tymi ramionami, pragnąc ją przytulić. I gdy była tuż, tuż... obudziła się. Blady świt poranka rozjaśnił pokój. - Dzień dobry państwu - powitał ich przy śniadaniu Armstrong, uśmiechając się dobrodusznie. Udał się rano, jak zwykle o tej samej porze, do pokoju Ralpha. Chociaż go tam nie zastał, to bez trudu domyślił się, gdzie go szukać. Zapukał dyskretnie do sypialni Clare. - Pora wstawać, proszę pana - oznajmił scenicznym szeptem, po czym oddalił się bezszelestnie. - Cholera! - wykrzyknął Ralph, siadając na łóżku. Zja wił się w pokoju Clare jakieś pół godziny temu i przesiedział je w fotelu, dopóki nie usłyszał na schodach kroków Arm stronga zmierzającego na górę. Dopiero wtedy wskoczył do łóżka. - Któż mógł przewidzieć, że ten stary czort w ogóle do nas nie zajrzy? To do niego niepodobne. Tym razem się przeliczyłem. Mniejsza z tym - ciągnął podniecony blisko ścią niezmiernie skąpo ubranej Clare. - Wykorzystajmy w takim razie to, że Armstrong okazał się taki dyskretny. - Odurzony zapachem perfum oraz urodą Clare, zapomniał w jednej chwili o postanowieniu powziętym w nocy. Pochy lił się nad nią, objął i zaczął namiętnie całować. Clare okazała się jednak twarda. Wyskoczyła z łóżka jak oparzona. - Doprawdy, Ralph, mam wrażenie, że ostatnio masz tyl ko jedno w głowie. Ralph rozłożył się leniwie na poduszkach, wsunął ręce pod głowę - wyglądał w tej pozie szalenie seksownie, ale i trochę bezradnie. - Przecież to niezły pomysł, Clare! Przyznaj szczerze! - Nic z tych rzeczy - Clare założyła peniuar. - Uspokój się, Ralph. Wystarczy, że udało nam się nabrać Armstronga.
- Mnie to nie wystarczy. Chcę jeszcze zobaczyć, jak moja żona szykuje się do rozpoczęcia nowego dnia. Clare zamierzała udać się do łazienki, zebrała wszystkie niezbędne jej rzeczy i posłała Ralphowi karcące spojrzenie. - Zachowuj się, proszę. Nie wykraczaj poza naszą umowę. Ralph wstał z łóżka, poszedł za nią do łazienki i odkręcił kurki nad wanną. - Co ty wyprawiasz, Ralphie Schuylerze?! - Clare ude rzyła na alarm. - Szykuję ci kąpiel - odparł niewinnie. - Jaką sól wolisz, o zapachu jaśminowym czy cytrynowym? - Cytrynowym - powiedziała odruchowo. - Nie, Ralph. Naprawdę nie potrzebuję twojej pomocy. Potrafię przygoto wać sobie kąpiel. - Nie psuj mi zabawy - odpalił. Odkręcił do końca oba kurki, odgarnął ręką jej włosy o barwie karmelu i pocałował ją w szyję. Przeszył ją taki dreszcz rozkoszy, że ugięły się pod nią kolana. Skoro przelotny pocałunek zrobił na niej aż takie wrażenie, nie wyobrażała sobie, co by to było, gdyby zaczęli się kochać. Chodziły słuchy, że Ralph jest wspaniałym kochankiem. Clare nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Całował jej szyję, wytyczając pocałunkami ścieżkę do ucha. - Przestań! - rzuciła ostro i trzepnęła go po ręku. - Zaraz przeleje się woda. - No i co z tego? - Miał jeszcze na tyle zdrowego roz sądku, że zaprzestał pocałunków i zakręcił kurki. Sprawdził ręką wodę i, ku zdumieniu Clare, zaczął rozpinać piżamę. - Co powiesz na wspólną kąpiel? Wanna jest na tyle duża,
180 że zmieścimy się w niej oboje - kusił. Jego bursztynowe oczy patrzyły na nią frywolnym i pożądliwym wzrokiem. Clare wiedziała, że Ralph jest bardzo podniecony, zresztą jak ona sama. Perspektywa wspólnej kąpieli w przepastnej wannie podziałała na jej wyobraźnię. Smagłe, mocne ciało Ralpha, a obok ona - delikatna, o skórze kremowej barwy... Clare odepchnęła zwodnicze myśli. Co z tego, że jest jego żoną?! Nie zamierzała ulegać Ralphowi, dopóki nie przekona się, że powodują nim szczere intencje. Zawarli ze sobą umo wę i muszą się jej trzymać. - Jeżeli natychmiast się nie uspokoisz - oświadczyła, gdy zaczął ściągać górę od piżamy - to ja rezygnuję z kąpieli. Masz całą wannę dla siebie. - Ach, jak byłoby nam dobrze -jęknął. Do połowy roze brany, patrzył na nią rozczarowanym, wzrokiem, niczym ma ły chłopiec, któremu surowa matka zabroniła przyjemności. - Bez wątpienia - rzuciła Clare od drzwi. Ralph wsunął na siebie górę od piżamy. - Warto było spróbować - stwierdził frywolnie. - Niezły z ciebie gagatek! - zripostowała cierpkim to nem. - A Armstrong i cała reszta pomyślą sobie, żeśmy się ze sobą zabawiali... - Jeżeli ma to być próba przekonania mnie, to oznajmiam ci, że nic z tego. - Jesteś okrutna - mruknął posępnie, zamykając za sobą drzwi sypialni. Clare, kąpiąc się samotnie, co sprawiało jej średnią przy jemność, starała się wyobrazić, jak by to było, gdyby zgodzi ła się na propozycję Ralpha. Doszła do wniosku, że u boku Ralpha z pewnością nie grozi jej nuda.
I faktycznie nie myliła się. Nie zdążyli jeszcze zjeść śnia dania, gdy zjawiła się policja. - Nieustająco ktoś zawraca nam głowę - wycedził Ralph do Armstronga. - Zaprowadź ich do salonu i zaproponuj coś do picia. Jeżeli nie będą mieć ochoty na nic mocniejszego lub gdy zaczną się zbytnio certować, podaj im kawę albo her batę w najlepszej chińskiej porcelanie. Żeby potem nie na rzekali, że zostali zlekceważeni. - Nie podoba mi się, że znowu nas nachodzą - Clare da leka była od beztroski, z jaką wizytę policji traktował Ralph. - Czego oni mogą chcieć? Scotland Yard nie kontaktował się z nimi od rozmowy przeprowadzonej następnego ranka po śmierci Jeremy'ego i Clare zaczęła się czuć bezpieczna. Być może bezpodstaw nie. - Jak mawiał były premier H.H. Asquith: „Pożyjemy, zo baczymy" - stwierdził filozoficznie Ralph. - Jedz sobie spo kojnie śniadanie i niczym się nie przejmuj. Clare już miała zgryźliwie zauważyć, że nie znosi, gdy ktoś nią rządzi, jednak ugryzła się w język, bo wyczuła, że choć Ralph zachowuje się nonszalancko, w gruncie rzeczy jest trochę zaniepokojony. Wkroczył do salonu pod rękę z Clare, nadrabiając miną. - Witam panów, inspektorze Malcolm i sierżancie John son. Mam nadzieję, że Armstrong podał panom ulubione trunki. Jestem przekonany, że nie macie panowie nam za złe, iż musieliście poczekać, aż skończymy śniadanie. Dobry start decyduje o całym dniu, prawda? Twarz inspektora pozostała niewzruszona. Wyjął notesik i zaczął pilnie studiować notatki, jakby to było Pismo Święte. - Przykro mi, że nachodzę państwa w dzień po ślubie, ale jestem zmuszony wyjaśnić kilka spraw. Pani Schuyler, daw-
182 niej panna Windham, oświadczyła, że nie odwiedziła pana Peele'a owego wieczoru, gdy został zamordowany, a pan to potwierdził, mówiąc, że spędziła noc u pana. Jesteście tego państwo pewni? Ralph objął Clare ramieniem i powiedział: - Obawiam się, inspektorze, że sprawia pan mojej żonie moralne cierpienie, zadając pytanie, które poddaje w wątpli wość jej prawdomówność. Jesteśmy oboje w stu procentach pewni swoich słów. Proszę przejrzeć swoje notatki i przeko na się pan, że dokładnie tak zeznaliśmy. - Owszem, mam to w swoich notatkach, proszę pana. Ale bez względu na to, co czuje pańska małżonka, musi mi oso biście odpowiedzieć na to pytanie. Clare była przerażona i miała szczerze dosyć tych kłamstw, ale mimo to zdobyła się na teatralny szloch. Ralph pospieszył jej na ratunek. Przytulił ją jeszcze mocniej i po całował czule w czubek głowy. Clare spojrzała ponad ramie niem Ralpha na inspektora i z wysiłkiem wyszeptała: - Zmieniłam zdanie i zamiast spotkać się z panem Jere mym Peele'em poszłam na kolację z Ralphem. Inspektor zajrzał z zainteresowaniem do swoich notatek. - W takim razie, jak wytłumaczy pani fakt, pani Schuy ler, że tuż przed wpół do ósmej kobieta mieszkająca po dru giej stronie ulicy, widziała młodą kobietę, której rysopis pa suje do pani, wchodzącą do mieszkania pana Peele'a? I nie widziała, żeby owa kobieta stamtąd wychodziła. - Mogę stwierdzić tylko jedno, inspektorze. Że ta osoba się myli. - W takim razie zgodzi się pani na osobistą konfrontację, prawda? - Jestem do pańskiej dyspozycji, inspektorze - zapewniła wbrew swoim najszczerszym chęciom.
183 - Proszę w takim razie zgłosić się jutro rano w Scotland Yardzie. O wpół do jedenastej. - Skinął głową na sierżanta, który przez cały czas milczał, wstał i skierował się do drzwi. Clare odetchnęła z ulgą. Ale zanim wyszli, sierżant od wrócił się i powiedział: - A propos, panie Schuyler, przy rewizji mieszkania mężczyzny, który został zamordowany w zeszłym tygodniu w Docklandzie, niejakiego Richarda O'Hare'ego, zwanego również Dickiem Gadułą, znaleźliśmy świstek papieru. Wid nieje na nim pana nazwisko, a obok: „dziewiąta wieczorem, 18 czerwca, „Wesoły Pirat". Słucham, jak wytłumaczy pan ten fakt? Ralph nie miał pojęcia, że Dick Gaduła zna jego prawdzi we nazwisko. W głowie huczało mu jak w ulu. Przecież po czynił wszystkie niezbędne kroki, aby ukryć swoją prawdzi wą tożsamość. Widać ktoś go wsypał, ale kto? - Zadaje mi pan pytanie w sprawie kolejnego morder stwa, z którym nie mam nic wspólnego, sierżancie! Nigdy nie słyszałem o żadnym Dicku Gadule. Czy jakiś świstek pa pieru może służyć za dowód czegokolwiek? - Niech się pan sam dobrze zastanowi, proszę pana. Po pełniono dwa morderstwa na ludziach, których pan znał i którzy znali pana. Wiemy, że Dick Gaduła zjawił się wie czorem w „Wesołym Piracie", ale tuż przed dziewiątą wy szedł z jakimiś dwoma facetami. Barman odniósł wrażenie, że został do tego zmuszony. Ralph zmierzył go tak wyniosłym wzrokiem, że sierżant aż się wzdrygnął. - Chce pan zasugerować, sierżancie, że jednym z tych fa cetów byłem ja? - Nie jesteśmy tego tacy pewni. Dick spotykał się czasa mi z jakimś mężczyzną, który i owego wieczora zjawił się
tuż przed dziewiątą i czekał na Dicka dobre pół godziny, a potem sobie poszedł. Czy to był może pan, panie Schuyler? - Ja? Mam wrażenie, że to jakiś niestosowny żart. Podej rzewa mnie pan, że spotykałem się z jakimś podejrzanym typkiem w obskurnej knajpie w Limehouse?! - oburzył się Ralph. Ale sierżant nie dał się zbić z pantałyku. - Skoro nie był pan w „Wesołym Piracie", to może pan powie w takim razie, gdzie pan spędził ów wieczór? Ralpha zamurowało. Nie spodziewał się, że będzie się mu siał tłumaczyć w tej sprawie. Clare zorientowała się, że Ralph jest w opresji. Zaczęła głośno szlochać, uczepiwszy się jego ramienia, ale po chwili otarła łzy chusteczką. - O który wieczór chodzi, inspektorze? - zapytała, igno rując kompletnie sierżanta. Odpowiedzi udzielił jej jednak właśnie sierżant. - W zeszłą środę, proszę pani. - W zeszłą środę. - Clare zaśmiała się z ulgą. - Ach, ko chanie, w takim razie nie ma powodu do zmartwień. To było w przeddzień naszego ślubu. Położyliśmy się przed dziewią tą do łóżka... Cholernie bystra osóbka, pomyślał Ralph z podziwem. Zorientowała się błyskawicznie, że znalazł się w opałach i natychmiast wkroczyła do akcji. Uratowała go tak, jak on uratował kiedyś ją. - Jestem przekonana, że mój mąż nie kwapił się z odpo wiedzią - ciągnęła Clare - ponieważ już raz poddał w wąt pliwość moją reputację, wyznając, że spędziliśmy wspólnie tę noc, gdy zamordowano Jeremy'ego. Chciał mi oszczędzić wstydu przynajmniej tym razem. Zostaliśmy dwukrotnie przyłapani in flagranti, kochanie, ale na szczęście jesteśmy
teraz małżeństwem i możemy robić, co nam się żywnie po doba. - Istotnie, proszę pani. - Inspektor przejął znowu pałecz kę. - Czy może to ktoś potwierdzić? - Mój służący, Armstrong. To on podał panom kawę. Ralph wiedział, że może liczyć na Armstronga, który był szalenie taktowny, a do tego niezmiernie lojalny. Ale nie mu siał się o nic obawiać, bo Clare podążyła za inspektorem i sierżantem do kuchni i zanim się zorientowali, sprytnie za wołała: - Armstrong! Pan inspektor chce wiedzieć, gdzie pan Schuyler był w zeszłą środę. Już mu mówiłam, że spędzili śmy wieczór we dwoje. - W zeszłą środę... - Armstrong przybrał skupioną minę i zamyślił się. - Pamiętam, że zjedli państwo lekką kolację i położyliście się wcześnie spać. Oczywiście nie była to prawda, położyli się wcześnie we wtorek. Armstrong udawał, że usiłuje wyłowić z zakamar ków pamięci jakiś istotny szczegół. Po chwili zaserwował go dwóm policjantom z taką dystynkcją, jakby podawał im wy kwintne danie rybne. - Tak. To była środa. Pamiętam doskonale. W radiu wy stępowali Jack i Claude Hulbertowie. Są wspaniali, inspekto rze. Nie opuszczam żadnego ich programu. Zirytowany sierżant i jeszcze bardziej rozzłoszczony in spektor zdawali sobie sprawę, że pan Schuyler, jego żona i ich służący odnieśli nad nimi zwycięstwo. Nie pozostawało im nic innego, jak opuścić ten dom na tarczy, ale z nadzieją, że prędzej czy później wyjdzie na jaw coś, dzięki czemu będą mogli udowodnić całej trójce kłamstwo. - Spisaliście się na medal! - wykrzyknął zachwycony Ralph. Pocałował żonę w nos i podziękował Armstrongowi
za fantastyczne przedstawienie, jakie odegrał, aby pomóc swemu panu. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jes tem ci wdzięczny, że wyratowałeś mnie z opresji. - Nie ma za co, proszę pana. Jestem zawsze do pana usług - odparł Armstrong i jak zwykle bezszelestnie opuścił pokój. - Rzeczywiście Armstrong jest ci szalenie oddany. To mi ło z twojej strony, że mu podziękowałeś - powiedziała pani Schuyler do pana Schuylera, gdy zostali sami. - Ale cisną mi się na usta dwa pytania, na które koniecznie musisz mi od powiedzieć? - Naprawdę? - Ralph zrobił minę niewiniątka. - O, tak. Dlaczego, na Boga, spotykałeś się w Limehouse z jakimś pospolitym opryszkiem, Dickiem Gadułą czy jak mu tam? A jeżeli faktycznie nie byłeś zeszłej środy w „We sołym Piracie", to gdzie się w takim razie podziewałeś?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Oczywiście Ralph nie odpowiedział szczerze na pytania zadane mu przez Clare. Zmyślił na poczekaniu bajeczkę, że wybrał się na drinka ze swoim starym przyjacielem z wojska. Gdyby to była prawda, nie musiałby zwodzić inspektorów, wystarczyło, aby podał nazwisko i adres kolegi, skoro miał takie niezbite alibi. Clare pamiętała, że Ralph wyszedł z domu, nie mówiąc jej, dokąd idzie. Pamiętała też, że następnego ranka był w podłym humorze. Ale nie mogła uwierzyć, że włóczył się gdzieś po Limehouse i utrzymywał kontakty z kryminalistą zwanym Dickiem Gadułą! Na samą myśl zaczęła się krztusić ze śmiechu. Dystyngo wany Ralph Schuyler rzucałby się w oczy w biedniackim East Endzie. Chyba że... był w przebraniu. Raptem przypo mniała sobie pewien szczegół, na który wcześniej nie zwró ciła uwagi - gdy Ralph zjawił się w mieszkaniu Jeremy'ego, ubrany był raczej niedbale, a przecież zazwyczaj nosił się szalenie wytworne. Odkrycie to wywołało w niej uczucie zakłopotania. Dla czego, na Boga, Ralph miałby się przebierać? Poddała się, bo czekało ją mnóstwo pracy. Ralph oznajmił, że musi zadzwo nić w jakiejś pilnej sprawie i zniknął w swoim gabinecie. Może to prawda, a może chytry wybieg, aby uniknąć dal szych pytań. Ale Clare zamierzała zadać mu jeszcze raz pytanie: gdzie
był w środę wieczorem i dlaczego policja uważa go za rów nie podejrzanego jak ją samą. A przecież byli niewinni.,. I to stanowiło kolejną zagadkę... Malcolm oraz Johnson spędzili ranek w Limehouse, sprawdzając różne poszlaki. Nie przychodził im do głowy ża den powód, dla którego Dick Gaduła spotykał się potajemnie z Ralphem Schuylerem, jak wywnioskowali z notatki na świ stku papieru. Po mistrzowskim występie przesłuchiwanej dzisiejszego ranka trójki ich podejrzenia przybrały na sile. - Nieźli aktorzy, prawda? - powiedział Johnson do Mal colma ze skwaszoną miną w drodze do „Wesołego Pirata". - Myślisz, że się ze sobą zmówili? Inspektor pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. W pewnym momencie, gdy zapytałem o Dicka Gadułę, Ralph Schuyler robił wrażenie zszokowane go, ale próbował trochę nadrabiać miną. - No a sposób, w jaki pani Schuyler przyszła mu z po mocą... - Och, uważam, że Schuyler był tym tak samo zaskoczo ny jak i my. Ale udało mu się wybrnąć z sytuacji. Stworzyli zgrany duet, nie ma co, a potem trio, gdy dołączył się do nich służący. Wymknęli nam się tym razem i pewnie teraz śmieją się w kułak. Ale jeszcze dobierzemy się im do skóry, jeżeli się okaże, że Schuyler miał jakieś kontakty z Dickiem Ga dułą. Męczy mnie ta sprawa. Ledwie przekroczyli progi Scotland Yardu i zdjęli palta, gdy przyszedł po nich posłaniec. - Macie się zgłosić do komisarza. I to natychmiast. Spojrzeli na siebie zdziwieni. Na usta cisnęło im się pyta nie: o co tu chodzi? Za chwilę mieli się o tym przekonać.
- Aha - komisarz zerknął na zegarek. - Witam panów. Cieszę się, że udało mi się was złapać w miarę wcześnie. Wezwałem was w związku z aferą wokół Peele'a oraz za mordowaniem Dicka Gaduły. Podobno dzisiaj rano przesłu chiwaliście ponownie państwa Schuylerów. Zgadza się? - Zgadza się, proszę pana - odparł inspektor. Johnson przysłuchiwał się z obojętną miną. - Otóż sprawa wygląda tak. - Komisarz pochylił się kon spiracyjnie do przodu. - Wstrzymuję chwilowo dochodzenie w sprawie obu morderstw. Z pewnych szalenie istotnych po wodów, raczej delikatnej natury. Ale to w niczym nie zmie nia waszej sytuacji, bo i tak macie ręce pełne roboty. Choćby w związku z kradzieżami w dokach. Dam wam znać, gdy sprawa będzie znowu aktualna. - O, nie, proszę pana! Mamy pozwolić na to, aby zostały zatarte wszystkie ślady? Umówiony jestem z panią Schuyler na jutro rano na konfrontację ze świadkiem. Udało nam się dotrzeć do pewnej kobiety, która podobno widziała, że pani Schuyler wchodziła do mieszkania Peele'a tego wieczora, kiedy popełniono zbrodnię... - A więc proszę odwołać spotkanie, inspektorze. Słyszał pan, co mówiłem. Niech pan nie naraża na niebezpieczeń stwo swojej kariery zawodowej, podając w wątpliwość pole cenia zwierzchnika! - Tak jest, proszę pana. To znaczy, proszę pana... - In spektor nie bardzo pojmował, co komisarz ma na myśli, ale musiał zadać to pytanie. - Ten facet, mam na myśli Schuy lera, to jakaś gruba ryba. Wiem o tym. Czy to on wywarł na cisk na Scotland Yard? - Kto? Schuyler? Co za nonsens. Nie znam w ogóle tego faceta. Ta sprawa nie ma nic wspólnego z jego osobą. Dosta łem rozkaz z góry, inspektorze. Powinno to panu wystarczyć.
- Tak, proszę pana. Dziękuję, panu. Mierziłaby mnie myśl, że musi pan ulegać presji takich typków jak Schuyler. - Ledwie to powiedział, uznał, że tym razem się zagalopował. - To by było tyle, inspektorze. Możecie już odejść. Rób cie tak, jak wam kazałem. Gdy policjanci wyszli z pokoju, komisarz przetarł spoco ne czoło jedwabną chusteczką do nosa. Porządny gość z tego Malcolma. Szkoda, że musiałem mu zrobić takie świństwo. Niech szlag trafi Oddział Specjalny oraz cały Tajny Wywiad! Inspektor zadzwonił w momencie, gdy Clare zajęta była szlifowaniem pierwszej części przetłumaczonej powieści. Wysłuchała go ze zdumieniem i ulgą. - A więc nie muszę się jutro stawić na konfrontację, in spektorze? Chcę się upewnić, że dobrze pana zrozumiałam. - Tak, proszę pani. Konfrontacja została odwołana, to znaczy odłożona. Zawiadomię panią, gdy będzie nam pani potrzebna. Na razie nie zamierzamy nagabywać więcej ani pani, ani pana Schuylera - odwiesił słuchawkę, nie wdając się w szczegóły. Clare zapatrzyła się na telefon. Inspektor rozmawiał z nią ostrym tonem i był wyraźnie poirytowany. Spojrzała na ze garek - dochodziła trzecia, a więc zaledwie przed kilkoma godzinami oświadczył jej z wyraźną satysfakcją, że ma się stawić u niego jutro rano. Na myśl przyszła jej „Alicja w Krainie Czarów". Tam też działy się różne dziwy. Jak mawiał Sherlock Holmes: „Gdy pies nie szczeka w nocy, jest to nad wyraz podejrzane". Po dobnie rzecz się miała z inspektorem - żądny krwi Schuyle rów nagle rezygnuje z jej utoczenia. Wszystko, co miało związek z Ralphem, wydawało się dziwne. Clare próbowała się skupić na pracy. Jeden fakt sta-
wal się dla niej coraz bardziej oczywisty. Ralph Schuyler z pewnością nie jest zblazowanym arystokratą, który zajmuje jakieś nieistotne stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagra nicznych. W takim razie kim jest naprawdę? Stanowiło to kolejny fragment łamigłówki. Być może któ regoś dnia uda jej się ułożyć wszystkie kawałki w logiczną całość i wtedy zrozumie, co się w jej życiu wydarzyło. Ale tymczasem, jak mawiał pewien domorosły filozof, powinna „potasować karty i rozdać je od nowa". Co zasadniczo spro wadzało się do tego, że musi zabrać się do pracy. I tak też uczyniła. Ralpha zdziwiła wiadomość, że policja dała im chwilowo święty spokój, co nie uszło uwagi Clare. Zaczęła go pilnie, choć dyskretnie, obserwować. Nie mówił jej o tylu spra wach. Wyglądał na zmęczonego, a ostatniej nocy nie próbo wał jej uwodzić. Clare przyłapała się na tym, że czuje się roz czarowana. Lubiła jego kpiarską naturę i subtelne aluzje. Ale dzisiaj miał podły nastrój i nie bardzo jej się chciało wierzyć, że przyczyniła się do tego zwykła praca. - Nie jestem w stanie prowadzić dochodzenia, dopóki na ogonie siedzi mi policja - oznajmił pułkownikowi B., skła dając raport. - Pewien jestem, że zamierzają mieć mnie na oku. - Hm, nie możemy na to pozwolić - przyznał pułkownik i sięgnął po słuchawkę. - Chcę, byś udał się do Roehampton i porozmawiał z Simmonsem. W czasie nasłuchu radiowego z Moskwy natrafił na różne dziwne informacje. Może ty zło żysz z tego jakąś logiczną całość, bo jemu się nie udaje. Była to ostatnia rzecz, na jaką Ralph miał ochotę. Ale roz kaz to rozkaz, musiał pojechać do małej willi, w której grupa detektywów w plątaninie kabli i słuchawek usiłowała roz-
szyfrować nagranie Simmonsa. Jak wynikało z zarejestro wanego materiału, istniała siatka szpiegów prowadząca aktywną działalność, ale nie wiadomo w jakim zakresie - te go nie udało się ustalić. Posługiwali się na pozór prostym ko dem, który okazał się jednak trudny do złamania. Ralph przed wyjściem z ministerstwa zamienił jeszcze pa rę słów z Pryde'em, który nie pozwolił zrobić z siebie chło pca na posyłki, ale nie dostawał również zbyt odpowiedzial nych zadań. Schuyler wiedział, że pułkownik ceni jego umie jętności bardziej niż predyspozycje Pryde'a, ale, jak stwier dził, każdy kij ma dwa końce. - Jak tam, chłopie, masz ostatnio sporo spraw na głowie? - zagadnął go Pryde, udając współczucie. - Można by to tak nazwać - potwierdził Ralph. Nie mógł się doczekać, kiedy w końcu znajdzie się w domu. Zamierzał namówić Clare, aby wybrała się z nim na wystawę najśwież szych egipskich wykopalisk. - Dużo się wydarzyło ostatnio... Ożeniłeś się i straciłeś swojego szpicla Dicka Gadułę. - Taaa... - przytaknął Ralph, trochę nieobecny. Przeko pywał biurko w poszukiwaniu ważnego dokumentu, który mógł mu się przydać w Roehampton. Uznał, że to nierozważ ne ze strony pułkownika wysyłać go w teren w tak krytycz nej chwili. Bąknął coś na pożegnanie i popędził do wyjścia. Im szybciej załatwi Roehampton, tym prędzej będzie w do mu, z Clare. Ale, niestety, w Roehampton natrafił na informacje, które koniecznie musiał przedyskutować z pułkownikiem, a więc pospieszył z powrotem do ministerstwa. - Nasuwa się jeden logiczny wniosek: ma to jakiś związek z Powietrznym Show zaplanowanym na przyszły piątek.
