Paula Marshall Maskarada mimo woli PROLOG Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne...
15 downloads
31 Views
905KB Size
Paula Marshall
Maskarada mimo woli
PROLOG Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬ chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce, a chłopczyka podała ojcu. Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego twarzy. Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan, wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe ramentem nie przypominał go wcale. Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył
ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo strzegł, że matka mu się przygląda. - Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester. - Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać do wieczora na dalszą zabawę. Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana. - Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała, ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą! Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę! Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć, jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie, ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się pracą, która wypełniała jego życie. Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia brakowało jedynie dzieci. Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując. Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich długo oczekiwanego syna.
Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy. Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego, iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze mógłby być gościem lub lokatorem. - Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud nia mężowi. - Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami. - Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które oddaje jego stan. - Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga. Milczeli przez chwilę. - Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać
do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią. Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze wejść jako firma. - Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie mógł jej przywrócić. Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca, widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi bułce. Senior rodu nalał sobie herbatę. - Starzeję się - stwierdził krótko. - Nie zauważyłem - zaoponował syn. - Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom, który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty. - Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę wyjeżdżać z Sydney. - Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie. - Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-
stem dorosłym mężczyzną i sam wiem, co jest dla mnie do bre. Albo mi dacie święty spokój, albo wrócę z Lachlanem do swojego domu. - Niańki, powiadasz? - podchwycił ojciec w swój irytu jąco łagodny sposób. - Dorosły mężczyzna, który się cofa przed nieznanym, wyraźnie potrzebuje niańki. Nie wydawa łem ci poleceń, od kiedy dorosłeś. Ale teraz ci rozkazuję. Po trzebujesz odpoczynku lub zmiany powietrza. Jedź do Mel bourne. Zajmij się sprawami firmy, a przy okazji baw się, za żywaj przyjemności, jednym słowem posmakuj życia. - Pij, graj, bierz udział w bijatykach, znajdź kobietę lub dwie... Czy wtedy byłbyś ze mnie zadowolony, ojcze? - spy tał Thomas napastliwie, a na twarzy pojawił się mu gniewny grymas. - Zdążyłeś się już chyba zorientować, że to nie w moim stylu. A może wolałbyś, bym obrał drogę, którą po szedł mój dziadek Fred Waring? Wiadomo, do czego dopro wadziły go hazard i pijaństwo. - Dobrze cię znam i dlatego nie jestem zbyt zadowolony - odparł Thomas ze znużeniem. - Nic mnie to nie obchodzi, ojcze. Twoim zdaniem po winienem wyjechać i się zabawić. I to radzi ojciec dorosłemu synowi! - Nie przypuszczałem, że mój syn wyrośnie na świętoszkowatego zrzędę. Wstrętne, aroganckie indywiduum, które myśli wyłącznie o sobie, a nie o tych, którzy go kochają i się o niego troszczą. Biedny Lachlan równie dobrze mógłby nie mieć ojca. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, zabawa i przyjemność nie kojarzą się z zepsuciem. Ciekawe, co w tobie siedzi, że głosisz taki pogląd? Tom wyzbył się wszelkich skrupułów. Obrażał syna z taką
nonszalancją, że w Thomasie narastała wściekłość, której, jak dotąd mu się zdawało, nie był zdolny odczuwać. Twarz, zazwyczaj obleczoną w maskę spokoju, wykrzywiał teraz grymas gniewu. Wstał gwałtownie zza stołu, upuszczając serwetkę na podłogę. - Mogłem się tego spodziewać. Nie wystarczy ci, że pro wadzę porządne życie? Musisz ze mnie drwić i mnie obra żać? Dobrze, pojadę do Melbourne i wywiążę się ze swoich obowiązków wobec firmy, ale wiedz, że zrobię to tylko dla tego, by nie mieć z tobą do czynienia - powiedział podnie sionym tonem, po czym podszedł do drzwi, odwrócił się i zmierzył ojca wrogim spojrzeniem. Tom siedział nieporuszony, z nieprzeniknioną miną. - Obowiązki, no tak, przede wszystkim obowiązki - za kpił, nie zmieniając wyrazu twarzy - do tego sprowadza się twoje życie. Przyjdź później do biura, wtedy porozmawiamy o... - ...wyłącznie o interesach - wpadł mu w słowo syn. Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z hukiem. A jednak ma chłopak temperament, pomyślał Tom, cho ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Tego dnia podczas przygotowań do podróży Thomas był tak lodowato uprzejmy wobec ojca, że nawet urzędnicy w biurze firmy to zauważyli. Podobnie zachowywał się wie czorem. Matka, którą powiadomiono o jego wyjeździe, ży cząc mu dobrej nocy, powiedziała: - Uważaj, w dzisiejszych czasach Melbourne nie jest bezpiecznym miejscem. - Nie martw się, mamo. Wiem o tym i będę ostrożny. Nie zamierzam słuchać ojca, który poradził mi, żebym nie szczę-
dził sobie przyjemności - odparł Thomas, po czym poszedł do swojej sypialni. Hester postanowiła poruszyć ten temat w rozmowie z mężem. - Zasugerowałem tylko, by zabawił się trochę w Mel bourne, skoro już tam będzie, a on zachowuje się, jakbym wysyłał go do samego diabła - wyjaśnił Tom. - Wiesz, jaki jest. - Thomas nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest człowie kiem o silnych namiętnościach - zauważył Tom, który miał za sobą wiele doświadczeń i był znawcą ludzkich charakte rów. - Wkrótce się o tym przekona. Nie może tłumić ich bez końca. Bóg raczy wiedzieć, co się stanie, gdy jakieś okolicz ności je wyzwolą. Przypomina mi trochę twojego ojca, zanim zniszczył go hulaszczy tryb życia. Nasz syn chyba zdaje so bie sprawę z tego podobieństwa i dlatego narzuca sobie takie rygory. Poza tym ma żal o to, że śmierć zabrała jego ukocha ną żonę. Nienawidzi wszystkich, zwłaszcza mnie, ponieważ usiłuję mu pomóc, a to drażni go najbardziej. Gdyby Bethia żyła, wszystko układałoby się inaczej, a tak... cóż, jest, jak jest - zakończył Tom ze smutkiem. W odpowiedzi Hester tylko westchnęła. - Nie martw się- powiedział Tom uspokajającym tonem. - W Melbourne może mu się nawet spodobać. Z czasem wspomnienia zblakną - dodał, by pocieszyć żonę. Sam nie wierzył w to, co mówił, i widział, że Hester rów nież nie wierzy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Ależ to duże miasto! - Kirstie potrząsnęła jasnymi wło sami. - Melbourne jest większe, niż myślałam. Czy jesteś pe wien, że dobrze robimy? - Ballarat będzie mniejsze, kochanie - zapewnił Sam Moore. - Wiesz, że nie mogliśmy zostać na farmie. Wyjaś niłem ci wszystko przed wyjazdem. Kirstie skinęła głową, nie bardzo się z tym zgadzając. Po wstrzymała się jednak od uwag, ponieważ dobrze wiedziała, że gdy ojciec wbił sobie coś do głowy, trudno go było skłonić do zmiany zdania. Wspomniała ranek sprzed miesiąca, kiedy to odwiedził ich zaprzyjaźniony sąsiad Bart Jackson. W rozmowie z nim ojciec powiedział, że powinni porzucić życie na farmie: nę dzne i nie rokujące zmian na lepsze. Zasługują na coś więcej niż wegetacja na krawędzi głodu, stwierdził, a dzieciom na leży zapewnić przyzwoity start w dorosłe życie. - Można sprzedać ziemię, jechać tam, gdzie jest złoto, i zbić fortunę - przekonywał z ożywieniem. - Jarvis, bankier z Melbourne, tylko czeka, żeby kupić od nas ziemię i po ja kimś czasie odsprzedać ją z zyskiem. Bart, nic tu po nas. A zresztą, co mamy do stracenia? - Sam wydawał się całko wicie zdecydowany. Bart, który cenił zdanie Sama i stosował się do jego rad,
uznał, że to świetny pomysł i że należy przystąpić do jego realizacji. Po wyjściu sąsiada Sam poszedł do kuchni, by po dzielić się z najstarszą córką najświeższymi ustaleniami. - Co myślisz o wyjeździe na pola złotonośne, Siostruniu? Mówią, że można się tam nieźle obłowić. Kirstie, zwana przez rodzinę i przyjaciół Starszą Sio strą albo po prostu Siostrunią od czasu, gdy matka zmarła przy porodzie Roda, sądziła w pierwszej chwili, że ojciec żartuje. - Myślałam, że poszedłeś doić krowy, tato, a nie fanta zjować. - Nie, Siostruniu, kończę z dojeniem, jak również z in nymi pracami na farmie. Mam dosyć harówki, z której nie da się godziwie żyć. Sprzedamy ziemię i wyruszymy jak naj szybciej na poszukiwania. - Poszukiwania? - Kirstie była tak wzburzona i zarazem przerażona tą niezwykłą perspektywą, że omal nie upuściła małego Roda, którego właśnie karmiła. - A z czego będzie my żyli? - Z tego - powiedział, wskazując na skromne wyposaże nie kuchni. - Razem z pieniędzmi, które otrzymam za farmę, wystarczy na parę wozów, licencję, narzędzia do poszukiwań i jedzenie, dopóki nie dopisze nam szczęście i nie natrafimy na złoto. Poza tym, kręcą się tam młodzi mężczyźni, jakich tu nigdy nie spotkasz. Kto wie, może jeden z nich zostanie twoim mężem? Zresztą, inni zbili fortuny na poszukiwa niach, czemu my nie moglibyśmy się wzbogacić? W niebieskozielonych oczach Kirstie pojawiły się gniew ne błyski. - Inni wszystko stracili - zauważyła z przekąsem - a ja
nie potrzebuję męża, muszę się troszczyć o naszą rodzinę; mam dużo obowiązków. - Wiecznie tak nie będzie, Siostruniu. - Zostawimy grób matki? - Kirsteen, mama umarła dwa lata temu, odeszła na za wsze i nic tego nie zmieni. Miała ciężkie życie i na pewno chciałaby dla ciebie lepszego losu. Jeśli nam się poszczęści, będziesz żyła jak księżniczka. - Jeśli... A jeśli nie? - Kirstie myślała praktycznie i stą pała twardo po ziemi. - Co zrobimy z maluchami? Czy nie utrudnią poszukiwań? - Dzieci będą zadowolone, polubią swobodę. - Sam miał gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafił rozproszyć każdą wątpliwość. Kirstie rozpłakała się z bezsilności. Wiedziała, że nie war to z ojcem rozmawiać i przedstawiać mu kolejnych argumen tów. Decyzja już zapadła. - Nie przejmuj się tak - uspokajał córkę Sam. - Dziecia ki rwą się do wyjazdu. - Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co je czeka, ale ty powinieneś wiedzieć, na co się porywasz. Sam Moore westchnął i usiadł na wysłużonym krześle. - Córko, zrozum, to ostatnia szansa, żeby odmienić los rodziny. Farma zabiła twoją matkę i ciebie zabije. Już jesteś zmęczona, a przecież masz przed sobą całe życie. Proszę, po wiedz, że się zgadzasz i mi pomożesz. Nigdy mnie nie za wiodłaś, zawsze przy mnie stałaś, chociaż było nam nielekko. Kirstie nie podzielała entuzjazmu ojca, lecz ta pokorna prośba ją wzruszyła.
- Dobrze, tatku, masz moją zgodę. Wolałabym jednak, żebyś ze mną porozmawiał, zanim podjąłeś decyzję. - Teraz rozumiesz, czemu tego nie zrobiłem. Och, Kir¬ stie, tak bardzo chcę znowu usłyszeć twój śmiech. Nie mie liśmy ostatnio powodów do radości. Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi się otwo rzyły i wbiegł Patryk. - Tato, czy to prawda, co mówi Dave Jackson, że wszy scy jedziemy na poszukiwania i będziemy bogaci? Hurra! W tej sytuacji Kirstie nie mogła się sprzeciwiać, chociaż uważała plan ojca za szalony. Poza tym, skąd mu przyszło do głowy, że tam, gdzie wyjadą, znajdzie męża? Dlaczego jakiś tamtejszy konkurent miałby być lepszy od tego biedne go niedołęgi Ralpha Bransona, którego oświadczyny ostatnio odrzuciła? Nie powiedziała o tym ojcu, ale nie zamierzała wycho dzić za mąż, ponieważ nie miała ochoty usługiwać mężczyźnie, słuchać poleceń i spełniać zachcianki. Stanow czo wolała pozostać Siostrunią i pomagać młodszemu ro dzeństwu i ojcu. I oto pewnego dnia Sam wraz z Kirstie, dwunastoletnią Aileen, dziesięcioletnim Patrykiem, czteroletnim Herbiem i dwuletnim Rodem znalazł się w środku Melbourne z całym swoim majątkiem, załadowanym na dwa wozy ciągnione przez woły. Sam powoził jednym, Kirstie drugim, za nimi toczył się wóz Jacksonów. Znaleźli się w gronie podobnych sobie przybyszów, któ rzy wyruszyli z domostw, licząc na pomyślną odmianę losu. Zatrzymali się na placu, naprzeciwko „Criterionu", naj droższego hotelu w Melbourne. Wokal stały wozy i kłębił się
rozgorączkowany tłum. Wielu mężczyzn było podpitych. Je den z nich, wysoki o ciemnych, gęstych włosach i długiej brodzie, któremu towarzyszył rudy i niski, o równie odstrę czającym wyglądzie, zaczepił Sama. Kirstie skrzywiła się z odrazą, natomiast jej ojciec i Bart zaczęli rozmawiać z męż czyznami, którzy dawali do zrozumienia, że są doświadczo nymi poszukiwaczami. - We dwóch daleko nie zajdziecie - orzekł brodacz. Powinniście utworzyć spółkę, której przewodziłby silny, znający się na rzeczy mężczyzna. Sam nic na to nie odrzekł, ale pomyślał, że taki przywódca grupy mógłby zagrozić interesom jego rodziny. Rankiem, kiedy byli już gotowi do dalszej drogi, ciągle jeszcze nie mie li wspólnika. - Postaramy się znaleźć kogoś już na miejscu - zdecydo wał Sam, nie tracąc optymizmu. Właśnie kończyli ładować prowiant na wóz, którym po woziła Kirstie, kiedy podszedł do nich niewysoki, anemiczny mężczyzna ubrany jak urzędnik. - Powiedziano mi w sklepie, że wyjeżdżacie do Ballarat i szukacie kogoś, kto chciałby dołączyć do waszej grupy odezwał się nieznajomy uprzejmym tonem. - Nazywam się Farquhar, George Farquhar, wołają na mnie Geordie. Sam w milczeniu obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Mogę nie tylko powozić wozem, radzę sobie również z końmi - dodał nowo przybyły. - Nie piję i nie gram. Jestem silniejszy, niż na to wyglądam. Mam też trochę gotówki, by się dorzucić, jeśli zechcecie mnie wziąć ze sobą. To wystarczyło. - Ile? - zapytał przebiegle Bart.
- Całkiem sporo! Nie pokażę wam, za dużo tutaj ludzi. Jeżeli chcecie referencji, to możecie zapytać w aptece, w któ rej pracowałem przez ostatnie trzy miesiące. Sam, jak zwykle, podjął decyzję pod wpływem impulsu. - Zgoda, Geordie Farquhar, jestem skłonny zaryzyko wać. Dołóż swoje pieniądze do wspólnej kasy i bierz się do roboty. Po prostu rób, co potrafisz - dodał i wyciągnął spra cowaną dłoń. Bart zrobił to samo i wszyscy trzej uroczyście dobili targu. Geordie okazał się przydatny niemal od razu. Przekonał ich, by zostali jeszcze jeden dzień, sprzedali wóz i kupili ko nia oraz wagonik. - Przyda się bardziej od wołu, kiedy dotrzemy na tereny poszukiwań - oświadczył. - Tyle tylko, że w razie czego nie nadaje się do zjedzenia - zauważył Sam. - Prędzej zjadłbym konia, niż głodował - odparł Geor die. Następnego ranka na jednym z pierwszych postojów, kie dy trudny do upilnowania Dave Jackson spadł z drzewa i zła mał rękę, Geordie złożył mu ją, demonstrując nie tylko swe umiejętności, ale i cierpliwość. - Byłem kiedyś lekarzem - uciął, kiedy mu Bart dzię kował. W drodze do Ballarat rodziny Moore'ów i Jacksonów, dysponujące dwoma wozami zaprzężonymi w woły, koniem i wagonikiem, wyróżniały się spośród tłumu spragnionych bogactw poszukiwaczy, którzy w większości podążali pieszo. Kobiet było mało, przeważali mężczyźni, brodaci, zarośnię ci, z pistoletami wetkniętymi za pas. Kirstie zauważyła, że
niektórym tęgo kurzyło się z czupryn, choć dzień ledwie się zaczął. Patryk, zawsze żywy i ciekawski, zapiszczał głośno, kie dy mijali kolejny rozklekotany wóz ciągniony przez nędzną chabetę. - Popatrz, Kirstie, to tych dwóch włóczęgów spod „Cri¬ teriona"! Że też się tu znaleźli! Kirstie obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że rzeczy wiście są to ci sami dwaj poszukiwacze, z którymi rozmawiał ojciec. Niski rudowłosy siedział na wozie, rozglądając się do okoła, podczas gdy ciemnowłosy brodacz leżał na plecach z zamkniętymi oczami, z butelką w ręce, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kirstie skrzywiła się z obrzydzeniem i pouczyła brata: - Ciszej, mogą cię usłyszeć. - Och, na pewno nic ich to nie obchodzi. Przyzwyczaili się, że ludzie na nich patrzą. - Pat, masz z nimi nie rozmawiać. Zapamiętaj to sobie - włączył się Sam. - Dobrze, tato. Zresztą tylko Ryży mówi. Wrak nie od zywa się wcale, tylko patrzy - zauważył chłopiec, który zdą żył już nazwać po swojemu dwóch nieznajomych. - I śmierdzi! - wzdrygnęła się Kirstie. - W każdym razie, nie próbowali się do nas dosiąść - do dał Geordie. - Wio! - zakrzyknął na konia, odpędzając ba tem łysego, śmierdzącego grogiem typa z zarośniętą gębą, który czepiał się wozu i napraszał się o podwiezienie. Odtrą cony pozostał na drodze w tumanie kurzu i miotał przekleństwa. Ci, którzy nie mieli wozu, pchali taczki wypełnione do-
bytkiem i dziećmi. Niektóre, nawet młodsze od Herbiego, szły pieszo. Wzdłuż zatłoczonej ludźmi i pojazdami drogi ciągnęły się domy publiczne, zajazdy i sklepy z grogiem, na zwane tak, ponieważ działały bez licencji. Na jednej z przy budówek widniał napis: „Ostatni sklep z grogiem przed po lami złotonośnymi" - co nie odpowiadało stanowi faktycz nemu, gdyż parę mil dalej następny, jeszcze większy napis głosił: „To naprawdę ostatni sklep z grogiem przed polami złotonośnymi". Geordie, który miał duże poczucie humoru, zauważył, że mogliby otworzyć swój własny sklep z grogiem i zbić fortu nę. Chociaż, dodał, z pewnością znajdzie się ktoś, kto zbu duje następny kilkaset jardów dalej! Szybko się zorientował, że Sam Moore i Kirstie przewo dzą całej wyprawie. Spokojny i pewny siebie Sam podejmo wał decyzje; jego córka wzięła na siebie opiekę nad rodzeń stwem i całą kobiecą robotę. Doglądała dzieci, w razie po trzeby przywoływała do porządku, opatrywała skaleczone kolana, gotowała, a gdy jedzenie było gotowe, zwoływała ich, uderzając łyżką w cynowy talerz. Ten dźwięk miał im towarzyszyć przez najbliższe miesiące. W czasie drogi Kirstie swoim delikatnym i czystym gło sem śpiewała im piosenki, których nauczyła ją matka. Były one ostatnim ogniwem łączącym ich z odległą Anglią. Gdy dotarli do Ballarat, Kirstie od razu zrozumiała, że te ren poszukiwań jest ziemią obiecaną dla mężczyzn spodzie wających się natrafić na żyłę złota i piekłem dla kobiet, które muszą zadbać o codzienną egzystencję rodzin w bardzo pry mitywnych warunkach. Ludzie niczym mrówki kręcili się wokół setek wykopanych w ziemi dołów, przesiadywali
przed namiotami. Jeżeli nawet ta okolica miała kiedyś wiej ski urok, to przeminął wraz z nastaniem gorączki złota. Jak zły omen odebrała Kirstie fakt, że pierwszymi ludźmi, których ujrzała u celu podróży, byli Ryży i Wrak! Leżeli na poboczu błotnistej drogi. Wyrzucił ich tam woźnica, kiedy zorientował się, że nie mają dość pieniędzy, by mu zapłacić za przejazd. Kirstie wiedziała, że w tych warunkach nie uda się jej zor ganizować życia na wzór tego, jakie wraz z rodziną wiodła na farmie. Że będą skazani na prowizorkę, a posiłki będą przypominały naprędce zaimprowizowany piknik. Mężczy znom to się zapewne podoba, pomyślała, bo mogą zapomnieć o dobrych manierach. Bliższe poznanie osady odłożono na potem. Teraz na leżało się jakoś urządzić, dowiedzieć, jak zabrać się do poszukiwań i gdzie sprzedawać złoto, jeżeli się je w ogóle znajdzie. Niechlujni mężczyźni, w zabłoconych, przepoconych ubraniach przychodzili pogadać z nowo przybyłymi, pora dzić im, gdzie i co można kupić i kto jest uczciwy, a kto nie. Zazdrośnie spoglądali na wozy, woły, konia i wagonik oraz na sprzęt, który Sam i Bart zaczęli wyładowywać. Geordie w tym czasie pomagał Kirstie rozpalić ognisko i rozstawić trójnóg do gotowania. Na razie posiłki miały być jedzone na dworze. - Czy naprawdę to wszystko jest wam potrzebne? - za pytał jeden z poszukiwaczy. Wskazywał na kufry i koce, któ re rozładowywał Sam. - Dobrze ci za to zapłacę - zapropo nował, kładąc rękę na lampie sztormowej. Sam odsunął natarczywą dłoń.
- Nie ma tu nic do sprzedania, przyjacielu. Wszystko, co przywieźliśmy, jest nam potrzebne. - Trochę dużo tego - zauważył Ginger, który naprawdę nazywał się George Tate. - Gdybyś chciał coś sprzedać, znaj dziesz mnie na targu. Salwa z działa zaskoczyła wszystkich. Kirstie upuściła pa telnię, którą trzymała w ręku, a młodsze dzieci zaczęły pła kać. Dołączyła do nich Emmie Jackson, i tak przygnębiona prymitywnymi warunkami, jakie zastała w Ballarat. - Nie przejmujcie się, to nic takiego - powiedział Ginger. - Kiedy strzelają z działa, wszyscy przestają kopać. Nadcho dzi czas na wieczorny posiłek i... - urwał, patrząc na męż czyzn - ...prawdziwą zabawę. - Dla mężczyzn, jak sądzę - cierpko stwierdziła Kirstie. - Tylko mężczyznom może odpowiadać życie w tak okro pnych warunkach. Żadna kobieta w własnej woli nie zgodzi łaby się przebywać w takim brudzie i bałaganie, nawet za ce nę złota - dodała i aby pokazać, że nie żartuje, zdzieliła że lazną łyżką rękę Gingera, który znów buszował wśród rzeczy nowo przybyłych. - Dobrze ci zapłacę - powtórzył. - Nie chcę żadnych pieniędzy - odparła stanowczo. Będziemy tego wszystkiego potrzebować w tej zapomnianej przez Boga dziurze. Odszedł z uśmiechem, robiąc miejsce innym, którzy jak wiewiórki - według określenia Geordiego - zbiegli się, by zagrabić ich zapasy. Wziął odparcie ich ataku na siebie, żeby Kirstie mogła w spokoju przygotować kolację. Tymczasem dzieci, korzystając z nieuwagi starszej siostry, urządziły so bie zabawę w berka wokół dołów i przejść służących za uli-
ce. W końcu wszyscy się zebrali i zasiedli do zaimprowi zowanego posiłku. Apetyty im dopisywały - od rana nie mie li nic w ustach. - Jutro zabieramy się do pracy - oznajmił Sam, kiedy skończył jeść. - Bart i Geordie, chodźmy się przejść. Kirstie patrzyła, jak odchodzą, gdy wraz z apatyczną, przygnębioną Emmie Jackson zbierały brudne naczynia. Kir stie wiedziała, że w osadzie zamieszkanej głównie przez mężczyzn nie może zabraknąć miejsc męskich uciech w ro dzaju barów czy szynków. Sam, Bart i Geordie zatrzymali się w najbliższym sklepie z grogiem. Wypili i poszli dalej. Wizytę „U Grubej Lil", któ ra wystrojona siedziała w progu lokalu, wychwalając urodę swoich dziewcząt, odłożyli na inny wieczór. Nie odmówili sobie przyjemności wstąpienia do salonu gier „Pod Złotym Asem". Ograniczyli się jednak do kibicowania innym, sami nie grali. Stamtąd trafili do tancbudy. Wreszcie w nadzwy czaj dobrych humorach, zataczając się i śpiewając, ruszyli w powrotną drogę. Mijały dni i tygodnie na bezowocnych poszukiwaniach. Pewnego dnia Sam przypomniał sobie, co radzili mu dwaj poszukiwacze, napotkani przypadkowo w Melbourne, któ rych Patryk nazwał później Ryżym i Wrakiem. Wspomnieli oni wówczas, że potrzebny im będzie wspólnik, najlepiej du ży i silny. Sam uznał, że nadszedł czas, by kogoś wynająć. Nie chciał jeszcze jednego wspólnika do podziału złota. - W porządku - zgodził się Bart. - To dobry pomysł, ale kto zechce się zatrudnić u kogoś, kiedy może pracować dla siebie?
- Nie masz chyba na myśli tych włóczęgów, ojcze - ża chnęła się Kirstie. - Tacy będą pracować tylko do pierwszej wypłaty. - Nigdy nie wiadomo, zanim się nie spróbuje - łagodnie zaoponował Sam, chociaż i jego odstraszał widok nierobów, którzy podejmowali się dorywczych zajęć tylko po to, by ku pić kolejną butelczynę. Kirstie z pewnością miała rację. - A może Wrak ? - podsunął Geordie. - Siły mu nie bra kuje. - Wrak? - powtórzył zdziwiony Sam. - Chyba nie mó wisz tego serio, Geordie. - Ależ tak. Odkąd zabrakło Ryżego, ten facet jest zgubio ny. Obserwowałem go. Każdy darowany grosz przepija, ale... - Geordie urwał, niepewny, jak wyrazić to, co jedynie przeczuwał. Było coś we Wraku, co budziło jego litość i zainteresowanie. Może to smutek, który wyzierał z jego oczu? Geordie odczuwał wewnętrzny przymus, by go ra tować. - Wrak! - wykrzyknął Bart z niedowierzaniem. - Jaki z niego mielibyśmy pożytek? Jest duży, przyznaję, ale... - Wiem, jak kontrolować, czy ktoś pije, czy nie - powie dział Geordie. - Nic nie stracimy. Jeśli się nie uda, po prostu się go pozbędziemy. - Wzruszył ramionami. - Przekonamy się, na ile można się z nim porozumieć. - Geordie ma rację - przyznał po namyśle Sam. - Bę dziemy mu płacić tygodniowo. Pozbędziemy się go, jeśli nie przestanie pić. Bart wstał. - Ostatnio widziałem go leżącego koło salonu gier, wczo raj po południu.
- Był w okropnym stanie - dorzucił Sam. - Zdaje się, że policja go zabrała. Przejadę się do aresztu. Chętnie się go po zbędą. - Myślę, że wszyscy zwariowaliście - stwierdziła cierp ko Kirstie. - Chcecie zatrudnić Wraka! Jedyne, co on potrafi, to zalać się w trupa. O jakiej pracy mówicie? - Nie bądź taka zawzięta - powiedział Geordie. - Okaż trochę litości. - Trochę litości?! - uniosła się Kirstie. - W takim razie wy będziecie się nim zajmować, gotować mu, prać jego rze czy, bo z pewnością nie ja! - Wątpię, czy on w ogóle przejmuje się ubraniem - za uważył Bart. Tego popołudnia Sam zaprzągł jedyny wóz, jaki im został - drugi sprzedali, by zgromadzić pieniądze na niezbędny sprzęt - i zabrał Kirstie na zakupy. Zamierzali przy tym ro zejrzeć się za Wrakiem. - Zabrali go do aresztu pół godziny temu - usłyszeli od bar czystego nieznajomego, którego spotkali w pobliżu salonu gier. Kiedy dotarli na dziedziniec przed aresztem, zobaczyli Wraka podpierającego frontową ścianę budynku. - Jest zbyt brudny, by go wsadzić - wyjaśnił im poli cjant. Sam go znał. - Znów ma kłopoty, Mac? - Sam wykazywał pewność siebie kogoś, kto wobec prawa jest zawsze w porządku. - Bóg wie, co z nim zrobić, Sam. - Mac podrapał się po głowie. - Zamykanie nic nie daje. Zwalniamy go po przepi sowym czasie i on znów pije na umór. - Potrząsnął głową zrezygnowany.
- A gdybym cię od niego uwolnił? Geordie twierdzi, że ma sposoby na pijaków. Może go oduczyć picia. - To ci dopiero - skwitował Mac cierpko. - Cudotwórca z tego Geordiego czy co? - Tak jakby - odparł Sam. - Coś dobrego już mu się uda ło dla nas zrobić. Policjant spojrzał na Wraka uśmiechającego się do nich beztrosko. - Zrobisz nam przysługę, Sam, zabierając go chociaż na trochę. Szczerze wątpię, czy uda się wam doprowadzić tego ochlapusa do stanu używalności. - To zależy od tego, czy jest nałogowym pijakiem - za uważył Sam, spoglądając na żałosną postać mężczyzny, któ ry teraz jego obdarzał uśmiechem tak jak wcześniej Maca. - Nie mogę być pijany, bo nigdy nie piję - powiedział Wrak z wielką godnością. Zamknął oczy, osunął się na ziemię i zaczął chrapać. Policjant pomógł Samowi postawić go na nogi. Kirstie siedząca na wozie zesztywniała z obrzydzenia. - Jak możesz kogoś takiego zatrudniać?! - wykrzyknęła oburzona. - Nie przyda się do niczego! - To silny mężczyzna - odparł Sam. - Poczekamy, aż otrzeźwieje i poślemy go do roboty. - Wiem, że kogoś potrzebujemy, ale dlaczego właśnie jego? Czy nie można znaleźć kogoś bardziej odpowied niego? - Nikt teraz nie chce dla nikogo pracować, córko - mó wiąc to, Sam pomógł Macowi zataszczyć Wraka do wozu. Wspólnie udało im się wywindować go na górę. Był tak brudny, że Kirstie się odsunęła, prychając z ob-
rzydzenia. W pewnym momencie otworzył przekrwione oczy i zapytał: - Gdzie ja jestem? - Tam, gdzie nie chcesz być - burknęła Kirstie. Kiedy próbował usiąść, pchnęła go z powrotem. - Leż spokojnie. Nie zbliżaj się do mnie. On jest obrzydliwy - poskarżyła się ojcu. - Myślę, że popełniłeś błąd. - Myśl sobie, co chcesz, moja córko - odpowiedział spo kojnie Sam. - Pojedzie z nami, a jeśli się okaże bezużytecz ny, to się go pozbędziemy. - Nie jestem obrzydliwy - zaprotestował bełkotli wie Wrak. - Fred jest zmęczony. To wszystko. Fred musi spać. - To śpij - ucięła Kirstie. - Twój oddech jest równie przykry jak cała twoja osoba. - Nieuprzejma - wystękał Wrak. - Kobiety powinny być łagodne. - Łagodne! Dobre sobie! A mężczyźni powinni być schludni. Kiedy ty będziesz schludny, ja będę łagodna. Nie wcześniej. Przemilczał jej słowa i odwrócił się. - Prześpię się teraz - powiedział cicho i natychmiast za czął chrapać. - Fred? - Sam zwrócił się do Maca. - Czy on ma jakieś nazwisko? - Waring - odparł Mac, uszczęśliwiony, że przez jakiś czas nie będzie oglądał tego osobnika. - Przynajmniej tak twierdzi. W gruncie rzeczy niczego nie jest pewien, z wyjąt kiem tego, czy pił, czy nie. Kirstie jeszcze bardziej odsunęła spódnicę. Jej wzrok skie-
rowany na Maca jasno wyrażał, co sądzi na temat policji, któ ra tak łatwo pozbywa się uciążliwego obywatela. Sam ujął lejce i ruszył w powrotną drogę. Geordie Farquhar tkwił po pas w dole, który zaczął kopać wczoraj tuż przed końcem dnia. Chociaż nie posługiwał się kilofem z taką samą siłą i wigorem jak Sam czy Bart i pod czas jednej zmiany usuwał dwa razy mniej błota niż oni, to jego determinacja nie budziła wątpliwości. Kiedy Sam zajechał wozem, Geordie odłożył kilof, obej rzał pęcherze na dłoniach i wygramolił się z dołu. Nawet Sam i Bart mieli problemy z rękami, chociaż nawykli do pra cy fizycznej. Kiedyś Geordie szczycił się swoimi wypie lęgnowanymi dłońmi, ale to było dawno temu. Podszedł do wozu. Kirstie zeskoczyła z kozła. - Ładne ci stworzenie przywiozłam - zwróciła się do nie go szyderczo. - Wóz trzeba będzie odgrzybiać. - Daj spokój - łagodził Sam, jak zwykle. - Geordie, chodź i pomóż mi wynieść naszego nowego pracownika. Bart wystawił głowę z dołu, który właśnie pogłębiał. - Masz go, Sam? - Tak, niech mnie kule biją. Jest duży i silny. Na pewno się przyda, niech tylko wytrzeźwieje. Trzech mężczyzn spoglądało na leżącego na dnie wozu Freda. Właśnie się ocknął i uśmiechał się do nich, ale najwy raźniej nie zamierzał wstawać. - Kirstie ma rację - stwierdził Geordie. - My jesteśmy brudni, natomiast on jest odrażający. - Wrzućcie go do sadzawki - poradził Bart - to otrzeź wieje. - Dobrze - rzekł Sam. - Będzie potrzebował nowego
ubrania. To, które ma na sobie, nie nadaje się nawet do ko pania. Przydałyby się też buty. Jego są do wyrzucenia. Skąd wziąć te rzeczy? Nasze są dla niego za małe. - Andy Watt - podpowiedział Geordie. - Zgadza się - przytaknął Sam. Andy Watt był dużym mężczyzną, sąsiadem z ich poprze dniej działki. Kiedy przyszły deszcze, Andy po pijanemu wpadł do dziury wypełnionej wodą i się utopił. Zapobiegliwy Geordie schował ubrania i rzeczy należące do nieszczęsnego poszuki wacza złota. „Mogą się przydać" - orzekł wówczas. Geordie poszedł po ubranie, buty, mydło i ręcznik. Sam i Bart wytaszczyli protestującego Freda z wozu i poprowa dzili go do sadzawki. Kirstie ciągle sztywna z niechęci pa trzyła, jak odchodzą. Fred miał rozanielony wyraz twarzy. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, co jego nowi przyjaciele zamie rzają z nim zrobić. Pojawił się Geordie Farquhar, taszcząc wszystkie potrzeb ne rzeczy. - Jak myślisz, będzie z niego pożytek? - krzyknęła za nim Kirstie. - Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, prawda? Bart i Sam wrzucili opierającego się Freda do sadzawki, której woda była mętna od wielokrotnego przemywania w niej gliny i kwarcu, w których osadzało się złoto. Mimo to udało się osiągnąć zamierzony cel: wykąpać Freda oraz spra wić, że chociaż trochę wytrzeźwiał. Hałas i zamieszanie ściągnęły nie tylko dzieci, które przy szły obejrzeć widowisko, ale też mężczyzn i kobiety. Wresz cie Sam i Bart po wielokrotnym zanurzeniu w wodzie po-
zwolili Fredowi wspiąć się na brzeg - i zrzucili go raz jesz cze, na ostatnie płukanie. Tłum gapiów wydawał okrzyki za chęty, gdy Fred, wrzeszcząc i wymachując rękami, usiłował wydostać się z sadzawki. Wreszcie Sam i Bart pozwolili mu wyjść i przystąpili do zdzierania z niego brudnych łachma nów, skoro wreszcie można je było dotknąć. Kobiety w tłu mie piszczały i zakrywały oczy, gdy ściągano spodnie z głoś no protestującego Freda. Geordie rzucił mu ręcznik nie tylko po to, by mógł zakryć nagość, ale też, żeby się wytarł do sucha. Fred trząsł się tak bardzo, że Geordie musiał pomóc mu się ubrać. Na szczęście rzeczy Andy'ego Watta pasowały. Nawet buty miały dobry rozmiar. Kiedy tak wygalowany Fred stanął prosto, wszyscy trzej stwierdzili, że to postawny mężczyzna i, o ile w ogóle zechce pracować, będzie odpowiednim pomoc nikiem. Tłum gapiów się rozszedł, a mężczyźni wrócili do Kirstie, która obrzuciła ich wszystkich krytycznym spojrzeniem. - Urządziliście niezłe przedstawienie. Powinniście sprze dawać bilety. Przydałoby się na jedzenie. Musiała jednak przyznać, że po przymusowej kąpieli Wrak prezentował się korzystniej. Kiedy Fred uchwycił spoj rzenie przyglądającej mu się Kirstie, obdarzył ją szerokim uśmiechem, ukazując zdrowe, białe zęby. - Jestem Fred - przedstawił się. - A ty? - To Kirstie - oznajmił Pat, który z wielkim podziwem przyglądał się niedawnym ablucjom w sadzawce. To było le psze niż zabawa, bo działo się naprawdę. Fred uśmiechnął się ponownie. Było coś w tej młodej ko biecie, co zwróciło jego uwagę. Może to jej niezwykłe, nie-
bieskozielone oczy, które mu kogoś przypominały? Nie po trafił jednak uświadomić sobie kogo. Miał ochotę z nią po gawędzić. - Cześć - zagadnął. - Przywitaj się z Fredem. Był tak rozbrajająco dziecinny, że Kirstie, zamiast go skarcić, odwróciła się do ojca, Barta i Geordiego. Śmieszy ło ich to, że Fred zupełnie nie zdaje sobie sprawy z jej gniewu. - Myślicie, że to zabawne, co? - wybuchnęła. - Może je szcze mam mu gotować i prać jego rzeczy? - Oczywiście, tak długo, jak będzie u nas pracował - po wiedział spokojnie Sam. - Czyli jak długo, Samie Moore? - Kirstie zwracała się do ojca pełnym nazwiskiem tylko wtedy, kiedy wystawiał na próbę jej wytrzymałość. Wrak czy Fred uosabiał sobą wszy stko, czego Kirstie w swoim nowym życiu nie lubiła. Jak mo gli przywieźć tak bezużytecznego osobnika i liczyć na to, że będzie zachwycona? Jeśli o nią chodzi, był dla niej dodatko wym ciężarem. - Zobaczymy, córko, zobaczymy. - Sam nie tracił pogo dy ducha. - Chcesz powiedzieć, że ja zobaczę! - Jestem głodny - oznajmił Fred, nieświadomy, że stał się powodem rodzinnego sporu. Na początku kłótni usiadł na ziemi między Kirstie a Samem i teraz odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę. - Racja, trzeba go nakarmić - oznajmił Sam. - Zaopiekuj się nim, córko. Niech będzie gotów na jutro do roboty. Kirstie nie kryła złości.
- A nie mówiłam! - podniosła głos. - Jeszcze jedna gęba do wykarmienia! I to ja mam mu gotować, nikt inny! - Będziesz? - zapytał Fred z nadzieją. - To bardzo miło z twojej strony. Trzech mężczyzn roześmiało się serdecznie, nie wiedząc do końca, czy powodem ich wesołości jest dziecinna naiw ność Freda, czy gniew Kirstie. Tymczasem młoda gospodyni pobiegła do chaty i zaraz wyskoczyła, trzymając w ręku talerz z dwoma kawałkami ba raniny i plackiem. - Jak miło - ucieszył się Fred i rzucił się na jedzenie. Kirstie zerkała, jak zajada z apetytem. Po raz pierwszy jej twarz trochę złagodniała. - Czy jesteś pewien, że on nie jest przygłupem? - zapytała Geordiego, który patrzył na Freda badawczym wzrokiem. - Nie - odrzekł - nie sądzę. Był chyba jednak ranny, a ponadto od dawna nie trzeźwiał. Przykucnął obok Freda. - Uderzyłeś się w głowę ostatnio, przyjacielu? Fred podniósł oczy. - Chyba tak. Fred niedawno mocno oberwał. - Czy mogę obejrzeć twoją głowę? Obiecuję, że nie bę dzie bolało. - Proszę - zgodził się Fred, ciągle zajęty jedzeniem. Uśmiechnął się do Kirstie. - Dobre. Smakuje mi. Długimi i zręcznymi palcami Geordie delikatnie badał czaszkę Freda. Wkrótce znalazł bolące miejsce. Fred drgnął i cofnął głowę. - Mówiłeś, że nie będzie Freda bolało - wymamrotał z wyrzutem, przełykając ostatni kęs baraniny.
Geordie przyglądał mu się długo i z namysłem, zanim zła mał jedną z podstawowych zasad obowiązujących poszuki waczy złota. - Czy pamiętasz swój dom, Fred? Czy mieszkałeś w Mel bourne, czy przyjechałeś tu z powodu gorączki złota? Fred odsunął pusty talerz. - Głowa mnie boli, kiedy o to pytasz - wymamrotał. Był wyraźnie zakłopotany i nawet Kirstie zrobiło się go żal. - Czy w ogóle cokolwiek pamiętasz, Fred? - Tak. - Głos Freda był cichy i ledwo słyszalny. - Ale nie wiele. Boli, kiedy staram się przypomnieć. - Nerwowo rozejrzał się dookoła. - Gdzie moja butelka? Kto zabrał moją butelkę? Geordie wstał. - W porządku, Fred, nie przejmuj się. Może opowiesz mi innym razem. - Nie, nie, to przykre. - Fred kręcił głową, zaniepokojo ny. - Fred nie chce wspominać. Nikt nie był dobry dla niego. Nikt nie dał mu baraniny, tak jak Kirstie. - Co z nim? - zapytał Sam. - Jest chory? - Właściwie nie jest chory, tylko potrzebuje opieki. Stra cił pamięć, rozumiesz. Może z tego wyjdzie, może nie. To zależy, czy będzie chciał. - Popatrzył smutno na Freda, który skulił się, kolanami dotykając brody. - Został mocno uderzo ny w głowę. Sądzę, że to spowodowało utratę pamięci. Za pomniał, kim jest, czy raczej kim był. Kirstie nagle pożałowała, że go tak źle potraktowała. - Nie jest więc chory? - Nie. Nie jest chory, ale potrzebuje opieki - powtórzył Geordie. Przyjrzał jej się uważniej. - Wydaje mi się, że prze de wszystkim potrzebuje dobroci.
- Czy odzyska pamięć? - zapytał Sam. Geordie wzruszył ramionami. - Któż to wie? Może tak, może nie. Czas pokaże... Gdy Fred skończył jeść, Bart wziął go na stronę i wyjaśnił mu, że uchronili go przed aresztem, umyli, ubrali i nakarmili, a w zamian liczą na to, że będzie z nimi pracował. - Oczywiście, będziemy ci płacić tygodniową pensję i zajmiemy się tobą - dodał Sam. Fred skinął potakująco. - Postaram się - powiedział. Mijały dni. Z biegiem czasu głowa dokuczała mu co raz mniej. Również niejasne wspomnienie nieokreślonej krzywdy, które prześladowało go do niedawna, zaczynało blaknąć. Natomiast apetyt Freda rósł i powoli stawał się le gendarny. Gdy pewnego wieczoru ludzie siedzieli przy ogniskach, jedząc, śmiejąc się i rozmawiając, z płóciennego namiotu nieopodal dobiegała muzyka. To Ginger Tate grał na banjo. Światła ognisk spodobały się Fredowi. - Ładne - powiedział do Kirstie zbierającej brudne tale rze i sztućce. - Co? - spytała, kiedy posłusznie oddawał jej talerz i cy nowy kubek. - Światła. - Zmagał się przez chwilę, szukając słów, by wyrazić swój zachwyt. - Są piękne. Był tak rozradowany, że po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego. Zastanowiła się, jak by wyglądał, gdyby przyciąć mu długie czarne włosy i kudłatą brodę. - Tak lepiej - powiedział zachęcająco. - Co lepiej?
- Rób to częściej, dla Freda - powiedział szczerze, bez żadnych podtekstów. Kiedy Kirstie zaniosła wszystkie naczynia do szopy, która służyła za kuchnię, pochyliła się nad cebrzykiem do zmywania. - Pomóc? Dziewczyna odwróciła się, zaskoczona gorliwością Freda. Dla mężczyzn było oczywiste, że wszystkie prace w obozie, poza kopaniem, przypadły jej w udziale. Żaden z nich nigdy nie przyszedł jej z pomocą podczas długiego dnia, który za czynał się o świcie i kończył, kiedy jako ostatnia kładła się spać. Za Fredem w drzwiach pojawił się z Sam. - Coś się stało, Fred? - Nie, nic się nie stało - odpowiedziała za niego Kirstie. - Fred przyszedł mi pomóc. Sam roześmiał się. Zostawiając zakłopotaną Kirstie i zdziwionego Freda, poszedł, by podzielić się nowiną z po zostałymi mężczyznami. - Kirstie znalazła sobie kuchcika. Tylko go nie zamęcz. Jutro musi kopać - dowcipkował. Kirstie skoczyła do drzwi. - On dba o mnie bardziej niż moi najbliżsi, Samie Moore! - wykrzyknęła, wzbudzając kolejny wybuch śmiechu. Nawet Geordie Farquhar był rozbawiony. Kiedy skończyli zmywanie, Fred podszedł do ogniska. Bart i Sam podawali sobie na zmianę butelkę. Geordie coś szył. - Muszę się napić - oznajmił Fred i wyciągnął rękę po butelkę. Nim Sam lub Bart zdążyli zareagować, Geordie zaopo nował.
- Nie, Fred, nie będziesz pił. - Och, tak bardzo chciałbym się napić. Proszę. Geordie usiadł koło Freda i ujął jego prawy nadgarstek. - Nie, Fred, picie nie jest dla ciebie. Jesteś bardzo osła biony. Picie ci zaszkodzi, nie pomoże. - Czuję się lepiej, kiedy piję - powiedział błagalnie. - Wiem, ale to nie jest dla ciebie dobre. Rozumiesz mnie? Mocniej ścisnął nadgarstek Freda i przenikliwie spojrzał mu w oczy. - Bart i Sam piją. - Fred posmutniał. - Im to nie szkodzi. To szkodzi tobie. Spójrz na mnie, spójrz mi w oczy. Nie odwracaj głowy. Wzrok Geordiego stał się jeszcze bardziej przenikliwy. Fred odwrócił głowę, ale coś ciągnęło go z powrotem. Kiedy wreszcie spojrzał w oczy Geordiego, był zgubiony. Patrząc na nich, Kirstie pomyślała, że ten zazwyczaj niepo zorny Geordie stał się nagle nieustępliwy i dominujący. Sam i Bart, zafascynowani, w milczeniu obserwowali jego zabiegi. Fred spuścił głowę, ale Geordie chwycił go pod brodę. - Spójrz na mnie i powtarzaj za mną: Geordie mówi, że picie szkodzi. - Geordie mówi, że picie szkodzi, ale... - Żadnych ale, Fred. Rozumiesz mnie. Żadnych ale i żad nego picia. - Mocniej uścisnął nadgarstek Freda. Fred spojrzał smutno. - Żadnego ale, Geordie, i żadnego picia. - Obiecaj mi, Fred. - Obiecuję, Geordie. Żadnych ale i żadnego picia. Siedzieli przez chwilę nieruchomi; Fred wpatrzony w oczy Geordiego, dopóki ten nie zdjął ręki z jego nadgarstka.
- Nie będziesz więcej pił. Rozumiesz? Powiedz: tak, Ge ordie. - Tak, Geordie - powtórzył Fred i zamilkł, oglądając swoje dłonie, jakby widział je po raz pierwszy. Zapadła cisza. Kirstie odeszła do swoich zajęć, a Sam i Bart podjęli rozmowę. Fred patrzył smutno na butelkę. Nie próbował po nią sięgnąć ani o nią poprosić.
ROZDZIAŁ DRUGI Fred był oszołomiony. Nie umiał powiedzieć, czy niepo kój, który odczuwa, należy przypisać rozmowie z Geordiem, czy przeżyciom minionego dnia. Dopiero gdy pod gołym niebem ułożył się do snu i owinął w koc, podjął próbę przy pomnienia sobie, kim jest Fred Waring. Jedyne, co pamiętał, dotyczyło najbliższej przeszłości. Nie wiedział nawet, czy naprawdę nazywa się Fred Waring. „Czy mieszkasz w Melbourne, czy przyjechałeś z powodu gorączki złota?" - zabrzmiał mu w uszach głos Geordiego. Jak wyjaśnić, że nie ma pojęcia, kim jest i skąd pochodzi, skoro mówienie przychodziło mu z trudnością? Mimo usil nych starań nie potrafił cofnąć się pamięcią poza dzień, gdy stał w sali sądowej, która, jak sobie uświadamiał, musiała znajdować się w Melbourne. Czuł się bardzo chory i chwiał się na nogach. Straszli wie cuchnęło alkoholem. Minęło trochę czasu, nim pojął, że źródłem przykrego zapachu jest on sam. Bolały go nad garstki i kostki nóg. Zorientował się, że skuto go kajdan kami. Ktoś pytał, jak się nazywa. - Jak się nazywam? - powtórzył. Jego głos brzmiał chra pliwie, bolały go usta. Wargi i nos miał tak spuchnięte, że oddychał z wielkim trudem.
- Jest tu od czterech dni - powiedział policjant, po czym dodał, że osobnik, który teraz stoi przed sędzią, od jakiegoś czasu wałęsa się po mieście, żebrząc. Zawsze znaj dzie się jakiś dureń i go wspomoże, ale ten typ wszystko przepija. Gdyby tylko nie bolała go tak głowa, na pewno zrozu miałby, co się z nim dzieje. Mężczyzna na podium coś po wiedział, a potem zamilkł. Mężczyzna po prawej, który wcześniej ciągnął go za włosy, teraz chwycił go za ramiona i zaczął wypychać z sali. - Gdzie idę? - zapytał. - Słyszałeś, bracie. W drogę. - W drogę? Po co? - Nie przejmuj się. Wkrótce się dowiesz. Pogubił się znowu. Niejasno zaczynał pojmować, że jest bardzo źle. Nie mógł jednak zrozumieć, na czym to zło po lega. - Muszę się napić - powiedział żałośnie. Ktoś go szturchnął. - Nie, nie musisz. Właśnie dlatego tu wylądowałeś, że je steś pijakiem. Tak, musiało być całkiem niedobrze, jeżeli równocześnie część jego dawnego ja kazała mu stwierdzić z godnością: - Nie piję. Nie wiedzieć czemu, kiedy to powiedział, cała sala ryk nęła śmiechem. Zaczął protestować, sam nie wiedział zbyt dobrze przeciw czemu, aż dwóch ludzi wywlokło go za drzwi sali sądowej. Nagle znalazł się na podwórzu. Nie pamiętał, jak tam trafił. Był przykuty łańcuchem do innych mężczyzn stoją-
cych w ostrym, południowym słońcu, które nieznośnie pa liło. Zaczął się osuwać, ale czyjaś ręka postawiła go gwałtow nie w pionie. Rozległ się gromadny śmiech. Nawet ci skuci łańcuchami, tak jak on, śmieli się z niego. W głębi duszy wie dział, co mu naprawdę dolega; z trudem wykrztusił z siebie jedno spójne zdanie: - Potrzebuję doktora. Następnie świat zniknął mu sprzed oczu. W kolejnym wspomnieniu był na wozie z innymi mężczy znami. Jego sąsiad cały czas gorzko narzekał i usiłował go odepchnąć. - Nie możesz tak siedzieć, koleś. Ważysz tonę. - Nie mogę - powtórzył Fred. Świat zniknął ponownie. Wywoływano ich po nazwisku. Stał na placu otoczonym barakami, ciągle przykuty do innych mężczyzn. W pobliżu stali strażnicy. Wiedział, kim byli, choć nie umiał powiedzieć skąd. Nosili stare muszkiety. Skąd wiedział, że są stare? - Waring! - krzyknął ktoś. Mężczyzna obok trącił go mocno. - To ty czy nie? Odpowiedz, na miłość boską, żeby się to wreszcie skończyło. - Tak - odparł. Było to bardziej pytanie niż potwierdze nie, ale świat znów skrył się za ciemną zasłoną. Gdy ponownie się ocknął, leżał w cieniu; ktoś trzymał przy jego ustach cynowy kubek z wodą. Wypił chciwie. - Nie nadaje się dziś do roboty. Ma chyba pijacką śpią czkę - stwierdził nieznany głos. - Nie, ja nie piję - oznajmił. Wydawało mu się, że powi nien to powtarzać.
Tym razem reakcją na te słowa nie był śmiech, za to w polu widzenia Freda pojawiła się surowa twarz. - To, co wypiłeś, powaliłoby konia, człowieku. Jesteś przesiąknięty gorzałą. Zostawcie go, niech dojdzie do siebie. Jutro ma być w formie. Potem spał. A może stracił przytomność? Nie umiał po wiedzieć. Kiedy obudził się rano, po raz pierwszy odkąd ocknęła się na sali sądowej jego pamięć, ujrzał swoje otoczenie z całą bolesną jasnością. Zapragnął być znów pijany. Ta dziwna myśl bardzo go zaniepokoiła, ponieważ wiedział, że pijań stwo nie leży w jego naturze. Gwałtowne skurcze żołądka przerwały te rozważania. Kiedy poczuł się lepiej i trochę zjadł, kazano mu się rozebrać. Dostał czyste ubranie: zgrzebną, płócienną koszulę i spodnie. Trząsł się cały. Poprosił o buty lub saboty. Jego własne mu odebrano. Strażnicy zaczęli się śmiać. - Po co ci, chłopie? Ty budujesz drogi, a nie chodzisz po nich. W tym momencie wreszcie zrozumiał, że znajduje się w grupie skazańców budujących nowe drogi - z Melbourne na północ. Nie wiedział, że zanim został skazany na ciężkie roboty, mieszkał w Melbourne. Miał to odkryć znacznie później. Początkowo czuł się nieporadny i oszołomiony, bo cały świat wydawał mu się obcy. Jeden ze współwięźniów okazał się miły i pomógł mu, kiedy w połowie dnia rozdawano je dzenie. - Trzymaj głowę nisko i zawsze wyliż talerz do czysta, bracie. Inaczej nie dasz rady pracować. Jeśli nie będzie z cie-
bie pożytku, wykończą cię. - Jego przenikliwe oczy widziały więcej niż oczy sędziów i strażników. - Chory? Chyba nie tylko z przepicia. - Głos mężczyzny brzmiał szorstko, lecz uprzejmie. Fred nie pamiętał, by ktoś się do niego tak grzecznie od nosił, poznał wyłącznie przekleństwa, kopniaki i razy. Tej nocy po raz pierwszy śnił mu się tygrys. Uciekał przed nim, jednocześnie szukając czegoś, co stracił, wiedząc, że już nigdy tego nie odzyska. Ta myśl napełniała go poczuciem osamotnienia, co było gorsze nawet od strachu przed tygry sem, który go niemal dopadał. Wspomnienie snów nie opuszczało Freda i rano, a kiedy usiłował dociec, o czym by też mogły być, znów rozbolała go głowa. Doskwierało mu zabójcze pragnienie. Odkrył, że zna nazwy gwiazd - wypatrywanie ich nios ło ukojenie. Pokazał Krzyż Południa mężczyźnie, z któ rym potem, po zwolnieniu z przymusowych robót, pojechał do Melbourne. Dostali trochę pieniędzy za pracę, więc Fred i jego nowy przyjaciel, Ryży, udali się do pierwszego z brze gu saloonu i w parę godzin później znów leżeli pijani na ulicy. Ryży opiekował się Fredem. Wynajdywał miejsca do spa nia, gdzie nikt im nie przeszkadzał i nie próbował ograbić z ich nędznych groszy. To Ryży zorganizował przejazd do Bal¬ larat; twierdził, że będzie tam łatwiej o datki niż w Melbour ne. Ryży pocieszał też Freda, gdy ogarniał go niepokój. Zda rzało się to, ilekroć przybliżał się do swej utraconej prze szłości. Kłopot polegał na tym, że za każdym razem, gdy to się zdarzało, Freda bolała nie tylko głowa, lecz również serce.
Ból był tak silny, że Fred nie znajdował innej metody uśmie rzenia go, jak tylko upić się do nieprzytomności. Ryży nauczył go kraść, zaczynając od owoców ze straga nów i taczek. Fred nie wykazywał się takim sprytem jak jego mentor, dlatego też, przyłapywany na gorącym uczynku, nie raz odebrał cięgi. Ryży opiekował się nim, jak mógł. Które goś dnia zdarzyło się nieszczęście. Ryży pomagał nieporad nemu Fredowi znaleźć dobry kąt w cieniu, gdy zatrzymało ich dwóch policjantów. Większy z nich przyjrzał się im groźnie. Na widok Ryżego w jego oczach pojawił się błysk. - Znam cię - zaczął. - Jesteś Corny Van Damm. Włóczy łeś się po buszu z bandą Rayana... Ryży wrzasnął przeraźliwie i uciekł, zostawiając bied nego Freda na łasce losu. Jeden z policjantów pobiegł za nim. Drugi pochylił się nad Fredem i powlókł go do are sztu. Ani Fred, ani policja nigdy już nie ujrzeli Ryżego, który wyznawał zasadę: przede wszystkim ratować własną skó rę. Bez Ryżego Fred był skończony. Ludzie naigrywali się z niego, w kółko lądował w areszcie, dopóki Sam i Kirstie nie zjawili się, by go uwolnić, nakarmić i zaproponować pracę. Wspominanie znów przyprawiło go o ból głowy. Kiedy w końcu zasnął, śnił mu się tygrys, który próbował go pożreć. W tle jego snu pojawiał się stary mężczyzna, bardzo niezado wolony z Freda. Bał się go bardziej niż tygrysa. Krzyknął z przerażenia. Ktoś z jego nowych przyjaciół przyszedł go uspokoić. Dziwne, że kiedy Fred się obudził, pamiętał tylko tygrysa, a nie starego człowieka...
