Paula Marshall
ekretna misja.
PROLOG Wczesna wiosna, 1813 rok - Kto, u licha, dał mi tak niedorzeczne imię? - wybuchn...
4 downloads
17 Views
1MB Size
Paula Marshall
ekretna misja.
PROLOG Wczesna wiosna, 1813 rok - Kto, u licha, dał mi tak niedorzeczne imię? - wybuchnęła Pandora Compton i popatrzyła oskarżycielsko na ciotkę Em. Wpadła do salonu, nie zawracając sobie głowy choćby tak zdawkowym powitaniem, jak „Tu jesteś, cio ciu" czy „Proszę o wybaczenie, niechętnie odrywam cię od robótki, lecz muszę zadać ci jedno pytanie". Przyzwyczajona do bezpośredniego zachowania Pan dory ciotka odparła łagodnie: - Niezbyt dobrze pamiętam, kochanie. Ach, tak, już wiem. To imię nadała ci twoja biedna, kochana mama. W ciąży czytała książkę o młodej kobiecie, która nosiła właśnie takie imię. Jest urocze, powiedziała mi, znacznie bardziej romantyczne niż Charlotte albo Amelia, imiona wprost stworzone dla potomstwa niemieckich królów i książąt... - Ciociu - przerwała Pandora - żałuję, że nie nadano mi nudnego imienia. Przed spotkaniem ze mną wszyscy spodziewają się ujrzeć słodką i miłą istotkę, a nie kobietę podobną do Amazonki z greckiego mitu, wzrostem do równującą większości mężczyzn. I w dodatku zdrobniale nazywa się mnie Dorą - co chyba jest lepsze niż Pan, jak mówi na mnie Jack, ale to marna pociecha.
- Ach, Dora to również śliczne imię - oznajmiła spokojnie ciotka, nie przerywając wyszywania wielkiej róży. - Nie w tym rzecz! - obruszyła się Pandora. - Dzisiej szego popołudnia u lady Larkin poznałam jeszcze jednego młodego mężczyznę, który nie odrywał wzroku od podło gi, kiedy wreszcie zostaliśmy sobie przedstawieni. Najwyraźniej nakazano mu mnie poznać zapewne ze względu na to, iż odziedziczę fortunę dziadka mamy, Ju liana, lecz dopiero po ukończeniu dwudziestego siódmego roku życia. Fundusz założony przez Juliana zapewnia mi skromny, lecz przyzwoity dochód, ale nawet to nie zmie nia faktu, że jestem około piętnastu centymetrów wyższa od tego sympatycznego młodzieńca. - Zatem co by się zmieniło w twoim życiu, gdybyś no siła nudne imię? - spytała rozsądnie ciotka Em. - Moje imię z pewnością odmieniłoby oczekiwania te go pana. Podsłuchałam, jak mówi Rogerowi Watersowi, że spodziewał się spotkania z uroczym, drobnym stwo rzonkiem, a nie z tyczką do fasoli, przy której każdy czuje się niższy, niż jest. Co gorsza, powiedziano mu też, że za rządzam majątkiem dziadka, a mojego przyrodniego brata interesują wyłącznie rozrywki. Zdaje się, że wszyscy mężczyźni pragną żon na pokaz, a nie do pomocy. Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie znajdę męża. Co prawda, dotych czas nie spędza mi to snu z powiek, zwłaszcza że nie stać mnie na ślub. Niemniej nieco żałosna jest kobieta, która w zaawansowanym wieku dwudziestu trzech lat pozostaje panną. Ciotka Em, wdowa po człowieku, którego kochała ca łym sercem, odparła delikatnie: - Tak, doskonale cię rozumiem, ale przecież mogłaś
wyjść za swojego kuzyna, Charlesa Temple'a. Oświadczał ci się trzykrotnie. - Racja, lecz nie pociąga mnie myśl o spędzeniu z nim reszty życia. Zresztą wiem, że interesują go wyłącznie mo je pieniądze; jego siostra podzieliła się ze mną tą infor macją. - Niezbyt miło z jej strony. - Niezbyt miło, za to szczerze, sama przyznaj, ciociu. Och, życie jest takie skomplikowane! A teraz musimy po szukać nowego guwernera dla Jacka, skoro ostatni okazał się do niczego. Uwiedzenie jednej służącej to i tak aż nad to, lecz jemu było mało i tak samo potraktował drugą! Nie tylko nierozsądny, lecz na dodatek irytujący człowiek! Zresztą dał niesłychanie zły przykład Jackowi. - Doprawdy, Pandoro, nie powinnaś nawet wiedzieć o takich sprawach, a co dopiero o nich dyskutować. - Biorąc pod uwagę, że sama musiałam sprzątać bała gan, który zostawił po sobie ten lekkoduch, kiedy uciekł z trzecią służącą, nie mogłam udawać, że nie wiem, co zmalował. Dziadek Compton ma kłopoty z pamięcią i jest kaleką, któremu potrzeba ciszy oraz spokoju. Ty zaś, cio ciu, nie potrafisz okazać nieuprzejmości wobec nikogo, już nie mówiąc o organizacji czegokolwiek poza podwie czorkiem. Mój przyrodni brat William prawie tu nie za gląda. Kiedy jednak zabłądzi w te strony, spędza czas na bezustannych hulankach i wciąga w nie połowę okolicy. Jack ma tylko trzynaście lat, więc kto oprócz mnie mógłby zarządzać Compton Place? - Cóż, masz przecież zarządcę do pomocy. - Rice... Chodzi ci o Rice'a? Ależ on nie ma o niczym pojęcia. Doskonale wiesz, że pracuje dla Comptonów od zarania dziejów i tylko dlatego dziadek nie ma serca wy-
słać go na emeryturę. Tak więc pozostaję tylko ja. Żałuję, że mój biedny ojciec znalazł sobie drugą żonę, gdy matka Williama zmarła, gdyż przez to Jack i ja przyszliśmy na świat, i teraz muszę doglądać zbankrutowanej posiadłości, a Jack dorasta bez należytej opieki. Ciotka wpatrywała się w nią z przerażeniem. - Jak możesz wygłaszać podobne herezje, Pandoro! wybuchnęła. - Jeśli to samo wygadujesz między ludźmi, nic dziwnego, że nikt nie proponuje ci małżeństwa. Damie takie słowa nie przystoją! Pandora wstała i zaczęła energicznie spacerować po pokoju. - Ciociu, wolałabyś, żebyśmy wszyscy głodowali? spytała zdenerwowana. - Choroba dziadka oraz rozrzut ność mojego ojca, a potem Williama, doprowadziły do te go, że gdybym w wieku dwudziestu jeden lat nie zakasała rękawów i nie wzięła się do roboty, wszyscy zaludniliby śmy Queer Street, klęcząc na chodniku i błagając prze chodniów o datki. - Nie przesadzaj, kochanie. - Właśnie na to się uskarżam! - wykrzyknęła Pandora. - Nie przyjmujesz do wiadomości prawdy o naszej sytu acji. Ledwie wiążemy koniec z końcem. Jeśli wytrzyma my do moich dwudziestych siódmych urodzin, wówczas część spadku po Julianie będzie można przeznaczyć na odbudowę naszej wiarygodności finansowej. - Nawet mówisz jak mężczyzna - zareplikowała ciot ka. - Cóż to za żargon! Cóż pomyślałaby twoja biedna matka, gdyby dożyła tej chwili? - Rozważanie tej kwestii nie ma sensu. Zresztą teraz muszę się zająć nowym guwernerem dla Jacka i znalezie niem pieniędzy na jego pensję. Skąd William czerpie fun-
dusze na tak wystawne życie? Nie z posiadłości, to pewne. Co kilka miesięcy przybywa na trochę do tego domu i za każdym razem ma ze sobą mnóstwo nowych ubrań. A do tego ostatnio został właścicielem drogiej i luksusowej dwukółki oraz pary pierwszorzędnych kasztanków. Dobry Boże, przecież to kosztuje majątek! Jeżeli zadłużył się u londyńskich lichwiarzy, będą chcieli przejąć całą należ ną mu część spadku. Skoro obecnie nic nie ma, resztę ży cia spędzi w więzieniu Marshalsea. Samo myślenie o tym mnie wyczerpuje. - Pandora westchnęła i usiadła. Ciotka odłożyła robótkę. Nie mogła zaprzeczyć, że każde słowo wypowiedziane przez Pandorę to szczera pra wda, lecz głęboko pragnęła, by było inaczej. Obawiała się, że Pandora nie znajdzie męża, między innymi dlatego, że nierozsądnie pragnęła przeznaczyć całe dziedzictwo na odbudowę fortuny Comptonów. Kto się z nią ożeni? Ciot ka pomyślała, że gdyby Pandora zadbała o wygląd, byłaby budzącą zachwyt pięknością - miała gęste, falujące włosy, przenikliwie zielone oczy. Niestety, zniszczyła porcelano wą cerę, biegając w słońcu, przez co była opalona niczym dójka! Wysoki wzrost nieco przeszkadzał, niemniej uroda i majątek z nawiązką to wynagradzały. - Potrzebne ci wakacje - zadecydowała ciotka, nim zdążyła się zastanowić, i w następnej chwili zdumiało ją, jak mogła powiedzieć coś tak niemądrego. Doskonale wie działa, że poczucie obowiązku Pandory przeważy. - I sezon w Londynie - mruknęła ironicznie dziew czyna, rozpierając się w fotelu i zamykając oczy. - Te raz już wiem, dlaczego mężczyźni w tarapatach tak chętnie zaglądają do kieliszka. Niestety, mnie to nie przy stoi. Ciotka Em pomyślała, że powinna postarać się pomóc
siostrzenicy, zamiast narzekać. Ostatecznie Pandora wy konuje pracę kilku mężczyzn, nic więc dziwnego, że jest stanowcza i głośno wygłasza kontrowersyjne opinie. - Napiszę do kuzynki, lady Leominster - postanowiła po chwili. - Poproszę ją o polecenie mi rzetelnego guwer nera dla Jacka. Być może ktoś z kręgu jej londyńskich znajomych kogoś wskaże. Tym nie musisz się przejmo wać. - Dobrze - zgodziła się Pandora. - Pozostaje tylko nadzieja, że twoja kuzynka szybko się odezwie. Jeszcze trochę i Jack zupełnie zdziczeje. Robi mi się słabo na samą myśl o tym, że mógłby pójść w ślady Williama i taty. Po trzebujemy człowieka o silnym poczuciu obowiązku, a zarazem biegłego w łacińskich heksametrach i klasycz nej grece. Najlepiej by było, gdyby lady Leominster zna lazła kogoś znającego się na liczeniu; przydałby mi się do pomocy przy księgach rachunkowych. Tymczasem jednak muszę przekonać dziadka do podpisania kilku dokumen tów, dzięki którym zapłacimy za niezbędne udogodnienia w gospodarstwie. Podobnie jak stary Rice żyje wyłącznie przeszłością. Czasy się jednak zmieniają, a Compton Place musi się zmieniać wraz z nimi. Pandora wyszła z pokoju równie nagle, jak do niego wpadła. Ciotka Em westchnęła głęboko i pomyślała, że jej siostrzenica jest wspaniałą dziewczyną i gdyby tylko ład nie się ubrała i zaczęła zachowywać jak na damę przysta ło, wówczas byłaby równie atrakcyjna, jak nieżyjąca sio stra ciotki Em. Z pewnością nadawała się na żonę, kto jed nak poślubi taką pewną siebie osobę, która chodzi i wy sławia się jak mężczyzna? Chyba tylko mężczyzna równie stanowczy, jak ona po trafiłby ją poskromić. Stanowiliby niezwykłą parę!
Na razie jednak ciotka Em mogła o tym tylko poma rzyć, gdyż nic nie wskazywało na to, by Pandora miała znaleźć męża.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Brakuje ci tego, co? - odezwał się Russell Chancellor do brata Richarda, pogrążonego w lekturze „The Morning Post". - Chodzi mi o wojsko. Major Richard Chancellor z 14. Pułku Lekkiej Kawa lerii, Ritchie dla przyjaciół i członków rodziny, uniósł wzrok. Russell niemal leżał na wielkim fotelu, z nogami na podnóżku, obracając w palcach kieliszek z bliżej niezi dentyfikowanym trunkiem. Ubrany był jak na londyńskie go eleganta przystało. Wyglądał oszałamiająco, miał syl wetkę sportowca i jasnozłote loki, uczesane zgodnie z naj nowszą modą. Nic dziwnego, że złamał serce niemal każ dej panny w Londynie i w rezultacie stał się obiektem za zdrości wszystkich młodych mężczyzn. Bracia bliźniacy, obaj pod trzydziestkę, nie byli do sie bie podobni. Ritchie bardzo różnił się od Russella. Był po ważny i ciemnowłosy, dobrze zbudowany, ubierał się skromnie. Brakowało mu uroku brata, lecz lepiej od niego jeździł konno. Zanim został ranny, służył w Hiszpanii jako oficer sztabowy armii Wellingtona. Jego obrażenia okazały się na tyle poważne, że musiał opuścić linię frontu i powrócić do Ministerstwa Wojny w Londynie, by tam pracować jako starszy urzędnik - tak nieuprzejmie nazwał jego nowe stanowisko Russell. Ritchie, zawsze milczący, nie miał w zwyczaju opo wiadać o okolicznościach, w jakich odniósł rany. Russell
uznał, że jego brat będzie szczęśliwszy na tymczasowej posadzie rządowej niż na polu bitwy. Ostatecznie przecież niegdyś zamierzał poświęcić się karierze naukowej, lecz ich ojciec, hrabia Bretford, stanowczo sprzeciwił się de cyzji syna i zażądał od niego wstąpienia do armii. „Od dwustu lat najmłodszy potomek z każdego małżeństwa Chancellorów broni królestwa!" - ryknął. „Nie zamie rzam być pierwszym, który złamie tę zasadę, zwłaszcza że wszystko wskazuje na to, iż nie ofiaruję ojczyźnie więcej synów". Ritchiemu pozostało jedynie spełnienie obowiązku. - Tak, zgadza się - powiedział teraz. - Rzecz w tym, że nie zawsze możemy mieć to, na co mamy ochotę. To pojąłem już dawno temu. Obecnie jedynym problemem jest to, że jako do niedawna czynny żołnierz nieco oba wiam się nudnej pracy w biurze. - Nigdy nie przypuszczałem, że przypadnie ci do gustu służba w wojsku - zauważył Russell. - Wiem jednak, że co kolwiek robisz, dobrze wykonujesz swoje obowiązki. Z tego względu zakładam, że w Whitehall nieźle sobie poradzisz. Ritchie starannie złożył gazetę i rzucił ją na stolik w stylu boulle. Uśmiechnął się szeroko. Russell momen talnie pożałował, że tak rzadko ogląda rozpogodzone ob licze na ogół poważnego brata. - Proszę, proszę, cóż za nieoczekiwany komplement - odparł wyraźnie zadowolony Ritchie. - Szkoda, że nie mam czasu dłużej się nim delektować. Muszę iść na umó wione spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie mam pojęcia, po co mnie wzywają. Poinformowano mnie tylko, że lord Sidmouth chce mnie natychmiast wi dzieć. Zresztą wszystkich zawsze wzywa w pilnym trybie. Dzięki temu jest dobrym ministrem.
- Faktycznie - przytaknął Russell. - Niemniej taki po śpiech bywa irytujący. Może dasz się namówić na udział w wieczornym przyjęciu? Chyba nie zamierzasz znaleźć dla siebie wygodnej groty, by się w niej zaszyć jak pustel nik? - Nie planuję bujnego życia towarzyskiego ani życia w grocie - odparł Ritchie. - Nie przepadam za miejscami, w których jest zawsze zimno i wilgotno, bez względu na pogodę. Do zobaczenia jutro na śniadaniu. - Wątpię - westchnął brat. - Po przyjęciu u lady Leominster idziemy całą grupą do Coal Hole, nie mam poję cia, o której wrócę do domu. Pewnie do nas nie dołączysz? W połowie drogi do drzwi Ritchie pokręcił głową. Cho ciaż ogromnie kochał brata, momentami żałował, że jest on niereformowalnym utracjuszem. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadejdzie dzień, w którym Russell postano wi się ustatkować. „Szkoda, że Russell nie ma w sobie choć odrobiny spokoju Ritchiego" - rzekł kiedyś ich oj ciec w rozmowie z nieżyjącą już matką.,,A Ritchie odro biny szaleństwa Russella. Podejrzewam, że wtedy byliby idealnymi ludźmi. Żałuję, że to niemożliwe". Tymczasem Ritchie musiał się śpieszyć do lorda Sidmoutha. Poznał go wiele lat wcześniej, jeszcze w dzieciń stwie. Lord Sidmouth nazywał się wtedy po prostu Henry Addington i rywalizował z Pittem. Ritchie zastanawiał się przez chwilę, czy jego lordowska mość go pamięta, lecz uznał to za wątpliwe. Gabinet lorda Sidmoutha był duży i pięknie urządzony, jak przystało na pokój człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo Anglii w trakcie wielkiej wojny. Minister wstał i wyszedł zza biurka, by powitać gościa.
- Zapewne pan nie pamięta, ale poznaliśmy się wiele lat temu - zaczął. - Był pan wówczas małym chłopcem. Zadał mi pan niełatwe pytanie historyczne o rolę słoni w wojnie Hannibala z Rzymem. Później doszły mnie słu chy, że został pan oficerem kawalerii. Z braku słoni musiał się pan zadowolić końmi, czy tak? - Nie da się ukryć, w Hiszpanii trudno dziś o słonie odparł Ritchie, cały czas zastanawiając się, do czego pro wadzi ta pogawędka. Wątpił, czy ściągnięto go do Whitehall na pogaduszki o taktyce zastosowanej podczas wojny Kartaginy z Rzymem. Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Lord Sidmouth poczęstował go kieliszkiem porto, wskazał wygod ny fotel i z miejsca przeszedł do rzeczy. - Posłałem po pana, by spytać, czy zechciałby pan podjąć się zadania zbliżonego do tego, które wykonywał pan dla Wellingtona w Hiszpanii i w Portugalii. Tak, wiem, był pan oficerem kawalerii i dzielnie walczył na po lu bitwy, lecz wiadomo mi również o czymś innym. Był pan członkiem służb wywiadowczych Wellingtona i słu żył jako oficer łącznikowy z grupami hiszpańskiej party zantki. Któregoś dnia Francuzi pojmali pana podczas wy konywania obowiązków służbowych. Dzięki znajomości francuskiego i odwadze zdołał pan ukryć swą tożsamość. Niestety, podczas wielokrotnych przesłuchań odniósł pan obrażenia, więc po pańskiej ucieczce z niewoli Wellington polecił odesłać pana do domu na rekonwalescencję, co równocześnie stanowiło nagrodę za dostarczenie istotnych wiadomości. Twarz Ritchiego nie zdradzała żadnych emocji. - Panie ministrze, nie spytam, w jaki sposób uzyskał pan te informacje - odezwał się po chwili milczenia. -
Chciałbym jednak wiedzieć, jaki będą miały wpływ na moją pracę w Londynie. - Podejrzewałem, że to pana zainteresuje. Powiedzia no mi, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował przedsię biorczego i odważnego człowieka, powinienem mieć świadomość, że właśnie taki żołnierz służy w kawalerii. Niedawno otrzymałem wiadomość, że od pewnego czasu do kraju wpływa mnóstwo przemycanych towarów. Straty urzędu ceł są niewyobrażalne. Co więcej, mamy powody sądzić, że francuscy agenci docierają do Anglii na statkach potajemnie zawijających do wybrzeży Susseksu. To smut ne, ale wielu dotąd uczciwych obywateli uznało przemyt za niezłą i zarazem dochodową rozrywkę, zapominając przy tym, że to zwykła zdrada ojczyzny. Na domiar złego ludzie utrzymują w tajemnicy nazwiska przemytników i ich metody dystrybucji towarów. Uzyskanie rzetelnych informacji na temat szmuglu jest dla nas praktycznie nie możliwe. Jak pan zapewne wie, przemyt oznacza przerwa nie blokady kontynentalnej, o której szczelność dba ma rynarka wojenna. Blokada powstała po to, by uniemożli wić prowadzenie handlu z Francją i jej sprzymierzeńcami, zatem ludzie, którzy ją łamią, są de facto zdrajcami. Mu simy wysłać na miejsce zdarzeń osobę, która przywykła do działania w ukryciu i jest nieznana organizatorom przemytu, a także celnikom. Obawiam się, że część na szych służb celnych i podatkowych została skorumpowa na przez - nie bójmy się tego słowa - kryminalistów. Po trzebuję kogoś, kto ustali, gdzie jest punkt przerzutowy, a do tego wskaże osoby stojące za handlem. Pan dosko nale nadaje się do tego zadania. Mógłby pan pojechać na miejsce pod jakimś niewinnym pretekstem i przyjrzeć się sytuacji.
Ritchie odstawił kieliszek wina. - Rzecz jasna, podejmę się tego zadania, jeśli taka jest wola pana i moich dowódców w kawalerii - oświadczył. - Niestety, nie znam nikogo w Susseksie ani w sąsiednich hrabstwach. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że zie mie mojego ojca leżą na północy. Na południu mam nie wielu przyjaciół. Poza tym większość z nich nadal służy pod rozkazami Wellingtona. - To bez znaczenia - zapewnił go lord Sidmouth. Zupełnym przypadkiem mam doskonałą przykrywkę dla pańskiej prawdziwej działalności. Wczoraj wieczorem siostra poinformowała mnie, że lady Leominster prosiła przyjaciół o polecenie jej rzetelnego guwernera dla wnuka sir Johna Comptona, trzynastoletniego Jacka. Posiadłość sir Johna znajduje się w hrabstwie Sussex, między Lewes a brzegiem morza. Jest pan człowiekiem wykształconym i niegdyś pragnął pan zrobić naukową karierę. Sugeruję, by niezwłocznie poprosił pan moją siostrę o kontakt z la dy Leominster. Dostanie pan referencje. Rodzina Comptonów najwyraźniej ma trudności ze znalezieniem kogoś odpowiedniego. Pańska obecność na miejscu nie wzbudzi niepokoju. Nikt nie będzie podejrzewał guwernera. Gdyby zgodził się pan na udział w tej misji, znaleźlibyśmy dla pana odpowiednie nazwisko i adres, pod który słałby pan istotne, niecierpiące zwłoki informacje. Obawiam się, że w okolicy nie znajdzie pan nikogo godnego zaufania. Na wet miejscowe władze mogą współdziałać z przemytnika mi. I co pan na moją propozycję, panie majorze? Ritchie uśmiechnął się pod nosem. A jeszcze niedawno sądziłem, że moje życie jest nudne, pomyślał. Oto okazja, by je ożywić. - Jestem gotów wziąć udział w misji - oświadczył
głośno. - Nie obiecuję, że odniosę sukces, niemniej zrobię co w mojej mocy, by zadowolić ministerstwo. Czy mogę zasugerować, by moim przybranym nazwiskiem stało się moje imię, Ritchie? W ten sposób nie będzie problemu, gdy ktoś tak się do mnie zwróci. Jeżeli pan pozwoli, chciałbym nazywać się Edward Ritchie i udawać łagodne go i niegroźnego gryzipiórka. Edward to moje drugie imię. - Doskonale - zgodził się z zadowoleniem sir Sidmouth. - Jak najszybciej ustalimy adres kontaktowy. Wąt pię, by znalazł się pan w bezpośrednim niebezpieczeń stwie, niemniej ostrożność będzie wskazana. Ritchie ponownie się uśmiechnął. - Jestem ostrożnym człowiekiem, panie ministrze. Brawura jest mi obca, bez względu na to, co pan o mnie słyszał. Nawet jeśli lord Sidmouth uznał, że jego rozmówca jest przesadnie skromny, nie rzekł ani słowa. Wstał i wyciągnął ku niemu rękę - rzadko zaszczycał gości takim gestem. - Kiedy tylko otrzymam stosowne informacje, przeka żę panu, że sir John jest gotów przeprowadzić z panem rozmowę wstępną. Jak rozumiem, nie zapomniał pan je szcze łaciny ani greki? - Obydwa te języki pamiętam dość dobrze, by przeko nać każdego, że nadaję się na pedagoga. - Wobec tego życzę panu szczęścia. Spotkanie dobiegło końca. Wychodząc drzwiami dla służby, by nie zobaczył go nikt z pracowników minister stwa, Ritchie pomyślał, że wreszcie dostał zlecenie, które może przypomni mu o tym, co utracił po powrocie do kraju. Podjął już jedną decyzję: będzie udawał łagodnego bel-
fra i żeby dodać sobie wiarygodności, kupi okulary ze zwykłymi szkłami. W końcu zdaniem większości ludzi prawdziwy pedagog powinien być krótkowzroczny i nie śmiały. - Ależ ciociu, dzisiejszego popołudnia nie bardzo mam ochotę zabawiać pół hrabstwa. Rano przyjeżdża pan Ritchie, nowy guwerner Jacka. Rice prosił, bym ponownie przejrzała księgi rachunkowe, a William zaplanował na popołudnie wielkie przyjęcie dla gromady ludzi, z który mi nie mam nic wspólnego. Szczerze mówiąc, wybrał naj gorszy możliwy dzień. Do tego to przecież kosztuje, a nie mamy pieniędzy. - Pandoro, daj spokój. Przyjęcie dobrze ci zrobi. Nareszcie ładnie się ubierzesz i przyzwoicie ułożysz włosy. - To już szczyt wszystkiego! - wykrzyknęła Pandora. - Nie mam czasu na takie nonsensy. Nie będę na przyję ciu. Sama możesz wystąpić w roli gospodyni, ciociu. Wy myśl jakiś powód, dla którego nie przyjdę, dowolny, nic mnie to nie obchodzi! - Wykluczone, Pandoro! - Ciotka Em przeklinała swój brak taktu. Zastanawiała się, co bardziej zirytowało siostrzenicę: wzmianka o przyzwoitej fryzurze czy o ład nym ubraniu. Zamierzała ciągnąć tę dyskusję, kiedy kamerdyner, sta ry Galpin, wszedł do pokoju, jak zwykle smętnie zwiesza jąc głowę. - Przybył pan Ritchie na umówione spotkanie - wy mamrotał. - Podobno ma być guwernerem panicza Jacka. Skierowałem go do biblioteki. - Biblioteki! - wykrzyknęły obydwie panie. Simon,
ojciec Pandory, ogołocił pomieszczenie z większości zgromadzonych tam cennych woluminów, by zebrać pie niądze na swoje wystawne życie. - Czyżbym zrobił coś złego, proszę pani? - spytał słu żący, jeszcze bardziej przygnębiony niż zwykle. - Właściwie nie, biblioteka nie jest w gorszym stanie niż reszta pomieszczeń - odparła Pandora i ruszyła do wyjścia. Mijając ciotkę, powiedziała: - Możesz być pew na, że tego popołudnia będę nieobecna. I po tych słowach powędrowała na rozmowę o pracy z dżentelmenem, którego znalazła dla nich lady Leominster. Jeszcze jeden powód do zmartwień. Miała tylko na dzieję, że ten człowiek będzie dość doświadczony, by po skromić Jacka. Obecnie jej brat siedział zamknięty w salce lekcyjnej. Była to kara za ucieczkę z synem kucharki nad zarośnięty staw w parku. Jack wybrał się tam popływać, choć doskonale wiedział, że jest to surowo zakazane. Ritchie rozglądał się z zainteresowaniem. Właśnie za kończył męczącą podróż do Nether Compton na dachu ta niego powozu, który przypominał nieco wiejską furman kę. Rzekomo biedny młody guwerner nie mógł sobie prze cież pozwolić na przejazd dyliżansem pocztowym ani na wet na miejsce w kabinie. Wszystko, co widział podczas wędrówki przez park sir Johna Comptona, wyraźnie świadczyło o tym, że trafił do biednej rodziny. Dom również był w fatalnym stanie. Po kój, do którego go poproszono, jakby ironicznie zwany biblioteką, niewiele się różnił od pozostałych, równie po ważnie zaniedbanych. Dostrzegł książki, lecz nieliczne. Większość półek świeciła pustkami. Tylko biurko po dru giej stronie pomieszczenia wyglądało na używane. Ritchie
zastanawiał się, jakim człowiekiem jest jego potencjalny pracodawca. - Chodzi o sir Johna? - wymamrotał zapytany o to podstarzały kamerdyner. Potem zaczął się głośno zastanawiać, czy zaprowadzić gościa do salonu, czy też na górę. - Do biblioteki - postanowił w końcu. - Panna Pan dora tam pracuje. Panna Pandora? A któż to taki? Tuż przed wyjazdem do Susseksu słyszał jedynie o sir Johnie i jego wnuku, Williamie, utracjuszu. Russell wspomniał o nim raz czy dwa, a w jego głosie nie słychać było sympatii. „Hazardzista" - powiedział. „A do tego pechowiec". Czy dlatego żyli w ubóstwie? Niewykluczone, ale za równo posiadłość, jak i sam dom wyglądały na zaniedby wane przez lata. Ritchie rozmyślał o tym wszystkim, przygotowując się do odegrania skromnego guwernera, kiedy wielkie, dębo we drzwi się otworzyły i stanęła w nich młoda kobieta. Podeszła do gościa zdecydowanym krokiem. Była wyso ka, choć niższa od niego, bo przecież miał metr osiem dziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Włożyła na siebie nie modną i starą sukienkę z zielonego materiału, tak postrzę pioną, jakby od dziesiątków lat przekazywano ją z poko lenia na pokolenie. Była rudowłosa, miała zielone oczy, a regularne rysy twarzy szpeciła marsowa mina. Gdy zerk nął na dłonie kobiety, przekonał się, że są całe w od ciskach. Czyżby stała przed nim panna Pandora? Zapewne była tu ochmistrzynią, bo wykluczone, by należała do rodziny. - Witam - odezwał się i skinął głową. Uznał, że takie powitanie jest najbezpieczniejsze.
- Pan Ritchie, jak mniemam? Trzeba przyznać, że była równie zaskoczona, jak on. Nie spodziewała się wysokiego, młodego mężczyzny o pociągłej, inteligentnej twarzy. Z niewiadomych powo dów założyła, że nowy guwerner będzie pulchnym jego mościem w średnim wieku, urzędasem o rozbieganym, niepewnym spojrzeniu. Cóż, przybysz rzeczywiście wy glądał dość niepewnie, zwłaszcza kiedy się pochylił po ba gaż, czyli poobijaną małą walizkę u swoich stóp. Co, u licha, opętało Galpina? Dlaczego nie zajął się rze czami gościa? Z pewnością jego pamięć coraz bardziej szwankowała. Był jednym z reliktów dawnych rządów sir Johna. Już przed laty powinien przejść na zasłużoną eme ryturę. Problem w tym, że dziadek Pandory nie chciał o tym słyszeć. Nagle Pandorę zirytowały te przemyślenia. Przecież nie pierwszy raz miała przed sobą młodego człowieka, a inni prezentowali się lepiej od tego obszarpańca, który nawet nie śmiał spojrzeć jej w oczy. - Mam nadzieję, że pańska podróż nie była zbyt mę cząca - zaczęła. - Chciałabym się przedstawić. Jestem Pandora Compton, wnuczka sir Johna. Kiedy zapoznam się z pańskimi referencjami, które podobno są doskonałe, zaprowadzę pana do salki lekcyjnej, gdzie pozna pan mo jego brata Jacka. Wyciągnęła rękę. Ritchie uznał, że z pewnością po refe rencje. Bez względu na obyczaje panujące w tym domu, po stanowił zachowywać się jak należy, lecz jednocześnie od grywać rolę osoby lekko nieobytej towarzysko. - Sir John - bąknął z nieszczęśliwą miną, nerwowo wsuwając na nos nowe okulary w pozłacanych opraw-
kach. - Sądziłem, że moim pracodawcą będzie sir John Compton. Proszę o wybaczenie, jeśli się mylę. Nie przesadzaj, skarcił się w myślach, w końcu masz być utalentowanym nauczycielem. - Owszem - przytaknęła Pandora. - Rzecz w tym, że sir John jest niepełnosprawny i nigdy nie opuszcza sypialni. Po spotkaniu z Jackiem zaprowadzę pana do niego, niemniej wszystkie polecenia związane z pracą w tym domu będzie pan otrzymywał za moim pośrednic twem. Ze mną proszę rozmawiać o edukacji i wychowa niu Jacka. Właściwie występuję w roli pełnomocnika dziadka. Ritchie miał ochotę zapytać, jaką rolę w tym domu peł ni William Compton, w końcu spadkobierca majątku. I skąd ma tyle pieniędzy, którymi szastał w Londynie, skoro ponad wszelką wątpliwość jego dziedzictwo chyliło się ku upadkowi? Rzecz jasna, nie mógł zadać tego pyta nia pannie Compton - rzekomo nie miał pojęcia o istnie niu Williama Comptona. - Dziękuję- rzekł. - Oto dokumenty, o które pani pro siła. Pandora przyjęła referencje, wspólne dzieło lorda Sidmoutha i Ritchiego. Jej dłoń przypadkowo dotknęła dłoni gościa. Zaskoczeni, oboje momentalnie znieruchomieli. Ritchie nie rozumiał, czemu przeszył go tak silny dreszcz. Z całą pewnością nie powinien być zainteresowa ny tą młodą kobietą. Absolutnie nie przypominała żadnej z dam, które do tej pory wpadły mu w oko. Pandora odwróciła się pośpiesznie, by gość nie do strzegł jej zmieszania, i zajęła miejsce za zniszczonym biurkiem. - To potrwa minutkę - zapewniła go. - Proszę usiąść,
z pewnością jest pan zmęczony. - Pomyślała, że sama też powinna odpocząć. Po chwili uniosła wzrok. - Referencje są zadowalające - oznajmiła z aprobatą. - Przyznam, że jestem nieco zaskoczona faktem, iż nie podjął pan pracy na stanowisku bardziej adekwatnym do pańskich niewąt pliwych umiejętności. Ritchie ukłonił się uprzejmie. - Pewne okoliczności rodzinne to uniemożliwiły - od parł i westchnął. - Szczęśliwie problemy zostały już roz wiązane. Zanim jednak ułożę sobie życie wedle własnego uznania, muszę znaleźć zajęcie, które pozwoli mi zgroma dzić stosowne środki. Cóż, przynajmniej pierwsze zdanie z jego wypowiedzi nie mijało się z prawdą, nawet jeśli cała reszta została wy ssana z palca. - Mam nadzieję, że w przyszłości szczęście bardziej panu dopisze - oświadczyła Pandora i wstała. Ritchie skinął głową i powędrował za Pandorą na ostat nie piętro, gdzie Galpin kazał Jackowi czekać na ich przyj ście. Chłopiec siedział na wysokim stołku, wyraźnie za niepokojony. - Jack, oto twój nowy guwerner, pan Ritchie - oznaj miła Pandora. - Będziesz zdobywał wiedzę pod kierun kiem wykształconego pedagoga. Jestem przekonana, że zrobisz wszystko, by sprostać jego oczekiwaniom. Jack zeskoczył ze stołka i ukłonił się Ritchiemu, po czym mruknął coś pod nosem. Chłopiec był wysoki jak na swój wiek, a dzięki rudym włosom i zielonym oczom ogromnie przypominał siostrę. - Witam, młody człowieku - powiedział Ritchie. Ufam, że nasza współpraca będzie się dobrze układała. - Rozejrzał się po salce lekcyjnej, równie zaniedbanej,
jak reszta domu. Na otynkowanych ścianach wisiały przy klejone rysunki - nieco nieudolne, za to zamaszyste. Przedstawiały przede wszystkim rozmaite postaci żołnier skie na przestrzeni wieków, zazwyczaj starożytnych Rzymian. - To twoje dzieła? - spytał Jacka, który się zarumienił i skinął głową. - Dobre wychowanie nakazuje, by na uprzejmie zadane pytanie grzecznie odpowiadać - upo mniał chłopca. - Kiwnięcie głową nie jest stosowną formą odpowiedzi. Ritchie wyszedł z założenia, że powinien od samego początku traktować podopiecznego tak, jak to zamierzał robić w przyszłości. Pandora uśmiechnęła się z aprobatą, a Jack ponownie poczerwieniał. - Tak, sam je namalowałem - wykrztusił. - Podzi wiam żołnierzy, szczególnie rzymskich, gdyż zdobyli wszystkie ziemie, do których dotarli. Podobnie jak my dodał. - Wyśmienicie - skomentował Ritchie. - Jeżeli pod czas pracy ze mną okażesz się zdolny i pilny, z pewnością obaj będziemy usatysfakcjonowani. A jeśli nie... - Wzru szył ramionami. - Nie lubię, jak ktoś tak mówi - odparł Jack. - Stary Sutton, mój poprzedni guwerner, w kółko wygłaszał takie ukryte groźby. - Dla ciebie pan Sutton - upomniała go ostro Pandora. - Zawsze powinieneś okazywać szacunek starszym. Ritchie zauważył, że Jack się skrzywił. - Wszystkim z wyjątkiem Suttona. Pan Ritchie po winien wiedzieć, co ten człowiek zrobił - na wszelki wy padek.
- Jack! - syknęła zagniewana Pandora. Rozbawiony Ritchie natychmiast zainteresował się, co takiego zrobił „stary Sutton" i pomyślał, że bez względu na okoliczności zawsze najlepiej trzymać stronę pracodawcy. - Dobre maniery nakazują, by nigdy nie wygłaszać uwag natury osobistej - przypomniał chłopcu cichym i surowym głosem. - Dziesięć razy starannie wykaligra fujesz to zdanie, a tymczasem twoja siostra zaprowadzi mnie na rozmowę z sir Johnem. - Idzie pan na spotkanie z dziadkiem! Sądziłem, że od pewnego czasu nie widuje nikogo. - Wiesz równie dobrze, jak ja, że muszę mu przedsta wiać wszystkich wyższych rangą pracowników zatrudnio nych w posiadłości. Dziadek lubi wiedzieć, co dzieje się w domu. Jack otworzył usta, zapewne by powiedzieć coś niesto sownego na temat dziadka i jego postępowania, lecz na widok surowego spojrzenia guwernera natychmiast je zamknął. Nowy pedagog miał w sobie coś onieśmielają cego. Chłopiec szybko zrozumiał, że nie warto robić sobie z niego wroga. Podobnie jak Pandora, od początku wy czuwał, że jego guwerner jest inny niż wszyscy. Co pra wda, wydawał się łagodny, lecz młodzieniec postanowił go nie prowokować. Po pierwszej rozmowie z podopiecznym Ritchie uznał, że ma do czynienia z chłopcem zdolnym i inteligentnym, lecz zaniedbanym. Poprzedni guwerner miał najpraw dopodobniej zły wpływ na jego wykształcenie i obycie to warzyskie. Kiedy dotarli do podwójnych drzwi apartamentu sir Johna, służący otworzył je szeroko i zaanonsował przy byłych:
- Panna Compton i pan Ritchie, sir. Ritchie znalazł się w jedynym pomieszczeniu w domu, które nie było w podupadającym stanie. Sir John siedział w fotelu przy oknie, otulony kocem. Na niskim stoliku obok starszego pana stał kieliszek porto, przez otwarte drzwi widać było wielkie łoże. Sir John skinął ręką, by Pandora usiadła. Ritchie stanął w odległości kilku metrów od starszego pana. - Przyprowadziłaś nowego guwernera na spotkanie ze mną, tak? - spytał nagle wnuczkę. - Tak, dziadku. Pan Ritchie już rozmawiał z Ja ckiem. - Poznał Jacka - rzekł nagle zirytowany starzec i skie rował nieco nieprzytomne spojrzenie na Ritchiego. - Jak się pan nazywa? - Ritchie, sir. Edward Ritchie. - Hm. Z (Mordu, tak mówiła Pandora, kiedy ta głupia kobieta poleciła jej pana. Osobiście wolę Cambridge, ale nie szkodzi, chyba się pan nadaje. Trudno było skomentować te słowa, toteż Ritchie mil czał. - Kot odgryzł panu język? - warknął starzec. Ritchie pochylił głowę, usiłując zachowywać się jak najpokorniej. - Nie, sir. Gdyby spotkało mnie takie nieszczęście, nie mógłbym zostać guwernerem pańskiego wnuka. Sir John wyjrzał przez okno. - Padało, Pandoro - rzekł nie na temat. - Fatalne ma my lato, od wielu dni nie widzieliśmy słońca. Odwrócił głowę i ponownie wbił spojrzenie w Ritchie go. - Panno Compton, co, u licha, ten człowiek robi
w moim pokoju, hę? - spytał. - Proszę o wyjaśnienie po wodów jego obecności. Pandora westchnęła. Sir John znowu miał kiepski dzień. Niestety, od pewnego czasu przytrafiały mu się one coraz częściej. - To guwerner Jacka, pan Ritchie, dziadku. - Nie opowiadaj bzdur, dziewczyno. To żołnierz, i ty le. Ten człowiek jest żołnierzem. Poznam wojaka wszę dzie, w mundurze czy w cywilu. Ritchie zesztywniał, modląc się w duchu o to, by sta rzec go nie zdradził na samym początku misji. Sytuacja stała się naprawdę niebezpieczna, kiedy sir John trzykrot nie głośno powtórzył ostatnie zdanie. Rzekomy pedagog postanowił zrobić jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przy szła mu do głowy. Sięgnął do kieszeni płaszcza po okula ry, które schował tam po wyjściu z biblioteki, i z powagą spojrzał na sir Johna. Pandora westchnęła. Ze staruszkiem było coraz gorzej. Co, u licha, podsunęło mu myśl, że ten skromny guwerner jest żołnierzem? - Dziadku, pan Ritchie jest nowym guwernerem Jacka - przypomniała starszemu panu. - Przedstawiłam ci go pięć minut temu. Nagle starszy pan powiódł niepewnym wzrokiem od Ritchiego do Pandory. - Skoro tak twierdzisz, moja droga, skoro tak twier dzisz... - wybąkał tylko. Kiedy Ritchie wychodził z pokoju, usłyszał mamrota nie staruszka: - Tak czy owak, dobrze wiem, że jest żołnierzem. Na kilometr wyczuwam wojaka. Na szczęście słuch Pandory nie był tak wyczulony, jak
Ritchiego, więc nie dotarła do niej uwaga dziadka. Major mógł więc spokojnie zastanawiać się, co skłoniło starca do wyciągnięcia takich wniosków. Na szczęście wszyscy, łącznie z Pandorą Compton, uważali, że sir John cierpi na demencję. Gdyby było ina czej, Ritchie nie zagrzałby tu miejsca!
ROZDZIAŁ DRUGI - Czy zna się pan na wojsku? Pan Sutton nie miał po jęcia o żołnierzach. Potrafił coś tam powiedzieć o rzym skiej armii, lecz ani słowa o współczesnych siłach zbrojnych. Guwerner i uczeń jedli obiad w sali lekcyjnej. Ritchie podniósł głowę znad pieczeni wołowej na zimno, zastana wiając się, dlaczego wszystkich mieszkańców Compton Park tak bardzo interesują żołnierze. Jakiej odpowiedzi powinien udzielić młodzieńcowi, by go usatysfakcjono wać, a zarazem nie zdradzić tajemnicy? - Nieco - odparł w końcu. - Dlaczego pytasz? - Chciałbym zostać żołnierzem, kiedy dorosnę. Młod si synowie często zaciągają się do wojska, a ja jestem młodszym synem. Williama nie interesuje armia. - Williama? - Nadal odgrywał rolę osoby niedoinfor mowanej. - Mojego przyrodniego brata, dziedzica. Rzadko tu by wa, więc nie mam okazji rozmawiać z nim o wojsku ani w ogóle o niczym. Obecnie mieszka u Watersów, lecz dzi siejszego popołudnia przyjedzie tu na przyjęcie, które sam organizuje. Zaproszono prawie wszystkich z całej okolicy, z wyjątkiem mnie. Nie mogę powiedzieć, żebym się załamał z tego powodu. Czy zaczniemy lekcje już po południu? - Nie - zaprzeczył Ritchie. Nie chciał być szalonym guwernerem prowadzącym zajęcia od rana do wieczora.
- Możesz oprowadzić mnie po domu i okolicy, żebym nie zabłądził, by za dwadzieścia lat nie odnaleziono kupki ko ści bielejących gdzieś w krzakach w połowie drogi do Londynu. Jack parsknął śmiechem i omal nie udławił się wołowiną. - Kapitalne! - wykrztusił. - Oczywiście, oprowadzę pana. Nie sądzę, by Pandora znalazła dla pana czas. Nie przyjdzie też na przyjęcie Williama, bo razem ze starym Rice'em zajmuje się księgowością. Było coraz bardziej oczywiste, że świat Jacka ograni czał się do dwóch kobiet i gromady staruszków. Ritchie pomyślał, że to wielka szkoda, biorąc pod uwagę, że mło dy człowiek jest niewątpliwie silny, sprawny i niegłupi. Należało tylko sprawdzić, czy potrafi wykorzystać swoją inteligencję. - Znakomite. - Westchnął i odsunął talerz. - Czy wiesz coś o skamielinach? O ile mi wiadomo, macie ich tu zatrzęsienie. Ritchie nieco się interesował paleontologią i doszedł do wniosku, że takie hobby będzie świetną przykrywką do spacerów po Susseksie. Wędrówki były konieczne, jeśli misja miała zakończyć się powodzeniem. - Trochę. Stary Sutton coś o nich wspominał. Czemu pan pyta? - Szczerze mówiąc, to moja pasja. Pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać na poszukiwanie ciekawych oka zów. Ślady skamielin można często ujrzeć w kamieniach, z których wzniesiono stare kościoły. - Stare kościoły! - Zainteresowanie Jacka skamielina mi gwałtownie zmalało. - A kiedy chciałby się pan wy brać na taką wyprawę? Ritchie wyciągnął z kieszeni zniszczony zegarek, pa-
miątkę z dzieciństwa. Niedawno zastąpił on kosztowny czasomierz ze złotą kopertą, który z pewnością wzbudził by podejrzenia u biednego guwernera. - Kiedy tylko rozpakuję bagaże i znajdę kompas. Za wsze go zabieram na piesze wycieczki. Jack pomyślał, że zanosi się na to, iż nowy guwerner będzie lepszy od starego Suttona. Po południu obaj maszerowali po zarośniętej ścieżce poza terenem posiadłości. Jack zdążył już poinformować guwernera, że droga prowadzi prosto do morza. - Mam zakaz opuszczania parku - wyznał chłopiec. Skoro jednak jesteśmy razem, chyba nie obowiązuje? - To prawda - potwierdził Ritchie, zajęty zapamięty waniem topografii okolicy. Nie chciał się zgubić podczas przyszłych wędrówek. Po pewnym czasie przedarli się przez zarośla i wyszli na polanę, z której nie widać było ani morza, ani domu. Nagle ze zdumieniem ujrzeli kogoś przed sobą. Tym kimś była Pandora Compton, która miała zajmować się księgo wością razem ze starym Rice'em. Tymczasem siedziała pod drzewem i czytała książkę. Słysząc głosy, podniosła głowę i spokojnie popatrzyła na przybyszów. - Sądziłem, że dzisiejsze popołudnie spędzisz z Rice'em - wymamrotał Jack. - Tak miało być - skłamała i z westchnieniem za mknęła książkę. - Witam pana. - Dzień dobry - odparł Ritchie, kłaniając się lekko. Przykro mi, że zakłóciliśmy pani sjestę. - To hiszpańskie słowo, nieprawdaż? - spytała grzecz nie tylko po to, by podtrzymać rozmowę. - Sądziłam, że oznacza popołudniową drzemkę.
Ritchie z miejsca pożałował, że użył tego słowa w końcu miało związek z krajem, w którym odbył służbę wojskową. - O ile się nie mylę, to jest dokładne znaczenie tego wyrazu - przytaknął. - Czy jednak nie można nim nazwać po prostu odpoczynku od obowiązków? Nawet się nie spodziewał, że potrafi tak przekonująco grać. Przekazując rozmówczyni tę perełkę mądrości, po chylił się nieco niczym nauczyciel w sztuce teatralnej. Kto wie, być może pedagodzy w teatrze zachowywali się tak dlatego, że udawali prawdziwych. - Oczywiście. - Uśmiechnęła się. - Tak czy owak, mój wypoczynek dobiegł końca. Gdyby zechciał pan po dać mi rękę, mogłabym wstać sprawniej niż bez pańskiej pomocy. Czy zakłócę harmonogram pracy z Jackiem, pro ponując wspólny powrót do domu? Moglibyśmy wszyscy spróbować uniknąć przyjęcia Williama. - Jak najbardziej, proszę pani. - Ritchie pochylił się, wyciągnął rękę i pomógł Pandorze wstać. - Dzisiejszego popołudnia mamy wolne przed rozpoczęciem pracy - wy jaśnił jak na pedagoga przystało. - Musimy się jak naj szybciej i jak najlepiej poznać, gdyż jest to niezbędne do skutecznej realizacji programu nauczania. Pandora pomyślała, że nowy guwerner Jacka jest nie typowy. Czyżby nigdy nie zapominał o tym, że jest peda gogiem? Czy nie zdarzało mu się odpoczywać? Po chwili doszła do wniosku, że pan Sutton zbyt dużo czasu spędzał na rozrywkach takich jak uwodzenie służących. - Czy to pańska pierwsza wizyta w Susseksie? - spytała. - Tak - odparł. - Widok z powozu okazał się jeszcze piękniejszy, niż przypuszczałem. Tu jest prawie tak uro czo, jak w hrabstwie Kent, zwanym ogrodem Anglii.
- Och, Jack i ja chętnie o tym podyskutujemy. - Pan dora uśmiechnęła się. - Sądzę, że niemało hrabstw rości sobie prawa do tego tytułu, lecz chcielibyśmy wierzyć, że należy się on wyłącznie nam. Ritchie pomyślał, że rozmowa jest całkowicie nie szkodliwa i taką powinna pozostać. Dopóki będą rozpra wiać o urodzie angielskiego krajobrazu, z pewnością nie zdradzi swych zamiarów. Przyznał wobec tego, że północ ną część Anglii zna lepiej niż południową. - Przez kilka lat mieszkałem tam i pracowałem - po wiedział. - Zauważyłam wzmiankę o tym w pańskich refe rencjach. - Pandora pokiwała głową. Ponownie znaleźli się w parku, a dobiegające z oddali odgłosy świadczyły o tym, że przybyli na przyjęcie goście świetnie się bawią. Nie mieli już czasu na wymianę uprzej mości, gdyż narastający hałas uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę. Niestety, nadzieje Pandory na uniknięcie spotkania z Williamem okazały się płonne. Szli jedną z zarośniętych alejek, wzdłuż których rosły wysokie krzewy, odgradza jące ich od trawnika, gdzie rozstawiono jedzenie, picie oraz stary i zniszczony zestaw łuczniczy. Nagle rozległ się perlisty śmiech i tupot kroków, po czym w alejce pojawiła się ładna dziewczyna. Rzuciła na nich okiem, przyłożyła dłonie do ust i wykrzyknęła zarumieniona: - Och, ojej! Następnie przebiegła przez ścieżkę i pospiesznie ukryła się w krzewach z lewej strony. Zaraz za dziewczyną pojawił się mężczyzna po trzy dziestce. Biegł, zanosząc się śmiechem, lecz na ich widok stanął jak wryty i wbił w nich zakłopotane spojrzenie.