- A więc miej oczy otwarte, gdy się tam znajdziesz. Dziewczyna stanowić będzie dla ciebie przykrywkę. Dziewczyna! To moja żona, do cholery! - chciał wrzasnąć na cały głos, ale się powstrzymał. Uświadomił sobie z całą jasnością gorzką prawdę. Pułkownik miał rację, twierdząc, że miłość osłabia skuteczność działania. Kolejne słowa puł kownika sprawiły, że złość Ralpha prysnęła jak mydlana bań ka, by ustąpić miejsca wisielczemu nastrojowi. - Powiem ci, Schuyler, co trzymałem do tej pory w ta jemnicy. Zadano nam kolejny cios i to ciężki. Zniknął Camp bell. Ktoś go wsypał i jesteśmy przekonani, że skończył mar nie. Prawdopodobnie ukatrupiono go w kazamatach Łubian ki. Jest wśród nas zdrajca, Schuyler, a ja nie mam pojęcia, kto to może być. Podejrzewam, że ten sam człowiek jest źródłem przecieku informacji dla siatki, którą usiłujesz wy tropić. Dlatego musisz zachować ostrożność i absolutnie z nikim nie rozmawiać o tym, co ci przed chwilą powiedzia łem, ani o swojej działalności. Ralph znał i lubił Angusa Campbella, który miał powią zania z Ambasadą Czeską. Aż strach pomyśleć, że, być może, został stracony w jakimś podłym sowieckim więzieniu. Ralph poczuł trudną do zniesienia bezradność. Pułkownik próbował go nieco pocieszyć. - Na koniec mam też dobrą wiadomość. Policja nie bę dzie więcej nagabywać ani ciebie, ani twojej żony. A więc o jeden kłopot mniej. Czy domyślasz się, w jakiej sprawie chciał się zobaczyć z tobą twój informator albo dlaczego zo stał zamordowany? - Nie mam pojęcia - przyznał szczerze Ralph. - Gdybym był człowiekiem z fantazją, powiedziałbym pewnie, że czuję się tak, jakbym o północy błądził w ciemnościach po lesie, próbując znaleźć ścieżkę, która nie istnieje. Za każdym
razem wydaje mi się, że wpadłem na trop, a okazuje się, że znalazłem się w ślepej uliczce. - Hm - mruknął pułkownik. - Czasami fantazja się przy daje, ale, niestety, nie zawsze. Kontynuuj swoje dochodzenie, Schuyler. Chwilami mam wrażenie, że jesteś jedynym czło wiekiem, któremu mogę zaufać. Ralph wrócił do domu w ponurym nastroju. Oprócz wszy stkich innych spraw, jakie na niego spadły, nieustająco mar twił się o Clare - miał oczy i uszy otwarte na wszystko, co się dookoła nich działo, i rejestrował każdy szczegół. Nie po trafił o niej zapomnieć, jak nie sposób zapomnieć ćmiący ząb, który nieustająco sprawdza się językiem. - Miałeś dzisiaj ciężki dzień w pracy, tak? - zapytała z lekką ironią Clare, gdy po obiedzie opadł na fotel naprze ciwko niej ze szklaneczką brandy z wodą sodową. Wiedziała, że to nieprawda, ale wyraźnie coś go gryzło. Odwrócił wzrok, jego bursztynowe oczy straciły blask. - Dobrze to ujęłaś. - Nie chcesz mi się zwierzyć? - spytała Clare niespodzie wanie dla samej siebie. - Nie będę cię zanudzać. Zresztą, to i tak nic nie da. - Skąd wiesz, skoro nigdy tego nie robisz. Mam na myśli, że się nie zwierzasz. Na moment powrócił mu dobry humor. - Jak mam to rozumieć? - Sądzę, że wyraziłam się jasno - odcięła się Clare. - Dla mnie wcale to nie było takie jasne. - Tym razem Ralph zrobił coś zaskakującego. Wstał, porwał ją z fotela, aż upuściła na podłogę „Vogue", który przeglądała, i przyciąg nął do siebie. - Nie mam nic przeciwko temu, abyśmy pro wadzili tę grę słów w łóżku - oświadczył i złożył na jej ustach namiętny pocałunek.
195 Clare oderwała usta od jego warg i słodko oznajmiła: - Ale pewnie wolisz zwykłe cielesne igraszki? - Ja bym nie określił tego jako zwykłe - odparł. Zaczął ją znowu całować, ale tym razem dużo czulej. Clare odpowiedziała na pocałunek i gwałtowne pieszczo tyRalph chciał zapomnieć o wszystkim w jej ramionach. Zupełnie, jakby szukał rozgrzeszenia. Clare była jedyną war tościową osobą w jego podłej rzeczywistości, smugą światła, gwiazdą rozświetlającą czarne niebo nad mrocznym lasem, o którym wspominał pułkownikowi. - Kochaj mnie, Clare. O tak, właśnie tak - błagał. Clare zaczęła gładzić jego twarz. Ta niewinna pieszczota dostarczyła jej niezwykłych wrażeń. Ralph miał bardzo silny zarost, dlatego na ogół golił się po raz drugi wieczorem, po przyjściu do domu. Ale dzisiaj był tak zmęczony i przybity, że dał sobie spokój. Szorstki zarost, który czuła pod opusz kami palców, wydał się Clare szalenie erotyczny. Ralph pieścił ją jedną ręką, a drugą odpinał jej sukienkę. - Chodź ze mną do łóżka, Clare. Jesteś mi szalenie po trzebna - wyszeptał, przytulając spragnione usta do jej aksa mitnego policzka. Clare, wcześniej rozczarowana, że prawie nie zwracał na nią uwagi dzisiejszego wieczoru, teraz nie musiała narzekać na brak zainteresowania ze strony Ralpha. Spostrzegła, że je go pieszczoty sprawiały jej tak ogromną przyjemność, iż za miast go odepchnąć, co uczyniłaby jeszcze wczoraj, starała się być dla niego równie czuła. Zastanawiała się później, jak to się stało, że mu uległa. Doszła do wniosku, że po raz pierwszy okazał jej swoje prawdziwe oblicze, twarz człowieka wrażliwego, którą skry wał dotychczas pod maską cynicznego światowca.
Nie miała pojęcia, co się do tego przyczyniło. Był przy gnębiony i wyczerpany, dlatego pragnęła go pocieszyć, przy wrócić dobry humor, radość życia. Widząc, że Clare nie stawia oporu, tylko przytula się do niego coraz mocniej, Ralph podprowadził ją do drzwi. Gdy znaleźli się przy schodach, przerzucił ją sobie przez lewe ra mię, jak strażak ratujący ofiarę pożaru. Armstrong, który wychynął ze służbówki, odprowadził ich życzliwym wzrokiem na górę. Clare śmiała się i kuksała Ralpha pięściami w plecy, jej długie włosy barwy karmelu spływały kaskadą w dół. - Puść mnie, Ralph! Zrobisz sobie krzywdę! Ralph zignorował okrzyki protestu. Żadne z nich nie za uważyło przyglądającego się im Armstronga, który nie miał najmniejszych wątpliwości, co się wydarzy, gdy Clare i Ralph znikną za zamkniętymi drzwiami sypialni. Na jego twarz wypełzł chytry uśmiech. - No, najwyższa pora - mruknął, wycofując się do służ bówki, aby napić się wyśmienitej whisky, którą podkradł Ralphowi z salonu. Ralph i Clare być może nabrali całą londyńską socjetę, ale nie Armstronga, który obserwował ich wzajemne gierki z po błażliwym uśmiechem, życząc im z całego serca, aby skoń czyli z tym i zabrali się do dzieła! Clare obudziła się rano, nie bardzo orientując się, gdzie jest. Czuła się tak, jakby dokonała jakiegoś wielkiego i saty sfakcjonującego dzieła. Miała obolałe mięśnie, również te, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała. Wyślizgnęła się z objęć osoby leżącej obok niej... Nagle powróciła jej pamięć. Przypomniała sobie, że Ralph zaniósł ją na górę, rzucił na łóżko, zerwał z siebie
197 ubranie, jakby go parzyło, potem przykrył ją swoim wspa niale umięśnionym ciałem i zaczął gorączkowo rozbierać. A ona nie oponowała. Przez moment siedzieli naprzeciwko siebie, milcząc ni czym para staruszków, której życie upłynęło na ciężkiej ha rówce, o co zresztą nie mają pretensji do losu. To chwilowe onieśmielenie ustąpiło miejsca gwałtownemu pożądaniu, pragnęli siebie tak, jak dzieci pragną zakazanych słodyczy - nade wszystko na świecie. Od kiedy zaczęli się mieć ku sobie? Clare zadała sobie to pytanie, usiłując odwrócić się na bok, co okazało się niemo żliwe, gdyż jej noga tkwiła pomiędzy nogami Ralpha. Jeśli ma być szczera, to od momentu, gdy spotkali się po raz pier wszy, na przyjęciu u Bitsy Bentley. Sposób, w jaki Ralph się z nią kochał, był mieszaniną de likatności i nieokiełznanej namiętności. Wiedział, że Clare jest niedoświadczona - co do tego nie miała wątpliwości i wprowadzał ją powoli w tajniki rozkoszy. Ale gdy pokona ła już uczucie onieśmielenia, zaczęła całować go i pieścić, przez co stawał się coraz bardziej namiętnym kochankiem, aż rozpalił ją do szaleństwa, tak że pozwoliła, by robił z nią, co chciał. A to, co robił, sprawiało jej taką rozkosz, że błagała, by nie przerywał, gdy znaleźli się o krok od tego, co stanowiło ukoronowanie miłości między kobietą i mężczyzną. - Muszę - powiedział Ralph, dysząc. - Bo inaczej będę do niczego. - Jego pożądanie sięgnęło zenitu. Czuł się jak chłopak, który znalazł się po raz pierwszy w łóżku z ukocha ną i jest bliski natychmiastowego spełnienia, ale mimo to próbuje nad sobą zapanować. Napięcie seksualne rosło w nim od chwili, gdy wspólnie zamieszkali. Ale ponieważ pragnął zadowolić Clare, dać jej
pełnię rozkoszy, musiał powściągnąć żądze. Inaczej on do znałby spełnienia, a ona - frustracji. Pragnął z całego serca dzielić z nią rozkosz, co było dla niego zupełnie nowym uczuciem. Clare nie miała żadnego doświadczenia, ale czuła instyn ktownie, że może mu zaufać. Gdy dotknęła jego męskości, zadrżał. - Jeszcze nie, Clare, za chwilę - szepnął. Poddała się wtedy jego pieszczotom, zapominając o bo żym świecie, aż w końcu osiągnęli spełnienie. Leżeli potem zdyszani, spleceni ciałami, szczęśliwi. Ralph kochał się z nią tak delikatnie, że nie poczuła żad nego bólu. Bardzo się obawiała pierwszego stosunku, bo na słuchała się opowieści bardziej doświadczonych przyjació łek, dla których pierwszy kontakt seksualny był rozczarowu jącym i bolesnym przeżyciem. Clare stwierdziła, że strach i fałszywy wstyd znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ralph wciąż dyszał z wysiłku - jego szeroki tors unosił się w górę i opadał, jak u biegacza, który odniósł przed chwilą zwycięstwo. Clare tak wzruszył ten widok, że zaczęła obsypywać Ralpha pocałunkami. - Och, dziękuję ci! - szeptała żarliwie pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem. - Dziękuję! Było mi z tobą wspania le. Nie przypuszczałam, że można dzielić z kimś taką roz kosz. Ralph nie wierzył własnym uszom. Jeszcze nigdy nie był obiektem aż takiej wdzięczności. Eva nieustająco narzekała, że nie zaspokaja jej w sposób, jakiego od niego oczekuje. Ale, prawdę powiedziawszy, i jej nie udało się go zaspokoić tak, jak uczyniła to przed chwilą Clare, intuicyjnie wyczu wając jego potrzeby.
- To ja powinienem podziękować tobie - rzekł. - Tak bardzo się bałem, że mogę sprawić ci ból. - Ależ skąd. Nie czułam żadnego bólu. Wręcz przeciwnie. Och, Ralph, mam nadzieję, że nie żałujesz tego, co się stało. - Jak mógłbym żałować. Przecież jesteśmy mężem i żo ną, co stało się faktem. - Gdy to mówił, ogarnęło go nie zna ne mu dotychczas uczucie. Nie był to spazm ekstazy, której doznali przed chwilą oboje, ale głęboka miłość sprawiająca, że pragnął uchronić swoją ukochaną od wszelkiego zła. Ralph wziął Clare w ramiona i zaczął czule tulić, aż z jed nego zrodziło się drugie... i nawet się nie spostrzegli, jak za częli się namiętnie kochać. Czas przestał dla nich istnieć, bo jak dla wszystkich kochanków, liczyła się jedynie przeżywa na właśnie chwila. A potem oboje zasnęli. Clare ocknęła się ze snu i przyglądała się spokojnej twarzy Ralpha, nie mogąc się nadziwić, że okazała się w łóżku tak namiętną kobietą. Nie wyznała Ralphowi, że go kocha, bo nie chciała go do niczego zobowiązywać. Nie bardzo wie działa, co Ralph czuje do niej, ale miała nadzieję, że jej to w końcu wyzna. Ralph obrócił się na bok i objął czule. - Clare? - wyszeptał rozespany. Clare odetchnęła z ulgą, słysząc swoje własne imię, a nie jakiejś innej kobiety. - Tak, kochany - odszepnęła i złożyła na jego ustach na miętny pocałunek. - Myślałem, że mi się tylko śniłaś. Clare uśmiechnęła się do niego ciepło. - Jak widzisz, istnieję naprawdę. Chodziły ci po głowie cielesne igraszki i w końcu dopuściłeś się wobec mnie nie godziwego czynu.
- Aż taki niegodziwy to on nie był, zważywszy, że jeste śmy małżeństwem. Clare z uśmiechem na ustach zrobiła uszczypliwą uwagę. - Nasza umowa wyklucza możliwość prawdziwego speł nienia. - Ach, tak - mruknął. - Chodź tu, kobieto - wsunął dłoń pod kaskadę brązowych włosów i delikatnie przyciągnął Clare do siebie. - Pozwól mi udowodnić, że nasza umowa nie jest aktualna. - Z przyjemnością - odparła figlarnie. - Z wielką przy jemnością... To cudowne być żoną swojego męża i przeżywać z nim niebiańskie chwile, stwierdziła Clare następnego ranka. Tłu maczenie z francuskiego szło jej w zdumiewającym tempie. Pewne sceny w książce nie wydawały jej się już aż tak eks tremalne, odkąd odkryła rozkosz cielesnej miłości. Ku wielkiej uciesze Armstronga, ucałowała na do widze nia Ralpha, który po śniadaniu udał się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zmieniła też prześcieradło, na którym widniały ewidentne dowody, że kochali się po raz pierwszy. Gdy wyjmowała z szafy świeże, Ralph z uśmiechem skomentował: - Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że jesteśmy kochankami, którzy muszą się kryć ze swoją miłością, a nie przyzwoitą parą. Clare oblała się rumieńcem. - Chciałam tylko zatrzeć pewne ślady - oparła zawsty dzona. - Nieładnie. - Pomachał jej palcem przed nosem, jak na uczyciel, który daje reprymendę niegrzecznemu uczniowi. Clare starała się zebrać myśli. Powinna się pospieszyć, je-
żeli chce odwiedzić po południu matkę Ralpha. Ale wciąż wracała myślami do wspomnień ostatniej nocy, a zwłaszcza momentu, gdy po raz pierwszy poczuła mocne ciało Ralpha. Zatrwożyły ją głębokie blizny na jego torsie i lewym ra mieniu. Wiedziała, że był ranny na wojnie, ale teraz dopiero przekonała się, jak ciężkie odniósł obrażenia. Prawdopodob nie dochodził do siebie przez długie miesiące. Ciekawe, jak zniósł przymusowy bezruch tak aktywny mężczyzna? Czy dlatego zaprzestał gry w polo? Gdyby znała go lepiej, zapytałaby, jak został ranny, ale na razie nie miała odwagi. Gdy kochali się, całowała czule wszystkie blizny, współczując mu cierpienia i podziwiając odwagę. Dosyć tych rozmyślań! - przywołała się do porządku i za brała się do pracy... - Kochanie, tak się cieszę, że przyszłaś. Zdaję sobie spra wę, że choć nie wyjechaliście w podróż poślubną, zapewne z trudem znalazłaś dla mnie wolną chwilę. Pokój, do którego wprowadzono Clare, wypełniony antycz nymi meblami w stylu wschodnim, był równie piękny jak sama hrabina. Na ścianach wisiały bezcenne ikony, połyskując w przyćmionym świetle. Hrabina miała na sobie ciemnobeżową sukienkę pochodzącą z atelier nowej paryskiej projektantki mo dy Coco Chanel. Cudownie prosty fason sukienki oraz sznur pereł podkreślały jej klasyczną urodę. Herbata oraz różne smakołyki stały na niskim stoliku z mozaikowym blatem. Hrabina zaczęła napełniać filiżanki, dając Clare czas, aby oswoiła się z sytuacją. Prowadziły przez chwilę banalną rozmowę, ale gdy hra bina wypiła herbatę, odstawiła filiżankę i powiedziała: - Chciałabym porozmawiać z tobą o bardzo ważnej spra-
wie. Musisz przekazać pewną wiadomość mojemu synowi. O tym, że Ralph jest moim synem, wie zaledwie kilka osób, ale jestem przekonana, że powiedział ci o tym w zaufaniu. - Owszem - przyznała Clare, taktownie nie rozwodząc się na ten temat. - Przypuszczam, że zawierzył ci również inne tajemnice - westchnęła hrabina. - Ralph czuje do mnie urazę, bo, jego zdaniem, wyrzekłam się go. Ale cóż mogłam zrobić? Mając zaledwie osiemnaście lat, poznałam jego ojca, Jorisa Schuy lera, który jest również ojcem lorda Longthorne'a. Podobnie jak jego synowie, nie był szczególnie przystojny, ale miał w sobie coś szalenie pociągającego. Kobiety traciły dla niego głowę. Pomimo ogromnej różnicy wieku, zakochałam się w nim bez pamięci. Jak twierdził Joris, z wzajemnością. Nie uchodziłam za żadną piękność. Zaślepiona miłością, gotowa byłam spełnić każde jego życzenie, a on... on mnie... uwiódł. Skończyło się to dla mnie katastrofą - zaszłam w ciążę. Rodzice byli zdruzgotani tą wiadomością. Urodzi łam dziecko w wielkiej tajemnicy i musiałam je oddać Jori¬ sowi, który miał się nim zaopiekować. Nie byłam wówczas pełnoletnia i nie pozostawało mi nic innego, jak poddać się woli rodziców. Nie mogłam wyjść za mąż za Jorisa, bo miał żonę. Oto moja historia... oraz Ralpha. Jednak bardzo ko cham swego syna i cierpię na myśl, że grozi mu niebezpie czeństwo w związku z wykonywaną przez niego pracą. Clare już chciała zapytać: „Z jaką pracą?", ale w porę ugryzła się w język. - Jako agent tajnego wywiadu naraża się dla dobra kraju na niebezpieczeństwo, wykonując różne ryzykowne misje, ale dotychczas jeszcze nigdy nie był wplątany w aż tak brud ne sprawy. Tym razem może przepłacić to życiem - również twoim - jeżeli nie zachowa skrajnej ostrożności. - Pod-
ekscytowanie księżnej odbiło się na jej angielszczyźnie, mó wiła z wyraźnym akcentem. Odchrząknęła, zakryła dłońmi oczy i ciągnęła: - Nie pytaj mnie, skąd o tym wiem, ale pew ne osoby gotowe są zabić Ralpha z zemsty za to, że udare mnił ich plany. A ponieważ jesteś z nim związana, również ryzykujesz życie. Powiedz mu, że ma wroga wśród agentów wywiadu, który go nienawidzi i pragnie zniszczyć. Ralph uważa go za przyjaciela. Przekaż mu też, że w sprawę zamie szany jest mężczyzna, który podaje się za przyjaciela Antho¬ ny'ego Mallory'ego oraz Jeremy'ego Peele'a. Jak wiadomo, wybieracie się na Powietrzne Show w Hendon. Musicie za chować wszelkie środki ostrożności. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Nie chcę zdradzić swojej ojczyzny, dlatego po winnam uważać na to, co robię, podobnie jak wy. Napijesz się jeszcze herbaty czy wolisz lampkę koniaku? Jesteś okropnie blada. Trudno się dziwić, pomyślała Clare. Okazuje się, że Ralph jest tajnym agentem! Oszukiwał ją z premedytacją od same go początku, od chwili gdy się poznali. Udaje troskliwego faceta, kierującego się wyłącznie współczującym sercem, a tymczasem Clare jest dla niego jedynie przynętą, na którą chce zwabić wroga. To chyba normalne, że zrobiło jej się słabo! Ale z niej idiotka! Że też nie wpadła wcześniej na to, kim jest Ralph. Uprzytomniła sobie jego zachowanie tego wie czoru, gdy zamordowano Jeremy'ego. Determinację, z jaką ją podchodził, by powiedziała, dlaczego rzuciła Boya... Ach, mogłaby tak wymieniać bez końca. Teraz zrozumiała, dlacze go nie był zaskoczony, gdy nocą dokonano próby zamachu na ich życie. Szybkość jego reakcji też stała się jasna. A ostatniej nocy... wymanewrował ją tak, że poszła z nim do łóżka.
To już szczyt wszystkiego. Myślała, że Ralph ją kocha, a to zwykły judasz! Nie mogła pojąć, jakim cudem zachowała spokój i ka mienną twarz przed księżną. Drogi powrotnej do domu jej pamięć nie zarejestrowała. Armstrong, który otworzył drzwi, myślał, że Clare jest chora. Zaproponował herbatę. Odmówiła, ale po chwili przywołała go do siebie. - Podaj mi jednak, proszę, filiżankę mocnej jak siekiera herbaty. Coś z nią nie tak, pomyślał Armstrong. Do diabła, prze cież sprawy zaczęły się wreszcie układać pomyślnie. Intuicja mówiła mu, że to ma jakiś związek z jego panem. Ralpha z kolei tym razem zawiodła intuicja i zupełnie nie spodziewał się, że czekają go w domu kłopoty. Cały dzień dopisywał mu szampański humor, na co wpływ miał niewątpliwie fakt, że kochał się z Clare. Wszedł do domu, pogwizdując wesoło. Armstrong zwykle zwracał mu uwagę, mówiąc: - To nie przystoi dżentelmenowi, proszę pana. A Ralph za każdym razem odpowiadał: - Jak się okazuje, Armstrong, wcale nie jestem dżentel menem. Ale tym razem Armstrong powstrzymał się od komen tarza. Clare nie wyszła na powitanie. Nie zastał jej również w salonie. - No, no - mruknął Ralph. - Kto to widział, żeby praco wać o tej porze. Wbiegł po schodach na górę, otworzył z impetem drzwi do jej pokoju i niczym aktor w podrzędnej komedii zawołał: - Mężulek jest już w domu, kochanie!
