PAULA MARSHALL Niepokorne serce PROLOG 1926 - Nie byłem równie zgorszony zachowaniem Nicholasa od czasów jego żałosnego wystąpienia w Oxfordzie, Victo...
17 downloads
28 Views
1MB Size
PAULA MARSHALL
Niepokorne serce
PROLOG 1926 - Nie byłem równie zgorszony zachowaniem Nicholasa od czasów jego żałosnego wystąpienia w Oxfordzie, Victo rio. Ostatnio nawet żywiłem nadzieję, że się poprawił, ale to tutaj, wyraźnie dowodzi, że jest inaczej. Gerard Schuyler rzucił żonie przez stół czytany właśnie egzemplarz „Daily Mirror", który przyszedł wraz z poranną pocztą - wysłany przez jakiegoś „życzliwego przyjaciela" żeby i ona mogła sobie przeczytać. Lordostwo Longthorne siedzieli właśnie przy śniadaniu w Padworth, swojej wiej skiej rezydencji. Torry, lady Longthorne, z cichym westchnieniem wzięła gazetę. O tym, jak bardzo poruszony jest jej mąż świadczyło to, że nazwał ją Victorią, co czynił tylko w chwilach skraj nego wzburzenia. Na widok wypisanego tłustą czcionką nagłówka na pierw szej stronie wzdrygnęła się lekko. „Lordowski synalek zno wu nabroił!" - krzyczały grube, czarne litery. Poniżej widniała fotografia Nicholasa Schuylera - zna nego jako Claus - opuszczającego gmach sądu, gdzie on oraz kilku jego kolegów, po nocy spędzonej w celi, zostali ukarani grzywną za niestosowne zachowanie podczas balu na zakończenie regat wioślarskich. W pijackiej burdzie młodzi ludzie strącili policjantom z głów kaski, które potem
ktoś ukradł. Magistrat kategorycznie potępił te oburzające ekscesy. Torry odłożyła gazetę i uspokajającym tonem powiedziała: - Tym razem to nie jest aż takie straszne przewinie nie, Gerardzie. Co innego tamta historia z rozwodem owej aktorki. - I poprzednia historia, i jeszcze wcześniejsza - odparo wał Gerard z rzadko objawianą gwałtownością. Przypominał Torry swojego słynnego dziadka, Kapitana, do którego był bardzo podobny zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Do kogo był podobny Nicholas Allen Schuyler pozosta wało kwestią otwartą. Może i wyglądał jak jego ojciec i pra dziadek, nie odziedziczył jednak ani ich determinacji, ani sa mokontroli. Torry, która gorąco kochała swojego syna, tym bardziej że był najmłodszy i marnotrawny, raz jeszcze spróbowała udobruchać męża. Nicholas miał przyjechać do Padworth na doroczny zjazd rodzinny w następny weekend, a ona oba wiała się, że konflikt tlący się od lat między ojcem i synem może się przerodzić w otwartą wojnę. - Bądź w stosunku do niego bardziej wyrozumiały, Ge rardzie, proszę cię. Przecież nie zawsze był taki. Pamiętasz, jaki niesforny był Gis Havilland, a popatrz na niego teraz! To wzorowy obywatel, kochający ojciec, człowiek niebywale konsekwentny. Użyj trochę tej swojej słynnej dyplomacji w stosunku do własnego syna, kiedy go znów zobaczysz, a może wszystko da się jeszcze naprawić. - Moja droga Victorio - odparł Gerard z westchnieniem. - Jeżeli chodzi o Nicholasa, próbowałem już i cierpliwo ści, i dyplomacji, i to przez długie lata, niestety, bez rezulta tu. A co do Gisa Havillanda, nawet w swoim najbardziej bu rzliwym okresie był utalentowanym i pracowitym studen-
tem, a podczas wojny wsławił się jako as przestworzy. Teraz ciężko pracuje i odnosi sukcesy w interesach. A czym takim zasłynął Nicholas, poza licznymi pijackimi burdami, dzięki którym stał się ulubieńcem skandalizującej prasy brukowej? - Wygrał wyścigi automobili w Brooklands - odparowa ła Torry. - To wszystko, co masz do powiedzenia na jego obronę? Jeżeli tak, Victorio, to utwierdzasz mnie tylko w przekona niu, że Nicholasowi, który, było nie było, ma już dwadzieścia sześć lat, powinno się postawić pewnego rodzaju ultimatum. Dobrocią, jak widać, nic z nim nie wskórasz. Najwyższy czas, by wypróbować surowość. Najwyższy czas, pomyślała ze smutkiem Torry, żeby się wreszcie poddać. Wszelkie próby interwencji na rzecz Ni cholasa zdawały się tylko pogłębiać pretensje ojca do sy na. Trzeba też przyznać, że zachowanie Nicholasa wyma gało więcej niż świętej cierpliwości, a choć Gerard świę tym nie był, w stosunku do Nicholasa na ogół okazywał się niezwykle wyrozumiały aż do tej ostatniej, bezsensow nej awantury. Torry wiedziała, że są dwa powody, dla których Gerard tak głęboko przeżywał ekscesy najmłodszego syna. Ojciec Gerarda, Joris, był leniwy i lekkomyślny i Gerard obawiał się, że Ni cholas pójdzie w jego ślady. Drugi powód to świadomość, że dwaj starsi bracia Nicholasa stali się pogodnymi, ciężko pracu jącymi młodymi ludźmi, wypełniającymi sumiennie swoje obowiązki, także względem rodziny. Natomiast Nicholas przy pominał swoich braci jedynie pogodnym usposobieniem. Torry wyszła z jadalni i w zamyśleniu udała się do salonu, gdzie na stoliku stały fotografie rodzinne Schuylerów. Sięg nęła po dwie, zrobione ubiegłego roku, na których widniała cała rodzina, łącznie z Ralphem i Clare oraz Gisem Havil-
landem, jego żoną Theą i dwójką ich dzieci. Były to portrety grupowe, stanowiące temat wielu rozmów. Pierwszy upamiętniał pewne miłe popołudnie. Nicholas stał w samym środku i jak zwykle błaznował. Jego siostra i bracia, podobnie jak większość gości, śmiali się z jego wy głupów. A dzieci, które uwielbiały wujka Clausa, były wręcz zachwycone. Tylko Gerard stał wśród nich poważny, z gry masem dezaprobaty na twarzy. Na drugiej fotografii Nicholas stał z boku całej grupy, po ważny i nieco zasmucony - wcześniej łagodnie upomniany przez ojca, obiecał zachowanie stosowne do sytuacji - pod czas gdy reszta rodziny, łącznie z ojcem, uśmiechała się pro miennie do obiektywu. Torry z westchnieniem odstawiła fotografie. Nicholas bę dzie wkrótce z nimi, a ona koniecznie musi spróbować jakoś zaradzić pogłębiającej się z każdym dniem przepaści między ojcem i synem, zanim któryś z nich zrobi coś, czego nie da się potem cofnąć. Nicholas Schuyler swoim wielkim bentleyem jechał aleją prowadzącą do Padworth House. Żałował, że zabrakło mu odwagi i nie zatelefonował do matki, żeby powiedzieć jej, iż coś zatrzymało go w mieście. Byłoby to jednak kłamstwo, które nie przeszłoby mu przez gardło. W Londynie nie działo się obecnie nic takiego, co by go mogło naprawdę zatrzymać. Pamela Gascoyne, dziewczyna której asystował od roku i którą miał nadzieję uczynić swoją żoną, powiedziała mu przed dwoma dniami, że przyjęła oświadczyny kuzyna, Nigela Townsenda. - Przyznaję, że nawet nieźle się z tobą bawiłam - oświad czyła bez skrępowania - ale ty nie dojrzałeś jeszcze do mał żeństwa, a ja tak.
A on, niestety, nie mógł jej nie przyznać racji. Ale odmo wa Pameli mająca miejsce wieczorem tego samego dnia, w którym dyrektor banku wezwał go i poinformował lodo wato, że rezygnują z jego usług, przepełniła czarę goryczy. Zwłaszcza że pracował tam, odkąd ukończył studia w Oxfordzie. Jeszcze teraz ogarniała go irytacja, kiedy sobie przypo minał brutalność, z jaką pryncypał wytknął mu brak kompe tencji oraz złą reputację, zanim go zwolnił. - Życzę sobie, żeby pańskie biurko było wolne jutro, w porze lunchu - zakończył, odwracając się od Nicholasa, jakby sam jego widok był mu niemiły. Nicholas zakładał, że gdyby poślubił Pamelę, mogłaby ona mieć na niego dobroczynny wpływ, i być może, pomo głaby mu się ustatkować. Mimo iż, mówiąc uczciwie, wcale jej nie kochał. Była to jednak świetna dziewczyna, praktycz na i sensowna, i najpewniej z tego też powodu zdecydowała się w końcu na solidnego Nigela, a nie na lekkoducha, Ni cholasa Schuylera. Wiadomość o utracie posady w banku z całą pewnością wprawi we wściekłość ojca, a odmowa Pameli będzie dodat kowym argumentem przeciwko synowi, bo Gerard w głębi duszy aprobował ten związek. Nicholas westchnął, po czym ostro zahamował na żwiro wym podjeździe przed doryckim portalem, zaprojektowanym przez jakiegoś dawno już nieżyjącego dziewiętnastowiecznego architekta. Pomyślał, że nad całym tym otoczeniem unosi się atmosfera bogactwa i uprzywilejowania, a on w obecnym stanie ducha nie może zaaprobować ani jednego, ani drugiego. Nie dano mu jednak zbyt wiele czasu na rozmyślania. W drzwiach ukazała się służba. Pomocnik szofera zasiadł za kierownicą bentleya, żeby go wstawić do garażu, kiedy już lokaj zabierze bagaże Nicholasa.
- Herbatę podano na trawniku, sir - oznajmił lokaj, wyj mując z samochodu torby podróżne Nicholasa. - Pan będzie spał w błękitnym pokoju, jak zwykle. Błękitny pokój znajdował się na tyłach rezydencji. Jego okna wychodziły na rozległy trawnik, na którym już zebrała się cała rodzina. Nawet starszy brat Nicholasa, Gerry, znany jako Geny senior, w odróżnieniu od noszącego to samo imię syna, także tam był. Przyjechał na krótkie wakacje z Francji, gdzie obecnie mieszkał. Rozmawiał teraz z ożywieniem ze swoim kuzynem, Gisem Havillandem, podczas gdy ich dzie ci bawiły się na trawie pod bacznymi oczami matek. Nicholas poszukał wzrokiem wuja, Ralpha Schuylera, przyrodniego brata ojca. Ze wszystkich Schuylerów jego właśnie lubił najbardziej. Ralph miał w sobie jakąś cyniczną szczerość, która mu się podobała, jednak nie dostrzegł go wśród zgromadzonej rodziny. Później Nicholas często zadawał sobie pytanie, jak inaczej mogłoby się potoczyć jego życie, gdyby mała córeczka Ralpha nagle nie zachorowała, przez co jej ojciec w ostatniej chwili odwołał przyjazd. Zamierzał poprosić wuja o radę co do swojej przyszłości, jednak w tej sytuacji musiał zwrócić się, jak zwykle, do Gisa. Rzecz nie w tym, żeby nie lubił swojego kuzyna, miał jed nak tę przykrą świadomość, iż ojciec wiecznie porównuje go z najstarszym synem ciotki Kate, który był nie tylko inteli gentnym i przystojnym mężczyzną, ale również bohaterem wojennym. „Przecież to nie moja wina, że byłem za młody, by brać udział w wojnie" - powiedział kiedyś ojcu, ale na potkał na kompletny brak zrozumienia. Na wspomnienie kłótni, która potem nastąpiła, Nicholas westchnął, po czym zbiegł po schodach, mijając portrety pierwszych właścicieli Padworth.
Wszystko w tej rezydencji było perfekcyjne. Nawet pła wiąca się w promieniach popołudniowego słońca grupka na trawniku była perfekcyjna: składała się z samych bogatych, sławnych i mądrych - a wszyscy ci ludzie byli ludźmi sukce su. Nicholas, jedyny spośród całej rodziny któremu się nie powiodło, idąc ku nim, poczuł się jak intruz. Serdeczne powitanie matki nieco go pocieszyło. - No, nareszcie, Nicholas. Miło cię znowu widzieć. Nie spodziewaliśmy się ciebie przed wieczorem. Udało ci się wcześniej wyrwać? Mówiąc to, nalewała herbatę. Na szczęście nie domagała się natychmiastowej odpowiedzi, bo niechybnie popsułby ra dosną atmosferę, gdyby poinformował ją, że został zwolnio ny z pracy i musiał opuścić bank już w południe! Wziął filiżankę i usiadł w wiklinowym fotelu obok Gisa. Zapytał go, czy nie wie, gdzie jest Ralph, po czym dowie dział się o przyczynie nieobecności wuja. Rozmawiając z ku zynem, czuł przez cały czas na sobie wzrok ojca, który nie wątpliwie oczekiwał wyjaśnień w sprawie tej burdy w noc po regatach. - Co słychać w banku? Jak interesy? - zapytał Gis. - Tak sobie - odparł Nicholas. - A jak tam samoloty? Nadal latają? - Czasami - odpowiedział z życzliwym uśmiechem Gis, który był nie tylko pilotem, ale również konstruktorem sa molotów. - Mój ostatni projekt nie został jeszcze światowym przebojem. Tak sobie to dobre określenie. - Tak sobie to dobre określenie na wszystko - odparł z goryczą Nicholas, patrząc na ojca. Starszy pan nie mógł się już doczekać, żeby go dostać w swoje ręce, jednak etykieta nakazywała mu czekać stosowniejszej pory. Jedno z dzieci Gerry'ego podbiegło do Nicholasa.
- Opowiedz nam bajkę, wujku Clausie. O smoku. Nicholas wziął małego Branta na kolana. - Chodzi ci o Wielkiego Robala z Enfield Chase? - Tak, tak, tę bajkę, którą nam opowiadałeś w czasie świąt. O tym smoku, który prawie zjadł królewnę! Niech on ją wreszcie dzisiaj zje! - Co za krwiożerczy dzieciak! - westchnął Nicholas, bu rząc chłopcu włosy. - To się absolutnie nie może zdarzyć. Królewny nie zostają zjedzone, tylko wychodzą za mąż. Tymczasem już wszystkie wnuki Schuylerów rozsiadły się u jego stóp, błagając o kolejną bajkę o smoku. Dziew czynki narzekały, że w jego bajkach jedynie chłopcy robią ciekawe rzeczy. - Dziewczynki tylko wychodzą za mąż albo są ratowane. - To i tak lepiej, niż zostać pożartym przez smoka - od parł małym feministkom Nicholas, kompletnie nieświadomy tego, że Gis, który odpoczywał rozparty wygodnie w fotelu, wyprostował się nagle i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył, jak jego kuzyn zabawia małych Schuylerów. - Z przyjemno ścią znajdę wam jakieś interesujące zajęcie, dziewczynki. Po słuchajcie. Za górami, za lasami... Z miejsca dał się ponieść opowieści. A jego podekscyto wana widownia śmiała się i biła brawo, kiedy opowiadał im sagę o lękliwym synu Wielkiego Robala, który wolał czytać, niż pożerać ludzi - w przeciwieństwie do swoich braci i sióstr, którzy byli prawdziwymi smokami. Torry również przyglądała się synowi, podobnie jak Gis, ale jego wyraz twarzy był enigmatyczny, natomiast ona z czułością patrzyła, jak Nicholas wyjaśniał dzieciom, w jaki sposób najstarsza dziewczynka - smok uratowała swojego lęk liwego braciszka, kiedy dzielny rycerz próbował ukraść smo kom ich skarb. Opowiadał, że lękliwy smok tak się zawsty-
dził, iż postanowił na własną rękę dokonać czegoś wielkiego, ale skończyło się na tym, że znowu trzeba go było ratować. Tym razem zrobił to najmniejszy smok w rodzinie. Po tym wszystkim lękliwy smok nie odleciał do domu, tylko po wlókł się pieszo, z podkulonym ogonem. Mały Joris, najmłodszy z bratanków, wygiął usta w pod kówkę. - Czy to znaczy, że on nigdy nie był odważny, wujku Clausie? - Owszem, choć może nie nazwałbyś tego odwagą. Po stanowił, że nie będzie już więcej próbował naśladować braci i sióstr, tylko zaszyje się w swojej smoczej jamie, żeby opi sać ich czyny. - Jakie czyny? - Odważne uczynki - powiedział Nicholas. - Pisanie książki to nie jest odważny uczynek - za protestował Gerry junior. - Jest, jeżeli to ciężka praca, a ponieważ jesteście smo kami, trudno wam utrzymać pióro albo pisać na maszynie - wyjaśnił Nicholas. Zanim Gerry junior zdążył coś odpowiedzieć, jego ojciec wezwał całe towarzystwo. - Pora na krykieta na trawniku za domem. Idziesz, Claus? Nicholas pokręcił głową. - Jestem za bardzo zmęczony. - Jesteś jak zwykle leniwy - zganił go Gerry junior, a je go ojciec tylko posępnie pokiwał głową. Gis także się wymówił, w związku z czym z całego towa rzystwa zostali tylko Nicholas i on. - Miałem ciężki tydzień - wyjaśnił Gis. Siedział wygod nie rozparty w fotelu, z nasuniętą na oczy panamą. - Naprawdę? - zapytał Nicholas. Zdawał sobie sprawę,
że jego ton brzmi dość wyzywająco, ale Gis, jak zwykle, nic sobie z tego nie robił, tylko przeciągnął się leniwie. - Co naprawdę? - Naprawdę miałeś ciężki tydzień? - Taki sobie. A ty? Nicholasa zastanowiło to nagłe zainteresowanie kuzyna. A może to tylko kurtuazja? Żałował, że nie widzi twarzy Gisa. - Też taki sobie, o ile można tak powiedzieć, jeśli czło wiek stracił pracę - odparł po chwili. Nawet kiedy ta bomba została odpalona, Gis ani nie zsu nął kapelusza z twarzy, ani nie zmienił pozycji. - Naprawdę? Zwolnili cię? Te pytania wypowiedziane przeciągłym, typowym dla Gi sa tonem tak dalece nie przypominały uwag ojca, że Nicholas nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Kłopot polegał na tym, że jak już raz zaczął się śmiać, długo nie mógł przestać. Łzy pociekły mu z oczu, poczerwieniał, a w końcu wydusił: - Mogę tylko mieć nadzieję, że reakcja ojca będzie rów nie obojętna, jak twoja. Jakby nie było, po raz kolejny udo wodniłem, że jestem rodzinnym nieudacznikiem. Pośród at mosfery ogólnego sukcesu wyróżniłem się tym, że zostałem wyrzucony z synekury, którą mi załatwił, klepiąc po ramie niu kogoś, kto miał wobec niego pewne zobowiązania. - Ach tak - mruknął Gis, który wreszcie wyprostował się i zsunął kapelusz z czoła. - Lękliwy smok... Czemu nie miałbyś wreszcie dla odmiany spróbować robić coś, co ty sam byś chciał? - Co ja bym chciał? - zapytał z goryczą Nicholas. - Mia nowicie co? - A jednak było to rozsądne pytanie w ustach człowieka obdarzonego rozlicznymi talentami, któremu wszystko przychodzi tak łatwo.
- Oczywiście zapomniałem, że za mną nie przepadasz westchnął Gis - ale z tego, co widzę, za nikim specjalnie nie przepadasz. Siebie też nie lubisz. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Nicholasa serdecznym gestem, który zaskoczył ich obu. W tej samej chwili Gis za stygł z szeroko otwartymi oczami. Nicholas odepchnął jego rękę. Tego by jeszcze brako wało, pomyślał z furią, żeby Gis miał jedno z tych swoich widzeń, podczas których potrafi przewidzieć nieszczęście i klęskę. A pewnie teraz to on jest właśnie bohaterem tych wizji? Ledwo to pomyślał, Gis zamrugał oczami i powiedział: - Nie patrz tak na mnie, Claus. Owszem, zobaczyłem coś, co dotyczy ciebie i twojej przyszłości, ale nie było to niebez pieczeństwo. Wręcz przeciwnie. - A co? - zapytał Nicholas napastliwym tonem. - Co to było? - Szczęście. Spełnienie. W jaki sposób, nie wiem. Wiem tylko jedno, musisz iść za głosem serca, Nicholasie Allenie, dokądkolwiek by cię to zaprowadziło. To wszystko. Ostatnie zdanie zabrzmiało tak tajemniczo, tak bezsen sownie, że Nicholas odsunął się zdegustowany od Gisa i krzyknął ze złością: - To rzeczywiście doskonała rada, kiedy ja lada moment mam stanąć przed obliczem Wszechwładnego Patriarchy! Poza tym, dlaczego Gis zwrócił się do niego per Nicholas Allen, podczas gdy zawsze nazywał go Clausem? Nicholas tak się zirytował, że z trudem rozumiał słowa Gisa. - Posłuchaj, Claus, kiedy byłem młody i głupi, niewiele brakowało, a załamałbym się pod ciężarem powszechnych oczekiwań. Ty natomiast jesteś w odwrotnej sytuacji. Tobie ciąży to, że nikt się niczego po tobie nie spodziewa. Musisz
znaleźć wyjście z tej pułapki, w jakiej się znalazłeś. Pamię taj, nikt inny tego nie zrobi. To wszystko. - To chyba wystarczająco dużo, nie uważasz? Skąd u cie bie te kaznodziejskie zapędy? Po tej złośliwej uwadze, na którą Gis wcale sobie nie za służył, Nicholas poderwał się i ruszył w stronę domu, byle dalej od kuzyna, od jego niechcianych rad, od wszystkiego. Teraz czekało go już tylko jedno - musiał się przygotować na rozmowę z ojcem, któremu będzie trzeba powiedzieć o swojej podwójnej klęsce, a nawet potrójnej, jeżeli wliczyć w to burdę po regatach. Niestety, nie miał pojęcia, jak to zrobić. - Stracił posadę! Tak bardzo im zależało żeby się go po zbyć, że z góry wręczyli mu pensję przed wymówieniem. Bez względu na to, co masz na jego obronę, powiedziałem Nicholasowi, że umywam ręce. Sam musi zatroszczyć się o swoją przyszłość. Znaleźć drogę życia. I to inną, bo obecna zaprowadzi go do piekła. Nie może nadal żyć w taki sposób jak teraz. Można by się spodziewać, że przykład reszty ro dziny stanie się dla niego zachętą, ale nie! - Och, Gerardzie - odezwała się ze smutkiem Torry chyba tak mu nie powiedziałeś? Gniew i rozczarowanie Gerarda zwróciły się przeciwko żonie. - Moja droga Torry, jesteś taka sama jak on. Powiedział mi, że ma dość machania mu przed nosem sukcesami klanu Schuylerów i Havillandów, a jedynym jego marzeniem jest pojechać na koniec świata, gdzie nikt o nich nie słyszał, bo on sam nie chce już więcej słyszeć tych nazwisk. Odparłem, że jeżeli to jest jego życzenie, mogę je bez trudu spełnić, bo ja też mam dość wysłuchiwania złych wiadomości o hanieb-
nym zachowaniu Nicholasa Schuylera, który jest zakałą ro dziny. - Nie, Gerardzie, jak mogłeś! Biedny, lękliwy smok. Niestety, Gerard nie zrozumiał aluzji, bo nie słyszał im prowizowanej bajki syna. - Mogłem i powiedziałem mu to. Trzeba nim potrząsnąć, żeby wreszcie poszedł po rozum do głowy. Kiedy na niego patrzę, staje mi przed oczyma mój nikczemny ojciec. - Nie, Gerardzie, to nieprawda. Widzisz siebie w młodo ści. Ze wszystkich twoich dzieci i wnuków on najbardziej cię przypomina. - Daj spokój, Torry. Nigdy nie byłem taki jak Nicholas. Ja zawsze byłem odpowiedzialny. - Byłeś nieposkromiony, Gerardzie, wiesz, że to prawda. Ale nie urodziłeś się, aby być kochanym, jak Nicholas. Ty, mając takiego ojca, musiałeś sam walczyć o swoją pozycję. Musiałeś być silny. - Więc za bardzo go kochaliśmy? W tym tkwi nasza wi na? Miałem nim pomiatać? Torry ze smutkiem pokiwała głową. - Nie, przecież wszyscy go kochaliśmy. Zapomniałeś, ja kie to było urocze dziecko? Myślę, że on jeszcze nie znalazł swojej drogi życia. Ty miałeś szczęście, bo wcześnie na nią trafiłeś. A on ciągle próbował sprostać naszym oczekiwa niom, nie wiedząc, czego sam oczekuje od życia. - Nie tłumacz go! - krzyknął Gerard. - To tylko wykręty. Pora ubierać się na kolację. Mam głęboką nadzieję, że posa dzicie go jak najdalej ode mnie. Ale kiedy rodzina Schuylerów zgromadziła się w bawial ni, czekając aż podadzą kolację, Nicholasa wciąż nie było. Spóźniał się tak bardzo, że rozgniewany Gerard wysłał jed nego ze służących, by mu przypomniał o porze kolacji.
Po pięciu minutach, podczas których Gerard walczył z na rastającą wściekłością, wrócił mocno stropiony służący. - Byłem w pokoju panicza Nicholasa, milordzie, ale pani cza tam nie ma. Jackson, służący, który pilnuje holu, poinfor mował mnie, że panicz Nicholas pół godziny temu kazał pod prowadzić samochód i znieść bagaże. Zanim odjechał, dał Jac ksonowi napiwek i powiedział, że nie wróci. - Służący spojrzał na zaszokowane twarze swoich państwa. - Przepraszam, milor dzie, ale Jackson, żeby poinformować o tym milorda, pozwolił sobie zapytać panicza Nicholasa, czy wraca do Londynu. A pa nicz Nicholas mu odpowiedział... - kaszlnął i zamilkł. - Tak? - ponaglił Gerard. - Mów dalej, człowieku. - Tutaj, milordzie? Mam to tutaj powtórzyć? - Proszę, kontynuuj. - Głos Gerarda zabrzmiał potężnie, jak w parlamencie. - Wszyscy tu obecni wiedzą, do czego zdolny jest Nicholas. - No więc... powiedział: „Skoro lorda Longthorne'a nie interesuje już obrana przeze mnie droga, nie powiem mu, do kąd się wybieram. I moja noga nigdy więcej nie postanie w Padworth". A potem odjechał. - Dziękuję. Możesz odejść, ale najpierw poleć lokajowi, że by zaanonsował kolację. Torry, kochanie, oto moje ramię. Już i tak jesteśmy spóźnieni, nie chcę wszystkiego jeszcze bardziej przeciągać - oznajmił Gerard, zwracając się do żony. Lady Longthorne uznała, że Gerard jest w najgorszym z nastrojów. Z westchnieniem ujęła go pod rękę. Później, kie dy będą już sami, spróbuje zmiękczyć jego serce, ale teraz, dla dobra wszystkich, postanowiła milczeć, żeby nie psuć in nym dobrego humoru. Ale dokąd, na Boga, udał się jej lękliwy smok i jak pora dzi sobie w świecie?
19
Nicholas pruł na południowy zachód. Najpierw głównymi drogami, potem lokalnymi, gdzie jego samochód zajmował niemal całą ich szerokość. Po powrocie z Padworth do Lon dynu wziął ostatnią pensję, tę otrzymaną wraz z wymówie niem, spakował rzeczy do bentleya, napisał do swojego gospodarza, że opróżni mieszkanie przed upływem trzech miesięcy, a potem rozpoczął swoją odyseję, Bóg jeden wie dokąd. To dziwne, ale kiedy tak jechał o świcie, po niespełna kil ku godzinach snu, ogarnęło go dziwne uniesienie - uczucie nieskrępowanej niczym wolności. Nie miał żadnych planów, żadnego pomysłu, gdzie się zatrzymać. Chciał tylko dotrzeć tam, gdzie nikt nigdy nie słyszał o żadnych Schuylerach. Przypomniała mu się stara opowieść o rybaku, który po zejściu na ląd zapragnął osiedlić się jak najdalej od morza. Z parą wioseł na ramieniu szedł przed siebie, zdecydowany osiąść w pierwszym miejscu, gdzie go zapytają, co niesie. Wjeżdżając do Devonshire późnym popołudniem, zaczął wesoło pogwizdywać. W przydrożnym pubie zjadł lunch składający się z chleba, sera i piwa, a kiedy dotarł w bezlud ne okolice, zatrzymał się, żeby podziwiać widoki. W porze podwieczorku poczuł się głodny. Z mapy dowie dział się, że zbliża się do małego miasteczka, o nazwie West Bretton. Postanowił przerwać podróż i spróbować herbaty z gęstą śmietanką, z jakiej słynęły te okolice. Nigdy dotąd nie był w Devonshire, więc wszystko wyda wało mu się nowe i bardzo ciekawe. West Bretton okazało się niewielkim miasteczkiem, za to szczyciło się imponują cym ratuszem w centrum. Pośrodku rynku otoczonego skle pikami, wznosił się stary, kamienny krzyż. Jeden ze sklepi ków zapraszał na herbatę ze śmietanką, więc Nicholas zapar kował przed nim i wszedł do środka.
W herbaciarni wszystko lśniło czystością. Porcelana była delikatna, w srebrnym dzbanku podano earl greya, sandwi cze smakowały wyśmienicie, a domowe babeczki z kremem i konfiturą truskawkową same rozpływały się w ustach. Dobrotliwa kobieta w średnim wieku, która podawała do stołu, robiła wszystko, żeby czuł się dobrze obsłużony; tego popołudnia był tu jedynym klientem. - W dni targowe jest inaczej - powiedziała. - Pan jest przejazdem, prawda? - Nie jestem pewny. Może zatrzymam się tu na noc albo nawet na kilka dni - odparł, płacąc rachunek. Jego entuzjazm raczej rósł, niż opadał. Obszedł rynek, za glądając w okna sklepików, pełnych przedmiotów znajo mych - i nieznanych. Nad dużym sklepem na rogu widniał szyld informujący, że w tym budynku mieści się redakcja lo kalnej gazety „Goniec West Bretton". Na szklanych drzwiach wisiało ogłoszenie o wolnej posa dzie głównego asystenta redaktora, Johna Webstera. „Musi być gotowy podjąć każde wyzwanie" - głosił napis wykali grafowany lekko drżącym, staroświeckim pismem. Nicholas patrzył na nie z rozbawieniem. To oczywiste, że redaktor potrzebuje w jednej osobie chłopaka do parzenia herbaty, totumfackiego, jak również sprawozdawcy z lokal nej wystawy kwiatów oraz koncertów szkolnych. W sam raz praca dla lękliwego smoka. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Jedyne, czego będzie mu brakowało z jego dawnego życia, to tych chwil, kiedy opowiadał swoim bratankom i siostrzeńcom bajki, żeby ich rodzice mogli się na chwilę odprężyć, spokojni, że wujek Claus uwolni ich od obowiązków na większą część po południa. No cóż, będzie musiał nauczyć się żyć bez radosnych gło-
sików dzieci, ich niewątpliwego uwielbienia, tak krzepiącego wobec jawnej dezaprobaty dorosłych. Pożegnał się w duchu ze swymi wdzięcznymi słuchacza mi i ruszył dalej drogą prowadzącą za miasto. Kilka kilo metrów za West Bretton wznosił się okazały dom liczący sobie jakieś dwieście lat, zbudowany z miejscowego, szarego kamienia. Przez kute ogrodzenie zobaczył w oddali trawnik z wytyczonymi klombami, kilku ogrodników z taczkami oraz starszego mężczyznę wspartego na lasce. Za domem rozpościerał się krajobraz z granatową plamą wody oraz błękitnymi wzgórzami na horyzoncie. Nicholas postanowił zwiedzić te tereny następnego dnia. W głowie już dojrzewał mu pewien plan. Czyż Gis nie powiedział, żeby wreszcie spróbował robić to, na co ma ochotę? Nie pytał go wprawdzie o radę, bo chciał się pora dzić wuja Ralpha, mimo to ją otrzymał. Czemu nie miałby robić tego, na co ma ochotę? Pomyślał o skupionych twarzyczkach dzieci, kiedy opowiadał im baj ki; o swoim opiekunie w Oxfordzie, który, oddając mu esej, zapytał: „Nigdy nie myślałeś o tym, żeby pisać, Schuyler? Mam wrażenie, że gdybyś się dobrze przyłożył, osiągnąłbyś sukces". Pamiętał rozbawienie, z jakim pomyślał o ojcu i o tym, co by mu pewnie powiedział, gdyby go poinformował, że chce zostać dziennikarzem. Był przecież predestynowany do rzeczy wielkich. Oczywiście praca w „Gońcu West Bretton" nie uczyni z niego wziętego dziennikarza. Musi jednak coś robić, a co może być lepsze na długie, letnie dni niż mieszkanie i praca w małym, sennym mia steczku, czytanie książek z dala od rozrywek i pokus Londy nu, którymi jego ojciec tak bardzo pogardzał?
Niech diabli wezmą ojca za to, że znów wtargnął w jego myśli! Przyjechał tutaj, żeby o nim zapomnieć, a nie żeby wznosić mu w pamięci pomnik! Wrócił pod sklep z gazetami i hipnotyzującym ogłoszeniem na drzwiach. Poszukiwany główny asystent. Czy on może stać się tym asystentem? A niby czemu nie? Miał przecież niezłe wykształcenie. Potrafił pisać i umiał parzyć dobrą herbatę. A reszty mógł się zawsze nauczyć. Nicholas Schuyler pchnął drzwi i znalazł się w małym, pomalowanym na biało pomieszczeniu. Za kontuarem stał starszy, siwowłosy mężczyzna o pociągłej, bystrej twarzy. Najpewniej sam pan John Webster. Nicholas chrząknął i zapominając o słowach Gisa Havil landa powiedział: - Dobry wieczór. Nazywam się Nicholas Allen. Przy szedłem w sprawie pracy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Trzy lata później - 1929 - Naprawdę powinnaś wybrać się z nami wczoraj wie czorem do Redroofs, Vereno. Poznałam tam absolutnie boskiego młodego człowieka. A już myślałam, że w okolicy są tylko kmiotki i nudziarze! - Mówisz, że jest przystojny? - zapytała sucho Verena Marlowe, kiedy jej owdowiała macocha opadła na fotel i za częła wsuwać papierosa w długą fifkę ze srebra i kości sło niowej. Verena grała właśnie w loteryjkę ze swoim przyrod nim braciszkiem, synkiem Chrissie, Jamiem. - Nie jest to właściwe określenie - odparła Chrissie, wy puszczając kłąb dymu w stronę Vereny i Jamiego, który za czął natychmiast spazmatycznie kaszleć. Chłopiec miał astmę, ale Chrissie nie dała sobie wy tłumaczyć, że dym z papierosów wyjątkowo mu szkodzi. - Jest duży i wygląda dość groźnie, trochę jak twój nie odżałowany papa, ale jest też zabawny, i to bardzo. Na prawdę powinnaś z nami pójść. - Jamie miał wczoraj paskudny atak astmy - odpowie działa ze spokojem Verena. - Nie byłoby rozsądnie zosta wiać go samego. - Och, daj spokój, Priddie mogła się nim zająć. Za co w końcu płaci jej sir Charles? Verena westchnęła. Była szczupłą, młodą kobietą, o ła-
godnej, smagłej urodzie i stanowiła przeciwieństwo tryska jącej energią, jasnowłosej Chrissie. Była również delikatna, dlatego nie powiedziała, że doglądanie syna to raczej obo wiązek matki - a nie jej, Vereny, albo panny Pridham. Zre sztą, niewiele by to dało. Od dawna wiedziała, że nic nie jest w stanie przeszkodzić macosze w jej rozrywkach. - Panna Pridham jest już za stara, żeby noc w noc czuwać nad chorym dzieckiem - zauważyła ze spokojem. Chrissie wzruszyła ramionami. - Skoro tak, sir Charles powinien posłać ją na zieloną trawkę i zatrudnić kogoś nowego, kto nie jest za stary. Ale on jest zbyt sentymentalny. Muszę mu to powiedzieć. Informowanie Chrissie, że panna Pridham, guwernantka, to ostatnie ogniwo łączące sir Charlesa z jego trzema zmar łymi synami: Peterem i Johnem, którzy zginęli w czasie woj ny, oraz zmarłym niedawno Hugh, ojcem Vereny a mężem Chrissie, mijałoby się z celem. - Ach, zresztą, dajmy już temu spokój. - Chrissie straciła nagle zainteresowanie sir Charlesem, panną Pridham i Ja miem. - A wracając do tego młodego człowieka, czy nazwi sko Nicholas Allen nic ci nie mówi? Verena pokręciła głową. Marlowe Court, dom dziadka, opuściła przed dziesięciu laty wraz z ojcem, oficerem armii brytyjskiej, kiedy wysłano go do Indii. Miało to miejsce wkrótce po śmierci matki Vereny, która zmarła, wydając na świat martwego syna. - Nie, nie przypominam sobie Nicholasa Allena, chociaż znałam wielu okolicznych młodzieńców. W tamtych czasach dziadek prowadził dom otwarty: polował i łowił ryby. Oczy wiście zanim ten nieszczęsny wypadek na polowaniu zrobił z niego kalekę. Chrissie, która poznała Hugh Marlowe'a i wyszła za nie-
go za mąż wkrótce po jego przybyciu do Indii, zyskując tym sposobem również niewiele młodszą od siebie pasierbicę, ziewnęła znudzona na wspomnienie wypadku teścia. - Musi być tu nowy - wróciła do interesującego ją tema tu. - Jest asystentem Johna Webstera w „Gońcu". John Webster był właścicielem Redroofs, a także kuzy nem i zarazem przyjacielem sir Charlesa. Jego jedyny syn, Jack, zginął w tej samej ofensywie co Peter Marlowe. Determinacja Chrissie, żeby opowiedzieć Verenie o swo im najnowszym podboju, położyła chwilowo kres grze w lo teryjkę. Zabawa pozwoliła Jamiemu zapomnieć na jakiś czas o problemach z oddychaniem, ale z chwilą gdy się skończy ła, wszystko zaczęło się od nowa. Chłopczyk zaczął spazmatycznie kaszleć. Oddech miał świszczący. Matka spojrzała na niego niechętnie i z gniewem krzyk nęła: - Weź się w garść, Jamie! Bo nikt nie uwierzy, że jesteś synem żołnierza. Kiedy szloch sprowokowany okrutną uwagą matki wstrząsnął umęczonym ciałem chłopca, Verena otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Wszelkie próby dyskusji z Chrissie były z góry skazane na niepowo dzenie. Dawno temu zrozumiała, że świat macochy ograni czał się do niej samej oraz jej zachcianek. Ujęła braciszka za rękę i zaczęła go głaskać. Palce chłopca zacisnęły się kurczowo na jej dłoni, a potem Jamie jakby się odprężył i jego oddech powoli się wyrównał. - Sama widzisz - powiedziała Chrissie triumfalnym to nem - wiedziałam, że jeśli się postara, może opanować ten obrzydliwy hałas. - Zaciągnęła się papierosem, potem zno wu wypuściła chmurę dymu, wstała i ruszyła w stronę drzwi.
- A tak przy okazji, namówiłam sir Charlesa, żeby zaprosił Nicka Allena i Johna Webstera na kolację w sobotę wieczo rem. Mam nadzieję, że mogę ci zlecić wydanie dyspozycji służbie i zajęcie się przygotowaniami. Pora, żebyśmy znowu zaczęły przyjmować gości. Nie możemy wiecznie opłakiwać Hugh. Verena siłą woli powstrzymała się od ostrej riposty, że wdowa po Hugh nie opłakiwała go ani przez moment, więc co tu mówić o wieczności? Po wyjściu matki Jamie doszedł do siebie na tyle, żeby móc znów podjąć przerwaną zabawę. Verena, oczywiście, pozwoliła mu wygrać. - Nie jesteś w tym taka dobra jak mama - poinformował swoją przyrodnią siostrę, chowając kartoniki do pudełka. Ona zawsze ze mną wygrywa. - Wiem. Jedną z wielu brzydkich cech Chrissie Marlowe było to, że nigdy nie dała Jamiemu wygrać w żadną grę, w jaką z nim grała. - Masz ochotę na spacer nad Księży Staw, kiedy już poroz mawiam z panią Jackson o sobotniej kolacji? Moglibyśmy wziąć ze sobą Herkulesa i wypróbować twój nowy latawiec. Herkules, pies, którego sir Charles ofiarował wnukowi, otrzymał imię w żartach, bo wbrew temu, czego można by się spodziewać, był to malutki i na ogół posłuszny yorkshire terrier. Jamie, chłopczyk rozsądny, kiedy tylko matka przestawa ła go męczyć, pokręcił głową. - Nie teraz, Vee. Źle mi się jeszcze oddycha. Może później, po południu. Verena uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
Późnym popołudniem szli oboje ścieżką wiodącą obok uroczej, samotnej chatki Jesse'ego Pye'a, ku kotlince, w któ rej leżał zacieniony drzewami staw. - Czemu nazywają go Księży Staw, Vee? - Dziadek opowiadał mi, że jakieś sto lat temu mieszkał tu proboszcz kościoła Świętego Benedykta w West Bretton, który lubił się w nim kąpać. I stąd ta nazwa. Dziadek wspo minał też, że miejscowi uważali go za dziwaka. Podobno był dalekim kuzynem sir Johna Marlowe'a, właściciela Marlowe Court, który także się czasami do niego przyłączał. Znajdowali się teraz na końcu stromej dróżki, prowadzą cej nad sam brzeg. Kiedy przeszli kilka ostatnich metrów, Verena zastygła bez ruchu. - Co się stało, Vee? Zobaczyłaś coś? - Nic - skłamała Verena. Chwyciła Jamiego za rękę i od wróciła go w stronę, z której przyszli. Skłamała, bo pod jednym z drzew otaczających staw zo baczyła bezładnie porozrzucane części męskiej garderoby. Niewątpliwie jakiś mężczyzna - albo mężczyźni - zażywał w stawie kąpieli. Pytanie brzmiało, jak przyzwoicie był ubra ny - a raczej rozebrany - na tę okazję. Verena zaczęła gorączkowo szukać w myślach jakiegoś usprawiedliwienia, żeby zawrócić. Niestety, za ich plecami rozległo się energiczne chlapanie. Herkules zaczął szczekać, a Jamie z miejsca się ożywił. - Ktoś pływa w stawie, Vee. Chodźmy zobaczyć! Verena miała już powiedzieć: „Nie przeszkadzajmy mu", ale jej z kolei przeszkodził w tym Herkules, który histerycz nie szczekając, pomknął nad wodę. Jamie pobiegł oczywiście za nim, pokrzykując radośnie, a Verena nie miała innego wyjścia, jak pójść za nimi. Kiedy dotarła nad brzeg, zobaczyła, że Herkules szczeka
na mężczyznę, który płynął w ich kierunku imponującym kraulem. Obawy co do jego stroju szybko się rozwiały, bo pływak miał na sobie czarny, jednoczęściowy trykot. Kiedy dopłynął na płyciznę, wstał, potrząsnął głową, żeby wytrzepać wodę z lśniących czarnych włosów, po czym zwrócił się do Jamiego: - Witaj, młody człowieku. Masz ostrego psa. - Prawda?! - wykrzyknął z zachwytem Jamie. Imponu jąca sylwetka pływaka, podobnie jak komplement, którym obdarzył malutkiego Herkulesa, zrobiły na nim wrażenie. Tak zresztą jak na jego siostrze. - Doprawdy groźny pies! Mogę zaryzykować i wyjść na ląd? - Piwne oczy mężczyzny uśmiechały się do Vereny, a ona stała jak wryta, nie mogąc spuścić z niego wzroku. Musiał to być ten boski młody człowiek, o którym mówi ła Chrissie - Nicholas Allen. Nie odznaczał się klasyczną urodą - twarz miał jak na to zbyt grubo ciosaną i surową, za duży nos i zbyt mocno zarysowany podbródek. Był za to wspaniale zbudowany, a z jego ciała obciągniętego czarnym trykotem biła jakaś niemal zwierzęca siła. A jednak, mimo mocarnej sylwetki i surowej twarzy, okazał się bardzo miły i łagodny w stosunku do Jamiego. A Jamie rozkwitał w oczach. Zazwyczaj bał się obcych, ale nie tego mężczyzny, który właśnie poprosił: - Młodzieńcze, byłbyś tak łaskaw rzucić mi ręcznik i po skromić tę straszną bestię? Chciałbym wyjść z wody, zanim zamarznę na śmierć. Dzień jest może i ciepły, ale woda raczej nie. Za pani pozwoleniem, madame... - Spojrzał na Verenę i błysnął zębami w uśmiechu. - Ależ proszę, proszę. Nie chcieliśmy panu przeszkadzać. Mówiłam Jamiemu, żeby nie zakłócał pańskiego spokoju, ale nasz Herkules dostał szału.
Nieznajomy złapał ręcznik, który rzucił mu Jamie, owinął się nim, po czym ruszył do brzegu. - Herkules, tak? Co za trafne imię dla tak ognistej bestii. Powinienem się chyba przedstawić, ale nie wiem, co mówi na ten temat etykieta w sytuacji, kiedy ktoś zostaje przyłapa ny na kąpieli w cudzym stawie. Tak czy inaczej, nazywam się Nicholas, Nick Allen, do usług. Kiedy wyszedł na brzeg, zdawał się nad nimi górować. Nie dlatego, żeby był nienormalnie wysoki - Verena oceniła go na jakiś metr osiemdziesiąt - ale dzięki swojej mocnej bu dowie. Pomyślała, że powinni mu się również przedstawić, choć pewnie zdążył już odgadnąć, kim są. - Jestem Verena Marlowe, wnuczka sir Charlesa, a to mój brat, Jamie. Podobno poznał pan moją macochę wczoraj, na kolacji w Redroofs. A teraz musimy już się pożegnać. Pan zapewne chce się wytrzeć i przebrać. Jest o wiele za zimno, żeby stać w mokrym trykocie. Chodź, Jamie. Idziemy! Puś cimy latawca trochę dalej od wody. Nie chciała czekać na odpowiedź Nicka Allena. Czuła, że musi jak najprędzej uwolnić się od jego przytłaczającej obec ności. Doskonale przy tym rozumiała, dlaczego Chrissie uznała, że jest boski. Jamie zrobił niechętnie kilka kroków. Ktoś, kto obdarzał sympatią jego i Herkulesa - oczywiście poza Vereną - był w jego krótkim życiu niezwykłą rzadkością. Z różnych przy czyn i matka, i dziadek z reguły nie aprobowali ani jego, ani jego ukochanego psa. Jednak posłuchał Vereny, wziął ją za rękę, przywołał Herkulesa i wolnym krokiem ruszyli w dro gę powrotną. Nicholas patrzył za nimi, energicznie wycierając mokre włosy. Kiedy zza drzew dobiegły go głosy, jeszcze zanim zdążył zobaczyć osoby, myślał, że chłopiec jest z matką, tą
olśniewającą blondynką, która kokietowała go zalotnymi spojrzeniami od momentu, w którym John Webster ich sobie przedstawił. Tymczasem chłopcu towarzyszyła smukła, ciemnooka brunetka, która patrzyła na Nicholasa jak na jakiegoś groźnego potwora. Blondynka była bardziej zbliżona do nie go wiekiem, musiała mieć pod trzydziestkę, ale ta kobieta wyglądała na znacznie młodszą i bardziej nieśmiałą. Zaczął się zastanawiać, czy nie jest to niańka chłopca, ale szybko zorientował się, że nie, jeszcze zanim nazwała Jamiego swo im bratem. Sir Charles zdążył już wyjawić Nicholasowi, że chłopiec jest wątły - rzeczywiście, był zdecydowanie zbyt drobny jak na swój wiek. - To dlatego, że tak długo mieszkał w Indiach. To nie jest klimat dla białego dziecka. Poza tym jego matka twierdzi, że pozwala mu się grać rolę kaleki, do czego ciągle zachęca go jego siostra. Podobno jest astmatykiem. A moim zdaniem chłopak potrzebuje koło siebie mężczyzny, a nie gromady pobłażających mu kobiet. Zimne kąpiele i trochę dyscypliny doskonale by mu zrobiły. Ta surowa ocena dotyczyła właśnie tego chłopczyka o bladej twarzyczce, którego dopiero co poznał. To o nim je go własny dziadek wyrażał się tak gruboskórnie i bez serca! Nicholas poczuł, że ogarnia go gniew, jakiego nie do świadczył od trzech lat, czyli od dnia, w którym opuścił Pad worth. Stłumił go jednak, bo w końcu to nie jego sprawa. Poza tym, chyba siostra zajmuje się tym biednym dzieckiem. Pytanie tylko - jak długo? Tymczasem blady chłopczyk bawił się, puszczając lataw ca. Biegał za nim, póki się nie zmęczył. A potem położył się na trawie, a Herkules skakał po nim, szczekając radośnie. Ve-
rena wzięła ze sobą torebkę cukierków domowej roboty, więc ssali je, odpoczywając i ciesząc się słońcem. - Czas wracać do domu - powiedziała w końcu. Jamie zrobił markotną minę. - Nie chcę wracać - odparł. - Tu jest mi dobrze. Ty na mnie nie krzyczysz, a mama bez przerwy. - To tylko dlatego, że się o ciebie martwi. - Wcale nie. Powiedziała ochmistrzyni, że jestem kulą u nogi. Verena westchnęła. Od powrotu do Anglii wzdychała bar dzo często. W Indiach otaczała ich służba. Jamie, prócz pan ny Pridham, miał swoją ayah, która się nim zajmowała. Chrissie była tak pochłonięta życiem towarzyskim, że prawie wcale nie widywała synka. Przyprowadzano jej go co wie czór, a ona całowała go w policzek i mówiła, żeby był grze cznym chłopcem. Tutaj, w zaciszu Marlowe Court, byli na siebie w pew nym sensie skazani. Chrissie musiała ciągle przebywać z dzieckiem. Co gorsza, straciła nie tylko męża, ale i krąg adoratorów, których czarowała temperamentem i wdziękiem. Od powrotu do Anglii nie miała przed kim roztaczać uroku - aż do dnia, w którym poznała Nicholasa Allena. To Verena musiała zapewnić chłopcu miłość, opiekę i to warzystwo, choć w zasadzie uważa się to za obowiązek matki. Dlatego też po raz setny powstrzymała się przed powie dzeniem chłopcu czegoś niepochlebnego o matce i stanow czo nakazała mu powrót do domu. Ale chłopiec w dalszym ciągu się opierał i tylko mruczał coś pod nosem, w końcu ru szył, powłócząc nogami. Nieszczęście przyszło, kiedy zbliżali się do domku Jes¬ se'ego Pye'a. Herkules rzucił się nagle do przodu, znikając
w zaroślach, Jamie wciąż zły na Verenę puścił jej rękę i po biegł za nim, a w końcu potknął się i upadł. Kiedy Verena do niego dobiegła, leżał na ziemi, a skruszony pies lizał go po twarzy. Opanowana z natury Verena doznała wstrząsu na widok podrapanych rąk i zakrwawionych kolan brata. - Przepraszam, Vee - jęczał chłopczyk. - Strasznie prze praszam. Ja nie chciałem... - Ty nigdy nie chcesz - odpowiedziała surowo, mimo to delikatnie obmacywała nogi dziecka. Ani jej, ani jego chusteczka do nosa nie były na tyle duże, żeby mogły posłużyć do zatamowania krwi ze skaleczone go prawego kolana; lewe nie ucierpiało aż tak bardzo przy upadku. - Mama nie pozwoliłaby mi płakać - wyszeptał Jamie bo jestem synem żołnierza, a synowie żołnierzy nigdy nie płaczą. Dlatego ja też nie będę. - Zuch chłopak - pochwaliła. - Myślisz, że uda ci się do trzeć do domku Jesse'ego Pye'a? To już niedaleko, a on mo że mieć opatrunki i bandaże. Opatrzymy ci prawe kolano, bo lewe jest tylko lekko zadrapane. - Jeżeli mi pomożesz, Vee, postaram się tam dojść. Na prawdę, strasznie cię przepraszam. - Cśś... oprzyj się o mnie. O, właśnie tak. Już prawie jes teśmy. Ogródek i domek Jesse'ego Pye'a sprawiały wrażenie czystszych i bardziej zadbanych, niż to Verena zapamięta ła. Jesse Pye był dość stary, kiedy w swoim czasie z panną Pridham przynosiły mu owoce i warzywa z ogrodów Marlo we Court. Teraz musiał już być staruszkiem. I prawdopodob nie mieszkał tu ze swoim synem czy córką albo wnukiem. Verena zapukała do drzwi. Ktoś krzyknął:
- Już idę! Miała nadzieję, że ten ktoś się pospieszy, bo Jamie cały drżał i widać było, że zbliża się atak astmy. Na szczęście nie musieli długo czekać. Drzwi otworzyły się na oścież. Ale to nie Jesse Pye stanął uśmiechnięty w progu, tylko nowy znajomy, Nicholas Allen, teraz już kompletnie ubrany, choć jego ciemne, falujące włosy wciąż były lekko wilgotne. - Panno Marlowe, co się stało? - zapytał, a potem wzrok jego padł na wstrząsanego dreszczem, zakrwawionego chłopczyka. - Widzę, że miałeś poważny wypadek, synu. Wejdź, pro szę. Zajmiemy się twoim kolanem. - Pan nie jest Jesse Pye - odezwała się dość głupio Ve rena. Obecność Nicholasa Allena miała na nią zdecydowanie niekorzystny wpływ. - Rzeczywiście, nie. Jesse Pye zamieszkał w domu spo kojnej starości tuż przed moim przybyciem do West Bretton, a ja wynająłem ten domek od Johna Webstera. Wejdźcie, pro szę. Jamie wygląda tak, jakby zaraz miał zemdleć. Przewró cił się, prawda? Nie czekając na odpowiedź, chwycił chłopca na ręce i wniósł go do małego saloniku na tyłach domku. Z okien roztaczał się widok na wzgórza i staw. Muszę się wziąć w garść, pomyślała Verena, podążając za Nicholasem do środka. Nigdy dotąd nie czuła się tak dziwnie w towarzystwie młodego mężczyzny, a przecież znała ich wielu. Czemu wobec tego jednego zachowuje się jak onie śmielony podlotek na pierwszym balu? Nicholas położył Jamiego na kozetce stojącej obok stare go pieca z paleniskiem. Na blasze kipiał już czajnik. Verena usiadła na fotelu pokrytym grubo tkaną kapą w róże. - Dobrze, że woda już się gotuje - stwierdził Nicholas.
- Po skończonej operacji możemy się napić herbaty. Przepro szę was teraz na moment, ale muszę przynieść watę, bandaże, jodynę i nożyczki. Verena rozejrzała się wokoło, zaciekawiona. Salonik stano wił dziwne połączenie ubóstwa z przepychem. Stół na środku pokoju to ten sam stół, który pamiętała z dawnych czasów, tylko bardziej zniszczony. Mosiężna lampa naftowa z opalizującym kloszem także należała kiedyś do Jesse'ego Pye'a. Ale na biurku pod oknem stała nowa, kosztowna maszyna do pisania i ani zasłony, ani kapy na fotelu nie uszyto z taniego perkalu, tylko z najlepszych materiałów od Sandersona. Dywanik na podłodze także był najwyższej jakości, nato miast kominek i półeczki zdobiła kolekcja tanich, odpusto wych pamiątek. Zajmujące jedną ścianę półki zostały zapeł nione książkami w szerokim wyborze - od tekstów łaciń skich po ostatnie powieści sensacyjne modnych autorów. Nie dostrzegła żadnych fotografii przyjaciół i rodziny, podobnych do tych, które zdobiły salon w Marlowe Court. Za miast nich na tablicy pod oknem wisiały przypięte pocztówki i reprodukcje słynnych obrazów - większość przedstawiała smoki oraz inne mityczne stwory. Na największej z nich, re produkcji Ucella, święty Jerzy zabijał ziejącą ogniem bestię o gigantycznych skrzydłach. Poniżej wisiał wykonany tuszem zabawny szkic, przedstawiający wielkiego smoka ziejącego ogniem i kulącego się ze strachu przed małym chłopcem. Oba obrazki przykuły uwagę Jamiego. W przeciwieństwie do Vereny, która rozglą dała się dyskretnie, Jamie kręcił się jak fryga i raz po raz głośno wykrzykiwał z zachwytu na widok rozmaitych skar bów, zapełniających to kawalerskie gospodarstwo. Nad ko minkiem stała nawet szklana gablotka z wypchanym pstrą giem.
- Patrz, Vee! Popatrz na tego smoka! Jakie to świetne miejsce! - Cieszę się, że ci się podoba - odezwał się Nicholas, który właśnie wszedł z miską gorącej wody i zestawem pierwszej po mocy. - Wprawdzie jest tu bałagan, ale mnie też się tu podoba. - Ja wolę bałagan niż takie miejsca, w których jest porzą dek. Nie mogę się wtedy bawić, bo się boję, że mógłbym coś zepsuć - wyznał Jamie Nicholasowi, który właśnie zaczął opatrywać nieszczęsne kolano. Verena pomyślała, że Nicholas, jak na mężczyznę o tak dużych dłoniach, ruchy ma niezwykle zręczne i delikatne. Nicholas musiał poczuć, że mu się przygląda, bo nie od rywając wzroku od nogi chłopca, zapytał: - A pani lubi bałagan, panno Marlowe? - To zależy od bałaganu - odparła z powagą. - Nie powie działabym na przykład, że w tym pokoju panuje bałagan. Jest czysto i widać, że wszystko służy jakiemuś celowi. A ponieważ to pański pokój i panu się podoba, tylko to się liczy. - Verena uznała swą odpowiedź za wyjątkowo udaną. Nicholas uśmiechnął się olśniewająco, zerkając na Vere nę, a potem znowu zajął się chłopcem. Oczyścił już i odkaził ranę jodyną - Jamie zniósł to naprawdę dzielnie - a teraz bandażował kolano. - Powinna pani być dyplomatką, panno Marlowe - po wiedział. - Tą odpowiedzią zadowoliła pani wszystkich, nie zdradzając przy tym swoich prawdziwych odczuć. Verena poczuła się lekko dotknięta. Pomyślała, że potrak tował ją protekcjonalnie. Co gorsza, podejrzewała, że nie wdawałby się w taką rozmowę z Chrissie. Jej na pewno nie traktowałby w taki sposób. - Proszę nazywać mnie Vereną. Zgadzam się z Jamiem. Podoba mi się pański pokój, a zwłaszcza te smoki.
Tym razem sprawiła mu przyjemność. Nicholas sprawdził po raz ostatni bandaż, po czym wstał i skłonił się z uśmiechem. - Dziękuję ci... Vereno. Zdaje się, że wydusiłem z ciebie ten komplement? Proszę o wybaczenie, a za pokutę nie tylko zrobię wam po filiżance herbaty, ale i poczęstuję biszkoptami i wafelkami z kremem truskawkowym. Może być? - Jego dziwne, bursztynowe oczy błysnęły wesoło, co wywarło na Verenie niemałe wrażenie. Och, musi być z niego uwodziciel pierwszej wody, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. I pewnie na wszystkich spotkanych kobietach wypróbowywał swoje magnetyczne spojrzenie. Ale ona nie da się tak łatwo oczarować, nawet jeśli Jamie lgnął do niego już od pierwszej chwili. Verena wolałaby podziękować za herbatę, ale byłoby to oznaką złych manier, a poza tym ten człowiek tak miło od nosił się do Jamiego, który aż podskoczył z radości na wzmiankę o słodkościach w liczbie mnogiej. - Miła propozycja - odparła z tą samą powagą, próbując zapanować nad gwałtownym biciem serca, które zdawało się wręcz wyskakiwać z piersi. Na szczęście wciąż wyglądała jak ucieleśnienie spokoju. Pan Nicholas albo Nick Allen mu siał ją chyba uważać za osobę zimną jak głaz. Dzięki Bogu, że nie potrafił czytać w jej myślach. - Cieszę się - powiedział. - Wobec tego przepraszam na chwilę, Vereno, ale pójdę po biszkopty, filiżanki i czajniczek. Ostatnio jestem zmuszony być własnym służącym. Verena zamrugała oczami i oprzytomniała. O czym on mówi? Ach, o przyrzeczonej herbacie! Powinna bardziej nad sobą panować! - Zaraz wracam - zapewnił. - A jeżeli lubisz smoki, Ja mie, tam, na dolnej półce jest książka o smokach. Może two ja siostra zechce ci ją pokazać. Są w niej wspaniałe obrazki.