- Ach, tu jesteś! - rzekł, usiłując zamaskować zakło potanie szorstkim tonem. - Powiedziano mi, że pracujesz, a tymczasem urządzasz sobie spacery po okolicy. A to kto, u licha? - dodał nieuprzejmie, wskazując na Ritchie go. - Co tu robisz z tym człowiekiem? - Powiedz raczej, co sam wyprawiasz, uganiając się za Sarą Tracy? - spytała lodowatym tonem Pandora. - Jesteś dwa razy od niej starszy i powinieneś się nią opiekować, a nie ścigać ją niczym satyr. Ten dżentelmen zaś to pan Ritchie, nowy guwerner Jacka. Właśnie oprowadzał go po okolicy, kiedy mnie spotkali. Postanowiliśmy wspólnie wrócić do domu. - Dżentelmen? - prychnął William Compton, obrzu cając Ritchiego pogardliwym spojrzeniem. - Obyś płaci ła mu wystarczająco dużo, by mógł sobie pozwolić na ubranie choć w połowie tak dobre, jak uniformy naszej służby. A jeśli cenisz sobie moje zdanie, natychmiast zrzucisz tę niemodną suknię i przyjdziesz na przyjęcie w czymś ładnym. Panna Compton z Compton Place nie powinna biegać po parku ubrana jak służąca, tylko bawić gości. Powiedz temu gryzipiórkowi, by się stąd zabierał. Ritchie pomyślał z furią, że pan William Compton ma sporo szczęścia, gdyż w innych okolicznościach sprałby go na kwaśne jabłko. Teraz jednak mógł jedynie posłuchać polecenia. Zanim jednak zdążył tak postąpić, Jack wystąpił w ob ronie siostry. - Jak śmiesz tak się odzywać do Pan! - ryknął z wście kłością. - Urabia sobie ręce po łokcie, by utrzymać tę rui nę i zapewnić nam dochód, który ty trwonisz na przy jemności! Co się tyczy pana Ritchiego, to wyjątkowo
przyzwoity człowiek. W niczym nie przypomina starego Suttona i na wszystkim zna się lepiej! - Coś podobnego - rzekł z ironią jego brat. - Wobec tego na początek nakażę temu wzorowemu guwernerowi, by cię stąd zabrał i spuścił ci solidne lanie za impertynen cję. Pandora pójdzie ze mną. - Nie, nie pójdzie - zaprotestowała. Ritchie zamierzał zniknąć Williamowi Comptonowi z oczu, ciągnąc za sobą zbuntowanego Jacka. - Ani myślę zaszczycać swoją obe cnością idiotycznego przyjęcia, dopóki nie przeprosisz pa na Ritchiego za swoje odrażające postępowanie - ciągnęła Pandora. - Nic o nim nie wiesz. - Ani ty - warknął William. Ritchie pomyślał z ironią, że tym razem ten bubek ma rację. Żadne z nich nie znało prawdy o nim i tak właśnie powinno być. Postanowił jak najszybciej zakończyć tę że nującą sytuację. - Proszę o wybaczenie - odezwał się tak pokornym głosem, że Jack i Pandora nie mogli uwierzyć, iż mają przed sobą tego samego radosnego człowieka, z którym niedawno rozmawiali. - Czuję się w obowiązku wrócić do domu wraz z paniczem Jackiem. Państwo na osobności dokończą spór. Jack, idziemy - ponaglił czerwonego ze złości młodzieńca. Jack usiłował otworzyć usta, by zaprotestować, lecz gdy dostrzegł wbite w siebie lodowate spojrzenie guwer nera, momentalnie powstrzymał się od komentarza i po tulnie dał zaprowadzić do domu. Rodzeństwo Comptonów miało zaskakująco podobne miny. - A niech mnie! - wykrzyknął w końcu William. - Je szcze nigdy nie widziałem, by ktoś tak łatwo poradził so-
bie z Jackiem. Wystarczyło, że ten guwerner na niego spojrzał. Skąd wytrzasnęłaś tego człowieka? - Znikąd - odparła Pandora. - Lady Leominster pole ciła go cioci. - Hm - mruknął William. Zaczynał rozumieć, że ogar nęła go irytacja, kiedy został przyłapany na figlach z bar dzo młodą córką najbliższego sąsiada, i dlatego zachował się głupio i impulsywnie. Jeszcze nigdy nie zrobił z siebie takiego durnia, jak podczas spotkania z nowym guwerne rem Jacka. W tej sytuacji postanowił przypodobać się Pandorze, by postąpiła zgodnie z jego wolą. - Posłuchaj, siostro - zaczął - zrób mi tę uprzejmość i dołącz do mnie w charakterze gospodyni. Wiem, że przed chwilą źle cię potraktowałem. - Pana Ritchiego też nie wolno ci tak traktować przypomniała Pandora. - Jeśli to przyznasz, pójdę z tobą przywitać gości. - Och, przepraszam cię i za to. - William westchnął. Wiedział, że nie powinien drzeć kotów z przyrodnią sio strą. To dzięki niej nie musiał się zajmować Compton Place ani tym starym durniem, sir Johnem, który uparcie nie robił jedynej przyzwoitej rzeczy, jaką mógł zrobić, to znaczy nie schodził z tego świata. Pandora spotkała pana Ritchiego na schodach, gdy szła na przyjęcie Williama. Wyczuwała coś wyjątkowo nie pokojącego w nowym guwernerze, ale nie potrafiła po wiedzieć co. William miał rację, odzież pedagoga prezen towała się żałośnie. Nie był on uderzająco przystojny, nie dostrzegła też w nim żadnych innych cech zazwyczaj atrakcyjnych dla pań. Owszem, był wysoki i nieźle się
prezentował. Może to, co w nim najbardziej interesujące, kryło się w oczach... Tak, to na pewno oczy. Były szare, niemal srebrzyste, a przy tym zimne i surowe, przez co zupełnie nie pasowa ły do jego aparycji. Z całą pewnością skutecznie wyko rzystywał to spojrzenie do poskramiania Jacka. Ritchie nie mógł oderwać wzroku od Pandory, gdyż włożyła kreację, która doskonale podkreślała jej figurę. Błękitna suknia opinała kibić, łabędzią szyję otaczały ele ganckie koronki. Na stopach miała białe buciki z koźlej skóry, a gęste włosy upięła wysoko - słowem, zupełnie nie przypominała hożego dziewczęcia, które powitało Ritchiego w Compton Place. Pandora zdecydowała się postąpić w nietypowy dla sie bie sposób i w ramach buntu - choć nie wiedziała prze ciwko komu - ubrała się zgodnie z zaleceniami ciotki, czyli w strój, którym pogardzała i który rzadko nosiła. W rezultacie Ritchie nie potrafił się powstrzymać i przemówił pierwszy. - A jednak postanowiła pani udać się na przyjęcie zauważył. Tym razem jego spojrzenie było tak przenikliwe, że głos Pandory niemal się załamał. - Czy stało się coś złego? - zaniepokoiła się na serio. - Skąd, bynajmniej, panno Compton. Wygląda pani przepięknie. - Naprawdę? - spytała. - Naprawdę pan tak uważa? Pandora nie miała okazji przyzwyczaić się do męskiego podziwu, lecz twarz Edwarda Ritchiego nie mogła kła mać. Oboje przez dłuższą chwilę stali w ciszy, nie spusz czając z siebie wzroku. Ritchie pierwszy przerwał milczenie. Następny błąd!
- Proszę mi wybaczyć, panno Compton - szepnął. Nie powinienem był odzywać się w ten sposób do pani. Zachowałem się w sposób graniczący z bezczelnością. - Skąd - zaprzeczyła pospiesznie. - To ja poprosiłam pana o komentarz. Ponownie zapadła cisza. - Jack zażyczył sobie, bym sprawdził, czy obaj mogli byśmy skosztować smakołyków przygotowanych w związku z przyjęciem pana Comptona - przerwał mil czenie Ritchie. - Lepiej pójdę się dowiedzieć, bo mój uczeń wkrótce uzna, że się zgubiłem. - Proszę zajrzeć do kuchni - zasugerowała Pandora. Niech pan powie kucharce, że pana przysłałam. Te słowa najwyraźniej przerwały zaklęcie, któremu oboje się poddali. Ritchie się ukłonił, Pandora odwzajemniła ukłon, po czym się rozstali. Kucharka okazała się życzliwa, dzięki czemu Jack i Ritchie urządzili sobie wspaniałą ucztę w salce lekcyj nej. W tym czasie znudzona Pandora prowadziła uprzejme rozmowy z ludźmi, których ledwie znała, marząc o tym, by dołączyć do Jacka i jego guwernera. Dziwne życzenie! - Nie lubię, kiedy William tu przyjeżdża - wyjawił kilka dni później z nieskrywaną niechęcią Jack. - Zawsze jest taki niemiły dla Pan i dla mnie. Szkoda, że nie został u Watersow, jak zawsze. Spytałem go, po co tym razem przyjechał, a on zbeształ mnie surowo za ciekawość. - Trudno mu się dziwić - mruknął Ritchie, podnosząc wzrok znad ćwiczenia z łaciny, które właśnie poprawiał, podczas gdy Jack gimnastykował umysł, siedząc nad dosyć
skomplikowanym zadaniem matematycznym; bez wątpie nia zaczynał zdradzać talent do przedmiotów ścisłych. - Przy następnych zajęciach z kaligrafii możesz napi sać kilka maksym dotyczących etykiety. - Nie lubię, kiedy przemawia pan do mnie tak suro wym tonem. Wolę, kiedy się razem dobrze bawimy. - Tak to bywa. Życie to nie same przyjemności. - Na pewno pan też żałuje, że tak jest - powiedział chłopiec. Ritchie wybaczał mu takie bezpośrednie zachowanie między innymi dlatego, że dzięki niemu uzyskiwał dużo informacji o życiu w Compton Place i okolicy. Przedwczoraj, kiedy wracali do domu po rozgrywce w krykieta z jedną bramką (Ritchie świetnie sobie radził jak na gryzipiórka), Jack zaczął opowiadać o jednym z ulubio nych zajęć mieszkańców Susseksu, czyli o przemycie. - W czasach młodości mojego ojca dżentelmeni z oko lic wybrzeża zajmowali się szmuglem - wyjawił Ritchiemu. - Nikt nie płacił za towary tyle, ile należało. Wszyst ko przywożono zza morza. George kiedyś mi o tym wspo minał. Ritchie wiedział już, że ludzi nielegalnie sprowadzają cych towary nocą nazywano Dżentelmenami. Nie miał po jęcia, dlaczego utarł się taki obyczaj, a wolał nie pytać, by uniknąć podejrzeń. George był masztalerzem, któremu podlegał tylko je den stajenny opiekujący się trzema bliżej nieokreślonej maści końmi, którymi zajmowali się Comptonowie pod nieobecność Williama. Ten ostatni sprowadzał ze sobą nie tylko własnego kamerdynera, lecz również masztalerza, pachołka, stajennego i dwa wyśmienite konie, a także pięknego, lecz narowistego rumaka imieniem Nero.
- A skąd George o tym wiedział? - spytał niewinnie Ritchie. - Czy przemyt wciąż trwa? - George utrzymuje, że władze przysłały urzędników podatkowych z urzędu celnego, by skontrolowali sytuację i w rezultacie handel zamarł - wyjawił przejęty chłopiec. Pewnie wiedział o tym dlatego, że wszyscy wiedzieli. - Wobec tego teraz już nic się nie przywozi? - George wspomniał mi kiedyś, że podobno przemyt trwa, ale nie miał konkretnych informacji. Podobno nikt nigdy nie doniósł na przemytników. Ritchie pomyślał, że skoro tak, trudno mu będzie uzyskać pewne informacje. Rzekomy guwerner tak skupił się na tworzeniu wiarygodnego wizerunku, że zabrakło mu czasu na obejrzenie okolicy. Doszedł do wniosku, że na leży zwrócić uwagę na Williama Comptona, dlatego w przeciwieństwie do Jacka i Pandory cieszył się, że ten człowiek przez pewien czas pozostanie w Compton Place. - Kucharka powiedziała, że gospodyni zaprasza nas dzisiaj do kuchni na podwieczorek - obwieścił Jack, gdy uporał się z matematyką. - To dla pana wyróżnienie. Nig dy nie zaprosiłaby pana Suttona, bo go nie cierpiała. Ritchie od dzieciństwa wiedział, że kuchnia i pomiesz czenia dla służby to jedyne miejsca, w których służący grają pierwsze skrzypce, a panujące tam zasady etykiety są równie sztywne, jak wśród ich pracodawców. Domyślił się, że Sutton nie był tam mile widziany, gdyż uganiał się za dziewczętami. Nie miał jednak pojęcia, czemu zapro szono tam jego. Późnym popołudniem uczeń i guwerner trafili do ku chni, między personel, który zasiadł przy długim stole pod wysokim kredensem pełnym starych i poobijanych mie-
dzianych garnków i patelni. Kuchnia nosiła ślady panują cej w domu biedy. Przy stole zmieściłoby się dwa razy więcej służących. Ritchie został przedstawiony gospodyni, pani Rimmington, zajmującej miejsce u szczytu stołu, przez Galpina, siedzącego z jej prawej strony. George Davies, maszta lerz, usiadł z jej lewej, a masztalerz Williama Comptona, Brodribb, siedział po jego lewej. Dla Jacka przewidziano honorowe miejsce u przeciwnego szczytu stołu, Ritchie usiadł obok. Kamerdynerzy sir Johna i Williama usadowi li się po ich prawej i lewej stronie. Procedura obowiązu jąca podczas posiłku była tak samo oficjalna, jak przy sto le na górze, choć naczynia i sztućce na pierwszy rzut oka wyglądały na tańsze i starsze. Rzekomy pedagog wie dział, że jest obserwowany, a jego zachowanie zostanie odpowiednio skomentowane. Mniej więcej w połowie skromnego posiłku drzwi się otworzyły i do środka weszła Pandora. Znów miała na so bie codzienną, niemodną sukienkę i wyglądała na rozkojarzoną. - Wybaczcie, że zakłócam posiłek, lecz sir John i pan Compton chcą niezwłocznie porozmawiać z panem Ritchiem - powiedziała. - Zaczęłam poszukiwania od salki lekcyjnej i domyśliłam się, gdzie go szukać, zwłaszcza że Galpin poinformował mnie, iż personel zamierza ugościć pana Ritchiego. Obawiam się, że sir John straci panowanie nad sobą, jeśli wizyta guwernera Jacka się odwlecze. Ritchie wstał, zastanawiając się, co, u licha, mogło się zdarzyć, że jest potrzebny w świątyni świętości, jak Jack żartobliwie określał apartament dziadka. Przed wyjściem ukłonił się pani Rimmington. - Przepraszam za zaistniałą sytuację - odezwała się
Pandora, prowadząc go na górę. - Rzecz w tym, że mój brat nalegał na natychmiastowe spotkanie, poważnie nie pokojąc sir Johna. Niestety, nie wiem, czego dotyczy całe zamieszanie, lecz ma ono związek z panem. - To bez znaczenia - zapewnił Ritchie. - Jestem za wsze do usług pani dziadka. - Ani słowem nie wspomniał o Williamie. Kamerdyner jak zwykle z namaszczeniem otworzył przed nimi drzwi. Tego obyczaju nie przestrzegano nig dzie indziej w domu, ale dzięki niemu - podobnie jak dzięki zadbanemu apartamentowi - sir John żył w prze konaniu, że w Compton Place wszystko układa się pomy ślnie. Starszy pan siedział w swoim ulubionym fotelu. Wil liam stał przy oknie, spoglądając na zaniedbaną posiad łość. Sir John nagle wbił wzrok w Ritchiego, jakby ten zmaterializował się nie wiadomo skąd. - A cóż ten jegomość tu robi? - wymamrotał cicho. Ritchie miał nadzieję, że starzec nie zacznie ponownie powtarzać, iż guwerner jest w rzeczywistości żołnierzem. Taka deklaracja z pewnością postawiłaby całą misję pod znakiem zapytania. Nawet William Compton w końcu na brałby podejrzeń. Wkrótce stało się jasne, że już ich nabrał. W typowy dla siebie, lekceważący sposób machnął ręką na Pandorę, kiedy zauważył, że siostra chce opuścić pomieszczenie. - Zostań - warknął jak do psa. - Chcę, byś była obe cna podczas przesłuchania tego człowieka. Zaczynamy. - Gdybym wiedział, co powiedzieć, to bym zaczął burknął staruszek. - Dziadku, z pewnością nie zapomniałeś... - ponaglał go sir William.
- Nigdy niczego nie zapominam - zapewnił sir John. - Twój komentarz był nieuprzejmy. Skoro tak bardzo upierasz się przy przesłuchaniu tego pana, zrób to sam. Ostatecznie to ty jesteś moim spadkobiercą, nie Pandora ani Jack. - Doskonale. William podniósł papiery, które leżały na stole obok łokcia sir Johna. - Zapoznałem się z pańskimi referencjami - oznajmił. - Podobno dwa lata temu uczył pan Henry'ego Hayesa w Castle Downing. Otóż tamtego lata byłem tam w go ścinie i miałem okazję poznać guwernera młodego Hen ry'ego. Z pewnością nie był to pan. Ten fakt pozwala mi sądzić, że nie jest pan osobą, za którą się podaje. Gdyby moje podejrzenia się potwierdziły, doradzałbym dziadko wi natychmiastowe odprawienie pana. Czy potrafi podać pan powód, dla którego dziadek powinien powstrzymać się z podjęciem tej decyzji? - Można całkowicie racjonalnie wytłumaczyć fakt," że się nie spotkaliśmy - odparł bez wahania Ritchie. - Obo wiązki guwernera młodego Henry'ego pełniłem krótko, pod koniec lata i wczesną jesienią, kiedy jego guwerner, pan Shaw, otrzymał urlop. O ile mi wiadomo, musiał upo rządkować sprawy rodzinne. Żałuję, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności panna Compton nie otrzymała listu z wyjaśnieniem warunków mojego zatrudnienia w Castle Downing. Jeśli wolno mi będzie wysłać jednego ze służą cych do mojego pokoju po walizkę, z przyjemnością wrę czę panom stosowne pismo. Ritchie przygotował to wyjaśnienie na wypadek pojawie nia się jakichkolwiek podejrzeń związanych z jego tożsamo ścią. W języku wywiadowców takie zabezpieczenie nosiło
nazwę „mistrzowski manewr" i miało potwierdzić wiary godność danej osoby, jeżeli niekorzystnym zbiegiem oko liczności jej słowa zostaną podane w wątpliwość. William Compton ze złością wydał stosowne polece nie. Zaniepokojony sir John obserwował rzekomego pe dagoga i znów nie pamiętał, po co ten człowiek przyszedł do jego pokoju. Pandora, wściekła na Williama za jego impertynencję, nie wypowiedziała ani słowa z obawy, że mogłaby dodatkowo pogorszyć sytuację. Po pewnym cza sie służący powrócił z zamkniętą na klucz walizką Ritchiego. Ten otworzył bagaż i z wewnętrznej przegródki wyciągnął list, który wręczył sir Johnowi, ignorując Wil liama. - Co to ma być? - wymamrotał staruszek. - Co to? Ty to weź, Williamie, ja się nie potrafię w tym połapać. Jego wnuk chwycił pismo na najwyższej jakości papie rze, z imponującym nagłówkiem, przedstawiającym usy tuowaną na wzgórzu posiadłość Castle Downing. List był napisany przez Henry'ego Hayesa seniora na osobistą pro śbę lorda Sidmoutha. William odczytał treść i nie kryjąc irytacji, podał list sir Johnowi. - Jest tak, jak twierdzi ten człowiek - rzekł niechętnie. - Wszędzie rozpoznałbym pismo Henry'ego Hayesa. A pan - zwrócił się do Ritchiego - może już wracać do kuchni. Proszę zabrać ze sobą walizkę. Ritchie się skłonił i w milczeniu podniósł bagaż. Nie mogąc dłużej skrywać złości, Pandora odezwała się do brata: - Williamie, czyżbyś nie zamierzał przeprosić naszego gościa w swoim oraz dziadka imieniu za to, że oskarżyłeś go o oszustwo? Oderwałeś go od posiłku, a teraz odsyłasz, zupełnie jakby wina leżała po jego stronie, nie po twojej.
Zachowanie Pandory było bardzo na rękę Ritchiemu problem w tym, że naprawdę był oszustem! Jako człowiek honoru głęboko nad tym faktem ubolewał; jako agent rzą du musiał zachować milczenie i wyglądać jak najszlachet niej. - Siostrzyczko, przechodzisz samą siebie. Miałem obowiązek sprawdzić, czy ten człowiek jest tym, za kogo się podaje. Uczyniłem to i nie czuję potrzeby przeprasza nia za cokolwiek. Zdumiewa mnie twoje zachowanie: dla czego ciągle bronisz tego pana? Przychodzi mi do głowy pewne wytłumaczenie... Niemniej uwłaczałoby ci ono. Szyderczy śmiech Williama ponad wszelką wątpliwość miał sprawić Pandorze przykrość. Jej oczy wypełniły się łzami. Przez jedną krótką chwilę Ritchie był bliski znokautowania nikczemnika. Gdyby to jednak uczynił, momentalnie zostałby wyrzucony z pracy i musiałby opuścić ten dom. Rozsądek wygrał z honorem. Ritchie stał nieruchomo, nie występując w obronie urażo nej i poniżonej Pandory. W rezultacie William wybuchnął jeszcze donośniejszym śmiechem. - Widzę, że nasz bohater stoi jak słup soli i wcale nie zamierza cię poprzeć, siostrzyczko - szydził. - I co, warto było go bronić? Ritchie, ogarnięty wściekłością, której nie mógł oka zać, poczuł, że musi coś powiedzieć, by zamknąć usta tej kanalii. - Jestem przekonany, że honor panny Compton nie po trzebuje obrony - odezwał się. - Jej niewinność, godny sposób prowadzenia się i nieustająca troska o dom mówią same za siebie. Ku zaskoczeniu wszystkich nagle głos zabrał sir John. - Tak jest, to wszystko prawda! - zagrzmiał. - Moja
droga wnuczka jest dobrą i przyzwoitą dziewczyną. Nie wątpię, że pewnego dnia zostanie wspaniałą żoną jakiegoś szczęściarza! Tym razem w oczach Pandory zalśniły łzy wdzięczno ści. Ritchie ukłonił się całej trójce i wyszedł, póki jeszcze mógł się opanować. Zszedł po schodach, lecz nie wrócił do kuchni. Jedzenie mogło mu stanąć w gardle. Do tego było mu wstyd, że ze względu na wykonywaną misję nie mógł bronić honoru poniżonej damy tak, jak naprawdę na leżało.
ROZDZIAŁ TRZECI Ritchiego najbardziej zdumiała nieskrywana nienawiść Williama Comptona do przyrodniej siostry. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że jej niezmordowane poświę cenie i poczucie obowiązku, tak odmienne od zachowania Williama, musiało budzić w nim wyjątkowo negatywne uczucia. Ritchie postanowił unikać spotkania z tym człowie kiem, a także z Pandorą, żeby William nie wykorzystywał go do atakowania siostry. Spędzał więc ranki z Jackiem w salce lekcyjnej, a popołudniami włóczył się z nim po okolicy, demonstracyjnie malując, szkicując i szukając skamielin, choć w gruncie rzeczy wypatrywał czegoś, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia. Brakowało mu spotkań z Pandorą - przyzwyczaił się do jej radosnej szczerości, jednak obawiał się, że jeśli Wil liam posądzi siostrę o sympatię do guwernera, będzie mu siała znosić przykre uwagi. Służba zatrudniona w Compton Place miała jednak bardzo wysokie mniemanie o no wym pracowniku. - Miły, młody człowiek - oświadczyła pani Rimmington w rozmowie z Galpinem. - To dobry towarzysz dla panicza Jacka. Chłopak potrzebuje kogoś, kto będzie go trzymał w ryzach i zaganiał do nauki. Sutton kompletnie się nie sprawdził. Masztalerz George pokiwał głową.
- Dzisiaj po południu zabiera panicza Jacka na jazdę - oznajmił. - Inny nie potrafiłby nawet usiedzieć na ko niu. Ten guwerner zna się na rzeczy, nie przeczę, nawet jeśli nie można go nazwać doświadczonym jeźdźcem. - Pan William nie będzie zadowolony, że ten człowiek jeździ konno z młodym panem - wtrącił masztalerz Wil liama. - Guwerner zupełnie nie podoba się mojemu panu. Podobno zachowuje się zbyt wyniośle i smali cholewki do panny Pandory. - A to dopiero wierutna bzdura! - wykrzyknął lokaj, bratanek Galpina. - To przyzwoity młody człowiek, bar dzo dla nas wszystkich uprzejmy, nie to, co twój pan. Pan William nic nie robi, żeby pomóc sir Johnowi, a na domiar złego naskakuje na pannę Pandorę za jej wysiłki. Ciekawe, skąd on bierze pieniądze na tak wystawne życie? Tak dużo o nim wiesz, więc może masz pojęcie, dlaczego on jest taki bogaty? Brodribb wyglądał na zirytowanego, lecz milczał. Miał świadomość, że pan William nie podziękowałby mu za ga dulstwo. Po południu Ritchie i Jack poszli do stajni, by przygo tować się do wycieczki na pobliskie wybrzeże. Ritchie wsunął do sakwy szkicownik oraz zestaw akwareli, Jack zaś wziął papier i kolorową kredę. W pewnej chwili do stajni weszła Pandora, ubrana w zniszczoną niebieską suknię do jazdy. Ritchie zajmował się koniem. Usiłował sprawiać wra żenie nowicjusza w stajni, co nie przychodziło mu łatwo. Jack zerknął na siostrę. - Pan, skoro wybierasz się na przejażdżkę, może dołą czysz do nas? - zaproponował. - Jedziemy na poszukiwa-
nie skamielin. Pan Ritchie mówi, że jeśli nic nie znajdzie my, będziemy rysować. - Znakomita myśl! - zgodziła się entuzjastycznie. - To lepsze niż wyciąganie George'a na przejażdżkę po okolicy. Tęskniła za towarzystwem Ritchiego i głęboko zasmu cała ją myśl, że guwerner jej unika. - Czy to na pewno dobry pomysł? - zapytał Ritchie, nieznacznie skłaniając głowę. - Chodzi panu o wycieczkę w pańskim i Jacka towa rzystwie? A czemu nie? Chętnie się przejadę, a poza tym w żadnym wypadku nie pozwolę, by William dyktował mi, jak mam się zachowywać. Zresztą chciałabym zoba czyć, jak polujecie na skamieliny. Czyżbyście gonili je konno? - Konno?! - wykrzyknął oburzony Jack i w tym sa mym momencie spojrzał na rozbawioną twarz siostry. Nabijasz się ze mnie! - upomniał Pandorę. Na ustach Rit chiego pojawił się uśmiech. - Siostra się z tobą przekomarzała, Jack - wyjaśnił ra dośnie. - I udało jej się! Jeżeli ma pani ochotę pojechać z nami, z przyjemnością dotrzymamy jej towarzystwa. - Wyśmienicie - ucieszyła się Pandora. Uśmiech na ustach guwernera poprawiał jej humor, choć uśmiechy większości mężczyzn ją nudziły. Poprze dniego dnia William nalegał, by wybrała się z nim na po południową fetę u państwa Watersów. Aby go zadowolić, ubrała się w najlepszą suknię. Rzecz jasna, przyjęcie oka zało się męczące, obecni na nim byli wyłącznie afektowa ni mężczyźni i niemądre kobiety, które rozmawiały z nią jak z upośledzonym dzieckiem. W rezultacie cały czas ża łowała, że nie spędziła popołudnia w salce lekcyjnej na dyskusji o interesujących sprawach czy ze starym Ri-
ce'em na obmyślaniu, jak uniknąć bankructwa Compton Place. Cóż mogłoby być przyjemniejszego niż konna przejaż dżka po okolicy w takim pięknym, wiosennym dniu? Pan dora pomyślała, że z przyjemnością weźmie udział w po szukiwaniach skamielin. Tylko gdzie je znaleźć? Guwer ner wyjaśnił, że najpewniej natrafią na nie w murach ko ścioła we wsi Old Compton, oddalonej o kilka kilometrów od Compton Place. Pandora przekonała się, że skamieliny to dziwne okrąg łe przedmioty przypominające muszelki, które w dzieciń stwie zbierała na plaży. Wtedy nawet nie przyszło jej do głowy, że w przyszłości zmuszona będzie zajmować się starcem, bronić majątku przed upadkiem i na domiar wszystkiego martwić się nieodpowiedzialnym starszym bratem. Zerkała spod oka na guwernera. Nie traktował jej z gó ry, chętnie pokazywał skamieliny i opowiadał o nich. Po tem Pandora usiadła na trawie przed kościołem i patrzyła, jak Jack i jego nauczyciel szkicują i malują znaleziska. Po zakończeniu lekcji rysunków wszyscy troje weszli do świątyni, by popatrzeć na grobowce wielu pokoleń Comptonów, chowanych tutaj od czasów reformacji. Je den z grobów wzbudził szczególne zainteresowanie Ritchiego, który usiadł bokiem na jednej z ław i przystąpił do szkicowania. Nie zachowywał przy tym takiej precyzji, jak podczas rysowania skamielin, wolał szybkie, wyrazi ste ruchy ołówka. Kiedy Pandora spytała, czy może rzucić okiem na jego dzieło, ujrzała na papierze postać rycerza z grobowca. Przyszło jej do głowy, że rycerz zapewne przypomina dziadka w młodości. - Arcydzieło - orzekł Jack, zaglądając siostrze przez
ramię. - Powinnaś jednak zobaczyć akwarele mojego na uczyciela. Proszę pana, niech jej pan pokaże swoje obrazy. Ritchie nie miał wyjścia. Sięgnął po teczkę i wyciągnął ze środka pejzaże, które malował od dwóch tygodni. Wśród nich znalazł się fragment wybrzeża blisko Compton Place, pod niewysokim klifem. Miejsce nazywano Za toką Baxtera. Dlaczego Baxtera? Ritchie nie spytał, uznał jednak, że to idealne miejsce do zakotwiczenia statku. Ło dzią można było przetransportować na brzeg przemycane towary, a tam przeładować je na wozy czekające na klifie. Po zapełnieniu pojazdów skrzyniami z kontrabandą za pewne kierowano je na drogę między Brighton i Londy nem. Ritchie podejrzewał, że człowiek o nazwisku Baxter zajmował się szmuglem na początku osiemnastego wieku, kiedy wysokie cła na alkohol sprawiły, że ten proceder stał się opłacalny. Na zlecenie Wellingtona Ritchie sporządzał podobne, choć bardziej precyzyjne rysunki terenu w Hiszpanii. Pandora zerknęła na obrazy i zachwyciła się ich subtel nością. - Jakie piękne! Nie rozumiem, dlaczego nie próbuje pan zarabiać na życie jako malarz. Są wybitne! Jack, spójrz na ten domek Trottie Jordan. Jego właścicielka stoi na progu jak żywa! - Och - mruknął Ritchie z udawaną skromnością. - Nie ośmieliłbym się. Zresztą szkoda mi czasu na pogłębianie mo ich umiejętności - wyjaśnił, niezupełnie zgodnie z prawdą. - Miałem zostać naukowcem, w związku z czym studia sta ły się istotniejsze od mojego skromnego daru. - Wcale nie skromnego - zaprotestowała. - Szkoda, że nie kształcił się pan na malarza. - Jest pani zbyt uprzejma. - Ukłonił się jej.
- Bynajmniej - odparła i wszyscy opuścili kościół, gdyż robiło się już późno, a od domu dzieliła ich długa droga. Gdy dotarli do Compton Place, na podwórzu przed staj nią napotkali oczekującego ich mężczyznę. Jeden ze sta jennych doglądał jego konia. Pandora westchnęła. Przybysz patrzył, jak zeskakują z siodeł, a następnie podszedł bliżej. Miał na sobie grube, granatowe palto, kremowe spodnie oraz ciężkie oficerki. Z wyglądu przypominał marynarza. - Jeśli można, chciałbym zamienić z panią słowo oświadczył. - Znowu? - zareagowała ostro Pandora. - Skoro pan musi. - Z całym szacunkiem, wolałbym porozmawiać w do mu - oznajmił. - Jeśli chce pan coś mi przekazać, proszę mówić tutaj - oświadczyła z wyniosłością, której Ritchie nigdy dotąd u niej nie zauważył. - Wolę, by naszej pogawędce przy słuchiwali się świadkowie. To pan Ritchie, nowy guwerner mojego brata. Jack, biegnij do domu i poproś kucharkę, by podała podwieczorek i herbatę. Możemy zjeść w ku chni. - Popatrzyła na Ritchiego. - Chciałabym panu przedstawić pana Jema Sadlera, miejscowego strażnika konnego, który zajmuje się tropieniem przemytników. Je go hobby najwyraźniej polega na nachodzeniu mnie i wy pytywaniu o nich, chociaż nie mam nic do powiedzenia na ten temat. Jem Sadler skinął Ritchiemu głową. - Witam - oznajmił. - Panno Compton, jakoś nie po trafię uwierzyć, że nic pani nie wiadomo o licznych wy-
padkach przemytu i omijania obowiązku uiszczania opłat celnych w tej części hrabstwa Sussex. Chcę przypomnieć, że ukrywanie tego typu informacji przed funkcjonariu szem straży państwowej jest uważane za zdradę. Dotarła do mnie wiadomość, że... W tym miejscu Pandora przerwała gościowi w wyjąt kowo zdecydowany sposób. - O jakiej zdradzie pan mówi, panie Sadler? - spytała z irytacją. - Naprawdę mnie pan zdumiewa. Wie pan rów nie dobrze, jak ja, że większość ludzi zaangażowanych w ten proceder nie ma innego sposobu zarabiania na życie. Nie potrafię zrozumieć, jak można uznać za zdradę unika nie celnych obciążeń podatkowych na brandy i jedwabie. Jem Sadler surowym wzrokiem patrzył na rozmówczy nię. - Panno Compton, wszyscy doskonale wiedzą, że te obciążenia umożliwiają nam prowadzenie wojny, którą to czymy z tym korsykańskim potworem, Bonapartem. Na wet jeśli jest pani gotowa bronić szmuglerów alkoholu oraz towarów luksusowych, jak może pani opowiadać się po stronie tych, którzy wywożą z kraju złote gwinee, pła cąc dwadzieścia jeden szylingów za sztukę, a w Paryżu otrzymują za nie trzydzieści szylingów? Wiadomo prze cież, że tymi pieniędzmi francuskie władze opłacają żoł nierzy Napoleona, którzy mordują naszych rodaków. Ponadto nie ulega wątpliwości, że pieniądze zarobione na niecnym procederze przemytu trafiają do Londynu i są tam potajemnie inwestowane. Słysząc te słowa, Pandora zbladła jak kreda. Milczący Ritchie pomyślał, że lada moment dziewczyna zemdleje. Rozmowa wzbudziła jego ogromne zainteresowanie. Za stanawiał się, czy właśnie dlatego lord Sidmouth skiero-
wał go do Susseksu. Czyżby jego zadaniem było wytro pienie ludzi przemycających do Francji złote monety? Ritchie nie rozumiał, czemu jego lordowska mość go o tym nie poinformował. Być może chodziło o to, by Ritchie sprawdził, czy faktycznie uprawia się tutaj taki proceder, a jeśli tak, to kto za nim stoi. W całej sprawie kryła się niejedna zagadka. - Nie - wykrztusiła w końcu Pandora. - Nie ufam pa nu. Nie wierzę, by ktokolwiek robił coś podobnego. - Czyżby? - Strażnik uśmiechnął się szyderczo. - Tak właśnie jest. Zarówno urząd celny, jak i my, urzędnicy skarbowi, otrzymaliśmy wiarygodne informacje, że prze myt odbywa się na południowym brzegu. Zyski z niego czerpią nie tylko szmuglerzy, lecz także kilku londyńskich bankierów oraz parę instytucji handlowych, które finansu ją organizatorów przemytu. Nasi informatorzy nie wiedzą tylko tego, co najważniejsze - którzy finansiści i instytu cje są zamieszane w działalność przestępczą, a także kto i gdzie przerzuca gwinee i sprowadza pieniądze do kraju. Panno Compton, czy mogę w związku z tym liczyć na po moc? Nasze państwo jej potrzebuje. - Pomogłabym, gdyby to było możliwe. De razy mam powtarzać, że spadło na mnie tyle obowiązków związa nych z opieką na dziadkiem i z doglądaniem posiadłości, iż nie mam czasu nie tylko na uczestniczenie w przemy cie, ale nawet na plotkowanie o tego typu sprawach. - Czyżby? - Jem Sadler westchnął. Było to chyba jego ulubione słowo. - Proszę mi wybaczyć, ale trudno w to uwierzyć. Chętnie porozmawiałbym z pani dziadkiem, lecz - jak rozumiem - jego umysł stracił dawną elastyczność. - Jego umysł jest nie mniej elastyczny od pańskiego, skoro nie wierzy pan, że mówię prawdę - odgryzła się
Pandora. - Czy mogę pana prosić o odprowadzenie mnie do domu? - spytała Ritchiego. - Mam tego dosyć. - Zamienię jeszcze słowo z pani towarzyszem - rzekł Sadler. Milczący guwerner go intrygował i jednocześnie niepokoił. Czyżby miał coś wspólnego z przemytem gwi nei? A jeśli tak, to czy panna Compton maczała palce w tym procederze? - Jeśli uzyska pan informacje związa ne ze sprawą, o której przed chwilą była mowa, ufam, że zechce pan podzielić się ze mną swą wiedzą. - Szczerze wątpię, czy będę panu mógł pomóc - od parł Ritchie. - Moje obowiązki są w większości związane z domem. - Dzisiejsze popołudnie spędził pan jednak poza tere nem posiadłości - zauważył chytrze Jem. - Jak rozu miem, zapuścił się pan całkiem daleko. - Nie sam - podkreślił Ritchie i pokazał strażnikowi konnemu teczkę. - Sporządziłem kilka szkiców i poma gałem Jackowi w rysowaniu oraz identyfikacji skamielin. Panna Compton postanowiła odpocząć od codziennych obowiązków i towarzyszyć nam podczas przejażdżki, by również dowiedzieć się czegoś o skamielinach oraz meto dologii ich poszukiwań. Jeśli wątpi pan w moje słowa, za chęcam do przejrzenia zawartości teczki. - Nie ma takiej potrzeby. - Jem uśmiechnął się szero ko. - Sprawia pan wrażenie skromnego człowieka. Wąt pię, czy należy pan do grona Dżentelmenów, nie sądzę też, by im pan pomagał. - Nie był szczery, lecz postanowił nie dawać Ritchiemu do zrozumienia, że wyczuwa w nim coś niepokojącego. - Pora na mnie - dodał. - Jeśli ma pan ja kikolwiek wpływ na obecną tu damę, proszę postarać się przekonać ją, że jeśli nie wiadomo, jak się zachować, trze ba się zachować uczciwie.
- Sam to zawsze powtarzam - skłamał Ritchie i po wiódł wzrokiem za odjeżdżającym mężczyzną. Przynaj mniej wiedział, gdzie się udać, jeśli zajdzie potrzeba. Nie sądził, że tyle wydarzy się w ciągu jednego popo łudnia! A dzień jeszcze się nie skończył. Ritchie dołączył do Pandory i Jacka w kuchni, gdzie zjadł naleśniki i napił się smacznej herbaty. Pomyślał, że napój, którym go uraczo no, niemal na pewno pochodzi z przemytu. Pandora sprawiała wrażenie rozkojarzonej. Była dziw nie milcząca, ciężar prowadzenia rozmowy spoczął na Jacku. Chłopiec z przyjemnością opowiadał o skamieli nach, pozostałościach po Rzymianach, a także o grobow cach krzyżowców w kościele w Old Compton. Zasłucha na służba co rusz wykrzykiwała „A to dopiero, paniczu!" oraz „Niech mnie kule biją!". W tej sytuacji Ritchie mógł bez przeszkód milczeć. Zastanawiał się, czy nagłe wzbogacenie się Williama Comptona ma związek z prze mytem i czy jego zaufani przyjaciele - a takimi zdawała się rodzina Watersów - również uczestniczą w tym proce derze. Po herbacie Ritchie miał zaprowadzić Jacka do salki lekcyjnej, lecz został zatrzymany przez Pandorę. - Jack, biegnij na górę - powiedziała. - Chciałabym zamienić słowo z panem Ritchiem. Milczała do chwili, gdy Jack dotarł na półpiętro i znikł im z pola widzenia. Dopiero wtedy odwróciła się do Ritchiego. - Proszę pana - zaczęła. - Mam nadzieję, że uwierzy mi pan, kiedy go zapewnię, że w rozmowie z panem Sadlerem nie powiedziałam ani jednego słowa nieprawdy.
- Ależ tak - potwierdził i ukłonił się. - Nie podejrze wałbym, że mogłaby pani kłamać w takiej sprawie. - Nie oznacza to jednak, że jestem na tyle głupia, by wie rzyć, iż w okolicy nie zdarzają się przypadki przemytu. Wiem, że niektórzy z moich znajomych, a nawet część służ by maczają palce w tym procederze. Jestem wstrząśnięta faktem, że wspieramy finansowo Napoleona i jego wojska. Być może to z mojej strony oznaka naiwności, niemniej do strzegam różnicę między tym a nielegalnym sprowadzaniem alkoholu i towarów luksusowych. Nie będę pana pytała o to, czy od czasu przyjazdu tutaj słyszał pan o Dżentelmenach, gdyż nie uważam tego za stosowne. Jeżeli jednak tak się sta ło, pańskim obowiązkiem jest poinformować o tym pana Sadlera lub też kogoś z kompanii dragonów, stacjonującej nieopodal Lewes, ewentualnie zawiadomić nasz miejscowy oddział ochotniczej kawalerii. - Oczywiście - potwierdził gorliwie Ritchie, spoglą dając na szczerze przejętą Pandorę. Naszła go ochota, by ją pocałować. - Może pani na mnie polegać, z pewnością uczynię to, co nakazuje przyzwoitość. Teraz z kolei on wydawał się szczerze przejęty. Pando ra miała ochotę pogłaskać Ritchiego po policzku, by go uspokoić. Czyżby poprzedniego wieczoru, wypiwszy kil ka głębszych, William miał rację, szydząc, że „lepi się do guwernera"? Czy William stał się ostatnio tak rozrzutny dlatego, że zarobił na przemycie? Może się bał, że guwerner przypad kowo pozna prawdę i uzna za swój obowiązek poinformo wanie stosownych władz? A czy ona sama chciała, by pan Ritchie właśnie tak postąpił? Zaczynało się jej kręcić w głowie na samą myśl o wszystkich problemach, które z pewnością by wyniknę-
ły, gdyby William faktycznie był przemytnikiem. Schwy tawszy zdrajcę na gorącym uczynku, władze mogły nawet skonfiskować jego posiadłość. Nagle nabrała przekonania, że Jem Sadler nie bez powodu tak często tu zajeżdża - są dził zapewne, że Comptonowie mają związek z przemy tem. Czy rozmawiał z Williamem? Postanowiła wypytać brata wieczorem, po kolacji. Dzisiejszy dzień ponownie spędzał u Watersów. To też zaczynało ją niepokoić. Musiała coś powiedzieć. Doszła do wniosku, że Ritchie uzna ją za szaloną, jeśli wciąż będzie tak stała, nie spusz czając z niego wzroku. - Och, jestem pewna, że pan zawsze postępuje zgodnie ze swoim sumieniem - wymamrotała, nie mając pojęcia, po co to mówi. Ritchie domyślał się, skąd to rozkojarzenie. Pandora nie była w ciemię bita. Zapewne przejmowała się przyrod nim bratem i jego kłopotami. Miała dość problemów i w związku z tym Ritchie nie chciał dokładać jej zmar twień, wskazując na Williama jako potencjalnego zdrajcę państwa, toteż znowu tylko się ukłonił. Zanim powędrował do salki lekcyjnej, będącej zarów no jego miejscem pracy, jak i azylem, pomyślał ironicz nie, że od pewnego czasu nie robi niemal niczego poza składaniem pokornych ukłonów. Późnym popołudniem, przed obiadem, który rozpoczął się około siedemnastej - w domu Comptonów przestrze gano dawnych pór posiłków - Pandora zdecydowała się na rozmowę z Williamem. Ciotka Em była już na miejscu i czekała na ich przybycie. - Williamie, dzisiaj ponownie odwiedził nas ten straż nik konny - zaczęła Pandora. - Wypytywał mnie, czy
wiem coś na temat przemytu złotych gwinei do Francji. Zapewniłam go, że nie mam o niczym pojęcia. Mówiłam prawdę. Nie pytał o ciebie, niemniej z ulgą wysłuchała bym twojego zapewnienia, że nie masz nic wspólnego z tym procederem. - Jak śmiesz sugerować, że mogę być powiązany z przemytnikami! - oburzył się William. - To samo po wiedziałem Sadlerowi, gdyż dzisiaj miał czelność zada wać mi tego typu pytania. Wcale bym się nie zdziwił, gdy by w następnej kolejności zalazł za skórę biednemu Jac kowi. Od czasu rewolucji francuskiej ci ludzie zupełnie nie wiedzą, gdzie jest ich miejsce. Najwyższa pora, by ktoś dał nauczkę Jemowi Sadlerowi. - Williamie, on tylko wypełnia swoje obowiązki. - Wobec tego niech robi to gdzie indziej. Nic dziwne go, że tacy jak on nie potrafią nikogo złapać, skoro mar nują czas na dręczenie niewinnych. - Skoro o niewinności mowa - wtrąciła Pandora. Trapi mnie pewne pytanie. Skoro nie masz nic wspólnego z przemytem, skąd bierzesz pieniądze na zbytki? Przy znasz, że ostatnio nie doskwierają ci problemy finansowe, przy czym ani grosza nie przeznaczyłeś na wydźwignięcie posiadłości z ruiny. - Och, Pandoro, ależ ty jesteś dziecinna. To proste: uprawiam hazard i mam szczęście. W tym roku wygrałem mnóstwo pieniędzy, które wydaję wyłącznie na siebie. Cóż w tym złego? Zdobyłem je dzięki własnemu wysił kowi. Czy mówił prawdę? Niewykluczone, lecz Pandora w to wątpiła. Na widok miny siostry William jowialnie zakoń czył rozmowę: - Daj już spokój, Pandoro. Chodźmy do stołu.
Ritchie, który wszedł do salonu w samą porę, by usły szeć większą część rozmowy Pandory i Williama, przypo mniał sobie wers z szekspirowskiego „Hamleta"; tę sztukę czytał jeszcze jako chłopiec. Fragment - po nieznacznej modyfikacji - doskonale nadawał się do opisania nerwo wych i zapalczywych wypowiedzi Williama: „Zdaje się, że ten dżentelmen przyrzeka zbyt wiele". Złość Williama z pewnością dawała do myślenia. Jak by czytając Ritchiemu w myślach, dziedzic odwrócił się i wyzywająco popatrzył mu w oczy. - Mogę wiedzieć, na co się pan tak gapi? - spytał na pastliwym tonem. - I niby czemu chce pan jeść z nami obiad? Zupełnie tego nie pojmuję. - Nie miałeś nic przeciwko temu, by pan Sutton jadał z nami raz w tygodniu - odezwała się zirytowana Pandora. - Och, Sutton był przecież dżentelmenem. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego go zwolniłaś. - Nie zwolniłam go. Postanowił uciec z jedną ze służą cych. Trudno nazwać dżentelmenem kogoś tego pokroju. - Przynajmniej lepiej się ubierał niż ten człowiek mruknął William. - Zaproponuję wobec tego, byś dał panu Ritchiemu podwyżkę i opłacił ją z własnych pieniędzy, których -jak widać - nie brak ci na uciechy. Dzięki tym kilku funtom pan Ritchie ubrałby się w sposób, który z pewnością bar dziej przypadłby ci do gustu. Ta nerwowa wymiana zdań zarazem irytowała i bawiła Ritchiego. Przysłuchiwał się jej w milczeniu. Wyobraził sobie, że jest wielką, soczystą kością, o którą rywalizują dwa agresywne psy. W końcu postanowił zabrać głos. - Być może woleliby państwo, bym opuścił pokój powiedział.
- Ależ skąd! - pospieszyła z zapewnieniem Pandora. - Jak najszybciej - burknął w tym samym momencie William. Ponieważ najwyraźniej nie mógł zadowolić obojga, Ritchie uznał, że postąpi wedle własnego uznania, i wstał. - Najlepiej będzie, jeśli zjem coś w kuchni, a potem pójdę do biblioteki. Mam sporo pracy - oznajmił. - Panno Compton? - Chcę, by pan wiedział, że takie rozwiązanie mnie nie satysfakcjonuje, niemniej nie mogę panu nakazać spoży wania posiłków w naszym towarzystwie. Ma pan moje pozwolenie. Kiedy Ritchie opuścił pokój, ciotka Em, która dotąd siedziała milcząca i wstrząśnięta, gdyż po raz pierwszy zobaczyła, jak William Compton traktuje nowego guwer nera, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. - Williamie - odezwała się ostrym tonem - nawet jeśli jesteś spadkobiercą sir Johna, a w konsekwencji głową ro dziny, nie masz prawa przemawiać do pana Ritchiego w tak nieuprzejmy sposób. To miły i spokojny człowiek. Wiele czasu poświęca na zrobienie z Jacka dżentelmena i nie dopuszcza, by niepotrzebnie buntował się przeciwko ustalonym regułom. - Chciałaś powiedzieć, ciociu, że to miły i spokojny lizus oraz służalec - zareplikował William. - Nie zauwa żyłaś uważnych i nieżyczliwych spojrzeń, które mi posy ła? Co więcej, bezustannie wodzi cielęcym wzrokiem za Pandorą. - Nie, nie zauważyłam ani jednego, ani drugiego oświadczyła przejęta ciotka Em. - Zwróciłam za to uwagę na jego pilność i sumienność w wykonywaniu obowiąz ków. Mało tego, stary Rice zdradził mi, że w wolnych
chwilach pan Ritchie pomaga mu w prowadzeniu ksiąg posiadłości. Słysząc te słowa, Pandora spojrzała na ciotkę. Stary Rice nawet się nie zająknął na ten temat, podobnie zresztą jak sam Ritchie. Williama wcale nie uspokoiła ta rewelacja. - W tym sęk! - wykrzyknął oburzony. - Właśnie na to się uskarżam! Ten człowiek to przebrzydły lizus, który wkrada się w łaski wszystkich, z wyjątkiem mnie. Zamie rzam niezwłocznie poprosić sir Johna o zwolnienie tego mężczyzny z pracy. - Wykluczone! - zaprotestowała Pandora. Czuła się bezsilna, co często się jej zdarzało w obecności brata. Pomyśl lepiej o Jacku! - A ty pomyśl o sobie! Tak bardzo faworyzujesz tego człowieka, że najlepiej będzie, jeśli udam się do dziadka natychmiast po obiedzie. On przynajmniej słucha tego, co mam do powiedzenia. - Błagam cię... - zaczęła Pandora. - Dajże spokój - przerwał jej. - Spójrz lepiej na sie bie. Zadurzyłaś się w tym jegomościu. To, co obserwuję od czasu mojego powrotu do Compton Place, ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że należy jak najszybciej wynająć zarządcę, który pokieruje sprawami posiadłości. Potem, moja droga, nauczysz się zachowywać tak, jak na damę przystało. Gdy znajdę odpowiedniego człowieka, ty i ciotka Em będziecie mogły zamieszkać w Dower House. Stary Rice przejdzie na emeryturę. A teraz zajmijmy się posiłkiem. Po obiedzie zirytowany William wyszedł z salonu. Pandora spojrzała na ciotkę. - On nie blefuje - powiedziała. - Jak sądzisz, ciociu,
jakiego człowieka wynajmie do zarządzania posiadłością? Bez wątpienia utracjusza, podobnego do siebie, bo nie bę dzie nas stać na nikogo lepszego. A jeśli William ma pie niądze na opłacenie kogoś kompetentnego, to z jakich źródeł pochodzą? Nawet przez chwilę nie wierzyłam w tę jego bajeczkę o wysokich wygranych. Przecież zawsze beznadziejnie grał w karty. - Moja droga, może wszystko dobrze się skończy. Źle się stało, że cały obowiązek prowadzenia gospodarstwa spoczął na twoich barkach, choć trzeba przyznać, że do skonale sobie radzisz i uratowałaś nas przed bankruc twem. Tak czy owak, potrzebujesz męża. - O, nie, ciociu! Nie potrzebuję męża! Mógłby przy pominać Williama, a wtedy lepsza już byłaby śmierć. Z tymi słowami Pandora wstała od stołu i wyszła, po zostawiając ciotkę świadomą, że w Compton Place sytu acja stała się dramatyczna. Sir John przygotowywał się do nocnego spoczynku, kiedy do jego apartamentu wtargnął wnuk i gniewnie od prawił kamerdynera oraz służącego, którzy asystowali starcowi. - Co się święci? - burknął sir John do Williama. - Dziadku, chcę, byś nakazał nowemu guwernerowi Jacka, Ritchiemu, z samego rana spakować rzeczy i naty chmiast wyjechać. Ma zły wpływ na nasz dom. Sir John wpatrywał się w Williama. - Och, nie, wykluczone! - powiedział silnym głosem. - Nie, nie, w żadnym wypadku. Nie możemy go zwolnić. - Ale dlaczego? Ten człowiek to szkodnik! Dziadek pokręcił głową. - Nie, nie, istnieje uzasadniony powód, by go nie
zwalniać - upierał się z przejęciem. - Niestety, zapomnia łem jaki. - Jego pomarszczona twarz się rozjaśniła. - Ma doskonały wpływ na Jacka, to wiem na pewno... Ale to nie wszystko, jest jeszcze inny powód... William zazgrzytał zębami. - Czy wyście wszyscy oszaleli, tak gorąco broniąc te go... oszusta, którego uważacie za ideał? - Otóż to, jest idealny - przytaknął sir John. - Nie o to mi jednak chodziło. Szkoda, że mam taką słabą pamięć. Tak czy owak, nie zamierzam go zwalniać. - Jestem pewien, że chcecie go zatrzymać, bo się uga nia za Pandorą. Słuchasz mnie, dziadku? - Tak, tak... to jest nie, nie. Pandora to dobra dziew czyna, rozsądna. Można jej ufać, to pewne. Jeśli zaś cho dzi o to, dlaczego nie powinniśmy go zwalniać... Zupeł nie zapomniałem, kiedy zacząłeś zawracać mi głowę tymi swoimi głupstwami. Chcę, byś dał mi teraz spokój. Stary człowiek potrzebuje odpoczynku. William wypadł z pokoju równie gwałtownie, jak do niego wszedł. Pomyślał, że stary głupiec zupełnie postra dał zmysły i powinien trafić do domu wariatów, tyle że przeklęci lekarze nie chcą przyznać, iż jest zniedołężniały. Tego samego wieczoru Ritchie wyszedł z biblioteki i powędrował do holu, by wejść po schodach na piętro, na którym znajdował się jego pokój. Kiedy mijał drzwi do salonu, nagle się otworzyły i stanęła w nich Pandora. Znieruchomiała na jego widok. Ritchie chciał ją przywitać ukłonem, lecz zrobiło mu się słabo na samą myśl, że znów musiałby schylać głowę. Nie musiał się jednak przejmo wać tym problemem, gdyż zanim zdążył cokolwiek zro bić, Pandora odezwała się.