Clare przerwała pisanie na maszynie. - Co się stało, Ralph? - zapytała lodowatym tonem. - Zdaje się, kochanie, że to ja powinienem zadać ci to pytanie - stwierdził. - Dlaczego jeszcze pracujesz o tak późnej porze? - Ponieważ muszę, Ralph. - Odkąd jesteś moją żoną, wcale nie musisz. Spojrzała mu prosto w oczy zimnym wzrokiem. - Ach tak? Powiedz mi w takim razie, dlaczego się ze mną ożeniłeś? Podaj jednak, proszę, faktyczny powód. - Dlaczego o to pytasz? - Ralph był wyraźnie zakłopo tany. Gdy tylko przekroczył próg pokoju, zorientował się, że coś jest nie tak. Przez cały dzień miał świetny humor, bo wciąż powracała mu na myśl upojna noc spędzona z Clare. Chwilami trudno mu się było skupić na pracy. Ale teraz po czuł się tak, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wo dy. Przysunął sobie krzesło i usiadł. - Co ci jest, Clare? Drę czą cię jakieś złe myśli? Powiedział to tak ciepłym głosem, że łzy zakręciły się w oczach Clare. - Widziałam się dzisiaj po południu z twoją matką. Pro siła, abym przekazała ci pewną wiadomość. Dowiedziałam się od niej również rzeczy, które powinnam usłyszeć z twoich ust. A więc dobrze wyczuł, że coś ją gryzie. - Cóż takiego powiedziała ci matka? Czy ma to jakiś związek z nami? - Zaraz do tego dojdę, Ralph. - Nie został nawet ślad ra dosnego uniesienia, którego doświadczała jeszcze dzisiejsze go ranka. - Matka zdradziła mi, że jesteś agentem tajnego wywiadu, więc pewnie opowiadasz wszem i wobec o swojej znikomej roli w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, by za-
mydlić ludziom oczy. Ale jak mogłeś mnie tak podle oszu kać? Wierzyłam, że pomagasz mi, bo jesteś dobrym człowie kiem, a ty przez cały czas po prostu mnie wykorzystywałeś. Najpierw wyciągnąłeś ode mnie informacje o Boyu i Jere mym, a potem postanowiłeś użyć mnie jako przynęty. Dopie ro gdy matka zdradziła mi, czym się naprawdę zajmujesz, za częłam zastanawiać się nad wydarzeniami z ostatnich tygod ni. A powinnam to robić od momentu, gdy spotkałeś mnie w sypialni Jeremy'ego, zamiast wierzyć ślepo w każde twoje kłamstwo. Nie miej pretensji do matki, że powiedziała mi prawdę. Jest przekonana, że dawno o tym wiem i nie wypro wadziłam jej z błędu. Najbardziej ranił Ralpha lodowaty ton Clare. Widać uz nała, że spotkała na swojej drodze kolejnego oszusta, który zgotował jej nową porcję cierpień, jakby już nie dość się wy cierpiała. Gdyby krzyczała i wściekała się na niego, próbo wałby się bronić, ale emanowały z niej taki chłód i smutek, że Ralph czuł się kompletnie bezradny. Pochylił się na krześle i ujął jej dłoń - była jak sopel lodu. Ogarnęła go rozpacz. Wczoraj znalazł prawdziwą miłość, a dzisiaj przyszło mu ją utracić. Dlaczego tak krótko mógł się cieszyć szczęściem... - Spójrz na mnie, Clare. Wysłuchaj mnie, kochanie. To prawda, że jestem tajnym agentem. Prawdą jest również, że znalazłem cię w sypialni Jeremy'ego, bo cię śledziłem. Do stałem taki rozkaz i spełniałem swój obowiązek. Tak zaczęła się nasza znajomość, ale potem sprawy potoczyły się inaczej. Gdy cię poznałem bliżej, zakochałem się w tobie. Pragnąłem cię chronić nie ze względu na to, co wiedziałaś, czy aby użyć cię jako przynęty, ale dlatego, że cię pokochałem. Nigdy w życiu nie naraziłbym cię na niebezpieczeństwo. Uwierz mi.
- Już raz ci uwierzyłam, Ralph, gdy udawałeś szlachet ną osobę, gotową pomóc biedniej dziewczynie, która znalaz ła się w tarapatach. A teraz mówisz o miłości. Dlaczego miałabym ci znowu uwierzyć? Czy wiesz, gdzie kończy się prawda, a zaczynają kłamstwa? Zresztą, kłamstwo wkal kulowane jest w twój zawód. - Oczy Clare napełniły się łzami. To ostatnie zdanie ubodło Ralpha do żywego. Puścił jej rękę jak oparzony. - Dlaczego miałbym cię okłamywać, Clare? Posłuchaj. Jestem tajnym agentem, którego zadaniem jest tropić za granicznych agentów i zdrajców kraju. Dzięki nam, strażni kom bezpieczeństwa, ludzie tacy jak ty mogą żyć w spokoj nym świecie, z dala od morderstw i przemocy. W świecie, w którym kobiety mogą spacerować w dzień i w nocy po ulicy, nie bojąc się, że zostaną napadnięte. To my, niewi dzialni strażnicy waszej wolności, chronimy was przed tymi, którzy chcą wam ją odebrać. A jak miałaś okazję się prze konać, jest ich wielu. Teraz, gdy wyszło na jaw, kim jestem, czynisz mi wyrzuty. Kiedy walczyłem na froncie, traktowa no mnie jak bohatera. Przecież jestem wciąż tym samym człowiekiem. Wielu moich kolegów poniosło śmierć w zi mnej wojnie, jaką prowadzimy obecnie. Obowiązuje mnie, Clare, tajemnica służbowa, dlatego nie mogłem powiedzieć ci prawdy. Ty również milczałaś latarni, bo przyrzekłaś Boyowi Mallory'emu dyskrecję. I ty, i ja kierowaliśmy się honorem. Podszedł do drzwi, zaciskając dłonie w pięści. Kochał ją. Tak bardzo obawiał się tej chwili. Obawiał się, że Clare nie wybaczy mu, gdy odkryje jego prawdziwą tożsamość. I choć kosztowało go to wiele wysiłku, postanowił odejść, zanim któreś z nich powie coś, co drugiemu utkwi drzazgą
w sercu. Pomimo słodkiego wyglądu, Clare była równie silną i upartą osobą jak on. Gdyby doszło do sprzeczki, wszystko byłoby między nimi skończone. Już miał wyjść z pokoju, ale poczucie obowiązku znowu wzięło górę. Zatrzymał się na progu. - Wspomniałaś, że moja matka przekazała ci jakąś wia domość dla mnie. Co to takiego? - Postaram się dokładnie powtórzyć jej słowa - odparła Clare, ledwie poruszając spierzchłymi wargami. - Powie działa, że masz wroga wśród agentów wywiadu, który cię nienawidzi i pragnie zniszczyć. A ty uważasz go za przyja ciela. W sprawę zamieszany jest również mężczyzna, który podaje się za przyjaciela Anthony'ego Mallory'ego oraz Je remy'ego Peele'a. Ponieważ wiadomo, że wybieramy się na Powietrzne Show w Hendon, powinniśmy zachować wszel kie środki ostrożności. To wszystko. - Ten facet, podający się za przyjaciela Boya i Jeremy'e¬ go, to z pewnością Gordon Stewart. Od dawna podejrzewam, że ma powiązania z bolszewicką siatką szpiegowską. Ale nie mam pojęcia, kim jest ten drugi, ten mój fałszywy przyjaciel. Znalazłoby się co najmniej pół tuzina podejrzanych osób. - Zamilkł i spojrzał na jej pobladłą twarz. Widać powiedział coś, co zrobiło na niej wrażenie, i, być może, ostudziło choć trochę złość za to, że ją oszukiwał. Posłał jej zdawkowy uśmiech, zaledwie namiastkę zazwyczaj zaraźliwie radosne go uśmiechu. - Dziękuję ci, Clare. Spisałaś się na medal. Choć gorzko żałuję, że wyraziłem zgodę na wasze spotkanie. Czy mam się ciebie spodziewać na obiedzie? Tym pytaniem dawał jej sposobność, by nie zjawiła się w jadalni i unikała go niczym tchórz po tym, jak wysunęła przeciwko niemu bolesne zarzuty. Dobre stosunki, w jakich byli nawet przed ostatnią, pełną
rozkoszy nocą, popsuły się bezpowrotnie. Stali się dla siebie znowu obcymi ludźmi. Clare uniosła dumnie głowę. - Tak, zejdę na obiad. Nosiłam się z myślą powrotu do Chelsea, chciałam ci zwrócić obrączkę. Ale zdecydowałam się wypełnić swój obowiązek, Ralph, tak, jak ty spełniasz swój. Co prawda, nie jestem żołnierzem, ale żoną żołnierza, a to do czegoś zobowiązuje. Na te słowa w sercu Ralpha zaczęła się tlić iskierka na dziei.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY - Jestem przekonany, że od razu stracisz głowę dla kuzyna Gisa, podobnie jak wszystkie kobiety. Ale sprawa jest zupełnie beznadziejna, bo to najszczęśliwszy żonaty mężczyzna, jakiego znam - oznajmił Ralph, gdy wiózł Clare swoim bentleyem na Powietrzne Show. Przejeżdżali przez jedną z najmniej zabudo wanych części Hendon, dawniej małej wioski, a od jakiegoś czasu przedmieścia Londynu. Hendon stanowiło centrum awiacji, ze szkołą pilotażu oraz lotniskiem. Ralph i Clare rozmawiali ze sobą w miarę normalnie, ale brakowało owej serdecznej atmosfery, jaka się wytworzyła po ich wspólnie spędzonej nocy. Zwłaszcza, że tę ostatnią strawili samotnie. - Gis miał kiedyś opinię hulaki - odparła Clare. - A więc widać szalenie się zmienił. - To typowe dla naszej rodziny - stwierdził Ralph, zer kając na nią kątem oka. - Wszyscy mężczyźni z rodu Schuy lerów muszą się wyszumieć za młodu, ale gdy się ożenią, na wet nie spojrzą na inną kobietę. Czyżby była to ze strony Ralpha aluzja? Clare miała na dzieję, że tak, ale nie potrafiła powstrzymać się od uszczyp liwej uwagi. - Nie sprawdziło się to w przypadku twojego ojca. - Ach - odparł Ralph beztrosko, gdyż nie czuł się do tknięty - pod tym względem nie był typowym Schuylerem, o ile mi wiadomo.
Clare zaczęła podziwiać widoki, gdyż w tej części Anglii jeszcze nigdy nie była. Ralph zjechał z zatłoczonej głównej drogi, którą wszyscy zmierzali na Powietrzne Show i jechał teraz pustą, boczną drogą przez zalesione tereny, mijając w oddali zabudowany obszar łączący Hendon z Londynem. Zaczął ich doganiać jakiś inny bentley. Najwidoczniej jego kierowca również postanowił skrócić sobie drogę. Ralph nie na leżał do piratów drogowych, dlatego zjechał na bok, aby pędzą cy z dużą prędkością samochód mógł ich wyprzedzić. Ale kie rowca nie zrobił tego - wyhamował w ostatniej chwili i stuknął Ralpha od tyłu, spychając go niemal do rowu. Ralph pomyślał w pierwszej chwili, że kierowca się po prostu zagapił, ale szybko zrozumiał swoją pomyłkę. Męż czyzna siedzący za kierownicą, z twarzą skrytą za wielkimi goglami, stawał się coraz bardziej zuchwały, tak że nie ule gało wątpliwości, iż usiłuje spowodować wypadek, w wyni ku którego Ralph i Clare poniosą śmierć. Clare krzyknęła z przerażenia, gdy zorientowała się, co się dzieje. Ralph przyspieszył, próbując zgubić faceta, gdyż nie uśmiechała mu się perspektywa wylądowania w przydrożnym rowie. Ale bez skutku. Goniący go bentley miał silnik o takiej samej mocy jak samochód Ralpha. A więc pozostała jeszcze jedna możliwość. Zrównał się z atakującym go pojazdem, a następnie zwiększył raptownie prędkość i uderzył go w bok tak, że piasta tylnego koła jego bentleya zahaczyła o piastę przedniego koła napastnika... Jechali z tak szaloną prędkością, że kierowca atakującego ich samochodu stracił panowanie nad kierownicą - przeciął szosę, przeleciał przez rów i wyrżnął w drzewo. Maska bent leya zwinęła się w harmonijkę, a mężczyzna zawisł bezwład nie na kierownicy. Ralph gwałtownie zahamował, zatrzymał samochód, wy-
skoczył z niego i przebiegł na drugą stronę szosy, krzycząc, aby Clare nie ruszała się z miejsca. Gdy dopadł do oszoło mionego kierowcy, ten zaczął właśnie się poruszać, jęcząc cicho. Ralph zerwał mu gogle, żeby przyjrzeć się twarzy, ale nie znał człowieka. Mężczyzna zaklął siarczyście - miał tak ciężki, typowy dla East Endu akcent, że Ralph z trudem go zrozumiał. Bez najmniejszych skrupułów złapał faceta za kołnierz, zaklął równie siarczyście, po czym wrzasnął: - Kto ci za to zapłacił?! Nie ulegało kwestii, że wróg, bez względu na to, kto to był, wynajął jakiegoś zbira z dzielnicy portowej, żeby zamor dował Ralpha i Clare. Bandzior zamierzał zepchnąć ich z szosy, pozorując śmiertelny wypadek. O ile nie zginęliby na miejscu, dobiłby ich pewnie łomem albo innym równie poręcznym narzędziem. Pomyślał, że Dick Gaduła chciał go ostrzec i dlatego został zamordowany. - Nie znam gościa, jak babcię kocham - wystękał ranny mężczyzna. - W życiu go nie widziałem. Facio bulnął, że bym za tobą jechał i cię ukatrupił na drodze do Hendon. „A nie zapomnij załatwić tej cizi, jego żonki" - powiedział. Gdyby nie Clare, Ralph udusiłby zbira własnymi rękami. - Masz się z nim spotkać jeszcze raz? Żeby odebrać forsę za robotę?, Mężczyzna skinął żałośnie głową, krzywiąc się z bólu. - Chyba mi połamałeś grabę, chłopie. Miałem się zjawić jutro w knajpie, o wiele mi się robota powiedzie. - A jak wyglądał ten tajemniczy gość, który wynajął cię na płatnego mordercę? - Czy ja wiem... Twojego wzrostu. Jakby trochę ryżawy... Umorusany na gębie, w roboczych ciuchach mechani ka jak ja. Ale gadał jak ty.
213 Ralph nie spodziewał się, że mężczyzna spotkał się ze zbi rem wystrojony jak dżentelmen, który wybrał się na przecha dzkę po Piccadilly. Kimkolwiek był osobnik, który zorgani zował kolejny zamach na ich życie, musiał wiedzieć, że Ralph jedzie samochodem na Powietrzne Show. Gdyby nie dotarli do Hendon, oznaczałoby to, że plan się powiódł. Wy obrażał sobie, jak zareaguje potencjalny morderca na wieść, że zarówno on, jak i Clare uszli z życiem... Przyjrzał się z politowaniem osiłkowi z East Endu, który podjął nieudaną próbę wykaraskania się z wraku samochodu. Był blady jak ściana i z trudem się poruszał, a więc, zdaje się, odniósł poważniejsze obrażenia. Ralph zadał mu jeszcze jedno pytanie. - Kto sprzątnął Dicka Gadułę? Opryszek odwrócił chytrze wzrok. - Dick Gaduła. Co to za jeden? - Udajesz głupiego? - warknął Ralph. Dobrze się złoży ło, że wybrali się dość wcześnie w podróż do Hendon. Mu siał zdecydować, co zrobić z niedoszłym mordercą. Nie mógł go zostawić na miejscu wypadku, nie tylko z pobudek huma nitarnych, ale i dlatego, że facet uciekłby, a potem dalej brał zlecone roboty. - Ralph, co się dzieje? Czy on próbował nas zamordo wać? - Clare miała już dość siedzenia w samochodzie, a więc przyszła na miejsce wypadku, ignorując polecenie Ralpha, by się nie ruszała z miejsca. Zmierzyła pogardliwym wzrokiem bandziora. - Facet miał ochotę trochę się pościgać, ale się to dla nie go źle skończyło - odparł Ralph ironicznie. Po raz kolejny Clare poczuła się jak bohaterka powieści kryminalnej. Zdumiała się tylko, że mężczyzna uwięziony za kierownicą ma tak potwornie pospolity wygląd. W powieś-
ciach potencjalni mordercy miewali demoniczne oblicza. Zrobiła uwagę, której bystrość zaskoczyła Ralpha. - Skąd on, na Boga, wytrzasnął bentleya? - Dostarczono mu - stwierdził lakonicznie Ralph. - W ra mach umowy. Mogłabyś mi pomóc wyciągnąć go z samocho du? Zdaje się, że poważnie uszkodził sobie kręgosłup. - To tyś mnie tak urządził! -jęknął poszkodowany. - Fantastycznie! - rzucił z przekąsem Ralph. - Każdemu się może przytrafić, prawda? Przytrzymaj go, Clare. - Ten facet chyba ma jakieś imię i nazwisko? - nie dawa ła za wygraną Clare. Mężczyzna był popielaty na twarzy i wyraźnie cierpiał jak potępieniec, ale Clare nie czuła litości. - Sid, proszę pani. Nazywam się Sid Jones - wystękał. - Ten pani chłop to twarda sztuka. Cholera, nikt mnie nie uprzedził. - Złap mnie za rękę, Sid, jakby cię za bardzo bolało - po wiedziała Clare. Mężczyzna zaczął jęczeć jak zarzynane prosię, gdyż Ralph nie obchodził się z nim zbyt delikatnie. W końcu udało im się jakoś wyciągnąć go z wraku samo chodu. Okazało się, że nie jest w stanie o własnych siłach utrzy mać się na nogach. Podtrzymując go, doczłapali się z nim do zaparkowanego po drugiej stronie szosy bentleya Ralpha i uło żyli na tylnym siedzeniu. Ralph dziękował Bogu, że znajdowali się na nieuczęszczanej, bocznej drodze, gdzie nie zebrał się od razu tłum gapiów. Świadków akurat nie potrzebował. - Jesteśmy na miejscu - stwierdził Ralph, zjeżdżając na parking dla widzów Powietrznego Show. - Miejmy nadzieję, że uda nam się znaleźć w tym tłumie Gisa. Zawieźli najpierw półprzytomnego Sida do szpitala w po-
bliżu Hendon. Ralph zadzwonił anonimowo do Scotland Yar du i poinformował, gdzie mogą znaleźć ewentualnego zabój cę Dicka Gaduły. Powiedział, że miał on wypadek, i wskazał miejsce, gdzie znajduje się rozbity samochód. Był przekona ny, że Sid nie przyzna się policji, iż próbował zabić Ralpha Schuylera i jego żonę, a on, Ralph, również nie zamierzał te go ujawniać. Clare przekonała się po raz kolejny, że przy boku Ralpha nie sposób się nudzić. Znowu miała okazję obserwować skutecz ność jego działania. Gdy Sid próbował zepchnąć ich z drogi, Ralph wykazał się niebywałym refleksem i zręcznością. W efe kcie to Sid wylądował w szpitalu z uszkodzonym kręgosłupem, skręcając się z bólu, a oni cało wyszli z opresji. A teraz miała poznać kuzyna Ralpha, słynnego Gisa Ha villanda, pilota i konstruktora samolotów, a do tego wyjątko wego męża i ojca. Wszyscy uważali go za szalenie przystoj nego. Ciekawa była, czy i ona przychyli się do tej opinii? Ralph uprzedził ją, aby nie nabrała się na swobodny sposób bycia Havillanda, bo pod płaszczykiem czarującego faceta kryje się wyjątkowo szczwany lis. I to właśnie Gis odnalazł ich w tłumie, czego, jak wyraził się później Ralph, należało się spodziewać. - Co wyście robili, Ralph? Czekam na was całe wieki. - Jak myślisz, Gis? Wyrywaliśmy się z objęć śmierci. Zabrzmiało to niemal beztrosko, ale w gruncie rzeczy Ralphem wstrząsnęło to, co się stało, zwłaszcza gdy sobie uświadomił, że Clare groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nawet telefon, w którym anonimowy rozmówca groził Clare śmiercią, nie poruszył go do tego stopnia co rzeczywista pró ba zamachu na ich życie. Gis zupełnie nie przejął się słowami Ralpha. Na ogół nie wiele rzeczy robiło na nim wrażenie.
- Opowiedz mi całą historię - zaproponował obojętnym tonem, jakby spoglądanie śmierci w oczy było chlebem po wszednim. Ralph zaczął mówić, ale nie dobrnął zbyt daleko w swojej opowieści. Clare, której wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że, jak niosła fama, Gis jest faktycznie bardzo przystojnym męż czyzną, rozglądała się wokół, obserwując z zainteresowaniem zgromadzony tłum, samochody stłoczone na parkingu oraz znajdującą się w oddali trybunę, gdzie siedzieli król i królowa w otoczeniu różnych fisz, które licznie zaszczyciły imprezę. Byli wśród nich sir Hugh Trenchard, marszałek lotnictwa, oraz sekretarz stanu Samuel Hoare, czyli Sammy, jak nazywał go Ralph. Nagle w kłębiącym się tłumie mignęła twarz, której Clare nie spodziewała się kiedykolwiek jeszcze ujrzeć. Mijali właśnie grupę umundurowanych attache do spraw lotnictwa z różnych ambasad, którzy zmierzali do trybuny, gdzie zarezerwowano im miejsca. Clare uczepiła się ramienia Ralpha i wykrzyknęła: - Spójrz, tam! Na tego oficera w dziwacznym mundurze. To mężczyzna, którego zastałam in flagranti z Boyem. - Jesteś pewna, Clare? - zapytał łagodnie Ralph. - Twierdziłaś, że widziałaś go tylko przelotnie. Mów ciszej, bo niewykluczone, że jesteśmy śledzeni. - Tak - Clare drżała ja osika. - Jego twarz wryła mi się w pamięć. Kto to jest? Znasz go? - Tylko z widzenia. To attache do spraw lotnictwa w am basadzie, w której pracuje mąż mojej matki. Jego nazwisko to synonim szpiega. Skan Anula43, przerobienie pona. Clare pojęła w lot w czym rzecz. - Był kochankiem Boya. Czy to znaczy, że Boy rzeczy-
wiście miał powiązania z siatką szpiegowską? Że był szan tażowany z powodu swych wstydliwych skłonności? - Wszystko możliwe. Powiedz, z kim przestajesz, a po wiem ci, kim jesteś. Prawda, Gis? Gis skinął głową w zamyśleniu. Znany z gadulstwa, potrafił w razie potrzeby trzymać język za zębami. Przysłuchiwał się rozmowie Ralpha i Clare, milcząc, bo nie znał jej historii. - Och, Ralph! Jeżeli to rzeczywiście on, to co mamy ro bić? Do kogo się zwrócić? Ralph zatrzymał się i zajrzał Clare głęboko w oczy, zapo minając nie tylko o Gisie, ale i o bożym świecie. Omal jej nie stracił, omal nie stracił swojego życia. Pal diabli jego ży cie. Liczyła się wyłącznie Clare. - Powinniśmy zachować zimną krew. Powiemy o tym wy łącznie mojemu szefowi. Jak na razie to jedynie poszlaka, że Boy miał powiązania z szajką szpiegowską. Zdaje się, że attache ma również powiązania z moją matką, dlatego pewnie próbowała nas uprzedzić. Możemy zacząć go śledzić. Polują na nas, a my zapolujemy na niego. A wszystko dzięki twojej ge nialnej pamięci. - Niepomny przyrzeczenia, że będzie wobec niej twardy, skoro straciła do niego zaufanie, a także kłopotów, jakie mieli, pocałował ją. - Choć myślisz sobie o mnie Bóg wie co, Clare, faktem jest, że przynosisz mi cholerne szczęście. Uśmiechnij się i przyjmij beztroski wyraz twarzy, niech ludzie sobie myślą, że dla ciebie życie to ciągła zabawa. Bardzo ważne, aby nikt się nie zorientował, że jesteśmy w pracy! Clare odpowiedziała na uśmiech - uśmiechem. - Będziemy nadrabiać miną jak wtedy, gdy policja prze słuchiwała nas w sprawie Dicka Gaduły! Jej chłodna rezerwa wobec Ralpha zaczynała topnieć. Ralph trzykrotnie wybawił ją z opresji, uratował jej życie i choćby dlatego powinna mu zaufać. A przede wszystkim
dlatego, że go przecież kochała. Prawdziwa miłość nie zadaje pytań, nie jest podejrzliwa; prawdziwa miłość nie stawia żad nych warunków. Ralph nie mógł być z nią absolutnie szczery dla jej włas nego dobra, o czym nie wiedziała. Nie mógł zdradzić, czego dowiedział się od pułkownika. Cała trójka musiała się teraz mieć na baczności, to było jasne. W każdym razie dzisiejszy dzień obfitował w niespodzianki. Kierując się do numerowanych ławek, gdzie mieli miej sca, musieli przejść obok trybuny, na której siedzieli attache. Sprowokowało to Ralpha do ironicznej uwagi. - Najlepsze miejsca zarezerwowano dla wrogów! Gis roześmiał się na te słowa i uszczypliwie stwierdził: - Myślałem, że usadzą nas na Trybunie Królewskiej, u boku Ich Królewskich Mości oraz różnych notabli. - Proponowano mi to - odparł Ralph. - Przekonałem mojego szefa, że jeżeli siedzielibyśmy na Trybunie Królew skiej, mogłoby to nam za bardzo pomieszać szyki, gdyż po zbawiłoby nas swobody działania. - Czy naprawdę kręcą się tu gdzieś szpiedzy? - spytała Clare z powątpiewaniem. Uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy nie bardzo wie, jak wygląda życie Ralpha jako agenta wywiadu. - Zawsze są obecni na tego typu imprezach - odparł, uśmiechając się tak, jakby prawił jej komplementy. - Mają nadzieję przechwycić jakieś informacje na temat tego, czym zajmują się aktualnie tacy ludzie jak Gis. Gis skinął głową. - To prawda. A dzisiaj jest wielki dzień. Po raz pierwszy w dziejach historii ludzie będą w stanie komunikować się z ziemi z pilotami w powietrzu, dzięki radiotelefonii. Nie pisnął wcześniej ani słówkiem na temat swojej włas-
nej tajemnicy. „Ściany mają uszy", brzmiało jego motto. Na gle klepnął Ralpha w plecy i roześmiał się od ucha do ucha. Można by pomyśleć, że opowiadał przedni dowcip, tymcza sem szepnął: - Chodź za mną, chłopie. Właśnie dojrzałem w tłumie Wat sona, mechanika, o którym ci kiedyś wspominałem; tego, który zniknął raptem bez słowa, pozostawiając fałszywy adres. Po myślałem sobie, że warto go śledzić. Czuję przez skórę, że coś się święci. - Skupił uwagę na niskim mężczyźnie o rudawych włosach, który bez wyraźnego celu przedzierał się przez tłum. - Ale pod warunkiem, że Clare idzie z nami - zastrzegł Ralph. - Ze względu na jej bezpieczeństwo nie może zostać tu sama. Gis i Ralph fizycznie byli zupełnie do siebie niepodobni, dlatego nikt nie wpadłby na to, że są krewnymi. Gis, jasno włosy, o urodziwej twarzy, był wyjątkowo przystojny. Zaś Ralph, smagły, czarny, miał kanciastą i zaciętą twarz. Ale pod każdym innym względem mieli ze sobą naprawdę wiele wspólnego. Wyglądali jak dwaj bogowie - światła i ciemności. Clare zorientowała się błyskawicznie, że Ralph i Gis mają podobne spojrzenie na świat, podobne poczucie humoru podszyte iro nią oraz wewnętrzną powagę, skrywaną pod maską bez troskiego lekkoducha. Kojarzyli się jej z Gemmą, słynną podwójną gwiazdą. Tymczasem ponad nimi rozgrywało się Powietrzne Show. Gis zatrzymał Ralpha i Clare, gdyż spostrzegł, iż mężczyzna, którego tropili jak jaką zwierzynę, raptem stanął. - Patrzcie! - wskazał ręką na niebo. - Król zaraz wyda rozkaz pilotom i samoloty zmienią szyk. Clare zadarła w górę głowę, aby popatrzeć na dwupłatow ce, które zatoczyły w powietrzu koło niczym stado mew,
przeleciały nad oceanem, a potem wylądowały na trawia stym polu, tuż przed nimi. Mężczyzna, którego śledzili, zatrzymał się widać po to, by przyjrzeć się manewrowi samolotów, gdyż teraz ruszył w kierunku skraju pola. Tłum powoli rzedł. - Tam! - Gis wskazał Ralphowi Watsona, za którym po dążali krok w krok. Właśnie gorączkowo rozmawiał z jakimś innym męż czyzną. Clare od razu rozpoznała tego drugiego, zresztą Ralph też. - Gordon Stewart, niech skonam - mruknął. - Znasz typa, który rozmawia z Watsonem? - zdziwił się Gis. Był o pięć lat młodszy od Ralpha, a więc nie obracał się w towarzystwie, do którego należeli Boy Mallory, Ralph oraz Jeremy Peele. Dlatego nie zetknął się nigdy z Gordonem. - To pieczeniarz, który płaszczył się przed Boyem Mallo rym. Jak ci wspominałem, całej trójce groziła kompromitacja ze względu na upodobania seksualne, dlatego można ich było szantażować i wciągnąć do siatki szpiegowskiej. Nie wiem jeszcze dokładnie, kto się za tym kryje. Boy był biseksualistą, ale Peele i Stewart, o ile wiem, nie. Obaj, każdy z innych po budek, udawali wielkie zainteresowanie Clare. - A więc moje podejrzenia, że to Watson chciał wykraść plany samolotu są słuszne. Ralph skinął głową. - Nam z kolei udało się trafić na trop Stewarta. Może się mylę, ale sądzę, że to tylko chłopak na posyłki, a nie jakiś wielki szef. Gis pokiwał głową. - Mylisz się, Ralph. Według mnie gość umie się fan tastycznie maskować.