Tak też się stało. Verena ostrożnie otworzyła książkę, żeby Jamie mógł sobie pooglądać najrozmaitsze wielobarwne smoki, a Nicholas w tym czasie nakrył stół lnianym obru sem, ustawił filiżanki, mleko i cukier, no i oczywiście talerz obiecanych biszkoptów. Na koniec zdjął z paleniska okopcony czajnik i zaparzył herbatę w małym brązowym czajniczku, takim samym, w ja kim parzyła im zawsze herbatę panna Pridham. - Z mlekiem i z cukrem? - zapytał wesoło. Jak na tak stuprocentowego mężczyznę zadziwiająco dobrze radził sobie z gospodarstwem domowym, pomyślała z ironią Verena, ale zaraz zganiła się w duchu. To jasne, że jako pomoc nik pana Webstera, nie może sobie pozwolić na służbę. - Tak, proszę - odparła. - I dużo mleka dla Jamiego. Jemu nie wolno pić mocnej herbaty. Zasiedli razem przed kominkiem. Nicholas zajął miejsce w fotelu, obok Vereny. Ku radości chłopca, zanim zaczął pić herbatę, wzniósł filiżanką toast za zdrowie gości. - Od dawna mieszkasz w West Bretton, Nicholasie? zwróciła się do niego Verena. - A może Nicku? - Wiedziała, że zadawanie tak osobistych pytań nie mieści się w kanonach etykiety, ale Nicholas Allen nie tylko się jej podobał, on ją także intrygował. Co tak atrakcyjny mężczyzna mógł robić West Bretton, tej sennej mieścinie? - Wolę Nicholas, ale reaguję też na Nick. John Webster nazywa mnie tak w pracy. Mówi, że oszczędza w ten sposób czas. Jestem tu od trzech lat. - Masz jakąś rodzinę w tej okolicy? - Kolejne niedo puszczalne pytanie, ale Verena nie mogła się powstrzymać. Nicholas pokręcił głową. - Nie. Przejeżdżałem tędy, kiedy byłem... że tak powiem na rozdrożu. Całkiem przypadkowo zobaczyłem ogłoszenie
Johna Webstera, który właśnie poszukiwał asystenta. Po myślałem sobie, że może warto skorzystać z tej szansy, i okazało się, że miałem rację. Miałem też szczęście, bo aku rat zwolnił się ten domek i John mi go wynajął. Verena zanotowała w myślach, że Nicholas mówiąc o pa nu Websterze, nie używa etykietalnych form. To by rzucało pewne światło na charakter jego znajomości z jej kuzynem. - A ty? - zapytał Nicholas. - Słyszałem od sir Charlesa i twojej macochy, że ostatnie dziesięć lat spędziłaś w In diach, gdzie też urodził się Jamie. Jak znajdujesz Anglię po powrocie? - Bardzo mi się podoba. Smutno mi tylko, że trzeba było aż śmierci papy, żebyśmy tu wrócili. Strasznie nam go bra kuje, mnie i Jamiemu. Sir Charles okazał się bardzo dobry i pozwolił nam u siebie mieszkać tak długo, jak tylko zech cemy. Chrissie, moja macocha - kazała mi nazywać się po imieniu, bo jest niewiele starsza ode mnie - chce osiąść w Londynie, ale zgadza się z sir Charlesem, że trzeba zacze kać z przenosinami do miasta, póki Jamie trochę się nie wzmocni. - Ale ja jestem mocny, Vereno - obruszył się Jamie. Po raz pierwszy od powrotu do Anglii na jego policzkach ukazały się blade rumieńce. Klimat Indii na ogół nie służył angielskim dzieciom, a długa podróż morska nie tylko go nie wzmocniła, ale wyssała z niego resztki sił. - Oczywiście, że tak - zapewnił Nicholas, nalewając chłopcu kolejną filiżankę herbaty. - Ale musisz się jeszcze wzmocnić. Wiejskie powietrze sprawi, że nabierzesz rumień ców. Podobnie jak biszkopty. - Podsunął Jamiemu talerz. Kiedy wypito całą herbatę, a Jamie schrupał wszystkie bi szkopty, Verena się podniosła. - Naprawdę musimy już iść. Powiedziałam, że wychodzi-
my na krótko. Chrissie będzie się niepokoić, że coś nam się przytrafiło. Jamie już otwierał usta, żeby zaprzeczyć, bo Chrissie nig dy się o nich nie martwiła, ale widząc ostrzegawcze spo jrzenie siostry, mruknął tylko: - Dlaczego? Chciałbym obejrzeć tę książkę o smokach. - Jeszcze nieraz ją obejrzysz. Musisz mnie znowu odwie dzić, kiedy wydobrzeje twoje kolano. Znam mnóstwo bajek o smokach. - Naprawdę? Och, Vee, powiedz, że znowu tu przyjdzie my. Pana domek bardzo mi się podoba. Jest o wiele ładniej szy niż Marlowe Court! Uwaga chłopca rozbawiła dorosłych, którzy wybuchnęli śmiechem. - Tylko trochę ciasny, nieprawdaż? - podpowiedział Ni cholas. - Ale tak czy owak, dzięki za komplement, chłopcze. - Wkrótce znowu się zobaczymy - wyrwało się mimo wolnie Verenie. - Chrissie mówiła mi, że zamierza zaprosić cię na jutro, na kolację. Na pewno będzie ci chciała podzię kować za to, że tak troskliwie zająłeś się Jamiem. Nicholas pokiwał głową. - Tak, dziś rano pojawiła się z zaproszeniem. Martwiła się trochę tak krótkim terminem, ale na szczęście byłem w stanie przyjąć zaproszenie. Cieszę się na nasze ponowne spotkanie. Tak więc będzie miała przyjemność - o ile to właściwe słowo - siedzenia naprzeciwko albo obok niego przy kolacji. Pewnie nigdy bardziej się do niego nie zbliży. Z tego, co właśnie powiedział, wynikało, że Chrissie już zagięła parol na Nicholasa Allena i zamierzała dołączyć go do grona swo ich wielbicieli. Verenie natomiast pozostanie wątpliwa przyjemność pa-
trzenia na kolejny podbój macochy. Od nagiej śmierci ojca i ich powrotu do domu Chrissie kroczyła prostą i wąską ścieżką cnoty, ale najwyraźniej uznała, że żałoba już się skończyła i może znowu zająć się tym, co niegdyś przyspa rzało jej mężowi - oraz pasierbicy - tyle zgryzoty. Verena skarciła się w myślach. Nie, nie będzie myślała o majorze Rogerze Goughu, nie będzie, i już! To skończone. Musi teraz rozpocząć w Anglii nowe życie. Gdyby mogła pójść własną drogą, odeszłaby od Chrissie i Jamiego, ale ojciec błagał ją na łożu śmierci, żeby nie zo stawiała brata na łasce nieczułej matki. „Przyrzeknij mi, że będziesz o niego dbała, Vee. Bo ona nigdy nie będzie, dobrze o tym wiesz. On jej nigdy nie obchodził". Obiecała więc, bała się jednak, że dana obietnica pociąg nie za sobą wiele niemiłych konsekwencji. A Jamie miał, oczywiście, rację. Matka w ogóle się nie przejęła jego wypadkiem. Popatrzyła z gniewem na zaban dażowaną nogę i zignorowała podniecone okrzyki syna. - Mamo! Mieliśmy takie wspaniałe popołudnie... - Uspokój się, Jamie! - zawołała ze złością. - Vereno, widzę, że jak zwykle nie można ci zaufać. Niczego nigdy nie zrobisz jak należy. Zaprowadź go na górę, do pokoju, i niech Priddie obejrzy to kolano. Teraz wiem, że powinnam posłać Jamiego na spacer z nią, a nie z tobą. Biedny Jamie usiłował wszystko naprawić, ale jeszcze tyl ko pogorszył sytuację. - To nie była wina Vee, mamo! - wykrzyknął z oburze niem. - To Herkules... Ale matka znowu mu przerwała. - Skoro tak, trzeba będzie się go pozbyć. Z tym psem są tylko same kłopoty. A teraz marsz na górę! I to już!
Bezmyślne, okrutne słowa matki sprawiły, że chłopczyk znowu dostał poważnego ataku astmy. Na nic nie zdały się jego prośby i błagania. Chrissie wyszła po prostu z pokoju, pełna pretensji do Vereny i Herkulesa. Ilekroć Verena myślała o tym, żeby zostawić Jamiego matce, bezmyślne okrucieństwo Chrissie przypominało jej złożoną ojcu przysięgę. Może gdyby Chrissie poślubiła ko goś takiego jak Nicholas Allen, drugi mąż zdołałby nakłonić ją, żeby była lepszą matką dla swojego synka. Ale i ta perspektywa jakoś dziwnie nie cieszyła Vereny.
ROZDZIAŁ DRUGI - Piers! - Radosny okrzyk Chrissie dotarł do uszu Vere ny, kiedy schodziła do jadalni na kolację. Na ten wieczór Verena ubrała się dość starannie, w nie bieską sukienkę z satyny i szyfonu. Suknia miała głęboki de kolt w kształcie litery V, z jaśniejszą wstawką. Na ramieniu Verena przypięła białą, jedwabną kamelię. Zgodnie z naj świeższą modą sukienka oblamowana była koralikami, krót sza z jednej strony, odsłaniała kształtne nogi Vereny. Roger Gough zwykł mawiać, że nogi są jej największym atutem i powinna je częściej pokazywać. Całości kreacji dopełniały niebieskie buciki na modnym słupku. Może to spotkanie z Nicholasem Allenem sprawiło, że Verena postanowiła zadbać o swój wygląd, a może przyczy niło się do tego okrutne zachowanie Chrissie. W każdym ra zie, najpiękniejszą suknię wieczorową odłożyła na sobotni wieczór, kiedy to Nicholas miał przyjść na kolację. Niespodziewanym gościem okazał się kuzyn Piers Mar lowe, który pojawił się nagle i bez uprzedzenia. Ten jego obyczaj denerwował ostatnio sir Charlesa. Przed urodzeniem Jamiego to właśnie Piers był jego głównym spadkobiercą. Narodziny chłopca pozbawiły Piersa za jednym zamachem i majątku, i tytułu. Mimo to, o czym sir Charles nie omieszkał poinformować Vereny i Chrissie, Piers nie żywił do nikogo żadnych pretensji.
„Łatwo przyszło, łatwo poszło" - powiedział do sir Char lesa, kiedy otrzymali wiadomość o narodzinach Jamiego. Z miejsca polecił też przynieść najlepsze wino z piwnic Mar lowe Court i wznieść toast za młodego spadkobiercę. Verena szybko zbiegła na dół. Kiedy po raz ostatni wi działa Piersa, była nieśmiałą trzynastolatką, a on przystoj nym, dwudziestokilkuletnim młodzieńcem, którego nie inte resowały małe kuzyneczki, choćby nawet miały nie wiadomo jak wielkie oczy. Był niezwykle przystojnym blondynem, tak wspaniale prezentował się i konno, i na parkiecie, że przez kilka następ nych lat stanowił ucieleśnienie wszystkich królewiczów, o których czytała w bajkach. A kiedy dorosła, stał się uoso bieniem bohaterów czytanych romansów, póki oddalenie i poznanie innych, młodych ludzi nie zatarło jego obrazu. Czy zmienił się przez te dziesięć lat? Bo ona z pewnością się zmieniła. Czy Piers uzna, że na lepsze? Kiedy Verena ze szła do holu i zobaczyła kuzyna, stwierdziła, że jest równie atrakcyjny, jak w jej młodzieńczych snach. I nagle uderzyła ją pewna myśl. Był całkowitym przeciwieństwem Nicholasa Allena! A skoro tak, dlaczego Nicholas wywarł na niej tak silne wrażenie? - Verena! Moja mała Verena! To niemożliwe! Wyrosłaś na piękność godną rywalizować z Elizabeth Marlowe. - Mó wiąc to, Piers miał na myśli protoplastkę Marlowe'ów, której temperament i uroda pozwoliły na początku dziewiętnastego wieku zdobyć diuka za męża. Pełne podziwu słowa Piersa powinny stanowić spełnienie marzeń Vereny. Dlaczego więc, kiedy przybliżył się, żeby złożyć na jej policzku niewinny, kuzynowski pocałunek, a je go błękitne oczy lśniły radością, nie poczuła tego radosnego
uniesienia, jakie towarzyszyło jej pierwszemu spotkaniu z Nicholasem Allenem? Oczywiście ucieszył ją widok Piersa, podobnie jak fakt, że nadal wyglądał jak złotowłosy idol jej nastoletnich snów, ale pocałunek, choć mile przyjęty, nie rozgrzał jej krwi. Verena nie miała jednak czasu, żeby się zastanowić nad tym niefortunnym odkryciem. Niefortunnym dlatego, gdyż jej dzia dek napomknął ostatnio, że byłoby ze wszech miar pożądane, gdyby rozważyła kandydaturę Piersa jako małżonka. - Nasza posiadłość nie jest już taką kopalnią złota jak dawniej. Nowe podatki poważnie w nas uderzyły. Mimo to mógłbym wam zapewnić doskonały start, dając ci bardzo do bry posag - obiecywał. Młodzieńcze wspomnienia sprawiły, że Verena nie odrzu ciła z miejsca sugestii sir Charlesa, wręcz przeciwnie. Jednak gorzkie doświadczenie nauczyło ją ostrożności. - Zastanowię się nad tym, dziadku - powiedziała - kiedy go znowu zobaczę. Teraz nadeszła ta chwila, a ona nadal nie zamierzała od rzucać Piersa. W końcu jedno spotkanie z człowiekiem, któ ry prawdopodobnie nie pochodził z jej sfery i nie zostałby zaakceptowany przez dziadka - zaproszenie na kolację nie oznaczało zmiany zasad - to za mało, by podjąć tak ważką decyzję. Cofnęła się o krok. - To chyba lekka przesada, porównywać mnie do tej słynnej Liz, ale dziękuję za komplement. Ty za to wcale się nie zmieniłeś. - Moja śliczna kuzyneczko, mam nadzieję, że to miał być komplement. - Błękitne oczy patrzyły na nią z uznaniem tak jawnym, że zazdrosna Chrissie poczuła się w obowiązku zainterweniować.
1
- Kiedy już skończycie prawić sobie te wyszukane kom plementy, idź się przywitać ze swoim ciotecznym dziadkiem, Piers. O ile wiem, sir Charles już cię oczekuje. - Oczy wiście, Chrissie. Mam nadzieję, że mogę zwracać się do mojej nowej kuzynki po imieniu. Ale co ma począć taki nieszczęśnik jak ja, kiedy po całodziennej podróży z Londynu spotyka dwie tak uderzające piękności? Mój cio teczny dziadek, sir Charles, z pewnością nie weźmie mi za złe tej chwili niewinnej adoracji. Verena uznała całą tę przemowę za czczą gadaninę, jednak spragniona komplementów Chrissie przyjęła słowa Piersa za rzecz najzupełniej naturalną. Przyszłość zaczęła się rysować w żywszych barwach. Oto w najbliższym otoczeniu pojawiło się nagle dwóch bardzo interesujących młodych ludzi. Najpierw Nicholas Allen, któ rego uroku - podobnie jak Verena - właściwie nie potrafiła wyjaśnić. A teraz jeszcze ten wspaniały młodzieniec. Istny Apollo! Zerknęła na niego zalotnie. - Jeśli spojrzeć na to z tej strony, z całą pewnością nie. Mimo to... - Mimo to, lepiej będzie, jeśli pójdzie się przywitać sucho rzuciła Verena. - Dziadek przywiązuje uwagę do manier. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Chrissie próbuje ich rozdzielić, by później zagarnąć Piersa dla siebie. Już sam fakt, iż osobiście pofatygowała się do domku Nicholasa Al lena, żeby mu dostarczyć zaproszenie, dobitnie świadczyło o jej intencjach - zamierzała zaanektować wszystkich przy stojnych mężczyzn w okolicy, nie dając pasierbicy żadnych szans. Podobnie postąpiła kiedyś z Rogerem.
Verena zadrżała. Niepożądane wspomnienie powróciło po raz drugi tego dnia. Nigdy więcej. Jeżeli znów pokocha kogoś, kto odwzajem ni jej uczucie, tym razem będzie o niego walczyć wszelkimi dostępnymi środkami. Po wyjściu Piersa Chrissie szybko się ulotniła. - Muszę się jako tako przygotować - oświadczyła, cho ciaż już zdążyła się przebrać do kolacji i miała na sobie mod ną „małą czarną", która spełniała zarazem dwie role - pod kreślała jej wdowieński stan, jak również idealną figurę. - Myślałam, że już się przebrałaś do kolacji - powiedzia ła Verena, chyba po raz pierwszy w życiu uszczypliwym to nem. - Co takiego? Miałabym mieć na sobie tę ponurą szmatę, kiedy przyjechał do nas kuzyn Piers? Nigdy w życiu! Widzę za to, że ty wystroiłaś się wręcz zabójczo. Wiedziałaś, że miał przyjechać, ale nie miałaś na tyle przyzwoitości, żeby mi po wiedzieć! - Chrissie wybiegła z pokoju. Po kwadransie pojawiła się znowu w bawialni. Tym ra zem wystąpiła w olśniewającej srebrno-szkarłatnej kreacji bez ramiączek, w której dokonywała największych podbo jów w Indiach, a dzisiejszego wieczoru zamierzała usidlić Piersa. Złotozielony kostium, w którym otumaniła w Indiach majora Rogera Gougha, postanowiła wykorzystać, by rzucić do swych stóp Nicholasa. Sir Charles, Piers i Vernon, zarządca sir Charlesa, podnie śli się, kiedy weszła do bawialni. - Mam nadzieję, że nie kazałam wam czekać - powie działa z fałszywą troską. - Dzięki Bogu, nie - odparł sir Charles, jedyny męż czyzna w tym towarzystwie odporny na wdzięki Chrissie. - Kazałem przesunąć kolację, żeby Piers mógł trochę wy-
począć po podróży. W końcu dzisiejsza kolacja, w odróżnie niu od jutrzejszej, to czysto rodzinne zebranie, więc godzina nie gra aż takiej roli. Piers uniósł brwi. - To cudowna wiadomość! Cieszę się, że odkąd Chrissie i Verena wróciły do domu, przestał wuj żyć jak odludek. Sir Charles mruknął pod nosem coś, co chyba należało przyjąć za potwierdzenie. Piers zapalił papierosa i mówił da lej, starając się podtrzymać swobodną atmosferę. Verena pomyślała, że za jedyną wadę Piersa można by uznać to, iż jest zbyt zręcznym dyplomatą. - Mogę zapytać, wuju, jacy goście są jutro spodziewani? - Nie będzie ich wielu - odparł krótko sir Charles. - John Webster, lord i lady Axminster i moja stara przyjaciółka Anne Hopwood. No i ten młody człowiek, o którym John ma takie wysokie mniemanie, pan Allen. John mówi, że Allen stał się jego prawą ręką. Chrissie już go zna, ale o ile wiem, Verena jeszcze nie zdążyła go poznać. Zatajenie popołudniowej przygody byłoby co najmniej nie na miejscu, dlatego Verena z miejsca poprawiła sir Charlesa. - Znam go, dziadku. Kiedy byliśmy dziś po południu na spacerze, Jamie upadł i rozciął sobie kolano, więc zapukałam do domku Jesse'ego Pay'a, żeby poprosić o pomoc. Okazało się, że mieszka tam teraz pan Allen, który bardzo troskliwie zajął się Jamiem. - Nie mówiłaś mi o tym po powrocie ze spaceru - wy buchnęła Chrissie. - Bo nie dałaś mi szansy - sucho odparła Verena. Piers, który uważnie przyglądał się obu paniom, wtrącił: - Nicholas Allen? Pamiętam, że poznałem go w biurze kuzyna Johna podczas mojej ostatniej wizyty. Odniosłem wrażenie, iż oczarował już wiele pań. Uważaj na niego, Vee!
- Nawet nie starał się mnie oczarować, Piers. Był o wiele bardziej zajęty nogą Jamiego niż mną! - Założę się, że będzie próbował, kiedy cię pozna bliżej. Było nie było, jesteś panną Marlowe z Marlowe Court, z do brym posagiem i tak dalej. Zaraz po swoim przyjeździe za czął się zalecać do Isobel Playfair. Pamiętasz ją, Vee? Naj starszą córkę Playfaira? W każdym razie posunął się tak daleko, że ośmielił się prosić ją o rękę. Ale ona dała mu ko sza, oczywiście. Nie miała zamiaru poślubiać pomocnika biurowego bez grosza przy duszy z jakiegoś zapyziałego miasteczka. Piers zaciągnął się dymem i zerknął na Verenę. Oto nada rzyła mu się fantastyczna okazja, żeby pogrążyć potencjalne go rywala, więc postanowił ją wykorzystać. - A potem była ta Daisy Goring. Padła przed nim na wznak, ale nie aż na tyle, żeby za niego wyjść. - Piers wy buchnął gromkim śmiechem. - Dobry żart, nie uważasz, Vee? - dorzucił, bo choć Chrissie była wyraźnie oczarowana jego dowcipem, Verena zachowała kamienną twarz. - Nie ro zumiem, co te kobiety w nim widzą - ciągnął. - Przecież to brutal i na dodatek wyjątkowo nieatrakcyjny. Nie rozumiem też kuzyna Johna. - John utrzymuje, że to doskonały pracownik - wtrącił sir Charles. Verena milczała, oszołomiona. Czy to możliwe, że ten nietaktowny głupek był idolem jej młodości, którego obraz nosiła w sercu przez tyle lat? Czy dziadek naprawdę życzy sobie, żeby poślubiła tego rozplotkowanego pyszałka? Nicholas Allen zachował się w stosunku do niej absolut nie poprawnie. Był uprzejmy i bardzo troskliwy. Mężczyźni twierdzą, że plotka jest domeną kobiet, ale Piers okazał się w tej dziedzinie mistrzem.
- Wydawał mi się bardzo interesujący - odezwała się Chrissie. - Och, oni często są tacy - roześmiał się Piers. - Ale my nie pozwalamy naszym żonom i córkom wychodzić za ludzi tego pokroju! Po co w ogóle o nim rozmawiamy? Mówmy o czymś ciekawszym. - My nie mówiliśmy o nim - złośliwie zauważyła Vere na. - To ty o nim mówiłeś. Piers spojrzał na nią przeciągle. - A więc jednak zrobił na tobie wrażenie, Vee. To ciekawe. - Nie. Zrobił przede wszystkim wrażenie na Jamiem, bo był dla niego bardzo dobry. Ale w jednym się z tobą zga dzam, mówmy lepiej o czymś innym. Wszyscy obecni patrzyli teraz na nią, pogłębiając jeszcze jej zmieszanie. Dawno już nie dała się do tego stopnia po nieść emocjom. Gdzie się podziały jej zdolności dyploma tyczne, wyszlifowane w najlepszych anglo-indyjskich sfe rach? Na szczęście dla wszystkich Gantry, lokaj, wsunął gło wę przez drzwi i oznajmił, że podano kolację. To definitywnie położyło kres rozmowom o Nicholasie Allenie. Także dlatego, że Piers nie miał zamiaru wchodzić w żadne spory z Vereną, zanim nie poprosi jej o rękę. Kompletnie nieświadom tego, że poprzedniego wieczoru był tematem rozmów w salonie Marlowe Court, Nicholas Al len stał przed niewielkim lustrem w swoim domku, dokonu jąc ostatecznych poprawek przy stroju, w którym należało wystąpić na proszonej kolacji. Smoking nie był ani nowy, ani elegancki. Kupił go w Londy nie, w sklepie z używanymi strojami wieczorowymi. Odkąd został wygnany z Padworth, nie tknął zostawio nych mu przez dziadka pieniędzy Schuylerów. Dysponował
za to pewną sumką, zapisaną mu przez ciotkę niespokrewnioną z tą rodziną. Dlatego mógł pozwolić sobie na kilka lu ksusów - maszynę do pisania oraz książki. Oczywiście sło wo luksus należało odnieść do okoliczności, w których przy szło mu żyć. W zasadzie starał się utrzymywać z pensji wypłacanej mu przez Johna Webstera. Ostatnio dostał nawet podwyżkę. Trzymał się ściśle przyjętych zasad. Przede wszystkim po stanowił nie czerpać żadnych korzyści z faktu przynależno ści do wpływowej rodziny Schuylerów. Nie chciał też ucho dzić za zamożnego. Dlatego, kiedy okazało się, że będzie po trzebował smokinga, nie kupił nowego, chociaż mógł sobie na to bez trudu pozwolić. Nabyty przez niego strój zdradzał wyraźne oznaki noszenia - góra była przyciasna, a spodnie lekko wyświecone. Ale jemu to nie przeszkadzało. Skoro w Londynie nie uchodził za dandysa, nie zamierzał nim zostać na pustko wiach Devonshire! Kiedy po raz pierwszy założył smoking, patrząc na swoje odbicie w lustrze, obwieścił szyderczym tonem: „Claus Schuyler umarł! Niech żyje Nicholas Allen". Nie miał zresztą okazji, żeby zbyt często ten smoking za kładać. Teraz, kiedy pozapinał już wszystkie guziki, spiął man kiety tanimi spinkami i przyczesał włosy, uznał, że prezentuje się wystarczająco godnie i może spokojnie iść na kolację do Marlowe Court, i znów się spotkać z tą prześliczną Chrissie. O Verenie nie myślał wcale, chociaż raz czy dwa wspo mniał małego Jamiego. Tego ranka, kiedy zjawił się w biurze z jakimiś papierami, John Webster napomknął mu, że sir Charles martwi się o wnuka. - Chłopiec nie wygląda dobrze. Nie jest też chyba szczęś liwy. Sir Charles uważa, że dziecko czuje się w Anglii obco.
Popołudnie spędzone z chłopczykiem i jego przyrodnią siostrą uświadomiło Nicholasowi, jak bardzo brakowało mu najmłodszych członków jego własnej rodziny. Zaczął się za stanawiać, ile lat mogła mieć ta dziewczyna. Na początku sądził, że kilkanaście, ale kiedy mówiła o Indiach, dokonał w myślach szybkich obliczeń, z których wynikało, że musia ła już przekroczyć dwudziestkę. Trochę szkoda, że jej macocha jest taka atrakcyjna. Goto wa przyćmić Verenę i popsuć jej szanse na dobrą partię. Na myśl o Chrissie obudziły się w nim zbyt długo uśpione zmysły. Od tamtej krótkiej, szalonej afery z Daisy Goring, sprzed półtora roku, żył w celibacie. Zastanawiał się, czy Daisy dobrze się czuje w małżeńskim stanie. Pewnie nie, je żeli jej mąż należy do starych zazdrośników, którzy oczekują od żony wierności. Zegarek wskazywał, że pora udać się do Marlowe Court. Droga nie była na tyle długa, by musiał jechać morrisem, któ rego kupił, gdy sprzedał swojego bentleya (znacznie poniżej ceny). Po przyjeździe do West Bretton nie użył bentleya ani razu. Ten elegancki wóz nie pasował do wizerunku młodego człowieka znajdującego się w tak wielkiej potrzebie, że musiał zatrudnić się jako chłopak do wszystkiego u Johna Webstera. Teraz był już kimś znacznie ważniejszym, co więcej, od krył, że potrafi żyć skromnie, oszczędzając każdy grosz. Jego pradziad, Kapitan, który codziennie liczył swoje miedziaki - tak przynajmniej głosi legenda - byłby z niego dumny. Po myślał, że powinien się postarać, by jeszcze bardziej przypo minać swojego przodka. Z tą myślą wkroczył na salony Marlowe Court. Oczeki wano jeszcze na Axminsterów, którzy mieli dosyć daleko. Tak jak się spodziewał, znał już wszystkich, nawet tego nie-
przyzwoicie przystojnego eleganta, który opierał się o komi nek, jakby był jego właścicielem, paląc przy tym tureckiego papierosa w szylkretowej fifce. Osobnik ów zmierzył go niechętnym wzrokiem, a potem wycedził: - My się już znamy, prawda, Allen? Poznaliśmy się u Goringów, jakieś półtora roku temu. Widziałeś się ostatnio z Daisy? - Nie widziałem jej, odkąd wyszła za mąż - odparł po godnie Nicholas. - A ty? Odbił niegdyś Daisy Piersowi, z czym Piers nie mógł się dotąd pogodzić. Pomocnicy biurowi w wyświechtanych smokingach nie powinni wygrywać z pieszczoszkami wyż szych sfer. Nie tylko Verena zauważyła namysł w oczach kuzyna. Po dobnie jak ostatnim razem, kiedy się widzieli, Piers znowu odniósł wrażenie, że musiał już gdzieś poznać albo widzieć Allena. Ale gdzie? Nie umknąłby jego uwagi ten obrzydliwy smoking. I z pewnością by go zapamiętał! W końcu poddał się. Tym bardziej że zapowiedziano Ax minsterów, po czym nastąpiła kolejna seria męskich uścis ków i damskich całusów, a także padła propozycja, by napić się sherry. Chrissie, niezrównana w aranżowaniu takich miłych sce nek, poklepała miejsce obok siebie na szezlongu, na którym uplasowała się w całej swojej złotozielonej glorii, a Nicholas ochoczo skorzystał z zaproszenia. Podobnie jak Piers, trzy mała w jednej ręce długą fifkę, a w drugiej srebrną grawero waną papierośnicę, dar od świętej pamięci męża. Podsunęła ją teraz Nicholasowi. - Och, zapomniałam - wykrzyknęła z wdziękiem. - Nie ulegasz temu nałogowi, prawda?
Nicholas pokręcił głową. - Nie. Nie lubię, a poza tym ranie nie stać. - Spostrzegł, że Verena także nie paliła. Stanowiła w tym gronie osób wy jątek, bo nawet podstarzała Anne Hopwood, przyjaciółka sir Charlesa, podążała za nową modą. Sir Charles, John Webster i lord Axminster raczyli się najlepszymi hawańskimi cygara mi. Nicholas wychylił się do przodu i zapytał: - A ty nie pa lisz, Vereno? Pokręciła głową. - Nie i nie lubię, podobnie jak ty. Próbowałam palić w Indiach, by nie odstawać od reszty towarzystwa, ale na nic się to zdało. Było mi potem niedobrze, więc zrezygnowałam. Tego wieczoru Verena wyglądała znacznie lepiej niż po przedniego popołudnia. Nicholas z przyjemnością to zauwa żył. Jej suknia, choć nie tak olśniewająca jak kreacja maco chy, pasowała do oryginalnej urody dziewczyny - bladocytrynowego koloru, oblamowana kremowymi kwiatuszka mi u dołu i w talii, sięgała nieco poniżej kolan, odsłaniając parę zgrabnych nóg, obutych w kremowe pantofelki z ma leńkimi, srebrnymi rozetkami. Ciemne włosy Verena zwią zała żółtą, jedwabną kokardą. Ku swemu zdumieniu, Nicholas stwierdził, że skromna prostota stroju Vereny wydobywała na jaw przesadną krzykliwość kreacji Chrissie. - Absolutnie nie odstajesz od towarzystwa - powiedział. - Wręcz przeciwnie. Moim zdaniem, zasługujesz na uznanie! - Dziękuję. - Verena uśmiechnęła się, po raz pierwszy demonstrując uroczy dołeczek nieco powyżej lewego kącika różowych ust. Długo czekała, żeby ktoś jej to powiedział. Rogera zawsze irytował fakt, że nie paliła, a powiedzenie „dziwaczki mogą odejść" padło właśnie z jego ust. Trzeba było dopiero nieznanego nikomu prowincjusza, który stano-
wił obiekt niechęci kuzyna Piersa, żeby wreszcie usłyszała komplement na temat tego, co dotąd uważano za jej dziwac two. Chrissie, wściekła, że Verena znowu monopolizowała Ni cka, posłała w jego stronę kłąb dymu -jak zatrutą strzałę. - Piers wspominał, że coś cię łączyło z Isobel Playfair. Jestem zdumiona. Nie przypominam sobie, żeby była szcze gólnie atrakcyjna. - Nie? Może wyładniała, kiedy ty byłaś w Indiach. Pew ne kobiety rozkwitają dość późno. Dowiedziałem się od Jo hna, że właśnie urodziła pierwsze dziecko, synka. Chrissie nie wiedziała, jak zareagować na tę pogodną odpowiedź. Wzmianka o niefortunnym romansie z dzie dziczką bynajmniej Nicka nie przygnębiła. Wybawieniem okazał się nagły zwrot rozmowy. Donośny głos lorda Axmin¬ stera, który tłumaczył przyczyny dość późnego przybycia, si łą rzeczy zwrócił uwagę zebranych. - Percy Bidworth zadzwonił w momencie, kiedy już właśnie mieliśmy wyjeżdżać. Okazało się, że już kilkakrotnie próbował się ze mną skontaktować. Wyobraźcie sobie, że banda okradająca okoliczne rezydencje tym razem obrała so bie za cel Bidworth Hall. Kiedy wrócił po tygodniu spędzo nym z kuzynem w Exeter, zastał dom doszczętnie splądro wany. Zniknęła nie tylko bezcenna kolekcja miniatur, ale i duże płótno Van Dycka i kilka mniejszych obrazów, jak również pewna ilość osiemnastowiecznej porcelany. Pamię tasz ją, Charles? Stała w gablotkach, w długim korytarzu na pierwszym piętrze, pomiędzy galerią obrazów a wielką salą recepcyjną. Gabloty zostały rozbite. Zniknęło też trochę sre ber. Złodzieje doskonale wiedzieli, co brać. Nie tknęli rzeczy na pozór efektownych, ale o małej wartości. Percy chciał mnie ostrzec; radził też, żebym podjął stosowne środki i za-
bezpieczył swój dom przed kradzieżą. Na szczęście szkice Leonarda dawno już umieściłem w bankowym sejfie, ale ko lekcja malarstwa renesansowego, którą zgromadził mój dziad jest wystawiona na ryzyko. Podobno Scotland Yard uważa, że to ktoś z towarzystwa pociąga za sznurki. Jeżeli lokalna policja nie schwyta tej bandy, mogą się tu zjawić już niedługo. Wspomnicie moje słowa. W salonie rozległy się okrzyki zgrozy. - To oczywiście ta sama banda, która operowała w za chodnich hrabstwach przez ostatnie trzy lata - stwierdził John Webster. - Sprawcy znają tereny, na których dokonują kradzieży, znają rezydencje i wiedzą, co w nich jest. Złodzie je z wyższych sfer mogą być romantycznymi bohaterami po wieści sensacyjnych, ale w rzeczywistości to zwykli krymi naliści. - Muszą mieć duży samochód - zauważył Nicholas - że by zabrać wszystko za jednym zamachem. To dziwne, że nikt nigdy go nie widział. - Czy służba nic nie słyszała? - zapytała rozsądnie Verena. Nicholas zauważył, że jak dotąd nie przyłączyła się do próżnych lamentów, tylko starała się rozważyć racjonalne aspekty tej ze wszech miar przygnębiającej historii. - Wygląda na to, że złodzieje, jak zwykle, wiedzieli, iż Bidworthów nie będzie. Wiedzieli też dokładnie, gdzie znaj dują się pokoje służby i weszli do pałacu od drugiego końca. I nie tylko to. Użyli koców, żeby stłumić hałasy. - Nie można im odmówić sprytu - stwierdził Nicholas. Piers i Verena chcieli jeszcze coś dodać, ale pojawienie się lokaja, który oznajmił, że podano do stołu, przerwało dy skusję. Przy stole Verena znalazła się między Piersem i Nichola sem, co zakrawało na ironię losu, który najwyraźniej sobie
z ludzi drwił. Wciąż nie mogła się temu nadziwić, że Nicho las robił na niej takie wrażenie, a Piers już nie. A przecież powinno być na odwrót. - Co za wspaniała kreacja, Vereno. Kiedy cię w niej zo baczyłem, uświadomiłem sobie, jak bardzo wydoroślałaś. Sprytny pochlebca, pomyślał Nicholas. Piers już od pierwszego spojrzenia wzbudził w nim instynktowną nie chęć. Uważał go za wstrętnego snoba, a uwaga Johna Web stera, że sir Charles ma nadzieję skojarzyć go z Vereną, au tentycznie go zaszokowała. Ta wrażliwa dziewczyna zdecy dowanie zasługiwała na kogoś lepszego! Niepokoiła go też myśl, że Piers musiał go widywać choćby przelotnie - w czasach, kiedy był Nicholasem Schuy¬ lerem. Teraz mógł tylko mieć nadzieję, że Piers sobie tego nie przypomni. Wydawało się to wprawdzie mało prawdopodobne, lecz możliwe i fakt ten poważnie zakłócił błogostan jego trzylet niej bytności w West Bretton, spędzonej w miłym poczuciu anonimowości. John Webster zwierzał się tymczasem Anne Hopwood, że w niedalekiej przyszłości zamierza zrezygnować z wydawa nia gazety, żeby się skupić na prowadzeniu majątku, zamiast zatrudniać w tym celu administratora. - Ale co się stanie z „Gońcem"? - zaniepokoiła się Anne. - Chyba nie zamierzasz go sprzedać?! - Muszę. Nie mam spadkobiercy, któremu mógłbym go przekazać - odparł ze smutkiem. - Nowy właściciel wniesie do gazety więcej życia. Poza tym, będzie miał do pomocy młodego Allena, który i tak już ją praktycznie prowadzi. Bar dzo szybko wciągnął się w branżę, już teraz pisuje do gazet w Exeter, sprzedał też kilka artykułów do „Daily Telegraph". W ciągu roku nauczył się więcej niż ja przez dziesięć lat. A
co najważniejsze, ten chłopak ma dojrzałą głowę na młodym karku i nieraz dzięki niemu zaoszczędziłem znaczne sumy. Czasami mam wrażenie, że jestem już tylko piątym kołem u wozu. Piers podniósł wzrok znad talerza. - Słyszę, że awansowałeś, Allen. Z pomocnika biurowe go na wzór cnót wszelkich. To dlaczego nie stać cię na przy zwoity smoking? Niech ci John doradzi, co kupić. - W jego głosie zabrzmiała nietajona pogarda. Nicholas spojrzał na niego, odchylając głowę. - A co jest nie w porządku z tym, który mam na sobie? - zapytał z naiwnym uśmiechem. - Jest może trochę przy ciasny w ramionach, ale nie jest mi potrzebny na tyle często, żeby warto było wyrzucać pieniądze na nowy. Muszę oszczę dzać. Mój pradziadek zawsze mawiał: „ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka". Większość towarzystwa, w tym sir Charles i Verena, z aprobatą przyjęła to naiwne oświadczenie młodego czło wieka, świadczące o tym, że Nicholas zna swoje miejsce. Większość, ale nie Piers, który, nie kryjąc pogardy, parsknął: - Ha! Pewnie twój pradziadek uzbierał wobec tego trochę grosza? - Trochę - odparł Nicholas z czarującym uśmiechem, myśląc o swoim pradziadku, Ghysbrechcie Schuylerze, za pobiegliwym holenderskim chłopie, który dzięki wrodzone mu sprytowi i liczeniu się z każdym groszem zgromadził ol brzymią fortunę i stał się jednym z najbogatszych ludzi w Ameryce. Jego uśmiech wyraźnie podziałał Piersowi na nerwy. - I nic ci nie zapisał? - Och, trochę, ale czy warto o tym mówić? - odparł Ni cholas. Odziedziczone po pradziadku miliony spoczywały
w banku nietknięte od tego dnia, kiedy to postanowił opuścić klan Schuylerów. Verena, która zauważyła zgorszenie, z jakim sir Charles, a także lord Axminster zareagowali na nietaktowne zacho wanie Piersa w stosunku do gościa, powiedziała: - Mam nadzieję, że jesteś dumny ze swojego przodka, Nicholas. Był na tyle zapobiegliwy, że zdołał ci jednak zo stawić pewną sumę, choćby nawet skromną. Nicholas poczuł się jak oszust, słysząc tę niewinną próbę obrony. - Dziękuję ci, Vereno - mruknął. - Oczywiście, że je stem z niego dumny. - To dobrze - odpowiedziała, po czym patrząc z uśmie chem na Piersa, dodała: - Myślę, że zostawimy już ten temat. Chrissie także zapragnęła nagle dorzucić swoje trzy grosze. - To nie wina Nicka, że nie jest zamożny. Jestem pewna, że ciężko pracuje, by to nadrobić. Mój Boże, pomyślał Nicholas, co ja najlepszego zrobiłem, wdając się w tę dyskusję! Na szczęście uratował go Piers, do którego wreszcie dotarło, że nie przysparza sobie splendoru, wytykając komuś publicznie jego ubóstwo. Co gorsza, przeraził się nagle, że jeśli nie przestanie ma nifestować swojej zazdrości, sir Charles przestanie mu sprzy jać w staraniach o rękę - a także posag - Vereny. - Chciałem tylko udzielić rady komuś, kto może jej po trzebować - wtrącił pospiesznie. - Wybacz mi, Allen, jeżeli odniosłeś inne wrażenie. - Oczywiście, Marlowe. Zawsze jestem otwarty na życz liwe porady i propozycje pomocy. Egzystencja w tak spokoj nym miasteczku, jak West Bretton raczej nie daje przygoto wania do życia w wielkim świecie. A mam nadzieję, że stanie się ono kiedyś moim udziałem.
Ostatnie zdanie było kolejnym wołającym o pomstę do nieba kłamstwem. Od urodzenia żył w wielkim świecie i wcale nie życzył sobie do niego wracać. Wiedział jednak, że marzeniem każdego prowincjusza jest odnieść sukces w stolicy. Na ten temat napisano dziesiątki powieści. On sam też o tym pisał. Pojawienie się kolejnego dania, pieczeni wołowej, poło żyło kres dyskusji, bo wszyscy goście, łącznie z Nicholasem, ochoczo przystąpili do konsumpcji. Kolacja zakończyła się przyjemną pogawędką, której ton nadawał sir Charles, podej mując tematy błahe, bo, jak się wcześniej okazało, próba roz mowy na tematy mniej błahe wypadła dość żenująco. Pogawędka niezobowiązująca do żadnych moralnych de klaracji trwała nadal po odejściu pań, kiedy to panowie zo stali, żeby się napić słynnego portwajnu sir Charlesa. Piers raczył się nim do woli, natomiast nie uszło uwagi pozosta łych dżentelmenów, że młody Allen bez słowa podał dalej karafkę, kiedy postawiono ją przed nim po raz drugi. Po przybyciu do West Bretton poprzysiągł sobie względną abstynencję. Czasy radosnego upijania się wraz z jego smut nymi konsekwencjami miał już za sobą. Teraz, przysłuchując się pozostałym panom, z rzadka wtrącał się do rozmowy na temat szans koni startujących w tegorocznym Derby, które miało się odbyć w przyszłym tygodniu i ożywił się dopiero, kiedy sir Charles zaczął mó wić o małym Jamiem. - Obawiam się, że chłopiec jest słabej konstytucji. Powi nien być twardszy. Uważam, że należy go oddać do szkoły z internatem, jak tylko wydobrzeje na tyle, żeby móc tam je chać. Moim zdaniem, jest za bardzo rozpieszczony. Za dużo przebywał z kobietami. - Racja - poparł go lord Axminster. - To wywiera zgub-
ny wpływ na młodego chłopaka. Potrzebna surowa dyscypli na, żeby mu wyprostować kręgosłup. Wszyscy przytaknęli ze zrozumieniem. Poza Nicholasem, który nie zgadzał się z tą opinią i spokojnym tonem wyraził swoje zdanie. - Poznałem Jamiego parę dni temu i nie odniosłem tego typu wrażeń. Tak się złożyło, że opatrywałem jego skaleczo ne kolano. Zniósł wszystkie zabiegi dzielnie, jak prawdziwy mężczyzna. Nawet nie mrugnął okiem, kiedy czyściłem dość głęboką ranę i polewałem ją jodyną. Sprawia wrażenie bar dzo sympatycznego chłopca. - Nawet jeżeli tak jest - wtrącił się Piers, który chciał po prawić swoje notowania u sir Charlesa - nie należy łamać ogólnie przyjętych zasad. - Po czym zwrócił się do Nichola sa: - Podaj mi porto, stary. Nie wiś nad nim, jeżeli nie masz ochoty się napić. Twój żołądek nie trawi alkoholu, co? - Trawi, ale umiarkowanie - odparł zimno Nicholas, po pychając karafkę w stronę Piersa. Z ulgą przyjął propozycję sir Charlesa, żeby przejść do salonu. Tymczasem panie w oczekiwaniu na panów popijały naj lepszą kawę od Harrodsa z Londynu, plotkując o krewnych i znajomych oraz o rodzinie królewskiej. Książę Walii był jak zwykle godnym - a właściwie niegodnym - powodem, by przez pół godziny mogły potrząsać z przejęciem głowami. - Nadal prowadza się z tą straszną kobietą - ubolewała lady Axminster. - Słyszałam, że bawił z nią w Nottingham shire. Moim zdaniem, ani ona, ani tamtejsza okolica nie mają w sobie nic ciekawego. Co ma jedno do drugiego? - pomyślała Verena, rozbawio na. A głośno powiedziała:
- Myślę, że wszyscy oczekujemy jednego, żeby w końcu przedstawił przyszłą księżnę Walii. - Szczera prawda - poparła ją lady Axminster. - Ale naj bardziej współczuję jego biednej mamie. - Byle tylko była ładna - dorzuciła Chrissie. - Mam na myśli przyszłą księżnę. - Sama wciąż nie mogła się zdecy dować, którego z adoratorów zaanektować na początek. Ko niec końców wybrała Piersa. Ostatecznie, Nicholas utknął na dłuższy czas w West Bretton, więc będzie go miała pod ręką. Natomiast wizyty Piersa, jak utrzymywał sir Charles, są ra czej rzadkie i trudne do przewidzenia. Po tym nastąpiła ożywiona dyskusja na temat ewentualnych pretendentek do ręki księcia Walii. Verena, mocno znudzona, wstała i podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu. Pomyślała, że pewnie coś z nią jest nie tak, skoro tak szybko nudziły ją plotki stanowiące treść życia większości otaczających ją kobiet. Na dworze było bardzo przyjemnie. Piękny, ciepły wie czór zachęcał do spaceru alejkami, które wytyczała i obsa dzała babka Vereny. Wkładała w ten ogród całą duszę, więc teraz, chociaż pielęgnowany przez ogrodników, sprawiał wrażenie opuszczonego - wraz ze śmiercią babki zagościła w ogrodzie nostalgia. Verena usiadła na drewnianej ławeczce i przysłuchując się szumowi fontanny, zaczęła się zastanawiać, czy dziadek po zwoliłby jej przejąć to dominium babki. W oddali rozbrzmiał ptasi tryl. Verenę uderzył kontrast pomiędzy błogim spokojem na zewnątrz domu a hałaśliwą pustką w jego wnętrzu. Niestety, w alejce rozległy się kroki. Ktoś zbliżał się, żeby zakłócić tę niebiańską harmonię. Nadchodził któryś z panów. A kiedy przystanął przy ławeczce, zobaczyła, że to Nicholas Allen. Skan Anula 43, przerobienie pona.
- Zostań - powiedział, kiedy zaczęła się podnosić. - Pój dę w inną stronę. Nie chciałem ci przeszkadzać. - Nicholas pozostawiony samemu sobie, jako że sir Charles, John Web ster, Anne Hopwood i lordostwo Axminster zaczęli wspomi nać czasy szczęśliwej młodości, postanowił zaczerpnąć świe żego powietrza i przez otwarte drzwi wymknął się dyskretnie do ogrodu. - Wcale mi nie przeszkadzasz - odparła ze spokojem Ve rena. - Pewnie wyszedłeś na dwór, żeby tak jak ja napawać się spokojem tej nocy. Okrucieństwem byłoby pozbawiać cię tej przyjemności. Może zechcesz ją ze mną dzielić. - Wska zała wolne miejsce obok siebie. Przez chwilę wydawało jej się, że Nicholas odmówi i ku swemu zdumieniu poczuła się zawiedziona. Kiedy jednak przyjął jej zaproszenie, Verenę na odmianę zalała fala rado ści. Ten dziwny pociąg, jaki zaczynała do niego odczuwać, stawał się przy każdym spotkaniu coraz silniejszy. Przez moment zastanawiała się nawet, czy i on odczuwa to samo, ale doszła do wniosku, że nie. W porównaniu z Isobel Playfair, Daisy Goring czy Chrissie musiała wyglądać w jego oczach jak mały, szary skowronek pośród rajskich ptaków. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Księżyc wze szedł ponad chmurami i zalał ogród srebrzystą poświatą. Znowu odezwał się skryty w zaroślach ptak. A kiedy urwał, Nicholas zacytował: - „To słowik był, a nie skowronek..." - Oczywiście Szekspir. Romeo i Julia - powiedziała Verena. Uśmiechnął się, a jego twarz złagodniała. - Nie ma tu żadnego „oczywiście". Znasz tę sztukę? - Czytałam ją tylko, niestety nie widziałam na scenie. A ty?
- Raz, w Stratfordzie, miałem tę przyjemność. To było cudowne przeżycie. Szekspir jest znacznie lepszy na scenie niż na papierze, chociaż jego sztuki napisane są pięknym ję zykiem. Nicholas Allen także potrafił pięknie się wysławiać, co do tego Verena nie miała cienia wątpliwości. Uznała też, że za służył sobie na pochwałę. - I żadnego „oczywiście", bo dobrze wiedziałeś, że to był słowik. - A może po prostu zgadłem? - Nie zgadłeś. Wiedziałeś. Ale skąd? Jego twarz znów złagodniała w uśmiechu. - Mam krewnego; sam nie wiem, czy to mój kuzyn, czy wuj. W każdym razie ów krewny posiada rozległą wiedzę. To on nauczył mnie słuchać śpiewu ptaków i rozpoznawać je, kiedy ja nosiłem jeszcze krótkie spodenki, a on już nie, o ile rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem, że twój nieokreślony krewny jest od ciebie starszy. - To wyrażenie „nieokreślony krewny" bardzo by mu się spodobało. Powtórzę mu je, jeżeli go jeszcze kiedyś spotkam. Dziwne stwierdzenie, pomyślała Verena. Może ten jego krewny wyjechał za granicę? To by wszystko wyjaśniało. In na dziwna rzecz to fakt, że siedzenie z Nicholasem w samo tności poruszało ją bardziej niż niegdyś sam na sam z majo rem Rogerem Goughem. A ich spokojna rozmowa, prze rywana okresami dłuższego milczenia napawała ją cichą radością. A potem znów rozśpiewał się słowik. Miodopłynne trele wypełniły nabrzmiałe oczekiwaniem powietrze. Czysty dźwięk, w którym nie zadrżała żadna fałszywa nuta. Jeszcze jeden element przydający piękności tej nocy.
Kiedy ptaki umilkły, powodowany jakimś dziwnym, nie znanym mu dotąd uczuciem, Nicholas odwrócił się do Vere ny, ujął ją za rękę i nagle przydarzyło mu się coś nad zwyczajnego. Na ułamek sekundy zniknęła noc. A on siedział na brzegu rzeki, w głębokim mroku, wciąż trzymając Verenę za rękę, a ze szczęścia aż kręciło mu się w głowie. Chwilę później wizja uleciała, została ławka, ogród, no i Verena, którą nadal trzymał za rękę. Dlaczego? Co z tym począć? Każde z nich zadawało so bie to pytanie. Oto dotknął jej po raz pierwszy, a jeśli jej reakcja na samą tylko jego obecność była tak silna, to jego dotyk okazał się wręcz obezwładniający. Nicholas bardziej doświadczony z nich dwojga wiedział, co robić z ręką dziewczyny. Odwrócił ją do góry i ucałował wnętrze dłoni. I z miejsca zorientował się, że porusza się po dziewiczym terytorium. Tego wieczora, kiedy poznał Chrissie, napomknęła mu, że jej pasierbica była kiedyś zaręczona, „ale nic z tego nie wyszło". Teraz wiedział już, że pomimo tamtych zaręczyn Verena to nowicjuszka w grze, w której on jest tak biegły. W grze mi łosnej. Czy to jej niewinność tak bardzo go poruszyła? Kiedy ją zobaczył po raz pierwszy, nie wywarła na nim większego wrażenia, więc dlaczego teraz wydała mu się tak atrakcyjna? Może to wina tej nocy? Czy Verena rzeczywiście miała subtelną, delikatną urodę, bystry umysł i wyrafinowane poczucie humoru, czy to tylko wpływ magicznej siły księ życa? W każdym razie nie mógł się oprzeć pokusie, która teraz nakazywała mu pocałować lekko rozchylone usta Vereny. Był to pocałunek delikatny i niewinny jak ona sama. Nie-
podobny do tych, jakimi oszołomił Chrissie, kiedy złożyła wizytę w jego domku. Co za szczęście, że tamtego ranka nie posunął się dalej - zresztą ku wielkiemu rozczarowaniu Chrissie. Dla Vereny ten pocałunek stanowił część magicznej nocy, która ich zbliżyła. Dowód na to, że skłonność, jaką czuje do Nicholasa, nie jest tylko złudzeniem czy fantazją. I właśnie teraz zrozumiała, że powinna być wdzięczna Chrissie za to, iż odbiła jej Rogera Gougha, bo dzięki temu miała szansę poznać prawdziwą miłość. Pozostawało jedno pytanie: czy Nicholas czuje podobnie? A może obdarowywał tymi delikatnymi pieszczotami każdą młodą kobietę, którą chciał oczarować? A może, zgodnie z sugestią Piersa, widział w niej cenną zdobycz? Wprawdzie nie była bogatą dziedziczką jak choćby Isabel, ale wycho dząc za mąż, mogła liczyć na przyzwoity posag. Mimo wątpliwości nie zrobiła nic, żeby przerwać ten po całunek. Kiedy Nicholas w końcu się odsunął, z ust Vereny wyrwało się ciche westchnienie - ulgi czy żalu? - Wybacz - powiedział. - Nie powinienem tego robić. Ku jego zdumieniu uśmiechnęła się i zapytała łagodnie: - Dlaczego? Nie sprawiło ci to przyjemności? Bo mnie tak. - Aż za dużą - odparł równie szczerze. - Powinienem do prowadzić do tego stopniowo, a nie od razu rzucać się na ciebie. - Rzucać się na mnie! To był bardzo łagodny skok! Roger zawsze zachowywał się dość obcesowo, jakby kradł jej pocałunki. A wargi Nicholasa były delikatne jak skrzydła motyla na płatkach kwiatu. Może uważał, że jest zbyt krucha na prawdziwy pocałunek? Z drugiej strony, wła ściwie nie wiedziała, na czym miałby polegać ten prawdziwy pocałunek.
Musiało to być coś pomiędzy brutalnością Rogera a deli katnością Nicholasa. A on się teraz śmiał. Ale nie z niej, tylko z nią. - Może chcesz, żebym cię jeszcze raz pocałował? - Jeżeli masz ochotę. To już lepsze niż słuchanie szcze biotu Chrissie czy plotek o księciu Walii! Te słowa zakrawały na bezczelność. - Ty szelmo! - mruknął Nicholas w odpowiedzi, a jego oczy zalśniły. - Zapłacisz mi za to. Tym razem zamknął ją w ramionach, a jego pocałunek, choć pozbawiony brutalności, był zaborczy i uwodzicielski. A kiedy wargi Vereny rozchyliły się pod jego wargami, wsu nął do jej ust czubek języka. Efekt był porażający. Verena podskoczyła, jakby rażona prądem. Nicholas, zaskoczony własną natychmiastową re akcją, rozluźnił uścisk. - Nie, nie teraz. Jeszcze za wcześnie. Żadne z nas nie jest gotowe na coś więcej niż flirt. Poza tym, trzeba już wracać. Nie chcę, żeby ktoś robił ci nieprzyjemne uwagi. - Zawahał się, po czym dodał: - I nie daj się terroryzować Chrissie. W jego głosie nie brzmiało szyderstwo, kiedy mówił o Chrissie. Verena, wciąż oszołomiona emocjami, przyznała: - To prawda. Nie powinnam też narażać się na złośliwe przytyki kuzyna. A co do Chrissie, ona mnie nie terroryzuje. Wszystko, co robię dla Jamiego, robię z własnej i nie przymuszonej woli. Nicholas bez komentarza pokiwał tylko głową. Ośmielona, ciągnęła dalej: - Czy uznasz mnie za wytrawną konspiratorkę, jeżeli za proponuję, żebyśmy wrócili osobno? - Nie, ale jest w tym sporo zdrowego rozsądku. Ty idź pierwsza. A po drodze wymyśl kilka krytycznych uwag na
temat księcia Walii i wpleć je do rozmowy. To powinno roz wiać wszelkie podejrzenia, że próbowaliśmy go naśladować. Verena roześmiała się. - Nie jesteś zbyt poważnym człowiekiem, Nicholasie Al lenie - powiedziała, wstając. - A tak myślałam, kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłam. Założę się, że w przeszłości też czasami konspirowałeś. - Owszem, mam parę grzechów na sumieniu - przyznał z westchnieniem. - Ale to przeszłość. Proszę mnie wkrótce odwiedzić. Przyprowadź Jamiego, a ja postaram się was mile przyjąć. W przyszłą środę mam wolny czas. - Co za zbieg okoliczności - powiedziała cicho Verena. - Bo ja też. Patrzył za nią, gdy znikała w ciemności, zostawiając go sam na sam z księżycem, słowikiem i szemrzącą fontanną. Jej urocza niewinność poruszyła go tak, jak nigdy nie poru szyło go wyrafinowane doświadczenie. I nagle świat zaczął mu się wydawać lepszy niż dotąd.
ROZDZIAŁ TRZECI - Gdzie się podziewałaś? - syknęła Chrissie, kiedy Vere na wsunęła się przez szklane drzwi do salonu. - Jamie się obudził i musiałam iść do niego na górę, bo Priddie nie mog ła sobie z nim poradzić. A ciebie jak na złość nie było. Verena miała ochotę odpowiedzieć macosze, że nie jest niańką Jamiego, ale powstrzymała ją obawa, że Chrissie chciałaby się później mścić na chłopcu. Na szczęście Nicho las nie słyszał tej ostrej wymówki, która pewnie by go tylko utwierdziła w przekonaniu, że Verena pozwala się Chrissie terroryzować. - Jamie na pewno się ucieszył na widok matki. - Wcale nie. Wzywał ciebie. Nie wiem, co mam robić, żeby zyskać choć odrobinę jego sympatii. To jakieś dziwne dziecko. Na widok zbliżającego się Piersa, Chrissie podniosła głos: - Przyjemnie było w ogrodzie, moja droga? - Bardzo - odparła ze spokojem Verena. - Co za uroczy wieczór. Nigdy nie myślałam, że księżyc może być tak ro mantyczny, póki nie wróciłam do Devon. - Nie widziałaś przypadkiem Allena w ogrodzie, Vee? zapytał podejrzliwie Piers. - Zniknął gdzieś, a John Webster chciał go zapytać o kilka uczonych bzdur, w których Allen jest jakoby ekspertem. Wygląda na to, że ten ideał Johna mógłby jeździć z objazdowym teatrzykiem, popisując się swoją pamięcią. John twierdzi, że to chodząca encyklopedia.
Boże, pomyślała Verena, co za diabeł wstąpił w Piersa? Czy zawsze był tak antypatyczny, czy to tylko obecność Ni cholasa wprawiała go w taki stan? A jeśli tak, to dlaczego? Przed kłamstwem, bo nie chciała, żeby Piers i Chrissie do wiedzieli się o ich miłym sam na sam w ogrodzie, uratowało ją pojawienie się Nicholasa, który w tym momencie wszedł bocznymi drzwiami. Piers natychmiast go osaczył. - Dzięki Bogu, że wreszcie jesteś! Może ty zakończysz ten błahy spór między Axminsterem a kuzynem Johnem. Gdzie się ukrywałeś? - Wymknąłem się do biblioteki. Wiesz chyba, co to bib lioteka, Marlowe? Nawet jeżeli nie wiesz, gdzie ona jest. Powiedział to z tak lodowatym spokojem, że w pierwszej chwili do Piersa nie dotarło, iż został obrażony. A kiedy to wreszcie zrozumiał, rzucił się z rykiem na Nicholasa i chwy cił go za ramię. - Co to ma znaczyć, Allen?! Powinieneś znać swoje miej sce! Jak śmiesz obrażać ludzi, którym nie dorównujesz sta nem! Nawet jeżeli okazali się na tyle nierozważni, żeby cię zaprosić. Nicholas miał już szczerze dość złośliwych ataków Piersa. Ujął jego rękę, żeby strącić ją ze swego ramienia. Ten fizycz ny kontakt spowodował, że poczuł nienawiść i gniew. Nie znalazł się po jasnej stronie, tylko w ciemności. Coś strasz nego chciało go zaatakować. Uczucie zła było tak silne, że omal nie odepchnął z furią ręki Piersa. Na szczęście w ostat niej chwili zdołał się pohamować. Z trudem wydusił kilka słów, próbując nie okazywać wzburzenia. - Może i jestem tylko pomocnikiem Webstera, Marlowe, ale zwykła przyzwoitość nakazuje traktować mnie uprzej-
mie, skoro twój wuj zaprosił mnie do swojego domu. Jeżeli mnie przeprosisz za swoje obraźliwe uwagi, ja przeproszę ciebie. W ten sposób obaj zachowamy twarz i zapobiegnie my awanturze, która żadnemu z nas nie wyjdzie na dobre. - Najpierw mnie puść - wysapał Piers, do którego nagle dotarło, że Nick Allen jest ód niego silniejszy i zręczniejszy i że bójka z nim to nie najlepszy pomysł. Nicholas rozluźnił uchwyt i przy okazji zauważył, że rę kawy smokinga i koszuli podjechały do góry, odsłaniając ze garek, prezent od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny -je dyną rzecz pochodzącą od Schuylerów, której nie odrzucił, najdroższy na rynku model Patek Philippe'a. Po przyjeździe do West Bretton chciał się z nim rozstać na dobre, ale kiedy zaczął go zdejmować, przed oczyma sta nęły mu te dwudzieste pierwsze urodziny - ostatnie radosne wydarzenie w życiu jako Nicholasa Allena Schuylera. Zapiął go z powrotem. Nikt, kogo spotka w tych okoli cach, nie będzie wiedział, jaki to rzadki model. Nawet John Webster, który widział zegarek nieraz, nie zdawał sobie spra wy z jego wartości. Po prostu uważał, że była to tylko tania kopia markowego wyrobu. Piers również dostrzegł zegarek. A że był snobem i war tość ludzi mierzył ich stanem posiadania, doskonale znał rze czy przynależne tylko wybranym i bogatym. Wręcz szczycił się tym, że potrafił odróżnić oryginał od podróbki. Od razu zorientował się, że zegarek na ręku Allena ma olbrzymią war tość i żadnego pomocnika biurowego nie byłoby na coś ta kiego stać. Nie zamierzał jednak okazywać człowiekowi, którego nienawidził, że to zauważył. Postanowił natomiast sprawdzić przy okazji tego Allena. Doszedł też do wniosku, że to, co przed chwilą zobaczył, może mu się w przyszłości przydać.
Gdyby Nicholas nie pozostawał pod wpływem szoku, ja kiego doznał podczas drugiego już tej nocy widzenia, pewnie nie umknęłoby jego uwagi, że Piers zauważył to, co miało pozostać niezauważone. On jednak był zbyt skupiony na tym, czego właśnie się o sobie dowiedział. Dwukrotnie podczas wielkiego wzburzenia doświadczył czegoś w rodzaju przebłysku intuicji, podobnego tym, jakie stały się błogosławieństwem - a może przekleństwem - ku zyna Gisa Havillanda. Nie potrafił powiedzieć, co właściwie widział. Gis wspomniał kiedyś, że dopiero później można stwierdzić, co miały oznaczać te krótkie wizje. Przypomniał sobie też, co zobaczył Gis tuż przed jego odejściem z Padworth, a o czym kompletnie zapomniał. Ku zyn zwrócił się do niego wtedy per Nicholas Allen, jakby już wiedział, że tak będzie się nazywał, kiedy odrzuci swoje ro dowe nazwisko Schuyler. Cóż, jedno nie ulegało wątpliwości. Ten dziwny dar nigdy mu nie powie, czy może liczyć na zwycięstwo w derby! Nie podpowie mu nic równie praktycznego, Gis już dawno to stwierdził. To dziwne, że ze wszystkich ludzi, za którymi tęsknił w ciągu ostatnich trzech lat, Gisa brakowało mu najbardziej. Tego Gisa, którego -jak sądził - nie lubił. Najwyraźniej on i Gis mieli ze sobą więcej wspólnego, niż mu się wydawało. Wszystkie te refleksje napływały, kiedy zawierał wymu szony pokój z Piersem. Potem odpowiedział Johnowi Web sterowi że, niestety, nie potrafi rozsądzić sporu, pogawędził z sir Charlesem i lordem Axminsterem, a na koniec usłyszał z oddali, jak Verena, zgodnie z jego poradą, kąśliwie i trafnie krytykuje księcia Walii. Później wieczór potoczył się już bez większych atrakcji. Nicholas zagrał w brydża z sir Charlesem, Johnem Webste-
rem i lordem Axminsterem, którego miał za partnera. Piers kategorycznie oświadczył, że to nie jego gra. Wolał w tym czasie odprowadzić panie do sali bilardowej, gdzie, jako no wicjuszki, bawiąc się wesoło, starały się nie podrzeć kijami sukna. Piers mógł tu zabłysnąć swoimi umiejętnościami, wiedząc doskonale, że nie znajdzie godnego przeciwnika. Dodatkowym plusem była możliwość demonstrowania paniom, a szczególnie Verenie, jak należy prawidłowo trzy mać kij. Mógł wtedy - niby niewinnie - otaczać je ramiona mi, nie wzbudzając protestów. Bo przecież starał się im tylko pomóc! Verenie jego zaloty wydały się niesmaczne. Wymówiła się bólem głowy i usiadła pod ścianą, żeby się przyglądać grze. Narastająca niechęć do Piersa napawała ją zdumieniem, bo przecież jeszcze niedawno tak się cieszyła, że go znowu zo baczy. Rzeczywistość rzadko kiedy może sprostać marzeniom. Nicholas w przeciwieństwie do Piersa nie demonstrował swoich zdolności. Obdarzony talentem matematycznym Schuylerów oraz doskonałą pamięcią, licytował ostrożnie, nie wykorzystując w pełni swoich umiejętności, żeby unik nąć komentarzy. Raz czy dwa głośno zdumiał się, jak to mu się poszczę ściło, a lord Axminster, który z reguły przegrywał z sir Char lesem, zapewniał go, że debiutantom zawsze dobrze idzie karta. Jedynie John Webster, który zaczynał się orientować, że jego pomocnik, a właściwie już partner, posiada umysł ostry jak brzytwa, rozważał, czy Allen nie zawdzięcza wygranej raczej swoim zdolnościom niż dobrej karcie. Ostatecznie tak mieszkańcy Marlowe Court, jak i jego go ście poszli do łóżek zadowoleni. Rozsuwając kotary, żeby
popatrzeć na księżyc, Verena zastanawiała się nad źródłem swojego dobrego samopoczucia po w sumie tak mało obfi tującym w wydarzenia wieczorze. Próbowała nie wiązać te go z obecnością Nicholasa Allena. Jedno w każdym razie wiedziała na pewno - Piers nie miał w tym żadnego udziału. Wręcz przeciwnie - kuzyn z całą pewnością tracił przy bliższym poznaniu. Verena jadła śniadanie wciąż w tym samym radosnym na stroju, kiedy oznajmiono jej, że sir Charles prosi ją na roz mowę do swojego gabinetu. - Och, te królewskie kazania! Co za śmieszne formalno ści - prychnęła Chrissie. - Ciekawe, czego tym razem od ciebie chce? Można by pomyśleć, że żyjemy w dziewięt nastym wieku. - Mówiąc to, była jednak przekonana, że wie, o co chodzi sir Charlesowi. Nie była za to zdecydowa na, co ma o tym sądzić. Verena także miała swoje podejrzenia i perspektywa roz mowy z dziadkiem wcale jej nie cieszyła. Kiedy weszła do gabinetu, sir Charles siedział przy biurku pod oknem. Na jej widok wstał i wskazał fotel przy wyga szonym kominku, a sam usiadł naprzeciwko. - Moje drogie dziecko, mam nadzieję, że nie sprawiłem ci wielkiej niewygody, wzywając cię tak wcześnie. Pokręciła głową. - Nie, dziadku, jestem już po śniadaniu. - To dobrze, lubię ranne ptaszki - stwierdził i zamilkł. Verena odniosła wrażenie, że nie bardzo wiedział, jak za cząć rozmowę. - Musisz wiedzieć, Vereno - ciągnął po chwili namysłu - że twoje szczęście leży mi na sercu. Widzę, jak opiekujesz się małym Jamiem i wiem, że będziesz wspaniałą żoną i mat-
ką. Wczoraj po południu twój kuzyn Piers zwrócił się do mnie, jako do głowy rodziny, prosząc o poparcie w stara niach o twoją rękę. Powiedziałem mu, że byłbym szczęśliwy, widząc was małżonkami, zwłaszcza że po Jamiem jest on je dynym męskim potomkiem Marlowe'ów, który może dzie dziczyć tytuł baroneta. Zastrzegłem jednak, że ostateczna de cyzja będzie należała do ciebie. Oczywiście Piers to zaakcep tował. Ustaliliśmy, że odbędzie tę ważką rozmowę o trzeciej po południu, w małym saloniku. Moja droga, wiesz już, że nie zamierzam wywierać na ciebie presji, chciałbym jednak, żebyś wzięła pod uwagę moje życzenie, kiedy będziesz da wać odpowiedź. - Uśmiech, którym obdarzył Verenę, zdra dzał jego zdenerwowanie. Verena doskonale to rozumiała. W końcu żyli w latach dwudziestych, kiedy pozycja kobiet - czyli również wnuczek - była zupełnie inna niż w czasach młodości jej dziadka. Gdyby wyjawił swe życzenie, zanim spotkała się z Pier sem, jej odpowiedź mogłaby go zadowolić. Jednak człowiek, którego oglądała i słuchała przez ostatnie dwa dni, bardzo różnił się od tego, którego wizerunek chowała w sercu nie mal od dzieciństwa. Zachowanie Piersa w stosunku do ludzi gorzej urodzo nych niż on zaszokowało ją. Zaczęła się zastanawiać, jakby ją traktował, kiedy minąłby już pierwszy okres małżeństwa? Mimo pozornej ogłady i wdzięku Piers w istocie jest grubo skórny. Natomiast Nicholas Allen tak przez niego pogardza ny miał w sposobie bycia wrodzoną delikatność. Widząc jej wahanie, sir Charles westchnął. Chciał tego małżeństwa, gdyż uważał, że pod wpływem Vereny Piers wreszcie by się ustatkował. - Więc decyzja należy do mnie, dziadku? - Bardziej stwierdziła, niż zapytała.