- Chciałabym zamienić z panem słowo. - Wskazała mu drzwi prowadzące do salonu, który właśnie opuści ła. Ritchie podążył za nią do środka, gdzie przez chwi lę stała nieruchomo, nic nie mówiąc. - Uczciwość nakazuje mi powiedzieć panu, że dzisiaj po obiedzie mój brat William Compton usiłował namówić sir Johna do zwolnienia pana w trybie natychmiastowym. Sir John odmówił i obawiam się, że w ten sposób wzbu dził w moim bracie jeszcze głębszą niechęć do pańskiej osoby. Sir John, ciotka Em i ja nie chcemy pana stracić, bo wspaniale radzi pan sobie z Jackiem. Jednak muszę być wobec pana uczciwa. Jeśli zatem pan pragnie znaleźć so bie inne miejsce pracy, w którym będzie pan lepiej trakto wany, nie stanę panu na drodze. Co się z nią działo? Gdy wypowiadała ostatnie zdanie, oczy zaszły jej łzami. Ledwie mogła patrzeć na twarz Ritchiego. Nie chciała tracić tego człowieka! Nie chodziło o Ja cka, lecz o nią! Ten piekielny William miał rację. Może guwerner zawrócił jej w głowie dlatego, że znała tak nie wielu mężczyzn. Nie, nieprawda, spotykała mnóstwo pa nów, okolicznych ziemian, ważnych przyjaciół Williama, kilku kuzynów, i żaden z nich nie wzbudził w niej takich uczuć, jak Edward Ritchie. Ritchie dostrzegł w jej oczach łzy i opanowały go emo cje, których nigdy wcześniej nie odczuwał. Czyżby płaka ła z jego powodu? Czy ta cudowna istota o ślicznej twarzy i wspaniałym ciele, która zarządza Compton Place, napra wdę przejmowała się jego przyszłością? Zapragnął ją po cieszyć. Zanim zdążył się pohamować i przypomnieć so bie, że ma przed sobą gospodynię Compton Płace, a sam
jest jedynie skromnym najemnym pracownikiem, wyciąg nął chustkę, objął Pandorę i starannie otarł jej łzy. - Proszę nie płakać z mojego powodu, proszę - powta rzał cicho. Cudownie było poczuć na ramionach ciężar silnej mę skiej ręki, usłyszeć czułe słowa szeptane wprost do ucha. Przez jedną szczęśliwą chwilę Pandora opierała się o sze roką pierś, a potem uniosła dłoń, by pogłaskać Ritchiego po twarzy. Poczuła szorstki zarost. W pewnej chwili oboje odzyskali zdrowy rozsądek i przypomnieli sobie, jak okrutny jest świat, który ich ota cza. Oderwali się od siebie niemal jednocześnie. Co ja, u licha, wyprawiam? - pomyślał Ritchie. Prze cież w ten sposób potwierdzam słuszność słów tego nie godziwca, który mnie poniżał. A jeśli William nas zobaczy? - przeraziła się Pandora. Doszedłby do wniosku, że wszystkie jego ohydne insynu acje są prawdziwe. - Proszę o wybaczenie - wykrztusił Ritchie. - Nie ma czego wybaczać - szepnęła rozkojarzona Pan dora. - Tylko mnie pan pocieszał, to całkiem normalne. Całkiem normalne, pomyślał ponuro Ritchie. Gdyby śmy nadal zachowywali się w tak naturalny sposób, za pewne skończylibyśmy na dywanie. Co by się wówczas stało z honorem panny Pandory Compton, nie wspomina jąc o kontynuowaniu misji? Dopiero ta ostatnia myśl w pełni go otrzeźwiła. Posta nowił udawać, że nic się nie wydarzyło. Ponownie stal się panem Ritchiem, ubogim guwernerem, a ona panną Pandorą Compton, jego pracodawczynią.
ROZDZIAŁ CZWARTY - Wybieram się z panem Ritchiem na przejażdżkę po okolicy i do Zatoki Baxtera, żeby sprawdzić, czy są tam jakieś interesujące skamieliny - oświadczył Jack nastę pnego popołudnia. - Pan, jedź z nami. Wyglądasz na oso wiałą. - Najwyraźniej wyglądam tak, jak się czuję. - Pandora westchnęła. - Sam kiepsko byś się prezentował, gdybyś przez cały ranek miał dziadka na karku. Pandora nie zamierzała wyjaśniać, że sir John przez większość czasu uskarżał się na Williama i jego kaprysy. „Chce wyrzucić biednego Ritchiego, a przecież ten czło wiek to prawdziwy skarb" - powtarzał. „Należałoby ra czej pozbyć się Williama". Ciotka Em podniosła wzrok znad robótki. - Może przejedziesz się z nimi, Pandoro? - zasugero wała. - Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Gdyby jeden ze stajennych pojechał z wami jako przyzwoitka, William nie mógłby się przyczepić. Weźcie ze sobą coś do jedzenia, posiłki pod gołym niebem zawsze są smaczniejsze. Pandora pomyślała, że to ogromnie kusząca propozy cja. Mogła spędzić całe popołudnie z Ritchiem, szukając skamielin. Po krótkim wahaniu uległa. - Nie sądzisz, że pan Ritchie będzie niezadowolony z mojej obecności? - upewniła się. - Co? - zdziwił się Jack, zdumiony jej brakiem roz-
sadku. Tak to jest u dziewczyn, nawet tych najfajniej szych, pomyślał. - Dlaczego miałby być niezadowolony? Ritchie nie był niezadowolony, rzecz jasna. Przeciwnie, nie krył zachwytu. Popołudnie w towarzystwie Pandory i wizyta w Zatoce Baxtera oznaczały dla niego połączenie przyjemnego z pożytecznym. Nie mógł pragnąć więcej. No, może z wyjątkiem Pandory. Był przekonany, że ta ka energiczna dziewczyna w jego ramionach zachowywa łaby się... Dobry Boże, znowu znalazł się w niebezpie czeństwie. Na myśl o Pandorze w intymnej sytuacji nie mal zapomniał o celu swojej misji. Zresztą, Pandora to da ma, a jako dżentelmen nie powinien myśleć o niej w tak przyziemny sposób. Z pewnością nie była kobietą frywolną, lecz niewiastą z charakterem, niewinną i obowiązko wą. Naprawdę powinien zachowywać się wobec niej przy zwoicie. Jak postanowił, tak uczynił. W rezultacie był jeszcze bardziej małomówny niż zwykle, co zaniepokoiło Jacka. - Proszę pana, źle się pan czuje? - spytał chłopiec, kie dy zsiedli z koni po dotarciu na szczyt klifu nad Zatoką Baxtera. - Czy na pewno możemy zejść na plażę? - Och, już od dawna nie czułem się lepiej - zapewnił go guwerner z uśmiechem. Przywiązali konie do pobliskich drzew i podążyli ścieżką na brzeg morza i do znajdujących się tam jaskiń. Na poszukiwanie skamielin zabrali ze sobą świeczki i hub kę. Pan Ritchie dysponował małym kilofem, którym odłupywał co ciekawsze okazy od skał i kamieni. Nigdy nie skorzystał z tego narzędzia w kościele, gdyż nie chciał bezcześcić poświęconej ziemi; znajdujące się w świątyni skamieliny musiały tam pozostać.
Po zakończeniu poszukiwań wszyscy, łącznie ze stajen nym Robem, świetnie bawili się na pikniku na plaży. Nie mieli pojęcia, że pilnie obserwują ich dwie pary oczu. Jedna z nich należała do strażnika konnego Jema Sadlera, który postanowił przeprowadzić inspekcję Zatoki Baxtera. Kontrolował tak rozległe terytorium, że trudno mu było zdecydować, który rejon będzie najbardziej pra wdopodobnym miejscem przerzutu kontrabandy dla prze mytników. Proszę, proszę, pan guwerner z panną Pandorą Compton, pomyślał. Spotykamy się ponownie, i to w Zatoce Baxtera. Ciekawe, jakie on tu znajduje atrakcje, nie licząc panny Pandory, rzecz jasna. Jem Sadler zszedł na dół klifu, starając się nie rzucać w oczy obserwowanym. Przez kilka minut pozostawał w ukryciu i podsłuchiwał, o czym gawędzą. Guwerner właśnie skończył posiłek i siedział na pobliskim głazie, rysując towarzyszy. Jem odchrząknął i ruszył przed siebie. - To chyba pani ulubione miejsce, prawda? - zagadnął Pandorę. - Czy z jakiegoś konkretnego powodu? - Nie, panie Sadler, to ulubione miejsce pana Ritchiego. W jaskiniach można znaleźć wiele skamielin! - wy krzyknął Jack, zanim Pandora zdążyła otworzyć usta. Pan Ritchie bardzo lubi malować krajobrazy w Downs, a także morze i plażę. - Dotychczas nie zauważyłem, by lubił cokolwiek po za tym - powiedział Jem, podchodząc do Ritchiego i za glądając mu przez ramię. Zdumiała go precyzja i kunszt rysunku. Najwyraźniej Jack się nie mylił, a wyprawy gu wernera do Zatoki Baxtera były całkiem niewinne. Na ry sunku Pandora, chłopak stajenny i Jack wyglądali jak ży wi. Strażnik ze zdumieniem dostrzegł swą sylwetkę, na-
szkicowaną w miejscu, w którym się czaił jeszcze przed chwilą. Nie ulegało wątpliwości, że guwerner ma sokoli wzrok. Ritchie podniósł głowę i uśmiechnął się do przybysza. - Chce pan to zachować na pamiątkę? - zapropono wał. - Co pańskim zdaniem tutaj robimy? Wyczekujemy Dżentelmenów, by pomóc im w wyładunku towaru? - Nic już mnie nie zdziwi - mruknął Jem, biorąc do ręki szkic. - Mój portret jest całkiem niezły. Jest pan ar tystą, co? - Ledwie amatorem - skomentował skromnie Ritchie. - Czy mogę? - spytał Jem, wskazując na teczkę po prawej stronie Ritchiego. - Ależ proszę bardzo. Jak się okazało, teczka zawierała akwarele, wcześniej podziwiane przez Pandorę, a także kilka nowych obraz ków. Jem utkwił w nich wzrok. Coś mu przypominały, nie wiedział jednak co. Później, kiedy jechał do domu, przy pomniał sobie, gdzie już widział równie precyzyjne rysun ki. Pewien kapitan dragonów, którego spotkał podczas wspólnego pełnienia obowiązków służbowych przy zasta wianiu pułapki na przemytników, pokazał mu szkice wy konane podczas kampanii w Europie. Miały pomóc wyż szym rangą oficerom w zdecydowaniu, jaką podjąć stra tegię. Dlaczego guwerner panicza Jacka tak chętnie rysował okolice? Była to jeszcze jedna zagadka, którą należało rozwiązać. Ritchie, świadomy podejrzeń strażnika, miał niemal stuprocentową pewność, że ktoś jeszcze ich śledzi już od chwili wyjazdu z Compton Place. - Czy pełni pan dzisiaj służbę wraz z innym strażni-
kiem? - spytał od niechcenia, nie przerywając rysowania. Jem dokończył kontrolę teczki, a teraz przeglądał stosik rysunków przedstawiających skamieliny w jaskini i wy konanych przez Jacka i Ritchiego. - Nie, nie dzisiejszego popołudnia. Skąd to pytanie? - Och, odniosłem wrażenie, że ktoś nas obserwuje. - Naprawdę? A jak pan myśli, w jakim celu ktoś miał by to robić? - Naprawdę nie mam pojęcia. Sądzę jednak, że ten człowiek może bardziej zasługiwać na pańskie zaintereso wanie niż my. Ritchie powiedział to zdanie tak łagodnym tonem, że dopiero po chwili Jem zdał sobie sprawę z zawoalowanej krytyki w słowach rozmówcy. - To interesujące spostrzeżenie - odrzekł. - Czy wi dział pan tego człowieka na tyle dobrze, by potrafić go opisać? - Niezupełnie. Trzymał się z tyłu, dostrzegłem tylko zarys sylwetki. - Wobec tego niewiele można w tej sprawie zrobić. Je śli jednak zdarzy się panu ujrzeć go ponownie, wówczas proszę koniecznie dać mi znać. Tak czy owak, pora na mnie. Muszę skontrolować długie pasmo wybrzeża i brak mi czasu na pogawędki. Proszę pożegnać ode mnie pannę Compton. Ritchie skinął głową i patrzył, jak strażnik wspina się po ścieżce na klif. Zadał sobie w duchu pytanie, co takiego ma w sobie, że wzbudza tak silne reakcje Williama Comptona i Sadlera. Dobrze byłoby to wiedzieć. Być może je go łagodność prowokowała ludzi - sam uważał ją za iry tującą. - Cieszę się, że sobie poszedł - orzekł Jack. - Zawsze
wtyka nos w nie swoje sprawy i zadaje niedorzeczne py tania. Ritchie postanowił bronić Sadlera. - Tylko wykonuje swoją pracę - zauważył - Wolałabym, żeby gdzie indziej pełnił obowiązki włączyła się Pandora. Była niespokojna, ale nie rozumiała przyczyn swego stanu. Popatrzyła na brzeg morza i ude rzające o piasek fale. - Dzień jest gorący, woda zimna - oznajmiła. - Idę pobrodzić. Ritchie podniósł wzrok znad rysunku. - Panno Compton - powiedział - proszę mi wybaczyć śmiałość, ale czy na pewno powinna pani...? - Zapewne nie, drogi panie, niemniej tym razem za mierzam zrobić to, na co mam ochotę, a nie to, co powin nam. Buty i pończochy ściągnę w jaskini. - Z tymi słowa mi odeszła, wysoko unosząc głowę. - Skoro będziesz brodzić po wodzie, idę z tobą oświadczył zdecydowanym głosem Jack. Ritchie, któremu nagle stanęła przed oczami niepoko jąca wizja obojga na płyciźnie - a może też w głębszej wodzie - postanowił interweniować. - Nie! - wykrzyknął. - Nie mam prawa niczego na rzucać twojej siostrze, lecz ty jesteś pod moją opieką i sta nowczo zabraniam ci wchodzenia do wody. - Sztywny belfer! - ryknął Jack, ponownie zmieniając się w rozwydrzonego bachora. - Bynajmniej - odparł Ritchie. - Wziąłem ze sobą pił kę do krykieta. Kiedy panna Compton zajmie się chłodze niem nóg, my poćwiczymy łapanie. Siedzenie na brzegu i przypatrywanie się Pandorze bro dzącej po wodzie było dla niego istną torturą. Wystarczyły
męczarnie, które przeżywał, kiedy podeszła do niego bo so, ze lśniącymi oczami i podwiniętą spódnicą. Ogarnęło go tak silne pożądanie, że niemal się zachwiał. Przecież taki typ kobiety dotychczas na niego nie dzia łał. Zawsze kusiły go delikatne, łagodne istotki, a nie pew ne siebie dziewczyny, które ganiają boso i bezwstydnie prezentują nogi. - Błagam, panno Compton - wykrztusił. - Błagam o rozsądek i trzymanie się blisko brzegu. Zapuszczanie się na głębszą wodę jest niebezpieczne. - Och, jestem absolutnie przekonana, że jeśli coś mi zagrozi, natychmiast pospieszy mi pan na ratunek - od parła z przekornym uśmiechem. - A ja na pewno pomogę panu Ritchiemu - odezwał się Jack. - Tego też zabraniam. - Ritchie był zdecydowany za chować kontrolę nad sytuacją. - Wszelkiego rodzaju wsparcia będę udzielał ja sam i nikt inny. - Biorąc pod uwagę, że zamierzam zaledwie zanurzyć kostki tuż przy brzegu, należy chyba zakończyć tę irracjo nalną dyskusję. Fale na pewno nie zniosą mnie na głęboką wodę - oznajmiła wyniośle Pandora, jeszcze wyżej unios ła spódnicę, ukazując fragment nagiej łydki i podreptała do wody. Ritchie zaniemówił. Zastanawiał się, co o tym wszyst kim sądzi Rob, chłopak stajenny, i kto w pierwszej kolej ności wysłucha najnowszych plotek na temat wyczynów ich pracodawczyni. Nie ulegało wątpliwości, że William Compton będzie miał jeszcze jeden powód, by natych miast zwolnić guwernera z pracy. - A co z naszą grą? - zawołał Jack. Impertynencji wo bec guwernera najwyraźniej uczył się od siostry. Ritchie
odetchnął, pochylił się nad torbą i wyciągnął z niej piłkę do krykieta. - Łap! - krzyknął do podopiecznego i rzucił. Jack złapał piłkę. - Brawo! - wykrzyknął, jednocześnie zachwycony włas ną zręcznością i odwagą siostry. Następnie szybko odrzucił piłkę w kierunku Ritchiego. Ten usiłował jednocześnie ob serwować nadlatujący przedmiot i Pandorę, by ruszyć jej na ratunek w razie zagrożenia, i nie chwycił piłki. - Jeden zero dla mnie! - wrzasnął zachwycony chło piec, który jeszcze nigdy wcześniej nie widział niepowo dzenia guwernera. Pomimo pozornej nieporadności Ritchie zaskakująco dobrze sobie radził w grze w krykieta, kiedy wraz z uczniem grał na trawniku w Compton Place. Tymczasem Pandora, z zadowoleniem podskakując na płyciźnie, brnęła wzdłuż plaży, równolegle do klifu. Fale przyjemnie chłodziły stopy. Inne nieopisanie przyjemne uczucie ogarniało ją wtedy, gdy kopała wodę, która wytryskiwała w formie drobnych kropelek. Dla Pandory nie miało większego znaczenia, że jej suknia przemokła - do szła do wniosku, że w tak ciepły dzień ubranie szybko wyschnie. Widziała, że Jack i pan Ritchie są pochłonięci grą. Od czasu do czasu guwerner posyłał jej spojrzenie pełne de zaprobaty. Po trzecim czy czwartym wymownym zerknię ciu w Pandorze obudził się diabełek. To prawda, nie zachowywała się jak na damę przystało, ale dlaczego wszyscy oczekiwali, że zawsze będzie przy zwoita? W Compton Place wykonywała pracę mężczyzny, powinna zatem mieć prawo postępować równie swobod nie, jak mężczyzna. Kurczowo trzymający się konwenan sów Ritchie zasługiwał na lekki wstrząs.
Pandora nie zadała sobie pytania, dlaczego ma ochotę prowokować i zaczepiać Ritchiego. Ta skłonność najwyraźniej jej nie opuszczała. Dorastając w Compton Place, w prawie kompletnej izolacji od świata, Pandora nie uświadomiła sobie, że odczuwa zainteresowanie tym męż czyzną, a to objawia się przymusem zwracania na siebie jego uwagi. Nawet ukradkowa pieszczota nie podszepnęła jej, że czuje do niego to, co kobieta do mężczyzny, kiedy się zakocha. Wreszcie postanowiła jeszcze raz zaczepić Ritchiego. W tym celu zaczekała, aż odwróci się do niej plecami. Kiedy Jack cisnął piłkę tak podstępnie, że poleciała po za krzywionym torze, Pandora zawołała najgłośniej, jak po trafiła: - Ach, na pomoc! Błagam, pomocy, tracę grunt pod nogami! Zaskoczony Ritchie upuścił piłkę i pobiegł do miejsca, w którym dziewczyna stała po kolana w wodzie, rozpacz liwie wymachując rękami. - Trzy zero dla mnie, proszę pana, wygrywam! - cie szył się Jack. - Proszę się trzymać, pędzę! - krzyczał Ritchie rozka zującym tonem, takim samym, jakim swego czasu zbe ształ pewnego młodego podoficera, który wpakował się w niebezpieczeństwo podczas pobytu w Pirenejach. Po chwili sprawnie chwycił Pandorę i wziął ją w ramiona. Objęła go za szyję i przywarła do niego mocno, podczas gdy Ritchie niósł ją na plażę, poza zasięg przypływu. - Mój bohaterze! - Westchnęła, kiedy dotarli w bez pieczne miejsce, i pocałowała go w policzek. Ritchie po stawił ją na piasku tak, jakby użądliła go osa. - Ależ pan jest silny. Nigdy bym nie pomyślała.
Słysząc jej śmiech i widząc psotną minę, nagle nabrał pewności, że nie znalazła się w prawdziwym niebezpie czeństwie. Sprowokowała go, a teraz miała mokrą sukien kę, a on przemoczone spodnie i buty. Zasługiwała... Na co mogła zasługiwać taka niegrze czna, niesforna i rozbrykana pannica? Z pewnością zasłu żyła na całusa. Co więcej, jemu też się należał pocałunek, jeszcze jeden oprócz tego, którym już go obdarowała. Miał ochotę pocałować Pandorę, lecz nie mógł tego uczynić ze względu na Jacka i Roba, którzy nie odrywali od nich wzroku. - A co pomyślałby pani brat, gdyby wróciła pani do domu jako topielec? - spytał. Ku skrytej uciesze Ritchiego i jawnej Jacka, Pandora odparła beztrosko: - Zapewne pomyślałby: Dzięki ci Boże, jedno zmar twienie mniej. Ritchie cofnął się o krok. - Jestem przekonany, że ani przez moment nie zagra żało pani najmniejsze niebezpieczeństwo - oświadczył szorstko. - Jasne, że nic jej nie groziło - skomentował zwięźle Jack. - To był tylko taki żart. Pan uwielbia żartować, pod warunkiem, że nie ma w pobliżu Williama. Tak czy owak, panna Compton drżała z zimna. Ritchie ściągnął halsztuk i wręczył go Pandorze. - Proszę iść do jaskini i osuszyć nogi oraz stopy - za sugerował. - Nie chcę, by się pani zaziębiła, choć napę dziła mi pani stracha. Wyglądała tak, jakby dręczyły ją wyrzuty sumienia. - Czy naprawdę pan się przestraszył? - spytała nie śmiało.
- Oczywiście. Nigdy nie zdarza mi się wbiegać do wo dy i wynosić z niej nimfy, jeśli nie obawiam się o jej bez pieczeństwo. Zresztą pani wrzaski obudziłyby umarłego, nie mówiąc o prostym guwernerze. Ritchie momentalnie pożałował wzmianki o rozbudza niu, która zabrzmiała dwuznacznie. Na szczęście nie ule gało wątpliwości, że Pandora tego nie zauważyła. Z zado woleniem skonstatował, że ma do czynienia z osobą cał kowicie niewinną. Pełne podziwu spojrzenia, jakie mu rzucała, były otwarte i szczere. - Nie powinnam przyjmować pańskiego halsztuka zaniepokoiła się. - Co pomyśli William, widząc pana z gołą szyją, kiedy wrócimy do domu? - Och, ten problem można łatwo rozwiązać - zapewnił ją wesoło Ritchie. - Mam ze sobą czystą chustkę, którą po prostu zawiążę na szyi. A teraz proszę zachować się grzecznie i wypełnić moje polecenia. Pandora potulnie podreptała do jaskini, ściskając w le wej dłoni halsztuk Ritchiego. Kilka minut później zjawiła się ponownie, co prawda w pończochach i butach, lecz w mokrej spódnicy, która lepiła się jej do nóg. - Ubranie wyschnie po drodze do domu - oświadczył Ritchie. Z przyzwyczajenia znów zachowywał się jak do wódca. Rodzeństwo patrzyło na niego ze zdumieniem. Gdy Ritchie wyczuł na sobie osłupiały wzrok Jacka, przy pomniał sobie, że musi postępować jak skromny guwer ner. Pandora miała dziwną minę, ale nie ze względu na za chowanie Ritchiego. Wyciągnęła ku niemu dłoń, na której leżała gwinea. - Znalazłam tę monetę w piasku, w jaskini - wyjaśni ła. - Wygląda na to, że Jem Sadler miał rację, sugerując,
że pieniądze są potajemnie wywożone z kraju. Jak inaczej mogłyby tutaj trafić? - Faktycznie, jak inaczej? - powtórzył Ritchie, nie chcąc zdradzać zbyt dużo. - Właściwie nie do końca wierzyłam w tę jego historię o złotych gwineach - przyznała ponuro. - Chyba jednak mówił prawdę. Wiedziałam, że przemyt jest tutaj zjawi skiem powszechnym, ale coś takiego? - Wręczyła monetę Ritchiemu. - Czy powiemy Williamowi? Albo strażniko wi konnemu? - To by dało ludziom do myślenia - odparł, usiłując nie budzić niczyich podejrzeń. - W końcu pani jako go spodyni Compton Place z pewnością jest przyzwyczajona do podejmowania decyzji. Ja jestem tylko skromnym słu gą, postąpię w myśl pani zaleceń. - Ostatnio nie takim znowu skromnym - bezczelnie zauważyła Pandora. - Donoszenie na Dżentelmenów to niedobry pomysł - oznajmił Jack. - Mroczny Mściciel dopadnie cię, jeśli będziesz przekazywała władzom informacje o szmuglerach. - Mroczny Mściciel! - wykrzyknęli chórem Pandora i Ritchie. - Któż to taki? - Postać z legendy - wyjaśnił pospiesznie Jack. Miejscowi powiadają, że czasami maszeruje wzdłuż linii brzegu, grożąc każdemu, kto krzywdzi tutejszych miesz kańców. Szczególną opieką otoczył Dżentelmenów. Po wiadają, że to lord Compton, który wyruszył z krucjatą, a po powrocie do domu przekonał się, że najeźdźcy spalili jego zamek, zamordowali żonę oraz rodzinę. Lord ścigał bandytów tak długo, aż wszystkich powybijał, a teraz na wiedza wybrzeże, w szczególności Zatokę Baxtera, aby
mieć pewność, że urzędnicy podatkowi nie dowiedzą się, co tam się dzieje. Stary Galpin utrzymuje, że go widział. - Czemu Mściciela nazywa się Mrocznym? - chciał wiedzieć Ritchie. - Nosił futro z soboli, a na hełmie miał czarnego niedźwiedzia. Jako krzyżowiec zawsze zostawiał krzyż na ciele ofiar. Jego widok oznaczał, że śmierć jest bliska. - Przecież sam twierdziłeś, że stary Galpin go widział. - Och, przecież on tutaj mieszka. Niebezpieczeństwo grozi wyłącznie obcym i tym, którzy wtykają nos w spra wy miejscowych. - Wobec tego nie mam się czego obawiać - oznajmiła z uśmiechem Pandora. - Za to Jem Sadler powinien mieć się na baczności. Ritchie słyszał o ludziach, którzy smarowali ubranie fosforem i udawali widma, by odstraszyć straż celną i osoby niepożądane, lecz Mroczny Mściciel był dla niego nowością. Postanowił nie mówić już ani słowa i pozostawić Pan dorze decyzję w sprawie znalezionej przez nią gwinei. Jednego był pewien: to właśnie w Zatoce Baxtera prze mytnicy dokonywali przerzutu szmuglowanych towarów. Reszta popołudnia minęła bez poważniejszych incy dentów, lecz wszystko się zmieniło, gdy członkowie wy prawy dotarli do domu. William oczekiwał ich na podwó rzu przed stajnią, a jego zniecierpliwienie dorównywało gniewowi. - Och, jesteś, Pandoro. Znowu towarzyszyłaś temu człowiekowi. Jak rozumiem, chłopak stajenny miał pełnić funkcję przyzwoitki. Następnym razem zabierz lepiej Brodribba. - Wskazał ręką masztalerza, który obdarzył
całą trójkę bezczelnym uśmiechem. - Możesz odejść, Ritchie - rzucił agresywnie William. - Chcę porozmawiać z siostrą. - Co znowu? - burknęła Pandora znużonym tonem. - Dla odmiany chciałbym przez kilka dni gościć tu pa ru przyjaciół. Z tego względu oczekuję, że dom będzie wysprzątany, pokoje przewietrzone, a posiłki i wino przy zwoite. Pandora nie odrywała od niego wzroku. - Niby skąd mielibyśmy wziąć pieniądze na to wszyst ko! - wykrzyknęła. - Doskonale wiesz, że brakuje nam funduszy na utrzymanie posiadłości, a co dopiero na takie zbytki. W każdej chwili możemy pójść na dno. William ze zniecierpliwieniem machnął ręką. - Tym się nie musisz martwić. Mówiłem przecież, że ostatnio poszczęściło mi się przy karcianym stole i jestem przygotowany na wydatki związane z zatrudnieniem do datkowej służby do posprzątania domu oraz z wynajęciem dobrego kucharza i sprowadzeniem smacznej żywności ze sklepu w Brighton. Goście zatrzymają się tutaj tylko na tydzień. Spodziewam się, że to ty wystąpisz w roli gospo dyni, a nie ta stara wiedźma, nasza ciotka. Ponadto spro wadzę dla ciebie kilka ładnych, pożyczonych sukien. Pandora poczerwieniała z gniewu. - Ani myślę wkładać ubrań, których nie chcą już nosić twoje metresy, Williamie, i w tym względzie nie zmienię zdania. Wolę własne rzeczy. Może są stare, ale odzwier ciedlają faktyczną kondycję Compton Place. Twój pomysł sprowadzenia tu gości jest niedorzeczny. - Mogłem się spodziewać oporu z twojej strony, lecz nie zamierzam w nieskończoność korzystać z gościnności innych. Nie zmienię zdania. Spodziewam się, że wszystko
będzie gotowe w dwa tygodnie. Pierwsze wozy dostawcze przybędą jutro. Pandora zrezygnowała z dalszej dyskusji. Kiedy jednak odwróciła się, by odejść, usłyszała z ust Williama coś, co poruszyło ją do głębi. - Jeszcze jedno, Pandoro - zatrzymał ją brat. - Skon taktowałem się ze specjalistą od chorób umysłowych. Przyjedzie zbadać sir Johna i zadecydować, czy nie będzie dla niego lepiej, jeśli trafi do domu wariatów. Stary dureń nie potrafi już podjąć ani jednej sensownej decyzji. W ra zie umieszczenia go w azylu jako spadkobierca majątku będę zmuszony przejąć obowiązki zarządcy posiadłości. - Nie! - zaprotestowała wstrząśnięta Pandora. - Nie możesz tego uczynić! On nie jest szalony, daleko mu do tego. Jego umysł nieco błądzi, ale to wszystko. - Wobec tego niech sobie błądzi w przytułku dla pomyleńców. Tam się nim zajmą. Poza tym musimy dobrać ci od powiednią partię, zanim twoje irracjonalne zachowanie spra wi, że nikt nie będzie chciał cię poślubić. Moja decyzja jest ostateczna, nie przewidziałem dalszej dyskusji. Nie musiał mówić nic więcej. Pandora doskonale znała tę minę brata. Zadrżała, tym razem nie z zimna, lecz z po wodu niechcianej i okropnej przyszłości, jaka się przed nią rysowała. Och, gdybym była bohaterką książki, poprosiłabym Ritchiego, by ze mną uciekł, rozmarzyła się w drodze do swojego pokoju. Jestem przekonana, że potrafilibyśmy ułożyć sobie życie do czasu, kiedy odziedziczę pieniądze po dziadku Julianie. Zaraz, ale skąd myśl o Ritchiem? On z pewnością nie należy do grona pozbawionych sumienia drani, którzy uciekają z przyszłą dziedziczką. Jednak nie sposób odmówić mu odwagi. Kiedy dzisiejszego popołud-
nia udawałam, że tonę, wykazał się dzielnością, jakiej mógłby mu pozazdrościć każdy mężczyzna. W niczym nie przypominał łagodnego guwernera, który bez przerwy po takuje. Jest także wyższy ode mnie, a to poważny atut. Zdecydowanie wolę mężczyzn odważnych od potulnych! Pandora była w błędzie, jeśli uznała, że jej rozmowa z Williamem to ostatnia przykrość, jaka spotka ją tego dnia. Kiedy opuściła podwórze przed stajnią, William pod szedł do Roba. Chłopak pomagał George'owi przy ko niach. - Chciałbym zamienić z tobą słowo - odezwał się sta nowczym tonem William. - Dokąd pojechała dzisiaj pan na Compton? - Do Zatoki Baxtera, proszę pana, prosto tam i z po wrotem - wyjaśnił chłopak. - Rysowali tam, a przynaj mniej pan Ritchie i panicz Jack. - A co w tym czasie robiła panna Pandora? Rob z zakłopotaniem odwrócił głowę i zarechotał. - Tego nie powiem, proszę pana. - Powiesz, bo jeśli nie, to wyrzucę cię z pracy. Lepiej mów po dobroci. Przestraszony Rob wyjawił prawdę. - Brodziła w morzu. Pan Ritchie powiedział jej, żeby tego nie robiła, ale ona nie słuchała. Wpadła w kłopoty i musiał ją ratować. Zarówno George, jak i Rob zgodzili się później, że Wil liam miał wyjątkowo głupią minę. - Brodziła w morzu i wpadła w kłopoty! Przyznaj się, zmyślasz? - To prawda, proszę pana - zaklinał się chłopak. - Po-
tern się okazało, że panna Pandora nabrała pana Ritchiego. Wcale nie wpadła w kłopoty, tylko się z niego nabijała. Pan Ritchie był zły! Powiedział jej, że źle zrobiła, a jakże. W końcu musiał ją dźwigać i chociaż chyba wcale nie jest lekka, wcale się nie zmęczył. George wzniósł oczy ku niebu, słysząc ten szczery opis szaleństwa panny Pandory. Furia Williama nie miała gra nic. - Jeszcze jedno - warknął z wściekłością. - Czy ktoś inny widział, jak panna Pandora brodziła w wodzie? Rob pokręcił głową. - Nie, proszę pana. Strażnik konny przybył wcześniej i zdążył już sobie pójść. - Sadler? Masz na myśli Sadlera? - Tak. - A co, u licha, on tam robił? Rob sprawiał wrażenie przerażonego. Poważnie się zasta nawiał, czy przez swoją prawdomówność nie straci pracy. - Wypytywał pannę Pandorę i pana Ritchiego o prze myt, ale powiedzieli, że nic o tym nie wiedzą. - I to wszystko? Nagle Rob przypomniał sobie coś jeszcze. - Niezupełnie, proszę pana. Panna Pandora poszła do jaskini włożyć pończochy i buty i znalazła tam złotą gwineę. William pobladł. Jego wykrzywiona twarz zrobiła się jeszcze brzydsza niż zwykle. - To w zupełności wystarczy - wycedził i wypadł ze stajni jak burza. George chwycił Roba za ramię i szarpnął nim mocno. - Na litość boską, chłopcze, nigdy nie nauczysz się trzymać języka za zębami? Czy panna Pandora nie ma
dość kłopotów? Musisz jeszcze na nią donosić i dodatko wo utrudniać jej życie? Ten cały pan William pędzi teraz do niej, żeby urządzić karczemną awanturę. Na dodatek paplałeś o strażniku konnym i gwinei. Nie masz rozumu? Chcesz mieć na karku Mrocznego Mściciela? Twarz Roba pobladła. - Nigdy tego nie mówiłem! Nic nie zrobiłem! - Nie zrobiłeś, tylko powiedziałeś. Teraz zmiataj nosić wiadra z wodą. Nie dostaniesz kolacji, póki nie zrobisz, co do ciebie należy. Pandora czesała się, rozmyślając o miłym popołudniu na plaży, kiedy ktoś załomotał do drzwi jej pokoju. - Idź sprawdzić, kto to, Janet - poleciła służącej, lecz nim ta zdążyła zbliżyć się do drzwi, otworzyły się z hu kiem i do środka wpadł William. Jego wściekłość z powo du wyprawy, którą Pandora urządziła sobie z Ritchiem, pogłębiła się, kiedy podążający za nimi w oddali Brodribb potwierdził słowa Roba. - Wyjdź! - ryknął do Janet i skupił uwagę na siostrze, która patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Był bardziej zły niż zazwyczaj. - Ciekawych rzeczy się o to bie dowiaduję! Podobno brodziłaś w morzu na oczach te go Ritchiego, nie wspominając już o Jacku i Robie, chło pcu stajennym! Czyś ty postradała zmysły? I o co chodzi z tą pogawędką, którą ucięłaś sobie ze strażnikiem kon nym? Co to za złota gwinea z jaskini? - Kto ci o tym wszystkim powiedział? - wykrztusiła osłupiała Pandora. - Nieistotne. Czy to prawda? - Do pewnego stopnia, niemniej... - Do pewnego stopnia! - wykrzyknął William. - Nie
wiesz, co to godność? A jeśli ludzie z okolicy się dowie dzą? Kto będzie chciał cię poślubić? - Zważywszy na to, że nie wybieram się za mąż, ten problem zupełnie mnie nie obchodzi. Zresztą sądziłam, że wolisz, bym została panną i pozostawiła spadek w rodzi nie. - Roger Waters, mój bliski przyjaciel, wyznał, że pra gnie wziąć cię za żonę. Między innymi z tego powodu or ganizuję przyjęcie; chcę, byście się lepiej poznali. Jak są dzisz, co by powiedział na wieść o twoich wybrykach? I to znowu z guwernerem Jacka? - Jeżeli nie powiesz Rogerowi Watersowi o tym, że brodziłam przy brzegu na plaży, wówczas z pewnością ni czego się nie dowie - odparła zirytowana Pandora. - Chy ba że okaże się tak natrętny, iż nie będę potrafiła zniechę cić go do siebie w inny sposób. - Moim zdaniem nasi dziadkowie popełnili zasadniczy błąd, kiedy przestali garbować skórę krnąbrnym córkom! zawołał William w odpowiedzi na buńczuczne słowa siostry. - Lepiej uważaj, bo jeśli jeszcze kiedykolwiek zdarzy ci się podobny wybryk, mogę przywrócić dawne obyczaje. Zbierał się do wyjścia, gdy nagle spojrzał z ukosa na Pandorę. - I jeszcze sprawa tej gwinei, którą znalazłaś - przy pomniał sobie. - Masz ją jeszcze? - Oczywiście - potwierdziła bezczelnie Pandora. - Na razie nie miałam okazji jej wydać. Przez jedną okropną chwilę była pewna, że William ją uderzy. - Jeśli natychmiast mi ją przekażesz, postaram się zapomnieć o twoich dzisiejszych wyczynach - zapropo nował.
- Nie musisz o niczym zapominać, a gwinei ci nie od dam. Przekażę ją strażnikowi konnemu, a nawet jeśli mi ją odbierzesz, i tak mu opowiem, gdzie ją znalazłam. Prze mytnicy przeładowują te monety w Zatoce Baxtera, prawda? William z trudem się opanował. - A skąd mam to wiedzieć, do licha? - burknął. Niech będzie. Zatrzymaj ten nieszczęsny pieniądz i wydaj go na coś do jedzenia dla swojego ukochanego. Gdyby nie dziadek, wyrzuciłbym go z domu w mgnieniu oka. Z pewnością tak zrobię, gdy tylko przejmę kontrolę nad posiadłością. Odszedł, a Pandora usiadła na łóżku i choć robiła, co mogła, by się opanować, po jej policzkach pociekły łzy. Miałaby wyjść za Rogera Watersa! Czy mógłby ją spot kać gorszy los? Zaczynała podejrzewać, że to przemytnik, co oznaczało, że William niemal na pewno jest jego wspólnikiem. Najgorsze było jednak to, że nie znała niko go, kto udzieliłby jej wsparcia i porady. Nie mogła z zi mną krwią zdradzić Williama oraz Watersów, opowiadając o swoich podejrzeniach strażnikowi, gdyż nie dyspono wała niezbitymi dowodami, które by ich obciążały. Wszystkie jej podejrzenia opierały się wyłącznie na po szlakach. Ritchie też nie wchodził w grę. Nie chciała wpę dzać go w kłopoty ani narażać na niebezpieczeństwo. Nie wątpiła, że William zachowa się wobec guwernera wyjąt kowo nieprzyjemnie, jeśli uzna, że jego podwładny wie o szmuglowaniu gwinei do Francji. Nadeszła pora kolacji. Tego dnia Ritchie i Jack mieli się zjawić na posiłku. Pandora nawet nie chciała myśleć o tym, jak potraktuje ich William. Sądząc po ostatnich wy padkach, jej przyrodni brat będzie wyjątkowo nieprzyjem-
ny. Poza tym mimo pozornego opanowania podczas roz mowy z Williamem, doskonale wiedziała, że służba rozpapla informacje o jej zachowaniu po całej okolicy. Gadułą najprawdopodobniej okazał się Rob. Pandora miała niezachwianą pewność, że Jack i Ritchie dochowali tajemnicy. William zachował się podle, nazywając guwer nera jej ukochanym, lecz właściwie dlaczego postąpiła tak bezmyślnie i wbrew zasadom i weszła do morza na oczach trzech przedstawicieli płci przeciwnej? Gdyby chciała być wobec siebie uczciwa, przyznałaby, że pragnę ła zaczepić Ritchiego, poruszyć go oraz wytrącić z rów nowagi. Jak to o niej świadczyło? Poza tym dlaczego Roger Waters nagle zapragnął zwią zać się z nią świętym węzłem małżeńskim i czemu Wil liam tak niespodziewanie stał się gorącym orędownikiem jej zamążpójścia? Pandora dobrze znała realia świata, w którym się obracała, i mogła natychmiast udzielić sobie odpowiedzi. Ojciec Rogera, Henry, był majętnym kupcem w Londynie, który wyrobił sobie pozycję w świecie. To on kupił Milton House oraz okoliczne ziemie należące do człowieka, który ogłosił bankructwo. Bogactwo nie wy starczyło jednak do nobilitacji. Gdyby Roger, spadkobier ca Henry'ego, poślubił pannę Compton z Compton Place, kobietę, której przodkowie byli szlachtą już w czasach podboju normańskiego, wówczas pozycja Watersów w wyższych sferach znacznie by się poprawiła. A William bez wątpienia miał w tym swój interes.
ROZDZIAŁ PIĄTY Ritchie nie przepadał za cotygodniową kolacją z prze łożonymi, gdy w Compton Place przebywał William. Po siłek, który w towarzystwie Pandory, ciotki Em i Jacka sprawiał wszystkim wiele radości, w obecności Williama zmieniał się w coś w rodzaju stypy. Po tym, jak William zabronił guwernerowi udziału w kolacjach, ciotka Em udała się do sir Johna, który anulował decyzję wnuka. Rit chie jednak bez żalu zrezygnowałby z tego przywileju. William najwyraźniej miał jeszcze gorszy humor niż zazwyczaj. Warczał na Jacka, nawrzeszczał na starszego wiekiem służącego i zachowywał się nieuprzejmie w sto sunku do biednej, nieszkodliwej ciotki Em. Do Pandory nie wyrzekł ani słowa, ale obrzucał ją ponurym i wście kłym wzrokiem, podobnie jak guwernera. Kiedy Ritchie zbierał się do wyjścia pod koniec kolacji, William postanowił zaszczycić go uwagą. - Za dziesięć minut chcę pana widzieć w bibliotece warknął. - Porozmawiamy. Ma pan tam być i na mnie czekać. Ritchie pochylił głowę: przestrzeganie zasad uprzejmo ści z każdym dniem stawało się coraz trudniejsze. Do strzegł przygnębioną twarz Pandory i przejętą minę ciotki Em. Sytuację usiłował rozładować Jack. - Czy ja także mam wpaść do biblioteki? - spytał uprzejmie. - Może będę w czymś pomocny?
- Za bardzo się ostatnio spoufalasz, młody człowieku - upomniał go brat. - Źle to świadczy o twoim guwerne rze, najwyraźniej nie potrafi sobie z tobą poradzić. Nie, nie będziesz mi w niczym potrzebny. Idź do siebie i prze myśl swoje zachowanie. Jack buntowniczo wydął usta, lecz rozsądnie je za mknął, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Dziesięć minut wydłużyło się do pół godziny. Kiedy w końcu William wtoczył się do biblioteki, miał twarz czerwoną od porto, które wypił, celowo każąc guwerne rowi czekać. Z miejsca przystąpił do ataku. - Co pan sobie wyobraża, ciągając Pandorę po całym hrabstwie, a na koniec namawiając ją do brodzenia w wo dzie? - wybełkotał. - Gdyby ciągłe poszukiwanie nowych guwernerów dla Jacka nie było tak koszmarnie nudne, z miejsca wyrzuciłbym pana na zbity pysk, bez względu na sympatię, jaką darzy pana sir John. Ritchie uznał, że nie będzie się zniżał do wyjaśnień, iż Pandora sama postanowiła towarzyszyć im podczas prze jażdżki, a potem zignorowała jego ostrzeżenia. - Traktowanie pańskiej siostry w sposób, w jaki odno szę się do panicza Jacka, nie należy do moich obowiąz ków, a wręcz mogłoby zostać poczytane za impertynencję - odparł, tłumiąc złość. William nie wiedział, jak to skomentować. Pomyślał, że ten przebrzydły belfer znów zapędził go w kozi róg, a jego rzekoma pokora z pewnością wynika z poczucia własnej wyższości. - Wobec tego jeśli Pandora ponownie zaproponuje pa nu swoje towarzystwo, proszę powiedzieć, że zakazałem panu przebywania z nią, zarówno w Compton Place, jak i poza nim. Pilnuj pan Jacka i nikogo więcej.
- Zapamiętam to sobie na przyszłość. - Ritchie ukłonił się i obiecał sobie, że w niezbyt odległej przyszłości spu ści Williamowi Comptonowi solidne manto, na które ten zdecydowanie zasłużył. Nie wątpił, że nieszczęśliwa mina Pandory wynikała z zachowania brata, który dowiedział się o popołudniowej przygodzie siostry. Wiadomość z pewnością uzyskał od Roba, chłopca stajennego, lub od szpiega, który śledził ich przez całą drogę. Kiedy Jack poszedł spać, Ritchie przystąpił do sporzą dzania planów, zupełnie tak jak podczas służby w hisz pańskich górach. To, co Jack opowiedział o Mrocznym Mścicielu, podsunęło Ritchiemu pewną myśl. Wyraz jego twarzy z pewnością zaskoczyłby, a może wręcz zaszoko wał, całą rodzinę Comptonów. Całą, z wyjątkiem sir Joh na, który z miejsca rozpoznał w nim zawodowego żołnie rza. Ritchie był przecież wojskowym... i cały czas nim się czuł. Przed kolacją, kiedy Jack tłumaczył z łaciny „De Bello Gallico" Juliusza Cezara, czyli jedyny tekst klasyczny, który wzbudził zainteresowanie młodzieńca, gdyż doty czył wojen, Ritchie poszedł na strych, znajdujący się tuż obok salki lekcyjnej. Pomieszczenie było zawalone nie używanymi przedmiotami, które należały do poprzednich pokoleń Comptonów. Przetrząsając rupiecie, Ritchie na trafił na pelerynę, niegdyś granatową, obecnie czarną ze starości, do tego znalazł długi i ciężki, nadjedzony przez mole szal z wełny. Uznał, że obydwie rzeczy przydadzą mu się w ciemności. Na pogodnym niebie wschodził sierpowaty księżyc. Ritchie był gotów przeprowadzić rekonesans wokół Compton Place, na terenie całej drogi do Zatoki Baxtera. Pomyślał, że poczuje się jak za dawnych lat. Rozbawiła
go możliwość ożywienia legendy o Mrocznym Mścicielu, a właśnie za niego chciał się przebrać. Wcielenie się w tę postać umożliwiłoby mu wykonanie dwóch zadań: po pierwsze mógłby nierozpoznany rozejrzeć się po okolicy, a po drugie przeraziłby przesądnych ponownym objawie niem się zjawy. Wszyscy obeznani z legendą z pewnością będą unikali spotkania z duchem. Ritchie domyślał się, choć mógł być w błędzie, że Wil liam i jego przyjaciel Roger zamierzali wykorzystać przy jęcie w Compton Place do zamaskowania większego prze mytu. Niewykluczone, że planowali odebrać transport pie niędzy ze sprzedaży gwinei w Paryżu, ukryty wśród zwy kłej kontrabandy, takiej jak alkohol, tytoń czy jedwab, al bo też chcieli dostarczyć gwinee na kuter, by przeszmuglować je do Francji. Ritchie nie miał pewności, co jest bardziej prawdopodobne. William i Roger z pewnością pragnęli zapewnić sobie alibi: będą bawili się w Compton Place, podczas gdy ich wspólnicy i służący wykonają brudną robotę. Lord Sidmouth oraz jego doradcy żywili przekonanie, że za nie dawną intensyfikacją przemytu stoi jeden z londyńskich magnatów finansowych. Henry Waters był znanym ku pcem, raczej nie kryształowo uczciwym. Mógł przewo dzić takiej organizacji, ponieważ potrafił bezpiecznie ukrywać nielegalne dochody. Ritchie zakładał, że może się mylić, lecz jego instynkt sprawiał, że major Chancellor był jednym z najskutecz niejszych agentów Wellingtona podczas wojny na Półwy spie Iberyjskim. Tym razem intuicja podpowiadała mu, że ma rację. Od przybycia do Compton Place cały czas uważ nie się wszystkiemu przypatrywał. Nie wiedział jedynie, czy może liczyć na uczciwość Jema Sadlera. Z powodu
tych wątpliwości bardzo się pilnował podczas rozmów ze strażnikiem. Tymczasem musiał zachować cierpliwość i czekać na dogodną chwilę, by zejść po schodach na tyłach dworu i dołożyć swoją cegiełkę do folkloru rejonu Downs w Susseksie oraz nad Zatoką Baxtera. Postanowił, że w stroju Mrocznego Mściciela spenetruje okolicę. Przy odrobinie szczęścia może nawet napotka Dżentelmenów przy pracy. Dżentelmeni! Kto wymyślił dla nich tę nazwę? Kto określa tym mianem zdrajców ojczyzny, współpracują cych z jej wrogami podczas wojny? Nadzieje Ritchiego się spełniły: na niebie nie było ani jednej chmurki. Po wielu dniach spędzonych głównie pod dachem z radością biegł przez zaniedbane ogrody, wpadł do parku, minął bramę wychodzącą na tereny Downs i do tarł do ścieżki prowadzącej nad Zatokę Baxtera. Owinął głowę szalem tak, że widać było tylko jego oczy. Od czasu do czasu poruszał peleryną, jakby miał u ramion skrzydła i mógł wzbić się na nich w przestworza. Wędrujący po okolicy kłusownik dostrzegł go z oddali i z cichym jękiem padł na kolana, ukrywając twarz w dło niach. Mroczny Mściciel ponownie przybył, po wielu mie siącach nieobecności. Kłusownikowi przeszło przez gło wę, że musi przestrzec mieszkańców wioski i tych spośród przyjaciół, którzy mogą się lękać gniewu zjawy. Nieświadomy, że jego strategia przynosi oczekiwane rezultaty, Ritchie zwolnił i zaczął napawać się widokiem. Przypominał on krajobrazy z obrazów malarza regionu Midlands, Josepha Wrighta, znanego jako Wright z Derby. Światło na morzu, usiane gwiazdami niebo, cudowna ci sza - to wszystko przypomniało Ritchiemu chwile spę-
dzone w górach, wraz z hiszpańskimi partyzantami. Na szczęście nie było tutaj francuskich żołnierzy gotowych zabić go przy pierwszym kontakcie wzrokowym i nie obo wiązywały prawa wojny. Niestety, nie dało się wykluczyć, że gdyby zaskoczyli go Dżentelmeni, zostałby potrakto wany równie okrutnie, jak ktoś, kto w ich mniemaniu przybył zrobić z nimi porządek. Ritchie wreszcie dotarł do plaży, na której Pandora weszła do wody. Trwał przypływ i nie ulegało wątpliwo ści, że w czasie przyjęcia u Williama woda podniesie się jeszcze bardziej. Wszystkie zmysły wyostrzyły się Ritchiemu do maksimum. Dostrzegł ścieżkę, po której nie dawno schodzili na plażę i którą przemytnicy będą wnosili kontrabandę do oczekującego powozu lub wózka. Stąd to war trafi na drogi z koleinami, a potem na trasę łączącą Londyn z Brighton, ewentualnie zostanie ukryty w tym czasowych kryjówkach i odebrany później. W jaki sposób zgubiono gwineę w jaskini? Ritchie uznał, że szkoda czasu na próby rozwiązania tej zagadki. Istotne było to, że to zapewne w zatoce ładowano monety na czekający kuter. Przysiadł na chwilę na skale i odpoczął. Dopiero potem wstał, by powrócić do Wielkiego Domu, jak miejscowi na zywali posiadłość. Inny nocny marek, ledwie przytomny po libacji w gospodzie w Old Compton, dostrzegł go na klifie i wyciągnął identyczne wnioski jak kłusownik. Mroczny Mściciel powrócił! Pijak pobiegł do domu, bełkocząc niezrozumiale, obu dził żonę i przekazał jej nowinę. W odpowiedzi usłyszał, że w takim stanie pomyliłby zaginionego kuca z Mścicie lem i że jeśli natychmiast nie zamknie jadaczki, oberwie niezależnie od tego, co widział!
To ostrzeżenie nie powstrzymało go jednak przed opo wiedzeniem połowie sąsiadów o tym, co w świetle księ życa ujrzał na klifie nad Zatoką Baxtera. Trwało zamieszanie związane z przyjęciem Williama. Z Londynu przybył wynajęty przez Rogera Watersa pyszałkowaty szef kuchni, który z miejsca narobił sobie wro gów wśród służby. Ku rozbawieniu Ritchiego kucharz oz najmił donośnym głosem, że w całym domu tylko guwer ner nie jest dzikusem. Jego życzliwość wynikała z faktu, że Ritchie bez zastanowienia przemówił do niego piękną, nieskażoną obcym akcentem francuszczyzną. Do posiadłości dotarł konwój wozów z przedmiotami dla gości; przybyła między innymi nowa pościel i meble prosto od stolarza. Potem zjawili się służący, by wysprzą tać dom, wymieść pajęczyny, które wisiały tam od lat, i przepłoszyć okoliczne pająki, jak to ironicznie skomen tował Jack. Umyto świeczniki, osadzono w nich nowe świece, w oknach rozwieszono świeże zasłony, a podłogi przykryto dywanami. Wynajęci służący wkrótce opuścili posiadłość, lecz wcześniej zdążyli doprowadzić do szału stały personel. Galpin narzekał na nadmiar pracy i zbyt wiele obo wiązków, toteż William, zadowolony z możliwości po zbycia się go choćby na krótki czas, sprowadził nowego kamerdynera, nadętego pyszałka od Watersów. Człowiek ten nie lubił nikogo, kto rezydował w Compton Place, a w szczególności Ritchiego. - Galpin powróci do obowiązków po zakończeniu przyjęcia - poinformował William zirytowaną Pandorę. Nie mogę sobie pozwolić na to, by ten stary błazen kom promitował mnie przez przyjaciółmi.
- Ile to wszystko może kosztować? - spytała Pandora, kiedy któregoś popołudnia gawędziła z Ritchiem w bibliote ce, również poddanej „modernizacji" (ulubione słowo Wil liama). Tylko tam się mogli spotykać, biorąc pod uwagę, że William zakazał Pandorze wyjeżdżać na wycieczki. Ritchie nie zamierzał pogarszać sytuacji. - I pomyśleć, że drobna część tej sumy wystarczyłaby do poprawienia relacji z ban kiem. Poza tym moglibyśmy zainwestować w dom lub prze znaczyć nieco pieniędzy na tysiąc innych potrzeb. Wszystko to przepadnie, bo William chce zafundować sobie kilkudnio wą frajdę - zakończyła przygnębiona. Ritchie, który w głębi ducha uważał, że Williamowi chodzi o coś więcej, nie mógł się z nią nie zgodzić. Z każ dym dniem Pandora podobała mu się coraz bardziej. Zachowuję się tak, jakbym znowu miał osiemnaście lat, przyszło mu do głowy. Wówczas nie potrafiłem się oprzeć żadnej kobiecie, która pojawiła się w moim życiu. Mimo to ani jedna nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak Pandora. Z całą pewnością nie grozi mi uwiedzenie całej żeńskiej części służby w Compton Place, wzorem nie odżałowanego pana Suttona. - Na pani miejscu nie przejmowałbym się aż tak bar dzo - pocieszył rozmówczynię. - Pewne problemy zwy kle same się rozwiązują. - W jaki sposób ta kwestia miałaby się sama rozwią zać? Na domiar wszystkiego cały personel i połowa wsi Old Compton śmiertelnie boją się Mrocznego Mściciela, który podobno znowu nawiedza okolicę. Ritchie uznał, że powinien udawać zdezorientowanego. - Mroczny Mściciel? - spytał. - Jak pan zapewne pamięta, Jack wspominał o nim, kiedy pojechaliśmy do Zatoki Baxtera.