- Trzeba by go w takim razie poddać testowi na prawdo mówność. - Szczwany lis potrafi poradzić sobie z takim testem. - Tobie by się to z pewnością udało, Gis. Gis odrzucił głowę do tyłu i zaczął się głośno śmiać. Za chowywali się tak beztrosko, że postronny obserwator nigdy by nie wpadł na to, że śledzą mężczyznę, który zagraża bez pieczeństwu ojczyzny. - Tobie też, Ralph. Słuchajcie, kiedy nasi podopieczni skończą rozmowę, to ja będę dalej śledzić Stewarta, który mnie nie zna, a wy nie spuszczajcie z oczu Watsona. - W porządku. Zrobili tak, jak ustalili, ale, niestety, nie udało im się od kryć nic podejrzanego. Gordon udał się do Trybuny Królew skiej, gdzie spędził całe popołudnie wśród dostojników, a Watson przyłączył się do siedzącej na trawie młodej kobie ty. Wyglądało na to, że żony, która zirytowała się długim oczekiwaniem, jak można było wywnioskować z jej reakcji. Ralph i Clare przez dłuższy czas przyglądali się im z bez piecznej odległości, ale doszli do wniosku, że Watson zała twił już sprawę z Gordonem i teraz w najlepsze oglądał sobie pokazy umiejętności pilotów. Ku uciesze Clare nie wydarzyły się już tego popołudnia żadne incydenty. - Jakie wrażenie zrobił na tobie Gis? - zapytał Ralph, gdy przeciskali się bentleyem przez tłum wylewający się z aerodromu. - Jest dokładnie taki, jak go opisałeś - zapewniła Clare. Ralph skinął głową. - Jesteście do siebie szalenie podobni - dodała po chwili. - Podobni? Wydawało mi się, że bardzo się różnimy.
- Z wyglądu, owszem. Ale nie z charakteru. Gdy śledzi liśmy Watsona, przypominaliście mi charty węszące za zwie rzyną. Słowa te sprawiły Ralphowi wyraźną przyjemność, ale po zostawił je bez komentarza. Odezwał się dopiero, gdy wje chali w Oxford Street. - Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że cię podrzucę na Park Lane i zostawię na chwilę samą? Obiecuję, że wrócę niedługo. Pułkownik przebywał o tej porze w swoim klubie, a Ralph koniecznie chciał zamienić z nim parę słów. Powiedział Clare, że w grę wchodzi ludzkie życie, ale nie zdradził nic więcej. - To przecież twoja praca, Ralph - stwierdziła Clare. - Ja z kolei obiecuję ci, że nie będę już tak głupio reagować. Miała tak śmiertelnie poważną minę, że zapragnął ją po całować. To ona, wspominając przesłuchanie policji w spra wie Dicka Gaduły, odświeżyła jego pamięć, dzięki czemu za świtały mu w głowie całkiem nowe myśli. Koniecznie musiał się podzielić nimi z pułkownikiem. Poraziła go kolejna myśl. Jeśli Sid mimo wszystko się wy gada, może dostarczyć tym łapserdakom ze Scotland Yardu kolejnego pretekstu, aby zrobić na niego nagonkę - tyle że nieoficjalnie. Oficjalnie kazano im wstrzymać śledztwo. Ralph bardzo chciał wiedzieć, dlaczego Malcolm za wszelką cenę usiłuje go przyszpilić. Nie bez kozery więc zadzwonił właśnie do niego z informacją o Sidzie. Inspektor Malcom podejrzewał, że Ralph coś kombinuje, pytanie tylko: co? Kiedy dotarła do niego wiadomość o Sidzie Jonesie, za dzwonił do sierżanta, który siedział skwaszony przy biurku nad zaległą robotą papierkową. - Rzuć, chłopie, te papierki, bo ruszamy w teren. Jedzie-
223 my do Hendon. Anonimowy rozmówca telefoniczny poinfor mował, że do szpitala wiejskiego niedaleko Hendon przywie ziono faceta, który prawdopodobnie zamordował Dicka Ga dułę. Został ranny w wypadku samochodowym. - Daj spokój, stary - jęknął Johnson. - Przecież kazano nam wstrzymać śledztwo w sprawie morderstwa Dicka Ga duły. - Mam to w nosie, Johnson. Przecież to istny dar niebios i ani mi się śni przejmować idiotycznymi rozkazami, które góra narzuca komisarzowi. Założę się, że zamieszany jest w to ten goguś Ralph Schuyler. Gdy pielęgniarka opisała mu kobietę i mężczyznę, którzy przywieźli do szpitala rannego Sida, upewnił się co do swo ich podejrzeń. Tym bardziej że odjechali, nie pozostawiając nazwisk. - Śniady, postawny facet, ubrany jak spod igły. Kobieta - ładna blondyneczka! No, nie mówiłem, Johnson? To Schuylerowie. Malcolmem chciał przesłuchać Sida, ale ten spał kamien nym snem. Naszpikowano go tabletkami przeciwbólowymi i nie zanosiło się na to, by się ocknął wcześniej niż rano. Johnson i Malcolm zlecili lokalnej policji trzymanie warty przy jego łóżku. Zbadali potem wnikliwie bentleya Sida, wbitego maską w drzewo, i nabrali pewnych przypuszczeń co do tego, jak doszło do wypadku. - Jutro rano czeka nas kolejne przesłuchanie mistrza Ralpha - oznajmił Malcolm radośnie ku rozpaczy Johnsona, który oba wiał się, że awans przejdzie mu koło nosa, skoro jego kolega zamierza nękać tego człowieka wbrew woli przełożonych.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Pani czeka na pana w salonie - oznajmił Armstrong, gdy Ralph zjawił się późnym popołudniem w domu. - Po wiedziała, żebym przygotował dla pana kawę i kanapki na wypadek, gdyby pan wrócił głodny. Pozwolę sobie na uwagę, że to nad wyraz troskliwa kobieta, proszę pana. - To prawda - odparł Ralph znużony. Zrzucił marynarkę i ściągnął krawat. Armstrong posłał mu litościwe spojrzenie, jak to miał w zwyczaju, gdy tylko Ralph pozwalał sobie na zbytnią swobodę w stroju. - Pozwoli pan, że przyniosę bonżurkę oraz jedwabny fu lar, skoro zdjął pan krawat? Pani mogłaby się czuć nieco zmieszana, widząc, że naruszył pan etykietę. - Nie ma potrzeby, ponieważ moja żona nie należy do łatwo peszących się osób. - Jak pan uważa. Zaraz podam kawę do salonu. Clare wcale nie zmieszała się na widok Ralpha. Gdy tylko zjawił się na progu, podniosła się z miejsca i powiedziała: - Wyglądasz na bardzo zmęczonego. Miałeś ciężki dzień? Armstrong poda nam zaraz kawę i kanapki. Masz mo że ochotę na kieliszek brandy? Przeszył go lekki dreszcz. - Na Boga, nie. Pułkownik serwował mi drinki przez kil ka godzin. Marzy mi się kawa. - Przemilczał, jaka to przy jemność przyjść do domu, w którym czeka piękna kobieta
dbająca troskliwie o wygody mężczyzny. Eva już od progu zaczęłaby mu ciosać kołki na głowie. Clare natomiast nie zadręczała go pytaniami na temat spotkania z pułkownikiem. Ralph zagłębił się wygodnie w fotelu, przymknął oczy i otworzył je dopiero, gdy Arm strong, który przyniósł im kawę, wyszedł z pokoju. Clare na lała kawę do filiżanek. - Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem głodny - oznajmił Ralph. Sięgnął po kanapkę z szynką i zaczął ją zajadać. - Trudno się dziwić. Nie jadłeś lunchu. Chyba że prze kąsiłeś coś w klubie. - Serwowano mi jedynie drinki. Uniósł się z fotela, podszedł do kanapy, opadł na nią i po klepał miejsce obok siebie. - Chodź, Clare, usiądź tu. Potrzebuję twojej bliskości, co najmniej tak bardzo jak jedzenia. A propos, mam nadzieję, że ty coś jadłaś? - Troszkę - odparła Clare. - Czy wystarczy ci to, co przyniósł Armstrong? - Tak naprawdę to mam apetyt na zupełnie coś innego - odparł. - Niemniej jestem ci niezmiernie wdzięczny, że się o mnie zatroszczyłaś. Pozwól, że cię przytulę. Chcę poczuć, że jest ktoś prawdziwie szczery na tym świecie. Działo się coś, niedobrego, Clare czuła to przez skórę. Jeszcze niedawno zaczęłaby go wypytywać, ale tym razem milczała. Nie oponowała, gdy objął ją ramieniem. Siedzieli przytuleni do siebie, krzepiąc się nawzajem samą tylko obecnością tej drugiej osoby. - Przypuszczam, że w moim wieku - zaczął mówić Ralph z ociąganiem - oraz po tym, co przeszedłem na woj nie, nie powinno mnie dziwić, że ludzie potrafią być podli.
226 Ale jest pewna forma zdrady do tego stopnia nikczemna, że zabijanie na wojnie wydaje się przy niej czymś niewinnym. To zdrada ojczyzny, a do tego posłanie na śmierć przyjaciół, którzy darzyli człowieka zaufaniem. Clare nie odzywała się. Ralph odczuwał potrzebę zwie rzeń. Odsłaniał przed nią swoje prawdziwe oblicze. Wy prostował się na kanapie i cofnął ramię. - Nie jestem w stanie tego udowodnić, Clare, choć wiem, że moje podejrzenia są słuszne. I dlatego obawiam się, że do listy ofiar może zostać dopisanych jeszcze kilka osób. Rów nież ty i ja. Ty, ponieważ za dużo wiesz. Nie mógł zdradzić nic więcej. Im mniej wiedziała, tym była bezpieczniejsza, przynajmniej tak mu się zdawało. Gdy odszukał pułkownika w klubie, szefowi wystarczył jeden rzut oka, aby zorientować się, że Ralph dokonał jakie goś ważnego odkrycia. Natychmiast wycofali się do małego gabinetu na uboczu. - Nigdy nie zdradziłem panu nazwiska faceta z East En du, który był moim informatorem, prawda? - Przecież wiesz, że nie, Schuyler. - Nigdy nie zdradziłem jego nazwiska nikomu, nawet pa nu, co pan przed chwilą potwierdził. - Zgadza się, Schuyler. - Skąd w takim razie George Pryde nie tylko znał jego nazwisko, ale również wiedział, że facet został zamordowa ny? O tym fakcie wspomniałem wyłącznie panuPułkownik skubał szpakowate wąsy. - Może dowiedział się o tym zupełnie legalną drogą. W końcu też jest wciągany w różne sprawy. Ralph pokręcił głową. - To niemożliwe. Mój informator, co prawda, posługiwał się przezwiskiem, które sugerowało, że sypie. Ale sypał tylko
mnie. Jestem tego pewien. A więc Pryde mógł dowiedzieć się, kim on jest, tylko w jeden sposób: śledząc mnie. - Sugerujesz, że zdrajca, którego nie udało nam się dotych czas zidentyfikować, to Pryde? - zapytał pułkownik. - Podejdźmy do sprawy trochę inaczej. Dlaczego raptem Pryde miałby ciebie śledzić? Bo może myślał, że to ty jesteś zdrajcą. - Ale ja wiem, że nim nie jestem - odparł Ralph. - A ostatnio dwukrotnie próbowano pozbawić mnie życia, ponieważ zaczynam stanowić realne zagrożenie. Nie słysza łem, żeby Pryde miał jakieś niemiłe przygody. Pułkownik wzdrygnął się. - Czy masz jakieś dowody? Na razie przedstawiłeś dosyć wątłe argumenty. Trudno, abym na ich podstawie skazał na śmierć człowieka, którego darzyłem zaufaniem. Musisz przedstawić mi bardziej konkretne zarzuty niż te dotychczas. Zresztą, jak wpadłeś na myśl, że Pryde jest zdrajcą? Przecież sam ci tego nie wyznał. - Oczywiście, że nie - powiedział Ralph. - Naprowadzi ła mnie na tę myśl całkiem niewinna rozmowa, przypomina jąc mi pewien fakt, na który nie zwróciłem uwagi w dniu, gdy miałem pojechać do Roehampton i okropnie się spieszy łem. Dzisiaj, w Hendon, Clare powiedziała coś, co wyłowiło z pamięci ów szczegół. Pryde zdradził się, bo kpił sobie wówczas na temat śmierci Dicka Gaduły, o której nie miał prawa wiedzieć. - Nadal sprawa jest cholernie cienka, sam przyznasz. Nie możesz wykluczyć tego, że się przesłyszałeś. Doprawdy trudno mi uwierzyć, że Pryde jest zdrajcą. To tak, jakby po dejrzewać o zdradę księcia Walii! Trzymaj język za zębami, dopóki nie zbierzesz jakichś ewidentnych dowodów. Twoje argumenty są wyraźnie naciągane. Ralph myślał, że uda mu się przekonać pułkownika, jeśli
zrelacjonuje ostatnie wydarzenia, łącznie z zamachem uknu tym przez Sida. Rzeczywiście nie potrafił udowodnić powią zań Pryde'a z Boyem Mallorym, Jeremym Peele'em, Gordo nem Stewartem oraz Watsonem, mechanikiem Gisa, jak rów nież przecieku tajnych informacji. Również w przypadku po wiązań Gordona i Watsona kierował się jedynie przypuszcze niami, a nie realnymi dowodami, jak słusznie zauważył puł kownik. Ralph przytoczył na koniec podejrzenia Gisa Havil landa, ale i to nie zrobiło większego wrażenia na pułkowni ku, który darzył Pryde'a przesadnym zaufaniem. - Znałem jego ojca jeszcze z czasów, gdy byliśmy kade tami. - Pułkownikowi zebrało się na wspominki. - Zginął na wojnie, pozostawiając Pryde'a bez grosza przy duszy. Ojciec był równie porządnym facetem jak jego syn. Bardzo się cie szę, że jest w naszych szeregach. Nie wierzę, że zdradził. Musi to być ktoś inny. Rozmowa z pułkownikiem pozostawiła Ralphowi uczu cie oszołomienia i pustki. Szef zaproponował drinka, którego nie wypadało mu odmówić. Zwłaszcza że miał wrażenie, iż kwestionując patriotyzm Pryde'a, popełnił potworną gafę. Objął ramieniem Clare i próbował wymyślić coś mądre go, znaleźć jakiś sposób, by udowodnić, że jego podejrzenia wobec Pryde'a są słuszne - zanim padną kolejne ofiary. Westchnął ciężko. - Wiem, że cię coś dręczy. Czy to bardzo poważna spra wa? - spytała Clare ciepło. - Bardzo. - Nie możesz uchylić rąbka tajemnicy? - Masz już dosyć kłopotów, Clare. Nie chcę narażać cię na dodatkowe niebezpieczeństwo. Wolała się z nim nie spierać. Stali się teraz sobie szalenie bliscy; dzielili wspólnie emocje, które nie miały nic współ-
nego z seksem, ale wynikały z prawdziwej przyjaźni. Wyda wało się, jakby byli małżeństwem od lat i łączyła ich wspa niała więź psychiczna, a nie tylko udany seks. Clare przypomniała sobie dewizę ciotki, która pomogła jej przetrwać najtrudniejsze momenty w życiu. - Ralph - powiedziała z wahaniem w głosie, gdyż miała wątpliwości, czy powinna dawać rady tak doświadczonemu mężczyźnie - moja ciotka mówiła, że najlepszy środek na kłopoty to starać się o nich zapomnieć. Prędzej czy później człowiekowi zaświta w głowie rozwiązanie. Z perspektywy czasu wszystko nabiera innego wymiaru. Ciotce pomagało takie podejście do życia, mnie również. Ralph zerwał się z miejsca. - Z pewnością masz rację, ale szkopuł w tym, że trudno jest ujarzmić swoje myśli. Och, Boże, nie mam pojęcia, co robić! - Spojrzał na nią błagalnym wzrokiem, jakby szukał u niej pocieszenia. Ten silny mężczyzna zwracał się do swojej żony o pomoc w trudnej życiowej sytuacji, gdy wał czył ostatkiem sił, aby nie zostać porwany przez wzburzone fale. - Połóż się do łóżka - poradziła Clare. - Oboje mamy za sobą bardzo ciężki dzień. Moja ciotka mówiła również, że sen to skuteczne lekarstwo na zmartwienia. - A więc chodźmy spać - zgodził się Ralph. - Bo do ni czego innego się nie nadaję, tak cholernie jestem zmęczony. - Ja też - odparła Clare. - Mam wrażenie, że mogłabym spać przez tydzień. Zasnęli oboje niemal natychmiast, ale, oczywiście, nie spali tydzień. Obudzili się jednocześnie nad ranem, tuż przed świtem. Ralph wziął Clare w ramiona. Namiętność, tłumiona ostatniej nocy, dała o sobie znać ze zdwojoną siłą, spychając na drugi plan uczucie porażki i beznadziei.
Świadomość, ze potrafi naprawdę kogoś kochać, przywró ciła mu wiarę w siebie i chęć do życia. Gdy Clare zasnęła w jego ramionach, ufna i spokojna, co malowało się na jej twarzy, Ralph nabrał przekonania, że uda mu się rozwiązać pomyślnie wszystkie problemy. Przekonanie to opuściło go jednak następnego ranka. Kończyli jeść śniadanie, gdy Armstrong wszedł do jadalni i oznajmił, że zjawiła się policja. - Nie powiem, inspektorze, żebym się cieszył z niespo dziewanej wizyty tak wczesną porą - zaatakował od progu Ralph. - Na szczęście nie przyjechaliście o świcie, by nas po rwać i wtrącić do lochu, jak to podobno dzieje się w Związku Radzieckim. - Zebrało się panu na żarty? - spytał Malcolm z kamien nym wyrazem twarzy. Clare nie wątpiła, że inspektor nadal żywi wobec nich po dejrzenia. Zastanawiała się, czy Ralph postąpił rozsądnie, in formując Scotland Yard o Sidzie. Prawdopodobnie dlatego zjawili się tutaj z samego rana. Jeżeli Ralph był zaniepokojony, to nie pokazał tego po so bie. Zaproponował śledczym, aby usiedli, napili się kawy, a nawet zjedli śniadanie, ale inspektor kategorycznie odmó wił i to tonem, jakby zwracał się do najbardziej perfidnego przestępcy w kraju. Ralph nie dał się zbić z tropu. Zacho wywał się beztrosko niczym kuzyn Gis, co było nie lada wy czynem. - Gdzie byliście państwo wczoraj, panie Schuyler? Pro szę odpowiedzieć zgodnie z prawdą. To szalenie istotne. - Na Boga, dlaczego miałbym kłamać? - spytał niewin nie Ralph. Odwrócił się do Clare, która przybrała zdziwioną minę. - Jeżeli powiedziałbym inspektorowi coś niezgodnego
z prawdą, skoryguj mnie, kochanie, dobrze? Zawsze staram się współpracować z policją. Sierżant Johnson nie potrafił powstrzymać śmiechu, sły sząc tak ewidentne kłamstwo. Kamienna twarz inspektora Malcolma stężała jeszcze bardziej. - Czekam na odpowiedź, proszę pana. - Otóż w towarzystwie co najmniej stu tysięcy osób wy brałem się do Hendon na Powietrzne Show. To niebywała im preza, inspektorze. Nie wiem, czy pan to widział, ale jeżeli nie, to doprawdy wielka szkoda. Było to historyczne wyda rzenie. Ralph wystawiał cierpliwość inspektora na próbę. - Przypuszczam, że pojechał pan tam swoim bentleyem, proszę pana. I, oczywiście, towarzyszyła panu szanowna małżonka. Czy zatrzymywaliście się państwo gdzieś po dro dze albo czy braliście udział w wypadku drogowym? - Rzeczywiście pojechaliśmy do Hendon moim ben tleyem. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego nasz wypad za miasto tak bardzo interesuje Scotland Yard. Nie mieliśmy po drodze żadnych przygód. Spędziliśmy urocze popołudnie w towarzystwie mojego kuzyna Gisa Havillanda. Wieczorem zaś wpadłem do klubu, gdzie zabawiłem do późna. - Interesuje mnie pana podróż do Hendon. Mężczyzna i kobieta, których rysopisy odpowiadają rysopisom państwa, przywieźli do szpitala wiejskiego w okolicach Hendon ran nego w wypadku drogowym mężczyznę. Podróżowali bent leyem, identycznym jak pana. - Inspektor zerknął do notesi ka. - Mniej więcej o tej samej porze anonimowy rozmówca zadzwonił do Scotland Yardu z informacją, że niejaki Sid Jo nes, morderca drobnego kryminalisty Dicka Gaduły, na któ rego temat przesłuchiwałem państwa przed kilkoma dniami,
został przywieziony do szpitala. Czy to pan dzwonił do Scot land Yardu, panie Schuyler? - Dlaczego akurat ja? - zapytał oburzony Ralph. - Ponieważ o tej porze był pan w drodze do Hendon. Po siada pan bentleya oraz miał pan powiązania z Dickiem Ga dułą. Ralph zwrócił się do Clare, która zastanawiała się, w jaki sposób jej mąż wykręci się od stawianych mu zarzutów. - Kochanie, nie mam pojęcia, do czego zmierza inspektor, bo, prawdę powiedziawszy, z zadawanych mi przez niego pytań nie jestem w stanie złożyć logicznej całości. Udałem się wczoraj do Hendon na Powietrzne Show. Na ten sam pomysł wpadło mniej więcej sto tysięcy osób. Podejrzewam, że nie ja jeden przyjechałem bentleyem i w towarzystwie damy. Inspektor su geruje, że brałem udział w wypadku samochodowym, w wyni ku którego został ranny zabójca kryminalisty zwanego Dickiem Gadułą, ponoć mojego znajomego. To są jedynie insynuacje, ponieważ inspektor nie dysponuje żadnymi dowodami. Rzeko mo to ja odwiozłem rannego do szpitala i z niewiadomych po wodów zadzwoniłem do Scotland Yardu. Jak myślisz, który z nas jest szaleńcem: inspektor czy ja? - Wyraz twarzy Ralpha świadczył o niebotycznym zdumieniu, jak również niewątpli wym talencie aktorskim. Ta oczywista bezczelność Schuylera doprowadziła Mal colma do szewskiej pasji, co nie umknęło uwagi Johnsona. - Możemy, oczywiście, poprosić recepcjonistkę ze szpi tala, aby zidentyfikowała pana i panią Schuyler - wycedził inspektor jadowitym tonem. Ralph uśmiechnął się szeroko. - Obawiam się, inspektorze, że nic z tego. Musiałby pan nas najpierw aresztować. A nie ma pan do tego najmniej szych podstaw.