Sir Charles odparł: - Nawet gdybym mógł cię zmusić do poślubienia Piersa, jak to było możliwe w przeszłości, tego bym nie zrobił. To twoje życie i ty musisz podjąć decyzję, a nie ja. Ja tylko przypominam ci, że są pewne istotne powody, które przema wiają za tym małżeństwem. - Ale czy Piersa stać na to, żeby się ożenić? - ośmieliła się zapytać Verena. - Sądziłam dotąd, że nie ma zbyt wiel kich dochodów. - Gdybyś wyraziła zgodę, jestem gotów dorzucić coś do twojego posagu, żebyś nadal mogła wieść komfortowe życie. Odpowiedź dziadka tylko potwierdzała, jak bardzo zależy mu na tym, żeby przyjęła oświadczyny Piersa. A wszystko w imię zachowania ciągłości rodu! Czy jednak zdecydowałaby się na małżeństwo ze względów rodowych? Chyba nie. Ostatnio często zastana wiała się nad tym, czy by nie opuścić domu i przenieść się do Londynu. Musiałaby oczywiście poszukać sobie jakiejś pracy, bo to, co zostawił jej ojciec, wystarczało na mniej niż skromne życie. Jak wiele dziewcząt z jej sfery nie ode brała konkretnego wykształcenia, ale jej przyjaciółka ze szkoły, Deirdre Hamilton, która właśnie odziedziczyła pewną sumę, zamierzała otworzyć magazyn sukien w Chelsea i zwróciła się do Vereny z propozycją, by zech ciała zostać jej asystentką. „Twój wrodzony zdrowy rozsądek byłby nieoceniony" napisała. „Nie musisz odpowiadać natychmiast, ale chciała bym poznać twą decyzję, zanim zacznie się jesień". Wrodzony zdrowy rozsądek, w rzeczy samej! Więc tak widzą ją ludzie? Czy to dlatego Chrissie wysługiwała się nią, gdy w grę wchodziła opieka nad Jamiem, a sir Charles ży czył sobie, żeby poślubiła lekkoducha Piersa, bo by się przy
niej ustatkował? Czy Nicholas Allen także widzi w niej tylko wcielenie zdrowego rozsądku? To jednak właśnie zdrowy rozsądek podpowiadał jej, żeby nie wychodziła za Piersa. Nie tylko dlatego, że kuzyn nie miał go za grosz, ale przede wszystkim dlatego, że nie ko chała Piersa. Poza tym, im bliżej go poznawała, tym mniej lubiła, więc nawet nie mogłaby go szanować, a co dopiero mówić o miłości... Po długich rozmyślaniach i krótkim lunchu Verena udała się do saloniku, gdzie czekał na nią Piers, który taktownie nie zszedł na lunch, każąc sobie przynieść posiłek do pokoju. Teraz stał przy oknie, ale na widok Vereny podszedł do niej z uśmiechem. Po raz kolejny uderzyła ją jego idealna, klasyczna uroda. Co więcej, nie będąc dandysem, potrafił jak nikt nosić najelegantsze stroje. Nigdy nie pojawiłby się na kolacji w niedopasowanym smokingu jak Nicholas, nie po kazałby się też we flanelowych spodniach i swetrze, a tak ubrany był Nicholas, kiedy zapukała do domku Jesse'ego Pye'a. - Moja droga Vereno - powiedział. Nachylił się i delikat nie pocałował ją w policzek. - Wyglądasz jak zwykle prze ślicznie. Było to czyste pochlebstwo, bo Verena celowo nie prze brała się na tę okazję. Miała na sobie codzienną, lekko już znoszoną płócienną sukienkę z dekoltem karo, obniżoną talią i spódniczką za kolana. - Dziadek powiedział mi, że chcesz ze mną pomówić stwierdziła, uchylając się od pocałunku, który nie tylko nie przyspieszył jej pulsu, ale wręcz go zwolnił. - Czy mówił ci dlaczego? - Tak - odparła krótko. Doszła do wniosku, że im mniej powie, tym mniej Piers będzie miał punktów zaczepienia.
- Mam nadzieję, że nie uznasz moich oświadczyn za zbyt pospieszne. Pamiętam cię jako słodkie dziecko, a wyrosłaś na pełną uroku kobietę. Kobietę stworzoną do miłości, którą chciałbym pojąć za żonę. - Skłonił się. - Mam nadzieję, mo ja droga Vereno, że zrobisz mi ten zaszczyt i przyjmiesz moje oświadczyny. Jesteśmy wprawdzie kuzynami, ale dalekimi, bo wspólnych przodków mieliśmy w połowie ubiegłego wie ku. Nasze małżeństwo połączyłoby dwie odrębne gałęzie ro dziny Marlowe'ów, co wiele znaczy dla sir Charlesa. Ku osłupieniu Vereny Piers ukląkł na jedno kolano i po całował ją w rękę. Kolejny zmarnowany pocałunek, bo nie zdołał wzruszyć jej serca. - Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że nasz ród jest aż tak znakomity, żeby trzeba było zawierać dynastyczne mał żeństwa. - Verena nie mogła sobie odmówić tej uwagi. Piers wolał uznać to za żart i sam w rewanżu zażartował. - Moglibyśmy zapoczątkować nową modę. Powiedz, że za mnie wyjdziesz, Vereno. Twoja zgoda uszczęśliwi i mnie, i twojego dziadka. Verena zorientowała się, że odmowa to sprawa trudniejsza i bardziej nieprzyjemna, niż sobie wyobrażała. Cofnęła rękę i cicho, choć stanowczo powiedziała: - Przykro mi, że muszę ci sprawić zawód, Piers, nie uwa żam jednak, żeby nasze małżeństwo mogło być udane. Oczy wiście przyniosłoby nam obojgu pewne towarzyskie korzy ści, ale koniec końców wszystko sprowadza się do tego, że cię nie kocham. Poza tym, zawsze widziałam w tobie przy jaciela, nie męża. Nawet ostatnia część zdania mijała się z prawdą, bo te raz przestała go nawet uważać za przyjaciela. Nie chciała jednak urazić kuzyna, dlatego nie zdobyła się na brutalną szczerość.
Uśmiech zniknął z twarzy Piersa. Nie przywykł do tego, żeby mu czegokolwiek odmawiano. - Ależ, kochanie, rozważ to jeszcze raz. Sir Charles... - Życzenie sir Charlesa nie jest mi obojętne, dlatego sta rannie już je rozważyłam po naszej porannej rozmowie. Jed nak odpowiedź musi brzmieć „nie". Nie mogę wyjść za cie bie tylko po to, żeby uszczęśliwić sir Charlesa. Zawsze będę twoją kuzynką i przyjaciółką, ale nie mogę zostać twoją żoną. - Czy to twoje ostatnie słowo? - Tak, Piers. Przykro mi, ale tak. Powinna wiedzieć, że Piers nie tak łatwo pogodzi się z od mową. Znów chwycił ją za rękę, tym razem brutalnie. - A więc to tak! Widziałem, jak robiłaś słodkie oczy do tego parweniusza Allena. Wiem o waszej miłosnej schadzce w ogrodzie. Ciekawe, co powiedziałby na to sir Charles? Oto jego wnuczka migdali się na ławce przy świetle księżyca z miejscowym kmiotkiem! Verena patrzyła na jego wykrzywioną gniewem twarz, z której nagle uleciała cała uroda. - Skąd...? - Skąd wiem? Mój służący, Fenton, był w ogrodzie na moje polecenie. Oczywiście nie po to, żeby was szpiegować, tylko żeby mieć oko na wszystko. Nie podejrzewałem, że tak szybko się ze sobą spoufalicie. Widzisz, moja kuzynko-kłamczuszko, opłaca się trzymać rękę na pulsie. Zastanawiam się, czy by nie powiedzieć wujowi, czego się dowiedziałem o je go słodkiej, niewinnej Verenie? Ale jeszcze nie teraz. Pamię taj tylko, że w każdej chwili mogę zniszczyć twoją reputację. No to jak? Może jednak zmienisz zdanie i wyjdziesz za mnie, a wtedy zachowam milczenie? Verena wstała.
- Nigdy. Nigdy w życiu nie poślubię człowieka, który uważa się za dżentelmena, a zwraca się do mnie tak wulgar nie. Może i Nicholas Allen nie jest, jak to określasz, dobrze urodzony, jest jednak, w przeciwieństwie do ciebie, prawdzi wym dżentelmenem. A teraz pozwól, że odejdę, zanim któreś z nas powie coś niewybaczalnego. Dziadkowi nie powtórzę, co zaszło między nami, bo nie przynosi to zaszczytu ani to bie, ani mnie. Mówiąc to, drżała jak w febrze. Dopiero później zdała so bie sprawę że Piers nie spełni swoich gróźb i nie oczerni jej przed dziadkiem - byłoby to dla niego zbyt ryzykowne po sunięcie. Sir Charles już zdążył mu okazać, że nie przyjmuje do wiadomości grubiańskich, pogardliwych uwag na temat ludzi, których Piers nie lubił, bądź nie uważał za sobie rów nych. A już na pewno nie zechce słuchać ataków Piersa na młodą kobietę, która odmówiła mu swojej ręki. Teraz jednak, przytłoczona nikczemnością kuzyna, miała tylko jedno życzenie: znaleźć się jak najdalej od niego. Na szczęście Piers cofnął się i pozwolił jej wyjść. Kiedy patrzył, jak za Vereną zamykają się drzwi, a tym samym droga do wielkiego posagu, który sir Charles obiecał mu, gdyby ją poślubił, poprzysiągł w duchu zemstę. Ten pomocnik Webstera zapłaci za gorzki zawód, jaki spotkał Piersa tego dnia. Nie ujdzie mu to płazem!
ROZDZIAŁ CZWARTY Nicholas sam sobie się dziwił, że z taką niecierpliwością oczekuje wizyty Vereny i Jamiego. I nie chodziło o to, że ży cie w West Bretton go nudziło, wprost przeciwnie. Jednak zanim zerwał wszelkie więzi z rodziną, lubił towarzystwo ładnych kobiet, a także dzieci Schuylerów i Havillandów, a tu, w West Bretton, nie miał mu kto ich zastąpić. Natomiast krótkie romanse z Isobel Playfair i Daisy Goring przyniosły mu rozczarowanie i od tamtej pory żył w celibacie - co z pewnością zdumiałoby jego ojca. W tej sytuacji włączył się aktywnie w życie małego mia steczka i zaczął rozwijać zainteresowania, których, jako Schuylerowi, nie wypadało mu kiedyś pielęgnować. Śniadanie i lunch zjadł w środę z większym niż zazwy czaj apetytem. Nim opuścił Marlowe Court po proszonej ko lacji, Verena zapowiedziała, że przyjdzie z Jamiem o drugiej. Był pewny, że zjawią się punktualnie. Kiedy rozległo się wyczekiwane pukanie do drzwi, Ni cholas był już gotowy i wręcz się palił do wyprawy. Zajęło mu trochę czasu, zanim się zdecydował, który krawat zało żyć. Wybrał też parę czystych spodni flanelowych oraz naj lepszy, choć trochę znoszony, granatowy sweter, żeby jak najlepiej prezentować się na wycieczce w ten letni, słoneczny dzień. Kiedy jednak otworzył drzwi, zobaczył w progu jedynie zmieszaną Verenę.
- Wejdź, wejdź - zapraszał, rozglądając się wokoło. - Ja mie nie przyszedł? Verena zawahała się. - Niestety, nie. Miał dziś w nocy ciężki atak astmy i mu sieliśmy wzywać doktora. Powinien leżeć w łóżku, a Prid die... panna Pridham uparła się, żeby go pielęgnować. Stwierdziła, że to jej obowiązek. Jeżeli wolisz przełożyć na szą wyprawę na inny dzień... - Urwała. Zauważyła, że nieobecność Jamiego sprawiła mu zawód i miała sobie za złe, że nie zrozumiała Nicholasa. Najwidocz niej chodziło mu przede wszystkim o to, żeby sprawić przy jemność chłopcu, a nie jej. Tymczasem Nicholas również doświadczał rozterek. Na gle zaczęło mu się wydawać, że Verena przyjęła jego zapro szenie wyłącznie z powodu brata i nie ma teraz ochoty na wspólne popołudnie. Jednak słowo się rzekło. Kto powiedział A, musi powie dzieć B. Nie był wprawdzie pewny, czy chce oczarować Ve renę, ale wspomnienie ławeczki w ogrodzie podtrzymywało go na duchu przez cały tydzień. - Nie masz ochoty towarzyszyć mi w tej sytuacji? - za pytał. Uśmiech, który towarzyszył temu pytaniu, sprawił, że pod Vereną znowu ugięły się kolana. Co takiego Nicholas Allen ma w sobie, że tak na nią działa? - A nie będziesz się nudził? - odparła pytaniem na py tanie. Nicholas uniósł kpiąco brwi. - Obiecuję, że nie będę się nudził, o ile ty również nie będziesz się nudzić. Jak wiem, wyjechałaś stąd na długie dziesięć lat, więc z pewnością znajdziemy coś interesujące go. Upływ czasu tak wiele zmienia. Moglibyśmy się przeje-
chać do Lynmouth moim małym morrisem. Nie ma w nim dużo miejsca, ale dobrze się spisuje w drodze, nawet jeżeli osiąga niezbyt zawrotne tempo. Przespacerowalibyśmy się po plaży, udając, że robimy to dla swoich dzieci. Verena roześmiała się. Rozmowa z Nicholasem wymyka ła się utartym konwencjom. Co za miła odmiana po banal nych konwersacjach, które prowadziła w Indiach! - Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam nad morzem. Czy muszę obowiązkowo założyć na głowę chusteczkę, zanim wejdę na plażę? Bo jeśli tak, nie wpuszczą mnie. Mam tylko maleńką, koronkową, dobrą dla pigmeja. Nicholas z powagą pokręcił głową i podjął żartobliwy ton. - Ach, nie, to mężczyźni muszą mieć chustki do nosa z zawiązanymi rogami. Będę też musiał podwinąć spodnie. A ty musisz mieć parasolkę i wyglądać, jakbyś spacerowała po Bond Street w Londynie, a nie po plaży, po kostki w wo dzie. - Nie wzięłam parasolki - westchnęła ze smutkiem Ve rena. - Nie szkodzi. Zafunduję ci przejażdżkę na osiołku, skoro nie masz parasolki. A teraz powinniśmy jechać, bo nie zdą żymy zrobić wszystkiego, co zaplanowałem. Wóz Nicholasa stał na dworze, przed zniszczoną szopą, zbyt małą, żeby mogła pomieścić w środku nawet małego morrisa. - Podobno Jesse trzymał w niej gołębie - powiedział Ni cholas, pomagając Verenie wsiąść do ciasnego samochodu, tak różnego od dawno już sprzedanego bentleya oraz tych drogich potworów, w których wygrywał wyścigi samocho dowe na torze w Brooklands. - Mógłbym ci z dziennikarską swadą opowiadać o uro-
kach tutejszych wrzosowisk oraz wybrzeża - zapewnił, kie dy ruszyli - obawiam się jednak, że znasz te tereny lepiej niż ja. Verena pokręciła głową. - Niestety, nie. Miałam zaledwie trzynaście lat, kiedy stąd wyjechaliśmy i wszystko, co wiem, wiem z różnych po wieści, które raczej trudno uznać za przewodnik turystyczny. - Raczej tak - przyznał Nicholas, zręcznie prowadząc swojego morrisa po nadzwyczaj wąskich i krętych drogach, obsadzonych po obu stronach żywopłotami. - Dlatego nie spodziewaj się, że jakiś romantyczny bohater wyskoczy na gle zza krzaka, ale może uda nam się zobaczyć sarny, a już z pewnością obejrzymy stada owiec, kiedy wyjedziemy na wrzosowiska. Tak też się stało. Owce były wszędzie - na drogach i na wrzosowiskach. Gapiły się na samochód i odbiegały w po płochu, kiedy Nicholas zmniejszył szybkość. - Nie chcemy pieczonego barana na kolację, prawda? Verena doszła do wniosku, że świetnie się bawi w towa rzystwie Nicholasa Allena. Opowiadał tyle ciekawych rze czy, nie będąc przy tym ani nudnym, ani pedantycznym. Kie dy nie udało im się zobaczyć saren, wymyślił zabawną histo ryjkę o koniokradach, którzy przyjechali z Dzikiego Zacho du, żeby kraść jelenie i sarny. - Myślałem o tym, żeby hodować dziczyznę na mięso wyznał Verenie, a ona właściwie nie wiedziała: czy żartował, czy mówił serio? - Odpowiednio przyrządzona dziczyzna jest wyśmienita. Kłopot polega na tym, że wszyscy przyrzą dzają ją jak wołowinę, a wtedy robi się twarda jak podeszwa. A nawet jeszcze twardsza - dokończył ponuro. - Szkoda, że nie ma z nami Jamiego - westchnęła Vere na. - Był taki zmartwiony, że ominie go wycieczka z panem
Smokiem, bo tak cię nazwał. Byłby zachwycony twoimi hi storyjkami. Powinieneś je spisywać. Nicholas spojrzał na nią enigmatycznym wzrokiem. - Za dużo czasu zajmuje mi prowadzenie „Gońca". Kie dy dojedziemy do Lynmouth i przejdziemy się po plaży, wje dziemy na górę kolejką do Lynton. Mógłbym napisać o tym artykuł do gazety. A także o paru innych letnich atrakcjach wybrzeży północnego Devonu. Verena nigdy w życiu nie jechała tą kolejką. Panna Prid ham zawsze kategorycznie się temu sprzeciwiała. „Nie wiadomo, kto może usiąść obok ciebie" - mówiła z posępną miną. „Może jakiś łobuz nie wiadomo skąd, gdzie panują straszliwe choroby. Mogłabyś coś złapać!" Panna Pridham uważała każde dziecko, które nie miało tego szczęścia, żeby się urodzić w Marlowe Court, za poten cjalne źródło chorób zakaźnych. Do Lynmouth pojechali przez Porlock, omijając Minehead, mały kurort okupowany przez starsze panie i emeryto wanych wojskowych, którzy nie mieli zwyczaju spacerować po plaży. - Nie moglibyśmy czuć się tam swobodnie - powiedział. Wybór takiej, a nie innej drogi oznaczał, że Verenę czeka ła dość przerażająca jazda przez Porlock i Countesbury Hill, gdzie liczne tablice ostrzegały kierowców przed niebez pieczeństwem. Nicholas również wspomniał, że jazda tamtą drogą wymaga wręcz rajdowej zręczności. Jak na wyścigach w Brooklands. - Piers startował kiedyś w Brooklands - wtrąciła Verena, żeby odwrócić uwagę od stromych wzgórz. - Ale ten sport mu nie odpowiadał. - Ach tak - rzucił sucho Nicholas. Nie zamierzał informować Vereny, że w czasach burzli-
wej młodości, zanim osiadł w West Bretton jako cnotliwy asystent, uważany był za jednego z najlepszych kierowców rajdowych w Anglii. Piers mógł więc tam go spotkać. Obawy Nicholasa znowu dały o sobie znać. - Tak - przytaknęła Verena. - Woli polo, chociaż ostat nio grywał raczej rzadko. - Może go nie stać - stwierdził Nicholas. Verena zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie wydaje mi się, żeby brakowało mu pieniędzy. John Webster sugerował zupełnie coś innego, jednak Ni cholas nie chciał omawiać z Vereną niepewnej sytuacji finan sowej Piersa. Wjeżdżali do Lynmouth, właśnie mijali dom, w którym przez krótki okres mieszkał poeta Shelley. Zaparkowali przed „Wschodzącym Słońcem", skąd roztaczał się widok na za toczkę, gdzie cumowały małe jachty i łódki. Samo Lynmouth było spokojnym miasteczkiem. Zjeżdżało się tu lepsze towa rzystwo. Zgodnie z obietnicami Nicholasa, oferowało ono jednak pewne atrakcje również i tym, którym nie wystarcza ły spacery po promenadzie dla zadania szyku. Trafili akurat na porę przypływu, więc osiołki odpoczy wały w stajenkach. - Trudno - westchnął Nicholas. Usiadł na kamienistej plaży, zdjął buty i skarpetki, po czym podwinął spodnie. Zabrał ze sobą dwa duże ręczniki, tak że Verena mogła zadośćuczynić skromności niewieściej i owinąć się jednym z nich, kiedy zdejmowała pończochy. A potem ręka w rękę maszerowali kamienistą plażą, a krzykliwe mewy zataczały kręgi nad ich głowami. Verena miała na zawsze zapamiętać to słoneczne popołud nie. Spacerowali po plaży, a potem grali w piłkę, którą Ni cholas przyniósł z samochodu oraz w pewną odmianę kry-
kieta starą, tenisową rakietą. Były to wszystko rozrywki nie przystające damie, których panna Pridham oczywiście nie pochwalała, więc teraz Verena bawiła się jak dziecko. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, by Piers zechciał tak spędzić czas. „Typowa turystka!" - wykrzyknąłby z pogar dą. „Zachowujesz się jak typowi, jednodniowi turyści!" Co by powiedział o Nicholasie, kiedy ten poszedł do kio sku po lody w wafelkach, które potem lizali, spacerując brze giem morza, wolała nawet nie przypuszczać. - Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, trzy lata temu, odkryłem, że lody smakują najlepiej, kiedy się je zjada w ten sposób - powiedział Nicholas, wręczając Verenie jej porcję. - Popatrzył na rozradowaną, zarumienioną twarz dziewczy ny, i zapytał: - Dobrze się bawisz? - O tak - odpowiedziała, oblizując topniejącego błyska wicznie loda. - Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy się tak dobrze bawiłam. Szkoda tylko, że nie ma z nami Jamiego. - Ja też żałuję. Dopiero z gromadką dzieci można w peł ni docenić uroki wyprawy nad morze. Zresztą, my sami za chowujemy się jak dzieci. - Jako dziecko nigdy się tak nie zachowywałam - wyzna ła Verena. - Nie było mi wolno. Moja guwernantka autory tatywnie rozstrzygnęła, co przystoi, a co nie i nie dopuszcza ła w tym względzie żadnych dyskusji. - Całe szczęście, że jej tu nie ma. - Nicholas zerknął na zegarek. - Skoro mamy magiczną godzinę czwartą, proponu ję, żeby wsiąść do kolejki i wjechać na górę, do Lynton, tej elegantszej części uzdrowiska, i spożyć podwieczorek w sposób, który zadowoliłby pannę Pridham... bo tak ona się nazywa, prawda? - Bardzo bym chciała. Widoki muszą być równie wspa niałe, jak te, które podziwialiśmy z samochodu na Countes-
bury Hill, za to podróż zapewne o wiele mniej niebezpiecz na. - Racja - przyznał Nicholas. - Wobec tego ruszajmy. Jeden z wagoników właśnie zjechał na dół i grupka chęt nych czekała, aż wysiądą poprzedni pasażerowie. - Jak to działa? - zainteresowała się Verena. - Hydraulicznie - odparł Nicholas, który już układał w myślach swój artykuł. - Wagonik na górze ma pełen bak wody, a nasz jest pusty, więc kiedy zwalnia się hamulce, wa gonik z góry opada w dół, a nasz unosi się do góry. Verena ku swemu zdumieniu stwierdziła, że Nicholas podoba jej się bez względu na to, czy żartuje, czy jest poważ ny. Przyglądała mu się uważnie, zastanawiając się, co skło niło tak błyskotliwego i uzdolnionego młodego człowieka do osiedlenia się w sennym, prowincjonalnym West Bretton. Posiadał rozległą wiedzę, pochwały Webstera miały realne podstawy. Czemu więc Nicholas Allen tkwił w tej zapadłej dziurze? Wsiedli do wagonika i Nicholas doradził Verenie, żeby stanęła z tyłu, bo stamtąd roztacza się najlepszy widok na Lynmouth. Miał, oczywiście, rację. Kiedy wagonik zaczął się podnosić, wskazał na spływającą z pobliskich wzgórz rzekę Lyn, od której miejscowość wzięła swoją nazwę. - To chyba najładniejsza rzeka, jaką można zobaczyć powiedział - a ponieważ spływa do morza tak stromo, tutej szej okolicy nie grożą powodzie. W połowie drogi minął ich wagonik, zjeżdżający na dół. Verena zajęta podziwianiem panoramy zauważyła go w ostatniej chwili i cicho krzyknęła. Nicholas szarmancko otoczył ją ramieniem i pocałował w rozgrzany policzek. - Jak miło! - roześmiał się, po czym znowu ją pocałował. - To ten wagonik wypełniony wodą. Jadąc na dół, wypycha nas do góry. Wyjaśnienie zostało wygłoszone w taki sposób,
żebym mógł połączyć przyjemne z pożytecznym. A przyje mność ma polegać na tym... - Tu pocałował ją w policzek po raz trzeci. - Priddie powiedziałaby, że zachowujemy się jak służba na wychodnym - zauważyła Verena. - Pewnie tak, ale dlaczego tylko oni mogą się dobrze ba wić? Pomyśl, ile tracimy w imię tak zwanej etykiety i jej sztywnych reguł. A gdzie radość życia? W tej odpowiedzi coś Verenę zaintrygowało, ale dopiero później uświadomiła sobie, że Nicholas użył zaimka „my", jakby sam również należał do uprzywilejowanej klasy. Kiedy wagonik znalazł się na górze, wysiedli, trzymając się za ręce. Priddie oczywiście byłaby bardzo zgorszona. Przy wąskiej uliczce znajdowało się kilka herbaciarni. Wszystkie miały duże okna zasłonięte czyściutkimi, nicianymi firankami. Nicholas skierował Verenę do jednej z nich, nazwanej „Piwniczka Peg", w której już kiedyś gościł. Za mówili earl greya i babeczki z bitą śmietaną i dżemem, a po tem długo rozmawiali o książkach, które przeczytali albo akurat zaczęli czytać. - To są właśnie zalety życia na wsi, że ma się dużo czasu na lekturę - powiedział Nicholas, zamawiając drugi czajni czek herbaty i kolejną porcję babeczek. - Mam skandaliczny apetyt - wyznał. - Mama mówiła, że to dlatego, iż jestem taki duży. Ojciec wolał uważać mnie za łakomczucha. - A które z nich miało rację? - zapytała Verena poważ nym tonem, ale z figlarnym błyskiem w oczach. Odniosła wrażenie, że mówił o ojcu ze smutkiem, dlatego postanowiła go rozweselić. - Chyba oboje. Kiedy jestem bardzo głodny, zaczyna mnie boleć głowa. Felczer w West Bretton okazał się znacz nie milszy niż mój londyński doktor. Powiedział, że to może
mieć coś wspólnego z cukrem we krwi. No i oczywiście jest to wspaniałe usprawiedliwienie, ilekroć mam ochotę się ob jadać. Przy tym wszystkim nie jest gruby, pomyślała Verena. Wprost przeciwnie. Emanowała z niego siła, która byłaby nawet onieśmielająca, gdyby nie to, że Nicholas miał takie pogodne usposobienie. Zwróciła też uwagę, że mówiąc o le karzach, wspomniał, iż mieszkał przedtem w Londynie. Wkrótce przyniesiono im kolejne zamówienie, a Verenie należy przypisać poważny udział w tym, że szybko się z nim uporali. Od lat nie czuła takiego apetytu i nie omieszkała po wiedzieć o tym Nicholasowi. - Słońce, morze i śmiech mogą zdziałać cuda - odparł Nicholas. Zapłacił rachunek i dał hojny napiwek ładniutkiej kelner ce. Najwyraźniej podbił ją swoim magnetycznym wdzię kiem, bo trudno było przypisać powodzenie u kobiet raczej dyskusyjnej urodzie Nicholasa. Poza tym Verena zdążyła się już przekonać, że uroda nie oznacza automatycznie dobrego charakteru czy bystrego umysłu. Przy tej samej uliczce natknęli się na sklep z nowymi i starymi książkami. - Wejdźmy - zaproponował Nicholas. - Może znajdzie my jakieś skarby. Skarby czy nie, sklep był wypakowany książkami od pod łogi po sufit. Nicholas odkrył pierwsze wydanie jednej z wczesnych powieści Johna Galsworthy'ego, a Verena zna lazła Małe kobietki, które uwielbiała w dzieciństwie, a które zaginęły gdzieś podczas licznych przeprowadzek. - Nie czytałam ich od lat. Ciekawe, czy teraz też urzekną mnie swoim ciepłem? Nicholas wygrzebał jeszcze wczesną powieść Rafaela Sa-
90
batiniego Bardelys Wspaniały i dorzucił ją do już wybranych książek. W jednym z kącików Verena natknęła się na stolik z lite raturą dziecięcą i znalazła coś, co postanowiła przywieźć Ja miemu na pocieszenie. Książka została napisana przez nowe go, popularnego autora powieści dla dzieci, piszącego pod pseudonimem Merlin. Był to dalszy ciąg ulubionej książki Jamiego Lękliwy smok, zatytułowany Smocza gromada. Na okładce olbrzymi, kolorowy smok z pierścieniem w szpo nach rozpościerał szeroko skrzydła. - Och, popatrz! - wykrzyknęła Verena. - Muszę to kupić Jamiemu! Nicholas podszedł do niej i wziął z jej rąk książkę. - Jesteś pewna, że mu się spodoba? - zapytał. - Czy mu się spodoba? On będzie zachwycony! Lękliwy smok to jego ulubiona książka. A wprost uwielbia ten frag ment, kiedy biedny smok wraca do domu z podkulonym ogo nem i postanawia opisywać wyczyny innych. - Skoro tak, trzeba ją dodać do naszej gromadki - powie dział Nicholas z zagadkowym wyrazem twarzy. - Jeszcze jedna i nasz morris nie ruszy z miejsca - dodał, bo zdążyli już zgromadzić naprawdę imponujący stos. Nadeszła pora, żeby wracać do Lynmouth. Zapłacili za chwyconemu księgarzowi, wzięli paczki i wrócili do kolejki, by zjechać na plażę. Tym razem stanęli z przodu wagonika, chcąc jak najlepiej widzieć osadę w dole. Przez całą drogę Verena zastanawiała się, dlaczego ich wagonik opuszczał się, chociaż mieli pusty bak. Skąd brała się ta woda? Kiedy zjechali na sam dół, doszła do wniosku, że skoro przez całe popołudnie sprzeniewierzała się zasadom dobrego wychowania, które Priddie wpajała jej przez całe la ta, może iść teraz na całego.
Patrząc na wsiadających, powiedziała: - Jeżeli mi wyjaśnisz, dlaczego nasz wagonik, który miał pusty zbiornik, kiedy wjeżdżaliśmy do góry, mógł potem zje chać na dół, pozwolę się pocałować. Więc jej wyjaśnił - a potem pocałował. Ten pocałunek jak gorąca pieczęć zamknął ich wspólne popołudnie. Nicholas bowiem uznał, że nie wystarczy mu ca łus w policzek. Odstawił paczki, wziął Verenę w ramiona i pocałował tak naprawdę - ku uciesze wszystkich widzów, z wyjątkiem jednej osoby. Czemu ta smarkula Marlowe'ów może mieć Nicholasa Allena, a ja nie? - myślała, patrząc na nich z zazdrością. I jeszcze śmie się z nim publicznie całować!
ROZDZIAŁ PIĄTY Tego samego popołudnia Torry Longthorne rozmyślała o swoim marnotrawnym synu. Minęły już prawie trzy lata, odkąd Nicholas zniknął bez wieści. Na początku oboje z Ge rardem spodziewali się, że szybko wróci, skruszony, obiecu jąc poprawę. Zazwyczaj tak bywało, dlatego też mieli na dzieję, że i tym razem nie przyjdzie im czekać zbyt długo. Tymczasem mijały dni, miesiące i lata, a Nicholas nie po jawiał się, żeby prosić o wybaczenie. Dręczony wyrzutami sumienia Gerard, którego intencją nie było przecież wyga niać syna z domu, wynajął w końcu prywatnego detektywa, żeby spróbował go odszukać. Jednak po kilku miesiącach detektyw zrezygnował, oświadczając, że dalsze poszukiwania byłyby tylko wyrzuca niem pieniędzy. Jedyną rzeczą, jaką udało mu się namierzyć, był bentley Nicholasa. Nowy właściciel samochodu zamie szkały w Chelsea skierował detektywa do dilera, od którego kupił ten wóz. Niestety, sprzedawca potrafił powiedzieć tyl ko tyle, że nabył bentleya, w fatalnym zresztą stanie, wraz z kilkoma innymi wozami od jakiegoś ciemnego typa z Midlands. Człowiek ów wkrótce potem zniknął bez śladu. Zakupu dokonano około roku po wyjeździe Nicholasa z Padworth. Zatem Nicholas, hipotetycznie zakładając, mógł w tym okresie bentleya sprzedać. Mógł też mieszkać na te renie Midlands. Ale nie musiał.
Londyńscy przyjaciele nie widzieli Nicholasa ani nie ukrywali. Po prostu wszelki słuch po nim zaginął. Kamienicznik, od którego wynajmował mieszkanie na Half Moon Street, wiedział tylko tyle, że dwa tygodnie po wyprowadzce lokatora ciężarówka zabrała z mieszkania wszystkie jego rzeczy, ale kierowca nie chciał zdradzić nowego adresu. W banku, w drodze wyjątku, Gerard uzyskał poufną in formację, że od dnia zniknięcia pan Nicholas Allen Schuyler nie podjął z głównego konta ani pensa z odziedziczonych po Schuylerach milionów. Podjął za to skromną sumkę z drugie go konta dzień po wyjeździe z Padworth, i była to ostatnia dyspozycja. I detektyw, i Gerard stwierdzili, że gdzie by się nie zwró cili, zawsze trafiali w ślepy zaułek. To samo powtórzył Ge rard zbolałej Torry. - Pewnie zmienił nazwisko. Mogę tylko mieć nadzieję, że znalazł jakąś pracę, bo pieniądze, które wziął z konta, nie mogły mu wystarczyć na długo. Ale jaką pracę? Przecież on nie miał żadnego fachu. - A więc to tak - głucho powiedziała Torry. - Umarł dla nas, zgodnie z obietnicą. - Nigdy mu tego nie wybaczę, że tak okrutnie cię potrak tował! - wykrzyknął Gerard. - Jak można tak po prostu znik nąć!? Wiem, że byłem dla niego surowy, ale sobie na to za służył. - To moja wina, Gerardzie. Powinnam bardziej zdecydo wanie stanąć po jego stronie. On musiał się domyślić, że nie zrobiłam wszystkiego, co mogłam. - Zawahała się. - Sądzę, że ma znacznie silniejszy charakter, niż nam się wydawało. Jest bardzo do ciebie podobny. - Westchnęła. - Chciałabym tylko wiedzieć, czy jest cały i zdrowy. Z jakichś dziwnych przyczyn tego pięknego, letniego dnia
myślała o nim nieustannie. Może to Padworth przypominało jej, że zbliża się coroczny zjazd klanu, na którym znowu nie będzie Nicholasa? Cóż, nie pora na próżne żale. Czasu nie da się już cof nąć. Do pokoju weszła panna Thorne, sekretarka Gerarda. - Lord Longthorne poprosił, by panią zawiadomić, iż przyszła paczka z książkami od Harrodsa. Jest w jego gabi necie. - Och, to wspaniale! - ucieszyła się Torry. Rozpakowy wanie książek pomoże jej oderwać myśli od losów najmłod szego syna. - Kiedy przyjadą państwo Havilland, powiedz im, że zaraz do nich dołączę. - Gis mieszkał wraz z rodziną w pobliżu Padworth, a ich weekendowe wizyty były zawsze mile widziane. Panna Thorne otworzyła już paczkę. Na wierzchu leżały książki dla dzieci, które Torry zamówiła z przysłanego przez Harrodsa katalogu. Znajdowała się wśród nich książka zaty tułowana Lękliwy smok Merlina, którą mały Brant zażyczył sobie na urodziny. Torry uśmiechnęła się ze smutkiem. Tytuł znowu przypo mniał jej Nicholasa. Czuł się zawsze taki szczęśliwy wśród małych siostrzeńców i bratanków. Otworzyła książkę. Ilu stracje były czarująco proste. Ich autor musiał kochać ten te mat. Ale to tekst przykuł uwagę Torry. Przypomniała sobie, że tamtego nieszczęsnego popołudnia Nicholas opowiadał maluchom bajkę o lękli wym smoku, a oto miała teraz przed sobą jego słowa i je go żarty...! Nie, to niemożliwe! To chyba sen. A potem jeszcze coś sobie przypomniała. Poszła na górę do małego pokoiku obok swojej sypialni i wyjęła z szuflady teczkę, do której od lat
nie zaglądała. Na okładce widniało imię Nicholasa, wypisane jego dość dziecinnym jeszcze pismem. Otworzyła ją i wyjęła kilka wykonanych tuszem rysun ków roślin, drzew i zwierząt. Były to ledwie wprawki, miały jednak już ten szczególny klimat, jakim tchnęły ilustracje w książce, którą ze sobą przyniosła. Teraz przypomniała sobie, że Nicholas chciał iść do szko ły plastycznej. „Nie mogę się zdecydować - wyznał matce, kiedy miał trzynaście lat - czy chcę zostać wielkim pisarzem, czy wielkim malarzem. A może mógłbym zostać i tym, i tym?" Co stało się z jego ambicjami? Padły pod ciężarem trady cji nakazującej męskim potomkom Schuylerów robić coś zu pełnie innego. Czy to możliwe, że ten Merlin to jej zaginiony, marnotrawny syn? Znalazła adres wydawcy na odwrocie strony tytułowej, po czym zamówiła międzymiastową rozmowę z Londynem. Ni czego nie straci, a może wiele zyskać, jeżeli zapyta, kim na prawdę jest ten Merlin? I znów kolejny ślepy zaułek. Na dźwięk nazwiska lady Longthorne połączono ją z samym prezesem, który z żalem poinformował, że nie może podać ani nazwiska, ani adresu Merlina. Nie tylko wydawnictwo ściśle przestrzegało zasady utajnienia danych, ale również sam Merlin wydał w tej spra wie kategoryczne dyspozycje, zabraniając ujawnić nawet swoją płeć. Torry nie chciała przedwcześnie zdradzać powodów, dla czego tak bardzo zależy jej na tej informacji. Pocieszyła się w każdym razie myślą, że, być może, to Nicholas napisał i zilustrował tę książkę, co oznaczałoby, że dobrze mu się po wodzi.
Odłożyła słuchawkę i zeszła na dół. W holu natknęła się na Gisa Havillanda, który właśnie przyjechał i zostawił ro dzinę w ogrodzie, a sam przyszedł, żeby złożyć kuzynce swoje uszanowanie. Gis znany był z doskonałych manier. Z miejsca też zorientował się, że wydarzyło się coś szcze gólnego. - Co się stało, ciociu Torry? Nie mogła podzielić się z nim swoimi domysłami, bo oba wiała się, że uzna ją za osobę niemądrą, która usiłuje do szukać się związku z Nicholasem tam, gdzie żadnego związ ku nie ma. Z oczyma pełnymi łez powiedziała: - Myślałam o Nicholasie. Powiedz mi, Gis, czy on kie dykolwiek mówił ci coś, z czego można by wywnioskować, dokąd się wybierał? Gis z żalem pokręcił głową. - Nie, ciociu Torry. Myślę, że kiedy ze mną rozmawiał po raz ostatni, sam jeszcze tego nie wiedział. - Och, Gis, gdybym mogła mieć pewność, że jest cały i zdrowy. Jak myślisz, gdzie on teraz jest i co robi? Gis zawahał się. - Ciociu Torry, naprawdę nie mam pojęcia. Ale przeczu cie mówi mi, że wiedzie mu się dobrze i jest szczęśliwy. A przecież tylko o to chodzi. Więc jego intuicja coś mu podpowiadała. Torry wiedziała jednak, że zawsze były to tylko ogólne sugestie. - Na ile go znam - ciągnął Gis - i nie ma to nic wspól nego z moją intuicją, mogę powiedzieć, że jednego jestem pewny. Nicholas nienawidził wszelkich protekcji. Dlatego cokolwiek teraz robi, nie ma to żadnego związku z pozycją i nazwiskiem Schuylerów. Chce polegać wyłącznie na sobie i realizować swoje własne cele, dlatego zatarł za sobą wszel kie ślady.
- Mam rozumieć, że nie chce, żebyśmy go znaleźli? - Właśnie, chociaż jest to tylko moje przypuszczenie. Myślę, że wróci do domu, kiedy sam do tego dojrzeje. Torry przycisnęła do piersi książkę i teczkę. - Czyli uważasz, że nie powinniśmy go szukać? - Decyzja należy do ciebie, ciociu. Każdy musi sam de cydować o swoich sprawach. Nie powiem Gerardowi o moich podejrzeniach, pomyśla ła Torry. Gotów uznać, że jestem głupia. Poproszę go raczej, żeby wznowił poszukiwania, bo może uda się znaleźć coś, co naprowadzi nas na ślad Nicholasa, a co zostało wcześniej przeoczone. Jeżeli można wierzyć Gisowi, nie ma powodów do większych obaw. A jeżeli to Nicholas jest Merlinem, au torem i ilustratorem tej książki, mogę mieć nawet powody do radości. Gis miał rację. Nicholas był tego popołudnia bardzo szczęśliwy, podobnie jak Verena. Po wyjściu z księgarni i za pakowaniu skarbów do morrisa zaproponował Verenie spacer do jednego z najpiękniejszych miejsc widokowych w Lyn mouth - Watersmeet. Verena spojrzała z niepokojem na zegarek. - Mamy jeszcze dość czasu? Nie powinniśmy już wracać do West Bretton? - Masz tam jakieś pilne zajęcia? - zapytał uprzejmie Ni cholas. - Nie, raczej nie. - Może wobec tego przedłużymy naszą miłą wycieczkę aż do wieczoru? Moglibyśmy wyjechać z Lynmouth koło wpół do szóstej, a po drodze zatrzymać się przy jednym z pu bów, żeby się napić cydru i skosztować zapiekanki. Co ty na to?
Cydr i zapiekanka, wieczorem, w wiejskim pubie, z mło dym mężczyzną, którego prawie nie znała! Co by Priddie po wiedziała na tak skandaliczne zachowanie panienki Marlowe z Marlowe Court? - Wszyscy się spodziewają, że wrócę na kolację - oznaj miła i z miejsca zdała sobie sprawę, jak słabo to zabrzmiało. - Nawet nie wiedzą, dokąd pojechałam. Nie mówiłam niko mu, bo myślałam, że wrócę do domu, gdy tylko ci powiem, że Jamie jest chory. - Całe szczęście, że nie wróciłaś - powiedział Nicholas. - Dzięki tobie miałem taki piękny dzień. Jeżeli chcesz, mo żesz zadzwonić stąd do Marlowe Court i uprzedzić, że nie wrócisz na kolację. Etykiecie stanie się zadość - dorzucił z lekką drwiną. Verena spłonęła rumieńcem. - Musisz mnie uważać za głuptaskę... - Nie, ale myślę, że powinnaś dla odmiany zrobić coś, na co sama masz ochotę, a nie zawsze tylko poświęcać się dla innych. Wybacz, jeżeli moja szczerość cię uraziła. - Ależ zrobiłam coś, co chciałam. Następnego dnia po tamtej proszonej kolacji odrzuciłam oświadczyny Piersa, chociaż dziadek i cała rodzina chcieli, żebym za niego wy szła - wyznała spontanicznie Verena. - No, muszę przyznać, że to imponujący początek. Tylko tak dalej! Zapraszam na zapiekankę, żeby to uczcić! Moje gratulacje, że odrzuciłaś tego nadętego bufona. Wszystko wskazuje na to, że byłby okropnym mężem dla przyzwoitej dziewczyny, takiej jak ty. O, tu jest budka telefoniczna. - Ale co mam im powiedzieć? Jak wytłumaczyć...? - W ogóle się nie tłumacz. Nie jesteś już dzieckiem. - Ni cholas uśmiechnął się. Nie mógł jej powiedzieć, jak bardzo ich wyprawa różniła się od wycieczek z Isobel Playfair czy
Daisy Goring. Kiedy po raz pierwszy wybrali się sam na sam z Daisy, musiał ją niemal siłą wypychać do domu. Było coś niesłychanie odświeżającego w czarującej niewinności Vere ny i jej nastawieniu, żeby zachowywać się przyzwoicie. Należało jednak przedstawić jakieś wyjaśnienie. Odebrała Chrissie i z miejsca zasypała Verenę gradem pytań, jakby by ła co najmniej głównym inkwizytorem. - Czemu nie wrócisz do domu na kolację? Gdzie jesteś? Co robisz? Miałam nadzieję, że wieczorem zajmiesz się Ja miem, bo chciałam się wybrać z wizytą do Playfairów, a Priddie jest wykończona. Ona też na ciebie liczyła. Niewiele brakowało, a Verena by uległa. Tylko widok Ni cholasa, który stał za szybą z uniesionym do góry kciukiem, powstrzymał ją przed natychmiastową kapitulacją. - Przepraszam, Chrissie - skłamała w desperacji - ale źle cię słyszę. Jakieś zakłócenia na linii. Och, skończyły mi się drobne - dorzuciła, przerywając w połowie potok słów macochy. Kiedy wyłoniła się z budki, lekko zaczerwieniona, Nicho las nagrodził ją kolejnym pocałunkiem. - Widziałem, że nie poszło ci lekko. Na kogo trafiłaś? Na wściekłą macochę, która na wieść o tym dostała szału? - Tak. Przerwałam jej, a na dodatek ją okłamałam. De prawujesz mnie, Nicholasie Allenie. - To cudownie! Odrobina deprawacji jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Wszelkie kłopoty biorą się dopiero z przesady. A teraz w drogę, do Watersmeet! Nie powinna się śmiać, a jednak się roześmiała. Para piw nych oczu i cięty język doszczętnie ją rozbrajały. On był ta ki... taki... Nie potrafiła znaleźć stosownego słowa. Reszta dnia minęła jak podniecający sen. Watersmeet, zgodnie z tym, co twierdził Nicholas, było piękne. Siedzieli
wśród skał, pod drzewami, patrząc na wodospad. I nawet je żeli ramię Nicholasa otoczyło talię Vereny, a ona oparła gło wę na jego ramieniu, nawet jeżeli się pocałowali, to co w tym złego? Z Nicholasem bawiła się znacznie lepiej niż kiedykolwiek z majorem Rogerem Goughem. Naprawdę powinna być wdzięczna Chrissie za to, że go wtedy uwiodła. A co robił teraz Nicholas? Czy starał się ją uwieść? Bo jeśli tak, to chy ba powinna go powstrzymać? Tyle tylko, że nie miała naj mniejszej ochoty powstrzymywać go przed czymkolwiek. Koniec końców, to Nicholas zapanował nad emocjami. Oddawała mu się tak szczerze i bez reszty, że pokusa doprowadzenia tego do końca była niemal zbyt silna. Kiedy jednak spojrzał na jej delikatną twarz, na przymknięte oczy i słodko rozchylone usta, poczuł, że nie może pogwałcić jej niewinności. - Nie - powiedział, odsuwając się lekko. - Na razie wy starczy. Jutro też jest dzień, jak mawiała moja niania, kiedy zabierała mi cukierki. Jesteś czarodziejką, Vereno. Nie masz nawet pojęcia, jak twoje czary działają na takiego nędznego śmiertelnika jak ja. - Żartujesz sobie ze mnie. Roger mówił... - Urwała. - Kto to jest Roger? Może powinienem też zapytać, co mówił ten Roger? Ale nie musisz odpowiadać, jeżeli nie chcesz. - Chcę. - Uczciwość nakazywała Verenie odpowiedzieć na to pytanie. - Roger był moim... znajomym. Mówił, że jestem ozięb ła, dlatego chyba żartowałeś, kiedy mówiłeś, że... - Umilkła, zawstydzona. - Wybacz mi, moja nieśmiała czarownico, ale odnoszę wrażenie, że otaczają cię same patentowane osły.
Verena roześmiała się. Pamiętała Rogera jako człowieka przekonanego o swojej niezwykłej atrakcyjności. Jednak je go pocałunki nie robiły na niej większego wrażenia. A Ni cholasa tak. Dlaczego? - Jeżeli ja jestem czarodziejką, ty jesteś chyba czaro dziejem. - Czyli jesteśmy stworzeni dla siebie. - Nicholas znowu ją pocałował. - Czy w ten sposób flirtujesz ze wszystkimi dziewczęta mi? - zapytała bez tchu, kiedy oderwał usta od jej ust. - Od trzech lat już nie - zapewnił dość enigmatycznie. - Widzisz, jaki spotkał cię zaszczyt? - Wstał i podał jej rękę. - Pora już iść. Powóz czeka, o ile czarownica zechce zrezyg nować ze swej miotły. - Sprawiasz mi zawód. Myślałam, że machniesz czaro dziejską różdżką, powiesz abrakadabra i od razu znajdziemy się w pubie na wrzosowiskach. - Gdyby tylko życie mogło być takie proste. Ale mamy przynajmniej morrisa, który zawiezie nas gdzie trzeba. Pub okazał się rzeczywiście tak uroczy, jak to Nicholas opowiadał. Zapiekanka była pyszna, Nicholas namawiał też Verenę, żeby się napiła cydru. - To nie to samo, co sprzedają w butelkach - powiedział. - To prawdziwy cydr. W dużych ilościach jest zabójczy, cho ciaż smakuje jak zwykła lemoniada. Podają go nieświado mym niczego turystom, a potem śmieją się z nich w kułak, kiedy nieszczęśnicy się upiją! Cydr smakował wybornie i Verena stwierdziła, że wcale nie wydaje jej się niebezpieczny. - Oho, widzę, że trafiłem na prawdziwą koneserkę! W takim razie, musisz mi wierzyć na słowo. Już i tak niedobrze, że z mojej winy wrócisz późno do domu. A co by się dopiero
działo, gdybyś wróciła wstawiona? Ten twój nadęty paw go niłby za mną z batem. Verena dawno tak się nie śmiała. Tylko błysk w oczach Nicholasa zdradzał, że żartuje. Roger traktował ją zawsze z powagą podszytą pobłażaniem, Piers był obłudny i spra wiał wrażenie, jakby wyświadczał jej łaskę. Po kolacji Nicholas pokazał Verenie nową grę - coś w ro dzaju małych kręgli, a ona okazała się bardzo pojętną uczen nicą. W jednym rogu goście grali w strzałki i Nicholas obiecał, że nauczy ją następnym razem, kiedy znów tu przyjadą. Wła ściciel znał Nicholasa, zwracał się do niego per Nick i po wiedział, że tym razem są jego gośćmi. Zauważyła też, że Nicholas nalał sobie tylko jedną szklankę cydru i nawet nie wypił wszystkiego. I znowu pomyślała o Piersie, który nie znał w tym względzie umiaru. Kiedy wracali do Marlowe Court, reflektory morrisa wy dobywały z gęstniejącej ciemności wysokie żywopłoty ros nące wzdłuż wąskiej drogi. Verena przypomniała sobie podobną scenę z jednej z romantycznych powieści Dornforda Yatesa, której bohater, Berry, przemierzał swoim samochodem francuską prowincję. Powiedziała o tym Nicholasowi, a on się roześmiał. - Powinienem się domyślić, że lubisz powieści Yatesa. Ich akcja jest wprawdzie mało prawdopodobna, za to Berry to postać z krwi i kości. - Ty mi go przypominasz - powiedziała Verena. - O Boże, nie! Jak ja, skromny pomocnik Johna Webste ra, mógłbym się z nim równać? Przecież on wiódł światowe i ekscytujące życie, obracając się wśród złodziei klejnotów, szmuglerów i międzynarodowych szajek. A sensacyjne wydarzenia w West Bretton to kradzieże rasowych psów!
- Mieliśmy przecież ostatnio kilka włamań w okolicz nych rezydencjach - przypomniała Verena. - To prawda. Ale to tylko wyjątek, który potwierdza re gułę. To stwierdzenie zamknęło konwersację, ale nie zapadła krępująca cisza. Wprost przeciwnie. Nicholas cicho nucił jedną z piosenek Noela Cowarda. Verena przyłączyła się do niego i podpowiadała mu słowa. Każde z nich pomyślało w duchu, że oto mija jeden z najprzyjemniejszych dni w ich życiu. Kiedy dojechali do Marlowe Court, Nicholas zatrzymał morrisa przed rzędem doryckich kolumn i pomógł Verenie wysiąść. - Wejdź, proszę - powiedziała. - Zasłużyłeś na filiżankę herbaty po tym, jak mnie przez cały dzień woziłeś. Ale Nicholas pokręcił głową. - Dziękuję, może innym razem. Obawiam się, że ten twój napuszony paw nie byłby zachwycony, gdyby mnie tu zoba czył. A ja z całą pewnością nie mam ochoty go teraz oglądać. Tak naprawdę nie przyjął zaproszenia dlatego, że nie chciał swoją obecnością prowokować sceny, która mogłaby popsuć wspomnienia tej miłej wyprawy. Po dniu spędzonym z Vereną doszedł do wniosku, iż jest ona na tyle silna, że po trafi sama rozgrywać swoje bitwy, chociaż na początku wy dawało mu się, że daje się wszystkim wykorzystywać, z Chrissie na czele. Verena spodziewała się, że Nicholas zechce pozwolić so bie na jakieś poufałości. W przeszłości miała okazję spotkać się z podobną natarczywością. Tymczasem on zachował się bardzo poprawnie. Nachylił się i cmoknął ją w czubek nosa, dodając: - Dobranoc, słodka czarodziejko. Spij dobrze. I pamiętaj
o mnie w swoich snach. - Po czym wsiadł do samochodu i odjechał. Verena patrzyła za nim, póki światła morrisa nie zniknęły w ciemności, a potem wyjęła klucz i weszła do domu. Nor malnie byłaby zadzwoniła, ale tym razem chciała niepostrze żenie przemknąć się do swojego pokoju. Zależało jej zwła szcza na tym, żeby uniknąć spotkania z macochą. Niestety, nie udało się! Kiedy szła na palcach przez hol, drzwi do salonu otworzyły się i stanęła w nich Chrissie. - Jesteś nareszcie! - powiedziała, patrząc na nią wzro kiem bazyliszka. - Zastanawialiśmy się już, czy w ogóle za mierzasz wrócić na noc. Sir Charles ciągle o ciebie pytał. Martwił się, kiedy nie zjawiłaś się na kolacji. Wejdź i z nim porozmawiaj. Była to ostatnia rzecz, na jaką Verena miała teraz ochotę. Konfrontacja z arbitrami jej świata zniszczy wspomnienia tak pięknego dnia. Jednak dobre maniery i nauki wszczepio ne przez dziadków, rodziców i guwernantki nakazywały jej sprostać ich wymaganiom. Mogła lekceważyć Chrissie, ale nie sir Charlesa. Poszła wobec tego za Chrissie do salonu, gdzie oprócz ro dziny zastała również gości. Piers, wsparty jak zwykle o ko minek, rozmawiał z Daisy Goring, obecnie Champernown, oraz jej mężem Gilesem. Na widok Vereny wszyscy unieśli brwi. Pewnie zaszokował ich jej wycieczkowy strój. - Moje drogie dziecko - powiedział sir Charles - mar twiliśmy się wszyscy o ciebie, kiedy Chrissie poinformowała nas, że nie wracasz na kolację. Jadłaś coś? Mam zadzwonić po lokaja? - Nie, dziękuję, dziadku. Już jadłam. Chrissie nie omieszkała wtrącić swoich trzech groszy. - Naprawdę? A gdzie? Daisy wspomniała, że widziała cię
z Nickiem Allenem w Lynton. - Zerknęła z ukosa na teścia, żeby sprawdzić, jak przyjął tę pikantną rewelację. - Widziała też, że całowałaś się z nim na ulicy, nie podejrzewałam cię o takie plebejskie upodobania. Ale cóż... to oczywiste, że wolałaś się z nim wymknąć, niż pomóc mi przy chorym dziecku. Ciekawe, jak też spędziłaś wieczór, skoro tak śmiało poczynałaś sobie za dnia? Bomba, rzucona pomiędzy zgromadzone towarzystwo, od niosła spodziewany skutek. Sir Charles chrząknął głośno, po czym spojrzał z wyrzutem na swoją marnotrawną wnuczkę. - Ha! Więc ten subiekt ma na swoim koncie kolejny pod bój ! - wycedził Piers. - Vereno! - wykrzyknęła panna Pridham. - Jak mogłaś! A Daisy i jej mąż pokiwali znacząco głowami. - Nie musisz się zastanawiać, co robiłam tego wieczoru, Chrissie, bo sama chętnie ci to powiem. Zjadłam kolację z Nicholasem Allenem w małym, przyjemnym pubie na wrzosowiskach. Mogę ci polecić zapiekankę oraz domowy cydr. A teraz, skoro już zaspokoiłam waszą ciekawość, po zwólcie, że pójdę do swojego pokoju. - W drzwiach od wróciła się i dodała: - A dla twojej informacji, Chrissie, Ni cholas zachowywał się przez cały czas jak prawdziwy dżen telmen w przeciwieństwie do majora Rogera Gougha i paru innych, tak zwanych dżentelmenów, których miałam wątpli wą przyjemność znać. Dobranoc. Jedno należało przyznać Piersowi - powstrzymał się od komentarzy. Usta drgnęły mu wprawdzie, jakby i on chciał coś jeszcze dorzucić, opanował się jednak i tylko przybrał poważny wyraz twarzy. Verena pomyślała, że Nicholas rzeczywiście w pewnym sensie ją zdeprawował! „Nie tłumacz się - mówił - nie prze praszaj", a ona posłuchała. Żałowała jedynie, że zachowała
się impertynencko w stosunku do dziadka, ale resztę towa rzystwa miała w nosie. A potem spełniły się nadzieje Nicholasa. Stał się bohate rem snów Vereny. Lecieli nad chmurami w jego malutkim morrisie. Nicholas Allen może i był wytrawnym uwodzicie lem i zaledwie pomocnikiem Johna Webstera. Może i nie za sługiwał na rękę panny Marlowe z Marlowe Court, ale w ni czyim towarzystwie tak dobrze się nie bawiła!
ROZDZIAŁ SZÓSTY - Co właściwie wiesz o tym młodym Allenie? - zapytał sir Charles Johna Webstera, który był nie tylko jego kuzy nem, ale i najlepszym przyjacielem, jeszcze od czasów dzie ciństwa. Siedzieli na tarasie, na tyłach Marlowe Court i w to sło neczne czerwcowe popołudnie rozmawiali wcześniej o Mar garet Bondfield, którą nowy premier Wielkiej Brytanii mia nował ministrem pracy w pierwszym rządzie laburzystowskim. - Jak już kiedyś mówiłem, jest inteligentny, ciężko pra cuje i szybko się uczy. Udało mu się rozwinąć „Gońca", jed nocześnie nie zmieniając jego statusu lokalnej gazety. Mar twię się, że mogę go stracić. Obawiam się, że któregoś dnia zechce rozwinąć skrzydła i spróbować szczęścia w Lon dynie. Nie takich informacji sir Charles oczekiwał. Nie omiesz kał tego powiedzieć przyjacielowi na swój uprzejmy sposób. - Ach, chodzi ci o jego pozycję społeczną, z jakiej po chodzi rodziny i tak dalej - powiedział John Webster. - Na ten temat nic nie wiem. Ilekroć jest mowa o jego życiu przed przybyciem do West Bretton, nabiera wody w usta. Wiem na tomiast, że jest absolwentem Oxfordu. Tego zresztą też mi nie oświadczył wprost. Wymknęło mu się to przypadkiem, kiedy się zapomniał. Moim zdaniem, odebrał doskonałe wy kształcenie. Ma wszechstronną wiedzę.
- Hmm - chrząknął sir Charles. - Może miał stypen dium? John potrząsnął głową. - Myślę, że nie. Od czasu do czasu, kiedy się zapomni, mówi albo robi coś, co wskazuje na jego uprzywilejowaną pozycję społeczną. I nie mam tu na myśli arogancji, bo jest jej pozbawiony. Po prostu wiem, że tak jest, chociaż nie po trafię powiedzieć skąd. Rozumiesz, co mam na myśli, Char les? A czemu pytasz? - Verena - westchnął sir Charles. - Wygląda na to, że jest nim zainteresowana. Miałem nadzieję, że dogadają się z Pier sem. Piers jest więcej niż skłonny, ale ona nie. Dlatego bar dzo się niepokoję. Tamtego wieczoru, kiedy wróciła tak późno, Piers powiedział coś, co mnie jeszcze bardziej zanie pokoiło. - Ach tak? A co mianowicie? - John Webster nie lubił Piersa, ale z wrodzonej delikatności nigdy by o tym nie po wiedział sir Charlesowi. - Rozmawialiśmy o kradzieżach w okolicznych rezyden cjach. Pamiętasz, że włamano się również do Axminsterów? Piers zwrócił mi uwagę na to, że wszystkich kradzieży doko nano w ciągu ostatnich trzech lat. A zaczęły się one prawie jednocześnie z pojawieniem się Allena w West Bretton. Piers chciał wiedzieć, co typ taki jak Allen robi w West Bretton. On tu raczej nie pasuje. - To śmieszne! - wykrzyknął z gniewem John. - Nick jest ostatnią osobą, którą bym podejrzewał o udział w tych napadach. To najbardziej szczery młody człowiek, jakiego znam. - Ale wiesz o nim tak mało - argumentował sir Charles - mimo tej jego, jak utrzymujesz, szczerości. Musisz też przyznać, że praca w charakterze dziennikarza w West Bret-
ton mogłaby być świetną przykrywką, gdyby miał coś wspól nego z tymi kradzieżami. Przecież to doskonały pretekst, że by kręcić się po okolicy. Wspominałeś też, że co jakiś czas wyskakuje do Londynu, nie podając powodu wyprawy. - Nawet jeżeli wyskakuje co jakiś czas do Londynu, nie mówiąc po co, to jeszcze nie powód, żeby robić z niego zło dzieja. W końcu połowa młodych mężczyzn w okolicy, nie pomijając Piersa, także mogłaby być podejrzana z tego sa mego powodu. - Piers powiedział mi w zaufaniu, że Allen nosi bardzo cenny zegarek. Poza tym sprawia wrażenie, jakby miał zna cznie więcej pieniędzy, niż może zarobić jako twój asystent. Te insynuacje naprawdę zdenerwowały Johna. - Nie wiem nic o zegarku, ale widzę, jak Nicholas żyje. Wynajął skromnie umeblowany domek Jesse'ego Pye'a i li czy się z każdym groszem. Wstąpił do naszego Amatorskie go Towarzystwa Dramatycznego i brał udział w dwóch zi mowych przedstawieniach. Grywa w krykieta w naszej miej skiej drużynie, kiedy brakuje zawodników. Pomaga Legio nowi Brytyjskiemu, chociaż był za młody, żeby brać udział w wojnie. Pomagał też przy organizacji letniego festiwalu tańca. Nie żyje ponad stan i nie robi nic podejrzanego. Wręcz przeciwnie! - Ty wiesz najlepiej - westchnął sir Charles. - Mimo wszystko chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o jego po chodzeniu. Napisałem do mojego starego przyjaciela, Jacka Allena, który mieszka w Northumberland, z zapytaniem, czy ma jakiegoś młodego krewnego o imieniu Nicholas. Odpisał mi, że nie. Obdzwonił też krewnych w Nottinghamshire, z którymi od lat się nie kontaktował. Oni także nie słyszeli o żadnym Nicholasie. Gdzie sięgnę, trafiam na ślepy mur stwierdził ponuro.
