PAULA MARSHALL Amerykanin w Londynie Prawdą jest powiedziane po trzykroć Lewis Carroll Prolog Początek marca 1892 roku, Somerset Lady Dinah Freville, ...
2 downloads
19 Views
919KB Size
PAULA MARSHALL
Amerykanin w Londynie
Prawdą jest powiedziane po trzykroć Lewis Carroll
Prolog Początek marca 1892 roku, Somerset Lady Dinah Freville, siostra przyrodnia Violet, lady Ke nilworth, wyrażała się o swojej krewnej z największą nie chęcią. - Nie chcę cię opuszczać, mamo. Wiesz przecież, że nie cierpię Violet. Ona mnie zresztą także. Spoglądała przez okno niewielkiego salonu w mieszkaniu matki, w Somerset. Jej matka, wdowa po lordzie Rainsbo¬ rough, ubrana we wzorzystą suknię z jedwabiu, pochylała się nad robótką. Spojrzała na wyszywane kwiaty, ziewnęła lekko i powie działa: - Tak, tak. Jednak nie możesz tu ze mną zostać, kochanie. Z woli mego zmarłego męża, po skończeniu osiemnastu lat masz trafić pod opiekę swojego brata. Ponieważ on jest jesz cze kawalerem, postanowił, że to właśnie Violet przedstawi cię na dworze. Przy odrobinie szczęścia, być może będzie twoją swatką. Sama więc widzisz, że nawet gdybym chciała, nie mogę cię zatrzymać. Dinah zmarszczyła nos. - Nie chcę z nią mieszkać! Nie chcę bywać na dworze!
To wszystko mi się nie podoba. Jeśli już muszę cię opuścić, wolałabym zostać z Faa. - To niemożliwe! - zaprotestowała matka. - Nie nazywaj profesora Fabiana tym przezwiskiem. Oficjalnie wciąż nie wiesz, że jest twoim ojcem. - Ładne rzeczy - powiedziała z przekąsem Dinah. - Co za hipokryzja! Skoro lord Rainsborough nie żyje, to nie mu szę udawać, że mnie kiedyś spłodził. - I pomyśleć, że zdaniem Violet ciągle jesteś posłusznym i niemrawym dzieckiem - westchnęła jej matka. - Szkoda, że cię teraz nie widzi. Dinah odwróciła się i spojrzała jej prosto w oczy. - Nie dbasz o to, że cię wygnano, bo nie musisz. Miałaś tytuł i posiadłości. A ja kim jestem? Nikim. Ile razy spojrzę na Violet lub na kogoś z jej otoczenia, od razu wiem, co my ślą. „O, to ten mały bękart, który zniszczył życie Charlotte Rainsborough. Biedna Charlotte. Uwiódł ją Louis Fabian. Rozstali się, jak tylko urodziła dziecko". Urwała nagle, przestraszona swoją brutalnością. Obrzuci ła spojrzeniem spokojną twarz matki. - Dlaczego mnie nie powstrzymasz, mamo, kiedy mówię takie głupstwa? - Lepiej, jak wyrzucisz to z siebie. Tak zawsze powtarza ła niania. Dinah roześmiała się szczerze. - Dlaczego, mamo? Dlaczego z nim nie zostałaś? - Nie mogłam. Rainsborough odmówił rozwodu. To mogło doszczętnie zniszczyć biednego Louisa. Nie miałam dość pieniędzy, żeby go wspomagać. Przeżyliśmy radosne la to, a potem... cóż, on musiał wrócić do Oxfordu, a ja przy-
jęłam rolę odtrąconej żony lorda. Wolałam to, niż dalej być panią Rainsborough. Umilkła, zatopiona w myślach. Wspominała odległe cza sy, kiedy to zapałała namiętnością do pewnego młodzieńca, który przybył do Borough Hall, aby zostać guwernerem jej leniwego syna. Nie, przyrzekła sobie w duchu, nie będę niczego żałowała. Rainsborough zachował się jak pies ogrodnika. Ryknął wte dy: „Charlotte, klnę się na Boga, że skoro ja cię nie mam, on też cię nie dostanie! Nie rozwiodę się z tobą! A jeśli odej dziesz, doprowadzę go do ruiny i odbiorę mu dziecko. Syn czy córka, nieważne. Przyjmie moje nazwisko!". Nie mogła zdradzić Louisa. On zaś bez protestów przyjął warunki lorda. Tym to właśnie sposobem Dinah była dziś prawdziwą damą, a nie bękartem bez nazwiska. Ale Rains borough nigdy nie taił jej prawdziwego pochodzenia. Wie dzieli o tym: brat przyrodni, przez wszystkich nazywany Rainey, i siostra - wspomniana na wstępie Violet - zamężna z lordem Kenilworthem, lecz równie chętnie bywająca w sy pialni księcia Walii, Edwarda. Co chwila jej przypominali, że zawdzięcza tytuł wyłącznie łaskawości lorda. Dinah opadła na kolana i delikatnie ujęła matkę za rękę. - Wielka miłość trwająca zaledwie pół roku. To dużo czy mało, mamo? Co miała odpowiedzieć? - Zależy od ludzi, Dinah. - Lecz mnie kochasz dużo dłużej. - To prawda i bardzo się z tego cieszę. Teraz jednak na deszła pora rozstania. Proszę cię, porzuć myśl o rezygnacji z tytułu. Mój mąż cię uznał. Wobec całego świata jesteś lady
Dinah Freville. Powiem ci na koniec, że twój przypadek nie jest wyjątkiem. - Wiem, mamo, lecz wcale mnie to nie cieszy. Wolała bym wyjechać do Oxfordu, wprowadzić się do Faa i rozpo cząć studia. Płonne nadzieje, prawda? - Tak, kochanie. Rozmawiałyśmy o tym setki razy. Mu sisz zamieszkać z Violet, znaleźć dobrego męża i założyć ro dzinę. Nie dla ciebie kariera naukowa. - Faa jest innego zdania, mamo. Uważa, że mam tęgą głowę. - Nie myśl o tym, kochanie. Wiesz przecież, że Rainsborough wypłaca mi zaledwie marną pensję. Nie masz posagu, więc jeśli nie wyjdziesz bogato za mąż, zostaniesz bez pensa przy duszy. Dzięki Bogu, że obie nie trafiłyśmy na ulicę. Wiele kobiet w naszej sytuacji nie miało takiego szczęścia. Dinah podniosła się z klęczek i niespokojnie krążyła po pokoju. Ani razu nie spojrzała w lustro wiszące naprzeciwko okna. Wreszcie nie wytrzymała. Musiała powiedzieć to, co od dłuższego czasu leżało jej na sercu. - A kto mi się oświadczy, mamo? Nie jestem taka jak ty lub choćby Violet. Brak mi urody i nie potrafię gładko się wysławiać. W dodatku nie mam posagu. Wiedziała, że jej wygląd nie budzi zainteresowania męż czyzn. Nie miała ładnej buzi i blond włosów. Była szczupłą brunetką, bez biustu i o wąskich biodrach. W niczym nie przypominała kobiet o bujnych kształtach z witryn magazy nów mody lub z pocztówek sprzedawanych niemal w każ dym kiosku. - Kochanie - ziewnęła matka - powtarzasz to za każdym razem. Nie wracajmy do tego.
- Nie potrafię. Na pewno nigdy nie zdołam sprawić, by Violet była zadowolona. Boże, błagam, niech książę Walii zajmuje się nią tak ochoczo, żeby nie miała dla mnie czasu! - A fe! - ze śmiechem zawołała matka. Z namysłem popatrzyła na córkę. Twarz Dinah przez chwilę jaśniała wewnętrznym światłem, zdradzając głębsze uczucia. Gdyby częściej tak wyglądała, niejeden młodzieniec by się za nią uganiał. Zwłaszcza taki, który chciałby przeżyć coś poważniejszego. Charlotte Rainsborough potrząsnęła głową. Na Boga je dynego, skąd u mnie takie myśli? - Ostatnia rada, moja droga - powiedziała do córki. Bardzo uważaj, kiedy Violet wprowadzi cię do towarzystwa. Pełno tam takich, dla których byłabyś łakomym kąskiem. - Nie martw się o to - z rozbawieniem odparła Dinah. Nikt się na mnie nie połaszczy. Ani groźny drapieżnik, ani domowy kocur. Spróbuj sobie wyobrazić, że uwodzę księcia lub kogoś z otoczenia Violet! Ogarnia mnie pusty śmiech. Poza tym, zawsze powtarzałaś, że mężczyźni unikają kobiet, które się z nimi kłócą. Wiem zatem, jak odeprzeć niewczes nych konkurentów. To ostatnie stwierdzenie zamknęło dyskusję. Matka zno wu pokręciła głową. Czas na herbatę. Przyszli goście i Dinah mogła zapomnieć o przyszłości. O przyszłości, w której ni czym paczka miała zostać odesłana do posiadłości Violet, w Moorings. Tam zaś czekały ją przygotowania do wejścia w wielki świat, a potem - o czym nie wątpiła - sromotny po wrót w cień, do domu.
Rozdział pierwszy - Nie, Cobie, to nieprzyzwoite. Nikt nie powinien tak wyglądać - powiedziała Susanna Winthrop, żona amerykań skiego posła w Londynie do swojego przybranego brata, Ja cobusa Granta, przez wszystkich zwanego Cobie. Uśmiechnął się w odpowiedzi - i tym znów przyprawił ją o szybsze bicie serca. Nie chodziło wyłącznie o to, że był niezwykle przystojny, atletycznie zbudowany, elegancki i pewny siebie. Dodatko wo budził nieokreślone uczucie strachu u wszystkich, którzy go trochę znali. To ją najbardziej podniecało. Kombinacja tych cech czyniła w sercach kobiet prawdziwe spustoszenie. Susanna niecierpliwie wierciła się na krześle. Cobie po stanowił podrażnić się z nią jeszcze trochę. - Daleko mi do przyzwoitości. I co z tego? - spytał pro wokującym tonem. - No właśnie! - z gniewem rzuciła Susanna. - Oto cała odpowiedź. Żadnego wstydu ani skromności. Wierzysz wy łącznie w siebie! Kpiąco uniósł brwi. Susanna żałowała miłości, jaka ich kiedyś łączyła. Niestety, nie wchodzi się dwa razy do tej sa mej rzeki. - A w kogo mam wierzyć? - zapytał z rozbrajającą, nie mal dziecięcą niewinnością.
- Och, jesteś niemożliwy! - To też prawda - zgodził się bez wahania. Susanna parsknęła śmiechem. Nie potrafiła się na niego gniewać. Kochała go od chwili, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy. Miała wtedy prawie dziesięć lat, a on był pulch nym malcem. Myślała, że się dobrze znają, dopóki nie przy jechał do Londynu. Wtedy zauważyła, że w przeciwieństwie do niej, ogromnie się zmienił. Nie łączyły ich więzy krwi. Dziesięć lat temu przeżyli pło mienny romans, lecz Susanna nie zdecydowała się na mał żeństwo z powodu różnicy wieku. Jego cielęca miłość już dawno przeminęła, lecz w niej nie wygasło pożądanie. Osiem lat temu wrócił z dwuletniego pobytu na amery kańskim Zachodzie. Stał się zupełnie inny. W niczym nie przypominał niewinnego i beztroskiego chłopca, jakim go pamiętała. Wyszła za mąż pod jego nieobecność. Próbowała o nim zapomnieć. W duchu żałowała jednak, że nie doszło do ich małżeństwa. Jej obecne zdenerwowanie było wywołane pewnym wy darzeniem z poprzedniego wieczora, z przyjęcia, jakie wraz z mężem wydali dla londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Korciło ją, żeby przedstawić dawnego kochanka lady Ke nilworth, czyli obecnej faworycie księcia Walii. Doskonale wiedziała, czym się skończy spotkanie tak zmysłowej pary. Violet mogła być sobie belle amie następcy tronu, ale nie przepuściłaby okazji, żeby zainteresować sobą Apollina -jak w myślach Susanna nazywała Cobiego. - To pańska przybrana siostra? - zapytała Violet na przy jęciu, tuż po odejściu Susanny. - Można tak powiedzieć - odparł Cobie głębokim gło-
sem. Nie mówił ani czystą angielszczyzną, ani amerykańską gwarą. Wypracował coś pośredniego. Coś, co doskonale pa sowało do jego osobowości. - Można? - Violet kontynuowała swoją indagację. Wcale jej nie przypominasz. - Nie - zgodził się Cobie, nie zwracając uwagi na nagłe odstępstwo od dobrych manier. Violet, tak jak on, grała we dług własnych reguł. - A pani przypomina swoją młodszą siostrę, lady Kenil worth? - spytał z uroczą bezczelnością. Violet odrzuciła w tył kształtną głowę. Niebieskie oczy błysnęły pod koroną jasnych włosów. - Uchowaj Boże! - zawołała. - Jesteśmy zupełnie inne. Może to i lepiej, moja siostra bowiem w pełni zasługuje na miano największej nudziary na świecie. Mów mi Violet. Jej słowa sprawiły, że w Cobiem obudziła się ciekawość. Cóż to za siostra, która zasługuje na tak niepochlebną opinię? Skłonił się grzecznie. - Zatem: Violet. Wedle życzenia. Jeśli zaś chodzi o mnie, wolałbym choć trochę być podobnym do Susanny. - A ja nie! - zawołała wyzywającym tonem. - Nie chcia łabym, żebyś się zmienił w smętną młodą kobietę. Wolę wy sokich i przystojnych blondynów. Książę Walii nie był blondynem i nie należał do przystoj nych. Cobie już miał ciętą odpowiedź na końcu języka, ale Violet nie dopuściła go do słowa. - Słyszałam, że przyjechałeś ze Stanów. To twoja pier wsza wizyta w starym kraju? Mam nadzieję, że zostaniesz tu dłużej. - Pierwsza długa wizyta - odparł, przeciągając zgłoski.
Uśmiechnął się pod wąsem na widok jej podniecenia, źle skrywanego pod pozorem uprzejmej konwersacji. - Bywa łem tu już nieraz, najczęściej w interesach. - W interesach! - Wydęła usta. - "Wybacz, ale moim zda niem jesteś stworzony raczej do rozkoszy. Karty na stół, nieprawdaż? - Dobra aparycja pomaga w karierze... - zaczął. - Lecz tym razem jesteś tu na urlopie - przerwała, więc zdecydował się nie kończy*;. - Tak, to prawda. Sporo pracowałem i potrzebuję wypo czynku. - Amerykanie słyną z tego, że kochają pracować - po wiedziała Violet. - Nie przyszło mi do głowy, że mogą od poczywać. Zawsze w formie, zawsze... jak to się mówi? Z banderą w górze! - Ot, smutny koniec kolejnego mitu. - Cobie zaczynał się świetnie bawić. - Przewiduję ciąg dalszy. Wszystko zależy od tego, o jakiej banderze mówisz. - O każdej - mruknęła Violet, na chwilę odwracając wzrok. - Pozwolisz, że cię opuszczę. Czas porozmawiać z innymi. Zapraszam cię do siebie, do wiejskiej posiadłości w Moorings. Jedziemy tam za dziesięć dni. Posiedzimy parę tygodni, zanim zacznie się właściwy sezon towarzyski. Tutaj natomiast przyjmuję gości codziennie od drugiej. Tylko nie przychodź dwie godziny później - o tej porze są już sami nudziarze. Cobie zdawał sobie sprawę, że znalazł się w centrum zain teresowania. Jak go później podsumowała Susanna, za spra wą lady Kenilworth oficjalnie wkroczył do salonów Londy nu. Nie wszystkie spojrzenia były mu życzliwe. Wśród nie-
zadowolonych gości był między innymi sir Ratcliffe He¬ neage, którego mu przedstawił Arthur Winthrop. Sir Ratcliffe pogardliwie patrzył na intruza. Reprezento wał sobą prawdziwie angielskiego arystokratę. Był wysoki i postawny, miał wyrazistą, jastrzębią twarz, nosił nienagan ny strój i nie ulegało wątpliwości, że ma o sobie wysokie mniemanie. Należał do ścisłego kręgu przyjaciół księcia Wa lii i kiedyś był oficerem gwardii. Cobie jednak, z właściwym sobie humorem i przenikli wością zauważył, że sir Ratcliffe, mimo zewnętrznych pozo rów zdrowia, lubi zaglądać do butelki. - Jak słyszałem, jest pan krewnym sir Alana Dilhorne'a - wyniosłym tonem powiedział sir Ratcliffe. Nie cierpiał Amerykanów, zwłaszcza takich, którym bogactwo utorowało drogę do sławy. Bogactwo, dodajmy szczerze, zdobyte wąt pliwymi metodami. - Dalekim. - Cobie umiał przemawiać równie nosowym głosem jak sir Ratcliffe. - Tylko dalekim. - Sir Alan się starzeje. Słyszałem, że na dobre porzucił politykę. To pieskie życie, wie pan? Nie mam pojęcia, po co się tym zajął. Kto by chciał siedzieć i słuchać sążnistych przemówień? Banialuki, powiadam panu. Czy tam, u siebie, zajmuje się pan polityką? - To nie dla mnie - wesoło odparł Cobie. - Poświęcam zbyt wiele czasu, by zarabiać na życie. Ciekawiło go, skąd się bierze niechęć sir Ratcliffe'a. - Całe dnie spędzam na wojnie. Na Wall Street. Kłamstwo. Perfidne kłamstwo. Sir Ratcliffe pozwolił sobie na lekki uśmieszek. - Przedsiębiorca, hę? - powiedział. Nie było wątpliwo-
ści, co myśli o tych, którzy muszą pracować, żeby przeżyć. - Pewnie tęskni pan za giełdą? - Przyjechałem tutaj, by odpocząć - spokojnie wyjaśnił Cobie. Rozmowa zaczęła go nużyć. - W Anglii znajdzie pan dość rozrywek. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Poluje pan? - Trochę - skłamał Cobie. Był znakomitym strzelcem i radził sobie z każdym rodzajem broni, ale nie uznał za sto sowne, żeby się tym przechwalać. Bywało, że się zastana wiał, czy nadejdzie taka chwila, że będzie mógł powiedzieć prawdę i tylko prawdę! - Trochę? Na Wall Street zapewne nie ma zbyt wielu oka zji do postrzelania. Gdzie indziej zresztą też nie. - Właśnie - przytaknął Cobie, chociaż miał chęć opowie dzieć, jak to Cobie Grant, znany wówczas jako Jake Coburn, budził strach na pograniczu swoim sześciostrzałowcem. Sir Ratcliffe uważał go za mieszczucha. Niech będzie. Le piej go nie wyprowadzać z błędu. Cobie dopiero rano dowiedział się od Susanny, jakie były prawdziwe powody niezadowolenia wyniosłego arystokraty. - Widział, jakie wrażenie zrobiłeś na Violet. Spoglądała na ciebie jak kotka na sperkę. Sir Ratcliffe zaleca się do niej od miesięcy. Niestety, bez powodzenia. Zrobił z siebie durnia nawet w obecności księcia. Mówi się też, że marnie stoi fi nansowo. Wściekł się więc, gdy jakiś obrzydliwie bogaty Jankes bez najmniejszego trudu oczarował Violet. Sir Ratcliffe miał wszelkie powody do zazdrości. Susanna zresztą także. Cobie dostał od niej solidną reprymendę za to, że tak się zmienił. A Cobie przy pierwszej nadarzającej się okazji przyjął za-
proszenie Violet. Zrobił to już następnego dnia po południu. Podobało mu się w domu Kenilworthów, przy Piccadilly. Szczerze mówiąc, wolał to, co pewna piękna i słynna aktorka nazwała igraszkami chaise longue niż spokój małżeńskiego łoża. Zgodził się także, choć nie bez wahania, przyjechać do Moorings już na kilka dni przed pozostałymi gośćmi. Violet uśmiechnęła się do niego tajemniczo. - Przybądź tak wcześnie, jak tylko zechcesz - powie działa. - Będziemy mieli trochę czasu wyłącznie dla siebie. Cobie nie do końca był przekonany, czy ma ochotę na coś więcej niż przelotny romans. Violet nie umiała go niczym zaskoczyć. Wiedział o niej już wszystko, nie mógł jednak od mówić przyjazdu do Moorings, bo nie chciał jej obrazić. Zda wał sobie sprawę, że ona z kolei traktuje go jak trofeum. Cie kawe, co na to powiedziałby książę Walii? Violet, rzecz jasna, ani słowem nie zająknęła się na ten temat. - Słyszałam, że w Ameryce znają cię pod przezwiskiem Do larowy Książę - rzekła tylko na koniec. - Mam więc dwóch. Mnie nie masz, moja droga, zamierzał jej odpowiedzieć, ale w porę ugryzł się w język. Po co ją denerwować? Skłonił się więc uprzejmie i wyszedł, zanim tuż przed czwartą zwalił się tłum „nudziarzy". Pocieszał się nadzieją, że kilka tygodni spędzi w jednej z najpiękniejszych posiadłości w Anglii. To było warte wszelkiego poświęcenia. Nawet z udziałem Violet. Właśnie z tego powodu - ale nie tylko z tego - dwa dni później opuścił bal wydany w Kenilworth House. - Dobranoc - z galanterią powiedział do gospodyni, ona jednak nie pozwoliła mu tak łatwo się wymknąć.
- Już wychodzisz! - zawołała. Jej piękne brwi wygięły się w wyrazie zdumienia. - Noc wciąż młoda, a wielu star ców może wytrzymać tu do rana! - Cały dzień byłem mocno zajęty w City - odparł i po nownie rozminął się z prawdą. - Tak wzmożony wysiłek mu si mieć swoją cenę. Kenilworth bez wątpienia potwierdzi moje słowa. Zawsze wychodził z założenia, że warto korzystać z oka zji. A dziś właśnie przypadkowo słyszał pewną rozmowę, która zapadła mu w pamięć. Dlatego też po wyjściu od Ke¬ nilworthów nie od razu poszedł do Winthropów. Zwolnił po wóz i piechotą powędrował na rzęsiście oświetlony Haymar ket. Było tu jasno jak w dzień. Odprowadzały go zaciekawione spojrzenia przechodniów, ale on nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wciąż szedł, aż znalazł się sto metrów od wejścia do Haymarket Theatre. Tu taj zobaczył grapę mężczyzn w cylindrach i surdutach. Paląc papierosy, stali pod lampą wiszącą na spojeniu osiemnasto wiecznej bramy. Był to zapewne słynny dom schadzek madame Louise. Szyk, dyskrecja i najwyższe ceny. Cobie wystarczająco wiele usłyszał podczas balu, żeby to pobudziło jego ciekawość. Ukryty w cieniu, oparł się o filar. Nagle do jego uszu dobie gły kroki dwóch nadchodzących ludzi. Stanęli obok i nie świadomi jego obecności, rozpoczęli rozmowę. - Wynudziłem się na przyjęciu. Ty też, Heneage? Prawdę powiedziawszy, na początku sezonu nigdy nie bywało zbyt wesoło. Heneage. To ten pompatyczny dandys, którego Cobie po znał onegdaj na równie nudnym balu u Susanny.
- Znam bardziej godziwą rozrywkę, mój drogi Darrellu - rozległ się drugi glos. Pobrzmiewało w nim lekkie rozba wienie. - To niedaleko. Mówiąc wprost, chodzi mi o przy bytek madame Louise. Możesz tam wejść jedynie wówczas, kiedy masz entree. A ja mam. Jeśli chcesz, zakończymy tam wieczór rozpoczęty u Violet. Darrell. To pewnie Hubert Darrell. Sęp krążący wokół bo gaczy i arystokratów. Jeden ze statystów, którzy w odpo wiedniej chwili stają w chórze na scenie. Z rozmowy wyni kało, że imć Darrell miał lada chwila wejść do wewnętrznego kręgu. - Warto, Heneage? Tam wszędzie jest tak samo. Heneage roześmiał się z wyższością. - Nie u madame Louise! Ona zawsze ma asa w rękawie. Na pewno znajdziesz coś dla siebie. Pozbądź się wszelkich zahamowań. Dyskrecja zapewniona. Rzuć się w wir życia! Gramy? - Gramy. Znasz mnie przecież. - Najpierw zrobimy małą rundkę, żeby zobaczyć, co no wego. Słyszałem, lecz nie pytaj od kogo, że madame spro wadziła całkiem świeży towar. Ponoć pierwszorzędny - po wiedział tęsknie sir Ratcliffe. Oddalili się, więc Cobie nie słyszał reszty rozmowy. Przez chwilę zastanawiał się, co mogą znaczyć słowa: „pozbądź się wszelkich zahamowań" i „świeży towar". Odpowiedź wcale nie przypadła mu do gustu. Wiedziony ciekawością wszedł do kapiącej złotem sieni domu madame Louise. Był sam i bez stosownych rekomen dacji, musiał więc przekupić srogich strażników. To mu za brało trochę czasu. Pomyślał z rozbawieniem, że chyba ła-
twiej byłoby się dostać do pałacu księcia niż do londyńskiego burdelu. W szatni oddał cylinder i szal, lecz nie zgodził się zdjąć peleryny. Za ten przywilej także zapłacił. Miał swoje powo dy, żeby zostać w okryciu. Z szatni przeszedł do bogato umeblowanego salonu. Wszystko wokół było świadectwem wykwintnego smaku. Nad kominkiem wisiał nawet oryginalny Gainsborough. Pa ry gawędziły cicho na kanapach i przy stolikach. W tłumie gości zauważył sir Ratcliffe'a. W kącie sali, za kotarą, przez chwilę mignęła mu znajoma twarz. Mógłby przysiąc, że to jego szwagier, Arthur Winthrop, który także wyszedł wcześ niej z balu u Kenilworthów, narzekając na migrenę. Madame Louise okazała się wysoką i gustownie ubraną kobietą w średnim wieku. Za młodu musiała być bardzo piękna. Chłodnym wzrokiem popatrzyła na intruza. - Nie znam pana. W dodatku przyszedł pan sam, bez przyjaciół. W jaki sposób pan się tu dostał? - Pieniądze są najlepszym wytrychem - odpowiedział Cobie z triumfalnym uśmiechem. - Jeśli jednak potrzeba mi przyjaciół, to jest tu jeden. Sir Ratcliffe Heneage. Z pewno ścią potwierdzi, że nazywam się Jacobus Grant. Szwagier amerykańskiego posła w Londynie i daleki kuzyn sir Alana Dilhorne'a z brytyjskiej Izby Lordów. Czy to wystarcza, abym wzbudził pani zaufanie? Sir Ratcliffe obserwował ich z ironicznym uśmiechem. Cieszyło go, że cwany Jankes dostał reprymendę, chociaż wcześniej zdobył względy samej Violet Kenilworth. - Tak, potwierdzam - powiedział. - Byliśmy sobie przedstawieni.
- Proszę bardzo! - zawołał Cobie. - Czyż potrzeba lep szej rekomendacji? Mogę zostać? - Oczywiście. Mam w zwyczaju częstować nowych go ści kieliszkiem szampana i dyskretnie pytać o ich upodoba nia. Zechce pan mi towarzyszyć? Cobie skłonił się w odpowiedzi. W duchu bawiło go, że używała słowa „gość" zamiast „klient". Kelner podał mu szampana. - Czy pańskie gusta są równie niezwykłe jak sposób wej ścia, panie Grant? - ściszonym głosem zapytała madame Louise. - Raczej nie. We wszystkim, co robię, jestem do bólu tra dycyjny. Niektórzy nawet zarzucają mi brak inwencji. Wyglądał teraz tak niewinnie jak anioł z renesansowego obrazu. Tyle że znowu skłamał. Inwencja stanowiła główny motyw jego wszelkich działań. Wprawdzie nie wiedział je szcze, co zdziała u madame Louise, ale podejrzewał, że wkrótce się tego dowie. - Rozumiem. Ma być piękna i młoda. Cobie ponownie się ukłonił. - Właśnie. Z lekkim posmakiem niewinności. Czuję się nieco zmęczony i chciałbym odpocząć. Madame z właściwą powagą potraktowała jego słowa. Wręczył jej garść suwerenów i został wprowadzony na górę. Tam, za kotarą, znalazł młodą dziewczynę, ubraną w myśl najnowszej mody. Była tak piękna, że z powodzeniem zrobi łaby furorę na Mayfair. - Ma na imię Charlotte - od niechcenia powiedziała ma dame. Wystrój sypialni w niczym nie ustępował salonowi. Char-
lotte, po krótkim wahaniu, zaczęła się rozbierać. Cobie usiadł na wielkim łożu i rzucił pelerynę obok siebie. Do tej pory nawet nie dotknął dziewczyny. Kiedy była już zupełnie naga, podeszła bliżej. Cobie wciąż siedział i patrzył na nią. Powstrzymał ją uniesieniem ręki, kiedy spróbowała go dotknąć. - Proszę się cofnąć, panno Charlotte. Tak. I niech pani rozpuści włosy. Chcę, żeby spadły na ramiona. A potem pro szę z powrotem zacząć je upinać. Zrobiła zdumioną minę, ale bez słowa spełniła jego prośbę. Tak była nauczona. Kiedy uniosła ręce nad głowę, mruknął: - A teraz proszę się nie ruszać. - Na pewno? - wybąkała. - Tylko tego pan oczekuje? Skinął głową. Z wewnętrznej kieszeni peleryny wyciąg nął mały szkicownik i ołówek. Zaczął rysować pośpiesznie. Z uwagą patrzył na jej kształtne ciało. Nie okazywał przy tym żadnych uczuć. Równie dobrze mógłby szkicować mar twą naturę, a nie żywą i ponętną dziewczynę. Po chwili skończył. Zaskoczona Charlotte zapomniała o ogładzie i zawołała czystym cockneyem: - Niech skonam, to przecie ja! Ależ z pana łebski malarz! Cobie pokręcił głową. - Zwykły amator. Teraz usiądź. Narysuję cię w innej po zycji. - Ma pan tylko godzinę - powiedziała rzeczowo. - Wiem - odparł i zaczął wodzić ołówkiem po papierze. - Nic pan ode mnie nie chce? To znaczy nic poza tym? Taki laluś? A może pan jest jednym z tych... No, wie pan, co nie mogą, albo mają zgoła inne zachcianki. Nikomu nie mówić?
Cobie roześmiał się ani trochę nie obrażony. - Nie. Nic mi nie dolega. Przyszedłem tu, do madame Louise, wiedziony zwykłą ciekawością. Nie mogłem jednak tak po prostu wyjść, nie korzystając z usług żadnej z dziew cząt. Nie zdradź mnie, że cię rysowałem, a dostaniesz sowitą zapłatę. Zabawimy się w parę spiskowców, zgoda? Na pięknej twarzy dziewczyny zajaśniał chytry uśmie szek. Spodobał jej się pomysł, by oszukać madame. Chociaż trochę szkoda, że nie będzie zabawy z tak przystojnym mło dzieńcem. - Jak pan chce - westchnęła. - Nie podobam się panu? - dodała z niepokojem. - Bardzo mi się podobasz, moja droga Charlotte. Spójrz na mnie przez lewe ramię. Posłuchała, lecz kiedy skończył, szybko zerknęła na ry sunek. - Dobre! - zawołała. - Ale z drugiej strony, prawdziwy dziwak z pana. - Tak o mnie mówi większość znajomych - odpowie dział z powagą i wręczył jej oba szkice. - Masz. Możesz je zatrzymać. Tylko lepiej ich nie pokazuj madame. - Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal - powiedziała sentencjonalnie. Zwinęła kartki w rulon i schowała do szu flady w kunsztownie rzeźbionej toaletce. - To twój pokój, Charlotte? - zapytał z zainteresowa niem. - Tak - odparła - ale tylko wówczas, gdy przyjmuję gości. Na co dzień, jak inne dziewczęta, mieszkam na poddaszu. Cobie z pogardą pomyślał o świecie, w którym bez żena dy wykorzystywano ludzi takich jak Charlotte.
Hipokryto! - skarcił się w duchu. Jesteś niewiele lepszy. Korzystasz z bogactw, nic nie robiąc, żeby dopomóc bied nym i skrzywdzonym. Ciekawe, ile lat ta mała tkwi w tym interesie? Przyjdzie czas, kiedy straci świeżość i urodę, a wówczas madame bez skrupułów przegna ją na ulicę i weźmie młodszą. - Gdzie są inne rozrywki? - spytał od niechcenia. - Po wiesz mi, Charlotte? Spoważniała. - Mówił pan, że nie ma takich upodobań. Kłamał pan? - Nie - odparł. - To po co panu wiedzieć? A jak pan kłamał, to niech pan spyta madame. Koniec. Minęła krótka chwila wzajemnego porozumienia. Cobie westchnął. Wiedział już, że nic więcej od niej nie wy ciągnie. Dziewczyna nagle pochyliła się w jego stronę. - Kilka razy powiedział pan do mnie „Charlotte" - szep nęła gorączkowo. - Inni widzą we mnie tylko ciało. Jak nie chce pan wyjść przez salon, to może tylnymi drzwiami? Naj pierw po schodach, a potem na podwórko. Stamtąd uliczką prosto na Haymarket. Po drugiej strome korytarza są jeszcze jedne schody. Wiodą na strych i nigdzie więcej. To wszystko. Cobie wstał z łóżka. - Skorzystam z twojej rady. Dobranoc, Charlotte. Byłaś dobrą modelką. Oto twoja nagroda, za pomoc i za milczenie. Z uśmiechem wzięła pieniądze. Potem wzruszyła ramio nami, odwróciła się i sięgnęła po suknię. Krótkie, intymne interludium dobiegło końca. Cobie znalazł schody na końcu korytarza. Zarzucił pele-
rynę na ramiona. Przypomniał sobie, że cylinder i szal zosta wił w szatni, ale nie miał zamiaru po nie wracać. Lekkim krokiem zbiegł po schodach i znalazł się w ponu rym świecie, pozbawionym najmniejszych nawet znamion luksusu. W świecie oświetlonym nagim płomieniem gazo wych latarni. Tu na podłodze korytarza leżały nagie deski. Żadnych dywanów lub chodnika. Z niewielkiej sieni tuż przed drzwiami prowadziły na strych drugie schody. Charlotte też o tym wspominała. W ką cie stała masywna mahoniowa szafa. Drzwi były zamknięte. Cobie właśnie zdążył je otworzyć, kiedy usłyszał hałas. Odwrócił się i w tej samej chwili wpadła na niego jakaś mała postać. Z piętra dobiegały gniewne męskie głosy. Cobie popatrzył w dół i zobaczył małą, może dziesięcio letnią dziewczynkę. Czerwona na buzi, ciężko dyszała z wy siłku. Na widok zbawcy, który w jej oczach jawił się aniołem z nieba, uklękła i wybuchnęła płaczem. - Boże, dobry panie, ratuj! Nie daj im mnie skrzywdzić, tak jak skrzywdzili Clarę! Pomóż mi! Twarz miała brudną i zapłakaną. Ubrana była w różową sukieneczkę, ze złotą lamówką, jak w cyrku. Sukienka była rozdarta do pasa. Na szyi i chudych ramionach znać było śla dy silnych palców. Cobie aż skrzywił się z niesmakiem. Dał ponieść się wściekłości. Zawsze tak reagował na widok czyjejś krzywdy. W gniewie potrafiłby zabić. Wiele go kosztowało, by zacho wać spokój. Po takiej przygodzie zawsze czuł się chory. Opanował się siłą woli i popatrzył na małą. - Zaraz mnie złapią! - jęknęła. - Panie, błagam, nie po zwól im na to!
Jak zwykle w takich razach, działał instynktownie, z szybkością błyskawicy. Pochwycił dziecko z ziemi. - Teraz ani mru-mru - szepnął. Odwrócił się i posadził dziewczynkę na szafie. Położyła się tam, ukryta za rzeźbionym i złoconym gzymsem. Cobie oparł się o ścianę i wlepił przed siebie zdumione spojrzenie człowieka, który wypił zbyt wiele szampana i zbyt namiętnie się zabawiał ze śliczną Charlotte. Po schodach zbiegł jakiś brutal w ubraniu robotnika. Bez wątpienia jeden z goryli madame. Rozejrzał się po sieni. Ani śladu dzieciaka, tylko smętny pijak. - Gdzie ta smarkula? - krzyknął. - Nie widział jej... pan? - Zająknął się przy drugim pytaniu i dodał „pan", bo uświadomił sobie, że rozmawia z bogatym dżentelmenem. Cobie miał oczy okrągłe jak spodki. - Smar... kula - wybełkotał z trudem. - Co to... Co to? - Nie dokończył, bo na scenie pojawił się następny aktor. - Strasznie się guzdrzesz, Hoskyns! - zahuczał znajomy głos. - Szlag by trafił, prawie mi odgryzła palec! Był to sir Ratcliffe Heneage, ale w stanie, który wprawił by w zdumienie stałych bywalców salonów Mayfair. Nad biegał boso, w samych spodniach i rozpiętej koszuli. Cobie postanowił, że jednak się wtrąci. - Oooo... sir Ratcliffe! Wreszcie pana znalazłem! Zasta nawiałem się, gdzie pan zniknął - zamruczał z artystyczną czkawką. - Dajże spokój, człowieku! - zawołał sir Ratcliffe. Przechodził tu ktoś? Cobie zachwiał się, pomyślał chwilę, po czym nagle po chylił się i złapał go za kołnierz. Miał szczerą ochotę udusić
starego capa. Domyślił się, co się działo na sekretnym pod daszu przybytku madame Louise. Ciekawe, ile zapłaciłeś, draniu, za tę małą, schowaną na szafie? - Owszem. Jakaś dziewczynka. Pędziła niczym zając. Zgubiłem się w tym głupim korytarzu. Puścił sir Ratcliffe'a i mętnym wzrokiem popatrzył na Hoskynsa. - Pomóż mi się stąd wydostać. Zostawiłem cylinder w szatni. Nie mam ochoty się przeziębić. Ryzykował, że Hoskyns spełni jego prośbę i odprowadzi go do drzwi frontowych. Dziewczynka wówczas zostałaby całkiem sama i bezradna na wysokiej szafie. Sir Ratcliffe jednak nie pozwolił mu na dalsze fanaberie. - Sam sobie znajdź drzwi, Grant. A ty, Hoskyns, leć za tą dziewuchą. Nie mogła uciec daleko. Grant, poproś ma dame, żeby ci wezwała powóz. Odwrócił się i powędrował po schodach na górę. Hoskyns wzruszył ramionami, sklął w duchu wszystkich arystokratów świata i wyszedł. Cobie westchnął z ulgą. Rozprostował ramiona, podszedł do szafy i zawołał cicho do dziewczynki: - Wyciągnij ręce, mała! Zdejmę cię stamtąd i spróbuję wynieść! Chwilę trwało, zanim zdołał postawić ją na ziemi. Zdjąć było ją trudniej, niż wrzucić na górę. Dziecko zaczęło całować go po rękach. - Dziękuję panu, dziękuję, dziękuję. Uratował mnie pan. - Jeszcze nie - krótko odparł Cobie. - Podziękujesz, jak będziesz bezpieczna. Nie możemy wyjść tędy, bo na pewno spotkamy Hoskynsa. Silna jesteś?
- Tak silna, jak tylko pan sobie życzy - zawołała z prze jęciem. - Nie mam gdzie pójść. Ojczym mnie tu sprzedał. Co jeszcze ta noc przyniesie? - zastanawiał się Cobie. Od rzucił połę peleryny. - Złap się mnie - powiedział. - Obejmij mnie w pasie nogami i głowę połóż na piersi. Siedź cicho jak myszka. Owinę cię peleryną i spróbujemy we dwoje opuścić to par szywe miejsce. Energicznie pokiwała główką i przywarła do niego z całej siły. Okrył ją i odpowiednio udrapował pelerynę. Dobrze, że nie zabrałem płaszcza, pomyślał. Bez trudu znalazł drogę do głównego wyjścia. Od nie chcenia pogawędził z szatniarką i wręczył jej suty napiwek. Na pewno doszła do wniosku, że wszyscy Amerykanie mają więcej pieniędzy niż rozumu. Lewą ręką nasadził cylinder na głowę i owinął szal wokół szyi. Prawą podtrzymywał dziecko ukryte pod peleryną. Raz jeszcze dziękował opatrzności, że uczyniła go przesadnie czujnym. Tym razem wprawdzie nie dbał o własne życie, ale mógł uratować dziecko. Czuł jej oddech. Albo istotnie była tak silna, jak twierdzi ła, albo strach potęgował jej siły. Prędzej to drugie. Cobie spokojnie wyszedł na ulicę. Strażnicy madame Louise wy glądali na śpiących i zmęczonych. Z chęcią się go pozbyli, skoro już nie płacił. Przeszedł przez Haymarket. Światła wciąż się paliły, cho ciaż było już dobrze po północy. Cały czas niósł dziewczynkę ukrytą pod peleryną. Wzbudzałby przecież powszechną cie kawość, gdyby pozwolił jej iść obok siebie. Stanowiliby osobliwą parę - wytworny dandys i dziwnie ubrane dziecko.
Zwłaszcza że Haymarket nie był zbyt bezpiecznym miej scem. Tutaj ściągały szumowiny z innych okolic Londynu. Stali po stronie tego, kto im lepiej zapłacił. Cobie przystanął. Co dalej? Oczywiście! Armia Zbawie nia. Susanna należała do tych pań z towarzystwa, które cza sami pomagały biednym i skrzywdzonym. Powiedziała mu kiedyś, że w Armii Zbawienia każdy znajdzie przystań, na wet w centrum Londynu. Słuchał jej wówczas ze znudzeniem. Zapamiętał tylko, że jakieś schronisko było w pobliżu Piccadilly. Podparł dziew czynkę ramieniem i ruszył w dalszą drogę.
Rozdział drugi Schronisko mieściło się w niewielkiej przykościelnej iz bie. Tutaj Armia Zbawienia częstowała biedaków herbatą i niewyszukaną strawą. Tu trafił między innymi zmęczony życiem włóczęga i prostytutka, pobita przez jednego z klien tów. Cobie przyszedł tuż po niej. Rzecz jasna, już od progu ściągnął na siebie wszystkie spojrzenia, bo w niczym nie przypominał stałych bywalców przytułku. Felczer, bandażujący rany prostytutki, popatrzył na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Dwie dziewczyny za jęte parzeniem herbaty zamarły w bezruchu. Cobie wciąż trzymał dziewczynkę pod peleryną. - Doszły mnie słuchy, że tu każdy może uratować duszę i ciało - powiedział. Rozejrzał się wokół. - Potrzebuję po mocy. Widzę, że dobrze trafiłem. - To prawda - odezwał się kapitan, wychodząc na powi tanie. Był to niczym nie wyróżniający się mężczyzna w śred nim wieku. Przed chwilą jeszcze siedział w kącie, przy sto liku, i pisał coś w rejestrze. - Czym mogę panu służyć? Za wsze jesteśmy chętni ulżyć strudzonemu. - Nie mnie potrzebna pomoc. Przynajmniej nie tym ra zem. Obawiam się wręcz, że byłby to wysiłek z góry skazany na niepowodzenie. Chciałbym jednak zasięgnąć ra dy w pewnej sprawie dość delikatnej natury, więc może
przejdźmy w jakieś bardziej ustronne miejsce. Mam nadzie ję, że znajdzie się takie. Kapitan zmierzył go wzrokiem. Czego ów niewątpliwie zamożny, należący do wyższej sfery człowiek szukał w ta kim miejscu? - Proszę za mną - powiedział. Razem przeszli do pokoi ku przylegającego do głównej izby. - Czym mogę panu służyć? - powtórzył. Cobie uśmiechnął się i odchylił pelerynę. - Jak już wspomniałem, to nie mnie przydałaby się pań ska pomoc. Chodzi mi o to biedne dziecko. Zdaje pan sobie sprawę, że nie możemy razem bywać w pewnych określo nych miejscach. Dziewczynka zsunęła się na podłogę i usiadła z cichym westchnieniem. - Uff. Wie pan, to była ciężka praca. - Teraz pan chyba rozumie, dlaczego prosiłem o chwilę rozmowy na osobności - powiedział Cobie. - Historia sama w sobie jest dość smutna i podejrzewam, że obaj woleliby śmy zachować ją w tajemnicy. Kapitan skinął głową. Podsunął krzesło dziewczynce. Sam stał nadal, podobnie zresztą jak Cobie. - Proszę mówić. Chociaż tak po prawdzie, to wiem, co usłyszę. - Handel dziećmi nie jest niczym nowym i nie należy do rzadkości. Pamiętam, że przed kilku laty Armia Zbawienia miała moc kłopotów, kiedy próbowała ujawnić pewne fakty. Nikt wam nie wierzył. - Owszem - przytaknął kapitan, trochę zdziwiony, że sto jący przed nim elegant zna tę sprawę, nie mówiąc już o tym,
że zadał sobie trud, aby uratować dziecko ze slumsów. Chodzi panu o tak zwaną sprawę Steada. Przygnębiające wy darzenie. Ci, którzy próbowali uratować dzieci, trafili do więzienia, a prawdziwi złoczyńcy pozostali bezkarni. Pan był świadkiem czegoś podobnego? - Proszę pana - rzekł Cobie z gryzącą ironią - niech pan nie udaje! Mieszka pan i pracuje na progu Haymarket i usi łuje mi pan wmówić, że o niczym nie wie? Przerwał, bo dziewczynka wstała i pociągnęła go deli katnie za rękaw. - Jestem głodna, proszę pana. Kapitan oniemiał, gdyż młody elegant przyklęknął na jed no kolano, wyjął chusteczkę z kieszeni nieskazitelnego sur duta i otarł dziecku buzię z łez i brudu. - Nie wątpię - powiedział łagodnym tonem. - Może po prosimy tego dżentelmena, żeby dał ci coś do jedzenia? Ja w tym czasie z nim porozmawiam. Zastanowimy się, co z to bą dalej zrobić. Dziewczynka skinęła główką i nagle znów pochwyciła go za rękę. - Dobry panie, tylko mnie nie odsyłaj z powrotem! Zjem tutaj. Jak jestem z tobą, w ogóle się nie boję. - Nie odeślę cię. Obiecuję. Znajdę ci jakieś bezpieczne schronienie. Wstał. Jezu Chryste, pomyślał, zabawiam się w obrońcę biednych, zamiast być dawno w łóżku! - Może ją pan nakarmić? - zapytał oschle kapitana. Ten podszedł do drzwi i krzyknął na jedną z dziewcząt. Przyszła po chwili, niosąc talerz zupy i sporą pajdę chleba z masłem.
- Jak się nazywasz, mała? - zagadnęła. Dziewczynka jak zgłodniały wilczek przypięła się do talerza i siorbała zupę bez pomocy łyżki. - Lizzie - odpowiedziała. - Lizzie Steele. - Popatrzyła na swojego wybawcę. - A pan? Cobie wybuchnął śmiechem, potem spoważniał i lekko przechylił głowę. - A jak byś chciała? Wyczuł na sobie spojrzenie kapitana. Lizzie skończyła jeść zupę. - Nie ma pan imienia? - spytała, wylizując talerz. - Coś w tym rodzaju - odparł Cobie, po części zgodnie z prawdą. Nie chciał, by ktokolwiek w tym schronisku po znał jego prawdziwą tożsamość. Ostrożność nigdy nie zawa dzi. Przekonał się już o tym nieraz. Lizzie była bezpieczna, zapomniał więc o gniewie. Czuł w środku przeraźliwą pustkę. Głowa zaczęła go boleć. Nie mógł jednak wyjść, nie upewniwszy się, że dziewczynce nic nie grozi. A ona wciąż patrzyła na niego z lekkim zakłopotaniem. - Każdy musi się jakoś nazywać, proszę pana - powie działa wreszcie. - W pewnym sensie -zgodził się Cobie. Lizzy, jedząc chleb z masłem, ciągle zerkała w jego stro nę. Zdawał się swoją osobą wypełniać jej maleńki wszech świat. - Poproszę moją pomocnicę, pannę Merrick, żeby znalaz ła dziecku coś odpowiedniejszego do ubrania. - Kapitan przejął inicjatywę. - Chcę z panem jeszcze chwilę porozma wiać na osobności. - Nigdzie bez niego nie pójdę i kropka - odezwała się
Lizzie. Cobie popatrzył na nią z rozbawieniem, czym znów wzbudził zdumienie kapitana. Zachowywał się, jakby rozma wiał z panną z towarzystwa. - Tu będziesz całkiem bezpieczna, panienko Steele. Ten pan się tobą zajmie. Nie zdarzy się nic złego, nawet jak mnie nie będzie. Masz na to moje słowo. Wziął ją za brudną rączkę i z szacunkiem pochylił głowę. Spojrzała na niego czujnie. Zbyt często ją zdradzano, żeby mogła mu wierzyć bez zastrzeżeń. - Obiecuje pan? - Obiecuję - odparł z powagą sędziego ogłaszającego wyrok. Wciąż czuł na sobie wzrok kapitana. Cóż, niech się patrzy, pomyślał. Takie dzieci jak Lizzy widywał bardzo często. Ta kich ludzi jak ja - zapewne prawie wcale. Jedyny sprawied liwy wśród narodów świata. Gniew powrócił na chwilę, lecz zaraz znów przygasł. Bóg jeden wiedział, że przed kilku laty Cobie Grant był blisko zepsucia, gwałtu i śmierci! Dziewczyna, która wcześniej przyniosła zupę, teraz przy szła ponownie na wezwanie kapitana. Zabrała pusty talerz, wzięła małą za rękę i wyszły razem - Lizzie miała się wyką pać i przebrać. Nie za bardzo jednak spodobał jej się ten pomysł. Zwła szcza kąpiel. - Pozwól im się umyć, panienko Steele - powiedział Co bie konfidencjonalnym szeptem. - To całkiem miłe. Sam ką pię się bardzo często. Popatrzyła na jego wspaniałą postać. - To widać - westchnęła. Przeniosła wzrok na dziewczy-
nę. - Pozwolę ci, żebyś mnie umyła tylko pod warunkiem, że mi się mydło nie dostanie do oczu! - Mówiąc krótko - odezwał się Cobie do kapitana, gdy wyszły - wykradłem tę małą z przybytku madame Louise. Sprowadziłem ją tutaj, bo słyszałem, że to azyl dla zagubio nych duszyczek. Tylko cudem uniknęła najgorszego losu. To, że w ogóle żyje, zawdzięcza przede wszystkim sobie. - Oraz panu - z nieprzeniknioną miną dodał kapitan. Ni komu w pełni nie ufał, nawet wybawcy dziecka. Nie był tak że przesadnie uniżony, jak bywają ludzie z nizin społecz nych. - Byłem pod ręką - wyjaśnił Cobie. - Chciałbym mieć całkowitą pewność, że już nic jej nie grozi. - Jest pan jednym z klientów madame Louise? - Można to tak nazwać. A teraz pomówmy o czymś in nym. Ze słów Lizzie wynika, że to ojczym ją sprzedał. Kapitan szczerze wierzył w zasady Armii Zbawienia, po wstrzymał się więc od przekleństw i złorzeczeń. Mruknął tyl ko coś pod nosem. - Właśnie - zgodził się Cobie. - Do najwstrętniejszych czynów dochodzi na poddaszu. Zresztą, o tym chyba nie po trzebuję panu mówić. - Tak, wiem. I nic na to nie poradzę. Nigdy nie zdobędę dowodów, by wygrać sprawę w sądzie. Pan dzisiaj zrobił du żo więcej niż ja przez całe lata. - Dużo, ale niezbyt wiele. Wróble w locie spadają. Jed nego złapałem, lecz nie więcej. Co teraz uczynimy z tym jed nym wróbelkiem? - Cobie z zadowoleniem stwierdził, że kapitan zrozumiał biblijną aluzję. - Z tym, którego Bóg zezwolił panu uratować?
Dobrze powiedziane. - Bóg? - Cobie zamyślił się na chwilę. - Ach, prawda. Wszechmogący. Ten, który pozwala na tak liczne krzywdy, i ten, który wydal Lizzie w ręce jej oprawców. Jednak nie będę teraz dyskutował o tajnikach teologii. Pytam tylko: co jeszcze mogę dla niej zrobić? - Uśmiechnął się zimno. - Pie niądze nie stanowią problemu. Włożył rękę do kieszeni, wyjął sakiewkę i otworzył ją. Strumień złotych suwerenów spłynął na zniszczony stół, przy którym stał kapitan. - To tylko na początek, jako rękojmia dobrej woli. - Kogo i co chce pan kupić? - spytał kapitan. - Boga, zbawienie, mnie czy to dziecko? - Wszystko naraz, łaskawy panie - odparł Cobie z sar donicznym uśmiechem. - Najchętniej wszystko naraz. Zba wienie też można kupić, pieniędzmi lub miłością. Jeśli jed nak sumienie panu nie pozwala skorzystać ze wsparcia grze sznika, zabiorę Lizzy i poszukamy całkiem innego schronie nia. Pójdziemy tam, gdzie nas przyjmą bez większych cere gieli. Zgarnął złoto do sakiewki i ruszył w stronę drzwi. Co za cholerna arogancja! - pomyślał kapitan. Zauważył jednak, że młodzieniec powiedział „my", a zatem przynajmniej po czę ści identyfikował się ze swoją małą podopieczną. Odmowa była pogwałceniem chrześcijańskiej wiary i obowiązku wo bec bliźnich. Dziwny z niego człowiek, dumał kapitan. Gardzi światem i ludźmi - nie wyłączając siebie. Są więc tutaj dwie dusze do uratowania - a mała Lizzy wcale nie należała do najbardziej cierpiących.
- Proszę zaczekać - zawołał za odchodzącym. - Znam rodzinę, w której mógłbym ją tymczasowo umieścić. Tam będzie bezpieczna. Brak nam miejsc stałego pobytu. - Za dużo wróbli? - Coś w tym rodzaju. - Pozwoli pan, że coś zaproponuję. Weźmie pan Lizzie Steele pod swoją stałą opiekę, a ja dam panu dość pieniędzy, by mógł pan wybudować, urządzić i utrzymać dom dla dwu dziestu podobnych dzieciaków. Dodajmy nawet: dom ze szkołą, która uczyłaby ich, jak w przyszłości radzić sobie na tym zepsutym świecie. - Mam bez zastrzeżeń wierzyć w pańskie słowa? - Nigdy nie złamałem żadnej obietnicy, złożonej w złej lub dobrej wierze - posępnie stwierdził Cobie. - Nie znam pana. Tu tkwił problem. Cobie nie miał ochoty zdradzać swego nazwiska, zwłaszcza tego, pod którym występował w tak zwanych kręgach towarzyskich. Często je jednak zmieniał, w zależności od potrzeb, i nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia. - Powiedziałem już Lizzie, że nie mam nazwiska. Takim się urodziłem. Może pan jednak mówić do mnie... Zawahał się. Miał ochotę powiedzieć „Dilhorne", bo tak przecież nazywał się jego prawdziwy ojciec. Wreszcie zde cydował się na kompromis. - Dilley - dokończył z uśmiechem. - John Dilley. Kapitan wiedział, że to kłamstwo. Cobie wyłożył sa kiewkę na stół i wyjął szkicownik. Zaczął coś pisać. W pewnej chwili uniósł głowę. - Pan...?
- Bristow - odparł kapitan. - Ebenezer Bristow. - Znakomicie. A zatem jutro zgłosi się do pana mój księ gowy. O której go pan przyjmie? - Jestem tutaj od czwartej po południu. - Będzie o wpół do piątej. Niech pan wezwie swoich do radców finansowych. Mój człowiek spełni wszystkie pańskie życzenia. Przyniesie pieniądze. We wszelkich sprawach pro szę się przez niego kontaktować. I proszę mnie nie śledzić. Jeżeli pan mnie nie posłucha, zerwę naszą umowę. Chcę za chować incognito. - Roześmiał się cynicznie. - Dotacja z nieznanego źródła! Niech pan to powie swoim przełożo nym. - Wyrwał jeszcze jedną kartkę, skreślił parę słów i pchnął ją w stronę kapitana. - Proszę to pokazać jutro mo jemu człowiekowi. Chciałbym znać adres domu, w którym umieści pan Lizzie. Sprawdzę, czy jest tam dobrze trakto wana. Kapitan z osłupieniem sięgnął po leżącą kartkę. - Dlaczego pan to wszystko robi, panie Dilley? - Mam taki kaprys. Ot, i wszystko - nonszalancko odpo wiedział Cobie. - A reszta? Co z innymi? - Jaka reszta? - Inne ofiary madame Louise. Nie mają tyle szczęścia co Lizzie. Cobie pokazał zęby w wilczym uśmiechu. - Nie uratuję wszystkich, ale zapewniam pana, że zarów no kupcom, jak i kupującym słono przyjdzie zapłacić za wy rządzone krzywdy. Kapitan nie bardzo wierzył w te słowa. W tym okrutnym świecie Anioł Zemsty nie zjawiał się tak po prostu znikąd,
pod postacią pięknego młodzieńca, by brać odwet za po krzywdzone dzieci. - Pewnie jest pan bogaty. - O, tak - przyznał Cobie. - Obrzydliwie bogaty. Mam więcej złota, niż może pan sobie wyobrazić. Midas i Krezus są nędzarzami w porównaniu ze mną. Do wszystkiego do szedłem własną ciężką pracą. - Nie boi się pan, panie Dilley? Nie odczuwa pan stra chu przed Bogiem, skoro ma pan tak wielką władzę nad ludźmi? - Nikogo nie lekceważę, drogi panie. Zdarza się, że cza sem popchnę mały kamyczek. Tak powstają lawiny. Strach przed Bogiem? Pozbyłem się go jakieś osiem lat temu. Wolę, jak mnie się boją. A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę do Lizzie, powiedzieć jej „dobranoc". Przedtem chciałbym wied2ieć, gdzie ją pan umieści. - U pewnego małżeństwa w Bermondsey. Od lat zajmują się bezdomnymi dziećmi. Sea Coal Street, numer dwadzie ścia jeden. - Kapitan zawahał się chwilę. - Mam nadzieję, że będzie pan bardzo ostrożny. Nie chciałbym, żeby uległa niepotrzebnym złudzeniom. Niechaj żyje w świecie, do któ rego Bóg ją powołał. - Bez obaw - odparł Cobie. - Nie zrobię tego, chociaż sam Bóg oddał ją w ręce zboczeńca. - I potem zesłał pana, by ją uratować. Kapitan z uporem chciał mieć ostatnie słowo, ale Cobie mu na to nie pozwolił. - Niech pan pomyśli o tych, które tam pozostały. W tym miejscu Ebenezer Bristow zrezygnował. Niezależ nie od tego, co prywatnie myślał o stojącym przed nim mło-
dym dżentelmenie, musiał pamiętać o wspaniałym darze ofiarowanym przezeń na rzecz Armii Zbawienia. Cobie widział jego rozterkę i czuł pogardę do samego sie bie. Jakim prawem podawał w wątpliwość wiarę tego czło wieka, który poświęcił życie dla ratowania innych? On sam myślał przecież wyłącznie o sobie. Nie potrafił wyjaśnić, z jakich pobudek uratował dziecko z łap sir Ratcliffe' a Heneage. A skoro już to zrobił, to miałby spokojnie żyć nadal, wiedząc, co się dzieje na poddaszu szy kownego domu zajmowanego przez madame Louise? Zadrżał, wyjął z kieszeni wspaniały złoty zegarek i z trza skiem otworzył kopertę. - Późno już. Powinienem wracać. Proszę pamiętać, mój człowiek przyjdzie jutro. Niech pan będzie gotowy. Dobra noc panu. Odwrócił się, żeby odejść. Kapitan Bristow zawołał za nim, wiedziony dziwnym im pulsem: - Ostrożnie, panie Dilley! Ten, który lata za blisko słoń ca, może przypalić sobie skrzydła. Boga nie można oszukać. Cobie spojrzał przez ramię i błysnął zębami w uśmiechu. - Nawet o tym nie marzę, panie kapitanie - powiedział półgłosem. Moorings wyglądało tak samo jak niegdyś. Dinah pa miętała ciepłe popołudnia i łąki pełne kwiatów, emaliowane tablice reklamowe, zachęcające do kupienia herbaty Mazawattee i atramentu Swana. Na stacji kolejowej, na zielonej ławce, spał kot. Dróżnik Sanders jak zwykle tkwił w swej budce.