- Chciałbym zadać teraz parę pytań pana żonie - Malcom z trudem nad sobą panował. - To niemożliwe - stwierdził beztrosko Ralph, posyłając Malcolmowi szelmowski uśmiech. - Jak panu wiadomo, żo na nie odpowiada za czyny swojego męża. Nie mam nic prze ciwko temu, aby mnie zadał pan jeszcze kilka pytań pod wa runkiem, że nie będą jednocześnie bezsensownymi insynua cjami. Jeśli tak, już teraz poproszę panów o opuszczenie mo jego domu. Tego już było dla inspektora za wiele. - Do cholery jasnej, jesteście wszyscy tacy sami! - za czął wrzeszczeć, nie panując nad sobą. Johnson szarpnął go za rękaw, ale Malcolm go zignorował. - Myślicie, że skoro jesteście wysoko urodzeni, to wolno wam kpić z przyzwoitych ludzi, którzy próbują wykonywać sumiennie swoje obowiązki. Znam więcej takich typków jak pan. Jesteście zgrają pedałów chowających się pod parasolem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pedałami byli też Boy Mallory oraz Peele. Wcale się nie dziwię, że zostali zamor dowani. A ten pana kompan, George Pryde, cudem uniknął wiezienia po tym, jak przed laty przyłapano go w Hyde Par ku z kilkoma oficerami. Nie mam pojęcia, jak się z tego wy kręcił. A pan, panie Schuyler? Czy gustuje pan zarówno w paniach, jak i w panach, tak jak Boy Mallory, czy też jest pan równie zdeklarowanym pedałem jak Pryde? Ale i pana dosięgnie ręka sprawiedliwości, panie Schuyler. Nie wywi niesz mi się, ptaszku! Zastanawiam się tylko, co pana bardziej podnieca: spacerki po Hyde Parku czy też ukatru pienie faceta, jak na przykład Dicka Gaduły z dzielnicy po rtowej! - Malcolm był purpurowy na twarzy i miał pianę na ustach. Johnson nieustannie szarpał go za rękaw.
- Proszę pana, niech pan da spokój. Nie opłaca się rujno wać kariery dla unieszkodliwienia jednego faceta. - Proszę sobie nie przerywać, inspektorze. - Surowa twarz Ralpha wyrażała tym razem jego prawdziwe uczucia. - Proszę mówić dalej. To fascynujące. Mogę panu dostarczyć niezbitych dowodów, że jestem heteroseksualistą oraz nie skazitelnym obywatelem, ale tego nie zrobię. Radość wprost go rozpierała. Dzięki Malcolmowi odkrył brakujące ogniwo łączące ze sobą wszystkich tych męż czyzn. Oraz dowód na to, że Pryde jest zdrajcą... Niezbędne fakty wpadły mu do rąk jak spadające z drzewa dojrzałe owoce - albo raczej zgniłe... Gdy inspektor wyszedł, piorunując wzrokiem Schuylera, któremu Johnson zadał jeszcze kilka błahych pytań dla zała godzenia sytuacji. Clare oburzyła się na Ralpha, że tak gru biańsko potraktował tego człowieka. - Wiem, że irytuje cię policja, która ci nieustająco depcze po piętach, ale to jeszcze nie powód, żeby ewidentnie kpić sobie z biedaka. Wcale się nie dziwię, że w końcu wybuch nął. Miałam wrażenie, że rozmyślnie próbujesz go wyprowa dzić z równowagi. - Jesteś niebywale bystrą dziewczyną - stwierdził Ralph i pocałował żonę w nos. Rozpierała go znowu radość życia. - Właśnie o to mi chodziło. Nie mam powodu do dumy, że obszedłem się w ten sposób z człowiekiem, który stara się wykonywać sumiennie swoje obowiązki, ale miałem w tym swój cel. Musiałem wyciągnąć z niego, dlaczego poluje na mnie z gorliwością godną szaleńca. No i udało mi się, jak sama miałaś okazję się przekonać. Mało te go, w złości wygadał pewne fakty, o których nawet nie śniłem...
- Na przykład, że George Pryde miał związek z Boyem - podsunęła Clare. - Otóż to. Jesteś mądrą dziewczyną i zasługujesz na na grodę, ale nie teraz, trochę później. - Jego bursztynowe oczy patrzyły na Clare obiecująco. - Nie wiedziałem, że Pryde gu stuje w panach. Nie jest żonaty, ale miewał dziewczyny, na wet całkiem sporo. Zabawianie się z oficerami w Hyde Parku, na czym przyłapała go policja, jest wysoce niepo kojące. Ralph przechadzał się w tę i z powrotem po pokoju, zato piony w myślach. Zastanawiał się, co z tego wie pułkownik. Czy w ogóle coś podejrzewa? Ralph nie bardzo w to wierzył. Pryde był synem jego starego przyjaciela, dzielnego żołnie rza, który zginął w obronie kraju - i tym samym człowie kiem wolnym od podejrzeń. Ralph odkrył więc słabość puł kownika, o co go w gruncie rzeczy nie podejrzewał. Zastanawiał się, ilu ludzi przez to zginęło. Miał teraz cięż ki orzech do zgryzienia. Istniała bowiem możliwość, że rów nież pułkownik jest zdrajcą, dlatego Ralph nie miał odwagi podzielić się z nim informacjami, które zdobył przed chwilą. Musiał działać dalej w pojedynkę, gdyż nagle pułkownik przestał być jego sprzymierzeńcem. Ralph zrozumiał, że czasy zmieniły się bezpowrotnie - na co niewątpliwie miała wpływ wojna - i ludzie starej daty, jak pułkownik, ręczący honorem za innych tylko dlatego, że przynależą do tej samej grupy czy klasy, byli wręcz niebez pieczni. Pułkownik chodził do szkoły razem z ojcem Pryde'a, znał Pryde'a od dziecka i to mu wystarczyło, aby mieć do niego bezgraniczne zaufanie. Ralph znajdował się na pograniczu dwóch światów - sta rego i nowego. Był człowiekiem nad wyraz honorowym
i z wielkim poświęceniem służył ojczyźnie, ale niczego nie przyjmował za rzecz oczywistą. Oceniał ludzi po ich czynach i słowach, a nie po tym, kim byli albo za kogo się podawali. Czuł się samotny w świecie, który drżał w posadach. Wyrwał się z zadumy i spojrzał na Clare - przyglądała mu się badawczym wzrokiem. Jej twarz wyrażała miłość. Ralph zrozumiał, że w jego życiu po raz pierwszy od trzy dziestu pięciu lat coś się zmieniło. Już nie jest sam, ma teraz Clare. Pokochał ją, a miłość cał kowicie zmieniła jego życie. Obowiązek wobec ojczyzny to jedna strona medalu, zaś druga to obowiązek wobec Clare. Pragnął sprostać obu, ale znalazł się w sytuacji patowej. Oba wiał się, że dla dobra Clare będzie zmuszony pójść na kom promis, jeżeli chodzi o obowiązek wobec ojczyzny. Modlił się, aby nigdy nie stanął przed takim wyborem. Wiedział, że skończyło się jego beztroskie życie. Podob nie jak Gis, który znalazł prawdziwą miłość, będąc znacznie młodszy od niego, związał się z kobietą nie tylko ciałem, ale i duszą, a jego świat wywrócił się do góry nogami. Przymknął oczy. Clare zorientowała się, że czymś się dręczy. - Co się stało, Ralph? - zapytała zaniepokojona. - Nic. Nic takiego - mruknął. Objął ją i przytulił mocno. - Ach, Clare... - Wtulił twarz w jej pachnącą szyję. - Zo stań ze mną na zawsze. Gdy skończy się ten koszmar, bądź nadal moją żoną. Puść w niepamięć moją czczą gadaninę. Zapomnij o wszystkim, co ci mówiłem, zanim się pobrali śmy. Nie wyobrażam sobie, bym miał cię stracić. Oświadczy łem ci się z potrzeby serca, choć z moich słów mogłaś wy ciągnąć inny wniosek. Kocham cię, Clare. Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia. Stali spleceni w czułym uścisku. Po chwili Clare uwolniła się z objęć męża i podniosła wzrok na jego smagłą twarz.
237 Spostrzegła w oczach Ralpha łzy. Nie sądziła, że jest w sta nie aż tak się wzruszyć. - Ja też cię kocham. I też pokochałam cię od pierwszego wejrzenia. Choć przez długi czas wydawało mi się, że cię nienawidzę. Ralph uśmiechnął się czule. - Zachowywałem się wobec ciebie zbyt despotycznie, Clare. Ale przyzwyczaiłem się do obcowania z wyrachowa nymi kobietami pokroju Evy, dlatego nie umiałem postępo wać z osobą, która ma złote serce, tak jak ty. - Znowu mocno ją przytulił. - Nigdy nie chciałem się zaangażować. Jednak nie potrafię nie kochać ciebie, i to mnie przeraża. Panicznie boję się o twoje bezpieczeństwo. Modlę się, aby nasze kło poty skończyły się jak najszybciej i abyśmy mogli o wszyst kim zapomnieć, i zacząć normalnie żyć - rozluźnił uścisk. - Błagam cię ponad wszystko, Clare, abyś nigdy nie wycho dziła z domu sama. Chcę, aby Armstrong towarzyszył ci na każdym kroku. Jest o tym uprzedzony. Powiedziałem mu, że ma nosić przy sobie broń, bo od niego zależy twoje bezpie czeństwo. - Ma mi towarzyszyć Armstrong i do tego pod bronią... - zdumiała się Clare. - A kto zapewni ochronę tobie, Ralph? - Ja sam - odparł z kamiennym wyrazem twarzy. - To dla mnie żadna nowość. Clare, podobnie jak wcześniej Armstrong, nie spierała się z Ralphem. Wydarzenia ostatnich kilku tygodni przekonały ją, że są zaplątani w poważną aferę szpiegowską. Siedzieli jak na wulkanie, który lada chwila może wybuchnąć. W każ dym społeczeństwie, nawet najbardziej cywilizowanym, czai się zło, a strażnicy porządku - tacy jak Ralph - nieustająco ryzykują życie, aby je w porę ujarzmić. Ralph oznajmił nagle, że musi zadzwonić do Gisa Havil-
landa, aby omówić z nim kilka spraw. Gdy połączył się z ku zynem, Clare wycofała się dyskretnie z pokoju. Nie uważała, że jako żona ma prawo wtrącać się we wszystkie sprawy swe go męża. Jeżeli Ralph będzie chciał, powie jej później, o czym rozmawiał z Gisem. Po konsultacji z kuzynem Ralph napisał długi list, a na zaklejonej kopercie zrobił adnotację: „Otworzyć wyłącznie w przypadku mojej śmierci". List zaadresował do swego przyrodniego brata lorda Longthorne'a. Potem udał się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W kilka minut po jego wyjściu specjalny posłaniec przyniósł list z adnotacją: „Bardzo pilne". Clare zadzwoniła na Armstron ga, który stał się dla niej doradcą w wielu sprawach. Zapytała go, jak powinna zareagować na list. Doszli do wniosku, że list powinien zostać dostarczony Ralphowi jak najszybciej. - Kto wie, czy nie zawiera jakiejś nader ważnej informacji - stwierdził z rozwagą Armstrong. - Jeżeli się okaże że nie, to nie powód do zmartwienia. Radziłbym włożyć go do innej ko perty i skreślić do Ralpha parę słów od siebie. Koperta z dopi skiem „Bardzo pilne" może niepotrzebnie zwrócić uwagę osób trzecich, a nawet, nie daj Boże, wpaść w niepowołane ręce. Zważywszy na sytuację, lepiej zachować wszelkie środki ostrożności. Major Ralph zna pani charakter pisma i z pewno ścią natychmiast zorientuje się, że to jakaś paląca sprawa. Clare miała okazję przekonać się nie po raz pierwszy, że Armstrong jest kimś więcej niż zwykłym służącym. I to nie tylko ze względu na swoją zuchwałość. Rozumiał się z Ral phem bez słów, wiedziony chyba szóstym zmysłem! W drodze do ministerstwa Ralph rozmyślał nad tym, co mu poradził Gis. „Postępuj nad wyraz ostrożnie. Powinieneś, oczywiście,
239 liczyć się z Clare. Zgadzam się z tobą, że dopóki nie stwier dzisz w stu procentach, że możesz ufać swoim zwierzchni kom, musisz działać w pojedynkę, choć jest to dosyć niebez pieczne. Wydaje mi się raczej pewne, że to Pryde jest zdrajcą, ale cała reszta jest na razie szalenie mętna. Dlatego pilnuj się, kuzynie. Bóg z tobą!" Na biurku Ralpha piętrzyła się sterta listów i papierzysk. Nie bardzo mógł się skupić na dokumentach, bo jego uwagę rozpraszały myśli o Prydzie, który tkwił w swoim pokoju, gdyż dostał od pułkownika kilka nowych zadań i ślęczał nad nimi od samego rana. Ralph starał się kontrolować swoje emocje, aby pochopnie nie spłoszyć Pryde'a. Zaczął przerzucać papierki, gdy posłaniec przyniósł prze syłkę od Clare. List zawierał ostateczny dowód na to, że jego podejrzenia Co do Pryde'a są słuszne. Znalazł w nim również informację, która go nie tylko zdumiała, ale i szczerze za smuciła. Spojrzał na zegarek - jedenasta. Pryde zapewne pił her batę, którą o tej porze przynosiła mu sekretarka. Ralph na ogół nie pijał herbaty przed południem, ale dzisiaj postanowił zrobić wyjątek. To świetny pretekst, aby odwiedzić wroga. Wsunął głowę do pokoju Pryde'a. Kolega trzymał w ręku fi liżankę z chińskiej porcelany. - Masz czas, aby uciąć sobie ze mną pogawędkę przy her batce? - zagadnął uprzejmie Ralph. Pryde uczynił zachęcający gest ręką. - Oczywiście, chłopie. Zadzwonię do sekretarki, żeby przyniosła dla ciebie filiżankę. - Dzięki - powiedział Ralph i rozsiadł się na krześle sto jącym obok biurka. - Chciałbym, żebyś mi poradził w pew nej delikatnej sprawie. Na razie wolałbym nie wciągać w to pułkownika. Liczę na twoją dyskrecję.
240 - Rozumie się samo przez się, stary. W czym problem? - zachęcił go Pryde. Jest przystojnym mężczyzną - pomyślał Ralph. Smukły blondyn, dystyngowany, uprzejmy, a jednocześnie tak bez względny, że po trupach dąży do celu... - A więc sprawa wygląda tak - zaczął konfidencjonalnie Ralph, przerywając rozmyślania. - Wiesz, że pułkownik zle cił mi wytropienie szajki szpiegów, która rozpoczęła swoją działalność jakieś pięć lat temu. Pułkownik podejrzewa, że dał się w to wciągnąć któryś z naszych agentów. Do dziś nie udało się go nakryć. Podobno jest to ktoś, kto ma związek z grupą homoseksualistów zmuszonych szantażem do współ pracy z obcym wywiadem. Ludzie ci również pracowali kie dyś jako tajni agenci. Chodzi tu między innymi o Boya Mal¬ lory'ego oraz Peele'a. Wydaje mi się, że nie wiedzieli o tym, iż ich nazwiska zdradził bolszewikom przyjaciel. Byli pra wdopodobnie przekonani, że ów przyjaciel sam również padł ofiarą szantażu. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo rozu miem, dlaczego ten człowiek stał się zdrajcą. Nie chce mi się wierzyć, że z miłości do bolszewików czy też z przekonania, że Związek Radziecki to raj na ziemi. Myślę, że zrobił to dla pieniędzy. Czy to, co mówię, jest dla ciebie jasne, Pryde? Pryde'owi nawet nie drgnęła powieka. Również jego głos nie zdradzał najmniejszego niepokoju. Z uprzejmą grzecz nością zapewnił: - Jak najbardziej, Schuyler. Mów dalej. To szalenie inte resujące. - Też tak uważam. Z niejasnych przyczyn, chyba ze wstydu, Boy Mallory popełnił samobójstwo. Zdrajca przy cichł na jakiś czas, ale potem znowu wkroczył do akcji.. Wy obrażasz sobie, jak się przeraził, gdy dowiedział się od kole gi, że Peele zamierza wyjawić Clare Windham prawdziwy
powód śmierci Boya oraz to, że i on padł ofiarą szantażu. Dlatego został zamordowany, a Clare, moją obecną żonę, próbowano wrobić w to morderstwo. Na szczęście dla niej, nasza zażyła znajomość spowodowała, że nie poszła na umó wione spotkanie, bo wolała spędzić czas ze mną. Ponieważ zdrajca nadal nie czuje się bezpieczny, próbuje teraz zgładzić nas oboje. Zamordował też jednego z moich informatorów, bo obawiał się, że może on za dużo wiedzieć i zdradzić mi pewne niewygodne fakty. Mam wrażenie, że wiem, kto jest zdrajcą, problem w tym, że nie do końca ufam pułkowniko wi. Najpierw odkryłem, że zdrajca oraz Mallory i Peele byli ze sobą związani. A potem natrafiłem na jeszcze jeden istotny szczegół. Okazuje się, iż zdrajcę aresztowano kiedyś za pra ktyki homoseksualne, ale policja dostała nakaz zwolnienia faceta. Podejrzewam, że to pułkownik wstawił się za nim, bo uważa go za nieskazitelnego człowieka i absolutnie nie do puszcza myśli, że może on być zdrajcą. A więc poradź mi, co mam robić w tej sytuacji? - Ralph rozparł się na krześle i posłał Pryde'owi wyzywający uśmiech. Pryde wysłuchał opowieści o swojej zdradzie ze stoickim spokojem, co było raczej dziwną reakcją. Powinien choć dla pozoru obruszyć się, że wśród nich jest zdrajca, który sprze daje tajne wiadomości Rosjanom i morduje swoich przyja ciół. - Może byłbym ci w stanie pomóc - stwierdził lodowa tym tonem - gdybyś powiedział mi, kim jest zdrajca. Albo raczej wyjawił nazwisko człowieka, którego o to podejrze wasz. - Nie mogę, stary - Ralph pokręcił głową. - Chciałem tylko wiedzieć, co byś zrobił na moim miejscu, zwłaszcza że nie mogę powiedzieć pułkownikowi o swoich podejrzeniach. Nie chcę, aby zarzucił mi, iż oczerniam przyjaciela.
242
- Rozumiem - Pryde przysunął kilka papierów na biur ku. - Czy masz na to jakieś konkretne dowody? - O, całe mnóstwo - odparł Ralph niemal beztrosko. - Zacząłem go podejrzewać, gdy uprzytomniłem sobie, że facet wie o pewnych moich tajnych posunięciach, o których nie mówiłem ani jemu, ani pułkownikowi, ani nikomu inne mu. Odkryłem też, kto z nim współpracuje, wykonując dla niego podrzędną robotę. Mogę ci zdradzić nazwisko jego chłopca na posyłki. To Gordon Stewart. - Cóż, wcale mnie to nie dziwi - stwierdził z zadumą Pryde. - To rzeczywiście facet o wątpliwej reputacji, zga dzam się z tobą. Szkoda, że nie możesz powiedzieć nic wię cej. Czy mówiłeś o tym jeszcze komuś poza mną? - Może faktycznie powinienem obdarzyć cię większym zaufaniem, Pryde? Otóż wiedz, że napisałem list do lorda Longthorne'a, mojego dalekiego krewnego. Ma go otworzyć w przypadku, gdyby przydarzyło mi się coś złego. Jak ci wia domo, lord Longthorne cieszy się wyjątkowym szacunkiem naszych zwierzchników. - Tak, wiem, Schuyler. Jak zwykłe zabezpieczyłeś się na wszelkie okoliczności. Czy jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? Żebym ci się mógł na coś przydać... - dodał od niechcenia. Ralph podniósł się z krzesła. - Może jeszcze to, że jestem o krok od zapędzenia faceta w kozi róg. Już mi się wtedy nie wywinie. Rozmowa ociekająca aluzjami dobiegła końca. Pryde do skonale zdawał sobie sprawę, że Ralph o nim mówił, że to jego podejrzewa o zdradę. Ale wyczuł, że Ralph wcale nie jest aż tak bardzo pewny swego i trochę blefuje. Schuyler, szczwany lis, próbował go przyprzeć do muru. Trafiła kosa na kamień, gdyż Ralph był równie sprytnym
243 i przebiegłym człowiekiem, jak Pryde. Człowiekiem, który nie cofnie się przed niczym i z pełną determinacją będzie dą żyć do udowodnienia mu, że jest zdrajcą. Miał dwie możli wości. Albo zachować zimną krew i stawić czoło Schuylero wi, utrudniając mu doprowadzenie dzieła do końca - co łą czyło się z dużym niebezpieczeństwem, bowiem znając Gor dona Stewarta, nie robił sobie nadziei co do jego lojalności. Wiedział, że jeżeli Stewart zostanie przyciśnięty do muru, rozwiąże mu się język i zacznie przeciwko niemu zeznawać. Mógł też uciec - do czego, zdaje się, próbował go zmusić Ralph, aby uniknąć skandalu. Pryde miał domek w Broadstairs oraz mały jacht, którym dałby radę przepłynąć do Fran cji, a stamtąd odbyć w tajemnicy podróż do kraju sowicie go wynagradzającego za informacje. Tyle że nie bardzo wie dział, co go ewentualnie czeka w Związku Radzieckim. Nie jest, co prawda, bolszewikiem, ale człowiekiem skompromi towanym, a więc pozostanie w kraju skończyłoby się dla nie go niechybną śmiercią. Dlatego ucieczka wydawała mu się lepszym rozwiązaniem. Ale przedtem postanowił zadać tej świni Schuylerowi śmiertelny cios. Facet będzie do końca życia pluł sobie w brodę, że zadarł z George'em Pryde'em. Pryde nie miał chwili do stracenia. Sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do Gordona Stewarta.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Clare rosło serce na myśl, że Ralph wyznał jej miłość. Zu pełnie się tego nie spodziewała. Kochała go już od dawna, ale wydawało jej się, że bez wzajemności. Ralph twardo stą pał po ziemi, pewny siebie, nigdy nie tracił zimnej krwi, dla tego nie łudziła się nadzieją, iż dopuści do tego, aby życie wymknęło mu się spod kontroli. Wyznając jej miłość, wyrzekał się poniekąd swoich do tychczasowych zasad postępowania. Ale nie wiedziała jesz cze czy zrozumiał, że pożądanie prowadzi jedynie do zespo lenia ciał, a nie dusz i samo w sobie jest raczej ubogim prze życiem, jeżeli nie towarzyszy mu głębokie uczucie. Clare pragnęła, aby Ralph nauczył się dzięki niej odróżniać pra wdziwą miłość od seksu, aby dotarł do tej prawdy, która jest gwarancją szczęścia. Nie była w stanie myśleć o niczym innym, przez co praca jej nie szła. Niewiele brakowało do końca tłumaczonej książ ki, ale nie mogła skupić myśli, ponieważ fabuła wydawała jej się banalna w porównaniu z tym, co wydarzyło się w jej życiu. Nadeszła pora lunchu, a ona wciąż kontemplowała fakt, że jest kobietą, do której uśmiechnął się los. Z zadumy wy rwało ją pukanie do drzwi. Był to Armstrong z wiadomością, że dzwoni panna Angela Windham. Clare szczerze się zdumiała, a wręcz oniemiała, gdy An gela zaczęła gruchać jak synogarlica.
245 - Mam nadzieję, Clare, że nie przeszkodziłam ci w ja kimś pilnym zajęciu. Ale myśleliśmy, to znaczy myślałam, że może miałabyś ochotę wpaść dzisiaj do mnie na herbatę. Chciałabym podzielić się z tobą pewnymi nowinkami, które, być może, cię zainteresują. Clare nie wyobrażała sobie, aby Angela miała cokolwiek interesującego do zakomunikowania, ale nie potrafiła odmó wić kuzynce. - Chętnie. O której godzinie? - zapytała zrezygnowana. - Och, jak najwcześniej - westchnęła Angela. - Znasz drogę, prawda? Zważywszy, że Clare mieszkała w domu rodziców dwa dzieścia lat, zanim wprowadziła się tam na stałe Angela, py tanie było raczej bezsensowne. Clare odparła uprzejmie, że trafi bez problemu do rodzin nego domu w Londynie, a przywiezie ją tam Armstrong. - Myślę, że nie ma sensu zapraszać Ralpha - rzuciła po spiesznie Angela. - Gordon wspominał, że twój mąż ostatnio ma w pracy urwanie głowy. - To prawda - odparła Clare sucho. - Nie sądzę, aby zja wił się w domu przed wieczorem. Powstrzymała się od komentarza, że Ralph i tak nie byłby zachwycony perspektywą ponownej wizyty w gniazdku Windhamów. Jej samej się to nie bardzo uśmiechało, ale sko ro rodzina wyciągała do niej rękę, nie powinna się boczyć, tylko starać się puścić w niepamięć przeszłe urazy. Doszła do wniosku, że Angela prosząc ją, aby zjawiła się jak najwcześniej, miała na myśli trzecią po południu. A więc o tej porze wyruszyła z domu w towarzystwie Armstronga. Początkowo Armstrong nie chciał wejść z nią do środka. - To nie wypada, proszę pani - sumitował się. - Zresztą,
nie wydaje mi się, aby u rodziny groziło pani jakieś niebez pieczeństwo - dodał, czego później gorąco żałował, patrząc na oszalałego z niepokoju Ralpha. Clare obawiając się, że Ralph może mieć pretensje do Armstronga, jeśli ten nie wykaże się stuprocentową czujno ścią, zapewniła go, iż personel kuchenny z pewnością będzie zaszczycony, gdy dotrzyma mu towarzystwa. Armstrong nie dał się długo namawiać - zaparkował rolls-royce'a na pod jeździe i udał się korytarzykiem dla personelu wprost do ku chni, gdzie kucharz podał mu tę samą herbatę, jaką raczyli się państwo w salonie. Wszelkie wątpliwości Clare co do tego, czy zostanie ser decznie przyjęta, rozwiały się w momencie, gdy przekroczy ła próg salonu. Matka ze łzami w oczach rzuciła się jej na szyję, a Angela oraz ciotka uprzejmie się uśmiechały. Nawet brygadier wywiesił białą flagę, chrypiąc na powitanie: - Doskonale wyglądasz. Widać małżeństwo ci służy. Clare zdumiała się, ujrzawszy Gordona Stewarta, który na jej widok zerwał się z miejsca. - Witaj, Clare. Twój ojciec ma rację. Wyglądasz znako micie - komplementował, wyciągając do niej dłoń. Clare posłała mu wymuszony uśmiech. Zastanawiała się, co on, na Boga, tu robi? Wiedząc, co z niego za ptaszek, chciała w pierwszej chwili udać, że zasłabła, i poprosić Arm stronga, aby natychmiast odwiózł ją do domu. Po chwili odzyskała zdrowy rozsądek. Cóż mógł zrobić jej ten człowiek w przyzwoitym domu jej rodziców? Powin na się mieć na baczności, ale to nie znaczy, że ma popaść w manię prześladowczą i bać się własnego cienia. Osłupiała, gdy Gordon ujął Angelę czule pod ramię i pomógł jej usiąść. Czyżby Angela zaprosiła ją, ponieważ Gordon zamierza ogłosić ich zaręczyny?