- Ach, w rzeczy samej. Zupełnie zapomniałem. Lu dzie z pewnością się mylą. Podejrzewam, że ktoś wypił w gospodzie kilka piw za dużo. Pandora pokręciła głową. - Obawiam się, że to nie takie proste. George, czło wiek stateczny, a na dodatek abstynent, widział go wczo raj w nocy. Udał się z wizytą do rodziny w Orchard's Farm i w drodze powrotnej zauważył Mściciela, który nie mal frunął nad klifami przy Zatoce Baxtera. Zdaniem George'a ciąży nad nami fatum. - Dobry Boże. - Ritchie westchnął i włożył okulary, po czym sięgnął po stary numer „The Gentelman's Magazine". - Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy. - Te słowa miały raczej ukoić jego nieczyste sumienie, niż wesprzeć na duchu Pandorę, której - jak sądził - na razie nic nie mogło pokrzepić. Całkiem niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, po czym powiedziała: - Najbardziej w panu lubię pańskie opanowanie i spokój wewnętrzny. Mówię to, choć chyba nie powinnam, lecz wszystko wokół mnie jest takie szalone i absurdalne, że rów nie dobrze mogę dołączyć do ogólnej tendencji. Samo prze bywanie w pańskim towarzystwie wpływa na mnie kojąco. Czy zawsze był pan taki? Nie, nie powinnam o to pytać. Ritchie posłał jej gorące spojrzenie, a ją przeszył dreszcz. Co takiego miał w sobie ten człowiek? Dlaczego tak bardzo za nim tęskniła w dni, w które nie mogła się z nim spotkać? Widywała go rzadko, a podczas wspól nych, cotygodniowych kolacji zachowywał się tak cicho, że równie dobrze mogłoby go nie być przy stole. Czemu nawet najlżejszy dotyk jego ręki - przypadkowy, rzecz jasna - przyprawiał ją o przyspieszone bicie serca?
- Staram się przestrzegać pewnych zasad - bąknął, usiłując zachować pełną kontrolę nad odruchami i jedno cześnie myśląc, że te słowa zupełnie nie pasują do jego osobowości. - Żałuję, że nie jestem bardziej podobna do pana - wy znała szczerze. - Cieszę się, że tak nie jest - odparł Ritchie, nim zdą żył się zastanowić nad własnymi słowami. - Po pierwsze nie byłaby pani wówczas młodą damą, tylko młodym dżentelmenem, a ja zdecydowanie wolę panią jako damę. Po drugie lubię panią, bo nie jest pani opanowana i spo kojna. Może powinienem dodać, że sam nie zawsze by wam taki chłodny, jak by się zdawało. Rozmowa stawała się coraz bardziej niestosowna, co dostrzegli oboje. Problem polegał na tym, że żadne nie chciało jej przerwać. Ciekawe, co bym czuła, gdyby mnie pocałował? - za dumała się Pandora. W bibliotece? Całować się w biblio tece? A jeśli wejdzie William albo wpadnie Jack ewentu alnie kamerdyner, nowy szef kuchni lub stary wuj Tom Cobleigh, co sobie pomyślą? Gdyby pan Ritchie nie był guwernerem Jacka, tylko tym okropnym Rogerem Watersem, nikt nie miałby nic przeciwko naszym pocałunkom. Co jasno dowodzi, jak głupi jest świat, w którym żyjemy. Ciekawe, jak by zareagowała, gdybym ją pocałował? - rozmyślał Ritchie. Gdybym nie udawał pana Edwarda Ritchiego, pokornego guwernera Jacka, lecz wystąpił jako major Richard Chancellor, spadkobierca niewielkiej for tuny, pozostawionej mu przez ciotecznego dziadka, który upodobał sobie cichego i pracowitego chłopca, jakim swe go czasu byłem, wówczas nikt nie robiłby szumu. Oboje westchnęli i w tej samej chwili wszedł Jack.
- Nareszcie! - wykrzyknął. - Lepiej, żeby William nie wiedział, gdzie się schowałaś, Pan. Chce, żebyś wyszła za tego paskudnego Rogera Watersa. Szczerze mówiąc, ja widziałbym cię u boku pana Ritchiego. Gdybyś się zdecy dowała na ten ślub, mógłbym z panem Ritchiem przez ca ły dzień rozmawiać o wojsku. - Jack! - wykrzyknęli oboje. - Wiem, wiem - przyznał ze skruchą. - Nie powinie nem mówić takich rzeczy. Większość ludzi nigdy nie mó wi prawdy. Ja zaś nigdy nie kłamię i przez to zawsze wpa dam w tarapaty. - Niekiedy lepiej zachować milczenie, niż zabierać głos - zauważył Ritchie - nawet jeśli to, co masz do po wiedzenia, Jack, jest prawdą. Skoro już mnie znalazłeś, udajmy się do salki lekcyjnej i skupmy na tłumaczeniu Ju liusza Cezara. Pandora patrzyła z uśmiechem, jak obaj idą do drzwi. Rozmawiała z Ritchiem zaledwie przez chwilę, lecz to wystarczyło, by dzień stał się bardziej znośny. Niestety, jutrzejszy dzień nie zapowiadał się równie przyjemnie, gdyż przybywał William wraz ze swymi wątpliwej repu tacji przyjaciółmi, a ona musiała pełnić obowiązki gospo dyni, i to w dziwacznych toaletach ofiarowanych jej przez brata. Wbrew jej przypuszczeniom, goście Williama nie byli nieciekawi, a przynajmniej nie aż tak, jak sądziła. Oprócz Rogera Watersa zjawiło się czterech młodych kawalerów i trzy pary małżeńskie, na szczęście całkiem godne sza cunku, więc Pandora z przyjemnością je podejmowała. Niestety, Jack i Ritchie musieli trzymać się z dala od gości, więc przynajmniej tymczasowo ciche spotkania
w bibliotece nie wchodziły w grę. Co prawda, żaden z go ści nigdy nie zaszczycał tego miejsca swoją obecnością, lecz Jack i Ritchie nie mogli tam wchodzić do czasu za kończenia przyjęcia. - William to drań - oznajmił ponuro Jack, zwracając się do Ritchiego. - Doskonale wie, jak lubię bibliotekę. - Pewnie zbyt dobrze cię zna - odparł Ritchie z uśmie chem. Jack zerknął na niego z ukosa. Czasem Ritchie zwracał się do niego uszczypliwie, co zupełnie nie paso wało do jego zazwyczaj łagodnych komentarzy. Bystry chłopiec zwrócił uwagę na fakt, że w towarzystwie Ritchie nigdy nie przestaje odgrywać roli pokornego guwernera. - Przynajmniej nie może nam zakazać wycieczek po okolicy - pocieszył się Jack. - Pod warunkiem, że będzie my się trzymali z dala od niego i jego kompanów. Ritchie pomyślał, że kompani to dobre słowo. Pier wszego dnia zakaz uniemożliwił mu zobaczenie choćby jednego z nich. Tamtego wieczoru rzekomy guwerner od grywał rolę Mściciela, choć wątpił, by już na wstępie wi zyty goście zajmowali się sprawą gwinei. Trzeciej nocy William wydawał wielki bal, na który zaprosił połowę miejscowej socjety. Ponieważ akurat wypadała pełnia księżyca, Ritchie podejrzewał, że wówczas dojdzie do ja kiegoś ważnego zdarzenia. Po południu drugiego dnia wizyty Ritchie wraz Jackiem pojechali na wycieczkę po Downs oraz na poszukiwania ska mielin w Zatoce Baxtera. Dopisało im szczęście, gdyż natra fili na wspaniały okaz, a potem Jack łowił krewetki. Po powrocie na teren posiadłości oddali konie do stajni i ruszyli do domu. Ritchie niósł teczkę z rysunkami, Jack
siatkę i płócienną torbę pełną krewetek, które zamierzał przekazać kucharce, by przyrządziła im z nich kolację. Zdenerwowany chłopiec odkrył później, że wynajęty szef kuchni skonfiskował przysmak i podał go gościom na przekąskę. Aby uniknąć kłopotów, guwerner i uczeń szli ścieżką prowadzącą na tyły budynku, lecz najwyraźniej prześla dował ich pech, gdyż po drodze napotkali Williama oraz czterech jego przyjaciół. Niestety, nie mieli jak ukryć się przed nimi. Jack burk nął pod nosem coś nieuprzejmego, Ritchie przybrał zaś jedną ze swoich najbardziej pokornych min. Ćwiczył je tak często, że osiągnął prawdziwą doskonałość, i William zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełnił błędu w ocenie guwernera. Rzecz jasna, ani William, ani Jack nie wyglądali na za chwyconych spotkaniem. - Czyżby pan guwerner?! - wykrzyknął William. A wraz z nim mój brat Jack. To tutaj tak ohydnie zalatuje rybami? Sądziłem, że wybrał się pan na poszukiwania ska mielin. Kto by pomyślał, że tak cuchną. Tak bardzo zajęło go nabijanie się z Ritchiego, że nie zauważył, iż jeden z jego towarzyszy wpatruje się w gu wernera z głęboką uwagą. Ritchie był wstrząśnięty obecnością tego dżentelmena. Zupełnie nie spodziewał się spotkać w tym miejscu swo jego brata, Russella Chancellora, wicehrabiego Hadleigh, który ze znudzoną miną stał po prawej stronie Williama. Rzecz jasna, na widok Ritchiego jego wyraz twarzy zu pełnie się zmienił. Obaj bracia milczeli. Russell był zbyt oszołomiony tym, co widzi i słyszy, by wyrzec choćby słowo.
Na szczęście Jack, zirytowany nieuprzejmym i lekce ważącym zachowaniem Williama, postanowił zabrać głos: - Złowiłem w Zatoce Baxtera kilka krewetek, podczas gdy pan Ritchie rysował skamieliny w ścianie jaskini. Po wiedział, że są wyjątkowe i warte uwiecznienia. - Doprawdy? - prychnął William. - A jakimi to spra wami zamierzacie się teraz zająć? - Za pozwoleniem - odezwał się z pokorą Ritchie chciałbym zajrzeć do biblioteki. Panicz Jack pragnie do starczyć krewetki do kuchni, a następnie wziąć solidną ką piel, by pozbyć się odoru ryby. Ritchie doskonale widział coraz bardziej oszołomioną minę Russella i cała sytuacja ogromnie go bawiła. Russell mógłby się spodziewać wszystkiego, ale nie uniżonego za chowania brata. - Do biblioteki, co? - uśmiechnął się William. - Wy marzone miejsce dla kogoś takiego jak pan. Może pan tam iść albo i nie, ciekawi mnie coś innego. Co zamierza pan tam robić w tak miłe popołudnie? - Och, w bibliotece znajduje się mnóstwo ciekawych ksiąg, w których można natrafić na wyjaśnienie wielu za skakujących faktów. Rzecz jasna, pod warunkiem, że umie się szukać. Ritchie pomyślał z ironią, że jeśli jego brat nie zrozu mie tej wskazówki, to znak, że dramatycznie się zmienił od czasu, kiedy byli niesfornymi urwisami. A właściwie gdy Russell był niesfornym urwisem. Rzekomemu guwernerowi wydało się, że Russell lekko pochylił głowę, co mogło oznaczać wszystko, ale także nie musiało niczego oznaczać. - Wobec tego nie zatrzymuję. Niech pan nie traci cen nego czasu. Aha, Jack, spróbuj następnym razem złapać
coś mniej śmierdzącego, chyba że planujesz w przyszłości zostać sprzedawcą ryb. Ritchie całą siłą woli powstrzymał się przed spoliczkowaniem tego niesympatycznego typa, który przed nim stał. Tak że Jack ledwie nad sobą panował w drodze do domu. - Dlaczego zachowuje się wobec mnie jak wredna świ nia?! - wybuchnął, kiedy minęli próg, i zanim zostawił w kuchni swoje trofea, wyśmiane przez Williama. - I to w dodatku przed obcymi. - Bo jest świnią - wyjaśnił Ritchie. - Najlepszy spo sób, by go pokonać, to nie brać sobie jego słów do serca. Pokaż kucharce nasze skarby, a zobaczysz, jak ją zachwy cisz. A teraz muszę już iść do biblioteki. Przed kolacją do łączę do ciebie w salce lekcyjnej. Po dotarciu na miejsce nie musiał długo czekać. Le dwie zdążył otworzyć notatnik i zdjąć z półek kilka war tościowych książek, by sprawiać wrażenie zajętego po ważnymi badaniami, kiedy drzwi się otworzyły i do środ ka wszedł jego brat Ritchie wstał. Russell zatrzymał się kilka kroków od niego, nie mówiąc ani słowa. Ritchie musiał odezwać się pierwszy. - W kiepskim towarzystwie się obracasz, braciszku rzekł w końcu. Mylił się, sądząc, że Russell natychmiast zacznie go wypytywać, dlaczego zatrzymał się w Compton Place pod fałszywym nazwiskiem i udaje ubogiego guwernera. Rus sell wzruszył ramionami. - Zaczynam to dostrzegać - powiedział. - Nie przepa dam za tym Watersem. W Londynie powiada się, że on i jego ojciec są zaangażowani w przemyt, stąd posiadłość w hrabstwie Sussex.
- Co cię tu sprowadza? Chyba nie zamierzasz zająć się szmuglem? - Nuda, niezadowolenie. - Russell ponownie wzru szył ramionami. - Mam już dosyć wszystkiego, a w szcze gólności siebie. Co mógł na to odpowiedzieć jego brat, zwłaszcza że Russell unikał pytania, które z pewnością go dręczyło: dlaczego tu jesteś i co tutaj robisz? Zapadło milczenie, przerwane ostatecznie przez Rus sella, który dał za wygraną i poprosił o wyjaśnienia. - A co ciebie tu sprowadza, panie guwernerze? Dla czego grasz rolę potulnego pedagoga? Czyżbyś był tak bardzo sobą znużony, że wolisz maskarady? - Może i tak. - Kto inny mógłby ci uwierzyć, lecz nie ja, braciszku. W przeciwieństwie do mnie nigdy nie robiłeś niczego bez przyczyny. Co więc tu porabiasz? Czyżbyś pasjami uwiel biał nauczanie młodzieńców z dobrych rodzin i znoszenie obraźliwych komentarzy ich starszych braci? Co ci chodzi po głowie? - Może uznałem, że po wojnie w Hiszpanii wszystko inne jest nudne - odparł żartobliwie Ritchie. Russell roześmiał się z przymusem. - Tutaj z pewnością nie masz zbyt wiele atrakcji. A właściwie co porabiałeś w Hiszpanii? Któregoś wieczora w Londynie usłyszałem, że byłeś kimś więcej niż zwykłym oficerem kawalerii. Czy historia się po wtarza? Nie, nie odpowiadaj mi, jeśli nie chcesz. Obie cuję, że cię nie wydam, ale nie mogę obiecać, że po wstrzymam uśmiech, kiedy będziesz się zachowywał w nietypowy dla siebie sposób. Przez chwilę byłem prze konany, że nasz gospodarz na długo zapamięta, że nie wol-
no mu obrażać ani ciebie, ani młodzieńca, który ci towa rzyszył. - Postąpiłbym wyjątkowo nierozsądnie, dając mu na uczkę. - Ritchie uśmiechnął się szeroko. - Z miejsca wy rzucono by mnie z pracy, a tego wcale nie chcę. - Tak właśnie podejrzewałem. Wierz mi, nie zdradzę cię pod warunkiem, że kiedy zakończysz ten teatr, który tu odstawiasz, wyjaśnisz mi szczegółowo, po co to robiłeś. Jeśli połowa tego, co słyszałem na twój temat, jest prawdą, niewątpliwie będziesz się jeszcze nieraz zachowywał w sposób równie zaskakujący. - Och, nie wierz w pogłoski na mój temat. A teraz wy bacz, muszę cię opuścić. Wraz z paniczem Jackiem zamie rzam zjeść kolację w salce lekcyjnej. Pozwolisz, że nie po proszę, byś do nas dołączył. - Nie śmiałbym nawet o tym marzyć, choć przyznam, że z chęcią porozmawiałbym z tobą dłużej. Twój podopie czny wydaje mi się o wiele bardziej interesujący niż Wil liam. Bywaj, braciszku, i uważaj na siebie, choć nie wiem, co ci grozi. Uśmiechnęli się do siebie. Zawsze byli sobie bliscy, po mimo różnych charakterów. Russell nieświadomie przeka zał bratu istotną informację, wspominając o londyńskich pogłoskach na temat Watersów. Ritchie był pewien, że je go brat nic nie wiedział o planach Williama i Rogera Watersa. Nie miał zamiaru informować go o tym. To, cze go Russell nie wiedział, nie mogło mu zaszkodzić. - Nie cierpię tego wszystkiego - poskarżył się nastę pnego ranka Jack. Od świtu Pandora, pani Rimmington oraz reszta służących krzątali się po całym domu, przygo towując wieczorne przyjęcie.
Ritchie podniósł głowę znad wyjątkowo niesmacznego posiłku. Śniadanie było paskudne, gdyż cały personel mu siał skakać wokół gości Williama, by zapewnić im taką obsługę, do jakiej byli przyzwyczajeni. - Chodzi ci o przygotowania do dzisiejszego balu? Jack skinął głową. - Przecież Pandora i bez tego ma mnóstwo pracy. Czy William zawsze myśli tylko o sobie? - Zapewne tak - odparł Ritchie. - Postaraj się jednak tym nie przejmować. Lepiej skup uwagę na zadaniu mate matycznym, które dla ciebie przygotowałem. Ritchie usiłował nie dać po sobie poznać, że sam jest przejęty - nie wiedział, jak niezauważenie opuścić dom. Miał zamiar udać się do Zatoki Baxtera, rzecz jasna w przebraniu Mrocznego Mściciela, a następnie spraw dzić, czy nie trwa tam przerzut towaru z przemytu. Pelerynę i szal ukrył w skrzyni w drewnianym domku w parku. Budynek był w tak opłakanym stanie, że z pew nością nikt nie miałby ochoty do niego zaglądać. Ritchie schował tam przebranie poprzedniego wieczoru, zastana wiając się z rozbawieniem, co by o tym pomyślał jego brat, gdyby się przypadkiem spotkali. Właściwie nie po winien zaprzątać sobie głowy takimi problemami; Russell nigdy nie był nocnym markiem, zbyt dużą wagę przywią zywał do komfortu. Tak czy owak, Ritchie nadal nie wiedział, jak po kry jomu opuścić dom pełen rozbawionych gości. Być może część z nich postanowi udać się do parku w świetle księ życa - niewykluczone, że z pobudek, o których lepiej na wet nie myśleć! Na razie musi zająć się codziennymi obowiązkami. Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu.
Wczesnym popołudniem, na pierwszym półpiętrze ku chennych schodów spotkał Pandorę. Oboje przystanęli i popatrzyli na siebie. - Sądziłam, że dzisiaj po południu wybiera się pan z Ja ckiem na przejażdżkę po Downs - powiedziała Pandora. - Niestety, najwyraźniej William i kilkoro jego gości wpadło na ten sam pomysł. George powiedział mi, że do stali do dyspozycji wszystkie konie, nawet nasze stare chabety. Wobec tego czytaliśmy „Hamleta" Szekspira. - Gdybym sama nie korzystała z kuchennych scho dów, mogłabym pana spytać, co pan tutaj robi. - Pandora uśmiechnęła się przebiegle. - Och, to proste. William zakazał Jackowi i mnie ko rzystania z głównych schodów, dopóki w domu przeby wają goście. - Nie! - wykrzyknęła oburzona Pandora. - Jak on śmie... - Proszę się nie przejmować - pocieszył ją Ritchie. Szczerze mówiąc, jestem zadowolony, że nie muszę wi dywać ani jego, ani jego przyjaciół. Podejrzewam zresztą, że pani korzysta z tych schodów z tego samego względu. - Tak, ale ja to robię z wyboru - odparła ze złością. - Narzucanie komuś takich ograniczeń, jakie wymyśla William, to szczyt wszystkiego! - To prawda, niemniej William nie ma pojęcia, iż z przyjemnością przestrzegam jego zakazu. Proszę tylko nie powtarzać mu moich słów. Pandora wybuchnęła śmiechem. - Jest pan niezrównany - oznajmiła, gdy przestała się śmiać. - Moja stara niania lubiła pewne powiedzenie, któ re zawsze mnie bawiło. Powtarzała, że ktoś, kto chce mnie oszukać lub narzucić mi swoją wolę, równie dobrze mó-
głby usiłować przemoczyć kaczkę. Wydaje mi się, że lubię pana tak bardzo, gdyż właściwie jesteśmy do siebie bardzo podobni. Och - westchnęła przygnębiona - zdaje się, że to, co przed chwilą powiedziałam, nie ma większego sensu. To wystarczyło. Ritchie pomyślał, że już dłużej nie wy trzyma. Tym razem zupełnie stracił poczucie tego, co jest dobre i przyzwoite. Pochylił się, objął Pandorę i ją poca łował - nie w usta, lecz w policzek. Gdyby dotknął jej warg, mógłby całkiem stracić panowanie nad sobą. - Moja droga, to wszystko ma bardzo głęboki sens. Wreszcie wiedziała, jak to jest poczuć dotknięcie jego warg na swojej skórze. Pocałunek był słodki. Pandora nie potrafiła i nie chciała się już dłużej powstrzymywać i po całowała go w usta. Nie spodziewała się jednak, że jej postępek będzie miał zupełnie odmienne konsekwencje od planowanych. Rit chie nagle przeraził się, że ktoś ich zobaczy, więc szybko zrobił krok do tyłu. Taka sytuacja nie tylko naraziłaby na niepowodzenie jego misję, lecz w dodatku zrujnowałaby reputację Pandory. Najwyraźniej nie docenił determinacji dziewczyny. Podczas gdy on w głębi duszy przeklinał się za brak sa mokontroli, ona usiłowała przyciągnąć go do siebie! - Nie - wychrypiał. - Nie powinienem był tego robić. - A dlaczego nie? Podobało mi się to i, jeśli się nie my lę, panu również. - Racja - przyznał Ritchie. - Musi pani jednak zrozu mieć, że pocałunek był błędem, a obopólna przyjemność nie ma tu nic do rzeczy. W tym domu ja jestem służącym, a pani gospodynią i pracodawczynią, co oznacza, że ła miemy wszystkie zasady. Nie możemy się w sobie żako-
chiwać. Proszę mi uwierzyć, gdyby sytuacja była inna, a ja byłbym pani równy statusem... Nawet wówczas nie po winienem pani wykorzystywać i ukradkiem całować. Nie postąpiłem jak dżentelmen. Proszę mi wybaczyć. Naj lepiej zapomnijmy oboje o kilku ostatnich minutach. Pandora postanowiła mówić szczerze. - Nie, ostatnich minut nigdy nie zapomnę. Nie mogę też panu wybaczyć, bo oznaczałoby to, że zrobiliśmy coś złego, podczas gdy... - Gdybyśmy zdecydowali się powtarzać takie sytuacje w przyszłości, doprowadziłoby to do katastrofy - prze rwał jej Ritchie. - Proszę pomyśleć o panu Suttonie i jego bezwstydnym zachowaniu. To, co przed chwilą zrobiłem, jest jeszcze gorsze od tego, czego on się dopuszczał. - Wolałabym nie myśleć o panu Suttonie... - Nagle głos uwiązł jej w gardle. Chciała powiedzieć coś, czego nie powinna mówić - że jej życie było wcześniej zupełnie pozbawione miłości i dopiero teraz przekonała się, jak to jest kochać i być ko chaną. Jak ktokolwiek mógł oczekiwać, że zrezygnuje z tego uczucia? Cokolwiek by teraz powiedziała, za brzmiałoby to jak wyznanie żałosnej istoty zmuszonej do szukania pociechy w potajemnych schadzkach na kuchen nych schodach. Chociaż... co by się zdarzyło, gdyby pro sto z mostu wyjawiła, co czuje do tego mężczyzny? Och, do diabła z przyzwoitością! Powinna mówić pra wdę bez ogródek; to nie wstyd rozmawiać o uczuciach. Niech się wstydzi ten, kto widzi, mawiała niania, i była to prawda, choć Pandora nie rozumiała do końca, co znaczy ły słowa staruszki. - Chyba pana kocham - wyjąkała w końcu. - Co mam teraz zrobić?
- Nic - odparł, w myślach przeklinając swoją misję. Och, gdyby mógł ponownie być Richardem Chancellorem i potraktować tę dziewczynę z honorem, jak na to zasłu żyła. W Hiszpanii znacznie łatwiej przychodziło mu oszuki wanie ludzi. Tam pomagali mu partyzanci, którzy toczyli wojnę z okrutnym najeźdźcą, jego zadaniem było prze chytrzanie okupantów. Tutaj wprowadzał w błąd nie tylko oszustów i zdrajców - z pewnością należało do nich zali czyć Williama i Rogera Watersa - lecz także niewinnych ludzi, takich jak Pandora, Jack czy ciotka Em, nie wspo minając już o służbie, traktującej go uprzejmie i życzliwie zwłaszcza po wyczynach pana Suttona. - Nie ma pan nic więcej do powiedzenia? - spytała za łamana Pandora. - Nic? - W obecnej sytuacji nie możemy nic zrobić - po twierdził Ritchie, zdając sobie sprawę z własnego zakła mania. Pandora była zbyt inteligentna, by nie dostrzec dwu znaczności w słowach rozmówcy. - Czy to oznacza, że nadejdzie chwila, kiedy nasza sy tuacja będzie wyglądała inaczej? - spytała z nadzieją. Ritchie pomyślał, że przy tak inteligentnej kobiecie musi bardzo starannie ważyć słowa, gdyż mimowolnie mógłby narazić ją na niebezpieczeństwo. Usiłował zaśmiać się cicho, lecz sam dostrzegł, że jego śmiech jest pusty. - Droga panno Compton, żyjemy tu i teraz. Ja jestem zwykłym guwernerem, a pani moją pracodawczynią. Nie zależnie od naszych pragnień żadne z nas nie zrobi nicze go, co mogłoby okryć nas hańbą. Pandora z ponurą miną skinęła głową, myśląc, że właś-
nie dlatego kocha tego mężczyznę, iż ma tyle godności, której tak bardzo brakuje ludziom z jej otoczenia, z wy jątkiem sir Johna oraz Jacka. - Nie mogę pana kusić ani uwodzić - przyznała. - Nie oznacza to jednak, że moje uczucia do pana się zmieniły. Chcę być wobec pana uczciwa. Nie wolno mi zrobić nic, co doprowadziłoby do zwolnienia pana z zajmowanego stanowiska, gdyż bez referencji Williama nie zdołałby pan zarobić na życie. Nie mogłabym dopuścić do tego, by pan przeze mnie głodował i doskonale to rozumiem. Po tych słowach skinęła mu głową i odeszła. Ritchie pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć we własną dwulico wość. Jedyną pociechę stanowiła myśl, że Pandora nie sta rała się zaspokoić swoich potrzeb, nie zważając na jego sytuację. Miała świadomość konsekwencji ewentualnego romansu. Ritchie chciał, by jego misja jak najszybciej dobiegła końca, dzięki czemu mógłby ujawnić prawdziwe nazwi sko, pochodzenie i status społeczny. Co jednak myślałaby wówczas Pandora o człowieku, który kłamał i oszukiwał wszystkich dookoła? Jego cele nie miały przy tym znacze nia. Istotne było to, że gdyby znała prawdę, natychmiast straciłaby wiarę w jego honor i godność.
ROZDZIAŁ SZÓSTY - Nie lubię, kiedy cała zabawa przechodzi mi koło no sa - poskarżył się niezadowolony Jack po kolacji. - Gdy żył tata, niania mogła mnie zabierać na górę i stamtąd pa trzyłem na gości. Poza tym przesyłał mi nieco smakoły ków, a tymczasem teraz musimy się zadowolić tłustymi resztkami z obiadu. - Sądziłem, że nie podoba ci się zamieszanie związane z przyjęciem - powiedział Ritchie, podnosząc głowę znad książki. - Nie lubię, kiedy się mnie ogranicza - burknął chło piec. Właśnie zamierzał znowu się na coś poskarżyć, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Proszę! - zawołał pospiesznie w nadziei, że ktoś się zlitował i przysłał mu odrobinę czekoladowych delikate sów z kuchni. - Ech, to ty - mruknął zawiedziony, gdy na progu stanęła Pandora. - Co tutaj robisz? Pandora weszła do salki, na co Ritchie wstał, odkłada jąc książkę. - Panna Compton - powitał ją sztywno. - Czym mo żemy służyć? - Och, niczym - odparła. - Pytanie, czym ja mogła bym wam służyć. - Z tymi słowami wyciągnęła zza ple ców talerz z czekoladowymi ciastkami, tymi samymi, któ re Jack wcześniej widział na stole w kuchni.
- Wspaniale! - wrzasnął rozanielony chłopak. - Jesteś cudowna, Pan! Wszyscy inni o nas zapomnieli. - Niezupełnie. - Siostra uśmiechnęła się do niego. - Ciastka wykradła pani Rimmington. Zdaje się, że służ ba kuchenna otrzymała zakaz dostarczania wam lepsze go jedzenia, lecz pani Rimmington uznała tę decyzję za niesprawiedliwą. Skoro postanowiłam zaprezentować się wam w nowej toalecie, zaproponowałam, że za niosę poczęstunek na górę, bo gdyby ktoś mnie przyła pał, nie zostałabym posądzona o nieprzestrzeganie pole ceń. Ritchie dostrzegł nową suknię Pandory, gdy otworzyła drzwi, lecz po popołudniowych wydarzeniach doszedł do wniosku, że wstrzemięźliwość w ocenach i zachowaniu jest wyjątkowo wskazana. Z tego względu żadne komple menty pod adresem ukochanej nie wchodziły w grę. Pandora wyglądała czarująco w zielonej sukni o pod wyższonym stanie, wykończonej kremową koronką, tak jasną, że niemal białą. We włosy wplotła kilka jasnożółtych goździków zebranych w zaniedbanych ogrodach Compton Place. Nie nosiła biżuterii - już dawno temu sprzedała ozdoby, a pieniądze przeznaczyła na ratowanie posiadłości. Spod sukni wystawały kremowe pantofelki z koźlej skóry, w dłoni ściskała staromodny, choć całkiem ładny wachlarzyk z pociemniałej kości słoniowej. - William powiedział, że wyglądam okropnie - po skarżyła się, unikając spojrzenia Ritchiego - dlatego, że odmówiłam włożenia paskudnej sukienki, którą dla mnie przeznaczył. Wyglądałam w niej jak ladacznica usiłująca sprawiać wrażenie cnotliwego dziewczątka. Ciekawe, co pan i Jack byście sobie o mnie pomyśleli, gdybym włoży ła coś takiego. Jak się teraz prezentuję?
- Pan, wyglądasz rewelacyjnie - przyznał szczerze Jack. - I to bez względu na to, w co się ubierzesz. Szcze rze mówiąc, wolę cię w tym starym, niebieskim kostiumie do konnej jazdy, który wkładasz na wycieczki, niemniej na bal trzeba chyba wybrać sobie coś innego. Pandora i Richard wybuchnęli śmiechem. - A pan? - zwróciła się do Ritchiego, kiedy oboje już się uspokoili. - Czy powinnam wystąpić w paskudztwie od Williama? Ritchie miał jednak co innego na głowie. Wskutek tej całej rozmowy o sukniach tak bardzo zainteresował się odzieżą Pandory, że poczuł przemożną chęć sprawdzenia, co się kryje pod spodem. W obecności Jacka i wciąż ma jąc świeżo w pamięci popołudniowy incydent, musiał się jednak pohamować. - Ogromnie mi się podoba pani strój - przyznał w końcu z rezerwą. - Ma pani świetny gust. Muszę jednak przyznać, że wolę kobiety w prostych ubraniach. Pióra i ozdoby nie budzą mojego zainteresowania. - Ach, to wyśmienicie! - wykrzyknęła Pandora. - Wi dzę, że ponownie podzielam pańską opinię. Muszę już iść, nim napytam nam wszystkim biedy z powodu przemyco nych ciast i odwiedzin w salce lekcyjnej. Zdaje się, że od pewnego czasu to miejsce jest zakazane, niemniej nic mnie to nie obchodzi. Jestem panią domu i zrobię to, na co mam' ochotę. Ach, jeszcze jedno. Ciotka Em prosiła o przekazanie wam pozdrowień. Pandora obróciła się na pięcie i wyszła, szeleszcząc suknią. Jack z wahaniem wyciągnął rękę do talerza. - Proszę pana - zwrócił się do Ritchiego - mogę się poczęstować?
- Ależ oczywiście. Jack, powinieneś wiedzieć, że two ja siostra to skarb. - Wiem. Szkoda, że nie może tu z nami zostać. Świet nie byśmy się z nią bawili. Niech pan skosztuje, bardzo proszę. Jeśli się pan nie pospieszy, zjem wszystko, a to nie wypada. Jestem pewien, że Pan chciałaby pana poczęsto wać. Usiedli, by delektować się smakołykami przyniesiony mi przez Pandorę. Jackowi wkrótce zamarzył się następny talerz, a Ritchie nie mógł przestać myśleć o uroczej Pan dorze. W końcu Jack udał się na spoczynek, a on mógł wyruszyć na klify nad Zatoką Baxtera. Zgodnie z oczekiwaniami Ritchiego noc była pogodna. Księżyc czasami chował się za chmury, lecz natychmiast się zza nich wyłaniał, rozświetlając ziemię i morze. Ritchie wdrapał się na szczyt klifu, skąd doskonale widział Zatokę Baxtera oraz bezkresną wodę. Udało mu się wydostać z domu kuchennymi schodami i wejściem dla służby. Noc była ciepła, toteż pootwierano wszystkie okna i przeszklone drzwi. Przez pewien czas słyszał dobiegającą z domu muzykę, która ucichła dopiero wtedy, gdy dotarł do zapuszczonej części parku. To tutaj stał letni domek. Nie dostrzegł śladów bytności innych ludzi, peleryna i szal bezpiecznie spoczywały w skrzyni. Serce biło mu jak młotem, gdy przywdziewał strój Mściciela. Na ten wieczór czekał od dawna. Aby dotrzeć do wcześniej wy znaczonego punktu obserwacyjnego, musiał zejść ze ścieżki i przedrzeć się przez gęstą trawę oraz krzewy ros nące do samej krawędzi klifu. Gdy Ritchie dotarł na miejsce, położył się na ziemi
i wyciągnął z kieszeni lunetę, która towarzyszyła mu pod czas hiszpańskich wypadów, a następnie skierował ją na plażę i morze. Przez chwilę nie dostrzegał niczego cieka wego, ale nagle zauważył biegnącego po piasku człowie ka; tuż za nim podążał następny. Ktoś krzyknął. Ritchie skierował lunetę ku lądowi, gdzie na ścieżce prowadzącej do plaży stał wóz, a przy nim dwóch ludzi. Nieco dalej pozostawiono kilka kuców jucznych, dozorowanych przez mężczyznę na koniu. Lu neta Ritchiego była wyśmienitej jakości, lecz przy tak sła bym świetle widział tylko zarysy postaci. Ponownie popatrzył na morze i zauważył tam statek, najprawdopodobniej kuter, który powoli podpływał do brzegu. Ktoś na pokładzie jednostki dawał znaki światłem, sygnalizując coś ludziom stojącym na brzegu, a oni odpo wiadali w taki sam sposób. Na piasek wbiegło jeszcze kilka osób. Każdy trzymał skrzynię, podążali do łodzi wiosłowej, która dopłynęła do brzegu. Wioślarze wyskoczyli na ląd i przystąpili do wyła dowywania towaru. Następnie na jego miejsce załadowa no skrzynie i łódź zepchnięto na wodę. Jednocześnie inna łódź wypłynęła na morze z płaskiego skrawka plaży w Zatoce Baxtera, po prawej stronie Ritchiego. Nie ulegało wątpliwości, że przemytnicy sprowadzili kontrabandę i wywożą jakieś niezidentyfikowane towary. Ritchie musiał zachować cierpliwość. Zza chmury wychy nął księżyc i nagle niebo pojaśniało do tego stopnia, że dałoby się czytać książkę. Ritchie popatrzył na plażę, by się przekonać, czy rozpozna oczekujących tam ludzi. Znał jednak tylko jednego z nich: masztalerza z posiadłości Henry'ego Watersa. Ten sam człowiek rozmawiał z George'em na podwórzu przed stajnią w Compton Place. Rit-
chie stracił nadzieję na zidentyfikowanie pozostałych przemytników, kiedy przybył nowy mężczyzna i zaczął krzyczeć na oczekujących, jednocześnie wskazując pal cem morze. W świetle księżyca twarz mężczyzny była doskonale wi doczna: był to Brodribb, opryskliwy masztalerz Williama. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Nagle się odwrócił i wskazał palcem na klif, gdzie leżał Ritchie. Ten natych miast opuścił lunetę i mocno przywarł do ziemi. Kiedy ostrożnie podniósł głowę, zauważył, że przemytnicy się kłó cą. W końcu dwóch z nich odłączyło się od reszty grupy i znikło na ścieżce, mijając po drodze wóz i kuce. Z niewiadomego powodu Brodribb wysyłał ich na szczyt klifu, do miejsca, w którym krył się Ritchie. Co ro bić? Złożył lunetę i rozejrzał się dookoła. Nie chciał wra cać do domu, dopóki nie ujrzy łodzi powracających z no wym ładunkiem, na który najwyraźniej czekali ludzie na brzegu. Zresztą nawet najmniejszy ruch mógł go zdradzić, gdyż księżyc świecił wyjątkowo mocno. Ritchie wiedział, że nieopodal znajduje się dół w ziemi: głębokie, piaszczyste zagłębienie, otoczone przez krzewy i kamienie. Przekradł się tam na czworaka, tym razem przeklinając pelerynę, która krępowała ruchy. W końcu dobrnął do dołu. Wskoczył do środka, wepchnął pod sie bie pelerynę i zamarł bez ruchu, twarzą do ziemi. Dzięko wał Bogu, że kapryśny księżyc tym razem skrył się za zbłąkaną chmurą. Niemal od razu usłyszał głosy dwóch nadchodzących mężczyzn. - Uważaj na ten cholerny dół - rzekł jeden z nich. Parę dni temu Bart złamał nogę, uciekając przed Mścicie lem. Broddie powiada, że Mściciel krąży po okolicy - po-
dobno niedawno ktoś go widział na klifie. Mamy go poj mać, najlepiej żywego, jak się da. - To nie jest jeden z nas? - Skąd. Nikt go nie zna, może faktycznie nie jest czło wiekiem. Broddie mówi, że wciąż może być gdzieś w Downs. Nie chce, żeby pętał się tu jakiś nieznajomy, zwłaszcza że podobno ten gość z urzędu celnego doniósł o jakimś szpiclu z Londynu. Przysłali drania, żeby na nas kapował. - Sadler to powiedział? - przerwał pierwszy. - Jest już po naszej stronie? - Nie, nie Sadler - zaprzeczył zniecierpliwiony drugi. - Znasz go, to Jinkinson z Hove. Ale skoro wśród Dżen telmenów nie ma nikogo nowego, to może być tylko plot ka. Poza tym Jinkinson wysłał Sadlera w górę wybrzeża, powiedziawszy mu, że w Howell's End szykuje się prze rzut, więc tutaj będziemy mieli spokój. Ich przyciszone głosy stały się nieco lepiej słyszalne, a potem znowu zanikły, kiedy powędrowali klifem bieg nącym równolegle do linii brzegu. Ritchie czekał przez pewien czas, aż wreszcie postanowił opuścić kryjówkę na wypadek, gdyby bandyci zawrócili. Nie tracił czasu na rozmyślania o tym, co usłyszał, i zastanawianie się, co w związku z tym robić. Uznał, że zrobi to później. Czując się bezpieczniej, rozłożył lunetę w samą porę, by ujrzeć, jak dwie łodzie powracają na plażę, a ich załogi przystępują do rozładunku towaru. Skórzane walizy, ba ryłki i skrzynie wyciągano na brzeg i transportowano na oczekujący wóz i kuce. Potem łodzie ponownie popłynęły do statku. Ritchie widział jednak - i słyszał - wystarcza jąco dużo, by mieć pewność, że jego nocna wyprawa za kończyła się sukcesem. William Compton z całą pewno-
ścią był zaangażowany w przemyt rozmaitych dóbr do Anglii i poza jej granice. Służba w Compton Place jedno myślnie zgadzała się, że Brodribb - powszechnie uważa ny za odpychającego typa - był ulubieńcom Williama i wykonywał wiele jego podejrzanych zleceń. Wybrzeże wydawało się czyste, toteż Ritchie ponownie przywdział kostium Mściciela i ruszył do Compton Place. Nie przeszkadzało mu, że ktoś może go zobaczyć z oddali. Zastanawiał się z rozbawieniem, czy tej nocy po okolicy krąży jeszcze jeden Mściciel, budząc strach w sercach nie winnych i skłaniając ich do pozostawania w domu. Ritchie bez problemu dotarł do drzwi domu. Napotkał pewne trudności na kuchennych schodach, kiedy usłyszał głosy po drugiej stronie korytarza prowadzącego do ostat niego pół piętra. Na szczęście jak zwykle zawczasu zdjął buty, toteż niezauważony dotarł na szczyt schodów w cał kowitej ciszy. Zanim z ulgą wszedł do łóżka - nieporównanie wygod niejszego od dołu w ziemi - znalazł czas na opracowanie planu działania, który następnie ukrył pod poduszką. Ran kiem zamierzał zniszczyć to pobieżne opracowanie, gdyż nie mógł mieć przy sobie żadnych obciążających dowo dów. Ukrył również list, w którym opisał lordowi Sidmoutho¬ wi wszystko, co widział i słyszał tej nocy. Musiał przecież poinformować ministra o zgromadzeniu kilku niezbitych do wodów przeciwko przemytnikom oraz podzielić się z nim paroma podejrzeniami związanymi z przestępczą działal nością bandytów. „Kwestia: pewna osoba, czy to w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, czy to w instytucji pokrewnej, działa
w porozumieniu z grupą przestępczą, wykorzystującą punkt przerzutowy w Zatoce Baxtera. Należy podjąć dzia łania zmierzające do pochwycenia szpiega, gdyż jego ist nienie jest pewne. Kwestia: jeden ze strażników konnych, nazwiskiem Jinkinson, zamieszkały w Hove, jest opłacany przez prze mytników. Należy mieć na niego oko, lecz w żadnym wy padku nie wolno podejmować przeciwko niemu żadnych działań, dopóki ja, Ritchie, nie prześlę dalszych instrukcji. Człowiek ten może okazać się użyteczny. Kwestia: na podstawie tego, co widziałem i słyszałem, mogę potwierdzić, że James Sadler, stacjonujący w Brigh ton, jest uczciwym sługą Korony. Kwestia: istnieje prawdopodobieństwo, że przerzut kontrabandy, którego byłem świadkiem, jest zorganizowa ny w Susseksie przez rodzinę Watersów z Milton House, przy wsparciu i pomocy Williama Comptona z Compton Place w Susseksie. Londyński kupiec Henry Waters dys ponuje możliwością kontaktowania się z tymi ludźmi z City, którzy stoją za handlem gwineami. Niestety, nie mam możliwości przedstawienia jego lordowskiej mości żadnych niezbitych dowodów, jednoznacznie świadczą cych o winie podejrzanego Comptona oraz Watersów. Wi działem jednego ze służących Williama Comptona pod czas przerzutu, niemniej ten fakt nie musi stanowić dowo du na to, że Compton wiedział o jego poczynaniach. Prze myt jest z pewnością organizowany w tych okolicach, lecz wszystkie zebrane przeze mnie dowody dotyczące osób za nim stojących, oparte są na poszlakach. Co więcej, brakuje mi niezbitych dowodów na to, że część szmuglowanych dóbr to gwinee. Kwestia. Nagłe i nieoczekiwane wzbogacenie się Wil-
liama Comptona może wynikać z jego przyjaźni z Watersami oraz współpracy z przemytnikami, lecz świadczą o tym wyłącznie poszlaki. Kwestia: będę kontynuował obserwację zarówno linii brzegowej, jak i osób, które mogą być zamieszane w prze myt. O ewentualnej potrzebie udzielenia wsparcia i po mocy powiadomię w osobnym liście". Ritchie nie wspomniał o znalezieniu złotej gwinei, bo choć w gruncie rzeczy szczerze w to wątpił, jej obecność w jaskini mogła być przypadkowa. Nie zamierzał jednak tropić zwierzyny, której nie był w stanie upolować. Z tą myślą w końcu zasnął, jednak dopiero bladym świtem, kiedy na dworze pobrzmiewały już ptasie trele. Jak zwykle Ritchie wstał wcześnie i zjadł śniadanie w sali lekcyjnej, wraz z towarzyszącym mu Jackiem. Chłopiec uskarżał się na hałasy rozbawionego towarzy stwa, z powodu których ledwie zmrużył oczy. - Miałem nadzieję, że pozwoli mi pan dłużej pospać marudził. - W ten sposób mógłbym odespać zarwaną noc. Ritchie nie spał prawie wcale, lecz prezentował się sto sunkowo świeżo i wyglądał na ożywionego; tej sztuki na uczył się jeszcze w Hiszpanii, gdzie nieprzespane noce były codziennością. - Pociesz się, chłopcze, że nie doskwiera ci ból głowy jak większości uczestników balu - zauważył pogodnie. - Niby tak, ale idę o zakład, że ich nikt nie zmusza do rannego wstawania. Jack się nie mylił. Większość gości wyłoniła się z po kojów dopiero po południu, ostentacyjnie ziewając. Rit chie nakazał Jackowi narysować dom z perspektywy niżej
położonego trawnika, czyli zaniedbanej łąki przylegającej do równie zaniedbanego stawu. Gdy szedł do domu, na tknął się na brata. - A niech mnie, braciszku, jak ty to robisz, że wyglą dasz tak radośnie i rześko po męczącej nocy? - spytał Russell. - Zaraz, przecież nie ma w tym nic dziwnego, skoro nie musiałeś przez pół nocy pić i tańczyć. - W rzeczy samej - potwierdził z powagą Ritchie, mo mentalnie wzbudzając podejrzenia brata. Russell znał ten poważny ton i wiedział, co on oznacza. - Nie musiałem. Z pewnością jednak ucieszy cię wiadomość, że twoje har ce nie spędziły mi snu z powiek, czego nie da się powie dzieć o biednym, młodym Jacku. - Naprawdę? Mówisz serio? Wobec tego dlaczego wy glądasz tak, jakbyś cieszył się z jakiegoś świetnego żartu, który tylko ty jesteś w stanie docenić? Ritchie zrobił urażoną minę, co utwierdziło Russella w przekonaniu, że jego brat coś knuje, jednocześnie do brze się przy tym bawiąc. Ritchie pomyślał, że Russell żadną miarą nie może zgadnąć, iż rozmawia z człowie kiem, który całą poprzednią noc spędził na wykonywaniu misji zleconej przez lorda Sidmoutha. - Zakładam, że właśnie zrezygnowałeś z wypożycze nia jednego z rumaków ze stajni Comptona - zmienił te mat. - Chętnie wezmę przeznaczoną dla ciebie starą szka pę, by bezpiecznie zażyć przejażdżki, bez obawy, że zrzu ci mnie z grzbietu. Russell wybuchnął śmiechem. - Do diaska, Ritchie, dlaczego nie jestem taki jak ty? Potrafisz wybrnąć z najgorszych opałów. Przyznam, że chętnie pośmiałbym się z tego, jak wybitny jeździec, znawca koni i ulubiony kawalerzysta Wellingtona włóczy
się po okolicy na szkapie nadającej się wyłącznie dla star szej pani. No, ale nic z tego. Lepiej zmykaj, nim któryś z podejrzanych przyjaciół Comptona - a może wręcz on sam - zauważy nas razem. Spędzę tutaj jeszcze tylko dwa dni, toteż, być może, powinniśmy się pożegnać. Nawet niewątpliwe wdzięki panny Compton nie mogą mnie za trzymać w Susseksie na dłużej. Dlaczego w jego oczach pojawił się wyraźny błysk za zdrości, gdy wspomniałem o Pandorze? - zastanawiał się Russell w drodze do domu. Czy właśnie jej osoba go tutaj sprowadziła? Z pewnością nie, gdyż do uwiedzenia sio stry Comptona nie musiałby odgrywać roli guwernera. William Compton z ochotą oddałby mu Pandorę, gdyby tylko wiedział o spadku Ritchiego. Dlaczego więc brat tu taj przybył i co zamierza? Ritchie poszedł do stajni i nakazał George'owi osiodłać konia. Był tu także Brodribb, który szeroko ziewał. Na je go twarzy wyraźnie odbijał się niedostatek snu. - Co, postanowiliśmy przejechać się po Downs? spytał drwiąco. - Ciężko będzie znaleźć odpowiednio ła godne zwierzę. Niech pan wypróbuje Brutusa, jest spokoj ny jak koń na biegunach. - Och, chętnie! - zgodził się pokornie Ritchie. - Nie sądzę, by Brutus był dla mnie zbyt trudny, niemniej jestem dla niego odrobinę za duży. Brodribb obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Jak się dobrze zastanowić, chyba ma pan rację - wy mamrotał. - Dałby pan radę Rufusowi? Chyba jest zbyt energiczny. Biorąc pod uwagę, że Rufus lata temu stracił resztki energii, Ritchie natychmiast przestał się obawiać, że prze sadza z udawaniem skromności i pokory.
- Czy mógłby mi pan pomóc go dosiąść? - poprosił zaniepokojony. - Nie jestem specjalnie uzdolniony w sztuce konnej jazdy. - Lepiej się pan czuje z nosem w książce, co? No, spróbujemy. Podrzucił Ritchiego z taką siłą, że gdyby nie jego umie jętności jeździeckie, z pewnością wylądowałby po drugiej stronie Rufusa, tak jak to zaplanował Brodribb. - Wyśmienicie! - zawołał, siedząc bezpiecznie w siodle. - Jeszcze nikt nigdy nie pomógł mi tak skutecz nie dosiąść konia. Przyjemność kpienia z człowieka, który nawet się nie domyśla, że ktoś sobie z niego dworuje, dodatkowo po głębiał fakt, że w kieszeni podniszczonej kurtki Ritchie trzymał wiadomość gotową do nadania w Far Compton dokładnie w porze odbioru wieczornej poczty. Wioska znajdowała się przy głównej drodze między Londynem i Brighton. Mam nadzieję, że nie przesadziłem, pomyślał Ritchie, wyjeżdżając z podwórza. Przecież tylko dzięki swym umiejętnościom nie spadłem z konia. Zresztą wszystko jedno, nie pozwolę, by taki patałach jak Brodribb złamał mi nogę. Po nadaniu listu w sklepie, w którym był osobą zupeł nie nieznaną, Ritchie wrócił do posiadłości. Właśnie szedł przez ogród z tyłu domu, kiedy napotkał Pandorę. Siedzia ła na jednej z żelaznych ławek, zakupionych niedawno przez Williama - dzięki przyjęciu poprawiono także stan ogrodu. Pandory nie interesowały jednak uroki upiększonej okolicy. Głowę ukryła w dłoniach, a jej ciałem wstrząsały
spazmy płaczu. Ritchie momentalnie poczuł przypływ czułości. Nie bacząc na zdrowy rozsądek ani przyzwoi tość, podszedł bliżej. - Moja droga, co się stało? - spytał łagodnie, nie za wracając sobie głowy powitaniem. - Co panią tak poru szyło? Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że z pewnością wy darzyło się coś poważnego, skoro płakała. - Nie powinnam panu o tym mówić - chlipnęła. Przecież postanowiliśmy zachowywać się przyzwoicie, bo w przeciwnym razie może pan mieć kłopoty. - Nie zamierzam stać z boku i przyglądać się bier nie, jak dzieje się pani krzywda - odparł stanowczo Ritchie. - Wobec tego proszę zająć miejsce obok mnie - załkała. - Tak zrobię, tylko proszę mi powiedzieć, gdzie są go ście? Czy nikt nam nie będzie przeszkadzał? - Wybrali się na dłuższy spacer do Zatoki Baxtera. Nie czułam się na siłach, by im towarzyszyć. - Panno Compton, co panią tak poruszyło? - Chodzi o Rogera Watersa - wyznała - i o Williama. Wczoraj wieczorem, podczas balu, Roger oświadczył mi się. Byliśmy w salonie, całkiem sami, z dala od innych gości. Powiedział mi, że uzyskał zgodę Williama na tę roz mowę. Odmówiłam mu najuprzejmiej, jak umiałam, a po tem. .. - Pandora ponownie wybuchnęła płaczem. - A potem? - naciskał Ritchie, usiłując zachować spo kój. - Co się stało później? - Wydawało mu się jednak, że dobrze wiedział, co mogło dalej nastąpić. Dziwił się sobie, jak to możliwe, że jeszcze siedzi spokojnie. - Potem... potem usiłował mnie pocałować i objąć.