Sam zdecydował, że nowy pracownik ma zaraz stanąć do pracy. Fred pamiętał, że Sam kazał Kirstie nakarmić go, i go tów był się odwdzięczyć, nie bacząc na fakt, że to również Sam razem z Bartem wrzucili go do wody. Tej nocy miał drgawki. Głośno krzyczał przez sen. Geor¬ die, który dzielił namiot z Samem i Bartem, usłyszał krzyk Freda; wyszedł na dwór zobaczyć, co mu dolega. Fred rzucał się we śnie. - Co się dzieje? - spytał Geordie, kładąc delikatnie rękę na jego ramieniu. Fred otwarł oczy. - Tygrys, Geordie. Tygrys goni Freda - wykrztusił. - Nie pozwól mu go złapać. - Nie bój się. Sam i Bart będą trzymać tygrysa na odle głość. Przyniosę ci wody. Postaraj się znowu zasnąć. - Dzięki, Geordie. Nie daj mu się złapać. - Na pewno się nie dam. Fred wypił posłusznie wodę i zasnął. Nie zbudził się już nigdy z krzykiem, choć tygrys biegał w jego snach jeszcze przez kilka miesięcy. Tak jakby zapewnienie Geordiego po zbawiło go kłów. Fred zjadł ze smakiem śniadanie. W głowie mu pojaśnia ło. Po raz pierwszy zobaczył wszystkich razem. Sam przystojny, dobrze zbudowany, silny duchem, rze czywiście nadawał się na przywódcę grupy. Bart był ciemny i przywodził na myśl wołu. Polegał na radach i kierownic twie Sama i Geordiego. Jako pracownik niezmordowany i odpowiedzialny, zawsze wywiązywał się ze swych zobo wiązań. Wszyscy trzej mieli na sobie swetry i flanelowe ko szule. Sam i Bart obnosili zarośnięte twarze. Geordie, niski
i o ziemistej cerze, w pewien sposób się wywyższał, co nie uszło uwagi Freda. Jako jeden z niewielu mężczyzn w osa dzie poszukiwaczy złota był zawsze gładko ogolony. Jego oczy patrzyły czujnie, a czasami spoczywały badawczo na Fredzie. Fred nie miał nic przeciwko temu - Geordie to przy jaciel. Nie wrzucał Freda do wody, tak jak tamci dwaj. Dał mu ładne, ciepłe ubranie i był dla niego dobry: przepędził tygrysa, który ścigał Freda w nocy. Tereny złotonośne tętniły życiem. Kirstie i Emmie Jack son rozdzielały jedzenie. Kirstie stanowiła zagadkę dla Freda. Była miła i niemiła zarazem. Dawała mu jeść, lecz wiedział, że robiła to z niechęcią. Z drugiej strony, widział, jak bardzo troszczy się o każdego, choć pokrzykuje i po szturchuje dużego Pata i małego Herbiego. Jej jasne włosy, nawet ciasno zwinięte w kok, były piękne. Jej oczy też były piękne - niebieskozielone. Przywodziły kogoś Fredowi na pamięć, ale ilekroć usiłował przypomnieć sobie kogo, ogar niał go smutek, bolało serce i głowa. Zrezygnował z wy siłków. Kirstie zajmowała się małym Rodem. Karmiła go, przy wiązywała za szelki do nogi kuchennego stołu, by nie mógł się oddalić, zgubić lub zranić. Niedawno dotarło do Freda, że Kirstie opiekuje się również Emmie Jackson i jej dziec kiem. Jaka szkoda, że Kirstie bywała czasem zła, zwłaszcza na Freda. Jednak raz jeszcze pomógł jej sprzątnąć i zrobiłby więcej, gdyby nie Sam. - Dosyć, Fred, zostaw to Kirstie. Czas wziąć się do robo ty i odpracować posiłek.
Geordie zbadał dokładnie dłonie Freda i pokiwał głową z rezygnacją. Choć Fred miał dłonie i nadgarstki pokaleczone, a paznokcie połamane, było jasne, że nie pracował wiele fi zycznie. Geordie pomyślał, że jeszcze do niedawna jego dło nie były wypielęgnowane, a wszelkie oznaki zaniedbania są świeżej daty. Mimo słusznej postury kopanie początkowo mogło mu sprawiać trudności. Bardzo szybko domysły Ge¬ ordiego stały się faktem. Fred, chcąc okazać wdzięczność, z ochotą wziął się do roboty, ale wkrótce się zmęczył. Ręce mu opuchły i krwa wiły, coraz wolniej posługiwał się łopatą i kilofem. Zgnę biony, poszukał wzrokiem Sama. Ten starał się dodać mu otuchy. - Musisz to, chłopie, przetrzymać. Wszyscy przez to przeszliśmy na początku, prawda, Geordie? Geordie przytaknął. Milcząc, przyglądał się Fredowi. Za uważył, że poza wrodzonym wdziękiem, którego nawet Kirstie nie mogł że chcą, by pracował dalej, wrócił do swego zajęcia. Sze pcząc do siebie, kopał dalej, chociaż wolniej. Wykopał już sporą dziurę, kiedy zarządzono przerwę na odpoczynek, je dzenie i picie. Sam trafił na małą grudę kwarcu, zawierającą złoto. Kirstie, Pat i Aileen poszli do sadzawki, by ją wypłu kać. Znalezisko nie było wielkie, lecz łącznie z tym, co wy kopali wcześniej, dawało niezły tygodniowy dochód. Umo żliwiało utrzymanie i opłacenie Freda oraz ich godziwe wy żywienie. Kobiety i dzieci z zadziwiającą zręcznością wypłukiwały i oddzielały grudki złota. Sam pokazał je Fredowi, mówiąc, że tego właśnie szukają; wyjaśnił też, jak je rozpoznać.
Geordie opatrzył ręce Freda i wrócili do pracy. Zwały gli ny rosły wokół stanowiska Freda, lecz zwalniał coraz bar dziej, gdy do bólu rąk dołączył ból ramion i pleców. Kiedy wystrzelono z działa na zakończenie dnia pracy, Fred był tak wyczerpany, że Sam i Bart musieli wyciągać go z dołu. Przyszedł nieco do siebie, dopiero gdy Kirstie przy niosła mu herbatę i coś do jedzenia. - Dobra robota, Fred - pochwaliła. Jej głos był tak miły, że łzy napłynęły do oczu Freda. Od kiedy pamiętał, nie traktowano go zbyt uprzejmie. - Wytrzymałeś, co, Fred? - poparł ją Sam. - Niejeden by odpadł. Miło mu było słyszeć te słowa, chociaż nie mogły pomóc ani na krwawiące i opuchnięte ręce, ani na obolałe plecy i ra miona. Geordie raz jeszcze opatrzył mu ręce. - Rzeczywiście, dobra robota, Fred - dołączył do po chwał. - Jak się czujesz? Nie boli cię głowa? - Nie, tym razem nie głowa, tylko plecy i ręce - odparł ze smutkiem. - Z czasem się przyzwyczaisz, i twoje ręce też. Fred miał tego wieczora wilczy apetyt, a Kirstie była dla nie go miła, ponieważ ciężko pracował. Przed kolacją Geordie polał mu dłonie spirytusem. Bolało, ale miało przyspieszyć twardnie nie skóry. Nadal nie pozwalał Fredowi brać do ust alkoholu. Martwiło to Freda, lecz starał się o tym nie myśleć. Mimo gnębiącego go smutku nie potrafił się sprzeciwić Geordiemu, który zapewniał go, że im więcej będzie praco wał, tym łatwiej będzie mu szło, a ciało wzmocni się od wy siłku. - Picie ci nie pomoże, tylko zaszkodzi - powtarzał.
Mimo że rozmowy o przeszłości stanowiły tabu wśród poszukiwaczy złota, nie dało się uniknąć całkiem nieszkod liwych pytań. - Jak się dostałeś do Ballarat? - zagadnął Bart od nie chcenia. Fred uniósł wzrok znad talerza, który wymiatał z wielkim apetytem. - Nie wiem. Ryży mnie tu przywiózł. - Czy byłeś urzędnikiem? - zaciekawił się Sam, który, podobnie jak Geordie, zauważył, że dłonie Freda są zbyt de likatne jak na robotnika. - Nie przypominam sobie - powiedział zmieszany. - Nie wiem - dodał po głębszym namyśle. Fred nie pamiętał, a przynajmniej utrzymywał, że nie pa mięta, życia przed przybyciem do Ballarat. Bez wątpienia znalazł się wśród skazanych na roboty drogowe. Nie znosił policjantów. Kiedy zjawiali się, gdy kopał, kulił się w swoim dole. Mac przyszedł popatrzeć, jak niedawny podopieczny sobie radzi. - Gratuluję, Geordie, myślisz, że to potrwa dłużej? - Czas pokaże. - Geordie wzruszył ramionami. Fred nie miał nic przeciwko Macowi. Nie pamiętał, by z jego strony doznał przykrości, lecz kiedy Mac pojawił się pewnego dnia z groźną miną, Fred się zdenerwował. Wcześniej zwierzył się Geordiemu, że ma wrażenie, iż po licja źle go traktowała, zanim dotarł do Ballarat. Dyskretna indagacja, kiedy innych nie było w pobliżu, wykazała, że pa mięć Freda nie sięga daleko. Pewnego dnia Kirstie zezłościła się, gdy nie chciał jej dać do prania szczególnie brudnej koszuli.
- W chlewie chowałeś się czy jak? - Być może. Nie wiem, Kirstie. - Jego poważna odpo wiedź wywołała wielką wesołość. - Czy to możliwe? - spytała później Kirstie Geordiego. - Czy on naprawdę nic nie pamięta? Czy też, jak niektórzy, nie mówi o swojej przeszłości, bo skrywa jakiś straszny se kret, którym nie chce się z nami podzielić? Jak ja, pomyślał Geordie, a głośno odparł: - Nie wiem. To chyba wynik urazu głowy, choć nie są dzę, żeby był aż tak dotkliwy. Może nie chce pamiętać. Nie pytaj. To go przygnębia. Może któregoś dnia... - Wzruszył ramionami. - Zaczyna się trochę zmieniać, a to dobrze wróży. Kirstie wydawało się to wszystko dziwne. Tego wieczoru nadal okazywała Fredowi uprzejmość i to go uszczęśliwiało. Zdumiewało ją, jak bardzo Fred potrafi być pogodny, jeśli tylko nie pyta się go o przeszłość. Napomknęła Geordiemu, że Fred pewnie dlatego jest szczęśliwy, że niewiele pamięta. Nie po raz pierwszy za dziwiła go swą przenikliwością. Sama zauważyła dawno, że wspomnienia ją przygnębiają - myśli o stracie matki, o zmarłej starszej siostrze, o farmie czy o bracie, który po ślubie z córką bogatego farmera zerwał kontakty z ro dziną. W natłoku wydarzeń stopniowo przestała myśleć o amne zji Freda. Żyjąc w ich małej wspólnocie, Fred tracił naiwność i stawał się coraz bardziej odpowiedzialny. Nie tylko Geordie zauważył, że z chwilą gdy Fred przestał mówić o sobie „Fred" i zaczął używać zaimka „ja", przestał być odmień cem.
Tak jak pierwszego wieczoru, nadal pomagał Kirstie na różne sposoby. Lubił się z nią drażnić, jakby była jego młod szą siostrą. Zawsze jednak ustępował, gdy widział, że może sprawić jej przykrość. Z piciem nie miał więcej problemów. Geordie wiązał pewne nadzieje ze swoją metodą leczenia, lecz rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Nie spotkał takiego przypadku, od czasu gdy... Cóż, o tamtym wolał nie pamiętać. Nie chcąc być wziętym za wariata, Fred nie wspomniał Geordiemu ani nikomu innemu, że kiedy nawiedza go myśl o piciu, słyszy w głowie: „Już swoje wypiłeś, więcej ci nie trzeba". Fred zastanawiał się, do kogo ten głos należy. Z pewno ścią nie był to głos Geordiego, który zwracał się do Freda zawsze łagodnie. Ten zaś głos należał do wstrętnego, aro ganckiego typa, takiego, jakich Fred najbardziej nie znosił. Przypominał mu sędziego z Melbourne lub komisarza, który w asyście policjantów przyjeżdżał na złotonośne pola niepo koić ludzi. Głos brzmiał tak surowo, że Fred ze strachu był mu posłuszny. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby mu się sprzeciwił. Szkoda, że nie powiedział o nim Geordiemu, mo że dałoby mu to jakiś wgląd w naturę dolegliwości Freda. Przez dłuższy czas Fred dociekał, do kogo ten głos mógł na leżeć. Potem zrezygnował. Życie okazało się zbyt interesują ce, nazbyt wiele trafiało się okazji do zabawy, by je tracić na przejmowanie się jakimiś głosami. Po pewnym czasie głos odzywał się coraz rzadziej. Fred jednak ciągle zważał, by nie pić. Uciechy, których można zażyć w towarzystwie kobiet,
Fred odkrył stosunkowo wcześnie. Jak wszystko, co go dotyczyło, nastąpiło to w dziwny sposób. Geordie Farquhar był jednym z niewielu ogolonych mężczyzn na terenach poszukiwań. Większość od przybycia do Ballarat nie znalaz ła czasu lub nie zadała sobie trudu, by zgolić wąsy i brody. Kirstie nazywała ich włochatymi potworami. Jednak Geordie zawsze był zadbany. Starał się nie zarastać brudem, mimo że jak reszta toczył z góry przegraną bitwę z błotem i kurzem. Fred, od kiedy się wydobył z alkoholowego zamroczenia, spoglądał na świat i siebie krytycznym wzrokiem. Brud za czął mu przeszkadzać i raziły zapuszczone ręce. Musiał jed nak uznać, że nie ma na to rady, jeśli chce kopać dalej. Czar ny, niechlujny zarost wprost go brzydził. Był przekonany, że kiedyś nie nosił brody. Któregoś dnia obserwując Geordiego, który się golił, do szedł do wniosku, że też chciałby się pozbyć brody i skrócić przydługie włosy. - Mógłbyś mi pokazać, jak to się robi? - poprosił. - Jasne - odparł Geordie. - Pozwól, że pierwszy raz zro bię to za ciebie, potem już będziesz wiedział, jak samemu o siebie dbać. Fred przekonał się, że pozbycie się zarostu to długa i bolesna operacja. Jednak kunszt Geordiego odmienił go nie do poznania. Nie tylko Kirstie wpatrywała się ze zdu mieniem w nieznanego, przystojnego Freda, który wyłaniał się spod nożyc Geordiego. Wiedzieli, że ma ładne zęby, lecz to, że jest aż tak przystojny, było dla wszystkich zasko czeniem. Kirstie sądziła, że niektórzy mężczyźni zapuszczają bro-
dę, by ukryć swoje braki. Po uczesaniu włosy Freda skręcały się w luźne, czarne kędziory, podkreślając męską urodę jego twarzy. - Prawda, że wygląda jak nowo narodzony? - zagadnął Sam Barta. - W każdym razie inaczej - przyznał niechętnie Bart. Kiedy Fred był zaniedbany i niepewny siebie, łatwo przy chodziło się nad nim litować, lecz przystojny mężczyzna, którym stał się dzięki zbiegom Geordiego, wzbudzał zupeł nie inne emocje. Kobiety odwracały się, by spojrzeć na niego, gdy szedł przez Ballarat. Fred nie miał natury pawia. Drobne, ludzkie grzeszki, z próżnością włącznie, jakoś się go nie imały. Spo śród innych wyróżniała Freda pogoda ducha. Wyprowadzić go z równowagi można było tylko wtedy, gdy skąpiło się mu jedzenia. Kirstie robiła to czasami, kiedy chciała ukarać go za coś, co w jej oczach stanowiło wykroczenie. Traktowała swoich podopiecznych, wliczając w ich grono także Sama, Barta i Geordiego, jak swoje dzieci, które dla ich własnego dobra muszą być krótko trzymane. Fred lubił jeść i chociaż nie grymasił, zawsze posępniał, gdy dostawał najmniej apetyczną lub niewystarczającą porcję. Ciężko pracował i dopisywał mu apetyt. Zawsze pierwszy podstawiał swój talerz po dokładkę. - Jesteś łakomczuchem - zganiła go któregoś dnia Kir stie. - Fred jest dużym facetem, ciężko pracuje i musi zjeść. Nie żałuj mu, córko - zmitygował ją Sam. Kirstie niemal rzuciła w Freda talerzem z zupą. Fred uz nał, że mimo wrogiego zachowania Kirstie zasłużyła na
uśmiech. Uśmiechnął się rozbrajająco, jednak na niewiele się to zdało. - Nie musisz się tak do mnie szczerzyć. Dostaniesz swoją porcję, ale nic ponadto. - Nie chcę więcej - odparł Fred, czując dziwny niepokój w niejasny sposób związany z powłóczystymi spojrzeniami, jakimi kobiety obdarzały go tego dnia. Wstał i zamiast po magać Kirstie, postanowił przejść się trochę, porozglądać po okolicy. Geordie odprowadził go spojrzeniem, po czym przyłączył się do Sama i Barta grających przy ognisku w karty. Kirstie skończyła zmywanie, położyła dzieci spać i zaczęła napra wiać koszule. Emmie Jackson, bardziej ospała niż zwykle, przysiadła się do niej, nie próbując nawet pomagać. Fred po chwili namysłu powędrował przed siebie, aż do tarł do miejsca, gdzie saloon Hyde'a sąsiadował z siedzibą Grubej Lil. Żadnego z tych przybytków jeszcze nie odwie dzał, słyszał jedynie, jak Sam i Bart o nich rozmawiali. Przystanął. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrze niem Grubej Lil. Nie była właściwie gruba, tylko dobrze zbu dowana, o posągowych kształtach, jak się wyraził kiedyś Geordie w rozmowie z Bartem. - Jakich kształtach? - zdumiał się Bart. Gruba Lil była burdelmamą, co się zowie. Dziewczęta trzymała w ryzach, a swój zakład prowadziła bez zarzutu. Często, by zachęcić klientów, stała lub siedziała na zewnątrz. Robiła duże wrażenie w swych satynach. Z wetkniętymi we włosy piórami i uszminkowaną twarzą przypominała posta cie z płócien starych mistrzów - tak twierdził Geordie, zno wu wprawiając Barta w zakłopotanie. Dawnymi czasy Lil lu-
biła się zabawić, teraz jednak robiła to rzadko, chyba że ktoś przypadł jej szczególnie do gustu. Wtedy szła z nim do łóżka. - Szczęściarz - śmiali się poszukiwacze, bo nie zdarzało się to często; w dodatku Lil nie brała pieniędzy za swe usługi. Niepokój Freda rósł z każdym krokiem. Niedawno odkrył, że patrząc na inne niż Kirstie kobiety, czuje się dziwnie. Miał niejasne przeczucie, że zadawanie się z kobietami jest bardzo przyjemne, ale jak zwykle nie mógł sobie przypomnieć, na czym to polegało. Gruba Lil obserwowała nadchodzącego Freda. Wszystko w jego przystojnej twarzy i potężnym ciele było pociągające. Kiedy podszedł bliżej, jego niewinny wzrok napotkał jej wszechwiedzące spojrzenie. - Witaj. Jesteś tu nowy? - Nim. przebrzmiało pytanie, uświadomiła sobie, że stoi przed nią Wrak, trzeźwy i ogolo ny. Prawdziwy Apollo, jak ów mężczyzna, którego poznała w czasach, gdy jeszcze była Smukłą Lil. - Tak - odparł. - Niezupełnie. - Aha - potaknęła, mierząc go wzrokiem od stóp do gło wy. - Chciałbyś się może zabawić za darmo? - Tak. Nazywam się Fred. - Obdarzył ją swym rozbraja jącym uśmiechem, tym bardziej zniewalającym, że nie przy słoniętym już przez brodę. - Zabawić się, to brzmi nieźle. - Chodźmy więc - zdecydowała, biorąc go za rękę, gdyż wydawał się trochę wahać. Zaprowadziła go do swoich apartamentów, które okazały się niespodziewanie wygodne i przyjemne, w przeciwień stwie do prostych pokoi dziewcząt. Zabawa z Grubą Lil sprawiła Fredowi prawdziwą przyje mność. Kiedy się znalazł w jej łóżku, ku swojemu zdziwieniu
wiedział dokładnie, co robić, i był w tym dobry, sądząc po oznakach zadowolenia Lil. Gruba Lil była równie zaskoczona, jak zadowolona. Choć Fred, jej zdaniem, od dawna nie zaznawał cielesnych rozko szy, okazał się bardzo uważający wobec partnerki tak przed, jak i po zabawie. Uznała to za miłą niespodziankę, gdyż wię kszość nieokrzesanych poszukiwaczy złota nie grzeszyła subtelnością uczuć. - Prawda, że było miło? - rozmarzył się Fred, myśląc, jak wiele traci, nie pamiętając uciech, jakich ongiś zaznawał. Za stanawiał się czasem, dlaczego przywołanie przeszłości spra wia mu taką trudność. Gdy Geordie pytał go o przeszłość, sprawdzając, czy nie wraca mu pamięć, odpowiadał nie zmiennie: Nie potrafię sobie przypomnieć. Geordie chciał wiedzieć, dlaczego Fred o pewnych rzeczach zapomniał całkowicie, inne zaś pamiętał dosko nale. Od jakiegoś czasu stało się dla niego oczywiste, że seks wyparował ze świata Freda i Geordie zastanawiał się niekiedy, co będzie, jeśli wróci, a także - dlaczego znik nął? Gruba Lil była tak zadowolona z poczynań Freda, że zgo dziła się, ba, wręcz poprosiła, by z nią jeszcze został. Gdy pobiegł wreszcie do domu, jedynego, jaki istniał w jego pa mięci, zapadła już noc. Kirstie nie spała jeszcze, gdy pojawił się Fred z rozanie lonym wyrazem twarzy. Sam i Bart, porzuciwszy grę w karty, udali się do Hyde'a na krótką kolejkę, która, jak zwykle, za mieniła się w długą. Geordie uczył Kirstie grać w szachy. Kiedy próbował zainteresować grą Freda i zaczynał wyjaśniać mu zasady,
Fred odpowiadał markotnie, że boli go głowa. Teraz sza chownica leżała na macie między Geordiem a Kirstie. Fred nadszedł w decydującej chwili. - Przypomniałeś sobie, że masz dom, do którego się wra ca, Fred? - zagadnęła ostro Kirstie. Jej ton częściowo wyni kał z faktu, że Geordie znów zaatakował jej królową. Jej ironia chybiła celu. Nic nie mogło zakłócić błogostanu Freda. - O, tak, tego się nie zapomina - odparł z prostotą. - Tak z czystej ciekawości: gdzie byłeś i co robiłeś? spytała Kirstie, by opóźnić fatalny moment swego następne go ruchu, który, tak czy owak, miał nieuchronnie doprowa dzić do jej przegranej. Fred przysiadł obok szachownicy i już otwierał usta, by opowiedzieć Kirstie o swej przygodzie z Grubą Lil, jednak w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie zapomniał się jeszcze tak dalece, by nie wiedzieć, że czystej i niewinnej dziewczy nie, jaką była Kirstie, nie opowiada się przygód z kobietami pokroju Grubej Lil. Co prawda, pewnie i tak wiedziała o ich istnieniu. Musia łaby być ślepa i głucha, by żyć w tak błogiej nieświadomo ści. Przyjęło się jednak udawać, że młode dziewczęta nigdy ich nie widują ani nie wiedzą o ich istnieniu. Gorączkowo usiłował znaleźć wytłumaczenie, gdzie spę dził ostatnie trzy godziny. Ze strachu, że powie coś nieodpo wiedniego, aż się spocił. - Ja... - zaczął i zlany potem wyjął z kieszeni chusteczkę, by wytrzeć twarz. Patrzył na szachownicę, jakby w niej szukał na tchnienia. Nagle z głębi jego umysłu wypłynęło wspomnienie. - Skoro grasz białymi, Kirstie, mogłabyś dać mata Geor-
diemu, a nie on tobie, gdybyś pozwoliła mu wziąć swoją kró lową, a sama wyszła wieżą naprzeciw jego króla. Kiedy zbije twoją królową, odsłoni twojego gońca, który da szacha jego królowi. Wygrasz. Zapadła głucha, martwa cisza. Dwoje graczy przyglądało się planszy. Geordie, stary szachista, który był pewien wy granej, natychmiast zorientował się, że Fred odkrył słaby punkt jego ataku. Fakt, że się niezbyt przykładał, mając za przeciwniczkę nowicjuszkę. - Skąd, u diabła, wiedziałeś o tym? - Spojrzał z ukosa na Freda. Fred rzucił swą uwagę bezmyślnie. Spojrzał raz jeszcze na szachownicę, usiłując się skoncentrować - bezskutecznie. Gra w szachy znów była dla niego czymś nieprzeniknionym jak wtedy, gdy Geordie próbował go uczyć. - Nie mam pojęcia - odparł, ocierając chustką czoło. - Dlaczego to powiedziałem, Geordie? Czy to cokolwiek znaczy? - Tak. To znaczy, że byłeś kiedyś lepszym szachistą ode mnie, a ja jestem niezły. Jesteś pewien, że nic więcej sobie nie przypominasz? Kirstie, przyjrzawszy bliżej Fredowi i jego chusteczce, zaśmiała się wzgardliwie. - Myślę, że Fred przypomniał sobie inną grę. Pożycz mi swoją chusteczkę, Fred, mnie też jest gorąco. Fred skwapliwie wręczył chusteczkę Kirstie. Nieodmien nie starał się spełniać wszystkie jej życzenia. Za późno uprzy tomnił sobie, że chustkę dała mu Gruba Lil na pamiątkę owocnego spotkania; w rogu widniał jej monogram. Pach niała mocnymi perfumami.
Kirstie spostrzegła monogram i poczuła perfumy. - No, no! - zakpiła z udawaną słodyczą. - A więc trafiłeś do Grubej Lil? - Dżentelmen nigdy nie rozmawia o tych rzeczach, Kir stie - westchnął Fred. - Zwłaszcza z porządną dziewczyną - dorzucił z powagą. - Jeśli to chustka Grubej Lil, z pewnością jej nie potrze buję. Możesz ją sobie wziąć z powrotem. - Cisnęła mu chu steczkę na kolana. - Jeśli potrzebujesz czystej i ładniejszej, która nie należy do Grubej Lil, to mam w kieszeni drugą. Geordie nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać z tej pro stodusznej odpowiedzi. Kirstie zareagowała natychmiast. - Piękne dzięki. Posłucham twej rady w szachach, a po tem was zostawię, byś sobie z Geordiem porozmawiał o tym, o czym dżentelmen nigdy nie rozmawia z porządnymi kobie tami, ale co, naturalnie, wolno robić przyzwoitym mężczy znom. Zerwała się z miejsca i skierowała do chaty, odwracając się w progu, by życzyć im ozięble dobrej nocy. - Dlaczego Kirstie jest taka na mnie zła? Starałem się nie mówić jej o Grubej Lil, lecz ona naciskała. - Fred z niepo kojem zwrócił się do Geordiego. Geordie zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. - Nie umiem ci teraz wyjaśnić, dlaczego jest na ciebie taka zła, Fred. Nie sądzę, byś teraz to zrozumiał, ale jestem pewien, że pewnego dnia, może już wkrótce, sam do tego dojdziesz. Fred skinął głową. Nie był pewien, czy rozumiał, o co Ge¬ ordiemu chodzi.
- Naprawdę staram się być dobry - wyznał szczerze. - Wiem o tym, Fred. Nie przejmuj się. Idź się położyć. Fred zastosował się do polecenia, zostawiając Geordiego na pastwę jego myśli. Jaka przyszłość czekała Freda i ekipę Moore'a teraz, kiedy Fred odkrył jeden z powodów, dla któ rych kobiety chodzą po ziemi?
ROZDZIAŁ TRZECI Nadeszły szczęśliwe dni. Inne kobiety w ślad za Grubą Lil uznały go za pociągającego i wkrótce Fred Waring zasły nął jako mężczyzna do towarzystwa, zwłaszcza że zawsze był delikatny i uprzejmy wobec kobiet. Nigdy się nie naprzy krzał, jeżeli nie okazywały zainteresowania, lecz jeśli chciały się z nim spotkać, udowadniał, że jest czułym i gorliwym ko chankiem. Krótko mówiąc, kobiety zastąpiły mu butelkę.
- Wydaje się nadrabiać stracony czas - powiedział Geordie do Sama biet może się skończyć tak samo jak pociąg do alkoholu. Cią gle rozważał, na ile jego lecznicze zabiegi pomogły pohamo wać pijaństwo Freda, na ile zaś zawdzięczał to samemu so bie. Czy to możliwe, że chwilowe przebłyski pamięci, tak jak to miało miejsce tamtego wieczoru nad szachownicą, są za powiedzią wyzdrowienia? Kirstie załamywała ręce. - Widzieliście! - lamentowała. - Całymi tygodniami nic, a teraz to! Powinieneś go powstrzymać, ojcze, to nie wypada. - Fred jest mężczyzną, musi się wyszumieć. Dziwne, że wcześniej nie miał na to ochoty. - Wszyscy jesteście tacy sami - stwierdziła Kirstie ze złością. - W głowie wam tylko kobiety i picie.
- Oraz hazard i palenie - dodał Geordie z porozumie wawczym uśmiechem. - Mimo swego wykształcenia nie jesteś lepszy od innych - wybuchnęła oburzona. - Powinieneś pomóc Fredowi, a nie zachęcać go do uganiania się za kobietami. Zaczęła się zastanawiać, czemu jest tak na niego zła, skoro robił dokładnie to samo co inni zarośnięci poszukiwacze złota. Już miała sobie odpowiedzieć na to pytanie, gdy przybieg ła Aileen z wiadomością, że Fred coś znalazł i wszyscy są potrzebni do płukania złota. Stanie w sadzawce, pilnowanie dzieci, wybieranie małych grudek i dzielenie radości Freda z jego pierwszego większego znaleziska chwilowo odsunęło na dalszy plan strapienie z powodu jego kontaktów z ko bietami. Tego wieczoru Fred w nagrodę za ciężką pracę dostał spe cjalnie wybrany kawałek mięsa i olbrzymią porcję ciasta. Później Sam dorzucił grudkę złota do jego wypłaty. Fred ku pił dla siebie słomkowy kapelusz, a dla Kirstie wstążkę do włosów. - Niebieskozielona, pasuje do twoich oczu - zaznaczył. Po tym już nie mogła się na niego złościć, zwłaszcza że nigdy nie powiedział jej złego słowa ani nie usiłował jej wy korzystać w żaden sposób. Nadal był delikatny i uprzejmy, starając się jej pomagać, tak by opieka nad całą grupą nie spoczywała wyłącznie na jej barkach. Wzburzyła się później, gdy odkryła, że poszedł w słom kowym kapeluszu do Grubej Lil i że oboje dobrze się bawią, świętując jego znalezisko. Will Fentiman, właściciel budy bokserskiej koło Hyde'a, przyszedł pewnego razu do Moore'ów przyjrzeć się ich pra-
cy. Fred zainteresował go szczególnie - tego dnia dawał z siebie wszystko. Było gorąco, więc ściągnął koszulę, ukazu jąc potężny tors. Pracował w dole głębokim na trzy stopy i właśnie trafił na cienką żyłę złota, która zapewniała im tygodniowy dochód. - Jesteś duży i silny - zagadnął Fentiman, widząc, z jaką lekkością Fred podrzuca swój kilof. - Masz dobre ciało i po trafisz z niego zrobić użytek. Czy myślałeś kiedyś o bokso waniu? - Trochę za stary na boksowanie - wtrącił Geordie, który obawiał się, że podczas walki Fred może doznać kontuzji przekreślającej jego powrót do zdrowia. - Niewielu odpowiada jego wadze. Chciałbym zobaczyć, jak boksuje. Czy potrafisz boksować, Fred? Fred zawahał się, zakłopotany, przeszukując pamięć. Znajdował tam niekiedy dziwne rzeczy. - Myślę, że tak. Trochę. - Wpadnij dziś wieczorem - zaproponował Fentiman. Chciałbym cię zobaczyć w akcji. - Nie, znowu cię poranią - ostro zaprotestowała Kirstie, kiedy podczas kolacji Fred z dumą doniósł jej o zaproszeniu Fentimana. To go zmartwiło. Pragnął sprawić przyjemność Kirstie, jak również samemu sobie. Był dumny ze swych dopiero co odkrytych możliwości i siły i aż się palił, by je wypróbować. - Chciałbym pójść. - Daj mu trochę potrenować. Ciężko pracował, niech ma jakąś rozrywkę. Nawet protesty Kirstie nie mogły zmienić męskich postano wień, więc wszyscy poszli z Fredem do Fentimana, łącznie z
Geordiem, który oponował przeciwko temu pomysłowi. Jed nak Fred był dorosłym mężczyzną, choć może nieco dziw nym. Na miejscu zebrał się już spory tłumek, by obserwować, jak ćwiczy stajnia Fentimana. Po jakimś czasie Fentiman zwykł pytać, czy ktoś nie ma ochoty zmierzyć się z jego za wodnikiem. Zawsze znajdował się ochotnik gotów narazić swoją głowę za kilka pensów. Fentiman dostrzegł Freda. - Zmierz się z Dan'lem, będzie ostrożny, dopóki nie zo baczy, ile jesteś wart - zawołał. - Dan'la nazywają Młodym Mendozą, na cześć sławnego przed laty boksera - objaśnił Geordie. Mendoza, niższy od Freda, okazał się znacznie od niego zręczniejszy. - Wyluzuj się, wyluzuj - powtarzał, tańcząc wokół Freda. Jego słowa podziałały dziwnie na Freda. Mendoza był ostrożny i nie chciał uderzać mocno, ale gdy podczas zmagań jeszcze raz krzyknął: „Wyluzuj się"! - świat zawirował jak w kalejdoskopie. Już nie ciemny Mendoza stał naprzeciw Freda, lecz jasnowłosy, niebieskooki, pewny siebie olbrzym, wyższy jeszcze od Freda, i też mówił: „No dalej, rozluźnij się, jesteś spięty". Potem nagle wrócił Mendoza i Fred ruszył na niego, zgodnie z poleceniem olbrzyma. W chwilę później Fentiman, zawołał: - Dobrze, Fred, wystarczy! Fred dołączył do swoich, dysząc i sapiąc ze śmiechem. - Niezły byłem, kiedy się rozluźniłem, co? Fajna za bawa. - Byłeś dobry, Fred - potwierdził Fentiman. - Dałeś nie-
zły popis. Szkoda, że nie jesteś młodszy. Mógłbym z ciebie coś zrobić. - Mógłby doznać urazu mózgu - mruknął Geordie do Barta. - Myślałem, że już doznał - złośliwie zauważył Bart. - Nie. - Geordie robił wrażenie, jakby mówił do siebie. - Czy pamiętasz, kiedy ostatnio się boksowałeś? - zagadnął szybko Freda, starając się wykorzystać moment jego rozluźnienia, kiedy zdarzało się, że miewał wgląd w swoją zapomnianą przeszłość. Fred spojrzał na niego zdziwiony. - Nie, ale pamiętam, że kiedyś byłem na ringu z napra wdę dużym przeciwnikiem. Mówię ci, olbrzym, uśmiechnię ty od ucha do ucha. Rzeczywiście było trudno. Wiecznie mną komenderował. Dalsze naciski zdały się na nic. Geordie uznał, że kiedyś Fred sam przypomni sobie więcej. Chciał być tego dnia w pobliżu, by dowiedzieć się, kim naprawdę jest ten człowiek. Od tego czasu Fred często wstępował do Fentimana, na tyle często, by utrzymać się w formie. Fred dojrzewał i wraz z każdą nową umiejętnością, którą w sobie odkrywał, stopniowo się zmieniał. Kirstie zbeształa go, gdy raz nie udało mu się uniknąć cio su i wrócił do domu z podbitym okiem. - Nie chcesz, by oszpecił swoją piękną buzię, co? - za kpił Bart, który miał oczy otwarte na wszystko, co się wokół działo, i w przeciwieństwie do Sama, widział, co kryje się za jej na poły gniewnym, na poły czułym traktowaniem Freda. Ona sama jeszcze tego nie rozumiała. U Fentimana Fred pozyskał nowych przyjaciół, z których
najważniejszy stał się Młody Mendoza. Dan'l nie był w gruncie rzeczy taki młody. Miał już dobrze po trzydziestce, podobnie jak Fred. W Anglii osiągnął prawie szczyt możli wości. Po przyjeździe do Ballarat dołączył do Fentimana, gdyż uznał, że łatwiej jest zarabiać na życie w bokserskiej budzie, niż zginać plecy na dnie wykopu. Pewnego popołudnia, po wspólnym treningu, wycierał Freda ręcznikiem. - Pamiętasz, Fred, kto cię nauczył boksować? - spytał, choć wiedział o jego częściowej utracie pamięci. - To był ktoś, kto się na tym znał. To widać. Moim zdaniem, nie jesteś urodzonym zawodnikiem. Chociaż potrafisz myśleć i nie brakuje ci zręczności ani odwagi. - Nie to co mój brat. Był naprawdę dobry. Mógł zostać mistrzem - bez namysłu odpowiedział Fred, wciągając czer woną flanelową koszulę. Natychmiast otoczyła go ciemność, rozjaśniona nieoczekiwanymi rozbłyskami. - Twój brat? Miałeś brata, który cię uczył? - Dan'l nad stawił ucha. Głowa Freda wynurzyła się z koszuli. Spojrzał na Dan'la i przebłysk pamięci zgasł. - Powiedziałem, że mam brata? Nie pamiętam. Zastanawiał się przez chwilę, starając się bezskutecznie wyłowić wspomnienie. Pewnego dnia mogło ono dopaść go jak tygrys, którego ostatnio nie widywał we śnie. Zdziwiły go jego własne myśli. Kiedy się ubrał, a robił to wolniej od Dan'la, mającego więcej praktyki w przebieraniu się do wal ki, nagle przeciągnął się i ziewnął. - Co byś powiedział na drinka u Jamesona? Chodźmy się zabawić - zaproponował wesoło Dan'l.
- Niezła myśl - podchwycił Fred, choć wiedział, że dla niego skończy się na lemoniadzie. Dołączyli do kibicującej im trójki. Geordie zawsze towa rzyszył Samowi i Bartowi na wypadek, gdyby Fred doznał urazu. Jednak Dan'l z wyczuciem posługiwał się swymi umiejętnościami; raczej dawał Fredowi fory i nie popisywał się swą przewagą. Kiedy dotarli do lokalu Jamesona, bawiono się tam już w najlepsze. W głębi wielkiego namiotu ustawiono prowizo ryczną małą scenę, na której odbywały się występy. Pozwa lało to Jamesonowi twierdzić, że prowadzi salę koncertową. Jego bywalcy zazwyczaj ignorowali występujących, ale tego wieczoru z jakiegoś powodu co trzeci numer spotykał się z burzliwą owacją. Fred popijał ohydną w smaku lemoniadę. Współczuł mio tającym się na scenie biedakom. Chociaż dawali z siebie wszystko, ich wysiłek szedł na marne. - Fred wspomniał o swoim bracie - szepnął Dan'l do Geordiego. - Czy powiedział coś konkretnego? - Geordie obrzucił boksera bystrym spojrzeniem. - Tylko tyle, że dobrze boksował. Nie mógł sobie nic więcej przypomnieć, a ja nie nalegałem. - I słusznie - pochwalił go Geordie. - Nie wydaje mi się, żeby Fred miał sławnego brata. - Nie, ale wierz mi, uczył go ktoś, kto naprawdę umiał walczyć. Fred zna się na boksie, ale nie jest zawodnikiem. Nie ma instynktu walki. Jego brat najwyraźniej był lepszy. Jeszcze jeden fragment łamigłówki, jaką jest Fred. Na sce nę wbiegł żongler i mężczyźni przerwali rozmowę. Był tak
niezręczny, że mimo woli bawił. Przyłączyli się więc do salw śmiechu, którymi kwitowano każdy jego nieudany numer. - Biedny facet, stara się jak może - powiedział Fred z sympatią w głosie. - Za mało się stara - zaśmiał się Sam. Widownia zawrzała gniewem, gdy żongler zaczął złorze czyć, upuszczając ponownie jedną ze swych pałeczek, która spadła mu na nogę. - Do diabła z wami! - wrzasnął, podskakując z bólu. - Do diabła z tobą, jeśli to wszystko, co potrafisz! - od krzyknął krzepki poszukiwacz złota, gdzieś z przodu sali. Mężczyzna siedzący obok niego zachowywał się nietypo wo. Podobnie jak Fred współczuł pechowemu żonglerowi i głośno, po pijacku, dawał temu wyraz, aż krzepki poszuki wacz zamachnął się na niego. W okamgnieniu zapomniano o występie. Bójka dwóch mężczyzn przeniosła się na inne stoliki i ogarnęła całą salę. Zahartowani w boju i piciu poszukiwacze bez najmniejszego powodu walili, jak popadło. W kotłowaninie padały stoły i kieliszki. Burda dotarła też do grupki Moore'a. Pod ciężarem poszukiwacza przywalo nego dwoma innymi ich stół rozpadł się w drzazgi. W jednej chwili wszystkich towarzyszy Moore'a porwał kłąb przepychających i walczących, którzy śmieli się i prze klinali na przemian; każdy tłukł każdego na odlew. W pierwszej chwili Fred stracił orientację. Niejasno zda wał sobie sprawę, że to dla niego zupełnie nowe doświadcze nie. Nie od razu włączył się do bijatyki, ale kiedy nieszkod liwy z pozoru mały człeczyna znienacka go uderzył, zawrza ła w nim krew.
Tego było za wiele, nawet dla łagodnego Freda. Z rykiem odparował uderzenie i nagle znalazł się w środku kotłowani ny, angażując się w nią z taką samą bezmyślną radością jak cała reszta. Jameson i jego zabijaki nie byli w stanie powstrzymać walczących, którzy, rozwaliwszy namiot, gwałtownie wy padli na ulicę. Tam walka wreszcie dobiegła końca. Fred po częstował ciosem jednookiego mężczyznę. Później się zrefle ktował, że to nie fair. Śmiejąc się i dysząc ciężko, osunął się na ziemię, gdzie w chwilę potem znalazł go Geordie. - Wszystko w porządku, Fred? - spytał, podając mu rękę. Fred wstał, śmiejąc się nadal. - W życiu się tak nie ubawiłem - wysapał. - Nigdy nie rozumiałem Alana, kiedy opowiadał, jak się bawił podczas gorączki złota w Makao, o tych bójkach i młodych kobie tach! - Pokręcił głową. - Alan? - Geordie przyjrzał się bacznie Fredowi. - Alan? - powtórzył pytająco Fred. Nie śmiał się już. Kto to jest Alan? Nie znam żadnego Alana. Geordie rozważał przypadek Freda. Ciekawe, że często wspominał o swojej utraconej przeszłości wtedy, kiedy nie zastanawiał się nad tym, co mówi. Tak jakby przeszłość przeszkadzała mu, gdy był w pełni przytomny i świadomy. Dziwne. Brat, który umiał się bić i był marynarzem? Podczas go rączki w Makao? Geordie nie dawał wiary tym rewelacjom. Miał swoje domysły, kim Fred mógł być w swym utraconym życiu. Jednak potrzebował trochę czasu, by móc to spraw dzić, o ile w ogóle jest to możliwe. Teraz, przed nadejściem policji należało umknąć do domu.
Fredowi podobała się bijatyka, choć stracił w niej nowy kapelusz. Dopisało mu szczęście, ponieważ nie odniósł wła ściwie żadnych obrażeń. Sam miał podbite oko, a Bart zalane piwem, poszarpane ubranie. Tylko Mendoza wyglądał tak, jakby nie brał udziału w bójce. Po pierwszych ciosach szyb ko wyczołgał się spod płótna namiotu, nie chcąc narażać cia ła, z którego sprawności się utrzymywał. Kirstie zbeształa ich wszystkich, kiedy w końcu dotarli do domu. - Taka jest cena grzechu - tłumaczył Geordie. - Męż czyźni kochają awantury, ale później muszą za to płacić. - Za mało płacą - odparła gniewnie. - Jedzenie jest zim ne i będziecie musieli je takie zjeść. Zostało przygotowane dla was na czas. - Ciepłe czy zimne, bardzo się przyda. - Fred usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechnięty od ucha do ucha pałaszował radośnie zimną strawę pod mrugającymi przyjaźnie gwiazdami. Skan Anula43, przerobienie pona. Życie jest naprawdę piękne! Od tamtego wieczoru Fred z każdym tygodniem znajdo wał coraz więcej zadowolenia w uciechach różnego rodzaju. Im ciężej pracował, tym bardziej garnął się do zabawy. Kir stie zdążyła się przyzwyczaić, że kobiety drażniły się z nią na temat Freda i przychodziły, chcąc na niego popatrzeć. Trudno jej było nie widzieć, co się dzieje, nawet jeśli on za chowywał się dyskretnie. Niektóre z kobiet zbyt ostentacyjnie wyjawiały swoje za miary. Odwracał się od nich, najwyraźniej uważał, że inicja tywa należy do mężczyzny. Nie lubił zuchwałych kobiet. Jeden z ich sąsiadów, Lew Robinson, miał żonę imieniem
Annie, która również wodziła wzrokiem za Fredem, lecz za wsze z dala. Z początku Fred ją ignorował, dlatego że lubił jej męża. Później jednak dowiedział się, że Lew bije ją za byle spojrzenie rzucone innemu, podczas gdy sam ugania się za spódniczkami. Kiedy Fred zorientował się, że Lew zdradza żonę z jedną z dziewcząt od Grubej Lil, zmienił zdanie o Annie. „Uczciwość za uczciwość" - to była jego dewiza, a Lew nie postępował uczciwie z żoną. Jeśli więc jemu, Fredowi, uda się sprawić, że Annie po czuje się znowu szczęśliwa, będzie to dobry uczynek z jego strony. Jednak nie mówił o tym głośno, bo wiedział, że Kirstie ma mu za złe jego wypady. Martwiło go to bardzo, lecz nie na tyle, by starał się zmienić swoje zwyczaje. Tyle tylko, że po pierwszych obłąkańczych tygodniach trochę zwolnił i stał się bardziej wybredny. - Jak to się stało, że zapomniałem o przyjemnościach z kobietami, Geordie? - spytał któregoś dnia. Siedzieli razem przy ognisku. - Tego nie potrafię ci powiedzieć, Fred. A jak myślisz, co sprawiło, że sobie przypomniałeś? - Och, to proste - odparł Fred. - Dzięki Grubej Lil. Ona mnie polubiła, rozumiesz? I wtedy sobie przypomniałem. Czego jeszcze nie pamiętam, jak myślisz? Geordie nie umiał tego powiedzieć. Zapewnił tylko Freda, że w swoim czasie odkryje jeszcze różne zapomniane talenty i umiejętności. Pewnego popołudnia Fred skończył pracę wcześniej i po szedł pospacerować. Znów czuł się niewyraźnie; potrzebo wał się trochę zabawić. Poczuł, że wie, dokąd się udać i kto będzie mu towarzyszyć z radością.
Zatrzymał się przy straganie i kupił kotylion: pęk wstążek umocowanych do kwiatka z papieru. Wiedział, że to spodoba się Annie. Postanowił odwiedzić ją z podarkiem. Chata, którą Annie dzieliła z mężem, stała trochę na uboczu. Miało to swoją dobrą stronę, bo nie chciał, by Kirstie wiedziała o An nie. Czasami manifestowane przez Kirstie niezadowolenie kazało mu myśleć, że to, co robi, jest złe, bez względu na to jak bardzo i on, i jego partnerki są zadowoleni. Zorientował się, że Lew jest zajęty pracą z dala od domu i że zabierze mu ona trochę czasu. Pogratulował sobie sprytu. Przez prowizoryczne okienko chaty zajrzał do kuchni, lecz Annie nie było w środku. Rozczarowany, obszedł domek i znalazł ją karmiącą kurczęta za płotkiem z palików, który Lew dla niej zbudował. - Jak się masz, Annie? - spytał, chowając kotylion za siebie. - Jak się masz, Fred? Czemu nie w robocie? - Wcześnie skończyłem. Sam powiedział, że dosyć się dziś napracowałem. Zgadnij, co mam dla ciebie, Annie? - Uśmiechnął się tajemniczo. - Zrób mi herbaty, to ci po każę. Spojrzała w jego uśmiechniętą twarz i od razu wiedziała, że nie przyszedł na herbatę. Wiedziała również, że chciała tego samego co on. - Zapraszam cię, wejdź, Fred. Kuchnia okazała się mała, ale schludna i słoneczna. Stał w niej żelazny piecyk, na którym postawiła czajnik z wodą. Fred usiadł i Annie zaparzyła herbatę. Wtedy Fred wyciągnął kotylion. - To dla ciebie. Za herbatę.
Wzięła kotylion i przypięła do sukienki. Fred popijał her batę, delektując się jej smakiem. - Pobawimy się trochę? - spytał łagodnie. Odstawił fili żankę i wziął Annie za rękę. - Myślałam, że kotylion jest za herbatę. - Ale moglibyśmy się też zabawić. Annie wyszła do spiżarni i zastanawiała się przez chwilę. Przyniosła z niej ciasto, ukroiła duży kawałek, który Fred jadł z apetytem, nie spuszczając z niej wzroku. Miała ochotę zabawić się z Fredem, lecz musiała uważać na męża. Mógł wrócić, a ona nie miała zamiaru znów obe rwać. Dotąd dochowywała mu wierności, lecz wiedziała, że zabawia się z dziewczyną od Grubej Lil, więc czemu ona miałaby sobie odmawiać przyjemności? Fred nachylił się przez stół. - Pocałuj mnie, Annie, proszę. Pocałunek był długi i namiętny. Było jasne, że Fred nie zadowoli się pocałunkiem. Podobnie jak Annie. - Nie, Fred, nie teraz. - Odsunęła go z żalem. - Zaraz wróci Lew. - Nie wróci, Annie. Sam mówił, że poszedł do roboty z ekipą. Wróci do domu późno. Bądź miła dla Freda, Annie, a Fred będzie miły dla ciebie. Nie naciskał ani jej nie zmuszał. Po prostu przybrał ko micznie smutną minę. Stali teraz blisko siebie. - Chodźmy do sypialni. - Nie mogę się doczekać. - Uśmiechał się bezwstydnie. - Ty też. Zróbmy to przy ścianie. - Fred, to nieprzyzwoite! Lecz więcej mu się nie opierała. Zaczął ją gwałtow-
niej całować. Jego ręce były wszędzie, rozbierając ją pospiesznie. - Och, Fred, proszę. Och, Fred, nie, och, Fred, tak, pro szę, tak. Och, proszę... - Przy ostatnim słowie jej głos wzniósł się o oktawę. Fred Waring sprawił, że poczuła roz kosz. - Z kim się dziś zabawiałeś, Fredzie Waringu? - spytała Kirstie z rozgoryczeniem, kiedy wreszcie wrócił do domu. - Nie wiem, co masz na myśli. - Och, wiesz dobrze. Poznaję po twarzy, kiedy grzeszysz. Nie ukryjesz tego przede mną. - Zaraz, zaraz, Kirstie. Małe dziewczynki nie powinny interesować się takimi rzeczami. - Mam gdzieś małe dziewczynki - rzekła ostro Kirstie. - Żyję wśród mężczyzn i znam wszystkie ich nikczemne sztuczki. A ty bez wątpienia jesteś między nimi najpodlejszy. Sam powiedz, jaka kobieta może się czuć bezpiecznie w two im towarzystwie? - Cóż, ty jesteś ze mną bezpieczna, Kirstie - odparł, śmiejąc się. Uznał za stosowne zapewnić ją, że nie dybie na jej cnotę. - Nie poszłabym z tobą, choćbyś nie wiem jak mnie pro sił. - Więc nie poproszę - odparł, uśmiechając się do niej szeroko znad talerza podgrzanej zupy. Gdyby tylko nie był taki przystojny! Wszystkie kobiety za nim szalały. Niech go diabli! - zżymała się w duchu. Wy starczy, żeby skinął na mnie, już bym była jego. Nie, nie by łabym. Mam dość oleju w głowie. Niech go diabli!
- Już lepiej, Kirstie? - Co? - Teraz, kiedy już mnie w myślach posłałaś do diabła? - Niech cię diabli za to, że czytasz w cudzych myślach - powiedziała dobitnie. - Niezły z ciebie drań, choć jesteś tak układny. - Co za temperamencik - zażartował. - Po trzykroć idź do diabła. - Kirstie zaśmiała się mimo woli. - Co za język, Kirstie. Co by na to powiedział pastor? - Pastor? Od kiedy przejmujesz się pastorami? Sam jakoś nie potrzebujesz kościelnego błogosławieństwa. - Pastorzy są potrzebni tobie, Kirstie, nie mnie. Słysząc to, cisnęła w niego drewnianą łyżką. Złapał ją i odrzucił z powrotem. Z przekleństwem chwyciła łyżkę i rzuciła przez całą kuchnię. Herbie, przedostatni z malu chów, siedząc w kącie uznał, że to nowa zabawa. Złapał łyżkę zręcznie i odrzucił do Kirstie. Chwyciła ją po raz ostatni, usiadła, ukryła twarz w fartuchu i zaczęła płakać. Nie umiała powiedzieć czemu. Duża dłoń uniosła fartuch z jej twarzy. - Buzi? - spytał czule, jakby była dzieckiem. Uderzyła go w twarz. Nie miał prawa, nie miał najmniej szego prawa traktować jej jak dziecko. Chwycił jej rękę i po całował. Zupełnie niewinnie. Równie dobrze mógłby to zrobić mały Rod, pomyślała. - Kiedy to się stało, Kirstie? - Co? Ach, oparzenie... wczoraj. - Trzeba opatrzyć. Chyba nie chcesz mieć blizny? - Je go głos całkiem się zmienił. Zdarzyło się to raz czy dwa po-
przednio. Brzmiał teraz cicho i poważnie. Fred puścił jej dłoń. - Przykro mi, Kirstie. Nie powinienem się z tobą tak drażnić. - Nie powinieneś, nie powinieneś. - Bądź miła dla Freda. - W jego oczach błysnęło rozba wienie. Znów stał się beztroskim Fredem. Kirstie poderwała się i zaczęła sprzątać ze stołu z wielkim impetem. Kiedy zmywała, naczynia tylko furczały. Siedzący w ką cie obok Herbiego Rod wyczuł gniew Kirstie. Zdezorientowany i przestraszony zaczął głośno płakać. Tego już za wiele. Kirstie pochyliła głowę. Łzy znów na płynęły jej do oczu. Wyjęła ręce z wody, gotowa uspokoić Roda. Płacz ucichł nagle. Zobaczyła, że Fred posadził sobie chłopczyka na kolanie i bujał, robiąc miny, by go rozśmieszyć. Był tak łagodny i podobny do Freda, jakiego znała, że na ten widok Kirstie przeszła cała złość. Niech już ma sobie tyle kobiet, ile zechce, jeśli tego mu trzeba, westchnęła z żalem. Fred nachylił się do Roda. - Nie wolno przeszkadzać Kirstie, braciszku - szeptał. I tak ma dużo do roboty, zajmując się nami wszystkimi. Obdarzył Kirstie najbardziej czarującym ze swych uśmie chów. - Fred jest taki dobry - smutno zwierzyła się Kirstie Geordiemu pó aby dziewczyna miała trochę czasu dla siebie. - Wiem, że to brzmi dziwnie i głupio, bo pił na umór, a teraz ugania się za kobietami. Kiedy robiłam mu wymówki któregoś dnia, spoj-
rzał na mnie i powiedział: „To daje im tyle radości, co w tym złego?". - Wiem, o co ci chodzi. - Geordie miał coraz więcej uz nania dla jej intuicji. - Jakaś aura niewinności unosi się wo kół niego, jakby się dopiero urodził. Jeżeli może cię to po cieszyć, to nie jest wykluczone, że uganianie się za kobietami przejdzie mu tak jak upodobanie do alkoholu. Mały Rod nie mógł zasnąć tej nocy. Dzbanek na wodę w chacie był pusty. Kirstie starała się utulić malca, ale rzucał się niespokojnie w jej ramionach, aż w końcu położyła go, wzięła dzbanek i chochlę i poszła na dwór do wiadra z wodą, mijając po drodze śpiącego Freda. Fred wydawał dziwne odgłosy, ni to łkał, ni to mamrotał nie zrozumiałe słowa. Kiedyś Sam wspominał, że Fred mówi przez sen, i przypisywał to pijaństwom. Tak mogło być na początku, ale teraz Fred nie pił. Kiedy przechodziła obok niego, poruszył się gwałtownie, odwrócił i wyciągnął prosząco rękę. Nagle Kirstie zrobiło się go żal. Dopóki jego kłopoty były związane z piciem, nie miała dla niego wiele współczucia, ale teraz, gdy wzdychał i pojękiwał, wiedziona litością, po chyliła się i dotknęła jego ramienia. - Uspokój się - szepnęła. - Już dobrze, nic się nie stało. Fred nagle usiadł i spojrzał na nią nie widzącym wzro kiem. Widziała, że jej nie rozpoznaje, brodząc wciąż jeszcze w oparach sennych. Nim zdołała go powstrzymać, otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Jego gesty i głos nie przy pominały Freda, jakiego znała. Trzymał ją w objęciach czule i miłośnie, pocałował w po liczek z najwyższą delikatnością; gdzieś zniknął nieokiełzna ny i prostacki Fred, którego spotykała za dnia.