Myśl ta poraziła ją do tego stopnia, że dopiero po chwili dotarło do niej pytanie ojca, który zainteresował się, jak jej się wiedzie w życiu jako mężatce. Wdała się z ojcem w krót ką rozmowę. Znając zwyczaje Windhamów, doszła do wnio sku, że zaręczyny zostaną ogłoszone po wypiciu popołudnio wej herbaty. Zastanawiała się, co ma zrobić, aby nie dopuścić do mał żeństwa Angeli z Gordonem. Nie mogła przecież pozwolić, aby jej kuzynka została żoną mężczyzny, którego Ralph i Gis podejrzewają o szpiegostwo. Głos wewnętrzny mówił jej jednak, że gdyby powiedziała wprost, iż Gordon jest bolsze wickim szpiegiem, rodzina by jej nie uwierzyła. Musiała zachować spokój. Choćby ze względu na lojal ność wobec Ralpha. Po raz kolejny w życiu przytłaczała ją świadomość, że zna gorzką prawdę, której nie wolno jej zdra dzić. Przez lata trzymała w tajemnicy sekret Boya Mallo ry'ego, a teraz musiała milczeć na temat Gordona Stewarta. Z zadumy wyrwała ją matka. - Pozbierałam różne twoje rzeczy, Clare, i położyłam je w salonie na tyłach domu - zagadnęła ciepło. - Pomyślałam, że może chciałabyś wziąć coś ze sobą. Mogłabyś je przejrzeć, zanim zostanie podana herbata. Pewnie chętnie zostaniesz na chwilę sama. Clare bardzo się cieszyła, że rodzice są dla niej tacy uprzejmi. Gdy została wygnana z domu, zostawiła wszystkie swoje skarby z przeszłości, które przypominały jej szczęśli we dzieciństwo i młodość. Ucałowała matkę w policzek, z wdzięczności. - Przyślę po ciebie pokojówkę, gdy herbata zostanie po dana - dodała matka, uśmiechając się serdecznie do Clare. Salon znajdujący się na tyłach domu był bardziej przytul ny i urządzony mniej formalnie niż salon od frontu. Na sto-
248
liku leżała robótka matki - haft na kanwie rozciągniętej na drewnianej' obręczy. Za weneckimi oknami znajdowało się małe bajecznie ukwiecone podwórze, bo w donicach z tera koty aż pieniły się cudowne kwiaty, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. W oddali, ponad wąską uliczką widniało Ber keley Square. Powróciły wspomnienia szczęśliwych chwil. Wspomnie nia dni, kiedy Clare była oczkiem w głowie swojego ojca, do czasu aż okrutne wydarzenia w związku z Boyem Mallorym zmieniły na zawsze jej życie. Clare wyjęła z kartonowego pudełka, w którym znajdo wały się jej rzeczy, starą lalkę i przytuliła ją. Nie mogła po wstrzymać łez. Odłożyła z ociąganiem lalkę i zaczęła prze glądać albumy z wycinkami, stare zeszyty do ćwiczeń, aż na trafiła na małe pudełeczko, w którym znajdowała się biżute ria. Pierwszy klejnocik dostała w prezencie, gdy miała pięć lat i przez lata zebrała się ich spora kupka. Biżuteria owa nie miała większej wartości, ale wiązały się z nią różne miłe wspomnienia. Odłożyła pudełeczko do kartonu. Raptem otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Gordon Stewart. - Ach, to ty - zagadnęła, żeby coś powiedzieć, bo wcale nie miała ochoty z nim rozmawiać. - Właśnie skończyłam przeglądanie swoich rzeczy i zdecydowałam, że zabiorę ze sobą wszystko. A więc podano już herbatę, tak? Gordon nie kwapił się z odpowiedzią. Podszedł do Clare energicznym krokiem, aż się cofnęła, zdumiona jego zdeter minowanym wyrazem twarzy. - Nie przyszedłem, Clare, w tym celu. Nie zjawiłem się również w tym domu, aby oświadczyć się uroczej Angeli, wbrew temu co ona i cała reszta myśli. Słodka Angela zupeł nie mnie nie interesuje. Przydała mi się znajomość z nią, bo
dzięki niej miałem kontakt z tobą i to za moją namową zo stałaś zaproszona dzisiaj na herbatę. Zjawiłem się tu po to, aby zabrać ciebie. - Złapał Clare za ramię i pociągnął z całej siły. W prawym ręku miał pistolet, którego lufę przytknął jej do żeber. Clare otworzyła usta, aby zaprotestować, zawołać na po moc, ale Gordon okazał się szybszy. - Uważaj, bo nacisnę spust! Ten twój cholerny mężuś nabruździł i mnie, i George'owi Pryde'owi, ale zabawa skończona. Zamierzamy użyć cię jako zastawu. Jeżeli piś niesz choć słówko, zastrzelę cię jak kaczkę. - Pchnął ją w kierunku weneckiego okna. Clare z trudem łapała oddech. - Nie wierzę, Gordon, że jesteś w stanie mnie zabić. Je żeli to zrobisz, Ralph dopadnie cię choćby i na końcu świata - wyszeptała ochrypłym głosem. - Jestem śmiertelnie poważny, Clare. A teraz ani słowa więcej. Wypchnął ją z domu i pociągnął biegiem w kierunku wą skiej uliczki. Znaleźli się na Berkeley Square. Zatrzymał się i syknął: - Będziemy szli dalej ramię w ramię i dotrzemy do miesz kania Pryde'a. Pamiętaj, że cały czas mam cię na muszce. - Jeżeli zobaczę jakiegoś człowieka, natychmiast uderzę na alarm - odszepnęła buntowniczym tonem Clare. - Przy sięgam. - O tej porze nie ma żywej duszy na ulicy - prychnął Gordon. - To święta godzina herbatki. Zresztą, będziemy się przemykać opłotkami. A teraz cisza. Nie znoszę gadatliwych bab! - Z tego, co słyszałam, w ogóle nie znosisz kobiet, nie tylko tych gadatliwych - odcięła się złośliwie.
250
Gordon nic nie odpowiedział, tylko ścisnął ją mocniej za ramię, tak że poczuła ból. Przemykali opustoszałymi bocz nymi uliczkami i wąskimi zaułkami, aż dotarli do mieszkania George'a Pryde'a na Brutton Place. Angela Windham spojrzała tęsknym wzrokiem za Gordo nem, który poszedł po Clare, gdy pokojówka zjawiła się z herbatą i zaczęła z namaszczeniem rozstawiać serwis na małym stoliku, przy którym siedziała matka Clare. Angela zaoferowała, że pójdzie po Clare, ale Gordon zerwał się na tychmiast z miejsca, nie mógł bowiem przepuścić nad zwyczajnej okazji, która sama mu się pchała w ręce. - Pozwól, kochanie, że ja po nią pójdę! - wykrzyknął i zniknął w drzwiach, zanim zdążyła powiedzieć słowo. - Gordon to taki szarmancki mężczyzna - stwierdziła sentymentalnie matka Angeli. - Zupełnie niepodobny do tego biedaka, męża Clare... - Zawiesiła teatralnie głos, aby każdy sam doszedł do wniosku, jak wiele brakuje Ral phowi. Minęło sporo czasu. Matka Clare sięgnęła po srebrny czaj nik z herbatą i powiedziała z wahaniem: - Zdaje się, że Clare jeszcze nie skończyła przyglądać rzeczy. Jak uważacie, czy możemy zacząć pić herbatę bez nich? - Oczywiście, że nie! - oburzyła się szwagierka. - Do myślam się, że Angela i drogi Gordon mają nam do zako munikowania coś szalenie ważnego, zanim zaczniemy pić herbatę. Ze względu na wyjątkowe okoliczności możemy chyba dać im jeszcze trochę czasu. Pani Windham odstawiła potulnie dzbanek z herbatą. Nie miała pojęcia, że wkrótce szwagierka rządząca w jej włas nym domu żelazną ręką poczuje się jak przekłuty balon ze
względu na wydarzenia, których nikt nie był w stanie prze widzieć. - Ależ naturalnie, jak sobie życzysz. Brygadier otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale w ostat niej chwili się rozmyślił. Minęło znowu kilka minut. Matka Angeli zaczęła nerwowo się kręcić. - Cokolwiek ich zatrzymało, to wysoce niestosowne warknęła. - Angelo, kochanie, idź i powiedz Gordonowi, że nie powinien pozwolić, aby Clare zawracała mu głowę. To naprawdę niepoprawna trzpiotka. Angela zerwała się z miejsca i wypadła z pokoju. Zapadło głębokie milczenie. Raptem dobiegł ich z oddali rozpaczliwy krzyk Angeli. Po chwili wpadła jak bomba do pokoju. Jej twarz przypominała maskę z greckiej tragedii. Kompletnie odebrało jej mowę. - Święty Boże! - Brygadier zerwał się na równe nogi, wi dząc histerię malującą się na twarzy kuzynki. - Angela, co się stało? Odezwij się, na Boga! - krzyknął i nie zważając na obecne w pokoju damy, wymierzył jej policzek. Efekt był natychmiastowy. - Nie ma ich. Zniknęli! - załkała Angela. - Clare i Gor don wykradli się ukradkiem z domu. Zawsze miał bzika na jej punkcie. Och... - zaczęła wyć jak zranione zwierzę. W pokoju zawrzało. Spokojny salonik kojarzył się teraz z deskami teatru, na których rozgrywała się kulminacyjna scena melodramatu. Wzburzone panie Windham zaczęły mó wić jedna przez drugą. - Spokój! - ryknął na całe gardło brygadier, próbując uciszyć towarzystwo. - Jak to możliwe, że raptem zniknęli? Co ty pleciesz, dziewczyno! - zwrócił się do Angeli takim tonem, jakby była jakimś durnym ciurą, któremu brak oleju w głowie. - No, mów, co się stało?
- Nie ma ich w salonie. Okno weneckie jest otwarte. Je stem pewna, że uciekli tamtędy. Idź i przekonaj się sam. - Opadła na kanapę i zalewając się łzami, skryła twarz w jed nej z poduszek. Hałasy dotarły również do kuchni. Z pomocą przybiegł kamerdyner, który podążył za brygadierem do saloniku na tyłach domu - okazało się, że rzeczywiście nie ma tam niko go. Na podłodze leżało porzucone pudełko z rzeczami Clare, a okno stało otworem. Brygadier pomaszerował do przedpokoju, a za nim zawo dząca żałośnie matka Angeli. - Och, to wszystko przez tę niegodziwą dziewczynę. Mó wiłam, żebyś jej nie przebaczał, ale mnie nie słuchałeś. I co teraz będzie?! - Uspokój się - warknął brygadier i podszedł do scho dów. - Clare! Stewart! Jesteście tam? Ponieważ nikt nie odpowiedział, wrzasnął do kamerdy nera: - Idź na górę i sprawdź, czy ich tam nie ma! Do przedpokoju wpadł blady jak ściana Armstrong. Nie zważając na swoją pozycję, złapał brygadiera za ramię i zmu sił, aby ten spojrzał mu prosto w twarz. - Czy to prawda, że Gordon Stewart i pani Schuyler znik nęli? Brygadier usiłował mu się wyrwać, ale Armstrong tylko zacisnął uścisk. - Odpowiedz mi na pytanie! - ryknął. Brygadier chcąc ratować twarz przed szwagierką wylewa jącą łzy, chłodno wycedził: - Wszystko na to wskazuje. Armstrong puścił go i zatoczył się do tyłu, szepcząc: - O Boże, major mi tego nigdy nie wybaczy. Gdzie jest
telefon? Muszę natychmiast zadzwonić. Powinienem przewi dzieć, że pani nie jest nigdzie bezpieczna, nawet w rodzin nym domu. Do brygadiera dotarło raptem, że chodzi tu o jakąś poważ ną sprawę. Odsunął na bok lamentujące kobiety i zaprowa dził Armstronga do telefonu. - Pan może zostać w pokoju, ale niech się pan najpierw pozbędzie się wszystkich dam - polecił brygadierowi. Angela, podnosząc się z kanapy, histerycznie zapiszczała: - Tyle zamieszania tylko dlatego, że Clare uciekła z Gor donem. .. Armstrong podskoczył do niej i na całe gardło wrzasnął: - Zabierzcie tę wiedźmę, bo gotów jestem ją zamordo wać! A potem zadzwonił do Ralpha i przekazał mu straszną wiadomość. Ralph zjawił się natychmiast na South Farm Street. Angelę udało się już tymczasem uspokoić i zapakować do łóżka, ale do końca upierała się, że Clare uciekła z Gordonem. Arm strong odmówił udzielenia szczegółowych informacji bryga dierowi. Powiedział tylko, że miał zadanie chronić Clare przed ewentualnym zamachem na jej życie, choć nie wie dział, z czyich rąk grozi jej niebezpieczeństwo. Nie dopilno wał swoich obowiązków, przez co zawiódł zaufanie Ralpha po raz pierwszy w życiu. Zanim Ralph opuścił Ministerstwo Spraw Zagranicznych, stwierdził, że Pryde'a nie ma w jego pokoju. Podobno wy szedł trochę wcześniej, jak oznajmił asystent, żeby wpaść na Downing Street. Ralph miał co do tego poważne wątpli wości. Jego kamienna twarz nie zdradzała żadnych emocji, choć
254 tak naprawdę trawił go obezwładniający strach. Był prawie w stu procentach pewien, że Clare została porwana i grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Dzięki wieloletniemu do świadczeniu nie poddał się, nie usiadł i nie zaczął pomstować na Boga, że dopuścił do tego, aby wydarzyły się takie stra szne rzeczy. Za to, co się stało, winił przede wszystkim siebie. Gdy zjawił się w salonie, z którego zniknęli Clare i Gor don, brygadiera uderzył przede wszystkim spokój Schuylera. Ponieważ brygadier musiał sobie radzić z trzema rozhisteryzowanymi kobietami, mężczyzna przemawiający chłodnym i rzeczowym tonem był dla niego błogosławieństwem. - Co prawda, Armstrong opowiedział mi pokrótce, co się stało, ale byłbym panu wdzięczny, gdyby pan zechciał mi po wiedzieć dokładnie, jak do tego doszło, że Clare została sam na sam ze Stewartem. Brygadier zrelacjonował formalnym tonem, dokładnie i zwięźle ostatnie wydarzenia, co najmniej jakby zdawał ra port generałowi. Ralph cierpliwie wysłuchał go do końca. - Dziękuję panu - rzucił sucho. - A teraz zamierzam pa nu zawierzyć pewne informacje, które są ściśle tajne i któ rych nie wolno panu nikomu wyjawić. Nie ma na to czasu, aby złożył pan oficjalną przysięgę, jaka obowiązuje w przy padku tajemnic państwowych, ale pozwolę sobie zaapelować do pańskiego honoru oficera i dżentelmena. Ufam, że zasto suje się pan do mojej prośby o dyskrecję. Opowiedział brygadierowi tonem pozbawionym emocji i bez wdawania się w zbędne szczegóły całą historię od mo mentu, gdy Clare nakryła Boya Mallory'ego z mężczyzną na dwa dni przed planowanym ślubem, aż do chwili, gdy pod obstawą Armstronga udała się z wizytą na South Farm Street. Wyznał również szczerze, że jest tajnym agentem, że wpadł
255
na trop siatki szpiegowskiej, a Pryde i Gordon Stewart to zdrajcy. - Ach tak - mruknął kompletnie przybity brygadier, któ remu nagle przybyło dziesięć lat. - Skrzywdziłem moją cór kę, źle ją osądzając. Okazuje się, że to szalenie dzielna i ucz ciwa dziewczyna. Mam nadzieję, że nie straciłem jej i będę miał okazję przeprosić osobiście. Powiedziałeś, że Stewart ją porwał, ale jaki miał ku temu powód? - Prawdopodobnie chce jej użyć jako zakładnika albo za mierza ją zamordować, by na zawsze uciszyć. Bóg jeden wie, jak bardzo chciałbym się mylić. - Głos i mina Ralpha zdra dzały, że jest w skrajnej rozpaczy. Brygadier spojrzał na niego ze współczuciem. Nie miał wątpliwości co do tego, że Ralph Schuyler kocha jego córkę. - Zapewne Gordon zbiegł tylnym wyjściem w kierunku Berkeley Square. Nie sądzę, aby zabrał Clare do swojego mieszkania, bo przecież zdaje sobie sprawę, że prędzej czy później odkryjemy ich zniknięcie i tam zaczniemy poszuki wania. Obstawiam, iż Gordon uprowadził Clare do George'a Pryde'a. Obawiam się, że moja przemowa, która miała na celu przestraszyć go i zmusić do ucieczki, odniosła aż nad mierny skutek. Postanowił nie tylko uciec z kraju razem z Gordonem Stewartem, ale również wziąć ze sobą Clare ja ko zakładnika. Doskonale wie, że zniknięcie Clare ściągnie na nich nagonkę, a więc prawdopodobnie ma precyzyjnie opracowany plan ucieczki... To są jedynie moje spekulacje. Nie mam żadnych dowodów, ale mimo to proponuję, aby za cząć poszukiwania od mieszkania Pryde'a. Znajduje się ono niedaleko stąd. Na wszelki wypadek do mieszkania Stewarta wyślę Armstronga, aby skrępował faceta, jeżeli go tam zasta nie. Armstrong to człowiek pełen inwencji, a więc powinien sobie z nim poradzić.
256 - Miałem już tego niezłą próbkę - stwierdził brygadier żałośnie. Nie nawykł do tego, aby mu rozkazywał i czynił uwagi służący. - Jeżeli nie będzie ich w obu miejscach - ciągnął Ralph - nie pozostanie nam nic innego, jak zorganizować obławę we wszystkich portach... co, obawiam się, niewiele da. W drodze do wyjścia Ralph natknął się na matkę Clare. Była blada jak śmierć i miała oczy zaczerwienione od łez. - Och, majorze Schuyler - zagadnęła z typową dla niej łagodnością. - Błagam, niech pan zrobi wszystko, aby Clare się odnalazła. Dopiero co nawiązałam z nią kontakt po tylu latach i nie wyobrażam sobie, abym ją miała od razu stra cić... Ralpha głęboko poruszyła jej rozpacz. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - przyrzekł uroczy ście i ruszył w drogę. Stewart i Pryde mieli nad nim dobrą godzinę przewagi. Ralph zdawał sobie sprawę, jak wielką to może odegrać rolę. Na myśl o tym, że Clare wyrządzono krzywdę, burzyła się w nim krew. Gordon miał przy sobie klucz do mieszkania George'a Pryde'a. Otworzył drzwi i wepchnął Clare do środka, trzy mając wycelowany w nią pistolet. Clare zdążyła się przeko nać, że Gordon nie jest wcale łagodnym facetem, który pod lizywaniem wkradł się w łaski Boya, ale nie miała pojęcia, jak daleko może się on posunąć, aby ratować swoją skórę, i to ją przerażało. Wiedziała, że musi zachować ostrożność. Widać Gordon myślał, że Pryde'a nie ma w domu, jednak się mylił. Pryde wkroczył do jadalni bez koszuli, wycierając się ręcznikiem. Zmierzył Clare od stóp po czubek głowy, po
257 czym odezwał się do Gordona tonem, jakim przemawia wła ściciel do psa, rzucając mu kość. - Brawo, stary, nareszcie udało ci się zrobić coś poży tecznego. Gdybym miał czas, wywiesiłbym na twoją cześć flagę. - Nie czekając na odpowiedź, dodał: - Zwiąż jej ręce na plecach, Gordon. W szufladzie znajdziesz kawałek po rządnego sznura, który się świetnie do tego nadaje. - Wska zał na komodę. - Czy to przypadkiem nie jest lekka przesada? - zdziwił się Gordon. Pryde parsknął śmiechem. Obiekcje Gordona wobec pro pozycji skrępowania jej rąk rozbawiły również Clare, zwa żywszy, iż przed chwilą Stewart groził jej, że jeżeli nie będzie posłuszna, zastrzeli ją jak kaczkę. - Nie rób z siebie większego idioty, niż jesteś, Gordon - zarechotał rubasznie Pryde. - Nie chcę, żeby mi ta ślicz notka narobiła niepotrzebnie kłopotu. Gdyby zaczęła krzy czeć, zaknebluj jej usta. Najlepiej zalep plastrem. Znajdziesz go w tej samej szufladzie co sznur. - Widzę, że jesteście doskonale przygotowani - rzuciła złośliwą uwagę Clare. - Jeszcze jedno słowo, a osobiście nakleję plaster na two ją buźkę. Uprzedzam cię, że nie zamierzam się z tobą cackać. - Zobacz... - zaczął do niej Gordon niepewnie. Trzymał w ręku sznur, ale patrzył na nią ze zbolałą miną. Clare zrozumiała, że Gordona stać tylko na czcze pogróż ki, bo w gruncie rzeczy jest podszyty tchórzem. Gdyby pró bowała uciec, prawdopodobnie nie odważyłby się do niej strzelić. Był jedynie mocny w gębie, ale nieskory do czynów. - Zamknij się w końcu i zabierz do roboty - zganił go Pryde, który, o dziwo, tryskał szampańskim humorem. Gordon, narzekając pod nosem, spętał ręce Clare, ale nie
miał w tym wprawy i ostry sznurek wpijał się boleśnie w jej nadgarstki. - Przywiąż jej nogi w kostce to stołka - rozkazał Pryde. Parsknął śmiechem, gdy Gordon usiłował uniknąć kopnia ków wymierzanych mu przez Clare. Dopiero po chwili przy szedł z pomocą - przytrzymał ją za nogi, tak że Gordon mógł spokojnie dokończyć dzieła. Pryde włożył sportową kurtkę, mocno podniszczoną. W ogóle cały jego strój sprawiał raczej żałosne wrażenie. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam mężczyzna, który tak dystyn gowanie prezentował się na przyjęciu u pani Norton-Norris. - Czy ktoś cię widział, gdy tu wchodziłeś? - zapytał znie nacka Gordona. Gordon pokręcił głową. Wyraźnie coraz bardziej się de nerwował i zaczynały wstrząsać nim dreszcze. - Czy naprawdę to konieczne? - wyrzucił z siebie w końcu. - Co takiego? - Pryde z minuty na minutę tracił cierpli wość. - Porwanie Clare. To cholernie niebezpieczne. - No i co z tego. Wpakowałeś się w cholernie niebez pieczną sprawę już dawno, Gordon. Powinieneś to sobie uświadomić na samym początku. Clare przyda nam się jako zakładniczka, gdyby nie dopisało nam szczęście. - Wydaje mi się, że popełniamy ogromny błąd, Pryde. Czy nie lepiej oddać się w ręce policji? Zdradzić wszystkie informacje w zamian za darowanie nam kary? Zginęło już tylu ludzi. Boy popełnił samobójstwo, Jeremy został zamor dowany... Pryde, który zbierał z biurka różne papiery, odwrócił się i zmierzył zimnym wzrokiem Gordona wyglądającego ner wowo przez okno.