Na widok Dinah i jej panny służebnej Pearson zerwał się, by zabrać bagaże z peronu. - Bardzo przepraszam, lady Dinah! Nikt nie wiedział, że pani przybędzie tym pociągiem. Bryczka nie przyjechała je szcze z rezydencji. - Zaczekam tutaj, posiedzę w słońcu. To na pewno nie potrwa długo. Prawdę mówiąc, nie była pewna, ile jej każą czekać. Na szczę ście już dwadzieścia minut później pojawił się niewielki powóz. - Proszę o wybaczenie, lady Dinah - krzyknął woźnica. - Nasza pani na śmierć zapomniała powiadomić służbę, że pani dziś przyjeżdża. Jest teraz u nas pewien dżentelmen z Ameryki. To jemu nagle przyszło do głowy, że pewnie pani czeka na stacji kolejowej, i kazał mi zaprzęgać. Violet zapomniała. To przecież nic dziwnego. Dziwny ra czej był ów gość rodem z odległej Ameryki. Któż to taki? - zastanawiała się Dinah. Słyszała, że najbogatsi z Jankesów byli ostatnio przyjmowani w wyższych sferach. Sami starcy. Ten pewnie także w przypływie ojcowskich uczuć postano wił naprawić „niedopatrzenie" Violet. Trzeba mu będzie ład nie podziękować. Violet nie wyszła, aby ją przywitać. W ogóle jej nie było. Gospodyni, pani Greaves, napomknęła tylko, że lady Kenil worth została gdzieś odwołana. Ponoć w pośpiechu zapo mniała powiedzieć komukolwiek o przyjeździe swojej młod szej siostry. Nie. Jednak ktoś poza nią na szczęście o tym wiedział. Był to pan Grant, Amerykanin, który przybył kilka dni wcześniej niż reszta gości. To on dołożył wszelkich starań, żeby wysłać powóz na stację.
Pani Greaves w przedziwny sposób mówiła o tym Gran cie. Kolejny z zalotników? Chyba nie. Violet zawsze wolała młodych i przystojnych mężczyzn. Wszedł lokaj, Chesterman. - Jestem przekonany, że z ogromną chęcią napije się pani herbaty po podróży, lady Dinah. Proszę przyjąć serdeczne przeprosiny za nasze przeoczenie. Pan Grant był tą sytuacją mocno zbulwersowany. Tak, lady Dinah z chęcią napije się herbaty. Dlaczego Chesterman i Greaves z takim przejęciem mówili o Amery kaninie? Jak się w ogóle miała zwracać do szacownego star ca przy pierwszym spotkaniu? Wypiła herbatę i poszła się przebrać. Wybrała dziewczęcą sukienkę w grochy, z falbankami i niebieską szarfą. Długie czarne włosy związała aksamitną wstążką. Wyglądała teraz jak piętnastolatka. Ale co robić w tym ogromnym i pustym domu? Postano wiła iść do biblioteki. Tam, wśród książek, mogła na chwilę zapomnieć o Violet i być z dala od Amerykanina. Tacy jak on na pewno nie przepadają za lekturą. Wzięła notes, piórnik i wyszła na schody. Po drodze mi nęła galerię portretów groźnych przodków lorda Kenilwor¬ tha. Na pewno przewracali się w grobach. Ostatni z rodu był mięczakiem. Matka jej wspominała, że dawał się jak potulne kocię wodzić za nos pełnej temperamentu Violet. Wreszcie stanęła przed podwójnymi drzwiami, wiodący mi do biblioteki. Tutaj spostrzegła swą pomyłkę. Ktoś był w środku. W dodatku grał na gitarze. Co więcej, wspaniale grał Vivaldiego - ten sam utwór, który kiedyś słyszała na koncercie w Oxfordzie, podczas wizyty u Faa.
Zawahała się. Miała ochotę uciec. Potem jednak ścisnęła notes w dłoni i nieświadomie podjęła najważniejszą decyzję życia. Otworzyła drzwi i weszła do biblioteki, żeby się prze konać, kim jest ów tajemniczy muzyk. Siedział na długiej niskiej ławie, pod ogromnym oknem, twarzą do drzwi, pochylony nad instrumentem. Wciąż grając, uniósł głowę, żeby spojrzeć, kto przyszedł. Dinah zamarła w pół kroku, rażona jego widokiem. Mówiąc wprost - był to najprzystojniejszy mężczyzna na świecie. Tak piękny, że biedna Dinah była kompletnie oszołomio na. Wyglądał niczym Apollo, którego posąg - zresztą kopię - wy stawiono w murach Oxfordu. Miał te same szlachetne rysy i smu kłą postać. Niebieskie oczy i złote włosy dopełniały reszty. Ubrany był starannie. Więcej - tak starannie, że Dinah czuła się jak w łachmanach. To nie fair, pomyślała. Gdzie tu sprawiedliwość? Jak jeden człowiek może być tak piękny, gdy wielu innym zbywa na urodzie? Patrzył na nią spokojnym i uważnym wzrokiem i grał da lej, aż wręcz po mistrzowsku dobrnął do końca. Wstał, odło żył gitarę i podszedł do Dinah. Nie uczyniła najmniejszego ruchu. Stała jak zaczarowana, wpatrując się w niego. Skłonił się. - Pani jest zapewne lady Dinah Freville, siostrą Violet. Proszę mi wybaczyć, że nie wstałem od razu na pani powi tanie, lecz muzyka ma swoje prawa oraz wymagania - ode mnie i od pani. Ujął ją za rękę i złożył na jej dłoni szarmancki pocałunek. Potem odstąpił krok w tył i nie przestawał mówić, gdyż już chyba zrozumiał, że potrzeba czasu, by dziewczyna ocknęła się z oszołomienia.
W chwili gdy jej dotknął, Dinah uleciała z murów biblio teki gdzieś w otwartą przestrzeń, w różnobarwne niebo, po przecinane jasnymi smugami światła. Muzyk szybował koło niej. Co go tu przywiało? A potem puścił jej rękę i byli znów wśród książek i słuchała jego melodyjnego głosu. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Jacobus Cobie Grant z Nowego Jorku. Lord i łady Kenilworth łaskawie zaprosili mnie do swojej posiadłości. Nasze obecne spotkanie ma, hm, nieco niekonwencjonalny przebieg, ale pocieszam się myślą, że nie weźmie mi pani tego za złe. Zatem to był ów stary i ponoć nudny Jankes, który pomy ślał o jej przyjeździe! Dinah odniosła wrażenie, że na jego widok znalazła się pod wpływem jakiegoś tajemniczego czaru lub hipnozy. Te raz zrozumiała zachowanie służby. Cobie Grant był zagadką i najnowszym kochankiem Violet. Tego mogła być pewna. - Ależ oczywiście - wykrztusiła nieswoim głosem. Dziękuję, że wysłał pan po mnie bryczkę na stację. Poza tym, nie przywiązuję większej wagi do konwenansów. Pięknie pan grał. - Urwała, lecz nie mogła powstrzymać się od pytania: - Dlaczego w bibliotece? Cobie uśmiechnął się nieznacznie, słysząc tę chaotyczną przemowę. Dinah w niczym nie przypominała siostry. Co więcej, w niczym nie przypominała osoby, której wizerunek Violet przedstawiła w mocno niepochlebnych słowach. Była podobna do młodej Susanny. Miała w sobie tę samą delikat ność i zachowywała się z rezerwą. Ale Susanna zawsze zda wała sobie sprawę z własnej wartości i urody. To dziewczątko o niczym jeszcze nie wiedziało. Bez wątpienia uważała się za brzydulę. Rzeczywiście, by-
ła bardzo młoda i wyglądała trochę jak dorastające pisklę. Cobie widział w niej jednak zapowiedź piękności. - Spodobało mi się to miejsce, lady Dinah - odparł z po wagą, żeby sobie przypadkiem nie pomyślała, że ją lekcewa ży. - Mieszkańcy rezydencji rzadko tu zaglądają. Tak przy najmniej słyszałem od lokaja. Wiedziałem więc, że nikt mi nie będzie przeszkadzał. - Grał pan Vivaldiego, prawda? Bardzo go lubię. Umilkła, niepewna, czy wolno jej mówić dalej. Nie chcia ła już pierwszego dnia narażać się na kpiny. Violet zawsze wyśmiewała się z jej zwierzeń, ale Cobie na pewno jest inny! - Jego muzyka brzmi dla mnie jak fontanna. Woda wzno si się i opada, płynie raz szerokim, to znów wąskim strumie niem, aż w końcu wzlatuje w górę pienistą kaskadą i znika. Tylko ostatnie nuty, niczym maleńkie krople, pozostają w ba senie serca. Zwariowała chyba! Co jej strzeliło do głowy, żeby mówić w ten sposób do nieznanego Jankesa i barbarzyńcy -jak ich określał Rainey - a zarazem kochanka Violet? To, że zagrał tak cudnie koncert Vivaldiego, wcale nie znaczyło, że po dzielał jej zachwyt. Cobie nie okazał najmniejszego zdziwienia. Wziął do ręki gitarę - należącą do Violet - i na stojąco powtórzył najpięk niejszy fragment. Tym razem zrobił to z większym uczuciem. Ostatnie dźwięki wirowały w powietrzu o wiele dłużej - niczym kro ple wody, o których wspominała. Cobie wciąż milczał. Uniósł tylko brwi w niemym zapy taniu. Dinah poczuła dreszcz przeszywający jej ciało.
- Tak - westchnęła wreszcie. - O to mi właśnie chodzi. Szkoda, że Faa nie może teraz pana słyszeć. Cobie pochylił głowę. Nie spytał, kim jest Faa. Domyślał się prawdy. Violet z rozbawieniem opowiedziała mu smutną historię przyrodniej siostry. Wcale o nią nie dbała. Pozosta wiła ją na stacji w Moorings jak paczkę. A niech to licho porwie! Dlaczego wysłał woźnicę, za miast samemu pojechać? Pewnie dlatego, że przedtem nasłu chał się opowiadań Violet i uznał to po prostu za zbędną fa tygę. Coraz bardziej żałował, że dał się wciągnąć w romans. Za wsze był szczery wobec kobiet - i podobnej szczerości żądał dla siebie. Teraz, kiedy już miał okazję poznać tę młodą damę, żało wał, że osobiście nie wybrał się na stację. Pod warstwą nie śmiałości skrywała bystry i oryginalny umysł - bez wątpie nia odziedziczony po ojcu. - Miło mi, że moje wprawki spotkały się z pani uznaniem - powiedział. - Obawiam się jednak, że w tych sprawach je stem zupełnym amatorem. Co innego moja przybrana siostra, Susanna. Znakomita pianistka, która z powodzeniem mogła by koncertować na największych scenach. Szkoda, że kobie tom trochę brak odwagi do takich występów. Odpowiedź Dinah znów go zaskoczyła - nie po raz pierw szy i nie ostatni. - Na pewno nie jest pan amatorem, panie Grant. Powiem więcej, jeśli wybaczy mi pan impertynencję. W niczym nie przypomina pan Amerykanina, chociaż podobno pochodzi pan z Nowego Jorku. - To żadna impertynencja - uśmiechnął się Cobie.
Cieszyło ją, że nie obraził się za szczerość. - Dziękuję pani za podwójny komplement. I proszę o wybaczenie. Zupełnie zapomniałem o dobrych manierach. Nie spytałem nawet, czy poczęstowano panią filiżanką her baty po tak długiej podróży. Mam zadzwonić na służbę? - Tak i nie - wesoło zawołała Dinah. - Tak, już piłam. Nie, dziękuję, nie mam ochoty na więcej. Było w nim coś takiego, co sprawiało, że chciało się z nim rozmawiać. Potrafił słuchać. Dinah żałowała, że nie jest równie piękna i że nie posiada tak wykwintnych manier. Przy nim nawet Violet traciła na urodzie. Jak ułożyłoby się moje życie, myślała Dinah, gdybym znalazła się na jego miejscu? Później zaśmiała się serdecznie w duchu z tych głupiut kich marzeń. To przecież niemożliwe. Już prędzej świnie za¬ czną fruwać, jak powiadała stara niania. - I w ten sposób wyczerpaliśmy temat herbaty - z humo rem zauważył Cobie. - Może przejdziemy zatem do pogody? Co sądzi pani o meteorologii? To przecież stały temat roz mów towarzyskich. Podam przykład: czy pani zdaniem po jutrze znowu wzejdzie słońce? A może gdzieś między wier szami znajdzie się miejsce na bardziej osobiste pytanie? Coś w rodzaju: a co pani robi w bibliotece? - Właśnie - odparła poważniejszym tonem i przycupnęła na ławce, aby Cobie także mógł usiąść. - Tym bardziej że chwilę temu pan odpowiedział mi nadzwyczaj szczerze. Chciałam tu popracować. Faa, to znaczy profesor Fabian, zdradził mi, że poprzedni lord Kenilworth zgromadził tutaj przebogatą kolekcję wspomnień i pamiętników wszystkich sławnych mężów stanu z trzech ostatnich stuleci. Gdybym
kiedyś mogła studiować w Oxfordzie, miałabym już pewne materiały. Zamierzałam więc tu poszperać i poczynić notatki. A zatem lady Dinah Freville poszła w ślady ojca. Była niezwykłą kukułką w gnieździe rodu Rainsborough. Cobie powątpiewał jednak, że kiedykolwiek dostanie się do Oxfordu. Kto jak kto, ale Violet na pewno do tego nie dopuści. - Szczytny zamiar - pochwalił dziewczynę. - Bowiem naprawdę nie ma nic wznioślejszego niż wgląd w stare do kumenty, sporządzone z myślą, by nowym pokoleniom przy nieść słowa prawdy. Serdecznie pani gratuluję, lady Dinah. Znam uczonych, którzy tego nie rozumieją. Boże święty! Barbarzyńca Raineya przemawiał niczym Faa w momentach uniesienia! Czyżby Violet dawała się wciągać w dyskusje? Bardzo wątpię, pomyślała Dinah. - Wielu Amerykanów podziela pańskie poglądy, panie Grant? Czy amerykańscy politycy trochę przypominają na szych? Spotkał pan tam któregoś z mężów stanu? Obawiam się, że Nowy Jork w niczym nie przypomina Waszyngtonu. - To prawda - odparł Cobie i skierował na nią spojrzenie niebieskich oczu. Kiedy to robił, za każdym razem odczuwa ła zawroty głowy. Żeby trochę ją rozbawić, opowiedział dwie czy trzy anegdoty o amerykańskich politykach. Zaśmiała się radośnie. - Jest zatem, jak widzę, podstawowa różnica pomiędzy politykami z Anglii i Stanów Zjednoczonych - zauważyła. Wasi są nader prości, a naszych zżera hipokryzja. Zawsze mówiono mi, że pierwszy lord Rainsborough - nazywał się Giles Freville - otrzymał tytuł za zasługi w dyplomacji z rąk króla Karola II za czasów wojny z Holendrami. Wierzyłam we wszystko, aż w końcu Faa wyjaśnił mi kiedyś, że to
zwykłe oszustwo, i wskazał, gdzie szukać prawdziwego opi su wypadków. Przyjechał tutaj jako nauczyciel Raineya i za nim uciekł z mamą, zdążył skatalogować część księgozbioru. Podczas poprzedniej wizyty u Violet skorzystałam z jego wskazówek. Znalazłam odpowiedni dokument i okazało się, że Faa miał rację. Giles pochodził z Borough Hall i był do branym kompanem Karola II - ciągnęła z radosnym podnie ceniem. - Król z kolei lubił się zabawić, czym niewiele od stawał od naszego dobrego księcia Walii. Takich rzeczy nie mogła mówić w obecności Violet, ale Cobie chłonął jej słowa z niewzruszonym spokojem. - Giles niczym się nie wyróżniał z tłumu dworaków. Pewnego razu król wybrał się na spacer. Faa wspominał, że bardzo lubił przechadzki. Nagle zaczęło padać. Lało jak z ce bra. Król był w lekkim ubraniu, a Giles w grubym płaszczu. Kiedy zobaczył, że król moknie, oddał mu swoje okrycie. Tego samego wieczoru w pałacu wszyscy się mocno upili. Król oświadczył nagle, że Giles za swój czyn może go po prosić o cokolwiek zechce. Ten odpowiedział na to, że swój płaszcz na zawsze oddaje królowi i w zamian chce być hra bią. Karol II wcale się nie obraził. Wybuchnął śmiechem i za wołał: „Ocaliłeś mnie przed deszczem, więc dostaniesz iście deszczowe nazwisko! Od dziś będziesz lordem Deszczu z Borough, czyli Rainsborough!". Giles był lekkoduchem. Nie znał się na dyplomacji ani po lityce, jak to wszystkim próbowali wmówić jego potomko wie. Karol II uczynił go szlachcicem wyłącznie dla żartu. Ta kie miał poczucie humoru. To też wiem od Faa. Ale błagam, niech pan nie opowiada tego w obecności Violet! Wątpię, by było jej do śmiechu.
Na pewno nie, pomyślał Cobie. Podziękował dziewczynie za ten zabawny fragment sekretnej historii rodu. Niedługo potem mógł się przekonać, że Violet miała bar dzo dziwne poczucie humoru, zwłaszcza w stosunku do sio stry. Nie minęła godzina, gdy drzwi biblioteki rozwarły się z głośnym trzaskiem. Violet, w popołudniowej sukni, stanęła w progu. Dinah i Cobie siedzieli roześmiani przy szachownicy, za wsze stojącej na niewielkim stoliku przy oknie. Dinah zdą żyła się już przekonać, że pan Grant grał znacznie lepiej niż Faa. Violet nie podzielała ich wesołości. Nie spodobały jej się ani szachy, ani komitywa Cobiego i Dinah. - Och, tu jesteś, Cobie - powiedziała, żeglując w ich stronę niczym galeon po rozszalałych Mach oceanu. W bibliotece. Zaiste, dziwne miejsce jak na ciebie! Piłeś już herbatę? Popatrzyła na szachownicę. Czarna królowa i skoczek za pędziły w kozi róg białą królową. Białymi grała Dinah. - Nieźle wpadłaś, kochana! - z udawanym współczu ciem zawołała Violet. Niecierpliwie machnęła ręką i niby to przypadkiem strąciła część pionków i figur. - Och, przepra szam! - W jej głosie nie było ani krzty żalu. - Nic się nie przejmuj. Lepiej idź na górę i znajdź jakąś bardziej odpo wiednią suknię. W tej wyglądasz, jakbyś wybierała się do ochronki. A prawda, ładnie podziękuj panu Grantowi, że ze chciał cię zabawiać. Mówiła tak, jakby Dinah miała trzy lata, a Cobie był jej podstarzałym wujem. Cobie zaś tymczasem był z jednej strony wściekły, a
z drugiej ubawiony jej głupim zachowaniem. Milczał, bo wiedział, że jeśli coś powie, to da powód do kolejnych ata ków na Dinah. Biedna dziewczyna po uszy spłonęła rumieńcem i pod niosła się, żeby pójść na górę. Nie wiedziała, w co się ma przebrać. Nic z jej rzeczy nie pasowało do gustów Violet. W obecności siostry zawsze czuła się brzydka, niemodna i głupia. Przede wszystkim głupia. Prysł gdzieś nastrój wesołej i beztroskiej zabawy, który odczuwała przez minioną godzinę. Pomyślała nawet, że pan Grant z pewnością skrzętnie ukrywał znudzenie i z wytęsk¬ nieniem czekał, by ktoś go wybawił od jej towarzystwa. - D... dobrze - wyjąkała z nieszczęśliwą miną. Pochyli ła się, żeby podnieść białą królową, która potoczyła się aż pod stolik. Cobie delikatnie wyjął jej figurę z ręki i odstawił na szachownicę. - Przy najbliższej okazji dokończymy partię - zapew nił, patrząc jej prosto w oczy. Nie miał prawa powiedzieć nic więcej. Nie chciał, by jego słowa stały się bronią dla Violet. Ta zaś przeszywającym wzrokiem wpatrywała się w młodszą siostrę. Dinah nie rozumiała jej zdenerwowania. - Nie trzeba, panie Grant - wymamrotała. - Nie jestem zbyt dobrym graczem. Na pewno jest pan znudzony. Cobie zachowywał niewzruszony spokój. Ci, którzy go le piej znali, wiedzieli, że to zły omen. - Wcale nie jestem, lady Dinah. Spędziłem z panią prze miłą godzinę. Violet niecierpliwie przytupywała nogą. Dinah wyszła, czerwona jak burak, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
Ledwie zamknęła za sobą drzwi, Violet z gniewem zwró ciła się do Granta: - „Spędziłem z panią przemiłą godzinę!" Nie musisz się tak wysilać. To tylko dzieciak. Wystarczyłoby zwykłe „dzię kuję". Była zazdrosna? O co? I dlaczego? Do jej przyjścia Dinah zachowywała się swobodnie. Wprost promieniała radością. Później wszystko z niej uleciało, jak za dotknięciem czaro dziejskiej różdżki. Chyba nieraz już doświadczyła okrucień stwa ze strony siostry. Cobie z coraz większą niechęcią myślał o Violet. Instynk townie stanął po stronie niekochanego dziecka. Przypomniał sobie, jak przed laty bezskutecznie próbował ocalić inną bez radną istotę. Jej śmierć miała go prześladować aż do końca życia. Teraz mógł zrobić coś dla Dinah. Choćby w tym cza sie, gdy był w Moorings. Nie objawiał swoich uczuć. Nadal z kurtuazją odnosił się do Violet, ona jednak zauważyła, że w jej obecności przestał wspominać o Dinah. Dlaczego to ją tak drażniło? Zbliżała się do czterdziestki, zatem zdawała sobie sprawę, że już wkrótce nikt jej nie nazwie „nieziemsko piękną Violet Kenilworth". Zamiast tego będą mówili „dawna piękność". Cobie miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat. A Dinah osiemnaście.
Rozdział trzeci Do Kenilworthów zjechała większa część śmietanki towa rzyskiej Londynu i co ważniejsi notable z hrabstwa War wick. Wszyscy zebrali się w głównej sali posiadłości Moo¬ rings, na przyjęciu wydanym przez nowego lorda gubernato ra hrabstwa, czyli samego lorda Kenilwortha. Na szyjach pięknych kobiet połyskiwały niezliczone bry lanty, zwiezione z kopalni aż w Afryce Południowej. Iście królewskie skarby. Wyjątek stanowiła lady Dinah Freville. Skromnie siedziała w kącie i obserwowała przechodzące da my, trzepoczące wachlarzami niczym stado pawi. Wśród gości był ktoś, kto niedawno został przedstawiony Kenilworthom przez amerykańskiego posła. Poza posłem i jego żoną, znał tylko gospodarzy. Wieść niosła, że jest to jeszcze jeden nieziemsko bogaty Jankes, pan Hendrick Van Deusen z Chicago. Nikt w zasa dzie nie wiedział, w jaki sposób dorobił się majątku. Był bar czystym mężczyzną, mniej więcej po czterdziestce, odzia nym w nowy surdut, kupiony w Saville Row. Violet wysłała mu zaproszenie, gdy tylko się dowiedziała o tym, że ma pieniądze i że uwielbia hazard, a zwłaszcza grę w karty. Upatrywała w tym niejaką szansę dla swojego brata, który już roztrwonił większą część należnego mu majątku. Van Deusen, podobnie jak Dinah - której notabene jesz-
cze nie zdążył poznać - ukrył się w małej wnęce z widokiem na salon. Stąd mógł podziwiać różnobarwny tłum, sam nie będąc widzianym. Mądry człowiek wie więcej, niż inni sobie życzą. Jego przemyślność wkrótce została nagrodzona. Dwie damy, barwne niczym dwa motyle, stanęły opodal niego, plotkując o gospodyni. - Popatrz, popatrz. Violet zaprosiła tutaj swojego Apolli na - powiedziała ładniejsza z nich. W jej głosie dało się sły szeć rozbawienie. - Słyszałam, że dostąpił zaszczytu i przy był kilka dni wcześniej niż my. - Fe, Emily! Nie bądź zazdrosna! Przecież nie masz naj mniejszych powodów. On wyznaje zasadę: tylko jedna ko chanka. W tym momencie ma Violet. Wpiła w niego pazury jak wygłodniała kotka. - Nie potępiam jej za to. Sama bym go złapała, gdybym miała okazję poznać go trochę wcześniej. Powiedz mi, czy to prawda, że on jest szwagrem amerykańskiego posła? - W pewnym sensie, kochana - parsknęła śmiechem jej przyjaciółka. - Tylko w pewnym sensie. Jest przyrodnim bratem żony pana posła. Van Deusen z zainteresowaniem słuchał tej rozmowy. Wreszcie postanowił poszukać Apollina. Każdy, kto wzbu dzał żądzę u tak pięknych kobiet, wart był uwagi. Przeszedł przez salę, ukradkiem oglądając blondynów. Zwłaszcza wysokich - bo tylko tacy wchodzili w rachubę. W końcu zobaczył barczystego młodzieńca, stojącego doń tyłem, zajętego rozmową z lady Violet. W pewnej chwili ów młody człowiek odwrócił głowę i pan Van Deusen wstrzymał oddech z przejęcia. Nie! Niemożliwe! Nie tutaj i nie w rodzinie amerykań-
skiego dyplomaty! Przecież ten człowiek nie może być ulu bieńcem wszystkich dam Londynu! Tej twarzy Van Deusen nie mógł zapomnieć. Kiedy widzieli się ostatnio, było to chy ba przed ośmioma laty na terytorium Arizony, nie sądził, że znów się spotkają - w dodatku jako goście angielskiego ary stokraty. Apollo był trochę starszy, ale tak jak dawniej przyciągał spojrzenia wszystkich kobiet. Dumny i arogancki - czym z kolei budził niechęć wśród mniej urodziwych mężczyzn. Czy to jednak na pewno on? A jeśli tak, to pod jakim imie niem teraz występuje? Czy ktoś z obecnych wiedział, że po sali krąży tygrys wypuszczony z klatki? Wątpliwe. Nikt z szacownych gości zapewne nie podejrzewał, jakie życie pę dzili kiedyś dwaj Amerykanie, dzisiaj z referencjami zapro szeni do tego domu. Van Deusen uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że za parę minut pozna całą prawdę. Jeżeli się pomylił, z ochotą przeprosi. Mógł się przecież mylić. Jego dawny znajomek nigdy nie był tak czysty i tak dobrze ubrany. Nie brał także do łóżka kochanki księcia Walii. Stanął tuż za Apollinem. Uśmiechnął się, ukazując silne, żółte zęby. Zwinął dłoń w pięść i wysunął dwa palce, na kształt lufy rewolweru. Przytknął je do pleców wysokiego blondyna i zawołał z mocnym teksaskim akcentem: - Cześć, Jumping Jake! Nie udawaj! Wszystko się wy dało! Skan Anula43, przerobienie pona. Apollo zastygł bezruchu, napiął wszystkie mięśnie i do piero po chwili powoli odwrócił głowę. Jego twarz przypo minała nieruchomą maskę. Ani jednym gestem nie zdradził zaskoczenia, jakie musiał odczuwać, słysząc głos, który się
dobywał z dawno zapomnianej przeszłości. Z czasów, kiedy był banitą na terytorium Indian. Nie było mowy o pomyłce. A mimo to Van Deusen ze zdumieniem usłyszał pytanie, wypowiedziane w czystej angielszczyźnie, bez cienia naleciałości z Teksasu czy Ari zony. - Znamy się, mój drogi panie? - Owszem. W dodatku jestem ci coś dłużny. To wy starczy. Cobie uśmiechnął się. Takiego uśmiechu jeszcze nie wi dziano w londyńskich wyższych sferach. Był zabójczy a dla Van Deusena stanowił dodatkowy dowód, że świat nie wiele się zmienił. - W życiu miałem tylko jednego dłużnika, lecz ów dług został już dawno umorzony. Powinien pan o tym wiedzieć. Przyznawał więc, kim jest w istocie - i po oczach roz mówcy widział, że został dobrze zrozumiany. - Nie uznaję tego umorzenia - oznajmił Van Deusen. Dwa razy uratowałeś mi życie. Do tej pory spłaciłem zale dwie połowę długu. Druga połowa wciąż jest ważna. Cobie odpowiedział mu czarującym uśmiechem. Był wspaniały. Nic dziwnego, że wszystkie damy pożerały go wzrokiem. Wziął Van Deusena pod rękę i w milczeniu wy prowadził z sali. Przeszli korytarzem aż do biblioteki. Tutaj Cobie zamknął drzwi za sobą. - Teraz - powiedział - możemy pogadać w spokoju. Na czym to skończyliśmy? Och, prawda. Przypomniałeś mi, że kiedyś uratowałem twoje bezwartościowe życie. Chcesz mi się odwdzięczyć. Chyba trudno ci będzie. Zwłaszcza tutaj. Kawał drogi dzieli nas od San Miguel i Bratt's Crossing.
- Zatem znasz mnie. - Pamiętasz, jak się nazywam? - W San Miguel znany byłeś jako Jake Coburn. W Bratt's Crossing jako Cobie Grant. Założę się, że tutaj nosisz to samo nazwisko. - Jacobus Grant. Wygrałeś zakład. Cobie popatrzył uważnie na Van Deusena. Na umięśniony tors, skryty pod eleganckim surdutem, na silne ręce i masyw ną głowę. - Nie mogę jednak przypomnieć sobie twojego nazwiska, Profesorze czy - jak to mówią na Zachodzie - Profesorze. - Nie ma takiej potrzeby. Teraz używam własnego. Je stem Hendrick Van Deusen, ogólnie szanowany finansista, że się tak wyrażę. Cobie wybuchnął donośnym śmiechem. - A to figlarz z ciebie, stary Profesorze! I jak ci się po doba to nowe wcielenie? Wytrzymujesz takie życie? - A ty? Nie bardzo, pomyślał Cobie. Jednak z drugiej strony, za żadne skarby świata nie chciałby z powrotem jako dwudzie stolatek włóczyć się sam gdzieś na pograniczu Arizony. - Człowiek jest kowalem swego losu - rzekł sentencjo nalnie. - Zwykły truizm. Patrząc na ciebie, widzę, że nic się nie zmieniłeś. Z wyjątkiem tego, że się wykąpałeś. Cobie wyszczerzył zęby. - Osiem lat temu nawet bym nie uwierzył, że to w ogóle możliwe. - Właśnie, ale dusza pozostała ta sama. W Londynie jest bezpieczniej, odkąd się tu zjawiłeś?
Cobie pomyślał o nocy, podczas której uratował Lizzie Steele. Ponownie się roześmiał. - Może tak, może nie. Chociaż czasem żałuję, że nie mam dwóch rewolwerów, gdy chodzę po Piccadilly. - Cóż więc robisz wśród tych ludzi? Znów triumfalny uśmiech. - Nic. - Nic? W to nigdy nie uwierzę. - Uparciuch z ciebie. Wierz, w co chcesz. Teraz Van Deusen się uśmiechnął. Cobie znał ten uśmiech. Widywał go już przedtem, zwłaszcza w trudnych chwilach. Ciekawe, czy da się złapać na małą prowokację? - A ty co tutaj robisz, Van Deusen? Dziwne, lecz wciąż o tobie myślę jako o Profesorze. - Profesor i Jumping Jake dawno odeszli w przeszłość zauważył Van Deusen. Cobie wrócił myślami do swojej młodości. - Dodaj przynajmniej: „mam nadzieję" - mruknął. - Pamię tasz stare powiedzenie, że cała prawda i tak wychodzi na jaw? - Nigdy! - gorączkowo zawołał Van Deusen. - Jestem ogólnie szanowanym i bogatym mieszkańcem Chicago. W przyszłych wyborach zamierzam startować do senatu. - Profesor w senacie! W takim razie, Jumping Jake po winien czym prędzej wżenić się w angielską arystokrację! Cobie przerwał i zamyślił się nad swoimi słowami. - Skąd mi to przyszło do głowy? - spytał sam siebie. - Myślałem, że lady Kenilworth jest już zamężna - z iro nią zauważył Van Deusen. - To prawda, ale mam angielskich kuzynów. Lepiej od razu ci powiem, bo jak cię znam i tak się tego dowiesz. Znany
polityk, obecnie na emeryturze, sir Alan Dilhorne, jest w pe wien sposób ze mną spokrewniony. To starszy brat mojego ojczyma, Jacka Dilhorne'a. Van Deusen zagwizdał. - Dilhorne z firmy „Dilhorne i Rutherford" z siedzibą w Tempie Hatton, w Yorkshire? Cobie smętnie pokiwał głową. - Na Boga, paniczu! - zawołał Van Deusen. - Cóż więc robiłeś na Zachodzie jako włóczęga i rewolwerowiec, kiedy mogłeś... Tu Cobie mu przerwał. Mówił teraz chrapliwym i świsz czącym głosem, który budził postrach na całym pograniczu: - Kiedy mogłem schować się za plecami ojczyma i pa trzeć, jak bez pardonu niszczy moich wrogów? Kiedy mo głem oddać mu władzę nad całym moim życiem? Och, Profesorze! Sądziłem, że znasz mnie lepiej. Marne grosiwo, któ re kradłem w Bratt's Crossing i San Miguel, okazało się żyłą złota. Wróciłem z nim na Wall Street i stałem się bogaczem. A ty co zrobiłeś ze swoją częścią łupu? - To samo. Posłużyła mi do pomnożenia majątku. Wró ciłem na łono rodziny i zająłem się polityką. Przy okazji po zbyłem się złudzeń. Republikanie są gorsi niż całe San Miguel. - Bo świat jest o wiele gorszy niż całe San Miguel z niechęcią przyznał Cobie. - Nie wyłączając mojego ojczy ma i sir Alana. - To co? Działamy razem czy oddzielnie? Cobie roześmiał się serdecznie. - Nic z tego. Odpoczywam. Od czasu naszego rozstania praktycznie nie miałem urlopu. Ojczym chciał, żebym się
ustatkował. Sir Alan prawdopodobnie sądzi, że zrobię karierę w Anglii. Tutaj osiadła przecież najszacowniejsza gałąź rodu Dilhorne'ów. Prawdę mówiąc, sir Alan uważa mnie za bun townika, lecz wcale mu to nie przeszkadza. Ojciec mojego ojczyma w kajdanach trafił do Australii, do Nowej Południo wej Walii - i po pewnym czasie zbił tam spory majątek. Po dobno go przypominam. Dobrze powiedziane, pomyślał Van Deusen. - Swojego dziadka? - zapytał znaczącym tonem. Cobie pokazał zęby w wilczym uśmiechu. Teraz wyglądał tak samo jak kiedyś w San Miguel - w czasach, kiedy rządził miastem wykolejeńców. - Można tak powiedzieć. Daj mi swój adres, tutaj i w Sta nach Zjednoczonych. Wrócimy do tej rozmowy. Szwagier podejrzewa, że chcę uciec od odpowiedzialności wobec nie go i jego żony. Widzi we mnie konformistę. - To byłoby co najmniej dziwne - z namysłem zauważył Van Deusen. - Chociaż na pozór w stu procentach wyglądasz teraz na angielskiego dżentelmena, wcale nie cuchniesz jak Wyspiarz. - Racja - zgodził się Cobie. - Jestem wzorem kameleo na. Wracajmy jednak do gości. Przedstawię cię nie tylko Vio let, lecz także kilku szacownym i bardzo pięknym damom, równie chętnym do flirtu jak dziewczyny od Kate w saloonie „Silver Dollar". W dodatku trochę czystszym. Nie chcę, że byś narzekał na pobyt w Londynie. Nie będę, z radością pomyślał Van Deusen, idąc za nim z powrotem na salę balową. Dobrze mieć kogoś takiego jak Jumping Jake za przewodnika!
Jak na ironię losu, pierwszą damą, którą spotkali po wyj ściu z biblioteki, była niewinna, młoda lady Dinah Freville. Znudzona balem i udawaniem, że się dobrze bawi, uciekła w poszukiwaniu bardziej godziwej rozrywki. Cobie i Van Deusen szli serdecznie roześmiani. Dinah przypomniała sobie, co Violet kilka minut temu po wiedziała o Van Deusenie. „Jeszcze jeden prostak z Amery ki, do którego mam stroić słodkie miny. Tak żąda Kenil worth". Prostak? Wątpliwe. Gdyby był prostakiem, pan Grant nie szukałby jego towarzystwa. Dinah uśmiechnęła się. - Też pan uciekł, panie Grant? Może mi pan przedstawić swojego przyjaciela? Ów „przyjaciel" rzeczywiście wyglądał osobliwie, zwła szcza w porównaniu z Grantem. Był w średnim wieku i miał ogorzałą twarz amerykańskiego „nuworysza", jak ich okre ślano w Anglii. Z drugiej strony, pan Grant też do nich nale żał, a przecież nie pasował do stereotypu. - Lady Dinah - powiedział z uśmiechem - mam zaszczyt i przyjemność przedstawić pani mojego starego druha, pana Hendricka Van Deusena. Przezywają go Profesorem, gdyż li znął niemało wiedzy. Poznałem go przed dziesięciu laty, kiedy wybrałem się na Zachód, na długi plener malarski. Był tak miły, że zajął się mną - żółtodziobem, jak mówią w tamtych stro nach. Szczerze powiedziawszy, potrzebowałem opieki. To do syć niebezpieczna okolica. Potem na wiele lat straciłem go z oczu. Rad jestem, że ponownie spotkaliśmy się w Anglii. Wię cej - że mogę go przedstawić siostrze gospodyni. Oczarował ją gestem i słowem. Nawet nie podejrzewała, że kłamał, mówiąc o swojej przeszłości.
Van Deusen skłonił się z szacunkiem. Zauważył, że lady Di¬ nah wyraźnie się różni od innych dam z towarzystwa, które zdą żył już poznać w Anglii. Co ten Cobie w niej widzi? Nie musiał jednak zbyt długo czekać na szczegółowe wyjaśnienia. - Lady Dinah jest historykiem amatorem, lecz zamierza zrobić karierę w tej dziedzinie. Pokazywała mi stare listy i dokumenty, zgromadzone przez jej przodków. Wielu z nich - proszę mi wybaczyć to porównanie - przypominało na szych mężów stanu. Powinna pani wiedzieć - tu zwrócił się do Dinah - że pan Van Deusen chce kandydować do senatu z ramienia republikanów. Jak zwykle w jego obecności zapomniała o nieśmiałości. Nagle zdała sobie sprawę, że rozmawia o polityce z panem Van Deusenem, w dodatku z taką swobodą, jakby to robiła przez całe życie. Cobie od razu zauważył, że zachowywała się inaczej niż przy Violet. Była teraz pełna energii i niewy muszonej elegancji. Emanowało z niej wewnętrzne światło. Van Deusen wpatrywał się w nią jak w obrazek. - Nie mogę panów zatrzymywać - powiedziała na ko niec. - Panie Grant, właśnie przypomniałam sobie, że Violet pana szuka. Na życzenie Raineya zbierała chętnych do wista. Sądziła, że i pan chętnie się przyłączy. Wspomniała także o pokerze. Grywa pan w pokera, panie Grant? - Troszeczkę - odpowiedział, czym ściągnął na siebie ironiczne spojrzenie Van Deusena. Nie chciał jej jednak mar twić. - Skoro lady Kenilworth mnie wzywa - dodał pośpiesz nie - muszę niezwłocznie wracać na salę. Proszę o wyba czenie. Odszedł. Lady Dinah spędziła jeszcze dziesięć minut na
wesołej rozmowie z Van Deusenem. Rzeczywiście był oczy tany i miał szerokie zainteresowania. Lepiej się z nim bawiła, niż stojąc pod ścianą w sali balo wej. Minął tydzień. Cobie siedział przy zielonym stoliku i przegrywał w pokera. Przegrywał? Może raczej - próbował nie wygrywać. Kilka dam, nie wyłączając Violet, kibicowało czasem hazardzistom. Było już wpół do czwartej rano, więc większość gości smacznie spała. - Sądziłem, że to gra stworzona dla Jankesów - rzekł sir Ratcliffe, zagarniając wygraną. Cobie przegrał niewiele, ale także nie wygrał. Taka sytuacja trwała już kilka nocy. Cobie, obdarzony szóstym zmysłem, często kierował się w życiu wyczuciem i intuicją. Tym razem doszedł do słusz nego wniosku, że lepiej udawać głupca. Niektórzy goście zaczęli podejrzewać, że plotki na jego temat zawierały część prawdy. Człowiek jego pokroju nie mógł zbić majątku na Wall Street. Zrobili to za niego inni. On tymczasem wszedł w rolę znudzonego playboya. Dla ko goś patrzącego z zewnątrz wydawał się całkiem niegroźny. Dawno już się przekonał, że w pewnych sytuacjach rola naiwnego przynosi największe korzyści. Ludzie stają się mniej ostrożni. Dla przeciętnego londyńczyka z wyższych sfer Jacobus Grant był bawidamkiem, z którym przyjemnie spędzić dwie czy trzy godziny, lecz który w gruncie rzeczy nie wie nic o życiu. W niczym nie przypominał twardych i czujnych Jankesów, nawiedzających czasem Anglię w po goni za majątkiem. Oni przynajmniej wierzyli we władzę dolara.
Cobie od dawna wiedział, że przegrywać jest znacznie trudniej, niż wygrywać. Z wielkim wysiłkiem trzymał nerwy na wodzy, zwłaszcza wówczas, gdy dureń, którego miał przed sobą - a był to ni mniej, ni więcej tylko sam sir Rat¬ cliffe - popełniał kardynalne błędy. Co gorsza, po trzech, czterech rozdaniach stało się zupełnie jasne, że sir Ratcliffe oszukuje. Robił to w wyjątkowo nieudolny sposób, a jednak poza Grantem nikt tego nie zauważył. - Sądziłem, że książę zaszczyci nas swoją obecnością, la dy K. - powiedział sir Ratcliffe do Violet podczas przerwy w grze, gdy wszyscy wstali, by rozprostować kości i trochę się pokrzepić winem i cygarami. Brat lady Kenilworth, Rai¬ ney, oparł się o ścianę. Był młody, ale rzadko trzeźwy, zwła szcza po siódmej wieczór. I kiepsko grał w pokera. Jeszcze jedna wiadomość, którą Cobie zachował na przyszłość. - Poznał pan już księcia? - zapytał sir Ratcliffe. Cobie popatrzył na niego i nie przyjął cygara. - Owszem - odparł. Lecz to nie twoja sprawa, dodał w myślach. Od dnia, w którym uratował małą Lizzie Steele, nadał Ratcliffe'owi przydomek Rat, czyli Szczur. Violet wyjaśniła, że książę Walii musiał pozostać w Lon dynie ze względu na pilne sprawy państwowe. - Nie ma pan szczęścia w kartach, co? - Ratcliffe był bardziej wyniosły niż przedtem. - Nie pasują panu? Cobie obdarzył go iście chłopięcym uśmiechem. - Nie. Nawet nie wiem, po co tu siedzę. Chyba tylko dla zabicia czasu. Z przejęciem popatrzył na Szczura. - Panu za to powodzi się znacznie lepiej. Chyba pana poproszę o krótką lekcję. Uniósł głowę i napotkał baczne spojrzenie Violet. Ona
jedna - poza Van Deusenem - nie dała się oszukać. Drażniło ją, że Cobie zaczął jej unikać po pamiętnym spotkaniu z Dinah. Chyb a zaczęła podejrzewać, że pod tą maską niewinno ści kryje się coś więcej. Cobie postanowił na dzisiaj zakończyć farsę. - Mam dość - oznajmił. - Idę się położyć. - Nie lubi pan przegrywać? - roześmiał się sir Ratcliffe. - Rzeczywiście, Jankesi tego nie potrafią. - Ściśle mówiąc - odparł Cobie nonszalanckim tonem, żeby broń Boże nikogo nie urazić - nie jestem Jankesem. Urodziłem się na Południu. Z drugiej strony przyznaję, że mieszkam w Nowym Jorku. Sam nie wiem dlaczego. Van Deusen parsknął cichym śmiechem. Cobie nie zwró cił na to najmniejszej uwagi i skierował się w stronę wyjścia. W korytarzu dogoniła go Violet. - Cobie! - syknęła. - Violet - odpowiedział i skłonił się z kurtuazją, jak przystało na południowca. Potem spytał, nie mogąc po wstrzymać się od złośliwości: - Czym ci mogę służyć? - Wiesz dobrze! - prychnęła jak rozzłoszczona kotka. Na jej pięknej twarzy pojawił się grymas gniewu. - Unikasz mnie od dnia przyjazdu Dinah do Moorings! W ten sposób potwierdziła jego najgorsze obawy. Ani przez chwilę nie pochwalał jej stosunku do siostry, unikał więc ich obu w przekonaniu, że choć trochę oszczędzi przy krości lady Dinah. Wystarczało mu to, co zobaczył i usłyszał za pierwszym razem w bibliotece. Dinah poruszyła moje serce, orzekł z przekąsem. Violet jednak pozostawała stanowcza i nieczuła. Cobie czuł do niej
coraz większą niechęć i mocno żałował, że wdał się w ro mans z tą kobietą. Ostatnio zauważył, że ataki Violet stały się gwałtowniej sze. Kogo chciała ukarać? Jego czy Dinah? Rozsądek pod powiadał mu, że chodziło o nich oboje. Violet nie znosiła żadnej konkurencji, a w biednej, niedocenionej dotąd Dinah nagle ujrzała niebezpieczną rywalkę. Cobie zachował zimną krew i szybki refleks. - Przecież nie mogę tak otwarcie być twoim cavalier servant, skoro Kenilworth nas ciągle obserwuje. Zrozum to, Violet. - Kenilworth jest zajęty własnymi sprawami. Dobrze wie, dlaczego cię tu zaprosiłam. On z kolei ma swoją Daisy Masham. - Wyciągnęła rękę. - Odprowadź mnie na górę. Nasze pokoje sąsiadują z sobą. Nic nie mógł na to poradzić. Chciał wyjechać wcześniej, bez niepotrzebnej awantury. Teraz jednak, gdyby odmówił, na pewno by ją obraził. Wziął ją za rękę, chociaż każdy mięsień jego ciała prote stował przeciwko temu. Weszli na schody. - Och, tak zupełnie przy okazji, Cobie - odezwała się Violet pozornie słodkim głosem, ale zaprawionym domiesz ką jadu - chciałam cię o coś prosić. Z korzyścią dla nas obojga. Musnął ustami jej dłoń. - Ależ oczywiście, moja droga Violet. Cóż to takiego? Potrząsnęła głową. - Niestety, znowu chodzi o Dinah. Biedne dziecko, wciąż myśli, że coś do niej czujesz. Moim zdaniem poświęcasz jej zbyt wiele uwagi. Gra na gitarze, partie szachów, rozmowy
w bibliotece, spacery po ogrodzie i ciągłe dyskusje o Oxfordzie. Zawróciłeś jej w głowie. Powinieneś chyba wyjaśnić tę pomyłkę. Zrób to w stanowczy sposób. Jeśli nie chcesz, to ja to zrobię. Musi wiedzieć, że nie ma na co liczyć. Popatrzyła na niego zimnym i bezlitosnym wzrokiem. Zrozumiał natychmiast. Padł ofiarą szantażu. Violet na brała przekonania, że litował się nad jej siostrą. Zagroziła mu, że jeśli nie przestanie, Dinah zazna o wiele gorszego poniże nia. Zazdrość potrafi nawet zabić - a Violet, co najdziwniej sze, była bardzo zazdrosna. Cobie przymknął oczy. Zachowanie Violet przywołało bo lesne wspomnienia. Kiedyś obdarzył uczuciem dziewczynę podobną do Dinah. Może bardziej samotną i może o wiele bardziej przestraszoną niż Lizzie Steele. Był dla niej dobry i przez to przyczynił się do jej śmierci. Dinah nie mogła umrzeć. Co prawda, nie musiała drżeć o swoje życie, lecz Violet próbowała ją zniszczyć. Nie wiadomo, co gorsze. Odzyskał spokój. Stał zupełnie nieruchomo. Musiał wy tężyć wszystkie siły, żeby zwalczyć złość, którą w nim obu dziły okrutne słowa Violet. Był bezradny. Ona o tym wie działa. Jej przesłanie było całkiem jasne: sypiaj ze mną i ode pchnij Dinah - a wtedy pozostawię ją w spokoju. Musiał więc mieć się na baczności i spełnić jej życzenia. W duchu jednak układał całkiem nowy plan działań. - Oczekujesz ode mnie bardzo wiele - powiedział. - Naprawdę, Cobie? Zaskoczyłeś mnie. Nie wiedziałam, że przepadasz za dziećmi. Sądziłam raczej, że tę dziedzinę pozostawiasz innym. Takim jak sir Ratcliffe i Arthur Winthrop? - pomyślał. I kto jeszcze?
- Jest samotna - wyjaśnił łagodnym tonem - i niezbyt szczęśliwa. - A ty ją uszczęśliwisz? Boże, co za poświęcenie! Mówi my jednak o mojej siostrze, nie o kimś z twojej rodziny. To ja zajmuję się jej przyszłością. Postaraj się o tym pamię tać. Zostaw ją i nie próbuj mnie więcej oszukiwać. Mam swoje sposoby, żeby się dowiedzieć, czy stoisz po mojej stronie. Zawiesiła głos. - Jeśli tego nie zrobisz, kochany - dodała po chwili odeślę ją do starej, głupiej i złośliwej ciotki, mieszkającej na wsi. Będzie jej opiekunką aż do końca życia. - Pokój! - zawołał z fałszywym uśmiechem i uniósł obie ręce na znak, że się poddaje. - Wiele hałasu o nic. Niech bę dzie po twojemu, moja droga Violet. - Bardzo dobrze - powiedziała drwiąco. - O to mi właś nie chodziło. A tu jest mój pokój. Masz wybór, niczym książę z bajki: dama czy tygrysica? - Nie mam wyboru - odparł z pozorną beztroską. - Wy łącznie dama. Popchnął ją, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Jeśli muszę już się poświęcać, pomyślał, to przynajmniej w radosny sposób. Na najgorsze przyjdzie czas jutro, pod czas rozmowy z Dinah. W nocy spisał się całkiem nieźle. Violet była przekonana, że go odzyskała. Nawet nie przyszło jej do głowy, że potrak tował ją jak dziwkę.
Rozdział czwarty Dinah zauważyła, że od kilku dni Cobie zaczął jej unikać. Nic dziwnego, pomyślała z żalem. Przecież w gruncie rzeczy przyjechał tu dla Violet. Usiadła w wielkim ogrodzie, urzą dzonym w stylu elżbietańskim i nie widzącym wzrokiem po patrzyła na kwiaty. Przypominała sobie wydarzenia dzisiej szego poranka. Wstała o świcie, żeby przed wszystkimi, w ciszy i spoko ju odbyć konną przejażdżkę. Gdy wyszła na korytarz, zoba czyła Granta wychodzącego z sypialni Violet. Właśnie zamy kał drzwi. Wszystko wskazywało na to, że tę noc spędzili razem. Dinah stanęła w pół kroku, niezdolna wykrztusić słowa. Grant jej nie zauważył. Wprawdzie wiedziała, że jest kochan kiem Violet, lecz od spotkania w bibliotece próbowała o tym zapomnieć. Pamiętała jedynie krótkie, miłe chwile wspól nych spacerów i rozmów. Lubię go, pomyślała. Lubię nie za to, że jest silny i piękny, ale dlatego, że jest mądry. Prawie taki jak Faa. Kiedy przysłuchiwała się rozmowom pozostałych gości tylko przysłuchiwała, bo prawie nikt się do niej nie odzywał - zauważyła, że niemal wszyscy traktują go z lekceważe niem. Ładny, ale głupi, brzmiała powszechna opinia. Skąd się to wzięło? Przecież oprócz niemałej wiedzy, cudownie
grał na gitarze i na fortepianie. Potrafił mówić. Dinah w lot chwytała wszelkie jego aluzje i niedopowiedzenia. Wydawało się, że największą sympatią darzył sir Ratclif¬ fe'a Heneage. Dziwne. Ona wprost go nie cierpiała. Pan Grant w ogóle odstawał od reszty towarzystwa. Na przykład dosyć ciepło odnosił się do Raineya. Ten zaś wcale nie był tytanem intelektu. Grant słuchał go cierpliwie, ale nie wda wał się w dyskusje. Zresztą, w ten sam sposób traktował in nych - z wyjątkiem Van Deusena. Dinah nie była pewna, czy lubi Van Deusena. Miał w so bie coś takiego, co budziło w niej przerażenie. Zaglądał lu dziom w głąb duszy. Widziała go raz przy partii szachów, którą rozgrywał z Grantem. Było to jeszcze wtedy, zanim Cobie zaczął jej unikać. Obserwowała ich rozgrywkę, prze konana, że Grant odniesie względnie łatwe zwycięstwo. Van Deusen zrobił wówczas coś dziwnego. Bez losowania odwrócił szachownicę, podsuwając Grantowi czarne pionki. - Tylko jeden warunek, Nemo - powiedział. - Graj ze mną uczciwie. Nemo. Nikt. Dlaczego tak go nazwał? Grant roześmiał się na całe gardło. - Na pewno tego chcesz? Van Deusen skinął głową. - Na pewno - odrzekł grobowym głosem. Rozpoczęli partię. Grant bardzo szybko wygrał. Raz czy dwa - po wyjątkowo niefortunnej akcji Van Deusena - zwra cał przeciwnikowi pionek lub pozwalał na cofnięcie ruchu. - Przestań, Nemo - protestował wówczas Van Deusen graj normalnie. Dinah podejrzewała, że żaden z nich jej nie widział. Sie-
działa cicho jak myszka w pobliżu okna i nie spuszczała oka z graczy. - Mat! - oznajmił Cobie. Van Deusen z niesmakiem popatrzył na szachownicę, a potem przeniósł wzrok na Granta. - Zawsze to samo - burknął. - Zamiast tracić formę, z wiekiem stajesz się coraz lepszy. Wstał i poszedł popełnić samobójstwo. Przynajmniej tak zapowiedział. Grant roześmiał się, odchylił na krześle i nagle popatrzył na Dinah. - Na pewno tego nie zrobi - uspokoił ją. - Szachy budzą w ludziach najgorsze instynkty. - Tylko w przypadku przegranej - odparła. - Nie zawsze. - Dlatego pozwala pan niektórym wygrywać? - zapytała. Tylko w ten sposób można było wytłumaczyć niecodzienne zachowanie Van Deusena. Żądał od Granta uczciwości, cho ciaż wiedział, że przegra. - Dla mnie to bez różnicy. - Wiedział pan, że tu jestem? - zagadnęła. - Dobre pytanie - mruknął, zupełnie tak samo jak jej sta ra niania. - Dlaczego nazwał pana „Nemo"? - Dobre pytanie - powtórzył. Popatrzyła na niego z uwagą. Później przypomniała sobie, że to była ich ostatnia dłuższa rozmowa. Co zrobiła, że od następnego dnia zaczął jej unikać? - „Nemo" to znaczy „nikt". - Tak.
- Przecież pan nie jest „nikim". - To prawda. Dinah zrezygnowała. Śmiał się z niej, ale bez cienia zło śliwości. W takich chwilach naprawdę go kochała. Nie dla tego, że był dla niej miły, chociaż z tego powodu również. Nie mogła mu jednak o tym powiedzieć. - Zagra pani ze mną? Zastanawiała się przez chwilę. - Mógłby pan mnie czegoś więcej nauczyć o szachach. Tu nie chodzi wyłącznie o przestawianie pionków, prawda? Lekcja trwała przez resztę popołudnia. Cobie okazał się niezwykle starannym i cierpliwym nauczycielem. Dinah po myślała wówczas, że następnym razem będzie mogła skorzy stać ze świeżo nabytej wiedzy. Niestety, była to pierwsza i ostatnia partia, jaką rozegrali w Moorings. Cobie wyjaśniał jej właśnie, jak ważna jest obrona środka pola, kiedy Dinah uniosła głowę i nad jego ramieniem napo tkała wzrok Violet. Nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Violet patrzyła na nią z potępieniem, jakby popełniła coś złe go. Zwykła gra w szachy była czymś nagannym? - Dinah! - nie wytrzymała Violet. - Ile razy ci powtarza łam, żebyś nie zawracała głowy gościom? Kenilworth właś nie dzisiaj chciał zabrać pana Granta na przejażdżkę. Nigdzie go nie mógł znaleźć! Cobie odwrócił się w jej stronę. - To moja wina, lady K. - powiedział wesoło. - Szczerze mówiąc, nie chciało mi się wychylać nosa z domu. Violet obdarzyła go słodkim uśmiechem. - Nie bierz wszystkiego na siebie. Dinah od dawna po winna być w swoim pokoju i ćwiczyć na fortepianie. Obie-
całam mamie, że będzie to robić co dzień, co najmniej przez godzinę. Ona tymczasem drugi dzień się leni. Zegnam, młoda damo. Cóż było robić? Dinah wstała od stołu i podziękowała pa nu Grantowi. Od tamtej pory przestał się do niej zbliżać. Na wet na nią nie patrzył. Może nie miał czasu. Violet pilnowała, by nie zabrakło mu rozrywek. Dla Dinah nastały wyjątkowo ciężkie dni. Wciąż dozna wała przykrości od siostry. Wreszcie postanowiła, że jak da lej tak pójdzie, zażąda pozwolenia na wyjazd z powrotem do mamy lub do Faa. A jeśli Violet odmówi, po prostu spakuje się, weźmie pokojówkę, wsiądzie do pociągu i najzwyczaj niej w świecie pojedzie do Oxfordu. Tak więc siedziała, zatopiona w myślach, kiedy nagle, w głębi ogrodowej ścieżki, zobaczyła Granta. Minął trawnik i szedł w jej stronę. Miał na sobie czarny surdut, białą koszu lę i jasne spodnie. Wyglądał tak wspaniale, że aż jej dech za parło. Poczuła się jak pensjonarka w biało- niebieskiej sukieneczce. Grant też ją dostrzegł, ale nie zawrócił. Nie uśmiechał się jednak. Miał smutną i ściągniętą twarz, jakby odczuwał głęboką pogardę dla świata. Dinah przypomniała sobie, że przed kilkoma dniami wy glądał tak samo. Było to wtedy, gdy stanął przed oknem tuż po odejściu Violet. Przed sekundą śmiał się, a zaraz potem wyglądał jak pogrążony w żałobie. Dinah miała wrażenie, że na krótką chwilę założył bolesną maskę. Co mogło powodo wać tak głęboką przemianę? Teraz szedł coraz wolniej, jakby z wahaniem. Zlękła się, że jednak skręci i pójdzie inną drogą. W oddali było widać
zgrabną sylwetkę Violet. Szła pod parasolką, chociaż słońce skryło się za obłokami. Może właśnie jej szukał i przypadkowo trafił na mnie? pomyślała Dinah. Cobie zwolnił kroku, a potem, jakby pod jął nagłe postanowienie, podszedł bliżej. Dinah uśmiechnęła się do niego lekko, niezbyt pewna, czy on powita ją dobrym słowem. - Lady Dinah - powiedział z ukłonem. - Chłodno dzi siaj. Chyba powinna pani zostać w domu. Po tym stwierdzeniu, które w niczym nie przypominało ich dawnych, wesołych rozmów, zapytał obojętnym i bez osobowym tonem: - Czekała pani na mnie? Co miała na to odpowiedzieć? Poczuła zawrót głowy. Czekała? Można tak powiedzieć. Wprawdzie nieświadomie, ale jednak czekała. Wiedziała, że każdego ranka spacerował w tej części ogrodu. Widywała go, jak szedł wzdłuż żywo płotu aż do kutej bramy, a później nad jezioro, błyszczące w oddali. Po pewnym czasie wracał do rezydencji. Niektórzy z gości po cichu podśmiewali się z jego wy praw. Skąd tyle energii w tym ospałym człowieku? - A może jednak to prawdziwy Jankes? - szczerzył zęby sir Ratcliffe. - Przynajmniej pod tym jednym względem! - Nie powinna pani - powiedział Cobie do Dinah znu dzonym głosem. - Jest pani jeszcze bardzo młoda. Proszę mi wybaczyć, ale to bardzo nierozsądne, gdy dama w pani wie ku ugania się za starszym od siebie mężczyzną. W ten sposób można zniszczyć sobie reputację. Mam nadzieję, że nie ob razi się pani za tę radę. Powiedziałbym to samo, gdyby była pani moją siostrą.
Nie czuła się urażona jego słowami, lecz sposobem, w jaki zostały wypowiedziane. Ten Cobie Grant zupełnie nie był podobny do czarującego „pana Granta", którego poznała przed kilkoma dniami. Najpierw spłonęła rumieńcem, a chwilę później pobladła. Wstała z ławki, mocno splotła ręce i wyjąkała: - Sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi, panie Grant. - Rzeczywiście - odpowiedział zimno. - Pani siostra uprzedzała mnie, że ten stan rzeczy wynika z pani nikłego doświadczenia. Spod oka obserwował grę uczuć, malującą się na jej twa rzy. Przeklinał Violet, że zmusiła go do tak niecnego czynu. Pocieszał się jedynie myślą, że w ten sposób ratował to nie winne dziecko przed jeszcze większym poniżeniem. Dinah trzęsła się jak osika. Co gorsza, zobaczyła nadcho dzącą Violet. Wzrok siostry nie wróżył nic dobrego. - Och, tu jesteś, Cobie! - zawołała, zanim Dinah zdążyła coś powiedzieć. - Ta mała wciąż ci się naprzykrza? Wszyscy już o tym mówią. Oj, coś mi się zdaje, że będę z nią musiała poważnie porozmawiać na temat zachowania dorastających panien. Dinah patrzyła na nią bez słowa. Na nią - a właściwie na nich. Nigdy przedtem nie była tak świadoma własnej brzy doty i braku savoir faire, posiadanego aż w nadmiarze przez siostrę i jej kochanka. Oboje byli tacy piękni. Ze zdumieniem słuchała własnego głosu: - Piękno ciała nie ma nic wspólnego z pięknem duszy wyszeptała pobladłymi ustami, lecz z całkowitym spokojem. - Panie Grant, nienawidzę pana o wiele bardziej niż mojej przyrodniej siostry.