John bardziej wstrząśnięty postępowaniem Piersa, niż chciał to okazać, zmienił nagle temat. Bronił wprawdzie Ni cholasa z przekonaniem, jednak i on często zadawał sobie pytanie, kim naprawdę jest Nicholas Allen, który wydawał się nie mieć żadnej rodziny. Piers, który właśnie wyszedł na taras, usłyszał końcówkę rozmowy starszych panów i uśmiechnął się z satysfakcją. Puszczając w obieg plotki o Nicholasie, udało mu się zasiać w umysłach starszych panów ziarna podejrzeń. Nikt nie byłby bardziej zdumiony niż sam Nicholas, gdy by się dowiedział o sensacyjnych informacjach, które roz puszczał o nim Piers. Minęły dwa tygodnie, odkąd zabrał Verenę do Lynton i Lynmouth i wciąż wiódł życie równie niewinne, jak po przyjeździe do West Bretton. Uśmiechnął się ze smutkiem, zastanawiając się, co by po wiedział ojciec, gdyby się dowiedział o całkowitej przemia nie syna. Nawet stosunki z Vereną były niepodobne do tych, jakie utrzymywał z kobietami w swoim dawnym wcieleniu. Na przykład afera z tą aktorką... Jak mógł być takim głupcem? I dlaczego dopiero teraz rozumiał, jak puste było dotąd jego życie. Czemu wcześniej tego nie widział? Jamie szybko doszedł do siebie po ataku astmy i wyciągnął Nicholasa, Verenę i Herkulesa kilka kilometrów za West Bret ton, w stronę bliźniaczego miasteczka North Bretton. Marzyły mu się gra w krykieta i piknik pod wierzbami, nad rzeką Bret. Verena wyglądała czarująco w żółtej płóciennej sukience, białych sandałkach i białym bawełnianym sweterku. Jamie, jak zwykle, ubrany był zbyt ciepło. Grube flanelowe spodnie, koszula z długimi rękawami i wełniany pulower stanowiły, rzecz jasna, wybór matki i dziadka.
Nicholas wziął ze sobą egzemplarz 0 czym szumią wierz by Kennetha Grahama, żeby nie poprzestać tylko na ucie chach dla ciała. Wcześniej zjedli kanapki, słodkie bułeczki i napili się gorącej herbaty z termosu. Wszystko to, łącznie z glinianą zastawą i sztućcami przygotował Nicholas, cho ciaż cały poranek spędził pracowicie w redakcji „Gońca". - Kiedy następnym razem będziemy się wybierali na pik nik, poproszę kucharkę, żeby przygotowała nam coś do je dzenia! - wykrzyknęła Verena, zawstydzona, że Nicholas musiał pomyśleć również o piknikowym koszu. - To wstyd, że musiałeś o to wszystko zadbać sam po pracy. Nicholas stanowczo sprzeciwił się temu pomysłowi. - Nie, cała przyjemność polega na tym, że na piknik za biera się proste jedzenie. Można jeść wytworne kanapki, cia steczka i pić herbatę z cieniutkich filiżanek w domu. Co ty na to, Jamie? - zapytał. Nalegał też, żeby chłopiec zdjął sweter i podwinął ręka wy, tak by mógł cieszyć się do woli słońcem, nie narażając się na udar. Jamie radośnie zgodził się z obiema sugestiami Nicho lasa. - Nie znoszę jeść podwieczorku w bawialni. Wolę, kiedy przynoszą mi go do pokoju - albo tak jak tutaj. - A ja mu współczułam, że musi jeść podwieczorek w swoim pokoju - westchnęła Verena. - Nigdy więcej tego nie zrobię. - Och, ja też lubiłem dostawać podwieczorek do swojego pokoju - powiedział Nicholas, zapominając na chwilę o roli ubogiego młodego człowieka. - Żołnierzyki, jajka na mięk ko, grzanki, babeczki z dżemem, ogień na kominku i drocze nie się z nianią. Ciepło i przytulnie, choć na dworze padało. Verena i Jamie śmiali się tak głośno z tego opisu uroków
dziecinnego pokoju, że Verena nawet nie zauważyła, iż Ni cholas bezwiednie uchylił rąbka tajemnicy. On sam natych miast się zorientował, że powiedział za dużo, ale z ulgą stwierdził, iż jego słuchacze byli zbyt rozbawieni, żeby na to zwrócić uwagę. Pierwsze rozdziały O czym szumią wierzby urzekły ich swoim urokiem, bo tak świetnie pasowały do otoczenia. Ja mie słuchał oczarowany, a kiedy Nicholas skończył czytać, powiedział: - To mi się bardzo podobało, proszę pana. Może nie aż tak jak książka o smoku, którą Vee przywiozła mi z Lynton, ale prawie tak samo. Czy Vee mogłaby pożyczyć od pana tę książkę? Poczytałaby mi wieczorem. - Myślę, że Vee, o ile wolno mi ją tak nazywać, ma swój własny egzemplarz. Ale jeśli nie ma, z przyjemnością jej po życzę. Ledwo skończył mówić, uświadomił sobie, że znowu palnął głupstwo. Na pierwszej stronie książki widniała dedykacja: „Ni cholasowi Allenowi Schuylerowi od kochającej mamy". Na szczęście Verena powiedziała: - To miło z twojej strony, ale mam własną. I chętnie dla odmiany poczytam o Ropuchu, Szczurze i Krecie, zamiast o tych krwiożerczych smokach. - Smoki Merlina nie są krwiożercze - zaprotestował Ja mie. - Są bardzo łagodne. Nie mógł zrozumieć, czemu jego przyrodnia siostra i pan Smok zaczęli się z niego śmiać. - Naprawdę są miłe - powiedział z wyrzutem. - Jak myślicie, czy Merlin jeszcze o nich napisze? - Może - odparł Nicholas - ale nie mogę ci tego za gwarantować. Może będzie musiał poczekać, aż smoki po wiedzą mu, o czym ma pisać.
- On nie potrzebuje do tego smoków! - obruszył się Ja mie. - Ja mogę mu powiedzieć. Myślę, że fajnie byłoby opi sać wyścigi smoków ujeżdżanych przez ludzi. Nicholas zamyślił się. - Coś jak wyścigi samochodowe? Jamie zaczął się wiercić, podekscytowany. - Tak. Och, Vee, myślisz, że moglibyśmy napisać do Merlina i poprosić go o to? Powiedz tak, Vee, proszę cię. Zanim Verena zdążyła odpowiedzieć, Nicholas z łobuzer skim błyskiem w oczach powiedział: - Czemu nie, Jamie? A może powiesz gwiazdce z nieba? Merlin na pewno cię usłyszy. - Najpierw wypowiem życzenie, a potem do niego napi szę - odparł trzeźwo myślący Jamie. Wstał i pobiegł nad brzeg rzeki, machając rękami i krzycząc: - Patrzcie na mnie! Jestem smokiem! Wygram smocze wyścigi! - Wokół chło pca ganiał ujadający Herkules. Pan Smok i jego królewna - tak Jamie zaczął myśleć o Nicholasie i swojej siostrze - popatrzyli na siebie rozba wieni. Verena powiedziała cicho: - Dobry z ciebie człowiek, Nicholas. Nie gasisz jego en tuzjazmu. Życie w otoczeniu wyłącznie dorosłych osób by wa niełatwe dla małego dziecka. Ciężko mu sprostać ich oczekiwaniom. - Wiem - zapewnił Nicholas z przekonaniem. - Niech napisze ten list, Vee. Zbyt szybko będzie musiał dorosnąć. - Ten piknik też zbyt szybko się kończy - westchnęła Ve rena. Zerknęła na zegarek i zaczęła pakować talerze i sztuć ce. - Musimy już wracać. Mamy dziś wieczorem gości. Przyjdą o piątej, więc do tej pory muszę być przyzwoicie ubrana i w stosownym nastroju, jak to mawiała Priddie, kie dy byłam dzieckiem.
- Wybacz - powiedział Nicholas - ale ja cię wolę, kiedy jesteś nieprzyzwoicie ubrana i w niestosownym nastroju! - Czyli taka jak teraz? - Właśnie. I zanim słusznie zganisz mnie za moją imper tynencję, pozwolę sobie zauważyć, że to było bardzo miłe popołudnie. Musimy znowu się spotkać. Niestety, będę zajęty w przyszłą środę, ale umówmy się za dwa tygodnie. Na szczęście zobaczymy się wcześniej na tańcach organizowa nych przez Legion Brytyjski w ratuszu, w sobotę. Zama wiam sobie u ciebie taniec. Nie hasaj przez całą noc z tym twoim napuszonym pawiem. - Teraz jesteś niezbyt miły! - Wiem. Jeżeli mi obiecasz, że ze mną zatańczysz, daję słowo, że już nigdy nie będę niemiły. Verena roześmiała się. - Czy mogę tego od ciebie wymagać? Przecież to niewy konalne. - Niewykonalne? A może raczej niepożądane? Chyba lu bisz, kiedy jestem niezbyt miły. Potrafił być taki uroczy, że trudno było mieć mu cokol wiek za złe. Verena westchnęła. - Wiesz, że lubię. Ale nie powinnam. - Gdyby nie to, że Jamie jest z nami, podziękowałbym ci... w bardzo niestosowny sposób. - Wobec tego muszę pamiętać, żeby zabierać ze sobą Ja miego, kiedy gdzieś razem wychodzimy. - Ty okrutna czarownico. Chyba nie mówisz poważnie! Nicholas nachylił się, żeby ją pocałować, ale ledwo do tknął ustami jej ust, pojawił się z powrotem Jamie w smo czym nastroju. - Chyba jeszcze nie wracamy do domu? Proszę pana, co pan robi? Czy Vee coś wpadło do oka?
- Chyba tak. Zaraz sprawdzę. - Nicholas ze skupieniem wypatrywał rzekomego paprocha. Verena z trudem tłumiła śmiech. - Nic tu nie widzę - oznajmił po chwili, przysiadając na piętach. - Musimy już wracać, Jamie. Twoja siostra ma różne obowiązki, a ty musisz jej pomóc. Przestań już być smokiem, ubierz się i bądź grzecznym chłopcem. - Muszę, proszę pana? Chyba jednak muszę. Mama by się na mnie gniewała, a sir Charles powiedziałby, że bez kra wata i pulowera wyglądam jak andrus. A przecież pan nigdy nie nosi pulowera i krawata. Więc czemu ja muszę? - W zimie noszę, w lecie czasami też, ale nigdy na pik niku. Umiesz pływać, Jamie? Chłopiec pokręcił głową. - Mama mówi, że jestem zbyt delikatny, ale ja chciałbym się nauczyć. - Wobec tego, jeżeli się teraz ubierzesz bez dyskusji, obiecuję ci, że zabiorę cię nad Księży Staw i raz-dwa bę dziesz pływał jak ryba. Ale ani mru-mru. Rozumiemy się? Jamie radośnie pokiwał głową.' - Dobrze - powiedział Nicholas. - Przywołaj Herkulesa, a w samochodzie weź go na kolana i mocno trzymaj, żeby nie wskakiwał kierowcy na plecy. Wsiedli do morrisa i Nicholas odwiózł Verenę i Jamiego do Marlowe Court. Jamie uparł się, żeby mu pomachać, i stał przed domem tak długo, póki mały morris nie zniknął za bramą. Ale zanim to się stało, dołączył do nich Piers, który wzro kiem pełnym dezaprobaty obrzucił ich zarumienione z rado ści twarze. - Znowu z nim byłaś, Vereno? Masz dziwne gusta. Tym razem chyba nie było cydru i zapiekanki? Oboje wyglądacie za to, jakbyście się tarzali po trawie.
i
- Nie wyglądamy tak, kuzynie Piersie, bo nie robiliśmy niczego takiego. Po prostu mieliśmy świetną zabawę. Byli śmy na pikniku, pan Allen czytał nam O czym szumią wierz by, a ja udawałem smoka. Chyba już teraz wiesz, co robili śmy. - Jamie! - Verena spłonęła rumieńcem. - Nie wolno ci tak mówić do kuzyna Piersa! - Nie będę, jeżeli kuzyn Piers przestanie wygadywać bzdury o nas i o panu Allenie. - Rozumiem, że pan Allen nie wygaduje żadnych bzdur podczas tych pouczających spotkań na świeżym powietrzu. Widzę jednak, że twoje maniery na tym nie zyskały, Jamesie Marlowe. Wprost przeciwnie. Natychmiast idź do swojego pokoju. Chyba że chcesz, abym osobiście zajął się twoim wy chowaniem? Jamie zrobił się purpurowy i zacisnął pięści. Verena, wstrząśnięta, tłumiąc wzburzenie, powiedziała: - Jamie, zrób, co ci mówi Piers. Spędziłeś miłe popołud nie. Nie psuj tego. - Robię to tylko dla ciebie, Vee - odparł Jamie, przeły kając łzy. - On nie ma prawa tak mówić o panu Smoku mruknął do siebie, wbiegając do domu. Verena odwróciła się do Piersa i nieświadomie powtórzyła słowa brata. - Nie masz prawa tak mówić o Nicholasie Allenie, Piers. Nic o nim nie wiesz. Piers uniósł brwi. - Czyżby? Wiem za to, że taki bezczelny chłystek nie ma prawa pokazywać się z panną Marlowe z Marlowe Court bez przyzwoitki... Wniosek stąd taki, że nie ma prawa pokazy wać się z tobą publicznie. - Piers! Szkoda, że sam siebie nie słyszysz! Mamy rok
tysiąc dziewięćset dwudziesty dziewiąty. Jestem pełnoletnia i mogę robić, co mi się podoba. Nie jesteś ani moim opieku nem, ani mężem... - Tym gorzej - przerwał jej Piers. - Chrissie jest zaszo kowana twoim zachowaniem i zamierza zabronić Jamiemu wszelkich kontaktów z tym Allenem. Czeka na niego z Prid die, żeby mu to powiedzieć. Verena zbladła. - Jak możecie być tak okrutni?! Nie widzicie, że odkąd Nicholas zajął się Jamiem, chłopiec czuje się o wiele lepiej? Byliśmy kilka razy na wycieczce, na spacerach, a dziś na pik niku. Jamie ani razu nie miał ataku astmy podczas tych wy praw. Ani razu! - To dlatego, że on go rozpuszcza, podobnie jak ty. Dobra szkoła z internatem położy kres tym dziwactwom. Poza tym, wejdźmy do domu. Kłócimy się na schodach jak para służą cych. Wydaje mi się, że to pod jego wpływem zaczynasz się tak zachowywać. - Powiedz mi, Piers - zwróciła się Verena do kuzyna - co to za obsesja na punkcie służby? Czemu w Marlowe Court tak nią gardzą? To ciągle porównywanie ma chyba wstrząs nąć moim sumieniem, a przecież to tacy sami ludzie jak my, kobiety i mężczyźni, ni mniej, ni więcej. - Widzę, że zaczynasz się zamieniać w socjalistkę, Vee? Czy to też jego robota? - Och, jesteś niemożliwy... Weszli do holu, gdzie Verenie w połowie zdania prze rwała jedna z pokojówek, która zbiegała po schodach i wbrew wszelkim zasadom na cały głos wykrzykiwała jej imię. - Panienko Vereno! Dzięki Bogu, że panienkę znalazłam! Panicz Jamie znowu ma atak i nie może oddychać. Ani pani,
ani panna Pridham nie mogą sobie z nim poradzić. Chcą, że by panienka przyszła na górę i zajęła się nim, póki lokaj nie wezwie doktora. Boją się o niego. Verena w jednej sekundzie zapomniała o Piersie i jego obrzydliwym zachowaniu. Od razu domyśliła się, co się sta ło. Chrissie zabroniła Jamiemu widywać się z Nicholasem, co wywołało u chłopca atak astmy. I to - sądząc ze słów po kojówki - bardzo poważny. Z oczu Vereny trysnęły łzy. Przypomniała sobie, jaki Ja mie był szczęśliwy nad rzeką, z jaką uwagą słuchał Nicho lasa, jak wesoło bawił się w smoka. Co teraz porabia jej mały smok? Wpadła do jego pokoju, odpychając gwałtownie Chrissie i pannę Pridham. Jamie le żał na łóżku. Dusił się. Oddech miał świszczący i urywany. Na jej widok próbował usiąść, ale zaraz opadł z jękiem na poduszki. - Vee, Vee, ona mówi... ona mówi... - nie mógł dokoń czyć. - Cśś, wiem, Piers mi wszystko powiedział. Nie martw się. Chłopiec patrzył na siostrę udręczonym wzrokiem. - Nie wolno mi się widywać z panem Smokiem. A Her kulesa chcą oddać! Mama mówi, że są z nim same kłopoty. - I owszem - potwierdziła szorstko Chrissie. - Tak samo jak z tym twoim Nicholasem Allenem. To wszystko jego wi na. To on zdenerwował Jamiego, i oto mamy tego skutki! Dramatycznym gestem wskazała na łóżko. - Co za bzdury! - krzyknęła z wściekłością Verena. Jeszcze nie tak dawno temu uważałaś, że Nicholas Allen jest boski. Co za dziwna odmiana? Poza tym, jak śmiesz twierdzić, że to wina Nicholasa?! Jamie, kiedy jest z Nicho lasem, nie miewa ataków. Nigdy! Słyszysz mnie?! Ten zaczął
się po tym, jak zabroniłaś mu widywać się z Nickiem i po wiedziałaś, że oddasz Herkulesa. Może nie? - Jak śmiesz tak do mnie mówić?! - Śmiem, śmiem. Pomówię również o tym z dziadkiem. - Ja też. Jestem matką Jamiego. - Cholernie niedobrą, jeżeli już o to chodzi - powiedzia ła Verena, która nigdy dotąd nie klęła. - Z doktorem też po rozmawiam. - Pani Marlowe, Jamie rzeczywiście zasłabł po tym, jak zabroniła mu pani widywać pana Allena i kazała zabrać psa - odezwała się panna Pridham. - Przez całe popołudnie czuł się dobrze. Dostał ataku dopie ro po powrocie do domu - stwierdziła z naciskiem Verena. Chrissie odwróciła się ze złością do panny Pridham. - Jak śmiesz się wtrącać? Nie znasz się na tym! Panna Pridham zaczerwieniła się i zaczęła się jąkać. Ve rena, zdumiona własną odwagą, zwróciła się do macochy: - Zamilcz, Chrissie! Priddie przez czterdzieści lat wspaniale wychowywała wszystkie dzieci Marlowe'ów. A teraz proszę, żebyś zostawiła nas samych. Mnie na ogół udaje się uspokoić Jamiego, a ty potrafisz go co najwyżej zdenerwować. Chrissie otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale zmieniła zdanie, kiedy z łóżka rozległ się słaby głos Jamiego: - Vee, Vee, chcę być z tobą. Ignorując wszystko i wszystkich, Verena podeszła do bra ta i wzięła go za rękę. Chłopiec uniósł się i oparł głowę na jej piersi, próbując ciszej oddychać. - Poczytaj mi o smoku, Vee - poprosił. Zanim Verena zdążyła się podnieść, panna Pridham pode szła do półki i wyjęła Lękliwego smoka. Verena otworzyła książkę i zaczęła czytać. Chrissie opadła na fotel i patrzyła na pasierbicę nienawistnym wzrokiem.
Jamie trzymał kurczowo Verenę za rękę, jakby była ostat nią deską ratunku. Słuchając słów, które znał już na pamięć, zaczął oddychać bardziej regularnie, a w końcu zasnął. Verena czytała jeszcze przez kilka minut, zanim zamknęła książkę. Nie ruszyła się z miejsca, tylko pozwoliła Jamiemu spać z głową na swojej piersi. Chrissie wstała i głośno oświadczyła: - Co za zamieszanie! Czasami zastanawiam się, czy on tego nie robi, żeby zwrócić na siebie uwagę. Verena i panna Pridham były zaszokowane gruboskórno ścią i nieczułością Chrissie. Panna Pridham zaczerwieniła się, a Verena już otwierała usta, żeby to powiedzieć, ale prze straszyła się, iż obudzi Jamie 'ego, i w ostatniej chwili ugryz ła się w język. Niczego nie zyskałaby, wszczynając kłótnię z Chrissie przed przybyciem doktora. A co będzie potem? To już zależy od tego, co on im powie. - Moja droga - mówił sir Charles do Vereny. - Co ja sły szę od twojej matki?! Podobno wtrącasz się w wychowanie Jamiego. - Ona nie jest moją matką - odparowała Verena. - Jest matką Jamiego, i to beznadziejną. Sir Charles westchnął ze smutkiem. Odkąd wdowa po je go synu wróciła do Marlowe Court, wzdychał dość często. - Mimo wszystko... Verena przerwała sir Charlesowi. Dobre maniery nie li czyły się tam, gdzie w grę wchodziło dobro jej przyrodniego brata. - Mimo wszystko, dziadku, doktor zgodził się ze mną, że wyprawa z panem Allenem nie mogła spowodować ataku astmy u Jamiego. Doktor uważa, że atak wywołało przygnę bienie spowodowane zakazem widywania się z przyjacielem
i groźba uśpienia psa. Zaproponował kompromis: Jamiemu nie powinno się zabraniać spotkań z panem Allenem, ale je żeli Chrissie sądzi, że Herkules może być przyczyną ataków, należałoby go oddać lub sprzedać. Jamie rozpacza, że jego pies ma zostać uśpiony. To postanowienie Chrissie dowodzi tylko braku uczuć, a nie troskliwości. Radzę postąpić zgod nie z sugestiami lekarza. - Rozsądna myśl - powiedział sir Charles, rad, że osz czędzi sobie niemiłej dyskusji. - Przykro mi z powodu tego psa, ale matka wie najlepiej. - W tej sytuacji - ciągnęła Verena - chciałabym załatwić to jak najszybciej. Mam znajomego, który na pewno zgodzi się wziąć do siebie Herkulesa. Oczywiście, jeżeli moja macocha zaaprobuje takie wyjście z tej kłopotliwej sytuacji. Sir Charles zapytał Chrissie, która właśnie weszła do po koju, o zdanie. - Ach, róbcie sobie z tym obrzydliwym psiskiem, co chcecie. Nie chcę go więcej widzieć w tym domu. Bez względu na to, co myśli sobie ten wasz doktor, jestem pewna, że przyczyną ataków Jamiego jest przede wszystkim cały ten szum, jaki wokół niego robicie. - Dobrze. - Verena wolała nie kłócić się teraz z macochą. - Wobec tego, dziadku, nie będę dziś na kolacji z Emersonami, tylko pójdę załatwić nowe miejsce dla Herkulesa. Prze każ im moje przeprosiny. Poproszę kucharza, żeby mi przy gotował lekką kolację, kiedy wrócę do domu. Sir Charles pokiwał ponuro głową. Jego spokojna egzy stencja uległa poważnemu zakłóceniu, odkąd w Marlowe Court pojawiła się rodzina zmarłego syna. Miał jednak obo wiązek opiekować się nimi bez względu na niewygody. Opowiedział o sugestiach lekarza Piersowi, kiedy ten po jawił się jeszcze przed przybyciem Emersonów.
Ocena Piersa była łatwa do przewidzenia. - Szkoda, że ten konował nie zabronił Jamiemu wycie czek z Allenem. Z drugiej strony, żal mi psa. Powinno być na odwrót. Na szczęście Verena już wyszła i nie słyszała jego opinii na temat salomonowego wyroku lekarza. Pobiegła na górę, włożyła ciepły sweter, bo wieczór był chłodny, potem poszła po Herkulesa do stajni, gdzie go haniebnie zesłano, przypięła mu smycz i szybkim krokiem ruszyła do domku Nicholasa. Nicholas usłyszał pukanie do drzwi, kiedy właśnie przy gotowywał sobie kolację. Otworzył. W progu stała Verena z Herkulesem, który na widok Nicholasa radośnie zasz czekał. - Witaj, Vereno, wejdź, proszę. Co cię tu sprowadza o tej porze? Myślałem, że w Marlowe Court zasiada się do kolacji punktualnie o wpół do ósmej. Verena weszła do środka i spojrzała na Nicholasa z powagą. - Przyszłam cię prosić o pewną przysługę. Jeżeli uznasz, że to niemożliwe, zrozumiem. Widząc wzburzenie Vereny, Nicholas ujął ją za rękę i pod prowadził do fotela. - Co się stało? Verena opowiedziała o ataku astmy Jamiego, o okrucień stwie Chrissie, która postanowiła w sposób definitywny po zbyć się Herkulesa. - Pomyślałam - dokończyła - że o ile przyjąłbyś Herku lesa pod swój dach, wtedy Jamie mógłby go widywać. Mo glibyśmy też zabierać go na spacery. W ten sposób Jamie nie straciłby przyjaciela. Boję się, że jeżeli pies zupełnie zniknie z życia Jamiego, mój brat jeszcze bardziej się rozchoruje. W czasie opowieści Vereny wzburzenie Nicholasa nara stało, ale nie chciał go okazywać.
- Biedny chłopiec - powiedział tylko. - Oczywiście, że wezmę Herkulesa. I tak chciałem sobie kupić psa do pilno wania domu, więc Herkules pojawił się w samą porę. Verena popatrzyła z powątpiewaniem na małego Herku lesa, który ułożył się ufnie u stóp Nicholasa. - Jesteś pewny? Moim zdaniem, Herkules nie nadaje się do tego celu. - Może i nie, ale to i tak lepsze niż nic. Och, Vee, nie patrz tak na mnie - powiedział, kiedy spojrzała na niego z wdzięcznością. - Nawet nie wiesz, co się ze mną dzieje. Co mogła na to powiedzieć? Że on też nie ma pojęcia, co się z nią dzieje. Że za każdym razem, kiedy się z nim spotyka, czuje jakieś dziwne uniesienie. Że decyzja o wzię ciu psa ostatecznie przypieczętowała jej uczucia do Nicho lasa. Czy to już miłość? Może... To, czego teraz doświadczała, tak bardzo różniło się od tego, co żywiła do majora Gougha. Poza tym, czy Roger rzeczywiście miał rację podczas ich ostatniej kłótni? Było to wtedy, kiedy nakryła go w łóżku z Chrissie. Cisnęła w niego zaręczynowym pierścionkiem, a Roger zarzucił jej oziębłość. Z Nicholasem nie czuła się oziębła. Wprost przeciwnie. Rozpalał jej zmysły. Pragnęła jego dotyku, jego pocałunków. Także i w tej chwili. Wszystkie te pragnienia odmalowały się bez udziału woli na jej twarzy. Jej oczy zalśniły, a usta rozchyliły się lekko. Nicholas ukląkł obok Vereny. - Nie odpowiedziałaś mi - rzekł cicho. - Wiesz, co się ze mną dzieje? Odwróciła twarz. - Nie każ mi mówić. - To jest to, Vereno, prawda? Chcesz, żebyśmy to robili,
kiedy jesteśmy razem. - Pochylił się, otoczył dłońmi jej twarz i dotknął ustami jej warg. Zamknęła oczy. Zalała ją fala słodyczy. Kiedy język Ni cholasa wślizgnął się między jej wargi, zadrżała, cicho krzyk nęła i oparła głowę na jego torsie. Nicholas był równie mocno poruszony. Widział, co dzieje się z Vereną, ale nie chciał wykorzystywać jej niewinności. To nie Daisy Goring czy Chrissie, niemal profesjonalistki w miłosnej grze. Z Vereną należało postępować ostrożnie. Nie powinni przekraczać pewnych granic tylko dlatego, że odwiedziła go sama. Odsunął się. Verena mruknęła: - Nie. - I mając wciąż zamknięte oczy, próbowała od szukać jego usta. - Tak - powiedział. - Vereno, właśnie dlatego, że czuje my ku sobie taką skłonność, nie powinniśmy się spieszyć, bo spłoniemy. Otworzyła oczy, spojrzała na niego i spytała: - Ty też? Nicholas poczuł, że za te słowa kocha ją jeszcze bardziej. - Tak. A ponieważ to ja jestem tą bardziej doświadczoną stroną, natomiast ty nowicjuszką, muszę nad wszystkim pa nować i powiedzieć stop. Poza tym nie ulega wątpliwości, że pewne osoby w Marlowe Court spodziewają się, iż cię uwio dę, ale ja nie dam im tej nikczemnej satysfakcji! - Nie chcę, żebyś przerywał - westchnęła Verena. - Poza tym, to nie ty mnie uwodzisz, jeżeli już, tylko ja ciebie! - Nie dzisiaj. - Nicholas okazał się stanowczym męż czyzną. - No to kiedy? Słysząc to naiwne pytanie, Nicholas wybuchnął śmie chem.
- Moje ty kochanie. Wszystko w swoim czasie. - Ale skąd będziemy wiedzieli, kiedy przyjdzie czas? - Będziemy wiedzieli. Najpierw musisz być przekonana, że chcesz tylko mnie. W tej chwili jesteś po prostu oszoło miona pierwszym dorosłym pocałunkiem. - Wstał. - Kiedy przyszłaś, robiłem sobie kolację. Czy sądzisz, że jeżeli cię na nią zaproszę, potrafimy zapanować nad zmysłami? - Tak - odpowiedziała szybko Verena. - To tylko łosoś z puszki i szarlotka z cukierni w West Bretton. Jesteś pewna, że nie wolisz eleganckiej kolacji w Marlowe Court? - Absolutnie pewna. Nigdy w życiu nie jadłam łososia z puszki. A poza tym, nigdy dotąd porządnie się nie całowa łam. Być może te dwa sensacyjne doświadczenia w ciągu jednego wieczoru to trochę za dużo, ale jakoś przeżyję. - Mam jeszcze herbatę - dorzucił Nicholas. - Nie mam, niestety, wina. A Herkules też nie dostanie takich smakoły ków, jak w Marlowe Court. - Ale tu mu będzie lepiej. - To prawda. A czy tobie jest ze mną dobrze, Vereno? - Wiesz, że tak. Pozwól, pokroję pomidory i ogórki. Wi dzę, że jeszcze nie skończyłeś przygotowywać sałatki. - Sos też, niestety, jest z butelki. - Nicholas, to w tobie zaczynam się zakochiwać, a nie w twoim sosie sałatkowym. No tak, powiedziała to. Wszystko się wydało. Popatrzyli na siebie. - Nie mów mi tego dzisiaj - odezwał się Nicholas. - Mu simy się zachowywać przyzwoicie, a jeżeli zaczniesz mi wy znawać miłość, ja będę musiał zrobić to samo. I jak się to skończy? - Skończy się na tym, że nie zjemy kolacji.
- Kusisz mnie - powiedział cicho. - Naprawdę. Vade re tro, Satanas. Wiesz, co to znaczy, Vereno? - Wiem - odparła. - Idź z tyłu, szatanie, czyli nie kuś mnie, szatanie. Ale nie wiedziałam, że szatan może być kobietą. Zaskoczyła go. Już miał ją pocałować, ale się opanował. " - Muszę dotrzymać słowa, a ty miałaś mi pomóc w ku chni. - Skoro tak twierdzisz - przystała z żalem Verena. - Mnie też pęka serce, ale jest wiele powodów, dla któ rych powinniśmy się zachowywać przyzwoicie. Koniec końców, Nicholas otworzył puszkę różowego ło sosia, pokroił bochenek chrupiącego chleba i posmarował kromki wiejskim masłem. Verena w tym czasie przygotowa ła sałatkę z zielonej sałaty, pomidorów, ogórka, rzodkiewki i jajek na twardo i polała ja sosem z butelki. Potem była her bata z szarlotką. Wszystko smakowało jak biblijna manna. Po kolacji Nicholas odprowadził Verenę do wrót Marlowe Court, gdzie pożegnała się z nim oraz z Herkulesem, z tru dem powstrzymując się przed tym, żeby go nie ucałować czuła się tak niewiarygodnie szczęśliwa. - Zobaczymy się na tańcach w sobotę. Pamiętaj, żeby je den zarezerwować dla mnie - przypomniał Nicholas, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę domku Jesse'ego Pye'a.
ROZDZIAŁ SIÓDMY - Zanim przejdziemy na kolację - zwrócił się sir Charles na stępnego wieczoru do towarzystwa zgromadzonego w salonie - chcę powiedzieć parę słów na temat najbliższej soboty. - Och, chodzi o te tańce organizowane przez Legion Bry tyjski? Obawiam się, że mamy obowiązek wziąć w nich udział - stwierdził Piers lekceważącym tonem. - Tak - potwierdził sir Charles. - To nasz obowiązek, obowiązek mieszkańców Marlowe Court, tym bardziej że je stem prezesem oddziału w West Bretton. Poza tym, w pew nym sensie oddajemy w ten sposób hołd poległym na wojnie. Zapadła cisza. Wszyscy wiedzieli, że sir Charles stracił na ostatniej wojnie dwóch synów, a John Webster swojego je dynaka. - Rzecz w tym - ciągnął Piers - że skoro impreza nazy wa się Flanelowe Tańce, uczestnicy powinni pojawić się w stroju codziennym. We flanelowych spodniach i sporto wych marynarkach. Ale to chyba dotyczy tylko miejscowej ludności, a nie nas? Po raz kolejny zapadła cisza. - Gdybyśmy podjęli decyzję, że należy pojawić się w strojach wieczorowych, większość mieszkańców nie była by w stanie wziąć udziału w tych tańcach - odparł sucho sir Charles. - A przecież wielu skromnych ludzi to wojenni bo haterzy. Powinniśmy uszanować tę decyzję i ubrać się tak, jak to zostało ustalone.
Piers wzruszył ramionami. - To chyba lekka przesada. Na balu bożonarodzeniowym byliśmy w strojach wieczorowych. Czemu teraz ma być ina czej? - Bo, jak już powiedziałem, podporządkowując się posta nowieniom Legionu, okazujemy szacunek wszystkim jego członkom. Odnoszę wrażenie, Piers, że zapominasz o zasa dzie noblesse oblige, a to niewybaczalny błąd. - W ustach sir Charlesa równało się to surowej reprymendzie. Piers umilkł. Po nim głos zabrała Chrissie. - Czy my też mamy zrezygnować z sukni balowych na rzecz strojów popołudniowych? - zapytała urażonym tonem. - Tak sądzę. - Sir Charles spojrzał na panią Everson, któ ra skinęła głową. - Rzeczywiście, suknia balowa wyglądałaby co najmniej dziwnie w zestawieniu z flanelowymi spodniami. Poza tym, to tylko jeden wieczór. Piers nie musiał dodawać: dzięki Bogu. Wystarczyło po patrzeć na jego minę. Zdegustowaną minę prezentował również wtedy, kiedy to warzystwo z Marlowe Court przyjechało po kolacji do ratu sza na bal, który już był w pełnym toku. - O, jest twój wiejski amant - zwrócił się zgryźliwym to nem do Vereny na widok Nicholasa, który na drugim krańcu parkietu wirował w walcu z Edith Ashby, córką dyrektora miejscowej szkoły. - Muszę powiedzieć, że flanelowe spod nie są jakby dla niego stworzone. Możesz go sobie wyobrazić w smokingu?! Verena mogła go sobie bez trudu wyobrazić w smokingu. Pomyślała, że wyglądałby wspaniale. Na jej widok zaświeci ły się oczy Nicholasa. Dobre maniery wymagały jednak, aby
najpierw odprowadził do rodziców pannę Ashby, a dopiero potem przywitał się z gośćmi z Marlowe Court. - Dobry wieczór, sir - zwrócił się z uśmiechem do sir Charlesa. - Pańska obecność to dla nas wielki zaszczyt. Czy mogę prosić o pozwolenie na taniec z pańską wnuczką? - Oczywiście, młody człowieku - rozpromienił się sir Charles. - Cieszę się, że młode pokolenie przestrzega do brych manier. Bawcie się dobrze, moi drodzy. W końcu po to tu jesteśmy. - Nie mogłeś lepiej trafić - szepnęła Verena, kiedy orkie stra zagrała quickstepa. - Dziadek właśnie starł się z Pier sem, który uważa, że tańce w takim stroju są w bardzo złym guście. Dziadek stwierdził na to, że dobre maniery znaczą więcej niż pusty rytuał, i już piąty raz w tym tygodniu wspo mniał o tym, że noblesse oblige. - Ja osobiście wolę tańczyć w bardziej swobodnym stro ju - odparł Nicholas - a ty, w tej popołudniowej sukience wyglądasz uroczo. Przynajmniej nie będę się potykał o tren sukni balowej, bo nie najlepszy ze mnie tancerz. Nicholas nie kłamał. W bladoróżowej, koronkowej su kience Verena wyglądała prześlicznie. Sukienka sięgała tuż poniżej kolan, a buciki i pończochy miały ten sam odcień. Przypięta w talii jedwabna róża zastępowała drogą biżuterię, z której Verena tego wieczoru taktownie zrezygnowała. Nicholas okazał się znacznie lepszym tancerzem, niż sam o sobie mówił. Kiedy krążyli po parkiecie, Verena w jego ra mionach płonęła z podniecenia. W którymś momencie zaczę ła się nawet zastanawiać, czy nie ma gorączki. Nie tylko ona tak przeżywała wspólny taniec. Nicholaso wi marzyły się lodowate, górskie strumienie, które ugasiłyby trawiący go żar. A kiedy spoglądał na delikatną, zarumienio ną twarz swojej partnerki, serce waliło mu jak młotem.
Chrissie i Piers byli mimowolnymi i raczej zawistnymi widzami tego rodzącego się uczucia. Chrissie nigdy nie po dejrzewała, że łagodna i nieśmiała pasierbica potrafi odbić jej wielbiciela. Tym bardziej że w przeszłości zawsze działo się odwrotnie. A co do Piersa - nie darzył Vereny głębszym uczuciem. Jego nienawiść do Nicholasa brała się stąd, że od bił mu dziewczynę, która miała wybawić go z finansowych tarapatów. Zakochani, nieświadomi tego, że śledzą ich zazdrosne oczy, westchnęli, kiedy taniec się skończył. - Nie wiem, co mówi na ten temat etykieta - odezwał się Nicholas, bijąc brawo lokalnej orkiestrze, która przygrywała na wszystkich zabawach w tej części Devonshire - ale już teraz proszę cię o jeszcze kilka tańców. Nigdy dotąd nie uda ło mi się nie podeptać palców moich partnerek. A tobie nie nadepnąłem ani razu. To mój rekord. - Może wina leżała po stronie tych partnerek - powie- ; działa Verena - bo uważam, że świetnie nam się tańczyło. - Chętnie bym cię za to wycałował - wyznał Nicholas, odprowadzając ją na miejsce - gdyby nie to, że jesteśmy wystawieni na widok publiczny. Ale może później... Czemu na myśl o czekającym ją pocałunku Verenie szyb ciej zabiło serce, a w piersi zabrakło tchu? Powinna bardziej nad sobą panować. Czuła na sobie zły wzrok Chrissie; widziała szyderczą minę Piersa. - Jak ci się podobał taniec z tym prostaczkiem? - zwrócił się do niej po odejściu Nicholasa. - Piers, czy ty sobie wyobrażasz, że wyszydzając Nicho lasa Allena, zyskasz moją sympatię? - zapytała lodowatym tonem. - Swoją głupią taktyką osiągnąłeś przeciwny skutek. Twój nieustanny pokaz złych manier w pełni usprawiedliwia moją odmowną odpowiedź.
Może i zabrzmiało to pompatycznie, ale kiedyś musiała to powiedzieć. Poza tym, im bardziej niemiły był Piers, tym sil niejsze uczucia budził w niej Nicholas. Jednak Piers wcale nie poczuł się urażony. Uśmiechnął się tylko z wyższością. - Moja droga kuzyneczko, widzę, że jesteś nim oczaro wana. Kto by to pomyślał? Verena poczerwieniała. Odwróciła się, zaciskając usta. Niestety, znalazła się twarzą w twarz z Chrissie, która z całą pewnością zamierzała poprzeć Piersa i zaatakować Nicho lasa. Ale Verena uniemożliwiła jej to, ruszając w jego stronę - właśnie rozmawiał z Johnem Websterem oraz burmistrzem West Bretton. - Dobry wieczór, wuju. Czy mogłabym na chwilę porwać Nicholasa? Chciałabym się czegoś napić, a słyszałam, że w gabinecie burmistrza jest bufet. Może zechciałby mnie tam zaprowadzić? - Ależ moja droga, jest twój na cały wieczór. Po wyjściu z redakcji „Gońca" Nicholas staje się wolnym człowiekiem. - Nie wierz wujowi, Vee - poradził Nicholas - To poga niacz niewolników i w redakcji, i poza redakcją. Ale skoro mówi, że mam dziś wieczorem wolne, oto moje ramię. Co się stało, Vee? - zapytał cicho, kiedy szli do bufetu. - Widzę, że drżysz. Czy ktoś cię zdenerwował? Jakiż on jest domyślny. Tak różny od większości znajo mych jej osób. - Tak... nie... - zdołała wykrztusić. - Wszystko i nic. Bzdury opowiadam. Każ mi zamilknąć. - Rozumiem. Które to z tej niesławnej dwójki znowu wtykało ci szpile? - Widząc drżące wargi Vereny, szybko do dał: - Oboje, tak? Proszę. - Podał jej szklankę lemoniady.
- Wypij to, i niech diabli wezmą wszystkie głupie plotki na nasz temat. Nie pozwól, żeby ktokolwiek zepsuł ci ten wie czór. - Nie pozwolę - obiecała Verena i jednym haustem wy piła lemoniadę. - Właśnie dlatego do ciebie podeszłam. To, oczywiście, nie fair w stosunku do ciebie, bo nie zostawią na tobie suchej nitki. - Mnie to nie przeraża - zapewnił ze śmiechem Nicholas. - Nie tacy krytycy zajmowali się moją osobą. A ta para hien przyszła tu tylko po to, żeby nas podglądać. Wziął kieliszek czerwonego wina i w szyderczym toaście uniósł w stronę Piersa, który stał z uwieszoną u jego ramie nia Chrissie, spoglądającą pogardliwie na stół suto zastawio ny tanimi napojami i zakąskami. - Trzeba okazać dobrą wolę - odezwał się Piers do Chris sie, tak żeby wszyscy mogli go usłyszeć. - Znam przyjem niejsze sposoby spędzenia sobotniego wieczoru. Allen, to, co masz w kieliszku, to wino. Jeżeli mogę ci doradzić, nie pij go jednym haustem jak lemoniadę albo tanie piwo. - Naprawdę? - Nicholas uważnie obejrzał kieliszek. Zdumiewasz mnie. Byłem pewny, że to lemoniada. Czy wo bec tego mógłbyś w swojej głębokiej mądrości oświecić mnie i powiedzieć, co to za piwnice i rocznik? Może zech ciałbyś też powiedzieć, jaki twoim zdaniem jest najlepszy sposób na spędzenie sobotniego wieczoru. Zawsze jestem otwarty na wszelkie nauki mądrzejszych ode mnie ludzi. Piers spojrzał na niego z furią. Verena cicho zachichotała. - To miało być śmieszne, tak? - spytała z gniewem Chrissie. - To, że ktoś chce się czegoś nauczyć, nigdy nie jest śmie szne, Chrissie. Wręcz przeciwnie, uważa się, że jest to godne podziwu. - Obrócił w palcach kieliszek i zaczął wdychać
nieistniejący bukiet z taką powagą, jakby miał do czynienia z winem z najlepszych piwnic. - Masz rację, Marlowe, to rzeczywiście czerwone wino. Nigdy bym na to nie wpadł. - Upił łyk, a potem dodał: - Nie oświeciłeś mnie jeszcze co do sobotnich wieczorów. Powiedz mi, bo chętnie skorzystam z twojej rady. Vee też. - Nicholas! - zmitygowała go Verena. Piers, zbity z pan tałyku, wyglądał dosyć śmiesznie, bała się jednak, że zechce urządzić scenę, a dziadkowi na pewno by się to nie spodoba ło. - Teraz to ty zachowujesz się niegrzecznie. - Naprawdę? - zapytał Nicholas z powagą. - Może i tak. Wszystko zależy od tego, kto rozgrywa partię, prawda, Mar lowe? Ta sama uwaga może okazać się albo dowcipna, albo obraźliwa i głupia. Możesz mi wierzyć lub nie, ale nawet ta kie prostaczki jak ja mają swoją wrażliwość. - Odstawił kie liszek, chociaż wypił tylko jeden łyk. - Cóż, twoja niewątp liwie rozległa wiedza na temat sposobu picia, Marlowe, jest dla mnie nieprzydatna, jako że ostatnio stałem się abstynen tem, co pewnie także świadczy przeciwko mnie. A teraz wy bacz, ale słyszę, iż orkiestra zaczyna grać fokstrota, a nie chciałbym, żeby Vee straciła okazję do porównania mnie z Fredem Astaire'em. Podał Verenie dłoń, a ona chwyciła ją, drżąc bardziej z tłumionego śmiechu niż gniewu. - Czy to prawda - zapytała - że jesteś abstynentem? Przecież kiedy jechaliśmy z Lynmouth, wypiłeś szklankę cydru. - Odkąd mieszkam w West Bretton, staram się unikać al koholu. A jeśli już piję, wyznaczam sobie ścisłe racje. Jeszcze nim się tu sprowadziłem, doszedłem do wniosku, że droga do piekła wybrukowana jest beczkami piwa i baryłkami wina i że jeżeli nie będę uważać, mogę się stać alkoholikiem. Dla-
tego postanowiłem ograniczyć spożycie trunków, jeżeli nie całkowicie, to przynajmniej w znacznym stopniu. - Spojrzał na nią z powagą. - Myślę, że piłem, bo czułem się nieszczę śliwy, a teraz już tak nie czuję. Widziałem, jak byłaś załama na, kiedy do mnie podeszłaś. Dlatego nie mogłem się po wstrzymać, żeby nie dokuczyć Piersowi. Wybacz mi. Byłem rzeczywiście nieznośny i chyba na chwilę wróciłem do daw nych nawyków, które odrzuciłem po przyjeździe do West Bretton. Obiecuję ci, że to się nie powtórzy. - Nie przepraszaj, Nicholas. Wiem, dlaczego zachowałeś się tak w stosunku do Piersa i Chrissie. Ze względu na mnie. Ale możesz mi wierzyć, że chociaż oboje potrafią mnie zde nerwować, to tylko na krótką chwilę. Żadne z nich nie jest już w stanie wpędzić mnie w długotrwałe przygnębienie. Po za tym, nie chciałabym, żebyś się naraził na jakiekolwiek przykrości dlatego, że mnie bronisz. Nie chciałabym też, że byś stracił pracę i stał się jednym z tysięcy bezrobotnych, bo zapragnąłeś być rycerski. To by mnie przygnębiło znacznie bardziej niż szpile Piersa. Serce przy sercu poruszali się w spokojnym rytmie foks trota. Nicholas skłonił lekko głowę i pocałował Verenę w po liczek. - Kochana z ciebie dziewczyna, że się o mnie martwisz. A także o wszystkich bezrobotnych. - Naprawdę się o nich martwię - zapewniła poważnie Verena. - Żenuje mnie moje bezczynne życie. Wiem, że my, Marlowe'owie, nie jesteśmy aż tak bogaci i uprzywilejowa ni, niemniej wiedzie nam się znacznie lepiej niż większości ludzi w tym kraju. Czasami się tego wstydzę. Nicholas nie odpowiedział. Myślał o swojej uprzywilejo wanej pozycji. O olbrzymich sumach, zdeponowanych na je go koncie w banku. Wprawdzie żył tylko z tego, co zarobił
pisaniem książek oraz w redakcji „Gońca", ale przecież nie zmieniało to faktu, że należał do klanu Schuylerów, któremu nigdy nie zagrozi ubóstwo. Wzmianka o tych, którym się mniej poszczęściło, nastroi ła ich nieco refleksyjnie. Nicholas poczuł, że jeszcze bardziej kocha Verenę za to, iż potrafi ludziom współczuć. A ona jego za to, że - jak jej się wydawało - robi wszystko, by nie stać w kolejce po zasiłek. Czasami, zamiast się z tego śmiać, Nicholas popadał w depresję, kiedy sobie uświadamiał, że oszukuje swoje oto czenie. Teraz także nadszedł taki moment. Przecież zachowuje się nie fair w stosunku do Vereny... Wziął się jednak w garść, bo nie chciał jej zepsuć miłego wieczoru. Zakończyli fokstrota w radosnym przeświadcze niu, że chociaż ten bal nie spełnia wymogów Piersa, to oni oboje świetnie się bawią. Zdegustowany Piers zaanektował Chrissie na większą część wieczoru, a potem przyłączył się do towarzystwa zgro madzonego wokół Johna Webstera. - Czy dobrze słyszałem, że Allen ma urlop w tym tygo dniu? - zapytał. - Nie jest na to trochę za wcześnie? Jeżeli nawet John Webster był zdziwiony, że Piers interesuje się wolnym czasem Nicholasa, nie dał tego po sobie poznać. - W zasadzie chłopak nie miał prawdziwych wakacji, od kąd się u mnie zatrudnił. Powiedział mi, że chce pojechać na trzy dni do Londynu, żeby pozałatwiać jakieś sprawy rodzin ne. Dlatego dałem mu wolne od wtorku do piątku, w przy szłym tygodniu. - Pojedzie przez Exeter czy przez Bridgewater? Ma może samochód? - Owszem, małego morrisa. Wspomniał też coś o Exeter. Mogę zapytać, skąd to zainteresowanie?
- Nadal uważam, że to podejrzany typ. Te wszystkie wła mania... - O nie, Piers, posuwasz się za daleko! - John Webster zdenerwował się nagle. - Nie masz najmniejszych podstaw do tego rodzaju podejrzeń. Jeżeli nie przestaniesz rozsiewać takich plotek, porozmawiam o tym z sir Charlesem. Piers uśmiechnął się. - Niemniej jednak obu was to niepokoi, prawda? Czemu taki dziwny osobnik zamieszkał akurat w West Bretton? Do brze już, dobrze, nic więcej nie powiem - dokończył, widząc narastający gniew Webstera. Szybko podsumował w myślach uzyskane informacje. A więc Allen wybierał się do Exeter. A potem do Londynu - o ile można mu wierzyć. A gdyby tak udało się przeko nać ludzi, że jest inaczej? W ten sposób upiekłby dwie pie czenie na jednym rożnie, a to zawsze pożyteczne zajęcie. Piers był taki z siebie zadowolony, że nawet mógł patrzeć, jak Verena i Nicholas śmieją się radośnie. Niech się śmieją - powiedział sam do siebie - zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni. Nicholas tymczasem zabawiał Verenę opowieściami ze swoich doświadczeń reportera wizytującego wystawy kwia tów, śluby i uroczystości szkolne na wsiach i w małych mia steczkach. - Nie miałem pojęcia, ile wymaga to taktu - wyznał Ve renie. - Ale szybko się nauczyłem. John Webster wskazał mi moje miejsce. «Nie jesteś wojującym reporterem „Daily Mir ror" czy „Daily Herald" » - powiedział. «Masz sprawić przy jemność wielu prostym ludziom, co nie znaczy, że chcę, byś kłamał. Pisz prawdę, ale miej to w pamięci». - To mi się podoba - powiedziała z uznaniem Verena. Nicholas pochylił się i szepnął jej do ucha:
- Powiem ci, na co miałbym ochotę, Vee. Wiesz, że we wtorek wyjeżdżam na trzy dni do Londynu? Owszem, wiedziała o tym. - Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś się zgodziła wypić ze mną herbatę. Oczywiście ze śmietanką. W poniedziałek o czwartej. Jestem pewny, że John da mi przerwę na podwie czorek. Dzięki temu mógłbym zabrać ze sobą do Londynu miłe wspomnienia. Powiedz tak, Vee. Nie miała najmniejszych szans, żeby powiedzieć coś in nego. - Spotkajmy się wobec tego w herbaciarni Bromleya. To pierwsze miejsce, jakie odwiedziłem po przyjeździe do West Bretton. Byłem nim tak oczarowany, podobnie jak wszyst kim, co zobaczyłem w północnym Devonie, że postanowi łem zapuścić tu korzenie. Po raz pierwszy Verena zaczęła się zastanawiać, gdzie przedtem tkwiły korzenie Nicholasa. W jakimś nieznanym miejscu, gdzie nie czuł się szczęśliwy. W miarę jak rozkwi tała ich miłość, mówił jej o sobie coraz więcej. Więc może któregoś dnia powie i to. - Do poniedziałku, słodka czarodziejko - szepnął, kiedy pobrzmiał ostatni akord walca. Chciałby z nią tańczyć aż do końca balu, ale miał też obo wiązki względem innych młodych niewiast z West Bretton, gdzie -jak wszędzie, na skutek strat poniesionych w wojnie - nadal było więcej kobiet niż mężczyzn. Verena, jako wnuczka właściciela ziemskiego, także miała określone obowiązki. Musiała zatańczyć z miejscowym le karzem, właścicielem banku, kapitanem drużyny krykieta, ale robiła to wszystko, mając przed oczyma wyłącznie Ni cholasa. Dopiero kiedy zagrają ostatniego walca, znajdzie się w jego ramionach - i to na krótko.
Była tak podekscytowana, że kiedy w końcu rzuciła się na łóżko w Marlowe Court, nie mogła zasnąć. Nagle obu dzone zmysły, których jej były narzeczony nie zdołał wyrwać z uśpienia, nie dawały jej zmrużyć oczu. Wciąż na nowo wracała do chwil, kiedy w ramionach Nicholasa wirowała po parkiecie. Uświadomiła sobie, że pragnie od niego czegoś więcej, niż kiedykolwiek dotąd doświadczyła. Chciała także obdarzać go pieszczotami i widzieć, jak lśnią jego piwne oczy. Usiadła na łóżku. Zapaliła lampkę na nocnym stoliku, sięgnęła po zegarek i jęknęła. Zaledwie wpół do czwartej! Musi poskromić rozszalałą wyobraźnię. Było na to jedno lekarstwo. Zejdzie na dół, do biblioteki, poszuka jakiejś książki, a potem pójdzie do kuchni, żeby so bie zrobić coś do picia. Może tak prozaiczne czynności po zwolą jej zapomnieć na chwilę o Nicholasie. Narzuciła szlafrok i przemknęła na palcach obok pokoju Piersa. Będąc już prawie przy samych schodach, usłyszała, jak za jej plecami otwierają się drzwi. Może i Piers nie mógł zasnąć tej nocy? Pomyślała, że nie ma najmniejszej ochoty natknąć się na niego o tej porze, i to jeszcze w takim stroju. Rozejrzała się, po czym szybko wsunęła się do spowitej mro kiem niszy z nadzieją, że Piers jej nie zauważy. Kroki zbliżały się coraz bardziej, ale osobą mijającą niszę nie okazał Piers, tylko Chrissie w skąpej nocnej koszulce, pospiesznie zapinająca szlafrok. Chociaż Verena nie miała erotycznego doświadczenia, jednak naturalny instynkt spra wił, że wiedziała, iż jej macocha jest zarumieniona i ob rzmiała nie ze snu, tylko od uprawiania miłości. Ta wiadomość raczej Vereny nie zaszokowała. Znała do brze Chrissie oraz jej sztuczki. Jednak tym razem było jej absolutnie obojętne, że macocha uwiodła Piersa. Tym razem
nie czuła się odrzucona i oszukana. Ze smutkiem pomyślała o swoim zmarłym ojcu, który tak bardzo kochał Chrissie, tymczasem ona manipulowała tylko jego uczuciami. Verena nie miała nawet pewności, czy Jamie rzeczywiście jest jego synem, mimo to kochała go jak brata. A Chrissie... właściwie należało jej współczuć, kochała jedynie perspektywę, że mogłaby zostać lady Marlowe, ale los sobie zadrwił z tych ambicji. Verena wróciła do łóżka. To, co zobaczyła, wystarczyło, żeby uspokoić jej zmysły. Zapadła w sen, a w jej uszach wciąż brzmiały kojące tony walca. Nicholas przybył do Londynu, wspominając podwieczo rek spędzony z Vereną w herbaciarni Bromleya. Zdążył się już przekonać, że najbardziej lubi ich spokojne spotkania, kiedy mogą sobie pożartować i porozmawiać o wspólnych zainteresowaniach. To było zupełnie jak odkrywanie swojej drugiej połowy. Dzień wcześniej Verena wyjawiła mu swoje plany. Gdy tylko Chrissie przeniesie się z Jamiem do Londynu, ona skontaktuje się ze swoją dawną koleżanką i przyjmie propo zycję pracy w magazynie sukien w Chelsea. - Jest tylko jeden problem - dodała. - Nie chciałabym opuszczać teraz West Bretton. - Dlaczego? - zapytał. - Sam wiesz - odparła zapłoniona. - Naprawdę, Vee? Drażnił się z nią i sprawiało mu to wielką przyjemność. - Naprawdę. Bardzo mi się tu podoba. - Co? Samo West Bretton czy może ktoś w West Bretton? - Może ktoś... - odparła. Roześmiali się oboje.
Kiedy Nicholas wrócił do redakcji, jego radosny nastrój prysnął jak mydlana bańka. - Byłeś z Vereną Marlowe na herbacie? - zapytał John Webster tonem, który wróżył nieprzyjemny ciąg dalszy. Nicholas pomyślał, że wie, co zaraz nastąpi. - Dlaczego pytasz, skoro mówiłem ci to wcześniej? John Webster zdumiał się, słysząc zimny ton w głosie Allena. Odłożył na bok plik papierów i powiedział: - Wiesz, jak bardzo cię cenię, Nick. Jako kolegę po fachu i jako przyjaciela. Dlatego uważam, że powinienem cię przestrzec. Nic z tego nie będzie. - Z czego nic nie będzie? I znów te same, twarde tony w głosie człowieka, które go łagodność stała się w West Bretton niemal przysłowio wa. Podobne tony John usłyszał tylko raz, podczas flane lowych tańców, kiedy Nicholas ostro zareagował na za czepki Piersa. John Webster nie mógł wiedzieć, że kiedy Nicholas Allen czuł się zagrożony, stawał się na powrót Schuylerem z krwi i kości. Prawdziwym potomkiem bezlitosnego Kapitana, który nie mógł ścierpieć, gdy coś szło nie po jego myśli. Nicholas nie działał świadomie, w krytycznych sytuacjach odzywał się instynkt samozachowawczy powodowany siłą genów. - Z próby zalotów do Vereny Marlowe. Jest wnuczką sir Charlesa, a on nigdy się nie zgodzi na wasze małżeństwo. Nicholas uśmiechnął się, ale nie był to prawdziwy uśmiech. Można raczej powiedzieć, że obnażył na moment zęby. - Są dwie sprawy, John. Po pierwsze, ja nie próbuję się do niej zalecać. Ja się do niej zalecam. A po drugie, Verena jest pełnoletnia i sama może o sobie decydować.