Powiedział, że odmawiam mu tylko dlatego, że jestem nie dojrzała i nie wiem, jakie przyjemne może być uprawianie miłości. To było straszne, bo nie mogłam znieść jego do tyku. Krzyczałam na niego i usiłowałam go odepchnąć, lecz był taki silny... Potem kopnęłam go w brzuch. Zgiął się wpół, zaczął jęczeć i przeklinać, a ja uciekłam z poko ju. Z tym że... - Z tym że co, moja droga? Proszę mi powiedzieć, roz mowa zawsze pomaga. Ritchie miał pewność, że Pandora niechcący kopnęła Rogera w miejsce o wiele bardziej wrażliwe niż brzuch. Ta myśl sprawiła mu ogromną przyjemność. Ten prostak Waters nie zasłużył na nic lepszego. Ritchie miał tylko nadzieję, że Pandora trwale pozbawiła go męskości. - Z tym że William czekał na mnie przed drzwiami. Stał tam przez cały czas i nie wszedł, żeby mi pomóc, choć z pewnością słyszał, jak wrzeszczę na Rogera, by przestał. Nakazał mi wracać i przyjąć oświadczyny. Za groził, że jeśli tego nie zrobię, po wyjeździe gości zamknie mnie w jednej z sypialń na strychu i będzie tam trzymał, aż zgodzę się wyjść za Rogera. Powiedziałam, że poproszę o pomoc sir Johna, kogokolwiek, nawet tego sympatycz-. nego lorda Hadleigh, który okazał mi tyle życzliwości. Na to William zaczął przeklinać i powtarzać, że się nie ośmie lę, a ja na to, żeby się przekonał... Pewnie uwierzył, przy najmniej na pewien czas, bo pozwolił mi odejść. Czy jed nak powinnam mu ufać? Nie mam dokąd pójść. Ciotka Em utrzymuje się dzięki naszej życzliwości - mała po siadłość jej męża została zapisana jednemu z jej bratan ków, więc ciocia praktycznie nie ma żadnych środków. William zagroził na koniec, że usunie ciotkę z domu, jeśli nadal będę odmawiała Rogerowi. Och, drogi panie, jakże
mogłabym się zgodzić na to, by zostać jego żoną? Zresztą kocham tylko pana i tylko panu wolno mnie dotykać. Co miał odpowiedzieć? W innych okolicznościach uznałby jej obronę za swój podstawowy obowiązek. To jednak nie były normalne okoliczności. Mimo to musiał pocieszyć Pandorę, gdyż była bliska załamania nerwowego. - Moja droga, jeśli ta żałosna kreatura jeszcze raz spró buje zrobić pani krzywdę, proszę przyjść do mnie natych miast - przykazał. - Obiecuję, że znajdę taki czy inny spo sób na to, by położyć temu kres. Czy miał prawo mówić coś podobnego, skoro najważ niejsza była jego misja? Poeta napisał: „Nie mógłbym tak cię kochać, gdyby Honor mi droższy nie był"*, lecz jak tu mówić o honorze, kiedy pozwala się, by cnotliwa ko bieta była prześladowana przez dwóch łotrów, pospolitych drani, najwyraźniej gotowych dopuścić się gwałtu z równą łatwością, z jaką dopuszczają się zdrady państwa. Pandora uniosła głowę. Na tle pobladłej twarzy jej oczy lśniły niczym gwiazdy. - Czy mówi pan poważnie? - spytała z nadzieją. Czy byłby pan gotów narazić się dla mojego dobra? Och, niech diabli wezmą tę maskaradę, pomyślał Ritchie. Gdybym poznał Pandorę w innej sytuacji, już dawno bym się jej oświadczył, a ona z radością by mnie przyjęła! Tymczasem muszę dokończyć to, co zacząłem, lecz nie zachowam się biernie w jej sprawie. * Richard Lovelace „Do Lukasty, jadąc na wojnę", przekład Stanisław Barańczak, „Antologia angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia", PIW, W-wa, 1982 (przyp.tłum.).
- Droga pani, proszę o tym nie myśleć. Przy okazji, czy możemy wreszcie zacząć mówić do siebie po imieniu? Przyjaciele nazywają mnie Ritchie, a pani jest dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką. - Drogi Ritchie, oprócz ciotki Em jesteś moim jedy nym przyjacielem. Och, kiedy myślę o szczęśliwej przy szłości, na którą liczyłam od dzieciństwa, robi mi się smut no, bo widzę, że nie mam na nią szans, podobnie jak na rodzinną fortunę. Tracę nadzieję na lepsze życie. Chyba nie powinnam już dłużej się łudzić. Głos uwiązł jej w gardle. Ritchie ukląkł przed nią na jedno kolano. - Pandoro, spójrz na mnie. Wspomnij stworzoną na polecenie Zeusa i zesłaną na ziemię kobietę, której imię nosisz. Wspomnij ofiarowaną jej puszkę, i nieszczęścia, które się z niej wydostały. Pamiętaj jednak, że w puszce pozostała nadzieja. Gdy los nas rozłączy, nie zapominaj, że twój wierny Ritchie jest przy tobie myślami i wkrótce wszelkie nieszczęścia przeminą. Nie mogę powiedzieć więcej, zaufaj mi i nie trać nadziei. Przybywaj do mnie natychmiast, gdy bardziej niż nadziei będziesz potrzebo wała wsparcia. Ritchie nigdy nie podejrzewał, że potrafi tak przema wiać do kobiety. Zawsze uważał niewiasty albo za frywolne stworzenia, przeznaczone do beztroskich igraszek, albo za pożyteczne i praktyczne matki dające mężczyznom dzieci. Nawet nie marzył, że pewnego dnia napotka dziew czynę, która rozjaśni mrok w jego życiu, podaruje mu szczęście i radość, tak jak to uczyniła Pandora już pier wszego dnia ich znajomości. Przy niej stawał się pogodniejszy, był sobą, jak przy nikim innym, nawet przy Russellu. Kipiał wściekłością na
myśl o tym, że ktoś ją źle traktuje. Nie wiedział, jakim sposobem uda mu się pohamować agresję przy następnym spotkaniu z Comptonem i Watersem. Wiedział tylko, że musi się powstrzymać. W końcu nadeszła pora rozstania. Spędzili razem parę chwil, lecz nikt nie powinien ich widzieć: ani przy jaciele, ani wrogowie. Ritchiego wzywały inne obowiązki, choć sam już nie wiedział, co jest w jego życiu najważ niejsze. Wstał, ujął dłoń Pandory i czule ucałował jej palce. - Pora się rozstać, zanim przyjdzie ktoś, by z nas drwić lub nas skrzywdzić. Bądź dobrej myśli i nie lękaj się, gdyż strach rodzi strach. Wiem, łatwo mówić, niemniej w tym powiedzeniu kryje się wielka prawda. Zielone oczy Pandory stały się jeszcze większe niż zwykle. Jej policzki pokraśniały. - Zapamiętałam wszystko, co mi powiedziałeś. Mogę tylko mieć nadzieję, że William nie będzie mnie już prze śladował. Och, Ritchie! - wykrzyknęła nagle. - Jesteś taki uczciwy i szczery. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie spotkałam nikogo takiego jak ty? Ten wybuch sprawił, że biedny Ritchie poczuł się jak podła szuja. Nic nie mógł na to poradzić. Uścisnął dłoń Pandory. - Wszystko będzie dobrze, ukochana, nie rozpaczajmy. Mógł się tylko modlić, by to była prawda. Nie potrafił znieść smutku wybranki. - Dziękuję ci - szepnęła i powiodła za nim spojrze niem, kiedy odchodził, wyprostowany i pełen godności jak żołnierze, których niegdyś widziała podczas defilady w Brighton. Zamrugała powiekami, gdyż zanim zniknął za rogiem, ponownie się przygarbił, przybierając sylwetkę
biednego guwernera wykpiwanego przez Williama i jego kompanów. Czy to możliwe, że istniało dwóch Ritchiech? Jeden, który tak żarliwie ją pocieszał, oraz drugi, bez szemrania znoszący upokorzenia? A jeśli to prawda, co powinna o tym myśleć? Pandora otrząsnęła się z zadumy. Pomyślała, że każdy mężczyzna i kobieta to zagadka dla innych, a czasem tak że dla samych siebie. Dziwne, że William tak bardzo jej nienawidził, nie miała pojęcia, z czego to wynika. Snując te domysły, poszła z powrotem do domu. Okazało się, że wycieczka pod przewodnictwem Williama już powróciła. Wszyscy się uskarżali, iż po nocnych zabawach dodatko wy wysiłek fizyczny zupełnie ich wyczerpał. - Miała pani absolutną rację, pozostając w domu, by wypocząć po nocnych harcach! - wykrzyknął Russell Hadleigh. - Pewnie spędziła pani przyjemne i leniwe po południe. Po śniadaniu odniosłem wrażenie, że jest pani wyczerpana, lecz teraz nie widzę nawet śladu złego samo poczucia. Wygląda pani jak kwiat róży. - W rzeczy samej, wypoczywałam - skłamała Pando ra, mając świadomość, że jej humor poprawił się po spot kaniu z Ritchiem. - Czytałam wyjątkowo interesującą książkę. - Wskazała na tomik, który wzięła ze sobą jako pretekst, by przebywać w samotności. - To doskonała forma spędzania czasu, przyznaję, nie mniej sam wolę księgę życia, którą uważam za najbardziej interesującą ze wszystkich. - Mimo to papier, pismo i oprawa z pewnością są jej naj doskonalszym substytutem. - Pandora uśmiechnęła się do niego. Doskonale wiedziała, że mimo nieco bezpośrednich manier lord Hadleigh jest inteligentnym człowiekiem.
Papier, pismo i oprawa nie przywołały uśmiechu na twoje usta ani nie poprawiły wyglądu twej ślicznej twarzy, pomyślał Russell. Ciekawe, czy pan Edward Ritchie spę dził z tobą szczęśliwe popołudnie. Tylko mężczyzna po trafiłby przyczynić się do takiej przemiany. Pomyśleć, że w tym czasie mnie tu nie było, bo przemierzałem drogi w Susseksie! Cóż, muszę się uzbroić w cierpliwość i za czekać do spotkania z Ritchiem. Tym razem powinien się przygotować na solidną porcję drwin!
ROZDZIAŁ SIÓDMY Pandora pomyślała radośnie, że już niedługo skończą się te jałowe wieczory i noce. W oczekiwaniu na kolację prowadziła pustą rozmowę z dwiema lub trzema żonami, które w duchu złośliwie przezwała Trzema Ślepymi My szami. Uznała to określenie za zasadne, gdyż panie te najwyraźniej zupełnie nie zwracały uwagi na to, co ich mężowie wyczyniają z pokojówkami sprowadzonymi przez Williama do obsługi gości. - Panno Compton - zagadnęła ją Eleanor Gray. - Kim jest ten przystojny młody mężczyzna, którego kilkakrotnie tu widziałam od czasu przyjazdu do tego domu? Nigdy nie przebywa z nami podczas posiłków. O ile się nie mylę, towarzyszył mu pani młodszy brat. Ritchie! Z pewnością miała na myśli Ritchiego. Na zwała go przystojnym! Pandora nie uważała guwernera za specjalnie urodziwego. Pokochała go za wnętrze, nie za wygląd. Kiedy jednak głębiej zastanowiła się nad tą spra wą, doszła do wniosku, że Ritchie przewyższa urodą wszystkich innych mężczyzn w Compton Place - z wyjąt kiem Russella lorda Hadleigh, rzecz jasna. - Jak sądzę, ma pani na myśli guwernera Jacka, pana Edwarda Ritchiego - odparła ostrożnie, starając się nie sprawiać wrażenia osoby przesadnie zainteresowanej. - Niewykluczone. Z pewnością nie był on ubrany
zgodnie z wymogami najnowszej mody, niemniej kłania jąc mi się, obdarzył mnie wyjątkowym uśmiechem. - Pan Ritchie ukłonił się pani? - spytała Pandora, ogarnięta nagłym przypływem zazdrości. - Niezwykłe. Kiedy to się stało? - Och, wczoraj po południu spacerowałam po ogro dzie i powiew wiatru strącił mi z głowy kapelusz, a ten dżentelmen go odzyskał. To wyjątkowo sympatyczne z je go strony, trzeba przyznać. Podając mi nakrycie głowy, ukłonił się uprzejmie. - Ach, rozumiem, po prostu okazał pani uprzejmość. - Pandora odetchnęła z ulgą. Krążyły pogłoski, że mimo średniego wieku pani Gray lubi przystojnych, młodych mężczyzn i nie waha się ich uszczęśliwiać. Plotkowano też, że w razie trudności ze znalezieniem chętnych mło dzieńców z wyższych sfer, z ochotą uwodzi urodziwych służących. Tym razem najwyraźniej ostrzyła sobie zęby na Ritchiego. - Czy jest żonaty? Może z którąś ze służących? - Nie - odparła krótko indagowana. - O ile mi wiado mo, pochodzi ze szlacheckiej rodziny. Mina pani Gray dobitnie świadczyła o jej satysfakcji. Od pewnego czasu w jej otoczeniu pojawiało się bardzo niewielu przystojnych młodych mężczyzn. Zanim Pando ra zdążyła cokolwiek dodać, zjawił się William w towa rzystwie Rogera Watersa. - Damy najwyraźniej prowadzą ożywioną dyskusję na jakiś tajemniczy temat - oznajmił William. - Czy mogę spytać, co panie tak zafrapowało? - Och, spytałam tylko pańską siostrę, kim jest ów przystojny młodzian, którego widziałam w ogrodzie. Pan na Pandora okazała się na tyle życzliwa, by mnie oświecić.
- Chodzi pani o Ritchiego? W ogrodzie? Zapewne był w towarzystwie Jacka. Fakt, że William nie jest specjalnie zachwycony jej zainteresowaniem guwernerem, najwyraźniej zupełnie umknął pani Gray. - Dowiedziałam się, że jest on dżentelmenem. Tym bardziej dziwi mnie jego nieobecność na kolacjach. Cóż, może ma zbyt wiele zajęć związanych z opieką nad Ja ckiem. William osłupiał. - A to dopiero. Kto pani powiedział, że Ritchie jest dżentelmenem, jeśli wolno spytać? - Rzecz jasna panna Pandora, któż by inny? - Wobec tego wie więcej ode mnie. - Zamierzał ciąg nąć ten temat, lecz na szczęście nie zdążył, gdyż jego uwa gę zajął kamerdyner, który dyskutował nie z jednym, lecz z dwoma strażnikami konnymi, domagającymi się wpusz czenia na teren dworu. - Roger, co to za zamieszanie przy wejściu! - ryknął. - Zatrudniłem tego kamerdynera z twojego polecenia, by się pozbyć starego i niedołężnego Galpina, a teraz ten bęcwał wpuszcza mi dwóch sługusów z urzędu celnego, rzecz jasna bez konsultacji ze mną! Teraz muszę sam ich wyrzu cać, co zresztą natychmiast uczynię. Podszedł do drzwi i ujrzał, że w holu tłoczy się mnó stwo ludzi, między innymi kilkoro nieco spóźnionych na kolację gości, pan Ritchie oraz Jack, stojący u stóp głów nych schodów. Ritchie i Jack zjedli kolację wcześniej, w pokoju go spodyni, by oszczędzić fatygi przepracowanej służbie. Wychodząc, Jack nagle postanowił zbuntować się prze ciwko zakazowi korzystania z głównych schodów. Zasko-
czył Ritchiego, odbiegając i krzycząc do gości: „Jestem paniczem Jackiem Comptonem z Compton Place i nie bę dę przekradał się kuchennymi schodami, skoro mam pełne prawo korzystać z głównych!". Wracając myślami do incydentu, Ritchie doszedł do wniosku, że choć wówczas był wściekły na Jacka za nie subordynację, przyniosła ona niespodziewaną korzyść je go tajnej misji. Przybyli do holu w tej samej chwili, co Jinkinson i Sadler. Potem zjawił się William oraz depczą cy mu po piętach Roger. Pani Gray wprowadziła innych gości, wśród których szła rozbawiona Pandora. Kompletnie zapominając o obecności wrażliwych pań, których uszu nie wolno kaleczyć szorstkim, męskim słow nictwem, William dawał upust wściekłości. - Co tu się wyprawia, do jasnej cholery?! - ryczał na kamerdynera. - Dlaczego nie poinformowano mnie o obecności tych bezczelnych intruzów? Powinni zostać skierowani do pomieszczeń dla służby i tam czekać, aż ra czę się z nimi spotkać. - Błagam o wybaczenie, panie, usiłowałem im to wy tłumaczyć, lecz upierali się, że sprawa jest pilna i zażądali natychmiastowego widzenia z panem. Nie przyjęli odmo wy do wiadomości i wdarli się do środka, twierdząc, że nie ma czasu do stracenia. Zanim William ponownie ryknął na przybyszów, Sad ler zrobił krok do przodu. - Przybywamy w imieniu jego wysokości, korzystając z uprawnień nadanych nam postanowieniem parlamentu, kiedy tworzono nasz urząd. Mamy powody sądzić, że Za toka Baxtera - położona na skraju należących do pana ziem, sir - została wczorajszej nocy wykorzystana do przerzutu kontrabandy na teren kraju, co jest czynem ści-
ganym przez prawo. W związku z powyższym jesteśmy zmuszeni przesłuchać zarówno pana, jak i pańską służbę, by sprawdzić, czy ktoś tu obecny dysponuje informacjami lub wiedzą na temat tego zdarzenia. - Co takiego?! Chcecie urządzać przesłuchania wtedy, kiedy wszyscy wybieramy się na kolację? Wykluczone. Mogę od razu oświadczyć, że wczoraj wieczorem gości łem tu połowę hrabstwa, a moja służba była zbyt zajęta, by tracić czas na szmugiel, czy to w Zatoce Baxtera, czy też gdziekolwiek indziej. - Proszę o wybaczenie, sir, lecz dzisiejszego ranka uzyskaliśmy informację z bardzo wiarygodnego źródła, że w zatoce przeprowadzano wczoraj działania antypaństwo we, i to nie pierwszy raz. Czy dobrze mówię, panie Jinkinson? - Tak - potwierdził ponuro Jinkinson. Jego reakcja nie zaskoczyła Ritchiego. - Otrzymał pan wiadomość i przy szedł po mnie, bym mu pomógł. Podczas gdy Ritchie zastanawiał się, kim jest informa tor Sadlera, William ponownie zaczął wywrzaskiwać swo je racje. Najwyraźniej był to jego ulubiony sposób poro zumiewania się z osobami, które uważał za gorsze od siebie. - Zastanawiam się nad tobą, Jinkinson, miej tego świa domość! - ryczał. - Wspomagałem cię na rozmaite spo soby i chętnie dalej bym to robił, gdybym mógł, ale zdaje się, że Sadler cię przekabacił. Widzi przemytnika za każ dym krzakiem w okolicy i każdą skałą na wybrzeżu. Złożę na was oficjalną skargę do Ministerstwa Spraw We wnętrznych. Tymczasem możecie sobie przesłuchiwać wszystkich moich służących, którzy nie są zaangażowani w przyrządzanie kolacji - łącznie z obecnym tu Ritchiem
- w pomieszczeniach dla służby i nigdzie indziej. Muszę powiedzieć, że świat staje na głowie, skoro człowiek nie może normalnie zasiąść do posiłku, bo jest narażony na natręctwo dwóch nadgorliwych sługusów. Odwrócił się do nich plecami, potem zmienił zdanie i znowu na nich popatrzył. - Jack, wracaj do siebie. Nie sądzę, byś wywoził kon trabandę na statek ani też wciągał ją na plażę. Ty! - zwró cił się do kamerdynera. - Poinformuj służących prze bywających poza domem, że są potrzebni na przesłucha nie. Rzecz jasna mocno wątpię, by ktokolwiek z nich miał w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia. Rozbawiony Ritchie przypatrywał się, jak William wbiega na schody. Potem guwerner dołączył do Jinkinsona i Sadlera, wędrujących do sali dla służby; wiódł ich tam niezadowolony kamerdyner. Kiedy czekali, aż sprowadzi wszystkich z wyjątkiem personelu kuchennego i pokojowców roznoszących potrawy, Sadler postanowił poroz mawiać z Ritchiem. - Wiem, że w ramach swoich obowiązków jeździ pan po okolicy wraz z paniczem Jackiem - zaczął. - Chciałem spytać, czy nie widział pan czegoś zastanawiającego. Po dobno Mroczny Mściciel znowu dał o sobie znać. Czy wi dział go pan lub coś słyszał? - Słyszałem, że się pojawił, ale zawsze rozrabia w no cy, kiedy odpoczywam w swoim pokoju. - To prawda. Jeśli jednak w przyszłości zwróci pan uwagę na coś dziwnego, proszę dać mi znać. - Dotychczas nie dostrzegłem nic podejrzanego skłamał Ritchie. - Podkreślam jednak, że nie mam zwy czaju spacerować po nocy. - Szczerze powiedziawszy, więcej by pan skorzystał
na przesłuchaniu swojego informatora - zauważył kwaśno Jinkinson, siadając w fotelu. - Zwłaszcza że ma on zwy czaj informować pana po fakcie, a nigdy przedtem. To nie zbyt pomocne, przyzna pan. - Jestem przekonany - ciągnął niezrażony Sadler - że ktoś z Compton Place, a może też z Milton House, poma ga organizować przemyt, który nagle ponownie stał się plagą w tych rejonach. Znalezienie dowodów to trudna sprawa, lecz przerzut zawsze organizuje się na plażach w pobliżu posiadłości Watersów lub Comptonów. Pan Jin kinson dysponował pewnymi informacjami, że przemyt nastąpi w Howell's End, lecz nic podobnego się tam nie zdarzyło. - Pan Jinkinson zauważył, że wiadomości od pańskie go informatora zawsze docierają po czasie - zabrał głos Ritchie, chcąc raczej zbadać grunt, niż usłyszeć coś istot nego. - Czy ma pan pojęcie, dlaczego tak jest? - Nie, lecz zgadzam się, że to dziwne. Ritchiemu przyszło do głowy, że potrafiłby podać wia rygodną przyczynę takiego stanu, lecz zdecydowanie nie chciał wyjść na osobę zbyt dobrze zorientowaną. Dalszą dyskusję przerwało przybycie reszty służby na przesłucha nie. Ritchie uważnie słuchał wszystkiego, co mówiono, i zarazem sprawiał wrażenie osoby znudzonej. Na koniec nadeszła pora na przepytanie stajennych, któ rzy kręcili się po pomieszczeniach i z nudów robili złośliwe uwagi, niejednokrotnie pod adresem Ritchiego. Brodribb nie omieszkał powiadomić wszystkich, jakim nowicjuszem w dziedzinie jazdy konnej jest pan guwerner, co zaowoco wało serią komicznych opowieści o innych początkujących jeźdźcach, którzy nie dawali sobie rady ze stworzeniami żywotniejszymi od koni na biegunach.
Po zakończeniu przesłuchania Brodribba przed obli czem strażnika stanął niski, gruby osobnik, będący ma sztalerzem Rogera Watersa. Ritchie z miejsca się zorien tował, że już wcześniej słyszał jego głos. To on był tym lepiej poinformowanym z dwóch mężczyzn, którzy szli po klifie. Innymi słowy, co najmniej dwóch przemytników z Zatoki Baxtera było powiązanych z Milton House i Compton Place. Ritchie podejrzewał, że na tym nie ko niec. Po zakończeniu przesłuchania George odezwał się ci cho do Ritchiego: - Wygląda pan na zmęczonego. Czyżby miał pan za sobą ciężki dzień, a może ciężką noc? Ritchie naprawdę był wyczerpany. Gdyby nie zacho wywał się i nie reagował tak ociężale, mógłby okazać zdu mienie podejrzeniem, że nie spędza wszystkich nocy w łóżku. Czyżby George usiłował coś mu przekazać, a może wszystko kojarzyło mu się z przemytem? - Nieszczególnie - odparł. - Chętnie jednak zrezyg nowałbym z tak absurdalnych przesłuchań. Dlaczego strażnicy sądzą, że ktoś z Compton Place mógłby być po dejrzany o przemyt? Zupełnie tego nie pojmuję. - Czy aby na pewno? Swojego czasu słyszałem, że w hrabstwie Sussex wszystko jest powiązane ze szmu glem. Co pan na to? - To przesada. - W każdej plotce tkwi ziarno prawdy, proszę pana. Z pewnością wie pan o tym. Ritchie nie potrafił wyjaśnić, jak to możliwe, że George, człowiek o nienagannych manierach i bogatym słownictwie, pracował w stajni Williama Comptona. Na brał przekonania, że George go sonduje. Sadler intereso-
wał się nim w mniejszym stopniu, George jednak wyraźnie rzucał mu rękawicę. Ritchie zaczynał wierzyć, że George jest tajemniczym informatorem Sadlera. - Wszyscy w Compton Place są niewinni jak dzieci orzekł Sadler, kiedy ostatnia osoba wymaszerowała przez tylne drzwi. Ledwie skończył mówić, gdy do środka we szła Pandora, wciąż w stroju do kolacji. Zaraz za nią wkroczyło dwóch służących, niosąc wazę pełną zupy, mi seczki, talerze, sztućce, bułki, masło, duży kawał sera, pla stry wołowiny, ciasto owocowe i ogromny półmisek cia steczek. Wszystko postawili na stole pośrodku pokoju. - Niegdyś Compton Place słynęło z gościnności - oznaj miła Pandora. - Nie chcę, by teraz nasi goście zostali źle po traktowani, nawet jeśli przyjechali bez zaproszenia. Podej rzewam, że obydwaj panowie strażnicy oraz pan Ritchie mieli wyczerpujący dzień, więc zasłaniając się bólem głowy zrezygnowałam z udziału w uroczystej kolacji i przyszłam zjeść wieczerzę tutaj -jeśli panowie wyrażą zgodę. Ritchie miał ochotę natychmiast wstać i ją pocałować. Przesłuchania ciągnęły się już długo, a poprzedni posiłek był nader skromny. Podejrzewał, że minęło sporo czasu, odkąd strażnicy mieli coś w ustach. Wszyscy ochoczo zabrali się do jedzenia, a kiedy po kilku minutach służący powrócili z kuflami i dzbanami pełnymi piwa, Jem Sadler wzniósł toast za zdrowie panny Compton. - Wypijmy za fundatorkę tej uczy! - zarządził. Nawet Jinkinson nie miał już ponurej miny. Na koniec Pandora odprowadziła gości do stajni, by przypadkiem nie natknąć się ponownie na brata. Pożegnawszy ich, wraz z Ritchiem patrzyła, jak znikają w mroku.
- Nie wrócę z tobą do domu - rzekł cicho Ritchie. Nie możemy dać twojemu bratu powodu do jeszcze jed nego ataku. - Masz rację - przyznała z bólem Pandora, choć jej przygnębienie nieco osłabło, kiedy Ritchie ucałował ją w rękę. Potem pobiegła i kuchennymi schodami prze mknęła się do sypialni. Nie chciała, by ktokolwiek wie dział, iż nie spędziła wieczoru w łóżku. Tymczasem dla Ritchiego jeszcze nie nadszedł czas na spoczynek. Odczekał kilka minut i już miał pójść w ślady Pandory, kiedy nagle zjawił się George. - Niech mi pan powie, jak długo był pan kawalerzystą? - spytał bez ogródek. - I jak to się stało, że został pan guwernerem? - Mylisz się - oświadczył cicho Ritchie. - O, nie, od pewnego czasu mam swoje podejrzenia, które nasiliły się, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem pana w siodle. Pewności nabrałem w chwili, gdy ujrzałem, jak świetnie poradził sobie pan ze złośliwością Brodribba. Tylko wytrawny jeździec wyszedłby z takich opałów ob ronną ręką. - Sprowadziły mnie tu okoliczności, podobnie jak cie bie, o ile słusznie podejrzewam. - Obawiam się, że niezupełnie - odparł spokojnie George. - Chciałbym wierzyć, że jest pan w stanie urato wać pannę Pandorę. Dzisiejszej nocy nic więcej nie po wiem. Dobranoc panu i życzę panu lepszego wypoczynku niż poprzedniej nocy. Odszedł równie cicho, jak przyszedł. Ritchie z uśmie chem pomyślał, że jeszcze wiele się musi nauczyć o lu dziach.
Sadler zaczynał podejrzewać wszystkich. Miał absolut ną pewność, że Watersowie i William Compton byli zaan gażowani w przemyt gwinei do Francji, lecz nie potrafił tego udowodnić. Podejrzewał także wiele innych osób, w tym Edwarda Ritchiego, choć sam nie wiedział o co. Uważnie obserwował guwernera podczas przesłuchań tak jak wcześniej - i zauważył, że Ritchie niewątpliwie z uwagą odnotowuje w pamięci wszystkie ważne słowa służących, choć przybiera obojętną minę. Być może wynikało to z jego zawodu - zwracał uwagę na wszystko, co ciekawe i potencjalnie przydatne - lecz Sadler miał inne zdanie. Sądził, że pan Ritchie to niesły chanie przebiegły człowiek. Niestety, ze słów innych jas no wynikało, że jest osamotniony w podejrzeniach. Po przedniej nocy Brodribb nabijał się z guwernera przed służbą, a sądząc po reakcjach zebranych, czynił to nie po raz pierwszy. Sadler postanowił porozmawiać z tajemniczym na uczycielem raz jeszcze, więc następnego popołudnia zno wu zjawił się w Compton Place i spytał George'a, czy mo że przesłuchać pana Ritchiego w tajemnicy przed innymi. Oprócz George'a w stajni nie było nikogo, pozostali stajenni pojechali wraz z panami na wycieczkę po okolicy. - Dlaczego? - spytał zwięźle George. - Sam nie wiem. - Sadler wzruszył ramionami. - Mo że po prostu uważam, że wie więcej, niż przypuszcza, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Jego informacje mogą być bardzo przydatne. - Nie, nie rozumiem, co ma pan na myśli. Powinien pan jednak być świadomym, że pan Ritchie nic nie wie o uprawianym tu procederze przemytu. - W przeciwieństwie do kilku innych osób - odrzekł
Sadler i wbił spojrzenie w George'a. - Ogromnie przyda łoby mi się nieco wcześniejsze ostrzeżenie o zbliżającym się przemycie. Dowiadywanie się o pewnych faktach z opóźnieniem niekorzystnie wpływa na reputację strażnika. - Jinkinson również uzyskał złe informacje - zauwa żył masztalerz. - W rezultacie obaj nic nie odkryliście. - Racja, lecz nie sądzisz, że przemytnikom było bar dzo na rękę, że jego informator się pomylił? Wprowadził go w błąd, a mój informator, o czym doskonale wiesz, przekazał mi wiadomości z jednodniowym opóźnieniem i dlatego były bezużyteczne. Nie masz nic więcej do po wiedzenia? - Tylko tyle, że tropienie pana Ritchiego to pogoń za cieniem. Od niego niczego się pan nie dowie. Na swój spo sób to niesłychanie twardy mężczyzna. Sadler pomyślał, że lepszy rydz niż nic, skoro nie ma innego tropu. George poszedł do domu, by znaleźć Rit chiego i poprosić go o zejście do stajni. Guwerner przyszedł dziesięć minut później. Miał na nosie okulary i wyglądał na przejętego. - Dzień dobry panu - przywitał Sadlera. - Co się sta ło? Myślałem, że po wczorajszych przesłuchaniach nie bę dziemy już musieli wracać do tematu przemytników. - Tak się składa, że ten temat wciąż nie jest zamknięty, proszę pana. Mam powody przypuszczać, iż może pan wiedzieć więcej, niż był dotąd łaskaw przyznać. Ritchie nie wiedział, skąd te wnioski. Co takiego po wiedziałem? - zastanawiał się. W jaki sposób dałem mu do zrozumienia, że jestem zainteresowany sprawą prze mytu? Nie, ten człowiek to po prostu pies gończy, który usiłuje zwęszyć trop. Dziwne tylko, że jego podejrzenia
są słuszne. Choć dzięki podsłuchanej wczoraj rozmowie wiem, że jest uczciwy, na razie nie będę jeszcze wtajemni czał go w szczegóły swojej misji. - Nie rozumiem, na jakiej podstawie pan tak sądzi. Jak pan wie, interesuje mnie poszukiwanie skamielin oraz ma lowanie wspaniałych krajobrazów. - Podejrzewam, że obserwując te wspaniałe krajobrazy, mógł pan zwrócić uwagę na coś, co ułatwiłoby dochodzenie. - Proszę wybaczyć, ale rzadko zdarza mi się malować w plenerze w środku nocy - rzekł ironicznie Ritchie. Nie, bardziej interesuje mnie pilnowanie, by mój pod opieczny zdobywał wiedzę niezbędną do podjęcia nauki w Harrow i w Oxfordzie. - To bardzo szczytny cel, proszę pana. Ich słowna potyczka trwała jeszcze przez pewien czas. Tak jak podejrzewał George, Sadler niczego się nie dowie dział od Ritchiego, a Ritchie nie uzyskał żadnej nowej in formacji od strażnika. W końcu guwerner zdjął okulary i znów zaczął je do kładnie czyścić. - Zastanawiałem się, dlaczego żywi pan tak nieza chwianą pewność, że pan William Compton stoi za orga nizowanym w tych rejonach przemytem - oświadczył. Aby doprowadzić go przed sąd, musiałby pan dyspono wać niezbitymi dowodami, a tymczasem najwyraźniej nie wie pan nic, co mogłoby pomóc w dowiedzeniu jego wi ny, poza tym, że Zatoka Baxtera stanowi część posiadłości Comptonów. Wnioskuję również, że podejrzewa pan pana Watersa. Czy mogę spytać na jakiej podstawie? Twarz Sadlera wykrzywił nieprzyjemny grymas. - Wszyscy w okolicy wiedzą, że to oni prowadzą nie legalne interesy, lecz nikt nic nie powie, gdyż większość
w taki czy inny sposób zyskuje na przemycie. Pozostali najzwyczajniej boją się zemsty przemytników. Właśnie z tego względu nie sposób zgromadzić niezbitych dowo dów. Compton i Waters z pewnością dysponują niepod ważalnym alibi na noc przemytu, lecz może pan być pe wien, że wielu ich ludzi, a także niemało mieszkańców okolicznych wiosek współpracowało przy przeładunku kontrabandy w Zatoce Baxtera. Jest pan człowiekiem z zewnątrz, zatrudnionym przez Comptona, i widać, że nie brakuje panu rozumu, więc mógł pan bez trudu do strzec wiele rzeczy niezauważalnych dla mnie. Wystarczy, że podzieli się pan ze mną pewnymi informacjami i za chowa milczenie. Wiem także, iż w okolicy działa agent rządowy i podejrzewam, że może on być jednym z gości Comptona. Chciałbym wiedzieć, kto to taki, i prosiłbym pana o uważne obserwowanie tego, co się tutaj dzieje. Ritchie włożył okulary. - Jeśli agent, o którym pan wspomniał, jest naprawdę dobrym szpiegiem, wątpię, czy się zdradzi. Z pańskich słów wnioskuję, że w razie zdemaskowania jego życie by łoby zagrożone. Sadler uśmiechnął się niepewnie. - Drogi panie, proszę tylko o przekazywanie mi wia domości o wszystkich podejrzanych zdarzeniach, na które zwróci pan uwagę. Obiecuję dyskrecję. Teraz jednak na mnie już pora. Mam spory kawałek wybrzeża do patrolo wania i mnóstwo pracy. Proszę mnie nie odprowadzać, ży czę miłego popołudnia. Dopiero kiedy Sadler mijał rogatkę na drodze między Londynem i Brighton, przyszło mu do głowy coś tak ab surdalnego, że z początku odrzucił tę myśl. Mimo to nie chciała go opuścić.
Wykształcony pan Ritchie, ze swoim bystrym spojrze niem i łagodnym głosem, był zupełnie nowy w okolicy. Czy to możliwe, że przybył tu z rządową misją? Czy wy prawy na skamieliny oraz kształcenie Jacka Comptona to tylko przykrywki dla jego prawdziwej działalności? Tymczasem krzątający się po stajni George, który pod słuchał rozmowę Sadlera i Ritchiego, zadawał sobie inne pytania. Swego czasu uważał się za człowieka honoru. Czy ktoś taki powinien biernie stać i obserwować, jak lu dzie z jego otoczenia dopuszczają się zdrady? Czy w ta kiej sytuacji ma prawo zachować milczenie? George doszedł do wniosku, że takie postępowanie jest niegodne uczciwego człowieka. Postanowił, że następnym razem, kiedy podsłucha jakąś istotną informację, która nie powinna dotrzeć do jego uszu, zawczasu przekaże jej treść Sadlerowi. I do diabła z konsekwencjami! Po zamieszaniu i chaosie pierwszych tygodni po przy byciu Ritchiego do Compton Place jego życie nagle się uspokoiło, stało się wręcz nudne i nieciekawe. Przyjęcie dobiegło końca, goście opuścili dom, a Roger Waters wy jechał do Londynu bez wątpienia po to, by zająć się in westowaniem zysków z ostatniej sprzedaży gwinei i orga nizowaniem następnego przerzutu. William Compton nie pojechał z przyjacielem. Wolał zatrzymać się na kilka dni u przyjaciół w Hove. Dzięki te mu w posiadłości zapanował spokój. Znikła większość sprowadzonej z okazji przyjęcia służby, wywieziono spo ro wypożyczonych mebli. Nic nie wskazywało na to, by lord Sidmouth podjął jakieś kroki w związku z otrzymaną od Ritchiego notatką. W przerwach między dokształcaniem Jacka i cemento-
waniem związku - o ile to właściwe słowo - z Pandorą, Ritchie nadal tropił przemytników. W końcu doszedł do wniosku, że potrzebuje pomocnika, gdyż bez niego nie zdobędzie niezbitych dowodów winy podejrzanych, i tym samym nie doprowadzi do ich skazania. Podejrzewał jed nak, że wie, gdzie szukać stosownego materiału obciążają cego. Dzień po zakończeniu przyjęcia napisał list do sierżan ta Joshuy Bragga, który opiekował się nim, kiedy Ritchie przybył do obozu Wellingtona jako niemalże wrak czło wieka, dysponując wszakże informacjami, które znacznie ułatwiły generałowi pokonanie francuskiej armii na Pół wyspie Iberyjskim. Doglądając majora, którego znał od czasów szkolnych, Bragg na przemian przeklinał jego decyzję o zostaniu taj nym wywiadowcą i wychwalał go za niebywałą odwagę. Tylko dzięki niej Ritchie przeżył, choć większość ludzi na jego miejscu zapewne zrezygnowałaby z dalszej wałki i biernie czekała na śmierć. Gdy odzyskał siły na tyle, by powrócić do Anglii, Bragg, który również odniósł poważne rany, otrzymał roz kaz towarzyszenia mu do czasu powrotu do czynnej służby. W ten sposób Bragg pozostawał przy Ritchiem jako je go pomocnik, adiutant, kucharz i sprzątaczka, jak sam twierdził. Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy lord Sidmouth wyznaczył majorowi Chancellorowi nową mi sję. Ten nie przyznał się do niej sierżantowi, gdyż wie dział, że Bragg nie omieszka wyrazić dezaprobaty. Pozo stawił wiernego druha w domu swojego ojca w Londynie, by tam oczekiwał na jego powrót. Teraz jednak napisał do Bragga enigmatyczny list,
w którym wspomniał, że przebywa w Compton Place, gdzie pojawiło się miejsce pracy dla rzetelnego masztale rza. Była to prawda, William uznał, iż stać go na zatrud nienie dodatkowej służby. „Chętnie widziałbym tutaj Ciebie, przyjacielu", pisał Ritchie. „Dlatego proszę, byś przybył do Susseksu i zgło sił się tu do pracy. Kiedy się spotkamy, wspomnij Hiszpa nię. Dyskrecja jest najważniejsza, gdyż musimy sprawiać wrażenie ludzi, którzy się nie znają. Z czasem znajdziemy sposoby porozumiewania się i spotykania, jeżeli zosta niesz zatrudniony". Ritchie wiedział, że z przyjacielem u boku łatwiej mu będzie wykonywać zadanie, zwłaszcza że Bragga nikt tu nie znał. Samodzielne schwytanie przemytników najwy raźniej nie było możliwe. Nie ulegało wątpliwości, że następny transport do Fran cji wypłynie dopiero za jakiś czas. Nim to nastąpi, Ritchie musiał cierpliwie czekać i uważnie wszystko obserwo wać.
ROZDZIAŁ ÓSMY Ritchie miał słuszność, sądząc, że stanowisko maszta lerza zostanie obsadzone przed przybyciem Bragga do Compton Place. Na szczęście jednak nowy pracownik okazał się do tego stopnia nierzetelny, że gdy Bragg zgłosił się do pracy, George chętnie go zatrudnił, tym bardziej że przybysz przedstawił się jako były kawalerzysta, który po padł w tarapaty. - W stajni jest nowy pracownik, zatrudniony przez pa na Rice'a i George'a - obwieścił pewnego popołudnia Jack. - George utrzymuje, że ten człowiek świetnie zna się na koniach. Wstrętny Brodribb powiedział, że gdyby to była prawda, pan Ritchie powinien się do niego zgłosić na kilka lekcji jazdy konnej, co niewątpliwie ogromnie by się panu przydało. Pandora, która dołączyła do nich w salce lekcyjnej, ko rzystając z tego, że William chwilowo nie może jej za to prześladować, popatrzyła uważnie na Jacka. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Brodribb uważa, że pan Ritchie potrzebuje dodatkowych lekcji - powie działa. - Moim zdaniem jest całkiem niezłym jeźdźcem. Nigdy się o niego nie martwię, kiedy wspólnie wyruszamy na wycieczki. Szkoda, że William nie zabrał ze sobą Brodribba, on ma fatalny wpływ na innych służących. Jego ma niery są skandaliczne. Poinformowałam o tym Williama,
lecz on najzwyczajniej oświadczył, że Brodribb to jeden z jego najbardziej użytecznych pracowników, w związku z czym muszę nauczyć się z nim żyć. - Czy wiadomo wam, jak się nazywa ten augur? - spy tał od niechcenia Ritchie. - Bragg - wyjaśnił Jack. - Kto to jest augur? - To człowiek uważający się za wyrocznię w jakiejś dziedzinie - wytłumaczył Ritchie. - W tym wypadku cho dzi o osobę doskonale znającą się na koniach, toteż może my nazwać go centaurem. Chyba pamiętasz, czym były centaury, prawda? - Półludzie, półkonie, sir, według wierzeń Greków pospieszył z odpowiedzią Jack. - Doskonale - pochwalili go chórem Ritchie i Pando ra. Uśmiechnęli się do siebie. Od pewnego czasu coraz częściej mówili to samo jednocześnie. - Naprawdę musimy przestać - powiedział Ritchie, kiedy zostali sami. - To nie będzie łatwe. - Pandora westchnęła. - Prze cież zazwyczaj robimy to bez zastanowienia. - Racja - przyznał Ritchie. Cała trójka zgodnie postanowiła wyruszyć popołud niem na poszukiwanie skamielin, korzystając z tego, że William nie mógł stanąć im na drodze. Do tego Ritchie już niedługo miał się spotkać z przyjacielem. Gdy przybyli do stajni, zastali tam George'a oraz Roba, który napełniał wiadra wodą dla koni. William zostawił swoją dwukółkę i między innymi dlatego postanowił za trudnić jeszcze jedną osobę do stajni. - Gdzie ten nowy? - spytał Jack, zanim George zdążył ich powitać i spytać, jak daleko się wypuszczają i których
koni chcą dosiąść. - Pan Ritchie chce zobaczyć augura dodał. George nie był pewien, co znaczy to słowo, lecz pomy ślał, że pewnie coś dobrego, sądząc po entuzjazmie Jacka. - Dosiadł tego wielkiego ogiera, Nerona, niedawno kupionego przez pana Williama - wyjaśnił. - Brodribb nie może dać mu rady, natomiast Bragg radzi sobie wy śmienicie. Oto on. Spokorniały Nero spokojnie wkroczył na podwórze, dźwigając na grzbiecie jeźdźca. Pandora szeroko otwarty mi oczami patrzyła na Bragga, który doskonale panował nad rumakiem. - Rety - mruknęła. - On naprawdę musi być augurem, skoro potrafi dosiąść Nerona. Nikomu innemu ta sztuka się nie udała. Bragg przyjrzał się grupce ludzi na podwórzu. Z po mieszczeń dla służby wyszedł Brodribb, przeciągając się i ziewając. Właśnie wstał po popołudniowej drzemce. - Wróciliśmy, co? - zaczepił Bragga, który zsiadł i przekazał mu cugle. - Najwyraźniej pan go oswoił! - Tylko tymczasowo - wyjaśnił Bragg, spoglądając na Ritchiego. Rzekomy guwerner stał z tyłu i właśnie zdej mował okulary, by lepiej się przyjrzeć powolnemu Rufusowi, którego przyprowadzono mu na przejażdżkę. George uznał, że nadeszła pora na przedstawienie Bragga rodzinie oraz pedagogowi. - To jest panna Pandora Compton oraz panicz Jack Compton, wnuki sir Johna oraz rodzeństwo przyrodnie pa na Williama. A to pan Edward Ritchie, guwerner. Nie jest specjalnie doświadczonym jeźdźcem, dlatego zawsze mu simy siodłać dla niego Rufusa. Bragg uśmiechnął się, prezentując mocne białe zęby,
a następnie uprzejmie skinął głową wszystkim nowo po znanym. Na koniec ponownie wbił wzrok w Ritchiego. - Pan Edward Ritchie, tak? - mruknął. - Kiepsko so bie radzi z końmi? Hm, zapamiętam to sobie. - Najlepiej mu wychodzi jazda na koniu na biegunach - prychnął Brodribb. - Ciekawostka - powiedział Bragg. - To też sobie za pamiętam. Pomóc panu wsiąść? Niech się pan nie boi, bę dę uważał. Ritchie nie miał pewności, czy powinien pochwalić Bragga za jego umiejętności aktorskie, czy też zganić za strojenie sobie żartów. - Ale będzie pan ostrożny, prawda? - spytał piskli wym głosem. - Pan Brodribb o mało mnie nie zrzucił, po magając mi dosiąść konia. - Doprawdy? Może pan mieć pewność, że z nowicju szami zawsze postępuję delikatnie. No, to hopla! O tak. Wygodnie siedzimy? Niech się pan nie boi upadku. Rufus to łagodny konik i na pewno doskonale pan to wyczuwa. - Tak, łagodny i miły - potwierdził niepewnie Ritchie. Postanowił ciągnąć tę grę i czerpać z niej radość, skoro nie pozostaje mu nic innego. Uznał, że później rozmówi się z Braggiem. Pandora, zirytowana kpinami z mężczyzny, którego pokochała, doszła do wniosku, że pora zakończyć te żarty. - Pan Ritchie stał się całkiem niezłym jeźdźcem, bio rąc pod uwagę, że przybył tu jako zupełny żółtodziób. Popatrzyła na George'a. - Zatem ma smykałkę do koni, hę? - wtrącił się Bragg. Ritchie nie miał pojęcia, w jaki sposób udało mu się kontrolować mięśnie twarzy, mimo że Bragg nieprzerwa nie go zaczepiał. Aby nie okazać rozbawienia, odwrócił
się do George'a i poinformował go, że jadą do Howell's End, czyli nieco dalej niż zwykle. - W takim wypadku lepiej bym się czuł, gdyby ktoś państwu towarzyszył. Proponuję wziąć pana Bragga, który i tak powinien poznać okolicę. Gdyby przytrafiło się pań stwu coś złego, sprowadzi pomoc. - Coś złego? - zająknął się Ritchie, usiłując unikać spojrzenia Bragga. - Dlaczego pan myśli, że mogłoby stać się coś złego? - Wczoraj nieznani sprawcy zaatakowali dwóch straż ników celnych z Brighton. Jeden z nich zginaj. Ktoś usi łował przechwycić dyliżans pocztowy z Brighton. Na szczęście rabusiowi nic z tego nie wyszło, niemniej zanim uciekł, postrzelił w ramię jednego z pasażerów. Od pew nego czasu przez Sussex przetacza się fala przemocy i każdy podróżujący powinien być przygotowany na kło poty. Panie Bragg, proszę się zaopiekować tymi osobami, osobiście pana do tego zobowiązuję. Bragg otarł czoło. - Zrobię, co w mojej mocy - zapowiedział. - To nie jest konieczne - zaprotestowała niezadowo lona Pandora. - Wszyscy tutaj wiedzą, kim jesteśmy. Je stem pewna, że na własnym terenie nic nam nie grozi. George pokręcił głową. - Pan William nigdy mi nie wybaczy, jeśli dojdzie do nieszczęścia, panno Compton. Lepiej wziąć pana Bragga. Ritchie pomyślał, że doskonale się składa, gdyż Bragg jak najszybciej powinien poznać okolicę. Korzystając z nieobecności Williama, rzekomy guwer ner spotykał się z Pandorą w bibliotece i w salce lekcyj nej. Lata później Ritchie wspominał tę sytuację, nie poj mując, jak zdołali zachowywać się przyzwoicie. Było jas-
ne, że Pandora jest równie żywiołowa w miłości, jak w życiu. Jeśli chodzi o niego... Wystarczyło, że przebywał w jej towarzystwie, by jego myśli krążyły wyłącznie wokół naj bardziej intymnych spraw. Gdy dotarli do Howell's End, rozsiodłali konie i byli gotowi przystąpić do rysowania, kiedy Pandora postano wiła powiedzieć, co jej leży na sercu. - Ritchie, nie podobało mi się zachowanie pana Bragga - oświadczyła z pasją. - Nie powinien odzywać się do ciebie tak szorstko tylko dlatego, że nie jesteś specjalnie hałaśliwy. Jednakże... - Uważnie popatrzyła mu w oczy. - W jego sposobie prowadzenia rozmowy z tobą zauwa żyłam coś, co mogłoby świadczyć o tym, że się znacie. Czy widziałeś już kiedyś pana Bragga? Ritchie nie chciał kłamać, postanowił więc unikać jed noznacznych odpowiedzi. - Nawet jeśli już się kiedyś widzieliśmy, to z pewno ścią nie ostatnimi czasy - wyjaśnił. - Dobrze wiesz, że masztalerzy i stajenni kpią z mojego braku doświadczenia w jeździe konnej, ale mnie to nie przeszkadza. Pociesza mnie myśl, że oni z kolei beznadziejnie władają piórem. - Niemniej nie powinno się pochwalać takiego za chowania - upierała się Pandora, ze złością rysując krajo braz. Bragg przywiązał konie do drzew w górze ścieżki, któ ra prowadziła do zatoki. Teraz siedział blisko zwierząt, po zornie odprężony, lecz jego oczy uważnie lustrowały oko licę. Po pewnym czasie Ritchie odłożył szkicownik. - Zostawiłem kredę w sakwie - oznajmił z niezado woleniem. - Pójdę po nią.
- Ja pójdę, proszę pana! - zaproponował ochoczo Jack. - Niech pan lepiej odpoczywa po przejażdżce. - Dziękuję ci, ale wolę iść sam. Wysiłek fizyczny do brze mi zrobi. Zresztą musisz się skupić na światłocieniu, jeśli chcesz dobrze uchwycić horyzont. Do roboty. Ritchie zostawił Jacka i Pandorę przy pracy i podążył ścieżką do miejsca, w którym leżał Bragg. Rzecz jasna, celowo zostawił kredę, żeby mieć pretekst do powrotu i rozmowy z sierżantem. Na widok dowódcy Bragg zer wał się na równe nogi i wykonał gest, jakby chciał zasa lutować. - Spocznij. - Ritchie uśmiechnął się szeroko. - Zrób pogardliwą minę podczas rozmowy ze mną. Nie chcę, by ktoś pomyślał, że okazujesz szacunek gryzipiórkowi. Nie zamierzałem dostarczać ci powodów do radości podczas naszego spotkania w Compton Place, lecz dobrze będzie dać wszystkim do zrozumienia, że masz niskie mniemanie o tak żałosnym stworzeniu, jak guwerner. W ten sposób nikomu nie przyjdzie do głowy, że współpracujemy. Bragg odwzajemnił uśmiech. - Tak jest - odparł służbiście. - Jak rozumiem, przy szedł pan tu, by poinformować mnie, co, u licha, się szy kuje. - W rzeczy samej. A teraz słuchaj uważnie, bo nie chcę zostawać tutaj zbyt długo. Przyszedłem tylko po kredę. W kilku zdaniach opowiedział Braggowi o swojej mi sji, przekonaniu, że William Compton i Roger Waters zaj mują się przemytem, oraz o potrzebie wsparcia w poszu kiwaniu dowodów ich winy. - To całe przeklęte hrabstwo najwyraźniej współpra cuje ze szmuglerami, podobnie jak strażnik konny Jinkinson, dlatego zachowaj ostrożność. Możesz słuchać tego,
co mówią służący, i rozmawiać z nimi. Poza tym chadzaj do gospody, by zdobyć informacje o terminie następnego przerzutu. Bądź jednak bardzo czujny. Widziałem, jak przypływa ostatni transport, ale bez pomocy nie zdobędę dowodów potrzebnych do tego, żeby lord Sidmouth podjął odpowiednie działania. Na tym polega twoje zadanie. Po za tym wypracujemy jeszcze sposoby potajemnego poro zumiewania się i wymiany informacji. - Wiem, że pełnię teraz służbę pod pańskimi rozkaza mi - oznajmił Bragg - lecz szczerze powiedziawszy, nie pojmuję, dlaczego mam donosić na kilku biednych face tów, którzy usiłują zarobić parę groszy. - Rozumiem twój punkt widzenia - przyznał Ritchie. - Pamiętaj jednak, że sprawa jest poważniejsza. Ci ludzie sprzedają złoto armii Napoleona, dzięki czemu Francuzi mogą zabijać więcej naszych towarzyszy broni. W moim przekonaniu jest to najzwyklejsza zdrada; mam nadzieję, że się ze mną zgodzisz. Właśnie dlatego lord Sidmouth skierował mnie do Susseksu, a przecież jego niespecjalnie martwi przemyt alkoholu, tytoniu i jedwabiu. Bragg pokiwał głową. - Czy jest pan pewien, że chodzi o złoto? - Bezwzględnie - potwierdził Ritchie. - A teraz mu szę wracać. Na powitanie Pandora pokazała ukochanemu mały szkic, nad którym pracowała. - Chciałabym jeszcze poszukać skamielin - powie działa. - W Far Compton wznosi się znacznie większy ko ściół niż te, które dotąd oglądaliśmy, a cmentarz jest oto czony bardzo wysokim murem. O ile pamiętam, w kamie niach, z których go wzniesiono, można znaleźć sporo ska mielin. Zresztą mam ochotę przejść się trochę przed po-
wrotem do domu. Nikt nie będzie się uskarżał na to, że ty i pan Bragg dbacie o bezpieczeństwo moje i Jacka. - Ty przebiegła istoto - odrzekł Ritchie. - Świetnie to sobie obmyśliłaś. Dzięki tobie możemy przebywać na osobności, chociaż wątpię, by pan Bragg pozwolił nam zbytnio się oddalić. - Cóż, przynajmniej może pełnić funkcję tylnej straży. W ten sposób nie podsłucha naszej rozmowy. Najwyraźniej Bragg i panna Pandora dorównywali so bie pod względem przebiegłości! Ritchie nawet nie podej rzewał, że otoczy się tak chytrymi osobami. Skoro jednak sam nie należał do naiwnych, to zapewne tak musiało być. Dotarli do Far Compton i podeszli do kościoła, by przyjrzeć się skamielinom, które rzeczywiście się tam znajdowały. Bragg podążał nieco z tyłu, Jack biegł zaś z przodu. W rezultacie tworzyli pochód, przyciągający uwagę wszystkich w okolicy. Bragg czekał, ziewając ostentacyjnie, podczas gdy po została trójka szła wzdłuż muru. Od czasu do czasu przy stawali, by narysować najbardziej interesujące okazy. Po pewnym czasie Pandora popatrzyła uważnie na Bragga. - Z pewnością jest pan znużony - zagadnęła go słod kim głosem. - W pobliżu jest gospoda. Najlepiej będzie, jeśli przyjmie pan ode mnie miedziaka lub dwa i pójdzie na kufelek piwa. Na pewno ma pan dosyć ciągłego wo dzenia za nami wzrokiem. - Wykluczone, panno Compton - odparł dziarsko. Muszę mieć oko na panią i na biednego pana Ritchiego. Nie darowałbym sobie, gdyby któremuś z państwa coś się stało, podczas gdy ja bym się raczył piwem. Najwyraźniej ten cwany łobuz był zdecydowany unie-
możliwie mu randkę z Pandorą! Ritchie znał jednak spo sób na to, by pozbyć się Bragga. - Niech pan posłucha, drogi panie - oznajmił naj uprzejmiej, jak potrafił, choć przeszył Bragga zimnym spojrzeniem. Takim samym wzrokiem mroził krew w ży łach butnych szeregowców w Hiszpanii. - Jestem pewien, że gdybym dał panu szylinga i poprosił o zabranie panicza Jacka do gospody, gdzie mógłby wypić wodę, a pan coś mocniejszego, to z pewnością nie spierałby się pan ze mną, prawda? Bragg uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że major zawsze stawia na swoim, nie było więc sensu się z nim spierać. - Skoro pan tak mówi - ustąpił. - Niemniej czy na pewno czuje się pan na siłach wziąć pannę Compton pod swoje skrzydła? Nie chciałbym, żeby któreś z państwa wpadło w tarapaty. - Proszę mi wierzyć, że zrobię, co w mojej mocy. A te raz żegnam. Za chwilę przekażę Jackowi, by do pana do łączył. Niech popatrzy, jak miejscowa społeczność zaba wia się po godzinach pracy. - Proszę, proszę! - wykrzyknęła Pandora, kiedy Jack i Bragg weszli do gospody. - Jak tego dokonałeś? Byłam pewna, że nie odczepi się od nas przez resztę popołudnia. - Szyling zrobił swoje. - Czy na pewno możesz sobie na to pozwolić? - spytała przejęta Pandora. - Jeśli nie, chętnie oddam ci pieniądze. - Wykluczone. Potraktuj to jako ofiarę dla Wenus. Ritchie uśmiechnął się do niej. - Wenus? Ach, chodzi ci o boginię miłości. Rozu miem. Nareszcie będziemy mogli pospacerować bez Bragga na karku.