Drżącą ręką wskazała na Violet. - Ona przynajmniej nigdy nie kryła się ze swą niechęcią! A pan... pan jest potworem. - Cóż to za melodramat? - Violet ironicznie pokręciła głową. - Wszystko dlatego, że pewna panienka wzięła zwy kłą uprzejmość za... jakby to powiedzieć...? Cobie ledwo mógł tego słuchać. Całym sercem pragnął stanąć w obronie Dinah, lecz wiedział, że to tylko pogorszy sytuację. Położył rękę na ramieniu Violet, żeby ją uciszyć. W gruncie rzeczy wolałby chwycić ją za szyję i udusić. Violet odtrąciła jego dłoń i popatrzyła mu prosto w oczy, jakby oczekując, że coś dopowie. „Zrzuciłeś na mnie całą najgorszą robotę, kochany" - wyrzucała mu później. Cobie widział wyraz cierpienia na twarzy biednej Dinah, ale w ża den sposób nie mógł złagodzić jej bólu. Ukłonił się sztywno. Podziwiał ją za godność, z jaką znosiła ciągłe upokorzenia. - Mogę tylko powiedzieć, że mi bardzo przykro. Niepo trzebnie uznała pani moje zachowanie za coś więcej. Proszę to złożyć na karb mojej jankeskiej niezręczności. Przerwał na chwilę, a potem dodał, patrząc wprost na nią: - Cieszyłbym się, gdyby zapamiętała pani, że pozory mo gą mylić. To zagadkowe stwierdzenie trochę przypominało wcześ niejsze aluzje, jakie czynił w wielu rozmowach. Co chciał przez to powiedzieć? Co chciał jej przekazać? Tego nie wie działa. Nie potrafiła zebrać myśli, pogrążona w rozpaczy je go okrutnym zachowaniem. Violet odwrotnie - nawet nie próbowała ukryć zadowo lenia. - Myślę, że najwyższa pora, abyś poszła już do swojego
pokoju, moja droga - powiedziała karcącym tonem, jakby zwracała się do pokojówki. Wzięła kochanka pod rękę i odeszli. Dinah patrzyła za ni mi. Wciąż nie mogła przeboleć złośliwości Violet, ale o wie le bardziej cierpiała z powodu zdrady Granta. Kochała go, i to właśnie okazało się najgorszą pomyłką. Przecież w ogóle go nie znała. Dwa razy widziała jego prawdziwą twarz: sro gą, napiętą i smutną. Taki właśnie był Cobie Grant. Biedna Dinah. Kiedy znajomość z nią zaczęła sprawiać mu kłopoty, odepchnął ją, nie bacząc na jej uczucia. Próbowała się nie rozpłakać przez całą drogę do pokoju. Dlaczego na początku był wobec niej tak miły? Przecież mógł, tak jak inni goście, traktować ją jak powietrze. Nie, pomyślała Dinah. Nie dam po sobie nic poznać. Przyjmę to jako cenną lekcję i w przyszłości już nikogo nie obdarzę za ufaniem. Po takim smutnym doświadczeniu chyba nigdy wię cej się nie zakocham. Raz jeszcze przypomniała sobie słowa: ,,Pozory mogą mylić". To prawda. Cobie Grant zwiódł ją wyglądem i zachowa niem. Lecz na tym koniec. Nigdy więcej. Po krótkim spacerze - o wiele krótszym, niż to wynikało z jego przyzwyczajeń - Cobie przeprosił Violet i odszedł. Z uprzejmym uśmiechem wyjaśnił, że w porannej poczcie otrzymał plik niezwykle ważnych listów, związanych z inte resami. Chciał je w spokoju przejrzeć. Violet nie bardzo mu wierzyła. Cień niepokoju przemknął po jej pięknej twarzy, kiedy patrzyła, jak odchodził. Wpraw dzie dosyć ostro potraktował Dinah, ale coś jej podpowiada ło, że nie był z tego zadowolony.
Z namysłem powróciła do swojego pokoju. Cobie tym czasem, chyba po raz pierwszy, wcale jej nie okłamał. Rze czywiście dostał pokaźny pakiet listów, na które musiał po śpiesznie odpowiedzieć. Po drodze zastukał do swojego tym czasowego sekretarza, Rogersa. Kazał mu jak najszybciej przyjść do apartamentu. Kiedy sekretarz stanął w progu, Cobie czytał właśnie pis mo, którego autorem był Ebenezer Bristow. Na kopercie wid niało nazwisko „John Dilley" i adres mizernego biura w Ci ty, które Cobie wynajął wraz z przesiadującym tam na stałe urzędnikiem. Bristow donosił, że kupił odpowiedni dom tuż obok Sea Coal Street numer dwadzieścia jeden - i meble oraz że zatrudnił pracowników. Wszystko było gotowe na przyjęcie bezdomnych dzieci. Na koniec dodał, że panna Lizzie Steele jest szczęśliwa w nowym otoczeniu i lubi swoich opiekunów. Ojczym nie próbował jej szukać. Prawdopodobnie bał się popaść w kon flikt z prawem. - Pisz, Rogers. Będę dyktował - odezwał się oschle Cobie. Szybko odpowiedział na list Bristowa i zanim sięgnął po następny, rzekł: - Obawiam się, że będziemy musieli wyjechać. W Lon dynie czeka na mnie ekspert od spraw górnictwa. Specjalnie przyjechał ze Stanów. Dostałem także kilka wieści z Paryża. Być może czeka mnie podróż do Francji. Niech mój służący spakuje na jutro bagaże i poczyni wszelkie przygotowania do wyjazdu. Rogers zdumiał się. Był pewien, że Apollo -jak wszyscy nazywali Granta - wesoło spędzi w Moorings większą część sezonu. Lady K. nie odmawiała mu przecież niczego, lord K.
nie zwracał najmniejszej uwagi na względy, jakimi jego żona darzyła przystojnego Amerykanina. Ciekawe, co sprawiło, że pan Grant tak nagle zmienił zdanie? Kiedy wieść o wyjeździe dotarła już do wszystkich, Hen¬ drick Van Deusen także nie posiadał się ze zdziwienia. Nie mówiąc już o Violet. - To konieczne? - Moja droga Violet, nie wywleczono by mnie stąd za przęgiem rozszalałych koni, gdybym tylko mógł zostać. Nie stety, w tym momencie muszę być gdzie indziej. Nie odzie dziczyłem majątku. Do wszystkiego doszedłem wytężoną pracą, nie chcę znowu popaść w biedę i już nigdy nie odwie dzić Moorings. Wracam do miasta, ale przecież wcale cię nie porzucam. W przeciwieństwie do biednej Dinah, dodał w myślach. Strzeż się, Violet, jeśli się kiedyś dowiem, że ją skrzywdziłaś z zemsty za mój nagły wyjazd. Bóg mi świadkiem, że po pro stu nie mogę tu wytrzymać. Nie zamierzam patrzeć, jak nie winne dziecko cierpi z mojego powodu. Violet nie odezwała się. Odeszła z obrażoną miną. Van Deusen odwrotnie, nie powstrzymał się od pytań. - Znudziła ci się lady K.? Masz dosyć jej wybryków? - Skąd ci to przyszło do głowy? - Znam cię, Jumping Jake. Wszystkie twoje czyny są do brze przemyślane. Jest zazdrosna o siostrę? Van Deusen widział stanowczo zbyt wiele. A inni? Spo strzegli coś? - Nie, przyjacielu - powiedział Van Deusen, jakby czytał w jego myślach. - Za mało cię znają. Przypomniała ci się Be lka, prawda?
Cobie zareagował w taki sposób, jakby wciąż byli na pre riach Arizony. Nikt ich nie widział. Chwycił Van Deusena za klapy eleganckiego i kosztownego płaszcza, pociągnął go ku sobie i rzekł groźnie: - Na litość boską, Profesorze, nie wystawiaj naszej przyjaźni na tak ciężką próbę! Nie wspominaj przy mnie o Belicie. Chcę na zawsze wymazać ją z pamięci. Powiem ci w zaufaniu, iż rzeczywiście widzę wiele podobieństw z tam tą sytuacją, ale jeśli nadal chcesz być moim przyjacielem, nie wymieniaj więcej imienia Belity lub Dinah Freville. Jeśli to zrobisz znowu, nie ręczę za siebie. Van Deusen uwolnił się z jego uścisku. - Nic się nie zmieniłeś - powiedział kwaśno. - Jesteś je szcze mniej ucywilizowany niż przedtem. Dam ci dobrą radę, zanim zmienisz świat na swoją własną modłę. Nie lataj zbyt blisko słońca. W Stanach zbiłeś majątek, lecz jeśli sięgniesz zbyt wysoko, możesz się poparzyć. Jeśli polecisz wyżej, bę dziesz dłużej spadał. To było drugie ostrzeżenie! Pierwszego udzielił mu kapitan. Jak to powiedział Lewis Carroll w jednym ze swo ich poematów? „Prawdą jest powiedziane po trzykroć". Jacobus Grant dobrze znał cenę każdego zwycięstwa. Za zwyczaj balansował na cienkiej linie pomiędzy triumfem a klęską. Nie potrafił inaczej. - Nie kracz, Van Deusen - powiedział z pogardą. - Sam nie jesteś ode mnie o wiele lepszy! - To prawda, ale w przeciwieństwie do ciebie, nie roztkliwiam się nad cudzą krzywdą. I ty masz się za twardziela? Przecież w ten sposób stajesz się łatwym celem. Lepiej się
pilnuj. Gdybyś był w potrzebie, pamiętaj, że zawsze możesz się do mnie zwrócić. Cobie zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszego prawa potępiać Van Deusena. Zbyt wiele mu zawdzięczał. Prawdę mówiąc, to on był jego dłużnikiem. - Nieraz już mnie chroniłeś - przyznał ze wstydem. Wybacz. Zupełnie niepotrzebnie się uniosłem. Nie powiedział nic więcej. Van Deusen zbył wzruszeniem ramion jego przeprosiny. Dinah o wiele bardziej zasługiwała na jakieś ciepłe słowo. Podczas kolacji Cobie ciągle ukrad kiem zerkał na jej smutną twarz. Violet tymczasem wcale nie ukrywała satysfakcji. Dinah słyszała, że Cobie zamierza wyjechać. Wmawiała sobie, że to bardzo dobrze, ale w gruncie rzeczy wcale nie była zadowolona. Sądziła także, że po ostatniej rozmowie stał się jej całkiem obojętny. To też okazało się nieprawdą. Nienawidziła go i chciała, żeby pozostał w Moorings. Żeby na własnej skórze doświadczył jej nienawiści. Tej nocy miała dziwny sen. Sama i przerażona błądziła w czarnej pustce. Chwilę wcześniej była małą dziewczynką w ogrodach Borough Hall. Szła, trzymając Violet za rękę. Nagle ręka zniknęła i zapadły ciemności. Ogarnęło ją prze rażenie. Zgubiła się. Nie znała drogi powrotnej do bezpiecz nego schronienia. Biegała i wołała Violet, aż w końcu trafiła w samo jądro mroku. Ciemność była tutaj niemal namacalna. Spowijała ją niczym całun. Wszystko stracone, pomyślała i w tej samej chwili ktoś zawołał ją po imieniu. Ktoś ujął jej dłoń. Mężczyzna. Nie widziała go, ale czuła, że ma duże, sil ne i ciepłe ręce. „Nie bój się, Dinah - powiedział kojącym tonem - jestem z tobą". Mrok opadł i zobaczyła pana Gran-
ta. Ciągle nie miała odwagi, żeby mówić do niego „Cobie". To właśnie on trzymał ją za rękę. W pierwszej chwili nie mogła go rozpoznać, bo wyglądał całkiem inaczej. Nosił bro dę, a długie i tłuste włosy wiązał na karku w gruby węzeł. Chodził w brudnym i podartym ubraniu. Jak to możliwe? Przecież zawsze aż lśnił czystością. Bez słowa popatrzyła na niego. Od razu zrozumiał pytanie czające się w jej oczach. Pokiwał głową. „Nie bój się - powtórzył - pamiętaj: pozory mylą". Bezskutecznie usiłowała wyrwać rękę z jego dłoni. Trzymał ją z całej siły. Ciągnął w swoją stronę i powtarzał: „Pamiętaj, Dinah. Pozory mylą". Zanim zniknął, zauważyła, że w lewej dłoni ściskał rewolwer. Obudziła się, siedząc w łóżku. Przez sen krzyczała jego imię. Wyczerpana złożyła głowę na poduszce. Noc była bar dzo chłodna, lecz ona spływała potem. Miała mokrą nocną koszulę i posklejane włosy. Płakała jak małe dziecko, zanim - tam, we śnie - Cobie wziął ją za rękę. Otarła łzy z po liczków. Wstyd! Wstyd, że o nim śniła i że go wołała, po tym, jak ją potraktował. Pearson mówiła zawsze, że sny mają szcze gólne znaczenie. Że na swój sposób stanowią przesłanie na przyszłość. Opowiadała nieraz, że jej ciotka, bardzo mądra niewiasta, dawała młodym dziewczętom woreczek z ziołami. Ów woreczek, włożony pod poduszkę, sprawiał, że we śnie można było zobaczyć twarz przyszłego męża. Dinah nie trzymała ziół pod poduszką. Wcale nie chciała myśleć o niecnym panu Grancie. Wdarł się w jej sen, żeby aż dwa razy powtórzyć: „Pozory mylą". Tylko dlaczego był w łachmanach? Dlaczego z tej okazji nie włożył odświętnego stroju, żeby swoim wyglądem do reszty ją poniżyć?
Co to mogło znaczyć? Jeśli przyjąć najprostsze rozwiąza nie, chciał jej zwyczajnie wyjaśnić, że źle go zrozumiała i że zupełnie fałszywie odczytała jego intencje. Naprawdę tylko tyle? Niczego już nie wiedziała. Położyła się i próbowała za snąć. Potem znowu usiadła. Serce waliło jej jak młotem. A jeśli znów jej się przyśni? Wreszcie zasnęła. Rano - jak to zwykle bywa - nie pa miętała, czy dalej jej się coś w ogóle śniło. Z drugiej strony, całkiem jasno zdawała sobie sprawę, że w najgorszej chwili Cobie pośpieszył jej z pomocą. Wydawało jej się, że opuściła Moorings i spotkała go za najbliższym rogiem. Czekał na nią -jak zwykle piękny i ra dośnie roześmiany.
Rozdział piąty Cobie nieustannie rozmyślał o Dinah Freville. Chociaż „nieustannie" to trochę za dużo powiedziane. Równie często wracał myślami do dziewczynki, którą uratował z rąk ma dame Louise. Pewni ludzie zasługiwali na surową karę. Di nah musiała poczekać... Postanowił zajrzeć do Lizzie Steele i sprawdzić, jak się jej powodzi w nowym domu. Miał zamiar podać się za jej krew nego. Przyszedł późnym wieczorem, w zniszczonym płasz czu, obszernej czapce i wysokich, sznurowanych butach. Pa ni Hedges, opiekunka dziewczynki, a zarazem żona nadzor cy, którego Bristow wynajął do prowadzenia sierocińca, ob rzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. Cobie przedstawił się jako wuj Jack, brat matki Lizzie. - Nigdy o panu nie mówiła - zauważyła powątpiewają cym tonem. - Pewnie, że nie - powiedział czystym cockneyem. - Je stem w rodzinie czarną owcą. Niemal nie zauważył dziewczynki, która zeszła po scho dach. Wyglądała zupełnie inaczej. Ciemne włosy miała za czesane do tyłu. W niczym nie przypominała zapłakanego dziecka, które kiedyś uratował. - Przyszedł wuj Jack.
- Wuj Jack? - z niepokojem zapytała Lizzie. Zaraz jed nak go rozpoznała i na jej buzi pojawił się radosny uśmiech. - O, Lizzie! - zawołał Cobie. - Pamiętasz starego Jacka? - dodał pośpiesznie, żeby go nie zdradziła. Lizzie nie była głupia. Życie nauczyło ją ostrożności. Sko ro elegancki i bez wątpienia bogaty pan Dilley udawał teraz obwiesia ze wschodnich dzielnic Londynu, to widocznie miał ku temu ważne powody. Był dla niej dobry i nie mogła odpłacić mu niewdzięcznością. - Pomyślałem sobie, że wpadnę i zobaczę, jak ci się wie dzie. Jesteś zadowolona? - Bardzo - odpowiedziała. - Zostaniesz trochę? Pani Hedges na pewno poczęstuje cię herbatą. - Nie mam czasu - westchnął. - Chciałem tylko na cie bie zerknąć. Ojczym cię tu nie szukał? Lizzie pokręciła główką. Wyciągnęła rękę, żeby go do tknąć. - Mam nadzieję, że przyjdziesz znowu. - Jak tylko będę mógł - obiecał. - Właśnie wróciłem z podróży. Odszedł. W sercu zabrał widok jej roześmianej twarzy. Trochę przypominała Dinah z pierwszych dni znajomości. Tak. Lady Dinah także promieniała pięknym, wewnętrznym światłem. Co teraz robi? Jak sobie radzi z Violet? Jak znosi jej bezustanne złośliwości? Cobie nie miał złudzeń. Dobrze wiedział, że nawet po jego wyjeździe Violet ani na jotę nie zmieniła stosunku do siostry. Zaklął pod nosem i poszedł na spotkanie z detektywem ze Scotland Yardu. Brał on zlecenia od prywatnych osób. Rzecz jasna, nie za darmo. Cobie od dawna szukał człowieka takie-
go pokroju. Spotkanie wyznaczono w pubie „The Jolly Wa¬ termen", nad brzegiem Tamizy. Pub był mały, ciemny i mocno zatłoczony. Policjant siedział w kącie sali nad szklaneczką taniej whisky. Na głowie miał kapelusz typu derby, a na szyi - czerwony kra wat. Na stole, obok szklanki, leżał egzemplarz dziennika „Morning Post". To były znaki rozpoznawcze. Cobie na tę okazję włożył grubą kurtkę i wtarł we włosy pył węglowy. Miał brudne ręce i policzki i niczym nie wyróżniał się z tłumu. Usiadł koło detektywa i zagaił: - Jestem Horne, kumpel Jacka Salmona. A pan? - Moje nazwisko ci nic nie powie - usłyszał w odpowie dzi. - Czego się napijesz? - Tego samego - odpowiedział Cobie i poczekał, aż kel ner postawił na stole drugą szklaneczkę. Upił niewielki łyk whisky. Detektyw obserwował go z ostentacyjnym brakiem zainteresowania. - Jaką masz do mnie sprawę? - spytał, kiedy Cobie od stawił szklankę. - Chciałbym zasięgnąć kilku informacji. - Nie wiem, czy mi się uda. - Jeśli chodzi o pieniądze... Tu Cobie przerwał znacząco. - To zależy. - Mówię o setkach lub tysiącach. Wszystko wedle uznania. - Pensach czy funtach? Cobie parsknął śmiechem. - Oczywiście, że funtach. Im więcej się dowiem, tym
więcej zapłacę. W zamian żądam bezwzględnej uczciwości. Oszustwo się nie opłaci. - Nawet o tym nie pomyślałem. A zatem? - Dzieci. Nielegalny handel. Ze szczególnym uwzględ nieniem przybytku madame Louise na Haymarket. Kto za tym stoi? Kto płaci za ochronę? Jeśli to właśnie ty bierzesz od nich pieniądze, przebijam to i podwyższam stawkę. Policjant nie okazał krzty zdziwienia. - Chcesz przejąć ten interes? - Nie - odparł Cobie uprzejmym tonem, niemal tym sa mym, jakim zazwyczaj mówił w salonach. - Nie. Chcę ich zniszczyć. Wsadzić za kratki. Tym razem detektyw popatrzył na niego ze zdumieniem. - Posłuchaj - rzekł - nie brałem i nie biorę ich parszywej forsy, ale wiem, kto to robi. Wierz mi, są tam ludzie, którzy w tym mieście mają niemałą władzę. Po obu stronach. Wśród tych, którzy sprzedają, i tych, którzy kupują. Kim ty, u diab ła, jesteś, że chcesz z nimi zadrzeć? - Diabłem - odpowiedział Cobie. - Wiem, że nie dopad nę wszystkich i nie zniszczę każdego siedliska rozpusty. Za mierzam rozbić to jedno, i to w spektakularnym stylu. Liczę na twoją współpracę i pomoc. Nie obchodzi mnie, czy byłeś przez nich opłacany. Możesz być winny lub niewinny - to tylko twoja sprawa. - Po co więc ten cały kłopot? - A muszę ci wyjaśniać? Detektyw wzruszył ramionami. - No dobrze. Pewnej nocy wpadłem w sam środek awan tury. Przypadkowo uratowałem dziesięcioletnią dziewczynkę przed człowiekiem, który na co dzień uchodzi za szanowa-
nego dżentelmena. Chcę choćby w maleńkim stopniu po mścić dziecięce krzywdy. Zadowolony? - Tak, Horne, czy jak się tam naprawdę nazywasz. Od czego zaczynamy? - Wymień dokładną kwotę, którą muszę zapłacić, żeby policja wtargnęła na poddasze w samym środku zabawy. Chcę, żeby winowajców przyłapano na gorącym uczynku. Zapłacę każde pieniądze. Oficjalnie można powiedzieć, że sprawy zaszły tak daleko, iż nie dało się uniknąć skandalu. Że policyjny nalot był przeprowadzony dla uspokojenia opi nii publicznej. Rozumiemy się? Nikogo nie wolno uprzedzić. - Wiesz, ile to cię będzie naprawdę kosztować? - Oszczędź sobie skrupułów. Powiedziałem przecież, że zapłacę każdą wymienioną kwotę. Powiedz ile, a zobaczę, co dalej. Policjant zerknął spod oka na wysokiego oberwańca, któ ry z taką swobodą mówił o pieniądzach. Rzucił cenę i z cie kawością czekał na odpowiedź. Cobie skinął głową. - Podwajam tę kwotę - powiedział chłodno. - Połowa będzie wypłacona w złotych suwerenach tuż przed akcją. Druga połowa w czekach, z konta pana Horne'a. - Daj spokój. Mam ci wierzyć? Cobie włożył lewą rękę do kieszeni i wyjął na stół ciężką sakiewkę. - To dla ciebie. Sto złotych suwerenów na osłodę życia. Możesz także sprawdzić w banku Couttsa, jaki jest stan kon ta pana Johna Horne'a. Dam ci odpowiedni dokument, żeby nie zadawali niepotrzebnych pytań. U Couttsa wypłacą pie niądze tylko z mojego polecenia. Jutro wieczorem czekam
tutaj na twoją odpowiedź. Podasz mi dzień i godzinę rozpo częcia akcji. Dopiero wówczas dostaniesz połowę obiecanej kwoty. Potem już się nie zobaczymy. Nie bądź głupi i nie każ mnie śledzić. Usunę każdego, kto będzie za mną łaził. Detektyw zagwizdał cicho. - A co z tym, który dzisiaj umówił nas na spotkanie? Po wiedzmy, że policja weźmie go na spytki? - On zna mnie tylko jako Horne'a. Adres, który mu po dałem, od dzisiaj jest nieaktualny. Nie trać na niego czasu. To wyłącznie pośrednik. Podobny zresztą do ciebie. - A jeśli wezmę pieniądze i zniknę? - To wtedy módl się. Znam cię, a ty mnie nie znasz. Zem sta będzie szybka i skuteczna. Dosięgnie nie tylko ciebie. Umowa stoi? - Myślę, że tak. Bądź tu jutro, o tej samej porze. - Żadnych szwindli? - Żadnych. Za dużo płacisz. Umowa została zawarta. Cobie doskonale zdawał sobie sprawę, że wysokość zaproponowanej sumy przeciągnie na jego stronę nawet tych policjantów, którzy do tej pory pobie rali dodatkową pensję od madame Louise. Zapowiedział przecież w dniu, w którym uratował Lizzie, że winni tego niecnego procederu poniosą zasłużoną karę. Nie wyłączając sir Ratcliffe'a. Wszystko było już gotowe do podjęcia osta tecznych działań. W Londynie miał przygotowaną całą sieć kryjówek. Po wyjściu z pubu udał się do najbliższej z nich, żeby zmienić przebranie. Był jednak czujny, bo wiedział, że ktoś go będzie śledził. Na moście Waterloo zyskał całkowitą pewność, że się
nie pomylił. Przeszedł jeszcze sto metrów i skrył się za za krętem. Ze zwierzyny stał się łowcą. Wkrótce rozległy się kroki. Te same kroki, które słyszał od chwili, kiedy wyszedł z pubu „The Jolly Watermen". Roześmiał się w duchu. Zobaczył jakiś cień majaczący u wy lotu ulicy. Stanął za nim i zarzucił mu szalik na szyję. Ścisnął mocno i pociągnął ofiarę pod ścianę. Nie zwalniając uchwytu, wyciągnął z kieszeni nóż. - Powiedziałem twojemu szefowi, żeby nikt za mną nie łaził. Mógłbym ci poderżnąć gardło, ale wolę, żebyś teraz do niego wrócił i potwierdził, że zawsze dotrzymuję słowa. Kiwnij głową, jeśli mnie zrozumiałeś. Tamten już ledwo dyszał, ale przytaknął bez wahania. - Dobrze. Następnego, który będzie mnie śledził, zabiję bez ostrzeżenia. A to masz na dowód, że nie żartowałem. Szybkim ruchem ręki odciął mu połowę zawadiacko ster czących wąsów. Potem puścił go, podciął mu nogi i wrzucił do rynsztoka. Zanim jego ofiara odzyskała świadomość, ci cho i bez śladu rozpłynął się w ciemnościach. Poszedł w tę stronę, z której przed chwilą przyszedł. Nie chciał nikogo zabijać - zwłaszcza policjanta - lecz musiał udowodnić, że na pewno nie warto z nim zaczynać. W pubie „The Jolly Watermen" inspektor Will Walker z politowaniem patrzył na stojącego przed nim sierżanta. Podoficer zasłaniał twarz dłonią. - Co się stało? - zapytał Walker. - Domyślił się, że za nim idę, panie inspektorze. Walker zmarszczył brwi. Sierżant Bates miał posiniaczo ną twarz i szyję, a w dodatku stracił pół wąsów, z których
zawsze był bardzo dumny. Dał się wykiwać jak dziecko. Trudno się było z niego nie śmiać. - To już wiem, Bates. Jesteś skończonym durniem. Do kładnie powiedz mi, co zaszło. Bates głośno przełknął ślinę. - Czekał na mnie w zaułku, zaraz za mostem Waterloo. Przydusił mnie szalikiem i postawił pod ścianą. Byłem pe wien, że nadeszła moja ostatnia chwila. Walker przypomniał sobie gruby szalik Horne'a, całkiem nieodpowiedni na tę porę roku. Zaśmiał się w duchu. - I co? - burknął. - Mów, Bates, bo dokończę za niego robotę! Powiedział ci coś? - Przystawił mi nóż do gardła. Kazał mi powtórzyć, że zawsze dotrzymuje słowa. - I tak dalej - przerwał mu Walker. - Same groźby. Co potem? - Ostrzegł, że zabije każdego następnego, a później... - Poderżnął ci gardło, głupi tłuściochu. - Co takiego?! Bates przesunął dłonią po zmaltretowanej szyi i odkrył cienką, płytką ranę po cięciu ostrym nożem. Płynęła z niej strużka krwi. - Potrzebuję lekarza! - jęknął. - Gdybyś ze mną miał do czynienia, trafiłbyś do grabarza. Co jeszcze? Bates zaklął w duchu. Wiedział, że ta świnia Walker wy ciągnie z niego wszystko, do najdrobniejszych szczegółów. - Przewrócił mnie i kopniakiem wrzucił do rynsztoka. Uderzyłem się w głowę. Delikatnie potarł solidny guz na czole.
- Na kilka chwil straciłem przytomność, a kiedy otwo rzyłem oczy... - Nie musisz kończyć. Zniknął. Powiedz, Bates, dlaczego muszę pracować wyłącznie z idiotami? Jeszcze jedno. Nie sądzisz, że to był dżentelmen? - Kto? Dżentelmen? - Bates wybałuszył oczy na Walke ra. Prawie zaczął się jąkać ze złości. - Nie wyglądał ani nie mówił jak przystało na dżentelmena. - O to cię nie pytałem. Zauważyłem, że był obszarpany i brudny. Zwłaszcza ręce miał powalane sadzą. Jednego jed nak nie mógł ukryć: paznokci. Były gładkie i równo obcięte. Albo nigdy nie harował, albo już od wielu lat nie zajmował się pracą fizyczną. Mówi ci to coś, Bates? Oczywiście, że nie wiesz, o co chodzi. Nieważne. Naprawdę mógłby zabić czy tylko tak groził? Bates zamyślił się. - Mógłby - powiedział po chwili. - Było w nim coś ta kiego. Chociaż z drugiej strony, może próbował nas nastra szyć. Przecież gdyby chciał, już dawno byłbym trupem. Coś mi przyszło do głowy, panie inspektorze. Skąd wiedział, że go śledzę? - Hm. - Walker popatrzył na poobijaną twarz sierżanta. - Na pewno zrobił to na postrach, ale w razie potrzeby nie cofnąłby się przed morderstwem. Skąd wiedział, że za nim leziesz? Bo swoim zwyczajem robiłeś hałas jak całe stado słoni! Musimy jednak go znaleźć. U Couttsa bez wątpienia niczego nam nie powiedzą. Znają jedynie pana Horne'a i obecny stan konta. Pokaźnego konta. Nie lubię, jak ktoś ro bi ze mnie durnia, Bates. Wcale mi się to nie podoba. Z wiel ką chęcią dobrałbym mu się do skóry.
- Panie inspektorze - żałośnie jęknął sierżant. - Przymknij się i idź do domu - zmęczonym głosem roz kazał Walker. - Dosyć już szkody narobiłeś jak na dzisiejszą noc. Posmaruj sobie jodyną to skaleczenie na gardle. Zmaltretowany sierżant skierował się do wyjścia. - Jeszcze jedno, Bates! - ze złośliwym uśmiechem zawo łał za nim Walker. Bates odwrócił się. - Tak, panie inspektorze? - Na miłość boską, zgól resztę wąsów, zanim stawisz się na poranną odprawę. Wyglądasz jak półtora nieszczęścia! Tej nocy Cobie długo nie mógł zasnąć. Nad ranem wstał i podszedł do okna. Popatrzył na tonący w mroku Hyde Park. Nie martwił się jednak ryzykiem, które podjął, ani przygodą z policjantem. Sen z powiek spędzała mu tylko Dinah Freville. Wciąż go nawiedzała, we śnie i na jawie. Widział jej bladą twarz, tę samą, którą zapamiętał z ostatniego dnia pobytu w Moorings. Dlaczego go prześladowała? Czy to sprawiła Lizzie Steele? A może nieostrożny policjant, wysłany w ślad za nim przez ostrożnego detektywa? Jeśli będzie trzeba, my ślał, to przekupię nawet połowę londyńskiej policji, byle tyl ko pomścić krzywdę Lizzie i innych dzieci. Co jednak mogę zrobić dla Dinah? Nic. Jutro. Jutro na pewno coś wymyślę. Dowiem się, gdzie teraz przebywa i jak jest traktowana. Przy okazji sprawdzę, co robi Violet. Widział teraz dwie twarze: umorusaną Lizzie i bladą jak płótno Dinah. W przypadku Dinah to on ponosił całą winę.
Ze złością trzasnął pięścią w dłoń. Tylko w ten sposób ujawnił dręczące go uczucia. Co dalej? - pomyślał. Znów zajmę się policjantem. Muszę wiedzieć, czy połknął haczyk. - Aż mi się nie chce wierzyć, Walker. Jesteś zupełnie pe wien? - Tak, panie komisarzu. Dzisiaj, z samego rana byłem w banku Couttsa. Tak jak się spodziewałem, nie mogli mi udzielić żadnych informacji na temat Horne'a. Kiedy poka załem im pismo, które od niego otrzymałem, przyznali, że ma u nich konto. Jutro mogą wypłacić obiecaną zaliczkę. Oczekują tylko potwierdzenia od właściciela konta. To samo powiedzieli o czeku. - Nie wiesz, kim jest? Nawet się nie domyślasz? Jak czło wiek szastający takimi pieniędzmi może spokojnie chodzić po Londynie, ubrany jak zwyczajny złodziej? - Nie mam pojęcia. Posłałem za nim Batesa, ale sknocił sprawę. Wpadł w łapy tamtego i wrócił z wiadomością, że jak to się powtórzy, to nasz następny człowiek może pożeg nać się z życiem. Moim zdaniem, tę groźbę warto potrakto wać poważnie. Komisarz z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Zawsze sądziłem, że znasz każdego ważniejszego łotra, który kiedykolwiek szwendał się po ulicach Londynu. Ten jest nowy? - Na szczęście mam swojego człowieka u Couttsa. Mło dego urzędnika. Trochę mi pomógł. Rozmawiałem z nim za raz po wizycie u dyrektora banku. Powiedział mi, że przy padkiem słyszał coś o nowym, bogatym i dziwnym kliencie. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi, ale teraz mógłby
odsprzedać tę wiadomość. Dałem mu tyle, co zwykle. Wspo mniał, że pan Horne może być Jankesem. To wszystko. Żad nych szczegółów. - Jankes? - zdumiał się komisarz. - Z opisu, który mi po dałeś, nic takiego nie wynika. - Wiem. Prawdę mówiąc, sam nie bardzo w to wierzę. Chociaż z drugiej strony, tylko Jankes mógłby od ręki dys ponować tak ogromną gotówką. Przejdźmy jednak do rzeczy. Przyjmiemy tę propozycję? - Kpisz sobie, Walker? Pewnie, że przyjmiemy! Madame Louise ostatnio stała się mniej ostrożna. Mam tam informa tora, który mi powiedział, że przed kilkoma tygodniami uciekła jedna z... hm... jej młodszych podopiecznych. Nikt nie wie, w jaki sposób. Zniknęła bez śladu. Bardzo niedo brze. Madame sama sobie napytała biedy. Nasza akcja tylko potwierdzi, że nieostrożność nie popłaca. Nie chcemy skan dalu, prawda? Zrobimy po prostu coś na pokaz. Inni się prze straszą i mocniej zewrą szyki. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Umocnimy własną pozycję i zgarniemy niemałą nagrodę. Walker nic nie odpowiedział, chociaż zwrócił uwagę, że komisarz używał tych samych argumentów co tajemniczy pan Horne. - Z tego, co mi mówił, jasno wynikało, że to on jest od powiedzialny za tajemnicze zniknięcie... młodej podopiecz nej madame Louise - odezwał się po pewnej chwili. - Nie wiem, gdzie ją ukrył, i nadal nie domyślam się jego tożsa mości. Spotkam się z nim wieczorem i zgodzę się na jego wa runki. Czy mam potem kogoś za nim posłać? Komisarz zastanawiał się przez chwilę.
— Chyba nie. Wprawdzie chciałbym wiedzieć, kim jest i jakie ma zamiary, ale to może jeszcze zaczekać. Może po prostu usiłuje przejąć władzę nad półświatkiem? Na początek przyjmijmy, że mówi prawdę. Robi nam dużą przysługę, Walker. Nie chodzi tu wyłącznie o pieniądze. Miej oczy i uszy zawsze otwarte, a może czegoś się o nim dowiesz. Jed nak nie dzisiaj. Nawiasem mówiąc, nie bardzo wierzę, żeby był dżentelmenem. Ja mam mieć oczy i uszy otwarte, a ty zagarniesz dla sie bie całą sławę, z ironią pomyślał Walker. Nie wierzysz, że jest dżentelmenem? A ja wierzę. Sprawdzę, który z Janke sów obracał się ostatnio wśród londyńskiej śmietanki towa rzyskiej. Przysięgam, że go w końcu znajdę, choćbym miał czekać do przyszłego roku. Nikt nie będzie traktował mnie w sposób, w jaki on to zrobił. Ani mnie, ani moich ludzi! Nie wspomniał komisarzowi o stu złotych suwerenach, które otrzymał od Horne'a. To nie miało nic do rzeczy. Dinah przybyła do Londynu razem z Violet, ale dotych czas nie spotkała Granta. Poznała za to wiele osób, które nie okazywały jej najmniejszego zainteresowania. Przecież na wet nie miała porządnego posagu. Nie pytała siostry o Gran ta, ale pan Hendrick Van Deusen zdradził jej w rozmowie, że Cobie wyjechał do Paryża. - W interesach - dodał. - Lada dzień powinien wrócić. Dinah już dawno zmieniła zdanie o Van Deusenie. Był wobec niej bardzo miły, a ponieważ nie budził zainteresowa nia Violet, mogli prowadzić swobodną pogawędkę. Miał imponującą wiedzę. W pewnych sprawach podzielał zainteresowania Dinah i Faa. Od dnia wyjazdu Granta często
grywali w szachy i dyskutowali o tym, czy Gibbon się nie pomylił w ocenie Cesarstwa Rzymskiego. Nie krytykował jej też za to, że chciała wrócić do Somerset. Pewnego dnia, gdy zasiedli przed ogromną siedemnasto wieczną fontanną, którą jakiś przodek lorda Kenilwortha przywiózł ze słonecznej Italii, Dinah spytała nagle: - Długo się znacie? Van Deusen uniósł wzrok znad książki. Była napisana po niemiecku i wyglądała na bardzo mądrą. - Z kim? - zapytał, chociaż znał odpowiedź. - Z panem Grantem. Wiem, że jest pan jego przyjacie lem. Obserwowałam was podczas partii szachów. - Owszem, przyjaźnimy się od jakiegoś czasu. Mam wo bec niego wielki dług wdzięczności. Umilkł. Wyraźnie nie chciał o tym mówić. Dinah jednak nie zamierzała poprzestać na jednym pyta niu. Zdawała sobie sprawę, że ingeruje w prywatność, ale pragnęła jak najwięcej dowiedzieć się o Grancie. Więcej niż to, że był przystojny i okrutny. Zwłaszcza dla niej. Stanowił niezwykłą zagadkę. Podejrzewała, że w rzeczywistości za chowywał się inaczej. Ze słów, które padły między nimi pod czas partii szachów, wywnioskowała, że Van Deusen też po dziela jej zdanie. - Jak pan go poznał? Van Deusen przyglądał jej się przez chwilę. Z wielu względów nie mógł powiedzieć prawdy. - To był czysty przypadek - powiedział wreszcie. - Zgu biłem drogę. Grant pomógł mi odnaleźć właściwy kierunek. W pewnym sensie rzeczywiście nie kłamał. - Wyglądał wówczas bardzo młodo.
Na kilka sekund pogrążył się we wspomnieniach. Znów był w Nowym Meksyku, na skraju pustyni. Cobie Grant, alias Jumping Jake Coburn, miał zaledwie dwadzieścia lat. W lewej ręce trzymał sześciostrzałowy rewolwer. Ranny Van Deusen leżał na ziemi, a nieco dalej walały się dwa trupy bandytów, którzy czekali na niego w zasadzce za skałami. Cobie go uratował - i ten dług, zdaniem Van Deusena, do tychczas nie był spłacony. - Och - szepnęła Dinah. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby jej towarzysz mógł przypadkiem zabłądzić. Zawsze z dużą łatwością wybierał dobrą drogę. - A pamięta pan tamtą partię szachów? - spytała. - Wy grał pan z nim kiedyś? Tym razem Van Deusen mógł wyznać całą prawdę. - Nie - odparł. - Nie potrafię. Zresztą, w wielu sprawach ludzie nie mogą mu dorównać. - Tak myślałam - melancholijnie powiedziała Dinah. Chociaż z drugiej strony, nie lubi się z tym afiszować. Zaskoczyła go, ale nie dał po sobie nic poznać. - To prawda - rzekł. - Bystra z pani dziewczyna. Koniec rozmowy. Dinah i tak już złamała wszelkie kon wenanse. Nie mogła pytać dalej. Pogawędka z Van Deuse¬ nem wprawiła ją w melancholię. Czemuż bowiem ktoś taki jak Jacobus Grant miałby się martwić brzydką panną, której na imię Dinah Freville? Teraz jednak Hendrick Van Deusen przejął inicjatywę. Zanim ponownie wsadził nos w książkę, mruknął od nie chcenia: - Coś pani powiem, lady Dinah. Grant to człowiek, któ remu tylko pani może bez zastrzeżeń ufać. Innym nie radzę.
- Och, nie! - zawołała. - Tu się pan chyba myli, panie Van Deusen. Przypomniała sobie rozmowę, którą odbyła z Grantem w obecności Violet, zanim wyjechał z Moorings. - Raczej nie - odpowiedział łagodnie i ponownie zajął się lekturą. Dinah siedziała bez ruchu, z książką na kolanach. Oczami wyobraźni śledziła bieg wypadków, które doprowa dziły do spotkania dwóch tak odmiennych, a jednocześnie bliskich sobie ludzi, jakimi byli Grant i Van Deusen. Zapo mniała zupełnie o interesującej, lecz starej historii zabójstwa Elegabalusa. Pierwszy raz postawiła przyszłość nad przeszłością. Jaco bus Grant ją intrygował o wiele bardziej niż zdarzenia ze sta rożytnych dziejów. Podczas krótkiej rozmowy z Van Deusenem przekonała się, że pozory naprawdę mogą mylić. Van Deusen na swój sposób był równie ciekawym człowie kiem. Teraz, pod wpływem nagłego impulsu, Dinah postanowi ła wybrać się na przyjęcie do rezydencji Harrendene. Violet wspomniała jej mimochodem, że Cobie także tam będzie. - I nie próbuj go nagabywać - dodała, ściskając ją za rę kę. - Pamiętaj, co ci się przytrafiło ostatnim razem. Dinah bez słowa pokiwała głową. Włożyła dziewczęcą su kienkę, w której -jak zwykle - nie mogła wzbudzać cieka wości u mężczyzn. To także robota Violet. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby mimo zakazu próbowała porozmawiać z Grantem? Kiedy go jednak zobaczyła w ogromnej sali balowej Har rendene'ów, straciła wszelką ochotę do rozmowy. Zbyt moc no pamiętała ich ostatnie spotkanie. Nienawidzę cię, pomy ślała, choć było to dalekie od prawdy.
Cobie w wieczorowym stroju prezentował się doprawdy wspaniale, co tylko pogarszało sytuację. Dobrze mu było w czerni. Violet podzielała chyba tę opinię, bo niemal go nie odstępowała. Dinah znalazła sobie odległy i ciemny kąt, w którym usiadła przez nikogo nie zauważona. Co za szkoda, że nie żyjemy w czasach Henryka VIII, je szcze przed Reformacją! - z żalem pomyślała Dinah. Violet odesłałaby mnie do klasztoru i tam spędziłabym resztę życia w ciszy i zapomnieniu. Nie twierdzę wcale, że byłabym tym zachwycona, ale... Ale przynajmniej raz na zawsze pozbyła bym się złudzeń. Grant i tak nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Myliła się. Cobie natychmiast zauważył wchodzącą Vio let, jej męża i idącą za nimi Dinah. Zaskoczył go jej widok. Była ubrana zupełnie nieodpowiednio na tę okazję. Skromna suknia skrywała wszystkie jej zalety i czyniła z niej bezrad ną, zagubioną dziewczynkę. Domyślał się powodów takiego stanu rzeczy. Widział jej bladą cerę, nienaturalnie duże oczy, podkrążone niebieskimi sińcami. To dzieło tej diablicy, Violet Kenilworth. Cały świat wiedział, że między siostrami była dosyć znaczna różnica wieku. Violet usiłowała się odmłodzić, przebierając Dinah za pensjonarkę. Przy okazji pozbywała się potencjalnej rywalki. Cobie rozmawiał i żartował z lady Kenilworth, ale kątem oka wciąż śledził siedzącą w oddali Dinah. Zauważył, że z melancholią pochylała głowę. Siedziała całkiem sama, lek ko przygarbiona. Violet nie uczyniła niczego, żeby znaleźć jej towarzystwo. Cobie doszedł do wniosku, że nastała pora, aby jak naj szybciej wcielić w życie plan działania pod hasłem „Przypa-
dek Dinah Freville", jak zwykł w duchu nazywać to przed sięwzięcie. Najpierw jednak musiał dokończyć negocjacje z policją. Nie chciał łapać dwóch srok za ogon - zwłaszcza w tak ważnych sprawach. Podszedł do niego Arthur Winthrop. Miał niewielką proś bę. Susanna zabawiała właśnie rozmową księcia Walii. Ksią żę przeniósł się z sali do niewielkiego, przytulnego pokoju, gdzie zasiadł w otoczeniu przyjaciół, sług i pochlebców, któ rzy towarzyszyli mu wszędzie. - Och, Cobie. Mógłbyś mi oddać przysługę? Widzę, że nie cierpisz na nadmiar towarzystwa. Winthrop chciał powiedzieć w ten sposób, że ze względu na księcia Walii lady Violet nie mogła zbyt otwarcie okazy wać swoich prawdziwych uczuć. Nieważne. - Tak, Arthurze? Czym ci mogę służyć? Winthrop miał zaskakująco radosną minę jak na pięćdziesięciolatka. - Sztywno tu trochę, nieprawdaż? Nasza mała grupa wy biera się do miasta, dla lepszej rozrywki. Mógłbyś za mnie odwieźć Susannę do domu? Już wie o tym. Powiedziałem jej, że wzywają mnie pilne sprawy i że się nią zajmiesz. Cobie błyskawicznie rozważył sytuację. „Rozrywka" oczywiście oznaczała wizytę u madame Louise. Amerykań ski dyplomata nie mógł przecież wpaść w ręce brytyjskiej policji! Tymczasem akcję wyznaczono na dziś po północy. Susanna też nie powinna wiedzieć o wiarołomności i osobliwych upodobaniach męża. I jeszcze jedno... Jaki wpływ miałoby aresztowanie Winthropa na dalsze stosunki angielsko-amerykańskie? Zwłaszcza gdyby go przyłapano nagiego, w burdelu, w towarzystwie nieletniej!
- Obawiam się, że to niemożliwe - odparł z niewinnym uśmiechem. - Właśnie szedłem do ciebie, żeby cię poprosić na partyjkę wista. Będzie nas czterech: ty, ja, Van Deusen i jeden z jego przyjaciół. Bellenger Hodson, kuzyn prezy denta. Bardzo chciał cię poznać. Van Deusen liczył na to, że z tobą porozmawiam. Wiem, że dosyć późno do ciebie z tym przychodzę, ale mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz. Za wsze przedkładałeś obowiązek ponad przyjemności. Arthur zawahał się. Jeśli mi odmówisz, kwaśno pomyślał Cobie, posłużę się szantażem. Zagrożę ci, że powiem Susan nie całą prawdę o twoich perwersyjnych przygodach. Znie nawidzisz mnie jeszcze bardziej, ale pal to licho. Nie mogę przecież uprzedzić cię o nalocie. Za duże ryzyko. - No dobrze - burknął Winthrop. - Gascoigne i pozostali muszą iść beze mnie. Obowiązek! Nie sądziłem, Cobie, że usłyszę kiedyś, jak otwarcie mówisz o moich obowiązkach. - Ja też nie sądziłem - rzekł Cobie i odwrócił się, by odejść. - Pogadaj z przyjaciółmi, a ja powiadomię Van Deusena i Hod¬ sona, że wszystko załatwione. - Przerwał na chwilę. - Przyrze kam ci, nie będziesz żałował! - dodał pod wpływem impulsu. Van Deusen wytrzeszczył oczy, kiedy Cobie zaciągnął go do kąta i szepnął: - Na naszą przyjaźń, Profesorze, zrób wszystko, co po wiem, i nie wydaj mnie przed Hodsonem! Trochę okłamałem Winthropa. Udawaj, że to prawda. - Znowu coś knujesz, Jake? Mam grać w wista z tym na dętym sztywniakiem i prostakiem z głębi lasu? Weź sobie Hodsona! Nie będę się poświęcał dla twoich kaprysów! Cobie uśmiechnął się do niego, niczym do niesfornego dziecka.
- Nie masz wyboru, Profesorze. Za dziesięć minut bądź w błękitnym pokoju. Gra była nudna. Van Deusen robił sobie wyrzuty, że dał się wciągnąć. Żałował także, że zbyt pochopnie odstąpił Co biemu Bellengera Hodsona. On i Cobie ciągle wygrywali. Arthur Winthrop utyskiwał w duchu, że pójdzie z torbami, ograbiony przez własnego szwagra. Koło wpół do drugiej, kiedy wszyscy już padali z nudów, wydarzyło się coś, co rozbudziło senną atmosferę. Jeden z gwardzistów księcia, pełniący służbę na zewnątrz, wszedł na salę i zażądał natychmiastowej rozmowy ze swoim pa nem. Sprawa pierwszorzędnej wagi, powiedział. W posiadłości zawrzało. Hodson, który właśnie skorzystał z małej przerwy, żeby wychylić piwo, machnął cygarem w stronę pozostałych graczy. - Co się dzieje, panowie? Cobie oczywiście wiedział, ale pokręcił głową. - Nie mam pojęcia. Może książę już wychodzi? Hodson z uwagą obserwował grupkę dżentelmenów roz prawiających z nagłym podnieceniem. - Nie, Grant - mruknął. - To coś zupełnie innego. Odłożył cygaro i zawołał z wyraźnie prowincjonalnym akcentem: - Do diabła, co jest, panowie?! Zdradźcie nam tajemnicę! Dżentelmeni obruszyli się lekko na to nagłe wezwanie, które w dodatku padło z ust kogoś całkiem obcego. Potem jednak wzięła górę chęć przekazania niecodziennych nowin. Rainey zbliżył się do stolika. Skinął głową Grantowi, Win¬ thropowi i Van Deusenowi. Ich znał. Na Hodsona zaś popa trzył z góry.
- Nie słyszeliście jeszcze? Dziś w nocy policja wtargnęła do... domu madame Louise przy Haymarket. Aresztowano kilku przyjaciół księcia, sędziego Sądu Najwyższego i zna nego aktora. Co gorsza, na poddaszu znaleziono grupę dzieci - chłopców i dziewczynki - przetrzymywanych tam wbrew ich woli. Urwał. Nie musiał mówić nic więcej. Arthur Winthrop wlepił wzrok w Granta. Cobie jednak z nagłym zainteresowaniem wpatrywał się we fresk na sufi cie, przedstawiający ofiarę młodej Ifigenii. Groźny Jowisz unosił się nad dziewczęciem, trzymając piorun w dłoni. Cał kiem na miejscu, w tych okolicznościach, z rozbawieniem pomyślał Cobie. - Sędzia? - wyjąkał Arthur. - Czy przypadkiem nie sędzia Gascoigne? Rainey kiwnął głową. - Owszem. Wybierał się tam. Nie poszedłem z nim, bo ostatnio madame Louise patrzyła na mnie nieco krzywo. Nieprawda, pomyślał Cobie. Dla Raineya najzwyczajniej w świecie było tam za drogo. - Cobie, dzięki Bogu, że zagoniłeś mnie do stolika! - za wołał Arthur. Polubił szwagra jak nigdy dotąd. Tymczasem Bellenger Hodson na głos zapoznał - mówiąc jego słowami - lorda Rainsborough i resztę gości ze swoim zdaniem na temat wyuzdanych obyczajów angielskiej arysto kracji. Van Deusen popatrzył ponad stołem na swojego sta rego przyjaciela. Cobie wyglądał tak niewinnie, że w tej chwili mógłby pozować do portretu świętego Antoniego. Arthur, zadowolony, że uniknął straszliwej kompromita cji, porzucił grę i poszedł podzielić się nowiną.
- Wiedziałeś, diable! Wiedziałeś! - syknął Profesor. Skąd? Od kogo? - Ja? - zdumiał się Cobie. Był ucieleśnieniem niewinno ści. - A niby skąd? Cały wieczór spędziłem razem z tobą, zajęty własnymi sprawami i grą w wista. - Tak? A w pozostałe dni? Czym się zajmowałeś? Po wstrzymałeś Winthropa od wizyty u tej madame. Wiem, że to zrobiłeś. Użalał mi się w przerwie między kolejnymi roz daniami. Może zrozumie z czasem, że uchroniłeś go przed skandalem, który stanąłby kością w gardle członkom Kon gresu i prezydentowi. Kogo przekupiłeś? Ile cię to kosztowa ło? I co najważniejsze dlaczego? - Drogi Hendricku, chyba mnie przeceniasz. - Nie, Jake. Nigdy. Zbyt dobrze się znamy. Za kim go nisz? Kogo naprawdę szukasz? Nie mów mi, nie chcę wie dzieć. Nie będę musiał kłamać, kiedy wezmą mnie na prze słuchanie. Tutejsi policjanci w niczym nie przypominają na szych. Są mniej skorumpowani. - Mylisz się, przyjacielu. Są tacy sami. Nie myśl tylko, że do czegokolwiek się przyznaję. Twoim zdaniem, kogoś szukam? - Cobie wzruszył ramionami. Interesowało go tylko to, czy sir Ratcliffe znalazł się wśród aresztowanych. Jeśli tak, to po kłopocie. Jeśli nie... Coś mu jednak podpowiadało, że wkrótce się zobaczą. Dinah ciągle siedziała w kącie, ale wiedziała, że zaszły niezwykłe wydarzenia. Jakiś skandal? Nikt oczywiście nie pokwapił się w jej stronę ze stosownym wyjaśnieniem. Kiedy spytała o to Violet, usłyszała tylko: - To nie jest wiadomość dla małych dziewczynek. Zacze kaj na mnie na dole. Kenilworth chce już iść do domu.
Dinah posłusznie wyszła z sali. Po drodze natknęła się na Granta i Van Deusena. Pan Van Deusen śmiał się w dziwnie złośliwy sposób. Nie miała jak ich wyminąć. Zobaczyli ją i przerwali rozmowę. Ukłonili się niemal jed nocześnie. Dinah dobrze wiedziała, że powinna milczeć, ale nie mog ła powstrzymać się od pytań. Zaatakowała wyłącznie Van Deusena, jakby nie zauważy ła Granta. Ten zaś z kolei patrzył na nią uważnym wzrokiem. Ciekawe. Widać jej było halkę spod spódnicy? - Panie Van Deusen! Proszę mi powiedzieć, skąd to nagłe zamieszanie? Oczywiście, jeśli pan zechce. Książę nagle za chorował? Odpowiedź padła z ust Granta, gładka i spokojna, jakby nigdy nie doszło między nimi do bolesnych nieporozumień. - Nie, chociaż może się nieco niepokoić. Myślę, lady Di nah, że jest pani wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, iż kil ka dystyngowanych osób zostało aresztowanych w... hm... jakby to powiedzieć? W kompromitujących okolicznościach. Dinah była wystarczająco dorosła. Zrozumiała, co miał na myśli. Odpowiedziała mu bez wahania, usilnie próbując zapo mnieć o poprzedniej, bolesnej rozmowie. Inaczej nie wy krztusiłaby ani słowa. Podobnie jak Van Deusenowi, nie uszło jej uwagi, że pan Grant wyglądał dzisiaj zaskakująco niewinnie. Jak święty z kościelnego fresku. - Och, panie Grant! - zawołała z udanym zdziwieniem. - Cieszę się, że uznał mnie pan za dość mądrą. Nie zaszkodzi mojej reputacji, że rozmawiam z takim starcem? Wspomniał
pan kiedyś, że pozory mylą. Rzeczywiście, dzisiaj miałam tego najlepszy dowód. Także na to, że pańskie słowa jak zwy kle zawierają prawdę. Van Deusen zaniósł się donośnym śmiechem. Grant był bardziej dyskretny, ale uśmiechnął się szeroko i z szacun kiem pochylił głowę. - Miło mi, lady Dinah, że tak dokładnie zapamiętała pani moją skromną wypowiedź. Chciałbym, żeby w ten sposób postępowali wszyscy moi przyjaciele. Dinah wykorzystała ten lapsus. - Nie zaliczam pana do przyjaciół, panie Grant - rzuciła już w progu. - Pańskie słowa pamiętam tylko po to, aby móc użyć ich przeciwko panu. Jak słusznie podejrzewała, nie wywarło to na nim naj mniejszego wrażenia. Skłonił się ponownie i położył rękę na sercu. - Touche, lady Dinah. Proszę częściej mnie naśladować i ostrzyć dowcip. Niech nic się nie marnuje! - oto moja de wiza. Odwróciła się bez jednego słowa, odebrała płaszcz z rąk służącej i odeszła. - Na Boga, Cobie, ta dziewczyna to istny skarb - szepnął Van Deusen. - Gdybyż tylko jej uroda pasowała do intelektu. Cobie popatrzył nań tak zimno, że Profesor urwał w pół słowa. - Poczekaj, mój drogi. Jeszcze trochę i naprawdę roz kwitnie.
Rozdział szósty Przez kilka dni w Londynie nie mówiło się o niczym in nym tylko o aresztowaniach w przybytku madame Louise. Złapano tam grube ryby. Rzecz jasna, każdą rozmowę toczo no w zacisznym gronie, za zasłoną wachlarza lub w azylu męskiego klubu. Pearson przemyciła do domu jedną z gazet, których Dinah pod groźbą kary nie mogła nawet oglądać. Tam też znalazły szczegółowy opis wydarzeń, o których pan Grant mówił tak oględnie. Komisarz musiał zdać dokładny raport mężczyźnie dzier żącemu w ręku ogromną władzę. - Nie, nie! - zawołał najbardziej szczerze, jak potrafił. Nie planujemy żadnej większej akcji przeciwko innym domom publicznym. Ten ruch podyktowały względy bezpie czeństwa. Madame Louise stała się niedyskretna. Przecież nie chciałby pan skandalu! Uciekło dziecko. Proszę o tym pomyśleć! Co byśmy zdziałali, gdyby wiadomość o tym fa kcie dotarła do opinii publicznej? A w ten sposób mamy wszystkich w garści. Ani słowem nie wspomniał o tajemniczym nieznajomym, który szastał pieniędzmi, jakby to były kamyczki zebrane z ulicy. - Pamiętał pan moją prośbę, żeby przed każdym takim
posunięciem wysłać dyskretne listy w pewne określone miej sca? - spytał mężczyzna. Komisarz popatrzył w okno. - Tak się też stało - odparł gładko. - Musiałem to zrobić, gdyż w przeciwnym razie skandal objąłby zbyt szerokie krę gi. Rozumie pan. Dymisja rządu. Zawiesił głos i uśmiechnął się do rozmówcy. Ten szybko spojrzał w bok. Komisarz nie zamierzał wspomnieć, że stojący przed nim sir Ratcliffe Heneage - jeden z najwierniejszych klientów madame - też należał do grona szczęśliwców, którzy na swo ich biurkach znaleźli kopertę z napisem PILNE I POUFNE. Wewnątrz koperty był krótki list następującej treści: „W tym tygodniu lepiej niech Pan zrezygnuje z wizyt w pewnym przyjemnym miejscu. Chodzi o zachowanie dys krecji". Uzgodniona wcześniej wiadomość zawierała wszystkie niezbędne informacje, jakie chciał znać sir Ratcliffe. Przez kilka następnych dni częściej pojawiał się wśród przyjaciół i wydał małe przyjęcie w swojej rezydencji. Zaprosił kilku notabli w ten sam wieczór, w który odbywał się bal u Har¬ rendene'ów. Wiadomość o policyjnym nalocie przyjął ze sto sownym zdumieniem. Ze smutkiem pokręcił głową i głośno ubolewał nad upadkiem obyczajów. Na dole Walker i Bates męczyli się nad portretem pamię ciowym tajemniczego pana Horne'a. Portrait parle to nowa metoda identyfikacji przestępców, stosowana już z powodze niem przez francuską policję, ale w Scotland Yardzie dopiero w powijakach. Walker przystąpił do działania nazajutrz po drugim spot-
kaniu z Horne'em. Komisarz kazał zdwoić mu wysiłki, żeby ustalić prawdziwą tożsamość krezusa. Walker długimi godzi nami wytężał oporną pamięć. Wreszcie wezwał na pomoc Batesa. - Musisz przecież coś pamiętać! Coś, co nas naprowadzi na właściwy trop. Bates podrapał się po głowie. - No. Był mańkutem. Walker łypnął na niego złym okiem. - I dopiero teraz mi to mówisz? Po tygodniu? Jesteś zu pełnie pewien? Bates zamknął oczy. - Tak. Chwycił mnie prawą ręką, a lewą wyciągnął nóż. Pamiętałem, że coś z nim nie tak. - Wielu ludzi jest leworęcznych, ale to już coś. Walker przypomniał sobie, że pan Horne rzeczywiście sięgnął lewą ręką do kieszeni zniszczonego płaszcza, żeby wyjąć sakiewkę z pieniędzmi. Brak ci spostrzegawczości, stary, pomyślał ze zniechęceniem. „Mańkut" - zapisał w notesie. - Włosy, Bates. Jakie miał włosy? - Wie pan przecież, że nie widziałem go tak dobrze bronił się sierżant. - A pan coś zauważył? - dodał bez krzty szacunku. - Niebieskie oczy. To też niewiele, bo ludzi o niebieskich oczach jest dosłownie bez liku, ale to lepsze niż nic, Bates. Mańkut o niebieskich oczach. Cobie Grant stał przed lustrem w swoim pokoju i żonglo wał dla przyjemności najpierw trzema, a potem czterema pi-
łeczkami. Nikt z jego znajomych - poza Hendrickiem Van Deusenem - nie potrafił powtórzyć tej sztuczki. Równie wprawnie posługiwał się lewą ręką jak prawą, ale nie lubił się tym chwalić. Była to jego mała tajemnica, przydatna w wielu sytuacjach. Widział Dinah dwukrotnie przed nocną akcją policji. Za każdym razem kłaniał jej się z daleka. Ledwie raczyła go za uważyć. Nie wiedziała, że działania nad „przypadkiem Dinah Freville" były już w pełnym toku. Na początku tygodnia do spokojnego gabinetu w Balliol, zajmowanego przez profesora Fabiana, zajrzał woźny. Przy niósł wiadomość o niespodziewanym gościu. - Przyszedł pan Jacobus Grant. Chce się widzieć z profe sorem w pilnej sprawie osobistej. Profesor Fabian westchnął. Tego ranka chciał w ciszy przeczytać pewien unikalny kodeks, a tu czekała go rozmo wa z jakimś nieznajomym. W dodatku „w sprawie osobi stej". Nie zwykł rozważać z obcymi osobistych spraw. W końcu jednak, wiedziony ciekawością, zgodził się przy jąć pana Granta. Pewno to jakiś syn dziedzica, pomyślał. Po trzebuje duchowego wsparcia, zanim rozpocznie na własną rękę „karierę" w (Mordzie. Profesor Fabian z dużym cyni zmem odnosił się do życia, co po części wynikało z faktu, że był jednym z najlepszych wykładowców najbardziej presti żowej uczelni w całej Anglii. Mimo majowej, słonecznej pogody, w pokoju profesora wesoło trzaskał ogień na kominku. Woźny po krótkiej chwili przyprowadził gościa. Jacobus Grant w niczym nie przypo minał leniwego arystokraty. Antinous to czy Apollo? - zasta nawiał się profesor Fabian, z podziwem patrząc na jego apa-
rycję. Pogański bóg, który jakimś cudem przetrwał do na szych czasów i przywdział nowe szaty. Ale nawet surdut nie jest w stanie ukryć idealnych proporcji muskularnego ciała. Ciekawe, ile ma lat? Na pewno nie dobił trzydziestki. Pan Grant mówił melodyjnym, głębokim głosem i miał nienaganne maniery. Przeprosił profesora za nagłe najście i nie skorzystał z propozycji, by usiąść. - Wolałbym z panem rozmawiać na stojąco - powiedział spokojnie. Zrozumiałe, że po tej deklaracji Fabianowi także nie wypadało wrócić na fotel. Cobie obserwował go spod oka. Prawdę mówiąc, właśnie tak sobie wyobrażał ojca Dinah. Profesor Fabian był przy stojnym mężczyzną w średnim wieku. W młodości mógł za wrócić w głowie niejednej kobiecie. Dinah więcej odziedzi czyła po nim niż po Freville'ach. Jeszcze jeden afront wobec dumnego rodu i dowód na to, że w odpowiednim czasie i przy dobrym traktowaniu, Dinah mogła stać się o wiele piękniejsza od przyrodniej siostry. - Nie zna mnie pan - zaczął Cobie bez zbędnych wstę pów - postaram się więc jak najszybciej naprawić to niedo patrzenie. Powiedziawszy wprost i bez ogródek: przybyłem tutaj, aby prosić pana o zezwolenie na ślub z pańską córką, lady Dinah Freville. Zanim pan odpowie, chciałem dodać, że posiadam wystarczające środki, żeby zapewnić jej odpo wiednią przyszłość. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczo nych. Mój ojczym to John Dilhorne ze znanej firmy „Dil horne i Rutherford", a zarazem rodzony brat sir Alana Dil horne'a, o którym pan bez wątpienia słyszał, jako że przez wiele lat był pan członkiem rządu. Mój majątek przewyższa stan posiadania obu wymienionych krewnych.