- Ale ryzykuje w ten sposób utratę posagu, sir Charles wypłaci jej go wedle własnego uznania. Coś o tym wiem. - Skoro to posag Vereny, nie mój, Verena sama musi do konać wyboru. Będę jej doradzał, żeby to sobie starannie roz ważyła, kiedy ją poproszę o rękę. Ale wybór, jak już powie działem, będzie należał wyłącznie do niej. Jeszcze coś? Nicholas nieświadomie użył takiego samego tonu, jak je go ojciec, kiedy karcił impertynenckiego członka komitetu, któremu przewodniczył. Torry nie myliła się, kiedy mówiła Gerardowi, że jego syn jest do niego bardziej podobny, niż im się to wydawało. - Ja sobie tylko pomyślałem, że powinienem cię prze strzec - powiedział zdesperowany John. - Więc mnie przestrzegłeś. Artykuł, który miałem na dziś skończyć, jest w papierach, które trzymasz w ręku, gotowy do druku. Skompletowałem też listę wydarzeń w przyszłym tygodniu, i ona też tam jest. I John... - Urwał. Patrząc na papiery, John Webster zapytał: - Tak, Nick? - Miałeś prawo powiedzieć mi to, co powiedziałeś, a ja miałem prawo odpowiedzieć tak, jak odpowiedziałem. Pro ponuję, żeby już do tego nie wracać. Nie chcę, żeby ta sprawa stanęła między nami. Znowu zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach po stępował Gerard Schuyler. - Dobrze - zgodził się ochoczo John, równie ochoczo, jak ci, którzy nieopatrznie starli się z Gerardem. Nicholas wszedł do pomieszczenia, gdzie znajdowały się maszyny drukarskie. John Webster patrzył za nim. Od trzech lat zatrudniał u siebie młodego Allena i wydawało mu się, że go dobrze zna. Aż tu nagle okazało się, że go wcale nie zna! Przypomniały mu się insynuacje Piersa i nagle uświadomił
sobie, że nie wydają mu się już tak całkiem nieprawdopodob ne. Młody Allen miał w sobie zawziętość i siłę, o które by go nie podejrzewał. Nicholas przypomniał sobie tę scenę w pociągu, który wiózł go do Londynu, i westchnął głęboko. Oto po raz drugi - podobnie jak w starciu z Piersem - został sprowokowany, a sposób, w jaki zareagował, był dla niego samego zaskocze niem. Schuyler na zawsze pozostanie Schuylerem, pomyślał z gorzkim uśmiechem. Zapomnij o tym, powiedział sobie, skup się raczej na tym, po co jedziesz do Londynu. Wyjął list z teczki i raz jeszcze go przeczytał. List napisał jego wydawca, który znał go jako Merlina, autora książek o smokach. Zaczął je pisać po to, żeby sobie czymś zająć długie, sa motne wieczory w domku Jesse'ego Pye'a. Zawsze chciał pi sać, ale chaotyczne życie, jakie prowadził w Londynie, po zostawiało mu mało czasu na realizację młodzieńczych am bicji. Ilustrował książki rysunkami w tuszu, a ich prostota trafiała do młodych czytelników. Gotowe prace wysłał do wydawcy, który z miejsca się na nich poznał, i w ten sposób zaczęła się kariera Nicholasa. Ni komu w West Bretton nie powiedział o swoim sukcesie, tak jak nikomu nie wyjawił swojej prawdziwej tożsamości. Chciał pozostać zwyczajnym Nickiem Allenem i nie życzył sobie, żeby wielki świat maczał swoje brudne paluchy w jego życie. Mimo wszystko miał gorzką świadomość, że prędzej czy później prawda wypłynie, ale póki co pragnął zachować anonimowość. Cieszyły go pieniądze, które zarabiał pisar stwem, ale konsekwencje tak zwanej sławy uważał za odstrę czające. Tym razem jednak nie chodziło o smocze historie. Przed sześcioma miesiącami wysłał do swojego wydawcy
rękopis satyrycznej powieści o londyńskiej socjecie, opartej na jego własnych doświadczeniach. Była to historia młodego człowieka, debiutującego członka parlamentu, uwikłanego w sidła skorumpowanego świata wyższych sfer i polityki. Wydawca, który znał Merlina jedynie jako autora książek dla dzieci, nie okazał entuzjazmu, kiedy ponad rok temu Ni cholas poinformował go, że przez jakiś czas nie będzie dal szych książek o smokach, bo zaczął pisać powieść satyrycz ną. „Może i potrafi on pisać rewelacyjne bajki dla dzieci powiedział do swojego wspólnika - ale co taki młody czło wiek z prowincji może wiedzieć o mechanizmach władzy?" Jednak Nicholas, mimo zniechęcającego listu, nie zrezyg nował ze swoich zamiarów, a wydawca tak sceptycznie na stawiony na początku po przeczytaniu rękopisu wpadł w za chwyt. „Skąd on to wszystko wie!" - wykrzykiwał raz po raz, a wspólnik zgodnie mu sekundował. Nicholas uznał, że jeśli powieść zostanie przyjęta, powi nien zmienić pseudonim na Arthur Merlin. I powieść została przyjęta! A wydawca, Stanton Harcourt z wydawnictwa „Harcourt i Maine" był nią tak zachwycony, że postanowił możliwie najszybciej oddać ją do druku, jed nocześnie reklamując w prasie jako bestseller roku. Nicholas właśnie zdążał na lunch z panem Harcourtem do „L'Escargot" w Soho. Odrzucił propozycję innych eleganc kich restauracji z obawy, by nie natknąć się tam na kogoś, kto mógłby go rozpoznać. Podczas spotkania miał otrzymać autorski egzemplarz swojej książki oraz opiewający na dużą sumę czek - akonto publikacji. Wydawca jeszcze przed spotkaniem listownie poprosił 0 fotografię i zgodę na wywiad dla prasy i radia, ale Nicholas
i
odmówił i stanowczo nalegał na zamieszczenie w umowie klauzuli gwarantującej mu pełną anonimowość. Wydawca początkowo miał obiekcje, szybko jednak przekonał się, że wiadomość o tajemniczym autorze przyczyniła się do wzros tu zainteresowania książką. Ci, którzy przeczytali powieść jeszcze przed jej wyda niem, robili zakłady o to, kim jest autor. - Recenzje - oświadczył Harcourt - są wręcz entuzja styczne. - Nie mogę w to uwierzyć - przyznał Nicholas, kiedy usiedli przy stoliku w „L'Escargot". - To jak jakiś sen. - Byle tylko nie zmienił się w koszmar - zaśmiał się Har court. - Ale, jak na razie, nic na to nie wskazuje. Każde spotkanie z tym młodym człowiekiem było dla nie go źródłem zdumienia. Nicholas powiedział mu, że nazywa się Arthur Merlin i mieszka w okolicach Exeter. Rękopisy przychodziły ze stemplem Exeter, a książki o smoku publi kowano pod tym nazwiskiem. Stosunkowo młody wiek autora oraz znajomość opisywa nego środowiska zaskoczyła Harcourta, który sądził, że zna wszystkich przedstawicieli londyńskiej socjety. Jednak w twarzy i postawnej sylwetce Merlina było coś, co wydało mu się znajome. Nicholas widział, że Harcourta rozsadza ciekawość. Mi mo to nalegał na zachowanie z takim trudem uzyskanej ano nimowości. - Co dalej? - zapytał Harcourt. - Jakie są pańskie dalsze plany? - Kolejna bajka o smokach - odparł zdecydowanie Ni cholas. Harcourtowi zrzedła mina. - Najpierw zobaczę, jak ta powieść się rozejdzie, zanim
zabiorę się za pisanie następnej - wyjaśnił Nicholas, widząc rozczarowanie wydawcy. - Poza tym, mam nowy pomysł na smoki - dodał i streścił Harcourtowi pomysł Jamiego. - Cudownie! - wykrzyknął Harcourt. - Ale musi mi pan przyrzec, że pomyśli pan o kolejnej satyrze. - Może - padła odpowiedź. Stanton Harcourt musiał się nią zadowolić, ale miał nadzieję, że jeśli pierwsza powieść odniesie spodziewany sukces, nie jest wykluczone, że Arthur Merlin - swoją drogą co za dziwne nazwisko - zechce zmie nić zdanie. Rozstali się wśród zapewnień o obopólnej przyjaźni i przyszłej współpracy. Harcourt popędził do swojego biura, a Nicholas udał się do księgarni na Piccadilly, żeby kupić tam kilka książek przed powrotem do niewielkiego hoteliku na Gower Street. Zawsze lubił wizyty w księgarniach, a dziś, z pokaźnym czekiem w kieszeni, czuł się niemal szczęśliwy, zwłaszcza kiedy zobaczył swoje książki o smokach w dziale literatury dziecięcej. Zobaczył także duży plakat reklamujący jego powieść ja ko mistrzowską satyrę na współczesny świat. Książka, wyda na przez wydawnictwo „Harcourt i Maine", miała się ukazać w sprzedaży już w najbliższy piątek. Kiedy w końcu Nicholas opuścił księgarnię, miał dosko nały nastrój i torbę wypakowaną książkami, wśród których znajdowały się prezenty dla Vereny i Jamiego. Myśl o wrę czeniu im tych prezentów tak go pochłonęła, że gdy poczuł czyjąś rękę na ramieniu, podskoczył jak oparzony. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz ze swoim kuzynem, Gisem Ha villandem, który szedł za nim od drzwi księgarni. Gis prezentował się wspaniale, jak zawsze. Ciemny, ideal nie skrojony garnitur podkreślał wszystkie walory jego męs-
kiej urody. Po raz pierwszy w życiu Nicholas autentycznie podziwiał kuzyna, nie czując przy tym gniewu czy zazdrości. Gis uosabiał to wszystko, do czego na próżno aspirował Piers. Natomiast Gis był zaskoczony przemianą, jaka zaszła w Nicholasie. Nie zwrócił uwagi na jego skromny strój - to nie miało znaczenia. Uderzyła go raczej dojrzałość bijąca z twarzy i całej postawy marnotrawnego kuzyna. Nicholas sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z siebie i zupeł nie nie przypominał nadąsanego chłopca, który przed trzema laty w gniewie opuścił Padworth. - Nie zamierzam zasypywać cię pytaniami, gdzie miesz kasz, Claus - zaczął bez wstępów Gis. - Może to być rów nież Londyn. - Może - odparł Nicholas tonem, którego użył w rozmo wie z Johnem Websterem poprzedniego popołudnia. Po czym z uśmiechem dodał: - Nazywam się teraz Nicholas al bo Nick. Claus Schuyler nie istnieje od trzech lat. - Jesteś szczęśliwy, Nicholas? Czułem to ostatnio i chyba się nie myliłem. - Tak. - I dobrze ci się wiedzie? - W pewnym sensie tak. - To widać. Stałeś się wreszcie panem siebie, prawda? - Owszem. W tym nowym Nicholasie tkwiła siła, której wcześniej kuzynowi brakowało. Stał się teraz bardzo podobny do swo jego ojca. I to zarówno fizycznie, jak i psychicznie. - Nie możemy tutaj rozmawiać. - Gis rozejrzał się po ru chliwej ulicy. - Może wpadłbyś ze mną na herbatę do Fortnuma? To tylko dwa kroki stąd, a mnie przydałoby się kilka chwil oddechu. Byłem w Ministerstwie Lotnictwa przez całe rano.
Nicholas pokręcił głową. - Dziękuję za herbatę. Zjadłem dość obfity lunch. - Tylko jedną filiżankę. W imię dawnych czasów. - Gis o ułamek sekundy za późno zorientował się, że popełnił gafę. - Wolę nie myśleć o dawnych czasach - odparł lodowa tym tonem Nicholas. - No to za nowe czasy? Z jakichś przyczyn rozbawił tym Nicholasa. Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy. - Dobrze. Ale tylko jedną filiżankę, mam niewiele cza su... no i nie bardzo wiem, o czym moglibyśmy rozmawiać. - Coś się znajdzie - odparł wesoło Gis. - Ale zostawmy to, póki nie rozsiądziemy się u Fortnuma. Gis, jak zwykle, dotrzymał słowa. Dopiero kiedy wjechali windą na piętro, usiedli przy stoliku w rogu sali, z dala od innych, i złożyli zamówienie, znowu zabrał głos. - Czy jesteś już na tyle silny, że potrafisz być miły? - za czął, nalewając Nicholasowi herbatę z czajniczka i podsuwa jąc mu talerzyk z plasterkami cytryny. - Miły? - Nicholas nie tknął filiżanki. - Dla kogo mam być miły? - Po pierwsze, dla twojej matki. Jesteśmy do siebie bar dzo niepodobni, Nicholas, ale obaj postąpiliśmy tak samo, wyrzekliśmy się naszych rodzin i zniknęliśmy bez śladu. Musisz wiedzieć, że ja uciekłem na wojnę, co było znacznie gorsze niż twoja ucieczka w czasie pokoju. - Wiem o tym, Gis. - Dopiero później zrozumiałem, jak bardzo zraniłem mo ich rodziców, a zwłaszcza matkę. Twoja matka jest zrozpa czona, Nicholas. Ostatnio rozmawiała ze mną o tobie. Chcia ła, żebym cię odnalazł, jeśli potrafię. A twój ojciec wynajął detektywa, który szukał cię przez dwa lata, niestety, bez re-
zultatów. Nie chcę, żebyś mi zdradzał, gdzie mieszkasz i co robisz, ale przynajmniej swojej matce daj znać, że żyjesz i dobrze ci się powodzi. - Przecież to chyba proste - powiedział ponuro Nicholas. - Widziałeś mnie i możesz im powiedzieć to, co chcieliby usłyszeć. - I nic więcej? Nicholas dopił herbatę i wstał. - Jestem szczęśliwy, Gis. Po raz pierwszy w życiu. I jest tak od dnia, w którym uciekłem od Padworth z jego przywi lejami. Zapuściłem korzenie i żyję pośród ludzi, którzy osą dzają mnie wedle moich zasług, a nie swoich oczekiwań. Dlaczego miałbym mącić to szczęście? Przyjąłem nowe na zwisko i nie chcę wracać do świata, w którym ty - i Schuy lerowie - jesteście szczęśliwi. Nie pragnę ani bogactwa, ani pozycji. Od trzech lat nie tknąłem ani pensa z fortuny Schuy lerów. Żyłem z własnych zarobków i czuję się z tym lepiej. A teraz wybacz, ale chciałbym pójść do teatru dziś wieczo rem, bo to jedyna rzecz, jakiej mi brakuje w moim nowym życiu. - Nadal się boisz? - zapytał cicho Gis. Nicholas roześmiał się szczerym, głębokim śmiechem. - Może mi nie uwierzysz, Gis, ale gdybym się bał, wró ciłbym do słodkiego nieróbstwa, zamiast w pocie czoła za rabiać na życie. Gis pokiwał głową. - Znam to uczucie. Ale mam nadzieję, że któregoś dnia - oby jak najprędzej - znajdziesz w sobie dość odwagi, żeby wrócić, bo będziesz już na tyle sobą, że nikt i nic nie zdoła tego odmienić. Nicholas odpowiedział mu tak, jak odpowiedział Stantonowi Harcourtowi.
- Może. Ale nie teraz. Jeszcze nie. Może nawet nigdy. Ucałuj ode mnie Theę i dzieci i pozdrów Ralpha, kiedy go zobaczysz. Kiedy wychodził, wiele głów odwróciło się, żeby za nim popatrzeć. Nie dlatego, że był równie przystojny jak Gis, ale dlatego, że roztaczał tak władczą aurę, iż wiele osób zada wało sobie pytanie, kto to może być. Gis popatrzył w zamyśleniu na pustą filiżankę. - Myślę - mruknął - że już niedługo Nicholas Allen Schuyler znów wróci na łono rodziny.
ROZDZIAŁ ÓSMY - Vee? - Tak, Jamie? - Czemu nie odwiedziliśmy we środę pana Smoka? Vee cierpliwie wyjaśniła bratu po raz drugi, że pan Smok wyjechał do Londynu, ale powiedział, że wróci koło soboty. - Dzisiaj jest sobota, Vee. Czemu nie możemy go dzisiaj odwiedzić? Jamie zjadł już śniadanie i układał teraz w swoim pokoju łamigłówkę pod czujnym okiem Priddie. Verena przyszła zobaczyć, jak brat się czuje. Poprzednie go dnia miał kolejny poważny atak astmy, dlatego był bardzo blady i wyczerpany. Priddie odłożyła czytane właśnie, "Daily Mail" i powiedziała: - Nie zawracaj głowy siostrze, Jamie. Ona ma jeszcze in ne rzeczy do zrobienia, a nie tylko zajmowanie się małymi chłopcami. Poza tym, nie możesz iść dziś z wizytą. Jesteś je szcze za bardzo osłabiony. - Ja nie mam nic przeciwko zajmowaniu się Jamiem sprostowała Verena, siadając obok brata. - Poza tym, zawsze uważałam, że spacer na świeżym powietrzu zrobi mu lepiej niż siedzenie w domu. Później moglibyśmy się przejść do domku Jesse'ego Pye'a i sprawdzić, czy pan Smok już wrócił. - Mamie Jamiego się to nie spodoba - uprzedziła Priddie.
- Może, ale skoro jej tu nie ma... „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". Czy nie tak mawiałaś? Było to ulubione powiedzenie Priddie w czasach, kiedy była młodsza i bardziej skłonna do ryzyka. Teraz popatrzyła tylko z dezaprobatą, ale nic nie powiedziała. Nie lubiła Chrissie i miała jej za złe kompletny brak zainteresowania dzieckiem. Dlatego nawet się ucieszyła, kiedy Chrissie przy jęła zaproszenie na kilka dni do znajomej w Exeter i wyje chała, zostawiając syna pod jej opieką. Nieobecność Chrissie zbiegła się dziwnym trafem z nieobec nością kolejnego dręczyciela Jamiego, Piersa, gdyż pojechał do Kornwalii, do dawnego kolegi, z którym służył w armii. - Powiedz tak, Vee - poprosił Jamie, kiedy dopasował ostatni kawałek układanki przedstawiającej Złotowłosą w otoczeniu trzech niedźwiadków. - Dobrze, ale nie wolno ci zanudzać Nicholasa. - Nie będę, ale on powiedział, że nauczy mnie pływać. Obiecał mi to. - Przecież nie wolno ci się zbliżać do wody, chłopcze! - wykrzyknęła Priddie. - To dla ciebie śmierć, a poza tym, mamie by się to nie podobało. - Jej się nic nie podoba - stwierdził ponuro Jamie. Vee ucałowała go w czubek kędzierzawej główki. - Bądź grzeczny i nie proś o to, co jest niemożliwe, a wtedy Priddie przygotuje cię na za piętnaście jedenasta. Dobrze, Priddie? - Tylko jeżeli będzie posłuszny, panienko Vereno. - Będę, będę, prawda, Vee? Priddie, targana wątpliwościami co do słuszności zabiera nia na spacer dziecka, które uważała za chore, wróciła do „Daily Mail" i nagle wykrzyknęła: - O Boże! Znowu okradli kogoś w okolicy! Włamali się
do Westermere Hall. Jeden ze służących przyłapał złodziei na gorącym uczynku. Ranili go i leży teraz w szpitalu. Nie wiadomo, czy przeżyje. - Zatroskana, odłożyła gazetę. - Nie mogę ostatnio spać, tak mnie to męczy po nocach. Kto wie, może my będziemy kolejni na liście? - Nie sądzę - odparła Verena. - Mamy wprawdzie trochę sreber i kilka niezłych płócien, ale ich wartość nie umywa się do tego, co znajdowało się w Westermere Hall czy u Axmin sterów. - Mimo to - powiedziała Priddie - mam nadzieję, że lo kaje dopilnują, żeby dom i okna zostały porządnie pozamy kane na noc. Nie chciałabym się obudzić nieżywa. - A umiesz tak zrobić? - zainteresował się Jamie. Verena jednak szybko go uciszyła, bo bała się, że Priddie nie puści chłopca na spacer. - Bądź grzeczny i poczytaj sobie książkę, póki po ciebie nie przyjdę. Jamie rzeczywiście był potem bardzo grzeczny i Priddie wyszykowała go tak, że wyglądał jak Scott wyruszający na Biegun Północny, a nie jak dziecko wybierające się na krótki spacer w ciepłe, letnie popołudnie. Nicholas, który siedział nad szkicem planu nowej książki o smokach, zobaczył Verenę i Jamiego przez okno i wtedy jego serce radośnie zabiło. Do West Bretton wrócił poprzed niego wieczoru, a do pracy wybierał się dopiero w ponie działek rano. Otworzył drzwi, i czekał na gości w progu. - Proszę, proszę! - zawołał, jaśniejąc uśmiechem. Prze raziła go bladość Jamiego, a jego grube ubranie oburzyło. Wziąłem już Herkulesa od Johna Webstera, który zajmował się nim pod moją nieobecność. Informacja ta okazała się całkiem zbędna, bo Herkules,
który przedtem siedział u stóp Nicholasa, teraz zataczał kręgi wokół Jamiego, szczekając jak szalony. Jamie był równie szczęśliwy. - Piesku, nie zapomniałeś o mnie! - Jak mógłby zapomnieć? Na miłość boską, młodzieńcze, zdejmij tę ciężką kurtkę. - Mam ją na sobie, bo znowu byłem chory - oznajmił z przejęciem Jamie. - Nic dziwnego, skoro tak cię ubierają. Nicholas podszedł do kredensu, otworzył zielone drzwiczki i wyjął trzy szklanki oraz butelkę ulubionej przez małych chłop ców pomarańczowej oranżady. - No to co, golniemy sobie po szklaneczce? - zapytał to nem sugerującym, że nie przyjmie odmowy. - Od tego rosną włosy na piersiach. - Myśli pan, że Verena chciałaby mieć włosy na pier siach? - zapytał z powątpiewaniem Jamie. - Raczej nie - uśmiechnął się Nicholas. - Ale to tylko tak działa na mężczyzn i małych chłopców. - Uniósł szklankę. - Na zdrowie, młody człowieku! Verena i Jamie również unieśli szklanki i powtórzyli: - Na zdrowie! - To za miły początek dnia. A teraz, Jamie, podejdź do szafki pod oknem. Znajdziesz tam dwie paczki. Przynieś je i przeczytaj, dla kogo są przeznaczone. - Prezenty! - wykrzyknął Jamie, który - jak wszystkie dzieci - nie zdradzał zahamowań w obliczu miłej niespo dzianki. Powoli przeczytał nalepki. - Na jednej jest napisane Verena, a na drugiej Jamie. - Tak jest. Daj Verenie jej paczkę, a sam otwórz swoją. - Książka o smoku? - zapytał Jamie, rozrywając koloro wy papier.
- Niestety, nie. Merlin napisał na razie tylko dwie, ale do wiedziałem się w Londynie, że ma napisać kolejną. Na razie musi ci wystarczyć coś innego. Okazało się, że Nicholas przywiózł Jamiemu Chatkę Pu chatka A. A. Milne'a. - Och, to moja ulubiona książka po bajkach o smoku! Dziękuję! Mogę uścisnąć panu rękę? Sir Charles poinformował niedawno Jamiego, że męż czyźni nie całują, kiedy za coś dziękują. „Wystarczy uścisk dłoni" - pouczył wnuka. Dlatego też Jamie i Nicholas uścisnęli sobie z powagą rę ce. Jednak Jamie zakłócił ten poważny nastrój, bo cofnął rękę i wykrzyknął: - Teraz twoja kolej, Vee! Verena rozwinęła swoją paczkę, mówiąc: - Nicholas, nie trzeba było... - W środku znajdowała się książka P. G. Wodehouse'a Letnia błyskawica. Patrząc na jej rozradowaną twarz, Nicholas pomyślał, że chętnie by ją ucałował. - Podaj mu rękę, Vee! - pokrzykiwał Jamie, podskakując z radości. Verena uśmiechnęła się do obu panów. - Och, nie. Tylko mężczyźni i chłopcy ściskają sobie rę ce. Paniom wolno zrobić coś innego. - Wspięła się na palce po czym cmoknęła pana Smoka w policzek. Kochana dziewczyna! Niestety, z uwagi na obecność ma łego Jamiego, Nicholas nie mógł zareagować tak, jakby sobie tego życzył. - Nie drocz się ze mną, Vee - powiedział z wyrzutem. - Kto? Ja? Ja się z tobą droczę? Ja ci tylko podziękowałam. - Dałbym ci nawet całą bibliotekę, gdybyś mi tak dzię kowała za każdą książkę!
- Całować się! - prychnął z pogardą Jamie. - Dziadek mówi, że to dobre dla dziewczyn. - Ale nie zawsze. - Nicholas mrugnął znacząco do Ve reny. Później, kiedy wybrali się we trójkę na spacer, Verena po wiedziała: - Żarty na bok, Nicholas. Uważam, że nie powinieneś wydawać swoich ciężko zarobionych pieniędzy na nas, na mnie i Jamiego. Ilekroć słyszał coś takiego, czuł się jak ostatni oszust. Mi mo iż od dawna nie tknął pieniędzy Schuylerów i prowadził skromne życie, miał jednak przez cały czas świadomość ich istnienia. - Byłem w księgarni Hatcharda - odparł. - Kupowałem te książki z radością, bo chciałem sprawić przyjemność tobie i Jamiemu. Słysząc swoje imię, chłopiec wykrzyknął: - Miał mnie pan nauczyć pływać! Jest tak ciepło. Nauczy mnie pan dziś po południu? - Tak, o ile twoja mama pozwoli. - Ale jej nie ma. A Vee nie może mi pozwolić? Ponieważ Chrissie wyjechała na kilka dni, Verena udzieliła pozwolenia. I jeszcze tego samego dnia po południu siedząc nad brzegiem stawu, patrzyła, jak Nicholas stoi w wodzie i cierpli wie uczy Jamiego pływać, trzymając go za trykot. Jeszcze na brzegu pokazał chłopcu, jakie należy wykony wać ruchy, żeby pływać pieskiem, - Będziesz pływał jak Herkules - powiedział i namówił Jamiego, żeby wyciągnął się płasko na wodzie, przebierając przy tym rękami i nogami. Chłopiec był zbyt podekscytowany, żeby się bać, i po ja kimś czasie ku zdumieniu Nicholasa i Vereny, udało mu się
samodzielnie przepłynąć ze dwa metry, gdy Nicholas puścił go na moment. Ale tylko na moment. Nicholas bardzo uważał, żeby nie narazić chłopca na najmniejsze niebezpieczeństwo. Kiedy Jamiemu udało się przepłynąć jeszcze mały kawałek, wró cili obaj do zatoczki i zaczęli się ze śmiechem ochlapywać wodą. Robili przy tym taki straszny hałas, a Verenę tak pochło nęło podziwianie ich zabawy, że nie zauważyli nadciągającej Nemezis. Tymczasem Chrissie wróciła niespodziewanie z Exeter i teraz, w koktajlowej sukience i jedwabnych pończoszkach, drobnym kroczkiem zmierzała na wysokich obcasach w ich stronę, a jej mina zwiastowała burzę. - Co wy sobie wyobrażacie?! Co to ma znaczyć?! - Pod niesiony głos Chrissie przerwał sielankę. - Vereno, pozwoli łaś Jamiemu wejść do wody! Przecież wiesz, że nie życzę sobie, żeby Jamie miał do czynienia z Nicholasem Allenem. Widzę, że nieźle wykorzystałaś moją nieobecność. Całe szczęście, że wcześniej wróciłam i przyłapałam cię na gorą cym uczynku. Natychmiast wyjdź z wody, Jamie! Boję się, że znowu będziesz miał atak! Chłopiec, czerwony na twarzy, wykrzyknął: - Nie wyjdę! Lubię być w wodzie. Nicholas nauczył mnie pływać. Gdybyś nie była taka niemiła, to bym ci po kazał. Nicholas wyprostował się. W czarnym jednoczęściowym trykocie wyglądał jak uosobienie męskiej siły. - Tak nie można, Jamie - powiedział spokojnie, ignoru jąc obraźliwy ton Chrissie. - Tak się nie mówi do mamy. Zrób, co ci kazała. - Po czym, zanim naburmuszony chłopiec zdążył wykonać jakikolwiek ruch, zwrócił się do Chrissie.
- To mu nie zaszkodzi. Wręcz przeciwnie, pomoże mu to w oddychaniu. Jeden z moich siostrzeńców miał astmę i pły wanie świetnie mu robiło. - Ale to nie jest jeden z twoich siostrzeńców. Jamie to dzie dzic Marlowe Court i powinien być mi posłuszny, a nie taplać się w wodzie z jakimś pomocnikiem kuzyna Johna. I nie mów do mnie Chrissie, tylko pani Marlowe albo madame. Verena, która podeszła do Jamiego z ręcznikiem kąpielo wym, na moment oniemiała z oburzenia. - Jak możesz być tak nieprzyjemna, Chrissie? - spytała po chwili. - Wiem, że powinnam prosić cię o pozwolenie, ale przecież nic mu się nie stało. Nauczył się pływać, a to chyba dobrze? - Nauczył się co najwyżej nie słuchać własnej matki. A ty uważasz, że to dobrze, tak? Oczywiście powiem o tym sir Charlesowi. Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie będzie za dowolony. Jedno jest pewne. Jamie nie spotka się już nigdy więcej z panem Allenem. - Nie mów tak! - wykrzyknął Jamie. - Uspokój się, ty nieznośny dzieciaku! Pospiesz się, Ve reno! Masz go w tej chwili ubrać! Zabieram go do domu. Ale ty z nami nie pójdziesz. Muszę z nim sama porozmawiać. Ty, oczywiście, możesz sobie robić, co chcesz, ale Jamiego nie będziesz już nigdy więcej narażać na żadne ryzyko. Ani Verena, ani Nicholas nie mogli w żaden sposób po móc Jamiemu. Wszelkie interwencje jeszcze tylko pogorszy łyby jego sytuację. Ciepło ubrany, blady, ze zwieszoną gło wą, pozwolił się matce wziąć za rękę i pociągnąć w stronę domu. Nawet już nie próbował protestować, ale ostatnią rze czą, jaką usłyszeli, był głośny kaszel. Verena rzuciła się za nimi, lecz Nicholas ją powstrzymał. Położył rękę na jej ramieniu, tłumacząc:
- Nie możesz mu teraz pomóc. Cokolwiek powiesz, uży je tego później przeciwko chłopcu. - Ale za chwilę będzie miał atak! Ja to wiem. - Verena próbowała się wyrwać. - Później powie, że to nasza wina. A przecież to wszystko przez nią. - Oczywiście, że tak. Niestety, jesteśmy bezradni. Chris sie jest jego matką i to przesądza sprawę. - A nie powinno. - Ale tak jest, niestety. Nie możesz brać wszystkich zmartwień tego świata na swoje barki. Jeżeli wejdziesz z nią w otwarty konflikt, nie będziesz w ogóle mogła pomóc Ja miemu. Verena, choć niechętnie, musiała przyznać Nicholasowi rację. - A teraz muszę się ubrać - powiedział. - Potem wróci my do mnie i napijemy się herbaty. Przecież wiesz, że to naj lepsze lekarstwo na wszelkie kłopoty tego świata. Verena, bliska łez, uśmiechnęła się blado. - Chyba postąpiliśmy nierozsądnie, ale Jamie tak bardzo chciał się nauczyć pływać, a matka nigdy by mu na to nie pozwoliła. - To prawda. - Nicholas wziął ręcznik i ubranie i zniknął za krzakiem. Nie starał się jej pocieszyć, a jednak nie tylko nie wpędził Vereny w przygnębienie, ale nawet nieco ją uspokoił. Co więcej, nie krytykował Chrissie, nie mówił, że może zmienić życie Jamiego w piekło. Więc za co Chrissie tak bardzo go nienawidziła? - Nie zadręczaj się - zwrócił się łagodnie do Vereny, kie dy pili w jego domku herbatę, a Herkules drzemał u ich stóp. - Przygotuj się lepiej na rozmowę z sir Charlesem. Chrissie na pewno pójdzie do niego, gdy tylko skończy napominać syna.
- Wiem. Dziadek zechce, żebym przestała się z tobą wi dywać. - Zapewne. Mam na ciebie zły wpływ. Chrissie postara się go o tym przekonać. Skoro on był szczery w stosunku do niej, ona także po stanowiła być szczera. - I Piers. Z jakichś powodów on też ma w tym swój udział. - Wiem. - Ale dlaczego? Nicholas domyślał się dlaczego, ale te domysły zostawił dla siebie. Chrissie była po prostu zazdrosna, bo wybrał Ve renę. A Piers nienawidził go, bo całkiem słusznie podejrze wał, że to z jego powodu Verena odrzuciła oświadczyny. A ponieważ Piers uważał Nicholasa za plebejusza, jego du ma została dotkliwie urażona. - Nie chcę wracać do domu - powiedziała nagle Verena. - Podobnie jak Jamie, i ja tutaj czuję się najlepiej, z tobą i z Herkulesem. - Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym cię tu zatrzymać - zapewnił. - Ale nie mogę. Nie zrobię nic, co by mogło ci zaszkodzić albo zniszczyć twoją reputację. Tym bardziej że Chrissie tylko czeka na stosowną okazję. - Nie martw się o moją reputację, Nicholas. Ja o nią nie dbam. Nicholas zsunął się na podłogę, do jej stóp, i ujął ją za rękę. - A powinnaś, kochanie. Gdybym rzeczywiście był takim draniem, jakim mnie chcą widzieć Chrissie i Piers, kochał bym się teraz z tobą namiętnie. Ale mi nie wolno. Dla dobra nas obojga. Byłaby to z mojej strony podłość, gdybym pró bował cię uwieść, choćbym nie wiem jak bardzo cię kochał.
- Pocałował ją w rękę i dodał: - Nawet teraz cały płonę. A pomyśl, co by to było, gdybyśmy się naprawdę kochali! Spojrzała na niego. Na jej twarzy malowała się miłość. Nicholas zadrżał. Jak to możliwe, że w czasach burzliwej młodości kochał się z tyloma pięknymi kobietami, ale żad na z nich nie zrobiła na nim tak silnego wrażenia, jak Ve rena? - Pewnego dnia będę mógł wyznać swoje uczucia wszem i wobec, honorowo i bez zastrzeżeń. A póki to nie nastąpi, możemy się spotykać pod warunkiem, że potrafimy doczekać tego dnia, nie zdradzając samych siebie. Muszę cię prosić o cierpliwość i zaufanie. Uwierz mi, wiem, co robię. Verena zadrżała. Zrozumiała, o czym mówił. Kocha ją i chce się z nią ożenić. I chociaż zastanawiała się, dlaczego Nicholas musi czekać, żeby się zdeklarować, uznała, że jeżeli naprawdę go kocha, nie powinna wypytywać o przyczynę te go opóźnienia. Może powodem są dzielące ich różnice społeczne i finan sowe - świadomość, że jest niezamożnym młodym człowie kiem bez paranteli, a ona bogatą dziedziczką starej, szlachec kiej rodziny? Jednak wrodzona delikatność zakazywała Ve renie wszelkich prób przekonania go, że te różnice - tak waż ne dla sir Charlesa i całej reszty - dla niej nie mają żadnego znaczenia. A poza tym, Nicholas wprawdzie powiedział, że ją kocha, ale wcale jeszcze nie powiedział, że chce się z nią ożenić. To tylko jej przypuszczenia, które mogą okazać się mylne. Ujęła Nicholasa za rękę. - Obiecam ci wszystko, byle tylko być z tobą, Nicholas. - Wszystko? Nawet zachowanie dziewictwa, choćby by ło to bardzo trudne? Spojrzała mu w oczy.
- Nie wiedziałam, że mogę mieć jakiekolwiek trudności z zachowaniem dziewictwa, póki ciebie nie poznałam. - Właśnie za to cię kocham! - wykrzyknął Nicholas im pulsywnie. Cierpiał, prosząc ją o to, żeby na niego czekała, było jed nak tyle poważnych spraw, domagających się wyjaśnienia, zanim poprosi ją o rękę. Czy ma prawo to robić, nie mówiąc Verenie, sir Charle sowi i reszcie, kim jest? Doskonale wiedział, że gdyby wy jawił im swoje pochodzenie, wszelkie obiekcje co do ich małżeństwa przestałyby istnieć. Ich kłopoty z miejsca by się skończyły, a sir Charles udzieliłby im swojego błogosławieństwa. Skoro jednak definitywnie odciął się od swojej przeszłości i rodziny, żeby znaleźć własną drogę życia, godne pogardy byłoby powoływanie się na tę samą rodzinę, kiedy tylko po jawią się pierwsze trudności. Poza tym, chciał, by zaakcep towano go dlatego, że jest, jaki jest, a nie dlatego, że okazał się być Nicholasem Schuylerem. Verena nic o nim nie wiedziała, a jednak zaakceptowała go, i tylko to się liczyło. Będzie musiał sam poradzić sobie z pro blemami wynikającymi z zamiaru poślubienia panny Marlowe. Od dnia, w którym opuścił Padworth, zawsze tak robił. - Moja ukochana - poprosił z powagą - przyrzeknij mi, że zawsze będziesz mnie kochać, bez względu na to, czego się o mnie dowiesz. W głębi duszy obawiał się, że Verena może nie zechcieć człowieka, który tak wszystkich oszukał, na dodatek o nie zbyt chlubnej przeszłości. - To brzmi złowieszczo - stwierdziła Verena, starając się ukryć niepokój. - Co takiego nabroiłeś, Nicholas? Ściągałeś w szkole czy co?
Nicholas wybuchnął śmiechem. Co z niego za dureń! Pro si Verenę, żeby mu zaufała, a sam nie ma dość rozumu, żeby jej zaufać. - Nie, nie. Nigdy w życiu! Gdybyś powiedziała, że notorycznie grałem w strzałki i w kości to co innego. - Co za ulga - odparła Verena. - Nie chciałabym oglądać twojej twarzy na listach gończych! Śmiech Nicholasa rozładował napięcie. Na moment znik nęły i namiętność, i zwątpienie. Znów stali się przyjaciółmi. Miłość przycichła, wciąż jednak czuwała nad nimi, tyle że ze złożonymi skrzydłami. Przyszła pora, by zejść z obłoków na ziemię. Verena spojrzała na zegarek. - Boże, jak późno! Muszę już wracać. Jestem przekonana, że po tym wszystkim, co zdążyła mu naopowiadać Chrissie, sir Charles będzie się domagał, żebym przestała się z tobą widywać. On nie ma pojęcia, jakim jesteś niezłomnym rycerzem. Istny Galahad o czystym sercu. Nicholas uznał w duchu, że jeszcze kilka lat temu byłoby to wyjątkowo chybione porównanie. - Cieszę się, że ktoś tak myśli. Z drugiej strony, muszę ci wyznać, że kiedyś żywiłem wielką sympatię do Mordreda. Uważałem, że miał gorszą prasę, niż na to zasługiwał. Ostatecznie, król Artur był zdradzanym durniem, Ginewra okazała się wiadomo kim, Lancelot i połowa rycerzy Okrągłego Stołu to lekkomyślni uwodziciele, natomiast Perceval i Galahad to zwykłe świnie. - Wstydź się! - skarciła go Verena. - Zawsze lubiłam opowieści o królu Arturze, a ty mi wszystko popsułeś! Ale, gdy się lepiej zastanowić, masz rację. - Pomyślała też z uz naniem o jego mądrości, której ani sir Charles, ani nikt poza nią nigdy nie zrozumie.
Nicholas pocałował Verenę w policzek, a potem długo pa trzył, jak szła w stronę Marlowe Court, gdzie niewątpliwie nie czekało jej nic miłego. - Sir Charles prosi panienkę do siebie, gdy tylko panienka się przebierze. Jest w swoim gabinecie. Tymi słowy przywitał Verenę lokaj po jej powrocie do Marlowe Court. Na dole nie zastała ani Chrissie, ani Ja miego. Sir Charles czekał na nią, siedząc z otwartą książką w rę ku. Na jego twarzy malował się głęboki smutek. - Spodziewam się, że wiesz, po co cię tu poprosiłem, moja wnuczko. Twoja macocha powiedziała mi, że zignorowałaś jej wyraźne polecenie, że Jamesowi nie wolno pływać. Zamiast jej słuchać, zachęciłaś tego pomocnika Johna Webstera, żeby wziął go nad Księży Staw i wykąpał w zimnej wodzie. Na skutek tej kąpieli James dostał tak poważnego ataku astmy, że nasz doktor zmuszony był wezwać specjalistę ze szpitala w Exeter, który przybędzie tu jeszcze dziś wieczorem. - Jamie nie dostał ataku astmy dlatego, że Nicholas uczył go pływać - powiedziała Verena, siląc się na spokój. Wprost przeciwnie. Nie miał najmniejszych kłopotów z od dychaniem, póki nie zjawiła się jego matka i go nie zdener wowała, zabraniając mu na przyszłość kąpieli i spotkań z pa nem Allenem. - Mimo wszystko to jego matka i bardzo cię proszę, że byś na przyszłość respektowała jej życzenia. Obiecałem, że poruszę z tobą tę sprawę, żeby załagodzić konflikt między wami - zakończył sir Charles. - Czy to wszystko? - zapytała chłodno Verena. - Czy bę dę mogła odejść, jeżeli obiecam, że na przyszłość zastosuję się do życzeń macochy?
Sir Charles nagle jakby się postarzał. Westchnął zgnębio ny i udręczonym tonem powiedział: - Obawiam się, że nie, moja droga. Twoja znajomość z tym młodym Allenem jest nie na miejscu. On nie należy do naszej sfery. Nie byłby w stanie stworzyć ci życia, do ja kiego przywykłaś od urodzenia. Małżeństwo z nim nie przy niosłoby ci nic, prócz kłopotów. Oczywiście żadne małżeń stwo nie składa się z samych rozkoszy, ale w obliczu trudno ści wszelkie różnice jeszcze bardziej się pogłębiają. Nie mu szę ci chyba mówić, że związek z tym człowiekiem to byłby mezalians. Będzie lepiej dla was obojga, jeżeli natychmiast zerwiesz tę znajomość. Niepotrzebnie stwarzałaś mu nadzie je, które nigdy się nie ziszczą. Możesz mi wierzyć, jestem starszy i mądrzejszy i wiem, co mówię. Nierówność stanów w małżeństwie zawsze kończy się klęską. Będę szczery. Gdy by ten człowiek cię uwiódł, byłaby to dla ciebie tragedia. Co mam powiedzieć? - myślała gorączkowo Verena. Że kocham Nicholasa? Że daje mi coś, czego żaden mężczyzna nigdy mi nie dał? Że ani Roger Gough, ani kuzyn Piers nie wytrzymują porównania z Nicholasem. Że między nami ist nieje harmonia dusz i - jak sądzę - ciał? Ale głośno oznajmiła: - Nie zerwę z nim, dziadku. Kocham go. Z nim mogę roz mawiać tak, jak nie rozmawiałam z żadnym innym mężczyzną. Jest miłym, dobrym człowiekiem i nigdy nie powiedział ani nie zrobił nic, czym mógłby mnie urazić. To raczej on nalegał, że byśmy postępowali rozważnie, by się nie poniżyć w oczach te go świata. John mówi, że Nicholas Allen ciężko pracuje i jest bardzo lubiany w West Bretton. Czego nie można powiedzieć o kuzynie Piersie. Czy teraz mogę już odejść? Sir Charles westchnął. - Twoja macocha utrzymuje...
W tym momencie Verena popełniła niewybaczalne faux pas - przerwała sir Charlesowi. - Och, proszę oszczędzić mi wysłuchiwania jej bzdur nych podejrzeń. Zrobię, jak sobie życzysz w sprawie Jamie go, bo to ona jest jego matką. Ale Nicholas to co innego. To moje życie i sama podejmę decyzję. Nie zrobi tego za mnie osoba, której mam wszelkie powody nie lubić i nie ufać. Nie mogła, niestety, powiedzieć dziadkowi całej prawdy o Chrissie. Nie chciała ranić dziadka opowieściami o lekkim prowadzeniu pani Chrissie Marlowe, i to jeszcze za życia jej męża. - Jesteś zuchwała - stwierdził sir Charles. - Wiesz do brze, że popierałem twoje małżeństwo z kuzynem Piersem. Nie mogę ci zabronić widywania się z tym Allenem, i bardzo tego żałuję. Verena skłoniła głowę. - Przez całe życie starałam się spełniać twoje życzenia, dziadku. Ale teraz nie mogę. Nie wyrzeknę się Nicholasa. - No cóż, to twoje życie. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Ale pamiętaj, co ci mówiłem. Nie będę ci też ro bił wyrzutów, kiedy pojawią się kłopoty. A pojawią się. Jestem tego pewny. A teraz bądź tak dobra i zostaw mnie samego. Verena, głęboko nieszczęśliwa, udała się do swojego pokoju. Żałowała, że nie mogła okazać dziadkowi posłuszeństwa. Kiedy była w połowie schodów, usłyszała jakieś zamieszanie w holu. Zerknęła w dół - Piers wrócił ze swojej wyprawy do Kornwalii. Jeszcze jeden krzyż na jej udręczone barki. Tylko myśl o rychłym spotkaniu z Nicholasem dodała jej odrobinę ducha.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Nicholas i Verena nie widzieli się aż do następnej środy po południu. Nicholas miał mnóstwo pracy w redakcji „Goń ca", bo John Webster przerzucał na niego coraz więcej obo wiązków. Zaczął się nawet zastanawiać, czy te wszystkie wy prawy do Exeter i Barnstaple w poszukiwaniu tematów do artykułów są rzeczywiście konieczne, czy to tylko pretekst, żeby trzymać go z dala od Vereny. John Webster poprosił go też, żeby zechciał wyświadczyć mu przysługę i zgodził się pracować we środę rano. A on znów pomyślał, że to kolejny fortel, żeby oddalić go od pan ny Marlowe z Marlowe Court. Tu jednak okazało się, że źle osądził swojego pryncypała. Południe zastało ich obu przy herbacie w redakcji. John był dziwnie roztargniony tego ranka. Ostatnio wyglądał już na swoje lata, a pierwsze słowa, jakie skierował do Nicholasa, potwierdziły tylko podejrzenie, że zaczynał powoli odczu wać ich ciężar. - Nick, muszę ci powiedzieć coś, z czym zwlekałem od jakiegoś czasu. Zamierzam sprzedać „Gońca". Gazeta była dla mnie wybawieniem po śmierci mojego syna, bo pozwa lała mi oderwać myśli od tej tragedii, ale teraz zaczęła mi już ciążyć. Tylko dzięki twojej ciężkiej pracy wszystko jeszcze tak dobrze funkcjonowało. Ale teraz już koniec. Postanowi łem ją sprzedać i wycofać się. Mam nadzieję, że nie wpły nie to ujemnie na twoją pozycję. Dam ci najlepsze referen-
cje, kiedy pojawi się nowy właściciel. Nie znajdzie lepszego asystenta. Nicholas poczuł zamęt w głowie. Odstawił filiżankę. - Przykro mi to słyszeć. Praca z tobą to była czysta przy jemność. Nauczyłem się też fachu. Czy masz już jakiegoś kupca? - Nie. Zamierzam dać ogłoszenie. Przekażę tę sprawę lo kalnej agencji nieruchomości. Może nawet dam ogłoszenie w Londynie. Ktoś ją na pewno zechce. I rzeczywiście, ktoś ją chciał. Przez resztę dnia Nicholas dokonywał w myślach obli czeń i w końcu podjął decyzję, która, jak miał nadzieję, uła twi mu poślubienie Vereny. John porządkował właśnie swoje biurko, powoli szykując się do wyjścia, kiedy stanął przed nim Nicholas. - Mam pewną propozycję, John. Proszę, żebyś potraktował ją poważnie. - Zawahał się na chwilę, a potem ciągnął: - Celem mojej ostatniej wyprawy do Londynu było uporządkowanie spraw spadkowych po ciotce, która zapisała mi pewną sumę w testamencie. - Przynajmniej ten kawałek z ciotką to prawda, pomyślał. - Dysponując tą sumą oraz drobnymi udziałami, mó głbym pewnie zaciągnąć pożyczkę w banku i złożyć ci ofertę, której, mam nadzieję, nie odrzucisz. Gdybyś zechciał mi powie dzieć, jakiej żądasz sumy, może byłbym w stanie ją zgromadzić. To kłamstwo wołało o pomstę do nieba. Miał wystarcza jąco dużo własnych pieniędzy, na tyle dużo, że mógłby za nie kupić kilka takich „Gońców". John przyjrzał mu się uważnie, a potem z ociąganiem wy mienił sumę, jakby trudno mu było potraktować poważnie propozycję Nicholasa. - Czy to cena rynkowa? - zapytał Nicholas. - Nie chciał bym, żebyś z dobrego serca proponował mi niższą cenę.
- Nigdy bym cię w tej sprawie nie oszukał, Nick. To nie byłoby fair w stosunku do żadnego z nas. - Dobrze. Pozwól, że się zastanowię nad tym przez chwilę. Czas rzekomego namysłu poświęcił rozważaniu faktu, że cała ta mistyfikacja przychodzi mu bez najmniejszych opo rów. - Myślę, że może mi się udać - powiedział w końcu. Zadzwonię do banku ciotki i zapytam, czy dadzą mi po życzkę. Oczywiście nie będzie to bank ciotki, tylko jego bank Coutts - a tam z pewnością bez zastrzeżeń przeleją sumę z rachunku Nicholasa Schuylera na konto Nicholasa Allena w oddziale Westminster Bank w West Bretton. Jedyne, co napawało Nicholasa niepokojem, to obawa, że jego niespodziewana propozycja mogła obudzić ciekawość Johna Webstera. Czego John, a także reszta mieszkańców West Bretton nigdy nie może się dowiedzieć to tego, że kupi „Gońca" za gotówkę, nie biorąc pożyczki. - Jesteś pewny, Nick? - zapytał z powątpiewaniem John. - Nie chciałbym, żebyś stracił swój mały kapitał. Nowy wła ściciel i tak na pewno zechce cię zatrzymać. Nicholas wzdrygnął się w duchu na myśl o tym, że znów oszukuje tak dobrego człowieka, jak John. - O ile to możliwe, chciałbym być swoim własnym pa nem - powiedział. - Dlatego gotów jestem na każde ryzyko. Postaram się szybko wszystko załatwić, tak żebyś mógł, w razie gdybym dostał odmowę, jak najszybciej wystawić „Gońca" na sprzedaż. Ale na razie wolałbym, żebyś nikomu nic nie mówił. Póki sprawy się nie rozwiążą, w jedną czy w drugą stronę. Myśląc o tym później, doszedł do wniosku, że jest równie
przebiegły, jak sławetny Kapitan. Czy mu się to podoba, czy nie - jest nieodrodnym Schuylerem. Ta konstatacja zupełnie go nie uszczęśliwiła. A więc brnął z oszustwa w oszustwo! Poza tym, stawał się coraz bardziej podobny do ojca, równie skutecznie mani pulował ludźmi. Rozum podpowiadał mu, że przez całe życie miał oczy i uszy otwarte na to, co działo się w Padworth. Stąd też wzięła się umiejętność napisania przekonującej po wieści o możnych tego świata. Będzie musiał najpierw pojechać do Londynu, zanim po wie Johnowi, że jest w stanie zebrać fundusze i załatwić transfer pieniędzy. Jedno wiedział, jeżeli poprosi o dyskre cję, nikt w West Bretton nigdy nie pozna prawdy, za jakie pieniądze Nicholas Allen kupił „Gońca" Po tej rozmowie trudno im już było zasiąść do pracy. Ni cholas nie mógł się doczekać spotkania w Vereną, a John chciał raz jeszcze przemyśleć jego ofertę, która lekko go za niepokoiła. Za obopólną zgodą wyszli wcześniej. Dla Vereny myśl o popołudniu z Nicholasem była jak ko ło ratunkowe rzucone tonącemu. Życie wydawało jej się ostatnio nudne i wlokło się nieznośnie, tym bardziej że za broniono jej kontaktów z Jamiem zarówno przed przybyciem lekarza z Exeter, jak i po jego niedzielnej wizycie. Nie zezwolono również na jej obecność podczas badania, czuła jednak, że coś jest nie tak, bo Chrissie zeszła na dół zaraz po wyjeździe doktora wściekła jak osa. Była szczegól nie przykra dla Vereny, i to do tego stopnia, że po kolacji Verena zwróciła się do Priddie z zapytaniem, co macochę tak wzburzyło. - To ten człowiek - odparła Priddie. - Pani Marlowe po wiedziała mu, że panicz Jamie miał dwa poważne ataki po
spotkaniach z panem Allenem, a drugi był jeszcze gorszy, bo pan Allen poszedł z nim pływać. - Wiedziałam, że tak to przedstawi - westchnęła Verena. - Ale jestem przekonana, że jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Te ataki zawsze zaczynają się, kiedy matka mu czegoś bezmyślnie zabrania. Priddie kaszlnęła, zmieszana. - Tak właśnie powiedział panicz Jamie, wtedy pani Mar lowe zaczęła na niego krzyczeć i kazała mu być cicho. Krzy czała, że jest niegrzeczny, a siostra ma na niego zły wpływ. Wtedy on znów zaczął się dusić. Doktor zbadał panicza i po wiedział, że pływanie nie mogło spowodować ataku, i dodał, że on sam zaleca je pacjentom z astmą jako ćwiczenie poma gające w oddychaniu. Zasugerował też, żeby pani Marlowe traktowała syna łagodniej, bo te ataki mogą być spowodowa ne zdenerwowaniem, a jeśli pan Allen ma ochotę uczyć pa nicza pływać, należy mu na to pozwolić. Panicz Jamie po wiedział wtedy, że zabroniono panience do niego przycho dzić, a doktor stwierdził, że to też poważny błąd. Widziałam, że pani Marlowe była zła, ale podczas obecności doktora udawała, że się z nim zgadza. Jednak po jego wyjściu znowu zaczęła krzyczeć na Jamiego i powiedziała, że ma robić to, co ona mu każe, a doktor to głupiec. Biedny chłopiec zrobił się całkiem siny, a wtedy matka kazała mu przestać, zarzu cając, że robi to naumyślnie. Tak to wyglądało, panienko Ve reno. Doktor jeszcze wszystko pogorszył, a nie polepszył. Co takiego powiedział Nicholas? Że nie powinna brać na swoje barki kłopotów całego świata. Ale trudno przejść obo jętnie, widząc okrucieństwo Chrissie wobec Jamiego. Tym bardziej że ojciec prosił ją przed śmiercią o opiekę nad bratem. Rozsądek podpowiadał Verenie, że wszelkie interwencje
mogą tylko zaszkodzić, ale nie potrafiła stać z boku i się przyglądać - zakrawałoby to na zwykłe tchórzostwo. Kłopot polegał na tym, że i sir Charles, i Piers zgadzali się z Chris sie, iż choroba Jamiego wynika z braku odpowiednio suro wej dyscypliny. Odkąd Chrissie została kochanką Piersa, oboje starali się obrzydzić życie Verenie, okazując jej jawną wrogość. Pier sowi udało się nawet przekonać sir Charlesa, że Verena psuje stosunki między matką a synem, a jej znajomość z Nichola sem Allenem sprawiła, iż odrzuciła jego oświadczyny. - Ten człowiek ma zły wpływ na nich oboje - zakończył Piers. - Nadal wydaje mi się to podejrzane, że wszystkie te kradzieże w naszym hrabstwie zaczęły się po jego przyjeździe do West Bretton. Ktoś powinien mieć na niego oko. Nie było go tutaj, kiedy okradli Westermere Hall. Po dobno wyjechał wówczas do Londynu, ale kto go tam wie? Sir Charles zgodził się z nim, acz niechętnie. Życie w Marlowe Court stało się bardzo skomplikowane od przy jazdu Vereny, Chrissie i Jamiego. A kontakty z młodym Al lenem jeszcze bardziej wszystko skomplikowały. - Nie mogę nic zrobić, nie mając dowodów - powiedział. - Bez nich mam związane ręce. - Na pewno w końcu popełni jakieś głupstwo. Oni za wsze tak robią. Nieświadoma tego wszystkiego Verena poszła do domku Jesse'ego Pye'a, gdzie już czekał na nią Nicholas. Dzień był piękny, więc Nicholas spakował kosz piknikowy i zapropo nował wyprawę nad rzekę. Wziął też piłkę i kilka lekkich po wieści. No i oczywiście Herkulesa. Verena niosła książki, a pies biegł z przodu, przypomina jąc im radosne popołudnie z Jamiem. - Jak on się czuje? - zapytał Nicholas.
Verena opowiedziała o wizycie specjalisty. - Tak właśnie myślałem, biedny chłopak. Verena milczała, póki nie przyszli nad rzekę i nie usiedli nad brzegiem. - Zastosowałam się do twojej rady co do Jamiego, cho ciaż byłam z tego powodu bardzo nieszczęśliwa - powie działa. - Ja też jestem z tego powodu nieszczęśliwy. - Nicholas ujął ją za rękę. - Nie możemy żyć tak, żeby wyłącznie za spakajać własne życzenia. Czasami trzeba się z tym pogo dzić, kiedy coś nie idzie po naszej myśli. - Skąd bierze się ta twoja mądrość, Nicholas? - zapytała Verena. - Wcale nie jestem mądry - odparł. - Wprost przeciw nie, ale życie udzieliło mi kilku pożytecznych lekcji, z któ rych wynika, że człowiek powinien być wierny samemu so bie. Czasami trzeba przyjąć to, co wydaje się nie do przyjęcia - i walczyć dalej. - I ty mi mówisz, że nie jesteś mądry! Nicholas ucałował jej dłoń. - Pamiętaj, że podobnie jak większość ludzi rzadko pra ktykuję to, co głoszę. To zbyt trudne. A teraz pograjmy w pił kę, próbując nie wpaść przy tym do rzeki. Na plaży w Lynmouth Verena nauczyła się łapać piłkę tak dobrze, że Nicholas nie musiał już rzucać piłki prosto do jej rąk. Jeden z jego rzutów był, jak to później ze skruchą przy znał, „strzałem na całego". Biegnąc za piłką, Verena potknęła się i upadła, tracąc na chwilę oddech. Nicholas przeraził się. Podbiegł, ukląkł obok niej i schry pniętym głosem zawołał: - Vereno, powiedz, że nic ci się nie stało!
Jakiś diabeł, z którego istnienia nie zdawała sobie dotąd sprawy, podkusił ją, że z jękiem przewróciła się na bok. Nicholas wsunął rękę pod jej głowę, odwrócił ją ku sobie i lekko uniósł. Verena zamrugała oczami i znowu wydała ci chy jęk. Co powinien teraz zrobić? Wszystkie zarzuty mieszkań ców Marlowe Court przeciwko niemu potwierdzą się, jeśli się okaże, że Verenie stało się coś złego, kiedy była z nim na wycieczce. Położył ją ostrożnie na trawie, nachylił się, a wte dy, ku jego zaskoczeniu, Verena zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go w usta. Oczywiście wszystko za sprawą tego samego diabelskiego podszeptu. Nicholas poczuł, że cały płonie. Zaczął oddawać pocałun ki. Verena, na wpół przytomna, postanowiła zdać się na in stynkt. Ręce Nicholasa delikatnie głaskały jej piersi, budząc w niej ekstatyczne uczucia. - Och, Nicholas... - szepnęła, odrywając usta od jego ust. Dźwięk własnego imienia przywrócił mu poczucie rze czywistości. Odsunął się, co wymagało nie lada poświęcenia, i krzyknął: - Ty wiedźmo! Ty zła czarownico! Nic ci się nie stało. Udawałaś, prawda? Diabeł kusił i jego, ale zdołał się oprzeć jego podszeptom. Jego ukochana jest dziewicą i nie wolno mu jej uwieść. W uśmiechających się do niego oczach kryło się zaprosze nie, ale i niewinność. - Rzeczywiście, nic mi się nie stało - potwierdziła Vere na, siadając. A potem nagle zakryła ręką usta. - Och, Nicho las, chciałam się tylko z tobą trochę podroczyć. Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło. - Pramatka Ewa - odparł rozpromieniony. - Wykorzys-
tała moment, kiedy trzymałem cię w ramionach, żeby mnie skusić. Wiesz, co mogło się stać, gdybym nie zatrąbił do od wrotu? - Wiem, Nicholas. Nigdy dotąd tak się nie czułam, nawet z... - Urwała i zaczerwieniła się. - Z nim? Tym twoim majorem? To musiał być naprawdę smętny typ. - Nicholas podniósł się ze śmiechem. - Teraz już to wiem - przyznała Verena, wstając. - Ale wtedy nie wiedziałam. Przepraszam, że cię kusiłam. - Nie ma za co. Przynajmniej wiem, czego się mogę spo dziewać. - Wobec tego proponuję, żeby trochę odpocząć i poczy tać. Powinniśmy chyba ochłonąć przed jedzeniem. - Wspaniały pomysł. Wziąłem moją ulubioną książkę P. G. Wodehouse'a Zaufajcie Psmithowi oraz Nienaturalną śmierć - nową powieść Dorothy L. Sayers. Podobno nie jest to jej najlepsza książka, za to bardzo zabawna. - Schylił się i zaczął wyjmować książki z torby. Wręczył Verenie Niena turalną śmierć, a sam wziął się za P. G.Wodehouse'a w na dziei, że lektura pomoże mu nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby przyjął nieme zaproszenie Vereny. Poczytali trochę, a potem odłożyli książki i napili się her baty. A na koniec wyciągnęli się na słońcu i toczyli leniwą pogawędkę. - Muszę znowu w przyszłą środę pojechać w interesach do Londynu. Ale tym razem tylko na jeden dzień - powie dział Nicholas - więc się, niestety, nie spotkamy. Będę miał za to czas w sobotę po południu, w tym i w przyszłym tygo dniu. - Czy to znaczy, że nie zjawisz się na kolacji u wuja Joh na we czwartek? - Obawiam się, że nie. - Po raz pierwszy w tym roku
John nie zaprosił go i Nicholas podejrzewał, że miało to coś wspólnego z Vereną. Widocznie John nie chciał urazić krew niaków z Marlowe Court. - No to do soboty. Już nie mogę się doczekać. A nie mo glibyśmy się spotkać któregoś wieczoru? Rozsądek nakazywał mu odmówić. - Musimy być cierpliwi, moje słodkie kochanie. Nic nie zyskamy, sprawiając wrażenie, że chcemy wykiwać sir Char lesa. - Mówiąc to, pomyślał, że kiedy już kupi „Gońca", mo że sir Charles zmięknie i bardziej przychylnym okiem spo jrzy na jego starania. A jeśli nie - wtedy pomyśli, co robić dalej. Ale może nie będzie to konieczne. - Co czytasz, Gis? Sądząc po twojej minie coś bardzo cie kawego. Gis oderwał oczy od książki i spojrzał na kuzyna, Gerry'ego seniora. Nadeszło coroczne spotkanie Schuylerów w Padworth. Żona Gisa, Thea, siedziała z żonami pozostałych Schuylerów, pilnując dzieci, które bawiły się na trawniku. - Tę nową sensację Grosz do grosza. - Ach to. Minął zaledwie tydzień, a połowa londyńskiej socjety jest przekonana, że to o niej. Czy ja też trafiłem do tej książki? - I owszem, ale autor nie poświęca ci wiele uwagi. Ina czej jest w przypadku twojego ojca. - Naprawdę? Będzie zadowolony... chyba że nie? - Znając wuja Gerarda, raczej nie. Posłuchaj tylko: „Ro bert - to ten pozytywny bohater - wkrótce odkrył, że lord Renishaw nie należy do starej szlachty. Jest za to typowym członkiem nowej kasty. Potomkiem amerykańskich bankierów-rozbójników, którzy podbili Anglię i łupili ją teraz, bu-
dując swoje fortuny, podobnie jak to czynili normańscy łu pieżcy przybyli z Wilhelmem Zdobywcą w roku 1066. Jego rezydencja w Graveney stanowiła magnes dla tych, którzy wiedzieli, że chociaż nie jest członkiem rządu, stoi za nim ze swoimi wpływami. Mimo to nie można go nazwać szarą eminencją, ale raczej jankeskim bitnym menedżerem, który własnymi pięściami wybił się ponad innych". - Ha! - wykrzyknął Gerry senior. - Jakie to przykre! Czy cała książka utrzymana jest w tym tonie? - No, nie. Autor później okazuje się trochę łaskawszy dla lorda Renishawa. Przyznaje, że jego decyzje polityczne są mądre, chociaż przy okazji służą umocnieniu wpływów jego samego oraz jego rodziny. - Czyli chodzi o nas. Zdecydowanie o nas. - Obawiam się, że tak. Prawda zawsze w oczy kole. Sam wiesz. - Dobrze ci mówić - roześmiał się Gerry senior. - Ty nie nazywasz się Schuyler. - Ale ja też jestem w tej książce. To powieść z kluczem. Są w niej wszyscy, łącznie z Margot Asquith, Balfourem i Lloydem George'em, który występuje pod nazwiskiem Glyn Gower, a znany jest jako „stary cap"! - A kim ty jesteś, kuzynie Gisie? - Jestem przystojnym, wszechstronnym ekspertem, Ja ckiem Beauchampem, bohaterem wojennym, który zdobył medal na froncie - ale nie w lotnictwie - i słynie z tego, że potrafi rozwiązać wszelkie problemy, w tym również swoje własne. Aha, i projektuje samochody, a nie samoloty. - Czy ten Harcourt i Maine postradali zmysły? - zapytał Gerry. - Przecież to czystej wody paszkwil! Kto napisał tę piekielną książkę? - Niejaki Arthur Merlin. Ten sam, który napisał też kilka
książek dla dzieci. Trzeba przyznać, że te historyjki o smo kach są urocze. - To nie jest nikt prosty, tego jestem pewny. - Racja. Książka jest świetnie napisana, a przy tym bar dzo zabawna. A co do paszkwilu, kto zechce skarżyć go o zniesławienie i prać publicznie swoje brudy? - Z tego, co mi mówisz, wynika, że autor jest członkiem kasty, którą wyszydza. Znalazłeś jakieś wskazówki? Gis postanowił nie dzielić się z Gerrym swoimi podejrze niami. - Przeczytaj, to sam osądzisz. Ja już skończyłem. Masz! - wręczył mu powieść, po czym ruszył w stronę domu. Gdy wszedł do holu, natknął się na lady Longthorne, czyli ciotkę Torry, która niosła jakąś książkę. Z niepokojem pomy ślał, czy nie jest to aby Grosz do grosza. - Gis, cieszę się, że jesteśmy sami. Dowiedziałeś się cze goś o Nicholasie, może wiesz, gdzie teraz jest? Na szczęście tym razem mógł odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Wprawdzie spotkał Nicholasa, ale nie miał poję cia, gdzie mieszka jego kuzyn. - Przykro mi, ciociu Torry, nic nie wiem. A czemu py tasz? - To przez tę książkę. - Pomachała trzymaną w ręku książką. - To książka dla dzieci, napisana przez niejakiego Merlina. Jej tytuł brzmi Lękliwy smok. Przeczytałam ją po tym, jak z tobą ostatnio rozmawiałam o próbach odnalezie nia Nicholasa. Zapewniałeś mnie wtedy, że Nicholas jest szczęśliwy. Pamiętasz ten dzień, kiedy wyjechał z Padworth? Wcześniej tego popołudnia opowiadał dzieciom bajkę o lęk liwym smoku. Również ją słyszałam, i ty chyba też. Czy to może być zwykły zbieg okoliczności, że ta książka, napisana przez kogoś pod pseudonimem, opowiada dokładnie o tym
samym? Nicholas nie mógł jej wcześniej znać, bo została wydana już po tym, jak nas opuścił. A ilustracje są takie same jak rysunki, które robił, zanim Gerard kazał mu studiować w Oxfordzie, a nie na Akademii Sztuk Pięknych. Gis przejrzał książkę. - Ciociu Torry - zapytał z powagą - rozmawiałaś o tym z wujem Gerardem? - Nie, po co? Ale chyba powinnam, nie uważasz? - Nie. Jeszcze nie. Widzisz, ten człowiek, Merlin... po dejrzewam tak jak ty, że to Nicholas. Otóż ten Merlin jest również autorem powieści satyrycznej, którą ostatnio ekscy tuje się cały Londyn. Gis ze smutkiem pomyślał, że zachowuje się dokładnie tak, jak to przedstawił Merlin w swojej powieści - rozwią zuje cudze problemy! - Och, Gis, co ty mówisz! Póki mi tego nie powiedziałeś, nie znałam nazwiska autora. Słyszałam tylko, że to błyskot liwa satyra. Czy my wszyscy jesteśmy w niej opisani? Och, widzę po twojej minie, że tak! O mój Boże! Co powie Ge rard?! Gis objął ciotkę. - Nie bój się, ciociu Torry. Ciebie w niej nie ma, ale wuj Gerard jest, podobnie jak wszyscy Schuylerowie, a także ja. Powieść jest błyskotliwie napisana, a także pełna ironii. Ni cholas musiał wreszcie dojrzeć, żeby coś takiego napisać. Le piej nie mów nic wujowi Gerardowi, póki nie będziemy mieli dowodów, że Nicholas i Merlin to jedna osoba. Przecież mo żemy się mylić. - Tak się cieszę, że mogłam z tobą porozmawiać, Gis! Je steś taki rozsądny. Zrobię, jak mówisz. Myślę, że prawda o autorze prędzej czy później musi wyjść na jaw. - No właśnie. Zobaczysz, że to będzie bestseller. Wydaw-
nictwo bardzo promuje Grosz do grosza. Mówi się, że książ ka wzbudziła sensację jeszcze przed oficjalnym wydaniem. Arthur Merlin ma już dobrą markę. Myślę, że przy następnej pozycji sam będzie dyktował warunki. Torry westchnęła głęboko. - Z jednej strony chciałabym, żeby to Nicholas był jej autorem, bo to by oznaczało, że coś osiągnął. Z drugiej strony przeraża mnie myśl, co powie na to Gerard. Poza tym, nadal nie wiemy, gdzie on jest! - Mimo to radzę zachować milczenie. Może nam się uda i wuj Gerard tej książki nie przeczyta. Niestety, nie udało się. W tej samej chwili Gerard siedział w swoim gabinecie, przerzucając kartki powieści i raz po raz wybuchając śmiechem nad wyjątkowo trafnymi, satyryczny mi opisami swoich przyjaciół i wrogów. Jego sekretarz, James Hawksworth, wsunął mu do teczki Grosz do grosza, gorąco polecając tę lekturę. Czekając na ważny telefon, Gerard sięgnął po książkę. Chciał ją tylko przejrzeć, tymczasem nie mógł się od niej oderwać... Póki nie natrafił na akapit o nim samym, Schuylerach i Padworth - ten sam, który Gis przeczytał Gerry'emu! Ryknął tak głośno, że jego sekretarz w jednej sekundzie wpadł do gabinetu. - O co chodzi, milordzie? - Czytałeś to, Hawksworth? - Nie, milordzie, ale słyszałem, że to bomba. - Co mi tam bomba. To potwarz! Obaj zostaliśmy sportretowani. A także Padworth. Nazwał je Graveney. Ten łobuz, który to napisał, jest piekielnie inteligentny, ale powinno się go publicznie wychłostać. - Mówi się, że zbije na tym majątek.