- W istocie. A teraz, najdroższa - zwróć uwagę, że po wiedziałem to w tak opanowany sposób, iż żaden prze chodzący przypadkiem mieszkaniec wioski nie pomyśli, że zwracam się do ciebie z czułością - o czym porozma wiamy? - Na początek smutne wieści. Wiem od Rice'a, że Wil liam podobno ma wrócić dzisiejszego popołudnia. Musi my na pewien czas zrezygnować z naszych przyjemnych spotkań. Dotarli do końca głównej ulicy we wsi. Droga na gle zmieniła się w zwykłą ścieżkę. Już po stu metrach byli zupełnie sami, z dala od wścibskich spojrzeń. Gdy przy ogrodzeniu dostrzegli schodki, usiedli na stopniu. - A teraz możemy zająć się sobą - oświadczyła Pan dora. - Tylko co z tego, do diabła, skoro musimy za chowywać się przyzwoicie? Mam nadzieję, że nie prze szkadza ci, że przywołuję diabła, lecz życie wśród mężczyzn zepsuło moje słownictwo. Nie potrafię sobie wyobrazić, co będzie, jeśli kiedyś znajdę się w przyzwoi tym towarzystwie. Ciotka Em powtarza: „Dziecko, po myśl, zanim otworzysz usta", ale dla mnie to strata czasu i energii. Oto prawdziwa Pandora, dziewczyna, która mówi wszystko, co jej leży na sercu. Właśnie taką ją kochał i nie chciał, by się zmieniła. Pochylił głowę i pocałował uko chaną w policzek. - Kiedy jesteś ze mną, możesz go przywoływać tak często, jak chcesz... - W ostatniej chwili ugryzł się w ję zyk. Chciał powiedzieć, że życie wśród nieokrzesanych żołnierzy znacznie przytępiło jego wrażliwość. Och, przy znanie się do tego, że jest wojskowym, byłoby fatalnym w skutkach błędem!
- Świetnie! - Uśmiechnęła się. Miała nadzieję, że jeśli wezmą ślub, znajdzie się w towarzystwie, w którym nie przystający damom język nie jest niemile słyszany. Jeśli weźmiemy ślub? - zadała sobie w duchu pytanie. Co mi chodzi po głowie? Z czego byśmy żyli? Zapewne z moich pieniędzy, ale zanim je otrzymam, musi minąć je szcze kilka lat. Jak byśmy sobie poradzili do tego czasu? Poza tym czemu myślę o poślubieniu Ritchiego, skoro na wet mi się nie oświadczył, a biorąc pod uwagę jego honor, muszę wierzyć, że nie zrobi tego, mając świadomość, iż tym samym skazałby mnie na życie w biedzie. Nieświadomy tych wszystkich spekulacji Ritchie obda rzył Pandorę pocałunkiem - wyglądała uroczo, kiedy była zamyślona. Pandora odwróciła się i odwzajemniła pieszczotę. Rzecz jasna, pocałowała go w policzek, tylko na tyle mogli sobie pozwolić. Naprawdę, powinniśmy się po hamować, myślała. Za każdym razem, kiedy on mnie całuje albo ja całuję jego, pragnę, by nasze pieszczoty stawały się coraz intensywniejsze. Sama nie wiem, do czego to doprowadzi, bo nikt mi nigdy nie mówił, co tak naprawdę oznacza uprawianie miłości - ani wtedy, kie dy ktoś nie jest związany węzłem małżeńskim i nie po winien angażować się w tego typu sprawy, ani po ślubie, gdy ludzie mogą robić, co chcą. To musi być niezwykle przyjemne. Wstęp do takich rozrywek jest nader obiecu jący, to fakt. Ciekawe, jak by to było pocałować go w usta? Pandora przypomniała sobie, jak kiedyś w głębi stajni przyłapała jedną z pokojówek na pieszczotach ze służą cym. Całowali się w usta, a między pocałunkami wyda wali z siebie zduszone jęki.
Skoro on nie całuje mnie w usta, to może ja go poca łuję? Chyba przeprowadzę eksperyment, nic więcej, tylko po to, by zaspokoić ciekawość. Pandora odwróciła się i tym razem pocałowała Ritchiego w usta, zanim zdążył ją powstrzymać. Ritchie jęknął, przytulił ją mocno i odwzajemnił pocałunek. Dopiero po tem ją puścił. Tym razem to ona jęknęła. Odkryła, że po całunki mają na nią nadzwyczajny wpływ, gdyż jej ciałem wstrząsnął dreszcz, rozkoszny i podniecający. - Nie przestawaj - poprosiła. - Podobało mi się. Może spróbujemy jeszcze raz? - Łamiemy zasady - szepnął Ritchie. - Mam wraże nie, że Bragg lada chwila nas tu wyśledzi pod pretekstem, iż może nas zaatakować Mroczny Mściciel lub jakiś za błąkany przemytnik podejrzewający, że udajemy miłość, by go śledzić. - Nasza miłość nie jest udawana, prawda? - spytała z nadzieją Pandora. - Ja nic nie udaję. - Ja też nie - zapewnił ją gorączkowo Ritchie. - Nie mniej mówię poważnie: Bragg może nas wytropić. Przeczucie nie myliło Ritchiego. Chwilę później usły szeli Jacka oraz nowego masztalerza, którzy toczyli głośną dysputę, robiąc przy tym tyle hałasu, że mogliby zbudzić umarłego. Zanim dotarli na miejsce schadzki, Pandora zdążyła ze skoczyć ze schodka, usadowić się na trawie i skupić na pleceniu wianuszka ze stokrotek. - Tu są nasze zguby! - wykrzyknął zadowolony Jack. - Powiedziałem panu Braggowi, że wrócicie do kościoła, żeby kontynuować poszukiwania skamielin, lecz on za pewnił mnie, iż to wykluczone, bo na pewno poszliście gdzieś tutaj. Jego zdaniem tu jest przyjemnie i spokojnie,
z dala od tłumu, jak to ujął, choć zapewniałem go, że w Far Compton pojęcie tłumu w ogóle nie jest znane. - To bardzo przenikliwie ze strony pana Bragga - za uważył Ritchie. - Chyba nadszedł czas, by ruszyć do do mu, a tam robić jak najmniej hałasu. Jak rozumiem, pan William wrócił z podróży, musimy zatem być wyjątkowo ostrożni w związku z naszymi wycieczkami do Howell's End i Far Compton. Nie mogę sobie pozwolić na to, by mnie zwolniono. Ritchie nie kłamał, choć Jack i Pandora z pewnością niewłaściwie zrozumieli sens jego słów. Bragg ponownie wbił wzrok w przyjaciela i nie spuszczał z niego oka aż do samego domu. Gdy dotarli na miejsce, na podwórzu panowało zamie szanie. William właśnie wrócił i zamierzał dosiąść niespo kojnego Nerona. Brodribb niepewnie stał przy koniu, George i Rob trzymali się na dystans. Roger Waters cze kał, aż stajenni pomogą mu wspiąć się na wierzchowca; niewątpliwie czuł się swobodniej niż William i nie mógł się doczekać, aż jego druh opuści podwórze. - Jesteście! - wykrzyknął William i od razu przystąpił do łajania Pandory: - Chyba wyraźnie powiedziałem, że byś trzymała się z dala od tego człowieka. Kiedy kota nie ma, myszy harcują, co? Lepiej rób, co ci każę, wróciłem i zamierzam skończyć z tym bałaganem. A pan pewnie nazywa się Bragg i jest nowym masztalerzem zatrudnio nym przez George'a. Podobno świetnie daje pan sobie radę z końmi. Mogę tylko żywić nadzieję, że to prawda. Do brze byłoby mieć na miejscu kogoś, kto dla odmiany zna się na rzeczy. Zirytowana Pandora zeskoczyła na ziemię i przeka zała Robowi swoją klacz i konika Jacka. Bragg oddał
George'owi cugle pozostałych koni. Masztalerz je rozsiodłał i skorzystał z okazji, by zniknąć z pola widzenia Williama. Gdy powrócił wraz z Robem, Pandora, Jack i William toczyli zażartą kłótnię o przejażdżki w towarzystwie Ritchiego. Bragg stał z boku, nie angażując się w awanturę. W pewnej chwili do sprzeczki włączył się Roger Waters. - Williamie, dajże spokój - rzekł zniecierpliwiony. Nie mam ochoty stać tu przez całe popołudnie, wysłuchu jąc twoich połajanek. Zaczekaj z tym do naszego powrotu. Nero traci cierpliwość, a sam wiesz, jaki z niego potwór, kiedy się zirytuje. - Mam tego dosyć! - ciągnął William. - Niech cię diabli, Pandoro, i ciebie też, i Nerona. Pora, by to bydlę pojęło, kto tu jest panem. Później po ciebie poślę, Pando ro, i po was również. Wy też musicie zapamiętać, kto tu rządzi. Ritchie nie odpowiedział ani słowem. Skinął tylko gło wą, zastanawiając się, dlaczego William Compton ciągle zachowuje się tak, jakby go ugryzł szerszeń. Poza tym przeszło mu przez myśl, że wyładowanie wściekłości na tak agresywnym ogierze, jak Nero to poważny błąd. Oczy wiście William postąpił dokładnie na odwrót, niż to na kazywał rozsądek. Nie przestając kląć pod nosem, po czekał, aż Brodribb podsadzi go do siodła. Nero potrząs nął łbem i zaczął niespokojnie przebierać nogami, jakby tańczył. Zdecydowany zademonstrować obecnym, że nie będzie znosił krnąbrności zwierzęcia, William z miejsca trzasnął rumaka w piękny, drżący kark. Skutek był natychmiasto wy i tragiczny. Nero zarżał z bólu, przysiadł na zadzie, przednimi ko-
pytami młócąc powietrze i momentalnie zrzucił Williama z grzbietu. Nieszczęśnik padł oszołomiony na ziemię, a koń niebezpiecznie obrócił się nad nim i znowu zarżał. Ludzie na podwórzu najpierw znieruchomieli, a w na stępnym momencie zaczęli biegać, ogarnięci paniką. Pan dora, stojąca najdalej od bramy prowadzącej poza podwó rze, pociągnęła za sobą Jacka i oboje przywarli do za mkniętych drzwi stajni. Rob wybiegł za ogrodzenie, za nim podążył Brodribb. Obaj byli zdecydowani jak naj szybciej znaleźć się poza zasięgiem kopyt rozwścieczone go ogiera. George, stojący najbliżej przeraźliwe wrzeszczącego Williama, pochylił się i próbował odciągnąć go na bok, lecz momentalnie został zaatakowany przez Nerona. Bragg opuścił wcześniej stajnię, ale słysząc hałasy, powró cił i zderzył się z Brodribbem i Robem. Ujrzał, że Nero wymknął się spod kontroli, a Ritchie jest w niebezpie czeństwie. Bragg natychmiast wpadł na podwórze, gdzie Pandora modliła się za Ritchiego, który - podobnie jak ona - z początku przywarł do drzwi, lecz teraz powoli przesuwał się naprzód. Nagle zdarzyło się coś niebywałego. Nieśmiały i spo kojny pan Ritchie przystąpił do działania. Cisnął za siebie teczkę, którą wciąż trzymał, podbiegł do Nerona i jednym sprawnym skokiem znalazł się na jego grzbiecie, usiłując pochwycić cugle, by opanować zdenerwowanego rumaka. - Ritchie, nie! - wrzasnęła Pandora, podczas gdy Jack patrzył na dramatyczne sceny: Nero parskał, rżał i podry giwał, usiłując stratować Williama. Jednocześnie próbo wał zrzucić z siebie Ritchiego, który mocno trzymał się w siodle. Pandora ujrzała Bragga, krzyczał coś niezrozu miale do Ritchiego, biegnąc do Nerona, i po chwili cofa-
jąc się przed jego śmiertelnie niebezpiecznymi kopytami. Gdyby tego nie zrobił, zwierzę z pewnością by go strato wało. Ritchie z najwyższym trudem zapanował nad Neronem i zdołał skierować go ku bramie na wybieg. Ogier przez chwilę stawiał opór, lecz wkrótce dał za wygraną i ruszył tam, gdzie chciał jeździec. Zapominając o Williamie, który nie wydawał się spe cjalnie poturbowany i wstawał o własnych siłach, George dołączył do Bragga, pędzącego za oddalającym się ko niem i jeźdźcem. Roger Waters, Brodribb, Rob, Pandora i Jack pognali za nimi. Wszyscy ujrzeli Nerona galopującego w szaleńczym tempie ku ogrodzeniu po przeciwległej stronie wybiegu. Pandora ponownie wrzasnęła: „Nie!" i zasłoniła oczy ręka mi. Gdy rozsunęła palce, zobaczyła, że Nero jest już po dru giej stronie płotu, a Ritchie najwyraźniej w pełni go kontro luje. Pokonawszy przeszkodę, jeździec zmusił konia, by zwolnił. Teraz Nero biegł kłusem, a po chwili się zatrzymał. Zwiesił łeb, zupełnie jakby dzięki silnej woli jeźdźca opu ściła go furia wywołana uderzeniem Williama. Wyczerpany fizycznie Ritchie - po raz pierwszy od po wrotu do Anglii był narażony na tak intensywny wysiłek - również opuścił głowę. Zachował się spontanicznie, nie myśląc o konsekwencjach takiej demonstracji sprawności jeździeckiej, niezbędnej do okiełznania rozwścieczonego ogiera. Rzecz jasna, po takim wyczynie trudno byłoby na dal udawać niedoświadczonego jeźdźca. Pragnąc poskro mić śmiertelnie niebezpieczne stworzenie, jakim stał się ogarnięty szałem Nero, Ritchie zapomniał, że nie jest przecież majorem Richardem Chancellorem, niezrówna nym ekspertem jazdy konnej.
Co teraz? Jak zamierzał wytłumaczyć swoje postępo wanie? Bragg dobiegł do niego pierwszy, znacznie wyprzedza jąc innych. Nero skubał spokojnie trawę, zainteresowany wyłącznie zaspokajaniem głodu. Podkomendny majora popatrzył na dowódcę, na zmęczenie malujące się na jego twarzy, i z miejsca stracił ochotę na wszelkie żarty, w któ rych celował od chwili przybycia do Compton Place. - Obawiam się, że swoim uczynkiem dowiódł pan wszem i wobec, iż nie jest osobą, za którą się podaje - oz najmił poważnym tonem. Ritchie pokręcił głową. - Co miałem zrobić? - spytał retorycznie. - Przecież wiedziałem, że jeśli mięśnie nie odmówią mi posłuszeń stwa, tylko ja jestem w stanie opanować tego piekielnego konia. Nikt z obecnych w pobliżu nie mógłby nawet spró bować go poskromić. Ty się zjawiłeś zbyt późno, by mnie zastąpić. - W tym sęk, panie majorze. I co teraz? - Przede wszystkim pomóż mi zsiąść, a kiedy stanę bezpiecznie na ziemi, przykładnie zemdleję. Z rozbawieniem obserwował zdumioną minę Bragga. - Zemdleje pan? - Tak, zemdleję, myślicielu. Rób, co mówię, byle szybko. Ludzie tu biegną. Ritchie był zdenerwowany i poruszony, lecz absolutnie nie czuł się aż tak źle, by zemdleć. Musiał jednak po wstrzymać pytania, którymi z pewnością zasypano by go po tak sprawnej akcji. Gdyby wszyscy uwierzyli, że pan Ritchie jest nieprzytomny, wówczas przynajmniej na pe wien czas poskromiliby ciekawość. Ritchie poczekał, aż sierżant pomoże mu zejść, a na-
stępnie zamknął oczy i w spektakularny sposób osunął się na ziemię. Pomyślał, że Kemble* byłby z niego dumny. Usłyszał, jak Bragg mętnie tłumaczy jego stan, kończąc słowami: - Myślę, że pan Ritchie nagle zrozumiał, na jak ogromne ryzyko się naraził, wskakując na grzbiet Nerona. Sytuacja go przerosła. Potem poczuł słodki zapach Pandory, która uklękła obok niego, nie zważając na to, co pomyślą inni. Była zbyt przejęta ukochanym mężczyzną leżącym jak kłoda na ziemi. - Och, dlaczego naraziłeś się na tak potworne ryzyko? - jęknęła. - Niech pan powie, że nic mu nie będzie... - Nic mu nie będzie, proszę pani. Po prostu jest oszo łomiony. Panie Brodribb! - wykrzyknął niespodziewanie Bragg. - Niechże choć raz będzie z pana pożytek! Proszę odprowadzić Nerona do stajni i zamknąć w boksie, zanim znowu zrobi komuś krzywdę. Pan William nie będzie miał ochoty dzisiaj go dosiadać, to pewne. A ty, Rob, przynieś wody. Może jak chluśniemy panu Ritchiemu w twarz, to odzyska przytomność. Perspektywa prysznica była na tyle nieatrakcyjna, że Ritchie postanowił dojść do siebie równie widowiskowo, jak zemdlał, zwłaszcza że Bragg mógł wymyślić jeszcze skuteczniejsze sposoby ocucenia dowódcy. Jęknął cicho i zaczął wstawać, lecz uznał, że lepiej bę dzie symulować jeszcze dłużej, więc ponownie legł na murawie. Otoczyła go chyba połowa służby zatrudnionej w Compton Place, a także cała rodzina z wyjątkiem sir John Kemble, znany angielski aktor i reżyser teatralny, 1757-1823, (przyp. tłum.).
Johna. William stał nad Ritchiem, wspierając się na ramie niu George'a. Obaj wpatrywali się w guwernera, jakby wyrosły mu dwie głowy. William przemówił powoli, jakby wbrew sobie. Dosko nale pamiętał, że jego wybawiciel doświadczał dotąd wy łącznie przykrości i upokorzeń z jego strony. - George i inni powiedzieli mi, że najpewniej ocalił mi pan życie - powiedział. - W takiej sytuacji dziękuję panu. Sądziłem, że to już koniec. Jak się panu udało tak sprawnie okiełznać Nerona? Ritchie w końcu usiadł, choć wyglądał tak, jakby go wszystko bolało. - Kiedyś widziałem, jak ktoś ujarzmia konia, a skoro nikt nie chciał podejść do Nerona, postanowiłem działać. Gdybym miał czas na przemyślenia, pewnie nigdy bym się na to nie zdecydował. Nic więcej nie ośmielił się powiedzieć. Nie chciał kła mać wprost, a wyjaśnienie, które podał, wydało mu się równie wiarygodne, jak każde inne. W jego sytuacji naj lepszą taktyką było zachowanie milczenia i skromność. Nie spojrzał też na Bragga, który właśnie rozkazał przy nieść nosze, niech go diabli! - Pomóżcie mi wstać - poprosił pełnym cierpienia głosem. - Już mi lepiej. Nie trzeba mnie nieść. - Proszę się na mnie wesprzeć - zaproponował Bragg. Ritchie skorzystał z oferty i powoli poszedł do domu. Usłyszał jeszcze, jak za jego plecami Jack rozmawia radośnie z Rogerem Watersem. - Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałem trajkotał chłopiec. - Kto by pomyślał, że pan Ritchie jest na tyle odważny, by dosiąść Nerona? Wszyscy wiemy, jak źle się czuje w siodle.
- Doprawdy? - mruknął Roger Waters. - Jak dla mnie nie wyglądał na człowieka, który źle się czuje w siodle. Widywałem marniejsze sztuczki w Astley's. - W Astley's! - powtórzył z nabożną czcią Jack. Ależ bym chciał tam pojechać. Pandora mówi jednak, że nas nie stać na wyprawę do Londynu. - Z pewnością zawitałbyś w Londynie, gdyby twoja sio stra za mnie wyszła - zapewnił go Roger. - Może zamienisz z nią słowo na ten temat? Ciebie mogłaby posłuchać. Oby nie, pomyślał Ritchie. Tak czy owak, wiadomo było, że Roger Waters powątpiewa w jego cudowne i na głe nabycie umiejętności. W takiej sytuacji Ritchie mu siał bardzo uważać na to, co robi w obecności tego czło wieka. Odmówił pójścia do łóżka - następna pomocna suge stia Bragga - twierdząc, że już prawie całkiem wydobrzał. Wobec tego zaprowadzono go do bawialni, a Pandora ka zała przynieść tam herbatę. - Na początek lepsza byłaby brandy - podsunął Wil liam, nie odrywając wzroku od wybawcy. Ponad wszelką wątpliwość nie miał pojęcia, co powie dzieć ani jak się zachować wobec człowieka, który ocalił go przed śmiercią albo kalectwem. - Myślę, że mnie i tobie również dobrze zrobi kieli szek czegoś mocniejszego - odezwał się Roger Waters. Fatalna sprawa. Wybacz, że nie pomogłem, ale od począt ku ci mówiłem, że Nero to kiepski zakup. Na twoim miej scu pozbyłbym się go jak najszybciej. Nikt nie wspomniał ani słowem o fakcie, że William niemal przypieczętował swój los, bezsensownie bijąc ko nia. Ritchie z wdzięcznością przyjął brandy. Popijanie alkoholu uchroniło go przed koniecznością uczestniczenia
w rozmowie, podobnie jak sączenie herbaty, gdy ją w końcu podano. Pandora kręciła się wokół Ritchiego na tyle blisko, na ile mogła sobie pozwolić w obecności Williama i Rogera. Ritchie miał wyrzuty sumienia, widząc jej pobladłą twarz, bo przecież oszukiwał swoją wybrankę, nawet jeśli to czy nił z konieczności. - Czy na pewno nie chce pan udać się na odpoczynek? - dopytywała się niespokojnie, nie zważając na to, co po myślą William i Waters. - A może powinien obejrzeć pa na lekarz? Przybycie ciotki Em chwilowo powstrzymało pytania Pandory. Jedyny problem polegał na tym, że starsza pani martwiła się o Ritchiego jeszcze bardziej niż jej siostrze nica. Ciotka Em wyjęła z dłoni Ritchiego pusty kieliszek po brandy. - Czy tylko tyle potraficie dla niego zrobić?! - wy krzyknęła do zgromadzonych. - Dlaczego nikt nie przy niósł szala ani koca? Pacjent w stanie wstrząsu przede wszystkim potrzebuje ciepła. Jej troska sprawiła, że biedny Ritchie czuł się jak wy jątkowo dwulicowy parszywiec, zwłaszcza gdy zrelacjo nowano jej przebieg wydarzeń w stajni, a ona nie szczę dziła pochwał pod jego adresem. Uciszyła się dopiero, gdy przyniesiono herbatę i kilka talerzy naleśników. Niestety, nie oznaczało to, że Ritchie może wreszcie liczyć na spokojną chwilę. Do pokoju wszedł Galpin, który oznajmił pompatycznie: - Personel dworu chciałby przyłączyć się do komple mentów pod adresem pana Ritchiego, który wykazał się w stajni wielką odwagą. Ufamy, że ani on, ani pan Wil-
liam nie odnieśli żadnych trwałych obrażeń w wyniku nie subordynacji Nerona. - Nie, bynajmniej - zapewnili obaj panowie. Ritchie i William Compton po raz pierwszy w życiu w pełni się ze sobą zgadzali. - Wobec tego przekażę dobre wieści zgromadzonym w kuchni. Tymczasem pragnę powtórzyć, że sir John, któ rego powiadomiono o zajściu, życzy sobie, by zarówno pan William, jak i pan Ritchie odwiedzili go jak naj szybciej. - Przekaż nasze pozdrowienia sir Johnowi i powtórz mu, że odwiedzimy go natychmiast po znakomitym posiłku przy gotowanym przez nasze kucharki - odparł William. Ritchie ze zdumieniem pomyślał, że po raz pierwszy słyszy, jak William uprzejmie odzywa się do innych. Być może przygoda z Neronem dobrze na niego wpłynęła, gdyż po raz pierwszy stanął oko w oko ze śmiercią. Inna sprawa, że gdy wkrótce wyjdzie z szoku, stare nawyki za pewne powrócą. William był w dalszym ciągu grzeczny, kiedy szli do apartamentu sir Johna. Spytał, czy Ritchie da sobie radę z pokonywaniem stopni, a potem przepuścił go w drzwiach, choć dotąd zawsze pchał się pierwszy. - Jesteście! - wykrzyknął sir John, dając znak, by usiedli. - A teraz chciałbym się dowiedzieć, co dokładnie zaszło, kiedy ten piekielny koń dostał szału. Powtarzałem, że jego kupno to błąd. William pokrótce i szczerze opisał narowiste zachowa nie rumaka oraz mężną postawę Ritchiego, kiedy on sam leżał na ziemi i groziło mu stratowanie. - Zaciągnąłeś u niego dług, którego nie możesz spłacić - podsumował sir John. - Jest dżentelmenem, więc nie
przyjmie pieniędzy, dlatego w przyszłości powinieneś okazywać mu szacunek i życzliwość. I William, i Ritchie ledwie wierzyli własnym uszom: sir John najwyraźniej świetnie wiedział o nieuprzejmym zachowaniu Williama wobec guwernera. William poczerwieniał i wymamrotał coś niezrozu miale. - Mam nadzieję, że były to wyrazy wdzięczności rzekł surowo starszy pan. - A teraz zostaw nas samych, tylko jeszcze obiecaj, że jak najszybciej pozbędziesz się tego ogiera. Zastrzel go lub sprzedaj, ale pamiętaj, by po wiedzieć temu głupcowi, który zdecyduje się go kupić, że to bydlę prędzej czy później kogoś zamorduje. Panie Rit chie, proszę zostać. Chciałbym z panem zamienić słowo. Następna niespodzianka. William wyszedł posłusznie, choć jeszcze dzień wcześniej na pewno by protestował. Sir John ruchem ręki nakazał Ritchiemu pozostać na krześle. - Mój wnuk jest w szoku, lecz pan miewa się całkiem nieźle - zauważył. - Pozwoli pan, że nie będę drążył tego tematu. Tymczasem mam dla pana podarunek. Zadzwonił na osobistego służącego. - Przynieś paczkę, którą przechowuję w sypialni, a na stępnie wręcz ją panu Ritchiemu. Potem nie będziesz mi potrzebny. Służący spełnił polecenie i po chwili wyszedł. Ritchie wpatrywał się ze zdumieniem w paczkę. - Proszę ją otworzyć - zachęcił gościa sir John. Ritchie nie dał się dwa razy prosić. W środku ujrzał ma łą, złotą miseczkę z dziwnymi znakami pod obrzeżem, przykrytą delikatnym papierem i szorstkim, brązowym materiałem. Przedmiot wyglądał na bardzo stary.
- To dla pana - oznajmił sir John. - Ten przedmiot to szczęście Comptonów, którego nam ostatnio brakuje. Po wiem panu, w czym rzecz. Otóż powinienem był przeka zać to mojemu synowi, gdy skończy dwadzieścia jeden lat, lecz - niestety - nie był wtedy jeszcze gotów na przy jęcie tego podarunku. Sytuacja wyglądała podobnie w przypadku Williama. Tylko wtedy, gdy właściciel szczęścia Comptonów jest prawdziwym mężczyzną i nosi nasze nazwisko lub pojął za żonę niewiastę z naszego ro du, przedmiot zapewnia całej rodzinie powodzenie. Teraz, kiedy zamierza pan poślubić Pandorę, moją wnuczkę, chcę panu ofiarować nasze rodzinne szczęście. - Poślubić Pandorę? - powtórzył oszołomiony Ritchie. - Przecież zamierza pan pojąć ją za żonę, prawda? O ile się orientuję, wyrazi zgodę. Proszę mi wierzyć, dys ponuję sprawdzonymi informacjami. - Ślub z Pandorą jest moim marzeniem, lecz przecież nic pan o mnie nie wie, sir. - Nic o panu nie wiem? Od samego początku podej rzewałem, że jest pan odważnym żołnierzem, a pańskie zachowanie dzisiejszego popołudnia tylko mnie w tym upewniło. Podejrzewam, że pełnił pan służbę w kawalerii. Jest pan dżentelmenem, a także uczonym, dzięki panu Jack rośnie na wartościowego mężczyznę. Co pan tutaj ro bi naprawdę i jaką grę pan toczy - tego nie wiem i nie chcę wiedzieć, choć mógłbym zgadywać. Kiedy będzie pan gotów poinformować mnie, w czym rzecz, z pewno ścią pan to uczyni. Sądzę, że to się zbiegnie w czasie z pańskimi oświadczynami. - Muszę panu przypomnieć, że nic pan nie wie o mojej sytuacji finansowej. Przecież mogę być najzwyklejszym
w świecie łowcą posagów, zainteresowanym majątkiem, który odziedziczy Pandora. - Banialuki. Nie złożyłby pan jej propozycji małżeń skiej, gdyby nie dysponował pan odpowiednim zapleczem materialnym. Niech pan weźmie ten drobiazg, a proszę mi wierzyć, szczęście natychmiast za panem podąży. W sto sownej chwili musi pan je przekazać następnej osobie, czy to swojemu spadkobiercy, czy Jackowi, albo też jego spad kobiercy. - A jeśli nie poślubię panny Compton? Co wtedy? - Wówczas zwróci mi pan prezent, lecz proszę mi wie rzyć, głęboko w pana wierzę. Te zastrzeżenia naprawdę nie są konieczne. Ufam, że od tej pory podejmie pan sta rania, by moje wnuki nie zaznały złego losu. Ocalił pan Jacka i Pandorę, dlatego William powinien być następną osobą, o którą pan zadba, choć zapewne najchętniej rzu ciłby go pan wilkom na pożarcie. Teraz może pan odejść, lecz proszę nikomu nie powtarzać, że powierzyłem panu szczęście Comptonów. Powinien pan mieć świadomość, że nie wszyscy wiedzą o jego istnieniu, i niech tak zo stanie. Z miseczką w kieszeni, lekko oszołomiony ostatnimi wydarzeniami, Ritchie zszedł po schodach. Chociaż sir John był niepełnosprawny, jego umysł najwyraźniej świet nie funkcjonował pomimo pewnych dziwactw, których się czasem dopuszczał. Czy domyślał się, w jakich mętnych interesach macza palce William? A może był po prostu przejęty myślą o niewątpliwej słabości moralnej wnuka, która mogła wpakować go w tarapaty? Bez względu na powód zdecy dował się prosić o pomoc obcego, gdyż uznał go za osobę, która ocali rodzinę Comptonów przed katastrofą. Ritchie
nie miał pojęcia, na jakiej podstawie sir John wyciągnął tak daleko idący wniosek. Nagle się zdekoncentrował, kiedy na półpiętrze przy salce lekcyjnej napotkał Pandorę. - Och, dzięki Bogu, wyglądasz lepiej! - wykrzyknęła z ulgą. - Jak dziadek przyjął nowiny? Mam nadzieję, że nie wstrząsnął nim wypadek Williama? - Przeciwnie. Był zadowolony, że nic się nie stało. Na kazał Williamowi sprzedać Nerona. Można się było tego spodziewać. - A co z tobą? Co dziadek miał ci do powiedzenia? Czy okazał ci wdzięczność? - Był bardzo wielkoduszny. Muszę powiedzieć, że do skonale nad sobą panował, jego umysł ani razu nie pobłądził. Pandora uśmiechnęła się ze smutkiem. - Och, jego choroba jest kapryśna. Ritchie, zaproś mnie do salki lekcyjnej. Mam wrażenie, że w przyszłości William będzie miał znacznie mniej do powiedzenia na temat tego, co ci wolno, a czego nie. - Oczywiście. - Przytrzymał drzwi i weszli do środka. Pandora wsunęła dłoń w jego rękę tak, jakby to czyniła od lat. Jack najprawdopodobniej był na dole i jadł podwie czorek w kuchni, razem z Braggiem. - Chyba znaleźliśmy prawdziwy skarb - oznajmiła Pandora, dotykając palcem wielkiego, starego globusa w kącie. - George mówi, że Bragg jest wyjątkowo praco wity i zdolny. Właściwie trudno zrozumieć, dlaczego zde cydował się na tak prostą pracę. - Och, starzy żołnierze często mają problemy adapta cyjne po zakończeniu służby wojskowej - wyjaśnił. Zgadzam się z tobą i z George'em - Bragg to prawdziwy skarb.
Pandora pomyślała, że Ritchie wypowiedział te słowa w dziwny sposób. Nie po raz pierwszy zauważyła, że kie dy jej ukochany mówi coś dwuznacznego, jego usta i brew lekko się unoszą z lewej strony. - George mówi, że Bragg był kawalerzystą. Ciekawe, czy walczył w Hiszpanii i czemu armia z niego zrezygno wała. Sądziłam, że wojsko Wellingtona nie może sobie po zwolić na stratę tak znakomitych żołnierzy. Uwaga Pandory była bardzo słuszna, biorąc pod uwa gę, że Bragg, podobnie jak Ritchie, wciąż służył w woj sku. Ritchie wiedział jednak, że lepiej zachować milczenie i spoglądać poważnie - w tym stawał się coraz lepszy. Po za tym doszedł do wniosku, że skoro uzyskał aprobatę sir Johna, może pozwolić sobie na łagodne czułości z Pando rą. Niestety, ledwie ujął jej rękę i zaczął obsypywać ją po całunkami, do salki wpadł Jack. - O, jesteście! - wykrzyknął. - Właśnie się zastana wiałem, gdzie was szukać. Wygląda pan o niebo lepiej, niemal normalnie. Ritchie pomyślał, że wyglądałby wprost cudownie, gdyby Jack zwlekał jeszcze przez kwadrans. - Właśnie wychodziłam - oznajmiła szybko i nie szczerze Pandora. - Czy William mnie szuka? - Nie, wcale nie. Szczerze mówiąc, zachowuje się zu pełnie nietypowo dla siebie, od kiedy Nero oszalał - za uważył przenikliwie Jack. - O wiele sympatyczniej. Mam nadzieję, że to mu nie przejdzie. - Też na to liczę. - Pandora z zapałem pokiwała gło wą. - Chyba jednak pokażę się na dole. Dawny William może lada moment powrócić. Jack i Ritchie wybuchnęli śmiechem. - Chciałbym wiedzieć, proszę pana - odezwał się Jack
- dlaczego z tak wielkim trudem dosiadał pan tych wszystkich szkap, a potem nagle skoczył pan na tego fu riata Nerona i poskromił go bez zmrużenia powiek, choć Brodribb i inni bali się nawet złapać za uzdę. - W tej sprawie nie mogę ci służyć pomocą, chłopcze. Po prostu ktoś musiał coś zrobić, a skoro wszystkich spa raliżował strach, pomyślałem, że chyba nie pozostaje mi nic innego, niż wziąć sprawy w swoje ręce. - Ale pan był odważny. Zaimponował mi pan. Ritchie pomyślał, że jego rozsądek niestety nie dorów nuje odwadze. Mógł sobie tylko wyobrażać treść innych rozmów, które ludzie właśnie toczyli na jego temat.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Późnym popołudniem Roger Waters postanowił wypy tać Williama o ostatnie wydarzenia. - Wiesz coś na temat guwernera Jacka? Cokolwiek? Skąd przyjechał? Kto go polecił? - Miał referencje. Lady Leominster zarekomendowała go Pandorze i ciotce Em. W liście twierdziła, że to świetny pedagog, i muszę przyznać, że odmienił Jacka nie do po znania. Chłopak wciąż jest bezczelny, ale ciężko nad sobą pracuje i nie narzuca się nikomu. A właściwie dlaczego pytasz? - Brodribb i George twierdzą, że ten człowiek ledwie się trzyma w siodle i całymi dniami nie wychyla nosa zza ksiąg. Tymczasem dzisiejszego popołudnia rzekomy mól książkowy zaprezentował nam mistrzowską jazdę konną. Jeszcze nigdy nie widziałem równie zręcznego jeźdźca. Jakoś trudno mi uwierzyć, że to dzieło przypadku. Ten człowiek czuje się na koniu jak ryba w wodzie. Ciekawe, jakie ma jeszcze ukryte talenty? I co on tutaj robi, kształ cąc Jacka? Czyżby coś kombinował? - Szczerze mówiąc, nigdy za nim nie przepadałem. Zgadzam się, że jest w nim coś dziwnego. Brodribb ma na niego oko. Jego zdaniem do tej pory nie zrobił nic nie stosownego i nie chodził tam, gdzie nie powinien. Do dzi siejszego popołudnia wydawał się czysty jak łza. Poza tym trudno mi uskarżać się na kogoś, kto ocalił mnie przed po-
ważnymi ranami, a kto wie, może nawet uratował mi życie. - To fakt - przyznał Roger. - Tak czy owak, lepiej mieć go na oku. Jutro jadę do Londynu, żeby zająć się przygotowaniami do następnego transportu. Ostatnie, cze go nam potrzeba, to wścibski intruz. Dobrze wiesz, co masz robić, jeśli ten człowiek okaże się szpiclem. - Och, lepiej by było, gdyby twoje podejrzenia się nie sprawdziły. Za dużo wokół nas szumu. Wkrótce ktoś musi się zorientować, co robimy. - Lepiej dmuchać na zimne, to moja zasada. Do zoba czenia w przyszłym tygodniu. Chwilami William Compton szczerze żałował, że prze grał w karty tyle pieniędzy, i to w dodatku do Rogera Watersa, u którego poważnie się zadłużył. Roger zasugero wał, że jeśli William pomoże jemu i jego ojcu w działal ności przemytniczej, wówczas nie będzie musiał spłacać długu, a na dodatek zbije fortunę, dzięki której oddali wid mo bankructwa, krążące nad posiadłością Comptonów. Skuszony tą wizją William postanowił złamać prawo, lecz nie wziął pod uwagę, w jak niebezpieczny proceder się an gażuje. Teraz było już za późno na wycofanie się z gry. Nie mógł odmówić współpracy z Watersami, nie narażając się na ich gniew. Dotąd nie sądził, że Ritchie może być szpie giem, ale jeśli Waters słusznie go podejrzewa? William wpakował się w poważne kłopoty, dopuścił się zdrady in teresów państwowych, a Roger Waters szantażował go, chcąc zmusić Pandorę do ślubu. Teraz William mógł się tylko modlić, by sir John nigdy nie poznał prawdy o tym, co wyprawia jego wnuk.
Ritchie wkrótce się przekonał, że sprowadzenie Bragga było naprawdę świetnym pomysłem. Dwa dni po incyden cie z Neronem rzekomy guwerner poszedł do stajni, by poprosić o przygotowanie na porę poobiednią trzech koni dla siebie, Pandory i Jacka. Na szczęście George był aku rat zajęty, a Brodribb wyjechał załatwić jakąś sprawę dla Williama, przynajmniej tak twierdził. W takiej sytuacji Ritchie odbył rozmowę z Braggiem. - Mam dla pana wieści - wyszeptał konfidencjonalnie sierżant. - Część przekażę panu teraz, resztę po pańskim powrocie. Nikt nie może wiedzieć, że ze sobą rozmawia my na osobności. Ta papla Rob krąży za mną jak cień i bez przerwy prosi mnie o rady. Tak czy owak, cała służba wie, że pan William trzyma z Watersami, lecz oprócz Brodribba nikt inny nie jest z nimi powiązany. Albo są za starzy, jak Galpin, albo za bardzo się boją. George wie więcej, niż powinien, lecz nie puszcza pary z ust. Śmiem twier dzić, że najsłabsze ogniwo to Brodribb, bo jest tchó rzem podszyty. Wieczorami, kiedy stróż Haines przycho dzi do domu zagrać w wista z Galpinem, Rice'em i go spodynią, Brodribb wymyka się, żeby pofigłować z żoną Hainesa. Służba śmieje się w kułak, bo stróż nie ma poję cia o tym, co się dzieje. Idzie Rob, resztę opowiem panu później. Konie przygotuję na godzinę drugą, proszę pana, oczywiście - dodał głośno, na użytek chłopaka. - Rob może z państwem jechać, bo George potrzebuje mnie w stajni. Nagle na podwórzu rozległ się stukot kopyt dwóch ko ni. Bragg spojrzał na jeźdźców. - A ci to kto? - wymamrotał. - Służba celna. Strażnicy konni Jinkinson i Sadler. Pa miętasz, mówiłem ci o nich.
- Ach, tak, teraz już sobie przypominam. Będę miał na nich oko. Jinkinson pierwszy zeskoczył z konia, po czym zmie rzył uważnym wzrokiem Bragga. - Kim pan jest? - spytał opryskliwie. - Nazywam się Bragg, proszę pana. Jestem nowym masztalerzem. Pan Ritchie wyjaśnił mi, że panowie są ze straży konnej. Czym możemy służyć? - Pan niczym - odparł szorstko Jinkinson. - Chcemy mówić z panem Williamem Comptonem. Sami pójdziemy go poszukać, a pan niech się zajmie naszymi wierzchow cami. - Ależ tak, proszę pana. Pierwszorzędny koń. Idę o za kład, że zapłacił pan majątek... - To nabytek od durnia, który nie miał pojęcia, co sprzedaje. Pan Sadler i ja jesteśmy ludźmi zajętymi. Pan Ritchie może nas wprowadzić do domu, prawda, Sadler? - Nie - zaprotestował Bragg. - Rob się tym zajmie. Pan Ritchie musi pomóc mi przy Neronie, który jutro idzie na sprzedaż. - Słyszałem, że miał atak furii - zauważył Sadler. Rozumiem, że pan Ritchie dokonał rzeczy niesłychanej jak na człowieka, którego trudno nazwać pierwszorzęd nym jeźdźcem. Moje gratulacje. - Och, drobiazg. - Ritchie uśmiechnął się skromnie. Wciąż mnie przeraża myśl o tym, co zrobiłem, pan Bragg może to potwierdzić. Miałem szczęście, że wyszedłem z opresji bez szwanku. - To fakt, nic się panu nie stało - przytaknął Sadler. - Zmieniając temat, ma pan nam coś ciekawego do powie dzenia, zanim spotkamy się z panem Comptonem? - Nic nowego. Niestety, jestem nieustannie zajęty.
- Tak podejrzewałem. - Sadler westchnął, a następnie wraz z Jinkinsonem powędrował za Robem ku drzwiom dla służby. - Sadler najwyraźniej uważa pana za oszusta - zauwa żył Bragg. - Ten drugi praktycznie niczego nie powie dział, więc diabli wiedzą, czy w ogóle myśli. Może musi zachowywać ostrożność, by nie chlapnąć czegoś, co mo głoby go zdradzić. - Racja - przytaknął Ritchie. - Skoro Rob poszedł, może jednak przekażesz mi resztę informacji? - Pewnie już się pan domyślił. Roger Waters wkrótce jedzie do Londynu po następny ładunek gwinei do Francji - tak przynajmniej uważa służba. Nikt jednak nie zamie rza zeznawać przeciwko przemytnikom. W tych okolicach szmugiel to święta rzecz, nawet jeśli oznacza wspieranie Napoleona. To pewnie też pan wie. Ritchie pokiwał głową. - Twoje informacje są dla mnie bardzo cenne - po chwalił sierżanta. - Kiedy odbędzie się następna partia wista? - Jutro wieczorem, jak zawsze. Potrzebuje pan wsparcia? - Dziękuję, ale raczej nie. Mściciel to samotny wędro wiec, jak głosi legenda. Jeżeli będę cię potrzebował, dam znać. Teraz na mnie już pora, obowiązek wzywa. Zresztą sam zauważyłeś, że nie możemy zbyt długo rozmawiać. - Słusznie. Do zobaczenia później. Tego popołudnia Pandora zdążała do siebie na górę, że by się przebrać w strój do konnej jazdy, kiedy William wy słał do niej pokojówkę. - Proszę pani! - wydyszała dziewczyna, doganiając ją na pierwszym półpiętrze. - Pan William otrzymał wiado-
mość, że lady Leominster przybywa z wizytą z Lancings, gdzie się zatrzymała, aby odwiedzić sir Johna, niegdyś wielkiego przyjaciela jej ojca. Lady Leominster oczekuje, że pani i panicz Jack zostaną jej przedstawieni, dlatego pan William przysłał mnie tutaj, bym pomogła pani wło żyć sukienkę. - A co z panem Ritchiem? - spytała Pandora, zasmu cona odwołaniem przejażdżki w towarzystwie guwernera, lecz z nadzieją na późniejsze spotkanie. - Och, także będzie obecny. On i panicz Jack zostali już powiadomieni. Co powinna włożyć? Garderoba Pandory była wyjąt kowo skromna, ale wśród zniszczonych strojów była jas noniebieska suknia z muślinu, wykończona kremową ko ronką przy wysokim kołnierzyku i ozdobiona bufiastymi rękawkami. Krój nie był najświeższej mody, ale to musiało wystarczyć. Pandora włożyła lekkie buciki oraz słomko wy kapelusz i uznała, że jest gotowa. Wszyscy zgromadzili się w bawialni. William prezento wał się świetnie, Jack również ubrał się w strój odpowiedni dla młodego i modnego dżentelmena. Miał na sobie halsztuk, który z pewnością uciskał mu szyję, gdyż chłopiec sta le go poprawiał. Ciotka Em wyglądała wspaniale w szaro-różowej sukni i z dużym wachlarzem w dłoni, jako że dzień był upalny. Właśnie dyskutowała z Ritchiem na temat wy kształcenia Jacka. Przyszedł również pan Rice, wyraźnie skrępowany w wyjściowym fraku. Ritchie jak zwykle prezentował się spokojnie i dystyn gowanie w swoim najlepszym, choć nie najnowszym ubraniu. Opanowanie guwernera było jednak pozorne. Kiedyś, gdy był dorastającym młodzieńcem, miał okazję
poznać lady Leominster. Żywił szczerą nadzieję, że dama już go nie pamięta. - Przybywasz w samą porę, Pandoro - rzekł William. - Lady Leominster i jej towarzyszka są już na miejscu, te raz rozmawiają z sir Johnem. Lady Leominster chciała spotkać się z nim bez świadków, Bóg raczy wiedzieć po co. Kazałem służbie zaparzyć herbatę i podać ją, gdy za dzwonię. Mogę się tylko modlić, by przynieśli napój w stosownej chwili, nie za późno, ale i nie za wcześnie. - Nie uprzedzono mnie, że przybywa tak znamienity gość - oświadczyła surowo Pandora. - Mnie również - odparł William, wyraźnie zmiesza ny. - Posłaniec z informacją o przyjeździe lady Leomin ster dotarł na półtorej godziny przed nią samą. Podobno uznaje ona jedynie te zasady, które osobiście ustala; najwyraźniej to prawda. - Nie zdążył skończyć, kiedy podwójne drzwi się otworzyły, a Galpin oznajmił: - Lady Leominster wraz z towarzyszącą jej panną Honorią Cheadle. Zebrani zerwali się z miejsc, by powitać jej wysokość, jak żartobliwie Ritchie nazwał lady Leominster w rozmo wie z Jackiem i Pandorą. - Siadać, siadać! - huknęła, wkraczając energicznie do pokoju. Jej towarzyszka dreptała z tyłu. - Panie Compton, proszę przedstawić mi zgromadzonych. Prezentowała się tak dostojnie i była tak pewna siebie, że Pandorę kusiło, by powiedzieć lub zrobić coś niesto sownego. Bardzo ją ciekawiło, jak na to zareaguje ta nie zwykła dama. - Urocza! - wykrzyknęła lady, kierując na Pandorę lornion w szylkretowej oprawce. - I twój brat, Jack, jaki męski z niego dzieciak!