Louis Fabian popatrzył na niego z bezbrzeżnym zdumie niem. - Dlaczego przyszedł pan z tym do mnie? Pozbawiono mnie prawnej opieki nad lady Dinah Freville. Lekko zająknął się przy ostatnim słowie. - Dobrze wiem, że jest pan jej prawdziwym ojcem - nie mal nonszalancko odparł Cobie. - Nie pragnąłem rozmowy z lady Kenilworth ani z jej mężem, którzy przejęli rolę for malnych opiekunów, gdyż wiem skądinąd, że każde z nich, z czysto partykularnych powodów, odmówi zgody na nasz związek. Co gorsza, nie mogę z tą propozycją zwrócić się bezpośrednio do lady Dinah. Z pewnych przyczyn, o których opowiem za chwilę, nie jestem przez nią lubiany. Chcę ją po ślubić, gdyż bardzo potrzebuję żony, a przy okazji wysoko cenię jej intelekt i uważam, że będziemy szczęśliwi. Niestety, aby to osiągnąć, muszę zastosować pewną sztuczkę. Chodzi mi przede wszystkim o dobro lady Dinah. Nie mogę ścier pieć, w jaki sposób jest traktowana w domu Kenilworthów. Obawiam się, że siostra podsunie jej najmniej odpowiednie go kandydata na męża, czym ostatecznie ją pogrąży na całą resztę życia. Mam nadzieję, że jako ojciec dołoży pan wszel kich starań, by uratować córkę przed najgorszym. Przerwał i ze zwycięskim uśmiechem czekał na odpo wiedź profesora. - Wspomniał pan coś o miłości? - powoli zapytał Fa bian. - Kocha pan moją córkę? Tym razem Cobie nie posiadał się ze zdziwienia. - Miłość, szanowny panie? A co to ma wspólnego z mał żeństwem? Zwłaszcza panu nie muszę tłumaczyć takich rze czy. Szanuję pańską córkę, pragnę ją uratować i wiem, że
przy moim boku zazna po ślubie prawdziwego szczęścia. Je żeli pan się zgodzi, zaraz panu przedstawię moją propozycję. Jak mniemam, jest pan realistą, więc zrozumie pan, dlaczego działam w taki, a nie inny sposób. Przymus bywa męczący, lecz czasami jest jedynym sposobem wyjścia z niewdzięcz nej sytuacji. Przybyłem tutaj w poszukiwaniu moralnego -wsparcia od człowieka, o którym moi przyjaciele twierdzą, że posiadł nie tylko rozum, ale również niezwykłe poczucie rozsądku. To rzadkość w dzisiejszym świecie, zwłaszcza wśród naukowców. Louis Fabian był tak zaskoczony wszystkim, co usłyszał, że przez kilka minut nie mógł wykrztusić ani słowa. Milczał więc i spoglądał przez okno na dwóch swoich kolegów po grążonych w zażartej dyskusji. Szli przez ogród, a ich czarne togi furkotały na silnym wietrze. - Zaciekawił mnie pan - powiedział w końcu do Granta. - Albo jest pan bezczelnym łotrem, albo niezwykłym filan tropem. Pański pragmatyzm mnie zadziwia. Jednak proszę mówić dalej. Dzisiaj rano wstałem z przekonaniem, że czeka mnie jeszcze jeden nudny dzień wśród książek. Jakże mocno się pomyliłem! - Z chęcią, panie profesorze - z uśmiechem zgodził się Cobie. - Liczę na to, że dojdziemy do porozumienia. Zwła szcza teraz, kiedy zgodnie z prawdą nazwał mnie pan łotrem. Proszę wysłuchać mojej propozycji. - Pod warunkiem, że pan usiądzie, panie Grant, i poczę stuje się kieliszkiem wyśmienitej sherry. Nie co dzień mam okazję rozmawiać z człowiekiem, który w tak nietypowy sposób prosiłby o rękę mojej córki. - Jak pan sobie życzy - odparł Cobie. Usiadł i przyjął
z rąk Fabiana kieliszek rzeczywiście znakomitego trunku. Potem w rzeczowy sposób nakreślił plan działania. Profesor przyglądał mu się z sardonicznym uśmiechem. W końcu roześmiał się na całe gardło. - Jest pan pewien, że to się powiedzie?' - Bez wątpienia, panie profesorze. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wszyscy będą zadowoleni. Ja najbardziej. - To prawda. Pan najbardziej. Zakładam jednak, że bę dzie pan dobry dla Dinah. Kocham ją i leży mi na sercu jej dobro. Chciałaby wrócić do Somerset, lecz na to nigdy nie zyska zgody opiekunów. Jeśli pan ją poślubi, uwolni się przy najmniej od nich. A to dla mnie najważniejsze. Odstawił kieliszek, pochylił się i powiedział z powagą: - Jestem tylko człowiekiem. Właśnie jako człowiek, z ca łego serca życzę panu powodzenia. Niech to będzie także choć częścią zapłaty za krzywdę, jakiej dziewiętnaście lat te mu doznała Charlotte. Miałem zamiar porzucić karierę na ukową, a lord Rainsborough zgodził się już nawet na rozwód. Zmienił jednak zdanie, kiedy wyszło na jaw, że Charlotte jest w ciąży. Zebrałem trochę oszczędności - w sam raz, żeby za pewnić nam skromne, lecz uczciwe życie. Rainsborough nas oszukał. Zaraz po moim wyjeździe odwołał wszelkie ustale nia i zatrzymał Charlotte przy sobie. Chciałem, żeby odeszła i zamieszkała ze mną. „Nie" - powiedziała. „Zagroził mi, że cię zniszczy, jeżeli go porzucę". Boże, przebacz, że jej posłu chałem. Najcięższa kara za nasze grzechy spadła na biedną Dinah. Teraz pan obiecuje, że zapewni jej szczęście i przy okazji przytrze nosa Kenilworthom. Zgadzam się i zapra szam pana na obiad. Chcę lepiej poznać przyszłego zięcia.
Wszystko więc poszło lepiej, niż Cobie mógł przewidzieć. Z błogosławieństwem Fabiana powracał do Londynu, żeby podjąć walkę o Dinah. Po kilku tygodniach pobytu w Londynie i Moorings Cobie Grant zyskał wśród karciarzy opinię „ślamazary", ponieważ bez protestów dawał się ograć z pokaźnych sum pieniędzy. Tydzień po tym, jak spotkał się - i zaprzyjaźnił - z profe sorem Fabianem, znów zasiadł do stolika. Szło mu wyjątko wo kiepsko, zarówno w klubie, jak i w Mayfair. Bywało, że próbując się odegrać, przesiadywał do późnej nocy. Najwięcej wygrał od niego Rainey, chociaż sir Ratcliffe Heneage wcale nie był gorszy. Rainey pomału zaczął mieć nadzieję, że za pieniądze Jankesa zdoła wkrótce wykupić ro dowy majątek Freville'ów. - Fortuna bywa bardzo kapryśną kochanką - oświadczył Cobie, gdy Rainey i sir Ratcliffe zgarnęli wyjątkowo wysoką stawkę. - Chyba sam diabeł tkwi w tych kartach! - Nie możesz mieć we wszystkim szczęścia, Grant - lek ko protekcjonalnym tonem odparł Rainey. - Wieść niesie, że w niektórych sprawach radzisz sobie wyjątkowo dobrze. Znacząco mrugnął do sir Ratcliffe'a. Ten zaś był niezmier nie kontent, że przystojny rywal, który bez większego trudu zdobył wdzięki Violet Kenilworth, w inny sposób płacił za swoją popularność. „Grant powinien pamiętać - mawiał nie raz - że szczęście w kartach, to nieszczęście w miłości. I na odwrót. Jak tak dalej pójdzie, to za jego sprawą Rainey stanie się bogaczem". Innym razem powtarzał: „Biedaczysko Grant musi słono opłacać przywilej przebywania z Violet".
Rainey - zadowolony z siebie i jak zwykłe głupi - posta nowił, że następnym razem na dobre oskubie Granta. Jego zdaniem Apollo nie miał talentu i szczęścia, by być dobrym graczem. Cobie tymczasem bez żenady korzystał ze znaczonych kart sir Ratcliffe'a i wciąż przegrywał. Mniej więcej w tym samym czasie co Rainey doszedł do wniosku, że czas zacząć działać. Długi powróz już ukręciłem, pomyślał. Pora zawią zać pętlę. Teraz wystarczyło jedynie pchnąć Raineya we wła ściwą stronę, żeby sam się pogrążył. Zachowywał się z pełną swobodą. Przyjął zaproszenie na kolację do sir Ratcliffe'a, który ostatnio unikał zabaw poza domem, czekając, aż przycichnie wrzawa wywołana aferą u madame Louise. Rainey przyszedł tam także, z mocnym przekonaniem, że tym razem Jankes spłucze się do nitki. - Proponuję dzisiaj podwyższyć stawkę - powiedział przed pierwszym rozdaniem i wymienił tak niebotyczną kwotę, że Cobie zachichotał w duchu. Tak, to była noc, którą przewidział w rozmowie z profesorem Fabianem. Udawał pijanego. Bełkotał i gestykulował, chociaż w rze czywistości był zupełnie trzeźwy i czujny na każdy ruch ze strony przeciwników. Po północy wykorzystał machlojki sir Ratcliffe'a i zaczął wygrywać. Po pierwszym „szczęśliwym" rozdaniu wymamrotał, że trzeba znów podnieść stawkę. Na iwny Rainey z radością przystał na tę propozycję. Nie upłynęło wiele czasu, a z goryczą spuścił nos na kwintę. Sir Ratcliffe też spoważniał. Cobie natomiast zbierał gratulacje od pozostałych graczy. - Mam fart! - wybełkotał. - Po tylu tygodniach. Potem wszyscy umilkli, gdyż Cobie - ciągle z pomocą
znaczonych kart sir Ratcliffe'a - zaczął wygrywać rozdanie za rozdaniem. Korciło go, żeby wytłumaczyć arystokracie-szulerowi, że z tak marnymi sztuczkami długo by nie pożył na pograni czu Arizony. W zamian jednak prawił mu rozmaite grzecz ności. Rainey pił jak smok i przegrywał coraz więcej. Zachodzi ła obawa, że zwali się pod stół, zanim Cobie zada mu coup de grace. Jakoś jednak wytrwał aż do czwartej rano, kiedy pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez szpary w zaciągniętych zasłonach. Cobie wygrał już dużo więcej niż to, co w ciągu dwóch miesięcy przegrał do Raineya, który był zrujnowany, lecz ciągle wierzył, że odzyska utracone szczęście. Skrzywił się, kiedy Grant zgarnął na jeden stos wszystkie banknoty i weksle. - Mam dosyć! - zawołał Cobie. - Na dzisiaj koniec. Świt już za pasem. Rainey pochylił się nad stołem. - Niech cię szlag, Grant! Nie możesz ciągle wygrywać. Jeszcze jedno rozdanie. Cobie uśmiechnął się krzywo. - Po co? - zapytał, przeciągając głoski. - Jestem zmę czony i śpiący. Nie chciał, żeby ktoś potem powiedział, że Rainey za jego namową rzucił się głową w topiel. - Jeszcze jedno rozdanie - upierał się Rainsborough. Daj mi ostatnią szansę, żeby się odegrać. Cobie chwiejnie pochylił głowę i zastanawiał się przez chwilę.
- Dobrze, Rainey - powiedział w końcu. - Stawiam wa runek: jeśli przegrasz, nie przyjmę już weksli. Rainsborough odchylił się na krześle. - Nie będziesz musiał. Nie przegram. Zaczynasz licy tację? - Tylko nas dwóch zostało przy ostatnim rozdaniu. Nie chcę korzystać z żadnych przywilejów. Przełóżmy karty i zo baczmy, kto zacznie. Wśród zebranych rozległ się głośny pomruk aprobaty. Rainey bez wahania przystał na tę propozycję. Cobie ukrad kiem ułożył karty w odpowiedni sposób i pozwolił mu roz począć. Ze złośliwym uśmieszkiem patrzył na zadowoloną minę Raineya. Każdy by się cieszył, gdyby od razu, z ręki, dostał kolor. Zwycięzca mógł być tylko jeden. Zbliżał się nie uchronny koniec. Pozostali gracze, nie wyłączając sir Ratcliffe'a, bacznie obserwowali grę. Promieniejący szczęściem Rainey ciągle podbijał stawkę, aż wreszcie krzyknął: - Sprawdzam! Na kawałku papieru napisał oświadczenie, że w przypad ku przegranej zgadza się zastawić Borough Hall wraz z przyległościami. Był pewien wygranej. Cobie wyłożył swoje karty. Miał cztery asy. Rainey wpa trywał się w nie, jakby miał nadzieję, że znikną ze stołu. - Przegrałem - szepnął. Cobie ziewnął szeroko. - Chyba tak. Szczęście zatem nie opuściło mnie do koń ca. To dobrze, bo już trochę zaczynałem się martwić. Nie wspomniał o tym, że najtrudniejszą rzeczą było nie
wygrywać. Zwłaszcza wówczas, kiedy nikt go nie znał. Do dzisiejszego wieczora grał uczciwie, pilnując, żeby nikt go nie złapał na najmniejszym oszustwie. Dzięki temu teraz mógł uniknąć oskarżeń. Podobnie jak Alan i dziadek Tom - którego tak bardzo przypominał - Cobie nie miał najmniejszych wyrzutów su mienia, kiedy udało mu się okpić jakiegoś szulera. Teraz zro bił to przede wszystkim przez wzgląd na Dinah. Zarówno Rainey, jak i sir Ratcliffe musieli ponieść zasłużoną karę. Sir Ratcliffe także przegrał niemałą sumę i, podobnie jak Rainey, nie miał najmniejszej szansy, żeby ją kiedyś odzyskać. Cobie wziął do ręki leżący na stole papier. - Jestem zupełnie zrujnowany, Grant - odezwał się Rai ney. Twarz miał szarą jak popiół. - Co mogę teraz zrobić? Brakuje mi pieniędzy, żeby cię całkowicie spłacić. Straciłem dom. Dom, który od pokoleń należał do mojego rodu! Co mam robić? Co robić? Ostatnie pytanie powtarzał jak litanię. Cobie wlepił wzrok w stół i na pozór zamyślił się głę boko. - Czy znajdzie się tu jakieś ciche miejsce? - zapytał w końcu sir Ratcliffe'a. - Chciałbym porozmawiać z Rai¬ neyem na osobności. Załatwimy to, zanim wyjdę. Tak chyba będzie lepiej. Sir Ratcliffe przyznał mu rację. Wiedział, że do wieczora wieść rozniesie się po całym Londynie, a wcale nie chciał, by opowiadano, że to u niego jakiś Jankes obłupił ze skóry młodego arystokratę. - Przejdźcie do gabinetu - zaproponował. - To tuż obok. - Dobrze. Zgadzasz się, Rainey?
- Oczywiście. Na wszystko się zgadzam. Nie, to znaczy nie tak. Chociaż zgoda. Rozmowa mi nie zaszkodzi. Nie wiem, co mógłbyś mi powiedzieć? - Pogadamy tylko we dwóch - rzekł Cobie i niemal we pchnął zdruzgotanego Raineya do gabinetu sir Ratcliffe'a. Zamknął za sobą drzwi. - Grant! - zawołał Rainey. - Nie mogę ci zapłacić! Nikt mi nie pożyczy tak ogromnej sumy. Jeśli zabierzesz Borough Hall, to będzie mój ostateczny koniec. Boże, chyba zwario wałem! Przecież to dług honorowy, nie można go umorzyć! - Nie biorę tego pod uwagę. - Cobie mówił spokojnie. - Nie pragnę twojej krzywdy, Rainey. Dobrze wiem, że stałeś u progu bankructwa już przed dzisiejszym wieczorem. Pew nie właśnie dlatego tak bardzo pragnąłeś wygrać, żeby szyb ko pospłacać ciążące na tobie długi. Jeśli pozwolisz, pomogę ci, raz na zawsze uwolnię cię od kłopotów finansowych. Wy słuchasz mnie? - Zrobię, co zechcesz, Grant, choć nie wyobrażam sobie, co mógłbyś zaproponować. - Nie? To siadaj. Zaraz ci powiem. W paru oględnych słowach wyjaśnił mu swoje zamiary. Rainey po każdym zdaniu gorączkowo kiwał głową. - To wszystko, Grant?! - zawołał wreszcie z ulgą. Masz moje słowo, że spełnię to co do joty! Inaczej nie nazy wam się Gerald Freville! Na tyłach domu Kenilworthów przy Piccadilly znajdowa ła się niewielka szklarnia. Dinah zaglądała tam często, by po móc ogrodnikowi w przesadzaniu kwiatów. Violet, chociaż niechętnie, dała jej na to zgodę.
Dinah słyszała, że przyszedł Rainey, ale wolała go unikać. Ostatnio ciągle jej dokuczał. Podobnie jak Violet, uznał ją za zakałę rodziny. Poprawiła brązowy fartuszek i odgarnęła z czoła niesforny kosmyk włosów. W głębi duszy szczerze żałowała, że nie może być choć przez chwilę tak piękna i ele gancka jak siostra. Ktoś uchylił drzwi szklarni. W progu stanął lokaj Kenil¬ worthów. - Pani brat chce się z panią widzieć, lady Dinah. Czeka w gabinecie jego lordowskiej mości. Kazał mi powiedzieć, żeby pani natychmiast przyszła. Natychmiast?! Co on sobie wyobraża? Dinah ruszyła ko rytarzem. Rainey rzeczywiście czekał z niezwykle poważną miną w gabinecie, za biurkiem Kenilwortha. A ten gdzie się podział? Była za to Violet, ubrana wspanialej niż zwykle i jakby złowroga. Razem wyglądali jak sędziowie czekający na for malne ogłoszenie wyroku. Rainey niedbałym ruchem wskazał krzesło. W ręku trzy mał jakiś papier. Dinah posłusznie usiadła. Rainey z dezapro batą spojrzał na jej fartuszek. W pośpiechu zapomniała go zdjąć przed wyjściem ze szklarni. - Droga Dinah - zaczął - rozmawiałem ostatnio z panem Jacobusem Grantem, powszechnie znanym w londyńskim towarzystwie jako Cobie Grant. Przerwał. Dinah z zainteresowaniem czekała, co nastą pi po tak napuszonym wstępie. Rainey nigdy nie zacho wywał się w ten sposób. Zawsze był nonszalancki albo wręcz beztroski jak mały chłopiec, chociaż dobiegał czter dziestki. Nie pasowała do niego poza statecznego męża sta-
nu. Dinah z trudem powstrzymywała się, żeby nie parsknąć śmiechem. Milczała. Co też wspaniały pan Grant miałby mi do prze kazania? - zadała sobie w duchu pytanie. Rainey wyraźnie był zły, że się nie odezwała. W oczach Violet zamigotały niebezpieczne błyski. - Poprosił mnie o twoją rękę. Zachował się jak należy, wziąwszy pod uwagę, że w chwili obecnej jestem twoim opiekunem. Dinah nie wierzyła własnym uszom. Krew odpłynęła jej z twarzy. Na pewno się nie przesłyszała? To nie był sen? Nikt tutaj nie zwariował? - Cobie Grant pragnie mnie poślubić? - wyszeptała z niedowierzaniem. - To chyba jakiś żart. Wcale go nie chcę za męża. Ani myślę... Urwała, bo najzwyczajniej w świecie zaniemówiła ze zło ści. Nie wiedziała, co odpowiedzieć na tak niedorzeczną pro pozycję. Najdziwniejsze, że Rainey także pobladł. Chyba nie przy szło mu do głowy, że ktoś taki jak Dinah mógłby odrzucić oświadczyny Apollina. - Zastanów się przez chwilę - powiedział z napięciem w głosie. - Spróbuj spokojnie pomyśleć. Grant nie żartuje. Masz przed sobą niezwykłą szansę. To przecież bardzo bo gaty człowiek. - Mówię zupełnie poważnie - odparła Dinah. Rumieniec wypełzł na jej policzki. - Po pierwsze, nie myślę jeszcze o małżeństwie. Po drugie, nawet gdybym myślała, za nic nie wyjdę za Granta. Nawet gdyby był jedynym mężczyzną na świecie!
Rainey poczerwieniał jak burak. - Niby dlaczego?! - huknął. - To prawdziwy krezus. W Ameryce tacy bogacze stanowią arystokrację. Wszystkie damy z towarzystwa za nim szaleją. Poza tym jest zabójczo przystojny. Prawda, Violet? Powinnaś się cieszyć, a nie za chowywać się w ten sposób! Dinah wbiła wzrok w podłogę. - Wybacz, Rainey. Wszystko, co przed chwilą powie działeś, to szczera prawda. Powinnam być szczęśliwa. A jed nak nie jestem. Nie mam pojęcia, dlaczego wybrał mnie na żonę. Całkiem niedawno poniżał mnie słowem i zachowa niem. Violet wie o tym. - Tak - warknęła Violet z grymasem wściekłości na twa rzy. - I też nie rozumiem, dlaczego wybrał właśnie ciebie. To zresztą nieważne. Zrobił to, i Rainey ma zupełną rację. Postąpisz głupio, jeżeli mu odmówisz. Niemożliwe! - pomyślała Dinah. I kto to mówi? Ta sama Violet, która całkiem niedawno zabroniła mi się do niego zbli żać, teraz namawia mnie do małżeństwa? Cóż to za nagła zmia na? Jak to się stało, że raz w życiu poparła zdanie Raineya? Nig dy w niczym się nie zgadzali. Diabelnie tajemnicza sprawa. A może mam jej powiedzieć, że go nie chcę, bo był jej kochankiem? Przewrotna pamięć podsunęła jej widok roześmianej twa rzy Granta. Tak wyglądał za pierwszym razem, kiedy go zo baczyła z gitarą, w bibliotece. Co by odpowiedziała, gdyby wtedy jej się oświadczył? - On mnie przeraża - wyjąkała nagle, w dodatku zgodnie z prawdą. Nie wiedziała, skąd brał się ten strach, zagnieżdżo ny gdzieś w głębi duszy.
- Przeraża?! - zawołali chórem. - Zupełne dziecko z ciebie - dodała Violet. - Jest niebezpieczny - upierała się Dinah. - Naprawdę te go nie widzicie? Czy jej się zdawało, czy Rainey umknął wzrokiem? - Owszem, w łóżku bywa prawdziwym tygrysem - bez zastanowienia rzuciła Violet. - Nie sądzę jednak, byś od razu tego doświadczyła! - Nawet o tym nie pomyślałam - spokojnie odpowie działa Dinah. Zawahała się chwilę. - Poza tym, mam inne plany. - Inne plany? - Rainey po prostu oniemiał, a potem wy buchnął: - Co to, u licha, ma znaczyć? Jakie możesz mieć plany? Dinah popatrzyła na niego podejrzliwie. Skąd ta nagła de speracja? - Chce jechać do Oxfordu, aby zamieszkać ze znanym ci człowiekiem i grać rolę uczonej - złośliwie wtrąciła Violet. - Nieprawdaż, droga siostro? Dinah skinęła głową i przełknęła łzy. Tym razem Rainey okazał się gorszy od Violet. - Oszalałaś - stwierdził. - Po wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy, lady Dinah? - Podkreślił dwa ostatnie słowa. - Nie jestem damą - wykrztusiła. - Nie musisz do mnie tak mówić. - Jesteś - wycedził Rainey. - Mój własny ojciec w świet le prawa jest także twoim ojcem. - Przerwał, jakby nagle za brakło mu tchu. - Hodowaliśmy cię przez lata, niczym ku kułkę w rodzinnym gnieździe, a ty teraz odmawiasz nam po mocy?
- A jakąż to pomocą ma być mój ślub z Grantem? Co to wszystko znaczy? - Zerwała się na równe nogi. - Wyjadę do Faa. Poproszę go o schronienie. Nie powstrzymacie mnie. Nie możecie. Violet straciła cierpliwość. - Powiedz jej - warknęła. - Grant cię prosił, żebyś nic nie ukrywał. Miał rację. Powiedz jej całą prawdę. Niech zro zumie, że nie ma wyboru. - Dlaczego? - Dinah patrzyła na nich osłupiałym wzro kiem. - Dlaczego nie mam wyboru? Dlaczego muszę go po ślubić?! - Żeby nas uratować - odpowiedział Rainey. - Jestem je go dłużnikiem. Przegrałem całe miliony. Gdybym musiał go spłacić, stracilibyśmy dosłownie wszystko. Borough Hall, posiadłość, dom i tak dalej. Zostalibyśmy bez dachu nad gło wą. Jeśli zostaniesz jego żoną, zniszczy moje weksle. - Wszystko? - z osłupieniem powtórzyła Dinah. Wszystko? To znaczy ile? - Jeśli mówię wszystko, to wszystko. I tak byłem bankru tem, zanim zastawiłem Borough Hall. Liczyłem... liczyłem na to, że wreszcie wygram. Że karta się odmieni. Nie chcia łem skończyć na Queer Street. - Zgodził się zniszczyć weksle, jeżeli mnie sprzedasz? Jak mogłeś na to pozwolić?! Nie ośmielił się, jak prawdziwy dżentelmen, porozmawiać wyłącznie ze mną! A wiesz dla czego? Bo zupełnie słusznie spodziewał się, że mu odmówię. Gardzę nim! Zrobił to tylko po to, żeby zmusić mnie do mał żeństwa! I ty, w obliczu tak bezsprzecznych faktów, śmiesz twierdzić, że on jest niegroźny? Popierasz takie działania? Zupełnie nie wiem, dlaczego mnie sobie upatrzył.
- Da się go polubić - wtrąciła Violet w desperackiej pró bie uratowania brata. - Zwłaszcza w łóżku. Trafiło ci się jak ślepej kurze ziarno. Cobie Grant zażądał, żeby była obecna przy tej rozmowie. Bez trudu zrozumiała jego prawdziwe intencje. W ten sposób chciał ją ukarać za poprzednie postępowanie wobec Dinah. Miotały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony wcale nie pragnęła totalnej klęski Freville'ów - i Raineya, a z drugiej - z ciężkim sercem myślała o ślubie Dinah i Apollina. - Trafiło mi się? - bezradnie zawołała Dinah. - Mam się poświęcić dla ratowania rodowej posiadłości? A kiedy ją znowu przegrasz, Rainey? - To niemożliwe - odparł ze wstydem. Popatrzyła na niego zdziwiona. Był zupełnie zgnębiony. - Co to znaczy? Rainey spuścił głowę. - Jeśli zgodzisz się go poślubić, ustanowi powiernika do opieki nad Borough Hall. Wyznaczy mi dożywotnią pensję i pozwoli pozostać w rezydencji. Wszystko będzie tak, jak bym nigdy nie przegrał. Sama widzisz. Musisz zostać jego żoną. - Prawdziwy diabeł - szepnęła Dinah ze łzami w oczach. - To się nazywa szantaż! Groźbą wobec ciebie zmusza mnie do małżeństwa. Jak to osiągnął? Podejrzewam, że najzwy czajniej oszukiwał. - A kto to może wiedzieć? - odezwała się Violet. - Wiele przez to osiągnął: córkę para za żonę, poważanie, pozycję i miejsce w społeczeństwie. Wszystko za jednym zamachem. - Poważanie? Nie musi o to zabiegać. Jego stryjem jest sir Alan Dilhorne. To chyba w zupełności wystarcza.
- Ale nieprawdziwym! - ze złością odpowiedziała Violet. - Grant to znajda. Został adoptowany. Nawet nie pochodzi z ich rodu. W małżeństwie z tobą upatruje o wiele lepszą szansę. - I dlatego to robi? - sceptycznie zapytała Dinah. Za uro dziwą twarzą pana Granta kryje się iście diaboliczny umysł, pomyślała. - Nie wierzę. Takie rzeczy w ogóle go nie obcho dzą. Nie dba o opinię. - A więc choć trochę myślisz o nim? - z drwiącym uśmiechem powiedziała Violet. - Owszem. - Dinah ochłonęła już ze zdenerwowania i była teraz zimna niczym sopel lodu. - Jest inny niż wszy scy. Skąd mu przyszło do głowy, by prosić o moją rękę? Zwariował? Mógłby skinąć palcem, a miałby u swoich stóp wszystkie utytułowane damy i dziedziczki Londynu. Dlacze go chce mnie kupić? Bo to prawdziwy diabeł. Wie, że mu nie odmówię, aby nie dopuścić do klęski Raineya. Wie także, iż w innym przypadku na pewno by dostał kosza. - Namy ślała się przez krótką chwilę. - Tak właśnie wygrywa. Będzie miał żonę. Wszyscy twierdzą, że jest bogaty. Jak zdobył ten majątek? Na oszustwach? Przypomniała sobie słowa Van Deusena, wypowiedziane niedawno podczas partii szachów. Van Deusen także, w wiel ce oględny sposób, oskarżał Granta o dwulicowość. - Co to kogo obchodzi? - opryskliwie powiedziała Vio let. - Czy to ma znaczenie, jak doszedł do majątku? Jest bo gaty i chce się z nami dzielić. Zgadzam się, że zwariował, skoro ciebie wybrał. Ale to już wyłącznie jego sprawa. - Moja chyba także, skoro mam być jego żoną - sprosto wała Dinah. Nie wiedziała, czy powinna płakać, czy cieszyć się z tej nowiny.
Podeszła do okna i wyjrzała na niewielki trawnik otacza jący dom Kenilworthów. Miała utracić wolność i maleńką szansę, że zmęczona Violet odeśle ją wreszcie do Faa. W za mian czekał ją ślub z człowiekiem, którego się obawiała. Dlaczego musiała się poświęcić? Ba! Żeby uratować przyrod nią siostrę i brata, którzy do tej pory głęboko nią pogardzali i od których nigdy nie zaznała miłości. - Widzę, że w tej sprawie pan Grant nie pozostawił mi wy boru. Wiedział, co bym mu odpowiedziała, gdyby do mnie z tym przyszedł. Zrobił wszystko, żeby postawić na swoim. Odwróciła się do Raineya. - Zawiadom go, że może poczynić przygotowania. Rainey nie wierzył własnym uszom. - Zgadzasz się? - Tak - odpowiedziała Dinah. - Wyjdę za niego. Sierżant Bates z podnieceniem wpadł do maleńkiego po koiku w biurze Scotland Yardu i popatrzył na siedzącego tam Walkera. - Chyba go znalazłem, szef... panie inspektorze! Poszukiwanych było wielu, lecz Will Walker od razu wie dział, o kim mowa. Wprawdzie pan Horne dotrzymał słowa i wypłacił resztę obiecanej sumy po aresztowaniach u mada me Louise, ale Scotland Yard nie zawiesił śledztwa. Można powiedzieć inaczej - Will Walker wciąż go poszukiwał. Dla czego? Dokładnie nie wiadomo. Jeszcze jedna londyńska za gadka. Walker zagarnął pieniądze, Bates także, więc w zasadzie rzecz całą można było odłożyć ad acta. Obaj jednak z upo rem godnym lepszej sprawy prowadzili własne dochodzenie.
Walker wychodził z założenia, że człowiek, który ich opłacił, może być zdolny do wszystkiego. Wolał więc z góry wie dzieć, na czym stoi. Przezorność nie zawadzi. Westchnął ciężko. Entuzjazm Batesa zazwyczaj był krót kotrwały. Na kogo padło tym razem? - Wykrztuś to z siebie - mruknął. - Wczoraj się dowiedziałem, że mój kuzyn Jem - ten, który jest lokajem - dostał nową posadę u bogatego Jankesa, który niedawno przybył do Londynu i wynajął mieszkanie przy Half Moon Street. Niech pan zgadnie, jak się nazywa ten Amerykanin? - Nie mam ochoty na szarady, Bates - wycedził Walker przez zaciśnięte zęby. - Albo mi wszystko powiesz, albo wy noś się za drzwi. Wybieraj. Szlag by cię trafił, pomyślał sierżant. Trudno z tobą wy trzymać przez tę cholerną sprawę. - Hendrick Van Deusen - powiedział. - Z Chicago. Wszystkim dobrze wiadomo, co tam się wyprawia. Facet po noć wygląda na niezłego zawadiakę, trzeba przyznać, że w tych sprawach kuzynek Jem ma niezłego nosa. Nieraz już nam pomagał. To prawda. Zanim Walker zdążył zadać jakieś pytanie, Ba tes znów się rozgadał. - Jeszcze jedno, szefie... panie inspektorze. Van Deusen pytał ostatnio, gdzie można znaleźć paru silnych chłopaków, których dałoby się wynająć, na przykład, do ochrony. Chyba coś kombinuje. Nikomu nie ufa. Jem myślał, że może ja wez mę tę robotę. Myślę, że ten Van Deusen to pana człowiek. Warto sprawdzić. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Oczywiście, nic na ten temat nie mówiłem kuzynowi.
Van Deusen. Jankes i bandyta, pozujący na dżentelmena. To zbyt proste. Jednak Walker nie zwykł lekceważyć nawet najlichszego tropu. - Dobrze, Bates. Zerkniemy na to. Ja najmę się do Van Deusena. Ty nie możesz. Nawet go nie widziałeś. I tak, następnego dnia, stanął przed podwójnymi drzwia mi. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu od razu wymachi wać pięściami. Otworzył Jem. Walker bąknął tylko, że przy szedł w zastępstwie Batesa, który „miał inne pilne obo wiązki". Lokaj bez zbędnych pytań zaprowadził go do pryn cypała. Walkerowi wystarczyło zaledwie jedno spojrzenie, by wiedzieć, że znów nie trafił. Van Deusen w niczym nie przy pominał Horne'a. Miał piwne oczy, był niższy - i posługiwał się prawą ręką. Walker stał więc w drzwiach, z mocno skwaszoną miną, jakby oczekiwał niemałej zapłaty za fatygę. Dla zabicia cza su obserwował gości zgromadzonych u Van Deusena. Cieka we, czy któryś z nich wybrałby się z wieczorną wizytą nad brzeg Tamizy, do obskurnego pubu o nazwie „The Jolly Watermen"? T o piękne miejsce, w którym uczciwi policjanci chętnie biorą łapówki za bitwę w burdelu. Pan Van Deusen podszedł do niego w towarzystwie mło dzieńca, który całkiem niedawno dołączył do grona gości. Walker zamrugał oczami na jego widok. Nie cierpiał takich ludzi. Wymuskany dandys, o lekko znudzonym wyglądzie, władczy i arogancki, z ciałem o proporcjach antycznej rzeźby, wystawianej w British Museum. Van Deusen mrugnął do Walkera, a potem zwrócił się do przyjaciela:
- Niezły nabytek, co? Wygląda jak jeden z nas, ale to miejscowy siłacz. Wynająłem go do pilnowania kasy. - Nikomu nie dowierzasz, prawda, Hendricku? - rzekł elegant, z arystokratyczną dumą przeciągając głoski. - Ty, Cobie, powinieneś to najlepiej wiedzieć - odparł Van Deusen i machnął w jego stronę cygarem. Chusteczka, którą miał zatkniętą w rękawie, wypadła na dywan. Walker, nie wychodząc z roli detektywa przebranego za strażnika, pochylił się, by ją podnieść. Dandys zrobił to samo. Kiedy podnieśli głowy, przez krótką chwilę patrzyli z bli ska na siebie. Walker zamarł bez ruchu. Zobaczył bowiem chłodne niebieskie oczy - te same, które spoglądały nań w zadymionej knajpce nad Tamizą. Instynkt podpowiadał mu, że nareszcie znalazł tajemniczego pana Horne'a. Wyprostował się i wyciągnął rękę, żeby podać chusteczkę Van Deusenowi. Dandys zaś patrzył na niego z tak bezgrani cznym znudzeniem, że Walker stracił pewność siebie. To nie możliwe, pomyślał. Zaczynam popadać w obłęd. Widzę wro gów tam, gdzie ich wcale nie ma. - Ja to wezmę- odezwał się młody dżentelmen i prawą ręką odebrał chusteczkę od Walkera. Prawą. To na pewno nie on, pomyślał rozczarowany detektyw. - Włóż ją w kieszonkę, jak wszyscy! - zwrócił się do Van Deusena. - Tylko prostacy noszą chusteczki w rękawach. - Wszystko zależy od tego, jak spojrzeć na etykietę - od parł nie speszony Van Deusen. Odeszli. Walker patrzył za ni mi. Zwłaszcza za młodzieńcem. Wzrost się zgadza, oczy też i budowa ciała. Lecz nie ta ręka i nie to zachowanie. Po myłka.
Obserwował go niczym jastrząb. Zauważył, że wszystkie damy niemal mdleją z zachwytu, kiedy tylko dandys zwróci się w ich stronę. Panowie też szukali jego towarzystwa. Po chwili zauważył przechodzącego Jema. - Kto to jest, do diabła? - syknął mu prosto w ucho i wskazał na jasnowłosego Apollina. - Ten? To przyjaciel Van Deusena. Nazywa się Grant. Co bie Grant. Jeszcze jeden Jankes, bogaty jak jasna cholera. Po dobno nawet bogatszy od Van Deusena. Jankes! Bogaty! Wszystko się zgadzało. Wszystko oprócz ręki. No cóż, trzeba będzie poważniej się tym zająć. Pan Cobie Grant znajdzie się pod stałą obserwacją. Mimo wszystko ten wieczór nie był stracony.
Rozdział siódmy Cobie nie miał najmniejszych wątpliwości, że Dinah zgo dzi się na małżeństwo. Wkrótce nadszedł list dostarczony przez lokaja, w którym Rainey pisał, że lady Dinah Freville zaprasza pana Jacobusa Granta w środę o trzeciej po połud niu do rezydencji Kenilworthów. Cobie przeczytał to bez zdziwienia. O wiele bardziej zdumiał go widok detektywa w przebra niu lokaja, którego zastał w domu Profesora przy Half Moon Street. Jak on mu się przyglądał! Rozpoznał fałszywego Hor ne'a? To możliwe. Cobie był lekko rozbawiony. Nie doceniał londyńskiej policji. Przypomniał sobie wcześniej słyszane ostrzeżenia. Czyżby upojony sukcesem zapomniał o czujności? W ja ki sposób Walker domyślił się, że Horne jest Jankesem? Kto mnie zdradził? A jeśli sam się zdradziłem, to czym i kiedy? Powinienem bardziej uważać, pomyślał z nagłą irytacją. Na razie jednak musiał zapomnieć o Walkerze, gdyż miał o wiele pilniejsze sprawy do załatwienia, głównie związane z Dinah. Ubrał się staranniej niż zwykle i w myślach układał przemowę. Sprawa była trudniejsza, niż mu się wydawało. Za żadne skarby nie chciał skrzywdzić dziewczyny. Z drugiej strony, nie mógł jednak udawać, że prosi o rękę wyłącznie pod wpły-
wem uczuć. Wiedział, że w innych okolicznościach na pew no odrzuciłaby jego oświadczyny. Co zrobić w takiej sy tuacji? Po wejściu do domu Kenilworthów oddał cylinder i laskę lokajowi. - Lady Dinah czeka w gabinecie, na tyłach rezydencji oznajmił sługa i niechętnie wskazał mu drogę. Dinah siedziała na kanapie. Ktoś - pewnie Violet - wy brał dla niej stosowniejszą suknię od tych, w których Cobie widywał ją dotychczas. Skromna, niebieska.- co podkreślało kolor oczu panny - o eleganckim kroju. Włosów jednak Di nah nie zdołała upiąć i wciąż na czoło opadały jej zalotne loki. Spojrzała na wchodzącego Granta z wyraźnie zagnie waną miną. Muszę cię rozweselić, moja droga, pomyślał Cobie. - Panie Grant. Wstała z kanapy i wskazała mu wolne krzesło. - Dziękuję, lady Dinah, ale nie skorzystam. Proszę, niech pani usiądzie. Ze względu na charakter mojej dzisiejszej wi zyty, wolałbym rozmawiać z panią, stojąc. Dinah, zanim usiadła, szeroko rozłożyła suknię. Pewnie tego też się nauczyła od Violet dzisiaj rano. - Przypuszczam, że zna pani powód mojej wizyty, lady Dinah. Skinęła głową. - Tak, panie Grant - powiedziała zimno. - Wiem, po co pan przyszedł. Chce mi pan zaproponować małżeństwo. Nie rozumiem tylko, dlaczego właśnie mnie pan wybrał na swoją przyszłą żonę. W jej oczach pojawił się wyraz buntu. Cobie doskonale
zrozumiał jej słowa. W oględny sposób dawała mu do zro zumienia, że nie pozwoli się oszukać. - Wieści rozchodzą się w Londynie o wiele prędzej, niż przypuszczałem - powiedział z uśmiechem. - Mam nadzieję jednak, że udzieli mi pani pozwolenia na formalne oświad czyny. - Nie, panie Grant. Nie pozwolę. Nie zwrócił się pan do mnie w ogólnie przyjęty sposób, nie widzę więc potrzeby, by dalej grać tę farsę. Proszę przyjąć do wiadomości, że pod przymusem zgadzam się na pańską propozycję. Nie pozosta wił mi pan żadnej możliwości obrony. Nie chcę i nie będę udawać, że jest inaczej. Cobie skłonił się w milczeniu. Podziwiał jej odwagę i poświęcenie wobec brata, którego wcale nie kochała. Posta nowił za szczerość odpłacić jej szczerością. - Dołożę wszelkich starań, aby bez względu na okolicz ności małżeństwa nasze dalsze wspólne życie upłynęło pod szczęśliwą gwiazdą - powiedział. Błysnęła oczami. Wyglądała teraz o wiele ładniej niż zwykle. Przyjdzie czas, moja droga, że zaćmisz urodą inne damy Londynu, bezwiednie pomyślał Cobie. - Mam przez to rozumieć, że ani na jotę nie odstąpi pan od swoich żądań? Że mam ponieść ofiarę na poczet długów Raineya? - Używa pani niezbyt fortunnych sformułowań - rzekł, potrząsając głową. - Nie ma tu mowy o ofierze. W istocie rzeczy moja propozycja jest dla pani prawdziwym wyzwole niem. Chce pani całe lata spędzić wśród krewnych, którzy panią gardzą? Po co? Proszę przyjąć pokorną propozycję i zostać moją żoną. Sprawi tym pani radość co najmniej czte-
rem osobom. Ja oczywiście będę pierwszą z nich, potem ośmielę się wymienić pani brata, który odzyska utracony ma jątek i włości, oraz siostrę, która z pewnością odetchnie z ul gą, kiedy odejdzie pani z jej domu. Ostatnim zaś z tej czwór ki będzie pani prawdziwy ojciec, którego zgodę i poparcie mam już zapewnione. - Mój ojciec?! - wykrzyknęła z niekłamanym zaskocze niem. - Prosił pan ojca o moją rękę? - Oczywiście. Udałem się do niego jeszcze przed rozmo wą z lordem Rainsborough. Brat, co prawda, jest pani praw nym opiekunem, jednak dla mnie ważniejsze są więzy krwi. Chciałem mieć pewność, że pani ojciec nie będzie mi prze ciwny. Nie tylko uzyskałem jego zgodę, ale też błogosła wieństwo - i list dla pani. - Wyjął z kieszeni kopertę. - Niech pani to przeczyta po moim odejściu. Przekona się pani, że mówiłem prawdę. Nie wspomniał, że profesor Fabian znał i w pełni akcep tował plan rozprawy z Raineyem. Obaj doszli do wniosku, że pewne szczegóły tej sprawy powinny na zawsze pozostać tajemnicą. Dinah drżącą ręką wzięła list. Przyłożyła go do policzka i powiedziała: - Mogę panu zadać niestosowne pytanie? Cobie skłonił się. - Każde, jakie tylko pani sobie życzy - odparł z niewzru szoną powagą. - Wie pan, że jestem nieślubnym dzieckiem. Violet twier dzi, że został pan adoptowany. Czy to prawda? Jeśli pan nie chce, proszę nie odpowiadać. - Ależ chcę, lady Dinah. Tak, ja również pochodzę z nie-
prawego łoża. Jestem dzieckiem przypadku, jak zawsze po wtarzali moi rodzice. Muszę im wierzyć, prawda? Moim zda niem stanowi to dodatkową więź między nami. Dinah skinęła głową. Cobie był tak spokojny i poważny, jakby czytał modlitwę z książeczki do nabożeństwa. - Chyba tak - powiedziała z namysłem. - Czy pańskie oświadczyny są świadectwem miłości? Sądzę, że nie, lecz chciałabym to usłyszeć od pana. Spojrzał jej prosto w oczy i zdecydował się powiedzieć prawdę. - Nie, lady Dinah. Nie kocham pani. Prawdę mówiąc, uważam, że nie jestem zdolny do miłości. Cenię i szanuję pa nią. Szukam żony, która byłaby prawdziwą damą i z którą mógłbym porozmawiać. Pani spełnia oba te warunki. Czy to wystarcza? Dinah jedynie skinęła głową. - Pani mnie też nie kocha - łagodnie dodał Cobie. - Są dzę raczej, że nie jestem przez panią lubiany. Obiecuję jed nak, że dołożę wszelkich starań, aby zapewnić pani szczęście. Może pani wierzyć moim słowom. Uważałam go kiedyś za szczerego i uprzejmego człowie ka, pomyślała. Teraz udowodnił, że takim jest naprawdę. Po ra dać mu odpowiedź. - Jeśli nadal chce pan oficjalnych oświadczyn, to myślę, że będę w stanie udzielić panu stosownej odpowiedzi. Nasze małżeństwo, jak pan wspomniał, ucieszy wiele osób. To chy ba dobry powód, by pomyśleć o ślubie. Brawo! - zawołał w duchu. Co za dzielna dziewczyna! Nie dał jednak nic po sobie poznać. - Droga lady Dinah - zaczął uroczyście - proszę, aby
zgodziła się pani zostać moją żoną. Sprawi mi pani tym naj większą radość. Znając panią, jestem przekonany, że czeka nas szczęśliwa przyszłość. Dinah wstała i złożyła mu wdzięczny ukłon. - Dziękuję panu za ten zaszczyt, panie Grant. Z radością przyjmuję pańskie oświadczyny. Cobie pochylił głowę. Rzadko która dama ma w sobie tyle odwagi i mądrości, pomyślał. - Skoro formalności stało się zadość - powiedział z pro stotą - myślę, że mam prawo usiąść. Oczywiście, za pani po zwoleniem. W końcu jesteśmy zaręczeni, należą mi się więc pewne względy. Zajął miejsce obok niej, na kanapie. Dinah w pierw szej chwili poczuła nagły przypływ strachu. Zdecydowała jednak, że za nic tego nie okaże. W milczeniu oczekiwała, co nastąpi dalej. Cobie powiedział jej, że ceremonia ślubna powinna się odbyć jak najszybciej, w obecności niewielu weselników. Skan Anula43, przerobienie pona. - Nie wątpię, że to będzie także po pani myśli - dodał z uśmiechem. - Po weselu zabiorę panią do Paryża, na krótki wypoczynek. - Kiedy ślub? - zapytała, żeby okazać chociaż trochę zainteresowania tą sprawą. - W przyszłym tygodniu. Mam już wszystkie potrzebne dokumenty. - Cobie wyjął z kieszeni spory plik urzędowych papierów. Dinah wstrząsnęła się ze zgrozą. - Widzę - powiedziała słabo - że nie miał pan najmniej szych wątpliwości co do mojej zgody. - Tak, moja droga - odparł najłagodniej, jak potrafił. -
W każdym z nas jest bowiem dość odwagi, aby podołać trud nym obowiązkom. - A pana obowiązkiem jest ślub ze mną? - zapytała chy trze. Postanowił, że tym razem powie jej szczerą prawdę, chociaż mogła mu nie uwierzyć. - Tak - oznajmił. - To mój podstawowy obowiązek. Mu szę także sprawić, aby była pani naprawdę szczęśliwa. Pan Jacobus Grant napisał do swoich przybranych rodzi ców, do państwa Jacka i Marietty Dilhorne'ów z Nowego Jorku. Byli oni zarazem jego prawdziwymi rodzicami i nigdy tak naprawdę do końca im nie wybaczył, że przez dwadzie ścia lat ukrywali jego pochodzenie. Od dzieciństwa słyszał, że był synem bohatera wojennego i że matka go odumarła zaraz po porodzie. Drogi Jacku! Droga Marietto! Jestem pewien, że z radością przyjmiecie wiadomość, iż zdecydowałem się poślubić prawdziwą damę. Moją narze czoną jest lady Dinah Freville, młodsza siostra obecnego, dziesiątego earla Rainsborough z Borough Hall, w Hamp¬ shire. Ma osiemnaście lat. Zanim przeczytacie ten list, będzie już moją żoną. Przepraszam za pośpiech, który uniemożliwi Wam udział w naszym weselu, ale z różnych powodów zbyt wiele ich, żeby wszystkie wymieniać - ślub odbędzie się bez rozgłosu, w ciągu tygodnia od zaręczyn, za specjalną dyspensą Kościoła. Zapewniam Was, że żaden ze wspomnia nych powodów nie plami imienia mojej żony. Zachęcaliście mnie do szybkiego ożenku, powinniście więc być zadowole ni, że poszedłem za Waszą radą. Mąż Susanny będzie moim
drużbą, zaś Dinah stanie przed ołtarzem w towarzystwie swojej siostry Violet, hrabiny Kenilworth, której mąż jest bli skim przyjacielem samego księcia Walii. Mam nadzieję, że oboje pozostajecie w dobrym zdrowiu i że niniejszy list spra wi Wam niemałą radość. Uściskajcie ode mnie Jacka juniora i resztę dzieci. Wasz oddany pasierb Jacobus Grant Jack Dilhorne, wciąż przystojny i pełen wigoru, choć nie dawno skończył sześćdziesiąty rok życia, westchnął i podał list żonie. - Cobie przysłał wiadomość - powiedział - w typowy dla siebie sposób. Jeszcze jedną istotną sprawę postanowił załatwić bez nas. Marietta także westchnęła. Dobrze wiedziała, po kim Co bie odziedziczył cięty język i dużą dozę złośliwości. Stracili syna przed dziesięciu laty, kiedy ich kuzynka, Sophie Mas singham, zdecydowała się ujawnić prawdę o jego pochodze niu. Zrobiła to celowo, by zemścić się na Jacku. Wątpliwe, żeby po tym wszystkim kiedykolwiek do nas powrócił, pomyślała Marietta. Grzeczny i kochający chło piec zniknął na zawsze po rozmowie z Sophie. Najpierw uciekł na Dziki Zachód, a kiedy wrócił - był już zupełnie in nym, twardym i cynicznym mężczyzną. Zmienił się tak bar dzo, że nikt już nie pamiętał jego poprzedniego wcielenia. - Osiemnaście lat - powiedziała. - Ciekawe, jak to bie dactwo w ogóle z nim wytrzyma? Wżenił się w arystokrację. Dla sportu czy z miłości? - Po nim można spodziewać się wszystkiego - ze smut-
kiem odparł Jack. - Nigdy nie działał wprost, nie dążył do jednego celu. Od dawna szedł najbardziej niebezpieczną ścieżką życia. Może teraz się trochę uspokoi. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, jakby oboje nie wie rzyli w ostatnie słowa Jacka. - W gruncie rzeczy nie powinno nas to zaskakiwać. Co bie postępuje tak samo jak mój ojciec, chociaż nie wiem, czy już nauczył się współczucia. - Dobrze chociaż, że Susanna była na tym ślubie. Przy słała choć dwa słowa? Przysłała. Jej list sprawił, że Jack i Marietta poweseleli trochę. „Słodka dziewczyna, chociaż nieśmiała i nie najwyższej urody" - napisała. „Dama w każdym calu. Chyba sprawiła, że w jej małżonku obudził się instynkt opiekuńczy. Bardzo różni się od wszystkich kobiet, które przedtem go oblegały". Do niedawna życie erotyczne Jacobusa Granta budziło zainteresowanie prasy równie żywe jak jego wyczyny na giełdzie. Jack i Marietta dobrze wiedzieli, co Susanna miała na myśli. Wysłali więc odwrotną pocztą swoje spóźnione gratulacje, błogosławieństwo i życzenia. Mieli nadzieję, że pewnego dnia los sprawi, iż poznają lady Dinah Grant. W późniejszych latach Dinah z rozbawieniem i niewiarą wspominała swój ślub i miesiąc miodowy. Tydzień na przy gotowania! Violet wściekała się, ale jej argumenty trafiały w pustkę. Cobie, stwierdziła w rozmowie z księciem Walii, był twardy jak skała Gibraltaru. - Daj spokój - mitygował ją książę. Lubił, kiedy wszyscy
w jego otoczeniu byli naprawdę szczęśliwi. - Nareszcie bę dziesz miała zupełnie wolne ręce. A niech ten Dolarowy Książę bierze ją nawet dzisiaj. Był prześmieszny, kiedy przemawiał w ten sposób, w do datku z niemieckim akcentem. Violet wybuchnęła śmiechem i przyznała mu rację. Przezwisko „Dolarowy Książę" stało się równie znane w kręgach towarzyskich jak „Apollo". Cobie też je słyszał i bardzo go to bawiło. Dinah miała wrażenie, że wszystkim się bawił. Ona za to nie potrafiła po zbyć się złych myśli. W ślubnej sukni, pełnej falbanek, fisz binów, koronek, szczypanek, kokardek i wstążek, czuła się jak choinka na Boże Narodzenie. W dodatku miała nosić wianek z białych lilii, a w ręku trzymać wiązankę koloro wych kwiatów! I jeszcze ta planowana podróż do Paryża! Każda suknia, jaką przymierzała, o wiele lepiej pasowała na zgrabną i powabną Violet. - Nie kupuj zbyt wiele - szepnął do niej Cobie pewnego popołudnia, gdy wstąpił na herbatę do rezydencji Kenilwor¬ thów. Violet pełniła rolę przyzwoitki, a Susanna Winthrop przyszła po prostu pomóc. Prawdę mówiąc, Cobie nie potrzebował pomocy. Wspo mniał mimochodem, że Paryż jest światową stolicą mody i tam znajdą się odpowiednie stroje dla żony miliardera. - Nie chcę być manekinem - ze zbuntowaną miną odpo wiedziała mu Dinah. - Nie będziesz - obiecał, nie podnosząc głosu. - Jednak wolałbym cię widzieć w czymś zupełnie innym niż ta suknia, którą chociażby teraz masz na sobie. Upodobania Violet nie zawsze pokrywają się z moimi. Wyobraź sobie, ile by było krzyku, gdybym to ja zaczął cię ubierać.