- O ile ktoś go wcześniej nie zastrzeli. Połącz mnie w poniedziałek ze Stantonem Harcourtem, to się dowiemy, kim jest ten hultaj. Jakiś czas później Torry zastała męża, można by rzec, „w pół drogi między śmiechem a furią". Rzucił książkę na biurko. - Powinnaś to przeczytać, moja droga. Wszyscy w niej jesteśmy - oprócz ciebie. Jest oburzająca, ale i bardzo za bawna. Zamierzam się dowiedzieć, kto to napisał. W każdym razie musi doskonale znać Padworth i świat polityki. O Boże! I bez porad Gisa Torry postanowiła nie mówić mężowi o podejrzeniach co do Nicholasa. - Jak uważasz, mój drogi - łagodziła. - W końcu to tylko książka. Gerard patrzył na nią przez chwilę. Uśmiechnęła się słodko. - Chodź przywitać gości, Gerardzie. Wiem, że byłeś bar dzo zajęty, ale chyba już skończyłeś, skoro masz czas, żeby się podniecać jakąś niemądrą powieścią. Rysy Gerarda złagodniały. - Słusznie mnie karcisz, moja droga. Hawksworth wspo mniał, że cała rodzina już się zjechała. - Są wszyscy, prócz Nicholasa - wyrwało się Torry. - Ponieważ sam się od nas odciął, z własnej i nieprzymu szonej woli nie należy już do naszej rodziny. Gerard zauważył, że żona się żachnęła, a ponieważ nadal kochał ją młodzieńczą miłością, łagodnym tonem powie dział: - Nie miałaś od niego żadnych wiadomości? Myślałem, że chociaż z tobą będzie się kontaktował. - Żadnych wiadomości. Ale Gis powiedział mi niedaw no, że czuje, iż Nicholas jest szczęśliwy i dobrze mu się wie dzie.
- Czy tego mu życzę? - głośno zastanowił się Gerard. Nie jestem pewny. Może przez wzgląd na ciebie. - A nie na niego? - O ile się okaże, że ma więcej charakteru niż przed swo im zniknięciem, w co wątpię. Torry pomyślała, że nic nie zyska, sprzeciwiając się mężowi. Mogła za to wiele stracić. Dlatego zostawiła ten te mat i zajęła się popędzaniem Gerarda, żeby zszedł wreszcie na dół i przywitał się z rodziną. - Kupił od ciebie „Gońca", John? Chyba nie mówisz se rio. Nie wiedziałem nawet, że zamierzasz przejść na emery turę. Sir Charles podejmował kilku przyjaciół na kolacji. Miała ona miejsce dwa tygodnie po tym, jak Nicholas poinfor mował Johna, że jego bank udzieli mu pożyczki na kupno „Gońca". - Och, to była nagła decyzja. Powiedziałem o niej mło demu Allenowi, żeby go uprzedzić, iż gazeta zmieni właści ciela, a on złożył mi ofertę w oparciu o zapis oraz pożyczkę bankową. Zapłacił żądaną cenę, a ja jestem szczęśliwy, że zostawiam moją gazetę w dobrych rękach. To rozsądny facet, bezpośredni i uczciwy. Prosił mnie tylko o dyskrecję, póki nie wpłyną pieniądze. A więc to miał na myśli Nicholas, kiedy prosił, żebym zaczekała, pomyślała z radością Verena. Wiedział, że może uda mu się kupić „Gońca", co uczyni z niego wiarygodnego człowieka interesu, godnego starać się o moją rękę. Teraz na wet dziadkowi trudno będzie mu odmówić. Piers zobaczył jej rozpromienioną twarz i z miejsca od gadł przyczynę. Ogarnęła go złość i zazdrość. Skrzywił się nad kieliszkiem wina.
- Zapis, powiadasz? To dziwne. Sądząc po jego strojach i sposobie życia, Allen raczej nie śmierdzi groszem. Jesteś pewny, że to wszystko zgodne z prawem, John? Mam na dzieję, że widziałeś kolor jego pieniędzy? - Oczywiście, że tak. Allen pojechał do Londynu dwa tygodnie temu, a pieniądze przyszły wczoraj rano. Moi ad wokaci są przekonani, że wszystko odbyło się zgodnie z pra wem. Jutro w południe wybieramy się do nich, by podpisać stosowne dokumenty. Zapewniam cię, że nie ma w tym nic podejrzanego. - Mam nadzieję - burknął Piers. - Ale to oczywiście zna czy, że nasze hrabstwo będzie go odtąd miało na karku. - Jak możesz tak mówić! - zirytował się John Webster. - To taki zdolny młody człowiek. Gdyby chciał, mógłby zro bić karierę w Londynie. West Bretton ma szczęście, że tu za mieszkał i tu chce zostać. - Czas pokaże - mruknął enigmatycznie Piers pod no sem. Pora wprowadzić w życie plan, który raz na zawsze zdyskredytuje tego Allena. Jeżeli wszystko się uda, Verena dozna takiego zawodu, że będzie szukać pociechy u niego, Piersa, a on jej oczywiście wybaczy i poślubi, zapewniając sobie tym samym dostatnią egzystencję do końca życia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY - Czy to prawda, Nicholasie, że kupiłeś „Gońca"? Wuj John powiedział o tym dziadkowi i Piersowi wczoraj wie czorem. Podobno Piers był wściekły. Nie rozumiem, za co on tak cię nie znosi. - Moja słodka wiedźmo, nie znosi mnie, bo mu się wy daje, że ukradłem mu jego ukochaną. - Nigdy nie byłam jego ukochaną! - obruszyła się Vere na. - Ja wiem i ty wiesz, ale Piers tego nie wie. Tak to jest, kiedy człowiek sam siebie oszukuje. Mnie też się to kiedyś zdarzyło - dodał ze smutkiem. - Nie wierzę. To chyba niemożliwe. - Niestety, tak było. To nasza rodzinna przypadłość. Wy daje nam się, że wiemy, co jest najlepsze dla nas i dla innych. O, niosą herbatę. Siedzieli w herbaciarni Bromleya i jedli podwieczorek. Kelnerka uśmiechała się do nich dobrodusznie, kiedy składa li zamówienie. Całe West Bretton wiedziało, że ten miły Nick Allen robi słodkie oczy do wnuczki sir Charlesa, a ona do niego - i wszyscy życzyli im szczęścia. Większość odetchnę ła też z ulgą kiedy rozeszła się wieść, że Verena nie poślubi kuzyna Piersa, który nie cieszył się powszechną sympatią. Istniały jednak pewne obawy, że sir Charles może się nie zgo dzić na mariaż wnuczki z panem Allenem. Ani Nicholas, ani Verena nie posunęli się tak daleko, żeby
rozmawiać o małżeństwie, choć często o tym myśleli. Przede wszystkim dlatego, że zdawali sobie sprawę, iż dopiero mał żeństwo pozwoli na spełnienie ich miłości. A póki to nie nastąpi, musieli spalać się w ogniu namięt ności. - Przepraszam, że nie powiedziałem ci o tym wcześniej, ale należało wszystko dokładnie sprawdzić, zanim mogłem sfinalizować transakcję. Nie chciałem budzić w tobie płon nych nadziei na wypadek, gdyby się okazało, że plan się nie powiedzie, bo nie zdołam zebrać odpowiednich funduszy al bo John zmieni zdanie. - Jakich nadziei? - zapytała niewinnie Verena, ale jej oczy zalśniły jak gwiazdy. - Nie udawaj, moja słodka czarodziejko, że nie wiesz! Ja ko szacowny biznesmen będę mógł teraz poprosić cię o rękę. Nie chcę padać na kolana w miejscu publicznym, a za takie uważam tę herbaciarnię. Wszyscy i tak mają w uszach dźwięk weselnych dzwonów, ilekroć tu przychodzimy. - No to gdzie chcesz mi się oświadczyć? - zapytała Ve rena. - Pod drzewami, nad stawem. Woda jest bardzo roman tyczna, nie uważasz? A potem przyjdzie pora na tę trudniejszą część, będę musiał poprosić sir Charlesa o twoją rękę. - Nie ma potrzeby - stwierdziła praktycznie Verena. Jestem pełnoletnia, więc mogę sama podejmować decyzje i wyjść za mąż, za kogo zechcę. - To prawda, ale musisz zrozumieć, że chcę, żeby wszyst ko odbyło się zgodnie z tradycją. Tym bardziej że mój status społeczny jest dość wątpliwy. - Twój status nie ma dla mnie znaczenia - odparła Verena. - To dobrze. Wobec tego zasłużyłaś sobie na nagrodę.
Nawet w publicznym miejscu. - Nicholas wziął babeczkę z kremem i podsunął ją Verenie do ust, a ona ją zjadła, a na koniec oblizała jego palce. - Co za słodka para! - szepnęła w rozmarzeniu kelnerka do właściciela herbaciarni, który wszedł z tacą świeżych ba beczek. Interes kwitł w najlepsze, jak zawsze w lecie. - Ciekawe, co na to nasz dziedzic? - szepnął właściciel. - To nie ma znaczenia - odparła kelnerka. - Ona wie, czego chce, prawda? Jak myślisz, dokąd teraz idą? - zapytała właściciela, kiedy Nicholas zapłacił, po czym wyszli z Vere ną na ulicę, trzymając się za ręce. - Chyba w jakieś miłe miejsce. - Nie twoja sprawa - ofuknął ją właściciel. - Przestań marzyć i obsłuż wreszcie stolik numer trzy! Dziesięć minut temu prosili o wrzątek! Nicholas miał rację, kiedy chciał oświadczyć się Vere nie w jakimś romantycznym miejscu. Łąka nad stawem skąpana w słońcu, którego promienie lśniły na gładkiej ta fli wody, była wprost wymarzoną scenerią do takich celów. Kiedy tam dotarli, ukląkł przed Vereną. W drodze na spot kanie w herbaciarni doszedł do wniosku, że same oświadczy ny to żaden problem. Gorzej, że nie zamierzał jej teraz wy znać, iż to on jest tym Merlinem, który napisał książki o smo kach, a także Grosz do grosza. Ta informacja musiała jeszcze pozostać tajemnicą. Chciał posuwać się powoli, krok po kro ku, by nie przytłaczać Vereny rewelacjami na temat swojej osoby. Trochę się bał, że kiedy wreszcie powie jej o wszystkim, będzie miała mu za złe, że tak długo ją oszukiwał. Ale miał nadzieję, że nie; że zrozumie, czemu tak długo zachowywał milczenie. Skan Anula 43, przerobienie pona.
A co do tego, że jest Schuylerem, no cóż... przestał już być Schuylerem, i tyle. Verena spoglądała na niego z góry. Na jej twarzy malował się wyraz tak łagodnej słodyczy, że z trudem mu przychodzi ło znalezienie stosownych słów. Pomyślał, że jeszcze nie tak dawno z niefrasobliwą łatwością szeptał czułe słówka, które w uszach kobiet brzmiały jak anielskie harfy. A teraz z nad miaru przepełniających go uczuć wszelkie zapewnienia więzły mu w gardle. Ujął Verenę za rękę. - Moja ukochana - zaczął w końcu stłumionym głosem - wiesz, co mam zamiar powiedzieć, a powiem to możliwie jak najprościej, bo miłość nie potrzebuje pięknych frazesów. Proszę, daj słowo, że za mnie wyjdziesz, a ja obiecuję ci, że zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Nie tylko na począt ku, kiedy będzie to łatwe, ale i później, kiedy może to być trudniejsze. W przeszłości potrafił przemawiać słodko, gdy jakaś ko bieta budziła jego zainteresowanie, tyle że wówczas dążył do zaspokojenia zmysłów. Teraz jednak chodziło o prawdziwą miłość, a to zupełnie inna sprawa. - Nicholas, wyjdę za ciebie. To chyba oczywiste. - Na dobre i na złe, póki śmierć nas nie rozłączy? - Tak. Bez tego nie ma mowy o prawdziwej miłości. Ko cham cię, Nicholas, całym sercem i duszą. I ja też dołożę wszelkich starań, żebyś był szczęśliwy. Wypowiedziała na głos to, co i on czuł, a co odróżniało jego uczucia do niej od wszystkich innych, których doświad czył w stosunku do tamtych kobiet. Do nich nie miała zasto sowania przysięga „póki śmierć nas nie rozłączy". - A teraz jeszcze to - powiedział, wyjmując z kieszeni pierścionek, który wsunął jej na palec. Była to prosta złota
obrączka, wysadzana małymi brylancikami - równie delikat na jak dłoń Vereny. Kupił ją za swoje własne, ciężko zaro bione pieniądze - nie miała nic wspólnego z rodową biżute rią Schuylerów. Verena wyciągnęła rękę i przyjrzała się pierścionkowi, a potem pomogła Nicholasowi wstać. Stali teraz twarzą w twarz, serce przy sercu, jak dwie połówki, które wkrótce staną się jednością. Nicholas milczał przez chwilę, a potem otoczył dłońmi twarz Vereny i pocałował ją w usta z takim uczuciem, tak de likatnie, że łzy stanęły jej w oczach. - Musimy być cierpliwi, moje kochanie. Musimy zacho wywać się przyzwoicie aż do ślubu - wyszeptał do jej ucha. O, jakże by się śmiał w przeszłości z samego pomysłu, że by czekać z czymkolwiek do ślubu. Ale tamten mężczyzna dawno już nie istniał, a ten nowy szanował swoją miłość i przyjęte obyczaje, które nakazywały im czekać. - Pomówię z twoim dziadkiem, gdy tylko będę miał pew ność, że transakcja związana z kupnem „Gońca" została szczęśliwie zakończona. Wszystko musi być zrobione jak na leży. Będę chciał go przekonać, że potrafię ci zapewnić kom fortowe warunki. Nie masz mi za złe, że musimy jeszcze tro chę poczekać? - zapytał z niepokojem. - Ja po prostu nie chciałbym dać mu żadnych powodów do niezadowolenia, nie przestrzegając stosownych form. Oczywiście możemy się pobrać bez jego zgody, ale wolałbym ją uzyskać, dla dobra nas obojga. - Myślę, że mogę jeszcze poczekać, o ile będziemy się widywać tak często, jak tylko to możliwe. - Moje kochanie, czy pragniesz mnie tak jak ja ciebie? - Oczywiście, że tak. To bardzo dziwne uczucie. Kiedy jestem z tobą, wydaje mi się, że lada moment stanę w ogniu!
Jesteś taki mądry, Nicholas, powiedz mi, czy wszyscy zako chani tak się czują? Czy wszyscy tak rozpaczliwie pragną stać się częścią drugiej osoby? - Tak, kochanie, ale nie wszyscy pragną tego tak mocno jak my. Usiedli na trawie, ona podziwiała swój pierścionek, a on ją. - Uwielbiam być z tobą, rozmawiać z tobą. To nie jest tylko pożądanie... - Urwała i spłonęła rumieńcem. - Wiem. To właśnie jest w tym wszystkim takie cudow ne. Że jesteśmy nie tylko narzeczonymi, ale i przyjaciółmi. Niewielu dane jest to szczęście. Ja nigdy nie zaznałem pod wójnej radości miłości i przyjaźni. A teraz wreszcie mam to, czego szukałem przez całe życie. Opowiedział jej pokrótce o swoich rodzicach, którzy jak już teraz wiedział - również doświadczyli takiej pełni. I po raz pierwszy poczuł żal, że zostawił tyle rzeczy za sobą - właśnie to przepowiedział kuzyn Gis. Czy ten żal to znak, że wreszcie odnalazł siebie? Że po mogła mu w tym miłość do Vereny? Kiedy to sobie uświa domił, wziął ją w ramiona. - Nigdy nie zapomnę, że pogodziłaś mnie z życiem i z miłością. Jesteś, Vereno, źródłem mojej siły. Będzie nam trudno nie posunąć się aż do cudownego końca, ale wszyscy filozofowie zgodnie twierdzą, że praktykując ascezę, wyra biamy w sobie charakter. Verena ukryła twarz na jego piersi. - Warto by się zastanowić, mój ukochany - powiedziała - czy ci filozofowie byli kiedykolwiek zakochani. A może nigdy nie praktykowali tego, co głosili? - Pewnie tak. Jedyny filozof, jakiego kiedykolwiek spot kałem, okazał się zwykłym sybarytą, choć zyskał sławę wiel kiego myśliciela.
Nicholas mówił o Bertrandzie Russellu, który odwiedził kiedyś Padworth. Russell znany był w tym samym stopniu ze swojego burzliwego życia prywatnego, co z naukowych dokonań jako matematyk i filozof. - To dla mnie żadna nowość. - Wobec tego pozwól, że pokażę ci trochę nowości, za nim się rozstaniemy, ale tylko trochę, bo obawiam się, że mo glibyśmy się zapomnieć. Jakiś czas później Nicholas odprowadził Verenę do bram Marlowe Court. Zanim się pożegnali, Verena powie działa: - Jeżeli nie zamierzasz na razie rozmawiać z sir Charle sem, zdejmę pierścionek. Byłoby nierozsądne i nietaktowne, gdybym go nosiła. A Piers i Chrissie na pewno przysporzy liby mi masę kłopotów. - Bardzo mądrze - pochwalił Nicholas, całując narzeczo ną na pożegnanie. - Śpij dobrze, o ile ci się to uda, moja słodka wiedźmo. - Ty też - powiedziała znaczącym tonem. A on się tylko roześmiał. W nocy Nicholas rozpamiętywał idyllę nad Księżym Sta wem. Budził się kilka razy podniecony sennymi marzeniami. W pewnym momencie wydawało mu się, że słyszy na dwo rze jakieś hałasy. Wstał nawet i podszedł do okna, ale nicze go nie zauważył. Nie słyszał też szczekania Herkulesa, który sypiał w budzie za domem. Czuwał jeszcze przez chwilę, ale na dworze panowała ci sza. W końcu doszedł do wniosku, że hałasy musiały mu się przyśnić. Po śniadaniu poszedł do budy Herkulesa i odkrył, że jest pusta. Wtedy jeszcze specjalnie go to nie zaniepokoiło, bo
pies często znikał gdzieś z rana, żeby się pojawić dopiero w środku dnia. Jednak tym razem Herkules nie pojawił się przed jego wyjściem do pracy, a kiedy po powrocie do domu także nie zastał psa, zaczął się niepokoić i postanowił go poszukać po kolacji. Przyszło mu też do głowy, że może to Herkulesa słyszał tej nocy? Ruszył w stronę Marlowe Court. Herkules zawsze okazy wał podniecenie w pobliżu rezydencji, więc możliwe, że sam tam wrócił w poszukiwaniu Jamiego. Nicholas uświadomił sobie, że Verena ostatnio rzadko mó wiła o Jamiem. Wiedział, że bardzo się martwiła o niego, zwłaszcza od wizyty specjalisty. Któregoś dnia zapytał o zdrowie chłopca, a ona odpowiedziała, że „Jamie czuje się tak, jak należało się spodziewać", co, prawdę mówiąc, nie było żadną odpowiedzią. Postanowił zapytać Verenę, czy nie widziała Herkulesa. Ale pewnie raczej nie, bo gdyby się natknęła na psa, od prowadziłaby go do jego nowego domu. Verena zbiegła do holu, kiedy lokaj oznajmił jej, że pan Allen o nią pyta. - Stało się coś złego, Nicholasie? - zapytała z niepoko jem. - Chodzi o Herkulesa. Przykro mi to mówić, ale zniknął. Nie widziałem go od wczoraj. Pomyślałem sobie, że może wrócił do Marlowe Court z tęsknoty za Jamiem. Ale lokaj twierdzi, że go tu nie widział. - Ja też go tu nie widziałam. Nagle drzwi bawialni otworzyły się i stanęła w nich Chrissie.
191
- Co on tu robi? - zapytała, mierząc Nicholasa wściek łym wzrokiem. - Wiesz, że nie chcę go tu widzieć, ma zły wpływ na Jamiego. - Nicholas przyszedł tylko zapytać o Herkulesa. Pies gdzieś zginął. - Naprawdę? - Chrissie uniosła pedantycznie wyskubane brwi. - Tyle hałasu o nic! Czy on nie mógł popytać w staj niach? Ziała taką nienawiścią, że Verenę i Nicholasa na moment zamurowało. W tej samej chwili otworzyły się drzwi kuchen ne. Do holu wpadł Jamie, a za nim zasapana Priddie. - Pan Smok! Wiedziałem! Zdawało mi się, że usłyszałem pana głos! Ona nie pozwala mi się z panem spotykać! A pan nawet nie skończył opowiadać swojej ostatniej bajki. Czy to prawda, co lokaj mówi, że Herkules się zgubił? Chrissie spurpurowiała. - Nieznośny chłopak! - syknęła. - Co ty tu robisz? Mia łeś zjeść w kuchni kolację z Priddie. Poza tym, nie żadna „ona", ty niewychowany bachorze. Jestem twoją matką! - Ale nie zachowujesz się jak te matki z bajek, które czy ta mi Priddie. Na pewno jesteś moją matką? Verena i Nicholas stłumili śmiech. Chrissie natomiast roz sadzała wściekłość. Priddie wzniosła oczy do nieba, chwyci ła Jamiego za rękę i zaczęła go ciągnąć na górę. W tym dramatycznym momencie z kuchni wyłonił się słu żący Upton. - Lokaj mówi, że pytał pan o Herkulesa, panie Allen. Do piero co go przyniosłem. Jest w kuchni, w koszyku. Znala złem go na łące. Ktoś go bardzo poturbował. Chyba ma zła maną nogę. Zrazu myślałem, że już po psie. Jamie krzyknął przeraźliwie, wyrwał się Priddie i rzucił w stronę kuchni.
- Biedny Herkules! Muszę go zobaczyć! Chrissie chwyciła syna za kołnierz i szarpnęła do tyłu. - Nie! Nigdzie nie pójdziesz! Dopiero co doszedłeś do siebie po ostatnim ataku. Nie mam zamiaru przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. Idź do swojego pokoju. Przy ślę ci Priddie. Upton, wprowadź pana Allena do kuchni - to odpowiednie dla niego miejsce. Dopilnuj też, żeby zabrał te go nieznośnego zwierzaka. To nie nasze zmartwienie. A ty, Vereno, jeżeli nie chcesz nadal narażać na szwank swojej re putacji, wracaj ze mną do salonu. A pan Allen nich sobie idzie swoją drogą, która nie jest twoją drogą. - Dziękuję ci, Chrissie - powiedziała Verena. Oburzające zachowanie macochy sprawiło, że w jednej chwili zapomnia ła o rozwadze i dobrych manierach. - Dziękuję, że tak się troszczysz o moją reputację, a zapominasz o swojej. Wezmę z ciebie przykład i będę robić to, co mi się podoba. Aha, nie zapomnij pozdrowić ode mnie Piersa, kiedy dziś w nocy zło żysz kolejną wizytę w jego sypialni. Zapadła martwa cisza. Chrissie, purpurowa na twarzy, oniemiała i bez słowa poszła za Jamiem, którego Priddie szybko wciągnęła do salonu. Nicholas skierował się do kuchni, rozmyślając o tej naj nowszej rewelacji, którą właśnie usłyszał. Herkules leżał w starym koszyku, a Upton go opatrywał. - Źle z nim, panie Allen. Trzeba go zanieść do weteryna rza. I to jak najszybciej. Może on potrafi go jeszcze uratować. - Pójdę z tobą - zaofiarowała się Verena. - Skoczę tylko na górę po sweter. Weterynarz, znajomy Nicholasa, wstał bez słowa od ko lacji, żeby zająć się Herkulesem. Po krótkich oględzinach po twierdził słowa Uptona.
193
- Myślę, że jest jeszcze jakaś nadzieja, ale obawiam się, że pies może na zawsze zostać kulawy. Ktoś też mocno ude rzył go w łebek. A potem zostawił, sądząc, że jest martwy. To jakaś brzydka sprawa. Jestem tego pewny. - Ale dlaczego? - wybuchnęła Verena. - Kto by chciał skrzywdzić biednego Herkulesa? Co się dzieje na tym świe cie?! Kto? - pomyślał Nicholas. Ktoś, kto ma złe zamiary względem mnie albo mieszkańców Marlowe Court. Ale nic nie powiedział. Nie chciał jeszcze bardziej przygnębiać Ve reny. Zostawili Herkulesa w dobrych rękach, po czym Nicholas odprowadził Verenę do domu. Przez całą drogę rozważali, kto mógł tak okrutnie potraktować psa. Gdyby Nicholas nie cie szył się sympatią w West Bretton, Verena byłaby skłonna przypuszczać, że skatowano psa, by jemu dokuczyć. - Jaki sens miała napaść na takiego małego pieska? - za pytała, zanim Nicholas pocałował ją na dobranoc u bram Marlowe Court. Nie odprowadził jej do samych drzwi, żeby nie narażać narzeczonej na kolejne szykany Chrissie. - Nie dręcz się już, moje kochanie. Nie pomożemy w ten sposób Herkulesowi. - Ale kto mógł być tak okrutny? Na to Nicholas nie potrafił udzielić odpowiedzi. Co pra wda, pomyślał o Chrissie, ale mimo wszystko nie potrafił jej sobie wyobrazić w akcji. A pomysł, żeby wynajęła kogoś specjalnie w tym celu, wydał mu się zbyt fantastyczny. Od dłuższego czasu wierzył, że życie na prowincji niesie ze sobą spokój i ciszę, nie dochodzi tu wściekły zgiełk wiel kich miast. Ten bezsensowny atak na Herkulesa oznaczał po gwałcenie wszystkiego, co zaczął sobie cenić. Z drugiej strony mieszkał już w West Bretton od trzech
194
lat i był to dopiero pierwszy taki incydent. Miał nadzieję, że ostatni. Kiedy Verena wróciła do domu, dowiedziała się, że para jej głównych prześladowców, Chrissie i Piers, udała się do hotelu na kolację, a sir Charles postanowił położyć się wcześniej do łóżka. W kuchni znalazła resztki kolacji, które właśnie zjadała przy piecu, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł lokaj. - Dzwoni pani Burton. Chciała rozmawiać z panią Marlowe, ale powiedziałem, że jej nie ma. Wobec tego chciałaby porozmawiać z panienką. Powiedziałem, żeby zaczekała. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem. Jeżeli nie, poproszę, żeby zadzwoniła później. - Dobrze zrobiłeś. Pewnie chce się znowu umówić z mo ją macochą. Zaraz z nią porozmawiam. Pani Burton była przyjaciółką Chrissie i to u niej Chrissie spędziła ostatni weekend. Ciekawe, czego mogła teraz chcieć. Verena ujęła słuchawkę. - Mówi Verena Marlowe. - Och, Verena, kochanie, jak miło słyszeć twój glos po tylu latach! Właśnie się dowiedziałam, że wróciłyście do kra ju. Bardzo chciałabym się zobaczyć z Chrissie. Jak wiesz, chodziłyśmy razem do szkoły. Poproś ją, żeby do mnie za dzwoniła, bo chciałabym się z nią umówić. Verena patrzyła na słuchawkę, nie wiedząc, co powiedzieć. - Jesteś tam, Vereno? - Tak, przepraszam. Jakieś zakłócenia na linii - rzuciła zdesperowana. - Oczywiście przekażę pani prośbę. - Bądź taka miła. Pa. Pozdrów też Jamiego. Nie mogę się
doczekać, kiedy go zobaczę! To musi już być całkiem duży chłopiec! Verena powoli odłożyła słuchawkę. Chrissie twierdziła, że spędziła weekend z przyjaciółką, ale, jak widać, musiała być gdzieś indziej. Gdzie? Nagle coś sobie przypomniała. Piersa także nie było w tym samym czasie. Czy to po prostu tylko zbieg okoliczności? Nie mogła zapytać o to macochy. Nie miała też ochoty informować Chrissie o tym, że jej kłamstwa się wydały. Zamiast tego zostawiła liścik: „Dzwoniła pani Burton. Chciałaby się umówić na spotkanie. Powiedziałam, że do niej zadzwonisz. Verena". Po czym wsunęła go pod drzwi, tak żeby Chrissie mogła go znaleźć po powrocie. W biurze Scotland Yardu naczelny detektyw, inspektor Sutherland, rozmawiał przez telefon ze swoim współpracow nikiem z Exeter. Wcześniej tego dnia został wezwany do sze fa, który ostatnio był naciskany ze wszystkich stron, żeby wysłał kogoś do Devon. Chodziło o gang zajmujący się okra daniem tamtejszych rezydencji. - Najpierw lord Axminster poskarżył się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, że siedzimy z założonymi rękami narzekał szef. - A teraz dostaliśmy wiadomość z Interpolu. Prawdopodobnie sprawa przekracza lokalny zasięg. Są po dejrzenia, że istnieje świetnie zorganizowana szajka zajmu jąca się okradaniem rezydencji w całej Europie i przerzutem łupów przez kanał La Manche. Rzeczy skradzione na konty nencie są deponowane tutaj, i odwrotnie, więc nie tak łatwo je zidentyfikować, kiedy trafiają na rynek. Większość nie przedstawia olbrzymiej wartości, to raczej ilość czyni ten proceder złotonośną żyłą. A przedmioty naprawdę bezcenne nie trafiają na rynek, tylko do prywatnych zbiorów nieuczci-
wych kolekcjonerów, gdzie znikają na zawsze. Interpol po dejrzewa, że jeden z organizatorów mieszka na terenie West Country i dokładnie wie, które rezydencje warto okraść. Na domiar wszystkiego mam na karku Wydział Specjalny. Chcą mi tu przysłać jakiegoś wolnego strzelca, który pracował kie dyś dla MI6 i jest podobno geniuszem, jeżeli chodzi o roz wiązywanie takich spraw. Wycofał się już ze służby, ale go tów jest w każdej chwili pomóc. Zgodziłem się, że ta sprawa zbyt długo już się wlecze, dlatego chcę, żebyście jak najszyb ciej posłali waszych najlepszych ludzi do Exeter. Niech wszystko wyjaśnią, zanim zjawi się ten napuszony amator. Na szczęście miałem dziś rano telefon z Exeter. Dostali ano nim, wskazujący na pewnego faceta, który mieszka w West Bretton. Gdybyś nie wiedział, to taka zabita deskami mieści na w północnym Devonie. Autor listu zaklina się, że ten facet jest w to zamieszany. O ile można mu wierzyć, mają stu procentowe dowody. Dziwna sprawa. - Może jakaś dintojra pośród złodziei? - Sutherland uznał, że pora wtrącić swoje trzy grosze. - Zemsta za coś tam, a w rezultacie sypią dawnego kumpla? - Może. Może. Kogo chcesz tam wysłać? - Camerona - powiedział Sutherland, który miał słabość do oficerów szkockiego pochodzenia. - Dobry wybór. Pracuje z nim ten obiecujący młody sier żant, Finch. Wyślij ich tam jak najszybciej. Trzeba wspomóc naszych kolegów na wsi. - Tak jest, sir. Chwilę potem Sutherland połączył się właśnie z Exeter, by oznajmić, że wysyła swoich ludzi, poprosił też o odczy tanie anonimu. - Jest dość konkretny - powiedział inspektorowi Jockowi Cameronowi i sierżantowi Finchowi, zanim im wręczył
notatki. - Ponoć niejaki Nicholas Allen sprowadził się do West Bretton trzy lata temu, tuż przed tym, nim zaczęły się te kradzieże. Nie ma żadnego majątku i podjął pracę jako po mocnik w redakcji miejscowej gazety, „Gońcu". Otóż ten człowiek nie tylko posiada niezwykle rzadki i kosztowny ze garek, ale ni stąd, ni zowąd znalazł się w posiadaniu środ ków, które umożliwiły mu kupno gazety, gdyż jej właściciel zamierza przejść na emeryturę. Co więcej, ów Allen co jakiś czas wyjeżdża w tajemniczych sprawach do Londynu, a jego ostatni wyjazd zbiegł się w czasie z niedawną wielką kra dzieżą. Informator sugeruje, że on wcale nie jeździ do Lon dynu, tylko wyjazdy te są przykrywką dla jego kryminalnej działalności. I najważniejsze, podobno człowiek ten ma w szopie za domem mały magazyn skradzionych przedmio tów. Anonim kończy się stwierdzeniem: „Mam pewne pod stawy, by przypuszczać, że teraz są tam rzeczy pochodzące z ostatniej kradzieży. Przyjedźcie szybko, zanim zdąży je usunąć". Podpisane: „Przyjaciel". - Czyj przyjaciel? - zapytał z uśmiechem Cameron. Złodzieja czy prawa? Kiedy mamy jechać? - Już. Oficer z komisariatu w Exeter załatwi wam noc leg. A rano pojedziecie do West Bretton z ich ludźmi, inspek torem Ellisem i sierżantem Yeo. Cameron uniósł brwi. - We czwórkę? Widzę, że to poważna sprawa. - Góra chce, żeby się z tym uporać, zanim sprawa prze dostanie się do prasy. Możecie sobie wyobrazić te nagłówki: „Scotland Yard znowu się grzebie". A co więcej, zapowiada się poważna operacja, w której weźmie też udział Interpol, a to jedyna wskazówka, jaką mamy. W takim razie do dzieła, chłopaki!
John Webster porządkował swoje biuro. Nicholas zamie rzał przejąć gazetę dopiero pod koniec miesiąca, więc miał jeszcze dużo czasu, żeby się ze wszystkim uporać. Nagle usłyszał, że drzwi się otworzyły. Podszedł do kontuaru i zo baczył dwóch postawnych nieznajomych. - Pan John Webster? - Tak. Czym mogę służyć? - Mamy nadzieję, że może nam pan pomóc - powiedział wyższy mężczyzna, pokazując mu policyjną odznakę. - Je stem inspektor Cameron, a to sierżant Finch. Podobno za trudnia pan u siebie niejakiego Nicholasa Allena? - Cameron rozejrzał się wokół. - Czy on tu jest? - W tej chwili go nie ma. Pojechał do North Bretton prze prowadzić wywiad z farmerem, który miał kilka włamań. Ni by drobiazg w porównaniu z tymi kradzieżami w okolicz nych rezydencjach, ale dla farmera to poważna sprawa. Nick powinien wrócić lada chwila. A tak przy okazji, ja już go nie zatrudniam. Przechodzę na emeryturę, a on jest nowym właś cicielem. - Tak słyszałem. Podobno przebywa tu od trzech lat? - Trochę dłużej. Inspektor zanotował coś w swoim zeszyciku. - To znaczy, że wszystko się potwierdza - stwierdził ra dośnie. - Mówi pan, że kupił od pana tę gazetę. A skąd wziął na to pieniądze? - Po co zadaje mi pan te wszystkie pytania? - obruszył się John. - Proszę jego zapytać. Powinien zaraz tu być. Mo żecie zaczekać w biurze. - Później porozmawiamy z panem Allenem, może pan być tego pewny. A tymczasem chyba nic się nie stanie, jeżeli odpowie pan na kilka prostych pytań? Na przykład takich, jakie przed chwilą zadałem... Aha, może nam pan powie-
dzieć, skąd pan Allen przybył do West Bretton? Nie zaszko dzi mu pan tymi informacjami. Człowiekowi, który wierzył w porządek i prawo, trudno było odmówić współpracy z policją. - O ile wiem, ciotka zostawiła mu zapis, a bank udzielił mu pożyczki pod zastaw odziedziczonych po niej akcji i udziałów. A co do drugiego pytania... - Urwał, bo sam czę sto zastanawiał się, skąd wziął się Nicholas i z jakiej pocho dzi rodziny, a także czemu nigdy o niej nie mówi. - Nie wiem nic na temat życia, jakie prowadził przed przyjazdem do West Bretton. Z tego, co mu się od czasu do czasu wy mknęło, wywnioskowałem, że studiował w Oxfordzie, ale to tylko moje przypuszczenie. - Więc to nie jest pana przyjaciel? - zapytał nagle sier żant. - Tylko pracownik? - Tego bym nie powiedział. Owszem, to przyjaciel. Miły chłopak i bardzo lubiany w tym mieście. - Ale trochę tajemniczy? - Ani trochę. O co tu chodzi? - Tego nie mogę powiedzieć, na razie. A jaki ma samo chód? Coś specjalnego? - Skądże! - John poczuł, że ogarnia go gniew. - Ma uży wanego morrisa. Nic specjalnego. Żyje bardzo skromnie. Mieszka w domku Jesse'ego Pye'a, dawnego robotnika fol warcznego. I ciężko, uczciwie pracuje. To wszystko, co mam panom do powiedzenia. - To się dobrze składa - stwierdził z uśmiechem Came ron. - Bo to już właściwie wszystko, czego chciałem się do wiedzieć. Są jeszcze jakieś pytania, sierżancie? - Tylko jedno. Czy jest żonaty? - Nie. - A zaręczony?
- Miało być jedno pytanie. - Przecież to łatwe pytanie. - No więc, nie. Ale... - John urwał. - Spotyka się z kimś, prawda? Jeżeli pan nam nie po wie, powie nam ktoś inny. I może w znacznie mniej miły sposób. - Och, niech wam będzie. Moja siostrzenica, wnuczka sir Charlesa Marlowe'a, Verena, jest z nim bardzo zaprzyjaź niona. To już wszystko. Proszę poczekać na zapleczu. Każę wam przynieść krzesła. Drzwi znowu się otworzyły, ale to nie był Nicholas, tylko inspektor Ellis, który wyglądał tak, jakby miał zaraz pęknąć z podniecenia. Najwyraźniej rozmowa z dyrektorem banku obfitowała w same rewelacje. Cameron przedstawił inspektora Johnowi. - Inspektor Ellis z Exeter. Pan Webster, były właściciel „Gońca". - Wybaczy pan, ale chciałbym na osobności zamienić słówko z inspektorem Cameronem i sierżantem Finchem. - Chwileczkę! - wykrzyknął John. - Co się tu właściwie dzieje? - Wszystko w swoim czasie - odparł Cameron. - A na razie poproszę o odrobinę prywatności. Kiedy John, burcząc pod nosem, zostawił ich samych, Ca meron zwrócił się do kolegi: - O co chodzi, Fred? Masz coś? - Tak. Mam. Wprawdzie z dyrektorem były na początku pewne kłopoty, ale kiedy go postraszyłem nakazem, zmiękł. Po pierwsze powiedział, że nigdy nie załatwiał żadnej po życzki dla Allena. Wygląda na to, że pieniądze na „Gońca" przyszły w formie przelewu bankowego opiewającego na pełną sumę.
- Ha, koleś, wygląda na to, że cię przygwoździliśmy zamruczał cicho Cameron. Ellis i Finch zgodnie przytaknęli. - Posłuchajcie dalej. Zgadnijcie, skąd przyszły pienią dze? Bank Couttsa przelał je na rachunek Johna Webstera. Dyrektor tak się zdziwił, że zadzwonił tam, by sprawdzić, czy wszystko gra. Powiedzieli mu, że tak, ale odmówili dal szych informacji. Poza jedną. I teraz uważnie słuchajcie, pie niądze pochodziły z konta założonego trzy lata temu! Nie by ło mowy o żadnej pożyczce. Cameron walnął pięścią w stół, jakby chciał rozgnieść muchę. - Mam cię! - powiedział miękko. - Wszystko jest tak jak w liście. I czas się zgadza, i człowiek pojawia się wtedy, kie dy zaczęły się kradzieże. Będziemy, oczywiście, potrzebowa li więcej dowodów, ale co za imponujący początek! Drzwi znowu zaskrzypiały. Ellis spojrzał na Camerona. - Jak myślisz, czy to nasz gagatek? - Miejmy nadzieję. Chodźmy zobaczyć. Nicholas, który dopiero co przeprowadzał wywiad z roz wścieczonym farmerem przeklinającym nieudolność policji, a także jego samego za to, że mu przeszkadzał sprzątać po złodziejach, zdumiał się na widok trzech rosłych mężczyzn w małej redakcji. John pojawił się zbyt późno, by go ostrzec, że dzieje się coś niepokojącego. A kiedy chciał podejść do Nicholasa, sier żant Finch zastąpił mu drogę. - Pan Nicholas Allen, tak? - We własnej osobie - odparł Nicholas, jak zwykle po godnie. - Czym mogę służyć? Policjanci zdumieli się. Nie spodziewali się zobaczyć człowieka o posturze i urodzie gracza pierwszoligowej dru-
żyny rugby. Cameron z miejsca zrozumiał, czemu Allen zawdzięczał swoją popularność w miasteczku - miał w so bie coś prawdziwie ujmującego. Urok to dość dziwna rzecz. Inspektor Cameron zdążył się już o tym nieraz przeko nać. Nie zawsze posiadali go ci najbardziej wartościowi i uczciwi. A Nicholas Allen obdarzony był niezaprzeczalnym uro kiem, co by wyjaśniało, dlaczego, nawet jeśli był oszustem, udawało mu się dotąd odnosić sukcesy. - Mógłby nam pan pomóc, gdyby zechciał pan odpowie dzieć na kilka prostych pytań - oznajmił, wymachując po licyjną odznaką. - Zawsze chętnie odpowiadam na proste pytania, panie inspektorze - odparł Nicholas z uprzejmym uśmiechem. Problemem są raczej te trudne pytania. Później pomyślał, że gdyby wiedział, o co chodzi, nie był by taki skory do rozmowy. Sądził jednak zrazu, że policja zainteresowała się jedną z tych drobnych spraw, które ostat nio opisywał w gazecie. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że on sam mógłby stanowić obiekt jakichkolwiek podejrzeń. Nawet kiedy Ca meron poprosił o rozmowę na osobności, nie dostrzegł w tym nic niepokojącego. - No więc, w czym mogę panu pomóc, inspektorze? Nie wiem, czy będę umiał odpowiedzieć na pańskie pytania, ale proszę, niech pan strzela. - Będę strzelał, panie Allen. Tak się pan nazywa, prawda? Na to pytanie nietrudno było udzielić prawdziwej, choć powiedzmy, niezupełnie wyczerpującej odpowiedzi, pomi nięcie członu Schuyler to nie zbrodnia. - Tak, rzeczywiście tak się nazywam. Inspektor zajrzał do notesika.
- Mieszka pan tu od trzech lat i właśnie kupił pan „Goń ca". I to za gotówkę. O ile rozumiem, nie zaciągał pan poży czki. Czy to prawda? Żeby się o tym dowiedzieć, musieli sprawdzać jego konto bankowe. Ale dlaczego to zrobili, Nicholas nie miał pojęcia. - Wszystko to prawda, panie inspektorze. Ale po co wam te informacje? - Jeden moment, a wszystko się wyjaśni. - Cameron na gle zmienił taktykę. - Panie Allen, gdzie pan mieszkał przed przyjazdem do West Bretton? Czym się pan zajmował? W Nicholasie zaszła nagła przemiana. Nigdy jeszcze nie był tak bardzo podobny do swojego imponującego ojca. Po licjanci nie wierzyli własnym oczom. - Co to ma znaczyć, inspektorze? Co was obchodzi moje dawne życie? - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Dlaczego? - Moja przeszłość to nie wasza sprawa. Nie wierzę, że by wyłącznie ciekawość kazała wam sprawdzać moje kon to i wypytywać mojego dawnego szefa, a także przyjacie la, pana Webstera. Jeżeli powiecie mi, o co wam naprawdę chodzi, zastanowię się, czy odpowiedzieć na wasze pyta nia, czy nie. Nie miał najmniejszego zamiaru wyjawiać stojącym przed nim policjantom swojej prawdziwej tożsamości. Nawet gdy by oznaczało to kres dalszych pytań. Gdyby im wyznał, że jest potomkiem Schuylerów, jego spokojna egzystencja leg łaby w gruzach. A skoro już mowa o Schuylerach, może to ojciec posta nowił go odszukać i zwrócił się o pomoc do policji - i stąd ich wizyta? Nie, z pewnością nie! Gdyby tak było, wysłaliby pewnie jednego policjanta do West Bretton, ale nie trzech! Wszystko
wskazywało na to, że chodzi o jakieś większe przestępstwo. Ale jakie? Nie musiał czekać długo, żeby poznać odpowiedź. Głos znowu zabrał Cameron. - Panie Allen, nie mogę w tej chwili powiedzieć nic ponad to, że spodziewamy się pańskiej pomocy w wyjaśnie niu pewnych szczegółów dotyczących włamań do wiejskich rezydencji na terenie tego hrabstwa, mających miejsce w cią gu ostatnich trzech lat. Mamy poważne powody, żeby podej rzewać, iż może pan być w to zamieszany. - Przecież to śmieszne! John, powiedz im, że to zły trop! - Tak mi przykro, Nick. Nie byli ze mną szczerzy, a ja udzieliłem im prawdziwych odpowiedzi w twojej sprawie. Ale zapewniałem ich, że jesteś uczciwym, ciężko pracującym człowiekiem. Nie tak było, inspektorze? - Rzeczywiście tak było, ale to nie zmienia faktu, że mu szę zadać panu Allenowi więcej pytań. Żeby zaoszczędzić nam wszystkim fatygi, proponuję, panie Allen, żeby był pan równie szczery, jak pan Webster. Więc nich mi pan teraz po wie, kim pan jest naprawdę? Bo to raczej dziwne, że nikomu nieznany człowiek, który zjawił się w West Bretton trzy lata temu, praktycznie bez grosza przy duszy, nagle okazał się dysponować taką kwotą, żeby kupić tutejszą gazetę. Nicholas skrzyżował ręce na piersi. - Muszę się chwilę zastanowić, zanim na to odpowiem. - Więc odmawia pan współpracy, panie Allen? Proszę rozważyć, czy to rozsądne. Nie pomoże to panu, a może wręcz zaszkodzić. - No cóż, trudno. - Skoro tak, musimy pana prosić, żeby udał się pan z na mi najpierw do swojego domu, a potem na posterunek policji
w West Bretton, gdzie zostanie pan poddany dalszemu prze słuchaniu. - Muszę iść z wami? Czy to znaczy, że jestem aresztowa ny? I dlaczego do mojego domu? A jeżeli się na to nie zgo dzę? - Wtedy wystąpię o nakaz aresztowania pod zarzutem kierowania szajką, która napada na okoliczne rezydencje. Je żeli jest pan niewinny, jak to utrzymuje, radzę panu, by ze chciał nam dobrowolnie towarzyszyć. - To śmieszne! - oburzył się Nicholas. - Ja nie utrzymu ję, że jestem niewinny. Ja jestem niewinny. Ale wygląda na to, iż nie mam innego wyjścia, jak tylko dostosować się do waszych decyzji. - Mądra postawa, panie Allen. Wóz inspektora Ellisa jest do naszej dyspozycji. Wierzę, że sprawa ta wkrótce się wy jaśni. - Mam nadzieję, inspektorze. Czeka mnie dużo pracy, ju tro musi wyjść kolejny numer gazety. Nie wiem, po co chce cie mnie wieźć do domku Jesse'ego Pye'a. To dość okrężna droga na komisariat w West Bretton. Sierżant Bull wścieknie się, kiedy mnie przyprowadzicie. To mój dobry kumpel. - Zobaczymy. A teraz, panie Allen, proszę z nami. I radzę nie próbować ucieczki. Sierżant Finch ma czarny pas judo. - Moje gratulacje - prychnął wściekle Nicholas. - Za pewniam, że nie zamierzam uciekać, więc sierżant, niestety, nie będzie miał okazji zademonstrować swoich umiejętności. A więc nasz ptaszek zaczyna tracić cierpliwość, pomyślał Cameron. A dotąd był taki spokojny. Może to perspektywa wizyty w domu wytrąciła go z równowagi? W drodze, pod czujnym okiem sierżanta Fincha, Nicholas próbował odgadnąć, dlaczego tak bardzo zależało im na tym, żeby obejrzeć jego mieszkanie.
Kiedy podchodzili do drzwi, Finch położył rękę na ramie niu Nicholasa. - Czy mam panów poprosić do środka? - zapytał Nicho las uprzejmie - czy panowie sami się wprosili? - Ani jedno, ani drugie - odparł ponuro Cameron, wyj mując z kieszeni jakiś papier. - Mam tutaj nakaz przeszuka nia nie tylko pańskiego domu, ale i wszystkich zabudowań na terenie posesji. - Chyba pan żartuje, inspektorze! Jakich zabudowań! Tam jest tylko psia buda i stara, rozpadająca się szopa, której nigdy nie używam, ponieważ jest zbyt mała, żeby pomieścić mojego morrisa. Niepotrzebnie zadawał pan sobie tyle trudu i załatwiał ten nakaz. I bez niego bym wam pozwolił, żeby ście sobie wszystko obejrzeli. - Czyżby, panie Allen? - zapytał Cameron. - Tak na prawdę nigdy się tego nie dowiemy, bo już mamy ten nakaz. Pozwoli pan, że najpierw przeszukamy szopę. - Podszedł do szopy i zawołał: - Tu jest kłódka! - Tak? - Pilnowany przez Fincha Nicholas przeszedł przez ogród do szopy, do której nie zaglądał od tygodni. Nie wiem, skąd się nagle wzięła. Nigdy jej nie zamykałem, bo i po co? Świeciła pustkami. - Doprawdy? Fred, zerwij kłódkę. Finch, miej oko na pa na Allena. A ja będę świadkiem. Nie chcemy, żeby twierdził później, iż mu coś podrzuciliśmy. Inspektor prezentował niezachwianą pewność siebie i po raz pierwszy do Nicholasa dotarło, że Cameron może mieć po temu jakieś podstawy. Widok starej kłódki na drzwiach szopy także był mocno niepokojący. A potem przypomniał sobie biednego Herkulesa... Ale nie dane mu było długo o tym myśleć. Kłódka ustą piła, drzwi zostały otwarte. W środku, na brudnej podłodze,
wśród pajęczyn i zardzewiałych narzędzi ogrodowych leżały trzy nowe pudła... - No, no - gwizdnął Cameron. - Co my tu mamy? Nicholas już wiedział. Wiedział też, dlaczego Herkules został zaatakowany. Zaczął coś mówić, ale Cameron go uci szył. - Lepiej niech pan teraz milczy. Ellis otworzył jedno z pudeł i wyjął jakiś przedmiot zawi nięty w papier. Rozdarł go i wtedy błysnął srebrny kielich. - Na Boga! - powiedział cicho inspektor. - Słynny kie lich z Westermere! Nigdy nie myślałem, że zobaczę go na własne oczy! Mam jego fotografie w samochodzie. Jest tu jeszcze więcej rzeczy. Wszystkie pochodzą z Westermere Hall. Cameron zwrócił się do Nicholasa - Aresztuję pana pod zarzutem uczestnictwa w serii wła mań do rezydencji w South i West Country. Ostrzegam, że wszystko, co pan teraz powie, może zostać użyte przeciwko panu. Sierżancie, proszę podejrzanemu założyć kajdanki. Za bieramy go na przesłuchanie do West Bretton. Fred, ty zosta niesz tutaj i będziesz kontynuował przeszukanie. Przyślę po ciebie Fincha, kiedy pan Allen znajdzie się już pod kluczem. Nicholas uznał, że nie mają sensu jakiekolwiek protesty ani zapewnienia, że: „Nigdy w życiu tego nie widziałem. Po dejrzewam, iż kłódka i te pudła znalazły się tu w środę w no cy, kiedy poturbowano mojego psa". A jednak Nicholas po wiedział to wszystko. Cameron spojrzał na niego z politowaniem. - Tylko tyle potrafisz? Przygwoździliśmy cię, ptaszku. Lepiej wyśpiewaj resztę po dobroci, bo wtedy możesz liczyć na łagodniejszy wyrok. Nicholas pomyślał, że milczenie najbardziej mu się opla-
ca. Przynajmniej póki się nie dowie, jak mocne są dowody świadczące przeciwko niemu. Policja na pewno wie więcej, niż mówi, ale musi być w tym wszystkim jakaś luka. Jedyne, co go naprawdę dręczyło, to pytanie, jak długo uda mu się jeszcze zachować incognito. Bo w końcu przyj dzie pora, że będzie musiał im powiedzieć, kim jest naprawdę i skąd wziął pieniądze na kupno gazety. A poza tym, co powie jego słodka czarownica, kiedy się dowie, że nie przyszedł na randkę, bo siedzi za kratkami!
ROZDZIAŁ JEDENASTY - Aresztowany?! Nicholas został aresztowany! Ale za co? Piers właśnie przyniósł tę wiadomość do Marlowe Court i uśmiechnął się złośliwie do Vereny, która wkrótce po lun chu wybrała się do domku Nicholasa w nadziei, że jej uko chany mógł wrócić wcześniej z pracy. Tymczasem przed domkiem zobaczyła samochód, do którego wsiadał jakiś ro sły mężczyzna. Już miała otworzyć furtkę, kiedy mężczyzna spytał: - Pani z wizytą do pana Allena? - Tak - odparła z ręką na furtce. - Niestety, nie ma go w domu. A kim pani jest? Zabrzmiało to tak niewinnie, że Verena dopiero później doceniła przebiegłość inspektora. - Jestem Verena Marlowe z Marlowe Court - odpowie działa. - Wnuczka sir Charlesa. Czemu pan pyta? Ellis, który pomyślał, że dowie się od niej więcej, jeśli nie będzie wiedziała, że jest z policji, odparł: - Bez powodu. Z czystej ciekawości. Pani jest jego przy jaciółką? Verena przyjrzała mu się uważnie. - Pan też do niego? - odpowiedziała pytaniem na pyta nie. - Może mu coś przekazać? Czasami coś go zatrzymuje w pracy. Pewnie się zobaczymy wieczorem, kiedy wróci z redakcji. Ellis już miał powiedzieć: „Na pewno nie" - ale ugryzł
się w język. To jasne, że ta ślicznotka jest dziewczyną Allena, związaną z nim znacznie bardziej, niż mógł przypuszczać ten poczciwy stary Webster. - Nie ma potrzeby - odparł enigmatycznie. - Sam z nim później porozmawiam. Dopiero po rewelacjach Piersa Verena uświadomiła sobie, że ów człowiek był z policji - i stąd jego pytania. Widząc jej przygnębienie, kochający kuzyn uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Policja uważa, że Allen jest zaangażowany w te kra dzieże w sąsiedztwie. Dlatego go aresztowali. - Co! Przecież to jakiś idiotyzm! - Policja rzadko działa bez wystarczających poszlak, Ve reno - odezwał się surowo sir Charles. - Należy sądzić, że mają przeciwko niemu dostateczne dowody. - Aresztować Nicholasa?! - protestowała Verena, przeły kając łzy. - To nie tego rodzaju człowiek. Wszyscy dobrze o tym wiecie. Piers roześmiał się pogardliwie. - Daj spokój, Vee. Co ty o nim wiesz? Co my o nim wie my? Nic. Naprawdę nic. Pojawia się znikąd, wystarcza mu pozycja chłopca do wszystkiego u Johna, a potem, ni stąd, ni zowąd znajduje dość pieniędzy, żeby kupić gazetę! Dziwne, że już wcześniej nie wydał się nikomu podejrzany! Chrissie, która od początku przysłuchiwała się tej rozmo wie, z zapałem poparła Piersa. - Mogę tylko powiedzieć, moja droga, że ta wiadomość wcale mnie nie zaskoczyła. Zawsze wydawał mi się podej rzany. - Nieprawda! - wykrzyknęła Verena. - Kiedy go pozna łaś, byłaś nim zachwycona i twierdziłaś, że jest boski. - No tak, rzeczywiście tak sądziłam, zanim go bliżej po-
znałam. To oszust. - Spojrzała z pogardą na Verenę. - Moja droga, straszne z ciebie dziecko. Ciebie byle kto potrafi oszu kać! Verena znów straciła panowanie nad sobą. To źle, że Chrissie tak na nią działa. - Naprawdę, Chrissie? - wyrwało jej się mimo woli. Zapewniam cię, że się mylisz. Na przykład wiem, że oszuka łaś dziadka i mnie, bo nie byłaś u swojej przyjaciółki w ze szły weekend. Powiedziałaś, że jedziesz do pani Burton, a tymczasem pani Burton nawet nie wiedziała, że wróciłaś do Anglii! Więc sama widzisz, ale byle kto nie może mnie oszukać. Chrissie zrobiła się purpurowa. - Jak śmiesz przekręcać słowa pani Burton? Zadzwoń do niej, to się dowiesz, że źle zrozumiałaś jej wypowiedź! A więc Chrissie zdążyła już poinstruować swoją przyja ciółkę. Telefon do pani Burton mijałby się z celem. Ale Ve rena dokładnie pamiętała, co usłyszała wcześniej. Sir Charles jeszcze bardziej sposępniał. - Vereno Marlowe - powiedział z westchnieniem - nie wiem, co cię opętało, że rzucasz takie oskarżenie na żonę swojego zmarłego ojca. Muszę cię poprosić, żebyś nie scho dziła dziś na kolację, póki nie podejmę stosownych decyzji dotyczących twojej osoby. - Ja wiem, co ją opętało! - krzyknęła zjadliwym tonem Chrissie. - To ten człowiek! Czy on jest twoim kochankiem, Vereno? Chyba tak, skoro ma na ciebie taki wpływ! Verena czuła, że żadne słowa nic tu nie pomogą. Sir Char les miał na twarzy wypisaną naganę. A na twarzach Piersa i Chrissie malowała się mściwa satysfakcja. - Na podobne insynuacje nie odpowiem. Mam tylko na dzieję, że prawda, jak zwykle, zwycięży.
- Wiemy, że naczytałaś się różnych książek - zaczęła szydzić Chrissie. - Szkoda, że przestałaś je czytać. Czytanie przynosi znacznie mniej szkody niż to, co ostatnio robiłaś. - Zwróciła się do sir Charlesa. - Teraz już chyba jasne, dla czego nie chcę, żeby się wtrącała w wychowanie Jamesa. Ona daje dziecku zły przykład. Na to także Verena nie miała odpowiedzi. Westchnęła tyl ko i zwróciła się do dziadka. - Zrobię, jak sobie życzysz, dziadku. Pójdę do swojego pokoju. Moja obecność tutaj jest tylko źródłem przykrości. Ale nie cofnę tego, co powiedziałam wcześniej, bo musiała bym powiedzieć nieprawdę. Od jakiegoś czasu zastanawia łam się, czy nie byłoby lepiej, gdybym wyjechała do Londy nu. Ostatnie wydarzenia są potwierdzeniem, że powinnam to zrobić. I zrobię to, gdy tylko Nicholas zostanie oczyszczony z zarzutów. - No to długo poczekasz - prychnęła Chrissie. - Moja droga! - ofuknął ją sir Charles. - Wiem, że jesteś przygnębiona tym, co zaszło, ale, zważywszy na okoliczno ści, twoja pasierbica podjęła słuszną decyzję. Mówię to ze smutkiem. Mały James musi być wychowywany z dala od napięć, które mają tu miejsce zbyt często. To postanowienie zamyka wszelką dyskusję. - Ma pan rację, sir - triumfowała Chrissie. - Należy też sobie nawzajem wybaczać. - Spojrzała z pogardą na Verenę. - Wybaczam ci, moja droga, i mam nadzieje, że na przy szłość będziesz mądrzejsza. Przebaczenie Chrissie nie było Verenie do niczego po trzebne. Mimo to skłoniła głowę, po czym wyszła z pokoju. Idąc na górę, zastanawiała się, czy policja pozwoli jej zoba czyć się z Nicholasem, tak by mogła od niego samego usły szeć, co się stało.