Jack wcale nie uznał tych słów za komplement, zwła szcza że był kilkanaście centymetrów wyższy od damy. Nie wyrzekł jednak ani słowa, tylko buntowniczo wysunął dolną wargę. - A to jest twój guwerner, pan Ritchie - ciągnęła. Oczywiście, że pana pamiętam. Nie poznaliśmy się oso biście, ale wiele o panu słyszałam. Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że mój stary przyjaciel, sir John Compton, ma wnuka, który potrzebuje rzetelnego pedagoga i wycho wawcy, popytałam swych drogich przyjaciół, czy znają kogoś odpowiedniego na tę posadę. Moja kuzynka, lady Lomax, zarekomendowała właśnie pana. Czy jest rzetel ny? - zwróciła się do Williama. William przyznał, że pan Ritchie to wyjątkowo odpo wiedzialny guwerner. - Wybornie! Zawsze lubię wiedzieć, czy moja pomoc okazała się przydatna. A teraz muszą mi państwo przeka zać wszystkie nowiny. Od kuzyna Pollarda z Lancings wiem, że najbardziej ekscytujące wydarzenia w hrabstwie Sussex mają obecnie ścisły związek z dokonaniami Dżen telmenów, jak się nazywa przemytników. Co za historie! Zdarzenia w tej okolicy są ciekawsze niż sezon w Londy nie. Czy napotkali panowie prawdziwych szmuglerów? zapytała znienacka, wymachując lornionem w kierunku Williama, Ritchiego i Jacka. Wszyscy po kolei zaprzeczyli. - Nuda! - wykrzyknęła donośnie dama. Ritchie i Pan dora niezależnie od siebie doszli do wniosku, że głoś ne okrzyki w połączeniu z monologami najwyraźniej stanowiły jej naturalny sposób prowadzenia rozmowy. Cheadle, słyszałaś? Ależ bym chciała poznać kontrabandzistę! Niewiele osób z towarzystwa mogłoby się po-
szczycić taką znajomością. Ale cóż, trudno. Słyszałam także o pewnej frapującej zjawie, zwanej Mrocznym Mścicielem, która podobno nawiedza te strony. Całkiem niedawno widziano ją w okolicy. Panie Ritchie, zwracam się do pana jako do uczonego, którym pan jest, o ile mi wiadomo - czy wierzy pan, że taki duch istnieje? A jeśli będę miała dość szczęścia lub nieszczęścia, by go napo tkać, co powinnam mu zakomunikować? Może w takiej sytuacji lepiej zachować milczenie? W głębi duszy Ritchie uważał, że gadulstwo damy wy starczyłoby do uciszenia lub wręcz przepłoszenia każdej zjawy, która stanęłaby na jej drodze, lecz wolał nie dzielić się swoimi przemyśleniami. Unikając rozbawionego spoj rzenia Pandory - ostatnio często zdarzało mu się unikać cudzego wzroku - odparł spokojnie: - Och, jestem przekonany, że każdy Mroczny Mści ciel, który będzie miał nieszczęście napotkać osobę o tak silnej woli jak pani, z miejsca da drapaka. Wystarczy, że przyłoży pani lornion do oczu i wbije w zjawę nieżyczli we spojrzenie. Ogromnie się zdumiał, kiedy dama wybuchnęła grom kim śmiechem, potraktowawszy usłyszane słowa jako komplement. - Oryginał z pana, słowo daję! - wykrzyknęła i unios ła lornion, przez który popatrzyła na Ritchiego bazylisz kowym wzrokiem. - Pewnie pan nie uwierzy, lecz nie mo gę się oprzeć wrażeniu, że już kiedyś byliśmy sobie przed stawieni i że przy tamtej okazji powiedział pan coś niety powego. Czy tak, drogi panie? Spotkaliśmy się kiedyś? Lady Leominster miała rację. Poznali się wiele lat wcześniej, kiedy odwiedziła jego rodziców. Ritchie i Rus sell zostali przyprowadzeni do salonu z sali lekcyjnej. Da-
ma wygłosiła jakąś niedorzeczną uwagę, a Ritchie, wy krzywiając usta i unosząc brew, cicho mruknął coś dwu znacznego - nie pamiętał dokładnie co. Dama wykazała się jednak przenikliwością umysłu i zwróciła uwagę na je go słowa. „Och, łobuziak z ciebie, chłopcze, ale podobasz mi się. Będziesz fascynującym mężczyzną, kiedy doroś niesz" - oznajmiła. Tym razem Ritchiemu nie pozostało nic innego, jak tyl ko zrobić zaskoczoną minę. - Jestem pewien, lady Leominster, że gdybym spotkał panią wcześniej, w żadnym wypadku nie zapomniałbym tego - oznajmił stanowczo. Szacowna dama zareagowała niemal tak samo jak przed laty, gdy Ritchie był wygadanym wyrostkiem przy mierzającym się do studiów na Oxfordzie. - Wybornie, drogi panie! Daleko pan w życiu zajdzie, skoro tak błyskawicznie udziela pan nader stosownych od powiedzi. Panno Compton, muszę panią spytać: czy on drażni się z panią i swoim uczniem, tak jak przed chwilą drażnił się ze mną? Nie, proszę nie odpowiadać, jestem pewna, że tak. Zobaczymy się jeszcze przy kolacji, młody człowieku, i wówczas będzie pan miał okazję zabawiać mnie rozmową. Może wtedy przypomnę sobie okoliczno ści naszego wcześniejszego spotkania, bo jestem pewna, że już się poznaliśmy. - Na szczęście jest tak stara, że mogłaby być twoją matką - powiedziała później Pandora do Ritchiego. Gdyby miała mniej lat, obawiałabym się, że zechce z tobą uciec i potajemnie wziąć ślub. - Raczej nie pragnąłbym z nią uciekać - szepnął Rit chie. - Och, nie miałbyś wyboru. Jestem przekonana, że
chwyciłaby cię za frak i zabrała do Gretna Green* albo w inne równie koszmarne miejsce. - Diablica! - wykrzyknął Ritchie, doskonale naśladu jąc głos lady Leominster. Tamtego popołudnia oboje zachowywali się jednak przyzwoicie, a rozmowa wkrótce zeszła na tematy ogólne. Dama opadła na fotel i wachlując się, oznajmiła, że wraz z Cheadle pragnęłaby zostać oprowadzona po ogrodach przez Pandorę. Usłyszawszy, że ogrody to zdecydowanie nieadekwatna nazwa dla zapuszczonych chaszczy, odpar ła, że najbardziej na świecie lubi zapuszczone chaszcze, wstała, wzięła Pandorę pod rękę i wyprowadziła ją przez oszklone drzwi. - No, no! - wykrzyknął William. - Dzięki Bogu, że opuszcza nas po kolacji. Jeszcze jeden dzień w jej towa rzystwie i wylądowałbym w domu wariatów! Zgodnie z przewidywaniami podczas kolacji nikt nie zdołał się odprężyć. Po łaskawym komentarzu damy Ritchiego zaproszono do stołu, lecz Jack musiał pozostać w salce lekcyjnej. Gdy służba posprzątała po kolacji, ży wotna i bardzo z siebie zadowolona lady Leominster po nownie zdominowała rozmowę. Później pożegnała się i wyruszyła do Lancings. - Chciałabym, byśmy jutro po południu we troje poje chali do Little Compton - poinformowała Ritchiego Pan dora, zanim poszła na górę do sypialni. - Wieś wyludniła Gretna Green - wieś w południowej Szkocji, słynna z tego, że od połowy XVIII wieku do 1940 roku miejscowi kowale dawali tam śluby parom, których rodziny nie zgadzały się na zawarcie związku małżeńskiego, (przyp. tłum.).
się na początku osiemnastego wieku, kiedy moja rodzina przeniosła się do Compton Place. Mniej więcej wtedy spłonął stary dwór. Tamtejszy kościół wciąż jednak istnie je, a w nim mieszczą się stare grobowce naszych przod ków. Są w dobrym stanie, pomniki wykonano z alabastru. Podobno jeden z grobowców kryje prochy Mrocznego Mściciela. Myślę, że chętnie byś je obejrzał. - Z przyjemnością - oświadczył Ritchie. Nie mógł się doczekać, kiedy na własne oczy ujrzy podobiznę Mrocz nego Mściciela. Uzbrojeni w notatniki, papier rysunkowy oraz ołówki, następnego popołudnia w towarzystwie Bragga pojechali do Little Compton. Kościół w Little Compton rzeczywiście okazał się wspaniały, tak jak to opisała Pandora. Witraże w oknach oraz grobowce stanowiły nieczęsto widywany przykład mistrzostwa średniowiecznych rzemieślników. - Dopisało nam szczęście - wytłumaczyła Pandora. Wojska Cromwella nigdy się tędy nie przetoczyły, dlatego nie zniszczono ani okien, ani grobowców. Ocalały, choć moi przodkowie fatalnie je zaniedbali. Jack zasiadł w jednej ze starych ław ozdobionej głowa mi apostołów, a Ritchie z zainteresowaniem oglądał wyrzeźbione w alabastrze podobizny rycerzy. Sir Aymery de Compton, krzyżowiec, który podobno stał się Mrocznym Mścicielem, leżał nieopodal. Jeśli po sąg rzeczywiście przedstawiał jego wierną podobiznę, ry cerz był wysoki jak na swoje czasy. Pod jego stopami le żało lwiątko, a na kamiennej tarczy widniał lew, który stał na tylnych łapach. - W naszym herbie nie ma już lwa - wyjaśniła Pando-
ra. - Pieczętujemy się trzema drzewami. Nie odkryłam, dlaczego to się zmieniło, wiem tylko, że Comptonowie nie służyli w wojsku od czasu wojny Dwóch Róż. - Ja chcę być żołnierzem! - zawołał Jack ze swojego miejsca w ławie. - Jeśli wojna z Francją potrwa dłużej, pragnąłbym wziąć w niej udział i również zostać Mrocz nym Mścicielem. Nasz kuzyn Jocelyn zginął pod Badajoz. - Och, moim zdaniem Wellington zdecydowanie zdą ży rozprawić się z Francuzami, zanim zostaniesz żołnie rzem - zapewnił go Ritchie. - Z pewnością jednak wybu chną inne wojny. - Oby nie! - wykrzyknęła poruszona Pandora. - Po ty lu latach bitew zasłużyliśmy na pokój, prawda, drogi pa nie? - zwróciła się do Ritchiego. Starannie przestrzegała formułek grzecznościowych, by nie wzbudzić podejrzeń Jacka. - Tak - potwierdził zwięźle Ritchie, wspominając to warzyszy broni poległych pod Talaverą, Badajoz i Sala manką, gdzie rozegrała się szczególnie krwawa bitwa. Rit chie w niej uczestniczył, a potem został wzięty do niewoli podczas wyprawy zwiadowczej. Po ucieczce balansował na krawędzi życia i śmierci. Ocaliła go wyłącznie deter minacja Bragga. Widok sir Aymery'ego utwierdził Ritchiego w decyzji, że tej nocy Mroczny Mściciel ponownie nawiedzi okolicę. Na myśl o tym Ritchie ucichł, rozważając różne scenariu sze wydarzeń i przygotowując się w duchu do akcji. W drodze do domu i po przyjeździe był tak osowiały, że Pandora nabrała obaw, iż zachorował. Po kilku minu tach, które spędzili sam na sam przed rozstaniem, spytała niespokojnie: - Ritchie, dobrze się czujesz? Czy coś cię dzisiaj trapi?
- Och, nie - zaprzeczył, otrząsając się z głębokiego zamyślenia. - Zastanawiałem się nad sir Aymerym i inny mi, którzy spoczywają w kościele. Ciekawe, co by o nas pomyśleli. - Nie byliby zachwyceni - odparła poważnie Pandora. - Zapewne uznaliby nas za fajtłapy. W porównaniu z na szym ich życie z pewnością było bardzo trudne. Ritchie pomyślał później, że to nie do końca prawda. Otaczały go ciemności, leżał w gęstych zaroślach przebra ny za Mrocznego Mściciela i czekał na Brodribba, który powinien wyjść z dworu przez kuchenne drzwi i podążyć w ramiona żony stróża. Zdumiewające, jak nieprzyjemna może być misja w pozornie spokojnej, wiejskiej Anglii. Nim Brodribb wyszedł na dwór, zaczął siąpić deszcz. Masztalerz ruszył do stróżówki, trzymając się ścieżki pro wadzącej do głównego podjazdu. Ritchie szedł za Brodribbem, kryjąc się za przydrożnymi drzewami. W połowie drogi do głównej bramy drzewa rosły na tyle gęsto, że Ritchie postanowił pochwycić ofiarę i wciągnąć ją w ich cień, gdzie pozostaną ukryci przed wzrokiem nielicznych, którzy mogliby tamtędy przecho dzić po zmroku. Wziął ze sobą jeden ze swoich czarnych, jedwabnych szalików i skręcił go w solidną, niezbyt długą linkę. Taki mi sznurami Hiszpanie dusili bandytów. Ritchie widział, jak partyzanci traktowali w taki sposób nieszczęsnych francuskich jeńców, by skłonić ich do zeznań. Bezszelestnie, szedł bowiem boso, Ritchie podbiegł do niczego niepodejrzewającego Brodribba, zarzucił mu sza lik na szyję i zaciągnął go między drzewa, uważając, by przypadkiem nie pozbawić go życia. Skrępowany sznu-
rem masztalerz dławił się i krztusił. Ritchie popchnął go na gruby pień drzewa i przybliżył zamaskowane oblicze do poczerwieniałej i przerażonej twarzy Brodribba. - Słuchaj! - ryknął chrapliwie. - Wiem, że ty i ten zdrajca William Compton pomagacie wrogom mojej oj czyzny, Francuzom! - Aby dodatkowo zmylić masztale rza, wymamrotał kilka słów po hiszpańsku. - Odpowia daj, bo spotka cię nieszczęście! - Nie! - zaskrzeczał Brodribb. - Nigdy nie pomaga łem Francuzom, nie zrobiłbym tego! - Łżesz! - zawył Ritchie, wczuwając się w rolę sir Aymery'ego. - Przesłałeś Francuzom złoto, żeby wesprzeć ich armię! Wyznaj zdradę przede mną i Bogiem! Mów, kiedy przybędą łodzie! - Tylko alkohol i tytoń! -jęczał Brodribb. - Nic poza tym, niczym innym się nie zajmujemy, Bóg mi świadkiem! Ritchie zacisnął pętlę na szyi szmuglera. - Nie łżyj, bo jeszcze tej nocy spotkasz się ze Stwórcą i przed nim wyznasz grzechy. Brałeś pieniądze za sprze daż złota, mów! Brodribb wymamrotał coś niezrozumiale, więc Ritchie poluzował uścisk. - Co bełkoczesz, plugawcze? Co chcesz powiedzieć? - W przyszły piątek, o tej porze w Howell's End! - za wył Brodribb. - Młody Waters pojechał ustalić szczegóły, ale klnę się na Boga, że nie wiedziałem o złocie! Ritchie pomyślał, że przemytnik może łgać, lecz naj prawdopodobniej ze strachu podał właściwy termin prze rzutu. Wobec tego zdjął pętlę z szyi masztalerza i wypo wiedział nad jego głową kilka łacińskich słów. - Teraz twoja dusza jest oczyszczona - oznajmił na koniec.
- Nie chcę mieć czystej duszy - jęknął Brodribb. Dźwignął się i desperacko rzucił na swojego gnębiciela, który w odpowiedzi ponownie zarzucił mu sznur na szyję i solidnie zacisnął. Tym razem szmugler osunął się na zie mię niemal bez przytomności. Ritchie uklęknął nad nim, zdjął pętlę i wykorzystał szalik do spętania ofierze rąk za plecami. - Nędzny sługusie! - ryknął gromko. - Dziękuj Bogu, że Mroczny Mściciel darował ci twój nędzny żywot. Żyj i zmień się, bo powrócę, by dokończyć rozpoczętego dzieła. Odwrócił się i ile sił w nogach pognał między drzewa. Gdy zyskał pewność, że nikt go nie ściga, ściągnął pelerynę oraz maskę i zostawił je w letnim domku. Potem powoli podszedł pod dwór, zaczekał w krzakach, aż gracze w wista się rozejdą, i dopiero wtedy wszedł przez okno obok spiżar ki. Po chwili znalazł się na kuchennych schodach. Nagle usłyszał odgłos rozmowy prowadzonej na półpiętrze nad sobą, więc błyskawicznie ukrył się za framugą drzwi. Jeśli można było wierzyć Brodribbowi, nareszcie zna lazł solidne podstawy do zorganizowania akcji przeciwko przemytnikom. Postanowił jak najszybciej podzielić się wieściami z Braggiem i wspólnie z nim postanowić co da lej. Czy można zaufać Sadlerowi i powierzyć mu odpo wiedzialność za schwytanie szmuglerów na gorącym uczynku? A może strażnik poinformuje o wszystkim Jinkinsona, tym samym zaprzepaszczając szansę na skutecz ne przeprowadzenie obławy? A przecież sir John postawił Ritchiemu jeszcze jedno zadanie: poprosił go o ocalenie Williama przed konse kwencjami jego szaleństwa. Bez względu na to, czy senior
rodu wiedział o zaangażowaniu wnuka w przemyt gwinei do Francji, czy nie, ta prośba znacznie utrudniała Ritchiemu wykonanie misji. Dotąd nie musiał się przejmować lo sem Williama. Zakładał, że zostanie on oskarżony o po pełnienie poważnego przestępstwa i o zdradę. Potem mia ło nastąpić jego aresztowanie i doprowadzenie przed ob licze sędziego. Za takie zbrodnie z pewnością trafiłby na szubienicę. Majątek Comptonów zostałby skonfiskowany, a karę poniosłaby cała rodzina, łącznie z Pandorą i Ja ckiem, osobami całkiem niewinnymi. Ritchie nie wiedział, co robić. Bardzo głęboko rozmy ślał nad tym pozornie nierozwiązywalnym problemem, kiedy nagle wpadł na Bragga, który wyszedł zza kuchen nych drzwi. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie uważnie. - Proszę, proszę, wcześnie pan wraca - odezwał się Bragg. - Czy wydusił pan coś z Brodribba? - Nie mam czasu na słowne gierki, Bragg. Posłuchaj mnie uważnie: to rozkaz. Mroczny Mściciel krążył dziś po okolicy, a gdy napotkał Brodribba, wyciągnął z niego in formację o terminie i miejscu wysyłki gwinei. Odbędzie się w następny piątek. Informuję cię o tym na wypadek, gdyby stało mi się coś złego: wówczas przejmiesz zadanie i poinformujesz o wszystkim lorda Sidmoutha, urząd cel ny w Brighton oraz Sadlera, w dowolnej kolejności. Ritchie wiedział, że w takiej sytuacji nie ocaliłby Wil liama. Tylko on mógł mu pomóc i między innymi dlatego musiał żyć. - Tak jest! - syknął Bragg i zasalutował. - Wystarczy - szepnął Ritchie. - A teraz idź i zajmij się swoimi sprawami. Postaram się niezauważony prze mknąć do swojego pokoju. Niestety, nie udało mu się dotrzeć do schodów, gdyż
wpadł na Pandorę, która wychodziła z pokoju gospodyni. Dotąd, powracając ze swych potajemnych wypraw, niko go nie napotkał. I pomyśleć, że musiało się to stać akurat wtedy, gdy naprawdę zalazł komuś za skórę! - Ritchie! - wykrzyknęła. - Sądziłam, że od dawna śpisz. Tylko pewność siebie mogła go uratować. - Myślałem to samo o tobie - odparł. - Pani Rimmington po mnie posłała - wyjaśniła Pan dora. - Najwyraźniej nie jedna, lecz dwie służące nagle zachorowały. Zresztą nigdzie nie można znaleźć Brodribba. Służba uważa, że w trakcie partyjki wista poszedł do stajni. Zwykle wracał, zanim gra dobiegła końca, lecz dzi siaj na próżno go oczekiwano. Galpin wysłał George'a na poszukiwania w stajni, obawiając się, że może Brodribb kogoś tam napotkał, lecz George wrócił z niczym. Ritchie uznał, że lepiej będzie, jeśli nie zdradzi, że wie o tym wszystkim. - Pewnie poszedł do gospody w Nether Compton zasugerował. - Galpin jest innego zdania. To zbyt długa droga, jak na upodobania Brodribba, a William nie pozwoliłby mu zabrać konia. Niedawne napaści na samotnych wędrow ców do tego stopnia wystraszyły służbę, że George, Gal pin i stróż Haines postanowili przeszukać okolicę. Ale wracając do mojego pytania, co tutaj robisz? - Och, nie mogłem spać, wyszedłem więc do bibliote ki, gdzie zostawiłem jedną z książek, które służyły mi do przygotowania lekcji z historii Rzymu. Któregoś dnia wpadła mi w ręce - zdaje się, że ją przeoczono podczas usuwania większości bibliotecznych skarbów. Ritchie wymyślił to wszystko na poczekaniu, kiedy
Pandora opowiadała o zniknięciu Brodribba. Nie chciał, by podejrzewała go o to, że wyszedł z domu w czasie zniknięcia masztalerza. - Nie chcę cię zatrzymywać - oznajmiła Pandora. Potrzebujesz wypoczynku, przecież masz mnóstwo pracy z nauczaniem Jacka, szukaniem skamielin i borykaniem się z dziadkiem. Skarżył się, że dziś u niego nie byłeś. Mo im zdaniem bardzo cię lubi. - To prawda. Poza tym w związku z wizytą lady Leominster i pogorszeniem się stanu zdrowia ciotki Em nie wyjechaliśmy na wycieczkę. A właśnie, jak ciocia dzisiaj się miewa? - O wiele lepiej. Podczas tej krótkiej i neutralnej rozmowy Pandora i Ritchie przez cały czas przysuwali się do siebie. Pandora miała ochotę ośmielić guwernera i sprowokować go do pocałunku, lecz niepokoiła się, że mogliby zostać przyła pani przez kogoś ze służby. Z tego samego powodu również Ritchie mężnie opierał się pokusie. Dlaczego Pandora tak bardzo go pociągała? Ostatni raz czuł się tak w towarzystwie dziewczyny, kiedy miał niespełna dwadzieścia lat. Dotąd uważał, że wiek uodpornił go na kobiece wdzięki, ale jego zainteresowanie Pandorą mogło wynikać z tego, że nie wypróbowała na nim żadnej z damskich sztuczek. Coraz bardziej pragnął jej dotknąć albo musnąć wargami smukłą szyję. Na szczęście obojgu wrócił rozsądek, kiedy usłyszeli na dworze hałasy. Męskie głosy, nad które przebijały się donośne okrzyki George'a, zapowiadały powrót ekipy po szukiwawczej. Sądząc po entuzjazmie zebranych, zwia dowcy nie wrócili sami. Ritchie i Pandora zgodnie pomyśleli, że najlepiej bę-
dzie zasięgnąć języka w sprawie bieżących wydarzeń. Pandora musiała to zrobić z obowiązku, a Ritchie uznał, że jego brak zainteresowania byłby podejrzany. Oboje poszli do sali dla służby, gdzie ujrzeli, że Brodribb faktycznie został odnaleziony i teraz odpoczywa w wielkim fotelu Galpina. Posiniaczony i zmaltretowany masztalerz jęczał i bełkotał coś o duchach i zjawach, które go zaatakowały, choć George upierał się, że tylko jeden napastnik doprowadził go do takiego stanu. - Mroczny Mściciel mi groził - zawodził Brodribb. Straszny, straszny... Silny i przerażający, chciał mnie udusić. Walczyłem jak lew, ale nie miałem szans. Zwabiony zamieszaniem Bragg pochylił się nad Brodribbem. - Usiłował pana udusić, tak? Ale dlaczego panu gro ził? - spytał. - Omyłkowo. Powiadał, że jestem zdrajcą, ale ze mnie zawsze był dobry Anglik. Boże błogosław króla i całą kró lewską rodzinę. - Sądzi pan, że Mroczny Mściciel będzie tu jeszcze krążył? - spytał wyraźnie zaniepokojony Haines. - Nie chciałbym wracać do domu, kiedy on tu się kręci, zwłasz cza że pan Brodribb leżał blisko stróżówki. - Blisko stróżówki? - powtórzyła Pandora. - Co pan tam robił o tej porze? - Zawlókł mnie tam - stęknął Brodribb, zdecydowany zmilczeć na temat romansu z żoną Hainesa. - Zanim znik nął, ogłuszył mnie! - Czy zjawy mogą atakować ludzi? - powątpiewała Pandora. - I na dodatek wlec ich nie wiadomo dokąd? Pa nie Ritchie, pan jako człowiek uczony z pewnością nas oświeci w tej materii. Czy to możliwe?
- Opinie dotyczące tego zagadnienia są zróżnicowane - odparł wymijająco Ritchie, usiłując uniknąć wzroku Bragga. - Ludzie, którzy napotkali istoty tego typu, opo wiadają na ich temat rozmaite historie. Podobno potrafią one na krótko wstępować w ciała ofiar, a potem opuszczać je, kiedy atak dobiegnie końca. - Najlepiej będzie skończyć tę gadaninę i odprowadzić go do łóżka - orzekł Bragg niezbyt uprzejmie, ale przy tomnie. - Rano obejrzy go lekarz. Może tak być, panie Galpin? - Oczywiście - potwierdził wzburzony Galpin. - Kto by pomyślał, co to się dzieje teraz na świecie. Zjawy, prze mytnicy, Napoleon gotowy nas najechać. Kiedy byłem młody, nic takiego nam nie groziło. Kilka starszych wiekiem osób pokiwało energicznie głowami. Haines i Bragg zaproponowali, że zaniosą Brodribba na górę, lecz masztalerz oznajmił, że woli wejść o własnych siłach. Zanim jednak zdążyli go odprowadzić, do pokoju wpadł William. - Co to, u licha, za historia z napaścią na Brodribba? Dobry Boże, człowieku, coś z ty z sobą zrobił i gdzie to się stało? Wyjaśnienia masztalerza okazały się na tyle mętne, że całą smutną historię musieli opowiedzieć Galpin i George. - Ale co, u licha, robiłeś na dworze nocą? - wybuch nął William. - Wiadomo, że w okolicy od pewnego czasu króluje bezprawie. Powinieneś mieć więcej rozumu. Bra my są połamane, każdy więc może wejść na teren posiad łości. Kiedy tylko znajdę trochę pieniędzy, natychmiast każę je zreperować. Nikt nie wykazał się brakiem taktu i nie wyjawił Wil-
liamowi czegoś, o czym nie wiedział: że Brodribb szedł na schadzkę z żoną Hainesa. Cała służba miała tego świa domość, z wyjątkiem samego Hainesa, rzecz jasna. - Byłem w stajni - wymamrotał Brodribb. - Usłysza łem hałas, potworny hałas, jakby ktoś zawodził. Wyszed łem sprawdzić, co się dzieje, i zobaczyłem Mrocznego Mściciela, a on z miejsca na mnie ruszył. Potem chyba uz nał, że zostawił mnie na pewną śmierć i zniknął. - Mroczny Mściciel nie istnieje - oświadczył William. - Moim zdaniem to był pospolity złodziej, który kręci się po okolicy, atakuje ludzi i okrada. Straciłeś coś? - Nie. On powiedział, że jest Mrocznym Mścicielem. Tyle mogę panu powtórzyć. - I jeszcze mówił, że jest pan zdrajcą - dodał uczynnie George. - Chociaż Bóg raczy wiedzieć, dlaczego miałby głosić coś podobnego. - Zdrajcą? - powtórzył nieco zaniepokojony William i natychmiast zakończył przesłuchiwanie Brodribba. Za nim wrócił na górę, nakazał jeszcze służbie odprowadzić masztalerza do łóżka, a następnego dnia wezwać lekarza. Wszyscy zaczęli się rozchodzić do swoich pokojów. Pandora towarzyszyła Ritchiemu w drodze na górę. - Podobnie jak William jestem nieco zaniepokojona, że Brodribb kręcił się po okolicy o tak późnej porze - po wiedziała. - Odniosłam jednak wrażenie, że nikogo ze służby to nie zdziwiło. Jeśli chodzi o Mrocznego Mścicie la, tak samo jak William sądzę, że to wymysł. Czy sądzisz, że Brodribb zamierzał spotkać się z miejscowymi prze mytnikami? Wiem, że zdaniem George'a on z nimi współ pracuje. - Mroczny Mściciel najwyraźniej podziela wasze przekonania - oznajmił Ritchie.
- Do podobnych wypadków dochodziło gdzie indziej i uważam, że Mroczny Mściciel to jeden ze szmuglerów, który krąży w pobliżu w przebraniu, by przerażać uczciwych ludzi i zmuszać ich do pozostawania w domach. Zapewne istnieje więcej niż jeden Mroczny Mściciel, bo wiem, że jed nocześnie widywano go blisko Brighton, a wątpię, by istnia ły zjawy zdolne do przebywania w dwóch miejscach naraz. Dlaczego jednak przemytnik miałby atakować Brodribba? - Rzeczywiście trudno to wyjaśnić - odparł Ritchie, który w duchu podziwiał jak zwykle rzeczowe rozumowa nie Pandory. - Zatem nie wrzeszczałabyś, gdyby prze dziwnym zbiegiem okoliczności ukazał się twoim oczom? - Och, piszczałabym jak szalona! Zdrowy rozsądek opuściłby mnie z całą pewnością, gdybym była zupełnie sama w nocy i ujrzała jakiegoś stwora. Wszyscy jesteśmy odważni, kiedy rozważamy nasze zachowanie w razie ewentualnego niebezpieczeństwa, prawda? Zupełnie ina czej wyglądają sprawy, kiedy faktycznie dochodzi do ta kich sytuacji. Ritchie pomyślał o sobie oraz o tym, że często musiał „obwarowywać swoje męstwo", jak to ujęła lady Makbet, by dokonać czynów, które przyniosły mu sławę i które po zornie były łatwe, lecz okazywały się wyjątkowo skom plikowane. - Tak - potwierdził po prostu, a sposób, w jaki to uczynił, sprawił, że Pandora uważnie na niego spojrzała. Nie spodziewała się, że jej rozmówca nagle stanie się po ważny i zamyślony. - Jak zwykle masz rację. Powiedz mi, Pandoro, jak ci się udaje rozumieć te proste prawdy, skoro wiedziesz ciche i spokojne życie na wsi, podczas gdy nie potrafią ich pojąć ci, którzy nie narzekają na brak moc nych wrażeń?
- Przebywanie wyłącznie z ciotką Em, Jackiem i nie zbyt komunikatywnym dziadkiem sprawiło, że miałam dużo czasu na czytanie i przemyślenia - odrzekła Pando ra. - Jestem jednak przekonana, że przeceniasz moje zdol ności. Ritchie był odmiennego zdania, lecz nie sprzeciwiał się ukochanej. Przebywali ze sobą już dość długo i istniało niebezpieczeństwo, że ktoś zobaczy ich na schodach. Oba wiali się tego, choć nie robili nic, co można by uznać za nieprzyzwoite. Ta sama myśl zapewne przyszła do głowy Pandorze. - Chyba powinniśmy się już pożegnać - powiedziała i westchnęła z nieskrywanym żalem. - Zachowywaliśmy się tak grzecznie i przyzwoicie, że szkoda by było, gdyby ktoś nabrał odmiennego przekonania. - Zgoda, ale pozwól mi na odrobinę bezpośredniości. - Ritchie sięgnął po dłoń Pandory i ucałował ją. - Nie za stanawiaj się nad Mrocznymi Mścicielami. To tylko wy twory wyobraźni, które nie powinny zaprzątać ci myśli. - Nie będą - zapewniła go Pandora. - Jeśli jednak ma my się teraz rozstać, musisz mi pozwolić na odwzajemnie nie twojej otwartości. - Pochyliła się i również pocałowa ła go w rękę. Cóż za nieszczęśliwy pomysł! Ritchie machinalnie się pochylił, by ponownie ją pocałować, tym razem nie w rę kę, lecz w usta, stanowczo i zdecydowanie. Pocałował ją jak wojownik swą wybrankę. Pandora zareagowała tak, jak przystało na partnerkę wojownika, równie zdecydowa ną i stanowczą jak on sam. Przywarła do niego całym cia łem, zapomnieli o wszystkim poza sobą. Znikł czas i prze strzeń, znikła ostrożność, samokontrola i dobre obyczaje. Co by się stało, zadał sobie później pytanie Ritchie, gdyby
wyżej na schodach nie rozległ się hałas i nie dobiegł ich tupot? Nawet nie śmiał odpowiadać na to pytanie. Odskoczyli od siebie gwałtownie. - Ojej! - wykrzyknęła Pandora i popędziła do drzwi prowadzących do głównej części domu i do jej sypialni. Co się stało z nimi obojgiem? - zapytywała samą siebie. Nic, czego wcześniej doświadczyli, nie wskazywało na to, że dojdzie między nimi do tak gwałtownej namiętności. Ritchie był tak oszołomiony, że momentalnie ruszył w pogoń za Pandorą, by ją pochwycić i... Tylko rozum i zdrowy rozsądek nakazały mu powrót. Zaczekał, aż od głos kroków się przybliży, a wtedy cofnął się, by przepu ścić intruza. Okazał się nim jeden ze służących z apartamentu sir Johna. Gdy się spotkali, spojrzał uważnie na Ritchiego, który lekko skinął głową i popędził na górę, daleko od Pandory, daleko od pokusy, ku obowiązkom i honorowi. Przeklinał ich, przeklinał los, siebie, lorda Sidmoutha i misję, która sprowadziła go do Compton Place. Problem w tym, że gdyby nie konieczność wytropienia przemytni ków, nigdy nie poznałby Pandory i nie odkrył, czym jest miłość. Resztę nocy spędził na rozmyślaniach nad nieroz wiązywalnym konfliktem miłości i obowiązku.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Następnego popołudnia Pandora weszła do salki lek cyjnej, lecz nie zastała w niej ani Ritchiego, ani Jacka. Miała nadzieję, że nie zdecydowali się wyruszyć na prze jażdżkę bez niej. Ritchie z pewnością zachęciłby ją do wspólnej wyprawy, zwłaszcza że ich jedynymi towarzy szami byliby Jack i chłopak stajenny. Być może grali w krykieta na dworze; wiedziała, że po południami często to robią. Niedawno postanowili uatra kcyjnić rozgrywkę i zaprosili do niej Roba, jednego ze słu żących oraz kuchcika. Zanim Pandora zeszła, by spraw dzić, czy jej przypuszczenia są słuszne, postanowiła obej rzeć salkę lekcyjną, która wyglądała zupełnie inaczej niż w czasach pana Suttona. Podręczniki i zeszyty Jacka były porządnie ułożone na stole przed krzesłem, obok ołówka, dwóch piór oraz ka łamarza. Książki Ritchiego oraz jego materiały piśmien nicze zajmowały drugą stronę stołu, razem z okularami, leżącymi na otwartej książce. Pandora spojrzała na tytuł, żeby się przekonać, nad czym pracują: była to „Historia Rzymu" Liwiusza. Jakiś niewytłumaczalny impuls nakazał jej sięgnąć po okulary, podnieść je i wsunąć na nos. Z ogromnym zdu mieniem przekonała się, że wszystko widzi tak ostro jak zwykle, choć kiedy przymierzała okulary dziadka, świat stawał się zupełnie rozmazany. Mogła to tłumaczyć tylko
w jeden sposób: szkło zamocowane w oprawkach nie miało właściwości korekcyjnych. Innymi słowy, Ritchie nie potrzebował okularów, żeby wszystko dobrze widzieć. Dlaczego więc je nosił? Pandora nie znała przyczyny. Nagle uświadomiła sobie, że w zachowaniu Ritchiego do strzegła więcej osobliwości: niespodziewanie dał dowody mistrzostwa w jeździe konnej, chociaż wcześniej zacho wywał się w siodle jak kompletny nowicjusz, poza tym umiał skutecznie przekonywać służbę do wykonywania swoich poleceń, nie denerwując jej ani nie wprowadzając nerwowej atmosfery. Pandora zeszła po schodach, zamyślona i zaaferowana. Po raz pierwszy zadała sobie pytanie, co takiego Ritchie robi w Compton Place, skoro potrafi dużo więcej niż zwy czajny guwerner. Przypomniała sobie jego wyjaśnienia dotyczące przyczyn ubiegania się o tę posadę. Czy te sło wa były jednak wystarczająco wiarygodne? Rzecz jasna, Pandora nie zapomniała, że Ritchie nie mówił ani nie robił nic naprawdę podejrzanego. Ponad wszelką wątpliwość nie był związany z przemytnikami, a w dodatku nie tylko dbał o edukację Jacka, lecz również korzystnie wpłynął na jego maniery oraz chęć do pracy. Po wyjściu z domu Pandora przekonała się, że jej po dejrzenia są całkiem bezpodstawne. Tego popołudnia mecz krykieta rozgrywali dotychczasowi zawodnicy oraz dodatkowo dwóch ogrodników - jeden w średnim wieku, drugi młody - a także trzech wyrostków z Dame's School w Nether Compton. Wszyscy byli tak pochłonięci grą, że nie zauważyli Pandory, dlatego przystanęła i obserwowała uczestników zabawy, starając się nie rzucać w oczy. Szczególne wra-
żenie wywarł na niej sposób, w jaki Ritchie instruował za wodników, tak by gra była dla wszystkich nie tylko przy jemnością, lecz również nauką. Najwyraźniej doskonale wiedział, co należy powiedzieć i zrobić, żeby ludzie da wali z siebie wszystko. Jego cierpliwość wydawała się nie mieć granic. Pandora poczuła, jak wzbiera w niej fala miłości do Ritchiego. Nie chodziło przy tym wyłącznie o miłość cie lesną, o namiętność, lecz również o zrozumienie i podziw dla jego osobowości. Pod tym względem nie mógłby się bardziej różnić od mężczyzn, których dotąd znała. Jak śmiała w ogóle pomyśleć cokolwiek złego o nim i jego zachowaniu! Każda jego czynność była pełna do broci i uczciwości. Podczas krótkiej przerwy w zabawie Pandora uśmiechnęła się i pomachała do graczy. Wszyscy się odwrócili, by ją pozdrowić. - Chodź do nas, Pan, zagramy razem! - zawołał do niej Jack. - Czemu nie? - odkrzyknęła i pobiegła ku bratu. - Nie chciałbym psuć zabawy, ale czy to na pewno roz sądna decyzja? - spytał surowo Ritchie, choć po jego mi nie widać było, że z przyjemnością patrzy na ukochaną. - Rozsądna decyzja? - Wzruszyła ramionami. - A co ma wspólnego rozsądek z grą w krykieta w słoneczne po południe? Niech mi pan lepiej powie, gdzie mam stanąć, żeby łapać piłkę, i kiedy mogę zająć pozycję pałkarza. Ritchie uśmiechnął się mimowolnie na widok jej roz promienionej twarzy. - Co powiedziałby William, gdyby...? - Guzik mnie to obchodzi - przerwała mu buńczucz nie. - Nikt nas tutaj nie widzi. Poza tym jestem pewna, że krykiet to o wiele bardziej niewinny sposób spędzania
wolnego czasu niż niejedna popołudniowa rozrywka, któ rej oddają się damy i dżentelmeni. Ritchie umilkł, nie znalazłszy odpowiedzi. - Doskonale - odparł po chwili i rzucił Pandorze piłkę najlżej, jak potrafił. Złapała ją bez trudu i odrzuciła. - Radziłam sobie z trudniejszymi piłkami! - pochwa liła się. - N a przykład wtedy, gdy grałam w krykieta z sy nem pastora. - Ale dzisiaj nie grasz z synem pastora! - przypomniał Jack. - Bądź cicho, Pan, i skoncentruj się na grze. Pańska kolej! Grę wznowiono. Pandora entuzjastycznie podbiegała do nadlatujących piłek. Kuchcik, bliski przyjaciel Jacka, stał przy bramce, lecz wkrótce musiał ją opuścić. Następną ofiarą okazał się Rob. - A teraz kolej na pannę Pandorę - oświadczył w koń cu Ritchie. - Proszę wziąć kij i w miarę możliwości proszę powstrzymać się przed posyłaniem piłek do sąsiednich hrabstw. - Wezmę sobie do serca pana bezcenną uwagę! - za wołała, stając przed bramką, którą tworzył słupek posta wiony pionowo na murawie. Rety, pomyślała Pandora, Ritchie będzie rzucał piłkę. Nie powinna jednak była się tym martwić, gdyż okazał się wyrozumiałym graczem i rzucił ją na tyle łagodnie, że Pandora bez trudu do niej dobiegła i uderzyła kijem tak, by poleciała nad jego głową. - Od tej pory koniec z litością - zakomunikował Rit chie, uśmiechając się szeroko. - Widzę, że pani grywała z mistrzami, proszę więc uważać na moje szatańsko pod kręcone piłki. Pandora zadziornie machnęła kijem.
- Niech pan rzuca jak najmocniej! - krzyknęła. - Każ dą pana piłkę roztrzaskam na drobne kawałki! Ach, jak bardzo Ritchie pragnął ucałować tę zawadiac ką buzię! Z wielką przyjemnością przekomarzał się z Pan dorą, zwłaszcza że popołudnie było naprawdę urocze, a w powietrzu czuło się aromat wczesnego lata. Gdy Ritchie mocno cisnął podkręconą piłkę, Pandora zgodnie z zapowiedzią stanęła na wysokości zadania, choć sama nie wiedziała, jak jej się udało obronić bramkę. Zablokowała piłkę, która potoczyła się powoli do stóp Ja cka. Pandora pokazała Ritchiemu język. Następna piłka była wolniejsza i Pandora musiała podbiec, by ją uderzyć. Piłka pofrunęła wysoko w stronę Ritchiego i lekko w pra wo; ruszył ku niej jednocześnie z Jackiem. W następnym momencie zderzyli się i obaj upadli na ziemię, a piłka wpadła między nich. Na ten widok Pandora wybuchnęła niepohamowanym śmiechem i zupełnie zapomniała o bie gu. Rozentuzjazmowani gracze zaczęli klaskać i wiwato wać, Rob wręcz wychodził z siebie. - Dalej, panno Pandoro! - krzyczał. - Proszę im poka zać, gdzie ich miejsce! Guwerner i jego wychowanek wstali, uśmiechając się pokornie. Ritchie podniósł piłkę. - Zapłaci pani za to! - zawołał ze swadą i humorem. W odpowiedzi ponownie pokazała mu język, na co we sołość zebranych jeszcze się nasiliła. Grali nieprzerwanie, aż wreszcie nadeszła pora koń czyć zabawę. Pani Rimmington i jedna ze służących przy niosły tace pełne kubków z lemoniadą i piwem. - Och, proszę pani - westchnęła z dezaprobatą gospo dyni domu. - Nie sądziłam, że gra pani w krykieta, nie przyniosłam więc dla pani napoju.
- To bez znaczenia, panna Compton weźmie mój napój - zaproponował bez wahania Ritchie, wręczając ukocha nej kubek. - Nie jest to piwo, toteż może pić bez wahania w nagrodę za skuteczne odbijanie moich piłek, zwłaszcza tej pierwszej, podkręconej. - Niewielu udała się ta sztuka - z uznaniem rzekł Jack. - Pan, czy naprawdę grałaś z synem pastora? Może to wszystko zmyśliłaś? - Grałam naprawdę. Proszę mu jednak o tym nie przy pominać. Teraz jest statecznym, dystyngowanym dżentel menem i może nie chcieć wracać do wspomnień z szalo nej młodości. Mama nigdy nie wiedziała, co knuję, bo wy chodziłam przez okno w kuchni, by zagrać na trawniku u pastora. Byłam niepocieszona, kiedy mój partner do gry pojechał na studia do Harrow i oboje musieliśmy zapomnieć o krykiecie. Ritchiemu nagle stanęła przed oczami poruszająca wizja rudowłosej, zielonookiej dziewczynki biegającej po trawni ku. Obraz był tak wyraźny, że omal nie zakrztusił się piwem, przyniesionym specjalnie dla niego na polecenie pani Rimmington. Gospodyni natychmiast klepnęła go w plecy. - No, już, a teraz niech pan weźmie głęboki oddech - zasugerowała łagodnie. Gdy klepanie dobiegło końca, Pandora z żalem odsta wiła kubek na tacę. - Muszę już iść - oznajmiła smutno. - Rice zostawił mi do przejrzenia księgi finansowe posiadłości, a skoro nie wy bieramy się na przejażdżkę, powinnam się z nimi zapoznać. Ritchie miał ochotę poprosić ją, by jeszcze została, lecz wiedział, że nie może tego zrobić. Powiódł za Pandorą wzrokiem, kiedy pobiegła do dworu; jej zniknięcie spra wiło, że popołudnie nie wydawało mu się już tak urocze.
Pandora natknęła się na Williama, kiedy usiłowała nie zauważona wśliznąć się do dworu. - Gdzie byłaś? - spytał ostro. - Szukałem cię. Mamy gościa. Przyszedł Roger Waters. - Na dworze, brakowało mi ruchu - odparła wymija jąco. - Nie mam ochoty oglądać Rogera Watersa. - Nie, nie - zaprotestował pospiesznie William. - Nie chcę, żebyś się z nim widziała. Szukałem cię po to, byś się ukryła w swoim pokoju. Powiedziałem mu, że wraz z ciotką Em poszłaś w odwiedziny do mieszkańców wsi. Pandora patrzyła na niego osłupiała. - Nie przesłyszałam się? - spytała z niedowierzaniem. - Wydawało mi się, że twoim najszczerszym marzeniem jest wyprawienie nam ślubu. - Zmieniłem zdanie - wyjaśnił zwięźle William. - Po za tym sir John nie aprobuje tego pomysłu. Biorąc pod uwagę, że przemyślenia sir Johna nie miały dotychczas żadnego wpływu na zachowanie Williama, te słowa wydawały się dość niezwykłe. Pandora postanowiła jednak odejść jak najszybciej, na wypadek, gdyby William ponownie zmienił zdanie i uznał, że mimo wszystko ślub powinien się odbyć. Pobiegła na górę, przejęta następną tajemnicą. W jej nudnym wcześniej życiu wszystko nagle stało się kom pletnie nieprzewidywalne, ekscytujące i nieco kłopotliwe. Właściwie nie przeszkadzał jej taki obrót rzeczy. Poznała Ritchiego i otworzył się przed nią cały świat. Nie miała pojęcia, co ją czeka w przyszłości. Tymczasem jednak musiała przejrzeć księgi Rice'a. Williamowi kręciło się w głowie. Nagle dotarło do nie go, że sam odpowiada za swoją fatalną sytuację życiową,
i po raz pierwszy uświadomił sobie, jakie uczucia żywi do siostry przyrodniej. Już wiedział, czemu tak bardzo jej nie lubił; stanowiła jego przeciwieństwo. Była ofiarna i goto wa poświęcić wszystko dla dobra rodziny i domu. Powoli powlókł się do bawialni, gdzie Roger Waters raczył się sherry. - Już myślałem, że nigdy nie wrócisz - rzekł niezado wolony gość. - Miałem problemy ze stajennymi - wymyślił na po czekaniu William. - Sądziłem, że Brodribb ich dozoruje. Pandora przy szła? - Nie. - William się zawahał, nim sięgnął po butelkę sherry i nalał sobie kieliszek. - Muszę ci coś powiedzieć. Chcę się wycofać z naszej umowy. Przykro mi. - Wykluczone - stwierdził krótko Roger. - Ostrzega łem cię, kiedy postanowiłeś się do nas przyłączyć. - Chciałeś powiedzieć: kiedy szantażem zmusiliście mnie do wykonywania waszych poleceń. - Słuchaj, dobrze wiesz, że nie masz wyboru. Musisz być z nami. Jesteś mi winien dużo pieniędzy, które prze grałeś w uczciwej grze, a ja wielkodusznie pozwoliłem ci dołączyć do naszego małego syndykatu, byś spłacił dług i jeszcze zarobił parę groszy. To ty zyskałeś na tym ukła dzie, a nie my. - Przeciwnie, to wy zyskaliście, i to niemało. Macie dostęp do morza w dogodnym miejscu, gdzie łatwo prze ładować towary. Potrzebowaliście dojścia do Zatoki Baxtera oraz mojego wsparcia. Kiedy przystawałem na waszą propozycję, sądziłem, że handlujecie tytoniem, alkoholem i jedwabiem. Dopiero później powiedziałeś mi, że sprze dajecie gwinee rządowi francuskiemu.
- I co z tego? - spytał zirytowany Waters. - Towar to towar, wszystko jedno, czym się handluje. - Przeciwnie, wywożenie złota to zdrada. - William wes tchnął ciężko. - Doskonale sobie z tego zdajesz sprawę. - To bez znaczenia, bo i tak jest już za późno na zmia nę zdania. Za dużo wiesz. Nic na to nie poradzę, mój stary. To zbyt niebezpieczne, nie możemy sobie pozwolić na twoją rezygnację. - Grozisz mi? - spytał pobladły William. - Skąd. Wyjaśniam tylko, czego powinieneś być świa domy. - Mogę poinformować urząd celny... - Jesteś większym durniem, niż sądziłem, Compton przerwał mu Waters. - Połowa urzędników i strażników jest przez nas opłacana, a ty nie masz bladego pojęcia, któ ra to połowa. Zostajesz z nami albo poniesiesz wszystkie konsekwencje dezercji. Roger Waters nie rzucał słów na wiatr. William dosko nale wiedział, co się działo z tymi, którzy wchodzili Watersom w drogę. - Mogę... mogę jeszcze iść do Ministerstwa Spraw We wnętrznych - zaryzykował William, bez większych nadziei na to, że jego taktyka przyniesie pożądane rezultaty. Roger nie krył rozbawienia. - Ten sam problem, druhu - prychnął. - Sidmoutha nie można kupić, ale pracują dla niego tacy, którzy chętnie i szybko nas o wszystkim informują. Poza tym mój ojciec kontroluje sporą grupę parlamentarzystów i połowę londyń skich handlarzy walutą i złotem. Szach i mat, kolego. Uśmieszek Rogera doprowadzał Williama do szału. - Jesz cze dwie sprawy. Słyszałem, że twój człowiek, Brodribb, wczoraj wieczorem padł ofiarą Mrocznego Mściciela. Nie
wierzę w duchy, więc z przyjemnością usłyszę, że rozmówi łeś się ze swoim służącym i wyciągniesz z niego informację, czy zdradził komuś nasze plany. Poza tym jestem zdecydo wany na ślub z Pandorą. Mój ojciec chce, bym został dżen telmenem, a ponieważ sam nic nie może uczynić, pragnie mojego ślubu z tą twoją siostrą-dzikuską. Z przyjemnością ją oswoję i nauczę pokory. To tyle, i nie życzę już sobie żad nej bzdurnej gadaniny o twojej rezygnacji. Na dowód swych dobrych intencji w przyszłym tygodniu przyjdziesz na plażę w Howell's End, kiedy przybędzie następna dostawa. Pora, żebyś nieco pobrudził swoje delikatne rączki, tak jak reszta z nas. Teraz bywaj i uważaj, co robisz. Ritchie wiedział, że tego dnia Sadler przybędzie do Compton Place. Jednym z błędów popełnianych przez strażników konnych była ich przewidywalność. Co dwa tygodnie powtarzali te same, rutynowe czynności. Gdyby tylko zastanowili się nad swoim postępowaniem, z pew nością doszliby do wniosku, że lepiej jest działać nieco bardziej spontanicznie. Przecież wszyscy okoliczni prze mytnicy doskonale znali ich obyczaje i mogli stosownie zaplanować swoje zajęcia. Postępowanie strażników czę ściowo wynikało z faktu, że musieli sporządzać codzienne raporty, a trzymanie się tych samych tras w określone dni ułatwiało im zadanie. Rzecz jasna, czasem Sadler łamał ustalony schemat, na przykład przy okazji otrzymywania informacji o dostawie kontrabandy, jak chociażby po balu u Williama. Ritchie poprosił Bragga, by jak najszybciej powiadomił go, gdy Sadler przybędzie do stajni. Chciał porozmawiać ze strażnikiem o informacji przekazanej przez Brodribba, a dotyczącej terminu, miejsca i czasu przybycia następne-
go transportu dla Watersów. Ritchie musiał zaryzykować i założyć, że Sadler jest uczciwy i nie zdradzi go przed Watersami i Comptonem, a także wyrazi zgodę na plan. Po zakończeniu meczu krykieta Ritchie i Jack wracali do domu, kiedy podszedł do nich Bragg. - Chciałbym zamienić z panem słowo - zwrócił się do przełożonego. - Skoro pan nalega - odparł Ritchie i zwrócił się do Jacka: - Pobiegnij przodem i poproś panią kucharkę, żeby zaparzyła nam herbaty i przygotowała kilka naleśników. Zjemy je, gdy tylko doprowadzimy się do porządku. - Wspaniale - uradował się Jack i popędził do kuchni. Jak większość młodych ludzi prawie zawsze poruszał się biegiem. - Chodzi o Sadlera, prawda? - spytał Ritchie. - W rzeczy samej. Teraz popija piwo z George'em. Je śli pan chce, może pan do nich dołączyć. Ja tymczasem znikam, żeby nikt nas nie zauważył razem, bo wymyśliłem jakąś historyjkę o pilnej rozmowie z Galpinem na temat mojej przyszłości w Compton Place. - Doskonale. Pójdę tam pod pretekstem rozmowy z George'em o jutrzejszej wycieczce, pogodzie i o do stępnych wierzchowcach. Sadler przebywał samotnie w stajni, kiedy Ritchie wszedł do środka. Strażnik właśnie przygotowywał się do odjazdu, dlatego Ritchie nie musiał się tłumaczyć ze swe go przybycia. Sadler machnął mu ręką na powitanie. - Wciąż pan tu przebywa? - spytał. - Słyszałem, że pański pobyt jest tymczasowy. - Zgadza się, zatrudniono mnie na krótko, choć z mo żliwością przedłużenia umowy, jeśli moja praca okaże się satysfakcjonująca.
- O to się nie martwię - odparł Sadler. - Podobno chciał pan spotkać się ze mną. - To prawda. Swego czasu poprosił mnie pan o infor macje, jeśli usłyszę o czymś, co mogłoby panu pomóc w wykonywaniu służbowych obowiązków. Proszę spra wiać wrażenie znudzonego, kiedy powiem panu, czego się dowiedziałem. Niech pan udaje, że gawędzimy o wszyst kim i o niczym, bo w każdej chwili ktoś może wejść. - Ależ naturalnie, jak najbardziej. Proszę mówić. - Roger Waters, który najprawdopodobniej jest przy wódcą przemytników, spodziewa się dostawy kontrabandy w piątek, w Howell's End. W sprawę zamieszany jest rów nież jego ojciec. Kuter, który przypłynie z towarami, prawie na pewno ma odpłynąć z transportem gwinei przeznaczo nych do sprzedaży we Francji. Pieniądze uzyskane z trans akcji dotrą tu wraz z następną dostawą, ukryte między skrzy niami z alkoholem, tytoniem i jedwabiem. Niewykluczone, że część gotówki będzie przemycana już w tej dostawie. Mo je informacje pochodzą z niezwykle rzetelnych źródeł, dla tego spodziewam się, że poinformuje pan swoich przełożo nych. Dzięki schwytaniu przemytników będzie pan mógł za jednym zamachem zaaresztować obydwu Watersów i znisz czyć największą organizację przemytniczą na wybrzeżu. Proszę pomyśleć, co na to powiedzą zwierzchnicy. Będą bar dzo zadowoleni z pana pracy. Sadler nie odrywał wzroku od rozmówcy. - Jak, u licha, dowiedział się pan tego wszystkiego? Innymi słowy, dlaczego miałbym panu wierzyć? - Powinien mi pan zaufać. Niech mi pan także uwierzy w innej sprawie - proszę przekazać te wiadomości do kwatery głównej kawalerii w hrabstwie Sussex, gdyż część pana bezpośrednich zwierzchników w urzędzie cel-
nym jest opłacana przez Watersów. Zwłaszcza proszę nie informować swego kolegi, Jinkinsona, który również przyjmuje pieniądze od Watersów i ich kompanów. W ra zie potrzeby z pewnością poinformuje ich o planowanej akcji i dostawa zostanie odwołana. Najlepiej nie mówić nic nikomu w tym okręgu. Jak pan zapewne wie, wię kszość miejscowych sympatyzuje z przemytnikami lub czynnie uprawia ten proceder. Sadler otworzył usta ze zdumienia. - Jest pan bardzo pewny siebie, drogi panie, lecz wciąż mam trudności ze zrozumieniem, skąd uzyskał pan tak wy czerpujące informacje, o ile są one prawdziwe, rzecz jasna. Sadler od początku uważał, że Ritchie ukrywa jakąś ta jemnicę, ale jego dzisiejsze słowa przeszły jego najśmiel sze oczekiwania. Ritchie westchnął. - Drogi panie, i cóż pan straci, jeśli uwierzy pan w moje informacje i przystąpi do odpowiednich działań? Angażowanie kawalerii może się wydawać posunięciem drastycznym, lecz z pewnością zdarzały się już panu sy tuacje, w których był pan gotowy pochwycić przemytni ków na gorącym uczynku, lecz krzyżowała panu szyki po goda, bo jej nagłe pogorszenie uniemożliwiało lądowanie. Być może pańskie informacje okazywały się niewiarygod ne lub też przemytnicy byli zawczasu informowani o akcji straży lub wojska. Niech pan zaryzykuje, skoro mówię pa nu szczerą prawdę! Gdyby nie życzenie sir Johna, by podjąć próbę ocalenia Williama, Ritchie zaufałby Sadlerowi i przedstawiłby mu się prawdziwym imieniem i nazwiskiem, lecz w takiej sy tuacji anonimowość gwarantowała mu większą swobodę manewru.