- W co? - zapytała Dinah. Ilekroć próbowała się z nim trochę droczyć, jej zabiegi trafiały w zupełną pustkę. - Poczekaj, a zobaczysz - powiedział. - Tuż po ślubie zaczniesz żyć całkiem inaczej. Nie przywiązuj się do prze szłości. - W tej materii masz dużo więcej doświadczenia - za uważyła cicho. Zdziwił się. - Naprawdę? - mruknął z rozbawieniem. - Nie pamię tam, żebym już kiedyś był żonaty. Przypomnij mi szczegó ły. W tym przypadku lepiej wszystko odwołać. Za bigamię mógłbym trafić do więzienia. Dinah lekko uderzyła go w ramię. Chwilę potem zauwa żyła zdumione spojrzenie Susanny i spłonęła rumieńcem. - Dobrze wiesz, o czym mówię - powiedziała półgło sem. - Od lat prowadzisz życie na pokaz. Umiesz postępo wać z ludźmi. Ja tego nie potrafię. - Nauczysz się - szepnął konfidencjonalnie, pochylając się w jej stronę, jakby byli parą czułych kochanków. - Zjedz ciasteczko. Musisz przybrać na wadze. Stanowczo pokręciła głową. - Nie, dziękuję. Nie jestem głodna. Zdawała sobie sprawę, że w ciągu ostatniego roku mocno schudła. W dużej mierze było to związane z zachowaniem Violet. Nerwy, po prostu nerwy. Sama myśl o jedzeniu napa wała ją obrzydzeniem. - Nalegam - rzekł. Podstawił jej ciastko pod nos, jakby była pisklęciem do karmienia. - Ładnie proszę. Uznaj to za polecenie przyszłego pana i władcy. Wyglądał tak zabawnie, że Dinah zachichotała. Wykorzy-
stał ten moment i wsunął ciastko w jej usta. Dinah nie zapro testowała. Wyłącznie dla świętego spokoju, pomyślała, ale wiedziała, że to nieprawda. Violet przypatrywała jej się z jawnym rozdrażnieniem. Dinah, pod wpływem niezbyt zrozumiałych uczuć, z rozko szą mlasnęła językiem. - Jeszcze - zamruczała niczym kotka i przysunęła się bli żej. Cobie błysnął oczami i sięgnął po następne ciasteczko. - Już wiem, o co chodzi - oświadczył z powagą. - Jesteś zbyt słaba, żeby udźwignąć cokolwiek z talerza. Trzeba cię karmić. Proszę bardzo. Posłusznie otworzyła usta. Violet nie wytrzymała. - Cobie - powiedziała ze złością - co ty wyprawiasz? Nie dość, że się zachowujesz jak rozkapryszone dziecko, to jeszcze namawiasz Dinah, żeby cię naśladowała! Ledwie skończyła mówić, a już pożałowała swoich słów. Cobie i Dinah nadal patrzyli na siebie. Dinah w pełni od krywała nowe poczucie wolności, obiecane jej przez przy szłego męża. - Będę grzeczna, jeśli on będzie grzeczny - powiedziała niczym niesforna dziewczynka. - Rzeczywiście zgłodnia łam. Wiesz co, Cobie? Najbardziej lubię kremówki. Dasz mi jedną? Od razu wziął ciastko z talerza i wyjął je z papierka. Nie co kremu przylgnęło mu do palców. Uniósł dłoń. - Obliżesz ją, kochanie? Nie mogę cię przecież karmić umazaną kremem ręką. Ciekawiło go, jaka będzie jej odpowiedź. Dinah zareagowała niemal instynktownie. Wysunęła ró-
żowy koniuszek języka i delikatnie zlizała krem z jego pal ców. Cobie przełamał ciastko i podał jej kawałek. - Mmmm... dobre! - zawołała. Violet była zła jak osa. Susanna siedziała w milczeniu, szeroko otwierając oczy. Dinah poczuła nagle, że ma nad ni mi władzę. - Dosyć tych karesów! - powiedziała poważniejszym to nem. - Violet nam złoi skórę, jeśli nie będziemy grzeczni. To było jedyne wesołe wydarzenie w tygodniu poprzedza jącym wesele. Sam ślub przebiegał z należytą powagą, a Co bie wyglądał wspaniale. Dinah przeciwnie - źle się czuła w zbyt obszernej sukni. Violet miała własne powody do ra dości: prezentowała się o wiele lepiej od biednej panny mło dej. Na krótko trwającym weselu zwyczajnie wiało nudą. Wszyscy przemawiali, łącznie z panem młodym. Cobie grał swoją rolę z tak ogromnym patosem, że Dinah podejrzewała, iż coś mu się stało. Książę Walii przesłał jej za pośrednic twem Violet gustowną broszkę, którą Cobie ceremonialnie przypiął żonie do sukni. Szampan lał się strumieniem. Dinah piła dużo, żeby zagłuszyć pytanie: co będzie po weselu? Jej matka, która na tę okazję przybyła z wygnania, szep tała ciągle: - Co za szczęśliwy traf, moja droga! Co za partia! Mó wiłam ci, że nie pożałujesz wyjazdu do Londynu. - Pokręciła głową. - Cud, nie mężczyzna! A jaki bogaty! Ciekawe, że nie dostrzegała żadnego zagrożenia. Dinah postanowiła w duchu, że przy najbliższej okazji zapyta ojca, co naprawdę myśli o tym ślubie. Faa oczywiście nie został zaproszony.
Zjawił się za to sir Alan Dilhorne. Ubolewał, że Jack i Ma rietta nie przyjechali. Znał jednak bratanka przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że ten musiał mieć swoje powody, aby przyśpieszyć małżeństwo. Na noc oblubieńcy udali się do nowego, wspaniałego do mu przy Park Lane. Następnego ranka mieli wyruszyć pocią giem do Paryża. Goście odprowadzili ich aż do progu rezy dencji Kenilworthów. Rainey uścisnął dłoń szwagrowi i bąk nął coś pod nosem o szczęściu, jakie zawitało pod dach rodu Freville'ów. Cobie zachowywał się nadzwyczaj skromnie i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Za to Rainey królował wśród zebranych. Korzystając z okazji, że sir Ratcliffe Heneage nie został zaproszony, szeroko opowiadał o karcianych przygo dach Jacobusa Granta, o nocnych partiach pokera i zmien nych kolejach losu. Nikt nie ośmielił się wątpić w jego słowa. Jedynie Hendrick Van Deusen, który ofiarował pannie młodej sznur pereł i oprawne w cielęcą skórę wydanie „Schyłku i upadku Ce sarstwa Rzymskiego" Gibbona, był - poza ojcem Dinah i być może sir Alanem Dilhorne'em - w pełni świadom przedślubnych manipulacji i podchodów. A panna młoda, jak to zwykle bywa, trochę się obawiała pierwszej wspólnej nocy. Gdy Cobie odprawił lokaja i pozo stali zupełnie sami, zerknęła na niego z wyczekiwaniem. Cobie obrzucił spojrzeniem jej bladą twarzyczkę i wychu dzone, drżące ciało. Przed ślubem nie miał jeszcze sprecyzo wanych planów, lecz teraz podjął decyzję. - Dinah, kochanie moje, popatrz na mnie. Uniosła wzrok. Była blada jak ściana.
- Cobie? - zapytała. - Moja droga, uważam, że jeszcze nie jesteś gotowa, aby w pełni grać rolę żony. Mam rację? Dinah przygryzła wargi i spuściła głowę. - Nie wiem - szepnęła. - Wedle prawa... . Położył jej rękę na ramieniu. Usiedli na kanapie, - Wiem. Chcę jednak, żebyś była żoną w pełnym znacze niu tego słowa. Jeśli masz zaznać prawdziwego szczęścia, to pewne sprawy musimy odłożyć na przyszłość. Jesteś zmę czona i zdenerwowana. Nie znasz mnie. Kiedy o wiele lepiej zrozumiesz moje intencje, sama podejmiesz decyzję. Nie musi to nastąpić dzisiaj. Z drugiej strony, jeśli moje słowa sprawiają ci jakąś przykrość... Przerwał, lecz wiedziała, co miał na myśli. Wzięła głęboki oddech. - Jeszcze nie czuję się gotowa. Mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi. Cobie wyłącznie dla niej podjął jedno z najcięższych po stanowień w swoim życiu. Nie był zupełnie pewien, czy po winien zwlekać. - Podzielam tę nadzieję - powiedział łagodnie. - Choćby z tego względu, że chciałbym, abyś była dobrą i czułą matką dla moich dzieci. Popatrzyła na niego nieśmiało. - Naprawdę, Cobie? Kiwnął głową. - A teraz pora spać. Musimy zdążyć na poranny pociąg. Paryż czeka. Jestem przekonany, że będziesz się dobrze ba wiła.
Dinah nie wiedziała, czy ma się cieszyć z tego, że Cobie nie żądał od niej... no... miłości. Z drugiej strony poczuła ogromną ulgę, że zgodził się poczekać. Paryż stał się zupełnie oddzielnym rozdziałem w jej życiu. Pokochała to miasto od pierwszego wejrzenia, od kiedy uj rzała je w porannych promieniach słońca. Ta miłość nie wy gasła w niej do końca życia. Cobie urządził dla niej oddziel ną sypialnię w domu przy Faubourg Saint Germain. Jak się okazało, była to jedna z najlepszych dzielnic. Pierwszego dnia pobytu zajechali powozem do niewielkiej osiemnasto wiecznej posiadłości, ukrytej w ogrodzie za żelazną kratą. Po kamiennych schodach dotarli do podwójnych drzwi, przed którymi czekał już lokaj. Wprowadził ich do przestron nej sieni i zaanonsował donośnym głosem. W polu widzenia pojawiła się siwowłosa dama, mniej więcej pięćdziesięcio letnia. - Markiza de Cheverney - wyjaśnił Cobie. - Ukłoń się, kochanie. Dinah dygnęła wdzięcznie i poczuła na sobie baczne spoj rzenie bystrych szarych oczu. - Milady Grant - odezwała się markiza. Potem przenios ła wzrok na stojącego obok Amerykanina. - Ależ ona jest czarująca! - zawołała z wyraźnym zasko czeniem. - Ma w sobie wiele wdzięku. I mądra, powiadasz? Ale ten jej strój! Nie do przyjęcia! - Rozpaczliwym gestem uniosła obie dłonie. - Musimy na to coś zaradzić, immediatement. Nie lubię swoich sukien, chciała powiedzieć Dinah. Nie wybierałam ich. Pochodzą od Violet. Uprzedził ją jednak Cobie.
- Madame la Marquise wprowadzi nas do tutejszego to warzystwa - wyjaśnił. - Zadba, abyś się stała prawdziwą ozdobą Paryża. Mam rację, madame? Markiza skinęła głową. - Vraiment, mon ami. - Spojrzała na Dinah. - Nie chodzi tylko o stroje - powiedziała uprzejmym tonem - lecz także o fryzurę, sposób chodzenia, rozmowę. O każdy szczegół. Czeka nas trochę zabawy, ale też sporo wytężonej pracy. Dobrze mówiła po angielsku, chociaż z wyraźnym akcen tem. Dinah zastanawiała się, gdzie Cobie mógł ją poznać. Wyglądali na starych przyjaciół. Zapytała go o to później. Wzruszył ramionami. - Poznaliśmy się pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy przybyłem do Paryża - odparł. - Świadczyliśmy sobie na wzajem pewne drobne grzeczności. Nie była moja. kochanką - dodał ciszej. - Tego bym ci nie zrobił. Markiza kazała przynieść kawę. Służba błyskawicznie spełniała jej rozkazy. Kawa była gorąca, mocna i czarna. - Zaczynamy od zaraz - powiedziała markiza. - Jak ro zumiem, ten pobyt nie potrwa zbyt długo. Prawda, monsieur Grant? - Prawda - odrzekł Cobie. - Jednak w razie potrzeby mogę tu pozostawić żonę na parę tygodni. Im szybciej zakoń czy naukę, tym lepiej. - Pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć, przyjacielu z powagą stwierdziła markiza. - Moja żona uczy się wyjątkowo szybko - zapewnił ją Cobie. - Pierwszą lekcję może odbyć już dzisiaj. „Lekcja" okazała się wizytą u krawca, który miał pracow nię przy małej uliczce. Dinah zasiadła w salonie, a kilka
pięknych dziewcząt, ciemnowłosych jak ona, zaprezentowa ło jej najnowsze suknie. Mniej więcej po godzinie Cobie odezwał się znużonym głosem: - Zbytnio to wszystko wymyślne, Madame la Marquise. Nam potrzeba czegoś prostszego. Skromność i umiar, oto najlepsza dewiza. Naprawdę? - z rozbawieniem pomyślała Dinah. Skąd on tyle wiedział o damskiej modzie i ubiorach? Zanim jednak zdążyła o cokolwiek spytać, Cobie wdał się w długą rozmo wę z markizą. Ustalono, że następnego dnia wybiorą się z wi zytą do dużo bardziej znanego domu mody, na specjalny po kaz. Tymczasem, jak rozsądnie wspomniała markiza, mon sieur i madame powinni odpocząć. Dinah poszła za jej radą. Cobie nie. Wieczorem wyszedł gdzieś i wrócił późną nocą. Bardzo dziwne. Dinah nigdy nie przypuszczała, że ich wspólne życie będzie tak wyglądało. Nie wiedziała także, co ją czeka następnego ranka. Dom mody był ogromny. Posadzono ich na wyściełanych krzesłach, a markiza przez kilka minut konferowała z kraw cem. Cobie wzbudzał większe zainteresowanie couturier niż skromna Dinah. - Amerykanin?! - Krawiec szeroko rozłożył dłonie. Ależ, monsieur! Wygląda pan jak urodzony Francuz! Dinah przyznała mu rację. Cobie czuł się we francuskich strojach tak swobodnie, jakby nosił je od dziecka. Prążkowa ne spodnie, czarny surdut, biały wysoki kołnierzyk, czarny fular, cylinder, czarne zapinane trzewiki i laska ze srebrną gałką. Do tego znakomicie mówił po francusku. Nagle uświadomiła sobie, że przecież w Londynie w stu
procentach wyglądał jak angielski dżentelmen. W Ameryce zapewne był prawdziwym Jankesem. Który z tych wizerun ków odpowiadał prawdzie? Kim jest Cobie Grant? Zastana wiała się nad tym już przedtem, lecz nigdy tak usilnie jak w tej chwili. Nie miała jednak zbyt wiele czasu na myślenie o tym, gdyż markiza i Cobie wybrali już kilka sukien. Zaczęto więc zabawę w przebieranki. Couturier mruczał jej, do ucha: - Ma pani wymarzoną figurę do tych sukien, milady. Kie dy skończę dzieło, tout Paris będzie u pani stóp. Chyba trochę przesadza, pomyślała Dinah. Po zakupach poszli do restauracji w ogromnym hotelu. Dinah stwierdziła ze zdumieniem, że jest porządnie głodna. Cobie nawet pochwalił ją za to. Potem wybrali się do fryzje ra, gdzie jej niesforne loki wreszcie zostały ułożone. W domu czekała ją odrobina wytchnienia. W jakiś czas później markiza przystąpiła do dzieła. Cobie jej tylko prze szkadzał. - Idź i zabaw się, mój maleńki. Nas czeka teraz wytężona praca. Skłonił się posłusznie, czym wzbudził skrytą wesołość żo ny, i powiedział: - Już idę. Też mam parę pilnych spraw do załatwienia. - Nie wracaj zbyt późno - przestrzegła go markiza. - Wie czorem jesteśmy proszeni na przyjęcie. To chrzest milady Dinah! Chrzest? Przyjdzie więc pora na katechizm, z cierpkim humorem pomyślała Dinah. Dano jej tylko pół godziny na odpoczynek. Potem wróciła na lekcję. Przede wszystkim musiała chodzić z ciężką książ ką na głowie.
- To po to, żeby wyprostować plecy - z powagą stwier dziła madame de Cheverney. Krok w przód, krok w tył, mały spacer po pokoju, ukłon i wskazówki, jak pić herbatę z fili żanki. Proszę tu podejść, proszę siadać, proszę pozdrowić ekscelencję i chwilę grzecznie porozmawiać. Ciągle z książ ką na głowie! Gruby tom często lądował na podłodze. Markiza utyskiwała głośno. - Będziemy to powtarzać codziennie i o każdej porze. Nawet przy jedzeniu - oznajmiła. - Proste plecy, dumna po stawa i śmiałe spojrzenie. A przede wszystkim spokój, moje dziecko. Spokój. Zdaje mi się, że jesteś pełna pasji i tłumio nych uczuć. Zachowaj to dla siebie i swojego męża. Wśród obcych nie okazuj najmniejszych emocji. Następnie była lekcja konwersacji. Też z książką na głowie. - Mów łagodnie i uprzejmym tonem. Nie wyrażaj głośno swojego zdania. Posługuj się przypuszczeniami. W niektó rych sprawach zasłaniaj się niewiedzą. Naucz się kilku uży tecznych zwrotów, które stanowią podstawę każdej rozmo wy. Nie rób z siebie naukowca! Dinah zachichotała. Książka oczywiście spadła. Znowu! Markiza ogłosiła przerwę i kazała podać kleik. - Dla ukojenia nerwów, moje dziecko - powiedziała to nem wyjaśnienia. Tuż po przerwie wróciła w towarzystwie dziwnie smętnej Pearson i jeszcze jednej dziewczyny, w czarnej sukni, bia łym fartuszku z koronką i białym czepku na głowie. - To jest Hortense - powiedziała oschle. - Będzie twoją pokojówką. Panna Pearson może pomagać jej przy szyciu,
prasowaniu i przygotowywaniu strojów. Hortense będzie cię czesać i ubierać. Wszystko, co teraz ustalimy, będzie obo wiązywało także w waszym domu w Anglii. Pearson błagalnie popatrzyła na Dinah. Markiza zauwa żyła jej spojrzenie. - To polecenie monsieur Granta. Wydał je w zeszłym tygodniu, przed przyjazdem do Paryża - oznajmiła surowym tonem. - Chciał zaoszczędzić nam kłopotów. - Nic mi o tym nie wspomniał - sprzeciwiła się Dinah. - Jest twoim mężem - powiedziała markiza takim tonem, jakby to ostatecznie załatwiało sprawę. Dinah postanowiła w duchu, że porozmawia o tym z mę żem. Nie chciała kłócić się z markizą w obecności służby. Podświadomie już korzystała z nauk. Przed popołudniową lekcją na pewno doszłoby do scysji. Teraz jednak spokojnie pozwoliła się ubrać. Markiza i Hortense przyniosły suknie. Pearson rozpakowała resztę zakupów. Cobie kupił żonie kilka wytwornych strojów, idealnie do pasowanych do jej szczupłej figury. Jednym z nich była pięk na peau de soie, w jasnobłękitne, kremowe i różowe prążki. Miała owalny dekolt, oblamowany cienką koronką. Hortense znalazła odpowiednią szarfę, która - zawiązana wokół talii Dinah - pogłębiała falbany sukni i uwypuklała kształt figury. Dół sukni zaś kończył się tuż nad kostką, uka zując niebieskie jedwabne pończochy i zgrabne pantofelki tej samej barwy. Ściśle zawiązany gorset podnosił biust i podkreślał wąską talię. Markiza głośno wyraziła podziw nad przemianą, jaka za szła w wyglądzie Dinah. Chwilę potem Hortense zajęła się
makijażem swojej nowej pani. Nałożyła jej na twarz warstwę kremu, potem lekko przyprószyła pudrem i różem zabarwiła usta. Włosy upięła wysoko, zostawiając zalotne loki przy po liczkach. Na zakończenie podała jej gustowny wachlarz, kremowy, malowany w róże. Miał zwisać swobodnie na przegubie ręki do czasu, aż w pokoju zrobi się zbyt gorąco. - Wachluj się delikatnie, moje dziecko. Żadnych gwał townych ruchów - upominała markiza, jakby Dinah znana była z tego, że tłucze wachlarzem po głowach wszystkich na potkanych gości. Zabiegi trwały bardzo długo. Dinah ze smutkiem zrozu miała, że nie zdąży przeczytać kolejnego rozdziału z książki Gibbona, podarowanej jej przez pana Van Deusena. Zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle jeszcze kiedyś znajdzie czas na lekturę. Nie pozwolono jej usiąść ani spojrzeć w lustro. Znowu z książką na głowie musiała paradować po pokoju. Pearson łypała na nią spod oka. Markiza i Hortense cieszyły się z każ dego udanego kroku i krzywiły, kiedy książka spadała na podłogę. W pewnej chwili ktoś zapukał. Markiza wepchnęła Dinah za parawan i zawołała głośno: - Proszę! Wszedł Cobie. Dinah obserwowała go przez szparę w parawanie. Miał na sobie strój wieczorowy we francuskim stylu. Wyglądał wprost cudownie. W ręku trzymał niewielkie skórzane puz derko i bukiet małych różyczek. - Czy lady Dinah już gotowa, madame?
- Owszem - odparła markiza. - Moim zdaniem, nawet po tak krótkim czasie zauważy pan pewną zmianę. Milady jest istotnie wspaniałą uczennicą. Cierpliwą i pojętną. Teatralnym ruchem odsunęła parawan. - Voila! - zawołała jak magik prezentujący efektowną sztuczkę. Cobie popatrzył na żonę. W niczym nie przypominała dziewczyny, z którą wziął ślub i którą przywiózł do Paryża. Suknia, dyskretny makijaż, starannie upięte włosy i wypro stowana sylwetka uczyniły z niej prawdziwą damę. Po kilku tygodniach spędzonych we Francji śmiało będziesz mogła stanąć w zawody z Violet, pomyślał. I wygrasz. - Wygląda pani olśniewająco, lady Dinah Grant - powie dział z niewzruszoną powagą. Wręczył jej puzderko i bukiet. - Moim zdaniem te dodatki podkreślą pani urodę. Dinah ze zdumieniem wysłuchała tych komplementów. Nie uwierzyła w nie. Cobie po prostu był uprzejmy. Nic więcej. Chyba zauważył jej niepewną minę, bo spytał markizy: - Przeglądała się w lustrze? - Nie, monsieur Grant. Zgodnie z pańskim poleceniem. - Świetnie. Chodź tu, kochana Dinah. Obejrzyj mój pre zent. Ogłada przede wszystkim, przypomniała sobie Dinah. Wzięła puzderko z rąk męża. Żadnego okazywania uczuć. - Dziękuję, Cobie. Wyświadczyłeś mi prawdziwy za szczyt. Markiza aż zamruczała z zadowolenia. Cobie uśmiechnął się lekko. Zdawał sobie sprawę, że Dinah trochę kpiła z su rowej nauczycielki.
Dinah tymczasem, z uprzejmym zainteresowaniem, pa miętając lekcje markizy, bez pośpiechu otworzyła puzderko i zobaczyła cudowny naszyjnik z delikatnych różowych pe reł. Tym razem jej zachwyt nie był udawany. - Piękne! I jak pasują do tej nowej sukni! W jednej chwili zapomniała o wszelkich naukach. Pod biegła do męża i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale ani słowem nie skomentował jej zacho wania. Powiedział tylko: - Owszem. Specjalnie je dobrałem. A teraz pozwól, że włożę ci je na szyję. Zameczek jest dosyć ciasny, więc sama nie dasz rady. - Tak, tak! - zawołała spontanicznie, a potem ucichła na gle. Przypomniała sobie wskazówki markizy. - Sprawisz mi wielką radość - dodała ciszej. Poczuła jego silne palce na swojej smukłej szyi. Kiedy już założył jej naszyjnik, niewiele myśląc, pocałowała go W rękę. Cobie nie cofnął dłoni. - Lustro, s'il vous plait, Madame la Marquise. Markiza ściągnęła zasłonę. Cobie łagodnym ruchem od wrócił młodą żonę twarzą w stronę zwierciadła. To była Dinah Freville? Jak mogła się tak bardzo zmienić w ciągu zaledwie paru godzin? Co za figura! Zręczność krawca, troskliwość Hortense i Pearson oraz dobre rady markizy stworzyły nową, eleganc ką postać damy, ani trochę nie przypominającej dawnej Dinah Freville, noszącej śmieszne suknie na ogół wybierane przez Violet. Rzecz jasna, postać w lustrze to nie była lady Dinah Fre ville, lecz lady Dinah Grant. O tym nie wolno zapomnieć.
Markiza i Cobie zagrali rolę wróżki szykującej Kopciusz ka na bal. Tyle tylko, że ów Kopciuszek już miał swojego księcia. Powóz o północy nadal był powozem i nigdy nie zmieniał się w dynię, a siostra - chociaż rzeczywiście zła uchodziła za bardzo piękną. Przez cały czas pobytu w Paryżu Dinah miała wrażenie, że uczestniczy w jakimś przedstawieniu. Pamiętała, jak bę dąc dzieckiem, chodziła z nianią do teatru. Tutaj jednak nie było końca, kurtyny, płaszcza w szatni. Nikt po zakończeniu baśni nie wracał ciemnymi uliczkami do normalnego życia. Żona Jacobusa Granta, lady Dinah Grant, miała zmienić w piękną baśń całe swoje życie.
Rozdział ósmy - Wrócił z Paryża, szefie. Bez żony. Mam go nadal śle dzić? Walker był przekonany, że Jacobus Grant i tajemniczy pan Horne to jedna i ta sama osoba. Nie potrafił jednak tego udowodnić. Co gorsza, jego śledztwo miało charakter pry watny. Powinien zrezygnować z niego czym prędzej i zająć się ściganiem prawdziwych przestępców. Co prawda, wczo raj komisarz spytał go, czy poczynił jakieś postępy w sprawie Horne'a. - Nie, panie komisarzu - odparł Walker - ale wciąż mam nadzieję, że go w końcu przyskrzynię. Komisarz westchnął. - Czeka nas o wiele pilniejsza praca, Walker - mruknął. - Z Horne'em daj sobie spokój. Przynajmniej na razie. Walker nie zamierzał posłuchać tego polecenia. Nie wspo mniał Batesowi o rozmowie z komisarzem. - Nie - powiedział teraz. - Ty jesteś spalony. Łatwo by cię rozpoznał. Poślij za nim Alcotta. Każ mu bardzo uważać. Pod koniec tygodnia ma złożyć raport. Alcott był ostrożny, ale dał się przyłapać. Nim minęło czterdzieści osiem godzin, Cobie już wiedział, że znowu jest śledzony. Takie rzeczy wyczuwał szóstym zmysłem. Miał do tego prawdziwy talent - coś, o czym nie wiedzieli jego przy-
jaciele z wyższych sfer Londynu. Obdarzony wspaniałą pa mięcią - co szczególnie przydawało mu się w szachach lub przy kartach - dodatkowo niemal bezbłędnie wyczuwał za grożenie. W ten sam sposób potrafił rozpoznać, że ktoś kłamie. De nerwowało to większość osób z jego otoczenia, choćby ze względu na źle skrywany cynizm, z jakim spoglądał na ich poczynania. Gdy tylko zauważył chodzącego za nim tajniaka, rozpo czął zabawę w kotka i myszkę, lawirując po całym Mayfair. Mijał ulice, place i skąpane w słońcu skwery. Po drodze po stanowił dać nauczkę Walkerowi. Wiedział już nawet, w jaki sposób. Wprawiło go to w dobry humor. Następnego dnia włożył mniej wytworny ubiór i na nowo wdał się w zabawę z Alcottem. Dowiedział się, że w londyń skiej gwarze przestępcy określają policjantów nazwą rozzers. Ten policjant poszedł jego śladem aż do fałszywego biura na samym skraju City. Tam rozpromieniony serią podchwytli wych pytań zdołał wreszcie ustalić, że właścicielem firmy jest niejaki pan Dilley. Cobie uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że tę wiadomość w Scotland Yardzie przyjmą z niekłamaną radością. Nie po mylił się. Alcott nie posiadał się ze szczęścia, że był w czymś lepszy od Batesa. Po południu jak burza wpadł do pokoju Walkera. Zastał ich obu - inspektora i sierżanta. - Dobra robota, konstablu - pochwalił go Walker. - Oby tak dalej. Informujcie mnie na bieżąco o nowych ustaleniach. Po dwóch dniach śledzenia Alcott wrócił w jeszcze lep szym nastroju. - Dowiedziałem się od jednego z urzędników, że Dilley
interesuje się pewną nieruchomością w obrębie portu rzecz nego. Od czasu do czasu ją odwiedza. Zdaniem urzędnika, kroi się coś niezwykłego. Nie za łatwo mu poszło? - zastanawiał się Walker. Zaraz jednak odepchnął od siebie podejrzenia. Alcott tyrał jak wół, nic zatem dziwnego, że udało mu się zebrać pewne informa cje. Walker z lekką pogardą spojrzał na Batesa, który cały dzień zajmował się innym śledztwem przy Leadenhall Street. Powinien jednak coś podejrzewać. Pan Dilley to i owo zdradził swojemu urzędnikowi i przykazał mu, by słowo w słowo powtórzył to ciekawskiemu Alcottowi. Cobie trochę tęsknił za Dinah, którą przecież z premedy tacją zostawił w Paryżu, żeby nabrała ogłady pod troskliwą opieką markizy. Prawdę mówiąc, nieco się nudził, dopóki nie podjął rozgrywki z Alcottem. Nieważne. Will Walker i jego sfora psów gończych wnie śli w monotonne życie element ożywienia. Zresztą cała spra wa i tak już zmierzała do nieuchronnego końca. Alcott ostrożnie, metodą małych kroków, dowiedział się, że Dilley co jakiś czas odwiedza pewne miejsce w Dockland. Stały tam dwa duże, osiemnastowieczne domy, połączone w jedną całość. Znajdowały się z dala od drogi. Alcott nie wiedział nic więcej - poza tym, że mieszkająca tam para lu dzi w średnim wieku ma całą gromadkę dzieci. - Dzieci? - z namysłem powtórzył Walker. - To pewnie zasłona dymna. Przykrywka. Po co miałby odwiedzać cudze dzieci? Jesteście zupełnie pewni, Alcott, że chodzi o naszego człowieka? - Na mur, panie inspektorze! - Alcott już wiedział, że do stanie awans.
- No dobrze - powiedział Walker. - Pewnie pójdzie tam w przyszłym tygodniu. Jak zwykle w przebraniu. Alcott za łaskawym przyzwoleniem śledzonej „ofiary" znalazł mieszkanie, w którym Jacobus Grant przeistaczał się w ubogiego aktora, ubranego w szerokie brązowe spodnie, brązową marynarkę i brązowy melonik. - Co on knuje? Sprawdzimy to miejsce, Bates, Najlepiej w przyszłą sobotę. Zobaczymy na własne oczy, o co w tym wszystkim chodzi. Wy też możecie z nami pójść, Alcott. Walker wprost nie mógł doczekać się soboty. Wyznaczo nego dnia Alcott już od rana szpiegował Dilleya. Wreszcie całą trójką - Walker, Bates i Alcott - stanęli pod drzwiami podejrzanego domu. Walker zadzwonił. W progu stanął jakiś pochylony sta rzec. - Policja! - oznajmił inspektor. - Przynieśliśmy nakaz rewizji. Kłamał, ale ludzie, z którymi na ogół miał do czynienia, o nic już nie pytali po takim oświadczeniu. - Chcę mówić z właścicielem lub administratorem. Starzec zamrugał. - Poza mną nie ma tu nikogo - wychrypiał słabym gło sem. - Pracuję tu dorywczo. Nazywam się Parker. Pan Dilley kazał mi otwierać drzwi, bo wie, że mam kłopoty ze wzro kiem i nie nadaję się do innej pracy. Wszyscy są w kościele, tam, na końcu drogi. - W kościele? Kazano mi sprawdzić, czy nikt tu się nie ukrywa. Walker niemal siłą wdarł się do wnętrza domu. Bates i Al cott pośpieszyli za nim. Okazało się jednak, że starzec mówił
prawdę. Dom był czysty, ubogi, przestronny i opustoszały. Na piętrze znaleźli sypialnie i dwadzieścia dziecięcych łóże czek - po dwa w każdym pokoju. Walker zbiegł po schodach. - Gdzie ten kościół? Co oni tam robią? Co robi Dilley? Starzec, którego pan Dilley zatrudnił osobiście, wzruszył ramionami. - Nie wiem. W sercu Walkera rodziło się przeczucie, że on sam - z nie wielką pomocą Alcotta - wpadł w bagno, przy którym nie szczęścia Batesa wydawały się czymś niegroźnym. Inspektor zrobił dobrą minę do złej gry, bo już czuł na sobie napięte spojrzenia podkomendnych. - Gdzie ten kościół? - powtórzył. Starzec wskazał im drogę. Pobiegli w tamtym kierunku. Jedynie Alcott, z wrodzonym sobie optymizmem, wciąż nie domyślał się, że zmierzają prosto do klęski. Z łatwością znaleźli kościół. Był to drewniany budynek z zardzewiałym blaszanym dachem. Ze środka dobiegał gwar i oklaski. W drzwiach stał duchowny o pulchnej i ła godnej twarzy. - Policja! - burknął Walker. Duchowny wpuścił ich bez słowa, chociaż w duchu się za stanawiał, czego policjanci szukają na dziecięcej zabawie. Była to bowiem na pewno zabawa. W głównej nawie stało pełno maluchów, nie tylko ta dwudziestka z tajemniczego domu. Towarzyszyło im kilkoro dorosłych w mundurach Armii Zbawienia i po cywilnemu. Ci ostatni, jak szeptem po informował Alcott, zajmowali się budynkami odwiedzanymi przez Dilleya. Wzdłuż ścian ciągnęły się długie stoły zasta-
wione różnymi smakołykami. Strzegła ich niewiasta o ustach niczym pułapka na szczury. Pan Dilley-Horne-Jacobus Grant popisywał się na zaim prowizowanej scenie. Ciągle miał na sobie brązowy garni tur i melonik. Wspaniałe złote włosy, które Walker pamię tał z wizyty przy Half Moon Street, gładko zaczesał do tyłu. W przedziwny sposób utracił władczy wygląd i prezentował się nie lepiej niż pierwszy lepszy artysta. Publiczność z nie kłamanym entuzjazmem przyjmowała jego występ. Właśnie żonglował. Po skończonym pokazie wezwał do siebie jednego z małych widzów i w magiczny sposób zaczął mu wyjmować z nosa, ust i uszu kolorowe chusteczki. Wte dy właśnie zobaczył skamieniałą trójcę policjantów. Schował chusteczki, z uśmiechem skierował malca z powrotem na wi downię i wyciągnął z kieszeni talię kart. Pomachał nimi w powietrzu. - Kto na ochotnika? - zawołał. Las dziecięcych rączek wyciągnął się w odpowiedzi. Pan Dilley, uśmiechnięty od ucha do ucha, nie zwrócił jednak na to uwagi. - Nie, to musi być dużo większy chłopiec - oznajmił naj czystszym cockneyem. Walker zacisnął zęby. Był zły, że nie docenił przeciwnika. - A może ten pan o dużych stopach, stojący z tyłu! Cobie wskazał na oniemiałego Alcotta. Konstabl już zro zumiał, że nie wszystkie magiczne sztuczki odbywają się wy łącznie na scenie. - Zabraniam wam - warknął mu do ucha Walker. Alcott z nieszczęśliwą miną przecząco pokręcił głową. Wszystkie dzieci patrzyły teraz na niego.
- Wstyd, panie szanowny! - z naganą w głosie zawołał Dilley. - Chce pan im popsuć zabawę? Poprośmy go wszy scy, to może jednak przyjdzie! Zawołajmy chórem: „Prosimy pana!". - Prosimy pana! - powtórzyły dzieciaki. Wesoło macha ły rękami do trzech ponurych mężczyzn. - Na litość boską, idź do nich, Alcott, i skończ szybko tę farsę. Wpakowałeś nas w to, więc teraz do roboty. Walker zachowywał się gorzej niż zwykle, bo nie lubił publicznie zmieniać swoich decyzji. Alcott zapłacił za swoje. Pan Dilley miał cały zestaw sztu czek. Przedstawienie ciągnęło się bez końca. Po kartach przy szła kolej na kółka i monety. Dzieciarnia wciąż chichotała z nieszczęsnego Alcotta. W punkcie kulminacyjnym, z czap ki policjanta wyskoczył dorodny królik. Zapewne ukrył się tam jeszcze przed wejściem Alcotta na scenę. W nagrodę za poświęcenie dzielnego detektywa ukorono wano wspaniałym kapeluszem z papieru. Wyglądał teraz jak gwardzista. Dzieci aż zanosiły się ze śmiechu. Na zakończenie wspólnie odśpiewano „Boże, chroń kró lową". Pan Dilley akompaniował na gitarze. Pastor wspiął się na scenę, podziękował za występ - w swoich pochwałach nie pominął także Alcotta - i ogłosił, że czas na przekąskę. Wszyscy rzucili się do stołów. Jedna z dziewczynek podbiegła do Dilleya, który z gitarą w dłoni schodził po schodkach z podwyższenia. Za nim szedł Alcott, czerwony jak burak i wciąż jeszcze w papiero wym kapeluszu. Dilley obiecał dziewczynce o imieniu Liz zie, że za chwilę zagra jej ulubioną piosenkę Marie Lloyd: „My Old Man Says Follow the Van".
Kapelusz Alcotta okropnie drażnił Walkera. - Zdejmij to wreszcie, na Boga! - ryknął. - Przez cały tydzień robiłeś z siebie głupca! Musisz to okazywać w tak dosadny sposób? Pan Dilley chłodno popatrzył na inspektora. - Trzeba mnie było spytać - powiedział łagodnym to nem. - Powiedziałbym panu, że finansuję działalność domu dla sierot i porzuconych dzieci. Robię to za uprzejmą zgodą Armii Zbawienia i obecnego tutaj ojca Anselma. Ojciec Anselm przysłuchiwał się ich rozmowie. - Nie mam słów wdzięczności dla pana Dilleya - oznaj mił. - Sądzę, że wszyscy z nas mają wobec niego ogromny dług. Wspomaga nas nie tylko pieniędzmi. Jak pan zapewne widział, poświęca nam wiele czasu. - Pewnie kiedyś zostanie świętym - wycedził Walker przez zęby. - Nie wątpię. A teraz, moi panowie, zapraszam na fili żankę herbaty. Pan Dilley wspomniał mi, że jesteście z poli cji. Ktoś was skierował na niewłaściwy trop, prawda? Proszę za mną. Zanim Walker zdołał wykrztusić słowo, parszywy zdrajca Alcott już trzymał w rękach kanapkę i filiżankę. Bates nie był lepszy. Walker został nagle sam na sam z Dilleyem. - Nie oszukałeś mnie - rzekł gniewnie - choć przyznaję, że wodziłeś Alcotta za nos. Zanim wyszedłem na durnia, wpierw powinienem sprawdzić jego informacje. Cobie pokiwał głową. - To prawda - rzekł, chwycił za gitarę i zagrał kilka ta któw znanej wszystkim piosenki, kończącej się słowami: „Je-
śli chcesz wiedzieć, która godzina, zapytaj policjanta". Śpiewał przy tym czystym barytonem. - Bardzo śmieszne - wycedził Walker. - Jesteś łotrem, Grant, Dilley, Horne, czy jak tam się nazywasz. Wiem, że jesteś łotrem. Pewnego dnia to udowodnię, a wówczas żaden świątobliwy mąż nie wyciągnie cię z mamra. - Zupełnie się z panem zgadzam - szczerze powiedział Cobie. - Chyba nie będę świętym. Przykro mi tylko, że moje sztuczki nie przypadły panu do gustu. Moi bracia wprost je uwielbiali. Siostrzyczki zresztą także. - Nie podobają mi się pańskie sztuczki, niezależnie od tego, czy robi je pan na scenie, czy na ulicach Londynu, panie Grant, o ile to rzeczywiście pańskie prawdziwe nazwisko. Cobie brzdąknął w struny. - Z tym jest kłopot, inspektorze Walker - przyznał ze smutkiem. - Nie mam prawdziwego nazwiska. Może więc pan zwracać się do mnie w dowolny sposób. Nie napije się pan herbaty, jak pańscy koledzy? Poczułby się pan o wiele lepiej. To zawsze pomaga. - Prędzej bym się udławił - odparował Walker. - Niech mi pan szczerze powie, w co pan naprawdę gra? - W życie - odparł z uśmiechem Cobie. - Życie to moja gra, Walker. Sam ustalam reguły. Podobnie zresztą jak pan. Czy pańscy zwierzchnicy wiedzą, że wbrew ich rozkazom ciągle pan prowadzi całkiem prywatne śledztwo? Proszę nie odpowiadać, widzę po pańskich oczach, jak się naprawdę sprawy mają. Jest pan tak samo zły jak ja, tylko ja potrafię się do tego przyznać. Walker wiedział już, dlaczego niektórzy ludzie są zdolni do morderstwa. Odwrócił się gwałtownie i ostro przywołał
do siebie Alcotta i Batesa. Kiedy w drzwiach obejrzał się przez ramię, Dilley siedział z gitarą i śpiewał małej dziew czynce obiecaną przed chwilą piosenkę. Lizzie patrzyła w niego jak w obraz. Lady Dinah Grant ucieszyła się na widok męża. Zgodnie z przyrzeczeniem, Cobie po trzech tygodniach przyjechał po nią do Paryża. Dawny kochanek markizy, kawaler de Sauk, wprowadził ich do najlepszych francuskich domów. Dinah była stałym gościem w rezydencjach przy Faubourg Saint Germain. Od natłoku wrażeń kręciło się jej w głowie. Nikt nie uważał za dziwne, że mąż ją zostawił samą, zanim upłynął tydzień mie siąca miodowego. Amerykanie robią takie rzeczy, brzmiała powszechna opi nia. Wciąż gonią za pieniędzmi, jeżdżą gdzieś w interesach. Na miłość przyjdzie czas później. Oboje przecież byli bardzo młodzi, zwłaszcza milady. Wszyscy zgadzali się, że milady Dinah - albo milady Grant, jak ją często i niesłusznie tytułowano - była wprost czarująca w niezwykle oryginalny sposób. Po codziennych lekcjach u markizy jej wyjątkowa osobowość objawiła się je szcze wyraźniej. Kiedy przybył Cobie, wyszła mu naprzeciw lekko rozko łysanym krokiem, przymknęła oczy, wyciągnęła rękę i powi tała go z taką godnością, jakby od kilku sezonów królowała w salonach Paryża. Cobie pochylił głowę. - Z całego serca gratuluję, lady Dinah. Nie zmarnowała pani czasu.
Odpowiedziała mu po francusku. Od chwili gdy wyjechał, nie zamieniła z nikim słowa po angielsku. Takie zostawił po lecenie. - Chciał, żebyś mówiła w tym języku tak dobrze jak we własnym - oświadczyła markiza. Dinah, zawsze chętna do pogłębienia wiedzy, poświęciła się nauce z nie mniejszym zapałem, niżby studiowała grekę. - Jeszcze miesiąc - wołała uradowana markiza - a wszy scy cię będą brali za rodowitą paryżankę! Cobie wysłuchał licznych pochwał, gdy Dinah poszła się przebrać. Byli zaproszeni na kolację do ambasady. Ambasa dor należał do grona przyjaciół pana Jacobusa Granta i mar kizy de Cheverney. Jak wiele innych osób, dał się oczarować lady Grant. Dinah nie mogła wyjść z podziwu nad sobą. Jak staruszka z ludowej piosenki, powtarzała ciągle: „Czy to na pewno ja?". O to samo spytała męża, gdy wieczorem ramię w ramię stanęli w drzwiach ambasady. Cobie popatrzył na nią. Miała na sobie jedwabną turkuso wą suknię, we włosach diadem, wysadzany perłami i amety stami, ametystowe kolczyki, naszyjnik i pierścień. Kupił to wszystko w Londynie. Tradycją rodu Dilhorne'ów było, że każdy mąż po pewnym okresie wspólnego życia kupował żo nie ametysty dla uczczenia pamięci Patriarchy. On to bowiem przed osiemdziesięciu laty jako pierwszy podarował swojej młodej wybrance garść rodzimych, australijskich klejnotów. Cobie sam nie wiedział, dlaczego zdecydował się podtrzy mać ten zwyczaj. Przecież nigdy otwarcie nie przyznawał się do związków z rodziną. Gdziekolwiek poszedł, wszyscy za stanawiali się, kim jest naprawdę. W gruncie rzeczy to go
tylko bawiło. Teraz jednak nie chciał, aby z jego powodu la dy Dinah doznała choćby niewielkiej przykrości. Ci, którzy widzieli stare portrety Patriarchy, nie mieli żad nych wątpliwości, że Cobie należy do rodu. Był jakby po większoną wersją Patriarchy. - Pytasz, czy gdzieś tam w środku wciąż jesteś dawną la dy Dinah Freville? - zagadnął. Jeszcze raz zdumiała ją nie zwykła łatwość, z jaką odczytywał jej myśli. - Tak. Właśnie tak. Nie wierzę, że zupełnie się zmieniłam w ciągu miesiąca. - Stroje, wykwintne potrawy, czułość - to wystarcza, że by się zmienić. A ty się zmieniłaś, Dinah. Bardziej, niż ocze kiwałem. Bardziej, niż mogłem sobie życzyć. - Wiedziałeś, że tak się stanie - rzuciła tonem oskarżenia. - Stałoby się o wiele wcześniej gdyby ktoś cię kochał i o ciebie zadbał. - Ty mnie nie kochasz - odpowiedziała niemal wyzywa jąco. - Nie dbasz o mnie. - Tak sądzisz? - spytał. - Myślałem, że jesteś bardziej spostrzegawcza. Miał rację. Madame dokładnie wykonała jego polecenia. Jej następne pytanie ścisnęło go za serce. - A jeśli wszystko zapomnę, kiedy stanę przed Violet? zapytała z niepokojem. - Nie zapomnisz - zapewnił ją. - Pierwszy raz W swoim życiu będziesz jej równa. Na przewagę przyjdzie czas później. Przeszli po szerokich schodach. Służba gięła się w ukło nach. Na szczycie schodów czekał gospodarz przyjęcia. Di nah aż zadrżała, gdy pomyślała o tym, co od paru tygodni
robiła zupełnie bezwiednie. Markiza i kawaler stali po jej stronie, wspierali ją - lecz ich wysiłki były praktycznie ni czym wobec władzy człowieka, który się mienił jej mężem, ale nie kochankiem. Nowy savoir faire, którego wciąż się uczyła, twierdził, że Cobie w każdej chwili mógł dostać od niej przyzwolenie. W każdym miejscu i o każdym czasie. Nie musiał nic wyjaś niać. Wiedziała to i bez niego. Tuż przy schodach wisiało przeogromne lustro w bogatej złoconej ramie. Dinah spojrzała w nie - i zamarła. Cobie jak zwykle wyglądał wspaniale. Zawsze najlepiej prezentował się w wieczorowym stroju. Był ucieleśnieniem męskiej gracji i elegancji. Jednak Dinah zamarła, kiedy zobaczyła w lustrze siebie samą. Stanowili niezwykłą parę. Jej śniada cera i czarne włosy kontrastowały z jego złotą urodą. Jego błękitne oczy spra wiały, że jej - ciemne - wydawały się jeszcze ciemniejsze. Oboje mieli dumną i wyprostowaną postawę. Przygarbiona dziewczynka z pochyloną głową i wyrazem lęku na twarzy odeszła gdzieś w niepamięć. - Tak - szepnął jej Cobie wprost do ucha. - Pasujemy do siebie, prawda? Umiesz czytać w myślach? - chciała go zapytać. To także potrafisz? Wiedziała jednak, że tym razem niepotrzebne mu by ły żadne magiczne sztuczki. Wystarczyło, że spojrzał w lustro - tam bowiem stała para, którą śmiało mógł namalować James Tissot, znany portrecista i kronikarz życia arystokracji. Noc minęła im bez większych przygód. Dinah wmawiała sobie, że wciąż jest na lekcji u markizy, z książką na głowie, wśród wyimaginowanych książąt, ministrów, dyplomatów
i polityków. Przekonała się, iż rzeczywiście może dorównać Violet. Dopiero po balu, w powozie, opuściła zmęczone ramiona i raz jeszcze stała się małą, wystraszoną Dinah Freville, nie chcianą siostrą Violet Kenilworth. Siedzący naprzeciwko niej Cobie ujął ją za podbródek i skłonił do wyprostowania pleców. - Nie, Dinah. Nie wolno zdejmować maski przed końcem przedstawienia. Kurtyna jeszcze nie zapadła. Usiądź prosto i zabawiaj męża. - Nosisz maskę? - zapytała. - Owszem. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że mam ich sporą kolekcję. Większą niż inni. - Co robiłeś w Londynie? Nie wiedzieć czemu, ta rozmowa wprawiała ją w zdener wowanie. Pożałowała ostatniego pytania. Chyba było nie bezpieczne. Szczerze powiedziawszy, jej obawy okazały się uzasadnione. Cobie pomyślał o Willu Walkerze i uśmiechnął się w duchu. - Uganiałem się za interesami. Nie dodał tylko, że zamiast siedzieć w wygodnym fotelu, w biurze „South-West Mining and Associates", ulokowanym w cieniu katedry Świętego Pawła, tkwił w ciasnej klitce wy najętej na nazwisko Dilley. Nie powiedział żonie o czymś jeszcze. O spotkaniu z Su sanną Winthrop, które miało miejsce trzy dni temu. Po spotkaniu z Willem Walkerem i jego ogarami Cobie wrócił prosto do domu. Przebrał się w mieszkaniu na East Endzie. Potem pojechał do apartamentu przy Park Lane. Lo-
kaj, którego zatrudnił na czas pobytu w Anglii, powitał go z lekka zafrasowaną miną. - Wczesnym popołudniem przybyła pani Winthrop, sir powiedział. - Wspomniałem jej, że nie mam pojęcia, kiedy pan może wrócić, ale odpowiedziała, że i tak zaczeka. Jest w małym gabinecie. - Podałeś jej herbatę? - Właśnie miałem to zrobić, sir. - Zajmij się tym natychmiast. Zanim do niej pójdę, muszę jeszcze zajrzeć do sypialni. Powiedz jej, że zejdę za piętna ście minut. I przyślij mi kamerdynera. Giles już od pięciu lat pracował u Granta. Przywykł do ciągłych eskapad swego pryncypała i żaden z reporterów nigdy nie mógł wyciągnąć od niego ani słowa. Milczał na temat interesów i życia intymnego pana Jacobusa. Wszedł do sypialni w chwili, kiedy Cobie akurat zaczął myć głowę. - Nie mógł pan na mnie zaczekać? - spytał karcącym tonem. - Nie mogłem, Giles - padła szybka odpowiedź. - Mam gościa, a przed spotkaniem muszę się trochę odświeżyć. Najważniejsze, dodał w duchu, że zmyłem z siebie tego okropnego Walkera. - Skoro już jesteś, możesz mi pomóc. Miał jeszcze mokre włosy, kiedy zszedł do Susanny. Sie działa wtulona w fotel. Nawet nie tknęła herbaty. - Przepraszam - powiedział. Zerwała się na równe nogi na jego widok. - Miałem dziś ciężki dzień. Nie chciałem, że byś mnie zobaczyła w nie najlepszym stanie. Podświadomie wyczuwał, że wizyta Susanny nie wró-
ży nic dobrego. Zniknęło gdzieś zadowolenie wywołane roz prawą z Walkerem i udanym pobytem wśród dzieci. Zebrał się jednak w sobie, żeby stawić czoło nowym kłopotom i problemom. Wiedział, że Susanna musiała mieć ważną sprawę, skoro przyszła bez zapowiedzi i czekała tak długo bez cienia nie cierpliwości. - Och, Cobie! - zawołała. Rzuciła mu się w ramiona i ukryła twarz na jego szerokiej piersi. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę! Nie musiał pytać o nic więcej. Susanna, którą znał od tak dawna, wiodła uporządkowane, spokojne życie. Teraz nic z tego nie zostało. Drżała na całym ciele. Cobie odsunął ją od siebie. - Usiądź, Susanno - powiedział łagodnie. - Napijemy się razem herbaty i opowiesz mi, co się stało. - Nie chcę herbaty! - wybuchnęła, ale jednak usiadła i wbiła wzrok w przestrzeń. - Pozwól, że się tym zajmę. - Ze zręcznością kelnera na pełnił filiżanki. Susanna, niczym manekin, bez słowa, ode brała z jego rąk spodeczek. Upiła mały łyk, zadrżała i odstawiła filiżankę. Cobie nie śpieszył się. Gdyby była lepszym obserwatorem, zauważyła by zapewne, że i on czymś się denerwował. - O co chodzi, Susanno? - zapytał półgłosem. Objęła głowę obu dłońmi, a potem spojrzała na niego. Oczy miała pełne łez. - Nie wmawiaj mi, że nic nie wiesz, Cobie - powiedziała ochryple. - To Arthur. - Arthur?
Odstawił filiżankę i czekał. Susanna po pewnej chwili odwróciła głowę. - Sądziłam, że znam go lepiej. Ze bez trudu poznam, kie dy między nami dojdzie do nieporozumienia. Przez wiele lat udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Przymykałam oczy. Tak było lepiej i bezpieczniej. - Przerwała, po czym podjęła: - Nie pytaj mnie o szczegóły. Dość, że ostatniej no cy zupełnie przez przypadek dowiedziałam się całej prawdy. Całej. Nie mogę o tym rozmawiać. Nie zmuszaj mnie do te go. Na pewno wiesz, o co chodzi. - Tak - odparł. Susanna przez cały czas patrzyła gdzieś w przestrzeń. - Wiem o tym od dłuższego czasu. Nie mo głem cię wcześniej przestrzec przed tym małżeństwem, ale nigdy nie lubiłem Arthura. - Boże, wybacz mi! Kiedy mówiłeś, że popełniam błąd, uważałam cię za zazdrośnika! Boże! Nie rozpaczałabym tak bardzo, gdyby mnie najzwyczajniej zdradzał! Ale dzieci? Cobie! Dzieci! Takie jak u madame Louise! Dowiedziałam się, że tam chodził. Bardzo krótko byłam mu prawdziwą żo ną. Święci pańscy, co mam teraz zrobić? Wstała. - Muszę wracać do domu - powiedziała roztrzęsionym głosem. - Niepotrzebnie zawracam ci głowę. Sama nie wiem. Sama nie wiem... co myśleć. Cobie też uniósł się z fotela. Podszedł do niej, położył jej rękę na ramieniu i zaczął ją uspokajać, jakby miał do czynie nia ze zrozpaczonym dzieckiem. Susanna zadrżała znowu. Przypomniała sobie, jak kiedyś ją obejmował. - Dziesięć lat temu odepchnęłam cię ze względu na dzie-
lącą nas różnicę wieku. Teraz bym tego nie zrobiła, Cobie. Nie odważyłabym się na to. - Uniosła głowę, żeby go poca łować. - Kochaj mnie, Cobie. Kochaj mnie, a dzięki temu przetrwam. Z rozpaczą popatrzyła mu prosto w oczy. Stal jak slup soli, myśląc o jej wyznaniu. Kiedyś z rado ścią porwałby ją w ramiona, poślubił i wprowadził do włas nego łoża. Czuł dziwne podniecenie, wywołane nagłymi wspomnie niami wspólnie spędzonej młodości. Objął ją, a ona przytu liła się do niego, jakby była stęsknioną żoną, wyczekującą powrotu męża. Żoną! Natychmiast pomyślał o Dinah, którą pozostawił w Paryżu. Odsunął się od Susanny. - Nie! Susanna przyciągnęła go mocno ku sobie i wycisnęła na jego ustach namiętny pocałunek. Umiała całować. Wszak by ła jego pierwszą, utraconą i nieodżałowaną miłością. Próbo wał myśleć o Dinah, ale nie umiał zapanować nad ciałem. Za długo żył bez miłości. Violet i inne kobiety nie mogły w nim zaspokoić zwykłej potrzeby uczuć. Susanna była przekonana, że jej uległ. - Nareszcie, Cobie - wyszeptała. - Po tak wielu latach. Jej głos wyrwał go z odrętwienia. Powoli, lecz stanowczo uwolnił się z jej objęć. Podszedł do pianina i z całej siły huk nął pięściami w otwartą klawiaturę. Potem nieskładnie prze biegł palcami po klawiszach. Kakofonia dźwięków dobrze odzwierciedlała stan jego umysłu. Cierpiał. Zbyt często w swoim życiu stawał przed po dobnym problem: każdy wybór był zły. Jak zatem wybrać
mniejsze zło? Jeśli weźmie Susannę do łóżka, zdradzi Dinah. Jeżeli jej odmówi, bezpowrotnie zniszczy wątłą nić łączącą go z przyrodnią siostrą. Decyzja więc tylko pozornie nie na leżała do najtrudniejszych, skąd bowiem zyskać całkowitą pewność? - Nie, Susanno - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Łzy płynęły po jej policzkach. - Za późno. Za późno. Chło piec, którego znałaś i kochałaś przed laty, dawno umarł i od szedł. Zginął w Arizonie i nigdy nie powrócił. Ten, który go zastąpił, wie, że miałaś rację, podejmując taką decyzję. Tak, miałaś rację, chociaż odszedł z krwawiącym sercem. Och, Susanno. Kocham cię nad życie, ale taką miłością, jaką brat może czuć do siostry. Gdybym wziął cię do łóżka, byłby to jedynie akt bezmyślnej żądzy, pogłębiony zdradą wobec młodej żony. Nie mogę i nie chcę jej zdradzić. Nie zrobię te go nawet za cenę twojego szczęścia. Zbyt wiele już wycier piała w swoim krótkim życiu. To wystarczy. - Ona cię wcale nie kocha - z bólem załkała Susanna. - Być może. Tego jeszcze nie wiem. Nie będę jednak szu kał pocieszenia w twoich ramionach. Mam swój honor. Może zostało go niewiele, ale powtarzam: nie zdradzę żony zale dwie w miesiąc po ślubie. Wtedy odrzuciłaś moje oświadczy ny. Teraz musimy oboje ponosić tego konsekwencje. - A gdybym cię nie odtrąciła tuż po tym, jak odkryłeś swoje pochodzenie? - zapytała. - Pewnie nigdy byś nie wy jechał do Arizony! Nie stałbyś się tym, kim teraz jesteś. Za biłam niewinnego chłopca! Nie wiedziałam nawet, że wróci łeś. Co się stało, Cobie? Co się z tobą stało? - Dorosłem - powiedział szorstko. - Ty także musisz do rosnąć. Niech cię pocieszy, że to nie przez ciebie uciekłem
na Dziki Zachód. Powód był całkiem inny. To, co mnie od mieniło, nie ma nic wspólnego z życiem, jakie przedtem wiodłem w Nowym Jorku. Z tobą też nie. Susanna nie zwracała uwagi na jego słowa. - Chcę mieć dziecko, póki nie jest za późno! - zaszlochała. - On mi go nie da! Ty mógłbyś, Cobie. Mógłbyś. To było najgorsze. Cobie odskoczył od niej jak oparzony. - Co takiego?! Mam spłodzić jeszcze jednego nieszczęs nego bękarta? Mieliśmy wybór, Susanno. Klamka zapadła. Podjęłaś decyzję przed dziesięcioma laty i to na zawsze zmie niło nasze życie. Nie pozwolę, by ktoś inny cierpiał tak, jak ja cierpiałem. - Nikt cię nie potępia - zaczęła, lecz po chwili nagle zro zumiała, że nie pomogą dalsze błagania. Nie było już uczu cia, które kiedyś między nimi rozkwitło. - Prawdziwy twardziel z ciebie, Cobie - szepnęła z go ryczą. - Prawdziwy twardziel. Popatrzył na nią z tak niewymownym cierpieniem, aż się wzdrygnęła. - Nie, Susanno. A jeśli nawet jestem twardy, to chyba le piej dla nas. Mógłbym cię pocieszyć, ale do czego doprowa dziłoby takie postępowanie? Usiadł. - Herbata wciąż jest gorąca - powiedział rzeczowym to nem. - Chcesz jeszcze trochę? Dygotała na całym ciele. - Powinnam już iść do domu, Cobie. Nie mogę z tobą zo stać. Nie zobaczymy się już więcej. Co miał powiedzieć? Co zrobić? Nic. Żadne słowa nie miały tu znaczenia. Naprawdę wybrał mniejsze zło? Mógł
rzec: „Pewnego dnia zrozumiesz, że postąpiliśmy słusznie". Jakie z tego w tej chwili miałaby pocieszenie? Podał jej filiżankę. - Wypij herbatę, Susanno. Poczujesz się trochę lepiej. Wychyliła ją niemal duszkiem, jakby w ten sposób żeg nała się z dotychczasowym życiem. Cobie był teraz z powrotem z Dinah. Usiłował wymazać z pamięci widok Susanny, w dniu, kiedy od niego wycho dziła. Z nadzieją popatrzył na żonę. Nie miałem najmniejszego prawa jej zdradzić, pomyślał, nawet jeśli jej nie kocham. Właściwie co do niej czuję? Czy wciąż muszę rozwiązywać tak trudne dylematy? O jednym się przekonałem: dobrze mi z nią. Czułbym się dużo gorzej, gdybym uległ błaganiom Susanny. Kto wie? Może już niedługo moja żona powie, że jej także jest dobrze ze mną.
Rozdział dziewiąty Dinah przygotowała się do snu. Musiała się rozebrać z po mocą Hortense i Pearson, bo sama nigdy w życiu nie zdoła łaby zdjąć wspaniałej sukni. Myślała o mężu. O nim. I o ich białym małżeństwie. Podziękowała mu w myślach, że nie zmusił jej do natych miastowej uległości. Co więcej, uczynił niemały wysiłek, że by z zahukanej i bladej Dinah Freville uczynić prawdziwie piękną Parisienne. Przecież wcale nie musiał tego robić. A może po prostu z niechęcią myślał o ich wspólnym życiu. Może chciał odsu nąć jak najdalej dzień, w którym weźmie do małżeńskiego łoża prostą dziewczynę bez ogłady, którą poślubił tak napra wdę z nikomu nie znanych względów? Nie przejawiała prze cież zbytniej chęci do... do... Nawet w myślach nie mogła wymówić tego słowa. Jednej rzeczy była zupełnie pewna. Przyjdzie cząs, kiedy będzie musiała zbliżyć się do męża. Co wówczas? Co jej po wie, gdy... Zaczerwieniła się jak burak. Nie, Cobie nie był zdolny do takiego postępowania. Miała go uwieść? Z nieodłącznym poczuciem humoru po myślała, że w tym przypadku potrzebny byłby jej kwiatek. Najlepiej jaskier. Mogłaby odrywać płatki i pytać: ,,Kocha? Nie kocha?". Albo raczej: „Powinnam? Nie powinnam?".
Niestety, na Faubourg Saint Germain nie rosły jaskry. Muszę zatem zaczekać, aż wrócimy do domu, albo do Moorings! - przemknęło jej przez głowę. Tam każda łąka aż skrzy się od kwiecia. I o to chodzi. W obcym mieście - pięknym i cywilizowa nym, ale zawsze obcym - Dinah Freville nie mogła w pełni stać się panią Grant. Nawet nie wiedziała, że jej mąż, pozostający wciąż pod wrażeniem ostatniej rozmowy ze swoją przyrodnią siostrą, doszedł do tych samych wniosków. Postanowił zaczekać, aż wrócą do Londynu, tak żeby Dinah znalazła się w znajomym otoczeniu. Druga dziewica w moim życiu, pomyślał. Pierwsza była już po trzydziestce, a on był od niej dziesięć lat młodszy. Tak jak Susanna poprosiła go, żeby został jej kochankiem. Na jedną noc. Zgodził się, bo po pierwsze zawdzięczał jej życie, a po drugie - nikogo nie zdradzał. Wspomniał ją po raz pierwszy po wielu, wielu latach. Miała na imię Liz i w niczym nie przypominała Dinah. Ciekawe, co się z nią stało? Potrząsnął głową. Dość wspo mnień. Wkrótce wracamy do Londynu. A tam... co będzie, to będzie! Sir Ratcliffe Heneage nabrał ostatecznego przekonania, że wprost nie cierpi Jacobusa Granta. Sporo do niego przegrał przed jego ślubem z Dinah Freville, w noc, kiedy Cobie do szczętnie opróżnił kieszenie biednego Raineya. Sir Ratcliffe stracił wówczas wszystko, co zagarnął wcześniej w pokera i bakarata. Co gorsza, nie miał najmniejszych szans, żeby się odegrać. Był prawie bankrutem.