- Boy i samobójstwo? Co ty, Gordon, wierzysz w bajki? Oczywiście, że Boy nie popełnił żadnego samobójstwa, tylko został zlikwidowany. Dostał stracha, tak jak ty, i zaczął gro zić, że doniesie o wszystkim władzom. Ponieważ obecna tu taj słodka Clare rzuciła go na dwa dni przed ślubem, wszyscy myśleli, że popełnił samobójstwo z rozpaczy. Clare przysłuchiwała się rozmowie Pryde'a z Gordonem z zafascynowaniem i przerażeniem. A więc Boy wcale nie popełnił samobójstwa! Widząc, że Gordon zaczyna się ła mać, postanowiła wtrącić swoje trzy grosze. - Na twoim miejscu, Gordon, rzeczywiście oddałabym się w ręce policji. Przecież nie zamordowałeś ani Jeremy'e¬ go, ani Boya. A do tego wiesz, kto jest mordercą. - Mówiłem ci, żebyś się zamknęła! - wściekł się Pryde. - Jeszcze jedno słowo, a... - Ona ma rację - stwierdził Gordon zuchwale. - Nie mam nic do stracenia. Oddając się w ręce policji, mogę tylko dobrze na tym wyjść. Zresztą, nie mam zamiaru spędzić re szty życia w Związku Radzieckim... - O, nie! - warknął Pryde. Jego twarz wykrzywiła wściek łość. - Chcesz mnie wsypać, Gordon? No cóż, nie bardzo wie działem, co z tobą zrobić, gdy postanowiłem się stąd zwinąć, ale ułatwiłeś mi zadanie. - Wyciągnął z kieszeni automatyczny pistolet, wymierzył w Gordona i strzelił. Gordon padł bezwładnie na podłogę. Clare zaczęła wrze szczeć z przerażenia. Pryde odwrócił się na pięcie. - Zamknij się, do cholery! - zawołał i uderzył Clare z ca łej siły pięścią w szczękę. Z rozciętej wargi polała się krew. Clare potwornie się bała - zwłaszcza po tym, jak Pryde z zimną krwią zastrzelił Gor dona - ale mimo to nie zamierzała się poddać. Pryde nogą przesunął na bok ciało Gordona.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - oznaj mił sarkastycznie. - Musimy stąd zwiewać, a we dwójkę zawsze łatwiej. - Nigdzie się nie ruszę - oświadczyła Clare. - Uważam, że Gordon miał rację. - Jak mam cię zmusić, żebyś się w końcu zamknęła! - ryknął Pryde. - Współczuję Schuylerowi, że ma taką żonę, co to gdera pewnie od rana do nocy, zatruwając mu życie. Przerażenie Clare narastało, ale uznała, że milczenie i po kora nie mają żadnego sensu. Wiedziała, że prędzej czy później Pryde zastrzeli i ją - chyba że w jakiś cudowny spo sób zjawi się Ralph i ocali jej życie. - Nie widzę powodu, aby zatruwać życie Ralphowi - po wiedziała wyniośle. - To nie jest człowiek, który zdradza własną ojczyznę i morduje przyjaciół. Pryde, który wepchnął już niezbędne mu dokumenty do teczki, odwrócił się do Clare, klnąc pod nosem. - Myślałby kto, że Schuyler to święty, co? Ugania się za babami i popija, a do tego wywyższa się nad innych, uważa jąc się za Bóg wie co. Cholerny sukinsyn i tyle. Zapiął teczkę i wycofał się na chwilę do kuchni. Wrócił ze szklaneczką, w której znajdował się jakiś płyn wyglądają cy jak whisky i podszedł do Clare. - Lubię potulne kobietki, a nie baby, którym się buzia nie zamyka - stwierdził. - Wypij to. Na pewno to małe co nieco zasmakuje maleństwu - zwrócił się do niej, parodiu jąc ton, jakim matka przemawia do dziecka. - Łyknij so bie tylko tyle, aby się trochę uspokoić, bo przed nami dłu ga droga. Pryde budził w Clare nie tylko dławiący strach, ale i po tworne obrzydzenie. Nagle zauważyła, że Gordon poruszył się nieznacznie. Musiała odwrócić uwagę Pryde'a, aby nie
patrzył w jego kierunku. Gordon leżał w kałuży krwi, ale wi dać jeszcze żył. W jej serce wstąpiła nadzieja, że może jednak nie wszystko stracone. Pryde przyłożył do ust Clare szklaneczkę, ale gwałtownie odkręciła głowę w bok. Wymierzył jej znowu policzek. Za kręciły jej się w oczach łzy, a mimo to zuchwale odwróciła od niego twarz. Pryde złapał ją za nos i wlał brutalnie zawar tość szklaneczki do jej gardła. Chcąc nie chcąc, musiała przełknąć ohydny płyn. - No, nareszcie może się uciszysz - mruknął Pryde nie mal czule. - To chloral, wyjątkowo skuteczny środek nasen ny. Odwiążę ci nogi i pomogę zejść na dół, do samochodu. Czeka nas miła wycieczka nad morze. Pokój zaczął wirować Clare przed oczami. Docierało do niej jak przez mgłę, że Pryde podtrzymując, ją, gdyż uginały się pod nią kolana, sprowadził ją schodami na dół, do samo chodu, który stał zaparkowany na tyłach domu - i w tym mo mencie straciła przytomność. Nie zarejestrowała już tego, że Pryde wpakował ją na tyl ne siedzenie, przyrzucił cienkim kocem, uruchomił silnik i wyjechał z zaułka w drogę do wolności - jeżeli można w ten sposób określić cel jego podróży: Związek Radziecki. Ralph stracił sporo czasu u Windhamów, co dawało prze wagę Gordonowi i Pryde'owi. Najszybciej mógł się dostać do mieszkania Pryde'a na piechotę. Ale i tak minęła już do bra godzina od chwili, gdy Clare została porwana. Gdy dotarł na miejsce, wyważył zamknięte drzwi jednym pchnięciem. Na progu natknął się na rannego Gordona, który podpełznął pod drzwi, to odzyskując, to znów tracąc przyto mność. Pryde'a i Clare już nie było. Nie zważając na kałużę krwi, w której leżał Gordon,
262 Ralph ukląkł obok niego, modląc się, żeby okazało się, iż Gordon jest na tyle przytomny, aby udzielić niezbędnych in formacji. Podtrzymał delikatnie głowę rannego. Gordon spojrzał na niego zamglonym wzrokiem. - Strzelał do mnie - wyrzęził. - Pryde. Myślałem, że już po mnie... - zamilkł. Ralph ponaglał go, zniecierpliwiony. - Gdzie jest Clare, Gordon? Co on z nią zrobił? Gordon nie odzywał się. Oddychał ciężko, z trudem ła piąc powietrze. W końcu cicho wymamrotał: - Tak mi przykro, Schuyler, cholernie przykro. Nie po winienem tego robić... Pryde wziął ją ze sobą... jako zakład niczkę. .. - Ale gdzie? - dopytywał się Ralph. Każda minuta grała rolę, zwłaszcza że Pryde znajdował się prawdopodobnie jeszcze niedaleko stąd. Miał ochotę potrząsnąć z całej siły Gordonem, żeby zmusić go do odpowiedzi, ale tego nie zro bił. Przypuszczał, że Gordon jest umierający, ale miał na dzieję, że zdąży jeszcze mu wyjawić, w jakim kierunku udał się Pryde. - Gdzie, Gordon? Gdzie Pryde zabrał Clare? - Do Broadstairs - wyrzęził z wysiłkiem Stewart. - Ma tam dom i jacht... Dom nazywa się „Łabędzie Gniazdo". Znajduje się niedaleko molo. Jacht nazywa się „Latający Łabędź". Mieliśmy popłynąć do Francji... a stamtąd lądem dostać się do Rosji. Strzelił do mnie bez pardonu, Schuyler, zastrzelił też Peele'a oraz Boya Mallory'ego... Zabijanie lu dzi sprawia mu chyba przyjemność. - Ostatkiem sił chwycił Ralpha za poły marynarki i podciągnął się do pozycji półsiedzącej. -Zatrzymaj go, Schuyler... zanim zabije Clare... - szepnął i jego głowa opadła do tyłu, na ramię Ralpha. Ralph ułożył Gordona delikatnie na dywanie. Postanowił zadzwonić po karetkę, choć, zdaje się, było już za późno.
Gordon zrozumiał w końcu, że popełnił straszny błąd, i dla tego zasługiwał, aby ratować mu życie. Ralph musiał działać bezzwłocznie. Jego przyrodni brat lord Longthorne, do którego udało mu się wreszcie dodzwonić, wykazał się jak zwykle zdrowym rozsądkiem. Ralph poprosił go, aby przeczytał list wysłany do niego tego ranka. Potem streścił mu pokrótce wydarzenia z ostatnich chwil. - Chciałbym, abyś wysłał do Broadstairs natychmiast ca ły korpus policji - oznajmił na koniec. - Niech zjawią się też Malcolm oraz Johnson ze Scotland Yardu. Trzeba też po wiadomić Brygadę Specjalną i, oczywiście, posterunek w Broadstairs, aby zatrzymali jacht w porcie, jeżeli jeszcze nie zdążył wypłynąć. Nie wolno poczynić żadnego kroku bez mojej zgody. Pod żadnym pozorem nie wolno podejmować próby unieszkodliwienia Pryde'a, dopóki nie zjawię się na miejscu. Clare jest moją żoną, a ten cyniczny morderca ma ją w swoich szponach. Miejmy nadzieję, że plany pokrzyżo wał mu odpływ morza. Ralph cierpiał katusze, rozpaczliwie bał się o Clare, ale głos mu nawet nie zadrżał. Panował nad sobą, gdyż słyszał w słuchawce głos Gerarda, zrównoważonego i pewnego sie bie, jednego z najbardziej wpływowych ludzi w rządzie, któ ry gotów był puścić w ruch cały aparat bezpieczeństwa, aby udaremnić George'owi Pryde'owi próbę ucieczki. - Nie wolno nawet słówkiem pisnąć o tym pułkowniko wi B. - dodał jeszcze Ralph. - Nie sądzę, żeby miał z tym coś wspólnego, ale wolę nie ryzykować. A teraz jadę z Arm strongiem prosto na posterunek policji do Broadstairs. Powi nienem tam dotrzeć za jakieś dwie godziny. Nie podejmujcie pochopnie żadnych akcji obliczonych na efekt, jasne? Trzeba działać szalenie rozważnie i zgodnie z przepisami, ale jeżeli
sprawy potoczą się niepomyślnie, wymyślę coś na poczeka niu. Rozumiesz? - Masz rację - przyznał Gerard. - Najpierw trzeba spró bować drogi formalnej, a w razie czego zdasz się na swój rozsądek. Postaram się zapewnić ci wszystkie możliwe środ ki, wierz mi. Najtrudniej będzie zorganizować błyskawicznie oddziały zbrojne policji, ale poradzę sobie i z tym. Mam cał kowite zaufanie do ciebie, bez względu na to, jaką podej miesz decyzję.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY - Obudź się, Clare, do cholery. Chcę, żebyś oprzytomniała. Ktoś ją szarpał i wrzeszczał na nią wściekłym głosem. Clare usiłowała się poruszyć, ale nie była w stanie. Dlaczego Ralph tak się złości? Raptem odzyskała świadomość. To nie Ralph na nią krzy czał, tylko George Pryde - zobaczyła jak przez mgłę jego wrogą twarz. Siedziała znowu na krześle - z rękoma skrępo wanymi na plecach i nogami przywiązanymi w kostkach do przednich nóg krzesła. Pryde podsunął jej do ust kubek. Na wspomnienie tego, co się stało, gdy zmusił ją do wypicia obrzydliwego płynu, Clare odwróciła z niesmakiem głowę. Pryde szarpnął ją za włosy. - Nie zachowuj się jak idiotka - warknął. - To czysta wo da. Kiedy się napijesz, od razu się lepiej poczujesz. Chcę, żebyś całkiem oprzytomniała. Clare nie wierzyła mu za grosz. Strasznie jej huczało w głowie, było jej niedobrze, bolały ją usta i twarz, a szorstki sznur dotkliwie wpijał się w nadgarstki i kostki. Płyn w kub ku był bezbarwny i nie miał żadnego zapachu. Odważyła się napić łyk. Smakował jak ambrozja, więc zaczęła pić chciwie, aż Pryde cofnął kubek. - Wystarczy - stwierdził złośliwie i oddalił się. Clare rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w dosyć mi łym, ale raczej nędznym pokoiku, w jakimś domku na wsi,
jak wywnioskowała. Pryde, w ubraniu żeglarskim, pakował do plecaka kolejną porcję papierzysk, zapewne plon jego działalności szpiegowskiej. Zorientował się, że Clare mu się przygląda. - Co, zżera cię ciekawość, co to jest, tak? - zapytał jo wialnie. - Są to plany jednopłatowca. Skonstruował go pe wien sukinsyn. Myśli, że nie udało nam się ich wykraść, ale się myli. Słyszałaś o aparacie fotograficznym i jego zaletach? - Zaśmiał się szyderczym śmiechem, wyraźnie z siebie za dowolony. A więc genialna myśl techniczna Gisa - plany konstrukcji nowego samolotu, który miał być historycznym wydarze niem, zostały sfotografowane i dostaną się w ręce wroga Wielkiej Brytanii, jeżeli Pryde'owi powiedzie się ucieczka. - Nie uda ci się ich wywieźć - zapewniła Clare. - Założymy się? - zadrwił Pryde. - Wypływam z portu dzisiaj wieczorem, o jedenastej, kiedy tylko zacznie się przy pływ. Ale tobie będzie już wtedy wszystko jedno, czy mi się udało uciec, czy też nie. Twoja rola dobiega końca. - Ralph do tego nie dopuści - stwierdziła stanowczym tonem Clare, której przeszło już odurzenie środkiem na sennym. - Ach, ten nieskazitelny Schuyler. Nie dość, że bohater narodowy, to do tego niemal święty, podobnie jak Gis Havil land. Myślałby kto, że to dwa chodzące ideały. - W każdym razie są lepsi od ciebie - odcięła się bystro Clare. - Bez przerwy mielesz ozorem, moja droga. Z wielką przyjemnością uciszę cię, kiedy przyjdzie pora. A teraz radzę ci się więcej nie odzywać, bo inaczej zaknebluję ci usta. Clare zrozumiała, że lepiej nie przeciągać struny, a więc zamilkła, bo nie bardzo uśmiechała jej się perspektywa za-
267 kneblowanych ust. Pomyślała o Ralphie - do jej oczu napły nęły łzy. Zdążyli sobie właśnie wyznać miłość, gdy porwał ją ten parszywy zdrajca Pryde. Otuchy dodawała jej wiara, że Ralph trafi jakoś na ich ślad, gdyż jest człowiekiem peł nym inwencji. Pocieszała się też, że Bóg nie dopuści do tego, aby okrutny los rozdzielił ich w momencie, gdy stali u progu nowego życia. Zastanawiała się, gdzie jest teraz Ralph? Ralph znajdował się na posterunku policji w Broadstairs. Jechał do Kent jak wariat, co przeraziło nawet Armstronga. Gdy dotarł na miejsce wczesnym wieczorem, przekonał się, że oczekiwano jego przybycia - widać Gerard wziął się ener gicznie do rzeczy. Zanim ruszył w drogę, zatrzymał się na moment na Park Lane, aby zatankować bentleya oraz zabrać Armstronga, któ ry właśnie wrócił z mieszkania Gordona Stewarta. Ralph nie omieszkał uzbroić się w rewolwer, który spoczywał teraz w specjalnym futerale pod pachą. Wiedział, że wszystko mo że się wydarzyć. Pocieszała go myśl, że odpływ utrudniał Pryde'owi dzia łanie. Nie był w stanie wypłynąć z portu przed jedenastą wieczorem. Co prawda, policja w Broadstairs już od dłuższe go czasu miała na oku jego jacht, ale wciąż jeszcze nie zjawił się Oddział Specjalny. Ralph miał świadomość tego, że Pryde w obliczu zagrożenia nie zawaha się użyć broni. Policjanci pokazali Ralphowi na wielkiej mapie miejsce, gdzie kotwi czy jacht „Łabędzie Gniazdo". Armstrong udał się w towa rzystwie policjanta w pobliże domu Pryde'a, aby obserwo wać go skrycie z bezpiecznej odległości. - Kłopot w tym - stwierdził inspektor lokalnej policji że kiedyś była to kryjówka przemytników i całkiem prawdo-
podobne, że w nadmorskim klifie znajdują się jakieś skrytki i tajne ścieżki. Ale ponieważ mamy jacht pod stałą obserwa cją, facet nie wymknie nam się, nawet jeżeli skorzysta z jed nej z nich... - zawiesił głos. Czas naglił. Ralph starał się powstrzymać od ciągłego zer kania na zegarek. Nie mógł znieść myśli, że Clare znajduje się w rękach Pryde'a, ale musiał uzbroić się w cierpliwość. Gdyby zaatakował przedwcześnie, mogłoby to się skończyć tragicznie. Gerard uprzedzał go, że sprowadzenie zbrojnych posiłków do Broadstairs zajmie trochę czasu. Jak na ironię, Malcolm oraz Johnson przybyli do Broad stairs jako pierwsi. Oderwano ich od jakiejś bieżącej sprawy, nie podając żadnych wyjaśnień, i kazano stawić się jak naj szybciej na posterunku policji w Broadstairs, gdzie dostaną dalsze instrukcje. Malcolm w pierwszej chwili zaprotestował, ale został su rowo skarcony przez komisarza. - Poinformowano mnie, że wchodzi tu w grę bezpieczeń stwo kraju. Przybędzie też Brygada Specjalna i jest sprawą ogromnej wagi, abyście dotarli na miejsce jak najszybciej, a nie tracili czasu na wysłuchiwanie rozwlekłych wyjaśnień z mojej strony - nie przyznał się, że sam nie ma pojęcia, dla czego wezwano raptem pilnie jego podwładnych do Broad stairs. Johnson szturchnął Malcolma łokciem w żebra, gdy prze kroczyli próg komisariatu. - Spójrz, chłopie, to Schuyler. Co on tutaj robi? Twarz Malcolma rozjaśnił uśmiech. - Może wysłali nas tutaj, żebyśmy go aresztowali? - Po chwili zorientował się, że Ralph udziela instrukcji głównemu inspektorowi, więc posępnie dodał: - Nic z tego. Ale o co tu, do diabła, chodzi?
269 - Witam, inspektorze - zwrócił się do niego uprzejmie Ralph, jakby zupełnie zapomniał, że gdy widzieli się ostatni raz, doszło do awantury. - Cieszę się, że udało wam się tak szybko przyjechać. Obawiam się, że musicie poczekać na dalsze instrukcje, aż zjawi się Brygada Specjalna. Wyłożę wtedy pokrótce sprawę, aby nie było wątpliwości co do tego, jakie zostały wydane rozkazy. Malcom nie zorientował się, że Ralph z trudem panuje nad emocjami. Za chwilę inspektor miał się dowiedzieć, dla czego został przysłany do Broadstairs, gdyż na miejsce przy była Brygada Specjalna. Dowódca zameldował się Ralphowi, zgodnie z instrukcją. Uścisnęli sobie dłonie i zabrali się do rzeczy, jakby określił to Armstrong. Ralph podszedł do tablicy i zaczął rysować plan akcji, zgodnie z regulaminem, jak obiecał Gerardowi. Zdążył na szkicować kilka linii, gdy do pokoju wsunął głowę policjant. - Przyjechał jakiś facet, nazywa się Havilland i chce się koniecznie zobaczyć z panem Schuylerem - zameldował. To z pewnością Gis. Jakim cudem znalazł się tutaj tak szybko? Pewnie przyleciał samolotem. - Wprowadź go, proszę. Do pokoju dziarsko wkroczył Havilland ubrany w kom binezon lotniczy. - Przepraszam, że wpadam jak burza - zagaił od progu z wrodzonym wdziękiem. - Ale wuj Gerard powiedział, że mogę ci się na coś przydać. Podejrzewam, że Pryde wykradł plany samolotu i prawdopodobnie będzie usiłował przemy cić je za granicę. Dlatego przyleciałem tu natychmiast. Wy lądowałem na pobliskim polu. Domyślam się, że ten skur czybyk porwał Clare. Ralph objął kuzyna ramieniem. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę, że cię wi-
dzę - wyznał szczerze. - Na pewno znajdzie się dla ciebie jakieś zadanie - przedstawił Gisa wszystkim zebranym. Malcom i Johnson wlepili w niego oczy. Gapili się na niego jak mali chłopcy, tymczasem Gis wyjął coś z kieszeni kombinezonu. - Przywiozłem ci prezent, drogi kuzynie. W trakcie rozmowy z Gerardem doznałem olśnienia, rozumiesz? Ralph doskonale rozumiał. Gis miał dziwny dar. Potrafił wyczuć, że bliska mu osoba znajduje się w niebezpieczeństwie. Utrzymywał, że to zwykła intuicja, ale Ralph wiedział, że czasem jego wizje dotyczą przyszłości. - Oczami wyobraźni zobaczyłem cię z pistoletem w dłoni - powiedział, podając Ralphowi paczuszkę. - Jakiś głos wewnętrzny podszepnął mi, że znajdujesz się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. I choć to głupie, ale pomyślałem, że taki drobiazg może ci się przydać. Ralph, zaintrygowany, otworzył pakunek. Znajdował się w nim malutki pistolet, trochę naboi, kawałek plastra i sznurek. Wiedział, co to jest, ale jeszcze nigdy tego nie widział. - To specjalny miniaturowy pistolet o dużym kalibrze ciągnął Gis. - Z takiego pistoletu został zastrzelony prezydent Lincoln. Ma niesamowity zasięg, no i ogromną zaletę - jest taki mały. Hazardziści na Dzikim Zachodzie trzymali je ukryte w rękawach. Gdy ktoś z graczy odkrywał ich oszustwo i sięgał po kolta, mieli przewagę nad przeciwnikiem Pomyślałem sobie, że taki poręczny pistolet może ci się przydać, gdy znajdziesz się w potrzebie, jak owi szulerzy. Malcom pilnie przysłuchiwał się wymianie zdań między Gisem i Ralphem, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Gdy Ralph dał zebranym znak, aby usiedli, bo za chwilę zacznie się narada, inspektor szepnął:
- Ale z nich dobrana para, co? Zwłaszcza ten laluś robi na mnie wrażenie wyjątkowego fajtłapy! Johnson, który chętnie czynił swojemu zwierzchnikowi aluzje, udając Greka, odszepnął: - Może i fajtłapa, ale to Havilland, as pilotażu, który wsławił się jako pilot na wojnie. Jest również konstruktorem samolotów, co więcej, zawsze sam je oblatuje. Dziwię się, że pan nigdy o nim nie słyszał. To podobno diabeł wcielony. Malcom burknął w odpowiedzi, żeby sierżant zamilkł i posłuchał, co ma im do zakomunikowania Schuyler, który zaczął wydawać dyspozycje. Operacja mająca na celu zasta wienie sieci na Pryde'a oraz uwolnienie Clare rozpoczęła się na dobre. Clare przymknęła oczy, aby zapomnieć choć na chwilę Pryde'a i wiejski domek, w którym ją więził. Wyobraziła so bie, że spaceruje z Ralphem po przepięknym ogrodzie. W od dali malowały się wzgórza, a za nimi znajdował się okazały dom. Mieszkali gdzieś na wsi, daleko od Londynu, i musieli być już dobre kilka lat małżeństwem, gdyż towarzyszyła im dwójka dzieci, które radośnie roześmiane biegły przed nimi. Haniebne morderstwa i zbrodnie z premedytacją popełniano na jakiejś innej planecie. Uciekając w świat marzeń, Clare usiłowała przetrwać długie godziny, które wlokły się w nie skończoność. Kiedy Pryde spostrzegł, że Clare ma zamknięte oczy, uznał, że zasnęła, co było mu na rękę. Przynajmniej trochę odpocznie od jej ciętego języka. Zapakował do końca walizkę oraz plecak, które zamierzał wziąć ze sobą. Jeszcze chwila, a pozostawi wszystko za sobą i wyruszy w świat, aby rozpocząć nowe życie. Wyglądał co jakiś czas nerwowo przez okno, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Ponie waż działał w pojedynkę, zakładał, że trudno będzie trafić na
jego ślad. Zabijając Gordona, pozbył się niewygodnego wspólnika, przez którego mogła mu się przydarzyć wpadka. Wyraźnie sprzyjało mu szczęście i wszystko wskazywało na to, że wkrótce będzie się mógł czuć całkowicie bezpiecz ny. Wokół panował tak idealny spokój, że zaczął się poważ nie zastanawiać, czy powinien brać ze sobą Clare. W gruncie rzeczy nie była mu już więcej potrzebna. Postanowił jednak wstrzymać się z decyzją do ostatniej chwili. Czas mu się potwornie dłużył, a więc dla zabicia nudy za palił papierosa, otworzył kryminał Edgara Wallace'a i zaczął czytać... Raptem rozległo się pukanie do drzwi. Ralph rozkazał, by czekano z akcją, aż zapadnie zmrok. Wtedy będą mogli otoczyć dom Pryde'a niezauważeni. W towarzystwie Gisa, miejscowego inspektora, Lewisa, oraz szefa Brygady Specjalnej posługującego się pseudonimem Smith podjechał bentleyem do drogi, która prowadziła do „Łabędziego Gniazda". Ludzie z Brygady Specjalnej po dążyli w ślad za nimi. Przed wyruszeniem miał jeszcze krótką naradę z Gisem, który pomógł mu przytroczyć pistolet do prawego przedra mienia i pokazał, jak używać. Ralph nie dopytywał się, skąd Gis ma pistolet ani gdzie nauczył się nim tak sprawnie władać. - Mam do siebie pretensję, że została w to wmieszana Clare - wyznał Gisowi z goryczą. - Od samego początku stanowiła cel. - Z tego, co mówiłeś, wyciągnąłem wniosek, że Clare by ła już celem, zanim się poznaliście - próbował go pocieszyć Gis. , - To prawda, ale powinienem ją ukryć w jakimś bez-
piecznym miejscu i nie dopuścić do tego, by została porwa na. Moja praca kojarzy się z cholernym ryzykiem. Cóż... dla dobra kraju trup ściele się gęsto. Chwilami żałowałem, że nie jestem zwykłym próżniakiem o zabawowym podejściu do życia. Jeżeli Clare i ja wyjdziemy z tego cało, zamierzam zmienić pracę. - Chcesz się wycofać z honorem - Gis skinął głową. - Jak rzymski konsul Cyncynat, który wywiązawszy się po myślnie z powierzonego mu zadania, powrócił na łono rodzi ny, do swojej posiadłości na wsi, gdzie chował kurczaki. - Właśnie - przyznał Ralph. - Z tym że, oczywiście, nie zamierzam zająć się hodowlą kurczaków. Wolę psy i konie. Myślę, że Clare również. Nie odezwał się już więcej. Skupił swoje myśli na czeka jącym ich zadaniu. Nie powinno go nic rozpraszać - ani myśl o Clare, ani marzenia o wiejskiej idylli... Plan zakładał, że policja oraz ludzie z Brygady Specjalnej otoczą domek, a potem Ralph, Lewis oraz Smith spróbują porozmawiać z Pryde'em. Będą starali się wyperswadować mu opór, nalegając, by oddał się w ręce policji, ponieważ nie ma najmniejszych szans. Ralph uważał, że Pryde'a trudniej będzie obezwładnić, niż to się wydaje kolegom. Znał go prze cież nie od dziś. Uniósł żelazną kołatkę wiszącą na dębowych drzwiach i odkrył małą szparkę. Usłyszał kroki Pryde'a, który zbliżył się do drzwi. - Pryde, to ty?! - zawołał. - Wiesz, że to ja, Schuyler. Co za licho cię tu przyniosło? Ralph spojrzał na inspektora, który skinął głową na znak, że ma mówić dalej. - Przyszedłem ci powiedzieć, że jesteś otoczony, a twój jacht został zarekwirowany. Dlatego najlepiej otwórz drzwi,
wypuść Clare i oddaj się w ręce policji. Jeżeli zdradzisz nam wszystko, co wiesz na temat tajnej operacji bolszewików w Wielkiej Brytanii, obiecuję ci, że będzie to miało ogromny wpływ na złagodzenie wyroku. Po drugiej stronie drzwi panowała cisza. Ale już po chwili rozległ się szyderczy śmiech Pryde'a. - Ale z ciebie dowcipas, Schuyler. Myślisz, że ci uwierzę na słowo? Zresztą, to do mnie nie przemawia. Wolę ponieść śmierć razem ze słodką Clare, niż oddać się w twoje ręce. Do rozmowy włączył się człowiek z Brygady Specjalnej. - Mam słowo sekretarza z Ministerstwa Spraw Wewnę trznych, panie Pryde, że zostanie panu złagodzona kara, a więc pan Schuyler mówi prawdę. Nie uważam, aby pan na to zasługiwał, ale to nie moja sprawa. Lepiej więc niech pan zaakceptuje nasze warunki. Będzie to z korzyścią dla wszyst kich, gdyż będziemy się mogli udać na zasłużony odpoczy nek. Nie uwierzę, że ma pan ochotę skończyć przed plutonem egzekucyjnym... czy też w Związku Radzieckim. - Oczywiście, że nie, ale potrzeba jest matką wynalaz ków. Dlatego proponuję wam, abyście się wycofali, z wyjąt kiem Schuylera. Niech wejdzie do środka i spróbuje mnie przekonać, abym nie stawiał oporu, tylko się poddał. Oczy wiście ma być nieuzbrojony. Nie otworzę drzwi, dopóki cała reszta nie cofnie się co najmniej o dwieście kroków. Myślę, że Schuyler miałby ochotę pożegnać się z tą cholernie gadat liwą suką, swoją żoną. - Po chwili milczenia spytał: - No i co wy na to, panowie? Człowiek z Brygady Specjalnej oraz dwaj inspektorzy od byli krótką naradę. Malcolm utrzymywał, że pora, aby do akcji wkroczył ten dandys Ralph Schuyler i pokazał, co na prawdę potrafi. - Nie ma innego wyjścia - przyznał szeptem Ralph, bo
nie chciał, żeby usłyszał go Pryde. - Część formalna została zakończona i nie ma co się dalej bawić z facetem w kotka i myszkę. Powinniśmy może jeszcze trochę odczekać, ale w środku znajduje się moja żona, a ten człowiek jest nieob liczalny. W każdej chwili może użyć broni. Dlatego idę. Ale obiecajcie mi, że zgodnie z naszymi wcześniejszymi ustale niami wkroczycie do akcji dopiero wtedy, gdy rozlegną się strzały. Wszyscy w milczeniu skinęli głowami na znak zgody. - No co z tobą, Schuyler? Jeśli będziesz zwlekał dłużej, to się rozmyślę - ponaglił Pryde. - W porządku, idę. - Nie masz ze sobą broni? - Nie - skłamał Ralph. - Uważaj, bo zamierzam cię sprawdzić. A teraz powiedz swoim kompanom, żeby się wycofali. Jeżeli tylko zorientuję się, że próbujesz zrobić mnie w konia, zastrzelę Clare jak kaczkę. Ralph spełnił życzenie Pryde'a. Pryde natomiast odwiązał ręce i nogi Clare, kazał jej wstać i popchnął ją w kierunku drzwi, przyciskając pistolet do jej pleców. Clare nie stawiała oporu i nie odzywała się ani słówkiem. Gdy usłyszała głos Ralpha, jak zwykle nad wyraz opanowany, w jej serce wstąpiła nadzieja. Pryde'a z kolei obleciał blady strach. W gruncie rzeczy nie spodziewał się, że wróg tak szybko wpadnie na jego trop. Czyż to możliwe, że Stewart jednak prze żył? Nie miało to w tej chwili większego znaczenia. Na szczę ście Pryde miał w zanadrzu parę tricków... - Otwórz drzwi, Clare - rozkazał, dźgając ją pistoletem w plecy. - Wystarczy mała szparka, przez którą przeciśnie się twój małżonek. I nie próbuj robić żadnych głupstw, bo natychmiast wpakuję ci kulę w łeb. I to z przyjemnością.