- Och, moje kochanie, moje kochanie, już myślałem, że cię straciłem. Widziałem w snach biegnącego tygrysa. Przy tul się do mnie, najdroższa. Kirstie była tak zaskoczona, że w pierwszej chwili go nie odepchnęła. Kiedy uwolniła się z jego objęć i gdy ją rozpo znał, znów stał się dawnym Fredem. - To ty, Kirstie? Przez moment myślałem... - Na jego twarzy malowało się zmieszanie. - Miałem zły sen. O tygry sie - odezwał się w swój zwykły szczery, niemal dziecinny sposób. - Zdawało mi się, że straciłem coś bardzo cennego. Nie mam pojęcia, co to mogło być. Czy bardzo hałaso wałem? - Nie bardzo - wyszeptała. - Śpij, staraj się zapomnieć o tygrysie. To tylko sen. Nie może ci nic zrobić. - Tak, tak. - Położył się z powrotem i spojrzał na Kirstie. - Lubię cię - powiedział otwarcie. - Lubię, kiedy jesteś miła dla biednego Freda. - Włożył ręce pod głowę i zasnął natychmiast. Akurat, biedny Fred, myślała, nalewając wodę do dzban ka. Biedny Fred uszczęśliwia połowę kobiet w okolicy. Jest jak tygrys, a mimo to dziwnie zagubiony. Ciekawe, za kogo mnie wziął? Geordie nazwał Freda enigmą i wyjaśnił jej to słowo. Trudno jednak myśleć o Fredzie w ten sposób, zwła szcza po tym, jak spędził popołudnie z Annie. Ta myśl tak bardzo ją zabolała, że zaczęła się zastanawiać, co ją drażni w tym jego uganianiu się za kobietami. Odpowiedź przyszła natychmiast i wyjaśniała tak wiele, że Kirstie nie miała wątpliwości, iż jest prawdziwa. Była we Fredzie zakochana od jakiegoś czasu, nic o tym nie wiedząc lub raczej nie dopuszczając tej myśli do siebie,
bo postanowiła nie wiązać się uczuciowo z żadnym mężczy zną, a już na pewno nie z kimś w rodzaju Freda. To racjonalne podejście okazało się niewiele warte. W ja kiś niepojęty i niewyjaśniony sposób Fred stał się dla niej kimś bardzo ważnym. Uścisk jego ramion powiedział jej wyraźnie, że chce od niego tego, co tak rozrzutnie dawał in nym kobietom. Kochała jego spojrzenie, piękny głos, jego uprzejmość i troskę o innych, pracowitość, a nade wszystko to, że jest po prostu Fredem. Pojęła również, dlaczego Geordie spoglądał na nią od cza su do czasu z takim współczuciem. Nienawidziła tego spoj rzenia.
ROZDZIAŁ CZWARTY Lachlan był zbyt mały, by tęsknić za ojcem, a nawet gdy by był starszy, myślała Hester, Thomas tak mało się nim zaj mował, że dziecko nie czuło żadnej więzi. Tylko siłą woli powstrzymywała łzy, które cisnęły się jej do oczu, gdy patrzyła na bawiącego się wnuka. Ona i Tom nie spodziewali się, że Thomas powróci z Melbourne szczę śliwy. Nie brali jednak pod uwagę, że może nie wrócić w ogóle, a wszystko na to wskazywało. Nadeszły dokumenty dotyczące porozumień w sprawie li nii kolejowej z podpisem i pieczątką Thomasa. Jednak on sam nie zjawił się, nie przysłał też listu, w którym by wyjaś nił, co zamierza. Otrzymali jedynie krótką notatkę dotyczącą interesów. Tom zbytnio się tym nie przejął. Miał nadzieję, że syn po słuchał jego rady i postanowił trochę zaszaleć przed powro tem do domu. Dopiero gdy nadszedł list od Rogera Herberta, nowego udziałowca w spółce kolejowej, Tom zaczął się nie pokoić. Z listu wynikało, że Thomas jakiś czas temu wyje chał z Melbourne. Nie potrafił ukryć lęku o syna przed Hester. - Co się stało z Thomasem? - spytała wprost, kiedy dał jej do przeczytania list Herberta. - Powinien dawno wrócić. Tymczasem nie daje nawet znaku życia. Co prawda, wyje-
chał zagniewany, ale to niepodobne do niego, by nas nie po informował, gdzie przebywa. - Zamierzam napisać dziś do Melbourne z prośbą o wszczęcie poszukiwań. Zdaje się, że Herbert i jego wspól nik Redmayne są przekonani, iż wrócił do domu. - Jeżeli tam go nie ma, to gdzie jest? - Hester przymknę ła oczy. - Och, Tom, boję się o niego. Tom wiedział, że duma i arogancja Thomasa mogły pchnąć go do czynów nieobliczalnych. Obawiał się, że wpadł w poważne tarapaty. Hester myślała podobnie. Jej niepokój rósł z dnia na dzień, a dziś, gdy patrzyła na Lachlana, łzy płynęły same. Drzwi się otworzyły i wszedł jej mąż, przybity i zmar twiony. Po raz pierwszy spostrzegła, że wygląda na swoje lata. - Wcześnie wracasz z biura, czy coś się stało? - spytała. - Tak. - Zbyt szanował żonę, by odwlekać to, co miał jej powiedzieć. - Musisz być dzielna, Hester, kochanie. - Chodzi o Thomasa, prawda? - Tak. - Zamknął oczy, zmagając się z bólem. - Jak po wiedziałem, napisałem do Melbourne, by podjęli poszukiwa nia. Mam wiadomości od Redmayne'a i Herberta, a także z policji. Wszystko wskazuje na to, że ostatnio widziano Thomasa na obiedzie u Herberta, wydanym z okazji porozu mienia zawartego z koleją. Nazajutrz Thomas miał wracać do domu. Był już do tego przygotowany, ale... -Urwał. Mu siał zwalczyć wewnętrzny opór, by opowiedzieć o tym, z czym sam nie mógł się pogodzić. - Mów dalej - ponagliła go Hester. - To może być trudne dla nas obojga, ale musisz mi powiedzieć prawdę. Całą.
- Jak dotąd, policja ustaliła, że zniknął po obiedzie. Odpro wadził do domu panią Teresę Spurling. Zabawił u niej chwilę i udał się do swojego hotelu mieszczącego się w pobliżu, lecz tam nie dotarł. Jego bagaże są nadal w hotelu. W związku z go rączką złota panuje tam straszliwy zamęt; umieszczono je w schowku i więcej się nimi nie interesowano. Prawdopodob nie pomyśleli, że z sobie znanych powodów pojechał do do mu bez bagażu, jeżeli w ogóle się nad tym zastanawiali. Kto to wie? Rozumiem, że panuje tam chaos. Obawiam się czegoś jeszcze gorszego. Wysłałem do Melbourne listę cennych rzeczy, które mógł mieć przy sobie. Policja szukała po lombardach i znalazła to. - Otworzył paczkę, którą trzymał, ukazując jej za wartość. Hester obrzuciła spojrzeniem sygnet Thomasa, spinki z rubinem i złoty zegarek, który dali mu w prezencie z To mem, gdy skończył dwadzieścia jeden lat. Sięgnęła po zega rek i nie widzącym wzrokiem wodziła po inskrypcjach na odwrocie koperty. - Nie - powiedziała z trudem - nie mógł umrzeć, wie działabym o tym. Tom wziął zegarek od żony i położył przed sobą na stole. - Moja droga, nie chcę cię łudzić fałszywą nadzieją. Naj bardziej prawdopodobne wyjaśnienie jest takie, że został za atakowany i celowo albo przypadkowo zabity. Właściciel lombardu pamięta, że zegarek i inne przedmioty zostały przyniesione przez jakiegoś osiłka. To wszystko. Mówi, że w Melbourne i Ballarat są tysiące podobnych typków. Rzeczy były zastawione na nazwisko Smith, ale z opisu wyraźnie wynika, że to nie mógł być Thomas.
- Lecz ciała nie znaleziono, prawda? Nie ukrywasz tego przede mną? - Nie ukrywam przed tobą niczego od czasu, gdy nie by łem z tobą szczery w sprawie Jacka Camerona. Powiedzia łem wtedy, że to się nie powtórzy, i dotrzymuję słowa. Od zniknięcia Thomasa minęło już sześć miesięcy. W świetle te go odkrycia musimy zmierzyć się z faktami i wszystkim, co z nich wynika. - Położył delikatnie rękę na przedmiotach na leżących do syna. - Nadal nie wierzę, że umarł. Musisz jeszcze raz napisać - poprosiła Hester wstrząsana szlochem. - Zanim dzisiaj wyszedłem do domu, napisałem do Mel bourne, że zamierzam pojechać tam, i to jak najszybciej. Tyle czasu zostało zmarnowane! Nie mogę ci dać wiele nadziei. Nawet jeśli żyje, to gdzie się znajduje? Ponadto trudno sobie wyobrazić okoliczności, w których pozbyłby się tych cen nych rzeczy dobrowolnie. - A jego pierścionek? Brakuje pierścionka od Bethii. - Złodziej pewnie go sobie zatrzymał, kochanie. - Masz rację, zupełnie zwariowałam. Biedny Lachlan, ani matki, ani ojca. - Tak mi przykro, że musiałem ci przynieść taką wiadomość - Tom czule ujął rękę żony - lecz nie potrafiłbym cię okłamywać. - W żadnym wypadku nie wolno ci mnie zwodzić. Spojrzała na męża oczami pełnymi łez. - Nadal nie wierzę, że nie żyje. Wiedziałabym, gdyby tak było - powtórzyła. - Kochanie, gdy tylko znajdę się w Melbourne, zrobię wszystko, by odszukać Thomasa. Chyba że zanim wyjadę, nadejdzie jakaś wiadomość.
- Myślisz o tym, że albo odnajdzie się jego ciało, albo on sam wróci do domu, prawda? Chociaż Hester była dzielna i śmiało patrzyła prawdzie w oczy, nie mogła pogodzić się z myślą, że jej syn nie żyje. - Moja droga, upłynęło sporo czasu. Martwię się, że po dróż może okazać się bezowocna. Dopóki jednak nie dowie my się najgorszego, ciągle możemy mieć nadzieję. Hester wstała i wzięła Lachlana na ręce. - Nie dopuszczam myśli, że odszedł na zawsze. Nie chcę. Zwłaszcza że nie powinniśmy pozwolić, by wyjechał w ta kim stanie. Tom podniósł zegarek syna. Przed oczami stanęła mu raz jeszcze rozgniewana twarz Thomasa. - Nie możesz sobie robić wyrzutów, ponieważ to ja, a nie ty, wysłałem go do Melbourne. Myślałem, że to mu dobrze zrobi, pozwoli zapomnieć o śmierci żony, tymczasem... - Nie mam ci niczego za złe, Tom. Zrobiłeś to, co uznałeś za swój obowiązek. - Przytuliła Lachlana do siebie. - Posta ram się być cierpliwa. Tom wstał i wziął od niej dziecko. - Zostawił nam Lachlana. Musimy się nim opiekować. Pewnego wieczoru po kolacji Fred siedział i patrzył, jak Geordie, Sam, Bart i Ginger Tate grają w pokera. Żaden z nich nie chciał ryzykować utraty pieniędzy, dlatego nie za siadali do gry u Hyde'a. We własnym gronie nie musieli się niczego obawiać. Ustanowili bowiem pewne zasady i ich przestrzegali, na przykład gracz mógł wycofać się w każdej chwili, gdy zaczynał systematycznie przegrywać. Zamiast pieniędzy używali ziarnek fasoli.
Fred się nudził. Było to coś nowego. Na początku, kiedy Moore'owie pomagali mu się podźwignąć, do szczęścia wy starczało mu zwykłe, proste życie. Każdy poranek witał z ochotą i naiwnym podziwem. Zwykła zabawa w berka z dziećmi wystarczała, by przyjemnie spędzić czas. Jednak ostatnio zaczęło się to zmieniać. Tego wieczoru Kirstie siedziała obok niego, naprawiając koszulę. Emmie odpoczywała, wspominając przeszłość, zo stawiwszy Kirstie opiekę nad dziećmi zajętymi zabawą. Jak zwykle odsuwały moment położenia się spać. Geordie podniósł wzrok znad kart i napotkał spojrzenie Freda. Zauważył w tym spojrzeniu coś, czego nie widział po przednio i co go poruszyło. Kiedy rundka dobiegła końca, zgarnął wygraną fasolę. - Chcesz spróbować, Fred? - spytał. - Umie grać w pokera, co? - Sam zarechotał. Dopiero po przybyciu na złotonośne pola Sam nauczył się tej gry od Jankesów. Bart grał marnie, Ginger panował nad emocjami, a Geordie był na tyle przebiegły, że wygrywał u Hyde'a, kiedy zdarzało mu się tam czasem wpaść. Oszczę dzał, zwłaszcza teraz, gdy zaczynali trochę zarabiać. Fred przytaknął skwapliwie. - Tak, przypomniałem sobie, że grałem kiedyś w pokera. - Kiedy? - Nie pamiętam, ale wiem, że grałem i znam zasady... - Urwał. - Chyba Patriarcha mnie nauczył - dodał nie pewnie. - Patriarcha? Kto to jest? - Nie wiem. - Jak zwykle, zapytany wprost, Fred wyglą dał na zmartwionego. - Czy mogę dostać trochę fasoli?
Fred rzadko zapominał o dobrych manierach. Geordie za stanawiał się nad stanem Freda, który raz coś sobie przypo minał, a innym razem pamięć płatała mu figle. Dlaczego, na przykład, zapomniał o ważnych faktach ze swego życia, a zapamiętał drobiazgi? Niezależnie od tego, było jasne, że Fred zaczyna powoli odnajdywać coraz więcej ze swej utra conej przeszłości. Pewnego dnia - być może - przypomni sobie, kim jest lub raczej kim był. Na początku Fred grał niepewnie. Przegrywanie go iryto wało. Nie wiadomo skąd, ale wiedział, że nie zwykł przegry wać. Zaczął się koncentrować nad tym, co robi. Nagle ode zwała się w nim determinacja, która ostatnio zaczęła walczyć o lepsze z jego naiwnością. Z wolna zaczął wygrywać. Geordie, który grał w sposób pozwalający innym od czasu do czasu wygrywać, zoriento wał się od razu, że taktyka ta jest bezużyteczna wobec Freda. Usiłował mu dorównać, ale przed Fredem stopniowo zgro madziła się cała fasola. Kirstie odłożyła na bok szycie, by ich obserwować. Fred nie krył radości z wygranej. Z uśmiechem zgarnął ziarna fa soli. Przyjemność, jaką czerpał z odkrycia nowej, nie znanej mu dotąd umiejętności, była tak zrozumiała, że nikt nie po czuł się urażony. Gra skończyła się zwycięstwem Freda, jednak nie chciał przyjąć pieniędzy, które zwycięzca dostawał zamiast fasoli. - Nie, nie wezmę ich. Jestem taki zmęczony. To była ciężka praca. Bez wątpienia, czuł się uszczęśliwiony. - Widzicie, miałem rację, że kiedyś grałem.
- Tak, z pewnością kiedyś grałeś - zgodził się oschle Ge¬ ordie. - Czy przypominasz sobie jakieś inne gry? - Tak, inne gry też. - Fred się uśmiechnął. - Patriarcha twierdził, że mam dar do kart, a nie do boksowania. Położył się na ziemi, z rękami pod głową i podziwiał gwiazdy. Zapadła noc i Kirstie, opatuliwszy dzieci do snu, zapaliła latarnię. Rozmarzony Fred pozwolił błądzić swoim myślom. Parę godzin koncentracji sprawiło, że czuł się jak po maratonie. Geordie, omawiając grę, uznał, że pamięć Freda do zgrywa nych kart i wysokości stawek okazała się zaskakująca. - Masz rację - powiedział Sam, biorąc do ręki talię. - Nie uwierzyłbym, że potrafi siedzieć tak bez ruchu, grać tak długo i, poza wszystkim, grać tak dobrze. Zapamiętywał każdą zrzu caną kartę i wiedział, kiedy sprawdzać, a kiedy przebijać. Kirstie znowu zajęła się szyciem w świetle latarni, ale raz po raz podnosiła wzrok, by spojrzeć na śpiącego Freda. Wie działa od Sama, że śpi ostatnio spokojniej. - Dziwny z niego gość - skwitował Ginger Tate. - Cza sami jest naiwny jak dziecko, ale nigdy nie widziałem dzie cka, które by tak dobrze grało w karty. Nie mówię, że oszu kiwał - dorzucił pośpiesznie. Moore'owie nie lubili, gdy Freda krytykowano. Był jednym z nich. Geordie ziewnął i wstał. Podszedł do Freda i narzucił na niego koc. - Szkoda go budzić, gdy śpi tak spokojnie i zdrowo. Niech śpi. Wieczorami coraz częściej zasiadał z mężczyznami do po kera. Zgodził się rozpoczynać grę z mniejszą ilością fasoli,
by dać pozostałym szansę. Radził sobie coraz lepiej, widać było, że przypomniał sobie dawne umiejętności. - Fred, może byśmy tak poszli do Hyde'a? - zapropono wał któregoś wieczoru Geordie. - Czemu nie miałbyś spró bować tam szczęścia? Wszyscy możemy się złożyć i dać ci na wejście. Twarz Freda pojaśniała. Przyjrzał się Geordiemu. Zawsze okazywał mu życzliwość; na początku, kiedy było z nim źle, i teraz, gdy przyszedł do siebie i pomału stawał się pełnopra wnym partnerem w ich przedsięwzięciu. - Chcę spróbować - odparł. Promieniał, gdy szedł do Hyde'a w otoczeniu mężczyzn z grupy Moore'ów. Był elegancko ubrany. Kirstie dała mu białą jedwabną apaszkę, choć sama potępiała to ryzykowne przedsięwzięcie. Widząc, że nie ma sposobu, by ich zatrzy mać, życzyła im szczęścia i patrzyła, jak odchodzą. Edward Hyde patrzył, jak nadciągają do jego lokalu. Wiedział, że Geordie Farquhar jest zręcznym, ale i ostroż nym graczem. Nie był prawdziwym hazardzistą, nigdy by nie zaryzykował wszystkiego. Może kiedyś dużo postawił w ży ciowej grze i wszystko stracił, kto to wie? Hyde, który z nie jednego pieca chleb jadł, zrozumiał to od razu przy pier wszym spotkaniu. Znał Freda z widzenia i zdziwił się, widząc go w towarzystwie pozostałych mężczyzn. Jeszcze bardziej się zdziwił, gdy Fred dołączył przy stoliku do Geor¬ diego. Hyde był postawnym, ciemnowłosym mężczyzną z nie przystępną, inteligentną twarzą. Uczciwie prowadził dom gry. Uznał, że w ten sposób osiągnie większe zyski. Oferował kilka gier, wśród nich koło fortuny i poker, gdzie mężczyźni
najczęściej topili złoto, wydarte w pocie i znoju twardej zie mi. Jeśli Moore'owie chcą, żeby ich wielki przygłup stracił swoje kieszonkowe, to ich zmartwienie, nie moje, stwierdził w duchu. Podciągnął rękawy znoszonego ubrania i przyglądał się, jak Fred kupuje żetony, a następnie zasiada do gry. Zmienił się nie do poznania. Jedynie wyraz prostodusznego zadowo lenia pozostał ten sam. Niejeden hazardzista uznałby to za lepszy kamuflaż od maski pokerzysty. Jego koncentracja była absolutna. Geordiego szczęście opuściło wcześnie tego wieczoru, ale Fred trzymał się do brze. Hyde szybko się zorientował, że przygłup Moore'a do skonale radzi sobie przy zielonym stoliku. - Grasz w pokera jak jakiś przeklęty księgowy - sarknął jeden z graczy, który musiał się wycofać, gdy stracił wszy stkie żetony. - Wygrywasz przez ten głupi uśmiech. Jego słowa wzbudziły u Freda jakieś nieprzyjemne skoja rzenie. Spochmurniał. - Nie jestem księgowym - zauważył z godnością. Jestem członkiem zespołu Sama Moore'a. - Zebrał swoje że tony. - Mam dosyć - oznajmił. - Ojciec mówił nam, by prze stać, zanim się straci. Pasmo zwycięstw nie jest nieprzer wane. - Ojciec cię uczył? - zapytał Hyde, który nic nie wiedział o amnezji Freda. - Musiał być dobrym graczem. - Tak, był - przytaknął Fred. - Patriarcha nauczył mnie i brata grać w karty. - Kim był mój brat? - zastanawiał się w duchu Fred. A Patriarcha? Skąd znam to przezwisko? Lubię wygrywać - wyjaśnił głośno.
Hyde przyjrzał mu się uważnie. - Fred, czy grasz również w pikieta? - spytał. - Zagram z tobą, kiedy przyjdziesz następnym razem - zaproponował, gdy Fred, pełen zapału, potwierdził, iż zna i tę grę. Był to dowód uznania, gdyż Hyde rzadko grywał z kim kolwiek. - Ojciec nauczył nas różnych sztuczek - napomknął ni stąd, ni zowąd Fred, gdy wracali z Geordiem do domu - ale zakazał nam je stosować. Jeśli Kirstie miała jakiekolwiek obawy dotyczące gry w karty, to zachowała je dla siebie. Pewnego dnia odkryła, że stała się atrakcyjna dla męż czyzn. Przepowiednia Sama, że nie zabraknie jej adoratorów, zaczęła się sprawdzać. Pierwszym był Dan'l Mendoza, który często ich odwie dzał i jako znajomy Freda został dopuszczony do pokera. Do niedawna Dan'l ledwie ją zauważał; teraz miał okazję prze konać się, z jakim oddaniem opiekuje się dziećmi, jak poma ga Emmie i jak troszczy się o wszystkich z grupy Moore'a. Widział, jak niezmordowanie, nie skarżąc się, gotuje, szyje i ceruje. Jednym słowem, jak z oddaniem dogląda domowe go ogniska. Często bywała zmęczona, czemu nie należało się dziwić; potrafiła jednak śmiać się i żartować. Wyobrażał so bie, jak mogłaby wyglądać, gdyby o nią zadbać, gdyby roz puściła piękne blond włosy i włożyła strojną suknię. Zrazu Dan'l nie zorientował się, że ciepłe spojrzenia, nie świadomie kierowane w stronę mężczyzn, przeznaczone są wyłącznie dla Freda. Miał nadzieję, że to on zwrócił uwagę Kirstie. Sam i Bart, mimo że już niemłodzi, uwielbiali bijatyki
i żarty. Dopingowali Freda i Dan'la podczas treningów i po zorowanych walk, które toczyli po zakończeniu gry w po kera. Kiedy Dan'l wcześniej wstawał od gry, szedł zawsze do Kirstie, by porozmawiać. Nie miała nic przeciwko temu. Cie kawa świata i żądna wiedzy, dopytywała się o Londyn i ży cie, jakie wiódł Dan'l w Anglii. Słuchała, nie porzucając swych zajęć, a on opowiadał jej o oświetlonym gazowymi la tarniami mieście, o salach gimnastycznych, o mężczyznach i kobietach, których spotkał w czasie swojej krótkiej kariery zapaśnika. Kirstie zauważyła jego podarte i zniszczone ubra nie i ofiarowała się je naprawić. - Pod warunkiem, że ci zapłacę za robotę - zastrzegł. Pokręciła przecząco głową. Następnym razem przyszedł z mocno podniszczoną koszulą oraz szalem, który po zace rowaniu Kirstie miała sobie zatrzymać. Co też uczyniła. Fred nie był pewien, co czuje, widząc Dan'la z Kirstie, zwłaszcza gdy zorientował się, że Sam popiera tę znajo mość córki. Początkowo nie wiedział, czy chce, żeby Kirstie wyszła za mąż za Dan'la. Z czasem uznał, że Dan'l zde cydowanie nie jest dla niej odpowiedni. Kirstie zasługiwa ła... Na kogo? Na kogoś, kto dbałby o nią z równym odda niem, z jakim ona dbała o innych. Dan'l się do tego nie na dawał. Również Dickie Vallance, sklepikarz, nie znalazł uznania w oczach Freda. Po pierwsze, był za stary, przekroczył pięć dziesiątkę, a po drugie, zainteresował się pracowitą Kirstie, ponieważ potrzebował gospodyni. Fred zorientował się, że chował dla Kirstie najlepszą żywność, sprzedając ją czasami taniej, i dzięki temu Moore'owie lepiej jadali. Chociaż Kir-
stie trzymała sklepikarza na dystans, wcale go to nie zniechę cało, przeciwnie, wzmogło jego zainteresowanie. Pewnego razu zaprosił Kirstie na występy. Wahała się, czy iść, lecz wiedząc, że spodobałoby się to ojcu, trochę na prze kór sobie zgodziła się towarzyszyć Vallance'owi. Dickie czekał na nią, kiedy wkładała swoją najlepszą kretonową sukienkę w biało-niebieskie paski, nowy czepek z je dwabną wstążką na otoku i piękny szal, prezent od Dan'la. Gdy ukazała się tak elegancko ubrana, wzbudziła podziw nie tylko Dickiego, ale i Freda, który odprowadzał smutnym wzrokiem parę zmierzającą na występy. - Po co wychodzi z tym starym facetem? - spytał Geordiego. - Kirstie powinna się trochę zabawić - wyjaśnił Geordie, obrzucając go bacznym spojrzeniem. - Na pewno nie z Dickiem - obruszył się Fred, który po jęcie zabawy rozumiał w dość określony sposób. Kirstie nie należy do tych, które traktują taką zabawę lekko, dodał w myślach. - Jestem pewien, że Dickie zachowa się bez zarzutu i Kirstie będzie się dobrze bawić - uspokoił go Geordie. Nie mylił się. Dickie zdawał sobie sprawę, że Kirstie Moore jest porządną dziewczyną i wiedział, na co może so bie pozwolić. Chociaż miło spędziła czas, śmiejąc się, bijąc brawo klaunom i żonglerom, roniąc łzy podczas występu śpiewaka zawodzącego sentymentalną balladę, to następnym razem, gdy Dickie ją zaprosił, wymówiła się zmęczeniem. To nie w jego towarzystwie chciała spędzać wolny czas. Nieste ty, ten, na którym jej zależało, w żaden sposób nie okazał zainteresowania. Był miły, ale nic ponad to. Jedynie się dzi wił, że tak zdecydowanie odrzuca swoich zalotników.
Kiedyś Fred nie był w stanie się skoncentrować. Teraz po trafił siedzieć godzinami przy pokerze, analizując grę, roz ważając, jakie kto może mieć karty, oceniając szanse swoje i przeciwników zasiadających z nim przy stoliku. Potrafił przy tym bezbłędnie odkryć ich słabe strony. Wkrótce stał się sławny w całej okolicy. Geordie Farquhar i Edward Hyde byli zgodni co do tego, że nigdy nie widzieli tak zdumiewającej przemiany. - Jeszcze parę miesięcy temu z trudem bawił się w berka z dziećmi Moore'a, a spójrz na niego teraz! - nie mógł się nadziwić Geordie. Pod wieloma względami nadal pozostał prostodusznym Fredem, chyba że coś go wzburzyło lub rozgniewało, takie sytuacje zdarzały się jednak rzadko. Wieczór, o którym Geordie Farquhar miał później wielo krotnie rozmyślać, zaczął się dosyć niewinnie. Fred sie dział na swoim zwykłym miejscu i jako jedyny z graczy nie zaglądał do butelki. Było sporo obcych, świeżo przyby łych na złotonośne pola. Bywalcy zaczynali unikać gry prze ciwko Fredowi. Jego dziecięca radość ze zwycięstwa była szczególnie drażniąca wobec chłodnej kalkulacji, z jaką je osiągał. Siedział naprzeciwko dobrze zbudowanego poszukiwa cza, który spoglądał na niego z dziwnym wyrazem twarzy. - Czy coś jest nie tak? - otwarcie spytał Fred. - Jestem może jakimś cudakiem? Wszyscy tu znają Freda Waringa, za pytaj Neda Hyde'a. Mężczyzna wzruszył ramionami i uznał, że musiał się po mylić. - To tylko dziwne podobieństwo, nic więcej - mruknął.
Nie potrafił jednak skupić się na kartach, co zaowocowało tym, że zaczął przegrywać. Złościło go to coraz bardziej. Pod koniec jednej z przegranych rund odłożył karty na stolik, na rzekając i mamrocząc. Fred spojrzał na dłoń przeciwnika, leżącą na stoliku i ze zdumiewającą szybkością przygwoździł ją do stołu swoją prawą ręką. - Dlaczego nosisz pierścień Freda? Masz mój pierścień. - Co ty gadasz! - żachnął się mężczyzna. - Mam go od lat. - Nieprawda. Jest mój. Dziwiłem się, gdzie się podział. Jak mi go ukradłeś? Było to zachowanie typowe dla Freda: z bezpośredniością dziecka zmierzał do sedna sprawy. Dryblas zwrócił się do Hyde'a. - Ty tu odpowiadasz. Zrób coś z tym wariatem. - Nie jestem wariatem i to jest mój pierścień. - Chwileczkę, kolego - włączył się Hyde. - Fred zazwy czaj nie kłamie. Mówi to, co myśli. Daj mi zobaczyć ten pier ścionek. - Idź do diabła! - rozłościł się dryblas, usiłując wyswo bodzić dłoń. Po miesiącach posługiwania się kilofem i łopatą Fred dys ponował wielką siłą. Po raz pierwszy od kiedy się znali, Geordie zauw - Zaraz sprawdzimy - powiedział, podejrzewając, że może mieć to związek z utraconą przeszłością jego przyja ciela. - Czy na pierścieniu jest coś, co go wyróżnia, Fred? - Wewnątrz są wygrawerowane słowa - powiedział wzburzony Fred. - Tak, przypominam sobie, słowa są w środku, z przodu.
- To nic nadzwyczajnego - odparł wzgardliwie dryblas. - Słowa na pierścieniu mówią o tym, że należy on do mnie. - Zaraz to sprawdzimy - powtórzył Geordie. - Zobacz my. Mógłbyś go zdjąć? Chyba nie masz nic przeciwko temu? Jeżeli Fred się myli, to cię przeprosi. Hyde pochylił się, zainteresowany, spoglądając na przy gwożdżoną rękę osiłka i Freda, który, co prawda, milczał, lecz wyraźnie był wzburzony. - Wszyscy znamy Freda, a kim ty jesteś? - Nazywam się Walker, do cholery - odrzekł dryblas. Co ten wariat ma takiego w sobie, że wszyscy za nim obsta jecie? - Mógłbyś z tym łatwo skończyć - uciął Geordie. Wystarczy, że dasz Hyde'owi pierścień, Fred powie, co jest na nim napisane, a Hyde sprawdzi, czy to się zgadza, czy nie. Walker popatrzył dookoła. Na Hyde'a i jego ludzi, na ich nieruchome twarze bez wyrazu. Wiedział, że stoi na pozycji przegranej, bo jest sam. Wzruszył ramionami. - Przede wszystkim, niech mnie puści - wymamrotał. - Słyszysz, Fred? - zapytał Hyde. Fred uczynił to z niechęcią. Walker równie niechętnie zdjął pierścień i wręczył go Geordiemu. - Ty zobacz - powiedział. Geordie podniósł pierścień do lampy naftowej zwisającej nad stołem. Patrzył to na Freda, to na Walkera. - Tak, w środku są litery. Niech każdy z was powie, co tam jest napisane.
- Kupiłem go niedawno i nie zaglądałem do środka - zi rytował się Walker. - Powiedziałeś, że masz go od lat - oschle przypomniał Geordie. - To nie znaczy, że należy do wariata! No, dalej, Fred, czy jak się tam nazywasz, powiedz nam, jeśli możesz, co to za słowa - zażądał Walker. Twarz Freda spochmurniała. - Jestem pewny, że jest mój - wyszeptał - ale mam kło poty z pamięcią. Spróbuję. Spuścił głowę i szukał w pamięci. Nic. Popatrzył na pier ścień, na dłonie Geordiego i zamknął oczy. I nagle znalazł się w dużym, jasno oświetlonym pokoju. Był tam tygrys jakże mógł być tam tygrys? Naprzeciwko Freda stała naj piękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widział. Miała rude włosy, porcelanową cerę, niebieskozielone oczy i ujmu jący wyraz twarzy. W ręce trzymała pierścień. - Zobacz, co jest w środku, kochanie - szepnęła. - B. K. dla kochanego T. D. - przeczytał na głos, a potem zatonął w jej pięknych oczach. - Co powiedziałeś, Fred? To pytanie przywróciło go do rzeczywistości. Rozejrzał się dokoła. Znajdował się w dziwnym pokoju, otoczony ludźmi, których nigdy przedtem nie widział. Czuł, że zemd leje. A potem zobaczył pierścień. Ogarnęło go poczucie ogro mnej straty. - Jest tam napisane: B.K. dla kochanego T.D. Geordie przyjrzał się uważnie pierścieniowi. - Zgadza się, Fred. Jest twój - powiedział i wręczył mu pierścień.
Walker zaczął krzyczeć, że inicjały nie mają nic wspólne go z Fredem Waringiem. Wtedy Fred, oszalały z nienawiści, rzucił się na niego, zaczął okładać pięściami i byłby zabił przybysza, gdyby go od niego nie odciągnęli. Walker został wypchnięty za drzwi. Kiedy się znalazł na zewnątrz, odwrócił się. - Powinieneś już nie żyć! - krzyknął. Hyde zwrócił się do Freda, który z pierścieniem w ręku opadł na krzesło. - Gdybyś miał z nim jakieś kłopoty, Fred, daj mi znać. Zajmę się nim, i to tak skutecznie, że zapamięta to na całe życie. Fred nikogo nie słuchał. Wsunął pierścień na palec lewej ręki. - Ona mi dała - szepnął, obracając pierścień. - Jaka ona? - spokojnie spytał Geordie. - Dziewczyna o niebieskozielonych oczach. Nie Kirstie, inna dziewczyna. Mówiłem ci, że jest mój. Spojrzał na Geordiego oczami pełnymi łez. - Pamiętam, jak jej przyrzekłem, że zawsze go będę no sił. To wszystko. Spojrzał na Hyde'a. - Dosyć na dziś. Chcę do domu - powiedział.
ROZDZIAŁ PIĄTY Zdarzenie z pierścieniem zaintrygowało Hyde'a, który nic nie wiedział o tym, że Fred cierpi na amnezję. Kilka dni później, wieczorem, siedząc w swoim wygodnym pokoju na zapleczu, rozmawiał z Geordiem o Fredzie. Wiedział, że ci dwaj się zaprzyjaźnili. - Powiedz mi, jakim cudem Fred zdołał rozpoznać pier ścień natychmiast, kiedy go zobaczył. - Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Wiem tylko, że Fred nic nie pamięta sprzed przyjazdu do Ballarat i że Moore'owie zaopiekowali się nim, jak mogli najlepiej. To bardzo szla chetni ludzie. Nie umiem ci powiedzieć, jak i dlaczego stracił pamięć. Zorientowałem się, że został silnie uderzony w gło wę, ale nie jestem pewien, czy to jedyny powód jego proble mów. - Zawahał się, nim podjął swój wywód. - Kiedyś pró bowałem leczyć podobne przypadki, ale to trudne, bo mało wiemy o funkcjonowaniu mózgu. Wydaje mi się, że niektó rzy doznają utraty pamięci, bo chcą z takiego lub innego po wodu zapomnieć o przeszłości. Wyśmiano mnie, ale jestem pewien, że mam rację. Fred, czy też raczej T.D., może być takim przypadkiem. Myślę również, że z wolna wraca do siebie. Hyde spojrzał na niego z namysłem. - Wydaje mi się to bardzo dziwne.
- To jest dziwne, a co dziwniejsze, może się jeszcze oka zać, że mężczyzna, którym kiedyś był Fred, to ktoś diame tralnie inny niż ten, którym Fred jest obecnie. Co więcej, kie dy lub raczej jeżeli odzyska pamięć, może znowu powrócić do dawnej osobowości. Obserwowałem już raz czy dwa po dobne zjawisko. - I nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje? - Nie wiadomo. Kiedyś może się dowiemy. Na razie nie można w żaden sposób pomóc Fredowi. Wiesz Ned, „więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie..." - „...niż się ich śniło waszym filozofom" -dokończył Hyde, który był oczytanym człowiekiem. - Na nic więc zda się zadawanie mu pytań? - Na nic. To nawet mogłoby mu zaszkodzić. Zdążyłem się przekonać, że Fred nienawidzi pytań. Wyprowadzają go z równowagi. Miałeś okazję zauważyć to przy kłótni o pier ścień. - Dlaczego jednak przypomniał sobie właśnie pierścień? - Podejrzewam, że dużo dla niego znaczył. Zobaczył go i w tym momencie wiedział, że należy do niego. Nie próbo wał sobie niczego przypomnieć. To wszystko. Hyde wzruszył ramionami. - Tak, mówiłeś mi... to zastanawiające. Nieszczęśnik, to wszystko, co można o nim powiedzieć. Ktoś nauczył go bo ksować, jak twierdzi Dan'l, a w karty gra po mistrzowsku. - Pamięta, że ojciec nauczył go grać - wyjaśnił Geordie. - On potrzebuje czasu, Ned. - Czasu - powtórzył Hyde. - Wątpię. Czas raczej zaciera pamięć. - To prawda, ale nim to się stanie, może Fred siebie od-
najdzie. Chcę być przy nim, kiedy to nastąpi. Myślę, że Fred nie pochodzi z nizin. Nie pytaj mnie, dlaczego tak sądzę. Wy starczą jego ręce, to jak mówi, gdy przestaje być beztroskim Fredem, wreszcie - jego spojrzenie. Był kimś, kto potrafił zadbać o siebie, i nagle coś mu się przydarzyło, zanim go Moore'owie wyciągnęli z aresztu. Jestem pewien, że pijań stwo to tylko epizod w jego życiu. - Cóż, ty tu jesteś ekspertem. - Hyde dokończył herbatę, którą sączyli z Geordiem, i wyciągnął świeżą talię kart. Czas na małego pikieta. - Pod warunkiem, że pozwolisz mi zacząć. Nie dorów nuję Fredowi w grze. - Do czego to doszło - zaśmiał się Hyde. - Ja też jestem gorszy od niego, od kiedy w pełni przypomniał sobie zasady gry. Czy to nie dziwne, żeby zapomnieć, kim się jest, a nie zapomnieć, jak się gra w karty? - Zapomniał jeszcze o paru innych rzeczach - roześmiał się Geordie. To śmieszne zakochać się we Fredzie, myślała Kirstie z rozpaczą. Nic jednak nie mogła na to poradzić. Z niepodwa żalną pewnością wiedziała już, że go pokochała. Całe życie spędziła wśród mężczyzn i zbytnio się nimi nie przejmowała. Mężczyźni to duże, włochate, cuchnące stwo rzenia, które się drapią, wydają prostackie odgłosy, śmieją się, śpiewają i przeklinają. Stworzenia, które nigdy by się nie myły, nie nosiły czystych ubrań, nie odżywiały właściwie, gdyby nie krzątanina kobiet. Potrafili być irytujący, śmiać się z rzeczy, których żadna rozsądna kobieta nie uznałaby za zabawne. Nawet Geordie
Farquhar przyłączał się do Sama i Barta śmiejących się z do wcipów, które wprawiały ją w osłupienie. Takie bijatyki, na przykład. Mężczyźni je uwielbiają, bar dzo się w nie angażują, i co dalej? Kobiety muszą potem uprzątnąć ten bałagan, zresztą robią to przez całe życie. A oni uważają, że wszystko naprawią, jeśli podarują ci wstążki albo przelotnie pocałują. Kirstie święcie wierzyła, że nigdy się nie zakocha. Jedyne tylko, co ją czekało, to małżeństwo, zaraz potem dzieci, a to znaczyło więcej bałaganu i więcej sprzątania! Od kiedy jednak pojawił się Fred, zapatrywania Kirstie się zmieniły. Była niby zadowolona i w miarę szczęśliwa, ale przecież nawiedzały ją mieszane uczucia. Przede wszystkim wciąż się złościła. Zawsze łatwo wpadała w gniew, ale teraz, przy Fredzie, dostawała istnego szału. Ilekroć przyłapała go na uwodzeniu kobiet, była wprost chora ze złości. Któregoś popołudnia Fred zastał ją przy sprzątaniu chaty. - Pozwól, że ci pomogę, Kirstie - zaproponował uprzej mie, jak zawsze. - Dobrze - zgodziła się, bo odpowiedź odmowna spra wiłaby mu przykrość. Obdarzył ją swym miłym, przeciągłym uśmiechem. Przez moment myślała, że jest na coś uczulona, ponieważ miała trudności z oddechem, ale szybko zdała sobie sprawę, że tak zareagowała na uśmiech Freda. Co gorsza, natych miast zrozumiała, że wściekłość, która ostatnio często jej to warzyszy, jest zwykłą zazdrością. Już wcześniej, kiedy zada wał się z Annie, była bliska zrozumienia tej prawdy, lecz te raz prysły resztki wątpliwości. Niczego w świecie nie pragnęła tak bardzo jak tego, żeby
Fred przyszedł, wziął ją w ramiona pocałował i... Odepchnę ła od siebie myśli, jak Fred mógłby sobie poczynać po wy czerpaniu bardziej niewinnych pieszczot. Dzień nie należał do szczególnie upalnych, lecz Kirstie było gorąco. Ilekroć Fred się zbliżał, bała się, że zemdleje. - Dobrze się czujesz, Kirstie? - spytał zatroskany, wno sząc do środka skrzynki służące za stołki i wręczając jej ko ce, które, wcześniej wyprane, już wyschły na słońcu. - Czy ty się nie przemęczasz? Może byś siadła i trochę odpoczęła? - Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził jej ramię. Nogi ugięły się pod Kirstie. Nie było nic niestosownego w tym, że jej dotknął. Zwykły gest pocieszenia. Nie jego wi na, że ona tak mocno reaguje. - Nie - usłyszała swój odmieniony głos - to tylko upał. - Upał? - Fred spojrzał na nią uważnie. - Nie jest dzisiaj gorąco, Kirstie. Pojawiły się też inne, łagodniejsze odczucia. Chciała się nim opiekować, troszczyć o niego, upewniać się, że się nie przemęcza, chciała prać mu ubranie, karmić go, chciała dla niego wszystkiego, czego mu trzeba do szczęścia. Niepokoiła się o niego cały czas. Kiedy długo nie wracał w nocy, leżała, czuwając, przerażona, że mógł wpaść w jedną z dziur, którymi ziały złotonośne pola. Nienawidziła tego, że chodził boksować do Fentimana. Pragnęła gorąco pozbyć się swych uczuć - daremnie. Dlaczego go pokochała? Na początku, kiedy przywieźli go z aresztu, wzbudzał jej obrzydzenie. Czy rzeczywiście? Czy naprawdę mogła pokochać Wraka, pokochać go pier wszego dnia? Czy to się zaczęło wtedy, kiedy go umyli, dali czyste ubranie i kiedy prawie rzuciła w niego talerzem, a on
obdarzył ją swym pierwszym przeciągłym uśmiechem? Czy to jego uśmiech sprawił, że zapadł jej w serce? Kirstie wiedziała teraz, że pokochała go, nim jeszcze ogo lił zarost, zanim dostrzegła, jaki jest przystojny, jak podobny do wizerunku dżentelmena z jednej ze starych książek mamy. Czy dlatego go pokochała, że jest taki miły, dobrze wycho wany i nie pozwala, by dzieci sprawiały jej kłopot? Na domiar złego nigdy nie spojrzał na nią tak jak na inne kobiety. A może chce, żeby się ustatkował nie dla jego dobra, tylko po to, żeby spojrzał na nią z miłością, a nie uprzejmie i po przyjacielsku? Czemu musi kochać go tak mocno, skoro jej miłość nie jest odwzajemniona? Może kocha go za jego głos. Rozpoznałaby ten głos wszę dzie. Ale nie, to nie to. Powinna być uczciwa wobec samej siebie. Kiedy pracował przy kopaniu, rozebrany do pasa, i gdy widziała jego harmonijnie zbudowane, muskularne cia ło, zrozumiała, dlaczego kobiety wychodzą za mąż i rodzą dzieci. Pragnęła go dotknąć, pogłaskać, a potem... Nie, tak nie mogło być. Nie chciała być niewolnicą swych uczuć. Dlaczego na świecie wszystkie pieśni i wiersze mówią o miłości, jakby była czymś słodkim i łagodnym? Ona z mi łości bynajmniej nie złagodniała, raczej stawała się szalona, nie czuła żadnej słodyczy, lecz płomienny żar. Kirstie wiedziała, że niewiele z tego widoczne jest dla postronnych. Tylko Geordie domyślał się trochę, co ona czuje. - Co się tak gapisz na mnie, Geordie? - krzyknęła kiedyś na niego, kiedy tęskniła za Fredem, który właśnie poszedł na spotkanie z kobietą. Wybuchnęła płaczem, siadła i zarzuciła sobie fartuch na
głowę. To zawsze było jej schronienie. Geordie zachował się serdecznie, - Nie przejmuj się - powiedział pocieszająco. - To się może kiedyś zmienić. Kirstie ściągnęła fartuch i odsłoniła mokrą od łez twarz. - To tylko dlatego, że jestem zmęczona, Geordie. Czasa mi mam już dosyć tego miejsca. Tak rzeczywiście było, ale nie dlatego płakała i Geordie zdawał sobie z tego sprawę. Tak więc, kiedy mężczyźni zaczęli się kręcić wokół niej i zapraszać, zdarzało się, że nie odmawiała. Był wśród nich Dan'l, Dickie Vallance i Jack Tate, brat Gingera. Jack, porzu ciwszy w Melbourne posadę urzędnika, został wspólnikiem Gingera i jego żony. Któregoś wieczora Jack zabrał ją na tańce, które odbywały się w jednym z namiotów. Często koło niego przechodziła, lecz nie przypuszczała, że kiedyś znajdzie się w środku. Nel¬ lie Tate pożyczyła jej parę lekkich bucików. Kirstie włożyła nową, bladoniebieską popelinową sukienkę obszytą falban kami. Nigdy wcześniej nie miała na sobie takiego stroju. Su kienkę kupił jej Sam, który po raz pierwszy odłożył trochę pieniędzy i część z nich przeznaczył na potrzeby córki. Rozpuszczone, bujne włosy przewiązała błękitnymi wstążkami, prezentem od Freda, i wpięła w nie kwiat, który przyniósł jej Jack, gdy po nią przyszedł. Jack był całkiem przystojnym chłopakiem, z kasztanowy mi, kręconymi włosami. Tylko o rok starszy od Kirstie, w porównaniu z mężczyznami, wśród których się obracała, wydawał jej się młody i niedoświadczony. Patrzył na nią z uwielbieniem i z kurtuazją podawał jej ramię, podobnie jak
Dickie Vallance. Fred już wyszedł, nie widział więc Kirstie w pełnej krasie. Zmartwiło ją to trochę. Ale to nic, nadarzy się jeszcze okazja, pocieszyła się w duchu. Jack opowiadał jej o swoim życiu w Melbourne. Uważał, że było nudne w porównaniu z nieprzewidywalnością wydarzeń tutaj, w Ballarat. Natrafi dzać, a nie trwonić wszystkiego na picie i hazard, jak to czy niło wielu innych. Wygląd namiotu, w którym odbywały się tańce, zaskoczył nieco Kirstie. Mimo wszystko spodziewała się miejsca bar dziej nobliwego, nie tak głośnego i zatłoczonego. Znalazła się w dużym pomieszczeniu. Na jednym jego końcu usado wiła się orkiestra, po bokach stały prowizoryczne stoły, zro bione z desek wspartych na pachołkach i przykrytych zgrzebnym płótnem. Pełniły funkcje baru: sprzedawano tu jedzenie i wszelkiego rodzaju trunki. Na środku parkietu tańczyła grupa Irlandczyków. Niektó rzy z nich mieli już nieźle w czubie, a zebrany wokół tłum zagrzewał ich, klaszcząc i pokrzykując w takt muzyki. Przy byłe na tańce kobiety odziane były elegancko, natomiast mężczyźni na ogół mieli na sobie robocze ubrania. Orkiestra umilkła i nastąpiła przerwa, podczas której tan cerze rzucili się do zaimprowizowanego baru. Muzykanci za stali zaproszeni przez Irlandczyków. Kiedy znów zabrzmiała melodia do tańca, Jack pociągnął Kirstie na parkiet. Właśnie, trzymając Jacka za rękę, czekała, by przejść pod uniesionymi ramionami tancerzy, kiedy zoba czyła wchodzącego Freda. Towarzyszyła mu Gruba Lil. Lil miała na sobie długą, kremowo-złotą kreację z suto marsz czoną spódnicę na kilku warstwach halek. We włosy wpięła
pióro, przytrzymywane spinką wysadzaną drogimi kamienia mi. W dłoni ściskała duży kremowo-złoty wachlarz, przy twierdzony do nadgarstka pozłacanym łańcuszkiem. Fred wyróżniał się wśród mężczyzn schludnym wyglą dem. Kirstie własnoręcznie wyprała mu ciemnoniebieską ko szulę i białą jedwabną chustkę. Po to, żeby wziął Grubą Lil na tańce, skonstatowała z go ryczą. Nie pocieszyło jej to, że Gruba Lil, choć nie gruba, była za to stara. Dowodziło to tylko złego smaku Freda, podobnie jak to, że od razu zamówił jej drinka przy barze, ale sam pił tylko lemoniadę. Stali razem, śmiejąc się i rozmawiając. Lil zaborczo uwiesiła się ramienia Freda, kiedy przypatrywali się tańczącym. Jack kupił lemoniadę, gdyż Kirstie zastrzegła, że nie lubi alkoholu. Z twarzą zaróżowioną od tańca wydała mu się bar dzo piękna, gdy tak patrzyła na niego, sącząc lemoniadę. Po mimo obecności Freda i Lil dobrze się bawiła. Cieszyła się, że jest z dala od zmartwień i codziennych obowiązków. Orkiestra zaczęła grać walca. Odstawili puste szklanki i Jack porwał ją na parkiet. - Jesteś lekka jak piórko, Kirstie - wyszeptał jej do ucha. - Kto cię nauczył tańczyć? - Mama - odparła. Wirowali po całym parkiecie i w pewnym momencie otar li się Freda, który tańczył z Grubą Lil. Muzyka przyspieszała z minuty na minutę i Kirstie dała się jej ponieść, aż nagle melodia urwała się i przystanęli z Jackiem tuż koło Freda i Grubej Lil. Nagle ją rozpoznał.
- Kirstie! Co ty tu robisz? Nie mógł od niej oczu oderwać; wyglądała zupełnie ina czej niż zazwyczaj - wręcz olśniewająco. - Przyszłam z Jackiem - oświadczyła, chwytając swego partnera za ramię. Lil zmierzyła ją uważnym, doświadczonym spojrzeniem, dostrzegając w niej kobietę, a nie dziewczynkę. Ładna mi Kirstie! - pomyślała. To nie żaden dzieciak, tyl ko piękna, młoda kobieta. Nagle poczuła się beznadziejnie stara w obliczu tej promien nej młodości. Od razu spostrzegła, że Kirstie jest zakochana we Fredzie i ubawiło ją to. Jak większość mężczyzn, Fred był ślepy na to, co każda kobieta widziała od pierwszego spojrzenia. Kirstie od razu zorientowała się, że Gruba Lil przejrzała jej tajemnicę. Tylko nie to! - przeraziła się. Niech nic nie mówi Fredo wi. Nie zniosłabym tego. Nie musiała się martwić. Gruba Lil nie zamierzała infor mować Freda, co czuje do niego inna kobieta. Zwłaszcza ko bieta piękna i młoda. - Uważaj na siebie. - Z twarzy Freda znikła nagle bez troska. - Nie jesteś moim aniołem stróżem - odcięła się. - Jack się mną zaopiekuje, prawda? - Nie martw się, Fred, będę na nią uważał - zapewnił Jack, obejmując Kirstie ramieniem. Fred nie był pewien, czy chce, by Jack Tate uważał na Kir stie. Nie wiedzieć czemu, widok tych dwojga razem nie wzbu dził jego entuzjazmu. Gruba Lil wzięła Freda pod ramię. - Idziemy. Mam ochotę na jeszcze jednego.
Kirstie patrzyła, jak odchodzą. Więcej ich już nie widzia ła. Rzuciła się w wir zabawy. Kiedy przebrzmiały ostatnie takty i muzycy złożyli instrumenty, Jack odprowadził ją do domu i próbował skraść jej całusa w świetle księżyca. Nie protestowała, bo wyobraziła sobie, że w ten sposób ukarze niewiernego Freda. Poza wszystkim chciała się dowiedzieć, jak to jest całować się z mężczyzną. Ralph, któremu dała ko sza jeszcze na farmie, nie posunął się tak daleko. Wkrótce zorientowała się, że lubi towarzystwo Jacka, ale nie za bar dzo lubi jego pocałunki. Dreszcz, który przeszywał Kirstie przy lada dotyku Freda, nie pojawił się, gdy Jack pocierał ustami o jej wargi i pieścił jej jedwabiste włosy. Wysunęła się z jego objęć, chcąc jak najszybciej mieć to już za sobą. - Och, Kirstie, błagam - szepnął rozczarowany. - Nie kończmy jeszcze. Zabawmy się choć raz. - Nie - odparła zdecydowanie. - Wystarczy, Jack. Spę dziłam z tobą przyjemny wieczór. Nie zepsuj go. Był przyzwoitym młodym człowiekiem i pozwolił dziew czynie odejść. Ginger ostrzegał go, że nie pójdzie mu z nią łatwo i, jak się okazało, miał rację. Fakt, że spotkali na tańcach Kirsteen Moore, rzucił z róż nych powodów cień na randkę Freda i Grubej Lil. Przy Kir stie Gruba Lil czuła się stara i nazbyt zużyta, a Fred martwił się o to, jak zachowa się Jack Tate. Niebawem Gruba Lil oświadczyła, że jest zmęczona. - Chodź do mnie - zaproponowała. - Zrobię ci kawę. Dickie miał w tym tygodniu dostawę i odstąpił mi trochę po starej znajomości, oczywiście nie za darmo. Liczyła na to, że Fred zostanie na noc. Dodawało to pew-
nego dostojeństwa związkowi, kiedy kochanek nie spieszył się zaraz do domu, lecz obejmował ją ramieniem i zasypiali razem, jak prawdziwe małżeństwo. Może tak właśnie z nami jest, łudziła się, parząc kawę na małym piecyku, podczas gdy Fred drzemał w dużym fotelu w zaciszu jej przytulnego pokoju. Łagodne światło świecy pełzało po jego twarzy. Często wyglądał poważnie, gdy za sypiał. Ożywił się jednak, gdy podała mu kawę i siedli, by wypić ją razem. Zdawała sobie sprawę, że ich romans wkrótce się skończy. Była jego pierwszą kobietą i on też był dla niej kimś wyjąt kowym. W pierwszej chwili, kiedy zabrała go do swego po koju, wydało jej się, że on nie wie, co dalej robić. Potem okazało się, że wiedział aż za dobrze. Co więcej, był jednym z najdelikatniejszych i najczulszych kochanków, jakich zda rzyło jej się mieć. Żal byłoby go utracić. Z pobłażliwym uśmiechem obserwowała amory Freda z innymi kobietami i z zadowoleniem witała go, gdy znudzony do niej wracał. - Niepokoisz się o Kirsteen Moore - powiedziała, sama nie wiedząc czemu. - Nie masz powodu, nie jest już dziec kiem, chociaż nazywasz ją Kirstie. - Jeśli chodzi o doświadczenie, jest jak dziecko odparł z powagą niezwykłą u Freda Waringa, jakiego znała. - Dziecko! - Gruba Lil wybuchnęła śmiechem. - W jej wieku, Bóg mi świadkiem, już od lat byłam w obiegu. - I chciałabyś dla niej tego samego? - spytał. Gruba Lil poczuła się, jakby nie była Grubą Lil. Miała ochotę rzewnie zapłakać. Dostrzegł to, więc odstawił pustą
filiżankę i rozwarł ramiona. Podeszła do niego i usiadła mu na kolanach. Delikatnie wyjął ozdoby z jej włosów i rozpu ścił je. - Tak lepiej. Fredowi tak się podoba. Przyciągnął Lil do siebie i bez żadnych erotycznych pod tekstów zamknął w objęciach jak kogoś wyjątkowego. - Zostaniesz? - spytała z nadzieją. Zaniósł ją więc do łóżka, jakby byli starym małżeństwem. Gruba Lil zastanawiała się, co by się z nią stało, gdyby spra wy w przeszłości potoczyły się trochę inaczej. Pewnie byłabym już zgorzkniałą kobietą, zniszczoną po rodami i robotą nad siły, uznała. Więc teraz, zanim zasnę, bę dę się cieszyć tym, co mam, nawet jeżeli nie potrwa to długo. Rankiem znów powitał ją beztroski Fred, niepodobny do mężczyzny z poprzedniego wieczora i nocy. Pierwszy raz od kiedy zaczął bywać u Grubej Lil, miał sen o biegnącym ty grysie. Obudził się zapłakany i tuląc się do Lil, wyjaśniał, że zgubił coś, czego nie może znaleźć. Nie potrafił jej jednak powiedzieć, co zgubił, i znowu zapadł w głęboki sen. Dlatego nie mogła pojąć jego porannej beztroski, a kiedy spytała go o tygrysa - już o nim nie pamiętał. Po wieczorze spędzonym z Kirstie na tańcach Jack Tate zaczął jeszcze bardziej zabiegać o jej względy. Nie zrażało go wcale, że odrzucała jego awanse, przeciwnie, wydawała mu się przez to jeszcze bardziej atrakcyjna. Ginger zacierał ręce z uciechy. Ostrzegał przecież Jacka, że Kirstie nie nale ży do łatwych zdobyczy. Na pokpiwania Gingera Jack odpowiadał, że z dobrej dziew czyny będzie pracowita i wierna żona. Pogląd ten podzielali in ni zalotnicy. Zdawali sobie sprawę, że wiele kobiet na złotonoś-
nych terenach korzystało z wolności na równi z mężczyzna mi. Dziewczęta piękne i pracowite, a zarazem cnotliwe na leżały do rzadkości. Jednak po pewnym czasie wszyscy doszli do wniosku, że Kirstie jest z natury oziębła i niezdolna do miłości, gdyż na tychmiast odrzucała każdą próbę zbliżenia, wykraczającą po za niewinny pocałunek. Dan'l, który przychylał się do tej opi nii, przypadkowo miał się przekonać, że Kirstie jest zdolna do uczuć, i to gorących. Po prostu nie miała ich ani dla niego, ani jemu podobnych. Wyszło to na jaw w związku z Walkerem, który został zmuszony do oddania Fredowi pierścienia, i płonął żądzą zemsty. Czekał z wykonaniem jakiegoś ruchu przeciwko Fre dowi na swoich kumpli, którzy mieli przyjechać za nim do Ballarat. Dobrze wiedział, że Hyde cieszył się posłuchem wśród miejscowych mężczyzn i że weźmie Freda w obronę. Postanowił więc dopaść Freda, kiedy w pobliżu nie będzie nikogo, kto mógłby mu pomóc. Hyde ostrzegał Freda, że Walker może szukać zemsty. Prostoduszny Fred jednak wkrótce o całym zdarzeniu zapo mniał, choć cenił sobie odzyskany pierścień. Czasem od pa trzenia na niego czuł się lepiej, kiedy indziej robiło mu się smutno. Wywnioskował, że inni też miewają sprzeczne uczu cia, tylko o nich nie mówią. Nadal nie zauważał, jak bardzo różni się od swych towarzyszy. Pewnego wieczoru grał u Hyde'a przeciwko tłumowi Jan kesów. Przywieźli ze sobą pokerzystę, który chodził w glorii niezwyciężonego. Twierdzili, że wygra on z każdym, nie wy łączając Freda. Gra przyciągnęła tłum, który siedział zafascynowany, kie-
dy Fred z pewnym siebie uśmiechem odgrywał od Jankesa kartę za kartę, stawkę za stawkę. Żaden z nich nie wygrywał ani nie przegrywał. Jeden nie ustępował drugiemu. Potężnej postury, rudowłosy przybysz był szalony i zu chwały. Pysznił się swoją gęstą, długą rudozłotą brodą. Geordiemu p byli wikingowie, więc Geordie im to wyjaśnił. Fred, podwajał stawki, sprawiając wrażenie lekkoducha. Wielki Rudy, tak jak wielu innych przed nim, w końcu się zorientował, jaką przewagę daje naiwny wygląd, gdy gra się tak chytrze jak Fred. W końcu zgodzili się na remis. Wypili razem. Fred pozwolił sobie na to po raz pierwszy, od kiedy Geordie od prawił swoje czary. Polubił przybysza, który nie ustąpił mu pola. Wypadało więc uczcić ten fakt choćby jednym kie lichem. - Wracaj ze mną do Stanów - grzmiał dobrodusznie po stawny rudzielec. - Razem zdobędziemy świat i zbijemy for tunę. Ostatni opuścili lokal Hyde'a, obaj w kiepskiej kondycji. Ramię w ramię, radośnie rozśpiewani, chwiejnym kro kiem - przybysz ze Stanów uczył Freda dixie - szli po Re gent Street, jak nazwano alejkę, przy której rezydowali Hyde, Gruba Lil i Fentiman. Na koniec pożegnali się wylewnie, za powiadając, iż w najbliższej przyszłości ponownie spotkają się przy zielonym stoliku. - Nie znoszę gier, w których nikt nie wygrywa, więc na stępnym razem zdobędę twój skalp, Fredzie - powiedział przybysz przyjaznym tonem i Fred nie poczuł się obrażony. Pomachał na pożegnanie i ruszył do chaty Moore'ów.