Od dawna już nie wierzył w złą passę Granta. Pewien przyjaciel z Ameryki, świeżo przybyły do Londynu, zdradził mu, że na Wall Street Cobie nosił przydomek „Tygrys". Wprawdzie nie było żadnych dowodów, że Cobie oszukiwał w kartach, ale... - Grant to niesamowity człowiek - powiedział Ameryka nin. - Wydaje się, że na wylot zna wszystkie twoje myśli. Jest bezwzględny. Bierze wszystko, co chce. Pieniądze, ko biety. Żegluje na skrzydłach wiatru. Po tej rozmowie sir Ratcliffe Heneage nabrał przekonania, że klęska Raineya nie była dziełem przypadku. Doszedł do wniosku, że Grant bardzo sprytnie wykorzystał znaczone karty. Karty, które sfałszował on sam, sir Ratcliffe! Przy sto liku działy się dziwne rzeczy. Grant kilkakrotnie przegrał, choć wygraną miał praktycznie w ręku. Zatem udawał. Zgrywał naiwnego jedynie po to, by uśpić czujność przeciwnika. A potem działał z zaskoczenia. Zabi jał wedle własnej woli. Sir Ratcliffe pogrążył się w zadumie. Nie, nie było choćby najmniejszej okazji, aby Cobie osobi ście podmienił karty. W dodatku na samym początku zdobył względy Violet Kenilworth. Zrobił to w tym samym czasie, gdy sir Ratcliffe nabrał pewności, że piękna dama w końcu ulegnie jego na mowom. Sprzątnął mu ją sprzed nosa! Nie musiał się wysi lać. Violet sama padła mu w ramiona. Przyjaciel z Ameryki twierdził, że to niemal reguła. Później wszystkich zaskoczył i poślubił Dinah Freville. Brzydką, chudą i zamkniętą w sobie. Natrętna plotka głosiła, że niemal szantażem zmusił Raineya, by ten udzielił mu po zwolenia na małżeństwo z przyrodnią siostrą.
- Tak? - zdumiał się Amerykanin. - Zatem Cobie Grant wie o niej coś, o czym nikt z was nie wie. - A co tu wiedzieć? - zaperzył się sir Ratcliffe. - Biedna, smętna i na pewno w łóżku zimna jak lód. Za to jej siostra... - Oblizał usta. Dowiedział się jeszcze czegoś. Grant utrzymywał bardzo ścisłe stosunki ze swoją starszą siostrą. - Roztoczył nad nią opiekę - dodał Amerykanin. Sir Ratcliffe milczał. Dużo rozmyślał ostatnimi czasy. Żył o wiele spokojniej niż przez minione lata. Zrezygnował z wielu przyzwyczajeń. Od feralnego dnia u madame Louise bał się zaglądać do podobnych przybytków. A jeśli znów po licja knuje jakąś akcję? Gdyby jednak Hoskyns znalazł mu tę małą! Ha! Wówczas sprawy przybrałyby inny obrót. Od dawna miał chrapkę na Susannę Winthrop. Przypadła mu do gustu. Niezbyt krągła, o niemal chłopięcej figurze i spokojnych manierach. Violet Kenilworth, choć piękniej sza, zachowywała się zbyt hałaśliwie. Jego własna żona z którą od dawna już nie sypiał, chociaż zabierał ją z sobą na różne przyjęcia i bale - była blada i wystraszona. Poślubił ją wyłącznie dla pieniędzy. A te już dawno wydał. Na Susannę spoglądał od chwili, kiedy stracił Violet, a później stadko nieletnich chłopców i dziewcząt. Lubiła dżen telmenów - a on był przecież stuprocentowym dżentelme nem. Przynajmniej na początku. Odwiedził ją tego samego dnia, gdy Grant wyjechał po nownie do Paryża. Pocieszył ją i chyba przez to zyskał jej niekłamaną wdzięczność. Nim wieczór dobiegł końca, gawę dzili swobodnie jak starzy przyjaciele. Zaprosił ją na przyjęcie u Hertfordów. Obiecała, że przyj-
dzie. Kilka dni później ktoś mu wspomniał, że Grant z żoną są już z powrotem w Londynie. Tym lepiej. Grant będzie świadkiem jego zwycięstwa nad Susanną. Wyśmienicie. Niestety, Cobie pozostał obojętny na jego podboje. Przyszedł z żoną, wyraźnie rozbawiony licznymi cieka wskimi spojrzeniami. Dinah była ubrana w jedwabną suknię, tak dobrze skrojoną, że ukrywała wszelkie wady jej figury. Hortense upięła jej włosy według najnowszej mody. Wysoki kok odsłaniał piękny zarys szyi. Kroczyła dumnie jak uro dzona dama. Zamiast diademu, tego wieczora nosiła nad samym czo łem, na wąskiej srebrnej wstążce, wspaniałą gwiazdę z topazów, z brylantem pośrodku. Brylanty i topazy miała też w kolczykach, w naszyjniku i w bransoletce na lewym ręku. Klejnoty były niezbyt duże, bez krzty pretensjonalności, ale sprawiały oszałamiające wrażenie. Spod paryskiej sukni wy glądały srebrzyste, zgrabne pantofelki. Wachlarz z barwionych piór pasował do koloru sukni. Co bie i markiza dobierali go najdłużej, podobnie jak długie wieczorowe rękawiczki. Biżuterię kupiono później. - Uśmiechnij się - szepnął do niej Cobie. - Wywołałaś sensację. Markiza zasłużyła na Legię Honorową za cud, ja kiego dokonała w tak krótkim czasie. - A ja na co zasługuję, Cobie? - spytała także szeptem. - Powiedz. Uśmiechnął się prowokująco. - Zaczekaj, aż wrócimy do domu, droga żono. Wtedy się dowiesz. Dinah oniemiała. Wydawało jej się, że zrozumiała, co miał na myśli. Z lekkim zdenerwowaniem czekała na koniec
wieczoru, ale swoje uczucia dobrze skrywała pod maską uprzejmości. - Nie porywaj się na zbyt wiele - pouczył ją Cobie, za nim wkroczyli na salę. Przypomniał sobie jej pobladłą twarz i słowa: „Boję się", które szepnęła mu przed wyjściem. - Z nikim nie musisz rozmawiać - powiedział. - Uśmie chaj się i mrucz: „Doprawdy?". Pamiętaj o lekcjach. W razie czego zasłaniaj się wachlarzem i uśmiechaj lekko. Od pięk nych kobiet nie oczekuje się poważnych rozmów. - A czego? - zapytała znaczącym tonem. Ujął jej drżącą dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek. - Z przyjemnością cię tego nauczę. Już niedługo. Zatem ta chwila była coraz bliżej. Dinah jednak nie miała czasu na zmartwienia, bo już w jej stronę nadciągała Violet, cała w różowych i kremowych barwach, z marsem na pięk nej twarzy. - Proszę, proszę - wycedziła zaraz po powitaniu. - To przecież Louis Pontadour, nieprawdaż? - Wskazała na suk nię siostry. - Jak go przekonałeś, żeby ją ubierał? - Zapłaciłem mu. - Cobie uśmiechnął się beztrosko. Potem jednak, gdy tylko rzucił okiem na Dinah, był najszczę śliwszy, że to właśnie ona będzie nosić jego stroje. - Ciekawe - mruknęła Violet. Niemal dławiła się ze złości, widząc nową Dinah. - Każda zmiana, choćby najmniejsza, wyjdzie ci na dobre - powiedziała do siostry. - Przynajmniej nie wyglądasz już jak pokojówka. Co za ulga! Życie u boku męża, chociaż tak krótkie, wywarło już po ważny wpływ na zachowanie Dinah. Wiedziała, że wiele słów ma ukryte znaczenie..
Rozpostarła wachlarz, pozornie nie zauważając gniewne go spojrzenia Violet. Ziewnęła ukradkiem, przesłaniając usta i zaszczebiotała: - Tak, Violet, kochanie. Myślę o tym, żeby następnym ra zem wyglądać jak kucharka albo garderobiana. Musisz mi zdradzić tajemnicę, jak ty to robisz. - Dobry Boże! - Violet spojrzała na Granta. - Dałeś kot ce pazury. A mówiąc o kotkach: widziałeś dziś Susannę Winthrop? Nie, raczej nie. W czasie, gdy byłeś w Paryżu, za opiekował się nią Ratcliffe Heneage. - Naprawdę? - spytał Cobie. Udało mu się zachować nie wzruszony spokój, chociaż w duchu aż kipiał z gniewu i nie pokoju. - Nowy przyjaciel domu? - O wiele więcej - odparła Violet. - Wiesz przecież, że jej mąż to stary nudziarz. Nie muszę ci tego mówić. Nic dziwnego zatem, że Susanna próbuje jakoś osłodzić sobie życie. - Oczywiście - zgodził się z nią Cobie. - Cieszę się, że przyszła. W gruncie rzeczy nieważne, czy sama, czy z sir Ratcliffe'em. Myślałem tylko, że to twój wielbiciel, moja ko chana Violet. Ona też tak myślała. Rzuciła go dla Granta, ten zaś okazał się człowiekiem zupełnie pozbawionym gustu i poślubił tę małą Dinah. Kiedy chciała powrócić do sir Ratcliffe'a, on kręcił się już przy Susannie. Też sobie wybrał partię! Bóg jeden wie, dlaczego tak postępuje. Kolejna klęska, za którą kiedyś miał zapłacić pewien Amerykanin. Violet uznała, że najwyższa pora zakończyć tę rozmowę. Odeszła na bok i spod oka obserwowała Grantów. Susanna Winthrop także na nich patrzyła, i to z większym
bólem niż lady Kenilworth. Postanowiła w duchu, że Cobie się nie dowie, jak bardzo cierpiała. Kiedy krążył wśród tłumu gości, miała wrażenie, że ktoś wbija jej nóż w serce. Pamię tała go, jak był niemowlęciem na rękach Marietty. Cała mi łość, którą do niego czuła przez wszystkie lata, w jednej krót kiej chwili zmieniła się w nienawiść, tak jak mleko kwaśnie jące w dzbanku. Uśmiechnęła się do Ratcliffe'a, patrzącego na nią z dum ną miną zdobywcy. Wielu gości przyglądało im się w nader znaczący sposób. Cobie podszedł do niej mniej więcej w połowie przyjęcia. Zostawił Dinah na chwilę, żeby porozmawiać z jednym ze znajomych. Widział ją, siedzącą prosto jak świeca, i uśmie chnął się w duchu. Postępowała zgodnie z radą, którą jej dał przed wyjściem z domu. Podczas rozmowy lekko zakrywała usta wachlarzem. Zachowywała się doskonale, jakby nie od miesiąca, ale od lat znała zasady savoir faire. Susanna próbowała powitać go uśmiechem. Pierwszy raz zwracała się do niego w taki sposób, jakby był dla niej kimś zupełnie obcym. Cobie przyglądał się jej z bólem. Obserwował ją już wcześniej, gdy gawędziła z sir Ratcliffe'em. Nie była już tą samą kobietą, którą znał niegdyś. Grała, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę. Patrz, mówiła. Dla nich wciąż jeszcze je stem atrakcyjna. Lubię to. Zwłaszcza że wzbudziłam podziw twego najgorszego wroga. Musiał ją ostrzec przed Ratcliffe'em, choć zdawał sobie sprawę, że to niebezpieczne i niemądre. W obecnym stanie ducha mogła mu nie uwierzyć. Cóż z tego? Należało jednak spróbować. Wiedział zbyt dużo, żeby milczeć.
- Dobrze się bawisz, Susanno? - Wyśmienicie! - odparła wyzywającym tonem. - Mam nadzieję, że ty także. Zawsze byłeś prawdziwą duszą towa rzystwa. Nie zaprzeczył. - Radziłbym ci jednak nieco staranniej wybierać partne rów - powiedział cicho. Roześmiała się piskliwie. - Najpierw mnie odtrąciłeś, a teraz chcesz mi dyktować, z kim mam przestawać? Ależ, Cobie! Sir Ratcliffe jest cza rującym i mądrym człowiekiem. Chyba żona cię szuka. Idź do niej. Masz wobec niej wiele obowiązków. O mnie się nie martw. Niczego nie rozumiała. - Jeśli musisz już kogoś mieć, Susanno, znajdź stosowniejszego wielbiciela niż sir Ratcliffe Heneage - zaczął z de speracją. Wzruszyła ramionami. - Nie rozumiem cię, Cobie. Sir Ratcliffe jest ministrem i przyjacielem księcia Walii. Ma powiązania z większością wielkich rodów w kraju. Jest uroczy i pełen ogłady. Wystarczy? Starannie dobierała słowa, żeby mocno go zabolały. Stra cił ją. Ukłonił się jak obcej osobie. - Nie sądziłem, że do tego dojdzie, Susanno. Życzę ci szczęścia. Nie będę cię więcej ostrzegał. - Mam nadzieję. A teraz wybacz. Widzę, że sir Ratcliffe kieruje się w tę stronę. Po wszystkim, co mi powiedziałeś, myślę, że nie chcesz z nim rozmawiać. Twoja żona wygląda świetnie, lecz bez wątpienia wciąż jeszcze potrzebuje twojej pomocy. Zajmij się nią.
Odwróciła się i odeszła. Kilka par oczu śledziło ich spot kanie. Nikt jednak nie wiedział, że w tej właśnie chwili część życia Jacobusa Granta legła w gruzach na błyszczącym par kiecie sali balowej w rezydencji Hertfordów. Dinah obserwowała go z daleka. Podświadomie wyczuła, co się dzieje. Cobie śmiał się, rozmawiał i żartował przez ca łą resztę wieczoru, lecz ona dostrzegała w nim ciągłe napię cie. Nie zapytała o nic. Nie miała zresztą czasu. Wkrótce przybyli książę i księżna Walii. Jego wysokość zażyczył sobie poznać żonę pana Gran ta. Dinah złożyła mu głęboki ukłon, a on ujął jej maleńką dłoń i zahuczał: - Po co te rewerencje, moja droga? Niektórzy szeptali, że po niemiecku mówi o wiele lepiej niż po angielsku. Dinah była mocno przejęta, pamiętała jednak,- co jej po wiedział Cobie, że książę Walii, mimo niewyszukanych ma nier, nie należy do głupców i dobrze wie, czym się naprawdę kierują ludzie w jego najbliższym otoczeniu. Pamiętała także o jego związku z Violet. A jeśli teraz na nią zwróci baczniej szą uwagę? Jeśli zacznie ją adorować? Co wtedy powinna zrobić? Jak zachowa się Cobie? Na pewno nie przyjmie roli uległego męża, jak to było w przypadku choćby Kenilwortha. Ten się nawet cieszył, że jego piękna żona stała się fa worytą księcia. Książę tymczasem zachwycił się wyglądem Dinah. Cobie usłyszał kilka pochwał, a oboje dostali zaproszenie do Marl borough, czyli do londyńskiej rezydencji Jego wysokości. - Dopilnuj, żeby przyszli - powiedział książę do niskie go, niepozornego mężczyzny, którego zawsze miał przy swo-
im boku. Państwo Grant ściągnęli na siebie zazdrosne spoj rzenia. - To twój największy triumf - szepnął Cobie do żony po zakończeniu konwersacji. - Zdobyłaś względy księcia, masz więc zapewnioną przyszłość, pod warunkiem, że nie pogwał cisz zasad protokołu. Nie nosisz się z tym zamiarem, praw da? Pozwól jednak, że dam ci dobrą radę. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Ci, którzy jej nie dostąpili, będą ci za zdrościć. Każdy sukces ma dwa oblicza. To drugie nie należy do najprzyjemniejszych. Dinah niewiele wiedziała o sukcesie. Była tak zdenerwo wana, że nie potrzebowała dodatkowych ostrzeżeń. Resztę wieczoru spędziła jak we śnie. Kiedy wśród gości rozeszła się wieść, że książę zaszczycił Grantów swoją łaską, wiele znanych i wpływowych osób postanowiło z nimi porozma wiać. Dinah czuła się zmęczona. Życie towarzyskie okazało się o wiele trudniejsze, niż przypuszczała. Wreszcie, po pożegnaniu z lordem i lady Hertford, Cobie postanowił wrócić do domu. Znów znaleźli się na ogromnych schodach. Po wspaniałym czerwonym dywanie przeszli do drzwi frontowych i pod osłoną baldachimu dotarli do po wozu. Był blady świt, a jednak kilku wiernych widzów, skrom nie stojących z boku, obserwowało wychodzących gości. Cobie spojrzał w ich stronę i zaśmiał się cicho. Pomógł żonie wsiąść do powozu. - Przepraszam cię na chwilę, kochanie - powiedział pół głosem i podszedł do krępego człowieka, trzymającego się na uboczu grupy. Ten w pierwszej chwili próbował się ukryć w mroku.
Chyba był przerażony. Cobie spokojnie położył mu rękę na ramieniu, powiedział kilka słów i wcisnął mu coś do ręki. Potem wrócił. Dinah spojrzała na niego pytającym wzro kiem. Pokręcił głową. - Nic się nie stało, moja droga - powiedział uspokajają co. - To tylko pourboire dla biedaka, który niezmiernie po trzebował mojej skromnej pomocy. Cobie Grant nie był najłatwiejszym obiektem inwigilacji. Posterunkowy Alf Alcott miał z nim wiele kłopotów. Cobie odwrotnie - zdawał się nigdy nie męczyć. W dodatku wie dział, że jest śledzony. Od czasu do czasu bezczelnie mrugał okiem do zmaltretowanego policjanta. Tego wieczora Alcott poszedł za Grantami aż pod sam próg wspaniałej rezydencji Hertfordów i czekał, póki nie wy szli. - Gdzie w tym sens, panie inspektorze? - narzekał. Facet wciąż się bawi. Na pewno mamy coś lepszego do ro boty. - Alcott, leniwa łajzo, ty mówisz o robocie? Bez gadania masz spełniać wszystkie moje rozkazy. Nikt poza tobą się nie skarży. Wynoś się! Wreszcie zobaczył wychodzących Grantów. Ona wspiera ła się na ramieniu męża. Cobie na głowie miał cylinder, a na szyi - biały jedwabny szal. Nie musiał przez całą noc ster czeć na ulicy. Nuda i zmęczenie sprawiły, że Alcott stał się mniej ostroż ny. Grant go zauważył. Wsadził żonę do powozu i przeszedł przez ulicę. Alcott nie miał gdzie się schować. - Och! To przecież posterunkowy Alcott! Mam rację?
Wierzę, że chcielibyście znaleźć coś na ząb i łyk dobrego piwa. Proszę. To wam pomoże zabawić się przy śniada niu. Coś mi się zdaje, że w Scotland Yardzie nie płacą wygó rowanej pensji za długie godziny służby w przejmującym chłodzie. Cobie wsunął w dłoń policjanta złotego suwerena. - Powodzenia w dalszych przedsięwzięciach. Na pewno się wam przyda. A to bezczelny łotr! Cobie odwrócił się i lekkim krokiem powrócił do czekającej żony. Nie było sensu go dalej śledzić. Gdyby tylko chciał, z ła twością mógłby zgubić każdy pościg. Alcott próbował następnego ranka wytłumaczyć to Wal kerowi. Inspektor go po prostu wyśmiał. - Kpi sobie z nas, panie inspektorze - z szacunkiem po wiedział Alcott. Bates stał za Walkerem. Przytaknął skinie niem głowy. - Naprawdę - ciągnął Alcott z rosnącą desperacją. Niech pan spojrzy. Zapłacił mi zeszłej nocy. Dał pieniądze. - Wyjął z kieszeni suwerena. - Żarty sobie stroi dosłownie w żywe oczy. - Sam jesteś kiepskim żartem - burknął Walker, wydy mając usta. - Nie potrafisz się porządnie ukryć. - To niech pan pośle za nim kogoś, kogo on nie zna. Mo że będzie miał więcej szczęścia. - Nie mam nikogo innego, Alcott. Wracaj do obowiąz ków. Wieczorem zdasz mi raport. Alcott mruknął coś pod nosem i wyszedł. Na pocieszenie miał monetę, znów bezpiecznie ukrytą w kieszeni. - Próba przekupstwa? Alcotta?
Milczący dotąd sierżant Bates chrząknął nagle i powie dział ugrzecznionym tonem: - Nie chodzi wyłącznie o niego, szefie. - Co to ma znaczyć, Bates?! - ryknął Walker. - Wie pan przecież, że moja stara jest w ciąży. Dwa dni temu wracam z roboty, patrzę, a ta przynieśli jakąś paczkę. Tajemnicza sprawa, mówi żona. Czytam załączoną kartkę i widzę, że wcale nie taka tajemnicza. W paczce była wypra wka dla dziecka. Cudo. Z pozdrowieniami od pana Dilleya. Powiedziałem żonie, że to od kumpla, którego niedawno po znałem. Musi być bogaty, na to moja stara. Ona zna się na rzeczy. O co w tym wszystkim chodzi, panie inspektorze? Może pan mi wyjaśni? Walker nie umiał na to odpowiedzieć, bo najzwyczajniej w świecie sam nie wiedział. W drodze powrotnej od Hertfordów Cobie siedział w po wozie naprzeciwko żony. Dinah nisko zwiesiła głowę i za mknęła oczy. Ogarnęło ją zmęczenie. Mimo to wyglądała wspaniale. Jej delikatna uroda, którą zauważył już w Moorings, zaczęła rozkwitać na dobre. Wie dział już, że postąpił słusznie, kiedy podjął decyzję, że się z nią ożeni i wprowadzi w wielki świat. Dalsza „opieka" Violet i niechciany mąż byłyby dla niej równoznaczne z uni cestwieniem. A on przecież obiecał ojcu Dinah, że da żonie wiele powodów do radości. Zamyślił się głęboko. Czy to była właśnie miłość? To, że chciał dawać radość i patrzeć, jak pod jej wpływem pąk roz kwita i zamienia się w piękny kwiat? Co miłość miała wspól nego z pożądaniem? Kochał czy pożądał Dinah? W obu
kwestiach odpowiedź brzmiała: nie. Nie mógł jej kochać, chociaż pragnął - zgodnie z odwiecznymi prawami natury zapewnić jej spokojne życie i obdarzyć potomstwem. Wie dział, że Dinah będzie najwspanialszą matką. Violet Kenilworth miała dzieci, ale nigdy ich z nią nie wi dziano. Dorastały z dala, raz na dzień zaledwie witane przez matkę, która tylko w ten sposób dawała im do zrozumienia, że naprawdę do niej należą. Potem wracały pod opiekę niań ki, guwernantki i nauczyciela. Cobie już dawno postanowił, że żadne z jego dzieci nie zazna podobnego losu. Nie będzie też ich okłamywał, jak sam był okłamywany. Z tego samego względu był szczery wobec Dinah. Kłamstwo oznaczało kłopoty w przyszłości. Szczery? Zaśmiał się bezgłośnie. Wolne żarty. Oszukiwał ją przecież bez przerwy. Nic nie wiedziała o jego prawdzi wym życiu i kontaktach z brutalnym światem. Nie znała jego przeszłości i nie miała pojęcia o przestępstwach, jakich się dopuścił za młodu. Nieważne. Pochylił się i ułożył śpiącą Dinah w nieco wy godniejszej pozycji. Już marzył o dzieciach, a przecież do tej pory nie była jego prawdziwą żoną! Dojechali do domu. Dinah ciągle spała. Delikatnie wziął ją na ręce, wysiadł z powozu i skierował się w stronę scho dów. Z tyłu człapał zaspany lokaj i ziewający kamerdyner. Cobie przeczącym ruchem głowy odesłał Gilesa z powro tem do pokoju. Dinah otworzyła oczy i popatrzyła nań pół przytomnym wzrokiem. - Cobie? - powiedziała niewyraźnie. Zabrzmiało to jak pytanie. Pewnie śniło jej się, że znowu jest dzieckiem i że to ojciec niesie ją do sypialni. Kochała ojca. On też ją kochał.
Cobie minął jej buduar i kopniakiem otworzył drzwi do swojej sypialni. Świece wciąż się paliły - przed wyjściem wydał polecenie, aby ich nie gaszono. Elektryczne światło, które dopiero wkraczało do wielu domów, wydawało mu się zbyt jaskrawe. Pokój tonął w półmroku. Przez chwilę widział swoje własne odbicie w szybie, z żoną uśpioną w ramionach. Ostrożnie położył ją na łóżku. Westchnęła cicho, ułożyła się na boku i wsunęła dłoń pod policzek. - Dobranoc - mruknęła przez sen. Cobie nie był pewien, czy zwracała się właśnie do niego. Ściągnął krawat i rozpiął sztywny kołnierzyk koszuli. Po tem zdjął obcisły frak. Bywały chwile, gdy nie cierpiał cias nych ograniczeń miejskiego życia i miejskich strojów. Dzi siaj też tęsknił za swobodą. - Powinniśmy być teraz sami, pod rozgwieżdżonym nie bem - powiedział na głos. - Z dala od wszystkiego, owiani rześkim wiatrem. Tam nauczyłbym cię najskrytszych tajni ków miłości. Tak bardzo pragnął znów znaleźć się na Zachodzie, że nie mal czuł słodki zapach prerii, widział ośnieżone góry, czer wony blask wschodzącego nad horyzontem słońca i barwne wstęgi światła, otaczające księżyc. Usiadł obok śpiącej żony. Zza okna dobiegały odgłosy ogromnego Londynu. Zniknęły stepy Arizony. Dinah go nie słuchała. Spała, zatopiona w swoich własnych marzeniach. Cobie Grant nawiedzał ją z nieodgadnioną twarzą i z rewol werem w lewej dłoni: „Pamiętaj, Dinah" - mówił. „Pozory mogą mylić". Potem znikał, a ona była w tajemniczym miej scu, którego nigdy przedtem nie widziała. Leżała na ziemi.
Wokół niej tańczyły dziwne cienie, sylwetki gór odcinały się na tle nieba, skąpane w srebrnym blasku księżyca. Wszystkie kolory tęczy migotały na niebie i ktoś cicho wypowiedział jej imię. Leżała w sukni, na łóżku. Ale to nie było jej łóżko. Zna lazła się w sypialni męża. To on do niej właśnie mówił. Pokój drżał cały w migotliwym świetle kandelabru. Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, co się stało. Bal u Hertfordów, powrót do domu. - Chyba zasnęłam w powozie - powiedziała. Wsparła się na łokciu i spojrzała na siedzącego obok męża. - Jak się tu znalazłam? - A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem. Mówił do niej bardzo czule. Bez fraka, w rozpiętej koszuli, był jeszcze bardziej urodziwy. - Przyniosłeś mnie. Usiadła, opierając głowę na kunsztownie rzeźbionym wezgłowiu. Wiedziała, że łoże pochodziło z jednego z pała ców Florencji. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Trochę się bała siedzieć tutaj, w szarej godzinie świtu, a trochę jakby ocze kiwała. Na co? Zadrżała - ale nie z zimna. Cobie odwrócił się od niej, wstał i odszedł w głąb mroku. Po chwili wrócił, niosąc dwa kieliszki szampana. Podał jej jeden, a drugi postawił na nocnym stoliku. - Za chwilę - powiedział - wzniesiemy toast. - Toast? - Tak. Chcesz wiedzieć jaki, Dinah? Bez słowa skinęła głową. Kieliszek trzymała delikatnie, żeby broń Boże nie uronić ani jednej kropli. - Proszę bardzo. Za nas. Za nasze małżeństwo.
Z powrotem usiadł obok niej. Trącili się kieliszkami. - Za naszą noc - dodał. - Noc? - powtórzyła i znów zadrżała. Cobie zazwyczaj znał jej myśli, ale tym razem się pomylił. Widział tylko strach. Nie dostrzegł oczekiwania. Zamknął oczy, otworzył je i odstawił kieliszek. Dinah wy chyliła szampana jednym haustem. Chyba nawet nie wiedzia ła, co robi. Cobie lekko dotknął jej dłoni. Zadygotała. Przygarnął ją do siebie, jakby był jej starszym bratem. - Bałaś się dzisiaj swojej siostry, prawda? - powiedział łagodnie. - Wredna baba. Dinah w milczeniu pokiwała głową. Pamiętała uszczypli we uwagi Violet sprzed ślubu. Oskarżenia rzucane pod adre sem Granta. - Powiedziała ci pewnie, że jestem tygrysem w łóżku? Nie mogła już dłużej milczeć. Musiała wreszcie coś od powiedzieć. - Tak. Skąd wiesz? - Potrafię czytać w myślach - powiedział lekkim tonem, lecz w duchu przeklinał Violet. - Dodała też, że z tobą nie zaznam rozkoszy? W jaki sposób się tego dowiedział? Naprawdę był jasno widzem? Nie pierwszy raz podczas ich małżeństwa dawał dowód, że rzeczywiście znał myśli i uczucia innych. Do tej pory nigdy się nie pomylił. - Tak - odpowiedziała, z trudem poruszając ustami. - Przy tobie nie będę tygrysem, Dinah. Mam nadzieję, że mi wierzysz. Ujął jej twarz w obie dłonie i złożył na jej wargach deli katny, braterski pocałunek.
- Nie zrobię ci żadnej krzywdy, ale... ale bywają chwi le, że należy zapomnieć o subtelności. Rozumiesz mnie, Dinah? Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, a wówczas znów ją pocałował. Tym razem mocniej. Serce waliło jej jak młotem. Cobie miał wrażenie, że trzy ma wystraszone pisklę. Wierciło się w jego dłoniach i usiło wało wyfrunąć na wolność. Przemawiał łagodnym głosem, bo chciał je uspokoić. Przyciągnął żonę ku sobie. Zesztywniała lekko, ale nie stawiała najmniejszego oporu. Wplótł ręce w jej włosy. Zno wu ją pocałował. Jedną ręką pogładził ją po karku. Dinah miała wrażenie, że gwałtowny płomień przeszył jej całe cia ło. Zadygotała. Leżała teraz na plecach. Cobie pochylał się nad nią. - Mamy na sobie tyle ubrań. - szepnął. - Nie mogę jed nak wezwać służby, żeby pomogła nam się rozebrać. Co za tem proponujesz? Zapadła chwila ciszy. - Zdajesz sobie sprawę, co zrobimy dzisiejszej nocy? wyszeptał jej wprost do ucha. - Tak - odpowiedziała również szeptem. - Violet mi po wiedziała. Drżała na całym ciele. - Ale nie wyjaśniła ci powodów. - Cobie uśmiechnął się z przekąsem, lecz w jego błękitnych oczach nie było odrobi ny złośliwości. - Będziemy dla siebie dobrzy. Będziemy cie szyć się sobą. Z naszej radości powstanie nowe życie. Rozu miesz mnie? Tak, rozumiała. Nie mogła sobie jednak wyobrazić, co to
naprawdę znaczy. Z drugiej strony chciała go zamknąć w ra mionach. - Mogę... mogę się rozebrać? - zapytała wstydliwie. Zabrzmiało to, jakby mówiła: „Chcesz mnie przywiązać do łóżka?" - kwaśno pomyślał Cole. - To mój przywilej - odparł cicho. - A w zamian pozwo lę ci na to samo. Dinah zamknęła oczy. - Jak chcesz - szepnęła bezwolnie. - Chcę. - Uśmiechnął się i na chwilę wstał z łóżka. - Podnieś się, Dinah, i popatrz na mnie. Powinnością męża jest sprawić, aby jego żona poczuła się szczęśliwa. Posłuchała go bez protestu. Cobie zdjął jej balową suknię Zrobił to o wiele zręczniej niż Pearson lub Hortense. W takiej chwili żadna z pokojówek nie próbowała cało wać swojej pani. Cobie gładził ją po całym ciele, nawet w in tymnych miejscach. Dinah wbrew sobie poczuła, że ogarnia ją przedziwna rozkosz. Westchnęła głośno. Zawirowało je w głowie. Była naga, z wyjątkiem naszyjnika, bransoletki i pierście ni. Wciąż czuła dłonie męża, wędrujące po jej gładkiej skó rze. Cobie roześmiał się na całe gardło i - nie przerywając pieszczot - odwrócił ją w stronę lustra. Sam stanął za nią. Czy to była Dinah Grant? Czy zupełnie inna dziewczyna boginka z głębi lasu, z włosami rozpuszczonymi swobodnie na ramiona, wtulona w objęcia mężczyzny? Sama nie wie dząc, co czyni, Dinah z nagłą ekstazą zawołała: „Cobie!" i mocno zacisnęła powieki. - Otwórz oczy! - rozkazał. Zrobiła to - i zobaczyła jego twarz tuż przy swojej.
Pieścił ją bardzo długo. Zaznała takiej rozkoszy, że ledwie stała na nogach. - Widzisz? - wyszeptał w końcu. - Nie było się czego obawiać. A to dopiero początek. Teraz musimy podzielić się tym uczuciem. Rozbierz mnie. Dinah pozbyła się złych myśli. Zapomniała o strachu. Działała odruchowo. Nie drżała już, a serce biło jej spokoj niej. Cobie stanął przed nią. Rozpięła mu koszulę, zdjęła ją, zsunęła czarne spodnie. Stali teraz zupełnie nadzy, niczym Adam i Ewa u zarania świata. Westchnęła z zachwytem, gdyż nagi Cobie był jeszcze piękniejszy niż w ubraniu. Nareszcie w pełni zrozumiała gniew i zazdrość Violet. Wciąż trochę się obawiała jego wy bujałej męskości, zazwyczaj skrzętnie skrywanej pod grubą warstwą ubrań. Nie była przygotowana na tak niecodzienny widok. Cobie widział jej reakcję. Pochylił się i wziął ją w ramio na. Stali przed lustrem, przytuleni jak para bezwstydnych ko chanków. - Dobrze ci ze mną, Dinah? - zapytał. - Wiesz, że tak - odpowiedziała szeptem. - Zdajesz sobie sprawę, że ty także możesz mi dostarczyć ogromnej przyjemności? Delikatnie zsunął w dół jej rękę. Zaskoczona Dinah głęboko wciągnęła powietrze. Poczuła coś ciepłego, gładkiego jak aksamit. Instynktownie poruszyła dłonią. - Tak! -jęknął Cobie. - Pieść mnie, jak ja cię pieściłem! Posłuchała. Początkowo z obawą, lecz potem coraz sil niej. Cobie dyszał ciężko. Teraz on drżał i jęczał, z twarzą
ukrytą w jej włosach. Wołał ją po imieniu. Dygotał tak silnie, aż musiała go przytrzymać. Zapadła chwila ciszy. - Widzisz, Dinah - szepnął zmęczony Cobie. - Widzisz, co ze mną zrobiłaś? Mimo całej mojej siły, jestem bezradny w twoich rękach. - A ja w twoich - odpowiedziała. Udzieliło jej się jego podniecenie. Ostrożnie położył ją na łóżku i sam legł obok. Tym razem ona pierwsza się przysunęła. Poczuła jego ciepłe ciało. Miała ochotę go dotykać, pieścić i całować. Roześmiał się cicho i zagarnął ją pod siebie. - Niecierpliwa jesteś, moja nimfo! - zawołał. - Twój sa tyr potrzebuje czasu, żeby trochę odzyskać nadwątlone siły. Bądź czuła, a zaraz dojdę do formy. Rzeczywiście. Nie trwało długo, a Dinah znów w ekstazie wołała jego imię. - Tak, Cobie! Tak, tak, tak! Cieszyło go, że jego młoda żona wreszcie pozbyła się stra chu. Stopili się w jedną całość, a Dinah odkryła rozkosz ukrytą pod powłoką bólu. - I gdzie tu tygrys? - szepnął Cobie, kiedy wreszcie znie ruchomieli. - Raczej dwa szczeniaki, baraszkujące z sobą. Miłość to nie pole bitwy. To pałac szczęścia i radości. - Więc dlaczego płakałam? - spytała go nieco później. Czuł słony smak jej łez na języku. - Silne emocje, moja droga, objawiają się w ten sam spo sób. Cienka linia dzieli łzy od śmiechu. To prawda, pomyślała. Dlaczego się go bałam? Teraz je dynie podziwiała jego niezwykłą zręczność, z jaką odsłonił
przed nią tajemnice zmysłowej miłości. Nigdy przedtem nie doświadczyła czegoś tak pięknego. Powiedział jej kiedyś, że nie jest zdolny do prawdziwej miłości. Ona jednak wyczuwała niekłamaną pasję w jego za chowaniu. Zrozumiała, że powstrzymał uczucia na wodzy, aby sprawić jej jak największą przyjemność. Chciał, by w możliwie najłagodniejszy sposób stała się prawdziwą ko bietą. Po pieszczotach zasnęli. Tuż przed snem Dinah zauważyła coś jeszcze: Cobie miał poranione plecy. Pod palcami wyczu wała liczne blizny i szramy. Nic nie powiedziała, lecz ukrad kiem zerknęła na niego, kiedy wstał, żeby narzucić szlafrok. Przeraził ją ten widok. W odróżnieniu od Violet nie zadawała mu żadnych pytań. I w odróżnieniu od Violet od razu wiedziała, że to ślady po okropnej i brutalnej kaźni. Na pytanie Violet Cobie odpowie dział szybko, że przy próbie ujeżdżania spadł z dzikiego mu stanga. Dinah nigdy w życiu nie uwierzyłaby w to kłamstwo. Kochała go. Kochała choćby za to, że był dla niej tak do bry. Wszystkie ostrzeżenia siostry okazały się zwykłym oszu stwem. Kto mógł być tak okrutny wobec niego? Podświadomie zdawała sobie sprawę, że wprawdzie oka zywał jej czułość, ale w istocie rzeczy nie żywił dla niej głęb szych uczuć. Dlaczego więc kupił ją od Raineya? Była mu wdzięczna: za wyrwanie z rąk Violet, za okazywane względy i za lekcję namiętnej miłości. Pamiętaj, Dinah, nakazała sobie w duchu przed samym zaśnięciem. Pozory mogą mylić. Nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy.
Rozdział dziesiąty Walker spotkał się z jednym ze swoich informatorów w niewielkiej knajpce na Strandzie. Był to dziwny człowiek, znany pod pseudonimem Kapitan Legge. Widywano go na przyjęciach w męskim towarzystwie, miał wstęp do wszyst kich znanych klubów, lecz nie był zapraszany na wystawne bale, choćby takie jak u Hertfordów. Mimo to znał najświeższe plotki z Mayfair i Belgravii. Niektóre z nich miały większą wagę niż oficjalne doniesie nia. Przed kilkoma tygodniami Walker poprosił go, żeby ze brał jak najwięcej informacji o amerykańskim finansiście, Jacobusie Grancie. Oczywiście obiecał, że zapłaci. Kapitan Legge siedział już przy kuflu piwa, kiedy wszedł Walker. - Jesteś, Will - mruknął jowialnie. - Coś do picia? Walker skinął głową. Pociągnął łyk ze swojego kufla i za pytał: - Wiesz coś? - Nawet sporo. Jaką to ma wartość? Walker wymienił kwotę. Informator roześmiał się chytrze. - Więcej. Co najmniej dziesięć funtów. - Dziesięć?! Chyba kpisz sobie! Scotland Yard to nie or ganizacja dobroczynna. - Taka cena, kolego. Poznałem jego dzieje. Nie ty jeden
interesujesz się jego przeszłością. Są tacy, którzy też chcą le piej poznać pana Granta. Zapłacą mi bez szemrania, skoro ty nie chcesz. Podniósł się, żeby odejść. - Zgoda! Dostaniesz pieniądze. Lepiej jednak, żebyś miał dla mnie coś naprawdę ciekawego. - Ten twój pan Grant to przedziwna postać. Powiada się, że jest adoptowanym synem Jacka Dilhorne'a z amerykań skiej firmy „Dilhorne i Rutherford". Kimś z kręgu Vanderbiltów i Rockefellerów. Chodzą pogłoski, że urodził się przed ślubem Marietty Hope ze wspomnianym Jackiem Dil¬ horne'em. Jej ojciec to senator Jacobus Hope, rozumiesz? To chyba wiele tłumaczy. Pan Grant jako żywo przypomina Ja cka oraz jego brata, sir Alana Dilhorne'a z Tempie Hatton, byłego członka rządu. Nigdy jednak nie został uznany za le galne dziecko. - Dilhorne - mruknął Walker. Pan Dilley i pan Horne. Człowiek, który śmiał się z niego, przyznając, że jest łotrem. - Mów dalej. To bardzo ciekawe. - Dorastał w rodzinie prawdziwych bogaczy. Ukończył uczelnię w Yale i jest znakomitym sportowcem. Ma dyplom inżyniera górnictwa. Powiadają nawet, że kilka firm czekało, aż ukończy studia, żeby natychmiast zaproponować mu pra cę. On jednak, nagle i bez ostrzeżenia, rzucił wszystko i po śpiesznie wyjechał do Arizony. Tam objął posadę w maleń kiej kopalni, w osadzie zwanej Bratt's Crossing. Po sześciu miesiącach zniknął. Minęło półtora roku, za nim pojawił się w Nowym Jorku. Był już bogaty. W krótkim czasie stał się znany na Wall Street. Nie uszczknął ani centa z majątku ojca. Podobno rządzi na giełdzie.
- Skąd wziął pieniądze? - zapytał Walker zaciekawiony historią, zdawałoby się rodem z tanich powieści sensacyj nych. - Kto wie? Moi znajomi twierdzą, że ostatnio na Dziki Zachód pojechał agent Pinkertona. Bratt's Crossing jednak od dawna stoi puste i nikt nie pamięta, co się tam działo przed dziesięcioma laty. Mniej więcej rok po zniknięciu Granta w kopalni nastąpił wybuch podczas rozprawy z bandytami. Miejscowy ranczer, niejaki Blenkiron, nawiasem mówiąc pracodawca Granta, zginął, zastrzelony przez dwóch rewol werowców. Jego ochroniarz, Greer, znany rozrabiaka, został ranny, a potem po prostu gdzieś przepadł. Nikt go nie może znaleźć. Po śmierci ranczera i zniszczeniu kopalni przypad kiem odnaleziono pewną kobietę, która w tym czasie wyda wała lokalny biuletyn. Poślubiła właściciela niewielkiego sklepu i razem zamieszkali na dawnym ranczo Blenkirona. Oboje zgodnie twierdzą, że nie wiedzą, dokąd wyjechał Grant z Bratt's Crossing. Nigdy nie wrócił. Ich zdaniem, zna lazł pracę w jakiejś innej kopalni. Jedyna, jaka istniała wów czas w okolicy, była w San Miguel, w Nowym Meksyku. Agent pojechał tam, żeby trochę popytać. Nikt nigdy nie sły szał o Grancie i nikt go nie rozpoznał na sztychu. Zdaniem agenta, kobieta z Bratt's Crossing, Liz Jackson, kłamała. Nie chciała jednak powiedzieć nic więcej. Co najdziwniejsze, w San Miguel także był wybuch, tylko wcześniej. Mimo spo rych zniszczeń kopalnia działa nadal. Jaka jest prawda - nie wiadomo. W każdym razie Grant z pieniędzmi wrócił do No wego Jorku. Tam zdobył dość szczególną reputację. Na Wall Street stał się popularny, kiedy przejął ster władzy nad kom panią South-West Mining, a jej dawnego prezesa wysłał do
więzienia za defraudację. Kopalnia w San Miguel należy te raz do Granta. Co porabiał przez wspomniane wcześniej pół tora roku? Czy obie eksplozje w kopalniach były tylko dzie łem przypadku? Co z tym ma wspólnego afera w South-West Mining? - Ciekawe - powiedział Walker. - Nie wiem, z której z tych wiadomości mógłbym skorzystać. Jest uczciwy? Kapitan Legge parsknął krótkim śmiechem. - Uczciwy?! Jak może być uczciwy człowiek, który w ta jemniczy sposób dorobił się fortuny na Dzikim Zachodzie, stał się multimilionerem, bogatszym od swojego domniema nego ojca? Z ojcem zresztą niemal nie utrzymuje kontaktów. - Odnoszę wrażenie, że pan Grant po prostu bawi się ze światem - zauważył Walker. - Nie wierzę takim. Wiesz coś więcej o wydarzeniach w San Miguel? - Tyle tylko, że na nic nie ma najmniejszych dowodów. Wielu młodych śmiałków zapuszczało się na Dziki Zachód z nadzieją, że zdobędą fortunę. Niektórym z nich rzeczywi ście się udało. Spotkałem Granta kilka razy, już tutaj, w Lon dynie. Nie pasuje do pogranicza. Walker pomyślał o ponurym Dilleyu-Hornie, który potra fił się wtopić w tłum w podrzędnej londyńskiej knajpie, któ ry dusił policjantów w zaułkach i który co chwila zmieniał brzmienie głosu. A może w przebraniu wybrał się do San Miguel? Może przedzierzgnął się w bandytę i terroryzował miasta Arizony? Kto wówczas by uwierzył, że to ten sam światowy i eleganc ki pan Jacobus Grant? Z drugiej strony po co młody i bogaty Jacobus Grant miałby być bandytą? - To wszystko wydarzyło się dziesięć lat temu - wesoło
dokończył Kapitan Legge. - Od tamtej pory pan Grant zdą żył już zostać kochankiem lady Kenilworth i wżenił się w arystokrację. Książę Walii zaliczył go do grona przyjaciół. Dlaczego miałby dążyć do czegoś zupełnie innego? - Nie wiem - ponuro mruknął Walker. - Nie wiem. Mógł już teraz uwierzyć we wszystko. W każdą sztuczkę Dilleya. Nawet w to, że za młodu był kimś w rodzaju legen darnego Billy'ego Kida, choćby nie wiadomo jak niewiary godnie to brzmiało. Dinah Grant nic nie wiedziała o sztuczkach męża. Naza jutrz po balu, od niechcenia spytała go przy śniadaniu: - Dlaczego mnie poślubiłeś, Cobie? Bo przecież nie z miłości. Jeśli nawet poczuł się zaskoczony, to nie dał po sobie nic poznać. - Z wielu powodów, Dinah - odpowiedział powoli. - Nie wszystkie z nich były podyktowane logiką. Wyjaśniłem ci to już przed ślubem. Uważałem, że będziesz dobrą żoną i ko chającą matką dla moich dzieci. W tym się chyba nie pomy liłem. Zawsze będę cię szanował, chociaż nie zamierzam uda wać, że cię naprawdę kocham. Wierzę też, że w odróżnieniu od innych kobiet nie chcesz, żebym cię okłamywał. Dinah w milczeniu skinęła głową. Nie spodziewała się ni czego więcej. Wspomniał przecież, że nie potrafi kochać ani jej, ani nikogo innego. Wtedy uważała, że w ten sposób pró bował jej wytłumaczyć swoje oschłe zachowanie, teraz jed nak doszła do wniosku, że tak jest naprawdę. - Musisz bardzo cierpieć - powiedziała po chwili. - Cały czas żyjesz ze świadomością, że jesteś niezdolny do miłości.
- Być może - odparł krótko. Czyżby zauważyła cień go ryczy w jego głosie? - Chociaż z drugiej strony wolałbym, abyś ty też mnie nie kochała. Kobiety, które w przeszłości były na tyle głupie, żeby obdarzyć mnie uczuciem, zapłaciły za to wysoką cenę. Wciąż pamiętał o Belicie, która przez niego straciła życie. Dinah początkowo była do niej podobna. Miała to samo za gubione spojrzenie i wylękniony wyraz twarzy. Teraz się zmieniła. A Liz? A Susanna? Zwłaszcza Susanna, której po stępowanie zdradzało skrajną desperację. O ileż byłaby szczęśliwsza, nie znając Cobiego Granta! Był przyjacielem swojej żony. Nie chciał, żeby miłość skomplikowała ich wzajemne więzi. Zamierzał jej to powie dzieć, ale po chwili uznał, że byłoby to zbyt brutalne. I tak wykazała niemałą odwagę, zgadzając się go poślubić. Jak so bie poradzi? Dobrze - brzmiała jedyna sensowna odpowiedź. Minął tydzień od czasu, kiedy stali się prawdziwym mał żeństwem. Dinah żyła jak we śnie. Tego dnia, o czwartej po południu, leżeli obok siebie na łóżku w jego sypialni. Ranek i wczesne popołudnie spędzili w zoo. - Co takiego?! - zawołał ze zgrozą. - Nigdy nie byłaś w ogrodzie zoologicznym? Natychmiast sprowadził powóz i przez parę godzin podzi wiali różne egzotyczne zwierzęta. Wiedział o nich prawie wszystko. Dinah słuchała go bez zdziwienia. Widocznie już przywykła do jego encyklopedycznej wiedzy. Potem poszli do restauracji i zjedli obiad na tarasie z wi dokiem na Tamizę. Cobie zamówił wino. Pił więcej niż zwy kle. Ona także, na jego prośbę, spełniła kilka toastów.
Rozanielona, w szampańskim humorze, ruszyła w drogę powrotną przez Londyn, w otwartym landzie. Siedziała pod parasolką, a jej mąż, usadowiony po przeciwnej stronie, mó wił półgłosem: - Co dalej, Dinah? Powinniśmy to jakoś uczcić. Już wiem! Wspólnie... Przerwał i znacząco uniósł brwi. Zachichotała. - ...poczytamy księgę kazań - dokończył z powagą. Chyba mam ją u siebie w pokoju. Wyprostował się. Wyglądał jak niewiniątko. Do tego też już przywykła. Wiedziała, że w takich chwilach pan Jacobus Grant planuje najbardziej niestosowne rzeczy. Co dziwniejsze, tak samo wyglądał w zoo. Skręcili za róg jakiejś klatki i zderzyli się nagle z barczystym, posępnym mężczyzną, który na ich widok cofnął się kilka kroków z wyraźnym zakłopotaniem. - Och, przepraszam bardzo! - głośno zawołał Cobie. Był ucieleśnieniem taktu i niewinności. - Nie zauważyliśmy pa na, prawda, kochanie? Proszę przyjąć najszczersze przepro siny za naszą niezręczność. To stało się przypadkiem. Piękny dzień, nieprawdaż? Pan też lubi zwierzęta? - zakończył lżej szym tonem. Obcy wpatrywał się w nich z wyraźnym przerażeniem. - Nie bardzo - wymamrotał i przestąpił z nogi na nogę. Miał bardzo duże stopy. - To znaczy... - Powinien pan zobaczyć lwy - wesoło paplał Cobie. Zaraz pora karmienia. Oczywiście, w dzisiejszych czasach nie dają im chrześcijan ani kryminalistów. Takie zwyczaje, dzięki Bogu, skończyły się dawno temu. Nie przeszkadzamy. Kiedy odeszli już w głąb alejki, Dinah, wiedziona impul-
sem, w pewnej chwili spojrzała za siebie. Obcy stał tam, gdzie go zostawili. Patrzył za nimi z tępym wyrazem twarzy. Spytała odruchowo: - To jakiś twój znajomy, Cobie? Bacznie ci się przy glądał. - Kto, kochanie? - Skierował na nią spojrzenie niebie skich oczu. - A... tamten. Nie. Raczej nie można powie dzieć, żeby mnie wcześniej poznał. Dziwna odpowiedź, pomyślała Dinah. Jeszcze jedna z je go ulubionych, dwuznacznych zagadek. Po powrocie do domu odrzucił wszelkie dwuznaczniki. Najpierw przez godzinę zabawiał lady Dinah, która, otulona w japońskie kimono, słuchała, jak grał. Nie na gitarze, i nie na fortepianie. Na banjo. Wygodnie wyciągnęła się na łożu. Cobie usiadł naprze ciwko i zaśpiewał piosenkę z amerykańskiego Południa, pod tytułem „The Devil Take the Blue-tail Fly". Śpiewał głębokim, gardłowym głosem, zupełnie niepo dobnym do przyjemnego barytonu, którym popisywał się podczas poprzednich występów wokalnych. Mimo to Dinah słuchała go z rozkoszą. Miała wrażenie, że próbu je jej pokazać dziksze oblicze pasji. Nie zamierzała się opie rać. - Gdzie się tego nauczyłeś? - spytała sennie. - W Yale. Byłem gwiazdorem uczelni. Tak się składa, że wszędzie mógłbyś być gwiazdorem, po myślała Dinah, zamykając oczy. Gdybyś tylko zechciał. - Jest coś, czego nie potrafisz? - spytała, kiedy pieśń do biegła końca. Uchyliła powieki. Cobie skinął głową.
- Rodzić dzieci - odpowiedział sprytnie. Trąciła go bosą stopą. - Nie o to chodzi, głuptasie. Lubiła się z nim droczyć. On chyba też to uwielbiał. - Mogę cię jednym obdarzyć - powiedział. - Dobrze ci? A co powiesz na kąpiel? Chyba się spociłem. - Ja też - odparła Dinah. - Pójdę do siebie i powiem Pearson, żeby zagrzała wodę. - Sam ją zagrzeję - zaproponował. Zaczął grać i śpiewać, ale nie wiedziała o czym, bo wciąż przerywał, żeby jej coś powiedzieć. - Po co sprawiać kłopot Pearson? Przecież możemy wy kąpać się razem. Wreszcie rozpoznała piosenkę z wodewilu, kończącą się słowami: „Jeśli chcesz wiedzieć, która godzina, zapytaj po licjanta". Coś jej się przypomniało. - Tak wyglądał ten człowiek, którego potrąciłeś W zoo. To był policjant. - Bystra dziewczyna - leniwie przytaknął Cobie. - To samo sobie pomyślałem. Kogo chciał aresztować? Lwa? Ty grysa? A może mnie lub ciebie? Dinah jednak myślała już o jego poprzednich słowach. - Mamy się kąpać... razem? - Dlaczego nie? - Przesunął dłonią po jej łydce. - Mo glibyśmy przy okazji przedyskutować tajemnicę życia. Dinah nigdy przedtem nie prowadziła tak niedorzecznych rozmów. Cobie sam żartował i pozwalał jej żartować do wo li. Nie mówił: „Nie bądź głupia" jak wszyscy dotąd - z wy jątkiem Faa.
- Ciekawe. Podniósł się giętkim ruchem i poszedł do łazienki. Kazał ją urządzić, gdy tylko kupił dom przy Park Lane. Zaczął napełniać wannę. - Powiedz mi, kochanie - zawołał, wysuwając głowę przez drzwi - czy wierzysz w wędrówkę dusz? To chyba do bry początek dyskusji. Dinah jednak znowu myślała o policjancie. - Nie chciał mnie aresztować. - Kto? Prawda, policjant. Chodź, Dinah. Nie wolno mar nować wody. Wtedy na pewno cię zamkną. Zanim zdążyła odpowiedzieć, porwał ją w ramiona, zdjął jej kimono i wrzucił ją do kąpieli. Chwilę potem sam wśliz nął się do wanny. - Dobrze, że kazałem ją zrobić taką dużą - powiedział. - Chyba z myślą o tobie. A teraz, droga lady Dinah... Pochylił się w jej stronę. Zapanowało zamieszanie. Woda bryzgała z wanny. - Leżę głową w dół, Cobie! - w pewnej chwili pisnęła Dinah. - Utonę! - Nie utoniesz - wysapał. Uniósł ją nieco. - O nie... nie... nie przestawaj! - krzyknęła. - Nie mam zamiaru - jęknął. - Podniecające, prawda? Prawda. Znów polały się z wanny strugi wody. Dinah szamotała się na wszystkie strony. W końcu Cobie zakrył jej usta ręką, kiedy krzyczała w ekstazie. Potem położyli się na ręcznikach rozłożonych na mokrej podłodze. Co służba o tym pomyśli? - Robiłeś to już kiedyś, Cobie? - zapytała Dinah z lek-
kim wahaniem, bo nie było to pytanie, jakie młoda żona po winna zadawać mężowi. Zaraz jednak wybuchnęła głośnym śmiechem. - Głupia jestem! Pewnie, że robiłeś! Nie musiałam pytać. - Tak - odpowiedział szczerze. Pogłaskał ją po mokrych włosach i pocałował w ucho. - Z Violet? - zagadnęła. Nie, tylko nie z Violet, jęknęła w duchu. - Nie - odparł. Przytulił ją do siebie. - Nie z Violet. Raz, i to dawno temu. Kiedy byłaś jeszcze maleńką dziew czynką. Dobrze pamiętał Jenny. Prowadziła burdel w Bratt's Cros sing. Nigdy jej nie doceniał, a przecież to właśnie ona po mogła mu odzyskać godność odebraną przez Greera. Dzięki niej na nowo uwierzył w siebie. Co jej dał za to? Wspólną kąpiel. Pierwszy i ostatni raz w życiu... aż do teraz. - Dawno temu - powtórzyła Dinah, a potem, niespodzie wanie, pod wpływem przeczucia, dodała: - To było wtedy, kiedy ci poraniono plecy? Cobie przestał ją głaskać i popatrzył na nią ze zdu mieniem. - Tak - powiedział bardzo powoli. - Dzięki temu wy zdrowiałem. - Och! - Dinah usiadła. Twarz jaśniała jej dziwnym bla skiem, a oczy migotały jak gwiazdy. - Połóż się. Leż spokoj nie. Na pewno jesteś zmęczony. Pozwól, że teraz ja się tobą zajmę. Pierwszy raz podczas ich wspólnych zabaw przejęła ini cjatywę. Wdrapała się na niego, pocałowała prosto w usta i zaczęła go pieścić. Robiła to bez pośpiechu, jakby się trochę
z nim drażniła. Cobie patrzył na nią z niekłamanym zachwy tem. W niczym już nie przypominała wystraszonej dziew czyny, którą poznał w Moorings. A później nie mógł już nawet myśleć. Dinah zakryła mu usta, gdy zaczął głośno jęczeć. Wreszcie owinięci czystymi i suchymi ręcznikami zasnęli na podłodze spokojnym, szczęśliwym snem, pozbawionym marzeń. Kamerdyner Giles popatrzył na zegar. Cobie powie dział mu wcześniej, że wraz z lady Dinah wybiera się na ko lację do pana Van Deusena. Stroje miały być gotowe dokład nie na szóstą wieczór. Giles był jednak dyskretny. Wiedział, że pan i pani zniknęli w sypialni zaraz po powrocie z zoo i nie zeszli na dół nawet na herbatę, która czekała na nich w gabinecie. Służba wymieniała porozumiewawcze spoj rzenia. Minęła szósta, a pan Grant ciągle nie dzwonił. Hortense poszła na górę, do pokoju lady Dinah. - Nie ma jej tam - oznajmiła po powrocie. - Pewnie są razem. Spóźnią się. - Nie sądzę, żeby się tym przejęli - mruknął Boots, za co dostał burę od starszej służby. O wpół do siódmej Giles wsunął głowę do sypialni Gran ta. Łóżko było zupełnie puste, w pokoju panowała cisza. Podkradł się do drzwi łazienki, otworzył je po cichu i zajrzał. Dinah i Cobie owinięci w ręczniki spali na mokrej podłodze. Giles uśmiechnął się i na palcach cofnął do pokoju. Zatem milord - bo tak w myślach nazywał swojego pana - zabawiał się z młodą żonką równie pięknie jak dawniej
z kochankami. Trzeba jednak będzie go jakoś obudzić, bo w przeciwnym razie, jak wiadomo z doświadczenia, nie zej dą na dół nawet do północy. Od czasów Arizony Cobie sypiał wyjątkowo lekko, usłyszał więc cichy skrzyp drzwi zamykanych przez Gilesa. Usiadł, zerknął na śpiącą żoną. Szybko się uczyła sztuki miłości. Tak szybko, że czasami za nią nie nadążał. Obudził ją pocałunkiem. - Pora wstawać - powiedział. - Świat nas oczekuje. - To strata czasu, szefie - odezwał się Bates. - Wyśmie wa się z nas w żywe oczy, i tyle. Wpadł dzisiaj na mnie w zoo. Uważał to za dobry dowcip. Nie zrobi najmniejszego błędu, póki będziemy go śledzić. Walker popatrzył na niego z przygnębieniem. Dziś rano miał poważną rozmowę z komisarzem. - Wciąż śledzisz tego, który nas przekupił, Walker? cierpko spytał komisarz. - I nie możesz się pochwalić żad nymi sukcesami? Masz z tym skończyć. To rozkaz. Walker chciał mu powiedzieć, że ustalił tożsamość podej rzanego. Nie miał jednak dowodów na to, że Horne-Dilley-Grant dopuścił się przestępstwa. - Niech mi pan pozwoli działać przynajmniej do końca tygodnia - poprosił. - Potem o wszystkim zapomnę. To było oczywiście kłamstwo. Nie potrafił tak szybko za pomnieć o Dilleyu. - Nie, Walker. Dzisiaj koniec. Słyszałeś? Wykonaj polecenie. Słyszał. Jak struty wrócił do siebie i przekazał rozkazy Batesowi i Alcottowi. - Nie będzie więcej prezentów - rzekł Bates - ale też nie będę musiał sterczeć na ulicy w nocy i na deszczu.