Ralph wślizgnął się do środka. Pryde zrobił z Clare żywą tarczę, zatem Ralph nie mógł pozwolić sobie na żaden ryzy kowny ruch. - Rozepnij marynarkę i podnieś ręce do góry, Schuyler. W porządku. A więc odczepiłeś grzecznie pokrowiec z pisto letem, jak ci kazałem. - Chyba widzisz - odparł chłodnym tonem Ralph, choć w środku aż się gotował z emocji. Clare wpatrywała się w niego oczami wielkimi z przera żenia. Chciała mu dać coś do zrozumienia. Była blada jak kreda, ale mimo to trzymała się nad wyraz dzielnie. - Nie idź na żadne ugody, Ralph - odezwała się błagal nym tonem. - Wolę umrzeć, niż pozwolić na to, aby udało się uciec temu draniowi. Zamordował Boya i Jeremy'ego, a także Gordona. Zasłużył na śmierć. - Zrobię to, co do mnie należy - odparł enigmatycznie Ralph. Pryde zaśmiał się sarkastycznie. - Patrzcie państwo, co za szlachetna para. Ręce do tyłu Schuyler, żebyś nie mógł wyciąć mi jakieś sztuczki. O, taaak. Właśnie popełnił błąd, na który tylko czekał Ralph - wy konał jego polecenie, wyraźnie się ociągając. - A teraz dzięki waszej pomocy - ciągnął Pryde - zamie rzam stąd zwiać. W piwnicy znajduje się tajne wyjście, które prowadzi przez tunel w klifie aż nad morze. Wiem, że zare kwirowaliście mój jacht, ale tajnym przejściem wymknę się przez kordon policji. Znam całe mnóstwo kryjówek, o któ rych istnieniu nie macie zielonego pojęcia. Nawet się nie zo rientujecie, jak się wyrwę z wyspy. Clare, ty idziesz ze mną jako zakładniczka. Jeden fałszywy ruch, a rozwalę jej łeb, ro zumiesz? - warknął do Ralpha. - Tak, rozumiem - odparł Ralph posłusznie. Przesunął
pistolet z rękawa do prawej ręki, tak jak pokazał mu Gis. Je den nierozważny ruch ze strony Pryde'a i będzie po sprawie. - Doskonałe, Schuyler. Zwłaszcza że zmieniłem jednak zdanie. Dobrze wiesz, że cię nienawidzę. Nienawidzę cię za to, że jesteś bogaty, nienawidzę twoich cholernie zamożnych i ustosunkowanych krewnych, twojej wojennej kariery, two ich odznaczeń. Uganiałeś się jawnie za kobietami, podczas gdy biedacy bez grosza przy duszy jak ja musieli ukrywać swoje pokątne romanse - wycedził, krzywiąc się, jakby zjadł cytrynę. - Byliście wszyscy naiwni jak dzieci i łatwo dawa liście się zwodzić, zwłaszcza pułkownik B. Wyratował mnie kiedyś z opresji przez pamięć o moim świetlanym ojcu. A kto jest twoim ojcem, Schuyler? O ile się nie mylę, jesteś bękar tem. Nawet sobie nie wyobrażasz, z jaką rozkoszą wpakuję ci kulę w łeb! - odepchnął brutalnie Clare na bok i chciał wycelować w Ralpha. Clare krzyknęła z przerażenia i rzuciła się rozpaczliwie na Pryde'a, próbując uniemożliwić mu oddanie strzału. Pryde, przekonany, że Ralph nie ma przy sobie broni, od wrócił się na pięcie i wymierzył jej pięścią tak mocny cios, że przeleciała przez pokój i uderzyła głową w nogę od stołu - nieprzytomna rozciągnęła się jak długa na podłodze. Ralph, korzystając z chwili zamieszania, zrobił krok do przodu i wycelował w Pryde'a. Strzelił bez wahania i nie spudłował - tak samo jak kiedyś John Wilkes Booth, zabójca prezydenta Lincolna. Pryde oddał dwa strzały, ale był to jedynie odruch - za cisnął bezwiednie palec na kurku w momencie, gdy padał martwy na podłogę. Pierwsza kula ugodziła Ralpha w bark, druga przeleciała tuż nad jego głową i utkwiła w ścianie. W pokoju zaległa martwa cisza. Podmuch wystrzału odrzucił Ralpha na ścianę. Clare le-
żała nadal nieprzytomna, martwił się o nią, ale najpierw mu siał sprawdzić, czy jego wróg naprawdę nie żyje - zaniedbał tego Pryde w przypadku Gordona. Uwinął się z tym raz-dwa. Podniósł się z klęczek, wspominając ludzi, którzy ponieśli śmierć z ręki Pryde'a, i tych, których uśmiercenie zlecił płat nym mordercom. Gdyby Ralph nie okazał się szybszy, byłby teraz jego kolejną ofiarą. Zastanawiał się, jak powinno brzmieć epitafium dla Pryde'a. Wymamrotał zdanie, które było parafrazą słów Bootha: „Zginął jak na zdrajcę przy stało". Jego misja dobiegła końca. Ruszył chwiejnym krokiem w kierunku Clare, która leżała nieruchomo, blada jak trup.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Gis Havilland, inspektorzy Lewis i Malcolm oraz Smith z Brygady Specjalnej zaalarmowani strzałami z impetem wpadli do domku. Niemal na progu natknęli się na martwego Pryde'a. Ralph był ranny, siedział na podłodze oparty o ścianę i trzymał w objęciach nieprzytomną Clare. Pochylił się nad nią i koły sał ją czule jak dziecko. Podniósł wzrok na przybyszy. - Nigdy bym sobie bez niej nie poradził - oznajmił, od suwając pieszczotliwym gestem włosy z jej posiniaczonej twarzy. - Uratowała nas oboje. Gdy spróbowano ich rozdzielić, aby ewentualnie opatrzyć im rany, Ralph splótł ramiona w uścisku jeszcze mocniej. W końcu Gis z wielce współczującą miną ukląkł obok ku zyna i łagodnie przemówił: - Pozwól, żeby się nią zajęli. Myślę, że nie jest zbyt po ważnie ranna, ale z pewnością wymaga opieki lekarskiej. Zresztą ty też. Dopiero wtedy Ralph, który wyszedł z tej sprawy z hono rem i spełnił swój obowiązek, poddał się i zapadł się w ciem ność. - Przecież nie jestem chora - zaprotestowała Clare. - Nawet nie jestem ranna, w przeciwieństwie do ciebie. - Wskazała z łóżka na Ralpha, który siedział na fotelu obok, z lewym ramieniem na temblaku.
280 - Dobrze wiesz, że lekarze zalecili ci stanowczo odpo czynek, ponieważ dwukrotnie dostałaś w głowę od tego dra nia, a poza tym zostałaś zmuszona do wypicia chloralu. Dla tego chcą cię przez kilka dni mieć pod obserwacją. - Chcę iść do domu - upierała się Clare. - Do naszego domu. Chcę być z tobą. Chcę podziękować ci za to, że ura towałeś mi życie. - W jej oczach pojawił się figlarny błysk. - Jeżeli odzyskałeś już na tyle siły, aby temu sprostać. - Z twoją pomocą powinno mi się udać - odparł równie figlarnie. Minęły trzy dni od śmierci Pryde'a. Trzy dni pełne podnie cenia i działań. Clare i Ralpha odwieziono do szpitala w Bro adstairs, a stamtąd do Londynu. Zarekwirowano dokumenty, które Pryde zamierzał ze sobą wywieźć. Wśród nich znajdowały się plany jednopłatowca skonstruowanego przez Gisa. Do akcji wkroczył Państwowy Wydział Bezpieczeństwa. Oficjalne orze czenie brzmiało, że Pryde zginął w wypadku, gdy bawił się mi niaturowym pistoletem o dużym kalibrze, którego działania do brze nie znał., Jeżeli człowiek uwierzy w tę historię, gotów jest uwierzyć we wszystko" - stwierdził Ralph, cytując słowa świę tej pamięci księcia Wellingtona. Czas pokazał, że każdy przyjął wersję śmierci Pryde'a bez komentarza. W dzienniku „The Times" ukazał się nawet ne krolog, w którym ubolewano nad przedwczesną śmiercią wielce obiecującego urzędnika państwowego. Clare podziękowała Gisowi za podarowanie Ralphowi pi stoletu, gdy następnego dnia po strzelaninie odwiedził ją w szpitalu. Oboje z kolei pogratulowali Ralphowi, że spisał się na medal. - Rzeczywiście ci uwierzyłam, gdy powiedziałeś Pry de'owi, że nie masz przy sobie broni - wyznała Clare. - Ale, oczywiście, jak zwykle nie mówiłeś prawdy.
281 - Oczywiście - zawtórował jej Ralph, lekko dotknięty. - Dobrze wiesz, że rzadko uciekam się do kłamstwa. Czasem nie mam innego wyjścia. Obawiam się, że gdybyś nie odwró ciła uwagi tego drania, nie poszłoby mi z nim tak łatwo. Na prawdziwe uznanie zasługujesz właśnie ty. - A ja uważam, że wy oboje - wtrącił Gis, rozstrzygając spór niczym arbiter. Sprawiało mu wielką radość, że Ralph z uroczego bon vivanta przemienił się w kochającego mężczyznę. Pomyślał, że są z Ralphem dobraną parą renegatów, którzy zdradzili swoje dawne ideały. Na niego czekała w domu Thea - mógł wrócić do niej z podniesionym czołem, bowiem udało mu się od zyskać plany samolotu. Ale i do Ralpha uśmiechnęło się szczęście, gdyż spotkał kobietę swojego życia. Clare i Ralph w tym samym momencie oznajmili: - Muszę ci koniecznie coś powiedzieć. Zaczęli się śmiać. Śmiech rozładował napięcie ostatnich dni, które stały pod znakiem śmiertelnego zagrożenia. - Mów pierwsza, Clare. - Dzisiaj rano odwiedził mnie ojciec - zwierzyła się. - Nareszcie się pogodziliśmy. Nie uznała za stosowne przytaczać ich rozmowy, ale pa miętała każde słowo. - Wydając o tobie tak surowy osąd - powiedział bryga dier - popełniłem straszną pomyłkę, moja droga. Powinie nem okazać ci więcej zrozumienia. Domyślić się, że musiałaś mieć jakiś istotny powód, skoro zerwałaś z Mallorym na dwa dni przed planowanym ślubem. Ralph powiedział nam całą prawdę wówczas, gdy zostałaś uprowadzona przez Stewarta. Cieszę się, kochanie, że spotkałaś tak prawego człowieka. Jes tem przekonany, że okaże się dla ciebie wspaniałym mężem. Odpowiedź Clare zupełnie rozbroiła brygadiera.
- Kochany ojcze, to dzięki zasadom, które wpajałeś mi od dziecka, byłam w stanie znieść przeciwności losu i po tworne oszczerstwa. Powtarzałeś mi zawsze, że w życiu na leży kierować się honorem, wypełniać dobrze swoje obo wiązki oraz zawsze dotrzymywać słowa. Jestem przekonana, że teraz rozumiesz, iż musiałam dotrzymać słowa danego Boyowi. - Oczywiście. Muszę ci powiedzieć coś jeszcze. Wymó wiłem mieszkanie Angeli i jej matce. Zostaną z nami w Windham Hall, dopóki nie znajdą sobie jakiegoś nowego lokum. Angela opowiada o tobie różne okropności, a najgor sze jest to, że nie mogę zdradzić jej prawdy. Wiem, że natych miast by się uciszyła. Ale przysięgłem Ralphowi, że będę milczał jak grób. Angela i jej matka miały na mnie zły wpływ. Twoja matka to jedyna osoba, która właściwie oce niała fakty, ale w ogóle jej nie słuchałem. Nie może się do czekać, aby cię zobaczyć, ale najpierw czułem się w obo wiązku wyjaśnić sytuację między nami. - Jak brzmi oficjalny komunikat o śmierci Gordona? - zapytała Clare. W całym tym zamieszaniu zupełnie zapomniała o Stewar cie. Ralph powiedział jej, że Gordonowi zawdzięcza życie, ponieważ zdradził miejsce pobytu Pryde'a. Clare nie będzie mu już mogła podziękować, gdyż Gordon zmarł w szpitalu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Ralph zastrzelił Pryde'a. - Podano, że zginął w wypadku samochodowym - oz najmił ojciec. - My z kolei wyjaśniliśmy twoje raptowne zniknięcie pogonią za naszym ukochanym kotem, który wy mknął się z domu. Gordon pomagał ci go odnaleźć. Udało wam się złapać biedaczysko, ale wtedy wydarzyło się nie szczęście, gdyż potrącił was samochód. Gordon zginął na
miejscu, a ty odniosłaś lekkie obrażenia, dlatego leżysz w szpitalu. Według Clare, cała ta historyjka była grubymi nićmi szyta, ale coś należało wymyślić, skoro ze względów wagi państwo wej okrutna prawda nie miała prawa ujrzeć światła dziennego. Dla Clare liczyło się przede wszystkim to, że odzyskała rodzinę. Doszła do wniosku, że lata odtrącenia stały się dla niej prawdziwą szkołą życia, dlatego nie uważała ich za stra cone - czego nie miała odwagi powiedzieć ojcu. - Teraz kolej na ciebie, Ralph. Co takiego chciałeś mi po wiedzieć? - zapytała. - Trzy rzeczy. Czy pamiętasz list, który mi przesłałaś do pracy w dniu twojego porwania? Był to list od mojej matki. Wyjawiła w nim, że George Pryde jest szpiegiem pracują cym dla bolszewików. Tym samym potwierdziły się moje po dejrzenia. Mężczyzna, którego nakryłaś kiedyś z Boyem, zo stał aresztowany i deportowany z kraju, okazało się bowiem, że zdradzał również swoją ojczyznę i czeka go teraz proces. Matka napisała do mnie list, ponieważ wraz z mężem opu szcza na zawsze Wielką Brytanię. Podobno jej mąż zrezyg nował z kariery dyplomatycznej, albowiem niskie morale wielu pracowników ambasady przyprawiło go o frustrację prowadzącą niemal do choroby. Matka uznała, że w tej sytu acji może podzielić się ze mną tym, o czym wiedziała już od dawna, ale czuła się w obowiązku zachować w tajemnicy źródło swoich informacji. Na koniec stwierdziła - na twarzy Ralpha pojawił się grymas - że mnie kocha. Że cierpiała stra sznie, gdy kazano jej się mnie wyrzec i to cierpienie wciąż w sobie nosi, zwłaszcza że nie miała już potem dzieci. Ży czyła mi też szczęścia z tobą. Miał tak smutną minę, że Clare wzięła go za rękę i powie działa impulsywnie:
- Z jednej strony, cieszę się, z drugiej, tak mi przykro. To tak, jakbyś odnalazł swoją matkę i natychmiast ją stracił. - To prawda - przyznał Ralph. Milczeli przez chwilę. - A teraz druga sprawa. Po krótkiej naradzie, w czasie której opowiedziałem dokładnie, co wydarzyło się od mo mentu, gdy znalazłem się w „Łabędzim Gnieździe", aż do chwili, gdy zastrzeliłem Pryde'a, podszedł do mnie Malcolm i przyznał... że uważał nas oboje za podejrzanych. Czuje się w obowiązku przeprosić nas, przede wszystkim z uwagi na to, że wykazaliśmy się ogromną odwagą w konfrontacji z Pryde'em. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego bawiłem się z nim i Johnsonem w kotka i myszkę, za co z kolei ja prze prosiłem jego. Powiedziałem jednak, że musiałem go zwo dzić ze względu na sytuację. Podaliśmy sobie ręce na zgodę. Malcolm prosił, abym przekazał ci pozdrowienia. Clare uśmiechnęła się. - Cieszę się, że się dogadaliście. Zawsze mi było wstyd, że go tak ogłupialiśmy. A ta trzecia wiadomość? - O, to całkiem poważna sprawa. Zaproponowano mi dzisiaj stanowisko szefa tajnego wywiadu, w miejsce puł kownika B. Ralph nie przyznał, że był to dla niego wielki szok. Wez wano go do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, do pokoju pułkownika B. Tyle że w pokoju nie zastał pułkownika. Za biurkiem siedział jego przyrodni brat Gerard, lord Long thorne, w towarzystwie dwóch szalenie ważnych osobistości. Ralph zdumiał się na ich widok. Okazało się, że pułkownik ze względu na zatuszowanie sprawy aresztowania Pryde'a w Hyde Parku oraz popełnie nie jeszcze kilku innych błędów został zwolniony. Oficjalnie podano, że odszedł na własną prośbę. Zaproponowano Ral-
285 phowi, aby objął jego stanowisko. Zwłaszcza że słusznie po dejrzewał Pryde'a i dyskretnie doprowadził całą sprawę do szczęśliwego zakończenia. Clare nie spuszczała z męża wzroku, gdy opowiadał o złożonej mu propozycji. Powstrzymała się też od komen tarza, zapytała jedynie: - No i jak zareagowałeś? Odpowiedział jej pytaniem na pytanie. - A jak powinienem zareagować, według ciebie? - Uważam, że powinieneś podjąć decyzję zgodnie ze swoim sumieniem. Moje zdanie w tej sprawie się nie liczy. Żona żołnierza jest również żołnierzem, jak wiesz. Ralph podniósł się z fotela, usiadł na łóżku i objął Clare zdrowym ramieniem. - Och, Clare, jesteś prawdziwym skarbem. Moim skar bem. Kiedy Pryde uderzył cię tak, że aż przeleciałaś przez pokój, myślałem, że oszaleję z rozpaczy. A gdy było już po wszystkim i zobaczyłem cię leżącą bezwładnie na podłodze i bladą jak trup, pragnąłem umrzeć razem z tobą. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo cię kocham. Nie są dziłem, że jestem w stanie w ogóle kogoś pokochać, ale wte dy zrozumiałem też, co mają na myśli poeci opiewający w wierszach kochanków, którzy wolą wspólną śmierć niż rozstanie... - zamilkł. Gdy podniósł wzrok, Clare spostrzegła w jego oczach łzy. - Na myśl, że miałbym cię stracić, odczuwam ból - wyznał. Clare pocałowała jego rozpalony policzek. - Och, Ralph. Ja czuję dokładnie to samo, wierz mi. Gdy by Pryde cię zastrzelił, pragnęłabym umrzeć razem z tobą... Ralph był wniebowzięty, słysząc te słowa. Siedzieli przez chwilę przytuleni do siebie, milcząc. Ale Clare zadała w koń cu to pytanie:
- I jak brzmiała twoja odpowiedź, Ralph? - Odparłem, że czuję się zaszczycony ich propozycją, ale jestem żonatym mężczyzną i moim obowiązkiem jest chro nić żonę oraz moją przyszłą rodzinę. Przerwał na moment i pocałował czule Clare, która oblała się rumieńcem na myśl, że Ralphowi marzy się rodzina. - Powiedziałem im - ciągnął - że gdybym był kawale rem, przyjąłbym bez wahania proponowane mi stanowisko. Ale ponieważ mam żonę i uważam, że spełniłem swój obo wiązek wobec ojczyzny już dwukrotnie, pragnę teraz jak Cyncynat powrócić do pracy na roli. Podobnie jak jemu, tak i mnie nie powinno to przynieść ujmy na honorze. Przyznali mi rację. Co prawda, niechętnie, ale widzieli, że nie ma sensu próbować mnie przekonywać. Gerard przekazuje ci serdecz ne pozdrowienia i zaprasza nas na obiad, gdy tylko dojdzie my do siebie. No i to już wszystko. - Nie żałujesz swojej decyzji, Ralph? Jesteś pewien, że postąpiłeś słusznie? - zapytała Clare ze śmiertelną po wagą. Ralph obsypał ją w odpowiedzi mnóstwem czułych, nie winnych pocałunków, bo gorącą namiętność zamierzał jej okazać dopiero po powrocie do domu. - Clare, gdy czekaliśmy na rozpoczęcie akcji, powiedzia łem Gisowi, że noszę się z myślą zmiany pracy. Przyznał mi rację. Gdy wrócimy do domu, możemy zająć się hodowlą psów i koni. Jeżeli masz na to ochotę... - Oczywiście, że tak. Chciałabym też mieć gromadkę dzieci. - Rozumie się samo przez się - zgodził się ochoczo Ralph. Clare przypomniało się, jak marzyła o ich przyszłym ży ciu na wsi, gdy więziona przez Pryde'a czekała z nadzieją na
ratunek. Ralph stwierdził, że miał podobne myśli. Mniej wię cej w tym samym czasie rozmawiał właśnie z Gisem. - Jesteśmy bratnimi duszami - mruknęła Clare, wtulając się wygodniej w zagłębienie jego zdrowego ramienia. - Po winniśmy się trochę opanować, Ralph - upominała go kilka krotnie, gdy jego pieszczoty stawały się coraz bardziej na miętne. - Pielęgniarki będą zgorszone. A poza tym muszę ci zadać jeszcze jedno bardzo ważne pytanie. To dla mnie sza lenie istotne. - Cóż to takiego, pani Schuyler? - Czy pozwolisz mi dokończyć tłumaczenie płomiennej francuskiej powieści? - Z całą przyjemnością - obiecał - ale pod warunkiem, że najpierw spędzimy ze sobą płomienną noc. - Spędzimy ich całe mnóstwo, panie Schuyler, całe mnó stwo. Tyle, ile tylko będziesz chciał. Płonę na myśl o tych wszystkich nocach...