Napastnicy czekali na niego w miejscu, gdzie kończyło się skupisko namiotów. Zauważył nadchodzących i instynktownie wyczuł ich wrogie zamiary. Wzywając pomocy, ruszył biegiem w stronę Regent Street. Walker, szybszy od pozostałych, dopadł go i wymierzył pierwszy cios. Reszta, zaszedłszy go z tyłu, szy kowała się, by dokończyć dzieła. Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności urato wała go grupa mężczyzn, którzy właśnie wyszli od Grubej Lil, kierując się do swoich chat. Był wśród nich Dan'l. Pod jego przywództwem szybko rozprawili się z Walkerem i jego ludźmi, którzy rzucili się do ucieczki, gdy tylko zorientowali się, że mają do czynienia z zawodnikami Fentimana. Dan'l podniósł poszkodowanego z ziemi. Dopiero wtedy zorientował się, że to Fred, co więcej, pijany Fred z podbi tym i opuchniętym okiem. Tymczasem sam Fred nie wiedział, gdzie się znajduje, w jego głowie wirowały ogniste kręgi. Nie rozpoznał Dan'la ani nikogo spośród trenujących z nim u Fentimana. - Zabierzmy go do domu - zarządził Dan'l. Okazało się, że Geordie, nie doczekawszy się powrotu Freda, wybrał się na poszukiwanie. Trochę się niepokoił, gdyż Fred zapowiedział, że nie zabawi dłużej u Hyde'a. Towarzysze Dan'la, odprowadzając Freda, narobili hała su, który poderwał na nogi nie tylko rodzinę Moore'ów, ale również przywabił Jacka i Gingera Tate'ów, którzy przyszli zobaczyć, co się dzieje. - Połóżcie go do łóżka - ponaglał Geordie lekko prze straszony, gdyż Fred wciąż nikogo nie poznawał i dopytywał się, kim jest.
W tym momencie Kirstie ujrzała Freda lejącego się przez ręce Geordiego i Dan'la. - Mój Boże, Fred, co ci się stało?! - krzyknęła przera żona. Na jej pobladłej twarzy pojawiła się rozpacz. Fred wpa trywał się w nią, szeptał coś niezrozumiale, nazywał dziw nym imieniem, najwyraźniej biorąc za kogoś innego. - Coś mu zrobił? - rzuciła się na Dan'la przekonana, że Fred z jakiegoś powodu boksował się u Fentimana i doznał ciężkiej kontuzji. Dan'l i Jack spojrzeli na nią. Zrozumieli natychmiast, dla czego Kirstie odrzucała ich zaloty. Wydał się sekret, który tak starannie ukrywała. W tym momencie nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Była tak wstrząśnięta, że Geordie musiał się nią zająć, zostawiając Freda pod opieką Sama i Dan'la. - Nie martw się - uspokajał ją. - Fred nie jest ciężko ran ny. Napadł go Walker ze swoją bandą, ale na szczęście Dan'l z przyjaciółmi znaleźli się w pobliżu i wybawili go z opresji. Teraz jest oszołomiony i nie bardzo wie, gdzie się znajduje ani co się dzieje. Rano będzie lepiej. - Nie poznaje mnie. Nazywa mnie jakoś dziwnie - łkała Kirstie. - Prawdopodobnie przypominasz mu kogoś, kogo kiedyś znał - wyjaśnił Geordie. Zastanawiał się, czy Fred obudzi się jako inny człowiek i czy to coś zmieni w jego dotychczaso wym życiu. Namówił Kirstie, by dla uspokojenia nerwów wypiła kie liszek alkoholu. Odprowadził ją do chaty, a gdy wrócił, prze konał się, że Fred już spokojnie śpi. Nie umiał powiedzieć, czy to dobrze, czy źle.
A więc to tak, skonstatował smętnie Dan'l. Nie jest ozięb ła. Po prostu pragnie faceta, który widzi w niej tylko dziecko. Jack Tate myślał podobnie. Każdy z nich zastanawiał się, czy dalsze zaloty mają sens. Obaj widząc, jak bardzo Kirstie przejęła się wypadkiem Freda, uznali, że warto walczyć o ko bietę nie tylko ładną i uczciwą, ale i oddaną.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Fred obudził się następnego ranka nadal oszołomiony, ale świadomy, gdzie się znajduje. Bez trudu rozpoznał Geordie¬ go, częściowo pamiętał również, co mu się przytrafiło. Miał podbite oko i opuchniętą twarz, lecz na szczęście nie doznał żadnych poważnych obrażeń. Potrafił przypomnieć sobie początek bijatyki i razy odnie sione w starciu z Walkerem. Nie pamiętał natomiast, jak Dan'l z innymi przyszli mu w sukurs i jakim sposobem zna lazł się w namiocie. Nie miał pojęcia o tym, jak Kirstie za reagowała na jego widok. - Powinieneś uważać na siebie - napominała, przynosząc mu śniadanie następnego ranka. - Niepotrzebnie pokłóciłeś się z tym Jankesem. Jack już wcześniej mi o nim wspominał, twierdząc, że to podejrzany typ. Byłeś kompletnie zamroczo ny i słaniałeś się na nogach, gdy Dan'l przytaszczył cię do domu. Powinieneś bardziej uważać! - dodała karcącym to nem, którym chciała pokryć niepokój. Obiecała sobie, że się nie rozpłacze przy Fredzie. - Bardzo przepraszam, Kirstie. - W głosie Freda brzmia ła pokora. - Ned ostrzegał mnie przed Walkerem i jego kom panami, ale sądziłem, że minęło wystarczająco dużo czasu, bym czuł się bezpieczny.
- Fred Waring bezpieczny! Nigdy nie będziesz bezpiecz ny. Żyjesz tylko chwilą. W tym tkwi twój problem. Potrze bujesz niańki, ale nawet ona niewiele by pomogła. Fred nie chciał niepotrzebnie denerwować Kirstie, ale choć starał się jak mógł, stale pakował się w kłopoty. Zauwa żył przy tym, że jest bardziej wyrozumiała wobec innych mężczyzn, tworzących tak zwaną grupę Moore'a - łatwiej wybacza im ich wybryki. Na przykład kiedyś Bart przyszedł nad ranem pijany w sztok i zbudził wszystkich dookoła, usi łując wgramolić się do namiotu starej pani Horsforth. Nastę pnego dnia Kirstie ograniczyła się do komentarza: „Chłopcy zawsze pozostaną chłopcami". - Jestem za duży na niańkę, Kirstie. Przyrzekam, że się poprawię - obiecał. - Obiecanki cacanki - odcięła się, nalewając herbatę do cynowego kubka. - Jedyne, w czym jesteś dobry, to jedzenie. - I gra w karty - dodał z dumą. - Nawet rudzielec ze Stanów stwierdził, że moglibyśmy zbić fortunę, grając we dwójkę. Byłoby to nawet łatwiejsze niż kopanie w poszuki waniu złota. - Skoro tak, idź sobie! Niech cię wezmą Jankesi. Mało mnie to obchodzi - odparła Kirstie. W głębi duszy nie wierzyła, że Fred mógłby odejść. Wie działa, że nie czuje się na siłach prowadzić samodzielnego życia, chociaż w niczym nie przypominał obdartego i brudnego pija ka, którego Sam wybawił z aresztu. Ponadto nie ukrywał, że polubił rodzinę Moore'ów i ich przyjaciół. Kirstie z zadowoleniem przyjęła wiadomość, że Fred i Gruba Lil nie są już kochankami. Jakkolwiek, dodał Geor-
die, pozostali przyjaciółmi. Mogło to oznaczać, że Fred wre szcie się ustatkuje. Rzeczywiście, przez jakiś czas wydawało się, że interesuje go tylko praca i gra w karty. I właśnie kiedy Kirstie zaczęła mieć nadzieję, że burzliwy okres w życiu Freda dobiegł końca, pojawiły się plakaty zapowiadające wizytę Rosiny Campbell. Z daleka widoczny, czerwono-czarny napis zapraszał na „Wieczór z Rosiną". Kirstie nie przeczuwała, jakim zagrożeniem dla jej szczęścia miała stać się Rosina. Tak jak wszystkich i ją zaintrygowała wiadomość, że ta światowej sławy piękność przyjeżdża tutaj na daleką pro wincję. Rosina wraz z towarzyszącymi jej aktorami i pomoc nikami zajechała do Ballarat w wielkim stylu: dwóm po wozom towarzyszyły dwa wozy, mieszczące dekoracje i osobiste rzeczy sławnej aktorki. Zachowywała się niczym królowa, kiedy wjechała na Regent Street, pozdrawiając witający ją tłum gestami i uśmiechami. Gdy powóz za trzymał się przed namiotem, w którym zazwyczaj urządza no występy, ukazała się zebranym w całej okazałości. By ła ubrana w srebrno-niebiesko-szary kostium z mocno rozkloszowaną spódnicą, na głowie miała kapelusz, dobrany kolorystycznie do stroju, w jednej ręce trzymała parasolkę, w drugiej małą mufkę, którą zdobiły sztuczne niezapominaj ki. Już sam sposób, w jaki posługuje się parasolką i mufką, jest niezłym przedstawieniem, uznała z przekąsem Kirstie, która wraz z innymi pospieszyła obejrzeć przyjazd sławnej piękności. - A więc tak ona wygląda - mruknęła pod nosem, po czym wróciła do swoich obowiązków.
Zapowiedziany występ Rosiny wywołał wielkie podnie cenie. Każdy mężczyzna w Ballarat rozważał swoje szanse u tej sławnej piękności. - Mówią, że oszczędza się dla śmietanki w Melbourne - zauważył Ned Hyde, siedząc w głównej sali i przyglądając się grze toczącej się przy stolikach. - Wczoraj nie udało mi się zajść z nią zbyt daleko. Zjedliśmy razem kolację i na tym się skończyło. Popatrzył z ukosa na Freda, który całą uwagę skupił na trzymanych w ręku kartach, zachowując przy tym chara kterystyczną dla siebie pozę. Rozparł się wygodnie na krze śle, szary filcowy kapelusz zsunął na tył głowy. - Gotów jestem się założyć, że nawet nasz Fred nie zdo łałby się do niej dobrać. Stawiam, co zechcesz - dodał, pod nosząc głos, bo Fred zdawał się go nie słyszeć. Na dźwięk swojego imienia Fred odwrócił się i pokręcił głową. - Nigdy się nie zakładam o kobiety, to psuje zabawę. - Nie przesadzaj - nalegał Hyde. - Założę się, o co chcesz, że nie wpuści cię do łóżka. Fred odłożył karty. Zmienił się na twarzy. Ten pogodny, lekkomyślny Fred nagle wydał się groźny. - Hyde, słyszałeś, co powiedziałem. Nie każ mi tego po wtarzać. Flirtowanie z kobietami to jedna rzecz, a zakładanie się o nie to druga. Nie przeciągaj struny. - Ostatnie zdanie zabrzmiało jak poważne ostrzeżenie. Hyde wzruszył ramionami. Musiał dbać o klientów, a Fred przyciągał ich jak lep muchy. - Niech będzie, jak chcesz. - Lubię, kiedy jest tak, jak chcę - powiedział z prostotą.
- A swoją drogą, nie widziałem jej jeszcze. Czy jest napra wdę tego warta? - Jest piękna. Potrafi też tańczyć i śpiewać - powie dział Hyde i zaśmiał się sam do siebie. Nie wątpił, że za intrygował Freda na tyle, by mu zaczęło zależeć na poznaniu aktorki. Nie był daleki od prawdy. Następnego wieczoru, powie dziawszy Kirstie, że idzie do Hyde'a, Fred udał się do na miotu, gdzie odbywały się występy. W środku kłębił się tłum. Cała okolica żyła przyjazdem sławnej z urody Rosiny. Każdego wieczoru jej występy od bywały się przy pełnej sali. Nawet lokalna gazeta zamieściła o niej wzmiankę, zgryźliwie sugerując, że jej rozgłos jest większy niż talent. Opowiadano sobie, że Rosina wtargnęła do redakcji z pi stoletem w ręku, przestraszyła wydawcę, wymachując nie składnie bronią i zażądała przeprosin w następnym wydaniu. Usatysfakcjonowana obietnicą sprostowania, opuściła reda kcję i stanęła wobec tłumu, który dodawał jej otuchy, krzy cząc: „Bierz go, dziewczyno!". Rosina śpiewała i tańczyła solo, do tego występowała w jednoaktówce napisanej specjalnie z myślą o niewybrednym guście poszukiwaczy złota. Fred z entuzjazmem przyłączył się do owacyjnego po witania, zgotowanego przez tak licznie zgromadzoną pu bliczność. Mężczyźni wykrzykiwali jeden przez drugiego, jeszcze zanim Rosina ukazała się na scenie. Nie kazała im długo czekać. Fred słyszał, że pierwszego wieczoru tuż za nią przewróciły się malowane dekoracje. Nie co fnęła się i nie zaniepokoiła, ale uchyliwszy wielki wa-
chlarz, zażartowała, że dekoracje nie wytrzymują siły powi tania. - Kochanie, pokaż nogi - ryknął sąsiad Freda, mocno już podchmielony. Fred z trudem się pohamował, by natychmiast nie ukarać gruboskórnego prostaka obrażającego piękną da mę na scenie. Rosina nie potrzebowała pomocy widowni. Miała duże doświadczenie, z każdej sytuacji potrafiła wyjść obronną rę ką. Dumnie uniosła głowę i powiedziała: - Za to musisz zapłacić więcej niż za bilet. Poszukiwacze złota ją uwielbiali. Rzucali kwiaty i mone ty na scenę, kiedy z temperamentem tańczyła i śpiewała. Ich pełne aprobaty okrzyki zagłuszały muzykę. Warto by się z nią zabawić, pomyślał Fred, gdyby tylko zechciała spojrzeć łaskawym okiem na takiego jak on bieda ka, co, zdaniem Neda Hyde'a, było mało prawdopodobne. Miał lekkie poczucie winy, kiedy przekupił rekwizytora, z którym czasami trenował u Fentimana, by wejść do garde roby artystki. Rekwizytor, podobnie jak Hyde, był ciekaw, czy Fredowi uda się zdobyć Rosinę. Co prawda, Fred przy rzekł Kirstie, że będzie grzecznym chłopcem i przestanie uganiać się za kobietami, ale wierzył, że Kirstie mu wybaczy, gdy tylko się przekona, jak piękna jest Rosina. Garderoba okazała się mała. W jednej jej części, za zasło ną, wisiały stroje; w drugiej stała toaletka z krzesłem oraz kanapka. Fred ukrył się za zasłoną, pomiędzy pachnącymi perfumami ubiorami i czekał cierpliwie. Sądził, że Rosina będzie zmęczona po długim wieczorze, więc nie zdziwiło go, gdy zaraz po przyjściu opadła bezwładnie na krzesło, studiu jąc swoją twarz w lustrze toaletki.
Dał jej odprężyć się przez chwilę, nim wystawił głowę zza zasłony. - A ku-ku! - zawołał, po czym wysunął się na środek po koju. Usłyszawszy jego głos, Rosina podskoczyła z cichym okrzykiem. W pierwszym odruchu chciała wezwać pomoc, by wyrzucić natręta. Gdy jednak spojrzała mu prosto w twarz, przypomniała sobie nieprzyjemne spotkanie w hotelu „Criterion" w Melbourne... Jej przyjazd wywołał w mieście poruszenie. Tylko najbo gatsi przedsiębiorcy w Melbourne znali jej niezwykle roman tyczną historię. Była córką szkockiego awanturnika z dobrej rodziny i poślubiła oficera armii, mając zaledwie siedemna ście lat. Porzuciła go dla przystojnego przyjaciela, który jed nak wkrótce ją opuścił, i została sama w Paryżu, gdzie zro biła karierę jako kurtyzana. Mając dwadzieścia parę lat, została kochanką króla. W ro ku 1848 rewolucja, przetaczając się przez Europę, zmiotła za równo króla, jak i jej wygodną, uprzywilejowaną egzysten cję. Miała dużo szczęścia, że uszła z życiem. Umiała śpiewać i tańczyć. Posługując się swoją romanty czną historią jak wizytówką, wędrowała przez świat, zarabia jąc jakoś na życie. W końcu przyjechała do Australii z boga tym Jankesem, który porzucił ją w Melbourne. Szukała nowego zamożnego patrona. Wskazano jej Tho masa Dilhorne'a. Był nie tylko bogaty, ale i niezwykle przy stojny. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zatrzymał się w „Criterionie" i Rosina postanowiła go zdobyć. Korzystała z każdej okazji, by znaleźć się w pobliżu i zaintrygować go so bą, ale wyglądało na to, że jest jedynym mężczyzną w hotelu,
a nawet w całym Melbourne, który pozostaje nieczuły na jej wdzięki. Pewnego ranka upuściła przed nim chusteczkę w hotelo wym holu. Ten najstarszy chwyt z almanachu sztuk uwodzi cielskich nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Podniósł chustkę i oddał. - To chyba pani. Trudno o coś bardziej zdawkowego, pomyślała, a głośno powiedziała: - Dziękuję panu, żal byłoby ją zgubić. Piękny dzień ma my dzisiaj, prawda? Jego spojrzenie przypominało lodowiec. - Tak zwykle jest o tej porze roku, madame - odparł krótko. Było oczywiste, że nie ma ochoty na zawieranie bliższej znajomości. Rosina, nie przyzwyczajona do lekceważenia jej wdzię ków, zwłaszcza przez tak przystojnego i bogatego dżentel mena, podwoiła wysiłki, by chwycić go w swoje sidła. - Jest pan zabawny, panie Dilhorne! - Co pani przez to rozumie? - W jego głosie brzmiało nie ukrywane zdziwienie. - Właśnie to - kokietowała. - Pasuje do pana. Wię kszość mężczyzn jest zbyt ugrzeczniona, zbytnio się przypochlebia. - Zgadzam się. Nikt nie może mi przypisać żadnej z tych cech. - Jego głos i cała postawa wprost odpychały. - Po chlebstwo jest mi obce, madame, więc proszę się nie wysilać - dodał. Kłaniając się sztywno, wręczył jej chusteczkę, dając do zrozumienia, że ich rozmowa się skończyła, i zrobił ruch,
jakby miał odejść. Rosina, rozdrażniona jego pogardliwym tonem, nierozsądnie parła dalej, by go zdobyć. - Mnie również, zapewniam pana. Wyraźnie zniecierpliwiony, chciał się od niej jak najszyb ciej uwolnić. - Zaskakuje mnie pani. Sądziłem, że jest to dla pani chleb z masłem - rzucił grubiańsko, unosząc czarne brwi. W pierwszym momencie Rosina nieomal nie dostrzegła zniewagi. Kiedy sens słów mężczyzny dotarł do niej, jej twarz pokryła się purpurą. - Pozwoli pan sobie powiedzieć, sir, że nie jest pan dżen telmenem. - W takim razie pasujemy do siebie, bo pani z pewno ścią nie jest damą - powiedział to, o czym się głośno nie mówiło. Nie wiedziała, że natychmiast pożałował tych słów, a okropny nastrój, który nie opuszczał go od sceny z ojcem, jeszcze się pogłębił. Rumieniec gniewu znikł z twarzy Rosiny. Pamiętała, kim jest i kim była. W związku z czym ceniła sobie dy skrecję. - Pan obraża siebie, nie mnie. - Uniosła dumnie głowę, po czym dodała: - Życzę panu, by nie doczekał pan chwili, w której pożałuje pan swojej prostackiej odzywki. Panem również, jak każdym, kierują namiętności i pragnienia, i pan też może kiedyś potrzebować przebaczenia. - Bardzo w to wątpię, madame. Nie zamierzam uczestni czyć w nieprzyzwoitych swawolach - powiedział, odwraca jąc się energicznie. ...A teraz, po miesiącach, zjawia się w jej garderobie,
śmiejąc się i zachowując tak, jakby się nigdy przedtem nie spotkali. - To pan! - wykrzyknęła. - Nigdy bym nie pomyślała, że się pan tutaj znajdzie, w dodatku tak ubrany! Musiała przyznać, że wygląd Thomasa Dilhorne'a, jego wytworna powierzchowność i władczy sposób bycia, jakby był właścicielem całego Melbourne, w swoim czasie wywar ły na niej duże wrażenie. Fred poczuł się zakłopotany i dotknięty tą zagadkową od powiedzią na jego zaproszenie do zabawy. Popatrzył na swo je najlepsze spodnie i wypucowane buty. Kirstie wyprała mu koszulę i niebieską kamizelkę, zaś biała jedwabna apaszka aż lśniła. Rzadko bywał tak wystrojony. - Czy coś jest nie tak z ubiorem biednego Freda? - zapy tał z wielką godnością. - Przyszedłem tu, bo pomyślałem, że może chcesz się zabawić. - Zabawić! - Jej spojrzenie przepełniła uraza. - Sądzi łam, że pan nigdy nieprzyzwoicie nie swawoli! - Nieprzyzwoicie swawolić? - nie skrywał zdziwienia Fred. O co, do diabła, chodzi? - Nie, po prostu myślałem, że zechcesz się trochę odprężyć po ciężkiej pracy. Potrafię roz weselać piękne damy. Rosina przyjrzała mu się uważnie. Uznała, że był tym samym mężczyzną, który w tak prostacki sposób potraktował ją w Melbourne. Jego nieprzystępna wówczas twarz teraz promieniała radosnym zadowoleniem, wspaniałe ciało, które podziwiała jeszcze w Melbourne, rysowało się pod grotesko wym ubraniem, a pragnienie, by sprawić jej przyjemność, wydawało się tak szczere, że poczuła się zagubiona. Teraz nazywał siebie Fredem. Czyżby pomyłka? Jednak
doświadczenie podpowiadało jej, że się nie myliła. Co to za maskarada? - Co pan tu robi? - zapytała krótko, pamiętając o jego bogactwie i pozycji. - Cóż, przyszedłem cię zobaczyć. Geordie mówił, że je steś tego warta, i miał rację. Rosina zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, ujrzała w je go niebieskich oczach ciepło i życzliwość. - Co pan robi na terenach złotonośnych? Skąd się pan wziął w Ballarat? - A, o to chodzi. Jestem członkiem zespołu Sama. Pra cuję dla niego i Kirstie. Dorabiam trochę hazardem. Je stem w tym niezły. Czemu tracimy czas, zamiast się za bawić? - Jeżeli chce pan kontynuować tę maskaradę... - zaczęła. - Maskaradę? - Fred znowu poczuł się dotknięty. - To moje najlepsze ubranie. Wiedz, że włożyłem je specjalnie dla ciebie. Rosina obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Był ze wszech miar godny pożądania. Postawny, muskularny, o uj mującej twarzy, okraszonej życzliwym uśmiechem. Rzeczy wiście, bardzo się różnił od sztywnego, odpychającego Tho masa Dilhorne'a, którego spotkała w Melbourne! Ona zaś była znudzona. Nieprzyzwoite swawole z tym wspaniałym zwierzęciem mogłyby być, jak on to określił, za bawą. Zasługiwała na chwilę odprężenia po trudach scenicz nego życia. Rozległo się pukanie do drzwi. - Odpoczywam! - zawołała. - Idź sobie. Zadzwonię, gdy cię będę potrzebować.
- Widzę, że zmieniłeś zdanie tak jak ubranie - zwróciła się do Freda. - Zmieniłem zdanie? - zdziwił się Fred, ale się nie obra ził. Razem przysiedli na kanapce. - Nie zmieniłem zdania od chwili, gdy cię pierwszy raz ujrzałem. To stwierdzenie zawierało więcej prawdy, niż Fred Wa ring mógł sądzić.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Oczywiście rekwizytor się wygadał. Kąsek był zbyt sma kowity, by go zatrzymać dla siebie. Wkrótce potem wszyscy wiedzieli, że niedostępna Rosina stała się najnowszą zdoby czą Freda. Po pierwszej nocy żadne z nich nie robiło z tego tajemni cy. Rosinie odpowiadało to, że publiczność widzi w niej księżniczkę, która bierze sobie biednego poszukiwacza złota za kochanka. Fred nie obnosił się ze swym podbojem, ale kręcił się po teatrze. Był tak z siebie zadowolony, że nawet Kirstie nie mogła mu popsuć humoru. - Mówiłeś, że się zmienisz, Fredzie Waringu, że się ustat kujesz. - Tak, ale wtedy nie znałem Rosie - wyjaśni z wielką god nością. Nie nazywał jej nigdy Rosina. Rosie była jego dziew czyną, jego wybranką, a nie sławną artystką i kurtyzaną. Ned Hyde próbował sobie dworować z Freda, kiedy ten zaszedł do niego pograć. - Daj spokój, Ned, albo pójdę grać gdzie indziej - zmi tygował go Fred. - To, co robimy z Rosie, to nasza sprawa. Hyde roześmiał się. - Czasami Fred tak się stawia - powiedział później do Geordiego - że myślałbyś, iż jest przyzwyczajony do rozka zywania.
Geordie spojrzał na niego z zainteresowaniem. - Zauważyłeś może, że namiętności Freda nie trwają dłu go? Najpierw rzucił picie, teraz jest bliski zerwania z ko bietami. Moim zdaniem, wkrótce da sobie z tym wszystkim spokój. - Geordie, żartujesz chyba - zdumiał się Hyde. - Klnę się, że on i Rosina Campbell są ze sobą, od kiedy mu tylko o niej wspomniałem. Dobrze, że nie przyjął zakładu. - Wiem - skinął głową Geordie i nie powiedział nic więcej. Rosina wkrótce przestała się przejmować nadzwyczajnym podobieństwem Freda do Thomasa Dilhorne'a. - Nie rozumiem, dlaczego nazywasz mnie Thomasem, kiedy się kochamy - zwrócił się do niej Fred drugiej nocy, którą spędzali razem. - Jest mi trochę przykro. Mam na imię Fred. Postaraj się zapamiętać, Rosie. To ją ubawiło. Najwidoczniej Thomas Dilhorne okazał się dla niej bardziej pociągający, niż sądziła, a jego brutalna od mowa bardziej ją zapiekła, niż się jej zdawało. Zabawiając się bezkarnie z Fredem, mogła mu się w ten sposób zrewan żować. Już to, samo w sobie, było przyjemnością. Zaciekawiona nim i jego obecnym życiem, o którym jej opowiadał, ubrała się elegancko i poszła zaszczycić swoją osobą Moore'ów. Dzień był słoneczny, paradowała więc z uniesioną para solką, ściągając na siebie pełne uwielbienia spojrzenia, które ją bawiły i wzruszały; niewybredne komentarze puszczała mimo uszu. Nic nie mogło zakłócić jej równowagi ducha. W twardej szkole życia nauczyła się trzymać fason. Prezento wała światu swój słodki wizerunek, ale potrafiła odpłacić pięknym za nadobne.
Ballarat ją urzekło. Przedstawienie odniosło sukces i ży cie przez moment było piękne. Fred, dobry i kochający, miał w sobie delikatność. Nie pasowała ona do prostego poszuki wacza złota, za którego się podawał. Stąd ta wizyta.
Gdy nadchodziła, zespół Moore'a pracował. Tylko Geordie Farq lazny motyl", jak nazywał Rosinę, przyleciał, by zobaczyć Freda w jego codzienności. Zastanawiał się, co ją do tego skłoniło. - Pani Campbell! - Pospieszył w stronę Rosiny, kiedy już nie miał wątpliwości, że kieruje się na ich działkę. Rosina zwróciła ku niemu swoje piękne oczy. Od razu za uważyła, że wyróżniał się wyglądem wśród reszty. Mówił też z innym akcentem, odmiennie przeciągał samogłoski. Rosi¬ nie wydało się, że już go wcześniej spotkała, podobnie jak Freda. Tyle że spotkanie miało raczej przelotny charakter. Geordie wyciągnął dla niej skrzynkę do siedzenia. Przy jęła ją z wdzięcznością. - Prowizorka, lepsza jednak niż nic - powiedział. - Myślę, że spotkaliśmy się już kiedyś, panie... . - Wiele lat temu - potwierdził niezbyt zręcznie, ale zgod nie z prawdą. - W londyńskim salonie. Oboje byliśmy bar dzo młodzi. - Taktownie zatuszował swoje faux pas. - Była pani z mężem. Geordie Farquhar do usług, pani Campbell. Nazwisko nic jej nie mówiło. Miała pamięć do twarzy, tego wymagał jej zawód. Rosina rozglądała się wśród kopaczy. Fred jej nie zauwa żył. Stał w jednym z wykopów, rozebrany do pasa. Teraz nie miała wątpliwości, że mówił prawdę. Z całą pewnością był poszukiwaczem złota.
Nadal obserwowała zajętych pracą mężczyzn, nieświado mych jej obecności. Sam badał uważnie bryły kwarcu i gliny. - Kirstie! - krzyknął nagle. Kirstie wybiegła z chaty, gdzie piekła chleb, i natknęła się na Rosinę, która zmierzyła ją bacznym taksującym spojrze niem. Kirstie rozpoznała w niej natychmiast słynną piękność. Była jeszcze bardziej elegancka niż wtedy, gdy Kirstie wraz z innymi pobiegła przyjrzeć się jej triumfalnemu wjazdowi do Ballarat. Miała na sobie jedwabną sukienkę i mały czepek z liliowymi wstążkami, ozdobiony fiołkami, które podkreśla ły jeszcze tonację całego stroju. Jej leciutka parasolka miała rączkę ze srebra i kości słoniowej, a drogie skórzane buty by ły również fioletowe. Jednak twarz Rosiny, widziana z bli ska, jakkolwiek zachwycającej urody, zdradzała upływ czasu. Przecież ona jest stara, pomyślała Kirstie. Nikt o tym nie wspomniał. Jedno jest pewne - dawno już obchodziła swoje czterdzieste urodziny. Czuła, że Rosina patrzy na nią, a jej spojrzenie dalekie jest od przychylności. Jak Fred mógł stra cić głowę dla kogoś takiego? Zmroziła ją myśl o kochającym się z Rosiną Fredzie. Rosina w lot pojęła, że dziewczyna jest jej niechętna, i to ją ubawiło. Jednak poczuła też żal. Mimo mało zachęcające go ubioru, wykrzywionych butów, zaczesanych gładko do ty łu blond włosów i zaciśniętych ze złości, choć ładnych ust, Rosina spostrzegła coś, co sama utraciła i czego już nigdy nie odzyska - urzekającą świeżością młodość. Smarkula była delikatną pięknością. Odpowiednio ubrana
robiłaby na pewno wrażenie, młoda i niewinna. Z pewnością jeszcze nietknięta. Lecz z drugiej strony, ona miała coś, czego smarkata nie miała - Freda, który smarkuli, sądząc po jej niechęci, bardzo się podobał. Fred właśnie spostrzegł Rosinę. Uśmiechając się radośnie, wyskoczył z dołu, chwycił porzuconą koszulę i, wkładając ją, pozbawiał Rosinę widoku prężnego ciała, które tak często sprawiało jej rozkosz. - Rosie! - krzyknął, nie bacząc na spojrzenia innych, którzy odwracali się, by zobaczyć ich razem. Pochylił się nad jej dłonią i przywołując wyćwiczone ongiś dobre maniery, ucałował ją czule. Nie spostrzegł udręczonego wzroku Kirstie. - Rosie! Co tu robisz? Odłożyła parasolkę. - Przyszłam zobaczyć, jak ci idzie, Fred. Nie chciałam wierzyć, że tutaj pracujesz, ale teraz przekonałam się na włas ne oczy. Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia. - Jesteś taki silny, Fred - westchnęła. O, tak, niech smarkula wie, że Fred należy do Rosiny. De monstrowanie władzy nad mężczyznami sprawiało jej za wsze przyjemność. Tym większą teraz, bo mimo upływu cza su posiadała moc, o której ta wiejska piękność mogła jedynie marzyć. Nie uszło jej uwagi zmieszanie Kirstie obserwującej ich przywitanie. Choć siedziała tylko na skrzynce, Rosina zachowywała się tak, jakby udzielała królewskiej audiencji. Jeden za drugim, wprowadzano poddanych, by ich przedstawić. Jack i Ginger Tate'owie zdążyli dobić do Moore'ów, aby złożyć swoje uszanowanie.
Niezły teatr, pomyślał z ironią Geordie. Tylko Kirstie wycofała się i zamierzała wrócić do cha ty. Waśnie była przy drzwiach, kiedy Geordie, bystry obser wator, zwykle wobec niej miły, postanowił się z nią po droczyć. - Nie chcesz się z nią spotkać? - Co? Z tą staruszką? Po co? Nie jestem mężczyzną, żeby się ośmieszać. To stary muchołap. - To legenda. Kochanka króla. Będziesz mogła opowia dać wnukom, że ją spotkałaś. - Moim wnukom? Nie będę miała komu opowiadać. Nie chcę jej znać. Jest niesympatyczna. - Zgadzam się tobą, ale nie w tym rzecz. Niestety, Kirstie nie było dane uniknąć spotkania z Rosi¬ ną; obserwując ich i odgadując temat rozmowy, artystka podeszła do Kirstie. - A teraz, panie Farquhar, bądź łaskaw przedstawić mi tę młodą damę. To córka Sama Moore' a, dobrze zgaduję? - Jestem Kirsteen Moore. Karmię, opiekuję się wszystki mi i doglądam wszystkiego - odrzekła butnie Kirstie, nim Geordie zdążył dokonać prezentacji. A pani jest dziwką Fre da, chciała jeszcze dodać, ale twarz Rosiny, widziana z bliska zdradzała taki smutek, że Kirstie zamilkła. - Doprawdy? Jestem pewna, że robisz to wszystko bar dzo dobrze. Kirstie zesztywniała, słysząc protekcjonalną pochwałę Rosiny i już gotowa była wypalić coś, czego miałaby później żałować, lecz Geordie powstrzymał ją uściskiem ręki. - Kirstie jest naszym oparciem, pani Campbell - powie dział łagodnie i oczyma dał znak Kirstie, by zachowała spo-
kój, bo właśnie zbliżał się Fred, by wziąć Rosinę pod rękę i pokazać jej sadzawkę. - Tutaj pracują kobiety i dzieci - objaśniał, nie zauważa jąc nawet nieszczęśliwej Kirstie i kierując się w stronę wody. - Wypłukują złoto z gliny i błota. Kirstie spoglądała za nimi żałośnie. Fred zachowywał się szarmancko, Rosina okazywała czarujące zaintereso wanie. - Głupiec - rzekła zrozpaczona do Geordiego. - Czy nie widzi, kim ona jest? - Widzi, ale również widzi, kim była. I to jest to, czego chce w tej chwili. - Ale jest taka stara! - Tak, masz rację. Musisz jednak wiedzieć, że to nie ma znaczenia - tłumaczył Geordie. - Och, ale ona traktuje go jak zdobycz. - Jest jej - stwierdził Geordie dobitnie. Nie miał zamiaru sprawiać Kirstie przykrości, ale chciał jej pokazać, na czym polega życie. Czytała w jego myślach. - Ty stary diable - wybuchnęła - chcesz mnie znowu czegoś nauczyć. Mam pozwolić Fredowi na jego zabawy, czy o to ci chodzi? - Coś w tym rodzaju. Nie możesz go powstrzymać, więc czemu tego nie zaakceptujesz? Cierpienie jest częścią życia, Kirstie. Nikt nie może go uniknąć i lepiej to wiedzieć z góry. - Łatwo powiedzieć! Gotuję kolację, tymczasem on za bawia się z kobietą, która nie ma nic innego do roboty poza tym, by się podobać. Tak, widzę, na czym polega życie. Aby powstrzymać się od płaczu, weszła do chaty i ener gicznie wzięła do przyrządzania kolacji. Widziała; jak Fred
raz jeszcze, na pożegnanie, całuje Rosinę w rękę. Za to do stanie przypalone kawałki mięsa. Niech go to nauczy, że nie można mieć wszystkiego! Po wizycie Rosiny u Moore'ów Geordie zabrał Kirstie na jej występ. Bez wątpienia romans z Rosiną bardziej niepokoił dziewczynę niż inne przelotne związki Freda, choćby z Gru bą Lil, która, jak wszyscy, komentowała podbój swego byłe go kochanka. - Sprytny łobuz, zna różne sztuczki - mówiła Lil. - Co więcej, nie płaci za swoje uciechy. Freda nie było stać na Rosinę, podejrzewano więc, że kur tyzana traktuje go jako swoją osobistą ochronę na czas wy stępów w Ballarat. Fred bardzo poważnie podchodził do swej przygody z Ro siną. Reszta świata przestała go interesować, nie chciał o swojej ukochanej z nikim rozmawiać, zostawał u niej na noc i traktował nieomal jak bóstwo. - Co on w niej widzi? - zachodziła w głowę zrozpaczona Kirstie. - To przecież staruszka. Gdy ją jednak zobaczyła na scenie, pojęła tajemnicę jej powodzenia. Przez ulotną chwilę niezrównana piękność młodej Rosiny rozbłysła w świetle scenicznych świateł. Trudno się dziwić, że królowie i książęta zabiegali o jej względy. Żadna dziew czyna tutaj nie mogła się mierzyć z kimś tak wyjątkowym. Rosina miała dobry głos, tańczyła nieco gorzej, ale nie miało to znaczenia. Kirstie pojęła, że powab Rosiny leżał w jej ko biecości. Tą kobiecością odurzyła teraz Freda. Czy Fred pojedzie za Rosiną? Bo z pewnością Rosina ze chce stąd wyjechać. Kirstie nie podzieliła się z Geordiem
swoimi myślami. On również uległ czarowi Rosiny, która jaśniała na scenie. Gdy występ dobiegł końca, widzowie wstali, wiwatując jak podczas występu w Kalifornii. Na tle prymitywnie namalowanej dekoracji radosna Rosina rozsyłała całusy, kręciła piruety, wresz cie złożyła głęboki ukłon, taki sam jak przed swym królem. Nie ma znaczenia to, że pozostało jej już niewiele czasu, by używać swych wdzięków, że będzie jeszcze tylko kilku Fredów, a z pewnością już nie książąt, którym łaskawie pozwoli się ad orować. Wiedziała, że Fred czeka na nią w garderobie, utwier dzając ją w przekonaniu, że ciągle jeszcze może mieć kochanka dla przyjemności, a nie dla zysku. To, co zarobiła, starczy na jakiś czas, a potem musi ruszyć dalej, jako że całe życie jest w drodze; wolała nie myśleć o przyszłości. - Teraz już wiem - odezwała się Kirstie, kiedy wracali z Geordiem do domu. Z nim mogła zdobyć się na szczerość. - Rozumiem, skąd wokół niej tyle szumu. - Tak - przytaknął Geordie. - Spotkałem Rosinę, gdy była w twoim wieku. Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedy kolwiek widziałem lub zobaczę. Ale nieszczęśliwą, Kirstie, nie zapominaj o tym. - Nieszczęśliwą! - Wzburzenie znowu ogarnęło dziew czynę. - Nieszczęśliwą! Ale pomyśl, kim ona była. - No a kim jest, Kirstie? Nie ma domu, nie ma męża ani dziecka. Pozostały jej jedynie zachwyty poszukiwaczy złota i wspomnienia takich jak ja. Czy to jest szczęście? - Geordie wiedział, że mówi zarówno o Rosinie, jak i o sobie. Kirstie milczała. Geordie zawsze skłaniał ją do myślenia i odradzał pochopne sądy o innych. Niewątpliwie współczuł Rosinie.
- Czy Fred też do nich należy, Geordie? - spytała z na mysłem. - Lituje się nad nią, a przecież sobie używa? - Nie jestem pewien, Kirstie. Czuję, że związek Freda z Rosiną ma głębsze podłoże, ale jakie, trudno zgadnąć. Wiem tylko, że nie powinnaś jej zazdrościć ani nienawidzić. Czy zamieniłabyś swoje życie na jej życie? Bez względu na to, jak ciężkie by twoje było, jej będzie coraz cięższe. Kirstie nie pomyślała o tym. Geordie ma rację. Rosina jest stara i mężczyźni odkryją to wkrótce. Co wtedy zrobi? Nie powiedziała tego Geordiemu. Nie musiała. - Skąd się tu wziąłeś? - zagadnęła. - To nie jest miejsce dla ciebie. Spojrzał na nią, nie zwalniając kroku. - Jestem jak Rosina. Tylko to mi zostało. Kiedyś do konałem złego wyboru i muszę za to płacić. Zapamiętaj so bie, Kirstie; nic nie ma za darmo. Płacimy za wszystko. A niektórym zapłata przychodzi z trudem. Niech się nam nie wydaje, że możemy brać, co się nam podoba, nie pamiętając o jutrze. Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. - W takim razie Fred musi wybierać. A ja nie muszę, ja nie mam wyboru. - Wszyscy wybieramy, Kirstie, ale nie zawsze to widzi my. Myślę, że kiedy przyjdzie czas, dostrzeżesz swój wybór i nie będzie ci łatwo. Wybrałaś przyjazd tutaj, prawda? Sam mówił, że mogłaś wyjść za sąsiada farmera, który ci się oświadczył. Kirstie nigdy nie myślała w tych kategoriach o odprawie danej Ralphowi, ale, oczywiście, Geordie znowu ma rację. - Wtedy nie wiedziałam, że to oznacza, iż wyląduję przy
szukaniu złota. Myślałam, że wybieram pozostanie na naszej farmie. - Tak, i to nasz kolejny problem, Kirstie. Nie wiemy, do kąd nas nasze wybory doprowadzą. Nie zapominaj o tym. Znacznie później Kirstie miała sobie przypomnieć słowa Geordiego i uznać, że było w nich więcej prawdy, niż sam mógł przypuszczać. Wtedy tylko skinęła głową. Dochodzili już do działki. Czuła, że i tym razem Fred wybrał wieczór z Rosiną. Po raz pierwszy przyjęła to bez złości, choć bardzo ją to zasmuciło. Kiedy Jack Tate patrzył, jak Fred nadskakuje Rosinie, ser ce w nim rosło, bo dawało mu to szansę u Kirstie - przecież musi porzucić nadzieję na zdobycie Freda. Jack uważał, że Fred zwariował, uganiając się za próżną istotą w rodzaju Ro¬ siny, skoro miał pod bokiem piękną, pracowitą Kirstie, która tylko czekała na jedno jego skinienie. Gdyby miał dość oleju w głowie, by to dostrzec! Nie ulegało wątpliwości, że Kirstie jest piękna. Życie w Ballarat czy może miłość do Freda lub zaloty licznych adoratorów sprawiły, że Kirstie rozkwitła. Zniknął jej nieco ponury wygląd. Prawie podświadomie zaczęła dbać o siebie: rozpuszczać włosy, wpinać w nie kwiaty, nosić bardziej kobiece stroje, wykorzystując pienią dze, które dostała od Sama po jednym z bogatszych znale zisk. Wszystko zmierzało do tego, by świat zobaczył, jaką jest piękną kobietą. Jack pojawił się u Moore'ów poprosić Kirstie, żeby poszła z nim na tańce. W pierwszej chwili chciała powiedzieć „tak", lecz kiedy zdała sobie sprawę, że to go tylko zachęci do bez nadziejnych wysiłków, by ją zdobyć, odmówiła z żalem. - Jestem taka zmęczona, popsułabym tylko innym zabawę.
Nie wyglądała na zmęczoną; zorientował się, że jest to zwykła wymówka. - Chodź, zabawimy się - nalegał. - Młodość nie trwa wiecznie, nie możesz spędzić całego życia, zajmując się in nymi. - Czułym gestem położył rękę na jej ramieniu. - Tyle tracisz, Kirstie, a przecież jesteś taka piękna. Słuchała go uważnie, nie krygując się. - To nie byłoby w porządku, Jack - powiedziała w koń cu. - Masz wobec mnie poważne zamiary, a ja nie traktuję cię poważnie. - Zaryzykuję. Mogłabyś zmienić zdanie. - Nie sądzę, Jack. - Jest ktoś inny, prawda? - zapytał bez ogródek. - Dlate go nie chcesz ze mną chodzić. To Fred, tak? Więc to prawda. Jestem pewien, że się nie mylę. Wolisz Freda. - Nie - zaprzeczyła Kirstie, blednąc. - Nie masz racji, poza tym to nie twoja sprawa. Jej odpowiedź zamiast go uspokoić - rozdrażniła jeszcze bardziej. - Widziałem twoją twarz, Kirstie - brnął nieroztropnie dalej - tamtej nocy, gdy go zaatakowali. Wtedy nie mogłaś tego ukryć. Jak on ci się może podobać? Jest za stary dla ciebie i nie ma przed sobą przyszłości. W przeciwieństwie do mnie. Mam plany, wielkie plany. Nie zamierzam harować do końca życia u kogoś. Gdy tylko znajdę złoto, wypłynę na szerokie wody... Odwróciła się, bo dotknęło ją to, co powiedział o Fredzie. - Posłuchaj mnie. - Chwycił ją za ramię, próbując za trzymać. - Kocham cię i byłabyś dla mnie wymarzoną żoną. Kimś poważnym i pracowitym, dobrym partnerem, nie po-
pychadłem jak żona Gingera czy Barta. Wyjdź za mnie Kirstie, a będz - Przykro mi, Jack. - Łzy Kirstie były szczere. - Chcia łabym móc powiedzieć „tak". Lubię cię, ale to nie wystarczy, aby za ciebie wyjść. Zbyt wiele widziałam małżeństw zawar tych przez zdesperowane dziewczyny, które sądziły, że przy jaźń wystarczy. Nie wystarczyła. - Zgadzam się podjąć ryzyko, Kirstie. Jesteś taka dobra. Pokochasz mnie, jestem pewien. Nie odrzucaj wszystkiego tylko dlatego, że podoba ci się dawny pijak, który wolny czas spędza przy kartach i nie przepuści żadnej kobiecie. Tym razem przebrał miarę. Rozsądek i miłość to dwie zu pełnie różne sprawy. Nie mogła wyjść za Jacka ani dla po czucia życiowego bezpieczeństwa, ani z przyjaźni, skoro mu siała się zmuszać do tego, by go pocałować, wyobrażając so bie, że jest z kimś innym. Nieszczęście polegało na tym, że po ślubie mogłoby być jeszcze gorzej, bo jeśli teraz zmuszała się do pocałunków, to co by się z nimi stało, gdyby podjęli wspólne życie i on wy czułby jej niechęć? - Nie, Jack. Nie będę z tobą chodziła i nie wyjdę za cie bie. To nie twoja sprawa, co czuję do Freda czy kogokolwiek innego. Pokręcił głową. - Nie przyjmuję tego jako twojej ostatecznej odpowiedzi, Kirstie. Nie będę cię niepokoił. Lubię cię równie mocno, jak kocham. Nie będę z tobą rozmawiał o Fredzie, nawet jeżeli uważam, że mam co do niego rację. Zachował spokojną godność. Wcześniej już cofnął rękę z jej ramienia. Teraz, pamiętając, jak Fred traktował Rosinę,
uniósł spracowaną dłoń Kirstie i pocałował. Nie cofnęła jej tak, jakby to kiedyś uczyniła. W końcu czuł do niej to samo, co ona czuła do Freda, i tak samo beznadziejnie ją kochał. Byli partnerami - ale po przegranej, a nie zwycięskiej stronie miłości. Pragnęła, by jego pocałunek w rękę przynajmniej ją wzruszył, ale nie czuła nic. Był jak dziecięca pieszczota. Do brze zrobiła, odmawiając mu, ale nie dało jej to satysfakcji. Wzmogło tylko poczucie osamotnienia. Kirstie nareszcie do rastała. Coraz częściej myślała o sobie: Kirsteen Moore. Fred i Rosina leżeli w hotelowym łóżku. Dla Rosiny urzą dzono mały apartament, oddzielony od wspólnych pomiesz czeń i sypialni, gdzie zwykłe łóżka stały w rzędach, a długie stoły służyły zarówno bogatym, jak i biednym do zjedzenia posiłku. Ale Rosiny nie mogło to zadowolić. Jej pokoje wypełnio ne były rzeczami przywiezionymi z Melbourne wozem za przężonym w woły. Dzięki temu miała złudzenie prywatno ści. Przywiozła jedwabne prześcieradła na łóżka, srebro i po rcelanę, a ktoś, nie wiadomo skąd, sprowadził kwiaty w wa zonach. Jej peniuar był tak piękny jak suknia balowa, wy kończony koronką zwiewną niczym tchnienie. Teraz leżał ciśnięty na podłogę. Płaszcz czarnych, połyskliwych włosów okrywał Rosinę do pasa. Leżała bezwładnie na poduszkach, chwilowo zaspokojona. Fred, wsparty na łokciu, właśnie skończył splatać długie pasmo jej włosów, które ona z kolei leniwie rozplatała. - Kirstie nie pochwala naszych spotkań - zwierzał się równie leniwie - ale jej powiedziałem, że nie może się wtrą cać do wszystkiego i że sam umiem o siebie zadbać. Na pew-
no się kiedyś zmienię, ale za dobrze mi z tobą, żeby zacząć od teraz. Jego naiwna pewność siebie wywołała niepohamowany śmiech Rosiny. Jak mogła kiedykolwiek przypuszczać, że mógł być tym nudnym, opanowanym Thomasem Dilhor¬ ne'em? Wcześniej nalała dwie szklanki lemoniady, które wo bec innych, pilniejszych spraw stały dotąd zapomniane na nocnym stoliku. Podała mu jedną. - Kirstie? - powtórzyła, popijając z drugiej szklanki. Mówisz, zdaje się, o Kirsteen Moore? - Tak, mówię o Kirstie. Opiekuje się Samem i malucha mi, Bartem i Emmie i ich dziećmi, Geordiem i mną. Rosina spojrzała na niego; sączył lemoniadę. Znów ujął ją niezwykłym wyglądem i rozbrajającą, wprost dziecięcą naiwnością. Skan Anula43, przerobienie pona. - Mówią, że dużo piłeś, Fred. - Tak, to dziwne. - Rzucił jej znad szklanki spojrzenie. - Teraz nie znoszę alkoholu. A podobno kieliszek wina dżen telmenowi nie zaszkodzi, zwłaszcza do obiadu. Rozśmieszył ją oficjalny ton, jakim wypowiedział ostat nie zdanie. Brzmiało w nim echo głosu Thomasa Dilhorne'a. To było zastanawiające. - Naszej ostatniej nocy razem napijmy się szampana, Fred, i zobaczmy, jak ci smakuje. Czy dużo piłeś przed przy jazdem tutaj? Jak zwykle pytanie wprost o przeszłość wprawiło go w zakłopotanie. - Niczego sobie nie przypominam sprzed poszukiwań, Rosie. - Spojrzał z powagą. - Nic już nie mów. Zabawmy się jeszcze.
Dopiero później miała przypomnieć sobie jego odpowiedź i zastanawiać się, co miał na myśli, mówiąc o amnezji. Nikt jej o tym nie wspomniał. Na razie kwestia pozostała nie wyjaśnio na, bo przygarnął ją czule i zaczął pieścić łagodnie, całkiem ina czej niż w poprzednim wybuchu namiętności. - Dobrze ci było, prawda? - spytał po wszystkim, gdy leżała zamknięta w objęciach jego silnych ramion. - Tak - wyznała szczerze. - Z tobą zawsze jest mi cu downie. - Tak myślałem, mnie też było dobrze. Przytulił ją mocniej. - Nieprzyzwoite swawole... kto to widział tak nazywać przyjemności. - Nieprzyzwoite swawole - powtórzyła Rosina, rozkoja rzona. Z trudem łapała oddech po ich ostatnim miłosnym akcie. Thomas Dilhorne i jego szczególny stosunek do niej i całego świata wyleciał jej z głowy. - Ty to powiedziałaś - trzeźwo zauważył Fred, uścisną wszy ją lekko z wdzięczności za wspólne chwile. - To zu pełnie do ciebie niepodobne mówić w ten sposób o zabawie. Skąd to wzięłaś? Zagadkowy uśmiech przemknął po twarzy Rosiny. - Spotkałam kiedyś nadzwyczaj nieprzyjemnego męż czyznę. - Spojrzała mu w oczy. - Nie chciał mieć do czynie nia z nieprzyzwoitą swawolą albo pożądał jej tak bardzo, że bał się do tego przyznać. - To musiał być jakiś cholerny głupek, żeby nazywać roz kosze ciała nieprzyzwoitą swawolą - skomentował Fred. Przysuń się, Rosie, chce mi się spać. Połóżmy się jak ły żeczki.
- Łyżeczki? - Rosina przeczuwała, że jak zwykle z Fre dem zazna rozkoszy albo będzie się śmiać z nim i z niego, bo rozbawi ją swą naiwnością. Chociaż w sposobie, w jaki uprawiał miłość, nie było nic naiwnego. - Tak to nazywaliśmy, kiedy szliśmy spać, wtuleni w sie bie. Łyżeczki w pudle na sztućce - zamruczał sennie z za mkniętymi oczami. - O Boże, Rosie! - Usiadł gwałtownie, szeroko otwierając oczy. - Jak myślisz, co chciałem przez to powiedzieć? - zapytał niespokojnym, zmienionym głosem. - Nie pamiętam żadnego „my". Był tak roztrzęsiony, że teraz przyszła na nią kolej ukoić tego, który często łagodził jej rozgorączkowanie z powodu występów. - Nie wiem, Fred. Połóż się. Ja też chcę spać. Ty i ja je steśmy teraz „my", prawda? I to powinno nam wystarczyć.
ROZDZIAŁ ÓSMY Kirstie miała wolne. Po skończonej kolacji mężczyźni po szli się zabawiać, każdy na swój sposób, zostawiając ją samą z szyciem. Fred wychodził ostatni. Wiedziała, że wybierał się do Rosiny. Przed wyjściem zawsze dziękował jej za kolację, nawet przypaloną. Ktoś widać nauczył go, tak rzadkich wśród poszukiwaczy złota, dobrych manier. Patrzyła, jak niespiesznie się oddalał. Postanowiła nie przejmować się za bardzo, bo pobyt Rosiny tutaj miał się ku końcowi. Fred właśnie skręcił za rogiem Regent Street, gdy ukazał się elegancko ubrany Dan'l Mendoza. Wyraźnie zmie rzał w stronę domku Moore'ów. - Spóźniłeś się, wszyscy już poszli - powitała go, podno sząc wzrok znad skarpetki Freda, którą cerowała. - Nie przyszedłem do nich. Przyszedłem po ciebie - od parł. Skoro Fred poszedł do Rosiny, dodał w myślach. W ciągu dnia zaszedł do sklepu Vallance'a. Zastał go w ponurym nastroju. Dowiedział się, że poprzedniego wieczoru Kirstie odmówiła pójścia z nim na randkę, mimo że Sam po pierał jego starania. - Jasne - mówił Dickie. - Samowi zależy teraz, by ją wydać za mąż. - Dlaczego? - Dan'l natychmiast nadstawił ucha. - Wy-
dawało mi się, że jest dla Moore'ów zbyt pożyteczna, by się jej pozbywać. - Nie słyszałeś nic o wdowie Clancy? - Dickie rzucił Dan'lowi porozumiewawcze spojrzenie. - Sam kręci się wo kół niej od jakiegoś czasu i wygląda na to, że przypadł ko biecie do gustu. Nie dziwię się jej, bo to zrównoważony, po rządny gość. Wiesz jednak, w czym problem? Dan'l nie miał pojęcia. - Musiałby mieć na gospodarstwie dwie kobiety, rozu miesz? Tak długo domem zajmowała się Kirstie, że trudno ją odsunąć od steru. Jeżeli nawet Kate Clancy będzie miała dzięki niej mniej do roboty, to jednocześnie będzie się czuła skrępowana. Dwie baby w jednej kuchni to piekło. Dan'l od razu zrozumiał, dlaczego Sam zmienił nastawie nie do adoratorów córki. Skoro nie udało się Dickiemu, może jemu się uda. - Czy Kirstie o niej wie? Znaczy się o Kate. - Nie - roześmiał się Dickie. - Chyba myśli, że Sam ma te sprawy już za sobą. Ona teraz wzdycha, Bóg raczy wie dzieć czemu, do tego wielkiego osiłka Freda Waringa. Co on jej może ofiarować? Gdyby wyszła za mnie, mogłaby cho dzić w jedwabnych sukniach. Miałaby swoje obowiązki, oczywiście, ale nie aż takie jak teraz. Nawet nie zauważy, kiedy się zestarzeje. A poza tym, Fred świata nie widzi poza Rosiną. Szczęściarz, co? - Uśmiechnął się krzywo, po czym podszedł do następnego klienta. Dan'l opuścił sklep zamyślony i zdecydowany zabiegać o względy Kirstie. Warta była zachodu, bez względu na wszy stko. Zastanawiał się, dlaczego Fred jej nie zauważa. W sumie teraz, kiedy Fred szalał za Rosiną, nadarzała się okazja, by
Kirstie zdobyć dla siebie. Może dlatego Fred jej nie doceniał, że, odkąd Moore'owie wyciągnęli go z aresztu, widział w niej jedynie pomocną, opiekuńczą i czasem napastliwą Kirstie. Włożył swój najlepszy garnitur, czystą koszulę, uczesał włosy, i wyruszył, by starać się o względy pięknej córki Sa ma Moore'a i zaprosić ją na tańce. Miał szczęście zastać Kirstie samą. - Przyszedłeś po mnie? - Tak, pomyślałem, że może zechciałabyś pójść potań czyć dziś wieczorem. Potrzebujesz trochę rozrywki po cało dziennej pracy. Wahała się przez chwilę, lecz zaraz, niemal zaczepnie, choć Bóg wie, przed kim się tak stawiała, może przed Fredem i Rosiną, zgodziła się: - Dobrze, pójdę z tobą, ale musisz poczekać, aż się prze biorę. - Z przyjemnością, moja droga. Więc była dla niego teraz droga. Kirstie gorączkowo prze bierała się w swą najlepszą, niebieską sukienkę. Przynaj mniej tym razem nie natknie się na parkiecie na Freda, bo poszedł spędzić noc w łóżku ze swoją ukochaną, swoim zwietrzałym muchołapem. Niestety, myliła się. Fred i Rosina postanowili wyjść do miasta. Jeśli w ogóle Ballarat można nazwać miastem! Rosina wpadła na pomysł, by tym razem u boku Freda zachowywać się jak zwykła dziewczyna poszukiwacza złota. Nie wystroiła się zbytnio. Raczej była rozebrana, jak to z przekąsem określiła Kirstie, opisując Emmie i pani Tate przeżycia wieczoru.