Oczywiście uważała, że jest niewinny, ale słowa sir Char lesa, iż policja nie działa bez wyraźnych dowodów, lekko ją zaniepokoiły. Podobnie jak uwaga Piersa, że nikt nie zna przeszłości Nicholasa ani nie wie, skąd przybył do West Bret ton. Pomyślała, że jeśli policja nie pozwoli jej na widzenie z Nicholasem, odwiedzi wuja Johna i spróbuje od niego czegoś się dowiedzieć. Nicholas został doprowadzony do celi przez zgnębionego sierżanta Bulla, który zawsze go lubił. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, zaczął się zastanawiać, jak udowodnić nie winność, nie zdradzając prawdziwej tożsamości. Przeczuwał, że będzie to bardzo trudne. Najłatwiej byłoby oczywiście powiedzieć, że nazywa się Nicholas Schuyler, a potem użyć wpływów i adwokatów oj ca, żeby oczyścić swoje imię. Ale w jego oczach równałoby się to klęsce. Oznaczałoby to po prostu, że dałby się uratować tej samej rodzinie, od któ rej uciekł trzy lata temu, żeby podążać własną drogą. Jak na razie udawało mu się to lepiej, niż kiedyś myślał, dlatego nie mógł sobie pozwolić na to, żeby się poddać. Ale jeżeli sądził, że łatwo mu będzie dowieść swojej niewinności, już pierwsze przesłuchanie pokazało, że jest inaczej. Cameron i Finch przesłuchiwali go w maleńkim, dusz nym pomieszczeniu, o ścianach pokrytych białą glazurą, wy posażonym w tandetne, drewniane meble. Cameron, jak zwykle, tryskał energią i zadowoleniem. - Panie Allen, oszczędzi nam pan wiele trudu i czasu, przyznając się, że jest pan znaczącym członkiem gangu okra dającego rezydencje. O ile nie jest pan jego przywódcą. Przedmioty ukryte w pańskiej szopie potwierdzają te domy-
sły. A pańskie nie wyjaśnione nagłe wzbogacenie się i taje mnicza przeszłość także świadczą przeciwko panu. Nicholas, niewzruszony, odpowiedział: - Ponieważ nie jestem winny przestępstw, które mi za rzucacie, nie mogę się do niczego przyznać. Finch spróbował perswazji. - Jeżeli jest pan niewinny, panie Allen, nie widzę powo du, by nie mógłby nam pan opowiedzieć o swojej przeszłości przed przyjazdem do Devon. - Nic nie powiem, bo nie ma to żadnego związku z tą sprawą. Natomiast ma związek fakt, że ktoś zranił mojego psa. Zapewne zaskoczył sprawców, którzy podrzucili mi skradzione rzeczy. - Ci sprawcy, panie Allen - naskoczył na niego Cameron - kim oni są? Czemu miałby pan mieć wrogów, którzy chcie liby obarczyć pana winą za nie popełnione przestępstwo? Nie potrafi pan wymyślić lepszej bajeczki, żeby nas przekonać o swojej niewinności? O nie, uważam, że mamy tu klasyczny donos. Ktoś po prostu sypie. Czemu chce pan nadal ochraniać kogoś, kto doniósł na pana, żeby ocalić swoją skórę? Może się pan przecież oczyścić z zarzutów, a zarazem zemścić. - Kto miałby na mnie donieść? Jak? Na to pytanie nie dostał na razie żadnej odpowiedzi. - Proszę nam powiedzieć, kim pan jest, skąd pan pocho dzi i skąd pan wziął pieniądze na kupno „Gońca", a wtedy to panu wyjaśnię. O, widzę że ma pan ładny zegarek. Mogę go sobie obejrzeć? - Mój zegarek? A po co? - Proszę! - Cameron wyciągnął rękę. Nicholas zdjął niechętnie zegarek i podał go inspektoro wi. Po rozstaniu z rodziną kazał zeszlifować z koperty dedy kację i teraz był zadowolony, że to zrobił, a zarazem przekli-
nał w duchu swój sentymentalizm, który kazał mu zatrzymać tę pamiątkę. Cameron obejrzał uważnie zegarek. - Patek Philippe, tak? Komu go pan ukradł... panie po mocnik? - Nikomu. To mój zegarek. Dostałem go od ojca. - Ach tak! A kim jest pański tatuś? Milionerem? To już zaczyna być męczące. Finch, zapytaj go o te podejrzane wy prawy do Londynu. - Moje podejrzane wyprawy do Londynu? - Nicholas spojrzał na nich z niedowierzaniem. - Nie ma w nich nic po dejrzanego. - Naprawdę? To dlaczego ta ostatnia zbiegła się w czasie z włamaniem do Westermere Hall? - zaatakował Finch. Mamy już wszystko: motywy, sposobność, posiadanie skra dzionych przedmiotów, odmowę udzielenia informacji na te mat przeszłości. Czego jeszcze nam trzeba, żeby pana ska zać? Radzę panu zeznawać, może wówczas dostanie pan mniejszy wyrok. Nicholas wybuchnął śmiechem, w którym, ku zdumieniu policjantów nie było nawet cienia histerii. Allen śmiał się szczerze, z głębi serca. Nicholas zapomniał, że Gerard Schuyler śmiał się w ten sam sposób, żeby zbić z tropu przeciwnika. - Powtarzacie się, panowie. Gdyby nie fakt, że siedzę w areszcie, byłoby to nawet śmieszne. Zresztą, i tak jest to śmieszne. - Wytłumacz nam, co w tym śmiesznego, Allen - wark nął Cameron. - Wyobrażam sobie po prostu wasze miny, gdy wyjdzie cie na głupców, kiedy udowodnię swoją niewinność. A mogę was zapewnić, że mi się to uda.
Finch poczerwieniał, ale nie zdążył odpowiedzieć. Roz legło się pukanie do drzwi i Ellis zajrzał do pokoju. - Muszę pilnie z wami porozmawiać. Więźnia w tym czasie popilnuje sierżant Bull. - Dobrze. Chodź, Finch. Później dokończysz. Bull usiadł naprzeciwko Nicholasa. - Chyba nie będziesz próbował obezwładnić mnie i uciec, chłopcze? - Raczej nie. - Są żałośni - westchnął Bull. - Wszyscy twoi przyjacie le w West Bretton wiedzą, że panowie ze Scotland Yardu na próżno tracą czas. Nicholas uśmiechnął się. - Miło mi słyszeć, że mam jeszcze jakichś przyjaciół. - Nick, jeżeli się mieszka obok kogoś przez trzy lata w ta kim małym miasteczku, ma się dość czasu, żeby tego kogoś poznać i docenić. Nie mam racji? - Bull, nie wiesz, co się znowu stało? - Nie wiem. Ale Ellis jest strasznie zdenerwowany. Coś ty nabroił, Nick? Chciałeś okraść Buckingham Palace? - Coś w tym rodzaju. - Nick odchylił się w krześle. Mógłbyś mi przynieść filiżankę herbaty, kiedy wrócą Flip i Flap? - Jasne, chłopcze. I papieroska. Ach, zapomniałem, że nie palisz. - W momentach takich jak ten chciałbym zapalić, ale le piej nie. Ojciec by mi tego nie darował. - Nick nagle wspo mniał ojca. Bull roześmiał się. - Więc jednak masz jakiegoś tatusia! Oni są wściekli, że nie chcesz im nic powiedzieć o swojej przeszłości. Zrób, cze go od ciebie chcą, i pójdziemy wszyscy do domu.
- Jeszcze nie - odparł Nicholas. - Zrobię to, kiedy będę musiał. - Na ile cię znam, w twojej przeszłości nie ma nic, czego musiałbyś się wstydzić. - To zależy. A teraz zróbmy lepiej poważne miny, bo nasi panowie lada moment wrócą. Nicholas pomyślał, że wie, co inspektor Ellis mógł znaleźć w jego domku i o czym chciał poinformować Came rona i Fincha. Tymczasem Ellis zaczął swoją opowieść. W ręku trzymał teczkę z papierami. - Dowiedziałem się czegoś dziwnego o naszym aresztancie. Czegoś, co może rzucić na niego inne światło. - Tak? A co to takiego? - zainteresował się Cameron. - Nigdy byście nie zgadli. Okazuje się, że Nicholas Allen ma jeszcze inne nazwisko. A dokładnie mówiąc, dwa. - Więc jednak to poważny przestępca! - Nie. Wcale nie. Allen utrzymuje pedantyczny porządek w swoich papierach. Przeszukując jego dom, odkryłem, że ten człowiek pisze i ilustruje książki dla dzieci. Wydaje je pod pseudonimem Merlin. Mój synek je uwielbia. Nikt w West Bretton nie wie, że to Allen jest ich autorem. Roz mawiałem z Bullem. Bull wychwalał Allena. Zapewniał, że to kryształowy charakter, nadzwyczaj pracowity młody czło wiek. Ale nic nie wiedział o tym, że Allen pisze książki. Jest jeszcze coś - dorzucił z uśmiechem. - Daj spokój, Fred, przestań fantazjować - zdenerwował się Cameron. - Dosyć się już nasłuchałem różnych bzdur od niego samego. - Wysłuchaj jeszcze i tego, że napisał też inną książkę, tym razem nie dla dzieci, pod nazwiskiem Arthur Merlin. To najnowszy bestseller Grosz do grosza.
- Powtórz to jeszcze raz, Fred - wycedził Cameron. Chcesz mi wmówić, że Allen napisał tę powieść o wyższych sferach, na której zbije fortunę? O ile, oczywiście, nie zachłostają go na śmierć, zanim zdąży się wzbogacić? - Właśnie, Jock. I niczego ci nie wmawiam. To fakt. Co więcej, Allen był w Londynie tego dnia, kiedy obrabowano Westermere Hall. Na dowód mam list od wydawcy. - Czy z honorariów za książki mógł kupić „Gońca"? - Raczej nie, ale jeśli dodać do tego spadek, może i mógł. To zależy, jaką sumę odziedziczył. - Cholera! To obala część naszych dowodów. Chyba że uda nam się zdobyć nakaz, aby bank Couttsa ujawnił konto, na którym zdeponowano spadek. Ale spójrzmy na to z innej strony. Dlaczego zatem Allen tak uporczywie odmawia in formacji na temat swojej przeszłości? Poza tym, te kradzieże rzeczywiście zaczęły się tuż po jego zjawieniu się w West Bretton. To nie są argumenty potwierdzające niewinność Al lena. Ellis pokiwał głową. - Ale i nie potwierdzają jego winy. Czy nadal upiera się, że jest niewinny? - Tak. Ale jest dużo pytań, na które będzie musiał odpo wiedzieć. - Posłuchaj, Jock. Wiem, że jesteś przekonany, iż złapałeś właściwego człowieka, ale czy nie wydaje ci się, że wskaza na jest ostrożność? - Zgodziłbym się z tobą, gdyby nie to, że potwierdziły się wszystkie informacje zawarte w anonimie. Allen siedzi za kratkami, skąd nie może już nam uciec. A za to my możemy go spokojnie przesłuchać. Jest jeszcze jedna rzecz. Interpol uważa, że ci ludzie - albo ten człowiek - doskonale znają swoją robotę. Wiedzą bez pudła, gdzie iść i co zabrać. Inny-
mi słowy, dysponują odpowiednią wiedzą. A nasz człowiek jest wykształcony. Webster twierdzi, że studiował w (Mor dzie, i chyba rzeczywiście. To bystry facet. Weź tylko te jego książki. Trzeba go dobrze przycisnąć, to może wreszcie puści farbę. - Małe szanse - mruknął Finch. - Co to ma znaczyć, sierżancie? Mów głośno, jeżeli chcesz, żebym cię usłyszał. - To twardziel - zaryzykował Finch. - Na pewno nie pęknie. Wykształceni twardziele są najgorsi. - Czas pokaże. Mam pomysł... Ale Cameronowi nie dane było przedstawić swojego po mysłu, bo właśnie zadzwonił telefon. - Odbierz, Finch - polecił. - To na pewno do nas. I rzeczywiście, telefon był do nich. Finch podał słuchawkę Cameronowi. - Scotland Yard. Do pana, inspektorze. Ellis i Finch patrzyli na Camerona, który powtarzał tylko: „Tak, sir", „Nie, sir" i „Tak jest, sir". Tymczasem dołączył do nich sierżant Yeo, który dotąd rozpytywał mieszkańców West Bretton o Nicholasa i jego zajęcia. Jak później powiedział, spot kał się z odmową współpracy, za to z dużą dozą wrogości. W końcu Cameron odłożył z trzaskiem słuchawkę. - Wygląda na to - powiedział zdegustowany - że Wy dział Specjalny uparł się przysłać swojego człowieka, który ma nas uczyć, jak mamy wykonywać naszą robotę! Jest już w drodze. Musimy mu znaleźć lokum. Przekażę to Bullowi. Natomiast co bym naprawdę chciał, to wyjaśnić całą sprawę, zanim on się tu zjawi. Teraz twoja kolej, Fred. Zmiana deko racji nie zaszkodzi. - Jeżeli chodzi o mnie, nie widzę przeciwwskazań. A co to za jeden? Ten, co się tu wybiera?
- Schuyler. Ralph Schuyler. - Gruba ryba. Bohater wojenny, dawny członek MI6, tak przynajmniej twierdzi plotka. Jest spokrewniony z tymi Schuylerami. To musi być ważny przypadek. Zaraz się biorę za Allena. Chodź, Yeo. Niestety, Finch nie miał więcej szczęścia z Nicholasem niż Cameron, bo ledwo zaczął go wypytywać, Bull pojawił się z herbatą i talerzem babeczek. - Sądząc po liczbie ważnych ludzi, oddelegowanych w mojej sprawie, można by pomyśleć, że chciałem rozpętać nową wojnę światową - śmiał się Nicholas, popijając herbatę i zajadając się babeczkami. - Nie miałem nic w ustach od ra na, a dawno minęło południe. Gdyby nie to, że Bull zaprosił mnie na tę ucztę, myślałbym, że chcecie mnie wziąć głodem. - Proszę dopilnować, żeby więzień dostał coś bardziej pożywnego - rzucił opryskliwie Cameron. - Nie chcieliby śmy chyba, żeby się poskarżył tej grubej rybie, iż policja traktowała go brutalnie? Rekapitulując, Allen, znaleźliśmy się w impasie. Uważasz, że nie ma nic nagannego w twojej odmowie współpracy. Nie chcesz mówić o swojej przeszło ści, jak również nie potrafisz nam wyjaśnić, jak skradzione przedmioty trafiły do twojej szopy. - Przecież wam powiedziałem, skąd wziąłem pieniądze na kupno gazety. Wiecie też, po co jeździłem do Londynu. Chyba wizyty u wydawcy nie są przestępstwem? A co do rzeczy znalezionych w szopie, komuś chodziło pewnie o to, żeby rzucić na mnie podejrzenia. Przy okazji poturbował też mojego psa, który go zaskoczył. - Tak, tak - prychnął Cameron. - Znowu ta sama bajecz ka o spisku mającym na celu wrobienie niewinnego pana Ni cholasa Allena. Za dużo się naczytałeś kryminałów. Kto mó głby mieć wobec ciebie takie zamiary?
Nicholas rozłożył ręce. - Tego nie wiem. Może ktoś, kto chciał odwrócić uwagę od prawdziwego sprawcy. - A kto zna cię tak dobrze, żeby dostarczyć nam tylu in formacji? To musi być ktoś tutejszy. - To prawda. Ale ten ktoś jednak nie wie, że Arthur Mer lin to ja. I że pieniądze zebrałem w sposób jak najbardziej legalny. Cameron poddał się. Mieli za sobą długi dzień, a ten Schuyler miał przybyć lada moment i pewnie będzie jeszcze chciał przed nocą przepytać Allena. - Dopilnujcie, żeby Bull przyniósł więźniowi coś do je dzenia - polecił Finchowi, po czym zwrócił się do Nicholasa. - Jeszcze z tobą nie skończyliśmy. Radzę się zastanowić. Może noc za kratkami zmiękczy twój opór. Nicholas został odprowadzony do celi, gdzie sierżant Bull miał mu przynieść spóźniony lunch. Pomyślał ze smutkiem o Verenie i o spotkaniu, które stracili. Zaczął się zastanawiać, czy dotarła już do niej wiadomość o jego aresztowaniu i co o tym myśli. Miał nadzieję, że wierzy w jego niewinność. Verena postanowiła zobaczyć się z Nicholasem tego sa mego popołudnia, choć nie była pewna, czy więźniom wolno przyjmować gości. Wzięła jednak torebkę, sweter i kapelusz, po czym zeszła na dół. W holu natknęła się na Piersa. Miał walizeczkę i trencz. - Dokąd to? - zapytała zdumiona. Nikt nie słyszał o jego planowanym wyjeździe. - Do miasta, na kilka dni. - Piers miał doskonały humor. - Obejrzeć parę przedstawień, odwiedzić kilku przyjaciół. Wracam za jakiś tydzień. Potrzebuję trochę odmiany po tych wiejskich rozrywkach. A ty dokąd się wybierasz? Pewnie do
West Bretton odwiedzić swojego ulubionego przestępcę? Może cię podwieźć? Rzucił to jakby od niechcenia. Już wcześniej doszedł do wniosku, że dobrze byłoby zniknąć na jakiś czas, póki nie zabiorą Allena do więzienia w Exeter. Jak na razie sprawa toczyła się zgodnie z planem i nawet jeżeli w końcu go wy puszczą, wszystko musi jeszcze trochę potrwać. A tymczasem nie będzie żadnych kradzieży, żeby utwierdzić policję w przekonaniu, iż złapała właściwego człowieka. - Dziękuję, Piers. Owszem, chcę się zobaczyć z Nichola sem. O ile mi pozwolą. Wiem, że wszyscy w Marlowe Court są przekonani o jego winie, ale ja nadal nie mogę w to uwie rzyć. - Och, miłość potrafi czasami pokonać zdrowy rozsadek. Ja jestem pewny, że sir Charles ma rację. Policja raczej wie, co robi. No, wskakuj, kochanie. Nie chcę się spóźnić na po ciąg. Kiedy zjawiła się Verena, Nicholas z sierżantem Bullem grali w celi w karty. Żona Bulla przygotowała obfity lunch - zapiekankę z młodymi ziemniakami, sosem i zielonym groszkiem. A na deser truskawki z ogrodu sierżanta. Dyżurny konstabl, kolejny dobry znajomy Nicholasa, za meldował Bullowi, że przyjechała panna Marlowe z Marlo we Court i prosi o widzenie z panem Allenem. Słowo „wię zień" nie przeszłoby mu przez gardło. - Ona tu jest! - wykrzyknął Nicholas, zapominając o tym, że właśnie zaczęła mu iść karta. - Kochana dziewczy na! Pozwólcie nam porozmawiać, chociaż przez chwilę! - Nie wiem, czy powinienem. Konstablu, panowie ofice rowie poszli coś zjeść do Bromleya. Idź i zapytaj, czy można ją wpuścić.
Cameron z towarzyszącymi mu policjantami pojawił się kilka minut później, bardzo najedzony i bardzo obrażony na tutejszych mieszkańców, którzy potraktowali go niezbyt przyjaźnie i robili nieprzyjemne uwagi na temat okrutnego traktowania Nicka Allena. „Co ci obcy mogą o nim wie dzieć?" - słyszał wokoło, gdziekolwiek się ruszył. - Co to za jedna? - zwrócił się Cameron do Bulla. - Wnuczka sir Charlesa Marlowe'a, właściciela Marlowe Court, tego dworu za miastem. Sir Charles to były sędzia, no i przyjaciel Głównego Konstabla. Lepiej z nim nie zadzierać. - Och, wpuść ją, niech się z nim zobaczy. Byle Finch był przy tym obecny. - Ona na pewno nie będzie próbowała pomóc mu w ucieczce - powiedział Bull. - No tak, ale mogłaby mu przekazać jakieś istotne infor macje. Dlatego Finch musi z nimi zostać. Finch wprowadził Verenę do pokoju widzeń i postawił krzesła po obu stronach stołu. - Sierżant Bull przyprowadzi aresztanta - powiedział. Co z Nicholasem? Jak będzie wyglądał? Czy będzie za kuty w kajdanki? Czy dobrze go traktują? Pojęcie Vereny o tym, co dzieje się na policji, opierało się na przeczytanych przez nią powieściach kryminalnych. Kiedy przyprowadzono Nicholasa, z ulgą stwierdziła, że wygląda tak samo jak zawsze. Był spokojny i pewny siebie. - Gdzie śrubokręt i wytrych? - zażartował, mrugając porozumiewawczo do sierżanta Fincha. - Dziewczyny prze stępców zawsze szmuglują takie rzeczy. Zazwyczaj w toreb ce. Ale twoja wydaje mi się raczej za mała. - Nie żartuj, Nicholas. To wcale nie jest śmieszne. Wszy scy w Marlowe Court mówią takie okropne rzeczy, ale ja je-
stem pewna, że jesteś niewinny. Nie wierzę, żeby mieli jakieś dowody przeciwko tobie. Nicholas wychylił się i nie zważając na sierżanta Fincha, pocałował Verenę w usta. - Moja słodka czarodziejko, żartuję, bo, jak powiedział poeta, „Śmieję się, żeby nie płakać". Niestety, policja znalaz ła przedmioty pochodzące z kradzieży w Westermere Hall w mojej szopie, na drzwiach której nagle pojawiła się kłódka. - Kłódka na szopie Jesse'ego Pye'a? Tam nigdy nie było żadnej kłódki. W West Bretton nikt niczego nie zamyka. Skąd się tam wzięły te rzeczy i ta kłódka? - Pamiętasz ten dzień, kiedy Herkules zniknął, a potem okazało się, że ktoś go skatował i trzeba go było zawieźć do weterynarza? - Oczywiście, że pamiętam. Jak mogłabym zapomnieć? Nicholas na wpół odwrócił się do sierżanta Fincha. - Słucha pan uważnie, sierżancie? Nie chcę, żeby pan coś przegapił. Otóż wydaje mi się, że Herkules obudził się i za czął szczekać, kiedy ten ktoś przyszedł podrzucić rzeczy do szopy i zainstalować kłódkę. Wtedy został ogłuszony i za brany. Tej nocy wydawało mi się, że coś słyszę, ale kiedy wstałem i podszedłem do okna, nie zauważyłem nic szcze gólnego. Już dwa razy o tym mówiłem, lecz bez skutku. - Przecież to się układa w logiczny ciąg - stwierdziła Ve rena. - Też tak uważam, ale oni są tak pewni, iż jestem orga nizatorem tych włamań, że nie wierzą w tę historię z Herku lesem. - A gdybym ja im powiedziała? - zaproponowała Vere na. - Mnie chyba powinni uwierzyć. - Przecież już im powiedziałaś. Popatrz na sierżanta Fin cha. Zimny jak głaz. Kłopot polega na tym - pocałował ją
w czubek nosa - że oni są co najwyżej skłonni uwierzyć, iż rzuciłem na ciebie czary, a ty zrobisz wszystko, żeby ocalić moją skórę. Teraz, kiedy wsadzili mnie za kratki, jesteś praw dziwą dziewczyną gangstera. Tyle że nie masz w torebce gnata. - Co to jest gnat? Jak możesz w ogóle się śmiać, Nicho las? - Gnat to slangowe wyrażenie określające broń. A śmieję się, bo jestem niewinny. Wiesz co, pocałowałem cię już trzy razy, a ty mnie jeszcze ani razu. Nie uważasz, że zasłużyłem sobie na całusa? Verena zarumieniła się. - Ale... sierżant na nas patrzy... - To jego wina, że musi patrzeć, jak się całujemy, zamiast pilnować, czy ktoś nie włamuje się do kolejnej rezydencji. Pocałuj mnie, i niech się wstydzi ten, kto widzi. Więc go pocałowała. Zarumieniona, wychyliła się i cmok nęła Nicholasa w policzek. - Cudownie! Musisz to zrobić jeszcze raz, tylko trochę niżej i bardziej w lewo! A jak Piers przyjął tę nowinę? - Wyjechał właśnie do Londynu. - A Chrissie, ta farbowana blondyna? - Naprawdę? - zająknęła się Chrissie. - Zawsze myśla łam, że to jej naturalny kolor. - Niestety, nie. Jesteś bardzo łatwowierna, moja droga. Sierżant Finch to potwierdzi. Przecież słyszał, że wierzysz w moją niewinność. - Skąd wiesz o włosach Chrissie? - Ach, w zasadzie dżentelmen nie powinien mówić ta kich rzeczy. Znałem kiedyś pewną aktorkę... Słucha pan, sierżancie? Moja tajemnicza przeszłość dochodzi do głosu. Otóż ta aktorka zdradziła mi wiele takich sekretów.
- Nie boisz się, że ta twoja przeszłość może mnie zmar twić? - Nie, bo powinnaś wiedzieć, że od przyjazdu do West Bretton żyłem jak święty Franciszek z Asyżu, z wyjątkiem jednego żałosnego epizodu z Daisy Goring. A ta aktorka to pieśń zamierzchłej przeszłości. Liczy się tylko teraźniejszość, a ty jesteś jej ozdobą. - W porządku, póki tą ozdobą nie jest jakaś aktorka albo Chrissie, która pieni się na samą wzmiankę o tobie. - Ona mnie nie obchodzi. Nie martw się o mnie, Vee. Spróbuj tylko przekonać sir Charlesa i Johna, że nie jestem złodziejem i łotrem. - Kto nim jest? Kto ci to zrobił? - Nie mam zielonego pojęcia. Może jestem tylko płotką rzuconą na pożarcie, żeby ocalić rekiny. - Niby takie proste - Verena sięgnęła po chusteczkę - a w rezultacie wylądowałeś w więzieniu. Nicholas widział, że jest bliska łez. - Nie wolno ci płakać. Zabraniam ci. Sierżant Finch też ci zabrania. Jego przełożeni gotowi pomyśleć, że cię źle trak tował, a to karygodne. Gorzej nawet, mogliby pomyśleć, że to ja cię źle potraktowałem i dorzucić to do listy zarzutów przeciwko mnie. Verena w jednej chwili przestała płakać i wbrew woli się roześmiała. - Mój najdroższy - zwróciła się z czułością do Nicholasa - zawsze potrafisz mnie rozśmieszyć. - To chyba lepiej, niż gdybym zmuszał cię do płaczu. Wi dzę, że sierżant Finch zaczyna się niecierpliwić. Obawiam się, że czas minął. Sierżant wstał i potwierdził, że istotnie minął. - Daj mi jeszcze całusa na pożegnanie. - Nicholas wy-
chylił się ponad stołem, ujął w dłonie twarz Vereny i delikat nie pocałował ją w usta. - Obyśmy się jak najszybciej spot kali w milszych okolicznościach - wyszeptał. - Nie płacz, zabraniam ci - dorzucił, bo łzy znów potoczyły się po poli czkach Vereny. - Nie będę płakać - zapewniła go, choć usta jej drżały. - Będę dzielna. Obiecuję. - Tak trzymać. Au revoir, kochanie. To znaczy „do zoba czenia", a nie „żegnaj". Pogłaszcz ode mnie Herkulesa, kiedy go odwiedzisz. Verena patrzyła, jak sierżant odprowadza Nicholasa z po wrotem do celi. Całym sercem była z ukochanym. Wychodząc z komisariatu, natknęła się na sierżanta Bulla, który spojrzał na jej pobladłą twarz i powiedział: - Panno Marlowe, niech się panienka nie martwi. Będę o niego dbał, jak tylko potrafię. Jestem pewny, że to niewła ściwy trop, ale obawiam się, że to jeszcze trochę potrwa, za nim złapią prawdziwych sprawców. Miejmy nadzieję, iż ten człowiek, który ma się tu pojawić, będzie miał trochę więcej oleju w głowie niż panowie ze Scotland Yardu. Chciał pocieszyć Verenę i udało mu się. Natomiast jej wizyta dodała otuchy Nicholasowi. Poza murami komisariatu życie toczyło się swoim trybem. Jeśli los się do niego uśmiechnie, i on będzie mógł się nim wkrótce cieszyć do woli.
ROZDZIAŁ DWUNASTY W czasie gdy Piers Marlowe jechał w jedną stronę, Ralph Schuyler zmierzał w przeciwną. Wczesnym popołudniem wsiadł w pociąg i pojawił się w West Bretton, kiedy jeszcze nikt się go nie spodziewał. A już na pewno nie Cameron, który prowadził właśnie bo jową naradę. Na ścianie zawiesił tablicę z wypisanymi data mi kradzieży oraz informacjami, które udało mu się zdobyć na temat Nicholasa. Finch nalegał, żeby włączyć do sprawy zmaltretowanie Herkulesa, mimo iż Cameron twierdził, że nie ma to nic do rzeczy. - Inspektorze - upierał się Finch - czytałem kiedyś o Sherlocku Holmesie... - Nie zawracaj mi głowy swoimi literackimi gustami, Finch! - przerwał niecierpliwie Cameron. - Czeka nas poważne zadanie. - Proszę mi pozwolić dokończyć. Holmes prowadził kie dyś dochodzenie w sprawie zbrodni dokonanej w nocy i po wiedział coś w rodzaju: „Zwróć uwagę na to, co dziwnego robił pies tej nocy". A osoba, do której to mówił, odpowie działa: „Nic nie robił". Na co Sherlock Holmes odparł: „To jest właśnie dziwne". - I co to niby ma znaczyć, Finch? Ostatnio zbyt często nadużywasz mojej cierpliwości. - Zaraz to wyjaśnię. W naszym przypadku dziwne było
to, że pies został poturbowany, ktoś wyraźnie chciał go zabić i to dokładnie w tym czasie, kiedy ukryto skradzione rzeczy w szopie pana Allena. To by wyjaśniało przyczynę ataku na psa. Mamy liczne dowody na to, że pan Allen jest tu postacią znaną i lubianą, a sierżant Bull powiedział mi, że wszyscy byli wstrząśnięci tym okrucieństwem wobec jego psa. - W tym jest trochę racji - wtrącił taktownie Ellis. - O ile przyjmiemy, że nasz ptaszek mówi prawdę. Niech wam będzie, sierżancie, proszę to zanotować. Finch właśnie to robił, kiedy drzwi otworzyły się i do po koju wkroczył Ralph Schuyler poprzedzany przez sierżanta Bulla. - Pan Ralph Schuyler do pana inspektora. Wszyscy zwrócili spojrzenia na przybysza, oceniając jego nieskazitelny garnitur, buty od najlepszego szewca, włosy strzyżone przez mistrza w swoim fachu, muskularną sylwet kę i surową, kamienną twarz. Kolejna rzecz, która ich uderzyła, to jego niezwykłe po dobieństwo do aresztowanego przez nich człowieka. Miał równie lśniące czarne włosy, mocno zarysowany podbródek i piwne oczy. Bull, który brał udział w ostatniej wojnie, z miejsca roz poznał w nim byłego żołnierza, podobnie zresztą jak skwa szony Cameron, który w cichości ducha liczył na to, że przy ślą im jakiegoś nieudolnego amatora. Tymczasem stało się jasne, że człowiek ten nie jest żadnym amatorem. - Byłbym bardzo wdzięczny - powiedział Ralph po do konaniu prezentacji - gdybym mógł usłyszeć krótkie pod sumowanie sprawy. - Wskazał na tablicę. - Widzę, że ciężko pracowaliście. Cameron streścił przebieg całej operacji - począwszy od anonimowego listu, który wręczył teraz Ralphowi.
- Nie widzę tu niezbitych dowodów - stwierdził Ralph, kiedy Cameron zakończył. - Kilka obiecujących poszlak, wskazujących na winę Allena zostało obalonych. Mówi pan, że to on jest z całą pewnością tym pisarzem, Merlinem, który narobił ostatnio tyle zamieszania? - Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Znaleźliśmy w jego domu umowy z wydawnictwem „Harcourt i Maine". To bardzo skrupulatny młody człowiek, ten Allen. Inspektor Ellis nie miał najmniejszych kłopotów ze sprawdzeniem jego papierów. - Hmm... - Ralph wziął kredę i podszedł do tablicy. Jesteście wszyscy przekonani, że wsadziliście za kratki rzeczywistego winowajcę? Zapadła cisza. - Czy to ma oznaczać potwierdzenie, czy jego brak - za pytał tonem, który przypominał Finchowi ton, jakim Allen rozmawiał ze swoją dziewczyną. Tak mówią ludzie z lepszego towarzystwa. Czyli Allen musi być jednym z nich! - Zresztą, to nie ma znaczenia - ciągnął Ralph. - Sporządź my listę argumentów przemawiających za tym, że jest niewinny. Cameron milczał. Ellis i Finch wspomnieli o psie oraz o tym, że nie potwierdziły się zarzuty zawarte w liście, a do tyczące podróży Allena do Londynu i pieniędzy na zakup gazety. - Z drugiej strony - odezwał się Cameron - trzeba wziąć pod uwagę przedmioty znalezione w szopie, odmowę udzielenia informacji na temat przeszłości oraz fakt posiadania drogiego zegarka. Nawet wyższego szczebla pracownicy biurowi raczej nie noszą zegarków marki Patek Philippe. - A opinia o nim! - wtrącił się Bull. - Znamy go, odkąd się tu osiedlił. Jest powszechnie lubiany i szanowany. Cięż ko pracuje. Dobry kumpel i porządny gość. Latem gra w klu-
bie w krykieta, a zimą w strzałki, nie pije, pomaga Legio nowi Brytyjskiemu w różnych pracach. U mnie ma same plusy. Ralph spojrzał na niego uważnie. - Sierżancie Bull, pan był żołnierzem, prawda? - Tak jest, sir. Byłem w gwardii. Zdemobilizowany sier żant Bull, który miał to szczęście, że przeżył. A pan, sir? - Piechota. Czy oceniłby go pan jako człowieka, na któ rym można polegać w ciężkich chwilach? - O tak. Nauczyłem się rozpoznawać takich ludzi, kiedy byłem w armii. - Z całym szacunkiem, sir - zauważył Cameron - nie wi dzę, żeby nas to mogło daleko zaprowadzić. - Zakładając, że nie wiemy nic o jego pochodzeniu - tłu maczył spokojnie Ralph - oraz że może, jak podejrzewacie, mieć przeszłość kryminalną, warto wysłuchać opinii czło wieka z takim doświadczeniem jak sierżant Bull. A teraz chciałbym porozmawiać z samym więźniem. - Tylko z więźniem? - Tak. On już was wszystkich poznał. Jedno, co mu wszy scy zgodnie przyznaliście, to bezsporną inteligencję. Może my wobec tego przyjąć, że zna was równie dobrze, jak wy jego. A mnie jeszcze nie zna i nie wie, czego się po mnie spodziewać. Jeżeli chodzi o mnie, nie przygotował sobie strategii obrony. - To brzmi sensownie - przyznał Ellis. Finch postanowił podzielić się swoimi spostrzeżeniami z człowiekiem, którego uznał za znacznie bystrzejszego niż Cameron. Cameron, co prawda, był niezłym fachowcem z dużymi zasługami, ale jego wadą było to, że jak już raz powziął jakąś opinię, nikt nie potrafił go zmusić, by zmienił zdanie. Skan Anula 43, przerobienie pona.
- Jedna rzecz mnie ostatnio uderzyła, sir. Nie wiem, co Allen robił wcześniej, ale musi pochodzić z lepszej sfery. Bardziej przypomina pana niż nas. O ile pan rozumie, co mam na myśli. Mówi inaczej niż my, zachowuje się inaczej i w ogóle jest inny. Zapadła cisza. - To ciekawe - przyznał Ralph. - Nie mogę się już do czekać, kiedy go poznam. - Zarozumiały młodzik! - zagrzmiał Cameron. - To nawet bardzo ciekawe - powiedział Ralph. - Idziemy, sierżancie Bull. Szkoda czasu. Nicholas zastanawiał się właśnie, jak długo przyjdzie mu czekać na kolację. Żołądek dawał wyraźne oznaki, że jest już nieprzyzwoicie późno. Kiedy zazgrzytał klucz w zamku i drzwi celi się otworzyły, Nicholas zobaczył sierżanta Bulla, ale, niestety, bez tacy. - Już uwierzyłem, że nie chcą mnie wziąć głodem, ale teraz widzę, że ludzka naiwność nie zna granic - wyznał sierżantowi. - Jeżeli to nie herbata i nie kolacja, to co tym ra zem? Ralph polecił, żeby nie podawać więźniowi jego na zwiska. - Im mniej o mnie wie, tym lepiej. Jeżeli to ktoś z mojej sfery, mógłby wiedzieć, czym się zajmowałem. Nie chcę wzbudzać w nim podejrzeń. Proszę mu tylko powiedzieć, że jest wezwany na przesłuchanie. - Jakaś fisza z Londynu weźmie się teraz za ciebie - wyjaśnił Bull. - Wygląda mi na bystrego gościa. - Chciałeś powiedzieć: „w przeciwieństwie do Camerona"? - Nie będę komentował, Nick. Chodźmy. Nicholas usiadł w małym, ciasnym pokoiku.
- To już zaczyna być nudne - zwrócił się do gołych ścian i, jak to Ralph przewidział, zaczął się zastanawiać, co powie tej „fiszy" z Londynu. Ale nie miał wiele czasu do namysłu. Drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył jego nowy inkwizytor. Kuzyn Ralph! Piers dotarł do Londynu wcześniej, niż przypuszczał. Przed wyjazdem z Marlowe Court zadzwonił do swojej ostatniej flamy. O siódmej wieczorem zjawił się w mieszkaniu Gertie Wilde. Powitała go z wielkim entuzjazmem. Piers Mar lowe był bogaty, piękny jak młody bóg, nosił stare na zwisko, i co istotne, świetnie można się z nim było zaba wić. Dla aktorki, która obecnie grała ogony w teatrach, choć kiedyś regularnie pojawiała się na ekranach, stanowił wymarzoną zdobycz. Gertie stała się przed paru laty bohaterką skandalicznej sprawy rozwodowej i od tamtej pory jej kariera wyraźnie ku lała. Nadal jednak olśniewała urodą i doskonale spisywała się w łóżku. Można powiedzieć, że miała w tym względzie wrodzony talent poparty latami intensywnych ćwiczeń. Pokojówka wprowadziła Piersa do salonu. - Pani jeszcze nie jest gotowa. Prosi, żeby pan chwilę po czekał w salonie. Piers był lekko zdenerwowany. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Ale kiedy tylko przekroczył próg swego londyńskiego mieszkania, odebrał dość niepokojący telefon ze Szwajcarii. Ktoś go ostrzegał, że prawdopodobnie Interpol wpadł na ich trop. I nie miało to żadnego związku z areszto waniem Allena. Zaczął krążyć nerwowo po pokoju pełnym bibelotów i fo-
tografii w ozdobnych ramkach. Brał je, oglądał z roztargnie niem, po czym odstawiał na swoje miejsce. Na fortepianie, nieco z tyłu, stała duża fotografia w wy jątkowo ozdobnych ramach. Nachylił się, żeby zobaczyć, ko go tak uhonorowano - i zastygł z wrażenia! Ze zdjęcia uśmiechało się do niego młodsze wcielenie Ni cholasa Allena! W rogu fotografii widniała dedykacja: „Z wyrazami miłości, Nicholas". W tej samej chwili do salonu weszła Gertie. Piers ruszył w jej stronę z fotografią w ręku. - Powiedz mi, Gertie, co to za jeden, do cholery? Swoim agresywnym zachowaniem wręcz przeraził Gertie. - O co chodzi? - wyjąkała. - Czemu pytasz? - Odpowiedz mi! - warknął przez zaciśnięte zęby. - Kto to jest? - Nic mnie już z nim nie łączy. Historia sprzed lat. Po winnam dawno wyrzucić to zdjęcie. - Na Boga, Gertie! Odpowiedz mi! Kto to jest? - To Nicholas Schuyler. Mówiąc dokładnie, Nicholas Al len Schuyler. Mówiłam ci już, że to dawno skończone. - Ger tie była pewna, że gniew Piersa można wytłumaczyć tylko zazdrością. A Piers poczuł się tak, jakby cały świat zwalił mu się na głowę. - Jeden z tych Schuylerów, tak? - A są jacyś inni? - Dosyć tego, Gertie! Widziałaś się z nim ostatnio? - Nie widziałam się z nim ostatnio. Zniknął bez śladu ja kieś trzy lata temu. Trzy lata temu Nicholas Allen Schuyler pojawił się w West Bretton. Ze wszystkich ludzi na świecie Piers musiał
wybrać akurat jego, żeby go wrobić - członka najpotężniej szej i najbardziej wpływowej angielskiej rodziny! Nic dziwnego, że jego twarz wydawała mu się znajoma. Fotografie Schuylera, a także szalone ekscesy na torze Brooklands i poza nim regularnie trafiały na łamy prasy. Prędzej czy później Allen powie, kim jest naprawdę, żeby ocalić skórę. A wtedy zaczną się poszukiwania autora listu. Poza tym, telefon ze Szwajcarii świadczył o tym, że i bez te go Interpol deptał im po piętach. Piers rzucił fotografię na podłogę. Szkło rozprysło się w drobny mak. - Przepraszam, Gertie, ale muszę już iść. - Co? Już? Przecież dopiero przyszedłeś! - Niech cię diabli, Gertie, czy ty mnie kiedykolwiek słu chasz? Wychodzę. I to już. Mówiąc to, był jedną nogą za drzwiami. Wszystkie swoje rzeczy, w tym wiele obciążających, zostawił w West Bretton. Musiał po nie wrócić, zanim na dobre opuści Anglię. Na szczęście wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży skra dzionych przedmiotów spoczywały bezpiecznie na koncie w szwajcarskim banku. Przez całą drogę do West Bretton przeklinał Nicholasa Schuylera za to, że odbił mu Verenę, pozbawiając go tym samym jedynej szansy na rezygnację z niebezpiecznej gry, jaką prowadził. Postronny widz miałby trudności z osądzeniem, który z obecnych w pokoju przesłuchań mężczyzn jest bardziej zaskoczony, gdyż obaj zaprezentowali iście pokerowe twarze. Pierwszy odezwał się Ralph. - No, no, kogo to ja widzę! Drogi kuzyn Claus. I to za
kratkami! W ostatnim miejscu, w jakim spodziewałbym się go ujrzeć! - A więc to ty jesteś tą fiszą z Londynu, wuju Ralphie czy może kuzynie? Nigdy tego tak do końca nie wiedziałem. I zwracaj się do mnie Nicholas, bo Claus już dawno nie ist nieje. Czy twój ostatni żart znaczy, że mnie szukałeś? - Nie, wcale nie. Jestem po prostu w trakcie wykonywa nia obowiązków dla Króla i Ojczyzny. Chociaż, kiedy się ostatnio widziałem z kuzynem Gisem w Padworth, powie dział mi, że czuje, iż się już niedługo spotkamy. Mówił też, że nastąpi to w dziwnych okolicznościach, ale nie sądziłem, że będzie to więzienna cela. - A więc Gis wciąż praktykuje te swoje sztuczki? Jak on to robi, że jest taki nieomylny? Odnoszę wrażenie, że ostatnio zaczyna nawet rywalizować z papieżem. Tą bluźnierczą uwagą rozśmieszył Ralpha. - Zawsze miałeś cięty język, Nicholas - powiedział. - A także cięte pióro. Zastanawiam się, co by powiedział twój szanowny ojciec, gdyby się dowiedział, że to ty jesteś auto rem książki Grosz do grosza. - Pewnie miałby wiele do powiedzenia, w tym nic po chlebnego. Nie uważasz, że wolałby książki o smokach? W nich przynajmniej nie ma satyrycznych bzdur. Sierżant Bull wyjawił mi, że ty, a raczej ważna fisza z Londynu, masz być moim kolejnym inkwizytorem. Więc bierz się do dzieła, in kwizytorze. Niech nasze pokrewieństwo cię nie powstrzymu je. W końcu jestem renegatem, Schuylerem-odszczepieńcem. Zastanawiam się, ile mój szanowny ojciec wydał na poszu kiwania. A może machnął na mnie ręką, żebym się kisił we własnym sosie? Poza tym usiądź, Ralph, bo ja też chciałbym usiąść. Zupełnie osłabłem z głodu. Ralph usiadł naprzeciwko Nicholasa.
- Rozmawiałem o tobie z policją. Słyszałem, że zaprze czasz, jakobyś miał cokolwiek wspólnego z tymi napadami na rezydencje. A teraz ty mi wszystko opowiedz. - W porządku. Myślę, że możemy wyłączyć z tego moją przeszłość, której nie chciałem im ujawnić. W końcu ty ją dobrze znasz. No więc, sprawy mają się następująco... - Z podziwu godną jasnością i precyzją Nicholas opowiedział o wszystkim, co mu się przydarzyło, odkąd odkupił „Gońca" od Johna Webstera i odkrył zniknięcie psa. Podał także Ral phowi szczegóły swojej ostatniej wyprawy do Londynu. ...wtedy to przypadkowo spotkałem kuzyna Gisa, który po wiedział mi, że jestem szczęśliwy, o czym ja sam już wie działem. Nie ostrzegł mnie jednak, że wyląduję za kratkami. Widocznie jego kryształowa kula musiała przymknąć na to oko tego popołudnia. Ralph robił przez cały czas notatki i od czasu do czasu przerywał Nicholasowi, żeby mu zadać jakieś dodatkowe py tanie. Kiedy Nicholas skończył, Ralph nie miał żadnych uwag, tylko powiedział: - Nie powiedziałeś im, jak się naprawdę nazywasz i co robiłeś w przeszłości. Dlaczego? Wszelkie wątpliwości co do pieniędzy, za które kupiłeś „Gońca", rozwiałyby się w jednej sekundzie. Traktowaliby cię też z większym respektem. Po tęga nazwiska Schuyler sięga bardzo daleko. - Mój Boże, wuju Ralphie, myślałem że jesteś mądrzej szy. Jak myślisz, dlaczego się zmieniłem? Bo chciałem być sobą, a nie kimś z etykietką „Uwaga!" Wiem, że jestem nie winny, a posiadane przez nich dowody nie wystarczą, żeby mnie postawić przed sądem, a co dopiero skazać. Dlatego wolałem mieć nadzieję na swoje wybawienie jako Nick Al len, a nie pieszczoszek tej wspaniałej rodziny.
Ralph pokiwał głową. - Tak, to rozumiem. Moje nazwisko nie zawsze pracowa ło na moją korzyść. - A potem nagle zmienił temat: - Ktoś wspomniał, a może to Finch mi powiedział, że masz tu dziewczynę, która cię odwiedziła. - Zerknął do notatek, cho ciaż doskonale pamiętał jej nazwisko. - Pannę Verenę Mar lowe. Jej dziadek jest byłym Sędzią Pokoju i wielkim przy jacielem Naczelnego Konstabla oraz Namiestnika Królew skiego tego hrabstwa. Nie przyszło ci do głowy, żeby go po prosić o wstawiennictwo? - On nie jest zadowolony z tego, że jego wnuczka zadaje się z takim plebejuszem jak Nicholas Allen. - Ale Nicholas Schuyler to już byłoby zupełnie co innego. Twoje milczenie w sprawach dotyczących przeszłości jest god ne pochwały z punktu widzenia pryncypiów, ale w praktyce okazało się niezbyt pomocne. Powiedz mi, Claus... to znaczy Nicholas, czy jeździłeś ostatnio do Szwajcarii? Nicholas spojrzał na niego ze zdumieniem. - Czy to poważne pytanie? - Jak najbardziej. Odpowiedz, jeżeli możesz. - Posłuchaj, Ralph, żyłem niemal wyłącznie z pensji, którą wypłacał mi John Webster, z honorariów za książki o smokach, i tylko od czasu do czasu wyciągałem drobną su mę z konta, ale nie z konta Schuylerów. Tych pieniędzy ce lowo nie ruszałem, bo chciałem sam się utrzymywać. Jak w tej sytuacji mógłbym pozwolić sobie na wyjazdy do Szwajcarii? Poza tym, i John Webster i całe West Bretton może zaświadczyć, że nigdy nie wyjeżdżałem na dłużej niż na trzy dni. Owszem, przyznaję, że dostałem duże honora rium za książkę, ale ono razem z pieniędzmi odziedziczo nymi po ciotce wystarczyło jedynie na kupno „Gońca". Czy odpowiedziałem na twoje pytanie?
- O tak. Nasze pokrewieństwo oraz to, że cię dobrze znam, nie ma żadnego wpływu na moje przeświadczenie o twojej niewinności. Oparłem je na twoich zeznaniach oraz informacjach, których udzielili mi przesłuchujący cię detek tywi. Reasumując, nie widzę najmniejszej przyczyny, dla której należałoby cię tu dłużej przetrzymywać. A co do tych znalezionych u ciebie, skradzionych przedmiotów, uważam, że ktoś ci je podrzucił, żeby je później zabrać, albo, co wy daje mi się jeszcze bardziej prawdopodobne, skierować po dejrzenie na ciebie, by odwrócić uwagę policji od prawdzi wych sprawców. - Jeżeli tak - powiedział zimno Nicholas - to mu się uda ło. Jedno chciałbym wiedzieć, skąd policja wiedziała, że te rzeczy są w mojej szopie. - Dostali anonim. Muszę przyznać, że podane w nim szczegóły pasowały do twojego podejrzanego pochodzenia. Daty się zgadzały, przedmioty pochodzące z kradzieży zna leziono w twojej szopie, nosiłeś drogi zegarek i choć żyłeś bardzo skromnie, nagle okazało się, że stać cię na kupno ga zety. No i te twoje tajemnicze wyprawy do Londynu... Teraz wszystkie zarzuty zostały sprawdzone i obalone, z wyjąt kiem jednego, a dotyczącego tych rzeczy w szopie. Ale i na to jest logiczne wytłumaczenie. Sierżant Finch uważa, że ludzie, którzy przyszli podrzucić skradzione łupy, natknęli się na twojego psa, skatowali go i porzucili gdzieś na łące, przekonani, że zdechł. Poza tym, wiem znacznie więcej o prawdziwych złodziejach niż ta ekipa, która cię przesłuchi wała. A to, co wiem, wyklucza twoją winę. W tej sytuacji muszę im powiedzieć, że jesteś czysty i że moja decyzja nie ma nic wspólnego z tym, iż jestem twoim wujem. Chociaż mam świadomość, że inspektor Cameron będzie głośno pro testował. Szczerze mówiąc, kiedy cię tu zobaczyłem, powi-
nienem wycofać się z tej sprawy. Ale uważam, że całkiem nieświadomie trzymasz w ręku klucz do tej afery i możesz nas doprowadzić do autora tego anonimu. A kto ci w tym lepiej pomoże, jeśli nie ja? Dlatego chcę cię prosić, żebyś się zgodził tej nocy udawać więźnia. To bardzo ważne. Niech autor tego listu nadal tkwi w przeświadczeniu, że jego plan się powiódł. Nicholas westchnął. - Drogi wuju, wiele ode mnie żądasz. Noc za kratkami, na twardej pryczy. Skoro ci na tym zależy... - Och, myślę, że uda nam się potajemnie wymyślić coś lepszego. Może nie wiesz, że wszyscy ludzie w tym mia steczku bardzo cię cenią. Mówią że jesteś pracowity, uczci wy, zdolny, pogodny i zakochany we wnuczce sir Charlesa. Nikt ani przez moment nie podejrzewał cię o to, że mógłbyś być złodziejem. Stałeś się wzorem pracowitego czeladnika, co pewnie bardzo zdziwiłoby twojego ojca. Nicholas roześmiał się. - Po tych wszystkich komplementach zgodzę się oczywi ście na to, żeby udawać podejrzanego jeszcze przez jedną noc. Ralph wstał. - Pójdę już. Nie tylko po to, żeby im oznajmić, że nie ciążą na tobie żadne podejrzenia, ale również po to, by za powiedzieć na jutro naradę, na której razem z tobą będziemy się zastanawiali, kto miał interes w tym, żeby cię wrobić. Muszę oczywiście ujawnić policji twoją prawdziwą tożsa mość. Mam nadzieję, że to rozumiesz. - Rozumiem - westchnął Nicholas - ale mnie to wcale nie cieszy. Gdybyś był kimś innym... - nie dokończył. - No właśnie. Ale poproszę ich, żeby tę informację zacho wali wyłącznie do swojej wiadomości. Jest jeszcze coś,
o czym musisz wiedzieć. Kiedy to wszystko przedostanie się do wiadomości publicznej, a stanie się tak po wykryciu pra wdziwych sprawców, wtedy twoja tożsamość zostanie tak czy owak ujawniona. Jako dziennikarz doskonale znasz wścibstwo prasy. Poza tym, pozostaje jeszcze sprawa twoich rodziców. Matka nadal bardzo boleje z powodu twego znik nięcia, ojciec zresztą też, choć niewiele mówi na ten temat. Kiedy wyjechałeś z Padworth, większość rodziny spodzie wała się, że wkrótce wrócisz skruszony. Jeden Gis w to nie wierzył. Dowiodłeś im, że nie mieli racji, a twoje dokonania w West Bretton oraz rozwijająca się kariera literacka wskazują, że potrafisz sobie świetnie radzić w życiu, nie używając w tym celu magii nazwiska Schuylerów. W pew nym sensie jesteś najbardziej imponujący ze wszystkich Schuylerów... - Co właściwie chcesz powiedzieć, Ralph? - przerwał mu Nicholas. - Że powinieneś się pogodzić z rodzicami. Ojcu wprawdzie nie podobała się twoja powieść, ale przyznał, że musiał ją napisać ktoś bardzo inteligentny. A co do two jej matki, jest niepocieszona od dnia, w którym zniknąłeś. Często powtarza: „Gdybym tylko mogła wiedzieć, czy jest zdrów i cały". Przemyśl to sobie, Nicholas. Mógłbyś pójść na pewne ustępstwa, bo niczego już nie musisz nikomu udowadniać. - Dobrze, zastanowię się nad tym, ale nic nie obiecuję odparł Nicholas. Ralph chłodno skinął głowa. - Jest jeszcze jedna sprawa, nad którą powinieneś się za stanowić. Czy twoje postępowanie w stosunku do panny Marlowe jest tak do końca fair? Dlaczego jej nie powiedzia łeś, kim jesteś naprawdę? Nawet nie pisnąłeś, że Arthur Mer-
lin i ty to jedna osoba. A przy okazji muszę dodać, iż podzi wiam twój trafny wybór. Świetnie dobrany pseudonim. - Nie omotasz mnie komplementami, Ralph. Cenię je so bie równie wysoko, jak te wszystkie krytyki, których wysłu chiwałem przez dwadzieścia sześć lat. Powtórzę moją po przednią odpowiedź. Zastanowię się. Jednak na jedno nale gam, możesz powiedzieć policji, kim jestem, ale nikomu więcej. Jeżeli zechcę komuś to wyznać, zrobię to osobiście. To mój sekret i tobie go nie powierzałem. Ralph musiał się tym zadowolić. Musiał też przyznać, że młody Claus wyrósł na wspaniałego człowieka, bardziej po dobnego do swojego ojca, niż by to chciał sam przed sobą przyznać. Pożegnał Nicholasa i poszedł powiedzieć inspektorom o swoim pokrewieństwie z Nicholasem, a także o swoim przeświadczeniu o jego niewinności. - Schuyler?! Jest pan tego pewien? - Znam go przecież od urodzenia. - W tej sytuacji nie powinien pan go przesłuchiwać w głosie Camerona brzmiała wyraźna nuta nagany. - Wiem. Z drugiej strony, jestem w posiadaniu informa cji, które zweryfikowałem podczas przesłuchania. Interpol ma innego informatora. Ujawnił on wiele szczegółów na te mat rozpracowywanej przez nas siatki. Potwierdza się, że Al len nie ma nic wspólnego ani z samymi kradzieżami, ani z ich planowaniem. Natomiast mózgiem gangu musi być ktoś z wyższych sfer, zamieszkały jednocześnie w Londynie oraz w West Country. Co do Nicholasa Allena, od trzech lat mie szkał wyłącznie w West Bretton i nie jeździł do Szwajcarii. - Informatorzy Interpolu wcale nie muszą wiedzieć wię cej niż nasi ludzie - wtrącił się Cameron. - Ach, ale ten człowiek ujawnił nam też inne szczegóły,
których na razie nie mogę zdradzić, a które się potwierdziły. Czego nie można powiedzieć o waszych informacjach - do rzucił, spoglądając na tablicę. - Jednak pański bratanek mógł być płotką w tej aferze - upierał się Cameron. - Z tego, co o nim wiadomo, wynika, że absolutnie nie. Po pierwsze, nie miałby na to czasu. Spójrzcie tylko, ile zdziałał przez te trzy lata. Jak mógłby w tym czasie być choć by tylko płotką w jakiejś przestępczej organizacji? Cameron musiał niechętnie przyznać, że fisza z Londynu ma rację. - Mam nadzieję, że zgodzą się panowie ze mną, iż na leży go natychmiast uwolnić. Poprosiłem go jednak, żeby przez tę noc udawał więźnia, by nie płoszyć prawdziwego sprawcy. Jutro rano spotkamy się wszyscy, razem z Alle nem, żeby się wspólnie zastanowić, kto mógł chcieć go ob ciążyć i dlaczego. To był długi i ciężki dzień, panowie. Dobrze by nam wszystkim zrobił kufel piwa przed pój ściem do łóżka. Rano będzie nam się po tym lepiej myśla ło. A poza tym, może uda nam się przy okazji posłuchać jakichś lokalnych plotek. Wszyscy się rozpromienili, no, może z wyjątkiem Came rona. Bull oznajmił, że później do nich dołączy, kiedy przy gotuje Nicholasowi nocleg w gościnnym pokoju w komisa riacie. Po wyjściu Ralpha Finch powiedział: - Czułem od początku, że ten Allen to ktoś z nich. - Schuyler! - westchnął z podziwem Ellis. - Lord Longthorne to jego ojciec! Cameron nie dał się udobruchać - Mimo tych królewskich koligacji i milionowej fortuny, stary Schuyler to cwana sztuka.
- Dlatego jest milionerem, że jest cwany - stwierdził Finch. - A ten gość w niczym mu nie ustępuje. - Kto? - zapytał Ellis. - Pan Ralph czy pan Nicholas? - Obaj - burknął Cameron. - Cwani jak stado małp, i równie urodziwi. Chodźmy wreszcie na to piwo. Chyba nam się należy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Kiedy Verena wróciła ze spotkania z Nicholasem, na trafiła w salonie na rodzinną kłótnię. - Nie pojadę! - krzyczał Jamie. - Nie pojadę z Priddie nad morze, jeżeli nie pojedzie ze mną Vee! - Ona nie może - ucięła Chrissie. - Dobrze wiesz, że nie wolno ci z nią przebywać, bo ma na ciebie zły wpływ i jest przyczyną twoich ataków. - Nieprawda! Odkąd zabroniłaś jej być ze mną, mam więcej ataków niż przedtem. Teraz też będę miał atak! O, już się zaczyna! - Och, Jamie, ale z ciebie niegrzeczny chłopiec. Rób, co ci mama każe! - błagała go Priddie. Byli tak pochłonięci kłótnią, że żadne z nich nie zauwa żyło ani Vereny, ani sir Charlesa, który, zwabiony hałasem, stanął w progu. W normalnych warunkach sir Charles uznał by, że nie wypada podsłuchiwać, ale tym razem jakiś szósty zmysł kazał mu zostać i obserwować tę scenę w milczeniu. Już miał się wycofać, kiedy Chrissie zobaczyła Verenę i zjadliwym tonem powiedziała: - O, widzę, że wróciłaś z wizyty u tego kryminalisty. Wi docznie lubisz tarzać się w błocie. - Nie wolno ci tak mówić do Vee! - krzyknął Jamie. Ona jest dla mnie dobra, nie tak jak ty! Nie lubisz jej, bo pan Smok woli ją od ciebie. A poza tym, ona jest od ciebie o wie le ładniejsza.
Chrissie wpadła w szał. Uderzyła synka tak mocno, że osunął się na kolana, a potem nagle zsiniał i zaczął się dusić. Verena podbiegła, żeby go podnieść, ale Chrissie ode pchnęła ją i zaczęła krzyczeć na Jamiego. - W tej chwili przestań! Wiem, że robisz to naumyśl nie! - Nieprawda! - zaprotestowała Verena. - On wcale nie udaje! Nie widzisz, że ledwo oddycha? - Zawsze go namawiasz do złego! On to robi tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Odejdź i nie rozczulaj się nad nim, to zaraz mu przejdzie. - Nie przejdzie mu! - odezwał się sir Charles, wchodząc do pokoju. - Nie widzisz, że chłopak się męczy? Pomóż mu, Vereno! - Spojrzał na synową, a jego oczy miotały błyska wice. - To twoje dzieło, Christino! Panno Pridham, niech pa ni nie załamuje rąk, tylko dzwoni po doktora! Verena położyła chłopca na wznak i zaczęła delikatnie masować jego nadgarstki. - Spokojnie, Jamie - powiedziała kojącym głosem. Wyobraź sobie, że jesteś w łóżku i miałeś zły sen. Ale teraz jest już po wszystkim. Po chwili wygląd Jamiego znacznie się poprawił, chłopiec zaczął regularnie oddychać. Sir Charles otarł czoło. Po raz pierwszy w życiu był świadkiem tak poważnego ataku wnuka. Chrissie postanowiła dalej forsować swoje racje. - Widzicie, a nie mówiłam? Nic mu nie jest. Po co było dzwonić po doktora? Będzie wprost uszczęśliwiony, że musi się tu fatygować w sobotni wieczór. A wszystko to twoja wi na, Vereno. Twoja i tego człowieka... - Uspokój się, Christino! -przerwał jej sir Charles. -Na tychmiast!
Chrissie zbyt późno zreflektowała się, że w swym zacie trzewieniu przeciągnęła strunę. - Młody Allen nie jest odpowiedzialny za ataki twojego syna - ciągnął sir Charles - bez względu na to, co ma na su mieniu. Poza tym, powinnaś dziękować Verenie za to, że opiekuje się Jamiem, a nie ją obrażać. Moja droga Vereno, kiedy panna Pridham wróci, chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy. Będę czekał w swoim gabinecie. A ty, Chri stino, wyjdź stąd. Panna Pridham zajmie się Jamie'em do przyjazdu doktora. Chrissie otworzyła usta, żeby się bronić, ale sir Charles odprawił ją lekceważącym machnięciem ręki. Sir Charles nie musiał długo czekać. Verena zjawiła się w jego gabinecie niepewna, czy czeka ją pochwała za to, co zrobiła dla brata, czy nagana, że odwiedziła Nicholasa. - Moja droga wnuczko - powiedział z westchnieniem sir Charles - mam wrażenie, że cię skrzywdziłem. Wysłuchiwa łem skarg twojej macochy na twoje zachowanie, a nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić ich słuszność. Być mo że skrzywdziłem też Nicholasa Allena, chociaż co do tego nie mam jeszcze pewności. Jednego za to jestem absolutnie pewien, muszę chronić mojego wnuka. Z tego, co mówiła Christina, wnioskuję, że odwiedziłaś pana Allena w areszcie. Czy to prawda? - Tak, dziadku - mężnie odparła Verena. - Jak on się czuje? Czy przedstawił jakieś wyjaśnienia? Słyszałem, że istnieją przeciwko niemu poważne dowody. - Powiedział, że jest niewinny, a ja mu wierzę. Oboje uważamy, że Herkules został poturbowany, bo zaskoczył zło dziei, którzy podrzucali skradzione rzeczy do szopy. Sir Charles zamyślił się na chwilę. - Czy naprawdę wierzysz, że on jest niewinny, moja dro-
ga? Odpowiedz mi szczerze. Nie pozwól, żeby uczucia do niego miały jakikolwiek wpływ na twoją odpowiedź. - Tak, dziadku. Uważam, że jest niewinny. - Ufam twojej intuicji i wierzę, że masz dobre instynkty, czego, niestety, nie można powiedzieć o twojej macosze. Nie miałem pojęcia... - Urwał, nie wyjaśniając, co konkretnie miał na myśli, ale Verena i bez tego wiedziała, że chodzi mu o brutalny cios, jaki Chrissie wymierzyła synkowi na oczach wszystkich. - Jestem sędzią i dobrym przyjacielem zarówno Naczel nego Konstabla, jak i Namiestnika Królewskiego tego hrab stwa. Uważam za swój obowiązek iść na policję i dowiedzieć się, jak stoją sprawy młodego Allena. John Webster także jest przekonany o jego niewinności. Jutro z samego rana wybiorę się na komisariat. - Dziękuję ci, dziadku! - wykrzyknęła Verena i lekcewa żąc wszelkie protokoły Marlowe'ów, które wymagały, by nie okazywać emocji, rzuciła mu się na szyję i ucałowała sir Charlesa w policzek. - Niestety, nie mogę im kazać, żeby go zwolnili. - Sir Charles ujął Verenę za rękę i przytrzymał ją przez chwilę. Chyba to rozumiesz? - Wiem, wiem! Ale nie o to mi chodzi. Najważniejsze jest to, że chcesz pomóc Nicholasowi i że mi wierzysz! Oj ciec byłby taki szczęśliwy. Prosił mnie przecież, żebym się opiekowała Jamiem. - Nie powiedziała dlaczego, ale była pewna, że sir Charles zaczynał już się tego domyślać. Po obfitym śniadaniu przygotowanym przez panią Bull Nicholas udał się z sierżantem Bullem do komisariatu. Ca meron ze swoimi ludźmi już tam był, zresztą Ralph również -jak zawsze nienagannie elegancki i opanowany.