Nie tylko on i Alcott otrzymywali niespodziewane dary. Pewnego dnia Walker po powrocie do domu zastał żonę kro jącą olbrzymi ananas. Rzadki nabytek. Do kosza pełnego eg zotycznych owoców dołączony był krótki liścik: „Od wiel biciela". Żona Walkera nie posiadała się ze szczęścia, więc on sam musiał się przemóc i zjeść kawałek ananasa. Stawał mu kością w gardle. - Z jego sprytem bez trudu mógłby nam umknąć, gdyby planował coś zdrożnego - powiedział Bates do Alcotta, za nim przystąpili do nowych obowiązków. - Jednak nie chciał. Dlaczego? Bo nie jest przestępcą. Dwa dni wcześniej śledził Dilleya. Cobie spędził wieczór u Van Deusena, a potem razem odwiedzili kilka restauracji i klubów na Haymarket. Van Deusen wyraźnie chciał popró bować smaku angielskiego półświatka. Bates z dużym zadowoleniem przyjął rozkaz komisarza. Wreszcie mógł wrócić do domu, przebrać się i zapomnieć o wszystkich Dilleyach świata. Okazało się jednak, że cieszył się przedwcześnie. Kiedy następnego ranka przyszedł do Scotland Yardu, Walker przy witał go z rozpromienioną twarzą. - Przełom, Bates! Gdyby ten głupiec z góry nie zakazał nam dalszych działań, wiedzielibyśmy dużo więcej! Parszy wa sprawa, to prawda, ale... O ile znam Dilleya, może być jeszcze gorzej. Coś mi podpowiada, że to go zdenerwuje. Z satysfakcją zatarł ręce i roześmiał się na całe gardło. - Co się stało? - spytał Bates. Walker miał denerwujący zwyczaj zatrzymywania niektórych wiadomości dla siebie. Trzeba go było prosić, żeby coś powiedział. Tym razem bez ociągania przekazał sierżantowi nowinę.
Bates skinął głową. - Na pewno mu się to nie spodoba, panie inspektorze potwierdził. - Prawdę mówiąc, mnie też się nie podoba - do dał z lekkim wahaniem. - Mnie też nie, Bates, mnie też nie - zapewnił go Walker. Znów się roześmiał. - Przyjdzie pora, że przyłapiemy go na gorącym uczynku! Cobie spędził ranek w eleganckim nowym biurze South¬ -West Mining w City. Ubrany był zwyczajnie, bez ekstrawa gancji. Czytał właśnie kolejne sprawozdanie, kiedy do gabinetu wszedł sekretarz. - Na dole jest jakiś człowiek, sir. Chce rozmawiać z pa nem Dilleyem. Twierdzi, że to bardzo ważne. Podobno w na głych przypadkach miał się kontaktować z panem. - Nagłych? Na pewno powiedział „nagłych", Rogers? - To jego własne słowa. - Gdzie jest teraz? - W małym gabinecie obok największej sali. - Dobrze. Powiedz mu, że zaraz przyjdę. Nagły przypadek. Cóż to mogło być takiego? Lepiej się nie zastanawiać, tylko sprawdzić - i być gotowym na naj gorsze. Mężczyzna zatrudniony przez pana Dilleya z niepokojem spojrzał na gniewną i wyniosłą postać, wkraczającą do po koju. Gdzie się podział jego wesoły pracodawca? Głośno przełknął ślinę i powiedział tonem usprawiedliwienia: - Nie przychodziłbym tutaj bez ważnego powodu. - Rozumiem. Chciałbym jednak, żeby zachował pan peł-
ną dyskrecję. Zresztą dlatego pana wybrałem. Płacę panu, że by w razie potrzeby umiał pan zapamiętać moje polecenia, a innym razem - żeby o wszystkim pan zapomniał. Teraz słucham. - Chodzi o dziecko, panie Dilley. O małą Lizzie Steele. Tę, którą pan umieścił w naszym sierocińcu. Zaginęła wczo raj. Dzisiaj rano, kiedy przyszedłem do biura, już czekał tam kapitan Armii Zbawienia, Bristow. Zawiadomił policję i... i... chyba ją znaleźli. O szóstej rano wyłowili z Tamizy zwłoki dziewczynki. Są pewni, że to ona. Kapitan Bristow sądził, że powinien pan wiedzieć. - Lizzie nie żyje. - Cobie ze zdumieniem słuchał włas nego głosu. Zawrzał gniewem, powstrzymał jednak emocje i powiedział: - Miał pan na moje polecenie zbierać wiado mości o pewnym człowieku, nazwiskiem Hoskyns, który kiedyś pracował u madame Louise. Wie pan coś o nim? Mężczyzna skinął głową. Nie był zaskoczony tym pozor nie dziwnym pytaniem. Na tyle zdążył poznać pana Dilleya, że rozumiał niektóre jego posunięcia. - Siedzi go jeden z moich ludzi, proszę pana. Hoskyns prowadzi własny dom, nad rzeką. Pełna dyskrecja. Sami dżentelmeni, raczej powiedzmy, tak zwani dżentelmeni. Cobie skinął głową. - Proszę chwilę poczekać - powiedział chłodno. - Muszę pomyśleć. W żaden sposób nie dał po sobie poznać, że coś go gnębi. Od dawna nauczył się panować nad sobą. Gdy był młody, gniew miał wyraźnie wypisany na twarzy. Ludzie po prostu się go bali. Teraz też kipiał ze złości, lecz na pozór zachował niewzruszoną minę.
- Dokąd ją przewieźli? - Do kostnicy w Limehouse, w pobliżu Tamizy. Znaleźli ją w tamtym rejonie. Krótko leżała w wodzie. Cobie podszedł do drzwi. - Niech pan na mnie zaczeka - rzucił krótko. Wbiegł na piętro, pokonując po dwa schodki naraz. - Rogers! - krzyknął po drodze. - Pożycz mi swój stary płaszcz, ten, który zakładasz, gdy schodzisz do piwnicy. Wy ślij posłańca na Park Lane, do lady Dinah. Przekaż jej moje przeprosiny i powiedz, że przez cały dzień będę zajęty inte resami. Wrócę wieczorem, żeby zabrać ją na kolację do lady Kenilworth. Gdybym jednak nie zdążył, niech weźmie po wóz i jedzie sama. Zarzucił płaszcz Rogersa. Przez całą drogę do kostnicy czynił sobie wyrzuty, że nie upilnował Hoskynsa. A może naprawdę był ojczym Lizzie? Może sir Ratcliffe Heneage? Śmierć dziewczynki nie była przypadkowa. Za dużo wie działa. Powinien być bardziej ostrożny. Mógł przecież ode słać ją gdzieś na wieś. Ona jednak była szczęśliwsza tutaj, w znanym sobie otoczeniu. Bzdurne rozważania! - pomyślał z nagłym gniewem. Za stanów się, człowieku, nad dalszym postępowaniem! Bristow czekał na niego na posterunku. Był szary jak po piół ze zdenerwowania. - Wiedziałem, że pan natychmiast przyjedzie, panie Dilley - powiedział. - To Lizzie, prawda? - sucho spytał Cobie. Bristow pochylił głowę. - Tak. Widziałem ją. - Przerwał na chwilę. - Zgroza. Przed śmiercią była strasznie traktowana.
- Domyślałem się tego - odparł Cobie. Rozejrzał się, gdy tylko wszedł na posterunek. Wiedział już, że od wczoraj nikt go nie śledził. Zastanawiał się, co będzie dalej. Przecież Wal ker bez wątpienia usłyszy o morderstwie popełnionym na dziecku. Jednak w obliczu śmierci Lizzie sprawa z detekty wami wydała mu się czymś całkowicie nieważnym. Bristow podprowadził go do kilku policjantów. Jeden z nich przedstawił się jako inspektor Jordan. - A to pan Dilley - powiedział Bristow. - Filantrop i za łożyciel ochronki, w której mieszkała Lizzie. Chciał osobi ście zidentyfikować zwłoki, chociaż wcześniej zrobił to już opiekun sierocińca. Cobie był tak wstrząśnięty, że pierwszy raz zapomniał o czujności. Nie zauważył nawet, że znów jest śledzony - nie tylko przez Batesa i Alcotta, ale także przez samego Walkera. Inspektor stał za uchylonymi drzwiami kostnicy. Lizzie została porwana, prawdopodobnie przez Hoskynsa, wywieziona w ukryte miejsce i wykorzystana przez któregoś z klientów. Zginęła w trakcie szamotaniny. Zwłoki wrzuco no do rzeki. Zabójca nie spodziewał się, że zostaną tak szyb ko znalezione. Zimny drań, pomyślał Walker, patrząc na kamienną minę Dilleya. Nie miał najmniejszego pojęcia, co się naprawdę działo w sercu tego człowieka. Zauważył za to, że Dilley pod zniszczonym płaszczem nosił eleganckie ubranie. Cobie spojrzał na opiekuna sierocińca. - Jak do tego doszło? - spytał. - Po lekcjach poszła z koleżankami na spacer - smętnie odparł Hedges. - Nagle zniknęła. Bawiły się nad rzeką, kiedy zauważyły, że jej nie ma. Szukały jej przez chwilę, potem
wróciły do domu. Myślały, że pobiegła przodem. Wszyscy poszliśmy jej szukać. Sądziłem, że zabłądziła. Wieczorem zawiadomiliśmy policję. Rankiem latarnik wyłowił jej zwło ki z rzeki. Cobie spędził wczorajszy wieczór na wesołych igraszkach z Dinah. Lizzie w tym samym czasie umierała okropną śmiercią. - Nie wie pan, dokąd ją zabrano? - spytał inspektora. Ze stanu ciała jasno wynika, co z nią zrobiono. - Nie mam pojęcia, proszę pana - odparł Jordan. - Nie musiała trafić do domu publicznego. Ktoś mógł ją zawieźć do jakiegoś prywatnego mieszkania. To nie pierwsze dziec ko, jakie wyłowiliśmy z Tamizy w całkiem podobnych oko licznościach. - Wierzę - burknął Cobie, jakby mówienie sprawiało mu trudność. - Nie o to chodzi. Inicjator lub inicjatorzy porwa nia dokładnie wiedzieli, co robić. Nie wywieziono jej zbyt daleko. Ile domów publicznych w Londynie trudni się hand lem dziećmi? - Robimy co w naszej mocy, proszę pana - niemrawo od powiedział policjant. - Wiem - warknął Cobie. - O nic pana nie obwiniam. Rzeczywiście zrobił pan wszystko, co było w pańskiej mocy. O wiele więcej ode mnie. Walker przypatrywał mu się z napięciem. Ten Dilley w niczym teraz nie przypominał błazna, kpiącego z wysił ków policji. - To właśnie on wyniósł tę małą od madame Louise szepnął jeden z policjantów stojących obok Walkera. - Tak przynajmniej powiedział kapitan Armii Zbawienia. Umieścił
ją w sierocińcu i łożył na jej utrzymanie. Myślał, że jest bez pieczna. Wie pan, co teraz czuje? Walker przypomniał sobie, że Dilley faktycznie mówił coś o uratowanym dziecku. Miał więc nowy powód do zmartwienia. Skoro Dilley zapłacił fortunę za zamknięcie przybytku madame Louise, co zrobi teraz z ludźmi, którzy porwali i zabili małą Lizzie Steele? Prawie udusił Batesa. Innym też groził śmiercią. Trzeba go znowu śledzić, i to przez całą dobę. Cobie spokojnym głosem ciągle rozmawiał z inspekto rem, z Bristowem i z Hedgesem. Oświadczył, że pokryje ko szty pogrzebu Lizzie i zapewnił Hedgesa, że nie ma do niego żalu. Wreszcie, gdy wszystko już zostało ustalone, zabrał za trudnionego przez siebie mężczyznę i razem wyszli. - Proszę mi pokazać dom, który prowadzi Hoskyns - po wiedział. - Mieszka na miejscu? Urzędnik skinął głową. - Nad bawialnią, jeśli tak można powiedzieć. Nasz czło wiek sporządził dokładny plan wnętrza. Poszedł tam jako zwykły klient. Wie, gdzie są trzymane dzieci i starsze dziew częta. Wszyscy, razem z Hoskynsem, mieszkają na pod daszu. - Dobrze. Poszli razem do biura Dilleya. Cobie zabrał plan. Nie mi nęło jeszcze południe, a był przekonany, że najlepiej będzie zaatakować jak najszybciej, póki zabójcy Lizzie wciąż są pewni bezkarności. Nie zamierzał mówić policji, że znalazł nową kryjówkę
Hoskynsa. Niech sami zajmą się śledztwem. Słusznie podej rzewał, że sir Ratcliffe i kilku innych dygnitarzy dostało sto sowne ostrzeżenia przed akcją u madame Louise. Hoskyns mógł mieć dostęp do podobnych źródeł informacji. Walker raczej nie oszukiwał. Nie. To któryś z jego tajem niczych zwierzchników miał „przyjaciół" w tak zwanych wyższych sferach. Lepiej więc działać na własną rękę i sta wić czoło konsekwencjom - o ile takowe będą. Dzięki Bogu, że przynajmniej nikt już za mną nie łazi, westchnął w duchu Cobie. Pojechał na Half Moon Street, do Hendricka Van Deusena. Na szczęście zastał go w domu. Na szczęście! Jak tu mówić o szczęściu, skoro Lizzie zgi nęła! W szczęście nie warto wierzyć. Dobrze, że znał już me chanizmy rządzące światem. Łatwiej mu będzie opracować skuteczny plan działania. Van Deusen wprowadził go do gabinetu. Od razu wie dział, że Cobie zamierza go poprosić o pomoc w jakiejś spra wie. W niebezpiecznej sprawie i może... nie całkiem zgod nej z prawem. - Potrzebna mi ochrona, Profesorze - bez zbędnych wstępów oznajmił Grant. - Mogę na ciebie liczyć? Van Deusen o nic nie pytał. - Powiedz tylko słowo, Jake - rzekł. - Powiedz tylko słowo! - Dziękuję. Teraz posłuchaj. Szybko wtajemniczył go w szczegóły planu. Van Deusen kiwał głową i od czasu do czasu wtrącał jakieś zdanie. Po rozmowie wyszli razem i przez resztę popołudnia włó czyli się po różnych restauracjach i klubach. Cobie ostrożnie
udał się do swojej kryjówki, tym razem do tej, która mieściła się na poddaszu, niedaleko domu Hoskynsa. Miał tam ubranie na zmianę - i coś więcej. We wnęce mię dzy sufitem i dachem leżał starannie ukryty jeden z rewol werów, razem z kaburą i pasem, oraz pudełko nabojów. Był to colt, kaliber 44, a nie 45. Wielu rewolwerowców prefero wało ten kaliber. Cobie zatem nie należał do wyjątków. Przebrał się szybko. Zapiął pas i kawałkiem rzemienia przywiązał kaburę do uda. Potem włożył postrzępiony płaszcz. Niemal bezwiednie, szybkim, płynnym ruchem wy dobył rewolwer z kabury. Zaraz, zaraz. W Limehouse nie bę dzie to potrzebne. Miał nadzieję, że w ogóle nie dojdzie do strzelaniny. W rękawie ukrył nóż ostry jak najlepsza brzytwa. Pochwę miał przymocowaną do prawego przedramienia. Szyję owi nął czarnym, brudnym, choć jedwabnym szalikiem. Za gorą co było na wełniany. Wziął do ręki plan domu Hoskynsa. Obejrzał go raz jesz cze i przeczytał notatki, dopisane z boku niewątpliwie ręką agenta. Był wczesny wieczór. Ponury, anonimowy człowiek prze mknął przez doki i zlał się z tłumem podobnych sobie obdar tusów, wypełniającym nędzną tawernę nad brzegiem Tamizy. Czekał na właściwy moment. W ślad za nim powoli podążał powóz. Stanął w pewnej od ległości od tawerny. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że to sprawka policji. W powozie siedział bowiem pan Hendrick Van Deusen, zwany Profesorem, znawca zarówno prawa, jak i bezprawia. Palił grube cygaro -jak to miał w zwyczaju.
Hoskyns liczył pieniądze. Ostatniej nocy trafił na to, co u Jankesów nazywają „bonanzą". Początkowo żałował, że stracił dobrą posadę u madame Louise. Teraz jednak przynaj mniej był na swoim - a policja go jeszcze nie znalazła. Dom otwierał dopiero o dwudziestej trzeciej. Bezpieczniej było działać pod osłoną nocy. Podliczył wpływy, sprawdził i przeszedł się po pokojach, patrząc, czy wszystko jest na swoim miejscu. Właśnie zapalał lampę, kiedy nagle stanął twarzą w twarz z Nemezis. Chwilę przedtem stał jeszcze z zapaloną zapałką w dłoni, aż coś pchnęło go na ścianę i przydusiło. Nawet nie zdążył krzyk nąć. Stracił przytomność. Poczuł tylko, że ktoś go wlecze przez korytarz do pokoju. Kiedy w pełni odzyskał przytomność, siedział na krześle. Miał zawiązane oczy i ręce skrępowane na plecach. Ktoś odebrał mu klucze. - Drzwi są zamknięte, Hoskyns - usłyszał chrapliwy szept. - Nikt tu nie wejdzie, dopóki nie powiesz mi całej prawdy. Zerwano mu opaskę z oczu. Niewiele to pomogło, bo człowiek, który stał naprzeciw, miał twarz ukrytą pod maską, ściśle przylegającą do głowy. - Nie znasz mnie, Hoskyns. Ja za to dobrze znam ciebie. Chcesz uratować życie? To mi powiedz, kto ci kazał wczoraj porwać dziewczynkę. Kto ją zabił? Dlaczego? Wiesz prze cież, że została wrzucona do Tamizy. - Bóg mi świadkiem... - zaczął Hoskyns. - Bóg? A któż to taki? Powiedz raczej: diabeł. Diabeł ci świadkiem, że nie będziesz kłamał. Bo jeśli skłamiesz, to wy kończę cię tym nożem. Tu i teraz. Będzie bolało.
Obcy pokiwał ostrzem w stronę swej ofiary. Podszedł bli żej i rozpiął mu marynarkę. - Mam zacząć? Przecież to dom rozkoszy. Nie pozbawisz mnie chyba przyjemności. - Nic nie wiem o dziewczynce! - krzyknął Hoskyns. Prowadzę legalny interes. Nóż niebezpiecznie zbliżył się do jego gardła. Hoskyns usiłował odchylić głowę. - Siedź spokojnie, człowieku. Wiem, że kłamiesz. U ma dame Louise zajmowałeś się dostarczaniem dzieci do pokoju sir Ratcliffe'a Heneage'a. Jedno dziecko ci ukradziono, za nim on zdołał się nim zająć. Nie mów więc, że nic nie wiesz. Znałeś ją i wczoraj widziałeś jej zwłoki, prawda? To nazy wasz legalnym interesem? Człowiek w masce przesunął ostrzem noża po piersiach Hoskynsa, który znów krzyknął. - Mów, Hoskyns. Nie będę dłużej czekać. Powiedz praw dę. Kto był z nią zeszłej nocy? Kto ją zabił? Spod noża pociekła strużka krwi. Hoskins jęknął cicho. Wreszcie zrozumiał, że to nie są żar ty. - To on - wymamrotał. - Ten, którego nazwisko padło tu przed chwilą. Heneage. Wściekł się, że mu uciekła u mada me. „Nie powinna chodzić na wolności" - powtarzał. „To zbyt niebezpieczne!" Szukałem jej z jego polecenia. Boże, nie wiedziałem, że ją zamorduje. Naprawdę nie wiedziałem! Potem mi powiedział. Umilkł. Siedział usmarkany i zalany łzami. Nóż błysnął ponownie. - Igrasz z losem, Hoskyns - wycedził człowiek w masce.
- Co ci powiedział? Gadaj, bo ci wypruję flaki i stracisz cen ne życie. - Powiedział, że załatwił dwie sprawy za jednym zama chem - szlochał Hoskyns. - Zabił ją dla przyjemności i przy okazji pozbył się niewygodnego świadka. Przysięgam, że nie pomyślałem nawet... - Kłamiesz. Znowu kłamiesz - przerwał mu Cobie. Z pewnością pomyślałeś. Skoro jednak byłeś ze mną szczery, dam ci szansę, której nie miała Lizzie Steele. Podpalę ten dom, ale wpierw cię uwolnię, żebyś mógł uciec. Szansa wprawdzie niewielka, ale zawsze. Rozplątał sznur mocujący nogi Hoskynsa do krzesła. Ho skyns nie czekał dłużej. Oszalały ze strachu, usiłował go ugryźć. Cobie odruchowo zadał mu cios w szczękę i powalił bez czucia na brudną podłogę. - Mniejsza, ale wciąż szansa - rzucił w jego stronę. Zeznanie Hoskynsa przeciwko sir Ratcliffe'owi nie miało żadnego znaczenia w świetle prawa. Zeznania dzieci też były nieprzydatne. Wątpliwe, czy któreś z nich znało nazwisko swego kata. Cobie wybiegł z pokoju. Kluczem zabranym Hoskynsowi otworzył drzwi na poddasze i uwolnił grupkę chłopców i dziewczynek, zamkniętych w niewielkim pomieszczeniu. Dzieci patrzyły na niego z przerażeniem. Uniósł lampę wy soko nad głowę. - Uciekajcie! - rozkazał. - Strażnika już nie ma. Popro ście o schronienie w przytułku Armii Zbawienia, po drugiej stronie mostu Waterloo. Nie ufajcie nikomu innemu. Żadne z nich nie wykonało najmniejszego ruchu. Kuliły się, przerażone jego maską. Cobie pomyślał przez chwilę.
Nagle doznał olśnienia. Szybko otworzył drzwi następnej iz by. Tym razem znalazł grupkę dziewcząt. Żadna z nich nie przekroczyła szesnastego roku życia. - Kim pan jest? - zapytała najodważniejsza. Powstrzy mywała swoje koleżanki przed nie kontrolowaną ucieczką z zamknięcia. Mówiła z poprawnym akcentem. Jakie pokręt ne koleje losu przywiodły ją do tego miejsca, w którym od bywały się najohydniejsze orgie? - Diabłem - bez namysłu odpowiedział Cobie. - Witaj, lordzie Szatanie - zawołała dziewczyna. - Dia beł nas tu sprowadził, więc tylko diabeł może nas uwolnić. - Uciekajcie! Dzieci trzymane obok są zbyt przerażone, żeby same wyjść. Pora stąd znikać, zanim nadbiegną straż nicy Hoskynsa. Idźcie do najbliższego schroniska Armii Zba wienia. I pilnujcie maluchów! Zbiegł po schodach do drzwi frontowych. Dzieci popędziły za nim. Na górze słychać było jęki i krzyki Hoskynsa, który zdołał już chwiejnie stanąć na nogach i szukał drogi ocalenia. Cobie spostrzegł, że ostatnie dziecko już było na ulicy. Rzucił na schody płonącą lampę. Ogień natychmiast zaczął lizać spróchniałą boazerię. Dom był zatęchły i stary; pożar rozprzestrzeniał się nadzwyczaj szybko. Najodważniejsza z dziewcząt nie pobiegła za innymi. Za miast tego wpadła do kuchni, gdzie Cobie rozbił następną lampę. Wyciągnęła długi nóż z szuflady kredensu. - Po co ci to? - zapytał Cobie. - Zabiję go - zawołała z ponurym uśmiechem. - Zabiję tego łotra, który mnie tu przywiódł i trzymał w zamknięciu, ku uciesze innych. Jest mój - chyba że już nie żyje. - Nie. - Cobie pokręcił głową. - Powiedział mi, co
chciałem wiedzieć, więc go oszczędziłem. Nawet diabeł ni kogo nie zabija z zimną krwią. Prawda jednak wyglądała odrobinę inaczej. Zabijał w ży ciu tyle razy, że nie wiedział, jak sobie poradzi z jeszcze jed ną śmiercią. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem i wskazała na szczyt schodów. - Idzie! Był to Hoskyns, wciąż z rękami związanymi na plecach. Biegł do drzwi. Prawie mu się udało. - Pomóż mi! Pomóż! - zawołał na widok dziewczyny. Roześmiała mu się prosto w twarz. - Tak jak ty mi pomogłeś. Nie bacząc na szalejące wokół morze ognia, wbiła mu nóż prosto w serce. Kopnęła padające ciało. Dom zmienił się już w prawdziwe piekło. Cobie złapał dziewczynę za ramię i odciągnął od trupa. - Chodź! Nie mamy czasu! Zemściłaś się! Chodź, bo spłoniemy żywcem! - Niby dokąd? Żeby znaleźć drugiego takiego jak on? Kto po tym wszystkim, co przeszłam, zechce mnie wziąć pod opiekę? Przez kuchenne drzwi wyniósł ją na zewnątrz. Na ulicy stał już tłum gapiów, zwabionych pożarem. Jedni głośno wzywali straż pożarną, a inni policję. Kilku podbiegło, żeby ratować dziewczynę. Cobie ode pchnął ich. - Nic jej nie jest! - zawołał. Przepchnął się przez ciżbę. Wszyscy chcieli zobaczyć po żar i nie zwracali na niego uwagi.
Oddalił się i postawił ją na ziemi. - Posłuchasz mnie, jeśli ci powiem, dokąd jechać, i wsa dzę cię do dorożki? Popatrzyła na niego. - Powiedziałeś, że jesteś diabłem. Mogę ci ufać? - Tak samo jak każdemu. Pojedziesz do domu dla sierot. Powiesz tam, że przysłał cię pan Dilley. Nie mów, że byłaś u Hoskynsa. W ogóle nie mów prawdy. Mam wrażenie, że potrafisz o siebie zadbać. - Tak? Dobrze. Wierzę ci. - Znakomicie. Wziął ją pod rękę i poszli w głąb ulicy. Szalejący pożar odbijał się w mętnych wodach rzeki. Stos pogrzebowy dla łotra. Znaleźli się na Embankment. Cobie dostrzegł w oddali powóz Hendricka Van Deusena. Zatrzymał przejeżdżającą dorożkę, wsadził dziewczynę do środka, zamknął drzwiczki i dopiero wówczas ściągnął wełnianą maskę. - Do domu Armii Zbawienia na Sea Coal Street. Szybko! Podwójnie zapłacił za przejazd. Dorożkarz strzelił z bata i pośpiesznie odjechał. Cobie popatrzył za nimi. Jak zawsze w podobnych przy padkach miał już zawroty głowy, mdłości i dreszcze. Wzru szył ramionami i ociężałym krokiem powlókł się do powozu Profesora. Siadł w kącie i zaczął się przebierać. Van Deusen próbo wał mu pomóc. Lekko się zdziwił na widok pasa i sześcio¬ strzałowca. Woźnica wiózł ich tymczasem spokojnie w stro nę West Endu, do Belgravii. Tam dzieci sprzedawano po dużo wyższych cenach, niż Hoskyns mógł to sobie wyobrazić.
- Znowu naprawiasz czyjeś interesy, Jake? - spytał Pro¬ fesor. Wskazał na łunę za nimi. - Można tak powiedzieć. Cobie z trudem dopiął koszulę. Okropnie bolała go głowa. - Zrobisz nowe nacięcia na kolbie? - W głosie Van Deu¬ sena pobrzmiewał cień drwiny. - Pół. Drań zginął z rąk kogoś, kto miał o wiele większe prawo do sprawiedliwej zemsty - odparł Cobie i umilkł. - Dokąd jedziemy? - Profesor nie nagabywał go więcej. Wiedział, że Jake opowie mu o wszystkim, jeśli tylko ze chce. Jeśli nie, to trudno. - Tam, gdzie będziemy dobrze widoczni. Przyda mi się odrobina wytchnienia - To ci mogę obiecać - wesoło powiedział Van Deusen. Z tyłu, za nimi, płomienie strzelały w niebo. Potem zgasły i tylko księżyc oświetlał grupę policjantów i strażaków bro dzących w gorącym popiele. Wreszcie któryś z nich znalazł zwęglone ciało Hoskynsa - z nożem wbitym wprost w serce.
Rozdział jedenasty - Musiało to się zdarzyć właśnie wtedy, kiedy go nikt nie śledził? Głos Walkera pobrzmiewał bardziej niechęcią niż gnie wem. Dochodziła już trzecia rano. Walker i Bates stali na zgliszczach domu Hoskynsa. - Ależ, szefie - bąknął Bates, który uważał, że Walker zupełnie niepotrzebnie podejrzewa Dilleya. - Moim zdaniem on nie ma z tym nic wspólnego. Walker milczał przez chwilę. Wyrwano go z łóżka, żeby powiedzieć mu o pożarze i o śmierci Hoskynsa. Komisarz dodał, że ów Hoskyns był jednym z tych, którzy uniknęli aresztowania u madame Louise i że „wyższe czynniki" umo żliwiły mu poprowadzenie własnego interesu. - Pewnie, że ma - odpowiedział Walker na sugestię Ba tesa. - Widziałeś, jaką miał minę wczoraj rano? Bates przypomniał sobie Dilleya, stojącego bez ruchu w kostnicy nad zwłokami małej dziewczynki. - Za bardzo to go nie obeszło - zauważył. Inni w takich razach najczęściej płakali, modlili się lub przysięgali zemstę. - Było mu wszystko jedno. - Głupiś, Bates - burknął Walker. - To niebezpieczny człowiek. - Jak pan uważa. To co mamy robić?
- Dobre pytanie. Sierżant spojrzał na niego niepewnie. Kpił czy mówił po ważnie? - Najpierw trzeba ustalić, co szanowny pan Dilley robił po wyjściu z kostnicy. Na pewno postarał się o jakieś alibi. Udowodnię mu, że kłamie, albo nie nazywam się Walker. Nie będzie więcej mordował tuż pod nosem policji. - Ktoś mógłby powiedzieć, że raczej wyświadczył policji przysługę - orzekł Bates. - Skąd dowiedział się o Hoskyn¬ sie? W Scotland Yardzie nic o tym nie mówiono aż do chwili pożaru. Teraz też powiadają, że to konkurencja, panie inspe ktorze. - Mylą się. Jedziemy na Park Lane. Sprawdzimy, gdzie dziś bywał. - O tej porze? - Bates spojrzał na zegarek. - Właśnie mi nęła trzecia. Nie powinniśmy chyba go nachodzić. Nie dość mamy kłopotów? - Biorę odpowiedzialność na siebie, Bates. Nawet jeśli nam nie wyjdzie, chcę, żeby wiedział, iż mnie nie wykiwał. Dinah poczuła się rozczarowana, kiedy Cobie nie zjawił się o wyznaczonej porze, aby wraz z nią pojechać na kolację do Violet. Przyjęcie było niewielkie, zaledwie dla rodziny, i Violet mogła się krzywić na jego nieobecność. Z chęcią jed nak podejmowała siostrę, z mężem czy bez męża. Tak, z chęcią, bo nie dało się ukryć, że lady Dinah Grant zrobiła wielką karierę w londyńskich wyższych sferach. Sam książę był jej przychylny, a czarem i dowcipem zjednała so bie resztę śmietanki towarzyskiej. Violet nie mogła jej doku czać, jeśli chciała zachować swą pozycję.
- Dokąd się wybrał? - spytała nadąsanym tonem, zanim goście zasiedli do stołu. - Poszedł gdzieś w interesach. Dinah stała się równie lakoniczna jak Cobie. Im mniej słów, tym mniej wyjaśnień. - O tej porze? - parsknęła Violet. Dinah uznała, że tym razem potrzebna jest niewielka im prowizacja. - Chyba ci mówiłam, że Amerykanie rzadko przesiadują w biurze. Wszelkie sprawy lubią załatwiać „na mieście", jak to powiadają. Zwłaszcza w takich miejscach, do których nie chadzają damy. - Wiem - oznajmiła Violet. - Dziwne tylko, że tak szyb ko po ślubie wrócił do dawnych przyzwyczajeń - dodała zjadliwym tonem. - Och, ci mężczyźni! Dinah posmutniała nieco. Przy kolacji siedziała obok ku zyna Kenilworthów. Nawet się nie umywał do jej męża. W ogóle przyjęcie było bardzo nudne. Po kolacji podszedł do niej Rainey. - A gdzie twój mąż? Mam nadzieję, że cię nie zaniedbuje. Co mogła na to odpowiedzieć? Wciąż miała w pamięci wspólnie spędzoną noc, poranny pocałunek i obietnicę dal szych rozkoszy. Milczała. Niech Rainey, Violet i pozostali myślą sobie, co zechcą! Sprzedali ją, nie pytając, co ją na prawdę czeka. Po kolacji pojechała powozem do domu. Cobie jeszcze nie wrócił. Bez niego dom wydawał się wyjątkowo pusty. Co go mogło zatrzymać? Co sprawiło, że tym razem nie dotrzy mał słowa? Wiedziała, że musiało to być coś ważnego, w głę-
bi ducha jednak odczuwała żal, że nie był z nią zupełnie szczery. Czekała ją samotna noc. Zawsze musi być pierwszy raz, pomyślała przygnębiona. Zasnęła z ciężkim sercem, tuląc do siebie poduszkę. Obudziło ją pukanie do drzwi. Na dworze było jeszcze ciemno, chociaż blady świt wstawał już nad horyzontem. Weszła Pearson, w brązowym szlafroku narzuconym na nocną koszulę. - Lady Dinah! Przysłał mnie pan Chandler. Jest tu poli cja. Chcieli rozmawiać z panem Grantem, ale on jeszcze nie wrócił. Powiedzieli, że w takim razie żądają widzenia z panią. Jeszcze nie wrócił?! Dinah zbladła jak kreda. Co policja ma z tym wspólnego? Może mu się coś stało? Była bliska paniki. Coś drapało w krtani. - Wyjdzie pani do nich, lady Dinah? Czy mam im powie dzieć, żeby przyszli rano? To chyba niedobra pora na takie wizyty. - Nie ma go tu, nic więc nie powie - przytomnie zauwa żyła Dinah, chociaż mówiła z trudem przez ściśnięte gardło. - Zawiadom Chandlera, że zaraz zejdę. Niech zaczekają na mnie w gabinecie. Przynieś mi popołudniową suknię i pan tofelki. Potem mnie uczeszesz. W takim stanie nie mogę roz mawiać z policją. Zjawiła się w gabinecie starannie ubrana i spokojna, jak by chodziło o zwykłą pogawędkę przy herbacie. Niezadowo lony Chandler zaanonsował ją inspektorowi. Policjantów było dwóch: obaj w cywilnych ubraniach. Mieli zacięte twarze. Dinah szalała z niepokoju. Jakiś wypa-
dek? Cobie zginął? Nie, to niemożliwe. Nie przeżyłaby tego. Przecież właśnie teraz jej dziewczęce uwielbienie, jakie za pamiętała jeszcze z Moorings, zmieniło się w prawdziwą mi łość. W coś, o czym przedtem czytała, lecz nie miała nadziei, że stanie się jej udziałem. Sama umrę, jeśli się dowiem, że nie żyje, pomyślała. Nie chcę żyć bez niego. Nie zapomniała jednak o lekcjach u markizy. Popatrzyła na policjantów i wskazała im krzesła. Nie chcieli usiąść. Ten wyższy, starszy i lepiej ubrany, powiedział oschle: - Proszę wybaczyć to najście, lady Dinah, lecz miałem nadzieję, że uda mi się zobaczyć z pani mężem. Nerwowo zacisnęła dłonie i przerwała mu w pół zdania: - Zatem nie chodzi o wypadek? Nic mu się nie stało? - Och, nie, lady Dinah. Chciałem mu zadać kilka pytań związanych z pewnym wydarzeniem, które miało miejsce przed paroma godzinami. Podejrzewamy, że coś widział. Lo kaj poinformował nas, że pan Grant jeszcze nie wrócił. Czy to normalne, lady Dinah? Pani mąż często zostaje na noc po za domem? Żył. To było najważniejsze. - Prawdę powiedziawszy - nie, inspektorze. Zdarzyło się to pierwszy raz, odkąd jesteśmy małżeństwem. Walker skinął głową. To on nalegał na rozmowę z żo ną Dilleya. Słyszał, że jest młoda, lecz nie przypuszczał, że aż tak młoda. Bates próbował mu wyperswadować ten po mysł. - Ona nic nie wie, szefie. Nic nam nie powie. Mylił się. Sam widok lady Dinah już coś mówił Walkero wi. Bez wątpienia kochała męża. Z niepokojem wyczekiwała
na wieści o nim i westchnęła z wyraźną ulgą, usłyszawszy, że nic mu się nie stało. - To wszystko? - zapytała milczącego Walkera. Mógł jej zaoszczędzić nerwów i pośpiechu w środku nocy. - Jeśli tak... - Nie weźmie nam pani za złe, jeśli przesłuchamy teraz służbę? Zrobiła zdumioną minę. - Oczywiście, że nie, inspektorze, chociaż nie rozumiem, co chce pan przez to osiągnąć. Zachowywała się niemal tak samo jak Dilley. Była pod jego wpływem. - Praca w policji polega na wyciąganiu wniosków z każ dej sytuacji, lady Dinah - powiedział Walker, siląc się, żeby zabrzmiało to jak najuprzejmiej. Wyszli na korytarz. Dinah zamierzała wrócić do sypialni, a Walker i Bates skierowali się w stronę pomieszczeń dla służby. Nagle zazgrzytał klucz w zamku drzwi frontowych. Roz legło się kilka głosów. Drzwi stanęły otworem i weszło trzech mężczyzn. Albo raczej - dwóch weszło. Trzeci, zazwyczaj trzeźwy i rzeczowy, zwisał pomiędzy nimi, niezdolny zrobić kroku o własnych siłach. Był to Cobie Grant. Musiał mieć ciężką noc za sobą! Na milę śmierdział whisky, zresztą specjalnie, żeby nie zalatywał od niego swąd spalenizny. Z jednej strony podtrzymywał go Hendrick Van Deusen, sam też mocno wstawiony. Drugim był Bellenger Hodson. Dinah wiedziała o nim tylko tyle, że jest bogatym Ameryka ninem, od pewnego czasu osiadłym w Londynie.
Cobie mętnym wzrokiem popatrzył na żonę. - Co, do diabła, Dinah, moje ty kochanie? O tej porze zabawiasz panów policjantów? Nawet w tym stanie był złośliwy. Walker łypnął ponuro w jego stronę. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedził go Van Deusen. - Proszę o wybaczenie, lady Dinah. Tak się stało, że po łączyliśmy przyjemne z pożytecznym. Zawarliśmy pewien korzystny układ z Hodsonem i potem musieliśmy to oblać. Pani mąż okazywał nadmierny entuzjazm, a niestety, nie przywykł do mocniejszych trunków. Była w tym część prawdy. Spotkali Hodsona w klubie, przeprowadzili z nim pośpieszne „negocjacje" i zawarli umowę. Później Cobie po prostu się upił. Zrobił to specjalnie, żeby choć na chwilę zapomnieć o tragicznej śmierci Lizzie Steele i o wydarzeniach w domu Hoskynsa. - Powiedziałem mu, że po cichu odwieziemy go do do mu. Nie przyszło mi do głowy, że będzie pani na nogach o tak wczesnej porze. Walker zacisnął zęby. Dilley znowu wymykał mu się z rąk. - Przez całą noc byli panowie razem? - zapytał głuchym głosem. - Oczywiście! Prawdę mówiąc, pan Grant nie odstępował mnie ani na chwilę od wczorajszego przedpołudnia. Naj pierw interesy, a potem przyjemność. Prawda, Hodson? Hodson energicznie pokiwał głową. Zgadzał się wyłącz nie z ostatnią częścią wypowiedzi Van Deusena, ale Walker o tym nie wiedział.
- Połóżmy go do łóżka, inspektorze - poprosił Van Deu sen. - Ja też z chęcią się prześpię. Cobie zwisał bezwładnie, podtrzymywany z trudem przez obu przyjaciół. Oczy mu wpadły w głąb głowy. Nie był aż tak pijany, jak na to wyglądał, ale nie miał najmniejszej ocho ty na pogawędkę z inspektorem. Dinah wkroczyła między nich. - Zanieście go do sypialni - powiedziała stanowczym to nem. - Zadzwonię po Chandlera i po któregoś z pokojo wych. Pomogą wam. Później - spojrzała na Van Deusena i Hodsona - możecie tu zostać do rana. Mamy dość łóżek, by przenocować cały oddział wojska. Załatwiwszy tę kwestię, odwróciła się do wyraźnie zgnę bionego Walkera i skrycie rozbawionego Batesa. - Pan, inspektorze, musi zawiesić dalsze przesłuchania do czasu, aż mój mąż będzie w stanie udzielić panu rozsąd nych odpowiedzi. Proponuję, żeby odwiedził pana w Scot land Yardzie jutro, o piętnastej. Pozwolą panowie, że teraz pójdę się położyć. Dobranoc wszystkim. Odeszła szybkim krokiem, furkocząc crupe de chine spódnicy. Przedtem jednak zdążyła zauważyć, że Cobie otworzył oczy i uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Dobrze znała tę minę! W co on się znowu wplątał? Bez wątpienia działał ręka w rękę z Van Deusenem. Nie wierzyła im ani na jotę. Ani na jotę! Następnego ranka Cobie siedział na łóżku z potwornym bólem głowy. Poza tym bolała go jeszcze ręka i w ogóle całe ciało. Co gorsza, kiedy próbował myśleć, cierpiał o wiele
bardziej. Wstał, zdjął szlafrok, spojrzał na szarą twarz w lu strze, nalał do wanny zimnej wody i zanurzył się w niej po szyję. Aż mu załomotało w mózgu. Na chwilę wróciła mu pamięć: zobaczył nieludzko zmaltretowane zwłoki Lizzie Steele w kostnicy w Limehouse. Zamknął oczy, lecz to nic nie pomogło. Schował głowę pod wodę, potem wstał, parsknął, wyszedł z wanny i zaczął się wycierać. Nie mógł się obwiniać o śmierć Lizzie. Raz ją ocalił i z całych sił próbował jej zapewnić w miarę normalne życie. Nie przewidział jednak wszystkiego. Ciągle jesteś chłopcem, łajał się w duchu. Wciąż nie znasz własnych wad i ograni czeń. Hendrick ma rację: próbuję nagiąć świat do własnych upodobań. Susanna też mi to mówiła przed kilkoma laty. Życie natomiast jest brutalne. Cóż za ironia losu, że właś nie teraz pomyślał o Susannie. Przecież to właśnie ona ob darzyła względami mordercę Lizzie, sir Ratcliffe'a Henea¬ ge'a. Ile dzieci zginęło przez niego? Jak mógłbym go osta tecznie zniszczyć? W San Miguel, w Nowym Meksyku, po prostu bym go zabił. Co mam jednak uczynić tutaj, w „cywilizowanym" Londynie? Przecież muszę go jakoś powstrzymać. Detektyw Walker dobrze wiedział, komu przypisać pożar z zeszłej nocy. Był przekonany, że to Dilley zabił Hoskynsa. W pewnym sensie miał rację. Przecież nieszczęsna młoda dziewczyna bez pomocy nie wykończyłaby silnego chłopa. O, właśnie, pomyślał Cobie. Trzeba sprawdzić, czy dzieciaki bezpiecznie dotarły na miejsce. Czego Walker nie wiedział? Na pewno nie znał roli sir Ratcliffe'a we wszystkich wydarzeniach. Nie domyślał się
nawet, że domy schadzek zazdrośnie są strzeżone przez sław nych i bogatych. A wszystko po to, by paru arystokratów mogło tam bez przeszkód oddawać się wyuzdanym przyje mnościom! Gdyby teraz ktoś zginął, zwłaszcza z otoczenia Grantów - a sir Ratcliffe, z powodu swojej znajomości z Susanną, niewątpliwie należał do tego kręgu - Walker zacząłby upar cie tropić Jacobusa, niczym terier w zawziętej pogoni za szczurem. Cobie wytarł się do sucha. Wreszcie pozbył się wstrętnej woni spalenizny i alkoholu. Nagi usiadł na łóżku, skrzyżo wał nogi i zamknął oczy. Najpierw zamyślił się, potem oczyścił umysł ze wszystkich doznań i uczuć, uwolnił jaźń i odpłynął w nicość w ten sam sposób, w jaki robili to In dianie. Rozsądek podpowiadał mu, że nie musi zabijać sir Rat cliffe'a żeby dopiąć celu. Istniało wiele sposobów, żeby ko goś zniszczyć, zwłaszcza w tak skomplikowanych stosun kach społecznych, jakie panowały w Anglii. Mógł zrujnować go finansowo, a potem skompromitować w towarzystwie. To chyba było gorsze od fizycznej śmierci, ofiara bowiem umie rała boleśnie i powoli, zamiast zginąć od sznura lub kuli. Jak tego dokonać? Cobie wciąż był pogrążony w głębokiej medytacji. Wy zwolony umysł podsuwał mu różne możliwości, o których nie pomyślał wcześniej. Przyjemnie było tak siedzieć, nic nie robiąc, zwłaszcza po ciężkiej nocy, cuchnącej wódką i odo rem śmierci. Czuł się lekki, jakby dryfował w powietrzu. Patrzył na siebie z lotu ptaka. Naga postać na łóżku, zatopiona w sobie,
na wpół martwa, a jednak żywa, powracająca powoli do pra wdziwego życia. Dinah wydała ścisłe polecenie, żeby mu nikt nie przeszka dzał. Odesłała z powrotem Gilesa, który wbrew rozkazom jak co dzień zmierzał do pokoju pana z kawą i świeżym pie czywem na srebrnej tacy. - Nie teraz, Giles. Zostawmy go w spokoju. Na pewno zadzwoni, jeśli będziesz mu potrzebny. Służący niechętnie zawrócił z drogi. W końcu Dinah mu siała wziąć na siebie obudzenie męża. Minęło już południe, a przecież o piętnastej Cobie miał się stawić w Scotland Yar dzie. Dinah wprawdzie nie miała doświadczeń z pijakami, lecz przecież każdy - pijak czy nie pijak - musiał kiedyś wstać i wrócić do obowiązków. Długą drogę przeszłam w tak krótkim czasie, pomyślała, nauczyłam się podejmować decyzje. Zapukała do sypialni męża. Bez wahania, ale też nie na gląco. Cobie był w świecie pustki, w miejscu, w którym zazwy czaj przebywał krótką chwilę, zatopiony w transie. Gdy usły szał pukanie, nagle poczuł, że spada, i zbudził się, czujny i przygotowany do natychmiastowej akcji. Ból głowy znik nął. Ciekawe, jak długo tym razem to trwało? - Proszę! - zawołał. To pewnie Giles. Przyszedł, żeby go ogolić. Weszła Dinah. Wyglądała prześlicznie. Była starannie ubrana w prostą paryską suknię, w beżowym odcieniu. Po ruszała się z wdziękiem. Od dawna się już nie garbiła. Nagi Cobie wciąż siedział bez ruchu na łóżku. Wilgotne
włosy spływały mu w nieładzie na kark i czoło. Nie znać by ło po nim śladów nocnej eskapady. Niebieskie oczy spoglą dały gdzieś w przestrzeń, w głąb świata, w którym Dinah czuła się intruzem. - Widzę, że się już obudziłeś - powiedziała ostrożnie do dziwnego stworzenia na łóżku. - To dobrze. Chciałam ci przypomnieć, że ubiegłej nocy obiecałam w twoim imie niu, że wraz z panem Van Deusenem pojawisz się w Scotland Yardzie o trzeciej po południu. Wymyśliłam to przede wszystkim po to, żeby jak najszybciej pozbyć się policji z domu. - Dobrze pani zrobiła, lady Dinah Grant - odparł zupeł nie poważnie. - Byłbym niemądry, gdybym nie spełnił pani żądań. Proszę powiadomić Gilesa, żeby do mnie natychmiast przyszedł. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest zbyt późno. Rzadko zwracał się tak oficjalnie w stosunku do żony. Dinah pochyliła głowę. - Zgodnie z życzeniem. Każę też przygotować powóz. Nie wiem tylko, co z panem Van Deusenem. Wczoraj był także w nie najlepszym stanie, lecz mimo to postanowił, że wróci do siebie. Zapewnił mnie, że o wyznaczonej porze spotkacie się w Scotland Yardzie. Cobie kocim ruchem zerwał się z pościeli i włożył szlaf rok. Podszedł do niej. Ujął ją ręką pod brodę i pocałował łagodnie, ale czule. W jego oczach błysnęły iskierki dawnego humoru. . - Jesteś prawdziwym skarbem, moja droga. Żadnych wy rzutów i wymówek, chociaż złamałem daną ci obietnicę i wróciłem dopiero nad ranem w stanie, za który należą ci się najserdeczniejsze przeprosiny. Nie zasługuję na ciebie. Mogę
tylko dodać na swoją obronę, że zmusiły mnie do tego wy jątkowe okoliczności. - Wiem, Cobie - odparła krótko. - Niewątpliwie - powiedział powoli. - Tym większy skarb z ciebie. Powinnaś była wyjść za kogoś lepszego ode mnie. Idź, przyślij Gilesa. Powiem policji wszystko, co chcą wiedzieć. Dinah skinęła głową i podeszła do drzwi. - Nawet nie spytasz, dlaczego mnie szukali? - zagadnął, gdy już była w progu. Uśmiechnęła się tak samo, jak on się uśmiechał. - Jeśli zechcesz, na pewno mi o tym opowiesz bez pyta nia - odpowiedziała. Popatrzył na nią z podziwem. Zamknęła drzwi. Cobie roześmiał się na całe gardło. A to szelma! - pomyślał. Miał najlepszy dowód, że w zasadni czych sprawach lady Dinah Grant brała przykład z męża. Walker nie patyczkował się z podejrzanymi. Zaczął od osobnych przesłuchań, w obecności Batesa. Ciekawe, co po wiedzą, nie słysząc się nawzajem? - zastanawiał się, mając na myśli Granta i Van Deusena. Na pewno nie byli razem od wczorajszego przedpołudnia do porannego powrotu na Park Lane. Kłamali. Niestety, ich zeznania były prawie identyczne. To „prawie" najbardziej denerwowało Walkera. Gdyby mówili zu pełnie to samo, mógłby podejrzewać, że wcześniej ustalili treść zeznań. A na to nie mieli czasu. Ludzie Walkera śledzili ich od rana. Nie zauważyli niczego niezwykłego. Grant w ża den sposób nie próbował skontaktować się z przyjacielem. Stawił się w Scotland Yardzie dopiero dwadzieścia minut po Van Deusenie.
Hendrick Van Deusen wyglądał dużo gorzej niż w nocy. Natomiast Jacobus Grant zjawił się świeży i wesół jak sko wronek. Jakby w ogóle nie pił. Walker aż zgrzytał zębami z wściekłości. Zostawił ich w oddzielnych izbach. Grant wpatrywał się w srebrną gałkę laski, jakby spoglądał w kryształową kulę zawierającą tajemnice świata. Van Deusen jak zwykle palił grube cygaro. Nawet nie usiadł, lecz nonszalancko oparł się o ścianę. - Para cholernych łotrów! - burknął Walker do Batesa po przesłuchaniu Hendricka. - On też? - ze zdumieniem zawołał sierżant. Pomyślał sobie, że Walker zaczyna tracić rozum, żyjąc w ciągłym stre sie. - Przecież Van Deusen to niegroźny stary ramol. Po pro stu gruby Jankes. Twarz inspektora pociemniała z gniewu. - Tak sądzisz? To się mylisz. To nie tłuszcz, Bates. To mięśnie. Takie same jak Dilleya. Tym razem im się udało. Piło z nimi chyba pół Londynu. Same szychy. Tak, byli na Embankment w chwili pożaru. Nawet zaciekawiło ich, co się dzieje. Nie podjechali jednak bliżej, bo tę noc postanowili spędzić bez kobiet. Uważają mnie za skończonego głupca! - Huknął pięścią w stół. - Bo jestem głupcem, Bates. Nie mogę żadnego z nich zamknąć. Nie mam żadnych dowodów. Jeden fałszywy ruch z mojej strony i pożegnam się z pracą. Nie wolno mi zadzierać z jankeskim plutokratą, który wdarł się w łaski naszego księcia. Myślał przez chwilę, przygryzając palec. - Przyprowadź ich tu, Bates! - ryknął nagle. - Tym ra zem obu!
Zadziwiająca para przestępców, pomyślał sierżant. Złoto włosy pan Grant, z miną niewiniątka, i stateczny pan Van Deusen, ze średniej klasy, w średnim wieku. Przypomniał so bie Dilleya i jego magiczne sztuczki. Pozory mogą mylić, zwykł powtarzać Will Walker. Nawet nie wiedział, że cytuje ulubione powiedzenie Granta. - I co? - groźnie warknął Walker. - Namyśliliście się? Powiecie mi całą prawdę? Cobie schował laskę za siebie. - Ależ powiedzieliśmy, inspektorze - oznajmił lekkim tonem. - Po co więc mamy się namyślać? Szkoda, że wesoła noc skończyła się w ten sposób. Wolałbym spędzić popołud nie w domu. Czuję się trochę zmęczony. Popatrzył na Walkera „w ten sposób", jak powiadała jego żona. - Masz prawo być zmęczony, Grant, Dilley, Horne, czy jak tam się nazywasz - pieklił się Walker. - Ciężko się na pracowałeś. Nie wiem tylko, czy twój graby kompan poma gał ci w morderstwie, czy w pożarze. Na pewno kłamie, że byś miał alibi. - Tego już trochę za wiele - rzekł obrażony Van Deusen. - Nie ma pan żadnych dowodów, inspektorze. A przy okazji, proszę mnie nie nazywać grubym. „Postawny" to chyba dużo lepsze określenie. - Gruby czy chudy - warknął Walker - nie mogę was za trzymać. Ostrzegam jednak: od tej pory będę miał na was oko. Jeśli zabiłeś Hoskynsa, Grant, dopilnuję, żebyś zadyndał na szubienicy. Van Deusen wyczuł, że Cobie zesztywniał. Nie zdziwił się też, gdy usłyszał z ust przyjaciela słowa wypowiedziane gło-
sem, który przypomniał mu San Miguel i młokosa z rewol werem w ręku. Młokosa, któremu zawdzięczał życie. - Cieszę się, inspektorze, że tak sumiennie spełnia pan swoje obowiązki. Że zamierza pan poświęcić resztę życia na pogoń za zabójcą łotra, który porywał dzieci dla zaspokoje nia wyuzdanych zachcianek bogatej klienteli. Czy pan po święci również chwilę czasu, żeby znaleźć ludzi stojących za morderstwem popełnionym na Lizzie Steele? A może ona nie mieści się w pańskich wielkich planach? Bates miał wrażenie, że Walker uderzy Granta. Stojący obok Van Deusen uważnie obserwował tę scenę. Walker opa nował się z najwyższym trudem. - Precz! - szepnął w końcu. - Wynoś się, jankeska świ nio, zanim stracę cierpliwość. Bates, odprowadź ich do bra my. A ty, Grant, pilnuj się! Jeden fałszywy ruch i wpadniesz w moje ręce. Dinah ze znudzeniem słuchała paplaniny Violet. - Słyszałam, że twój Apollo wreszcie odstawił herbatkę. - Violet uśmiechnęła się, postawiła filiżankę i sięgnęła po ciastko. - Wstał już? Podobno wczorajszą noc spędził w to warzystwie amerykańskiego przyjaciela. Odwiedzili niemal każdą spelunkę w Londynie. - Owszem. - Dinah odpowiedziała jej uśmiechem i prze sunęła bliżej cukiernicę. - Jeszcze cukru? Tak mało w tobie słodyczy. Lekcje markizy nie poszły na marne. Dinah już nie tylko dorównywała siostrze w drobnych uszczypliwościach, ale wręcz biła ją na głowę. - Wprawdzie wrócił późno, jednak od rana jest już na no-
gach. Wyszedł w interesach. Nie może się wciąż bawić. Musi dbać o swój majątek. Nie wzbogacił się jak my wszyscy. Przepraszam, nas to nie dotyczy. Niełatwo było zmusić ją do płaczu czy choćby do smutnej miny. To jego szkoła, pomyślała Violet. Przeklęty Cobie Grant. Zupełnie stracił jej sympatię. Postanowiła zadać jesz cze jedno pchnięcie. - A co z jego siostrą, Susanną Winthrop? Ktoś mi opo wiadał, że przed wielu laty, kiedy jeszcze mieszkali w Sta nach, byli sobie o wiele bliżsi niż rodzeństwo. Nie zazdrosz czę ci. Pewnie musisz na niego wciąż uważać. Wyczekująco popatrzyła na Dinah. Cios chybił. Dinah zjadła ciasteczko. - Zbyt wiele się nie różnimy, Violet - powiedziała weso ło. - Ja też ci nie zazdrościłam, kiedy mieszkałyśmy razem i wciąż musiałaś uważać na Kenilwortha. Ale od kiedy to prowadzi się takie rozmowy? Gawędzimy jak dwie kucharki. Czy to najnowsza moda wśród przyjaciół księcia? Och, mu sisz mnie w to wtajemniczyć! Muszę przecież być a la mode. W przeciwnym razie, co by powiedział Cobie? Nie wierzyła w plotki dotyczące Susanny. Z drugiej stro ny wiedziała, że była zżyta z Grantem. Nie, to kolejna intry ga Violet. Tymczasem Violet zaczęła zbierać się do wyjścia. Ete ryczna Dinah - w ślicznej sukni - nie dała się pokonać. Chciała jej zadać ostatnie, złośliwe pytanie: „Udowodnił ci już, że w łóżku jest tygrysem?", ale w porę ugryzła się w język. - Zobaczymy się zatem wieczorem w Marlborough - po wiedziała. - Książę bardzo go ceni.
Jeszcze jeden powód, żeby w stosunkach z Dinah zacho wać szczególną ostrożność. Książę nie lubił, gdy ktoś źle się odnosił do jego najbliższych przyjaciół, a ostatnio faworyzo wał nie tylko Cobie Granta, ale i jego delikatną młodą żonę. Ledwie Violet zdążyła wyjść, Cobie wrócił z wizyty w Scotland Yardzie. - Herbata! - zawołał i opadł na głęboki fotel. Dinah za uważyła, że wyglądał na mocno zmęczonego. - Chyba wi działem wychodzącą Violet. Podała mu herbatę. Najlepszą, chińską, od Fortnuma. - Owszem. Była tutaj, zamierzała mi dokuczyć, ale nic z tego nie wyszło, więc poszła. Cobie nie odpowiedział. Siedział z zagadkowym wyra zem twarzy i popijał herbatę. Dinah chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Najwyraźniej coś go dręczyło od czasu, kiedy wrócił nad ranem, prawie przynie siony przez Van Deusena i Bellengera Hodsona. Nie dawał po sobie nic poznać, ale uważny obserwator - jakim była Dinah - mógł zauważyć w nim pewną zmianę. Na pozór zachowywał się jak zwykle - z pewnością siebie i spokojem. Rano jednak, w sypialni, stał się innym człowie kiem. Wrócił wówczas z wyjątkowo długiej podróży do miejsc, w których jej nie było. Jej ani innych ludzi. Być może rzeczywiście posiadał szósty zmysł, o którym tak często rozprawiano? Nagle uniósł głowę, popatrzył na żo nę i spytał: - Czym się martwisz, Dinah? Co miała na to odpowiedzieć? Tobą, Cobie. Mam wraże nie, że coś ukrywasz przed światem. Tylko Van Deusen zna twój sekret. Nie mam pojęcia, czy ktoś poza nim wie, kim
naprawdę jesteś. Co mógłbyś mi powiedzieć o waszej wspól nej przeszłości? - Myślałam o inspektorze, który odwiedził nas dziś rano - odrzekła rzeczowym tonem, żeby broń Boże nie zauważył jej rozterki. - Wiem, że nie powinnam wtrącać się w twoje sprawy, ale zastanowiło mnie, skąd brała się niechęć owego policjanta. Wyraźnie cię nie lubi. Znowu go zaskoczyła. Musiał być bardzo ostrożny. Nie chciał jej obarczać ciężkim brzemieniem spraw, w które był uwikłany. Nie powinna wiedzieć o jego drugim życiu, o woj nie z sir Ratcliffe'em Heneage'em i o śmierci małej Lizzie. Uśmiechnął się czarująco. - Spotkaliśmy się parę razy i coś mi się zdaje, że zabrakło mi odrobiny taktu. Z drugiej strony podejrzewam jednak, że pała nienawiścią do wszystkich ludzi z wyższej sfery. Tak to już bywa. Biedaczysko. Skłamał, chociaż w jego słowach kryło się ziarenko praw dy. A ponieważ sam z łatwością wyczuwał czyjeś kłamstwo, zdawał sobie sprawę, że Dinah nie uwierzyła w jego wyjaś nienia. I tak rzeczywiście było. Chciałabym, żebyś chociaż raz był ze mną zupełnie szczery, pomyślała z goryczą Dinah. Zrobiło jej się przykro. Być może jestem młoda, ale nie je stem już dzieckiem. Mógłbyś mi zaufać. - Tak - powiedziała w zamyśleniu. - Możesz budzić za zdrość. Na pozór masz przecież wszystko. Chyba całkiem świadomie przejęła jego sposób bycia. Ciągłe niedomówienia. Cobie nawet miał ochotę wyznać jej wszystko - ale po tylu latach ukrywania uczynków i uczuć nie potrafił tak szybko się przełamać.