- Wyobrażała sobie, że sprawia nam wszystkim wielki zaszczyt - skomentowała zawistnie, wspominając z przeni kliwą ostrością wszystko, co wydarzyło się po tym, jak spo strzegła Freda podrygującego na parkiecie. Dan'l odszedł na chwilę, żeby kupić sobie piwo, zosta wiając Kirstie przy stole z napojami, ze szklanką lemoniady w dłoni. Wtedy właśnie zbliżyli się, przytuleni do siebie, Fred i Rosina. Fred powędrował na drugi koniec stołu, by przynieść jej coś, według relacji Kirstie, odpowiednio wytwornego. - Ach... panna Moore, nieprawdaż? - Rosina z wdzię kiem zawiesiła głos, podkreślając swoją wyższość. - Tak. A ty kim jesteś? - zwróciła się do Rosiny zuchwa le, jakby jej nigdy przedtem nie widziała. Patrzyła na nią jak na głowę prosięcia na talerzu, przystrojoną pietruszką, zwie rzała się później swoim słuchaczkom. Aktorka miała na sobie sukienkę w kratkę, wykończoną białymi lamowaniami, wrzosy z jedwabiu stroiły jej głowę, a eleganckie czarne buty ozdobione były srebrnymi klamrami. Kirstie milczała chwi lę, nim wystąpiła z prawdziwie śmiertelną zniewagą. - Masz robotę w teatrze? Rosina, znana z miażdżących ripost wobec rywalek, już miała odpowiedzieć, gdy nagle wrócił Fred z dwiema pełny mi szklankami. - Fred cię tu przyprowadził? - drążyła Kirstie napastliwie. - Lepiej, słodziutka, uważaj, czy starczy mu pieniędzy, by za płacić za wszystko, co wypijesz. Wolałabyś pewnie uniknąć pła cenia za niego rachunków, chyba że się do tego przyzwyczaiłaś. Przez jedną, zapierającą dech chwilę zgromadzeni w tancbudzie oczekiwali, że obie kobiety skoczą sobie do oczu.
Fred wręczył drinka Rosinie i dopiero w tym momencie zauważył Kirstie - Co ty tu robisz? - zdziwił się. Czy on zawsze będzie uważał mnie tylko za garkotłuka? - pomyślała wzburzona Kirstie. - Bawię się w kucanego berka, oczywiście, Fredzie Wa ringu - wypaliła bez zastanowienia. - Co się robi zazwyczaj w sali tańca? - Z pewnością gubi się dobre maniery - odparła Rosina, sznurując usta. W tej chwili wrócił Dan'l. Od razu zorientował się w sy tuacji. Objął Kirstie w pasie i nim zdążyła zaprotestować, po prowadził do walca. - Co ty sobie wyobrażasz? - syknęła Kirstie, którą po zbawiono głosu. - To raczej ja mógłbym zadać ci to pytanie - odparł Dan'l żartobliwie, lecz stanowczo. - Na twoim miejscu nie zaczynałbym z Rosiną. Ona w takich sytuacjach nie zwykła przegrywać. - Czyżby? Tym razem wcale nie wygrała. Ja bym wygra ła, gdybyś się nie wtrącił. - I co by to dało, gdybyś wygrała? - Dan'l zatrzymał się w tańcu. - Poczułabym się lepiej niż teraz, Danielu Mendoza. - Z pewnością nie - odparł Dan'l, wznawiając taniec. Czułabyś się gorzej, znacznie gorzej. Skąd wiem? - dodał, obawiając się, że Kirstie znów go zaatakuje. - Bo jestem starszy od ciebie, panno Moore, i lubię cię. Nie chcę pa trzeć, jak się narażasz Rosinie, która dziś jest, a jutro jej nie będzie. Chcesz się ośmieszyć przed całym obozowiskiem?
Pamiętaj, że ty będziesz musiała tutaj żyć, kiedy ona wy jedzie. Słysząc jego rozsądną odpowiedź, Kirstie oprzytom niała. - Chyba masz rację - przyznała niechętnie - ale to taki... muchołap. - A ty masz dwadzieścia jeden lat i jesteś najpiękniejszą dziewczyną na sali - dodał Dan'l. - Wiesz, że to musi łamać serce starej dziwce, bez względu na to, z kim się teraz pro wadza. Dan'l nie ośmielił się więcej poruszać tematu Freda. Był starszy i bardziej doświadczony od Jacka, nawet jeżeli nie miał zbić tak wielkiej fortuny, jak to zamierzał zrobić Jack. Kirstie przez chwilę tańczyła w milczeniu. - Masz rację, nie jest tego warta. - Posłała Dan'lowi roz brajający uśmiech. Orkiestra zamilkła. Zawarczał werbel. Wodzirej pośród ogłuszających wiwatów zapowiedział nieoczekiwany występ Rosiny. Orkiestra zagrała „Górski romans" i Rosina zapre zentowała się publiczności jako śpiewaczka. Podniosła się je szcze większa wrzawa. Poszukiwacze złota stłoczyli się wo kół artystki i ponieśli ją przez salę, zanim przekazali z po wrotem rozbawionemu Fredowi, który ją porwał na parkiet, bo orkiestra zagrała kolejnego walca. - Widzisz, Kirstie - mówił Dan'l, który wrzeszczał i kla skał z wszystkimi. - Właśnie z tym próbujesz się zmierzyć. Ona jest zawodową uwodzicielką. Na tym polega jej praca. Jak ci biedni chłopcy, dwa razy silniejsi ode mnie, nie mo gący sprostać mi na ringu, tak ty nie masz szans z Rosiną. Poza tym ona nie ma nic do stracenia, a ty masz.
Kirstie nie opowiedziała już Emmie i pani Tate, że po wal cu, w którym aktorka wirowała z Fredem wokół sali, tłum wiwatował na cześć obojga, a potężnie zbudowany mężczy zna ryknął: „Niech żyje Rosina!". To ostatecznie przekonało ją, że zadzieranie z Rosiną to głupi pomysł, tym bardziej że Fred z cichym wyrzutem zwrócił się do Kirstie, kiedy stała z Dan'lem przy ladzie z napojami. - Nie byłaś zbyt miła dla Rosie, Kirstie. Ona nie ma nic przeciwko tobie. Potem dodał coś, o czym wspomniał też Geordie, choć była pewna, że obaj mężczyźni na ten temat nie rozmawiali. - Ona nie ma bliskich, którymi by się zajmowała i którzy by ją kochali. Ale za to ma namiot pełen szalejących za nią poszukiwa czy, miała ochotę odpalić zjadliwie Kirstie, jednak Fred mó wił z takim przejęciem, że zdecydowała się zmilczeć. - Och, idź już, Fred - powiedziała ze znużeniem. - Ja ba wię się z Dan'lem. Jej słowa zrobiły na Fredzie większe wrażenie, niż się spo dziewała. Myśl o Kirstie bawiącej się z innym mężczyzną wydała mu się nie do przyjęcia. Była dla niego kimś takim jak dziewczyna o zielononiebieskich oczach, którą ujrzał w wyobraźni tego wieczoru, kiedy odzyskał pierścionek. Na pewno nie była kobietą, którą można mieć dla zwykłej zaba wy. Na samą myśl o tym czuł niezwykłe wzburzenie. Kiedy zobaczył Rosinę tańczącą na drugim końcu sali z zarośniętym, podpitym osiłkiem, który wyraźnie był w siódmym niebie, zrozumiał, że nie ma prawa pouczać Kirstie. Mimo wszystko, patrząc, jak dobrze czuje się w towarzystwie Dan'la, czuł dziwną niechęć.
Nie podzielił się swym odczuciem ani z Rosiną, ani z Kirstie. Sam powolny powrót do bycia tym, kim kiedyś był, nie wszedł jeszcze w odpowiednie stadium. Romans Freda z Rosiną trwał tak długo, jak długo Rosina pozostawała w Ballarat. Kirstie nie przestawała się ciskać, podając mu przypalone kawałki mięsa i czerstwe kromki, rozdając słodkie ciasteczka wszystkim, tylko nie jemu. Jesz cze nie tak dawno Fred naiwnie by protestował. Nowy Fred przyjmował to z rezygnacją i... lekkim rozbawieniem. Wie dział, że zostało mu bardzo mało wspólnego czasu z Rosie, i to go martwiło. Opuściła go zwykła beztroska. Wieczorem, kiedy się odprężył, Rosina zauważyła, że stał się innym człowiekiem. Był poważny i zamyślony. Wypo czywał na kozetce w jej garderobie, obserwując, jak nakłada sceniczny makijaż. - Nie lubię, kiedy rozsmarowujesz tyle tego na twarzy, Rosie - zauważył łagodnie. - Sama tego nie lubię, ale reflektory są nieubłagane, a ja się starzeję. Fred usiadł. - Nie, Rosie - zaprotestował. - Tak, niestety, tak. - Rosina zadrżała. Była kochanką króla, a skończyła, śpiewając i tańcząc dla nieokrzesanych poszukiwaczy na złotonośnych polach Ameryki i Australii; jej ostatnim kochankiem został jeden z nich. Co prawda, i ona myślała, podobnie jak Gruba Lil, że nigdy jeszcze nie miała tak czułego i troskliwego partnera. - Jedź ze mną, Fred - poprosiła pod wpływem chwili. Zastanowił się.
- To by nic nie dało, Rosie - odparł trzeźwo. Spojrzała na niego jeszcze raz. Spokojny, nieruchomy i poważny, niewiele miał wspólnego z rubasznym Fredem Waringiem. Jego podobieństwo do Thomasa Dilhorne'a było większe niż kiedykolwiek. Wyglądał też starzej. - Jesteś pewien, że nie spotkaliśmy się wcześniej, Fred? - Tak, Rosie, ciebie bym nie zapomniał. - Masz rację, że ze mną nie jedziesz - zgodziła się. - Chciałbym, Rosie, ale nie mogę zostawić Sama. - A Kirstie? - spytała drwiąco, myśląc o pięknej złośni cy, która zaczepiła ją w sali tańca. - Tak - odparł poważnie. - Jej również. Wiesz, oni się mną zaopiekowali, kiedy tego potrzebowałem. Teraz ja po winienem o nich dbać. Gdyby się krócej znali, zareagowałaby śmiechem na to dziwne stwierdzenie. Lecz teraz, przyjrzawszy mu się, wie działa, że nie żartuje. - Powinniśmy się spotkać dużo wcześniej, Fred. Fred nie odpowiedział, lecz podszedł i przytulił ją do siebie. - Nie psujmy sobie naszego ostatniego wieczoru, Rosie, przecież bawiliśmy się dobrze, prawda? Po wyjeździe Rosiny Fred mógł korzystać z odzyskanej swobody, jednak tego nie zrobił. Nikt się temu nie dziwił bar dziej od niego. Nie wiedzieć czemu, nagle przestał oglądać się za kobietami. Nie była to świadoma decyzja. Raczej zdał sobie sprawę, że choć to lubił, nie zamierzał temu podporząd kowywać życia. Najbardziej dziwiło go, że ma ochotę na wiele rzeczy, które wcześniej go nie interesowały, na przy-
kład odkładanie pieniędzy. Wcześniej wszystko, co zarobił u Sama, natychmiast wydawał. Rozmawiał o tym z Geordiem. - Myślę, że powoli odzyskujesz pamięć, Fred - odparł Geordie z powagą. - Czy to znaczy, że nie zawsze byłem taki jak teraz lub taki jak wtedy, gdy się tu zjawiłem? - Być może. Kto wie? Za bardzo się tym nie przejmuj, ale możliwe, że czekają cię kolejne zmiany. - A jeśli ja nie chcę się zmieniać? Lubię się takim, jaki jestem - wyznał ze swą zwykłą prostodusznością. Nie wia domo, czy odpowiedź Geordiego mu wystarczyła, jednak przestał uganiać się za kobietami. Nadal żartował z dziew czętami, droczył się z nimi, lecz nigdy nie posuwał się dalej. W dniu, w którym wyjechała Rosina, kupił nowy czepek Kirstie za pie Kirstie przymierzyła go, zachwycając się różyczkami przypiętymi do białej wstążki okalającej słomiane rondo. - Och, Fred, dziękuję. Jest piękny. - Obrzuciła Freda za gadkowym spojrzeniem i wspięła się na palce, by cmoknąć go w policzek. - Zmieniłem się Kirstie, mówiłem ci. Kiedyś odpowiedziałaby mu cierpko: „Pożyjemy, Fredzie Waringu, zobaczymy". Tego dnia nie powiedziała nic, tylko patrzyła, jak zajmuje miejsce w kręgu przy ogniu. Był łagod ny letni wieczór i postanowili zjeść wczesną kolację na dworze. Nałożyła Fredowi wybrane kąski, zastanawiając się, co skłoniło go do podarowania jej prezentu. Fred nie potrafiłby jej tego wyjaśnić. Zaczynał odczuwać
brak Rosie. Tak bardzo wypełniła jego życie przez ostatnie sześć tygodni. Przechodząc koło nowo otwartego sklepiku z czepkami i sukniami, przy uliczce nazwanej przez wszy stkich Bond Street, natychmiast pomyślał o Kirstie. Uśmie chnął się, wspominając jej wyzywające zachowanie tamtego wieczoru na tańcach. Kucany berek! Niech ją! Już tylko za to zasługuje na prezent, pomyślał, choć wtedy jej arogancja go przygnębiła. Teraz niezmiernie go uradowało, że zanim dała im jeść, wbiegła do chaty przymierzyć nowy czepek. Przejrzawszy się w małym lusterku w rogu izby, wyszła, by pokazać wszy stkim, jak bardzo jej w tym czepku do twarzy. Po smacznym posiłku najedzony Fred rozsiadł się wygod nie i zwrócił do Sama: - Chciałbym wnieść swój wkład do spółki. - Jaki wkład? - zaśmiał się Sam. - Cóż, wziąwszy pod uwagę moje wygrane w karty Fred ważył słowa - i pieniądze, które dostaję za prowadzenie ksiąg u Hyde'a i w sklepie Vallance'a, mam więcej niż po trzebuję. Wszyscy, nie wyłączając Geordiego, spojrzeli na niego ze zdumieniem. - Tak - ciągnął, zaskoczony ich reakcją. - Nie mówiłem wam? Nie cały czas spędzałem z Rosie. Gdyby nie znali go już tak długo, pomyśleliby, że stracił rozum. Wszystko zaczęło się przed prawie dwoma tygodniami, kiedy z żalem uświadomił sobie, że wkrótce utraci Rosie. Te go wieczoru była podejmowana przez komisarza i przy stole zabrakło miejsca dla biednego poszukiwacza złota, którego
sobie wybrała. Poszedł do Hyde'a i zajął swoje ulubione miejsce przy stoliku w rogu, oparłwszy nogi na drugim krze śle. Hyde siedział w swoim kącie skupiony nad otwartymi księgami. - O co chodzi, Hyde? - spytał przyjaźnie Fred, gdy tam ten westchnął po raz trzeci. - Cholerne księgi - zaklął Hyde. - Mogę obliczać sta wki, jakie tylko zechcesz, ale te rachunki... - Wymownie wzruszył ramionami. Fred wstał i pochylił nad Hyde'em, zaglądając do ksiąg. - Pozwól - poprosił pod wpływem impulsu, kładąc swą wielką rękę na księdze rachunkowej, by obrócić ją ku sobie. Hyde otaksował go wzrokiem. Niech sobie spojrzy, i tak się w tym nie połapie, uznał. Nie życzył sobie, by obcy zaglądali mu do ksiąg, ale Fred to co innego. Podsunął mu księgę. Fred obdarzył go swym przeciągłym uśmiechem; przyjrzał się rachunkom. - Chcesz to dodać? - Zazwyczaj tak to robię - odparł Hyde, puszczając oko do rozbawionego towarzystwa. Fred błyskawicznie odczytał kolumny. Wziął gęsie pióro Hyde'a i równie błyskawicznie zaczął wpisywać cyfry. - Wolnego, zostaw to! - wykrzyknął Hyde. - Co ty, u diabła, wypisujesz? - Powiedziałeś, że chcesz je dodać, więc zrobiłem to za ciebie - odrzekł Fred z urazą w głosie. - Czyżbyś zmienił zdanie? Hyde spojrzał na niego. Obrócił księgę i nie oglądając się na pięknie, starannie, z zadziwiającą szybkością zapisane
przez Freda cyfry u dołu strony, sam zaczął wolno dodawać kolumny. - Mógłbyś to zrobić jeszcze raz? - spytał z niedowierza niem. - Nic prostszego - odparł Fred, wobec czego Hyde prze wrócił stronę i podsunął mu księgę. Fred powtórzył swoją sztuczkę. - Gdzieś się tego, do diabła, nauczył? - wykrzyknął zdu miony Hyde. Wśród zgromadzonych zapadła cisza. - Nie umiesz? To chyba każdy potrafi? To bardzo pro ste. Niektórzy z obecnych, będąc świadkami zadziwiających zdolności Freda, zastanawiali się, jak by je wykorzystać. Jed nym z nich był Dickie Vallance, który poza sprzedażą suche go prowiantu i innych towarów oraz pokątnym skupem złota, zajmował się w swoim sklepie lichwą. Następnego dnia zaczepił Freda, który właśnie skończył swój dzień pracy i zamierzał zająć się księgami Hyde'a. - Fred, pozwól na chwilę. Fred zbliżył się z uśmiechem. Lubił Dickiego. Kiedyś, na samym początku, Dickie pomagał Ryżemu i Wrakowi, dając im nadpsute jedzenie, a raz lub dwa rzucił im drobne na picie. - O co chodzi? - Czy mógłbyś zrobić dla mnie tę sztuczkę z księgowa niem, Fred? Będzie to trudniejsze niż u Hyde'a, zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodzą pożyczki. Potrafisz zatrzymać w tajemnicy to, co widziałeś? Patrzył z powątpiewaniem na radosnego, otwartego
Freda, który zawsze mówił to, co mu ślina na język przy niosła. Fred zastanawiał się. - Dobrze, spróbuję i na pewno nic nikomu nie powiem. Fred wie, co jest grane. - Więc gdy skończysz z książkami Hyde'a, to wpadnij i rzuć okiem na moje. Dobrze ci zapłacę. Fred spędził ten wieczór, porządkując księgi Dickiego. Hyde i Dickie zgodnie przyznali, że ze swą prędkością i pre cyzją mógłby występować na jarmarkach. - Gdzie się tego nauczyłeś, Fred? - dopytywał się Dickie, gdy Fred obliczał procenty i dodawał kolumny cyfr szybciej, niż on zdążył je przeczytać. - Nie pamiętam - odparł. - To nic trudnego. A przy oka zji, za mało każesz sobie płacić za swój towar. Mógłbyś do stać przynajmniej dwa razy tyle przy tak słabym zaopatrze niu, jakie jest w Ballarat. Robisz kiepski interes - mówił szybko i zdecydowanie, wodząc przenikliwym wzrokiem. Dickie nie wierzył własnym oczom. W chwilę później na twarzy Freda gościł ten sam co zawsze pogodny uśmiech. Nie umiał powiedzieć, czemu nie zwierzył się nikomu, że poza wynagrodzeniem za prowadzenie ksiąg Dickie zapłacił mu za kilka rzuconych od niechcenia rad, dotyczących spo sobu podniesienia zysków w sklepie. - Czy ktoś ma coś przeciwko temu, żeby Fred został wspólnikiem? - spytał niepewnie. Spojrzeli na niego. Stał się kimś zupełnie innym. Miał czyste ubranie, jego wygląd, maniery i kondycja fizyczna nie miały sobie równych. Nic dziwnego, że Rosina uczyniła go swoim kochankiem. Mimo że stawał się coraz bardziej od-
powiedzialny, nadal miał dostatecznie dużo wdzięku, by przyciągać kobiety i mężczyzn. Jaką jeszcze nową umiejętność odkryje? - zastanawiał się Geordie. Jak dalece się zmieni? Czy jest w ogóle tych zmian świadomy? Fred wstał, oznajmiając, że jest zmęczony i wcześnie chce się położyć. Obserwowali go, jak przeciągając się i ziewając, wchodzi do namiotu. - Ile lat dajecie Fredowi? - zagadnął Sam, gdy wszyscy wy razili zgodę, by Fred został ich pełnoprawnym wspólnikiem. - A ile ty mu dajesz, Sam? - odpowiedział pytaniem Geordie. - Sądziłem, że ma dwadzieścia parę, że nie ma jeszcze trzydziestki - powiedział z namysłem Sam - ale teraz myślę, że jest starszy. - Co byś powiedział na trzydzieści parę, Sam? - spytał Geordie. - To jego sposób bycia sprawia, że Fred wydaje się młodszy. - Tak - przyznał Sam, potwierdzając wcześniejsze spo strzeżenia Geordiego. - Jakie jeszcze zdolności znajdzie w sobie? Był zupełnie bezradny, kiedy przywieźliśmy go tutaj. Ledwie potrafił zadbać o siebie. A wiecie, co teraz będzie? - Zaśmiał się. - On będzie dbał o nas. Wszyscy się roześmieli. Kirstie, która robiła coś w chacie, wyszła i dołączyła do nich. - Zastanawiam się, skąd pochodzi - rzekła z namysłem. - Co robił, zanim się rozpił w Melbourne, a potem w Balla¬ rat? - W jej głosie brzmiał niepokój. Przyjmowali go takim, jakim był, bez zastanowienia. Tylko Geordie rozmyślał nad przeszłością Freda.
- Jedno ci powiem - odezwał się. - Wnosząc po jego ogólnej kondycji, zawsze miał co jeść, chociaż nigdy dotąd nie parał się pracą fizyczną. Czy pamiętasz jego ręce, kiedy zaczynał kopać? Czy to ci coś mówi? - Więc może był urzędnikiem? - zasugerował Bart. - Możliwe - przytaknął Geordie, który uważniej niż po zostali przyglądał się Fredowi. Urzędnik, pomyślała Kirstie, wspominając młodego czło wieka, którego widziała w Melbourne. Różnił się tak bardzo od mężczyzn, których znała. Taki miał być właśnie Fred?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Niedziela w Ballarat upływała spokojnie. Wiele osób wzięło udział w nabożeństwie pod gołym niebem; bardziej dla zabicia czasu niż w akcie głębokiej pobożności. Teraz, po południowej przekąsce, poszukiwacze złota z żonami i dziećmi na wiele różnych sposobów spędzali wolny czas. Dan'l wstąpił do Moore'ów. Sama nie zastał - zapewne udał się na sekretną schadzkę z Kate Clancy. Nikt z rodziny nie zorientował się jeszcze, że Kate jest obiektem jego zain teresowania. Bart i Geordie naprawiali dach. Kirstie robiła na drutach sweter dla małego Roda, który przycupnął obok niej na sto pniach chaty. Zniszczona książka, którą wcześniej czytała, leżała u jej stóp. Zaczynała być zmęczona opowieściami o szlachetnych młodzieńcach i pełnych wdzięku heroinach, których życie tak mało miało wspólnego z jej życiem. Nigdy nie było tam mowy o tym, jak skomplikowana po trafi być gra uczuć. Żaden z bohaterów na oczach młodej, adorującej go kobiety nie zadawał się z piękną, lecz starze jącą się artystką o bujnej przeszłości. Tak, adorowała Freda, ale on nie patrzył jej głęboko w oczy i nie szeptał słodkich słówek, chociaż pewnie nie szczędził ich Rosinie. Pat i Dave kopali piłkę na uklepanej ziemi, uprzykrzając życie dorosłym bezustanną bieganiną. Aileen, która już daw-
no znalazła towarzyszkę w swoim wieku, bawiła się spokoj nie, szepcząc i chichocząc, tak jak to robią wszystkie małe dziewczynki pod słońcem. - Gdzie Fred? - zagadnął Geordiego Dan'l, zanim usiadł przy Kirstie - Chyba nie robi rachunków? - Nie - odparł Geordie, odwracając się od roboty. - Jest tam, czyta. - Czyta! - wykrzyknął Dan'l, trochę zdziwiony, gdyż nigdy nie widział Freda z książką w ręku. - Tak - krótko potwierdził Geordie. Nie powiedział mu, że odkrywszy swoje matematyczne zdolności, Fred pożyczył od niego książkę i wziął się do lektury. Od tego czasu przeczytał wszystkie książki, składające się na skromną biblioteczkę Geordiego, który zauważył, że Fred czyta z równie imponującą szybkością, jak rachuje, często zatrzymując się, by przeczytać powtórnie jakiś fragment i za stanowić się nad treścią. Szekspir stał się jego ulubioną lekturą, chociaż niekiedy budził jego niepokój. Pewnego wieczoru Geordie zastał Fre da wyciągniętego na materacu z rękami pod głową. Obok le żał otwarty tom dramatów Szekspira, a Fred wydawał się rozdrażniony. - Coś nie tak? - zapytał Geordie. Fred wolno odwrócił się w jego stronę. - Czytałem „Hamleta" - wyjaśnił zamyślony. Jak zwykle, późnym wieczorem, w półmroku, stawał się kimś innym, zasadniczo różnym od Freda Waringa. Odkryły to już Gruba Lil i Rosina, a teraz miał się o tym przekonać Geordie. - Wiem, że kiedyś to czytałem. Kojarzy mi się z czymś złym
i bolesnym. - Zmienił się na twarzy. Zniknął z niej tak chara kterystyczny dla Freda wyraz dobroduszności. - Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć? Wiem tylko tyle, że niektóre dialogi bardzo mnie przygnębiają. Bardziej... - rozpaczliwie szukał słów - ...bardziej niż to, o czym mówią. - Nie wiem, Fred. Pomógłbym ci, gdybym mógł. Jedno, co mogę ci doradzić: nie wałcz ze swoimi uczuciami. Być może dzięki nim któregoś dnia odkryjesz swoją przeszłość. - Dlaczego czuję się tak podle, skoro nie pamiętani? spytał Fred. - Hamlet jest nieszczęśliwy, wiem, że byłem równie nieszczęśliwy, gdy czytałem tę sztukę, zanim zapo mniałem, kim byłem... kim jestem. I to mnie niepokoi, bo jedyną rzeczą, którą można powiedzieć o Fredzie, jest to, że jest szczęśliwy. - Mówił o sobie, jakby Fred Waring był kimś obcym, chociaż zdarzało mu się to coraz rzadziej. Och, Geordie, gdybym był taki nieszczęśliwy jak Hamlet, wolałbym tego nie pamiętać. Ale to złe myślenie. Nawet Fred to wie. - Przeczytaj sobie coś innego, co cię rozweseli. - Coś w rodzaju „Wieczoru Trzech Króli" - zapalił się Fred. - Czytaliśmy to razem. Viola ma też niebieskozielone oczy. - Jak Kirstie? - uważnie badał George. - Nie, tak, och, nie wiem - zmieszał się Fred. - Był ktoś taki. Tak, przeczytam to jeszcze raz. Nie „Hamleta", bo mnie przygnębia. Sięgnął po książkę i zaczął czytać modulowanym głosem, który sprowadził Kirstie i sprawił, że Geordie znów znalazł się w londyńskim teatrze. O tym wszystkim nie wspomniał Dan'lowi.
- Jeżeli chcesz pogadać z Fredem - szepnął - nie będzie miał ci za złe, gdy mu przerwiesz. Dan'l pokręcił przecząco głową. - Właściwie przyszedłem do Kirstie. Geordie popatrzył, jak podchodzi i siada obok dziew czyny. Zabiega o nią, pomyślał. Wiedział, że Kirstie nie zaakcep tuje Dan'la, chociaż lubiła, gdy wspominał swą przeszłość. Jej serce biło już dla innego. Oboje zdawali sobie z tego sprawę. Może jednak zmieni zdanie, łudził się Dan'l zadowolony, że siedzi obok dziewczyny i patrzy na życie toczące się do koła. Emmie i pani Tate wynurzyły się z namiotów Tate'ów z kubkami gorącej herbaty. Częstowały wszystkich, więc Kirstie choć raz została obsłużona. Odgłosy herbacianego przyjęcia wyciągnęły Freda z na miotu. Mrużąc oczy w jasnym świetle, przysiadł się ze swoją herbatą do Kirstie i Dan'la, wymieniających się najnowszy mi ploteczkami. - Will Fentiman słyszał dziś, że przedstawienie Rosiny odniosło duży sukces w Melbourne - ciągnął Dan'l. - Prze dłużyli jej kontrakt. O ile wiadomo, nie ma nowego ko chanka. - Kiedy dzielił się tą nowiną, unikał wzroku Kirstie i Freda. Fred przyjął to obojętnie. Kirstie zarumieniła się na wspo mnienie tańców i swojego zachowania. - Są i gorsze wieści - oznajmił po chwili Dan'l. - W Pa rowie Nieboszczyka wybuchła epidemia febry. Na razie nie jest groźna; miejmy nadzieję, że się nie rozprzestrzeni. Gorączka i dolegliwości żołądkowe często dokuczały lu-
dziom przebywającym na terenach złotonośnych. Urządzenia sanitarne były byle jakie, a marne i nadpsute jedzenie nie da wało odporności na zarazę. Do tej pory jakoś radzono sobie z febrą: pozostawała jednak obawa przed większą epidemią, której na razie udało się uniknąć. - Geordie radzi dbać o czystość i przegotowywać całą wodę - powiedziała Kirstie. - Ale i on uważa, że mamy nie wielki wpływ na jakość jedzenia. Potem przeszli do lżejszych tematów. Lew Robinson pobił Annie za to, że znowu zbłądziła. Gdy Dan'l o tym mówił, Fred unikał ironicznego wzroku Kirstie. Bart zwoływał mężczyzn do gry w karty, gderając na nie obecność Sama. - Bóg wie, gdzie go nosi ostatnio - narzekał - chyba ugania się za jakąś babą. Wszystkich to zaskoczyło. Jednak Bart, który nie słynął z bystrości umysłu, w tych sprawach rzadko się mylił. I rzeczywiście, Sam był z kobietą. Pewnego wieczoru, gdy bardziej potrzebował nocnego odpoczynku niż żartów i picia do białego rana, wracał wcześniej do domu i wtedy spotkał wdowę Clancy, w szczególnych zresztą okoliczno ściach. Kate Clancy wybrała się na tańce z kolegą swego zmarłe go męża. Ów kolega uznał, że spędzenie z nią wieczoru gwa rantuje mu nie tylko tańce. Sam usłyszał kobiece krzyki i po jawił się w porę, aby wybawić Kate z opresji. Rozprawiwszy się z niepożądanym zalotnikiem, odprowadził ją do domu. Następnego dnia, widząc go przechodzącego obok, zaprosiła na herbatę. Słyszała o nim. Wszyscy z zespołu Moore'a mieli opinię porządnych ludzi.
- Chciałbym cię poślubić, Kate - oświadczył niedawno Sam - ale myślę o Kirstie. Opiekuje się nami tak długo i nie wiem, jak by się czuła, gdybym sprowadził do domu kobietę. Mam nadzieję, że wkrótce wyjdzie za mąż, chyba za jednego z tych młodych ludzi, którzy się ubiegają o jej rękę. Najle pszy byłby Jack Tate. Jest poważny i w jej wieku. Obawiam się tylko, że Fred Waring tak jej zawrócił w głowie, że nie zechce żadnego. Daj mi trochę czasu, Kate, a wszystko się ułoży. A jeżeli nie, to się pobierzemy i tak. Kirstie będzie mu siała się z tym pogodzić. Kate Clancy, jako wrażliwa kobieta, przyznała mu rację. Kirstie miała porywczy charakter i byłoby najlepiej, gdyby szybko wyszła za mąż, pozwalając, by ułożyli sobie życie z Samem. Oboje byli wobec siebie szczerzy. - Nie mogę ci obiecać, że będę robić dla ciebie i reszty to wszystko, co robi Kirstie. O ciebie będę dbać, tego możesz być pewien, ale nie mogę przyrzec, że będę się zajmować tak że połową obozu. Sam to rozumiał. - Właśnie dlatego chciałbym, żeby wyszła za mąż. To ją trochę utemperuje. Ja nie mam na nią wpływu, ale mąż sobie poradzi. - Co byś powiedział, gdyby Fred Waring poprosił o jej rękę? - spytała Kate po chwili wahania. Sam popatrzył na nią. Była rozsądną kobietą, znała życie. - Myślisz, że to możliwe, Kate? Spotykał się z tyloma kobietami i ani razu nie spojrzał na Kirstie. - Zdarzają się mniej prawdopodobne rzeczy, Sam. Wy rosła z niej bardzo piękna dziewczyna.
- Nie chciałbym, by wyszła za mąż za pijaczynę. Co pra wda, muszę przyznać, że Fred bardzo się zmienił. Ustatkował się, zarabia księgowaniem i ciężko pracuje dla zespołu. Mi mo to wolałbym, żeby wybrała innego. Kate nie oponowała. Miała nadzieję, że Kirstie wkrótce zaakceptuje jednego z wielbicieli. Nie chciała wkraczać na terytorium innej kobiety, ale również nie mogła czekać w nieskończoność. I to właśnie powiedziała Samowi. Gdybym był tak nieskomplikowany jak Fred, łatwiej by mi przychodziło podejmować decyzje, stwierdził w duchu Sam, nie wiedząc, jak bardzo się myli. Fred stopniowo prze żywał wewnętrzną przemianę, której początek dało odnale zienie pierścienia. Ostatnio niemal każdy dzień przynosił no we odkrycia. Nadal radosny, otwarty, dobroduszny, Fred stawał się co raz bardziej odpowiedzialny. Prowadził księgi rachunkowe właścicielom kilku sklepów, a coraz to ktoś nowy składał mu ofertę. Niepostrzeżenie zyskał miano doradcy, który po magał korzystniej prowadzić interesy. Jednocześnie wydaj nie pracował dla zespołu Moore'a i gromadził zarobione pie niądze. Geordie Farquhar obserwował przemianę Freda ze staran nie skrywanym zainteresowaniem. Zastanawiał się, ile jesz cze potrwa jego hazardowa pasja, która była takim samym nałogiem jak skłonność do butelki czy uganianie się za ko bietami. Nie musiał długo czekać. Wkrótce po tym, jak Geordie znalazł go czytającego „Hamleta", a Sam poprosił Kate, by wyszła za niego, gdy sytuacja na to pozwoli, w lokalu Hyde'a zjawili się Jankesi.
Byli z nimi rudowłosy olbrzym, z którym Fred poprzednio zasiadł do gry, a także niski, ciemnowłosy mężczyzna, ma jący ponoć pokonać Rudego, więc chcieli teraz zobaczyć, jak bierze Freda w obroty. Byli pewni, że Doktor, jak go nazy wali, zwycięży każdego - nawet Waringa. Fred zgodził się na rozgrywkę, więc Hyde zarządził, by pięciu Jankesów, Fred i poszukiwacz złota przezwany Ku flem z powodu odstających uszu, grali razem, dopóki nie wy łonią spośród siebie bezspornego zwycięzcy. - Choćby nawet miało to zająć kilka dni, w co wątpię dodał Doktor. Co za niesympatyczny typ, pomyślał Fred, niepodobny do reszty Jankesów, zwłaszcza Rudego, którego śmiało mogę nazwać moim przyjacielem. Gra rozpoczęła się o piątej po południu. Fred, od kiedy odzyskał swoje matematyczne zdolności, był o wiele le pszym graczem, niż wtedy gdy zamierzył się z Rudym. Sie dział jak to miał w zwyczaju, rozluźniony, beztrosko uśmie chnięty, jednak śledził uważnie grę i pilnie obserwował prze ciwników. Dosyć szybko spostrzegł to, czego nie widzieli Rudy i je go towarzysze. Doktor był oszustem, wyjątkowo zręcznym oszustem. Dopóki inni pokerzyści brali udział w grze, Fred siedział cicho, ale gdy tylko wszyscy z wyjątkiem Doktora z niej wypadli, użył swoich umiejętności, by puścić go z tor bami. Z obserwujących grę tylko Ned Hyde zorientował się w sytuacji i kolejny raz zadumał się nad Fredem. Stawki były bardzo wysokie, wprost kolosalne, bo Fred przebijał całą swoją gotówką. W pewnym momencie Doktor wyciągnął zza
pasa rewolwer i położył go na stole przed Fredem. Nikt nie mógł pojąć dlaczego. Zaraz potem Fred, który ostatnio kupił sobie zegarek, wy ciągnął go z kieszeni, odczepił razem z łańcuszkiem i położył przed Doktorem. Uśmiechnął się do Doktora, a kiedy wygrał następne rozdanie, chwycił za łańcuszek zegarka i bujając nim, za nucił: „Bang-bang". Nikt nie zrozumiał, o co chodziło Fre dowi, jedynie Ned Hyde zaśmiał się, unikając wzroku Geordiego. Jeżeli Doktor był rozdrażniony kpiną Freda, nie dał tego po sobie poznać. Miał twarz prawdziwego pokerzysty, choć nie na wiele mu się to zdało. Pod koniec gry już dobrze wie dział, że Fred stosuje przeciwko niemu jego własne triki, ale gdyby cokolwiek powiedział, musiałby się zdradzić. Koło siódmej rano, gdy słońce zaczęło się wlewać przez uniesione skrzydła namiotu, gra skończyła się zwycięstwem Freda. Wielu widzów, łącznie z Geordiem, poszło do domu, gdy tylko uznali wynik za przesądzony. Fred ziewnął, prze ciągnął się, a potem zgarnął wygraną. Doktor zabrał rewol wer i demonstracyjnie schował za pas. Fred równie ostentacyjnie schował swój zegarek. Gdy zgrywał ostatnią kartę, ogarnęło go dziwne uczucie, że coś się skończyło. Popatrzył na swoją wygraną - bilon, monety i złoty piasek w małym skórzanym woreczku, a potem spoj rzał na Hyde'a. Hyde w mig pojął, o co mu chodzi. - Przelicz to, Fred, i włóż do mojego sejfu, zabierzesz później. - Nie chcę sam iść z tym do domu - przyznał Fred. Ziew nął znowu. - Och, jestem zmęczony, Ned.
Doktor odszedł bez słowa, ale Rudy i pozostali Jankesi podeszli, by uścisnąć Fredowi dłoń. - Wezmę na tobie odwet innym razem - grzmiał Rudy. - Szczęście nie może być zawsze przy tobie. Fred pokręcił głową. - Chyba nie będę już więcej grać - odparł cicho. - Jestem dumny, że mogę cię nazwać moim przyjacielem. - Zrobiłeś się ostatnio bardzo ostrożny - powiedział Hyde, gdy zostali sami. Zaprowadził Freda na zaplecze i na jego oczach zamknął wygraną w wielkim sejfie. - Przyjdę później z Moore'ami jako ochroną - powie dział Fred, wychodząc przez główną salę, zaśmieconą i brud ną, w jasne światło poranka. Najwyższa pora wrócić do domu i położyć się spać. Kirstie zaczęła wydawać śniadanie, zanim zorientowała się, że Freda nie ma. Tym razem jedli przy wielkim stole w chacie i była zaskoczona, że się nie pojawił, bo przecież za wsze pierwszy stawał do jedzenia. Nie pytała nikogo, tylko zaatakowała Geordiego, kiedy przyszedł spóźniony, poziewując. On też nie wyjaśniał jej powodu nieobecności Freda, więc kiedy posiłek dobiegał końca, a Fred się nie zjawił, ogarnęła ją wściekłość. Więc to tak! Długo nie trwało! Czy był chociaż wierny pamięci Rosiny? Ale skąd! Znowu zabawia się z Grubą Lil. Kirstie pamiętała te dni, kiedy spóźniał się na śniadanie albo nie przychodził wcale. Tak! Mogła się tego spodziewać. Jak nie jedna dziwka, to druga! Wezbrała w niej taka furia, że kiedy wyszła i zobaczyła go idącego w stronę wykopów z poszarzałą ze zmęczenia
twarzą i kapeluszem zsuniętym na tył kędzierzawej głowy, z trudem nad sobą zapanowała. - Powiem ci tylko jedno, Fredzie Waringu - oświadczyła, gdy podszedł dostatecznie blisko - jeśli ona nie raczyła ci dać śniadania po wspólnej nocy, nie oczekuj tego ode mnie. - Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestował zakłopota ny Fred. - Oto cały Fred Waring. Ładne bajeczki. - Potrząsała chochlą. - Zmieniłem się, zmieniłem - przedrzeźniała. Obiadu też nie dostaniesz. - Jestem głodny, Kirstie - powiedział zbyt wyczerpany, by dociekać, o co jej znowu chodzi. - Nie rozmawiałem z Grubą Lil od tygodni. Najwyżej mówiłem jej „cześć". - Cześć? Tak się to teraz nazywa? Myślałam, że to jest zabawa. Geordie, Bart i Sam, którzy wiedzieli, jak Fred spędził noc, nie mogli powstrzymać śmiechu. Biedny Fred patrzył na nich dotknięty i straszliwie głodny. - Co w tym takiego śmiesznego, Geordie?! - wykrzyk nęła Kirstie. - Człowiek z twoim wykształceniem powinien być przykładem dla nas wszystkich, a nie zachęcać Freda, by od nowa robił stare numery. - Jakie numery? - żałośnie dopytywał się Fred. Napra wdę nie miał pojęcia, dlaczego Kirstie jest taka zła. Geordie zorientował się, że jeżeli natychmiast nie powstrzy ma Kirstie, to dziewczyna albo się rozpłacze, albo zaatakuje Freda chochlą, którą wciąż bezwiednie wymachiwała. - Och - zaczął - jesteś niesprawiedliwa dla Freda. Nie spędził nocy z Grubą Lil. Grał w pokera z Jankesami u Hyde'a.
Usta Kirstie otworzyły się i zamknęły. Rumieniec spąso wiał. - To prawda, Geordie? Czy mnie nabierasz, żeby go bro nić? - Prawda, Kirstie - potwierdził Fred. - Wygrywałem, kiedy wychodziłeś, Geordie, prawda? Czemu kłócimy się o Grubą Lil? Jej nie było u Hyde'a. Kirstie nie chciała się poddać. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy patrzyła na zdezorientowanego Freda i śmiejących się mężczyzn. - Cóż, Fredzie Waringu - oświadczyła w przypływie ol śnienia - uważam, że nocna gra w pokera z Jankesami jest prawie tak samo zła jak noc w łóżku z Grubą Lil. - Wiem - przyznał pokornie Fred. - Zgadzam się z tobą. Nie zrobię tego więcej. Myślałem o tym w drodze do domu. - Och... - westchnęła głęboko. - Och, jesteście wszyscy niemożliwi. W tej chwili przestańcie się śmiać! - wybuch nęła. Kirstie miała nieprzepartą chęć uderzyć kogoś, krzyczeć lub ucałować Freda, który posmutniał nagle, widząc jej złość. - Nie wiem, po co zadaję z takimi jak wy! - wykrzyknęła żałośnie, wbiegając do chaty, gdzie rzuciła się na łóżko i za częła spazmatycznie szlochać. Fred spoglądał na swoich przyjaciół i Jacka Tate'a, który przyszedł spytać, co się stało. Emmie i pani Tate nie spusz czały z Freda oczu, niezbyt przyjaznych należy dodać. - Co takiego zrobiłem? - dopytywał się z pokorą. - Za co się na mnie gniewa? Geordie już na tyle opanował śmiech, by poklepać Freda po plecach.
- Jest kobietą, po prostu, czy to nie wystarczy? Słowa te tylko pogłębiły zakłopotanie nieszczęśnika. - Gruba Lil i Rosina nigdy tak się nie zachowywały, a przecież też są kobietami. Geordie poczuł, że rozumie, dlaczego Kirstie miała ochotę zdzielić go chochlą. - Może im nie zależało na tobie? - odparł, zastanawiając się, czy Fred zgadnie, o co mu chodzi. - Idź się połóż. Przy niosę ci śniadanie. - Dobrze, dziękuję - zgodził się potulnie Fred. - Nie mo gę spać za długo. Musimy przynieść moją wygraną z sejfu Hyde'a. - Zwrócił żałosny wzrok na chatę. - Nie rozumiem, dlaczego mnie nie lubi, skoro inne kobiety mnie tak lubią. Bart, Sam i Geordie z niepojętych przyczyn znowu nie mogli powstrzymać się od śmiechu. - Och, idź się już połóż - wykrztusił Geordie. Dziwne, czemu nie użyje inteligencji, którą niewątpliwie posiada, by odkryć, co Kirstie dolega, myślał, idąc po jedze nie dla wygłodzonego Freda. Później ruszyli do Hyde'a zabrać wygraną Freda. We czte rech czuli się bezpieczniej. Hyde zmęczony, lecz zawsze go towy na przyjęcie gości, zaprosił ich do pokoju na zapleczu. Fred zmienił ubranie. Miał na sobie welwetowe spod nie, bladoniebieską koszulę, nowe buty i słomkowy kapelusz z jedwabnym otokiem. Rzadko wyglądał tak przystojnie i Kirstie obserwująca go przez okno chaty rozszlochała się na nowo. Nikt nie powinien tak wyglądać. Fred jednak nie myślał o Kirstie, gdy Hyde wręczał mu wygraną w małym, płóciennym woreczku. - Nie wiem, jak to powiedzieć - zwrócił się do Neda z
powagą - bo byłeś bardzo dobrym przyjacielem i mam na dzieję, że nim na zawsze pozostaniesz, ale nie będę więcej grał w karty na pieniądze. Ani tutaj, ani nigdzie indziej. - Dlaczego, Fred? - zdumiał się Hyde. - Masz wrodzo ny talent. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto zna się na kartach tak jak ty. I jesteś uczciwy, a o niewielu można to powie dzieć. - Nie mogę ci wyjaśnić dlaczego. - Fred ważył słowa. - Coś jakby się skończyło ostatniej nocy. Bawiłem się, ale na tym koniec - dodał z wahaniem. Zdjął słomkowy kapelusz i miętosił go w rękach. - To nie ma nic wspólnego z tobą, Ned. To coś we mnie. Mam wrażenie... - Urwał. - Nie po trafię ci wytłumaczyć. To może mieć coś wspólnego z tym, kim byłem, zanim zjawiłem się w Ballarat. - Tak, Fred, Geordie mówił mi o tym, gdy zażądałeś swe go pierścienia - przytaknął Hyde. - A więc w porządku. Hyde podał mu rękę. - Miło cię było poznać, Fred. Jeśli zmienisz zdanie, wiesz, gdzie jest mój lokal. - Czy zrezygnowałeś z hazardu po tym, co powiedziała Kirstie? - zagadnął chytrze Geordie. - Nie - odparł Fred. - To stało się wczoraj, po ostatniej grze. Nagle dotarło do mnie, że nie chcę mieć z tym więcej do czynienia. Bawiłem się w ciągu ostatnich tygodni, ale mam to za sobą. Zrozumiałem, że to nie dla mnie. - Zaczynał się irytować, jak zwykle, gdy go wypytywano. - Daj spokój, Geordie. Cieszę się, że Ned ze mną nie dyskutował. To dobry kumpel. Nikt go więcej o nic nie pytał. Sam zaczął się zastanawiać,
jakiego rodzaju człowiekiem będzie teraz Fred, porzuciwszy wszystkie przyjemności, które wypełniały mu dni od przy jazdu do Ballarat. Nie miał nic przeciwko oddaniu ręki Kirstie mężczyźnie, jakim stawał się Fred, tak innemu od tego, którego ocalił od kolejnego pobytu w areszcie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wieczory, które do niedawna Fred spędzał na grze w kar ty, poświęcał teraz na prowadzenie ksiąg rachunkowych co raz większej liczbie właścicieli różnych małych sklepów i firm, działających w Ballarat. Kirstie, zawstydzona, że się tak uniosła, sądząc, iż wrócił do Grubej Lil, starała mu się to wynagrodzić, podsuwając najlepsze kąski. Fred był zasko czony, gdy odkrył, iż Kirstie na nim zależy, chociaż tak czę sto się na niego złościła. Czuł się nieswojo na widok Dan'la, który poświęcał Kirstie dużo czasu, chociaż go do tego nie zachęcała. W dalszym ciągu prześladował Freda senny koszmar, w którym pojawiał się tygrys. Szczególnie wyraziście przy śnił mu się po pamiętnej nocy, spędzonej na pokerze, kiedy postanowił, że więcej nie weźmie kart do rąk. Fred zbudził się krzycząc, oblany potem, głęboko przeświadczony o tym, że stracił coś niesłychanie cennego. Geordie, który towarzyszył Fredowi u Hyde'a, był tak zmęczony, że nie obudził się, by go uspokoić. Fred leżał z bijącym sercem, zastanawiając się, dlaczego tygrys tak go prześladuje. Po jakimś czasie zapadł w półsen, a kiedy wre szcie zasnął głęboko, tygrys pojawił się i zniknął, lecz w dziwny sposób był ciągle obecny. Fredowi przyśnił się też
stary człowiek o łagodnej i trochę smutnej twarzy, który chciał mu coś powiedzieć, ale sen nagle się rozpłynął... Rano Fred miał tylko poczucie dotkliwej straty, ale nie pamiętał twarzy starego człowieka. Któregoś wieczoru, gdy wszyscy mężczyźni zasiedli przy ognisku, Sam wreszcie wyjawił, że spotyka się z Kate Clancy. - Nie chcę, żeby Kirstie się o tym dowiedziała - za strzegł. - Dlaczego nie? - zapytał Bart, któremu, podobnie jak Fredowi, należało wszystko dokładnie wyjaśniać. - Cóż, mam nadzieję, że Kirstie do naszego ślubu wybierze sobie męża. Chciałbym, żeby przyjęła Jacka Tate'a. Z jakiegoś powodu zdenerwowało to Freda. - O, nie, ona już odmówiła Jackowi! - zareagował gwał townie. Nie podobało mu się, że Kate Clancy zastąpi Kirstie, cho ciaż cieszył się szczęściem Sama. Dla wszystkich stanowiło zagadkę, dlaczego Geordie, uczciwy i wykształcony człowiek, upadł tak nisko, by praco wać ongiś jako pomocnik sklepowy, a teraz jako robotnik przy poszukiwaniu złota. Nigdy nie mówił o swojej prze szłości, a reszta szanowała jego milczenie, nie pytając o przyczyny. Geordie pilnie śledził przypadki febry, która zaczynała ogarniać całą okolicę. - Muszę wam wszystkim coś powiedzieć - zaczął. - Epi demia się rozszerza. Niedługo i nas dosięgnie. Dzisiaj, gdy wyszedłem, zatrzymała mnie w Rotten Row żona je dnego z naszych znajomych. Prosiła, abym zajrzał do jej
córeczki, która źle się czuje. Słyszała, że zajmuję się tro chę leczeniem. Zbadałem dziecko i od razu zorientowa łem się, że ma bez wątpienia objawy febry i jej stan jest poważny. Ponieważ Rotten Row jest niedaleko stąd, oba wiam się, że i my nie unikniemy epidemii. Jeżeli ktoś poczu je się źle albo dostanie gorączki, niech mi natychmiast da znać, bez względu na porę dnia. Zwłoka może drogo ko sztować. Zapadła cisza. - Módlmy się, żeby zaraza nas ominęła - odezwał się w końcu Sam. Pełni troski patrzyli na bawiące się przed pójściem spać dzieci. One pierwsze, jako najsłabsze, mogły paść ofiarą cho roby. Potrzebowali trochę czasu, by odzyskać swój zwykły, pogodny nastrój. Dni toczyły się utartymi koleinami. Epidemia febry zata czała coraz szersze kręgi, ale na szczęście omijała Ballarat; zagrożenie wydawało się cofać. Pewne podniecenie wywo łało znalezisko Barta, który natrafił na pokłady złota. Nieste ty, okazały się one niewielkie i marzenia o dobrobycie szyb ko się rozwiały. Pewnego dnia wstąpił do nich wymuskany Dan'l. Miał na sobie kapelusz i żakiet w czarno-białą pepitkę, niczym magik z małego sklepu ze słodyczami, otwartego niedawno przy Bond Street ku radości powiększającej się na złotonośnych terenach gromady dzieci. Dan'l niósł wielki bukiet polnych kwiatów. - Zabiega, jak może - zauważył Bart, gdy bokser wstąpił do Sama, by odbyć poważną rozmowę, zanim zapukał do Kirstie.
Kirstie akurat wyrabiała ciasto na chleb. Pani Tate przy niosła drożdże, ale nie chciała zdradzić, skąd je ma. Powie działa też, że nie zna się na pieczeniu chleba. Tym sposobem zadanie to spadło na Kirstie, którą matka, jeszcze na farmie, nauczyła tej sztuki. Gdy Dan'l wszedł do chaty, zastał ją energicznie wygnia tającą ciasto. - O, jesteś - powitała go tonem, w którym trudno było doszukać się zaproszenia. Miała nadzieję, że to puka Fred. - Będą dla ciebie - powiedział Dan'l bezsensownie, pod suwając jej bukiet - gdy skończysz robotę. Kirstie uformowała ciasto, po czym włożyła je do wielkiej dzieży i postawiła koło pieca, żeby urosło, nie zapominając przykryć z wierzchu wilgotnym płótnem, tak jak uczyła ją matka. Współczuła Dan'lowi, podobnie jak Jackowi Tate, ale nic nie mogła poradzić. - Są piękne. - Wytarła ręce i wzięła kwiaty. - Jesteś taki miły. Naprawdę tak o nim myślała, dlatego było jej przykro, że swoją odmową może mu zadać ból. Znalazła słoik, napełniła go wodą i zanim postawiła kwia ty na stole, układała je możliwie najdłużej. Wiedziała, co za raz nastąpi, i - rzeczywiście - nastąpiło. Nie mogła temu za pobiec. Dan'l miął w ręku swój wspaniały kapelusz. Był całkiem przystojnym mężczyzną, chociaż na twarzy nosił ślady swe go zawodu. - Rozmawiałem z Willem Fentimanem - zaczął. - Za-
proponował, żebym pojechał do Bendigo, otworzył i popro wadził dla niego zakład. Za stary jestem, by się obijać po ringu, więc się zgodziłem. Będę zarządzał w jego imieniu i miał udział w zyskach. Zamilkł. Piękna twarz Kirstie posmutniała i spoważniała. Dziewczyna nabierała łagodności. - Muszę jechać - wypalił wprost. - Nie mogę być dłużej zabijaką, nawet nie wiem, czybym dał radę. Chciałbym za pytać, czy pojedziesz ze mną? Jako moja żona, oczywiście. - Zaśmiał się nerwowo. - Powiedz tak, najdroższa - popro sił, poważniejąc nagle. - Jesteś wspaniałą dziewczyną. Ża den chłop nie znalazłby lepszej żony. - Szerokim gestem ręki wskazał wysprzątaną chatę, lśniące patelnie, umyte garnki i dzieżę z chlebowym ciastem, którego zapach rozchodził się po izbie. - Jesteś piękna jak malowanie, poza tym kocham cię. Kirstie było go żal, no i wyobraziła sobie, że mieszkałaby we własnym domu, miałaby własne życie, nie musiałaby tro szczyć się o tak wiele osób. Ale pomyślała o Fredzie i zrozumiała, że nie wolno jej przyjąć oświadczyn Dan'la, przecież kocha innego. Nie by łoby to ani słuszne, ani uczciwe. Mogłoby się nawet okazać wstępem do katastrofy. - Sprawiłeś mi przyjemność, Dan'l - powiedziała, a je mu rozjaśniła się twarz. - Jednak nie mogę wyjść za ciebie, nie byłoby to uczciwe. Znajdź sobie ładną dziewczynę w Bendigo, dziewczynę, która będzie cię kochać tak, jak na to zasługujesz. Mam nadzieję, że będzie ci się dobrze wiodło i że będziesz szczęśliwy, ale nie mogę wyjść za ciebie, po prostu nie mogę.