Ze szkoły w miasteczku przyniesiono większą tablicę i Ralph zaczął zapisywać pytania, na które trzeba będzie od powiedzieć przed podjęciem dalszego śledztwa. - Zaprosiłem również na naszą naradę pana Allena, bo uważam, że może on nam pomóc w wyjaśnieniu pewnych kwestii - powiedział do zebranych. - Chodzi głównie o to, komu mogło zależeć na tym, żeby go obwinić. Autor anoni mu dużo o nim wiedział, dlatego musimy przyjąć, że albo chciał skierować podejrzenia policji na fałszywy trop, albo ma do niego jakieś pretensje i chciał się zemścić. W każdym razie, musi to być ktoś stąd, znany zarówno panu Allenowi, jak i panu, sierżancie Bull, a także niektórym mieszkańcom tego miasta. - Jeżeli autorem listu powodowała chęć zemsty - ode zwał się Nicholas - może mu się naraziłem jako dziennikarz? Dyskusja ciągnęła się przez jakiś czas, aż w końcu wy czerpano wszystkie wątki związane z pierwszym pytaniem. Kiedy zamierzano przejść do punktu drugiego, wszedł kon stabl i oznajmił, że sir Charles Marlowe pragnie porozma wiać z inspektorami o postępach w śledztwie. Jako Sędzia Pokoju dzwonił w tej sprawie do Naczelnego Konstabla i otrzymał jego zgodę. - Proszę go poprosić - powiedział Ralph. - Jako czło wiek tutejszy, znający wszystkie lokalne tajemnice, będzie mile widziany w roli świadka. Sir Charles popatrzył na zgromadzonych, wśród których zauważył również Nicholasa. - Mam rozumieć, że pan Allen nie jest już podejrzany? - zapytał. Po przedstawieniu sir Charlesa uczestnikom zebrania, Ralph zapewnił go, że nie. - Nasze dochodzenie całkowicie oczyściło pana Allena
z podejrzeń. W tej chwili pomaga nam w dalszym śledztwie, choć nie w normalnym tego słowa znaczeniu. Obecni wybuchnęli śmiechem, a sir Charles stwierdził: - Wobec tego moja misja jest już skończona. Przybyłem tutaj, żeby zorientować się, czy mogę mu w czymś pomóc. - Zwrócił się do drzwi, jakby chciał wyjść. - Proszę, niech nas pan jeszcze nie opuszcza, sir Charles - odezwał się szybko Ralph. - Mam nadzieję, że zechce pan przyłączyć się do naszej dyskusji i pomóc również nam, a nie tylko panu Allenowi. - Uśmiechnął się przepraszająco do Ni cholasa, po czym dodał: -. Myślę, iż przede wszystkim powi nienem pana poinformować, że ten młody człowiek, znany jako Nicholas Allen, przed przybyciem do West Bretton nosił zupeł nie inne nazwisko. Tak się składa, że jest to mój bratanek, Ni cholas Allen Schuyler, najmłodszy syn lorda Longthorne'a. Młodzieniec ten postanowił szukać własnej drogi, a nie czekać, aż wskaże mu ją jego sławna rodzina, dlatego zmienił nazwisko. Prosi jednak, żeby uszanować jego decyzję i myśleć o nim na dal jako o Nicholasie Allenie. Chociaż jest bogaty z domu, woli nie korzystać z tego bogactwa, tylko utrzymywać się z pensji w „Gońcu", a także z honorariów za książki, które pisuje pod pseudonimem Arthur Merlin. Sam nie mógłbym tego lepiej sformułować, pomyślał Ni cholas, patrząc, jak w miarę słuchania sir Charles zmienia się na twarzy. Gotów był się też założyć, że sir Charles nigdy nie słyszał o Arthurze Merlinie. - Oczywiście, oczywiście. I Nicholas, i Ralph pomyśleli jednocześnie i nieco cyni cznie, że niemal słychać, jak obracają się tryby w głowie sir Charlesa. Małżeństwo panny Vereny Marlowe z panem Ni cholasem Schuylerem to coś zupełnie innego niż ślub z ni komu nieznanym Nicholasem Allenem.
- Wolałbym, sir - zwrócił się Nicholas z godnością do sir Charlesa - osobiście powiedzieć o tym pannie Verenie. - Racja, całkiem słusznie - odparł sir Charles, rozpro mieniony. Kiedy sir Charles zajął miejsce, Cameron z westchnie niem wzniósł oczy do nieba. Jeszcze jeden miejscowy idiota. Do czego mógłby im się przydać ten sędziwy przyjaciel Na czelnego Konstabla i Królewskiego Namiestnika? Jednak wkrótce okazało się, że znów nie miał racji, co w tym śledztwie zaczynało już być regułą. - Nick, czy masz jakichś wrogów? - zapytał Ralph. Wprawdzie już o to pytałem, ale pozwolę sobie powtórzyć to pytanie. - Cóż, wiem, że nie wszyscy mnie kochają - odparł z na mysłem Nicholas. - Marny byłby ze mnie dziennikarz, gdy bym nikomu się nie naraził. Ale doprawdy nie wiem, kto by mógł zaplanować coś takiego. - Spojrzał na sir Charlesa. Pański kuzyn, Piers Marlowe, ma mi za złe, że doszliśmy do porozumienia z panną Vereną. Muszę panu powiedzieć, iż zgodziła się zostać moją żoną, ale postanowiliśmy zaczekać, póki nie będę miał niezbitych argumentów, że potrafię jej za pewnić warunki, do jakich przywykła. Rozumiem, że Piers także jej się oświadczył, ale mu odmówiła. - Ale żeby zaraz wrabiać pana w te kradzieże? - odezwał się Cameron. - To byłaby niewspółmierna zemsta. - No właśnie - odparł Nicholas. Sir Charles, który jeszcze przed godziną byłby przerażony perspektywą, że Verena ma poślubić Nicholasa, teraz nie po siadał się z zachwytu. Co za wspaniały mariaż! Może i ci Schuylerowie to anglo-amerykańscy nuworysze, ale lord Longthorne cieszy się doskonałą opinią, a Nicholas jest prze cież jego synem!
Jeszcze przez dłuższy czas trwała zażarta dyskusja, która jednak niewiele dała. W końcu Ralph postanowił zagrać no wą kartą. Nową dla wszystkich, prócz Camerona. - Od mojego informatora dowiedziałem się, że organi zator tych kradzieży w Anglii wyjeżdżał do Szwajcarii często na dłużej, żeby się porozumieć ze wspólnikami z kontynentu. Podobno posiada on też tajne konto w ban ku w Zurychu. Czy ta informacja może nam być w czym kolwiek pomocna? Zapadła cisza. - To z pewnością wyklucza spośród podejrzanych pana Allena - mruknął Cameron. - No właśnie. Tak, sir Charles? Czy chce pan coś powie dzieć? - Owszem. Otóż mój kuzyn, Piers Marlowe wielokrotnie próbował oczernić pana... Schuylera, i, co bardziej istotne, często wyjeżdża do Szwajcarii. Ma nawet mieszkanie w Zu rychu, co mnie zawsze dziwiło, bo wiem, że nie dysponuje dużym majątkiem i nie ma regularnego zajęcia. Po wojnie zatrudnił się w domu brokerskim, ale szybko zrezygnował, twierdząc, że go to poniża. Mimo to nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu brakuje pieniędzy. - Nagle po bladł. - Mam nadzieję, że nie posądzam go niesłusznie, ale jeżeli pan Schuyler ma jakiegoś wroga, to jest nim właśnie mój kuzyn! Piers wiedział o domku Jesse'ego Pye'a, o szo pie w ogrodzie, wiedział też, które domy warto okraść, bo je regularnie odwiedzał. Oszczędził tylko Marlowe Court. Oba wiam się, że rozumiem już, dlaczego. - Trzeba go przesłuchać - zdecydował Cameron. - Czy pański kuzyn obecnie przebywa w Marlowe Court, sir Char les? - Nie. Wczoraj wyjechał do Londynu. Nie powiedział,
kiedy wróci, ale większość swoich rzeczy zostawił, zakładam więc, że wyjechał na krótko. - Jaki jest jego londyński adres? - zapytał Cameron, wyj mując notes, po czym zapisał adres podyktowany przez sir Charlesa. Ralph rozejrzał się wokoło. - Chyba jesteśmy zgodni, że może to być najbardziej owocna linia śledztwa. Wiele poszlak wskazuje na to, że pan Piers Marlowe może być poszukiwanym przez nas człowie kiem. Cameron, proponuję, żeby skontaktował się pan na tychmiast ze Scotland Yardem i poprosił o wysłanie człowie ka do jego londyńskiego mieszkania. Są jeszcze jakieś pro pozycje? Jeżeli nie, ponieważ zbliża się godzina lunchu, ogłaszam przerwę do drugiej. Do tej pory możemy już mieć jakieś wiadomości z Londynu. Skoro już straciliśmy tyle cza su - choć nie z naszej winy - przesłuchując pana Schuylera, nie chciałbym po raz drugi iść fałszywym tropem. Sir Charles zwrócił się do Nicholasa. - Jeżeli pan Ralph Schuyler pozwoli, chciałbym zaprosić pana do Marlowe Court na lunch. Tyle mogę przynajmniej zaproponować, skoro się okazało, że krzywdziłem pana swoimi podejrzeniami po tym, jak został pan aresztowany. Wiem, że Verena będzie szczęśliwa, kiedy się dowie, iż został pan oczyszczony z wszelkich zarzutów. Nie mogę jej, oczy wiście, powiedzieć, że Piers jest teraz podejrzany, póki nie mamy na to konkretnych dowodów. Już raz zbyt pochopnie oceniłem człowieka i nie chcę powtórzyć tego błędu. Nicholas podziękował za zaproszenie. - Za pozwoleniem, sir Charles, ale chciałbym jeszcze za mienić kilka słów z wujem, zanim wyjdziemy. Dopadł Ralpha, kiedy ten wychodził wraz z inspektorami. - Ralph, zmieniłem zdanie. Chciałbym, żebyś zadzwonił
do moich rodziców. Powiedz im, że mieszkam w West Bret ton i dobrze mi się powodzi. Podaj też mój adres, ale nic wię cej. Od nich będzie zależało, co dalej. Ralph poklepał go po ramieniu. - Grzeczny chłopak. Postąpiłeś słusznie. Jestem pewny, że nie będziesz tego żałował. - Chciałbym być tego taki pewny jak ty. Gis mu przepowiedział, że w końcu zapragnie się pogo dzić z rodziną, i miał rację. Nicholas, co prawda, nie wie dział, czy na jego decyzję wpłynęło spotkanie z Ralphem, czy nie. Ale to nie miało znaczenia. Życie zatoczyło pełny krąg i oto znów był gotów wrócić do domu. Idąc w stronę samochodu, w którym czekał już na niego sir Charles, Nicholas pogwizdywał radośnie. Verena spędziła część nocy przy łóżku Jamiego. Po pół nocy zmieniła ją Priddie. - Musisz się trochę przespać - powiedziała Priddie ła godnie, jakby Verena znów była dzieckiem. Na dół zeszła późno. W salonie zastała Chrissie, która, ziewając, narzekała na ostatni atak Jamiego. Lekarz ocenił go jako bardzo poważny, więc nie mogła już oskarżać synka o udawanie, co ją bardzo irytowało. Pośrodku tych narzekań rozległ się w holu jakiś hałas, po czym dał się słyszeć głos Piersa. Chrissie poderwała się z fotela. - Nie, to nie może być Piers! Przecież wyjechał wczoraj i mówił, że wróci dopiero na weekend. Co go tak szybko sprowadza? Pobiegła do holu, a za nią wolniejszym krokiem podążyła Verena. Plany Piersa na ogół były jej obojętne, ale tym razem i ona się zdziwiła.
Piers, nieco zdyszany, lecz jak zwykle starannie ubrany, wyjaśniał Chrissie, że przyjechał po swoje rzeczy. - Proszę, nie zatrzymuj mnie. Zostawiłem samochód przed domem i chcę jak najszybciej wyjechać. Po tych słowach popędził na górę, a Chrissie, patrząc na jego znikającą sylwetkę, powiedziała: - Coś tu jest nie tak. Jestem pewna. To do niego niepo dobne. Poza tym, gdzie jego służący? - To nie nasza sprawa - powiedziała Verena. - Idę zaj rzeć do Jamiego. Chcesz ze mną iść? - Co? Och, nie. Ciekawa jestem, o co chodzi Piersowi. Jakoś mi się to wszystko nie podoba. Verena nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać o Pier sie. Wzruszyła ramionami i poszła zajrzeć do chorego braci szka, pozbawionego matczynej troski. Chrissie pokręciła się przez kilka minut u stóp schodów, po czym podjęła decyzję. Pomaszerowała na górę i bez pu kania wtargnęła do pokoju Piersa. Piers wyrzucił wszystkie swoje rzeczy na łóżko i teraz upychał je do wielkiej walizy w takim tempie, jakby go go niła sfora psów myśliwskich. - Co robisz? - zapytała ostro. - Wyjeżdżasz, prawda? Na zawsze. Zapomniałeś już, co mi obiecałeś? Że mnie ze sobą zabierzesz? - Ach, daj spokój, Chrissie - prychnął Piers, składając koszule i wrzucając je do walizki. - Dobrze wiesz, że nie możesz ze mną jechać. Nie zamierzam ciągać po Europie te go twojego chorego bachora! - O nie, Piers, nie wykręcisz się tak łatwo. Nie mam za miaru zabierać ze sobą Jamiego. Mam go po dziurki w nosie. On jest jak kamień u szyi. Mam też dość tego sztywniaka, jego dziadka, i tej nieskalanej dziewicy, jego siostruni. Z naj-
wyższą przyjemnością zostawię ich tutaj. Jeżeli mnie ze sobą nie weźmiesz, powiem policji to, co wiem... i dokąd wtedy pojedziesz? Piers zastygł bez ruchu. - Co to ma znaczyć? - Doskonale wiesz, co to ma znaczyć. Nie ufam ci, dla tego podsłuchiwałam od jakiegoś czasu twoje telefoniczne rozmowy. Jesteś umaczany po uszy w tej aferze z kradzieża mi. To ty wysłałeś anonim na Nicka Allena i to ty podrzuciłeś mu te rzeczy do szopy. Widziałam cię. Więc albo mnie ze sobą weźmiesz, albo z tobą koniec. - Będę musiał uciekać - powiedział zdesperowany. Chyba nie tego chcesz? - Powiem ci, czego chcę - pożyć trochę na słońcu, z dala od tej zapyziałej dziury, za pieniądze, które masz w Szwaj carii. Posłuchaj, Piers, było nam dobrze w łóżku, a poza tym, jestem od ciebie znacznie bystrzejsza, nieprawdaż? Więc mo gę ci pomóc. Wszystko zależy od tego, co powiem policji. - Niech ci będzie. Pakuj się i spotkamy się przy stajniach, bo tam zostawiłem samochód. - Nie oszukasz mnie? Obiecaj! - Nie bój się. Przecież nie mam wyboru. - To dobrze. Nie będę ci ciężarem. Nie muszę brać zbyt dużo bagażu. Możemy wszystko kupić za granicą. A jeżeli policja cię nie namierzy, będziemy mogli wrócić. Jamie jest taki chorowity, nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. A wtedy ty będziesz sir Piersem, a ja lady Marlowe. Raczej lady Makbet, pomyślał Piers, ale musiał robić do brą minę do złej gry. Poza tym, Chrissie rzeczywiście była doskonała w łóżku. Wobec tego spakowali rzeczy, załadowa li je do samochodu i opuścili Marlowe Court.
Nicholas nigdy nie przypuszczał, że zajedzie do Marlowe Court rolls-roycem jego właściciela. Kiedy wjeżdżali przez bramę, omal nie zderzyli się z opuszczającym posiadłość roz pędzonym samochodem. - Dobry Boże! - wykrzyknął sir Charles. - Mógłbym przysiąc, że to Piers! Ale to niemożliwe! Przecież on jest w Londynie. Chyba mam jakieś przywidzenia! Nicholas pomyślał, że pasażerka przypominała Chris sie, ale on także doszedł do wniosku, że to jakieś przywi dzenie. Poza tym, myśli miał zajęte wyłącznie spotkaniem z Vereną i tym, co mu powie, kiedy zobaczy, że jest wolny i wraca z sir Charlesem. Ledwo weszli do domu, otworzy ły się drzwi i Verena wpadła do holu. Podbiegła do Nicho lasa, zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała go, niemal pła cząc z radości. - Och, dziadku! - zawołała, patrząc na nich rozpromie nionym wzrokiem - dziękuję, że go tu sprowadziłeś. - Nie dziękuj - zaprotestował sir Charles schrypniętym głosem, wyraźnie wzruszony. - Pan Allen już był wolny, kie dy dotarłem do komisariatu. Zgodził się zjeść z nami lunch. Verena cofnęła się. Oczy jej lśniły. - Wiedziałam, że jesteś niewinny, Nicholas. Ani przez chwilę nie miałam najmniejszych wątpliwości, że cię wypu szczą. - No to wiedziałaś więcej niż ja - odparł Nicholas z uśmiechem. - Wczoraj parokrotnie wydawało mi się, że wyląduję na dłużej za kratkami. - Lunch zostanie przełożony na pierwszą czterdzieści pięć - powiedział sir Charles, patrząc na zegarek. - Jestem pewny, że zechcecie być przez chwilę sami, zanim zacz niemy. Ta wielkoduszna propozycja zdumiała Verenę, ale Nicho-
las wiedział, że zawdzięczają to ujawnieniu jego prawdziwej tożsamości. Już miała wyjść z Nicholasem z pokoju, kiedy przypo mniała sobie, że powinna poinformować sir Charlesa o na głym powrocie Piersa. - Och, dziadku - powiedziała - wyobraź sobie, że Piers nieoczekiwanie wrócił dziś rano, zaraz po twoim wyjeździe do West Bretton. Więc on też będzie na lunchu. - Piers! Tutaj?! - wykrzyknął sir Charles, po czym za dzwonił na lokaja. - Zaraz po niego poślę. Ma mi dużo do wyjaśnienia. A ty bądź tak dobry, Nicholas, skontaktuj się z policją. Powiedz im, że Piers wrócił do Marlowe Court. Wezwany lokaj oznajmił, że pan Piers Marlowe już wy jechał. A potem zrobił dramatyczną przerwę i dodał: - Pani Marlowe też z nim wyjechała. Wzięli dużo bagażu i strasznie im się spieszyło. - A na koniec po dłuższej, zna czącej przerwie dorzucił jeszcze jeden szczegół. - Pani Mar lowe nie zabrała ze sobą panicza Jamiego. On nic nie wie, że matka go zostawiła. Tymczasem Nicholas przez telefon przekazał Ralphowi te ważne informacje. - W porządku - powiedział Ralph. - Podaj mi kolor i markę samochodu, i o ile to możliwe numer rejestracyjny. Spróbuję go namierzyć i zatrzymać. Ile czasu minęło od wy jazdu Piersa z Marlowe Court? - Więc jednak się nie myliłem! - wykrzyknął sir Charles. - To był Piers! Nie mógł ujechać daleko. Pewnie podąża szo są do Londynu. Nicholas powtórzył to Ralphowi, a lokaj natychmiast po dał szczegółowe dane o samochodzie. Nikt nie lubił Piersa, dlatego też nikogo nie zdziwiła wiadomość o jego nieuczci wości.
- Co się dzieje? - zainteresowała się Verena. - Czemu policja chce rozmawiać z Piersem? - Nagle dodała: - Ach, to Piers podrzucił ci te rzeczy do szopy, prawda, Nicholas? - Obawiam się, że tak, moja droga - odparł na pytanie sir Charles. - Co gorsza, wygląda na to, że to on jest móz giem tych wszystkich włamań do rezydencji. Ale na razie nie możemy zrobić nic więcej, jak tylko zjeść w spokoju lunch i czekać na dalsze wiadomości. Verena położyła rękę na ramieniu Nicholasa. - Jak on mógł ci zrobić coś takiego? Jak mógł? - Nie myśl już o tym - odparł cicho Nicholas. - Już po wszystkim. Policja jest na jego tropie. Nie uda mu się uciec. Twój dziadek ma rację. W tej chwili pozostało nam już tylko czekać. A teraz, moja słodka czarodziejko - dodał z łobuzer skim uśmiechem po wyjściu sir Charlesa - skoro jesteśmy sami, powinniśmy jakoś uczcić mój powrót z więzienia. Ale zanim to zrobimy, chciałbym ci powiedzieć coś ważnego: coś, co powinienem już dawno powiedzieć. Moglibyśmy wyjść na dwór? Znaleźli kamienną ławeczkę w rogu tarasu, z widokiem na Księży Staw i rozciągające się za nim wzgórza. - Czy to aż takie ważne, Nicholas, że musisz mi to tak od razu powiedzieć? Nie uważasz, że mam już dość rewelacji na następne pół roku? - Chyba rzeczywiście tak. Ale nie wiem, czy to, co ci po wiem, będzie takie ekscytujące. - Tu Nicholas już bez zbęd nych frazesów wyznał, że jego prawdziwe nazwisko brzmi Nicholas Allen Schuyler, a jego ojcem jest lord Longthorne, twórca i obalacz kolejnych rządów. Ku jego zdumieniu, Verena wybuchnęła śmiechem. - A więc to dlatego dziadek był dla ciebie taki miły i za proponował, żebyśmy na chwilę zostali sami. Ubogi Nick Al-
len nie był dość dobry dla panny Vereny Marlowe, ale bogaty Nicholas Schuyler to już co innego. - Coś w tym rodzaju. Ale ja nie jestem bogaty, Vereno, i przez ostatnie trzy lata żyłem dość skromnie. W przyszłości też nie zamierzam żyć jak bogacz. Wiem, że przypadająca mi część majątku Schuylerów jest ulokowana na moim koncie w banku Couttsa, ale nie tknąłem jej, odkąd stałem się Ni cholasem Allenem, bo nie ja zarobiłem te pieniądze. - Roze śmiał się przepraszająco. - Jesteś cudowną dziewczyną, Ve reno, że się na to godzisz. - No cóż, po tym jak Piers okazał się międzynarodowym kryminalistą, wiadomość, że jesteś prawdziwym Schuylerem wydaje się dość bezbarwna. Z drugiej strony, sam wiesz, że jesteś dzięki temu bardziej godny szacunku, a nie mniej. - Tak, wiem - skrzywił się Nicholas. - Właśnie dlatego uciekłem i zmieniłem nazwisko. Świadomość bycia bogatym Schuylerem bardzo mi ciążyła i krępowała mnie. Wiedziałem, że wiele dróg w życiu nigdy nie stanie przede mną otworem, a tymi właśnie drogami chciałem pójść. Na przy kład chciałem zostać malarzem. Ale nie pozwolono mi iść do szkoły plastycznej i musiałem zarzucić pisanie i malowanie aż do czasu, kiedy zamieszkałem w West Bretton. Dopiero kiedy zacząłem pisać książki o smokach, wziąłem się znów za rysowanie. I jest jeszcze jedna rzecz, jaką muszę ci powiedzieć. Mój literacki pseudonim brzmi Merlin, Arthur Merlin. - Coraz lepiej - powiedziała cicho Verena i wychyliła się, żeby go pocałować. - Jamie będzie zachwycony, kiedy się dowie, że naprawdę jesteś panem Smokiem. I oczywiście zaraz będzie chciał, żebyś napisał nową książkę. Nicholas odpowiedział namiętnym pocałunkiem na jej niewinny pocałunek. Bliskość Vereny podniecała go tym bar-
dziej, że jeszcze niedawno obawiał się, iż może ją na zawsze utracić. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, zapragnął uczcić swoją na nowo odzyskaną wolność. Objął Verenę i zaczął ją pieścić, najpierw delikatnie, a potem coraz bardziej namięt nie. Verenie zdawało się, że jest w siódmym niebie. Ręce, mu skające jej szyję i piersi - ręce Nicholasa - usta całujące jej usta - usta Nicholasa - obdarzały ją rozkoszą, jakiej w życiu nie zaznała. Kiedy cicho jęknęła i zaczęła oddawać mu pocałunki, a także głaskać go po włosach i karku, Nicholas poczuł takie podniecenie, że cofnął się raptownie. - Już dosyć - wydyszał. - Jesteśmy wystawieni na wścib skie spojrzenia. Zaraz mogą nas zawołać na lunch, a ja nie chciałbym, żeby w plotkarskiej prasie napisali później, że zo staliśmy przyłapani w intymnej, kompromitującej sytuacji. Verena uśmiechnęła się wymownie. - Ale musisz mi obiecać, że gdy tylko weźmiemy ślub, będziemy jak najczęściej w takiej sytuacji. - O, wtedy to będzie na miejscu, a nawet bardzo pożąda ne. Brak takich sytuacji byłby wysoce naganny. Oto co się dzieje, kiedy się już podpisze akt małżeństwa. Verena wygładziła suknię. - Czy dlatego, że jesteś Schuylerem będziemy musieli wziąć ślub w Westminster, a potem zamieszkać w olbrzy mim domu z liczną służbą? - Oczywiście, że nie. Kupimy coś lepszego niż domek Jesse'ego Pye'a, ale bez przesady. Ładny, mały domek to wszystko, czego mi potrzeba. Uciekłem z pałacu, żeby odnaleźć swoje królestwo. Nie będzie w nim miejsca dla tłu mu służby.
- Co za ulga - powiedziała szczerze Verena. - Powiedz mi, czy naprawdę uciekłeś? - Muszę ci wyznać, że tak. Zostawiłem nie tylko majątek, ale i rodzinę. Dziwnym zbiegiem okoliczności człowiek, który nadzoruje śledztwo w sprawie tych włamań do rezy dencji, to mój wuj, Ralph Schuyler. Jest piekielnie inteligen tny, choć nie tak inteligentny jak mój inny kuzyn, Gis Havil land. Bo Gis to geniusz, jak Einstein. Zawsze byłem pod przytłaczającym wrażeniem ich osobowości, ale to się już skończyło. Odkryłem swoje powołanie. - Przecież ty też jesteś bardzo mądry - zapewniła Verena, - Oczywiście słyszałam o twoim kuzynie. To dość sławna postać. A co twoi rodzice sądzą o tej ucieczce? Nicholas nagle się zawstydził. - Nie wiem. Widzisz, aż do wczorajszego spotkania z wujem Ralphem w komisariacie nikt nie miał pojęcia, gdzie jestem i co robię. - Boże! Biedna twoja matka! - Wiem, wiem. Dopiero kiedy się w tobie zakochałem, zacząłem się zastanawiać nad tym, co zrobiłem. Podczas ostatniej wizyty w Londynie spotkałem Gisa i on mi przepowiedział, że tak się stanie. I oczywiście miał rację, jak zwykle! Dziś rano poprosiłem Ralpha, żeby zadzwonił do moich rodziców i powiedział im, gdzie jestem i że dobrze mi się wiedzie. Teraz wszystko zależy od ich decyzji. Może nie będą chcieli mnie znać. - Spojrzał Verenie w oczy. - Vereno, musiałem od nich uciec. Byłem taki nieszczęśliwy i pogubiony i wyglądało na to, że źle skończę. Ale kiedy przestałem się nazywać Schuyler, wszystkie moje problemy zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nagle stałem się kimś innym. Bez przemiany w nikomu nieznanego Nicholasa Allena nigdy nie zostałbym znanym
pisarzem Arthurem Merlinem. Czy bardzo by ci to przeszka dzało, gdybym nadal został Nicholasem Allenem? Nie chcę powrotu tamtego człowieka. Tobie też by się nie podobał. - W to akurat nie wierzę, ale jeżeli cię to uszczęśliwi, mo gę się nazywać po prostu panią Allen. Jako pani Allen będę miała znacznie mniej kłopotów podczas zakupów niż jako pani Schuyler. Nikt nie potrafi wymówić prawidłowo takiego nazwiska! - Grzeczna dziewczynka - pochwalił Nicholas, całując Verenę w policzek. - A teraz wydaje mi się, że słyszę dzwo nek na lunch. Całe szczęście, bo za chwilę przestałbym za siebie odpowiadać. A po lunchu poproszę sir Charlesa o two ją rękę, tak żebyśmy mogli przebywać razem jak najczęściej. To jedna z przyjemności wynikających z zaręczyn. Trzymając się za ręce, weszli do salonu, gdzie sir Charles powitał ich promiennym uśmiechem. Oto jego wnuczka miała już zapewnioną świetną przyszłość - a to o jeden kłopot mniej. Sir Charles miał jeszcze trzy inne troski - Chrissie, Piersa i biednego Jamiego - i wszystkie one spoczywały na jego si wej głowie. Piers pędził, jakby ścigał go sam diabeł. Postanowił je chać do Southampton, a stamtąd przeprawić się do Francji. Przede wszystkim musiał jak najprędzej opuścić Anglię, za nim policja zacznie go szukać. Każdy jadący za nimi samo chód napawał go przerażeniem, bo mógł oznaczać, że już podążają ich śladem. Przy tym wszystkim wymuszona obecność Chrissie do prowadzała go do szału. Chrissie chichotała i paplała o ich wspólnej przyszłości, a on miał ochotę udusić tę kobietę. W rezultacie coraz mocniej przyciskał pedał gazu, żeby jak naj prędzej zakończyć tę upiorną podróż.
Pięćdziesiąt kilometrów za West Bretton samochód jadący za nimi od jakiegoś czasu zaczął natarczywie trąbić, doma gając się, żeby go przepuścić na wąskiej drodze, którą Piers blokował, jadąc środkiem. Paranoiczny lęk przed wytropieniem sprawił, że Piers zin terpretował to trąbienie jako nakaz do zatrzymania się. Trą bienie nie ustawało, póki nie dojechali do drogi, której kie rowcy na ogół unikali, jako że była wyjątkowo kręta i pro wadziła przez odludzie. Piers uznał, że bezpieczniej będzie zjechać z głównej szosy i dostać się do Southampton drogą okrężną, o której istnieniu policja mogła nie wiedzieć. Po chwili z ulgą stwierdził, że prześladujący go samochód już za nimi nie jedzie. - A nie mówiłam! - odezwała się Chrissie, która przez ostatnie kilometry narzekała na zbyt szybką jazdę - To nie była żadna policja! Jestem pewna, że oni jeszcze o nas nie wiedzą. - Och, zamknij się, ty głupia babo! Co ja takiego zrobiłem, żeby sobie na ciebie zasłużyć? - huknął Piers, wciskając gaz do dechy. Droga prowadziła między wysokimi żywopłotami, za któ rymi ciągnęły się z jednej strony pola, a z drugiej lasy. Na wierzchnia była w bardzo złym stanie i samochodem niebez piecznie rzucało na każdym zakręcie. Wzbudzali też tumany kurzu, więc Chrissie natychmiast zaczęła kaszleć i narzekać, że nie powinni zjeżdżać z głównej drogi. Jej skargi nie odniosły żadnego skutku. Piers jechał coraz szybciej. Wiadomo - na złodzieju czapka gore, więc wyda wało mu się, że za każdym zakrętem czai się wóz policyjny. Irytacja Piersa sięgnęła zenitu, kiedy Chrissie krzyknęła: - Zwolnij, ty idioto, bo będzie wypadek! Piers odwrócił się do niej i nie zauważył, że droga, dotąd
prosta, skręcała gwałtownie w prawo. Samochód staranował żywopłot i zjechał po stromym zboczu prosto do stawu ukry tego za linią krzewów. Wpadając do wody, wóz przekoziołkował. Piers i Chrissie znaleźli się w pułapce. Uderzenie było tak silne, że Chrissie na szczęście dla niej samej straciła przytomność, natomiast dla Piersa los nie okazał się tak łaskawy. Uwięziony do góry nogami rozpaczliwie próbował się oswobodzić, ale samochód coraz bar dziej się zanurzał i jego wysiłki okazały się płonne. Minął cały rok, zanim geodeci mierzący te tereny na sprzedaż odkryli, że w płytkich wodach stawu spoczywa wrak samochodu z dwójką pasażerów. Policja wiedziała tylko tyle, że Piers zniknął bez śladu. Ani jego, ani Chrissie nie widziano od dnia, w którym opu ścili Marlowe Court. Wyglądało to na cudowne zniknięcie. W końcu policja, jak i Ralph doszli z przykrością do wnio sku, że zostali wystrychnięci przez Piersa na dudka. Po zakończeniu corocznego zjazdu Schuylerów w Pad worth rodzice Nicholasa wrócili do londyńskiej rezydencji na Park Lane. Właśnie zasiadali do spokojnego podwieczorku po peł nym wrażeń tygodniu, kiedy sekretarz Gerarda uchylił drzwi. - Dzwoni pan Ralph Schuyler. Chciałby z panem poroz mawiać, milordzie. Mówi, że to pilne. - Och, skoro Ralph twierdzi, że to pilne, muszę iść. - Ge rard odstawił filiżankę i wyszedł z pokoju. Kiedy wrócił po kilku minutach, miał bardzo dziwny wy raz twarzy. - Co się stało, Gerardzie? - zapytała Torry, odkładając numer „Puncha", który właśnie przeglądała. - Czego chciał Ralph? Czy to jakaś sprawa służbowa?
Gerard pokręcił głową. - Nigdy w życiu byś nie zgadła, moja droga, więc nawet ci nie każę zgadywać. Krótko mówiąc, Ralph odnalazł Ni cholasa! - Co! Nie wiedziałam, że go szukał! - Bo go nie szukał. Natknął się na niego przypadkiem. Mówi, że to za długa opowieść na telefon. Otóż Nicholas osiedlił się w małym miasteczku w północnym Devonie. Miasteczko nazywa się West Bretton. Nicholas mieszka tam od trzech lat, czyli praktycznie odkąd opuścił Padworth. Po wodzi mu się dobrze i jest na swój sposób szczęśliwy. Na życzenie Nicholasa Ralph dał mi jego adres, ale nie podał innych szczegółów. Ralph uważa, że on chce się z nami po godzić. Mówi, że Nicholas bardzo się zmienił. Torry zerwała się na równe nogi. - Och, Gerard, to cudowna wiadomość! Tak strasznie się o niego martwiłam! Nie masz teraz żadnych naglących spraw na głowie, więc czemu nie mielibyśmy do niego pojechać? Proszę cię, zgódź się. - Nagle uświadomiła sobie bardzo istotny problem. - Och, Gerardzie, zanim wyrazisz zgodę, muszę ci powiedzieć, co odkrył kuzyn Gis. Miała taką zbolałą minę, że Gerard otoczył żonę ramie niem. - Czym się tak dręczysz, kochanie? Oczywiście, jeżeli sobie życzysz, zabiorę cię do West Bretton, do domku Jesse'ego Pye'a, który jest obecnie domem Clausa. Aha, Ralph wspominał, że nasz syn życzy sobie, żeby obecnie mówić do niego Nicholas. - Powiem ci, o co mi chodzi - szepnęła Torry, mocno zde nerwowana. - Gis przeczytał tę najnowszą książkę, Grosz do grosza, i od razu stwierdził, że to Nicholas musiał ją napisać. Są w niej takie rzeczy, o których tylko on mógł wiedzieć. Ja
też czułam, że to on musi być jej autorem, bo ten sam człowiek napisał książki dla dzieci, o smokach. Są w nich historyjki, któ re Nicholas opowiadał dzieciom w Padworth. Sama go słysza łam. Wniosek stąd taki, że to Nicholas jest Arthurem Merlinem. Zawsze chciał pisać i malować. To nasza wina, że go zniechę caliśmy. - Więc uważasz, że to on napisał książkę, która wyszydza mnie i naszą rodzinę? - zapytał Gerard. Torry czekała na nieuchronny wybuch gniewu. Tymcza sem, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, Gerard po prostu wybu chnął śmiechem. - A więc to on jest tym draniem, który przyszpilił mnie na kartach swojej książki tak trafnie i akuratnie, jak entomo log motyla na swojej tablicy. A przedstawiona przez niego analiza życia politycznego świadczy o tym, że musiał uważ nie obserwować, co dzieje się wokół niego zarówno w Pad worth, jak w Londynie. Byłby świetnym politykiem, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. - Ale on nie chce być politykiem. Zabierzesz mnie ze so bą do West Bretton, Gerardzie? - Wyjeżdżamy, gdy tylko spakują nam walizki. Przeno cujemy w Salisbury i wczesnym popołudniem będziemy w West Bretton. Powiem Timsonowi, żeby mi zapakował bat. - Och, Gerardzie, chyba nie mówisz serio! - Przecież to tylko żarty. Jeżeli jest tak, jak mówisz, nie mogę się już doczekać, kiedy na własne oczy zobaczę tego łobuza. Ralph powiedział mi, że jest z niego dumny. Atmosfera w Marlowe Court była pełna napięcia. Sir Charles spędził całe rano przy telefonie, próbując pomóc w poszukiwaniach Piersa. Ralph odwiedził ich przed wyjaz-
dem do Londynu, żeby się pożegnać z Nicholasem i podzię kować sir Charlesowi za pomoc. Wcześniej sir Charles oznajmił Jamiemu, że jego matka wyjechała w odwiedziny do znajomych, ale do chłopca do tarły już plotki nie tylko o jej ucieczce, ale i o wcześniej szych konszachtach z Piersem. Z jakichś powodów Jamie wolał nie pytać siostry, co to znaczy „konszachty". Zamiast tego zadał o wiele trudniejsze pytanie. - Czy moja mama kiedyś wróci? Verena zamiast udzielić odpowiedzi, zaproponowała wy prawę do domku pana Smoka. Jamie natychmiast się rozpro mienił. Nicholasa zastali w ogrodzie. Podlewał sałatę, która przy więdła w czasie, gdy -jak to powiedział Jamiemu - siedział za kratkami. Zaproponował im lunch, ale oni już wcześniej jedli, więc ukroił sobie kromkę świeżego, wiejskiego chleba, posmaro wał ją hojnie masłem i położył grube plastry żółtego sera. Potem przyszła kolej na ciasto, którym podzielił się z Ja miem. - Na pewno nie chcesz spróbować? - Nicholas machnął nożem w kierunku Vereny. Kiedy odmówiła, posmutniał, więc szybko pokiwała gło wą, a on się rozpromienił. Potem napili się świeżo parzonej, mocnej herbaty, a Jamie przeglądał w tym czasie grubą książkę o smokach, którą zachwycił się podczas pierwszej wizyty. - Utyję, jeżeli będę cię zbyt często odwiedzać - po wiedziała Verena, przełykając ciasto. Jak już zdążyła zauwa żyć, wbrew przyjętym przekonaniom, miłość zaostrzyła jej apetyt.
- Jedz, kochanie. Nie lubię chudych kobiet - odparł Ni cholas, krojąc sobie kolejny kawałek ciasta. - Lubię mieć pełne ręce. Nie podoba mi się ten modny typ „sama skóra i kości". - Na to raczej nie ma szans. - Verena zawsze ubolewała z powodu swoich krągłości. - Więcej ćwiczeń pozwoli ci pozbyć się nadmiaru tłuszczyku. Proponuję, żebyśmy zagrali po lunchu w krykieta na tym, co się dumnie nazywa „trawnik Jesse'ego Pye'a". Była to mała łączka po prawej stronie domku, na której rozegrali kilka rund, a Jamie, uszczęśliwiony, zdobył dwa ra zy więcej punktów niż pan Smok i Verena. Przed meczem, kiedy zostali na chwilę sami, Jamie zapy tał o matkę również Nicholasa, na co ten wymijająco odpo wiedział: - O, chyba wróci, nie uważasz? - Ja nie chcę, żeby ona wracała. Słyszałem, jak ochmi strzyni mówiła lokajowi, że wcale się nie dziwi, że uciekli razem, bo już wcześniej mama miała z wujem Piersem różne konszachty. Co to są konszachty? Z wielkiego kłopotu wybawiła Nicholasa Verena, która właśnie skończyła zmywanie i wyszła na dwór. - To coś, co robią dorośli. Ale małym chłopcom nic do tego. - Jak pójście do pracy albo gra w golfa? Tym razem Nicholas pospieszył Verenie z pomocą. - Zapraszam na krykieta! - Wziął kij, rakietę, piłkę i po prowadził wszystkich na łąkę. Pochłonięci grą nie zauważyli i nie usłyszeli, że przed do mkiem zatrzymał się rolls-royce... Szofer Gerarda zawiózł lordostwo Longthorne do West
Bretton. Po drodze zatrzymali się tylko na lunch w wiejskim hoteliku, słynącym z dobrej kuchni. Kiedy przyjechali do miasteczka, zapytali o drogę do do mku Jesse'ego Pye'a, po czym ruszyli dalej wąską, ale cał kiem dobrze utrzymaną drogą. - To jedyny dom - powiedziano im. - Trzeba minąć Marlowe Court. Nie sposób go przeoczyć. Mieszka w nim teraz pan Allen, nowy właściciel „Gońca". Wiadomość ta zaintrygowała Gerarda, gdyż po drodze za uważył witrynę i szyld redakcji. Kiedy dojechali do domku, byli zaskoczeni jego skromny mi rozmiarami. Spodziewali się czegoś znacznie bardziej okazałego. Tymczasem domek miał pokój z kuchenką na do le, pokoik na facjatce i pewnie prymitywną toaletę. Od frontu wytyczono maleńki ogródek z kwietnikiem, a z tyłu większy, z zadbanym warzywnikiem. - Więc to tu mieszka Nicholas? - słabym głosem zapy tała Torry. - Tak mówił Ralph. Poza tym, popatrz - Gerard wskazał przez okno - na furtce jest tabliczka „Domek Jesse'ego Pye'a". Szofer otworzył przed Gerardem drzwi i wtedy dobiegły go radosne okrzyki dochodzące z łąki przy domu. Niosły się głosy: męski, damski i dziecięcy. - Poczekaj chwileczkę, moja droga — zwrócił się do Tor ry. - Pozwól, że się rozejrzę. Chyba trafiliśmy pod wskazany adres, ale wolałbym się upewnić. Wszedł do ogródka przed domkiem i odkrył w ogrodze niu furtkę prowadzącą na łąkę, z której dobiegały ożywione głosy. Pchnął ją ostrożnie, tak by nie zwracać na siebie uwa gi, i po raz pierwszy od trzech lat zobaczył swojego najmłod szego syna.
Nicholas z piłką tenisową w ręku stał naprzeciwko chłop ca, który podrygiwał przed wbitym w ziemię palikiem, wy wijając pałką. Przed nim, po prawej stronie, stała młoda ko bieta w letniej sukience w biało-niebieskie paski. Była zwró cona tyłem do Gerarda. Nicholas rzucił piłeczkę do chłopca, który odbił ją tak, że poleciała w stronę Gerarda. Gerard chwycił piłeczkę i odrzu cił ją Nicholasowi, ze słowami: - Gerard złapał, Nicholasowi odrzucił, ale wydaje mi się, że oprócz piłki złapałem też Nicholasa. Cała trójka odwróciła się i spojrzała na Gerarda. Chłopiec podbiegł do niego i podał mu pałkę. - Teraz pańska kolej, proszę pana. Czemu pan wygląda zupełnie jak pan Smok? Nicholas położył rękę na głowie Jamiego i z uczuciem po wiedział: - On nie wygląda jak ja, to raczej ja wyglądam jak on. To mój ojciec, Jamie. - Pana ojciec? Nie wiedziałem, że pan ma ojca. - Wszyscy mamy ojców - stwierdził Gerard, biorąc pał kę z rąk Jamiego. - Nawet taki stary człowiek jak ja miał kie dyś ojca. Pomachał pałką do syna, a potem zajął miejsce przed po jedynczym palikiem. - Później przyjdzie czas na wyjaśnienia. Najpierw musi my dokończyć rozgrywkę. Nicholas roześmiał się. - Jak Drake, który grał w kręgle przed rozgromieniem Armady, prawda? Mimo to uważam, że najpierw należy do konać prezentacji. Odwrócił się do ładnej dziewczyny równie jak Jamie za skoczonej podobieństwem obu mężczyzn i powiedział:
- Moja droga, oto mój ojciec, lord Longthorne. Ojcze, to moja narzeczona, panna Verena Marlowe z Marlowe Court. A ten młody człowiek, to jej przyrodni brat, Jamie Marlowe. Gerard uścisnął im ręce. Jako wytrawny koneser niewie ścich wdzięków z miejsca zwrócił uwagę na naturalną urodę panny Marlowe; urodę z gatunku tych, co to nie potrzebują sztucznych środków i nie przemijają bez śladu z wiekiem. Z uznaniem pomyślał, że jego syn dobrze wybrał. Panna Marlowe ujęła też Gerarda dystynkcją i spokojem, z jakimi przyjęła jego nagłe pojawienie się i nietypowe za chowanie. Jamie natomiast uznał za rzecz zupełnie normalną, że starszy, elegancko ubrany pan zjawia się nie wiadomo skąd na łące, żeby zagrać z nim w krykieta. Nicholas spojrzał przenikliwie na ojca i dodał: - A ja jestem Nicholas Allen. - Wiem - odparł Gerard. - Jak mi powiedziano, czasami znany jako Arthur Merlin. Pora na rzut. Niestety, okazało się, że jeszcze nie. Torry, znudzona cze kaniem na Gerarda, ruszyła w ślad za mężem i weszła właś nie przez furtkę na łąkę. - Czy pani też przyszła zagrać z nami w krykieta? zwrócił się do niej Jamie. Torry, jako żona Gerarda, przywykła do niecodziennych sytuacji. - Nie - odparła z powagą. - Przyszłam popatrzeć, jak gra mój duży chłopiec. - Posłała synowi ujmujący uśmiech. Wiedziony impulsem Nicholas rzucił pałkę i podbiegł do matki, która wyciągnęła do niego ręce i powiedziała: - Nareszcie! A on zamknął ją w mocnym uścisku. Z oczu Torry trysnęły łzy, tym obfitsze, że tłumione przez
trzy długie lata. Nicholas, który nie zdawał sobie dotąd spra wy, jak bardzo za nią tęsknił, był równie wzruszony. Kiedy się w końcu od siebie odsunęli, Torry stwierdziła ze zdumieniem: - Jaki ty jesteś duży! Czy to możliwe, że jeszcze urosłeś? - Chyba zapomniałaś, że zawsze byłem znacznie wyższy od moich braci i kuzynów - przypomniał matce Nicholas. Karygodnie zaniedbałem dobre maniery, pozwól, że ci przed stawię moją narzeczoną, pannę Verenę Marlowe oraz jej bra ciszka Jamiego. Jamie, przeskakując niecierpliwie z nogi na nogę, powie dział: - Kiedy znowu zaczniemy grać w krykieta? Chcę, żebyś rzucił piłkę do tego pana, który wygląda zupełnie tak jak ty, żebym mógł z nim wygrać. Verena, równie wzruszona jak Nicholas tym nieoczekiwa nym pojawieniem się jego rodziców, skarciła brata: - Jamie, nie możesz tak mówić do rodziców pana Allena. Odrobinę cierpliwości. - Mali chłopcy nie potrafią być cierpliwi, moja droga powiedziała Torry, po czym pocałowała Jamiego w policzek. - Duzi zresztą też. Wydaje mi się, że widzę dużego chłop ca, który także zaczyna się niecierpliwić. - Spojrzała wy mownie na Gerarda, który stał przed palikiem, dzierżąc dzie cinną pałkę w rękach, i patrzył na serdeczne powitanie syna z matką. Przypomniał sobie słowa Ralpha: „Nicholas stał się zaska kująco pewny siebie". Nie wiedział jednak, że Ralph jedno cześnie pomyślał: „Musiałeś być taki sam w jego wieku". Gerard zobaczył to, co już wcześniej dostrzegł Ralph zdecydowanie cechujące człowieka przekonanego o swojej wartości.
- Chodź! - zawołał do syna. - Chyba nie chcesz sprawić zawodu temu młodzieńcowi. - Oczywiście, że nie. - Nicholas odwrócił się do matki. - Możesz być sędzią, jak w Padworth. Podszedł do leżącego na trawie swetra, który wyznaczał linię boiska, po czym rzucił piłkę w stronę ojca, a ten odbił ją do Jamiego już czekającego z rozpostartymi rękami. Oczywiście udało mu się złapać piłeczkę. Gerard, zdegu stowany, pokręcił głową. - Chyba wyszedłem z wprawy. - Nie wiedziałem, że grasz w krykieta - odezwał się Ni cholas. - Myślałem, że twoją ulubioną grą jest bejsbol. - Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz, synu. Po dobnie jak ja o tobie. Wygłosiwszy tę zagadkową uwagę, Gerard oddał pałkę Ja miemu i grali jeszcze przez chwilę, póki Verena nie powie działa: - Myślę, Nicholas, że powinniśmy zaproponować twoim rodzicom filiżankę herbaty. Mają za sobą długą podróż z Londynu. - Szofer też się pewnie chętnie napije - dodał Nicholas. - Czy Chester ciągle jest u was, papo? - Tak - potwierdził Gerard. Podał żonie ramię i wszyscy udali się do domku. Jamiego posłano po Chestera, żeby go także zaprosił na herbatę. Taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy w życiu Chestera. I Gerard, i Torry byli zdumieni prostotą domku, w którym mieszkał Nicholas, a także panującymi w nim porządkiem i czystością, mimo braku służby. Zupełnie inaczej wyglądało jego dawne mieszkanie w Oxfordzie, w którym panował wręcz przysłowiowy bałagan.
Nicholas sam przygotował herbatę, a Verenę i Jamiego zostawił ze swoimi rodzicami, żeby się lepiej poznali. Słyszał z kuchni ożywioną rozmowę i śmiechy. Jamie od pierwszego wejrzenia polubił starszego pana, który był taki podobny do pana Smoka - i był jego ojcem! Po herbacie obie panie postanowiły, że Chester zawiezie Torry, Verenę i Jamiego do Marlowe Court, a Nicholas zo stanie z Gerardem, żeby ojciec i syn mogli spokojnie poroz mawiać. Ku ich obopólnemu zdumieniu, gdy tylko zostali sami, odebrało im mowę - ale nie z powodu skrępowania, tylko dlatego, że obaj okazali się inni, niż to zapamiętali. Gerard przekonał się, że Nicholas stał się silny i pewny siebie, a Nicholas odkrył, że obecność ojca przestała go onie śmielać. Po raz pierwszy w życiu spotkali się jako równo rzędni partnerzy - i obaj byli tego świadomi. Gerard pierwszy przerwał milczenie. - Ralph powiedział mi, że bardzo się zmieniłeś, ale poza tym nie wiem nic więcej o twoim życiu. Gis twierdzi, że to ty jesteś pisarzem Merlinem, który pisze książki dla dzieci, a także napisał tę satyryczną powieść. Twoja matka też w to wierzy. A skoro ten chłopiec nazywa cię pan Smok, pewnie Gis, jak zwykle, ma rację. Nicholas roześmiał się. - Jak zwykle! Myślę, że powinienem ci opowiedzieć o dokonaniach Nicholasa Allena, ale zanim to zrobię, muszę cię uprzedzić, że nie zamierzam wrócić do nazwiska Schuy ler. Mam nadzieję, że nie poczujesz się dotknięty. Muszę też podkreślić, że ani razu nie użyłem tego nazwiska, żeby się wybronić, kiedy zostałem fałszywie oskarżony. Policja do piero po przybyciu Ralpha dowiedziała się, kim jestem. Gerard pokiwał głową.
- Mogę cię zapewnić, że nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli zmiana nazwiska na Nicholas Allen sprawiła, że doko nały się w tobie takie przemiany, przystaję na to z radością. Tym bardziej że, jak ostatnio odkryłem, Schuyler to wcale nie jest nasze prawdziwe nazwisko. Przybrał je nasz przodek Kapitan, bo wydawało mu się, że brzmi bardziej dostojnie. Nicholas odetchnął z ulgą. - Skoro tak, z radością będę kontynuował moją opo wieść. Tak jak się tego spodziewały Torry i Verena, obaj panowie usiedli w zgodzie, po raz pierwszy w życiu, a Gerard z saty sfakcją wysłuchał opowieści o dokonaniach swojego marno trawnego niegdyś syna. - Więc zamierzasz zostać na stałe w West Bretton? Ale mam nadzieję, że nie każesz tej ładnej panience zamieszkać w domku Jesse'ego Pye'a? Ona zasługuje na coś lepszego. - Nie, oczywiście, że nie. Zgodziliśmy się, że odpowiada nam skromna willa na obrzeżach miasta. Ja będę nadal wy dawał gazetę i pisał książki. Będę też utrzymywał z wami kontakty, bo moje dobrowolne wygnanie dobiegło końca. Rozmawiali jeszcze przez dłuższą chwilę, a kiedy usły szeli, że Chester zajeżdża pod dom, żeby ich zabrać do Mar lowe Court, obaj wstali i Gerard podał synowi rękę. - Zapomnijmy o przeszłości - powiedział. - Cieszmy się radosną przyszłością. Droga, którą sam sobie wybrałeś, różni się od tej, którą ja dla ciebie planowałem, widzę jednak, że dokonałeś słusznego wyboru. A teraz uściśnijmy sobie ręce. Ten mocny uścisk zniwelował dotychczasowe oddalenie ojca i syna. Verena i Nicholas trzymając się za ręce, siedzieli w pół mroku na tarasie, na tyłach Marlowe Court. Niepostrzeżenie
- tak im się przynajmniej wydawało - wymknęli się z salo nu. - Jestem taka szczęśliwa, że pogodziłeś się z ojcem, Nicholas - powiedziała Verena. - Bo pogodziliście się, prawda? - Tak, i okazało się to łatwiejsze, niż myślałem. Bałem się, że ojciec będzie wściekły z powodu tej powieści, tym czasem on jest zachwycony! Powiedział, że to świetna książ ka i że jestem jak młody Disraeli, i jeżeli pójdę w jego ślady, mogę nawet zostać premierem. - Roześmiał się z goryczą. - A chcesz zostać premierem, Nicholas? - zapytała Vere na. - Ani trochę. I tak też powiedziałem ojcu. Chcę się zre alizować w całkiem inny sposób. Jest mi dobrze z tobą tutaj, w West Bretton. - Ale czy zawsze tak będzie? Z tego, co wiem o twojej rodzinie, jesteście bardzo ambitni. - Ale nie ja. A przynajmniej nie w taki sposób jak oni. Myślę, że jestem bardziej podobny do matki. Odkryłem, iż najbardziej zależy mi na tym, żeby wszyscy wokół mnie byli szczęśliwi. Czy to brzmi wystarczająco skromnie? - Ani trochę. To dlatego zajmujesz się Jamiem i piszesz te książki o smokach... - Urwała, po czym, ku jego zdumie niu, dodała: - A jednak w Groszu do grosza jest spora doza ambicji. - Co za bystra dziewczynka! Nic w tym zresztą dziwne go, skoro jesteś moją słodką czarownicą, a czarownice są z natury bystre. Chcę napisać jeszcze co najmniej jedną taką powieść, ale przede wszystkim zamierzam pisywać książki dla dzieci. Teraz mam pomysł na opowieść o życiu w West Bretton i w ogóle na prowincji. A potem, kto wie? Verenie zaświeciły się oczy.
- Och, to cudownie! - A teraz, moja słodka wiedźmo, porozmawiajmy o ważniejszych sprawach. Co ty na to, żeby przenieść się na tę większą ławkę w rozarium, gdzie nikt nas nie zobaczy i nie będzie słychać hałasów z domu? - Ach, a po co? - zapytała tonem niewiniątka, ale w oczach miała szelmowskie błyski. Nicholas przyciągnął ją do siebie. - Dobrze wiesz, po co, moja najdroższa. Niedługo się po bierzemy i wreszcie będziemy się mogli zachowywać nie przyzwoicie. Obiecuję ci, że teraz nie posunę się za daleko, ale chciałbym, żebyśmy zrobili kilka kroków we właściwym - a może niewłaściwym? - kierunku. - No to niech już będzie rozarium! Za długo byliśmy grzeczni, a ja mam wielką ochotę trochę pobroić z tobą tej nocy. Zeszli po schodkach w głąb ogrodu i troszkę pobroili. Aż wreszcie, z ociąganiem, odsunęli się od siebie. - Im prędzej się pobierzemy, tym lepiej - powiedział schrypniętym głosem Nicholas. - Chcesz, żeby to było szybko? - Tak szybko, jak sobie życzysz. Chciałabym wziąć ślub w tutejszym kościele, ale nie wiem, czy zmieści się w nim cała twoja rodzina? - Chcę, żeby to był skromny ślub. A ty pewnie też. Byliby tylko moi rodzice, sir Charles, John Webster i Jamie. A później, pod koniec lata, po naszej podróży poślubnej, za brałbym cię na doroczny zjazd naszej rodziny w Padworth, żeby cię przedstawić klanowi Schuylerów. Ralph zapewnił mnie, że ani on, ani policja nie ujawnią prasie mojego praw dziwego nazwiska. Zostanę po prostu panem Nicholasem Allenem.
- Jestem pewna, że wielu mieszkańców West Bretton bę dzie chciało przyjść na twój ślub - powiedziała Verena. I rzeczywiście. Kiedy wyszli z kościoła po wzruszająco prostej ceremonii, zobaczyli, że sierżant Bull zgromadził całą drużynę krykieta z West Bretton. Tak więc państwo młodzi przeszli pod sklepieniem ze wzniesionych pałek krykietowych! - No proszę, a nawet nie jestem regularnym członkiem - zdumiał się Nicholas. - Ale zawsze chętnie służysz pomocą, nie tylko na boi sku, ale i poza nim - odparł Bull. - To najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek usłysza łem - powiedział Nick Verenie, wspominając to wydarzenie, kiedy wieczorem dotarli do hotelu w Newquay, w którym mieli spędzić miesiąc miodowy. Uśmiechnęła się do niego z powagą. - Myślisz, że uda mi się powiedzieć ci jeszcze milszy komplement trochę później? - O, mam nadzieję, mam nadzieję. - Nicholasowi za świeciły się oczy. - Dam z siebie wszystko, żeby ci to umo żliwić. I tak też się stało. Leżąc w jego ramionach, rozmarzona i zaspokojona, Verena wyszeptała: - Och, Nicholas, jestem taka szczęśliwa, że zaczekali śmy. Tak bardzo cię kocham. Nie mogę sobie nawet wyobra zić, że mogłoby mi być z kimś lepiej. Co za szczęście, że nie wyszłam za mąż za Rogera Gougha albo Piersa, albo które goś z tych ludzi w Indiach... Jesteś moim księciem z bajki! - Ja też się cieszę, że na ciebie czekałem. Kiedy sobie pomyślę o tych kobietach, z którymi mogłem się ożenić... Chodź tu, moje kochanie, będziemy świętować nasze zaślu-
biny, jak to dziś powiedział pastor w kościele. Podoba mi się słowo „zaślubiny". A tobie? Brzmi tak dostojnie. - Musisz je umieścić w swojej książce - wyszeptała sen nie Verena - a potem napiszemy naszą własną książkę, oczy wiście ze szczęśliwym zakończeniem. - A co to za książka, moja słodka czarodziejko? - Księga życia, rzecz jasna. - No to zacznijmy ją pisać od razu, pamiętając o tym, że dobry początek to połowa sukcesu, a noc jest jeszcze młoda. Odwrócili się znów ku sobie i rozpoczęli wspólną, szczę śliwą podróż.
EPILOG Minął rok. Znowu nadeszło doroczne spotkanie Schuyle rów w Padworth. Cztery lata temu Nicholas odszedł z domu, aby znaleźć nowe życie i miłość, a teraz wreszcie wrócił, ja ko dojrzały mężczyzna z ukochaną żoną u boku. Cała rodzina rozsiadła się na trawniku i popijała popołu dniową herbatę. Nicholas rozmawiał z Gisem trzymającym na kolanach najmłodszego syna. Verena, która spodziewała się jesienią pierwszego dziecka, pogrążona była w rozmowie żoną Gisa, Theą. Niemal od pierwszej chwili każda z nich uznała, że ta druga to bratnia dusza. Naprzeciw Vereny i Thei, w cieniu gigantycznego cedru odpoczywał Ralph ze swoją żoną Clare i z dziećmi. Reszta dorosłych Schuylerów i Havillandów skupiła się w mniejsze lub większe grupki. Jamie, któremu z powodu przedłużającej się nieobecności matki przydzielono sądowych opiekunów w osobach Nicho lasa i Vereny, grał ze starszymi dziećmi w dwa ognie. Astma przestała już mu dokuczać i powoli zaczynał wyrastać na du żego, silnego chłopca. Jeszcze rok temu hałaśliwa gromadka Schuylerów pewnie by go przerażała, ale teraz dotrzymywał im kroku. Miesiąc przed rodzinnym zjazdem prasa podała wiado mość o znalezieniu wraku ze zwłokami Piersa i Chrissie. Ich zniknięcie przestało być w ten sposób tajemnicą. - Wpadli do stawu zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od
West Bretton - opowiadał Ralph Gisowi i Nicholasowi a my tymczasem traciliśmy czas, szukając ich po całym świe cie. Gdyby nasi szwajcarscy przyjaciele poinformowali nas, że pieniądze na koncie Piersa w Zurychu nie zostały ruszone od roku, wzięlibyśmy pod uwagę i tę możliwość, że coś im się przytrafiło. - Muszę to zapamiętać - roześmiał się Gis, podrzucając synka na kolanach. - Słuchasz tego, Junior? Jeżeli twój tata kiedykolwiek wkroczy na drogę przestępczą, musi natych miast polecieć do Zurychu, żeby sobie założyć konto! - Jedno w tym wszystkim dobre - odezwał się Nicholas - że Verena i ja będziemy teraz mogli adoptować Jamiego, skoro jego matka już nigdy się po niego nie zgłosi. Chłopak do tej pory miewa koszmarne sny, że Chrissie staje w progu i chce go zabrać. Sir Charles zapowiedział, żebyśmy nie brali udziału w pogrzebie, zważywszy na okoliczności ich śmier ci, a także stan Vereny. Rozejrzał się wokoło, próbując sobie przypomnieć, jak czuł się podczas takiego samego zjazdu przed czterema laty, ale mu się to nie udało. Jego obecne, szczęśliwe życie z Ve reną oraz zbliżające się narodziny pierwszego dziecka mu siałyby mu się wydawać nieziszczalnym marzeniem. Nie mógł wtedy przypuszczać, że wróci nie jako skruszony, mar notrawny syn, ale jako spełniony, szczęśliwy mężczyzna odnoszący sukcesy pisarz oraz właściciel gazety. Jego dziecko mocno kopnęło dłoń, którą delikatnie poło żył na brzuchu Vereny. Verena uśmiechnęła się do męża. - Jesteś szczęśliwa? - zapytał. - Oczywiście, a ty? - Bardziej, niż myślałem - odparł. - Bardziej, niż sobie zasłużyłem. - Co to, to nie - roześmiała się Verena, głaszcząc jego
dłoń. - Poza tym, twoja rodzina bardzo mi się podoba. Od razu rozpoznałam Gisa. Jest znacznie mądrzejszy, niż sądzi łam. Nie wspominałeś mi o jego dobroci. Nie jesteś do niego fizycznie podobny, ale macie podobne charaktery. - Naprawdę? - zdumiał się Nicholas. - O tak. Nie wiedziałeś o tym? Rozmawiałam z Theą i ona się ze mną zgadza. Jesteś też podobny do Ralpha. Thea mówi o was „te upiorne trojaczki". Wszyscy stroicie sobie takie same, okropne żarty. Nicholas zastanowił się nad tym, co mu powiedziała. Nig dy nikomu nie wspominał o dreszczu niekontrolowanej nie nawiści, jaka go przeszyła, kiedy dotknął Piersa. Wtedy przez moment doznał dziwnych przeczuć i odtąd już wiedział, czemu Gis tego nie lubił. Z drugiej strony, nie raz zdarzyło mu się doświadczyć dziwnej, intuicyjnej radości, kiedy był z Vereną - i tego akurat nie żałował. Zadał sobie pytanie, czy Ralph także jest obdarzony tak dziwnymi zdol nościami. Może to właśnie one sprawiły, że odnosił takie su kcesy jako członek MI6, bo dzięki nim posiadł dogłębną zna jomość ludzkich charakterów. Ale najbardziej cieszyła go świadomość, że nie jest już czarną owcą rodziny Schuylerów, co sobie zawsze wyrzucał. Stał się wreszcie prawdziwym członkiem tej rodziny, nawet jeżeli ambicje miał mniej wygórowane niż reszta. Naprawdę wrócił do domu. Rozsiadł się wygodnie na leżaku. Pomyślał, że przybrał nazwisko Nicholas Allen i zamierza pozostać Nicholasem Allenem, ale w głębi serca na zawsze pozostanie Nicholasem Schuylerem. Ujął dłoń Vereny, a ona delikatnie ścisnęła go za rękę. Podobnie jak on, cieszyła się pięknym popołudniem i mi łym towarzystwem. Perspektywa spotkania z tak wybitną ro-
dziną początkowo ją przerażała, szybko się jednak przekona ła, że to mili, życzliwi ludzie - nawet groźny Gerard Schuy ler. A życie z Nicholasem nigdy nie będzie nudne, mimo że mieszkali w takiej - jak to kiedyś z pogardą określiła Chris sie - zabitej deskami dziurze jak West Bretton. Jeszcze raz spojrzała z czułością na Nicholasa i już po chwili drzemała, nieco znużona, ale łagodnie uśmiechnięta. Taki uśmiech pojawia się tylko na twarzach kobiet bardzo szczęśliwych. Gerard i Torry wyszli z pałacu i ogarnęli wzrokiem roz proszoną na trawniku szczęśliwą rodzinę. Popatrzyli na Gisa i Ralpha, którzy trzymali swoich synów na kolanach, na Ni cholasa, który już wkrótce miał po raz pierwszy zostać oj cem. - Widząc ich teraz, muszę się zgodzić z powiedzeniem, że nawróceni uwodziciele stają się później najlepszymi mę żami i ojcami - stwierdził Gerard. Torry ujęła męża za rękę i pocałowała w policzek. - Kto to wie lepiej niż ty, kochanie! No powiedz, kto?!