Po chwili wyszedł. Na pożegnanie zdawkowo pocałował ją w czubek głowy. Nagroda dla mądrego dziecka, pomyślała cierpko. Usiadła i próbowała uporządkować własne myśli. Najwyższa pora, żeby dokonać analizy stanu własnych uczuć. Przed ślubem Cobie Grant był dla niej bohaterem, po stacią z bajki - a potem wrogiem. W tym ostatnim wcieleniu wystąpił za namową Violet. W snach jawił jej się jako awanturnik z powieści przygo dowych. Teraz, jako mąż, stał się jej partnerem w zmysłowej grze miłosnej. Grze, bo dla niego była to tylko gra, pozba wiona głębszych uczuć. Dokonał czegoś, co wykraczało poza wszelkie przyjęte konwencje. Zmienił niezbyt ładną, zastraszoną Dinah Fre ville w piękną kobietę, dowcipną, wierną, inteligentną i pew ną siebie. W dodatku zakochaną. Kiedy wychodził, nie- mog ła się doczekać jego powrotu. Zazdrościła wszystkim rywal kom, z którymi kiedyś coś go łączyło. Co najgorsze, nie chciała spojrzeć na żadnego innego mężczyznę. Pierwszy raz w pełni zrozumiała powody zazdrości Violet i zagniewane spojrzenia innych dam z towarzystwa. Usiłowała sobie wmówić, że to wszystko głupota. Cobie jest tylko człowiekiem, ma swoje zalety i wady. Przecież na wet bogowie bywają małostkowi. Na próżno. W jej oczach na zawsze stał się ideałem. W dodatku ostatnio połączyły ich mocne więzi. Skan Anula43, przerobienie pona. Rankiem, kiedy ujrzała go na łóżku, wiedziała, że odbył wyjątkowo daleką podróż. Ona też doświadczyła kiedyś po dobnego wrażenia. Pewnego razu, po nocy pełnej miłości, w momencie uniesienia, dotknęła go - i zniknął. On, łóżko, pokój. Wszystko odeszło w nicość.
Znalazła się w przedziwnym świecie, znanym jej tylko z marzeń. Nad głową miała niebo, malowane barwami tęczy. Panował upał. Księżyc rzucał niesamowite cienie na twardą, pustynną ziemię. Nagle nie było już pustyni. Dinah biegła wąską uliczką. Uciekała. Przed kim? Nie wiadomo. Znalazła się w jakimś pokoju, patrzyła na coś. Nie! - krzyknęła w duchu. I znów była w łóżku, obok męża. - Co ci jest? - spytał z wyraźnym niepokojem. - Przez chwilę miałem wrażenie, że straciłaś przytomność. Chyba dziś trochę przesadziłem - dodał ze skruchą w głosie. Usiadła, chociaż to sprawiło, że poczuła zawroty głowy. - Nie, Cobie - powiedziała stanowczo. - Było mi cu downie. Tak cudownie, że cała zatraciłam się w sobie. Z jakiegoś dziwnego powodu nie chciała mu się przyznać do swojej wizji. Na pewno to była moja wizja? - zastanawia ła się teraz. A może jego? Pamiętała, że ją pocałował i roześmiał się cicho. Obraz jednak pozostał i umocnił łączące ich więzi. Nie mogło stać się inaczej, bo dla Dinah Grant mąż był całym światem.
Rozdział dwunasty - Przyszedłem tu tylko po to, żeby pana ostrzec. Najważ niejsza jest dyskrecja. Niepozorny mężczyzna stał przy oknie w bibliotece sir Ratcliffe'a Heneage'a i spoglądał w dół, na ulicę. - Moi pracodawcy nie chcą jawnego skandalu. Powinien pan to zrozumieć. W pewnym stopniu ochraniają pana. Zna pan przecież powody ich postępowania. Sir Ratcliffe udawał, że o niczym nie wie. - Przepraszam, lecz nie pojmuję, do czego pan zmierza - powiedział oschłym tonem. - Nie? Sądzę raczej, że tym razem rozminął się pan z pra wdą. Ostatnio nie popisał się pan ostrożnością ani dyskrecją. Zbyt mocno pan uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę i bez karność. Dom, który pan odwiedził, nie był pod ochroną. W odróżnieniu od przybytku madame Louise. - Madame Louise! - W głosie sir Ratcliffe'a zabrzmiała nuta gniewu. - A kto tam pełnił straż? Dobry los sprawił, że mnie nie aresztowano! - To nie ma nic wspólnego z losem - odparł niski męż czyzna. - Otrzymał pan list z ostrzeżeniem, żeby przez ty dzień nie bywać w pewnych miejscach. Wiem, co w tym liście było napisane, bo sam go wysłałem. Nie zrobiłbym tego,
gdybym wówczas znał prawdę, że do policyjnej akcji doszło za pana przyczyną, po ucieczce dziecka. - W niczym nie zawiniłem - powiedział sir Ratcliffe przez zaciśnięte zęby. - To Hoskyns skrewił. - I zapłacił za to życiem. Najpierw sprowadził tę małą do pańskiego pokoju, a potem ją znów porwał, zaledwie przed tygodniem. Dobry Boże, człowieku! To przecież tylko przez ciebie jej zwłoki wyłowiono noc później z Tamizy. Gość zauważył błysk strachu w oczach sir Ratcliffe'a, - Nie wiedział pan, że tak szybko znaleziono trupa? Że Hoskyns zginął i że jego burdel spłonął w pożarze? Nie wy kluczamy podpalenia. Sir Ratcliffe skulił się z przerażenia. - Jest pan pewien? - Uważa mnie pan za głupca równego sobie? Oczywi ście, że jestem pewien. Wiem również, kto wyniósł dziecko od madame Louise i kto je umieścił w sierocińcu Armii Zba wienia. Ten sam człowiek podłożył ogień i chyba zabił Ho skynsa, kiedy się dowiedział o śmierci dziewczynki. Pan bę dzie jego następnym celem. - Policja - wycharczał sir Ratcliffe. - Muszą go aresztować za morderstwo. Skoro pan zna nazwisko zabójcy Hoskynsa, jak to się dzieje, że ten człowiek wciąż jest na wolności? - Ponieważ nic nie można mu udowodnić. Był na tyle sprytny, że zapewnił sobie żelazne alibi. Tamtej nocy widzia ło go w różnych miejscach Londynu co najmniej kilkudzie sięciu świadków. Jestem tutaj jedynie po to, żeby skłonić pa na do ostrożności. - Zapadła chwila milczenia. - Informacje, które posiadam, są ściśle tajne i pochodzą z niezbyt legal nych źródeł.
- Bądź pan człowiekiem! - zawołał sir Ratcliffe. - Chcę znać jego nazwisko! Mężczyzna wzruszył ramionami. - Tego nie mogę zdradzić. Niech pan będzie ostrożny. Wątpię, by był pan zdolny do uczciwego życia, ale w obliczu śmierci może warto spróbować? - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Obiecuję - przy rzekł sir Ratcliffe, wiedział jednak, że bywają chwile, kiedy zupełnie nie jest w stanie zapanować nad swoimi odruchami. - Wiem, że byłem lekkomyślny - zapewnił swojego roz mówcę. - To już się nie powtórzy. Mężczyzna patrzył na niego z ledwie skrywaną pogardą. - Mam nadzieję, że tak się stanie - powiedział. - Mam nadzieję. Znając pańskie dotychczasowe wyczyny, trudno mi uwierzyć, żeby w przyszłości mogło się coś zmienić. Proszę to potraktować jako ostatnie ostrzeżenie. Do tej pory moi zwierzchnicy tolerowali pańskie wybryki, nie można jednak dopuścić, aby zhańbił pan dobre imię kraju i naszego rządu. Sir Ratcliffe musiał przełknąć tę gorzką pigułkę. Czło wiek, który z nim rozmawiał, nawet nie był arystokratą. Do padnę tego łotra, który ośmielił się mnie prześladować, po myślał sir Ratcliffe. Zniszczę go, bez względu na to, co po wiedzą bezimienni „zwierzchnicy". Walker powiadomił komisarza o swoich podejrzeniach. Komisarz zaś przekazał jego raport wyżej, a tam wysłuchano go z wielką uwagą. Cobie oczywiście o tym wszystkim nie wiedział. Wiedział za to, że nie doceniał swojej młodej żony. Szyb-
ko się uczyła! Po prawdzie liczył na to, że dojrzeje po ślubie, ale nie przypuszczał, że aż w takim tempie. Nie spodziewał się, że Dinah bez trudu zauważy jego taj ny układ z Hendrickiem. Postanowił jednak, że dla jej dobra nie zdradzi żadnych szczegółów. Nie mogła przecież znać prawdy o śmierci Hoskynsa. Stałaby się zbyt łatwym celem dla sir Ratcliffe'a. Ciągle istniało podejrzenie, że łotr dowie się o wszystkim, a wówczas... Cobie zadygotał ze zgrozy. Hendrick także nie wiedział wszystkiego, ale o nic nie py tał. Nie interesowało go, dlaczego Cobie podpalił dom scha dzek ani z jakiego powodu zamordował Hoskynsa. - Nic mi nie mów, Jake - poprosił, kiedy wyszli ze Scot land Yardu. - Im mniej będę wiedział, tym mniejsza szansa, że się przypadkiem wygadam. Uważaj na siebie. Wal do mnie jak w dym, jeśli znów będziesz potrzebował wsparcia. Raport Walkera potraktowano z odpowiednią uwagą, lecz komisarz otrzymał rozkaz, by niezwłocznie zakończyć śledz two. Poinformował o tym inspektora. - Boże, ale on się wściekał! - powiedział Bates do Alcot ta. - Wykrzykiwał, że na własną rękę dopadnie tego choler nego Granta. Myślałem, że mi odgryzie głowę, bo przydybał mnie, jak czytałem książkę, którą mi pożyczyłeś. Inna spra wa, że robiłem to, zamiast pisać raport. Chciał ją wyrzucić, ale mu powiedziałem, że to twoja własność. Bates rzeczywiście po kryjomu czytał tanie powieści przygodowe, sprowadzane z Ameryki. - Co ty tu robisz, zafajdany leniu?! - ryknął Walker, któ ry właśnie wrócił z rozmowy z komisarzem. Chwycił książ kę. - Za to ci płacą?! Do roboty! A książka powędruje do kosza!
- To nie moja - ze strachem zawołał Bates. - Pożyczy łem ją od Alcotta. - On także czytuje te bzdury? I na pewno w godzinach pracy. Czy muszą mnie otaczać sami idioci? Rzucił książkę na biurko. Na okładce widniały nieudolnie odtworzone postacie dwóch rewolwerowców na tle pustyn nego krajobrazu i tytuł: „Dziki Zachód". Walker przypomniał sobie, co pewnego razu powiedział mu niejaki Kapitan Legge: że Cobie Grant spędził młode lata wśród wyrzutków i wykolejeńców, gdzieś w Nowym Mek syku. Do tej pory nie zastanawiał się nad tą informacją, bo nie była mu na nic przydatna. Wziął książkę do ręki i zaczął ją przeglądać. Same stare dzieje. Davy Crockett i Alamo, Dziki Bill Hickock i Buffalo Bill, właściciel cyrku, o którym głośno było nawet w Scot land Yardzie. Ostatni rozdział nosił tytuł: „Młodociani rewolwerowcy: Billy Kid i jego banda oraz tajemniczy Jumping Jake Coburn i napad na San Miguel". San Miguel! Przecież to nazwa miasta właśnie w Nowym Meksyku, w którym, jak mówił Legge, kiedyś bywał Cobie Grant. Walker szybko przerzucił kilka kartek i spojrzał na koniec rozdziału. Coburn był młodzieńcem niespełna dwu dziestoletnim. Przybysz znikąd. Pewnego dnia pojawił się w Nowym Meksyku i dołączył do bandy podobnych sobie opryszków. Ukrywali się w dolinie o nazwie Hell's End. Sze fem bandy był słynny Blake Underwood. Coburn rabował banki i wysadzał pociągi, aż wreszcie, w San Miguel, zabił notorycznego bandytę, Big Bena Hawke'a, i po nim przejął władzę nad całym miastem. Któregoś dnia odjechał w nie-
znanym kierunku i więcej się nie pojawił. Od tamtej pory nikt o nim nie słyszał. Nieznane było jego pochodzenie. Zniknął dosłownie bez śladu, jakby zapadł się pod ziemię. Chodziły słuchy, że zagi nął gdzieś na pustyni. Co najciekawsze, dodawał anonimowy autor książki, był leworęczny. Tak jak Billy Kid. Mańkut! Grant też używał lewej ręki. Nie. Obu rąk. Na imię miał Jacobus. W skrócie: Jake. Połowa nazwiska „Co¬ burn" jest identyczna z połową słowa „Cobie". A Jumping Jake? To dobre określenie Granta, zwłaszcza w chwilach, gdy nie pozował na arystokratę, lecz krążył po Londynie, przebrany za Dilleya! Dwudziestolatek. Wydarzenia opisane w książce miały miejsce dziesięć lat temu. To też się zgadza. Grant w tym cza sie rzeczywiście był w Nowym Meksyku. Zbyt dużo tych po dobieństw. Walker popatrzył na sztych przedstawiający długowłose go młodzieńca z rewolwerem w ręku. We łbie mu się już chyba pomieszało, że nawet w książkach widywał postać Granta? Bates i Alcott od dawna mieli go za wariata. Rów nież komisarz zaczął podejrzewać, że z nim jest coś nie tak. A jednak. Walker pokręcił głową. Nie zaszkodzi potrakto wać Granta w taki sposób, jakby rzeczywiście był Cobur¬ nem. Do diabła z komisarzem i jego rozkazami, pomyślał. Nie odpuszczę. Scotland Yard może sobie oficjalnie zakoń czyć śledztwo, ale ja będę nadal czuwał. Sir Alan Dilhorne zaprosił Grantów na niewielkie przyję cie do swojego pałacu przy Piccadilly. Z wyraźnym zadowo leniem stwierdził, że to już jego ostatni sezon w Londynie.
Przed dwoma laty pochował ukochaną żonę i nosił się z za miarem, żeby na stałe osiąść w Yorkshire. Dinah ze skrytym rozbawieniem obserwowała swego mę ża i Van Deusena. Prawie nie pili, co w porównaniu z ich sta nem przed kilkoma dniami dawało dużo do myślenia. Dzi siejszego wieczoru zachowywali się niemal nienagannie. Di nah z uśmiechem wspominała niedawne wydarzenia. Przez całe popołudnie państwa Grant oficjalnie „nie było w domu". Schronili się w sypialni, gdzie Cobie, który już od robinę doszedł do siebie po śmierci małej Lizzie, przez chwi lę przygrywał na banjo, a potem z nową energią oddał się in nym rozkoszom. Poza nimi, sir Alan zaprosił Hendricka Van Deusena i Bellengera Hodsona z żoną. Van Deusen, jak zawsze cie kaw świata, bez trudu odkrył, że ojciec sir Alana razem z transportem więźniów trafił do Australii, gdzie zdobył ma jątek i stał się założycielem rodu. Przed kolacją wszyscy zasiedli w gabinecie. Van Deusen uważnie patrzył na ogromny portret arystokraty o nazwisku sir Beauchamp Hatton, wiszący na honorowym miejscu nad kominkiem. Portret wprawdzie powstał w drugiej połowie osiemnastego wieku, lecz równie dobrze mógłby przedsta wiać - z uwzględnieniem różnicy stroju - pewnego odważ nego rewolwerowca, znanego później pod nazwiskiem Jaco busa Granta. Te same rysy twarzy i buńczuczna postawa. Sir Alan dostrzegł zainteresowanie gościa. Van Deusen z kolei bez trudu zauważył, że mimo podeszłego wieku sir Alana cechowała bystrość i miał wybitnie rozwinięty zmysł obserwacji. W tym także przypominał Jake'a. - Widzę, że pan podziwia moje malowidło - powiedział.
- To autentyczny Gainsborough. Jeden z dwóch portretów, na których uwiecznił przodka mojej żony, sir Hattona. Drugi obraz, nieco większy, wisi w posiadłości w Yorkshire. Niech pana nie zmyli uroda tego młodzieńca. Gardził zniewieściałością. Zdarzało się, że w trudnych chwilach był zdolny do okrucieństwa. Czyżby przypadkiem w tej samej chwili sir Alan spojrzał na bratanka? Ciekawe, dumał Van Deusen. Sir Beauchamp, sir Alan i Cobie Grant. Co sprawia, że tak bardzo są do siebie podo bni? Niegrzecznie było zapytać, zwłaszcza że w tamtych cza sach arystokraci pozwalali sobie na różne wybryki. Podobnie zresztą jak teraz. Van Deusen spytał sir Alana o ojca. Tego, który w kajda nach popłynął do Australii. Sir Alan mówił o nim z niekła maną dumą. - Nazywamy go Patriarchą - oznajmił. - Był niezwyk łym człowiekiem. Jego słowa przykuły uwagę obecnych. - Tuż przed śmiercią matka wyznała mi prawdę o ich małżeństwie. Pochodziła z dobrego rodu, lecz była bardzo biedna, mój ojciec praktycznie uratował ją od nędzy. Dzieliła ich różnica wieku i pochodzenia: ona była szlachcianką, on - skazańcem, do czego otwarcie się przyznawał. Długo po ślubie zwlekał, zanim uczynił ją prawdziwą żoną. Prawdę mówiąc, użył niezbyt uczciwej sztuczki, żeby skłonić ją do małżeństwa. Potem jednak kochali się prawdziwą miłością. Rzadka rzecz w tamtych czasach - a jeszcze rzadsza dzisiaj. Przerwał, zatopiony we wspomnieniach. Cofnął się my ślami o ponad pół wieku.
- W pewnym sensie przypominała twoją żonę, Jacobusie - powiedział powoli i zauważył, że bratanek posłał mu szczególne spojrzenie. Patriarcha w pewnych sytuacjach spoglądał w ten sam sposób. Tak, tak. Ojciec był diabelnie sprytny, a ty jesteś do niego podobny, młodzieńcze, pomyślał sir Alan. Z wyglądu i z cha rakteru. Przypomniał sobie zaprawione goryczą słowa Jacka, wypowiedziane kiedyś w rozmowie: „Kiedy Cobie jest bli sko, mam wrażenie, że Patriarcha zstąpił z powrotem na zie mię. Kłopot w tym, że mój syn przewyższa go bezwzględ nością". Prawdziwy dziedzic dawnej chwały. Żaden z synów i wnuków sir Alana nie przypominał Patriarchy. Tylko ten bękart, który teraz, z rozbawioną miną, siedział po drugiej stronie pokoju. - Mój ojciec ustanawiał własne prawa - z zadumą powie dział sir Alan. - To trudniejsze w dzisiejszym, cywilizowa nym świecie. Przed osiemdziesięciu laty Australia przypomi nała dzikie pogranicze. Całkiem niedawno podobna sytuacja panowała na amerykańskim Zachodzie. - To prawda - odezwał się Cobie. Samotnie popijał bran dy. Zupełnie jak jego dziadek, który swoją żonę zdobył w równie podstępny i niezwykły sposób. - Sądzę jednak, że nawet dzisiaj da się żyć wedle własnych reguł. - Być może - w zamyśleniu przytaknął sir Alan. - Po zwól jednak, że dam ci pewną radę, młodzieńcze. Mój ojciec miał szczęście. Nie wszyscy, którzy latają blisko słońca, mo gą się potem tym pochwalić. Pan Van Deusen powiódł ciekawym wzrokiem po twa rzach rozmówców.
- Przyganiał kocioł garnkowi, jeżeli można tak powie dzieć - wtrącił ze znaczącym uśmiechem. Sir Alan roześmiał się. - Rzeczywiście! Ma pan rację. Cóż, starość sprawia, że stajemy się ostrożniejsi. Nie wolno mi o tym zapomnieć. Po winienem raczej wspominać młode lata. Tu, w Anglii, ramię prawa jest o wiele silniejsze niż w Australii lub Stanach Zjednoczonych. Cobie wychylił kieliszek do końca. Otrzymał trzecie ostrzeżenie. „Prawdą jest powiedziane po trzykroć". Naj pierw kapitan z Armii Zbawienia, potem Hendrick, a teraz stryj. Nie wolno mi zapominać, pomyślał, że sir Alan przez pięćdziesiąt lat zasiadał wśród ludzi rządzących Brytanią. Na pewno zdołał ich poznać. Nie zerwał wszystkich kontaktów. Wie więcej, niż mówi. Dobrze zatem. Posłucham jego ostrze żenia, ale i tak zdobędę skalp sir Ratcliffe'a Heneage'a. Po trzebna mi cierpliwość i odrobina szczęścia. Rumak, którego niegdyś dosiadałem, niespodziewanie do mnie wrócił. - Oczywiście odwiedzicie nas w Moorings, zaraz po se zonie. Kenilworth na to nalega. - Bóg raczy wiedzieć, po co, dodała w myślach. - Potem dołączymy do księcia w San¬ dringham. Jeszcze później cała kompania, nie wyłączając księcia, przeniesie się na północ, do Markendale. Violet spotkała Grantów na balu u Leominsterów. - Mam nadzieję, że nas nie zawiedziecie. Bal u Leominsterów od stu lat był jednym z najważniej szych wydarzeń towarzyskich w Londynie. Obecna lady Leominster bardzo przypominała swoją antenatkę, która kró lowała w czasach Regencji w angielskich salonach, nie czu-
jąc respektu przed nikim, niezależnie od majątku i stanu. Co bie żartował nawet, że w atmosferze domu Leominsterów musi być coś takiego, co zmienia kobiety w smoki. A smok właśnie rozmawiał z Dinah. - Moja droga, jesteś sensacją sezonu. Wszystko przez to, że masz tak przystojnego męża! Komu innemu taka uwaga pewnie nie uszłaby na sucho. - Mnie też to mówił - odparła Dinah. Hrabina zaśmiała się trochę skrzekliwie i lekko uderzyła ją wachlarzem w ramię. Dinah czytała niedawno wydany zbiór listów z okresu Re gencji. Była tam mowa o ekstrawaganckich przodkach lady Leominster. Podejrzewała w duchu, że hrabina wzorowała się na niektórych opisach. - Zrozum, Dinah - powiedział Cobie, zanim nadeszła Violet, spragniona, by choć na chwilę znaleźć się w ich bla sku - jeśli chcesz, żeby cię uważano za prawdziwą ekscentryczkę, musisz być outre wobec wszystkich, bez wyjątku. Półśrodki nie popłacają. Zachowuj się jak lady Leominster i dwie lub trzy podobne jej damy, a staniesz się postacią przez wszystkich podziwianą. Jeśli zamieszkasz na West En dzie, będą mówić z zachwytem: „Ach, to jedna z tamtych!". Tutaj natomiast powiadamy: „Typowa lady L. Ciekawe, co jeszcze wymyśli!". - Skąd to wiesz, Cobie? - zapytała z przekorą. - Och, ro zumiem. - Niegrzeczna mała - szepnął jej do ucha. - Przypomnij mi, żebym cię ukarał po powrocie do domu. Teraz tego nie zrobię. Wystraszyłbym lokaja. Dinah zaczerwieniła się i parsknęła śmiechem. Violet po-
patrzyła na nią ze zdumioną miną, ale nie odważyła się nic powiedzieć. - Oczywiście, że przyjedziemy do Moorings - ochoczo zapewnił ją Cobie. - I do Markendale. Prawda, kochana Dinah? Mam nadzieję, że Hendrick też dostał zaproszenie. Mógłby się z moją żoną ukryć w bibliotece, żeby wspólnie poczytać Gibbona. Dinah trzepnęła go wachlarzem w ramię. Zawsze to chciała zrobić od czasów lekcji u markizy. - A ty, mój drogi, co wówczas będziesz robił? Chyba nie powinnam pytać. - Będę was obserwował - odparł - żebyście nie udawali, że czytacie. Obdarzyła go szczerym uśmiechem. - Pozwolisz zatem, że też was popilnuję, kiedy się znów wybierzecie na jakąś eskapadę? Violet wpatrywała się w nich z najwyższym zdumieniem. Nie dziwiło jej, że Cobie przekomarzał się z żoną, ale to, że ona nie pozostawała mu dłużna. Byli jak para zawodników na meczu tenisowym. Bawili się przy tym znakomicie. - Prawdę mówiąc, przyszłam, żeby wam przekazać za proszenie księcia - powiedziała w końcu. - Jest w żółtej sa li. Ostatnio nieco mniej tańczy. Chyba polubił twoje towa rzystwo, Cobie. Nie dodała, że polubił także towarzystwo Dinah. - Nawet nie przypuszczałem, że z niej taka ładna szel mutka - wzdychał. - Inaczej wyglądała, kiedy mieszkałyście razem, lady K. W jego głosie kryła się lekka nagana. Violet wolała nie
drążyć tej kwestii. Przeciwnie, jak zatroskana kwoka zapę dziła Grantów do saloniku, w którym czekał książę w oto czeniu dobranej grupy przyjaciół. - Aaa, Grant. Jesteś wreszcie. Wiedziałem, że lady K. znajdzie cię bez kłopotu. Na pozór nikt nie zwrócił uwagi na ten dwuznacznik. - Siadaj, Grant. Siadaj. Pani też, lady Dinah. Proszę zająć miejsce koło mnie. Pani widok to prawdziwa rozkosz dla ste ranego wiekiem serca. Wskazał niski stołeczek obok swojego fotela. Dinah skło niła się i wdzięcznie ułożyła fałdy sukni, by usiąść. - Cudownie. Teraz mam pytanie do pani męża. Nie cho dzi o to, w jaki sposób dokonał w pani tej przemiany. Tę odpowiedź na pewno wszyscy znają. Nie, mam inne pytanie, związane z interesami. I znów, nie z interesami dworu, lecz z twardym życiem na Wall Street, w świecie komercji i hand lu. Jak tam przeżyć? Może pan na to odpowiedzieć? Cobie zajął miejsce naprzeciwko księcia, który tego wie czora objawiał wyjątkowo dobry humor. Uśmiechnął się i pochylił głowę w ukłonie. - To proste: wystarczy zastosować kilka ciosów poniżej pasa. Bolesne, lecz skuteczne. Książę wybuchnął gromkim śmiechem i spojrzał na pięk ną sąsiadkę. - Lady Dinah, czy z pani męża zawsze taki dowcipniś? Jak pani znosi ten typ bon mot? Co pani wówczas odpo wiada? Uśmiech Dinah był równie słodki jak Granta. - Zazwyczaj odpłacam mu tą samą monetą. Po tym, co teraz usłyszałam, powiedziałabym pewnie: „Cobie, następ-
nym razem zabierzesz mnie na zakupy. Zastosuję się do two jej rady". Książę aż zamachał cygarem z zachwytu. Zebrani zawtó rowali mu śmiechem. - Brawo, lady Dinah. - Popatrzył na Granta. - Często chodzicie razem na zakupy? Cobie znów się ukłonił. - Tylko na początku, tuż po ślubie. Potem, kiedy wtaje mniczyłem żonę w pewne sprawy, uznałem, że niepotrzebne jej są dalsze rady. Sama potrafi zadbać o siebie. Znów głośny wybuch śmiechu. Tak łatwo być dowcip nym? - ze zdumieniem pomyślała Dinah. Violet i Rainey pa trzyli na nią, jakby miała dwie głowy. Sir Ratcliffe gapił się, jakby w tejże chwili wyrosła jej nawet trzecia! Książę nie przerywał rozmowy. - Słyszałem, drogi Grancie, że jest pan człowiekiem o rozlicznych talentach. Potrafi pan nie tylko zarabiać pie niądze. Po sezonie wybieramy się do Sandringham. Mam nadzieję, że zgodzicie się mi towarzyszyć. Przez cały tydzień, jeśli łaska. Sprawicie mi wielką radość. Potem wyjeżdżam do Markendale, do posiadłości Kenilworthów, na północy. Tam też was zapraszam, chyba że lady K. zrobiła to już prze de mną. - Tak, Wasza wysokość - pospiesznie, zbyt pospiesznie, zaszczebiotała Violet. - Zgodzili się. - Dobrze. Cudownie. Liczę na twoje towarzystwo, Grant. Wiem, że jesteś niezrównany w kartach, chętnie zagram z to bą w robra lub wista - jako twój partner oczywiście. Lady Dinah! Wydałem polecenie, aby pani przyjaciel, pan Van Deusen, trafił do biblioteki Leominsterów. Mają tam wspa-
niałą kolekcję szkiców i rysunków Rembrandta. Co prawda jej nie widziałem, bo nie przepadam za malarstwem, ale sły szałem, że jest naprawdę świetna. Pani także powinna ją zo baczyć. Każę tam podać kawę i wino. Beauchamp odprowa dzi panią oraz dopilnuje, żeby niczego państwu nie zabrakło. Machnął dłonią w stronę niepozornego, niskiego mężczy zny, który zawsze stał przy nim. - Wedle życzenia, Wasza wysokość - odpowiedział tam ten jak zwykle. - Kiedy już skończą oględziny, sprowadź ich oboje tutaj, Beauchamp. Chcę, by mi przedstawiono pana Van Deusena. Z tego co słyszałem, warto go poznać. Zwłaszcza że obecny tu pan Grant zalicza go do swych przyjaciół. Cobie z rozbawieniem słuchał tej przemowy. Książę zno wu poprzestawiał pionki na szachownicy życia. Dinah uśmiechała się skrycie, z lekką ironią. Sprawiła mu tym niekłamaną radość. Pamięć podsunęła mu na chwilę inne wydarzenia. Kilka dni po pożarze odwiedził sierociniec przy Sea Coal Street, żeby sprawdzić, czy trafiła tam dziewczyna, którą wyniósł z domu Hoskynsa. Zastał także Bristowa. Kapitan Armii Zbawienia podzię kował mu serdecznie. Większość dzieci przeszła przez most Waterloo i bezpiecznie dotarła do schroniska. Dziewczyna też znalazła drogę na Sea Coral Street. - Jest w kuchni, razem z moją żoną - powiedział nadzor ca Hedges. - Chce pan się z nią zobaczyć? - Owszem, chcę - odparł Cobie. - Co pan zamierza z nią zrobić? - Początkowo była nieco dzika i jakby zagubiona, panie Dilley. Odżyła na dobrym wikcie. Był u niej lekarz. Opatrzył
jej siniaki i stwierdził, że poza tym jest zupełnie czysta, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Powiedział, że potrzebuje czułej opieki. Ponieważ jest dużo starsza od pozostałych dzieci, żona pomyślała, że weźmie ją do pomocy. Nasza po kojówka wkrótce nas opuszcza. Ta się chyba nada, zwłaszcza że chętnie się uczy. Nie powiedziała nam ani słowa o swojej rodzinie, więc nie możemy jej odesłać. Być może wcale jej nie chcą. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tego, co zrobiłem. - Ani trochę - odpowiedział Cobie. Wstał, kiedy dziewczyna weszła, wprowadzona przez żo nę nadzorcy. - To panna Mary Connor - powiedziała pani Hedges. Dziewczyna spoglądała na niego spod oka. Był w zwy kłym ubraniu. Cobie ukłonił się. - Witam, panno Connor. - Uratował mnie pan - odezwała się po dłuższej chwili. - Chyba powinnam panu podziękować. Nie nazywam się Connor, ale to bez różnicy. Po co pan przyszedł? - Zobaczyć, czy jesteś bezpieczna i zadowolona. - Zadowolona, owszem. Dlaczego pan się o mnie trosz czy? - A nie powinienem? Roześmiała się nagle. - Lubię pana. Nie jest pan kaznodzieją próbującym ocalić moją duszę. Ich też lubię. - Ruchem głowy wskazała na Hed¬ gesów. - Będę u nich pracować. Lepiej mi tutaj niż na pod daszu u Hoskynsa. O wiele lepiej. - To dobrze.
Pocałował ją w rękę. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Wiedziała, że tak traktuje się damy z towarzystwa, a nie ku chenne dziewki. - Życzę pani szczęścia w nowym życiu, panno Connor. Będę o pani pamiętał. Obiecuję. Uśmiechnęła się do niego. Lekko i niepewnie, lecz jednak uśmiechnęła. Na swój sposób przypominała zmarłą Lizzie. I Dinah Fre ville - wtedy, gdy ją zobaczył w Moorings. Dziwne - dumał, krocząc przez Sea Coal Street w stronę domu. Nagle czyjś ostry głos wdarł się w jego myśli: - Wiedziałem, że cię tu spotkam, Grant. Znowu bawisz się w filantropa? A co z twoimi innymi, mniej szacownymi zajęciami? Był to Walker. Cobie powitał go uśmiechem. - Jest pan na służbie, inspektorze, czy poświęca pan wol ny czas na pogoń za mrzonkami? Doprawdy nie wiem, co pan chce osiągnąć. - Nie wiesz? - z udawanym zdumieniem powtórzył in spektor. - Może chcę sprawdzić, czy naprawdę byłeś w bur delu Hoskynsa. A może szukam związków pomiędzy obecną sprawą i twoimi wyczynami na amerykańskim Zachodzie? Prawda, tam działałeś pod nieco innym nazwiskiem. Bandyci bardzo często zmieniają nazwiska. Na jakie mam wystawić nakaz aresztowania, kiedy już zyskam dowód, że zabiłeś Ho skynsa? Bo w końcu na pewno dojdzie do tego, jak nie teraz, to później. Cobie pomyślał szybko: ten gliniarz nie jest durniem. Skąd tyle wie o mojej niechlubnej przeszłości? Zdemasko-
wał także Hendricka? Jeśli nie, to muszę bardzo uważać, że by go nie skierować we właściwą stronę. Im mniej się dowie, tym lepiej. I tak może narobić nam kłopotów. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, inspektorze. Są dzę, że za dużo pan czyta powieści zeszytowych. Niestety, treść tych „utworów" sensacyjnych zwykłe ma niewielki związek z prawdą. Cobie był tak wyniosły, że na pewno zrobiłby wrażenie nawet na ławnikach. Walker jednak pozostał nieczuły. - Powiedzmy - mruknął. - Nie będę cię ścigał za to, co zrobiłeś przed dziesięcioma laty, ale mam lepsze pojęcie, do czego jesteś zdolny. - Wątpię - z niewzruszonym spokojem odpowiedział Cobie. - Za pańskim pozwoleniem zaoszczędzę panu wysił ków i powiem, gdzie w najbliższym czasie będzie można mnie znaleźć. Dziś wieczorem idę na bal do Leominsterów. Tam prawdopodobnie spotkam się z księciem Walii. Jutro wraz z żoną udamy się nad Tamizę, a stamtąd, z innymi gośćmi, wyruszymy łodzią na piknik do Hampton Court. Jak pan widzi, w ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin nie będę miał okazji, aby zabawiać się w przestępcę, chyba że chciałbym popełnić jakiś straszny czyn na oczach połowy Londynu. Jak pan sądzi? To całkiem inny świat niż ten, który można znaleźć na Sea Coal Street. - Trudno się z tym nie zgodzić - burknął Walker. - Go rzej, kiedy zaczynasz działać po kryjomu. Cobie westchnął ze znużeniem. - Rad jestem, że tak dobrze się rozumiemy. Wybaczy pan, inspektorze, lecz chyba już sobie pójdę. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w City. Zapomina pan, że muszę zara-
biać na życie, a na to potrzeba czasu. Życzę panu powodzenia w dalszych działaniach. Och, i proszę ode mnie pozdrowić Batesa i Alcotta. Trochę za nimi tęsknię. Odwrócił się i odszedł. Czuł na plecach badawczy wzrok Walkera. Szkoda, że tak dzielny człowiek poświęcił się nie właściwej sprawie. Ze swoim rozumem i zapałem mógłby dokonać wiele dobrego. Powinienem docenić go wcześniej. Po części to moja wina. Walker w zasadzie był w porządku. Prawdziwa zbrodnia czaiła się wśród tych, którzy go zatrudniali. Cobie potrząsnął głową. Wrócił do rzeczywistości. Znów siedział za zielonym stołem, z kartami w ręku, naprzeciwko księcia Walii. Jedynie kilka mil dzieliło go od sierocińca przy Sea Coal Street w londyńskiej dzielnicy Docklands. A były to - jak powiedział Walkerowi - całkiem różne światy.
Rozdział trzynasty - Sądziłam, że to przyjęcie, a nie zjazd rodzinny - po wiedziała Dinah na drugi dzień po przyjeździe do Moorings. - Ja też - przyznał Cobie. Stał przed ogromnym lustrem w sypialni żony. Wyglądał jak wzór angielskiego dżentelmena na wiejskich wakacjach. W przeciwieństwie jednak do ludzi ze swojej sfery, noce spędzał w pokoju żony, a nie we własnym - lub cudzym. - Z drugiej strony, nie ma się czym przejmować - powie dział. Popatrzył na Dinah, zajętą staranną toaletą. - Tak jest łatwiej. - Słusznie. Szczerze mówiąc, byłam już trochę zmęczo na. Te ciągłe bale i krąg przyjaciół księcia. Oczywiście bar dzo się cieszę z perspektywy wyjazdu do Markendale. Po dobno jest wspaniałe. Violet nigdy nie chciała mnie tam za brać. A zmęczenie to chyba cena, jaką muszę płacić za po pularność. To samo zresztą tyczy się Sandringham, choć za proszenie księcia jest prawdziwym zaszczytem. - Mam nadzieję, że znajdziesz tam chwilę wytchnienia od tłumów - roześmiał się Cobie. - A jeśli nie, Jego wyso kość na pewno coś wymyśli! Tak jak u Leominsterów! Teraz już śmiali się oboje. Po południu Dinah z książką w ręku wyszła do parku. Usiadła na ławeczce, pod krzewami z tyłu domu, twarzą do
jeziora. Tęskniła trochę za Van Deusenem, który na kilka dni wyjechał do Brighton w towarzystwie Bellengera Hodsona. Mieli się znowu spotkać dopiero w Sandringham. Poza tym, nic nie brakowało jej do szczęścia. W Moorings oprócz Grantów przebywali jedynie Violet z mężem i Rainey, który zawsze korzystał z okazji, żeby żyć na czyjś rachunek. Pensja, którą wypłacał mu Cobie, nie była zbyt wysoka. Nie mógł też brać kredytu, bo bank, na polecenie Granta, do liczał mu stosowny procent. Dinah niedługo była sama. Ciepły powiew wiatru przy wiał w jej stronę lorda Kenilwortha. - Pozwolisz? - spytał uprzejmie i usiadł koło niej. Zamknęła książkę. - Oczywiście. I tak czytałam już zbyt długo. Skłamała, ale było to zdawkowe kłamstwo, w duchu nauk markizy. „Łyżka oleju w trybach życia" - zwykła mawiać. Przed ślubem Dinah niewiele miała do czynienia ze szwa grem. Uważała go raczej za tępaka. Potem odkryła jednak, że pod maską ospałości krył się bystry umysł. Lord Kenil worth ze swej strony był niezmiernie kontent, że lady Dinah jest nie tylko piękna, ale też rozsądna. Wkrótce zrozumiał, dlaczego Cobie Grant zwrócił na nią uwagę i dlaczego pojął ją za żonę. Mądrość i rozwagę odzie dziczyła pewnie po swoim prawdziwym ojcu. Teraz, pod wpływem męża, umiała w pełni korzystać ze swych nieco dziennych przymiotów. - Zaprosiliśmy twoją matkę, by do nas przyjechała oznajmił. - Violet pewnie ci o tym nie mówiła. Skoro lord Rainsborough nie żyje, nie ma najmniejszego powodu, żeby wasza matka wciąż żyła na wygnaniu.
- Ależ to cudownie! - zawołała Dinah. Słusznie podej rzewała, że zaproszenie wyszło raczej od Kenilwortha niż je go żony, ale wolała o tym nie wspominać. Kenilworth lekceważąco machnął ręką. - Nic takiego - powiedział. - Nie uważasz, że wielkie ro dzinne waśnie są raczej głupie? Pora zapomnieć o przeszło ści. Zwłaszcza wówczas, kiedy ktoś tak jak ty stał się ozdobą towarzystwa. Trochę przesadzasz, pomyślała Dinah. Podziękowała mu uśmiechem. Znów machnął dłonią. - Cieszę się, że twój mąż przyjął zaproszenie do Marken¬ dale. Bałem się, że interesy zatrzymają go w City. Zapewnił mnie jednak, że na razie ma wszystko pod kontrolą. Jeśli więc nawet coś się zdarzy, to pracownicy wiedzą, gdzie go szukać. Za żadne skarby świata nie chciałby stracić możliwo ści ujrzenia cudów Markendale. To jego własne słowa. No i poza tym są wyścigi. - Właśnie, wyścigi - uprzejmie potaknęła Dinah. Nigdy przedtem nie była na wyścigach i nie wiedziała, czy Cobie lubi ten typ rozrywki. Dzisiaj markiza byłaby z niej dumna! - Jest tylko jeden mały kłopot - ciągnął Kenilworth. Książę kazał mi zaprosić do Markendale także sir Ratcliffe'a Heneage'a. Nie przepadam za nim, ale co mam zrobić, skoro sam Beauchamp przekazał mi wolę księcia? Co o tym są dzisz? Dinah zrobiła zdziwioną minę. - Dlaczego książę sam cię nie poprosił? Musiał wysłać Beauchampa? Lord Kenilworth parsknął śmiechem.
- Nie, nie, moja droga. Beauchamp to prawa ręka księcia. Zaufany sługa do najskrytszych poruczeń. Wykonuje całą brudną robotę. Książę dobrze wie, że nie lubię Ratcliffe'a. Nie chciał więc sprawiać mi kłopotu osobistymi żądaniami. Łatwiej było wysłać Beauchampa. Nie mam jednak pojęcia, po co mu w Markendale Ratcliffe. Dinah niewiele rozumiała z makiawelicznej polityki władców tego świata. Cobie musiał być bardzo sprytny, skoro potrafił się wśród nich obracać. Postanowiła zadać szwagrowi jedno bardziej osobiste pytanie. - Powiedziałeś mi, że nie lubisz sir Ratcliffe'a. Co są dzisz o moim mężu? - Gdybym go nie lubił, to by go tu nie było. Wbrew ży czeniom księcia nie zaprosiłem Ratcliffe'a do Moorings. Markendale to co innego. Bardziej muzeum niż dom rodzin ny. Tu trafiają wyłącznie moi przyjaciele. Szkoda, że wpu ściłem go na wiosnę. To zwykły prostak. Od tamtej pory Moorings jest dlań zamknięte. W twoim mężu natomiast coś mnie intryguje. Ciekawa postać. Budzi mój szacunek. Podo bno kiedyś powiedziałaś Violet i Raineyowi, że pan Grant może być niebezpieczny. Wyśmiali cię. Życie udowodniło jednak, że miałaś zupełną rację. Lekko wysunął pazury, gdy ograł sir Ratcliffe'a, prawda? Poza tym nigdy nie zdobyłby majątku, gdyby sypiał na piecu. Mam rację? Zachichotał z własnego żartu. Dinah mu zawtórowała. - Masz! - zawołała. - Sam to zresztą potwierdził w roz mowie z księciem Walii, na balu u Leominsterów. - Tak, słyszałem o tym od Sykesa. Wraz z Liptonem przegrali do księcia sporą sumkę w wista. Inna rzecz, że ksią-
żę grał do spółki z twoim mężem. Sam nie należy do naj lepszych karciarzy. Ma inne talenty. Tak. Lord Kenilworth był zupełnie inny, niż wszystkim się zdawało. Szkoda, że Violet tego nie zauważała. Dinah rozmawiała z nim z wielką przyjemnością. Kenilworth po wiadomił, że jej matka przybędzie jutro. - Widziałem ją ostatnio na twoim ślubie. Violet jest do niej podobna. To prawda. - Ja nie - ze smutkiem powiedziała Dinah. Uśmiechnął się. - Nie jesteś podobna do nikogo, droga szwagierko. Jeśli to prawda, co mówią, że wiele dziedziczysz po ojcu, to tym lepiej. Twój widok sprawia, że chciałbym być ze dwadzieścia lat młodszy. A teraz wybacz. Pójdę już. Mam kilka listów do napisania. Pocałował ją w rękę, wstał i odszedł. Dinah odprowadziła go wzrokiem. O co w tym wszyst kim chodzi? Jednak nie miała czasu zastanawiać się nad tą zagadką, bo chwilę potem stanął przed nią inny, nie mniej tajemniczy człowiek. Był to Cobie, także z książką pod pachą. - Tu jesteś, moja droga. Właśnie spotkałem Kenilwortha, który zdradził mi, gdzie cię szukać. Nie mogłem uwolnić się od. Violet. Sugerowała, że moglibyśmy choć trochę przypo mnieć sobie nasz dawny pobyt w Moorings. Odpowiedzia łem jej najgrzeczniej, jak umiałem, że wtedy byłem kawale rem, a teraz mam młodą żonę. Być może nie znasz poematu, którego autorem jest A. H. Clough. Powiada on między in-
nymi: „Nie cudzołóż. Nie przyjdzie ci nic z tego". Oto jedna z naczelnych zasad dobrego wychowania! Nie mogę jednak powiedzieć, żebym stosował ją w przeszłości. Dinah rzeczywiście nie czytała przedtem tego poematu. W duchu ubolewała nad przewrotnością Violet i podziwia ła męża, który wyraźnie nie zamierzał odnawiać starego związku. - Chciałem cię także powiadomić, że jutro twoja matka przyjeżdża do Moorings. To już zapewne wiesz od Kenil¬ wortha. Dość stanowczo oświadczył Violet, że przeszłość na leży do przeszłości. - Tak, wspomniał mi o tym, ale moim zdaniem, to właś nie tobie należą się podziękowania. Znów mam wobec ciebie ogromny dług wdzięczności. - Mądre dziecko - zamruczał i wyciągnął się obok ławki na trawie. Zaczął czytać na głos fragmenty epickiego poema tu „Don Juan" pióra lorda Byrona. - Słowo nauki o zwyczajach panujących wśród możnych - powiedział, zanim na dobre wziął się do lektury. - Nic się nie zmienia, oprócz strojów. Wszyscy ludzie od wieków są tacy sami, chociaż udają całkiem innych. - Ty też udajesz, Cobie - odparła śmiało. - Wiem o tym. Posłał jej przepraszający uśmiech. - Domyślam się, że wiesz. Najważniejsze jednak, że nie kłamię przed sobą samym. To prosta droga ku zagładzie. Umilkł i pogrążył się w lekturze. Dobrze będzie, jeśli zapamiętam swoje słowa, kiedy na stępnym razem spotkam sir Ratcliffe'a lub Walkera, po myślał.
Matka przybyła nazajutrz, zgodnie z obietnicą Kenilwortha. Cobie i Dinah wyjechali po nią na stację. Przystanek w Moorings wyglądał dokładnie tak samo jak wczesną wiosną, w dniu przyjazdu Dinah. Kot spał na słońcu, wśród starannie wypielęgnowanych rabatek, a dróżnik siedział w swej budce. Jedyną rzeczą, któ ra się zmieniła, była Dinah Freville. Zmieniła się za sprawą człowieka, który właśnie teraz pomagał jej matce wysiąść z wagonu. Pocałowała go na powitanie w policzek. - Witaj, kochanie - powiedziała do córki. - Cieszę się, że oboje po mnie wyszliście. Cobie przeniósł bagaże z peronu do czekającej bryczki. - Co za cudowny dzień! Jak pięknie wyglądasz! Matka pochyliła się w stronę Dinah. - To jego dzieło, jak sądzę - szepnęła. - Prawdziwy ty grys. Piękny i groźny, prawda? - Bez wątpienia - potwierdziła Dinah. Jak to dobrze, że mama nic się nie zmieniła! Była mądrzejsza od Violet. Ta przecież nigdy nie uważała Granta za groźnego i nie wiedzia ła, co naprawdę odmieniło jej siostrę. Myślała wyłącznie o łóżku. Teraz jednak z zapałem grała rolę troskliwej gospodyni. Do matki zwracała się per „lady Rainsborough". Czasami także nazywała ją „mamą", czego nie czyniła już przez długie lata. Kenilworth chociaż raz wziął sprawy w swoje ręce. - Spodziewam się, że będziesz grzeczna dla matki i sio stry w czasie ich pobytu w Moorings - powiedział. - Nic nie osiągniesz, jeśli im zaczniesz dokuczać. Rozumiesz mnie, kochanie? Mam swoje powody. Tak, Violet doprawdy świetnie go rozumiała. On też wpadł
w sidła magii otaczającej jej siostrę. Nie było sensu go draż nić. Dinah więc bez przeszkód cieszyła się rodziną. Było tak, jakby jej matka nigdy nie uciekła z młodym guwernerem i nie miała nieślubnego dziecka. Jakby Cobie nie romanso wał z Violet i jakby panna z nieprawego łoża nie wyszła za Jankesa z podejrzaną przeszłością, który szantażował jej bra ta, by doszło do wesela. Tragikomedia, tyle że bez trupów na scenie. Czas mijał im beztrosko, tym bardziej że Moorings nie było tak wielkie i stare jak Markendale. Cobie i Dinah, każde na swój sposób, z lubością oddawali się lenistwu, ko rzystając z chwilowej przerwy przed powrotem do realnego świata. Cobie leżał na słońcu, w słomianym kapeluszu nasunię tym na oczy, i myślał. O wszystkim. O niezwykłym triumfie towarzyskim, który sprawił, że wszedł do grona najbliższych przyjaciół księcia Walii. I o tym, że sir Ratcliffe uniknął sprawiedliwej kary i wciąż był u steru władzy. Pewnie śmiał się teraz, ufny we własną siłę. Ktoś przecież jednak musiał pomścić śmierć Lizzie. Jak jej mordercę postawić przed sądem? Pomyślał o Walkerze i o jego ostentacyjnie okazywanej uczciwości. Temat na zupełnie inną opowieść. Więcej mamy wspólnego, niż ktoś by się spodziewał, przemknęło mu przez myśl. Gramy według własnych reguł. Wystarczająco ciężko było zapanować nad przebiegiem obecnych wydarzeń. Jak zatem zdobyć władzę nad przyszło ścią? Przecież to dziewiczy kraj, zmienny pod najlżejszym tchnięniem i drżący jak galareta. Może więc najlepiej nicze go nie planować, lecz chwytać w obie garści szatę kapryśnej
boginki Fortuny, tańczącej wśród śmiertelników, zrodzonych dla jej zabawy? Po chwili jednak przepędził precz Fortunę i sir Ratcliffe'a. Pomyślał o Dinah. Ku własnemu zdumieniu - a rzadko się czemuś dziwił od czasu, kiedy wrócił z Zachodu - zauważył, że z każdym dniem zmieniają się jego uczucia do żony. Ocalił ją, wiedziony zwykłą litością. Nie miało to nic wspólnego z miłością lub pożądaniem. A jednak, kiedy pa trzył na nią, jak rozkwita i krzepnie u jego boku, działo się z nim coś dziwnego. Czym było to nowe i nie znane mu uczucie? Z początku sądził, że to tylko opiekuńczy odruch wobec słabej, bezbron nej i kruchej istoty, obdarzonej jednak dowcipem i intelek tem. Co go najbardziej pociągało? To, że dał jej możliwość, żeby sama odkryła drzemiące w niej możliwości? Była po jętną uczennicą. Pożądał jej, lecz za tym kryło się coś więcej. Przy całym swoim sprycie nie znalazł określenia, by zde finiować te uczucia. Może to była miłość? Jeśli tak, to nigdy przedtem nie znał prawdziwej miłości. Nie kochał nawet Su¬ sanny, choć sądził, że jest inaczej. Chyba że wówczas, przed laty, kochał jak mały chłopiec. Miłość do Dinah wydawała mu się czymś dojrzalszym. Nagle usiadł, odsunął kapelusz z oczu i popatrzył na dru gą stronę ogrodu, tam, gdzie Dinah rozmawiała z matką. Wcale tego nie pragnął. Nie chciał miłości. Nie po to ją kiedyś odrzucił! Miłość nakłada więzy i liczne obowiązki, a to było mu niepotrzebne. Dziesięć lat budował fortecę sa motności. Teraz miał ją porzucić? A jednak Dinah z wolna rozbijała mur, który postawił, żeby odgrodzić się od innych, i chronić samego siebie.
Dawno temu, na rozpalonej słońcem pustyni, miał ponieść okrutną śmierć z rąk człowieka, który w ten sposób chciał ostrzec innych, by nie myśleli o wolności. Miłość i przyjaźń sprawiły, że jednak przeżył. Poprzysiągł wówczas, że nigdy więcej nie podda się czyjejś władzy. Sam będzie swoim panem. Nawet z pomocą innym śpieszył w myśl własnych reguł. I co mu z tego przyszło? Niemal przypadkiem kupił sobie żonę i przy okazji odkrył, że tym nie przemyślanym czynem zburzył wszystkie zasady rządzące jego światem. Że jego tak starannie zaplanowana przyszłość zwyczajnie legła w gru zach. Zatracił sens życia i włóczył się po bocznych drogach, niepewny, czy podąża we właściwym kierunku. Potrząsnął głową i z powrotem położył się na trawie. Ktoś powiedział kiedyś: „Od myślenia doznał pomieszania zmy słów". Kto to był? Nieważne. Cobie zamknął oczy i wpro wadził się w stan uśpienia. Wiedział, że gdy po pewnym cza sie przebudzi się z transu, odnajdzie stare kłopoty. Dinah wciąż prowadziła szczerą rozmowę z matką. Kilka miesięcy temu, niemal w tym samym miejscu, Cobie, pod wpływem Violet, wyrządził jej wielką krzywdę. Teraz wyda wało się to tak odległe. A przecież całkiem niedawno opuści ła dom matki, przestraszona, nie wiedząc, co ją czeka. Nawet nie pomyślała, że jakiś mężczyzna właśnie dla niej porzuci piękną i dumną Violet. Prawdę mówiąc, wciąż nie wiedziała, dlaczego postąpił w ten sposób. To zresztą nie miało najmniejszego znaczenia. Zrobił to - i basta. - Jesteś szczęśliwa? - zapytała matka. - Wyglądasz na szczęśliwą.
Dinah zastanawiała się przez chwilę. - Tak, jestem. Może nie do końca, ale przecież nie można oczekiwać za dużo. Pomyślała o mężu. O tym, że może kiedyś pokocha ją tak mocno, jak ona jego kocha. Jej miłość była całkiem zrozu miała, bo wynikała z głębokiego poczucia wdzięczności. Może się więc zdarzyć, że w najbliższym czasie ja też doko nam czegoś doniosłego? - pomyślała. Czegoś, co rozbudzi jego głębsze uczucia? Tylko co to będzie? Jak słaba Dinah Grant, dawniej Dinah Freville, mogłaby uratować swojego wszechwładnego męża? Nie potrafiła o tym wszystkim opowiedzieć matce. - Nie można - zgodziła się lady Rainsborough. - Wiem od Violet, że stanowisz największą atrakcję sezonu. Twój mąż także. W jego przypadku to raczej całkiem zrozumiałe, ale w twoim? Kto by się spodziewał? Z drugiej strony, gdy dzisiaj na ciebie patrzę, niczemu już się nie dziwię. - Niesamowite, prawda? - niemal ze wstydem zapytała Dinah. - Nie jestem pewna, czy to lubię. Ludzie stają na krzesłach, żeby mnie zobaczyć. Nie jestem aż tak piękna. - Jesteś inna - odpowiedziała matka. - Ludzie zawsze szukają odmiany. - Oraz dziwadeł - dodała Dinah. - Byłabym pewnie bar dziej popularna, gdybym, na przykład, miała ze dwie głowy! - Owszem - przytaknęła matka. - Od pewnych spraw już nie uciekniesz. Violet mi powiedziała, że w kioskach z gaze tami sprzedają pocztówki z twoją podobizną. Aż dziw bierze, że na to przystałaś. - Nic podobnego. Pewien fotograf zrobił mi bez zezwo lenia zdjęcie podczas Regat Henleya. Miałam wówczas na
głowie kapelusz z przebiśniegiem. Jakiś czas później wydał pocztówkę z podpisem „Angielski przebiśnieg". Cobie na wet zamierzał wytoczyć mu proces i wycofać kartkę ze sprzedaży, ale potem na wszystko po prostu machnął ręką. To dobra nauczka dla Violet, powiedział. Niech się w końcu dowie, że i dragą z sióstr Freville uważają za skończoną piękność. - Zuch chłopak - powiedziała matka. - Nie zaszkodzi, jeśli Violet nieco spuści z tonu. Wyjdzie jej to na dobre, Kie dy była dzieckiem, rozpieszczaliśmy ją z lordem Rainsborough. Niemądre postępowanie. Z tobą nie popełniłam tego samego błędu. - Rzeczywiście - roześmiała się Dinah. - Byłaś kochają ca, lecz stanowcza. Zupełnie jak Cobie. - Dobrze ci z nim? Chyba tak. - Bo tyle dla mnie uczynił? Nie, kocham go z dziesiąt ków innych powodów. - A książę? Violet powiedziała mi, że zaliczył was do swego najbliższego grona. Nie narzucał ci się? - Nie. Jego wybranki są na ogół starsze i nieco grubsze. Mnie potraktował raczej jak córkę. Cobie budzi w nim wielki podziw, bo przybył z Ameryki, lecz mówi i postępuje jak prawdziwy angielski dżentelmen. Tak czy owak, jesteśmy parą dziwaków. Lady Rainsborough wybuchnęła śmiechem. - Och. Teraz już rozumiem, skąd się bierze twoja popu larność. Pozwól jednak, że wrócę do pokoju. Stara jestem, słońce trochę mi dokucza. Ty, jak sądzę, wolisz pozostać w ogrodzie. Dinah impulsywnie pocałowała ją w policzek.
- Tak się cieszę, że Violet cię tu zaprosiła! Owszem, zo stanę dłużej. Popatrzyła za odchodzącą matką, a potem przespacerowa ła się ścieżką do miejsca, gdzie w marcu podszedł do niej Cobie. Widziała go z daleka, leżącego w cieniu wierzby na ma łym trawniku, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Nie chciała mu przeszkadzać. Wiedziała już, że bywały chwile, kiedy po trzebował samotności. Tak jak teraz. Usiadła na trawie i potoczyła wzrokiem po ogrodzie. Za stanawiała się nad swoim życiem - i nad miłością do męża. Swoich uczuć była zupełnie pewna. Kochała go prawdziwą i zmysłową miłością. A on? Czy też ją kochał? Trudne pytanie. Być może, najzwyczajniej w świecie, odczuwał jedynie li tość. To przecież siostra miłości. Ona jednak oczekiwała cze goś więcej - choćby namiastki uczucia. Rozsądek podpo wiadał jej, że na wszystko potrzeba czasu. Niech więc będzie cierpliwa lub coś dla niego zrobi. Ale co? Tego wciąż nie wiedziała. Cierpliwość - powtórzyła w myślach. Przez całe swoje krótkie życie wprawiała się w cierpliwości. Miała więc do świadczenie. Jeszcze raz spojrzała wokół siebie. Wśród tymianków wy rastał samotny, spóźniony jaskier. Przypomniała sobie pobyt w Paryżu. Na Faubourg Saint Germain nie było żadnych ja skrów. A tutaj, w Moorings, gdzie cierpiała i gdzie poznała miłość swego życia - zakwitł jeden. Ostatni jaskier. Przepowiednia? Być może.
Zerwała go, zanim w pełni zdała sobie sprawę, co robi. Popatrzyła na niego. Na małą podobiznę słońca, którym rzą dził boski Apollo. Zaczęła odrywać płatki. - Kocha. Nie kocha - szeptała cicho, gdy zwiewne pła tki kwiatu spadały na jej kolana. I tak to trwało, dopóki nie zerwała ostatniego płatka. - Kocha - powiedziała z cichym triumfem. Na pewno pokocha. Jej usta poruszyły się w bezgłośnej modlitwie, a płatek wiotkim ruchem, powoli spłynął na ziemię i po chwili uleciał dalej, na skrzydłach lekkiego wiatru. Cobie poruszył się. Sam nie wiedział, co go wyrwało z transu. Pomału wracał do rzeczywistości. Myślał. O czym? Nie, coś poczuł. Co? Przesunął ręką po policzku i zgarnął maleńki płatek. Lekki wiatr powiewał od ogrodu. Cobie przymknął oczy. Zanim zapadł w sen, jak zwykle po wyjściu z transu, przez głowę przemknęły mu dwie myśli: Czy jestem zdolny do miłości? I czy pokocham Dinah? Tę Dinah, którą bez wątpienia po winienem pokochać?