- Chodzi o Freda, prawda? - spytał przygnębiony. Po raz pierwszy od kiedy się znali, padło między nimi to imię. Myślisz o nim serio. Nie sądzę, by był z jakąś kobietą od czasu, kiedy Rosina wyjechała. Och, Kirstie, kochanie, jeże li nie mogę cię mieć, to życzę ci, żebyś dostała to, czego pragniesz. Musi być ślepy, żeby nie widzieć, jakim jesteś skarbem. - Jesteś dobry, Dan'l - odparła ze ściśniętym gardłem. Zasłużyłeś na lepszą ode mnie. - Nie znam lepszej od ciebie. Wiem, co tracę. Łudziłem się, że zmienisz zdanie, ale widziałem twoją twarz tej nocy, kiedy go zranili, i wtedy, gdy myślałaś, że wrócił do Grubej Lil. To był koniec. Kirstie nie miała nic więcej do dodania. - Och, uwierz mi, kiedy mówię, że ci dobrze życzę - po wiedziała tylko. Dlaczego życie jest takie trudne? Czemu trzeba wybierać? Jak mawiał Geordie: „Życie polega na wyborach". Podeszła do okna. Zobaczyła, że Dan'l rozmawia z Sa mem, coś wyjaśnia, kręcąc przy tym głową. Zastanawiała się, co mówi. Zauważyła, że Fred zabiera się do kopania nowego dołu i pozdrawia Dan'la. Bokser pożegnał się ze wszystkimi. Rano wyjechał do Bendigo. Gdyby Kirstie go przyjęła, odłożyłby swój wyjazd aż do ślubu. Teraz nic go już nie trzymało w Ballarat. Kirstie rozumiała, że musiał skorzystać z szansy, jaką dawał mu Will Fentiman - mogła się już nie powtórzyć. Tego wieczoru, kiedy byli sami w namiocie, Fred zwrócił się do Geordiego: - Dan'l na odchodne życzył mi wszystkiego najlepszego
i radził, żebym przejrzał na oczy. Jak sądzisz, co miał na my śli? - A ty co o tym sądzisz? - Geordie lubił odpowiadać py taniem na pytanie. - Nie mam pojęcia. Może chodziło o coś związanego z prowadzeniem ksiąg rachunkowych. - Nie wydaje mi się. - Geordie zawahał się. - Myślę, że któregoś dnia sam dojdziesz, o co mu chodziło. Więcej nie chciał powiedzieć. Fred wrócił do książki. Ostatnio zawsze czytał przed snem. Był to egzemplarz „Don Juana" Byrona, długiego poema tu, podczas lektury którego Fred śmiał się na głos. O kobie tach miał inne zdanie niż poeta. Gdyby Byron znał Kirstie, nie potępiałby ich tak w czambuł. Nie był pewien, czy czytał ten poemat, zanim stracił pa mięć. Pewnego wieczoru Geordie po powrocie od Hyde'a zastał Freda śpiącego z otwartą książką w ręku. Wziął ją i przeczy tał kilka zwrotek. „Miłość jest burzliwa - pisał ironicznie Byron - lecz małżeństwo potrzebuje spokoju, a że więcej bierze, niż daje, to na mlecznej diecie przestaje". Geordie po kręcił głową, uśmiechając się ironicznie i zastanawiając, jak też Fred mógł to zrozumieć? Nazajutrz Fred uszkodził sobie nadgarstek. Uderzył w skałę i kilof odbił uderzenie. Kiedy się wygramolił z dołu, Geordie obejrzał obolałą rękę i poradził, by tego dnia nie wracał do pracy. - Dużo nie stracisz - tłumaczył. - Wkrótce wieczorna salwa. Daj ręce odpocząć, a jutro będzie całkowicie sprawna.
Fred, przechodząc koło chaty Kirstie, jej kwatery - jak żartował Geordie - usłyszał przez uchylone drzwi stłumiony płacz. Zdziwił się. Kirstie zawsze ukazywała światu raczej radosne, a czasem wręcz zaczepne oblicze. Zawahał się. Jednak postanowił dowiedzieć się, co jej do lega. Zapukał do drzwi, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, pchnął je lekko i zajrzał do środka. Kirstie siedziała na długiej, przywiezionej jeszcze z farmy Moore'ów skrzyni i gorzko płakała. Szloch wstrząsał całym jej ciałem. W swej rozpaczy zdawała się przeraźliwie osa motniona. Żal było na nią patrzeć. Zawsze taka dzielna, prawdziwa podpora klanu Moore'ów. Co by zrobili, gdyby jej się coś stało? Podszedł z wahaniem. Usłyszała jego kroki i podniosła wzrok. Twarz miała w czer wonych plamach. Gdzieś ulotniła się jej delikatna uroda. - Co się stało, Kirstie? - spytał zaniepokojony Fred. - O co chodzi? Wyjazd Dan'la tak cię zdenerwował? - Nie - zaszlochała. - Nie chodzi o Dania. Och, Fred, zgubiłam serce! Nie wiedział, co powiedzieć, - Zgubiłaś serce? - powtórzył. Był przejęty i zaniepoko jony. - Tak, Fred. Mój wisiorek w kształcie serca. Ten, który dała mi mama. To wszystko, co mi po niej zostało. Wiem, że to nic niewarty drobiazg... - Znów rozszlochała się, tym ra zem jeszcze głośniej. Fred nie mógł znieść jej rozpaczy. Nie bardzo jednak wie dział, jak powinien się zachować.
Usiadł obok Kirstie. - Opowiedz mi, jak go zgubiłaś? Jego głos brzmiał tak miło i łagodnie, że jeszcze bardziej się rozżaliła. Wzięła się jednak w garść. - Nosiłam go na wstążeczce na szyi pod sukienką. Wiem, że miałam go tego popołudnia, zanim poszłam do sadzawki płukać glinę. Kiedy tutaj wróciłam, zorientowa łam się, że go nie mam. Wróciłam do sadzawki, by go po szukać, musiał tam zginąć, ale wszystko na nic. Nigdzie go nie ma. Sama nie wiedziała, dlaczego jest tak bardzo rozżalona. Czy płakała z powodu zgubienia serduszka, kupionego u do mokrążcy, które dała jej matka w nagrodę za to, że była dobrą i pracowitą dziewczynką, czy też użalała się nad swoją nie szczęśliwą miłością? Nie umiałaby odpowiedzieć na to py tanie, zresztą oba powody były równie dobre. Fred doznawał dziwnej mieszaniny uczuć: żalu, litości i czegoś, czego nie potrafił nazwać. Nie miało to nic wspól nego z tym, co określał „zabawą", a jednak jakoś się z nią kojarzyło. Pewne było, że Kirstie trzeba pocieszyć. Wziął ją w ramiona, przytulił i zaczął kołysać jak małe dziecko. - Już dobrze, dobrze - powtarzał. Szloch Kirstie powoli zamierał; wreszcie znalazła się w objęciach Freda. Nieważne, że traktował ją jak małe dziecko. Jednak Fred odkrył, że Kirstie jest ciepła i delikatna, i w niczym nie przypomina opryskliwej dziewczyny, która draż niła się z nim i dokuczała, wymachując mu przed nosem że lazną chochlą.
Pocieszanie Kirstie sprawiało mu taką przyjemność, jak by się z nią kochał. Jego uścisk był pewny i szczery; na gle wiedział, co robić. Wsunął swoją wielką rękę pod jej bro dę i delikatnie ją uniósł. To, że zapłakana wyglądała brzy dziej, nie miało znaczenia. Skupił się na jej pięknych, głębo kich, zielononiebieskich oczach i głaskał jej miękkie włosy. Po raz pierwszy pożałował, że uganiał się za spódniczkami, myśląc z przerażeniem, że jego pocałunek mógłby zostać źle zrozumiany. - Fred? - W głosie Kirstie zabrzmiało zdumienie. Jego usta prawie dotykały jej policzka i przez moment myślała że nareszcie spełnią się jej marzenia. Kto wie, jakby się to skończyło, kiedy on wreszcie by się ośmielił, a ona straciłaby całą śmiałość, jednak drzwi otwarły się nagle i do chaty wpadł Pat, wołając: - Rozciąłem sobie kolano! Tato mówi, żebyś mi je opa trzyła. Znów była Kirstie. Zawsze gotowa się troszczyć o innych dookoła, nigdy o samą siebie. A Fred był Fredem, nadal po grążonym w marzeniach, które mu zastępowały prawdziwe życie. Później, kiedy przewiązała kolano Pata, naszykowała po siłek i umyła naczynia, zaczęła rozmyślać, co by się stało, gdyby chłopiec im nie przeszkodził. Cóż, chociaż raz znalaz ła się w ramionach Freda, nieważne, że to tylko przyjacielski uścisk. Fred nie wiedział, co czuje. Po raz pierwszy zobaczył w Kirstie piękną młodą kobietę. Byłoby nieuczciwe wyko rzystywać jej smutek... Wolał nie myśleć, do czego mogło
dojść... Wciąż nie dostrzegał rzeczy tak oczywistej, lecz chwila, kiedy miał przejrzeć na oczy, nadchodziła wielkimi krokami.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Tego lata temperatura szybko wzrosła i zaraza wbrew nadziei atakowała coraz zajadlej. Geordie najpierw myślał, że jest to febra, z której przypadkami zetknął się w Anglii; zaczynała się w miarę łagodnie, by w późniejszych stadiach rozwinąć się gwałtownie. Ta febra jednak atakowała szybko, a potem powoli opuszczała ofiarą. Czasami pacjent umierał nagle, będąc, zdawałoby się, na najlepszej drodze do wyzdro wienia. Pewnego słonecznego popołudnia Pat, zazwyczaj tak ży wy i psotny, zrobił się dziwnie spokojny. Przy śniadaniu je szcze dokazywał jak zwykle, ale później Kirstie znalazła go leżącego na ziemi koło chaty. Miał zamglone oczy i twarz pokrytą plamami. Serce dziewczyny zabiło z trwogi. - Co się dzieje, Pat? - spytała i położyła chłodną dłoń na jego czole. Było rozpalone. - Och, Kirstie, niedobrze. Tak się źle czuję. Chyba złapa łem febrę. - Ledwie to powiedział, zaczął nagle wymioto wać. Kirstie złapała go za głowę i trzymała, póki torsje się nie skończyły. Twarz Pata spopielała. Położyła chłopca na ziemi i pobiegła po Geordiego, który pracował w pobliżu. - Szybko, Geordie, to chyba febra - wykrzyknęła. Wszyscy przerwali pracę i obserwowali, jak Geordie wy-
chodzi z dołu i idzie wraz z Kirstie do Pata, który leżał na ziemi i ciężko oddychał. - Przy śniadaniu wyglądał na zdrowego - poinformowa ła Kirstie, opierając brata o siebie - a spójrz na niego teraz. Geordie badał chłopca zatroskany. - Tak - powiedział w końcu. - Tak z nią jest, że szybko przychodzi i powoli odchodzi. Delikatnie rozpiął koszulę Pata i badał jego klatkę piersio wą i brzuch. - Zanieśmy go lepiej do łóżka. Pomóż mi, Kirstie. Im szybciej się tam znajdzie, tym lepiej. Trochę go nieśli, trochę prowadzili pomiędzy sobą do na miotu, gdzie rozebrali go i położyli na materacu. - Obawiam się, że będziesz miała więcej roboty - zauważył Geordie ze współczuciem, patrząc na zbolałą twarz Kirstie. Kobiety muszą ci pomóc, chłopiec nie może zostać sam. Ustalę godziny dyżurów. Szybko zakrzątnął się wokół najważniejszych spraw. Przyniósł wiadro, by Pat miał w co wymiotować, naszykował dodatkowe prześcieradła i koce. - Nie wolno dopuścić, by się przeziębił - ostrzegł. - Przeziębił? - powtórzyła Kirstie z niedowierzaniem. W ciągu dnia na zewnątrz panował upał, a w namiocie du chota. - Tak, przeziębił. Febra jest zdradliwa. Co jakiś czas bę dzie się trząsł gwałtownie i zrzucał ubranie. Wtedy trzeba go pilnować. Wszedł Sam zobaczyć Pata, który leżał cicho i spokojnie, choroba zmiotła jego żywiołowość w okamgnieniu. - Gdzie Dave? - spytał Geordie. - Czy ktoś wie?
Dwaj chłopcy byli nierozłączni. - Poszukam go - zaofiarowała się Kirstie. - Zostań - powstrzymał ją Geordie. - Nie możesz robić wszystkiego. Wyślij Aileen. Trochę odpowiedzialności dla odmiany dobrze jej zrobi. Swoje siły zachowaj, by się opie kować chorymi. Z tym ona sobie nie poradzi. Dziewczynka wróciła ze zmartwioną miną. - Dave też jest chory. Zszedł do sadzawki pomagać Ta¬ te'om i nagle poczuł się źle. Jack ma go przynieść, kiedy już będzie można go ruszyć. Mówią, że było z nim źle. Wygląda okropnie, jeszcze gorzej niż Pat. Emmie Jackson, która nic nie zrobiła, by pomóc i podczas całego zamieszania zachowywała się obojętnie, nagle po usłyszeniu tej wiadomości zaczęła niemiłosiernie zawodzić. Kirstie zrozumiała, że jeśli na kogoś mogła liczyć w trudnej sytuacji, to na pewno nie na Emmie. Robota na działce stanęła. Fred poszedł po Dave'a, Bart uspokajał Emmie. Dzieciarnia z okolicznych działek stała dookoła i przyglądała się, nic nie rozumiejąc. - Trzymajcie je z daleka od Pata i Dave'a - radził Geor die. - Nie wiem, jak febra się przenosi, ale ostrożność nie zawadzi. Czy ktoś wie, gdzie chłopcy ostatnio się bawili? - Wiesz tak dobrze jak ja, że wszędzie było ich pełno. - Kirstie bezradnie rozłożyła ręce. - Jak nie tu, to tam. Jedno wiem, że bawili się z dziećmi z rodzin, w których wystąpiła febra. Fred wrócił, niosąc Dave'a. Chłopiec był bardziej chory niż Pat. Leżał w objęciach Freda prawie nieprzytomny. Geordie przyjrzał mu się i powąchał jego oddech. Emmie wpadła w histerię - osunęła się na ziemię i zaczęła kołysać.
- Pościel mu koło Pata - polecił Geordie. - Usiądź, Fred, potrzymaj go, dopóki łóżko nie będzie gotowe. Kiedy Dave'a położono, Geordie uważnie go zbadał, po czym zostawił Kirstie, by pilnowała chłopców. Chciał prze strzec Moore'ów i tych, którzy należeli do ich grupy, przed narastającym zagrożeniem, by na czas mogli poczynić odpo wiednie przygotowania. - Czas na wojenną naradę - oznajmił, odsuwając ich od zszokowanej Emmie, którą pani Tate daremnie usiłowała uci szyć. - Musicie mieć świadomość, że na dwóch chłopcach się nie skończy. Cudów nie ma. Na razie, lepiej, żeby byli razem, bo to ułatwi opiekę nad nimi. Bart, musisz skłonić Emmie, by choć trochę pomogła przy pielęgnowaniu. Nie można wszystkiego zwalać na Kirstie, bo sama zachoruje. - Mogę się przeprowadzić do Barta - zaproponował Sam. - Możemy przeznaczyć mój namiot dla chorych, a mężczyź ni muszą się włączyć do dyżurowania. Nie powinniśmy wszystkiego zostawiać kobietom. - On też obawiał się, że cały ciężar opieki nad chorymi spadnie na Kirstie. Kiedy dogadali się ostatecznie, Sam wyniósł swoje posła nie i kilka drobiazgów do Jacksonów. Emmie przestała pła kać. Bart usiłował ją przekonać, żeby przynajmniej teraz, w trudnych warunkach, przejęła część obowiązków. Jego słowa spowodowały kolejny lament. - Gorąca herbata dobrze zrobi nam wszystkim - zawyro kowała pani Tate, którą niepowodzenia mobilizowały, i od daliła się do kuchni. Emmie dała się namówić do pomocy, co prawda, tylko przy rozdawaniu kubków, kiedy już herbata była zaparzona. - Dobra z ciebie kobieta, Nellie - dziękował jej Bart,
z wdzięcznością popijając herbatę. - Teraz, gdy febra ataku je, niejeden wolałby się trzymać z daleka. - Od czego są przyjaciele - odparła. - Wszyscy byliście dla nas bardzo dobrzy. Pomagaliście nam, kiedy Ginger miał zra nioną rękę, niemal nas żywiąc, gdy skończyły się nam pienią dze. Nie zapomniałam tego. Nie można was teraz zostawić. - Co z chłopcami? - spytał szeptem Fred, nim wziął się do roboty. - Źle, Fred, bardzo źle. Geordie się nie mylił. Febra ich nie oszczędziła. W trzy tygodnie później wyszedł z namiotu Jacksonów podczas pięknej, rozgwieżdżonej nocy. Księżyc świecił jasno i było ciepło. Idealna noc dla kochanków, ktoś mógłby powie dzieć. Niewiele osób miało czas i ochotę, by ją podziwiać. Przeszedł do chaty Kirstie, zatrzymał się tam przez chwilę i skierował do namiotu, który dzielił z Fredem. Fred leżał w ubraniu na swym materacu, zmęczony tygo dniami pielęgnowania chorych i nocnych dyżurów. Już od dawna, od kiedy większość zespołu i przyjaciół za padła na febrę, zarzucono wysiłki, by trzymać wszystkich chorych w jednym namiocie. Geordie westchnął i ziewnął, zanim podszedł i łagodnie potrząsnął śpiącym Fredem. Fred usiadł rozbudzony. - Co takiego, Geordie? Co się stało? - przerwał, widząc wyraz jego twarzy. - Emmie, tak? - domyślił się. - Tak - potwierdził Geordie ze smutkiem. - Odeszła pół godziny temu. Umarła bez słowa. Do diabła, Fred, nie mu siała umrzeć. Nie była tak chora jak Pat lub Dave, a oni po woli z tego wychodzą. Gdzie popełniłem błąd? Geordie rzadko przeklinał. Musiał być załamany.
- To nie twoja wina. - Fred starał się go pocieszyć. - Bóg wie, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Nie oszczędza łeś się od czasu, kiedy Pat zachorował. Jak się czuje reszta? Geordie odwrócił się od niego, chcąc ukryć łzy. - Myślę, że lepiej. Sam i Bart wydają się jakoś trzymać. Chociaż nie wiem, jak Bart to przyjmie, kiedy mu powiem o Emmie. - Ukrył twarz w dłoniach. Beztroska dawno już opuściła Freda. W tych dniach za czynał rozumieć niuanse ludzkich zachowań. Odezwało się w nim poczucie odpowiedzialności. - Czy coś jeszcze jest nie tak, Geordie? To nie tylko Em mie, prawda? Powiedz, o co chodzi? - Dlatego cię budzę, Fred, chociaż należy ci się sen. To Kirstie. Była chora przez cały dzień, nic nikomu nie mówiąc ze względu na Emmie. Ma febrę. Położyłem ją do łóżka w chacie i nie ma jej kto pielęgnować. Zostałeś tylko ty. Wszy stkie kobiety są chore. Pani Tate zachorowała wczoraj, a ja muszę zostać przy Samie, Barcie i Gingerze. Są w krytycz nym stanie i nie wiadomo, czy przeżyją. Fred już krzątał się po namiocie, zbierając drobiazgi. - Nie przejmuj się, Geordie. Już idę. Oczywiście, nic nie powiedziała, jak to zwykle ona, prawda? - Ból przemknął przez jego twarz. - Wiedziała, że byłeś zajęty Emmie, i nie chciała cię jeszcze bardziej obciążać. - Tak - skinął Geordie. - Zawsze się obawiałem, że prę dzej zginie, niż się podda. Pójdę z tobą, zanim zajmę się in nymi. Zarówno ona, jak i ty możecie potrzebować mojej po mocy. Kirstie powaliło prawie tak mocno jak Dave'a; była już półprzytomna. Fred uniósł ją z posłania, które leżało na pod-
łodze, i podtrzymywał, kiedy Geordie przekładał materac z pościelą na skrzynię, żeby łatwiej było pielęgnować Kirstie. Ledwie uniosła powieki, kiedy ją układał. Zanim dała się zła mać febrze, zdążyła się rozebrać i włożyć nocną koszulę. W pewnej chwili rozpoznała go. - Fred - wyszeptała. Znów straciła przytomność. - Już miała silny atak wymiotów. Nowy może się zacząć w każdej chwili - uprzedził Geordie. - Poradzisz sobie? Fred skinął głową. Wiedział, co ma robić. Pielęgnował chorych, ale nie przypuszczał, że będzie musiał opiekować się Kirstie. Zdawała się niezniszczalna. - Nie będzie za bardzo chorować, prawda, Geordie? Uświadomił sobie, że to głupie pytanie, gdy tylko je zadał. Geordie nie mógł dać żadnych gwarancji. Emmie nie wyglą dała tak, jakby miała umrzeć. Stan Dave'a był poważny, a jednak chłopiec żył, a Emmie umarła. Fred nie wyobrażał sobie, co by poczęli bez Geordiego. Z jakiegoś powodu obaj uniknęli febry i pielęgnowali całą gru pę, łącznie z Tate'ami, z których troje zachorowało, a ich wspólnicy opuścili działkę. Pielęgnowanie ofiar febry, zanim jeszcze Kirstie zachoro wała, wywarło wielki wpływ na osobowość Freda. Starał się zachować pogodę ducha, choć jego zwykła, wprost dziecięca beztroska znikła ostatecznie podczas epi demii. Fred nie zauważał tej zmiany. W czasie długich dni i nocy, spędzonych przy łóżku Kirstie, wiele się o sobie dowiedział. Choć trzymał ją w objęciach tego popołudnia, kiedy zgubiła wisiorek, chociaż starało się o nią wielu zalotników, myślał o niej wyłącznie jak o małej dziewczynce, a nie dojrzałej już
kobiecie. Teraz, gdy mył ją gąbką, zdejmował przepoconą, przywierającą do ciała koszulę i nakładał czystą i suchą, nie mógł się nadziwić pięknu jej ciała i doskonałości jej drob nych piersi. Jest dokładnie taka jak... przemknęło mu przez myśl, ale nie mógł sobie przypomnieć imienia. Nie wolno mi jej przestraszyć, myślał dalej. Nie powinie nem zapominać, że jestem dla niej tylko Fredem, który lubi się zabawić. Początkowo Kirstie zachowywała się spokojnie, patrząc na niego zamglonymi oczami. Potem zaczęła nieprzerwanie mówić. Bredziła o matce i farmie, małych braciszkach i sio strzyczkach, które umarły w dzieciństwie. Opowiadała Fre dowi, patrząc na niego, lecz go nie widząc, że martwi się o Sama i ma nadzieję, że znajdzie sobie dobrą kobietę. I na końcu mówiła o Fredzie, ubolewała nad jego pijacką nieodpowiedzialnością w pierwszych dniach, mówiła z prze jęciem o jego uciechach z kobietami, z Grubą Lil, a zwłasz cza z Rosiną. - Nigdy się nie ustatkuje, nigdy - powiedziała ze szlo chem i niespodziewanie usiadła. - Nigdy na mnie nie spoj rzy. Jestem dla niego małą dziewczynką, Kirstie. Och, nie nawidzę tego imienia, nienawidzę! Zaczęła łkać tak mocno, że Fred tulił ją do siebie i głaskał jej włosy, jakby była małym Rodem albo dzieckiem osiero conym przez Emmie. To, co do niej czuł, było czymś nowym, zupełnie innym niż to, co czuł do kobiet, które tak chętnie zabawiał. Pragnął się nią opiekować, chciał ją chronić. Dziwił się, że nic o tym nie wiedział, choć już od dłuż szego czasu musiał odczuwać to pragnienie. Przypomniał so-
bie, ile razy zabierał dzieci, by mogła odpocząć, jak dźwigał ciężki koszyk z zakupami, pomagał zmywać naczynia, roz wieszać pranie - ku uciesze Sama. Pamiętał, jak przynosił jej wstążki z jarmarku i jak cierpiało jego serce, kiedy myślał, że Kirstie go nie lubi. Wszystko dla Kirstie, która nie może umrzeć teraz, kiedy ją odnalazł; dla Kirstie, która odtrąciła wszystkich zalotni ków, podczas gdy on zabawiał się przez długie, beztroskie miesiące. Wreszcie pojął, co Dan'l miał na myśli tamtego dnia, kie dy wyjeżdżał z Ballarat; zrozumiał pytanie Geordiego. Wkrótce potem pojawił się Geordie, patrząc na niego ze smutkiem. Kirstie, spokojna do tej pory, zaczęła znów skar żyć się na Freda, tym razem zrezygnowanym głosem. - Och, nie, nie spojrzy na mnie teraz, kiedy zgubiłam swoje serce. Fred wstał gwałtownie, mocno poruszony i wyszedł na dwór, gdzie go znalazł Geordie w chwilę potem. Z twarzą w dłoniach opierał się o ścianę chaty. - Uspokój się - powiedział łagodnie Geordie. - Jest na dzieja, jeśli nastąpi przełom. - Jeśli, jeśli, jeśli! - krzyknął zrozpaczony. - Niech diab li wezmą te wszystkie jeśli. Wiesz niewiele więcej ode mnie, Geordie. Boże, jak mogłem być tak ślepy, tak nieświadomy mojej prawdziwej miłości. - Wszyscy jesteśmy ślepi - odparł cicho Geordie. - Ro dzimy się ślepi. Czasami zobaczymy światło, ale nie za często i nie na długo. Wydaje mi się, że ty swoje znalazłeś. Fred go nie słyszał. Wsłuchiwał się w wewnętrzny głos, który mówił: „Straciłeś jedną miłość, a teraz stracisz drugą!".
Co to mogło znaczyć? Jaką miłość stracił? Kiedy i dlaczego? Nie, nie posłucha tego głosu! Nie straci nadziei! Geordie wziął go za ramię i weszli do chaty. Teraz Kirstie była najciężej chora, pozostali powoli wracali do zdrowia. - Nie wolno jej zostawiać samej - tłumaczył Geordie. Fred usiadł, trzymając Kirstie za rękę. Geordie położył się spać na podłodze. Był, jak Fred, wykończony i zasypiał gdzie popadnie. Także i Freda zaczął morzyć sen. Zasnął z ręką Kirstie w swej dłoni. - Fred? - odezwała się nagle zwyczajnym głosem. Otworzył szeroko oczy. - Fred, co ty tutaj robisz? - Kirstie! - wykrzyknął, patrząc na nią. Cała spływała potem, ale jej oczy były teraz jasne, a ręce chłodne. - Och, moja droga, jesteś znowu z nami - powiedział z nabożną wdzięcznością. - Nigdzie nie odchodziłam - odparła zdziwiona. Zobaczyła Geordiego na podłodze; teraz dopiero wszy stko zrozumiała. - Dostałam febry? Czy dlatego jesteście tu obaj? - Tak, byłaś straszliwie chora, tak bardzo się martwili śmy. Przygarnął ją do siebie jak tamtej nocy, gdy znalazła go krzyczącego przez sen. Ale tym razem był przytomny i ją rozpoznawał. To jej ofiarował miłość, a nie dziewczynie z sennego marzenia. Geordie przeciągnął się, wstał i podszedł do nich. - Nastąpił przełom w chorobie - przyjął profesjonalny ton. - Trzeba ją wytrzeć, i to szybko. Nie powinna się teraz
przeziębić. Potrzebuje czystej koszuli, czystych prześcieradeł i koców. Pomógł Fredowi przebrać Kirstie, owinąć w suchy koc i położyć na podłodze na czas, kiedy zmieniali pościel na łóżku. Kirstie przyglądała im się z niemym zdziwieniem. Czuła, że bardzo schudła. - Pielęgnowałeś mnie, Fred? - Tak. Byłaś bardzo chora i nie został nikt prócz mnie, kto mógłby się tobą opiekować. Tate'owie też się pochoro wali. - Och, Fred! - Usiadła przerażona. - Ojciec i dzieci! Co z nimi? I biedna Emmie. Umarła, tak? To ostatnia rzecz, jaką sobie przypominam. Jak się czują pozostali? Geordie podszedł do Kirstie. - Teraz już wszyscy mają się dobrze, Tate'owie też. Cie bie najbardziej zmogło. Przemęczyłaś się, a prosiłem cię, że byś się oszczędzała. - Jego głos brzmiał łagodnie i Kirstie wiedziała, że nie miał do niej pretensji. - Łóżko jest już gotowe, chodź, Fred, położymy pacjen tkę z powrotem. Fred przeniósł ją i opatulił kocami. - Tylko ja mogłem się tobą opiekować - stwierdził rze czowo. - Rozumiesz chyba. - I był najlepszą pielęgniarką - uśmiechnął się Geordie. - Nigdzie byś lepszej nie znalazła. Postaraj się zasnąć, Kir stie. Teraz, kiedy choroba ustępuje, sen jest najlepszym le karstwem. Uśmiechnęła się do niego, dziwiąc się sobie, jak bardzo jest słaba. Wprost nie mogła uwierzyć w to, że Fred przy niej
siedział, a jeszcze bardziej w to, że się uśmiechał, kiedy do niego mówiła, i że ten uśmiech przeznaczony jest wyłącznie dla niej, a nie dla kogoś innego. Zasnęła, myśląc o tym wszystkim. Kiedy znów się obu dziła, ujrzała Freda, który siedział obok niej i czytał. - Fred - odezwała się. Spojrzał na nią i twarz rozjaśniła mu radość. Odłożył książkę i wrócił z cynowym kubkiem lemoniady. - Kate pokazała mi, jak się to robi, tuż przed tym, zanim zachorowała. Dzień po tobie. Geordie kazał ci to wypić. To ci dobrze zrobi. Pomógł jej usiąść i podtrzymał, kiedy piła. Kirstie pomy ślała, że plusem choroby jest to, że wreszcie znalazła się w ramionach Freda. Odniosła wrażenie, że pocałował ją w czu bek głowy, gdy piła lemoniadę, lecz uznała, iż było to tylko złudzenie. Zwróciła ku niemu oczy, nie wiedząc, że Fred siłą po wstrzymuje się, by jej nie pocałować. Wiedział, że jest jesz cze słaba; obiecał Geordiemu, że zadba o nią możliwie naj¬ troskliwiej. Nawrót febry przy osłabieniu Kirstie mógłby okazać się katastrofalny. Kirstie położyła się i obserwowała Freda, jak krząta się i wyciera naczynia przed przygotowaniem posiłku dla cho rych. Wydał jej się teraz spokojniejszy. Przyglądając się męż czyźnie pochłoniętemu pracą, zdała sobie sprawę, że prze miana Freda nie wynika tylko z faktu, że przejął się nią oraz innymi cierpiącymi na febrę. Po skończonej pracy rozniósł posiłek i wrócił, by zjeść swoją porcję. Kiedy umył naczynia, z kieszeni wyjął znisz czoną talię kart i usiadł znowu przy Kirstie.
- Czy czujesz się na siłach zagrać w wojnę, czy wolisz, żebym ci pokazał karciane sztuczki? Nauczył mnie ich Pa triarcha, kiedy byłem małym chłopcem. Znów wymienił to imię czy przezwisko. Ostatnio, raz czy dwa, wspomniał je przypadkowo, bez zastanowienia. - Kto to jest Patriarcha? - zapytał go kiedyś Geordie. Przypominasz sobie? Fred już chciał powiedzieć: „Patriarcha? Przecież to...", ale znów nie potrafił przypomnieć sobie tego imienia. W od powiedzi bezradnie pokręcił głową. - Karciane sztuczki, proszę - zadecydowała Kirstie. Obserwowała jego zręczne dłonie, kiedy tasował karty, rozciągając je w powietrzu; potem grał z nią w trzy karty. Nie potrafiła znaleźć damy, choćby się nie wiem jak starała. Fred recytował jej też śmieszne wierszyki, zapewne, by odwrócić jej uwagę od choroby. Śmiała się, lecz była tak słaba, że zaczęła się krztusić. Fred przestraszył się i odłożywszy karty, przytulił Kirstie delikatnie i postukał w plecy. Nie mogła się powstrzymać: objęła go za szyję i pocałowała w policzek. - Ojej, co ja robię! - wykrzyknęła i odsunęła się od niego zarumieniona. - Moje kochanie - wyszeptał czule i lekko pocałował ją w usta. - Nie powinieneś się nade mną rozczulać tylko dlatego, że jestem chora - powiedziała. - Nie rozczulam się nad tobą. Myślę, że cię kocham, na prawdę cię kocham. Nie, to nie tak. Wiem, że cię kocham już od dłuższego czasu, ale przez te wszystkie miesiące nie zda wałem sobie sprawy z moich uczuć. Dopiero gdy się przera-
ziłem, że febra może mi ciebie zabrać, uświadomiłem sobie, co naprawdę czuję. Jej blada twarz jeszcze bardziej pobladła. - Nie, Fred, nie wolno ci się ze mną drażnić. - Nie drażnię się z tobą, Kirstie. Musiałem cię kochać już dawno, ale byłem zajęty sobą, a także odkrywaniem coraz to nowych przyjemności i własnych umiejętności. Poza tym wydawało mi się, że nie powinienem myśleć o tobie jako o kobiecie, że to jest niewłaściwe. Potem, kiedy zachorowa łaś i omal nie umarłaś, zrozumiałem, że stałaś mi się bliska i pożałowałem wszystkich zmarnowanych miesięcy. Kocha nie, nie powinienem ci się teraz naprzykrzać, ale uwierz mi. - Uniósł jej dłoń i pocałował. - Ktoś powinien się tobą za opiekować. Tyle czasu poświęciłaś na doglądanie i troskę o innych. Pozwól, że teraz ja się tobą zajmę. Kirstie oparła się na poduszkach. Czyżby umarła i poszła do raju? To nie mogła być prawda, że Fred patrzy na nią z miłością i tak do niej mówi. - Myślałam, że kochasz Rosinę Campbell. I dlatego jej nienawidziłam. Inne się nie liczyły, wiedziałam, że nie są dla ciebie ważne, nawet Gruba Lil to była tylko przelotna znajo mość. Ale Rosina... Spojrzał na nią, nagle poważniejąc. - Nie powinnaś przejmować się Rosie. Mógłbym ją poko chać dawno temu, kiedy oboje byliśmy młodzi i nie mieliśmy za sobą życiowych doświadczeń. - Fred nie wiedział, skąd mu przyszły do głowy te ostatnie słowa. Nie zastanawiał się nad tym. - Biedna Rosie... jest samotna i zlękniona - ciągnął. Wie, że jej najlepsze dni przeminęły, i boi się przyszłości. My ślę, że chodziło o wzajemne pocieszanie się, bo oboje byliśmy
na swój sposób zgubieni. Nie musisz być o nią zazdros na. Teraz chodzi tylko o to, że jesteś taka młoda i jestem dla ciebie za stary. Nie wiem dokładnie, ile mam lat, a po winnaś poślubić kogoś w swoim wieku, nie takiego starucha jak ja. Poślubić? Starucha? Kirstie zakręciło się w głowie. Chyba sam w to nie wierzy. Jest taki przystojny! Chciałby ją uczynić swoją żoną? Miałaby wyjść za Freda? A więc nie myliła się. Musiała umrzeć i znaleźć się w raju, gdzie wszystkie życze nia się spełniają. Gładziła jego ręce zniszczone przez wielomiesięczną, ciężką pracę. - Poślubić ciebie? Czy naprawdę tego chcesz? - Nie należysz do kobiet, które można lekko traktować i tylko się z nimi zabawiać. Jesteś uczciwa i poważna i po ważnie traktujesz życie. Chcę się tobą opiekować, tak jak ty opiekowałaś się biednym Fredem. - Wpatrywał się w nią z natężeniem. - Czy wyjdziesz za mnie, Kirstie? - spytał i ukląkł przy jej posłaniu. W odpowiedzi rozpłakała się. To nadmiar wrażeń sprawił, że nie mogła wykrztusić jednego słowa. - Och, Kirstie, tak mi przykro. Nie powinienem ci tego mówić, jesteś osłabiona chorobą. Boję się jednak, że jeśli te raz tego nie zrobię, zabraknie mi odwagi, by ci to w ogóle powiedzieć. Tak mało mogę ci ofiarować. Nie chciałem cię denerwować. - Nie denerwujesz mnie - zdołała powiedzieć. Znowu się rozszlochała, po czym dodała: - Płaczę, bo jestem szczęśli wa, Fred. Oczywiście, że wyjdę za ciebie. Siedzieli objęci; rozpierała ich radość. Tak później zastał
ich Geordie. Twarz mu się rozjaśniła na ten widok. Lubił ich oboje i wiedział, że zasługują na szczęście. Nie odskoczyli od siebie ani się nie zmieszali. Fred tro skliwie pomógł Kirstie się położyć, po czym zwrócił się do Geordiego: - Pobierzemy się, kiedy Kirstie wyzdrowieje. Muszę po prosić Sama o zgodę, ale mam dość, żeby utrzymać żonę. Geordie wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Freda. Kirstie uca łował w policzek. - Nie wierzyłem, że przejrzysz na oczy, Fred. Wybrałeś sobie dobrą dziewczynę, w dodatku ona cię kocha. Kirstie, pilnuj, żeby się dobrze sprawował. Kiedy będziecie razem, nie pozwól mu znowu zejść na złą drogę. Przyszło mu do głowy, że Fred, kimkolwiek był, zdążył się już wyszumieć przez kilka ostatnich miesięcy. Przyglądał się promiennej twarzy Kirstie i spokojnej, szczęśliwej twarzy Freda. Co się stanie, gdy odzyska pamięć? Nie ma co się mar twić na zapas, stwierdził w duchu. On, Geordie Farquhar, nie będzie się bawił w Boga. Raz już próbował i oto do czego go to doprowadziło! Stał się wygnańcem koczującym w na miocie w Ballarat z dala od wszystkiego, co kochał i znał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Fred poprosił Sama o rękę córki. Nie wiadomo, skąd wie dział, że jest taki zwyczaj. Sam nie wydałby Kirstie za włó częgę i pijaka, którego wyciągnęli z aresztu. Jednak budzący zaufanie, trochę nieśmiały, zdolny i pracowity Fred był do brym kandydatem na męża. Dodatkowym szczęściem napa wała go myśl, że wreszcie może pojąć za żonę Kate Clancy. Pomagała pielęgnować Moore'ów złożonych chorobą i zara ziła się febrą. Zachorowała, na szczęście niezbyt ciężko, Sam więc liczył na to, że będą mogli się pobrać, gdy tylko Kirstie wyjdzie za mąż za Freda. Kirstie uświadomiła sobie, że zajęta codziennymi obo wiązkami i zaabsorbowana swoim uczuciem do Freda, nie zauważyła, jak bardzo Sam się zmienił. Zaczął, na przykład, zwracać uwagę na wygląd i ubiór. Chodził czysty i wręcz wymuskany. - Nie wiedziałem, jak na to zareagujesz - przyznał się Sam córce, wyjawiając, że Kate przyjęła jego oświadczyny i że ze względu na Kirstie przesunęli ślub - gdybym po latach, które strawiłaś na opiece nad nami, przyprowadził do domu kobietę. Tego rodzaju skrupuły pasowały do poczciwego Sama. Był szczęśliwy, mogąc wreszcie poślubić pełną humoru Kate. Nie zgodził się jednak na podwójny ślub, uważając, że Fred i Kirstie zasłużyli na to, aby mieć własną uroczystość.
Kirstie szybko dochodziła do zdrowia. Uważała, że to mi łość Freda okazała się najskuteczniejszym lekarstwem, i trudno było temu zaprzeczyć, patrząc na jej twarz, która promieniała szczęściem. Wreszcie spełniły się jej marzenia - miała Freda tylko dla siebie, nie musiała dzielić go z inny mi. Czegóż mogła chcieć więcej? - Nie odrzucaj szczęścia, gdy je znalazłeś - przestrzegł Geordie, gdy Fred któregoś dnia zwierzył mu się z obaw, że jest za stary dla Kirstie. - Z moich doświadczeń wynika, że wiek niewiele znaczy, jeśli ludzie się kochają. Poza wszy stkim, nie jesteś jeszcze taki stary. W najgorszym wypadku możesz mieć około czterdziestki. Fred przestał się zajmować swoim wiekiem i skoncentro wał się na dogadzaniu Kirstie i przygotowaniach do dnia, który da mu prawo do dzielenia z ukochaną łoża. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że po ślubie czekają go również obowiązki, ale nie obawiał się trudów wspólnego życia, po nieważ wierzył, że będzie ono oparte na wzajemnej miłości, zaufaniu i lojalności. Dbał, by Kirstie, wracając do zdrowia, jak najwięcej od poczywała i zażywała świeżego powietrza. - Zabraniam ci od razu brać się do roboty - przestrzegł surowo. - Aileen już dorasta i zapewne potrafi pomóc. Sam powiedział mi, że byłaś w jej wieku, kiedy zaczęłaś się nimi opiekować, bo twoja mama źle się poczuła Właściwie ma rację, zgodziła się w duchu Kirstie. Powin na przestać traktować siostrę jak dziecko, to już panna. Przyjemnie było sobie polegiwać, obserwować, jak inni pracują i jak toczy się życie dookoła. Zaczęła sobie uświada miać rzeczy, których przed tym nie zauważała, ponieważ nig-
dy nie miała czasu, nieustannie zajęta licznymi obowiązka mi. Po raz pierwszy dostrzegła, jak piękna musiała być oko lica, dopóki nie została zryta przez żądnych bogactw poszu kiwaczy złota. Fred i Sam pracowali teraz na nowej działce, na którą otrzymali licencję; poprzednie miejsce już dokładnie prze szukali. Chociaż do tej pory zespół Moore'a nie natrafił na duże znalezisko, znajdowali dostateczną ilość złota, by zapewnić sobie codzienne utrzymanie, a nawet trochę od łożyć. W przeszłości Bartowi udało się kilka razy odkryć miejsca dość zasobne w złoto, ale po śmierci Emmie popadł w apatię i pracował teraz sporadycznie. Wszyscy przyjęli to ze zrozu mieniem i otoczyli Barta serdecznością - był przecież w ża łobie. Sam, Geordie i Fred uznali, że trzeba mu dać czas na opłakiwanie zmarłej żony. Nikły uśmiech na jego twarzy wy woływała jedynie perspektywa zbliżającego się ślubu Kirstie z Fredem. Czasami Fred spoglądał tam, gdzie zazwyczaj rozkładała koc Kirstie i machał do niej wesoło. Gdy w przygrzewają cym słońcu zapadała w drzemkę, śniła o Fredzie i ich wspól nej, szczęśliwej przyszłości. Tego popołudnia jej drzemkę przerwał prawie jednoczes ny krzyk Sama i Freda. Bart i Geordie wygrzebali się ze swych dołów i pobiegli do nich, brudnych i triumfalnie uśmiechniętych. Po miesiącach ciężkiej harówki nareszcie trafili na prawdziwą żyłę złota, a ściślej rzecz biorąc, natrafił na nią Fred. Wstrzymano roboty i cała grupa wzięła się do wydobycia zawierających złoto grud i przeniesienia ich na dół, do sa-
dzawki w celu wypłukania kruszcu. Nadciągnęli Tate'owie, ciesząc się z nimi, a ich okrzyki sprowadziły innych, goto wych dzielić radość ze znaleziska, bez względu na to, do ko go uśmiechnęło się szczęście. Kirstie uparła się, by wstać i im pomóc. - Mam prawo - oznajmiła - po miesiącach przesiewania drobinek złota zobaczyć, jak wygląda prawdziwe złoto. Fred przyszedł do niej i objął ją ramieniem. - To miłość do ciebie przyniosła mi szczęście - szeptał Kirstie do ucha. Znalezisko okazało się naprawdę duże. Mogli się pobrać, nie zaczynając od zera, a przecież Fred miał dodatkowy do chód z prowadzenia ksiąg rachunkowych. Po kolacji zebrali się wokół ogniska, zaprosiwszy Tate'ów i kilku innych sąsiadów, którzy przynieśli ze sobą banjo, a także alkohol i ciasto. Gawędzili i śpiewali. Fred, obejmu jąc Kirstie, śpiewał ze zdwojonym entuzjazmem, nie mogąc się zdecydować, czy prawdziwym złotem jest żółty minerał, który wyrwał ziemi, czy raczej piękna dziewczyna u jego bo ku. Pomyślał z zadowoleniem, że przynajmniej nie będzie musiała tak ciężko pracować jak dotąd, teraz, kiedy zostanie jego żoną. Tego szczęśliwego dnia dzieci biegały dookoła, nie karcone za hałasy i zabawę w berka. W trakcie wieczoru Fred przypomniał sobie, że obiecał zająć się księgami Ra na Struana. Pocałował Kirstie, prosząc, by się nie przemę czała. - Przyrzekłem Ranowi i muszę dotrzymać Słowa - oznaj mił zdecydowanie. - Oto godny zaufania partner - stwierdził podpity Sam,
zadowolony, że jego przyszły zięć wykazuje tyle życiowej odpowiedzialności, co dobrze wróżyło małżeństwu córki. Geordie patrzył, jak Fred się oddala. Wysoki, wyprosto wany i zdecydowany. Zniknął jak senna mara nieodpowie dzialny lekkoduch - ni to nieopierzony młodzieniaszek, ni to mężczyzna - wiecznie zdziwiony samym sobą i otaczającym go światem. Nie tylko spotkaniu Kirstie zawdzięczał swoją przemianę. Dotychczas nie dostrzegał w niej kobiety. Trzeba było nowego Freda, aby zrozumiał, kim w istocie jest dla niego Kirstie: oddaną, kochającą partnerką na nowej drodze życia. Pracując nad księgami w pokoiku na zapleczu sklepu, Fred pogwizdywał przez zęby. Ran Struan stanął na progu, zdziwiony obecnością Freda. - Nie spodziewałem się, że przyjdziesz - powiedział, gdyż dobiegła go już wieść o wielkim znalezisku Moore'ów. - Przecież ci obiecałem - odparł Fred, nie podnosząc oczu znad kolumn cyfr, które szybko dodawał. Wyjątkowo, jako że stronił od alkoholu, przyjął szklane czkę whisky, którą poczęstował go Ran. Pił, krzywiąc się nie miłosiernie. - Słyszałem, że się żenisz - zagadnął Struan. - Tak - uciął Fred. Ostatnio bywał lakoniczny. - Teraz, gdy znaleźliście złoto, będzie wam łatwiej ciągnął Struan. - Dostałeś porządną kobietę. - Wiem - przyznał Fred, odmawiając następnej szklane czki. - Mam dość na dzisiaj, Ran. - Skończyły się miłostki - mrugnął porozumiewawczo Struan. Fred nie podjął zaczepki.
- Skończyłem z miłostkami, zanim oświadczyłem się Kirstie - odparł z powagą. Gdy wrócił po zakończeniu pracy nad przychodami i roz chodami Rana, zastał wszystkich przy ognisku. Śpiew ucichł; skończono już pić. Kirstie czekała na Freda. Samotny grajek pozdrawiał ich rzewną melodią. - Już niedługo - powiedział Fred, siadając obok ukocha nej i całując jej miękki, gładki policzek. Ilekroć jej dotykał, Kirstie przeszywał dreszcz podniece nia. Nawet lekki pocałunek w czubek głowy ożywiał jej zmy sły. Już niedługo, powtórzyła w myślach. Chyba umrę, kiedy to się stanie, skoro już teraz ledwie trzymam się na nogach, ilekroć mnie tknie lub pocałuje. Kate Clancy, oczekując niecierpliwie swojego własnego ślubu, uszyła Kirstie suknię ślubną i zrobiła stroik na głowę, używając do tego różanych pączków. Zadziwiające, co moż na było znaleźć w sklepikach mnożących się na złotonośnych terenach, jeżeli dobrze się poszukało. Kate wypatrzyła nawet pantofelki i długie rękawiczki. Tego uroczystego dnia wszyscy towarzysze z zespołu Moore'a pomogli Fredowi się ubrać. Geordie poprowadził go do zaimprowizowanego ołtarza. Nawet Gruba Lil i Ned Hy de roztkliwili się na ten widok, chociaż Gruba Lil wygłaszała wątpliwe żarciki o tym, co pozostało kobietom, od kiedy Fred Waring zaczął się dobrze prowadzić. Krzepcy i rubaszni poszukiwacze złota ze wzruszeniem obserwowali ślub Freda i Kirstie. Zgodnie z obietnicą Sama, odbyło się huczne wesele. Nie naruszając za bardzo swego świeżo zdobytego bogac twa, Sam wyprawił wielkie przyjęcie, wynajmując na całe
popołudnie namiot, w którym zazwyczaj odbywały się tań ce. Przybyli wszyscy nowi znajomi Moore'ów, spotkani na złotonośnych polach, łącznie z tymi, którzy, zdaniem Kirstie, nie byli wystarczająco zaprzyjaźnieni, jak chociaż by Gruba Lil. Mimo to starała się zachować uprzejmie, kie dy Gruba Lil nalegała, by ją pocałowali oboje, zanim uda dzą się z Fredem do chaty, która miała teraz stać się ich domem. Nigdy Fred nie wydał się Kirstie tak przystojny jak w dniu ślubu. Miał na sobie czarny porządny garnitur i białą jedwab ną koszulę, pożyczoną mu przez Neda Hyde'a. Natomiast według Freda Kirstie nigdy nie wyglądała piękniej niż w suk ni, którą uszyła dla niej Kate. - Najpiękniejsza para, jaką widziałam w życiu - chlipała Gruba Lil. - To mi osładza utratę Freda. Już po wszystkim nie umieli ustalić, kto w gruncie rzeczy zaprosił ją na ślub, ale skoro już się tam zjawiła, nie warto było robić z tego sprawy. Gdy, wreszcie sami, wracali do chaty, Fred pomyślał, że bardziej niż nowo odkrytą urodę panny młodej ceni w niej dobroć, obecną we wszystkim, co robi. Długie wesele zostało ukoronowane wniesieniem Kirstie do chaty, którą zastali udekorowaną kwiatami. Fred posadził żonę na łóżku, zdjął jej z głowy welon i roz plótł piękny, jasny warkocz. - Nie boję się jak niektóre panny młode. Wiem, że bę dziesz cierpliwy i pokażesz mi, co mam robić - szepnęła Kirstie z roziskrzonym spojrzeniem, kiedy Fred ułożył ją na łóżku. To szczere wyznanie zdumiało Freda. Pieścił Kirstie deli-
katnie, tak by nie przestraszyć. Nie była Grubą Lil ani mę żatką, więc wiedział, że należy postępować z nią delikatnie i łagodnie. W pewnym momencie, na początku ich miłos nych igraszek, odniósł niejasne wrażenie, że był już w podo bnej sytuacji, ale wrażenie umknęło, gdy wprowadzał Kirstie w tajniki małżeńskiego współżycia. Chyba naprawdę umieram, myślała, leżąc w jego ramio nach po delikatnej jak wszystko, co związane z Fredem, ini cjacji w sztukę miłości. Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego kobiety kochają mężczyzn i mają z nimi dzieci. Zapadła w sen z głową złożoną na szerokim torsie męża, zaspokojona i szczęśliwa. Fred obudził się w nocy nie dlatego, że prześladował go koszmar, w którym uciekał przed tygrysem i miał poczucie bolesnej straty. Otworzył oczy z dojmującym uczuciem za dowolenia, że znalazł to, co utracił. Tak przynajmniej myślał, gdy rano wynurzył się z oparów snu - ale to wrażenie ulot niło się wraz ze światłem dnia, jak to zwykle bywa z myśla mi, które przychodzą nocą. Nie wiedział, że Geordie wciąż go obserwuje, zastanawia jąc się, ile jeszcze czasu zajmie Fredowi odnalezienie siebie teraz, gdy zaznał szczęścia i miłości. Ślub Sama i Kate odbył się wkrótce i ciężar, który Kirstie dzielnie niosła tak długo, został zdjęty z jej ramion. Teraz miała za zadanie troszczyć się jedynie o Freda i ich wspólną, niewielką chatę. Febra mocno osłabiła młodą kobietę, więc była zado wolona z bezczynności, powoli jednak wracała do zdrowia, od zyskując siłę i witalność. Była teraz bardziej pogodna i zrów noważona, pozbywszy się związanych z opieką nad innymi
trosk, od nadmiaru których stawała się kłótliwa i uszczy pliwa. Bez czekających ją codziennych, nie kończących się obo wiązków mogła siadywać na słońcu z książką lub ręczną ro bótką. Fredowi nie udało się już natrafić na równie jak po przednio bogate złoże, ale znajdował dostatecznie dużo złota, by mogli żyć dostatnio. W osobie Kate, Kirstie niespodziewanie zyskała oddaną przyjaciółkę. Oczywiście nikt nie mógł zastąpić zmarłej mat ki, ale mogła na Kate polegać w chwilach słabości. Pewnego dnia, wkrótce po ślubie, Fred wrócił do domu z wielką paczką. - To dla ciebie. - Podał paczkę Kirstie. - Zgadnij, co jest w środku? Spojrzała zdziwiona. - Prezent? Dla mnie? Kirstie rzadko otrzymywała prezenty. - A dla kogóż innego? - zażartował, całując ją w czubek głowy i ciesząc się na widok jej podniecenia, gdy niecierpli wie otwierała paczkę, by znaleźć w niej spódnicę z pięknego materiału i dobrany do niej kolorystycznie szal. Twarz jej pojaśniała, gdy przyłożyła spódnicę do siebie i stwierdziła, że doskonale pasuje. - Och, jaka piękna! Jesteś taki dla mnie dobry! Skąd krawcowa znała moje rozmiary? - spytała przejęta. - To proste, Kate brała wymiary na suknię ślubną - wy jaśnił. - Włóż ją dziś wieczorem. Pójdziemy do Sali Tań ca pokazać światu, na jaką piękność wyrosła żona Freda Wa ringa. - Och, Fred! - zawołała, kładąc ostrożnie spódnicę na
łóżku. - Nie żartuj ze mnie. Wiem, że nie jestem piękna. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. - I tu się mylisz - stwierdził i podniósłszy żonę, zakręcił się z nią dookoła pokoju. - Wreszcie będziesz się tam bawić, zamiast patrzeć, jak robią to inni, i będziesz nie tylko naj piękniejszą dziewczyną na sali, ale też najpiękniej ubraną. - To pewne - przyznała poważnie, gdy Fred postawił ją na ziemi. Ponownie wzięła do rąk spódnicę. - Nigdy przedtem nie miałam czegoś tak cieniutkiego, nigdy. - Przyłożyła delikatny jedwab do swego gładkiego policzka. - No bo kiedyś byłaś tylko Kirstie, a teraz jesteś Kirstie Waring, żona Freda Waringa, i zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Na wszystko, co mogę ci dać. Fred miał niejasne wrażenie, że coś podobnego mówił już kiedyś, dawno temu, w swej utraconej przeszłości. Po skończonym dniu pracy, w pogodne wieczory grupa nadal razem zasiadała do wspólnego posiłku na otwartym po wietrzu. Kate i Kirstie przygotowywały i podawały jedzenie. Później przyłączali się do nich Tate'owie, by posiedzieć ra zem, pośmiać się i pogadać. Odczuwali ciągle ulgę, że febra zostawiła ich przy życiu i opuściła Ballarat. Fred pytał Geordiego, dlaczego ich dwóch oszczędziła, mimo że pielęgnowali tak wielu chorych. - Nie wiem - przyznał Geordie. - Tak naprawdę niewiele wiemy. Lekarze są jak ludzie walczący w ciemności, szuka jący czegoś ze świeczką, która ciągle gaśnie, ale niechętnie się do tego przyznają. Udajemy, że dużo wiemy, ale to nie-
prawda. Nie mamy pojęcia, jak febra się rozprzestrzenia, a także czy zawsze chodzi o tę samą chorobę. Tutejsza róż niła się od tej, którą leczyłem jeszcze w domu. Coraz bardziej przekonywał się, że może rozmawiać z Fredem jak równy z równym. Odszedł już dawny Fred, który żył dniem bieżącym. Małżeństwo z Kirstie wzmocniło go do datkowo. Coraz więcej czytał. Zaczynał odkrywać, że fizy czna praca przy kopaniu stawia zbyt małe wyzwania dla jego rozbudzonego umysłu. Nie musiał o tym mówić Geordiemu, który sam to dostrzegł. - Być może kiedyś dzięki cierpliwej i wnikliwej obser wacji będziemy wiedzieć więcej - powiedział z namysłem. - Tak - zgodził się Geordie, zanim znowu dołączyli do ogólnej rozmowy. Bart, który częściowo otrząsnął się z szoku po śmierci żo ny, plotkował o Annie Robinson. Robinsonów febra ominęła i gdy zataczała kręgi wokół nich, Annie urodziła chłopca o skośnych oczach i żółtej cerze. - Jest tylko jedna rodzina chińska tutaj, więc... - roze śmiał się Ginger Tate. - To fakt - potaknął Bart. - Co najdziwniejsze, nikt nig dy nie widział Annie z Chińczykiem. Powiedziała Lewowi, że nigdy z nim nie była, ale nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego dziecko jest takie, no... takie, jakie jest. Lew odchodzi od zmysłów. Groził, że skoro tylko Annie dojdzie do siebie po połogu, a poród zniosła bardzo źle, zbije ją do nieprzyto mności. - A co z dzieckiem? - współczująco spytała Kirstie. - Cóż, Annie powiedziała, że zamierza je zatrzymać bez
względu na to, co mówi Lew. Ostrzega, że go opuści, jeżeli będzie naciskał, by się chłopca pozbyła. Zawsze chciała mieć dziecko, a Lew jej go nie dał. - Nie ma w tym nic zabawnego - skomentowała trzeźwo Kirstie, gdy mężczyźni zaśmiewali się z opowieści z dresz czykiem, jak to ujął Bart. - Nie, nie ma - przytaknął Geordie, który, podobnie jak Fred, nie przyłączył się do ogólnej wesołości. Fred miał szczególne powody do spokoju. Ulżyło mu, że dziecko z pewnością nie jest jego, choć, oczywiście, mog ło się tak zdarzyć. Za dawnych dni pełnej beztroski Fred nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Siedząc teraz przy boku Kirstie, z dłonią w jej dłoni, dziwił się swemu za chowaniu w przeszłości, swej niefrasobliwości i bezmyśl ności. Kirstie wyczuła jego nastrój i delikatnie ścisnęła mu dłoń. - Nie przejmuj się - szepnęła. Wiedział, że odgadła, co go trapi. Był wdzięczny za wsparcie i okazywaną na każdym kroku lojalność. Z czuło ścią, ale i dumą popatrzył na żonę. Kirstie też się zmieniła. Wypiękniała, a szczęście uczyniło ją łagodniejszą i bardziej wyrozumiałą. Siedzący naprzeciwko Jack Tate przyglądał im się z ża lem. Znalazł sobie, co prawda, inną dziewczynę, ale nie po trafił powstrzymać się od złośliwości pod adresem Freda. - Och - stwierdził z nie skrywanym szyderstwem w gło sie - wszyscy znamy Annie, prawda, Fred? - Tak - odrzekł Fred spokojnie. - Nie zapominajmy jed nak o Lewie i dziewczynie od Grubej Lil. Annie ma z nim nielekkie życie. Skan Anula43, przerobienie pona.
- Ale umiała się pocieszyć - nie ustępował z nieprzyje mnym uśmiechem Jack. Geordie wyczytał z twarzy Kirstie, że za chwilę będzie równie zajadle bronić Freda, jak kiedyś wściekle go atako wała, szybko więc zmienił temat rozmowy. - Słyszeliście ostatnią nowinę? - zagadnął. - Była strze lanina w Srebrnym Dolarze, tam, gdzie Jankesi grają w po kera. Oszust, z którym Fred też grał, nazywali go Doktor, został schwytany na gorącym uczynku przez Kufla. Pamię tasz go, Fred? - I co dalej? - spytał zaciekawiony Sam. - Doktor swoim zwyczajem chwycił za pistolet, ale Kufel okazał się szybszy. Kiedy przybyła policja, wszyscy się za klinali, że Doktor sam się postrzelił, przypadkowo, a on to potwierdził. - Zauważyłeś, że oszukuje, Fred? - dopytywał się Bart. - Tak. Było oczywiste, że jest oszustem - odparł Fred. - To jeden, choć nie najważniejszy, z powodów, dla których skończyłem z kartami - dodał. Tego wieczoru, gdy z Kirstie szykowali się do snu, posa dził ją sobie na kolanach. Objął ramieniem i wtulił twarz w jej szyję. - Kirstie - powiedział stłumionym i smutnym głosem mam nadzieję, że nie masz mi za złe Annie. Byłem wtedy kimś innym. Przykro mi teraz, że się tak zachowywałem. Nie rozumiem, dlaczego to robiłem. - Och, miałam ci to za złe, Fred. Było, minęło. To nie fair ze strony Jacka, że wspomniał o tym po tak długim czasie. - Mówił prawdę - poważnie stwierdził Fred i już nic
więcej nie dodał. Zamiast tego zrobił wszystko, by pokazać żonie, jak bardzo ją kocha i ceni. W trakcie miłosnych igra szek z ukochaną zdążył całkiem zapomnieć o obojgu - Jacku i Annie. Tej nocy jednak Fred miał najstraszniejszy sen. Zaczynał się dosyć pogodnie. Szedł do sadzawki, prowa dząc za rękę Kirstie. Wszystko widział jasno, jakby to wcale nie był sen. W połowie drogi odwrócił się do Kirstie, by ją pocałować, ale nie zobaczył jej, tylko jakąś inną dziewczynę; smutną i cichą. Jej oczy, jak oczy Kirstie, były zielononiebieskie, lecz włosy rude. Ubranie też nosiła inne: z dobrego materiału i eleganckie, nie tak proste jak stroje Kirstie. Wyciągnęła rękę do niego i zwróciła się do niego po imie niu; nie nazwała go jednak Fredem. Słońce zaszło. Ściemniło się. Dziewczyna znikła. I teraz nie miał już żadnej, ani jej, ani Kirstie. Był samotny na roz ległej równinie i szukał po omacku, wołając dziewczynę imieniem, którego nie pamiętał po przebudzeniu. Szedł przed siebie, chociaż wiedział, że czyha na niego coś przerażającego. To coś okazało się tygrysem. Nie gonił za nim, lecz zastygł w pół skoku. Fred patrzył, zastanawiając się, czemu nie rzuca się na niego, lecz wisi w powietrzu nie ruchomo. Słońce znowu wzeszło i pojawił się stary człowiek o smutnej twarzy. Stał przed tygrysem i mówił Fredowi coś, czego on nie chciał słyszeć - o rudowłosej dziew czynie, którą Fred stracił, i o tym, że strata ta nieomal go zabiła. Najbardziej ze wszystkiego bał się, że mógłby tak samo
utracić Kirstie. Zaczął wzywać ją po imieniu, z całych sił, błagając, by wróciła. Jego głos stał się tak donośny, że go obudził. Siedział na łóżku oblany potem, w ramionach przerażonej Kirstie, która przemawiała do niego, starając się go ukoić. Czuła, jak wstrząsają nim dreszcze, jeszcze silniejsze niż tej nocy, kiedy znalazła go na dworze walczącego z majakami sennymi. - Och, Fred, co ci jest? Co się stało? - Myślałem, że cię straciłem - dyszał. - Teraz już wiem na pewno, że kochałem kiedyś dziewczynę o rudych włosach i oczach takich jak twoje. Och, Kirstie, utraciłem ją. Utraci łem ją na zawsze, i śniło mi się, że również ciebie straciłem. Sen rozwiewał się, a Fred próbował niemożliwego: zapa miętać go i zapomnieć zarazem. - Był tam tygrys - powiedział z bólem - i jeszcze coś. - Wspomnienie umknęło. - Często śniłem, że coś straciłem; teraz wiem, że to była dziewczyna. Tym razem do mnie prze mówiła. Myślę, że Geordie ma rację. Powiedział, że nie chcę pamiętać, kim byłem, dlatego, że wspomnienie to jest zbyt bolesne. To ma coś wspólnego z tą dziewczyną, ale tygrys - to zupełna zagadka. Z niepojętych przyczyn nie powiedział jej o starym czło wieku, którego się bał, mimo że starzec miał łagodną twarz. Kirstie gładziła go i całowała. - Jestem z tobą, Fred, przytul się do mnie. Stopniowo się uspokajał, trzymając ją mocno, jakby miała zniknąć, gdyby ją puścił. Wzywał mnie po imieniu, dumała Kirstie, kiedy się wre szcie uspokoił. To ja, nie inna, jestem mu teraz potrzebna, nawet jeśli kiedyś kochał dziewczynę do mnie podobną.
Uspokajała Freda, dopóki nie zasnął, czuwając sama na wypadek, gdyby ponownie przyśnił mu się koszmar. Nad ra nem udało jej się zasnąć. Nazajutrz Fred wydawał się zadumany, a Kirstie, podając mu śniadanie, starała się być szczególnie kochająca i troskli wa. Kiedy zjadł, humor nieco mu się poprawił, gdyż Fred nadal lubił dobrze zjeść. Może był bardziej milczący, ale nie stracił ochoty do życia i o zwykłej porze był gotów stanąć do pracy z tą samą energią co zwykle. Kirstie obserwowała, jak zamieniwszy z Geordiem kilka słów, bierze się do roboty, więc z lżejszym sercem wróciła do swych zajęć. Pomachał jej jeszcze, zanim zaczął pomagać Geordiemu instalować blok, którego teraz potrzebowali, bo kopali głębiej niż poprzednio. Koło południa Kate z Kirstie przyniosły kanapki i herbatę dla wszystkich, więc stali, rozmawiając i śmiejąc się, a Fred przekomarzał się na równi z innymi, po chwili dołączył je szcze Jack Tate. Ich wspólny śmiech i żarty niosły się w cie płym powietrzu. Byli tak rozbawieni, że nikt nie spostrzegł, iż z wrogim wyrazem twarzy zbliża się Lew Robinson. - Tu jesteście! - ryknął - Nie wyłączając pieprzonego pana młodego! Fred wzdrygnął się. - Lew? - zaczął bez sensu. - Tak, Lew. Mąż Annie - pamiętasz? Wyciągnąłem wczoraj w nocy od Annie imiona wszystkich jej facetów i zgadnij, czyje imię było na liście? Ale nie musisz zgadywać, prawda, Fred? - Zostaw to, Lew. To nie pomoże ani Annie, ani tobie wtrąciła się Kirstie.
- Zostawić to! - ryknął Lew, schylając głowę i ruszając w stronę Freda. - A dlaczego on nie zostawił Annie w spo koju, co? Co, Fred? Zabiję cię, jak i resztę jej pięknisiów. Ty będziesz pierwszy. Sam i Geordie ruszyli w jego stronę. - To nie twoja sprawa, Geordie, ani twoja, Samie, to spra wa między mną a Fredem. Stań do walki, Fred, wyjmij ręce z kieszeni! Zobaczmy, ile naprawdę są warte twoje sztuczki. - Och, Lew, masz prawo być na mnie wściekły - powie dział Fred strapiony, po czym, nie myśląc, dorzucił: - To by ło tylko raz. - Tylko raz! - wrzasnął Lew. - Tylko raz! Do diabła z tobą, Fredzie Waringu, tyle tylko warta jest dla ciebie moja Annie, że zawracałeś sobie nią głowę tylko raz? Niech cię piekło pochłonie, do diabła z tobą! Nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wyprowadził mocny cios, uderzając Freda w lewą skroń. Cios był tak sku teczny, że przy akompaniamencie krzyku Kirstie Fred runął jak kłoda i byłby upadł, gdyby Geordie nie złapał go, zanim dosięgnął ziemi. A gdy padał, tygrys, który na niego polował od miesięcy, skoczył i go pożarł...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Rosina Campbell udała się na złotonośne pola Bendigo po triumfalnym występie w teatrze w Melbourne. Tak triumfal nym, że dyrekcja zaangażowała ją na następny sezon, pozwa lając przedtem na krótkie wakacje. Zatrzymała się w ekskluzywnym hotelu „Criterion". Pro tektora jeszcze nie znalazła i w czasie całego pobytu w ko lonii nie miała po Fredzie nowego kochanka. W gruncie rze czy bardziej potrzebowała trofeum niż prawdziwego partne ra, jakim był Fred. Nazywał ją Rosie. Tym sposobem, z czego później zdała sobie sprawę, odróżniał ją od Rosiny Campbell, wysokiej klasy kurtyzany. Była dla niego kimś, z kim się spotykał i dzielił miłe chwile. Powiedziano jej, że ani z Hyde'em, ani z nikim innym nie rozmawiał na jej temat. Jej informator uważał, że to śmieszne, ona - że wzruszające. Po powrocie z popołudniówki w teatrze, wczesnym wie czorem, zastała w holu „Criterionu" niezwykłe poruszenie, wywołane przybyciem nowego gościa. Obsługa chodziła jak po sznurku, dyrektor pełnił honory gospodarza. Wszystko na cześć wysokiego starszego pana ze srebrny mi włosami i łagodną twarzą, przystojnego w szczególny sposób. Uniesieniem brwi skwitował całe zamieszanie, choć
najwyraźniej nie był zaskoczony. Jego spojrzenie na krótko zatrzymało się na Rosinie. Czuła, że ją ocenia i zapamiętuje. Od pierwszego wejrze nia wiedziała, że ma do czynienia z kimś bardzo wpływo wym, mimo że mieszkał w tym zapomnianym przez Boga zakątku świata. Później, kiedy posadzono ich przy wspólnym stole, gdyż nawet Rosina nie mogła żądać szczególnych przywilejów w opanowanym gorączką złota Melbourne, wiedziała już, kim jest nowo przybyły. Z wielkim respektem wyjaśniono jej, że to Tom Dilhorne, uważany za najbogatszego człowieka w ko lonii. Był zapewne ojcem Thomasa Dilhorne'a, lecz nie przy pominał go wcale. W istocie różnili się tak bardzo, że patrząc na subtelną twarz naprzeciwko, wciąż, mimo wieku, atra kcyjną, zastanawiała się, jak mógł być ojcem zimnego, krań cowo przeciwstawnego mu osobnika. Zapragnęła porozmawiać z nim, by się przekonać, czy jest tak samo pyszałkowaty i arogancki jak jego syn. Siadając, lekko się jej ukłonił. - Witam pana - odparła bez zastanowienia. - Nazywam się Rosina Campbell, jak pan zapewne wie. Przytaknął. - Nie przeczę. Dyrektor mnie uprzedził. To zaszczyt po znać panią. Jestem Tom Dilhorne, o czym pani również, jak sądzę, wie. Zadziwił ją sposobem wysławiania się. Nie przeciągał sy lab jak ludzie z wyższych sfer ani nie ryczał w kolonialnym stylu, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Przerwał, kiedy podano do stołu.
- O ile wiem, odbyła pani tournee po złotonośnych tere nach - podjął. - Z pewnością to dla pani osobliwe doświad czenie. Była z nim szczera. - Och, mężczyźni są mężczyznami wszędzie, pan rozu mie, na złotonośnych polach i w pałacach. Różnią się tylko uprzężą. Uśmiechnął się, a ona wstrzymała oddech. Gdyby mogła go poznać, kiedy był młody. W ogóle nie przypominał Tho masa Dilhorne'a. A Freda? To całkiem inna sprawa. - Z pewnością ma pani rację - odparł. - Tak niewielu z nas to sobie uświadamia. Ma pani szczęście. Takiego postawienia sprawy się nie spodziewała. Szczęście? Ale on nie mówił o pieniądzach ani władzy, lecz o czymś innym. To coś pozwalało jej znaleźć radość w towarzystwie biednego Freda, a teraz mężnie podążać za swym losem. - Proszę wybaczyć, że o tym wspominam - nie wytrzy mała - ale wydaje mi się, że to pana syna spotkałam, gdy przyjechałam do Melbourne po raz pierwszy, wiele miesięcy temu. - Spotkała pani Thomasa? - Ból przemknął po spokojnej twarzy Toma. - Tak. Obawiam się, że jest bardzo nieszczęśliwym czło wiekiem - dorzuciła bez zastanowienia. Zrozumiała to nagle i pod wpływem wewnętrznego przymusu podzieliła się tą myślą z ojcem Thomasa. - Tak, obawiam się, że to prawda. - Tom Dilhorne po chylił głowę na chwilę, po czym spojrzał jej prosto w oczy. - Stracił żonę w bardzo tragicznych okolicznościach - wy jaśnił - a teraz my go straciliśmy - dodał z kamiennym spo-
kojem. - Uznano go za zmarłego, więc przyjechałem tutaj, by zamknąć sprawę. - Nie żyje? - Rosina nie mogła powstrzymać się od py tania. - Co się stało? - Zniknął tutaj, w Melbourne, wiele miesięcy temu, tuż przed zapowiedzianym powrotem do domu. Przypuszcza się, że został zamordowany, chociaż nie odnaleziono ciała. Jego osobiste kosztowności znalazły się w lombardzie, prawdopo dobnie zastawione przez bandytów, którzy go napadli... Urwał znowu. - Jego matka rozpacza. Ty też, pomyślała Rosina. - Jest mi bardzo przykro, choć moje słowa nie na wiele się zdadzą. - Cóż... dziękuję pani. Czy powinna powiedzieć mu o podobieństwie Freda do Thomasa Dilhorne'a? Jednak to nieprawdopodobne, by Fred mógł być Thomasem. Kilkakrotnie zaprzeczał, jakoby po znali się przed spotkaniem w Ballarat. Jego życie i sposób bycia przemawiały za tym, że rzeczywiście jest poszukiwa czem złota. Przypomniała sobie jego wspaniałe muskuły i stwardniałe ręce robotnika. Byłoby szaleństwem budzić nadzieję starego człowieka na odzyskanie syna na podstawie czegoś, w co ona sama coraz bardziej wątpiła: że Fred Wa ring i Thomas Dilhorne to ta sama osoba. Gdyby ktokolwiek wspomniał jej o amnezji Freda, może nie uznałaby swoich przypuszczeń za niedorzeczne, ale Ro sina nie spoufalała się z pospólstwem na złotonośnych tere nach, a wtedy, gdy przyjechała do Ballarat, kłopoty Freda z pamięcią nie były już ekscytującym tematem plotek. Tom Dilhorne, obdarzony niecodzienną intuicją, wyczuł
jej wahanie; zastanowiło go to. Jednak kelner, który obsługi wał ich część stołu, zwracając się do niego i do Rosiny, wy trącił Toma z rozmyślań. Kiedy odszedł, rozmowa zeszła już na inne tory. Rosina postanowiła nie wspominać o prostackim zacho waniu Thomasa. Nie miała wątpliwości, że sprawiłaby przy krość starszemu panu, gdyż, w przeciwieństwie do swojego syna, okazał się człowiekiem o żywych uczuciach. Zoriento wała się, że nie uszło jego uwagi, iż się jej podoba, jak rów nież, że dobrze wie, do czego to może zmierzać. - Pański syn nie jest do pana podobny - stwierdziła krótko. - Thomas? Nie. - Westchnął. - Jego brat bliźniak, mój dragi syn, Alan, przypomina mnie z wyglądu i charakteru. Jedyne, co nas łączyło z Thomasem, to oddanie dla naszych żon. Ostrzeżenie, pomyślała Rosina, ubawiona. Siedzieli tak przez chwilę, każde zatopione w myślach o straconej prze szłości, a kiedy powrócili do rozmowy, mówili o rzeczach bez znaczenia. Ona raz jeszcze myślała o tym, jak dobrze byłoby go spotkać wcześniej, kiedy oboje byli młodsi; do piero później, gdy znalazła się w swoim pokoju, uświadomiła sobie, że podobne myśli nawiedzały ją przy Fredzie. Tom przyglądał się, jak Rosina wychodzi. A więc Thomas ją spotkał i to spotkanie nie zostawiło jej miłych wspomnień. Świadczyło o tym zarówno jej milczenie, jak i fakt, że zda wała sobie sprawę z jego nieszczęścia. Westchnął. Nie warto ubolewać czy też łudzić się, że Tho mas mógł znaleźć w niej coś, co go pocieszyło, lub że sam mógł ją pocieszyć. Rosina była teraz spadającą gwiazdą. Co
mogło jeszcze czekać Rosinę Campbell, która kiedyś niemal rządziła królestwem? A co pozostawało Tomowi Dilhorne'owi? Wyjaśnić, jak Thomas mógł zginąć, i nigdy nie dowiedzieć się dlaczego. Albo nie znaleźć żadnych śladów i żyć ze wspomnieniem ostatniej, niewybaczalnej sceny przy śniadaniu, rozpa miętując wymówki, których syn mu owego ranka nie szczędził. Powinienem być dla niego łagodniejszy, myślał. Starałem się mu pomóc, lecz moje machinacje zabrały mi syna, muszę więc pogodzić się z faktami. Jednak nie potrafił pogodzić się z tym, że stracił go w taki sposób. Fred przestał istnieć. Pożarł go tygrys. Ból był tak silny, że powalił go na kolana. Wydawał z siebie nieartykułowane okrzyki. Leżał na ziemi w ciemnościach, bity, ktoś chwycił go za włosy i wlał do gardła piekący płyn, wydobywając z niego kolejny skowyt. Potem znalazł się w jasnym słońcu, w miejscu, którego nie znał, otoczony przez ludzi, których nigdy przedtem nie widział. Ciągle leżał na ziemi, podczas gdy oni pochylali się nad nim, nie mniej zaniepokojeni niż on. Piękna dziewczyna z oczami takimi jak oczy Bethii klęczała obok niego, próbu jąc go uspokoić Bethia, Boże, gdzie ona jest? Na wspomnienie jej straty znów krzyknął boleśnie. Niski, blady człowiek o smutnej twarzy, zbliżył się do niego. - Nie ruszaj się, Fred. Pozwól, by Kirstie wzięła cię za rękę. Zaprowadzimy cię do chaty.
Dlaczego nazywają go Fredem? Kim jest ten człowiek? Kim jest Kirstie? Nie znał nikogo z nich. Dziwni, obcy mu ludzie mieli dziwne ubrania. W ogóle wszystko wokół: było dziwne. Co tutaj robił? Jego ubranie też takie... siermiężne, a ręce! Święty Boże, co stało się z jego rękami? Przyjrzał się im; miał ręce jak robotnik, opalo ne, z bliznami i połamanymi paznokciami. - Gdzie ja jestem? - zapytał, rozglądając się dookoła. Kim jesteście? - Fred - odezwała się piękna dziewczyna z wyrazem współczucia na twarzy - Fred, co się stało? Wiedział, że jest Thomasem Dilhorne'em, dlaczego więc zwracała się do niego Fred? Z trudem zbierał myśli; znowu pojawił się ból. Porwał go w swój zaklęty krąg i znów dopadł go tygrys. Ból, już i tak nie do zniesienia, narastał. Był tak wszechogarniający, że wszyscy i wszystko znikło w ciemnościach, gdzie tygrys wypluł Thomasa i Freda. Stali się znowu jednością: nie wiadomo, gdzie kończył się jeden, a zaczynał drugi. Mężczyzna łkał, klęcząc na ziemi. Nie wiedział, kim jest, póki nie spojrzał na dziewczynę o oczach tak podobnych do oczu Bethii. Teraz rozpoznał Kirstie, swą ukochaną żonę. Miał zarówno świadomość Thomasa, jak i Freda: kalejdo skop obrócił się po raz ostatni. To było nie do zniesienia. Geordie Farquhar obserwował go niemal z bolesnym natężeniem, jedynie on rozumiał, co się dzieje z Fredem. - Pomóż mi - poprosił szeptem Fred, wyciągając rękę do Geordiego i znowu stracił przytomność.
- Zanieście go do chaty - zwrócił się Geordie do Barta i Sama, którzy stali zakłopotani. Lew był przerażony. Mimo swych gróźb, wcale nie miał zamiaru Freda zabić, po prostu chciał mu przyłożyć, by wy równać rachunki za to, że posiadł i znieważył Annie. Poza tym, jego pięść to nie młot parowy i mimo że Fred zatoczył się do tyłu, ogłuszony, Geordie schwycił go tak, że ten nawet nie dotknął głową ziemi. Gdy Fred się ocknął, zaczął czołgać się, jęczeć, gadać głu pstwa o tygrysie i o obcych. Nie poznawał nikogo, nawet Kirstie, aż znowu nagle stracił przytomność. Lew krążył dokoła, wystraszony, podczas gdy Sam i Bart nieśli Freda do chaty. - Idź do domu, Lew. - Geordie przystanął na progu cha ty. Miał poważną twarz, ale bez śladu gniewu czy złości. Fred doznał szoku. W gruncie rzeczy nie miałeś z tym wiele wspólnego. Co prawda, twój cios mógł wywołać ten stan, ale to nie twoja wina. - Nie uderzyłem go mocno - bronił się zrozpaczony Lew - chciałem go tylko ukarać za jego zabawy z Annie. - Wiem - odparł Geordie. - Idź teraz do domu i staraj się nie karać więcej Annie. Sam nie jesteś bez winy. - Iść do domu? - spytał Lew. - Wiesz, co tam zastanę? Oddalił się ze zwieszoną głową. Dokonał zemsty, ale wca le nie czuł się teraz lepiej. Geordie wyprosił wszystkich z chaty, nie wyłączając Kirstie. Bóg wiedział, co mężczyzna, który był do niedawna Fredem, mógł powiedzieć. Kirstie nie zasługiwała na to, by ją ranić. Przekonał ją, że Fredowi potrzebny jest przede wszystkim spokój, dopóki nie pozbiera się po szoku wywołanym odzyskaniem pamięci.
Kate zabrała Kirstie do swego namiotu, który dzieliła z Samem, poczęstowała herbatą i starała się pocieszyć. Ufała Geordiemu, wszyscy mu ufali, a zwłaszcza Kirstie. Miała w nim prawdziwego przyjaciela. To on pomógł jej pogodzić się z nowym życiem, uczył ją i pocieszał, gdy kochała Freda bez wzajemności. Geordie zdawał sobie z tego sprawę; choć czasem rozmy ślał z goryczą, dlaczego się tu znalazł i czy ktokolwiek by mu zaufał, gdyby znał o nim całą prawdę. Odsunął te myśli od siebie i siadł obok Freda leżącego na łóżku. Jego podopie czny miał twarz zwróconą do ściany. Nie chciał widzieć ni kogo, gdy zmagał się ze sobą i z tym, co się wydarzyło. Wiedział już, skąd się wziął tygrys. Przypomniał sobie oświetlony słońcem parawan, ustawiony tak, że ojciec miał go za plecami, kiedy usiłował drwinami poruszyć kamienny spokój syna. Pomyślał, że za swoje zadufanie zasłużył na to, by być nawiedzanym i prześladowanym przez tygrysa. Z ogromnym wstydem przypomniał sobie swoje słowa, tak okrutne, że nie mógł uleżeć spokojnie, gdy teraz znowu brzmiały echem w jego głowie. Wiedział już, kim był stary człowiek ze smutną, łagodną twarzą, i że dopiero szaleńcze życie, jakie prowadził tu w pier wszym okresie, dowiodło, iż ojciec starał się mu pomóc, a jego odpowiedzią było... było... Przewracał się niespokojnie na łóżku i starał się nie myśleć o tym, jak ostro Thomas Dilhorne zwracał się do rodziców, któ rzy tak bardzo go kochali. Wiedział również, kogo stracił, i wie dział, że nigdy już jej nie odzyska. Jeszcze gorsze było to, że zdawał sobie sprawę, iż nie jest w stanie pogodzić się z jej ode jściem, a jednocześnie zachowywał się w sposób, który zmar twiłby i sprawił ból Bethii, gdyby o tym wiedziała.
Nowy człowiek, który nie był ani Thomasem, ani Fredem, ale w dziwny sposób jednym i drugim, zwijał się ze wstydu, wspominając, jak odrzucił Lachlana za to, że jego matka umarła przy porodzie. Przypomniał sobie również olbrzyma o płowych włosach, swego brata bliźniaka, który od czasu do czasu na okamgnie nie pojawiał się w jego pamięci. Brata, który tak często za chęcał go, by radośniej witał i żegnał kolejne dni, i którego, kochając, odrzucał, gdyż sam nie miał jego przemożnej chęci do życia. Przeżywał jeszcze raz swoje spotkanie z Rosiną Campbell w hotelu „Criterion" w Melbourne tak, jakby zdarzyło się to wczoraj - co w pewnym sensie było prawdą. Pamiętał swoje ostatnie słowa: „Nie mam zamiaru brać udziału w nieprzy zwoitych swawolach z panią ani kimkolwiek innym". Nieprzyzwoite swawole! To z tego Rosina szydziła, kiedy spostrzegła niezwykłe podobieństwo Freda do Thomasa Dil horne'a. Brak reakcji z jego strony na tę drwinę zapewne przekonał ją, że on i Thomas, mimo podobieństwa, to dwie różne osoby. Kim był dla niej Fred? Co zrobił z siebie, uprawiając z nią tak radośnie miłość, do czego najwidoczniej tęsknił, lecz nie chciał się przyznać jako Thomas? To już zamknięty rozdział, wyszumiał się, późno co prawda, lecz mógł ręczyć, że nigdy nie zdradzi Kirstie. Wiedział, że jako Fred uszczęśliwił Rosie. Wyznała mu kiedyś, że od lat nie było jej tak dobrze. Los jednak kazał mu natychmiast zapłacić za to, że tak brutalnie obszedł się z nią hotelu, i nie mógł zaprzeczyć, że zasłużył na tę karę. Starał się przypomnieć sobie okoliczno ści, w których stracił pamięć.
Mimo sukcesu, jaki odniósł w negocjacjach z przedsię biorcami w Melbourne w sprawach kolei, czuł się nieszczę śliwy. "Wiedział, że go nie lubią, ponieważ nie uczestniczył w hałaśliwych przyjęciach, czego spodziewano się po nim jako bracie Alana i synu starego Toma. Tego wieczoru, który okazał się ostatni, opuścił oficjalny obiad z panią Teresą Spurling, fertyczną wdową po jednym z prekursorów kolei. Zaproponowała mu odwiezienie do ho telu swoim nowym, wytwornym powozem. Tak w każdym razie się to zaczęło. - Jest jeszcze wczesny wieczór, panie Dilhorne - powie działa zachęcająco, z doskonałym wyczuciem chwili. - Nie wstąpiłby pan do mnie na filiżankę czekolady? Zwykle piję ją przed pójściem spać, a w towarzystwie smakuje lepiej. Była pulchniutka i chociaż urodą i wdziękiem nie mogła się równać z Rosiną, okazywała zainteresowanie Thomasem równie otwarcie jak ona. Zaproszenie było dwuznaczne i dyskretne, dawało możliwość dyplomatycznego odwrotu. Ojciec powiedział, do diabła z ojcem, żeby użył trochę życia. Thomas uznał, że pójście do łóżka z panią Spurling można nazwać życiem. Na początku wieczór przebiegał dość gładko. Czekając na czekoladę, prowadzili rozmowę o niczym. Drażniła go świa domość, że Teresa Spurling nie po raz pierwszy po filiżance czekolady zabawia dżentelmena. Oczekiwała od niego cze goś ponad to. Thomas postanowił sprostać jej oczekiwaniom. Czy znaczy - użyć życia? Jeżeli oznacza spędzenie wie czoru w towarzystwie chętnej kobiety, to używanie życia by ło nadzwyczaj banalne. A stało się groteskowe, kiedy usiedli na kanapie, by się popieścić. Był to podrabiany mebel w stylu
Ludwika XVI i jaką by pozycję Thomas przyjął, okazywała się bardzo niewygodna, co nie ułatwiało sprawy. Sytuacja stawała się, delikatnie mówiąc, niezręczna. W dodatku pewien szczegół wyraźnie strajkował. Coś, nie wia domo co, umysł czy ciało, nie chciało stanąć na wysokości zadania, choć Thomas starał się, jak mógł. Teresie Spurling nie brakowało spostrzegawczości i życz liwości. Po paru nieudanych próbach stało się jasne, że pan Thomas Dilhorne nie jest zdolny ani pożądać, ani działać. Teresa Spurling miała pójść do łóżka nie zaspokojona. - Pan nie ma do tego serca - rzekła w końcu, łagodnie go odsuwając. - Nie - przyznał wściekły i zażenowany. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru pani zwodzić. Usiadł i unikając jej spojrzenia, zaczął się pośpiesznie ubierać. - Nie musi pan przepraszać - odrzekła. - Rozumiem, że stracił pan żonę w tragicznych okolicznościach. Życie musi być dla pana niełatwe. Jej uprzejmość jeszcze pogarszała sprawę. - Tak - przyznał. Nie miał nic więcej do dodania. - Pozwoli pan, że zadzwonię na stangreta, by odwiózł pa na powozem do hotelu. - Nie - odmówił, nie chcąc być jej dłużnikiem po tym upo korzeniu. - Pójdę pieszo. To niedaleko. Wolę pójść pieszo. Tak też zrobił. Wyszedł na ruchliwe ulice miasta, oświet lone i zgiełkliwe jak za dnia. Niedaleko hotelu przeszedł obok „Czarnego Kota", jaskini gry, którą polecano mu po przedniego wieczoru. Przeszedł obok, zawahał się i zawrócił. Rada ojca okazała
się chybiona w jednej dziedzinie, dlaczego by nie spróbować w drugiej? Dziadek Fred Waring był notorycznym kobiecia rzem, pijakiem i hazardzistą. Dlaczego jego wnuk, który tak przypominał go z wyglądu, nie miałby w tym upodobania? Zszedł po schodkach... Teraz, na wspomnienie tego, co wydarzyło się później, aż się wzdrygnął. „Czarny Kot" był siny od dymu, pełen mężczyzn, prze ważnie poszukiwaczy złota, trwoniących swoje cięż ko zdobyte bogactwo lub starających się drobne wygrane na złotonośnych terenach obrócić w większe na karcianym stole. Nie zdziwił się, gdy stwierdził, że miejsce to bardzo mu nie odpowiada, a pomysł spędzania tu czasu jest odpychają cy; nieważne, co o tym sądzi jego ojciec. Zabawa, rozmyślał rozpaczliwie, gdzie w tym wszystkim jest zabawa? Siadając do gry w karty, pilnował się, by nie pić i nie spoufalać z brud nymi łotrzykami. Z przyjemnością stwierdził, że nie stracił umiejętności gry i wielu z obecnych rzuca ukradkiem zawistne spojrze nia na dobrze ubranego, przystojnego gracza o chłodnej twa rzy i wrodzonej smykałce do kart, który łupi ich do gołej skóry. Naraził się szczególnie jednej z grup poszukiwaczy złota. Śmiali się i wygrażali mu za plecami. „Cholerny laluś, trzeba mu dać popalić" - usłyszał, ale nie zwracał uwagi na niewy bredne docinki. Ich przywódca, rosły zbir, usiadł w końcu naprzeciw Tho masa. - Uważaj, koleś- zwrócił się do Thomasa pozornie przy-
jacielskim tonem. - To nie jest dobre miejsce do zabawy dla takich jak ty. Możesz zarobić więcej, niż myślisz. Unosiły się nad nim opary whisky. Thomas spojrzał na niego z wyższością. - Przyszedłem tutaj grać w karty - odparł chłodno. - Nie chcę rozmawiać ani się bawić. - Odwrócił się i skoncentro wał na grze. - Rozchmurz się, koleś - zadrwił zbir. - Wyglądasz jak kaznodzieja, który myślał, że poszedł do nieba, a wylądował w piekle. Mam pomysł, postawię ci drinka. Wyluzuj się nie co. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował. - Dziękuję, nie. Nie piję - odmówił z całą stanow czością. - Co? Wolisz chłopców od dziewczynek, założę się. Nie pije, nie pali, gra w karty jak cholerny księgowy. Co cię raj cuje, koleś? Thomas przypominał sobie bardzo dokładnie, jak wście kły odwrócił twarz w stronę irytującego prostaka. - Na pewno nie rozmowa z kimś takim jak ty - wypalił, choć zaraz pożałował swojej głupoty. Dryblas zmrużył oczy. - Nie będę się zniżał, koleś, do dyskusji z tobą. Ale napi jesz się ze mną, nim stąd wyjdziesz, albo źle się to dla ciebie skończy. - Już ci przecież mówiłem, że nie piję - odparł Thomas w akcie odwagi. Nie był wprawdzie swoim bliźniakiem wagi ciężkiej, któ ry by stanął do wałki z tymi prymitywami i miał całą salę za sobą, lecz tchórzem też nie. Zbir zignorował jego słowa. Wziął ze stołu butelkę i starał
się ją podsunąć Thomasowi, który wściekły, uparcie od mawiał. - Przytrzymajcie mi go, chłopaki - zwrócił się poszuki wacz złota do swych kompanów. - Dobiorę mu się do gardła i nauczę, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną. Thomas wstał i cofnął się, by uniknąć bezpośredniego starcia. Nagle zdał sobie sprawę, że nikt w lokalu nie jest po jego stronie. Na widok upokorzonego panicza złośliwa saty sfakcja zajaśniała na wszystkich twarzach. Poszukiwacz już zbliżał się do niego, gdy właściciel spe lunki, przepchawszy się przez tłum, zjawił się, psując wido wisko. - Stop, panowie! Nie chcę mieć tutaj kłopotów. Gdybyś wiedział, co ci służy, kolego - zwrócił się do Thomasa - wy szedłbyś stąd. Moi klienci nie lubią, gdy się tak niegrzecznie odmawia wypicia z nimi postawionego drinka. W dzisiej szych czasach wszyscy jesteśmy kumplami. Nie ma tu miej sca dla paniczyków, którzy zadzierają nosa. - Wychodzę więc - oznajmił Thomas. - A widząc, że pan po zwala, by obrażano pana klientów, wychodzę z przyjemnością. W drodze do drzwi towarzyszył mu drwiący śmiech. Był tak wściekły, że nie zdawał sobie sprawy, jak niebez pieczna może okazać się droga do hotelu. Od jego oświetlo nego wejścia dzielił go przecież tylko fragment zaułka. Za pomniał lub w swojej arogancji zlekceważył gniew męż czyzn, których opuścił. - Zepsułeś nam zabawę, co? - Rosły poszukiwacz zwró cił się do właściciela. Spojrzał wymownie na swych kompa nów. - Ta arogancka świnia potrzebuje lekcji. Jeżeli tutaj nie możemy jej dać, zrobimy to na dworze. Może to i lepiej.
Dokładnie w połowie drogi Thomas został zaatakowany. Nie miał szans. Po pierwszym uderzeniu, które go powaliło i zamroczyło, stracił świadomość. Upadł na ziemię, a ich ko pniaki maltretowały jego ciało. W końcu postawili go przy ścianie i rozebrali. Najpierw zdjęli mu srebrny zegarek, spin ki z rubinem i pierścionek podarowany przed ślubem przez Bethię, który w kilka miesięcy później miał zobaczyć na pal cu osiłka w lokalu Hyde'a. Potem zdjęto zeń elegancki płaszcz, koszulę, buty i spodnie, warte niemal tyle samo co kosztowności. Półnagiego porzucono w kurzu zaułka. - Nie pije - zaśmiewał się poszukiwacz złota, raz jeszcze kopiąc nieprzytomnego Thomasa. - Zaraz to sprawdzimy. Złapał Thomasa za włosy, przyłożył mu do ust butelkę ze spirytusem i jęczącego, szamoczącego się i krztuszącego trzymał za nos, dopóki cała zawartość butelki nie znikła w gardle. - Ciekawe, co teraz myśli o piciu - dodał, wymierza jąc w głowę Thomasa ostatni cios, który przesądził o jego losie w ciągu najbliższych miesięcy. Wtedy właśnie dopełniła się przemiana poważnego, eleganckiego dżentelmena w jego groteskową karykaturę - pijanego i półnagiego włóczęgę z poranioną, opuchłą twa rzą i ciałem, w parę godzin później znalezionego przez stró ża, który zaciągnął go do aresztu. Tak narodził się Fred Waring. Nim się to stało, wzeszedł księżyc. Leżał w jego zimnym blasku odarty z dumy i godności, ale również z bólu i żalu ostatnich osiemnastu miesięcy. Był w szponach zapomnienia. Niejeden raz tego pragnął i wreszcie się doczekał. Kiedy się ocknął, świat zmienił się nie do poznania. Thomas niewyraźnie przypominał sobie upokorzenia, ja-
kie musiał znosić, zanim Fred stanął mocniej na nogach. Przedłużający się ciąg alkoholowy, zapoczątkowany przez tych, którzy wlali mu do gardła spirytus, trwał tygodniami; nie umiał powiedzieć, jak długo. Tygodnie, kiedy żył i cier piał w rynsztokach na ulicach Melbourne i Ballarat, były jed nym wielkim pasmem upokorzeń. Kiedy Moore'owie podali mu pomocną dłoń, stał się no torycznym kobieciarzem, jakby chciał nadrobić miesiące abstynencji i pyszałkowatego negowania swych potrzeb. Przypomniał sobie znowu złość na ojca i zrozumiał jej po wód. Wiedział teraz, że odrzucając swoją naturę i ignorując potrzeby, które uważał za upokarzające, stał się okrutny dla bliskich i wszystkich, których spotkał. Geordie ma rację. Chciał wyrzucić z pamięci Thomasa Dilhorne'a. Odrodził się jako beztroski, szczęśliwy Fred i chciał nim pozostać, by nie mieć nic wspólnego z zimnym i dumnym Thomasem. Co więcej, potrzebował tego upadku, i życia między prostymi ludźmi, by się oczyścić. Ciągle w swoich myślach powracał do Kirstie, którą w końcu znalazł, i dzięki temu - odnalazł siebie. Ciężkie życie na złotonośnych polach było rodzajem pokuty dla człowieka, którego zadufanie pchnęło w objęcia szaleństwa. Zrozumiał, że przeświadczenie o nietykalności Kirstie brało się stąd, że za bardzo mu przypominała Bethię, której pamięci nie chciał zbezcześcić. A przecież w miłości do Kirstie radość, którą kiedyś dzie lił z Bethią, została przypieczętowana i odnowiona. Kiedy rozpoznał swe uczucia, gotów był stać się na powrót Thoma sem. Tym razem Thomasem, który wiedział, co to jest poko ra, bo opuszczony na ulicach, został przyjęty na powrót do
ludzkości za sprawą Sama, Barta i Geordiego. Świętował ży cie z Grubą Lil i Rosiną. Cierpiał i przezwyciężył cierpienie. Wtedy dopiero jego fizyczna i psychiczna tortura dobieg ła kresu i mógł się znowu stać człowiekiem, jakiego znała i kochała Bethia. Geordie nie próbował z nim rozmawiać. Fred, kimkol wiek był, musiał pogodzić się sam ze sobą. Wyszedł i wrócił z dużą szklanką spirytusu. Fred leżał nieruchomo. Jego śmiertelny ból powoli ustępował. - Fred - odezwał się Geordie. Postać na łóżku pozostała nieruchoma, więc dotknął lekko jej ramienia. Tylko oczy błyszczały w poszarzałej twarzy. - Fred, wiem, że teraz nie pijesz, ale łyknij i postaraj się zasnąć - doradził. - Nie zadręczaj się dłużej. - Jak... - zaczął Fred - Nie mów nic. Może jutro. Teraz wypij i śpij. Fred przyjął szklankę, wypił do dna i oddał Geordiemu, który ujął go za nadgarstek i utkwił w nim wzrok jak wtedy, gdy go leczył z pijaństwa. - Śpij - powtórzył. Fred posłusznie położył się i natychmiast zapadł w głębo ki sen. Sen bez snów, nie zakłócony koszmarem o stracie, tygrysie, starym człowieku. Spał jak nowo narodzony. - Zostaw go - polecił Geordie niespokojnej Kirstie, gdy wszedł do namiotu Sama Moore'a. - Potrzebuje samotności. Nie ma poważnych obrażeń, ale przeżył głęboki szok i teraz śpi. Kiedy się obudzi, przyjdę go znowu zobaczyć. - Och, Geordie - rozszlochała się Kirstie. - Fred się mną opiekował, kiedy tego potrzebowałam, dlaczego teraz ja nie mogę się nim zająć? Śpi? Jest dopiero południe.
Wziął ją za rękę i popatrzył głęboko w oczy, tak jak to zrobił przed chwilą z Fredem. - Zaufaj mi - powiedział, znowu przypominając sobie, że już wypowiadał te słowa. Miał nadzieję, że tym razem się nie myli. Kirstie uspokoiła się wreszcie; płakała, ale już nie tak rozpaczliwie jak przedtem. - Ufam ci, Geordie, ale tak się boję. Czy teraz, kiedy od zyskał pamięć, będzie mnie chciał? Czy mnie pozna? Wydaje mi się, że nie wie, kim jestem. - Nie ma powodu do obaw - uspokajał Geordie. - Fred wie, kim jesteśmy. Pamięta, kim był poprzednio, ale pamięta również, że jest Fredem. - Pozwól mi go tylko zobaczyć. Przyrzekam, że nie będę płakać. Geordie zaprowadził ją do chaty, by mogła zobaczyć Freda śpiącego spokojnie jak nigdy. Przysiadła przy nim na chwilę, po czym Geordie wyprowadził ją. Kate, miła i macierzyńska, odstąpiła jej swoje łóżko. Wszyscy jej dodawali otuchy, aż w końcu zasnęła, wyczerpana wrażeniami dnia.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Następnego ranka Geordie zajrzał do Thomasa, aby sprawdzić, jak się czuje. Zastał go leżącego w łóżku, wspar tego na poduszkach. Wyglądał znacznie lepiej niż poprze dniego dnia. Spokój malujący się na jego twarzy świadczył o tym, że pogodził się sam ze sobą i swoim losem. - Co z Kirstie? - spytał z ożywieniem. - Muszę ją zoba czyć. Na pewno się o mnie martwi. - Rzeczywiście bardzo się o ciebie niepokoi, ale nie ma się czemu dziwić. Jest twoją żoną. Jednak zanim pójdę po Kirstie, chciałbym z tobą porozmawiać, skoro, jak widzę, do szedłeś do siebie. - Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, to proszę bardzo. - Thomas skinął głową. Ufał Geordiemu; nie zawiódł się na nim, kiedy był naiw nym, prostodusznym Fredem, a jako Thomas mógł jeszcze bardziej go docenić i zrozumieć. Geordie przyglądał mu się uważnie. Utwierdził się w prze konaniu, że w swoim poprzednim wcieleniu Fred Waring nie był byle kim. - Przypomniałeś sobie, kim jesteś? - Tak - odparł krótko Thomas. - Thomas, Thomas czy Theo? - indagował dalej Geor die.
Thomas spojrzał zdziwiony. - Tak, Thomas. Skąd wiedziałeś? - Zapamiętałem, że na pierścieniu, który odebrałeś temu osiłkowi, były wygrawerowane inicjały: T.D. No i raz czy dwa razy nieświadomie powiedziałeś o sobie „Thomas". Kie dyś machinalnie podpisałeś się „Thomas" w księdze Hyde'a, a następnie skreśliłeś. - Rozumiem. Spokojny i opanowany, niewiele ma do powiedzenia, skonstatował z rozbawieniem Geordie. Rozmawiając z Tho masem, musiał sobie przypomnieć, że jako Fred potrafił on być szczery, otwarty i bezpośredni. - Jestem zarówno jednym, jak i drugim, i jest to dziwne uczucie - odezwał się Thomas. - To bardzo różne osobowo ści - dodał po chwili. - Tak przypuszczałem - skomentował Geordie. - A co oznacza litera D? - To pierwsza litera nazwiska, a sprawa pochodzenia nie jest dla mnie prosta. - Nie jest prosta? - Geordie badawczo przyjrzał się Tho masowi. Starał się nie okazać zdziwienia. - Dlaczego? Czyż byś nie zamierzał wrócić do swojego nazwiska? Teraz z kolei Thomas obrzucił uważnym spojrzeniem twarz Geordiego. Przez moment rozważał, czy powinien wy jawić tajemnicę swego pochodzenia. Po krótkim namyśle po stanowił po raz kolejny zaufać Geordiemu i powiedzieć mu prawdę. Zdawał sobie sprawę z tego, że Fred wyrzuciłby z siebie wszystko od razu, nie zastanawiając się nad konse kwencjami swego postępowania. Nie był już Fredem, ale też nie był dawnym Thomasem.
- Wczoraj, kiedy przypomniałem sobie, kim byłem, za nim straciłem pamięć, początkowo chciałem pozostać Fre dem. Muszę ci to wyznać, ponieważ jestem ci winien zaufa nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś. Jednak już po godziłem się z tym, że jestem tym, kim jestem. Akceptuję zarówno swoją przeszłość, jak i teraźniejszość, co oznacza, że akceptuję siebie takim, jakim jestem teraz, po tych wszy stkich przejściach. Obawiam się, że to nie ja, lecz inni mogą mieć trudności z przyjęciem do wiadomości mojej prze miany. Geordie słuchał i przyglądał się zafascynowany temu no wemu mężczyźnie, który wysławiał się poprawnie, w sposób logiczny i wyważony. - Jednak mnie intrygujesz, Fred... to znaczy, Thomas rzekł. - Nazywam się Dilhorne, Thomas Dilhorne. - Dilhorne? - Geordie szukał w pamięci i twarz mu po jaśniała. - Czy jeden z tych Dilhorne'ów, najbogatszych lu dzi w kolonii? Czy jesteś synem Toma? - Tak. Nie spodziewałeś się takiego zakończenia tej skomplikowanej historii, prawda? - Skomplikowanej historii! - powtórzył Geordie i za niósł się niemal histerycznym śmiechem. - Skomplikowa nej... - Zakrztusił się. - Och, Fred, to znaczy Thomas... Należysz do najbogatszej rodziny w kolonii, a harujesz od miesięcy, unurzany w błocie i brudzie, aby zdobyć trochę złota. Thomas przyglądał mu się z niepewnym uśmiechem. Mil czał, z lekka zakłopotany. - Coś ci powiem. - Geordie ponownie się roześmiał, za-
nim zaczął mówić dalej: - Pewnego dnia, tuż przed moim wyjazdem z Melbourne, niechcący podsłuchałem w sklepie rozmowę grupy dżentelmenów. „Młody Thomas Dilhorne powiedział jeden z nich - nie jest taki jak jego ojciec w mło dości. Nie pije, nie gra w karty, nie ogląda się za kobietami, nie da się przekupić ani skorumpować. To cholerny arogant i pedant, patrzący na wszystkich z góry". To nie jest chara kterystyka Freda Waringa, prawda? Thomas poczerwieniał lekko. - Rzeczywiście nie. Dużo o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że Thomas Dilhorne pragnął, jak każdy, tego, co się rozumie pod określeniem „użyć życia", ale nie zdawał sobie z tego sprawy albo też nie miał odwagi się do tego przy znać. - Więc to przed tym uciekałeś - skonstatował Geordie, ochłonąwszy już trochę. - Przed człowiekiem, który był Thomasem Dilhorne'em. - Tak, ale nie tylko przed tym - przyznał Thomas. - A co z Kirstie? Nie chciałbym, żebyś ją skrzywdził. To dobra dziewczyna i bardzo cię kocha. Pamiętam, że na pier ścieniu obok twoich inicjałów były też inne: B.K. Należą do kobiety, prawda? W oczach Thomasa pojawił się błysk zrozumienia. - Więc dlatego nie wpuściłeś jej tutaj. Bałeś się B.K. Umilkł. - Powinienem wiedzieć, że działasz w jej obronie. Słusznie postąpiłeś, ale nie musisz się obawiać B.K. To moja nieżyjąca żona Bethia, Bethia Kerr. Byliśmy małżeństwem od dziesięciu lat, kiedy umarła przy urodzeniu naszego pier wszego, długo oczekiwanego dziecka. Nikt już nie może skrzywdzić Bethii ani ona nie może zagrozić Kirstie. Wydaje
mi się, że Thomas kocha Kirstie bardziej niż Fred, bo potrafi ją w pełni docenić. - Przykro mi. Nie chciałem cię urazić, ale musiałem wie dzieć. - Nie musisz nic sobie wyrzucać, Geordie. Miałeś ra cję, że pomyślałeś o Kirstie. Skąd mogłeś wiedzieć, kim była Bethia. - I to był drugi powód, dla którego stałeś się Fredem. - Utrata Bethii... Tak, kochałem ją bardzo, a znaliśmy się od dziecka. Nasi ojcowie się przyjaźnili. Nie potrafi łem pogodzić się z jej śmiercią. Widzisz, wiodłem takie po rządne, cnotliwe życie i w nagrodę utraciłem swoją naj większą miłość. Pragnąłem ranić ludzi, by cierpieli tak samo jak ja. - Thomas umilkł zamyślony. Po chwili podjął: - Geordie, ile to już miesięcy upłynęło od czasu, kiedy zo stałem napadnięty w Melbourne? Rodzice muszą uważać mnie za zmarłego. Boże, wybacz mi, rozstałem się z ni mi w gniewie. Byłem taki nieprzyjemny dla matki, chociaż z oddaniem i miłością opiekowała się moim małym syn kiem. Nie doczekała się ode mnie słowa podziękowania. - Ukrył twarz w dłoniach. - Och, Geordie, byłem godny po żałowania. Nie mogłem znieść widoku biednego Lachlana ani moich rodziców, nikogo. Nienawidziłem wszystkich, nawet brata bliźniaka, który na stałe zamieszkał w Anglii.
- Uniósł mokrą od łez, udręczoną twarz i spojrzał na Geordiego. - Niena chy, mojego ojca, podczas gdy ja przypominam mojego dziadka ladaco, Freda Waringa. Czy to nie dziwne, że wy brałem sobie imię dziadka pijaka, Freda? Mama mówi, że bardzo przypominam jej brata Rowlanda.
- To wcale nie dziwne. Miałem do czynienia z podobny mi przypadkami w... nieważne, gdzie i kiedy. Spotkałem lu dzi, którzy pod wpływem uderzenia w głowę zmieniali się bezpowrotnie, i takich, którzy wracali do dawnego ja. Myślę, że w twoim przypadku uderzenie odegrało mniejszą rolę. Nie lubiłeś Thomasa Dilhorne'a, więc podświadomie wykorzy stałeś pretekst, by się od niego uwolnić. - Zgadza się. Zbili mnie do nieprzytomności i wlali mi do gardła spirytus, co w efekcie zapoczątkowało pijacki ciąg, z którego nie mogłem się wyrwać, dopóki Sam nie zabrał mnie z aresztu. Pamiętam, że po raz pierwszy nazwałem sie bie Fredem Waringiem przed sądem i pozostałem Fredem aż do wczoraj, do kolejnego uderzenia, które wskrzesiło Tho masa. Kiedyś byłem Młodym Thomasem i nie lubiłem siebie, potem stałem się Thomasem, którego najwyraźniej nie lubi łem jeszcze bardziej, wreszcie zostałem Fredem. - Wszyscy lubili Freda - przypomniał Geordie. - Jednak Fredem też nie jestem, choć nieraz będę żałować jego odejścia. Ale jest pewne, że jestem mężem Kirstie, sy nem swoich rodziców i ojcem Lachlana. Powinienem powia domić rodziców, że żyję. Tylko jak powiedzieć Kirstie, kogo poślubiła? - Nie biednego Freda, ale człowieka nawykłego do po siadania władzy i bogactw - dokończył Geordie. - Właśnie. Trudno było uwierzyć, że tak bardzo różnił się od Freda i jednocześnie że tak wiele z Freda w nim pozostało. Zyskał siłę i autorytet Thomasa, ale nie stracił dobroci i prostolinij ności Freda. - Nie chcę, by dowiedziano się, z jakiej rodziny pochodzę
- powiedział Thomas. - Jestem pewien, że zachowasz dla siebie tę wiadomość. Mam do ciebie pełne zaufanie. Dla ze społu Moore'a jestem wciąż Fredem Waringiem i chcę nim pozostać przez jakiś czas, zanim nie podejmę pewnych decy zji. Nie mam pewności, jakie wrażenie wywarłaby na wszy stkich informacja, że jestem Thomasem Dilhorne'em. - Za wahał się. - Lubiono mnie jako Freda, choć nie był bogaty ani uprzywilejowany. - Rozumiem cię i zgadzam się z tobą - odparł Geordie. - Zachowam twój sekret, ale nie zwlekaj zbyt długo z wyja wieniem go Kirstie. - Powiem jej w stosownym czasie, możesz mi wierzyć. Wiesz, chciałbym nacieszyć się ostatnimi godzinami w Ballarat. Tyle wa się na śmierć, gdybyście się mną nie zainteresowali. Geordie pokręcił głową. - Nie sądzę. Jestem pewien, że ostatecznie wyszedł byś cało z opresji. Tylko że do wyzwolenia mogła prowa dzić długa i kręta droga. Przyznam, że trochę ci ją skróci liśmy. Geordie przypomniał sobie słaniającego się na nogach, obdartego włóczęgę, którego Sam niemal wrzucił na wóz, i zgodził się z Thomasem w milczeniu. - Uważam, że powinieneś teraz zobaczyć się z Kirstie. - Tak. Trzeba wyjawić jej część prawdy. Kiedy Geordie wyszedł, znów się położył i obserwował drzwi, czekając na Kirstie, swoją ukochaną żonę. Stanęła nie pewnie w progu, lecz zaraz się wypogodziła, widząc, że wy poczywa, najwyraźniej zdrowy. - Och, Fred! - wykrzyknęła, podchodząc do łóżka. - Ba-
łam się, że możesz być naprawdę chory. Powinnam wierzyć zapewnieniom Geordiego, że już dobrze się czujesz. Przygarnął ją do siebie i posunął się, by mogła się obok niego położyć. - Nikt nam nie przeszkodzi - szepnął. - Geordie będzie ich trzymał z daleka. Potrzebujemy trochę czasu dla siebie. Leżeli, tuląc się do siebie. Kirstie poczuła się szczęśliwa, że znowu jest z mężem. - Kochanie, mam ci coś do powiedzenia. Przypomniałem sobie, kim jestem. Słysząc to, odwróciła się do niego z oczyma pełnymi lęku. - Nie ma powodu do obaw, Kirstie, kochanie - po wiedział Thomas, całując ją w policzek. - Jesteśmy peł noprawnym małżeństwem. Nie ma w moim życiu innych kobiet. Widać było, że Kirstie doznała nieopisanej ulgi. - Och, Fred! Nie mogę powiedzieć, że się nie martwiłam. Zwłaszcza że Geordie zabronił mi wczoraj przyjść do ciebie. - Usiłował cię chronić, kochanie. W Sydney jest mój oj ciec i matka, którzy myślą, że nie żyję. Wydaje mi się, że sporo miesięcy upłynęło, od kiedy zniknąłem w Melbourne i przeistoczyłem się w Freda. Musimy natychmiast wybrać się w drogę. Rodzice nie powinni opłakiwać mnie dłużej niż to konieczne. O Lachlanie nie wspomniał. Miał jeszcze trochę czasu, by powiedzieć jej o tym, że ma synka. Postanowił też odwlec chwilę, w której wyjawi, że jest Thomasem Dilhorne'em. Wcześniej czy później Kirstie pozna prawdę, podobnie jak Sam i reszta. Jednak chciał jeszcze trochę pobyć dobrze im znanym Fredem.
- Sydney - westchnęła Kirstie, jakby mówił o dalekiej Anglii. - Tak, Sydney. Mam tam dom z widokiem na port. Spo doba ci się. - Zatem nie jesteś biedny? - Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie, nie jestem biedny. Przyjechałem do Melbourne w interesach i wtedy pobito mnie i okradziono. Na skutek ura zu straciłem pamięć. - Ojciec sądził, że musiałeś być urzędnikiem lub kimś w tym rodzaju. Miał rację. - Musimy jechać do Melbourne. Może nie jutro, ale po jutrze, jeśli uda się zarezerwować miejsca w dyliżansie. Kirstie zauważyła, że jej mąż się zmienił. Jednak gdy się do niej uśmiechał, wciąż był Fredem. - Będzie to dla ciebie nowe życie, kochanie. Inne od tego, czego spodziewałaś się, wychodząc za mnie za mąż. To oz nacza rozstanie z twoimi bliskimi. Sądzę, że polubisz moją matkę, jak również mojego ojca. - Przygarnął ją mocno i na miętnie pocałował. - Straciliśmy wspólną noc, kochanie, i zamierzam to teraz nadrobić. Zaczął się z nią kochać z łagodną namiętnością, którą Fred jej zawsze okazywał. Pod tym względem nic się nie zmienił. Kirstie myślała później, że w ten niejako symboliczny sposób rozpoczęli nowe życie. Oto za dnia, który w innych okolicznościach spędziliby na pracy i codziennej krzątaninie, kochali się i odpoczywali. Fred wraz z Kirstie stał obok dyliżansu, czekając, aż zo stanie on załadowany i przygotowany do podróży do Mel-
bourne. Zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajduje się jego młoda żona. Była zarazem podekscytowana i przestra szona. Nic dziwnego, przecież wyruszała w nieznane, w da leką drogę do Sydney. Miała zostawić ojca i rodzeństwo, któremu od lat matko wała, a także ludzi poznanych w Ballarat. Całe swoje doty chczasowe życie. Thomas pożegnał się z Ballarat poprzedniego dnia. Tak jak Dan'l Mendoza, obszedł wszystkich dookoła, całując Grubą Lil, ściskając dłonie Nedowi Hyde'owi, Dickiemu Vallance'owi i innym. Nawet Jack Tate przyszedł się pożegnać. Patrząc smutno na Kirstie, życzył im wszystkiego najlepszego. - Mam nadzieję, że będziesz z Fredem szczęśliwa. - To były jego ostatnie słowa. Thomas nie wyjawił, kim jest i z jakiej rodziny pochodzi. Wszyscy, nie wyłączając Kirstie, przypuszczali, że wiezie ją do małego domku na rozbudowujących się przedmieściach Sydney, a nie do olbrzymiej, pięknej rezydencji, którą dzielił z Bethią. Dla nich pozostał Fredem Waringiem, jeśli nawet różnił się od człowieka, którym był przez ostatni rok. Poprzedniego wieczoru usiadł z nimi po raz ostatni przy ogniu. Pomiędzy Sama, Barta i Geordiego rozdzielił złoto i pieniądze, które zdołał odłożyć podczas pobytu w Ballarat. Sam i Bart patrzyli ze zdziwieniem, kiedy podsuwał im małe płócienne woreczki. - Nie mogę tego przyjąć - zaprotestował Sam, kręcąc gło wą. - Rozpoczynacie nowe życie, będziecie tego potrzebować. - Mam dom i pracę, która na mnie czeka w Sydney - wy jaśnił Thomas. - Chcę, żebyś to zatrzymał.
- Przecież to twój zarobek - obruszył się Bart, zdziwiony hojnością, która, zdaniem Thomasa, i tak nie rekompensowa ła dobroci, jaką mu okazali. - Tak, mój - przyznał Thomas - i mam prawo nim dys ponować. Uważam, że nie jest to wystarczające podziękowa nie za to, co dla mnie zrobiliście. Ochrzciliście mnie w wo dach Jordanu - powiedział, wskazując na sadzawkę. - Ina czej ciągle leżałbym na ulicy jako Wrak. - Synu, nie zrobiliśmy tego, by cię ratować - przyznał szczerze Sam. - Potrzebowaliśmy rąk do pomocy. Słowo „synu" omal nie wyprowadziło Thomasa z równo wagi. Przypomniało mu własnego ojca.
- Zaufaj mi, Sam - powiedział po chwili milczenia. - Kirstie będzie ze
Mistrzowskie niedopowiedzenie, skwitował w duchu Geordie, zważ twie Dilhorne'ów! - Ale nie wolno mi... - upierał się Sam. - Żadnych ale - uciął Thomas. - Oddałeś mi swój skarb. - Jeszcze mocniej przygarnął Kirstie. Sam zatrzymał wzrok na zięciu. Dopiero teraz do strzegł, że, jak uprzedzał Geordie, rzeczywiście się zmienił. Nadal był miły i zwracał się do wszystkich po przyjacielsku, ale nagle stało się widoczne, że przywykł, by go słuchano. Musiał należeć do tych, którzy innym wydawali polecenia i rozkazy. Geordie zapewnił Sama, że nie powinien martwić się o los córki, chociaż, zgodnie z obietnicą daną Thomasowi, nie zdradził jego prawdziwej tożsamości. Sam ufał Geordiemu i przyjął jego słowa za dobrą monetę.
- A więc... - Sam zaczął z wahaniem, nie do końca prze konany, czy Fred powinien tak szastać pieniędzmi. - A więc zgoda - dopowiedział Thomas, wyraźnie uwa żając sprawę za zakończoną. Rozejrzał się dookoła. Niepostrzeżenie zapadł zmrok. Bart wcześniej przyniósł karty i zagrali po raz ostatni; Kirstie usiadła obok męża. Stali się nierozłączni i źle znosili najkrótsze rozstanie. Kiedy krótka gra dobiegła końca i złoto zostało przekaza ne, Thomas znalazł chwilę, by po raz ostatni podziwiać świat ła Ballarat, zachwycić się odgłosami dalekiej muzyki, przy pomnieć sobie zarówno czas spędzony na pracy, jak i na roz rywkach. Wracał do świata obowiązków i odpowiedzialności i przez chwilę zapragnął być znów beztroskim, prostodusz nym Fredem. Tam byli jednak jego rodzice i Lachlan; szcze rze pragnął zobaczyć ich i uspokoić. Lachlan, ostatni poda runek Bethii, dziecko, które potrzebowało ojca. Fred odchodził na dobre, zostawiając tylko swoją naj lepszą cząstkę, która miała uchronić Thomasa przed pust ką i nienawiścią. Wzmocnił uścisk wokół ramion Kirstie, mając nadzieję, że spodoba się jej życie u boku Thomasa Dil horne'a. Skrzynia zawierająca ich niewielki dobytek została wreszcie umieszczona obok innych bagaży. Kirstie uściska ła ojca, a także Barta i Geordiego, którzy, jak wielu innych przyjaciół, przyszli ich pożegnać. Thomas dał Geordiemu list do Sama, w którym ujawniał prawdę o tym, kim jest. Kirstie jeszcze jej nie poznała, miał ją wyjawić dopiero w Melbourne. Dopóki znajdował się w Ballarat, chciał pozostać Fredem.
Ballarat nie było odpowiednim miejscem dla znakomitości takich jak Thomas Dilhorne. Na koniec zaproponował Geordiemu pomoc w przeniesie niu się, dokąd zechce, lub w znalezieniu pracy odpowiadają cej jego umiejętnościom. - Przez jakiś czas moje miejsce jest tutaj - odpowiedział mu Geordie. - Tutaj znalazłem cichą przystań. - Chcę utrzymywać kontakt z tobą, Samem i z resztą gru py. Kiedy się urządzimy w Sydney, przyjedziemy z Kirstie, choćby na krótko. Mam do ciebie, Geordie, zaufanie. Wiesz, gdzie mnie znaleźć, gdybyś mnie potrzebował. Zostawił Geordiemu i Samowi adresy, pod którymi mogli szukać Thomasa Dilhorne'a. - Gdybyś wiedział, kim byłem, mógłbyś nie... - zaczaj: Geordie. Thomas przerwał mu w pół słowa. - Nie chcę tego słyszeć, Geordie - powiedział stanow czo. - Wiem, kim jesteś, a nie, kim byłeś, i tylko to się liczy. Jesteś przyjacielem, którego nigdy nie miałem. Najlepszym przyjacielem pod słońcem. Wyładowany po dach dyliżans odjechał, uwożąc Kirstie i Thomasa. Kirstie powstrzymywała łzy. Siedziała, trzyma jąc męża za rękę, przekonana, że jego miłość uchroni ją przed każdym niebezpieczeństwem, jakie ją czeka w przy szłości.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Gdyby nie smutny charakter misji Tom Dilhorne mógł by uznać pobyt w Melbourne za całkiem przyjemny. Stwierdził, że podeszły wiek nie osłabił jego przedsiębior czości, a wyrafinowany intelekt i duży urok osobisty, któ ry zawsze zjednywał mu i kobiety, i mężczyzn, nie osłabł z czasem. Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie podkreślił swojego przywiązania do nieobecnej żony, Rosina Campbell gotowa była koić jego ból po stracie Thomasa, zyskując w zamian starszego, bogatego protektora. Zawsze był wyczulony na wysyłane przez bliźnich sygnały, a wiek tylko pogłębił tę zdolność. Redmayne i Herbert, główni sponsorzy nowej linii kole jowej, przekonali się, że stary Tom Dilhorne wart jest swej legendy, a przy tym to bardzo ludzki człowiek. - Skąd, na Boga, wziął się u niego taki pedantyczny syn? - powiedział Redmayne w rozmowie z żoną. - Mimo to, szkoda biedaka. Nie zasłużył na swój los. W swojej wędrówce po Melbourne, obojętnym na wszy stko poza gorączką złota, Tom spotkał się z Teresą Spurling. Śmierć jego syna policja przyjęła za fakt. Pewną zagadką był wprawdzie brak ciała, ale co z tego? Ludzie ciągle znikali, a znalezione w lombardzie kosztowności świadczyły niezbi-
cie, że został napadnięty, obrabowany i prawdopodobnie za bity, bo tylko umarli milczą jak głazy. Pani Spurling przyjęła go w pokoju, w którym zabawiała Thomasa, jeżeli uznać, że Thomas bawił się tym spotkaniem. Ona również, jak wszyscy w Melbourne, spostrzegła, że oj ciec bardzo różni się od syna. Wyraźnie podkreśliła, że jej wieczór z Thomasem należał do niewinnych, i podobnie jak Rosina zauważyła, że Thomas był głęboko nieszczęśliwym człowiekiem. Nie potrafiła rzucić światła na to, co mogło mu się przytrafić. - Mam sobie za złe - wyznała - że nie nalegałam, by skorzystał z mojego powozu, jednak wolał iść na pie chotę. - Mój syn był uparty - odparł Thomas łagodnie. - Proszę sobie nie robić wyrzutów. Nie mogła pani przewidzieć, co się zdarzy. Tak jak wcześniejsze tropy, ten również prowadził do nikąd. Wracał do hotelu „Criterion" tą samą drogą, którą szedł Thomas, prowadzącą obok „Czarnego Kota", otwar tego teraz dniem i nocą, by uwolnić podekscytowanych poszukiwaczy od nadmiaru świeżego bogactwa. Tknięty nagłym impulsem zszedł po schodach do ciemnej i zady mionej sali sprawdzić, czy nie spotka kogoś, kto przypo mniałby sobie, że przed wieloma miesiącami widział tu jego syna. Jak się spodziewał, trafił na kolejną ślepą uliczkę, zresztą nie wyobrażał sobie okoliczności, w których Thomas mógłby zajść do podobnego lokalu. Raczej napadnięto go w jakiejś uliczce lub ciemnym zaułku. Niechętnie musiał przyznać, że nie ma sensu szukać dalej: Thomas zniknął i tyle. Pozostało
mu tylko doprowadzić do końca interesy Dilhorne'ów w Melbourne i wracać do domu, do Hester. Redmayne zasugerował, że powinien rozwiesić plakaty na złotonośnych polach Bendigo i Ballarat, jak również w Mel bourne, oferujące nagrodę w zamian za informację o synu. Dałoby to Hester pewną nadzieję. Następnego dnia zdecydował się odwiedzić drukarzy i po licję. Ubrany nienagannie, gdyż nawet nieszczęście nie mog ło złamać jego wieloletnich nawyków, zszedł do hotelowego holu. Tym razem hol świecił pustkami, nie licząc jasnowłosej dziewczyny u boku kędzierzawego mężczyzny w ubraniu ty powym dla poszukiwacza złota. Oboje stali zwróceni do To ma plecami. Słysząc kroki Toma, dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę. Była młoda i uderzająco piękna. Jej włosy miały od cień popielatoblond, a wielkie zielononiebieskie oczy przy pomniały mu zmarłą synową. Jej ubranie nie zachwycało krojem czy materią, ale schludnością. Miała na sobie niebiesko-białą kretonową sukienkę, szydełkowy szal, słomkowy kapelusz przystrojony szmacianymi różyczkami i ciężkie, czarne, sznurowane buty. Jej towarzysz, który rozmawiał z recepcjonistą, odwrócił się do niej, pochylił i pocałował w policzek. Ochoczo oddała mu pocałunek. Tom syciłby się dłużej tą sentymentalną scenką, gdyby wysoki poszukiwacz nie odwrócił się w jego stronę, odsła niając opaloną twarz. Mężczyzna - nie do wiary - był jego synem, Thomasem; na jego twarzy malował się wyraz szczę ścia, jakiego ojciec nie widział od lat.
W pierwszej chwili Tom poczuł głęboką ulgę, a zaraz po tem równie głęboki gniew na odnalezionego syna, który spo wodował tyle rozpaczy i zamętu swoim nagłym i nierozważ nym zniknięciem. Nie mówiąc o tym, że to w złym guście stać sobie tak z nonszalanckim uśmiechem i obejmować ład ną dziewczynę. Thomas i Kirstie przyjechali do Melbourne późnym wie czorem. Byli zmęczeni po długiej podróży, a współpasażero wie dyliżansu ostrzegli ich, że szanse na znalezienie noclegu są nikłe. Opuściwszy powóz, Thomas udał się do zajazdu, w pod wórzu którego zakończyli podróż. Okazał się przepełniony. Właściciel, wzruszywszy ramionami, oznajmił, że nawet przerobiona na prowizoryczną sypialnię, zasłana materacami stodoła również jest zapełniona. Wyczerpana, jeszcze osłabiona po febrze Kirstie z trudem trzymała się na nogach. Podniecenie i napięcie ostatnich kilku dni oraz podróż też dawały znać o sobie. Thomas ścisnął rękę Kirstie i zwrócił się do właściciela: - Moja żona ostatnio chorowała i potrzebuje odpoczyn ku. Czy znajdzie się miejsce, gdzie możemy się przespać? Gdziekolwiek, byle nie na ulicy. Właściciel przyjrzał im się, lekko zaintrygowany. Para ta wyraźnie wyróżniała się z pospolitego tłumu: dziewczyna była bardzo ładna, a mężczyzna swoim sposobem bycia przewyższał prostaków, którzy zwykle szukali u niego schro nienia. - Dobrze zapłacę - dorzucił zdesperowany Thomas.
Właściciel podrapał się w brodę. - Może coś dla was załatwię, ale warunki są skromne. Kirstie westchnęła z ulgą. - Lepsze to niż ulica. Bierzemy - zgodził się Thomas. W istocie miejsce było niewiele lepsze od ulicy - pełen zwietrzałej słomy strych nad stajnią. Dawny Thomas parsk nąłby na samą wzmiankę o noclegu w takim miejscu. Jednak nowy Thomas, widząc zmęczenie żony, zgodził się zapłacić za to taką sumę, za którą przed gorączką złota dostałby pokój w luksusowym hotelu. Wnieśli na górę swój mały kuferek. Thomas wyciągnął z niego czystą koszulę i halkę Kirstie, by je podłożyć pod gło wę. Kiedy wreszcie się położyli, trzymając za ręce, pomyślał z goryczą, że Kirstie rzeczywiście nie może mieć pojęcia, za kogo wyszła, skoro jest to najlepsze miejsce, jakie mógł im zapewnić. Kirstie wiedziała jedno. Była z Fredem, który nie poddał się i znalazł nocleg, powodowany troską o żonę, podczas gdy ktoś inny na jego miejscu dawno by już zrezygnował. A po nieważ jej dotychczasowe życie było ciężkie i surowe, miała mniejsze wymagania niż Thomas. Początkowo wzajemna bliskość nie pozwoliła im zasnąć. Kochali się namiętnie, spragnieni siebie i szczęśliwi. Kirstie wreszcie zasnęła w ramionach męża. Wsparty o ścianę ob serwował ją czule, póki sam nie zapadł w sen. Rano zeszli na dół na śniadanie, by się przekonać, że je dyne, co oferowano do jedzenia, to kawa lub herbata i roga liki za niezwykle wygórowaną cenę. Mimo to Kirstie rozglą dała się dookoła z zaciekawieniem, wszystko dla niej było interesujące, wszystko dziwne i nowe.
- Pójdziemy do hotelu „Criterion" - zwrócił się Thomas do żony - i postaramy się tam o pokój. Zanim mnie napad nięto, zostawiłem u nich bagaż na przechowanie. Niewyklu czone, że nadal tam się znajduje. Szli przez zatłoczone ulice, nie wyróżniając się z tłumu poszukiwaczy złota i ich kobiet. „Criterion" był okazałą bu dowlą; Kirstie wydał się pałacem. Nie należał do hoteli, do których spodziewała się kiedykolwiek zajrzeć. - Jesteś pewien, że nas tam przyjmą? - spytała onieśmie lona splendorem miejsca. - O ile pamiętam - odparł - każdy, bez względu na wy gląd, jest tu mile widziany, jeżeli ma dosyć pieniędzy, by za płacić za to, czego żąda. Recepcjonista w holu przyglądał im się, nie okazując nie chęci. Thomas zaczął od przedstawienia się swoim prawdzi wym nazwiskiem. Wtedy po raz pierwszy Kirstie je usłysza ła. Zdziwiła się, słysząc, jak mówi, że jest Thomasem Dil¬ horne'em, który zostawił tu swój bagaż i nie zgłosił się po niego przez prawie rok. Czy ciągle go mają i czy mógłby dla siebie i żony zarezerwować pokój? Pracownik hotelu zniknął, a Thomas zwrócił się do Kirstie: - Naprawdę nazywam się Thomas Dilhorne. Powinienem ci o tym powiedzieć wcześniej, ale chciałem być Fredem mo żliwie najdłużej. Zostawiłem Samowi list wyjaśniający. Geor¬ diemu wyjawiłem, kim jestem, gdy tylko sobie przypomniałem. Zorientował się, że to nazwisko nic jej nie mówi, i był z tego zadowolony, chociaż oznaczało to konieczność dalszych wyjaśnień. - Thomas, nie Fred? - zdziwiła się.
Nie potrafiła pomyśleć o nim jako o Thomasie. Zaczęła z zainteresowaniem rozglądać się dookoła, aby pokryć zmie szanie. Wysoki, siwy starszy mężczyzna właśnie schodził głów nymi schodami, wykazując bez wątpienia najwyższe zain teresowanie ich osobami. Wpatrywała się w niego, jeszcze kiedy mąż pochylił się do niej i pocałował w policzek. Od dała mu pocałunek i wtedy właśnie Thomas zobaczył star szego pana. Uśmiech najczystszej radości, prawdziwy uśmiech Freda rozjaśnił mu twarz. Rzucił się w stronę starszego mężczyzny, który zszedł po schodach i zbliżał się do nich z kpiącą miną i uniesioną ironicznie jedną brwią. Jego twarz zniknęła jej z oczu, gdy mąż zamknął starszego pana w serdecznym uści sku. Zaraz jednak potem cofnął się i wziął Kirstie z powro tem za rękę. Wyraz twarzy starszego pana pozostał niezmie niony. - Kogo my tu widzimy - zakpił. - Nasz Thomas, już nie martwy, lecz zmartwychwstały. Proszę, proszę. Oczekuję wyjaśnień. Kirstie zerkała na starszego pana, który spokojnie takso wał ją wzrokiem. Na jego twarzy poza zdziwieniem malo wało się teraz również rozbawienie. - Fred? - spytała z przyzwyczajenia, nie nawykła do używania nowego imienia męża. - Kim jest ten człowiek? Czy to twój ojciec? - Fred? - podchwycił ironicznie mężczyzna. - Zaraz wszystko wyjaśnię - z pośpiechem zapewnił Thomas. - Spodziewam się - powiedział starszy pan.
- Tak, to mój ojciec - zwrócił się Thomas do żony, która wyraźnie oczekiwała wyjaśnienia. - Twój ojciec! Boję się go. - Wszyscy się go boją - uciął Thomas. - Tato, mam ci tyle do powiedzenia. Zdziwisz się pewnie... - W tej sprawie przynajmniej się nie mylisz - przytaknął starszy pan. - Zanim cokolwiek powiem, muszę cię poinformować, że ta dama to Kirsteen Moore, moja żona. Pobraliśmy się mie siąc temu. Kirstie, to mój ojciec, pan Tom Dilhorne. - Witam panią Dilhorne. - Skłonił się przed nią z galan terią i po raz pierwszy się uśmiechnął. Jest pociągający, choć budzi strach... Jego syn jest zupeł nie inny. - Moja historia jest tak dziwna, że sam nie wiem, od cze go zacząć... - Thomas urwał. Starszy pan powstrzymał go gestem. Próbowała wyobra zić go sobie jako ojca Freda, nie Thomasa. - Nie tutaj - przerwał. - Tutaj nie możemy rozmawiać. Nie ulegało wątpliwości, że przywykł do rozkazy wania. Jasne też było, że nie znosi sprzeciwu. Thomas natychmiast go usłuchał i zamilkł. Zachowanie starszego pana zaskoczyło Kirstie. Nie wypytywał ani o nią, ani o jej męża, nie chciał dowiedzieć się, jak i dlaczego tu się znaleźli, lecz z wielką kurtuazją zwrócił się wyłącznie do niej. - Czy jadłaś już, Kirsteen? Cóż za dziwne pytanie w środku tego niezwykłego spot kania! Rzeczywiście trafił w sedno. Jadła niewiele od po przedniego dnia, kiedy to opuścili Ballarat, i jej lekki ból gło-
wy był wynikiem nie tylko niewygód długiej podróży i kie pskiego noclegu na stryszku z sianem, ale i głodu. - Nie, bardzo mało jedliśmy, od kiedy wyjechaliśmy wczoraj z Ballarat. - Ballarat, hm? Ciekawe. Thomas nigdy nie dbał o napeł nienie żołądka... - Ale skąd - zaprotestowała z oburzeniem, jak dawna, wojownicza Kirstie. - To nie z winy Thomasa. Uwielbia do brze zjeść. Każdy to wie. - Doprawdy? - Starszy pan uniósł brwi na widok ru mieńca na twarzy syna. - Miło słyszeć. Recepcjonista obserwował ich z otwartymi ustami. - Będziemy jeść - rzucił krótko Tom Dilhorne. - W mo im pokoju, jak najszybciej. Proszę o porządne, duże porcje, żeby mój syn był zadowolony. Podajcie też wino, kawę i her batę. Życzysz sobie herbaty? - spytał Kirstie. - Nigdy nie piłam kawy. Chciałabym spróbować. Nie wiedzieć czemu jej słowa dziwnie przypadły do gustu starszemu panu. - Znakomicie - ucieszył się. - Jedzenie? W pana pokoju... Nie jest naszym zwycza jem podawać w pokoju gości. - Jest, jeżeli ja o to proszę - odparł spokojnie Tom. - W moich hotelach zawsze zamawiam jedzenie do pokoju. Zdumienie recepcjonisty było równie wielkie jak zdumie nie Kirstie. - To pana hotel, panie Dilhorne? - Proszę zapytać dyrektora. A więc, jemy? - Starszy pan najwyraźniej nie lubił tracić czasu i dyskutować z podległy mi sobie pracownikami. - Proszę podać to, co macie najle-
pszego - zakomenderował, po czym, nie zmieniając tonu, zwrócił się do Thomasa i Kirstie: - Marsz na górę. Musimy porozmawiać w spokoju. Kirstie z zainteresowaniem spostrzegła, że Fred - czy kiedykolwiek będzie w stanie myśleć o mężu „Thomas"? wypełnia żądania ojca równie szybko jak recepcjonista. Wzięła go za rękę i poszli po schodach na górę. Prowadził ojciec Thomasa, a jego samego ogarnęła fala synowskiej miłości. Jakież to typowe dla ojca, stwierdził w duchu, bez zdzi wienia przyjął odzyskanie syna, gładko przełknął całą resztę: zmienione imię, zmieniony wygląd, nową, młodą żonę i nagle nie obchodzi go nic poza jedzeniem, jakby to była najważniejsza rzecz pod słońcem. Co prawda, Thomasowi również doskwierał piekielny głód. Przypomniał sobie słowa matki, że raz tylko widziała ojca nie panującego nad sobą, a to wtedy, kiedy pokazano mu sy nów bliźniaków. - Matka! - zwrócił się niespokojnie do ojca. - Jak się miewa? A Lachlan? - Już myślałem, że o nich nie zapytasz - odparł Tom ci cho. - Bardzo się martwiła, odkąd donieśli nam, że zaginąłeś. Wysłała mnie po ciebie. Lachlan miewał się dobrze, gdy wy jeżdżałem z Sydney. Oczywiście urósł, od kiedy go widziałeś po raz ostatni. Za żołnierską sylwetką i żelaznym opanowaniem ojca Thomas nagle dostrzegł wiek i zmęczenie. Nie będzie żył wiecznie, a zawsze brałem to za pewnik, przemknęło mu przez myśl. - Moja żona to silna kobieta - zwrócił się starszy pan do
Kirstie - i przy tym piękna. Jesteś do niej podobna pod wie loma względami, też gotowa bronić Thomasa za wszelką cenę, prawda? Kirstie przytaknęła. Z wolna pozbywała się strachu, jaki początkowo ją ogarnął na widok starszego pana. Kiedy do tarli na piętro, przekonała się, że ojciec jej męża zajmuje apartament. W tym mieście, gdzie trudno było nawet o łóżko do spania, Tom Dilhorne miał do dyspozycji sypialnię i po kój gościnny z aneksem jadalnym. Nie nalegał, by mówili i wyjaśniali cokolwiek, tylko za prosił ich, by usiedli. - Najpierw jedzenie, potem poważne rozmowy - zaordy nował, sam również siadając do stołu. Dopiero później Kirstie uświadomiła sobie, jak bardzo jej to ułatwiło sytuację i pozwoliło jej mężowi odprężyć się po tak niespodziewanym spotkaniu z ojcem. Thomas siedział zrelaksowany, ale na jego twarzy malowało się zmęczenie, co nie uszło uwagi spostrzegawczego Toma. Wszedł kelner i nakrył stół białym, adamaszkowym obru sem. Wniesiono tace z jedzeniem, wino i duży kosz z owo cami. Najwyraźniej gusta Toma Dilhorne'a były tu do brze znane. Wszyscy dostali śnieżnobiałe serwetki z adama szku, noże, widelce, łyżki i talerze. Kirstie bacznie śledziła, co obaj mężczyźni wyczyniają z całym tym przepychem i pilnie ich naśladowała. Dostrzegła wyraz aprobaty w oczach starszego pana. Wyglądało na to, że nic nie ucho dziło jego uwagi. Jedzenie było bardzo smaczne, a wino wprost wyborne. Starszy pan wręczył jej pierwszej kieliszek i śledził, jak pije. - Piłaś kiedyś coś takiego?
- Nie. - Kirstie podobnie jak jej teść lubiła mówić zwięźle. - Polubisz, ale nie pij za dużo, bo ci zaszkodzi. Thomas zabrał się z zapałem do jedzenia, delektując się smakiem potraw. Nawet jeśli dostrzegł ironiczne spojrzenie ojca, nie dał tego po sobie poznać. Po skończonym posiłku ucałował dłoń Kirstie. Tom wyciągnął do niego butelkę wina z pytającym wyrazem twarzy. - Ty nalewasz - odparł syn z uśmiechem. Wziął kieliszek i wypił z wdzięcznością. - Czyżbyś zmienił poglądy na ten temat? - spytał ojciec, przyglądając mu się bacznie. Thomas lekko poczerwieniał i przytaknął. - Tak, lecz ostatnio piję bardzo mało alkoholu. Kirstie z dumą chwyciła rękę męża. Pomyślała, że jego ojciec powinien znać prawdę o synu. - Skończył z piciem już dawno temu. Teraz czasami pije tylko trochę wina. - Skończył z piciem, powiadasz? - rzekł starszy pan z przekąsem. - Miło mi to słyszeć, synu. Prawdę mówiąc, trud no mi sobie wyobrazić ciebie pijanego. Kirstie widziała, że jej mąż jest zmieszany, a jego ojciec rozbawiony. Obawiała się, że nigdy nie pozna przyczyny ta kiego stanu rzeczy. Wreszcie weszli kelnerzy i uprzątnęli talerze oraz resztki jedzenia. Starszy pan wydał im dyspozycje, które mieli prze kazać recepcjoniście. Miał on zarezerwować pokoje dla, jak się wyraził „państwa Dilhorne'ów". Nie przypuszczała na wet, że zabrzmi to tak dumnie. Stopniowo Kirstie zaczęła pojmować, że jej teść jest
bardzo bogatym człowiekiem, a to oznaczało, że jej mąż też musi być bogaty. Starała się o tym nie myśleć, tak ją to przy tłaczało. Thomas musiał spostrzec przygnębienie na jej twarzy i zrozumiał, że teraz jego pora, by wesprzeć żonę. Objął ją ramieniem i spojrzał na ojca. Nagle Kirstie zdała sobie spra wę, że Thomas się go boi. Zadała sobie w duchu pytanie, czy obaj o tym wiedzą, i doszła do wniosku, że starszy pan jest tego świadomy, i dlatego w jego spojrzeniu chwilami malo wał się smutek. - Widzisz, ojcze - zaczął Thomas - nie znasz prawdy o moim zniknięciu, nawet Kirstie jej nie zna. Bóg mi świad kiem, że jest to historia niewiarygodna, a przy tym dłu ga, ale postaram się ją skrócić do kilku najistotniejszych fa któw. Wiedział, że przemawia jak dawny Thomas - sucho i sztywno - ale musiał odrzeć swoją opowieść z emocji, jeśli chciał spokojnie dobrnąć do końca. Nie patrząc im w oczy, opowiedział, co mu się przydarzyło tamtego wieczoru, kiedy wyszedł z domu Teresy Spurling. Uderzenia i siłą wlany al kohol spowodowały, że stracił pamięć i zaczął nędzny żywot pijanego włóczęgi, walającego się pośród rynsztoków Mel bourne. - Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Nie wiem nawet, jak znalazłem się w Ballarat. Pamiętam tylko, że zabrał mnie tam równie jak ja nieszczęśliwy biedak o przezwisku Ryży. Zniknął wkrótce po przybyciu na tereny złotonośne. Nastę pnie ojciec Kirstie, Sam Moore, wyciągnął mnie z aresztu, dokąd trafiłem za żebranie na ulicach Ballarat. Potem praco wałem jako poszukiwacz dla ich małego zespołu, zanim nie
zacząłem sam zarabiać pieniędzy i nie wkupiłem się do nich. Odzyskałem pamięć zaledwie trzy dni temu i od tego cza su jestem dwiema osobami jednocześnie: Thomasem Dilhorne'em i Fredem W zywam. Fred zapomniał Thomasa i wszystko, co z nim zwią zane. Zauważył, że ojciec uśmiechnął się na dźwięk imienia, które przybrał. - Tak, dziadek Fred - przyznał kwaśno. - Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tylko jego zapamiętałem z mojego dawnego życia; człowieka, który umarł, zanim się urodziłem, i którego rozwiązłe życie zawsze wzbudzało we mnie odra zę. Kirstie poślubiła Freda, nie Thomasa. Czasami mnie to martwi, ale zawsze była taka dzielna, więc myślę, że i z tym sobie poradzi. Mam tylko nadzieję, że Thomas, którym byłem, odszedł razem z Fredem. Wydaje mi się, że jestem przedziwną mieszaniną ich obu. Ufam, że ich najlepszych cech. Przez chwilę opowiadał o swoim życiu poszukiwacza zło ta, zaznaczając, że żył tak jak oni i cieszył się z tego. Tom już na początku zauważył zniszczone ręce syna i jego umięś nione ciało. Thomas nie był już nieruchawym człowiekiem interesu. Thomas rozwodził się nad dobrocią tych, którzy go ura towali i pomogli powrócić do życia. - Między innymi, najdroższa Kirstie. - Objął ją i poca łował raz jeszcze. - Zakochałem się w niej, ale ponieważ byłem jedynie biednym, prostym Fredem, nie w pełni rozu miałem, co się ze mną dzieje. Sądzę, że obaj, i Fred, i Tho mas, każdy po swojemu, raz jeszcze uczyli się bycia czło-
wiekiem. Kiedy przez przypadek odzyskałem pamięć, po myślałem zaraz o tobie, matce i Lachlanie, o tym, iż są dzicie, że już nie żyję, skoro tak długo nie dawałem znaku życia. Ojciec przytaknął. - Tak, teraz rozumiem, dlaczego nazwałeś się Fredem, no i faktycznie myśleliśmy, że już nie żyjesz. Napastnicy zasta wili twoje kosztowności w lombardzie. Mam je tutaj. Thomas wyciągnął rękę. - Poza zaręczynowym pierścionkiem od Bethii. O wszy stkim zapomniałem, ale kiedy zobaczyłem go na palcu zło dzieja, natychmiast wiedziałem, że należy do mnie i że jest dla mnie bezcenny, choć nie umiałem nic więcej sobie przy pomnieć. Przerwał, wolno ściągnął pierścień z palca i trzymał w dłoni. - Jesteś moją żoną, Kirstie - powiedział uroczyście. Kochałem Bethię, ale odeszła, więc nie będę dłużej nosił pierścionka, który od niej dostałem. - Zanim włożył go do kieszeni, podniósł do ust i pocałował go. Nie widział aprobującego spojrzenia ojca, tylko pełną miłości twarz Kirstie. - Lachlan - odezwała się nagle. - Kim jest Lachlan? - Lachlan to mój mały synek. Będzie miał prawie trzy lata. Bethia zmarła wkrótce po jego urodzeniu, czekaliśmy długo na dziecko i właśnie wtedy ją straciłem. Teraz już mógł o niej mówić i chociaż żal po jej przed wczesnej śmierci tkwił w nim nadal, nie doprowadzał go już do szaleństwa. - Och, tak mi przykro. Nie dziwię się, że chciałeś zapo-
mnieć - powiedziała impulsywnie, zaskakując Thomasa swoją przenikliwością. - Czy wiesz, jak odzyskał pamięć? - zwróciła się do te ścia. - To najdziwniejsza sprawa. Lew Robinson przywrócił mu pamięć, kiedy uderzył go za to, że miał romans z jego żoną Annie. Było to jeszcze na początku, gdy uganiał się za kobietami. Ale nie jest ojcem jej dziecka, które jest półkrwi Chińczykiem. Thomas pochwycił porozumiewawcze spojrzenie ojca. - Rozumiem teraz, dlaczego Lew tak impulsywnie zare agował - powiedział z powagą starszy pan. - Ja też - zgodziła się Kirstie - ale nie powinien wyła dowywać się na Fredzie. Annie nie tylko z nim zdradzała męża, a od tamtej pory Fred stracił zainteresowanie ko bietami. W obliczu jej naiwnego zaufania Thomas spuścił oczy i zaczerwienił się na myśl o tym, co wyobraża sobie ojciec na temat jego poczynań. Zanim zdążył coś wtrącić, Kirstie nadal radośnie przekonywała ojca, że jego rozpustny syn zmienił się na dobre. - Zmienił się bardzo jako Fred - zapewniała szczerze ale dalej był szczęśliwy i beztroski. Mało kto był tak szczę śliwy jak on. - Trudno byłoby to powiedzieć o Thomasie - mruknął ojciec, unikając spojrzenia syna. - Chyba usiłowałem naśladować Alana - z namysłem stwierdził Thomas. - Zawsze mu zazdrościłem swobody. Żartował ze mnie, bo byłem sztywny i zasadniczy. „Rozluźnij się" - mawiał, kiedy byliśmy chłopcami, i tań czył dokoła mnie, jakbyśmy byli na ringu. Jego powiedzenie
przypominałem sobie jako Fred, ale nie wiedziałem, kto tak mówił. - Wcale taki nie jest - zauważył Thomas. - Jesteście do siebie bardziej podobni, niż ci się wydaje. Thomas wolał rozmyślania o tym zostawić sobie na póź niej. - Kiedy odzyskałem pamięć, postanowiliśmy wrócić do Melbourne najszybciej jak się da. Jako Fred trafiłem na bo gate złoże. Wtedy myślałem, że jestem bogaty. Ale teraz... - Wzruszył ramionami. - Nie mógłbym o tym powiedzieć zespołowi. Właściwie nie powiedziałem im, kim jestem. - To dopiero było bogactwo - zwróciła się Kirstie do te ścia. - Wszystkim się wtedy nieźle wiodło, ale Fredowi naj lepiej, bo ciężko pracował. Tato powiedział, że ma głowę na karku, kiedy się ustatkował i zaczął prowadzić księgi dla sklepikarzy. - W tej sprawie zgadzam się z twoim ojcem - oświadczył Tom. - Musisz wiedzieć, że Thomas jest bardzo bogatym człowiekiem i skoro mówi, że to, co przywiózł z Ballarat, nie jest bogactwem, to... - Liczył na domyślność Kirstie i się nie zawiódł. - Bogaty - powtórzyła głucho, wstając z krzesła. - No jas ne. Musicie być tymi Dilhorne'ami. Nie pasuję do ciebie. W jej oczach zabłysły łzy. Thomas podszedł do żony i objął ją silnym ramieniem. Zmienił się nie do poznania, pomyślał Tom, wspominając syna odpychająco chłodnego wobec wszystkich po śmierci Bethii. - Och, Kirstie, to ja nie pasuję do ciebie jako mąż - powie dział Thomas, jakby na potwierdzenie myśli swego ojca.
Gładził jej włosy i delikatnie całując w policzek, łagodnie namówił, by z powrotem usiadła. Jego opiekuńczość i miłość były wzruszające. - Zawsze będziesz moją żoną, teraz jeszcze mi droższą. Uwierz mi. Uśmiechnęła się, co prawda, niewyraźnie, ale jednak. Tom ich obserwował, a na jego na twarzy malował się wyraz aprobaty. Niewątpliwie pochwalał zachowanie syna. - Może byś zmienił ubranie, Thomasie - podsunął. - Nie chodzi o to, że jest złe. W gruncie rzeczy jest ci w nim bardzo do twarzy. Jednak musisz na powrót stać się Thomasem Dilhorne'em, a im - Skąd wiesz? - spytał zaskoczony. - Że tęsknisz za Fredem? Tak. To było łatwiejsze dla cie bie, jak widzę. Życie nie ma być jednak łatwe. Twoje kufry, po które się nie zgłosiłeś, są nadal w hotelu. Kiedy po nie pójdziesz, poznam się lepiej z Kirstie, a ona będzie miała czas się do mnie przyzwyczaić. Kirstie wolałaby nie zostawać sam na sam z teściem. Cią gle jeszcze się go trochę bała. Zastanawiała się, jaki mógł być w młodości. Thomas zaprotestował gwałtownie. - Nie chcę jej zostawiać! Ostatnio wiele przeszła. - Nie zjem jej - uspokoił go Tom, patrząc mu w oczy. Thomas wyszedł. W drzwiach odwrócił się i przesłał Kir stie całusa. Był ubrany w czerwoną kamizelkę, którą zrobiła na drutach, i najlepsze czarne, welwetowe spodnie. Domy ślała się, że teraz, kiedy jest bogaty, welwetowe spodnie i ka mizelka nie będą mu wystarczać. Tom otwarcie przyglądał się synowej.
- Bardzo go kochasz, prawda? - Tak - potwierdziła, rumieniąc się lekko. - Bardzo. Jest taki miły. Teraz i kiedy był Fredem. Początkowo, gdy tato wyciągnął go z aresztu, wyglądał okropnie, ale kiedy umyli śmy go w sadzawce i później, gdy wszystkie kobiety za nim szalały, wyglądał... - Kirstie przerwała nagle. Tom miał do kładnie taki sam wyraz twarzy jak Fred, gdy ogarniał go swa wolny nastrój. - Fred był podobny do ciebie - wypaliła. Nie z wyglądu, bo jest bardzo przystojny. - Znów się oblała rumieńcem. - Nie chciałam powiedzieć, że... - Urwała, za kłopotana. - Wiem, co masz na myśli, synowo. Nie przejmuj się. Rozbawienie na twarzy czyniło go młodszym. - Powiadasz, że twój ojciec wyciągnął go z więzienia. - Tak, bo przedtem cały czas pił, ale Geordie Farquhar, który był lekarzem jeszcze w Anglii, pomógł mu z tego wyjść i wtedy przerzucił się na kobiety i hazard. Był tak dobrym graczem, że mówiono, iż mógłby się utrzymywać z gry u Hy de'a. I całkiem niespodziewanie znów się zmienił. Z pewno ścią będzie ci miło usłyszeć, że Fred... - Spojrzała niepew nie na starszego pana. - Tak, możesz nazywać go Fredem - zgodził się uprzejmie. - Fred zmienił się bardzo. Kiedy się o tym przekonasz, ulży ci tak jak mnie i tacie ulżyło po tym, gdy zaprzestał bo ksować u Fentimana czy uganiać się za Grubą Lil, Rosiną . Campbell i całą resztą. Naprawdę myślałam, że już się nigdy nie ustatkuje - wyznała szczerze. - Pewnego dnia odkrył, że ma talent do liczb, i zaczął prowadzić księgi rachunkowe. Chyba cię to cieszy. Stał się też mniej rozmowny. Przedtem był gadatliwy.
Nie wiedzieć czemu, ta żałosna litania wstydliwych grze szków zamiast zaniepokoić starszego pana, zdawała się ba wić go i cieszyć! - Zadawał się z Grubą Lil, mówisz? Miejscową bur delmamą, o ile dobrze rozumiem. Myślisz, że ją zado wolił? - Jesteś tak samo paskudny jak on - westchnęła Kirstie z wyrzutem. - Droczysz się ze mną, prawda? - dodała, widząc jego uśmiech. - Tak, synowo. Wiesz, że mężczyźni mają skłonność do zadawania się z Rosinami i Grubymi Lilami. - Wiem o tym aż za dobrze. Całe życie spędziłam wśród mężczyzn i wiem, o co im chodzi. Zwłaszcza na złotonoś nych polach, gdzie mogą się zachowywać, jak im się podoba. Nie wyszłabym za niego, gdybym nie była pewna, że się ustatkuje. Mam nadzieję, że nadal będzie szczęśliwy, teraz, gdy znów jest Thomasem - westchnęła Kirstie. - Mało kto był tak szczęśliwy i wesoły jak Fred. - Otóż to. To mnie zdumiewa. Nigdy bym nie powiedział o Thomasie, że jest wesoły - rzekł Dilhorne senior. - Ale był dobry - wtrąciła Kirstie, po raz kolejny biorąc męża w obronę. - Nawet Geordie przyznał mi rację, kiedy zwróciłam mu na to uwagę. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Ty nie jesteś dobry - stwierdziła i zamarła przerażona, że roz gniewała srogiego teścia. - Nie - zgodził się, na szczęście wcale nie urażony jej brakiem taktu. - Bardzo to mądrze zauważyłaś. W prze ciwieństwie do Thomasa nie jestem dobry. - Nie jesteś z gruntu zły. Ty, ty... znasz się na lu dziach. Nie powinnam ci mówić tego wszystkiego, a jednak
to robię. Nie umiałabym kłamać przed tobą - dodała impul sywnie. - To prawda, że ludzie mi się zwierzają - potwierdził Tom, ponownie zaskoczony przenikliwością synowej. - Wcale się temu nie dziwię - odparła Kirstie. - I to jest jeden z powodów, dla których Fred... Thomas się ciebie boi. - Tak - z żalem przyznał starszy pan. - Ale już nie tak bardzo jak kiedyś. To, że był Fredem, bardzo mu po mogło. - A teraz ja jestem żoną bogacza, co mnie przeraża. Geordie Farquhar powiedział, że życie polega na dokonywa niu wyborów. I, że kiedy wybieramy, nie zawsze wiemy, do kąd nas nasze wybory zaprowadzą. Nie przypuszczałam, że wybieram bogatego Thomasa, gdy wybierałam biednego Freda. - Jednak uważam, że będziesz równie znakomitą żoną dla bogatego Thomasa, jak dla biednego Freda. - To takie inne i tyle jest rzeczy, których się muszę na uczyć. Mówicie o siadaniu do stołu, a nie jedzeniu, o innych rzeczach też mówicie inaczej... - Głos jej się załamał. - Droga synowo - zwrócił się do niej łagodnym tonem Thomas - kiedyś byłem tak biedny, że mieszkałem na ulicach Londynu, nie mając gdzie przyłożyć głowy. Teraz jestem taki zamożny, że nie mogę zliczyć swojego bogactwa, a przecież nie przestałem być Tomem Dilhorne'em. Reszta jest bez zna czenia dopóty, dopóki jesteś wobec siebie uczciwa. - Mogę z tobą rozmawiać tak, jak mogłam rozmawiać tylko z Geordiem i, oczywiście, Fredem. Siedzieli, gawędząc o życiu na polach złotonośnych
i w innych stronach. Kirstie opowiedziała teściowi o Samie i Kate, Barcie i Geordiem, i o dzieciakach, które musiała zo stawić. - Moje miejsce jest teraz u boku Freda... Thomasa - po prawiła się. - Do niego należy moja przyszłość. Starszy pan pomyślał, że jego syn przywiózł do domu pra wdziwy skarb.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Rosina Campbell była w drodze do hotelu. Odprowadzał ją wielbiciel, który zabiegał, by zostać jej protektorem, choć odmówiła mu kilkakrotnie, uważając, że chciał kupić jej ła ski zbyt tanio. Porównywała go z Fredem Waringiem, ko chankiem, od którego nie oczekiwała niczego poza radością przebywania razem. - Czy można panią odprowadzić na górę? - zapytał, kie dy znaleźli się u wejścia do hotelu. - Oczywiście, że nie - odparła i pozbywszy się wreszcie nieszczęsnego adoratora, porównała go raz jeszcze z Fredem. I wtedy nagle go zobaczyła, jakby sprowadziła go swoimi myślami. Stał przy ladzie recepcji, obejmując ramieniem Kirstie. Już miała do nich podejść, kiedy na schodach pojawił się Tom Dilhorne. Doskonale widziała radość, z jaką powitał go Fred. Tysiące myśli zawirowało jej w głowie, więc wyco fała się do cienia, by nie mogli jej zauważyć. A zatem Fred Waring jest Thomasem Dilhorne'em. Zaprzeczał temu tak stanowczo, że przekonał ją, iż mówi prawdę. Dużo by dała za to, by znać powody tej maskara dy. A smarkula? Kim była? Jego kochanką? Dobry smak wymagał trzymania się od nich z daleka i niedociekania prawdy. Poszła do swojego pokoju i zżerana ciekawością położyła
się na łóżku. Później, wymuskana i wystrojona, zdecydowała się zejść na dół i przespacerować przed popołudniowym wy stępem. Była to dobra decyzja. Thomas Dilhorne, przebrany, choć, jak zauważyła, w nieco przyciasnym ubraniu, stał, roz mawiając z recepcjonistą. Przyjęła teatralną pozę, parasolka w jednej i mała mufka w drugiej dłoni. - Pan Dilhorne, o ile się nie mylę? Czy też jesteśmy dzi siaj tylko Fredem Waringiem? A gdzie dodatek do pańskiej osoby? Nie wiem, jak mam ją nazywać? Odwrócił się. - Rosie, nie sądziłem, że cię tu spotkam. - Oblał się ru mieńcem. - Oczywiście, że nie - odparła z kpiną. - A te wszystkie zaprzeczenia? Nie, nigdy się przedtem nie spotkaliśmy, Ależ skąd, nazywam się Fred Waring. Nie mów do mnie Thomas, Rosie, jest mi trochę przykro. Zaniepokojonym spojrzeniem obrzucił zaskoczonego re cepcjonistę. - Proszę cię, Rosie. Nie rób tu scen. Przynajmniej ze względu na mojego ojca. To wytrąciło jej broń z ręki. Porzuciła wyszukaną pozę i odeszli na stronę, gdzie nikt ich nie mógł usłyszeć. - Rosie, tak? - syknęła przez zęby. - Jesteś skończonym kłamcą, do tego hipokrytą! - Posłuchaj mnie - rzekł z rozpaczą. - Uwierz, tam w Ballarat, nie miałem pojęcia, że już cię spotkałem. Zostałem w Melbourne brutalnie napadnięty i ograbiony, straciłem pa mięć i znalazłem się w Ballarat jako Fred Waring, nie mając pojęcia, że jestem Thomasem, ani nie wiedząc, że cię pozna-
łem. Bardzo cię za to przepraszam, chociaż naprawdę nie by łem świadom, co robię. Chcę cię również przeprosić za moje odrażające chamstwo, gdy spotkałem cię tutaj wiele miesięcy temu. Przyjrzała mu się. - Mam wierzyć w te brednie? - To nie brednie, Rosie, to prawda. Geordie Farquhar i inni mogą zaświadczyć. Odzyskałem pamięć dopiero trzy dni temu. Opadała na stojące obok krzesło. - Więc wróciłeś do Melbourne z Kirstie, czy jak ją tam zwiesz? - Masz na myśli moją żonę? - Ach, tak, więc cię dostała. W każdym razie, ten niezwy kły mężczyzna, twój ojciec, będzie zadowolony, że ma cię z powrotem. Był tak przygnębiony, bardzo cię kocha. - Uderzył ją wyraz jego twarzy. - Nie wiedziałeś o tym? Zdecydowanie wolę biednego Freda, mimo że w końcu ożenił się z... Kirstie. On przynajmniej wiedział, czego chce i w łóżku, i poza łóż kiem. Niewiele można powiedzieć na obronę Thomasa Dilhor ne'a. - Zasłużyłem na twoje słowa, Rosie - przytaknął bezrad nie. - Przykro mi, Rosie, za wszystko. - A mnie nie - stwierdziła żywo. - Naprawdę było mi dobrze z Fredem. Wiedziałam, że to nie może trwać, wiedzia łam już wtedy. Pozwól mi życzyć ci szczęścia, kochany. Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - I twojej żonce również. Zachowasz przy niej młodość i wigor, to się czuje. - Nie pozwoli Thomasowi Dilhorne'owi być zbyt wiel kim pedantem, to masz na myśli?
- Tak, właśnie. - Wstała. - Chyba czekają na ciebie na górze. Nie chcę cię zatrzymywać. - Ja też życzę ci szczęścia, tego spodziewałby się po mnie biedny Fred. On wiedział, co to jest serce. - Szczęście! - Rosina zaśmiała się ironicznie. - Co to jest szczęście, Thomasie? Kiedyś i ja byłam jak Kirsteen, ale nie spotkałam żadnego Thomasa czy Freda, który by mnie tak pokochał. Pomyśl o tym czasami. Teraz z kolei on pocałował ją w policzek. Odsunęła się z dwornym ukłonem. - Wkrótce wyjedziesz do Sydney, prawda? Do widzenia zatem i dobrej podróży, panie Dilhorne, niech życie obejdzie się z tobą łaskawiej niż ze mną. - Zawirowała spódnicami, wionęła perfumami i zniknęła z jego życia na zawsze. Kiedy wrócił, zastał żonę i ojca rozmawiających, jakby się znali od lat. Domyślił się więc ze wstydem, że ojciec już zna szczegóły jego zawiłej kariery w Ballarat. Ojciec go kocha, tak przynajmniej mówiła Rosina, zatem wierzył, że zrozumie go i nie będzie potępiał wyczynów narwanego Freda, na któ re zadufany w sobie Thomas nigdy by się nie zdobył. Kirstie spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami. Był niezwykle elegancki w nowym ubraniu i idealnie wypu cowanych butach. Czasami z daleka widywała takich męż czyzn w Melbourne, ale nie spodziewała się, że będzie roz mawiać z kimś takim, a co dopiero - że go poślubi. - Diabelnie niewygodne - powiedział Thomas, z niesma kiem wskazując na swoje ubranie. - Co gorsza, nie pasuje na mnie teraz. Rozrosłem się przy kopaniu. Dostrzegł rozbawienie ojca. Thomas nigdy nie narzekał. Jego słowa zawsze były wyważone.
- Te buty są sztywne i ciasne - dodał, siadając i wycią gając nogi. Był przyzwyczajony do luźnych, nie krępujących ruchów ubrań poszukiwaczy złota. - Och, Fred, są śliczne; ty też jesteś śliczny. - Nie tak śliczny jak ty. - Pochylił się i pocałował ją w czubek nosa. Oddała mu pocałunek. - Czy nie masz nic przeciwko temu, synowo, że Thomas i ja porozmawiamy na osobności? - zwrócił się do niej star szy pan z galanterią. - Zamówiłem dla was apartament. Mąż cię tam zaprowadzi; może odpoczniesz trochę? Kirstie wstała i nachyliła się, całując starszego pana w opalony policzek. - Lubię cię, mimo że jeszcze trochę się ciebie boję. Jasne, że nie będę miała nic przeciwko temu. Zorientowała się, że najpierw oddalił Thomasa, by móc pobyć z nią sam na sam, a teraz urządza wszystko tak, by móc porozmawiać z synem w cztery oczy. Thomas zaprowadził ją do ich pokoi. Były większe niż ojca. Wielkie łóżko w sypialni, a w salonie wygodna kanapa i fotele. Ktoś przyniósł kwiaty i kosz owoców oraz szklanki i wielki dzbanek lemoniady. Ich zniszczony kuferek stał porzucony w kącie, za wielkimi i okazałymi walizami Thomasa. Przylgnęła do męża, bo te imponujące symbole jej nowe go życia onieśmieliły ją; wszystko tak bardzo się różniło od tego, co otaczało ją na farmie i w Ballarat. Nie musiała nic mówić; Fred i tak wyczuł jej niepewność. - Przepraszam - powiedział. - Cała ta sytuacja musi być dla ciebie szokiem. Nic na to nie poradzę. Być może byłoby łatwiej, gdybym pozostał Fredem.
Odsunęła go lekko. - Och, nie, nie mógłbyś tego zrobić! Pomyśl o swoim nie szczęśliwym ojcu i matce, i o synku. - Tak, chyba polubisz Lachlana. To taki mały, kochany brzdąc. - A jednak zapomniałeś o nim i o całej reszcie. Nawet o nim. - Miała na myśli jego ojca. - Nigdy bym nie sądziła, że można o nim zapomnieć. - Myślę, że starałem się zapomnieć nie tylko siebie, ale również ojca - powiedział z namysłem Thomas. - Dlatego, że zawsze czułem, iż nie jestem takim synem, jakiego sobie wymarzył. Teraz, widzę, że się myliłem, ale wtedy... - Po kręcił głową. - Obiecał, że zawiadomi tatę, iż jesteśmy bezpieczni. Po może też Geordiemu i innym, jeżeli tylko będą tego po trzebować. Wysłał również posłańca do Sydney z wiado mością dla twojej biednej matki, że jesteś cały i zdrowy. Ma nic nie mówić o mnie. Ojciec sądzi, że będzie miłą nie spodzianką dla niej, kiedy się razem zjawimy. Poza tym uwa ża, że powinniśmy odpocząć parę dni, zanim ruszymy do domu. - Myśli o wszystkim, prawda? - Thomas uśmiechnął się. - Miło wiedzieć, że nie stracił werwy i ciągle potrafi snuć plany. - W jego słowach nie było dawnej złośliwości, raczej podziw. Kirstie, wiedząc to, uśmiechnęła się i pocałowała go na do widzenia. - Wracaj szybko, zanim zjem wszystkie owoce i wypiję całą lemoniadę. Pożegnalny pocałunek ogrzał mu policzek i Thomas po-
wrócił do ojca, który powitał go na w swój zwykły, oschły sposób; nie lubił zdradzać głębszych uczuć. - Mój drogi Fredzie - zaczął. - Mam wrażenie, że wolę nazywać cię Fredem. Twoja żona wyjaśniła mi, jak bardzo powinienem się cieszyć, że twa godna potępienia skłonność do kobiet, picia i hazardu została przezwycię żona siłą charakteru, którego ci tak brakowało. Thomas pobladł. - Tak, muszę przyznać, że się wyszumiałem, czego sta rannie unikałem w młodości. - Było nieźle, co? - spytał ojciec. Oczy Thomasa rozbłysły. - Wspaniale, przynajmniej przez jakiś czas. Potem mi to obrzydło. - Tak zwykle bywa u rozsądnych mężczyzn. Trochę się za to winię. W twoim życiu szczególnie zabrakło nieod powiedzialności. Zawsze byłeś poważnym, dzieckiem, a po tem stałeś się poważnym, ciężko pracującym mężczyzną. Śmierć Bethii bardzo cię dotknęła. Miałeś bardzo surowe za sady. Jak się czujesz jako grzesznik? - Znacznie lepiej niż jako niedoszły święty. Och, do diab ła, z tymi butami! - Thomas zdjął trzewiki i cisnął je w kąt, masując palce i wyciągając nogi. - Obawiam się, że odezwał się we mnie Fred. Nie sądzę, bym się go zupełnie pozbył. - Nie pozbywaj się do końca Freda - doradził ojciec z powagą. - Wątpię, czy jako Thomas byłbyś zdolny do tak dobrego wyboru drugiej żony. - Wiedziałem, że ją polubisz - zareagował żywo Tho mas. - Biedny, głupi Fred omal jej nie przeoczył. Był prawie
tak samo ślepy jak Thomas. Jest największym skarbem, jaki przywiozłem ze złotonośnych terenów. Ojciec potaknął. - Kolejną nagrodą są przyjaciele, których tam zostawi łem. Muszę im pomóc, zwłaszcza Geordiemu. - Teraz, kiedy masz żonę, zapewne wrócisz do swojej willi. - O, tak. Im rychlej Kirstie będzie miała swój dom, tym będzie szczęśliwsza i szybciej odnajdzie się w nowym życiu. Po raz pierwszy w życiu rozmawiał z ojcem jak z przyja cielem i towarzyszem, bez strachu o to, że nie spełnia jego oczekiwań, a także i bez złości, i bólu, który prawie znisz czył mu życie. Tom Dilhorne obserwował syna, widząc w nim po raz pierwszy od lat człowieka spełnionego, nie zaś dręczonego przekonaniem, że nie jest zdolny sprostać stawianym mu wy maganiom, i złorzeczącego losowi, który go oszukał. Ten syn już odszedł i on, Tom, musi nauczyć się żyć z nowym człowiekiem, który zajął jego miejsce. Sądził, że nie będzie mu trudno dogadać się z Fredem. Kirstie smacznie spała na wielkim łożu, kiedy Thomas po wrócił do ich apartamentu. Usiadł na łóżku i patrzył na żonę. Poruszyła się, wyczuwając jego obecność. - Fred? - szepnęła, wyciągając rękę. Kiedy wziął ją za rękę, usiadła i zdziwiona rozejrzała się dokoła. - Och, myślałam, że to wszystko sen. Ale to nie jest sen, prawda? - Nie - odparł łagodnie. - Mam ci tyle do powiedzenia.
Nazywasz mnie Fredem. Ojciec musi się do tego przyzwy czaić. Nie tylko po to, by ułatwić ci życie, ale i dlatego, że to oznacza, iż pokonałem swoją smutną przeszłość. Schylił głowę, uniósł jej rękę do swych ust; poczuła na skórze jego gorące łzy. - Wybacz, najdroższa. Dumny Thomas Dilhorne, który był teraz Fredem, wresz cie ronił łzy nad stratą Bethii. Powstrzymywane tak długo, teraz płynęły strugą w obecności młodej żony. Wyrwała rękę, obejmując go czule. - O co chodzi? Co się stało? - Nic, kochanie. Płakałem za utraconą przeszłością. Nig dy przedtem nie byłem do tego zdolny. To już minęło i muszę się z tym pogodzić. Mamy teraz siebie nawzajem, a tam, w Sydney, czeka na nas Lachlan. Mam nadzieję, że będziemy też mieć nasze własne dzieci. Wiem, niepokoi cię to, że je stem bogaty, ale nie przejmuj się tym za bardzo. Moja matka była jeszcze biedniejsza od ciebie, kiedy wychodziła za mo jego ojca, a są ze sobą szczęśliwi. To będzie zupełnie inne życie, niż sobie wyobrażałaś, poślubiając Freda. Musisz mi pomóc w obowiązkach, które dziedziczę po starzejącym się ojcu. Widząc, jak kierowałaś wszystkim w Ballarat, nie wąt pię, że twoje zdolności przydadzą się w Sydney. Kiedy mówił o Bethii, pocieszała go bez słów. Teraz prze mówiła: - Tak mi przykro, kochany, tak mi przykro. Jakie to mu siało być dla ciebie straszne. - Tak, ale to już przeszłość. Nienawidziłem ojca za jego słowa, teraz wiem, że chciał mi jedynie pomóc. Nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę cię do domu, gdzie czeka na ciebie
nowe życie. Nie będziesz taka jak ja, nie odrzucisz przyszło ści, prawda? - Nie - powiedziała z namysłem. - Jednak trochę się bo ję. Nie jestem damą. - Ależ, Kirstie, to nieprawda. Jesteś moją żoną, najdroż szą ze wszystkich dam. Popatrz! Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął paczuszkę. - Chciałem zachować to na naszą pierwszą uroczystość, nasze pierwsze wspólne pół roku, ale postanowiłem nie cze kać. Zaraz po naszym ślubie kazałem to zrobić ze złota, które znalazłem. Podał jej paczuszkę; Kirstie odpakowała ją wolno, pod nosząc jasne oczy na skupioną, pełną wyczekiwania twarz męża. zanim wzięła do ręki prezent. Był to złoty łańcuszek, niezwykle misternej roboty, z wisiorkiem w kształcie serca... Serduszko było właściwie puzderkiem, które po otwarciu ukazywało następujący napis: „Dla wybranki mojego serca - Fred". - Oto kim jesteś, Kirstie - szepnął jej do ucha i zawiesił łańcuszek na jej szyi. - Moim sercem, Kirstie, moim szcze rozłotym sercem.