- Racja - przyznał strażnik. - Zdumiewa mnie tylko, dlaczego nie wyjawi mi pan, jak udało się panu uzyskać te informacje w tak krótkim czasie, skoro podobna sztuka nie udała się mnie i moim co uczciwszym kolegom, choć od lat nie szczędzimy wysiłków. - Proszę nie pytać. - Ritchie uśmiechnął się szeroko. - Niech pan tylko robi to, co panu proponuję. Obiecuję, że w razie niepowodzenia dołożę wszelkich starań, by nie poniósł pan konsekwencji. Sadler był ogromnie ciekaw, jak jego rozmówca zamie rza to zrobić, lecz powstrzymał się od komentarza i za pewnił Ritchiego, że zastosuje się ściśle do jego poleceń. Umiarkowanie optymistycznie nastawiony Ritchie wrócił do domu, by sporządzić dla lorda Sidmoutha no tatkę z opisem ostatnich wydarzeń. List zamierzał wysłać jak najprędzej. Tamtego wieczoru ważną dyskusję odbyła jeszcze jed na para konspiratorów. Henry Waters, znany kupiec i fi nansista, uczestniczący we wszystkich znaczących przed sięwzięciach w Londynie, po kolacji rozmawiał z synem. - Robi trudności, co? Roger wiedział, kogo ojciec ma na myśli. - Tak, ten człowiek to chciwy głupiec, a w dodatku tchórz - wyjaśnił. - Pora napędzić mu stracha. Zwleka ze zgodą na mój ślub z jego siostrą, a teraz postanowił wy cofać się z łączącej nas umowy. Dzisiaj po południu trochę go postraszyłem, ale za mało. - Hm - mruknął Henry i wyciągnął fajkę. - Jedna le kcja udzielona temu durniowi mogłaby nam ogromnie uła twić życie. Powiedz Jossowi, żeby zestrzelił mu kapelusz podczas jego samotnego spaceru lub przejażdżki. Skoro
ostrzegłeś go, by miał się na baczności, powinien zrozu mieć, dlaczego sfrunął mu tylko kapelusz, a nie głowa. Je żeli jednak nadal będzie się upierał, zastanowimy się, czy następnym razem nie utrącić mu łba. Bez niego, przy pra ktycznym bankructwie Compton Place i z niepełnoletnim spadkobiercą majątku, panna Pandora być może zastano wi się dwa razy, nim odrzuci twoje oświadczyny. Na razie ograniczymy się do ostrzeżenia, lecz w przyszłości przej dziemy do prawdziwych czynów. - Doskonale. - Roger pokiwał głową. - W dzisiejszych niespokojnych czasach nikogo nie zaskoczy nagła śmierć bezmyślnego ziemianina, zastrze lonego przez niezadowolonego chłopa. Roger skinął głową. - Pozwól tylko, że najpierw spróbuję wejść w związek małżeński z Pandorą - przypomniał. Na tym stanęło. Ojciec i syn jak zwykle doskonale się rozumieli. - Pandoro, chcę zamienić z tobą słowo - oznajmił William. Długo przebywał w bibliotece, w miejscu, które rzadko odwiedzał. Gdy je opuszczał, spotkał Pandorę objuczoną księgami rachunkowymi. Obecne zachowanie Williama niczym nie przypomina ło jego dotychczasowego postępowania. Jeszcze niedaw no był dla Pandory tak niedobry, że tylko wsparcie Ritchiego uchroniło ją przed załamaniem. Nie rozumiała przyczyn tej przemiany. - Tak, Williamie. Co się stało? - spytała. Zaprowadził ją do biblioteki i posadził naprzeciwko siebie.
- Sporo myślałem - wyznał. - Wcale nie jestem prze konany do twojego ślubu z Rogerem Watersem. Ten czło wiek to prostak, nadal cuchnie zaułkami Londynu, z któ rych pochodzi jego ojciec. Panna Compton z Compton Place to dla niego wymarzona kandydatka na żonę. Od niosłem wrażenie, że lord Hadleigh był tobą zaintereso wany. Czy byłabyś zadowolona, gdybym ponownie go tu taj zaprosił? - Czy na pewno dobrze się czujesz, Williamie? - spy tała prosto z mostu Pandora. - Jeszcze nie tak dawno Ro ger Waters niemalże usiłował mnie zgwałcić, a tobie to całkiem nie przeszkadzało i nalegałeś, bym za niego wy szła. Co takiego zaszło, że zmieniłeś zdanie? Jestem pew na, że nie moja w tym zasługa. - Każdy ma prawo do zmiany zdania. Nie musisz mnie tak wypytywać - odrzekł William. - Wystarczy, że taka zmiana nastąpiła. Jeśli nie chcesz, żebym posyłał po lorda Hadleigh, proponuję, byś wraz z ciotką Em pojechała do Londynu, choćby na koniec sezonu. Kto wie, może spotkasz tam kogoś bardziej interesującego niż Roger Waters. W koń cu za kilka lat będziesz dziedziczką, co powinno zagwaran tować ci odpowiednią popularność wśród panów. Pandora nie potrafiła zebrać myśli. Wiedziała, że jeszcze przed przyjazdem pana Edwarda Ritchiego do Compton Place niezwłocznie pobiegłaby na piętro pakować kufry, by jak najszybciej wyjechać. Jednak sporo się zmieniło. - Williamie, jeszcze nie zamierzam opuszczać domu. Mam wiele obowiązków związanych z zarządzaniem po siadłością i wątpię, byś potrafił mnie z dnia na dzień za stąpić. Chociaż nominalnie Rice jest naszym zarządcą, je go obowiązki ciążą na mnie, gdyż z wiekiem radzi sobie coraz gorzej.
William nie krył zniecierpliwienia. - Dlaczego wyszukujesz preteksty, by mi się sprzeci wić? - spytał rozczarowany i umilkł. Nie mógł przecież wyjawić prawdziwego powodu, dla którego nalegał na jej wyjazd. Nie był na tyle gruboskórny, by nie poczuć, jak ją przeraża zachowanie jego rzekomego przyjaciela. Już przy kilku okazjach Roger dowiódł, że tak naprawdę jest nieokrzesanym i agresywnym prostakiem. Nie, William nie mógł tego powiedzieć. - Czy na pewno nie zmienisz zdania? - spytał. - W żadnym wypadku - potwierdziła stanowczo. - Chodzi o Ritchiego, prawda? - zgadł. - Chcesz tu zostać z powodu Ritchiego. Dobry Boże, dziewczyno, ten człowiek to tylko ubogi guwerner! Podejrzewam, że wy daje ci się atrakcyjny z tego względu, że jako mieszkanka wsi widujesz bardzo niewielu mężczyzn. - Wstydź się, Williamie! Pamiętaj, że ten ubogi guwer ner uratował ci życie. - Nie zapomniałem o tym, lecz moja wdzięczność nie jest bezgraniczna i nie obejmuje wyrażenia zgody na jego ślub z moją siostrą. - Przyrodnią siostrą, Williamie. Jestem twoją siostrą przyrodnią! - podkreśliła. - Nie zamierzam wdawać się w szczegóły! - krzyknął William w sposób bardziej typowy dla Pandory niż dla siebie. Był wściekły, że ta niemądra dziewczyna nie widzi, iż ma na względzie jej dobro. - Do jasnej cholery, pragnę tylko, byś choć raz zrobiła to, o co proszę! - Brzydkie słowa nie pomogą - oznajmiła z godnością Pandora. Nie zamierzała zniżać się do poziomu brata, któ ry najwyraźniej wrócił do formy i znów zachowywał się tak jak zawsze.
- Zatem nie zamierzasz mnie posłuchać?! - wykrzyknął William, zapominając o swojej wewnętrznej przemianie. - Słyszałeś. Obecnie nie mam ochoty na wyjazd do Londynu. Może w przyszłym roku, zobaczymy. Jeśli cho dzi o lorda Hadleigh, proszę bardzo, zaproś go, ale niczego nie obiecuję. To miły człowiek, i tyle. Z przykrością sprzeciwiam się twojej woli, ale nic na to nie poradzę. Nie dodała, że w końcu i William przez całe życie po stępował niezgodnie z życzeniami pozostałych członków rodziny. Jego przemiana budziła zastanowienie. Pandora miała ogromną ochotę poszukać Ritchiego i poprosić go o pomoc w wyjaśnieniu tego zjawiska. O tej porze guwer ner przebywał w salce lekcyjnej i uczył Jacka podstaw matematyki oraz fizyki. Obie dziedziny wiedzy znacznie bardziej odpowiadały chłopcu niż łacina lub greka, cho ciaż te ostatnie niewątpliwie miały związek z żołnierzami i bitwami. Wciąż ściskając księgi Rice'a, pobiegła do głównych schodów, mimo że pośpiech zupełnie nie przystawał da mie. Miałaby poślubić lorda Hadleigh? Przecież wcale te go nie pragnęła. Traktował ją życzliwie, lecz nie mógł się równać z Ritchiem. Pandora pomyślała, że gdyby nie mogła wyjść za Ritchiego, wolałaby zostać starą panną, niż wiązać się z innym mężczyzną. Pocieszyła się myślą, że kiedy odziedziczy pieniądze, z pewnością zacznie żyć tak, jak będzie miała ochotę. Tak jak sądziła, zastała Ritchiego w salce lekcyjnej. Pan guwerner oraz uczeń najwyraźniej świetnie się bawili. Kiedy otworzyła drzwi, usłyszała ich głośny śmiech. Cóż, przynajmniej oni byli w dobrym humorze. Jednocześnie skierowali wzrok na Pandorę. - Jack! - krzyknęła bez tchu; bieganie po schodach
w rekordowym tempie okazało się wyzwaniem ponad jej siły. - Chciałabym porozmawiać z panem Ritchiem na osobności, jeśli byłbyś łaskaw... Zaistniał pewien prob lem natury rachunkowej - wymyśliła na poczekaniu i po trząsnęła księgami. - Być może błąd tkwi w obliczeniach Rice'a, a być może w moich - wyjaśniła na koniec. - Och, sam chętnie ci pomogę, Pan - zaproponował Jack, mając ochotę przećwiczyć nowo nabyte umiejętno ści matematyczne. - Nie, nie, pomoc pana Ritchiego jest absolutnie nie zbędna. - Pandora wyglądała na tak zdesperowaną, że Rit chie od razu się zorientował, iż chodzi o coś innego. Wstał i podszedł do ukochanej. - Z największą ochotą udzielę pani pomocy. Jack, biegnij na dół i poproś w kuchni o przysłanie nam lemo niady i ciastek. Twoja siostra jest nieco zdenerwowana. Jack otworzył usta, żeby się sprzeciwić, lecz ostrzegaw cze spojrzenie Ritchiego wystarczyło, by zmienił zdanie i natychmiast opuścił salkę. Ritchie wziął Pandorę za rękę i usiedli. - Co się stało, najdroższa? - spytał czule. - Co cię za niepokoiło? - Chodzi o Williama - wyznała. - Zachowuje się wy jątkowo osobliwie. Zupełnie nie przypomina siebie. Są dzę, że powinnam iść z tym do sir Johna, być może dzisiaj przypada jeden z jego lepszych dni. W głębi duszy Ritchie powątpiewał, by sir John kiedy kolwiek miewał złe dni. - Pod jakim względem jest inny niż zwykle? - Zachowuje się zdumiewająco uprzejmie. Najpierw usi łował zmusić mnie do ślubu z Rogerem Watersem, a teraz całkowicie zmienił zdanie. Zaczął źle się o nim wyrażać,
ewidentnie uważa go za aroganckiego prostaka. Oświadczył, że powinnam związać się z lordem Hadleigh, którego prag nie zaprosić do Compton Place. Następnie zasugerował, że jeśli Hadleigh nie przypadnie mi do gustu, wyekspediuje mnie do Londynu, w towarzystwie ciotki Em, żebym tam poszukała partnera życiowego. To wszystko jest tak odmien ne od jego dawnego zachowania! Na dodatek, kiedy wyjaś niłam, że żaden z jego pomysłów nie przypadł mi do gustu, on... on... - Zawahała się. Czy naprawdę mogła powtórzyć Ritchiemu, co William o nim powiedział? - Co on zrobił? Groził ci? - Ritchiemu zaczęła się udzie lać nerwowość ukochanej, zwłaszcza że William wymienił jego brata jako potencjalnego kandydata na męża Pandory. Poczuł falę wyjątkowo gwałtownej zazdrości, która niemal odebrała mu zdolność racjonalnego myślenia. - Nie, właściwie nie. Nieprzyjemnie się o tobie wyra ził - wykrztusiła Pandora. - Musiałam mu przypomnieć, że to przecież ty uratowałeś go przed agresją Nerona, i do piero wtedy się uspokoił. Właściwie był bliski łez. Co się z nim dzieje? - Powiedz mi, czy naprawdę nie chcesz wychodzić za lorda Hadleigh? - zapytał Ritchie. Tylko o tym mógł my śleć. Później doszedł do wniosku, że jego pytanie było zu pełnie nie na miejscu. - Za kogo? Za lorda Hadleigh? Ależ skąd. To bardzo przystojny mężczyzna, przyznaję, ale zupełnie mi nie od powiada. Nawet nie podejrzewała, z jaką ulgą Ritchie przyjął jej odpowiedź. Przecież przez całe życie pozostawał w cieniu przystojniejszego brata. Teraz przekonał się, że nie ma po wodów do zazdrości, bo choć lord Hadleigh dokonał wielu podbojów miłosnych, nie zdobył serca Pandory.
Ritchie podejrzewał, że zna powody dziwnego zacho wania Williama, lecz na razie nie mógł jeszcze podzielić się przemyśleniami z ukochaną. William najwyraźniej po żałował przymierza z Watersami, lecz na razie trudno było jednoznacznie stwierdzić, z jakiego powodu tak się stało. Ritchie wiedział, że William próbuje wyekspediować Pan dorę z domu dla jej dobra. Poza tym podejrzewał, że mło dy człowiek poniewczasie zauważył, iż w wypadku jego siostry łagodna perswazja jest skuteczniejsza niż groźby. Wszystko to razem zbiło Pandorę z tropu. Ritchie musiał podać wyjaśnienie - tylko jakie? Nie chciał, by Pandora opuszczała Compton Place. Jeśli jed nak William tak bardzo nalegał, to być może niepokoił się o jej bezpieczeństwo. Albo o własne. - Nie potrafię tak od razu wyjaśnić przyczyn jego za chowania - skłamał jak zwykle. - Z prawdziwą ulgą przyjmuję informację, że William nie chce już twojego ślubu z Rogerem Watersem. Podobno reputacja tego pana pozostawia wiele do życzenia. Pandora była zbyt przejęta, by zwrócić uwagę na nie stosowność tej uwagi. Skąd ubogi guwerner miałby cokol wiek wiedzieć na temat reputacji Rogera Watersa? - Właściwie jestem podobnego zdania, w końcu po traktował mnie okropnie. Wówczas jednak Williamowi to nie przeszkadzało, dlaczego zatem teraz tak bardzo znie chęcił się do perspektywy mojego ślubu z Rogerem? - Trudno powiedzieć. Skoro jednak postanowił lepiej się do ciebie odnosić, powinnaś z tego skorzystać. Pozwól, że przemyślę tę sprawę, a teraz otwórzmy księgi Rice'a i zagłębmy się w nich, żeby Jack nie nabrał niestosow nych podejrzeń po powrocie z kuchni. Obawiam się, że ten młody człowiek wkroczył w wiek, w którym życzli-
wość kobiety i mężczyzny oraz ich ciągła chęć przybywa nia na osobności może wydać się niewłaściwa. - Ależ ja naprawdę chciałam zamienić z tobą słowo w wyjątkowo ważnej sprawie. Ritchie zaśmiał się cicho, widząc oburzoną minę wy branki. - Ty to wiesz i ja to wiem, ale czy uwierzy nam bez stronny obserwator? - spytał spokojnie. - Obawiam się, że nie. Pandora nie zamierzała ustąpić. - Wobec tego taki obserwator będzie miał niestosowne myśli - oświadczyła wyniośle. - Otaczają nas ludzie, Pandoro, tacy sami jak my. - Niekiedy mam inne zdanie na twój temat, Ritchie. Jesteś lepszy niż inni. - Przykro mi, Pandoro, ale muszę wyprowadzić cię z błędu. Wcale nie jestem dobry. Jestem tak samo grzesz ny, jak każdy człowiek. - Skoro tak, to muszę przyznać, że robisz co w twojej mocy, by być coraz lepszym. Ritchie wiedział, że zachowuje się jak paskudny hipo kryta. Podawał się za kogoś innego niż był w rzeczywi stości, planował osadzenie przyrodniego brata Pandory w więzieniu i tym samym dążył do odebrania jej oraz Ja ckowi majątku. Ale jeszcze nie wszystko było stracone wciąż mógł ocalić Williama! - Biblia uczy, że wszyscy jesteśmy grzesznikami wymamrotał w odpowiedzi. Promienna twarz Pandory dowodziła, że jego słowa nie mają znaczenia, więc dał za wygraną. Mógł tylko mieć nadzieję, że ta maskarada wkrótce się zakończy. Tylko co potem?
ROZDZIAŁ JEDENASTY William Compton nie wiedział, co robić. Jego życie stało się niezwykle skomplikowane. Po raz pierwszy musiał przy znać, że sam się do tego przyczynił. Ta konkluzja niewiele mu jednak pomogła, tylko pogłębiła jego przygnębienie. Postanowił iść do stajni i polecić, by George osiodłał jednego ze spokojniejszych koni. Od czasu wypadku z Neronem William stracił pewność siebie i zaufanie do wierzchowców, nawet do tych, z których korzystali tylko nowicjusze i strachliwe kobiety. Pojechał sam, ignorując ostrzeżenia Rogera Watersa i nie zwracając uwagi na Brodribba, który po spotkaniu z Mrocznym Mścicielem przestał być agresywny i zachowywał się wyjątkowo po tulnie i spokojnie. William poczuł się nieco lepiej, gdy wyjechał na tereny Downs. Nie stracił resztek zdrowego rozsądku i trzymał się blisko bocznych dróg między mniejszymi wioskami. W jed nej z nich napotkał lady Leominster, podróżującą powozem. Właśnie jechała do Bayview, do posiadłości lady Larkin. Na widok Williama stuknęła woźnicę laską w ramię. - Stój, człowieku, stój! - zawołała z wigorem. William od razu pomyślał, że nieznośna dama znów bę dzie się nad nim pastwiła. Wiedział, że tego już nie zniesie, lecz podobnie jak nieszczęsny woźnica zatrzymał się i zdjął kapelusz.
- Lady Leominster, cóż za miłe spotkanie. Czy pozo staje pani w okolicy? Dama jak zwykle nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, co się do niej mówi. Najwyraźniej słuchała jedynie własnego głosu. - Och, spotykam pana w najodpowiedniejszym mo mencie! - krzyknęła donośnie. - Właśnie sobie przypo mniałam dzisiaj rano, gdzie i kiedy spotkałam pedagoga pańskiego brata, pana Ritchiego! Proszę mi powiedzieć, drogi panie, czy wie pan, co takiego knuje ten przebiegły człowiek, udając guwernera? A może też i pan jest szczwanym lisem i dobrze wie, że gości pod swym da chem majora Richarda Chancellora, kawalerzystę, młod szego syna hrabiego Bretford i sprytnego brata lorda Hadleigh? Major niedawno powrócił z Hiszpanii, by leczyć odniesione rany. Doskonała partia dla panny Pandory. Pewnie dlatego nic pan nie mówi. Jego samotny cioteczny dziadek pozostawił mu wszystkie pieniądze i wspaniałą, starą posiadłość. William z otwartymi ustami wpatrywał się w damę. - Richard Chancellor, brat lorda Hadleigh... niemożli we... - wychrypiał. - Z pewnością jest pani w błędzie. Przecież to nie kto inny, tylko pani poleciła go na guwer nera. Lady Leominster zachmurzyła się i zmarszczyła groźnie brwi. - Zaraz, zaraz, młody człowieku, niechże pan nie wygła sza takich uwag pod moim adresem! Przyjaciółka przyjaciół ki powiedziała mi o nim, a nie miałam żadnego powodu, by jej nie ufać. Poza tym pan doskonale wie, jak świetnie zapa miętuję ludzkie twarze i rozmaite sytuacje. Z tego słynę! By łam pewna, że widziałam go wcześniej, lecz nie pamiętałam
kiedy. I nie myliłam się! Poznałam go, kiedy był młodzie niaszkiem. Sprytny był z niego wyrostek, trzeba przyznać, i wątpię, by się zmienił. Byłby dla pana wymarzonym szwagrem; z pewnością utrzymałby pana w ryzach. William nie miał pojęcia, co powiedzieć. Czy powinien udawać, że zna prawdziwą tożsamość Ritchiego, czy też milczeć? Dama uśmiechała się z wyższością. Jeśli się nie myliła, to co, u licha, robił major Richard Chancellor znany powszechnie jako bohater - udając guwernera? Na gle stało się jasne, dlaczego tak sprawnie poskromił roz szalałego Nerona. Nie było żadnego cudu - ten przebiegły oszust po prostu wykorzystał swoje umiejętności. - Ufam, lady Leominster, że zachowa pani dyskrecję w sprawie prawdziwej tożsamości majora Chancellora i przyczyn jego pobytu w Compton Place. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek odniósł wrażenie, że nadużyłem zaufania pana majora. - Ależ jak najbardziej, oczywiście - potwierdziła radoś nie dama. - Dobrze wiem, kiedy należy zachować milczenie. W przyszłości z pewnością będzie pan łaskaw objaśnić mi przyczyny konspiracji, lecz chwilowo trzeba przestrzegać ta jemnicy, prawda? Ruszaj! - ryknęła na woźnicę. - Proszę przekazać pozdrowienia panu majorowi i swojej ślicznej sio strze! - zawołała jeszcze i znikła w oddali. William z trudem panował nad emocjami. Co to wszystko, oznaczało, do diabła? Jak można wyjaśnić, że Chancellor udaje biednego guwernera? I to całkiem niezłego, bo młody Jack zrobił latem znaczne postępy. William postanowił, że natychmiast po powrocie do domu pośle po tego chytrego oszusta. Mógł tylko mieć nadzieję, że wyjaśnienie, które usłyszy, wystarczy, by go uspokoić po szoku, jakiego do znał podczas rozmowy z tą nieznośną kobietą.
Tego popołudnia William doświadczył jeszcze jednego wstrząsu. Podążał niespiesznie drogą przy Larkin's Wood, pogrążony w rozmyślaniach, kiedy po raz drugi w ciągu dwóch tygodni zleciał z konia. Spomiędzy drzew padł strzał, który strącił mu kapelusz i spłoszył wierzchowca. Przerażony Crusoe popędził przed siebie, najpierw jednak zrzucił z grzbietu zbędne obciążenie w osobie Williama. - Psiakrew! - ryknął William, podnosząc się z ziemi i sięgając po kapelusz, w którym kula zrobiła dziurę. Strzelec mógł celować w czaszkę i omyłkowo trafić kape lusz, lecz równie dobrze jego celem mogło być samo na krycie głowy. Ktokolwiek strzelał, uczynił to z pewnością z bliskiego dystansu, a kiedy jego misja zakończyła się niepowodzeniem albo powodzeniem, uciekł zapewne między drzewa, William nie potrafił bowiem odnaleźć żadnego śladu obecności napastnika. Wstrząśnięty i posiniaczony, podszedł do konia, który otrząsnąwszy się z szoku, zwolnił i przystanął jakieś dwie ście metrów dalej. Co to miało oznaczać, u licha? Czyżby wszystko się sprzysięgło przeciwko Williamowi Comptonowi? A może Roger Waters nie rzucał słów na wiatr? Jeśli tak, to ozna cza poważne kłopoty i trzeba coś z tym zrobić. Jedno wiedział na pewno: kiedy bezpiecznie dotrze do domu, natychmiast pośle po tego kłamcę Chancellora i po informuje go, co o nim myśli. Kiedy wrócił Jack, Ritchie i Pandora siedzieli nad księ gami rachunkowymi Rice'a. Chłopiec nie krył rozczaro wania faktem, że oboje zachowują się całkiem przyzwoi cie. Wciąż żywił nadzieję, że pan Ritchie poślubi Pandorę i w ten sposób pozostanie w rodzinie. Jack zakładał opty-
mistycznie, że jego guwerner mógłby zarazem być jego szwagrem. Lemoniadę i ciastka przyniesiono tuż po powrocie chłopca. Cała trójka z apetytem zabrała się do posiłku, zwłaszcza że dzięki temu Pandora miała pretekst, by jesz cze trochę pobyć z Ritchiem. Po przekąsce przekonała go, żeby pozwolił jej obejrzeć resztę lekcji - tym razem jako powód wymieniła konieczność podreperowania swoich niezadowalających umiejętności rachowania. - Dziewczyny nie muszą umieć liczyć - orzekł z wyż szością Jack. - Posłuchaj, Jack - odezwał się Ritchie - jeśli twoja siostra ma ochotę podciągnąć się w arytmetyce, dlaczego mielibyśmy jej tego wzbraniać? Muszę ją jednak ostrzec, że będę traktował ją równie surowo, jak ciebie. Pandora przekonała się, jak świetnym pedagogiem jest jej ukochany, i dlaczego od jego przybycia Jack robi tak imponujące postępy w nauce. Ku jej niekłamanemu żalowi lekcja szybko dobiegła końca. Pandora wyszła, przyciskając do piersi księgi ra chunkowe Rice'a. Teraz mogła sprawdzać ich treść tak szybko i sprawnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Ritchie odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Popołu dniowe światło zawsze bladło, kiedy odchodziła. Jeszcze przez pewien czas prowadził zajęcia z Jackiem, aż wresz cie do drzwi zapukał Galpin z informacją, że pan William pragnie natychmiast się z nim widzieć. - W bibliotece - oznajmił Galpin. - Muszę pana prze strzec, że pan William zachowuje się tak jak dawniej. - Wobec tego idę niezwłocznie. - Ritchie westchnął, zastanawiając się, co takiego dręczy Williama Comptona, że chce się z nim widzieć.
Wkrótce się o tym przekonał. Wyraźnie niezadowolony William siedział za zniszczo nym biurkiem. Biorąc pod uwagę, że podczas rozmów z guwernerem brata dziedzic zazwyczaj był wściekły, Ritchie nie nabrał żadnych szczególnych obaw. - A, jest pan! - wykrzyknął, jakby musiał czekać na Ritchiego przez pół godziny, a nie kilka minut. - Chcę panu za dać kilka istotnych pytań, i na Boga, oczekuję uprzejmych i szczerych odpowiedzi. Ta stara pomylona jędza Leorninster opowiadała mi dzisiaj jakieś historie o tym, że nie jest pan Edwardem Ritchiem, zubożałym guwernerem, tylko majo rem Richardem Chancellorem, kawalerzystą, bratem lorda Hadleigh i człowiekiem niemal równie bogatym, jak on. Je śli ona mówi prawdę, to co, do jasnej cholery, robi pan w mo im domu, udając kogoś, kim pan nie jest? Sprawdziły się najgorsze obawy Ritchiego. Co powi nien powiedzieć? Jak wybrnąć z tej sytuacji bez narażania misji na niepowodzenie? - To długa i skomplikowana historia - zaczął, usiłując znaleźć czas na wymyślenie wiarygodnych argumentów. - Dobry Boże - jęknął William. Nigdy w życiu nie przywoływał imienia Boga tak często, jak ostatnio. Niech pan się streszcza. Tak czy owak, popołudnie i tak było koszmarne. - Trudno będzie mi ująć całą rzecz w kilku słowach, ale spróbuję. - Ritchie grał na zwłokę. - Otóż, widzi pan, trochę mi się nudziło, kiedy wróciłem do domu z Hiszpa nii, gdzie zostałem ranny... - Niech mi pan tylko nie tłumaczy, że jest pan jednym z tych bohaterów wojennych! - wykrzyknął William. - Ta stara baba już mnie o tym poinformowała. - Nie opowiadam panu o swoich bohaterskich wyczy-
nach - zaprotestował Ritchie, zadowolony z każdej dygresji, nawet krótkiej, gdyż dzięki nim zyskiwał możliwość impro wizacji. - Tłumaczę, że byłem znudzony. Życie cywila, proszę pana, to jedna wielka nuda, a mnie kompletnie wyczerpało skrobanie piórem po papierze w Whitehall... - I przyjechał pan skrobać piórem w hrabstwie Sussex i dawać lekcje mojemu bratu przyrodniemu. To najmniej wiarygodna opowiastka, jaką w życiu słyszałem. Ale niech pan mówi, tracimy czas... - Nie tracilibyśmy go, gdyby wciąż mi pan nie prze rywał - powiedział Ritchie z zadowolonym uśmieszkiem, który miał rozjuszyć Williama. Słyszał o ludziach, którzy zgrzytali zębami, lecz jeszcze nigdy dotąd nie miał okazji ich oglądać. Patrząc na Williama, dochodził do wniosku, że to się zaraz zmieni. Cierpliwość Williama wreszcie się wyczerpała. Żył w stresie wywołanym groźbami Rogera Watersa, a także w strachu przed karą nie tylko za przemyt, lecz również za zdradę interesów państwa. Na domiar złego ktoś najwyraźniej nastawał na jego życie, a teraz okazało się jeszcze, że w jego domu mieszka oszust. William zabębnił pięściami w stół, ukrył twarz w dło niach i zamknął oczy. Pomyślał, że jeśli będzie musiał wy słuchać jeszcze jednej wymijającej odpowiedzi, postrada zmysły i skończy w domu wariatów. Ritchie milczał i stał nieruchomo. Miał rację. William znalazł się na skraju załamania nerwowego. Pomyślał, że może zupełnie straci panowanie nad sobą, a wówczas kto wie, co się wydarzy. Ritchie nie był z siebie dumny, że doprowadził Williama do tak dramatycznego stanu, lecz nie miał wyjścia. Tylko w taki sposób mógł ocalić tego biednego głupca przed konsekwencjami jego szaleństwa.
William wreszcie odsłonił twarz. Łzy płynęły mu po policzkach, lecz Ritchie pozostał obojętny, bezstronny i całkowicie racjonalny. - Nie ma pan pojęcia, przez co przechodzę - wymam rotał niewyraźnie William. - Na domiar wszystkiego dzi siaj ktoś do mnie strzelał. To była pułapka. Najprawdopo dobniej skończę w więzieniu o zaostrzonym rygorze, a tymczasem pan tu stoi, naigrawając się ze mnie, bo nie wiem, co panu powiedzieć. Nie ma pan pojęcia o mojej sytuacji. Jest dramatycznie źle. Nie wiem, co mam robić. Nie znam też nikogo, kto mógłby mi pomóc... - Niech mi pan powie, kto chciałby pana zastrzelić? przerwał Ritchie. - Na czym polega potworność pana sytu acji i dlaczego miałby pan trafić do ciężkiego więzienia? - Mam to panu powiedzieć?! - wybuchnął William. Po co? Jak może mi pan pomóc? Ritchie usiłował myśleć równie szybko, jak podczas walk w Hiszpanii, kiedy znajdował się w trudnych sytu acjach. William musiał mu zaufać, zanim pozna prawdę o jego obecności w Compton Place. - Dlaczego nie? - spytał surowo Ritchie, jakby rozma wiał ze świeżo mianowanym podoficerem, który tchórzy w obliczu wroga. Pochylił się, oparł dłonie na stole i wbił uważne spojrzenie w Williama. Swego czasu widział, jak hipnotyzer działa na pacjentów, i zapamiętał, że przenikli we spojrzenie oraz wielokrotnie powtarzane sformułowa nie może skłonić ludzi do wyznania najgłębszych tajemnic i życzeń, a nawet do określonych zachowań. - Dlaczego nie, Williamie? - ciągnął Ritchie. - Dla czego nie? Powiedz. Dlaczego nie? Dlaczego nie? Sztuczka okazała się skuteczna. William przełknął ślinę i drżącym głosem opowiedział Ritchiemu o tym, jak stra-
cił resztki pieniędzy, uprawiając hazard, jak popadł w spi ralę długów, zaciągając coraz to nowe, żeby się odegrać, a na koniec wpadł w ręce Watersów, ojca i syna. - Nie wiedziałem, że sprzedają wrogowi gwinee. Nie przyłączyłbym się do nich, gdybym miał tego świadomość - zapewniał. - Sprowadzanie alkoholu i tytoniu to jedno, a pomaganie Napoleonowi w wojnie to co innego. To jest zdrada, a za zdradę się wisi. Jeśli zostanę uznany za win nego, Compton Place przejdzie na własność państwa, a my mieszkamy tu od czasów najazdu Normanów. Ritchie zadał Williamowi pytanie, mimo że znał odpo wiedź, lecz chciał zmusić rozmówcę do wyznania mu wszystkiego. - Dlaczego tak bardzo panu grożą? Dlaczego? - Bo kiedy im powiedziałem, że chcę się wycofać z syndykatu, wybuchnęli śmiechem i oznajmili, iż wiem za dużo, by odejść. Zachowałem się jak dureń, strasząc ich zawiadomieniem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wtedy zaczęli mi grozić śmiercią, jeśli spróbuję zrobić coś podobnego. Wiem, że już mordowali innych za pró by oszustwa lub wycofania się z interesu, że nie cofną się przed niczym. Poza tym mam stawić się na plaży, by uczestniczyć w przyjmowaniu następnej dostawy towaru. Teraz nie wiem, co robić. - A może zawiadomić władze i poprosić je o ochronę? - To niemożliwe. Część wysokich urzędników państwo wych pozostaje na usługach Watersów, a ja nie wiem, kogo przekupili. Powiadamiając straż i wojsko, wydałbym na sie bie wyrok śmierci, o ile nie zrobiłem tego już wcześniej. Do bry Boże, dlaczego nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc? - A może ja się nadam? - zaproponował łagodnie Rit chie. - Może mnie warto poprosić o wsparcie?
Ritchie zaczął dostrzegać wyjście z sytuacji. Gdyby William wyznał mu wszystko, co wie, i zgodził się przy kładnie współpracować z nim, z Sadlerem i władzami, wówczas niemal na pewno uniknąłby pełnej kary. Przy od robinie szczęścia być może w ogóle by go nie ukarano, a Watersowie by go nie zastrzelili. - Pana? - wykrzyknął William. - Dlaczego miałbym prosić pana o pomoc? - Skoro wyznał mi już pan na tyle dużo, że mogę iść do najbliższego sędziego pokoju i poprosić o nakaz pańskiego aresztowania, rozsądnie byłoby założyć, że nie idę do niego z ważnego powodu. Mógłby pan także przyjąć do wiadomo ści, że moja obecność w pańskim domu jest związana z prze stępczym procederem, w który pan się wplątał. - Naprawdę? - spytał zdezorientowany William. Wiem tylko tyle, że używa pan fałszywego nazwiska, co nie jest specjalnie zachęcające. - Niezupełnie fałszywego - sprostował Ritchie. - Chociaż na chrzcie dano mi Richard, od kołyski wołano na mnie Rit chie, a Edward to moje drugie imię. Dla wygody usunąłem tylko nazwisko - oznajmił lekkim i pogodnym tonem. Jego opanowanie zaczęło się udzielać Williamowi, który przestał dygotać i drżeć i tylko uważnie obserwował Ritchiego. Rzekomy guwerner nagle dowiódł, że ma silną, do minującą osobowość, której nie sposób się przeciwstawić. - Pozwoli pan, że wyjawię wszystko po kolei - ciągnął Ritchie. - Przybyłem tu, by wyjaśnić szczegóły zdrady in teresów państwowych, której Watersowie dopuszczają się od kilku lat. Proszę mieć świadomość, że moja obecność tutaj ma charakter ściśle służbowy... - Major Richard Chancellor, no jasne - jęknął William. - We własnej osobie. Widzę, że zaczyna mnie pan ro-
zumieć. W rzeczy samej, jestem majorem i nazywam się Richard Chancellor. Służę w 14. Pułku Dragonów, a do Anglii powróciłem tymczasowo, ze względu na odniesio ne rany, co słusznie podkreśliła lady Leominster. Do pań skiego domu przyjechałem na polecenie lorda Sidmoutha. Miałem zdobyć informację o organizatorach nielegalnego handlu złotymi gwineami, sposobie ich przemycania, a także miejscu przerzutu kontrabandy i wysyłki monet. Twierdzi pan, że wmanewrowano go w pod każdym względem naganny obrót gwineami. Jestem skłonny uwie rzyć, że powodowała panem słabość, a nie niegodziwość. W konsekwencji mogę dać panu szansę na rehabilitację, a także na uratowanie skóry. Od tej pory będzie pan po magał mi w schwytaniu osobników, którzy zasługują tyl ko na jedno miano: zdrajców ojczyzny. - Od jak dawna ma pan świadomość, że wraz z Watersami prowadzę działalność przemytniczą? - spytał nie pewnie William. - Czy doniesiono o tym panu wcześniej? - Nie, dowiedziałem się tego sam. To dla pana korzy stna okoliczność, mogąca ocalić panu życie, pod warun kiem, że ściśle zastosuje się pan do moich poleceń. Po przybyciu tutaj odkryłem szczegóły odrażających poczy nań Watersów. Jak się pan zapewne domyśla, krążąc po okolicy szukałem zdrajców, a nie skamielin. Ritchie nie wyjaśnił, kim jest Mroczny Mściciel - im mniej wiedział William, tym lepiej. - Skąd mogę wiedzieć, że mówi pan prawdę? - Nie może pan. Oświadczam panu, że kocham pańską siostrę, i z tego względu nie zamierzam przyczynić się do posłania pana na szubienicę. Zdrowy rozsądek powinien panu podpowiedzieć, że moja fałszywa tożsamość pomog ła mi przybyć tu incognito. Przekazuję panu te ściśle tajne
informacje, gdyż uważam, iż „rozpłataliśmy węża, nie za bili - zrośnie się, będzie znów gadem"*. Musimy zadać im ostateczny cios. Ci ludzie zdradzają mnie i moich żoł nierzy, nikczemnie współpracując z wrogiem dla nędznej mamony. Wspominając o wężach, Ritchie cytował fragment jed nego z dramatów Szekspira, swego ulubieńca, lecz Wil liam miał zbytnie luki w wykształceniu, by zorientować się w aluzjach literackich rozmówcy. Ritchie mógł wy ciągnąć tylko jeden wniosek: druga pani Compton musiała być bardzo inteligentną kobietą, skoro Pandora i Jack tak bardzo różnili się od Williama. - Jeszcze jedna sprawa - ciągnął Ritchie. - Czy szcze góły tej sprawy są znane sir Johnowi? - Nie przypuszczam - odparł William. - Nie przypuszcza pan, lecz nie wie pan tego na pewno. Richard zaczynał się zastanawiać, czy ktoś w okolicy po informował Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a może wręcz zasugerował, że przydałby się tu wywiadowca, który zdołałby precyzyjnie ustalić okoliczności przemytu i ujawnić tożsamość uczestniczących w nim ludzi. Czy to nie sir John przymykał oko na przemyt alkoholu, tytoniu i towarów luksu sowych, lecz postanowił położyć kres wywozowi złota? Może lord Sidmouth nie wspomniał Ritchiemu o sprzedaży gwinei dlatego, że potrzebował na miejscu kogoś, kto przyje dzie tu bez uprzedzeń, nie mając pojęcia, co może odkryć? - Rzadko rozmawiam z dziadkiem - przyznał Wil liam. - On mnie nie aprobuje, podobnie jak nie aprobował * William Szekspir, Makbet, akt III, scena II, przekład Józef Paszkowski, PIW, Warszawa 1974, (przyp. tłum.).
mojego ojca. Z całą pewnością nigdy by mi nie zaufał, bez względu na swoją wiedzę o miejscowych przemytnikach. Ritchie pomyślał, że to wyjaśnienie ma sens. Przyjrzał się Williamowi uważnie i oznajmił surowym tonem: - Teraz powiem panu dokładnie, co ma pan zrobić. Proszę słuchać z najwyższą uwagą, bo do tej rozmowy już nie wrócimy. Jeśli pan nie zastosuje się do moich rozka zów, bez wahania przekażę go w ręce przedstawicieli wy miaru sprawiedliwości. Natomiast jeżeli przyłoży się pan do współpracy ze mną, zrobię wszystko, by uniknął pan kary, nawet jeśli nie zasługuje pan na taką łaskę. W pier wszej kolejności proszę mi opowiedzieć wszystko, co pan wie o tym podłym procederze. Potem poinstruuję pana, co należy zrobić. Jeżeli nie wykona pan moich poleceń, może się pan spodziewać najgorszego dla siebie obrotu spraw. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? - Tak - mruknął William i opowiedział mu o wszyst kich znanych sobie faktach. Gdy skończył, Ritchie prze kazał mu stosowne polecenia. Mówił z nim tak, jak za wsze rozmawiał z podoficerami na polu bitwy: zdecydo wanie, stanowczo i bez wahania. - Chyba powinienem panu jeszcze coś wyznać - rzekł William po wysłuchaniu instrukcji majora. - W nieużywanej krypcie kościoła w Little Compton znajduje się dużo baryłek z brandy. Przybyły ostatnim transportem i jeszcze nie zdą żyłem ich wywieźć, zwłaszcza że dostawa planowana w przyszłym tygodniu jest ważniejsza. - Wyśmienicie - ucieszył się Ritchie. - Strażnicy celni zarekwirują towar w taki sposób, by nikt tego nie zauważył. Każdy pański akt dobrej woli zostanie zapamiętany. Na mnie już pora. Jeśli przyjdzie panu do głowy jeszcze coś, co chciałby pan wyznać, z przyjemnością poświęcę panu czas.
William ponownie skinął głową i powiódł wzrokiem za Ritchiem - swoim przyszłym wybawicielem - który pod szedł do drzwi, odwrócił się i oznajmił na odchodnym: - Jeszcze jedna sprawa. Lepiej, żeby przez najbliższy ty dzień był pan dla mnie jeszcze bardziej nieprzyjemny niż dotąd. W ten sposób nikt się nie domyśli, że współpracuje my. Niech pan zapewni Watersów o zmianie zdania. Proszę im powiedzieć, że chętnie przyjdzie pan na plażę w wyzna czoną noc. Muszą wierzyć, że ich próby zastraszenia pana odniosły pożądany skutek. W rezultacie stracą czujność. William westchnął ciężko na myśl o konieczności prze konania dwóch bandytów, którzy manipulowali nim przez ostatni rok, do tego, że mówi prawdę. Jego jedyna pocie cha wynikała z faktu, że tym razem to on miał okazję ma nipulować nimi! Kiedy Ritchie powrócił do salki lekcyjnej, zastał tam czekającą na niego Pandorę. - Och, dobry Boże, czyżby William był aż tak męczą cy?! - wykrzyknęła na jego widok. - Wyglądasz na wy czerpanego. Jej przenikliwość była wręcz przerażająca. W rzeczy samej, czuł się wyczerpany, wręcz padał z nóg. Powinien przecież dochodzić do zdrowia w Londynie i nie brać na siebie żadnych poważnych obowiązków, tymczasem trafił w sam środek zakrojonego na szeroką skalę spisku. Usi łował zapobiec temu, co mogło się wydarzyć, udawał ko goś, kim nie był, a teraz jego zadanie stało się znacznie trudniejsze, bo musiał ratować skórę bezwartościowego brata kobiety, którą kochał. - Nie bardziej niż zwykle - odparł z nieznacznym uśmiechem. - Przecież dobrze znasz Williama.
- Czasami odnoszę wrażenie, że nie znam go wcale. - Pandora westchnęła ciężko. - Moim zdaniem po jego pustej głowie hula wiatr i nigdy nie wiadomo, z której strony zawieje. - Nie po raz pierwszy ubierała w słowa to, co Ritchie doskonale wyczuwał. Opinia siostry rozbawiła Jacka. - Och, William ma kiełbie we łbie, nie tylko wiatr! zawołał. - Smutne jest to, że właściwie on tu rządzi - przy pomniała Pandora. - Będzie rządził dopiero po śmierci dziadka - sprosto wał Jack. - Pamiętaj, że nikt nie wie, jak brzmi jego te stament. - Ale głównym spadkobiercą jest William. - Proszę pana, przecież dziedzic nie zawsze musi przejąć cały majątek, prawda? - zwrócił się chłopiec do Ritchiego. - To zależy, czy ustanowiono majorat na linię męską rodu. - O ile wiem, żaden majorat nie istnieje - wtrąciła Pandora, nagle przygnębiona perspektywą śmierci dziad ka. - Należy jednak zakładać, że skoro William dziedzi czy tytuł, wraz z nim przejmie wszystko, co pozostanie z posiadłości. - To fakt - potwierdził Ritchie i nagle przypomniał sobie szczęście Comptonów, ofiarowane mu przez starca. Mimo wszystko sir John mógł wydać pewne dyspozycje, zgodnie z którymi William odziedziczy określone dobra, w gruncie rzeczy niezbyt go satysfakcjonujące. - Och, pan jest taki wykształcony! - zachwyciła się Pandora, odzyskując pogodę ducha. - Marnuje się pan ja ko zwykły guwerner, choć, rzecz jasna, wyśmienity. - Nie ma lepszego - przytaknął ochoczo Jack. - Pan Rit chie przedstawia wszystko w tak interesujący sposób. Dzi-
siaj przerabialiśmy opowieść o królu Alfredzie i ciast kach. Pan, znasz tę historię? Pan Ritchie odegrał wszystkie role. Doskonale poradził sobie jako chłopka, która zrugała króla za przypalenie ciastek. Powinien występować na scenie. Ku zdumieniu Pandory, Ritchie się zarumienił i pospie sznie zmienił temat. Jego zachowanie było dziwne, biorąc pod uwagę, że Jack powiedział mu komplement. Dopiero kiedy Pandora schodziła kuchennymi schodami, by unik nąć kłopotliwego spotkania z Williamem, przyszło jej do głowy zaskakujące wyjaśnienie tego faktu. Jeśli Ritchie miał talenty aktorskie, czy to możliwe, że tylko udawał kiepskiego jeźdźca? Tego samego ranka, kie dy poskromił Nerona, Pandora podsłuchała rozmowę George'a i Bragga. Ten pierwszy oświadczył, że tylko do świadczony jeździec potrafiłby z taką łatwością okiełznać ogiera. Bragg zasugerował, że w trudnych sytuacjach człowiek potrafi robić rzeczy, do których zazwyczaj jest niezdolny. George stanowczo się sprzeciwił takiej opinii, na co Bragg wzruszył ramionami i odszedł, najwyraźniej nie mając ochoty na dalszą pogawędkę. Gdyby jednak założyć, że Ritchie jest znakomitym jeźdźcem, cóż by to mogło oznaczać? Jeśli rzeczywiście tak było, wówczas nauczyciel Jacka okazałby się podwój nym kłamcą; w tylko sobie znanym celu nosił okulary bez szkieł korekcyjnych. Pandora nie potrafiła zrozumieć, dla czego Ritchie miałby oszukiwać ich wszystkich, począ wszy od sir Johna, na służbie skończywszy. Z niedowierzaniem pokręciła głową. Z pewnością się myliła i pomylił się także George. Być może z pustej gło wy Williama powiał wiatr i zmącił jej myśli. W salonie zastała ciotkę Em, jak zwykle pochyloną nad
robótką. Pandora często zastanawiała się, o ile łatwiejsze byłoby jej życie, gdyby nie musiała głowić się nad tyloma sprawami, lecz mogła skupić uwagę wyłącznie na jakimś hobby. Ciotka Em jednak najwyraźniej była świadoma te go, co się dzieje w domu, gdyż natychmiast spytała Pan dorę o samopoczucie. - Wszystko w porządku, ciociu - zapewniła Pandora. - Właśnie wracam z salki lekcyjnej. Mam powody sądzić, że William ponownie znęca się nad panem Ritchiem. To już przekracza wszelkie granice. Jeszcze trochę i pan Ritchie nas opuści, co bardzo niekorzystnie wpłynie na Jacka. Ciotka Em odłożyła płótno. - Muszę się z tobą zgodzić, drogie dziecko. Pan Ritchie to niesłychanie wartościowy człowiek. Mamy szczę ście, że jest tutaj z nami. Nawet służba go ceni, zwłaszcza od dnia, w którym uratował życie Williamowi. Z ogromną przykrością oświadczam, że twój brat przyrodni jest nie słychanie niewdzięcznym młodym człowiekiem, jeżeli rzeczywiście znowu dręczy pana Ritchiego! Ciotka Em jeszcze bardziej rozzłościła się wieczorem, kiedy wszyscy zasiedli do kolacji. Był to jeden z dni, kie dy w posiłku uczestniczyli Ritchie i Jack. William z miej sca przystąpił do nękania ubogiego guwernera w związku z jego wyglądem. Dręczył go tak natrętnie i nieuprzejmie, że Ritchie tylko coraz niżej zwieszał głowę, jakby pod cię żarem słów, którymi był atakowany. - Williamie! - wykrzyknęła ciotka. - Muszę stanow czo prosić cię o powstrzymanie się od publicznego upo karzania biednego pana Ritchiego. Jeśli chcesz mu zwra cać uwagę, rób to na osobności. Zupełnie nie rozumiem twojego postępowania, skoro zachowanie pana Ritchiego
jest całkowicie nienaganne od dnia, w którym się tutaj po jawił. Nie wierzę, żebyś miał powody karcić tego dobrego i pracowitego człowieka! William, rozwścieczony tym nieoczekiwanym atakiem, skupił uwagę na ciotce. - Ciociu, nie chodzi mi o jego zachowanie, lecz ubiór - wycedził zimno. - Wobec tego zaczepiasz go już drugi raz z tego same go powodu - odparła surowo. - Każda przyzwoita osoba zna tylko jeden sposób rozwiązania problemu, który wy tykasz panu Ritchiemu - należy mu podwyższyć wyna grodzenie. Poza tym mam dość tej rozmowy. Jeszcze sło wo i zjem posiłek w swoim pokoju! William nie wiedział, kto jest gorszy: Ritchie, który na kazał mu takie zachowanie, czy też ciotka, która tak do bitnie mu się sprzeciwiała. - Przecież wiesz, że nie stać mnie na podwyżkę - po wiedział. - To siedź cicho! - zagrzmiała ciotka. Ritchie czuł się wyjątkowo niezręcznie. William spurpurowiał na twarzy. Ciotka Em była zła, Jack zirytowany, a Pandora wściekła. Posiłek dokończono w grobowym milczeniu, a potem William wstał od stołu. - Pandoro, chciałbym zamienić z tobą słowo na osob ności - rzekł. - Chodź ze mną do biblioteki, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Jego polubowny ton tak wszystkich zaskoczył, że pa trzyli na niego z niedowierzaniem. - Oczywiście, Williamie - zgodziła się słabym gło sem. - Już z tobą idę. - Doskonale. - Ukłonił się jej lekko, na co Pandora
niemal otworzyła usta ze zdumienia, a Jack szyderczo za rechotał. - Zechce pan wziąć herbatę i udać się ze mną do salonu - nakazała Ritchiemu ciotka Em. - Zamierzam przekonać pana, że część członków rodziny Comptonów nie zapomnia ła o dobrych manierach. Jack będzie nam towarzyszył. Musi zrozumieć, czym są drobne przyjemności życiowe. - W rzeczy samej - przytaknął Ritchie, zadowolony, że choć przez krótki czas nie będzie musiał oszukiwać i okłamywać wszystkich dookoła. Niestety. Kiedy zajęli miejsca w salonie, ciotka Em z miejsca przystąpiła do wypytywania go o rodzinę. Opi sał wszystkich z wielką dokładnością, lecz każdemu nadał inne imię. Jego brat Russell został Francisem, ojciec łatwo wpadającym w irytację pastorem w małej wiosce w hrab stwie Oxford, tak naprawdę usytuowanej całkiem blisko jednego z domów należących do Chancellorów. Matka, znana z aktywnej działalności dobroczynnej, w jego opo wieści była żoną pastora, wędrującą po okolicy i rozdają cą jedzenie, słowa otuchy i używaną odzież. Na szczęście Ritchie nie musiał zbyt długo rozwodzić się nad szczegó łami, gdyż nadeszła Pandora. - William oznajmił, że chce wcześnie iść spać - obwie ściła oszołomiona. - Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio położył się przed świtem. Co więcej, najwyraźniej nikt przy stole nie zauważył, że William wypił bardzo niewiele, a kie dy stary Galpin zaproponował mu porto na zakończenie po siłku, uprzejmie odmówił. Ciociu, czy on może być chory? - Podczas kolacji wyglądało na to, że dawna forma mu dopisuje - zauważyła ciotka Em. - Niemniej przyznaję, wypił bardzo niewiele. To niezwykłe. Ritchie wiedział, z czego wynikało umiarkowanie Wil-
liama. Był to jeden z postawionych mu warunków współ pracy wywiadowczej. - Alkohol zwykle rozwiązuje ludziom język i mówią więcej, niż by chcieli - wyjaśnił mu. - Z tego względu do przyszłego piątku musi pan zapomnieć o zaglądaniu do kieliszka. - To będzie dziwnie wyglądało - zaprotestował Wil liam. - Przecież zazwyczaj nie wylewam za kołnierz. - Bynajmniej. Wyjaśni pan, że doskwiera panu bie gunka, a lekarz zalecił panu unikanie wszelkiego alkoholu do czasu wyzdrowienia. Takie wytłumaczenie powinno załatwić sprawę. Ritchie postanowił zmienić swojego przyszłego szwa gra. Być może porywał się z motyką na słońce, niemniej musiał tak postąpić ze względu na sir Johna, Pandorę, Ja cka i na uprzejmą ciotkę Em. Przyszły dziedzic Compton Place powinien sprawować się lepiej niż dotychczas. Później, kiedy Jack położył się do łóżka z egzempla rzem „Robinsona Crusoe", odnalezionym dla niego w przetrzebionej bibliotece, Ritchie siedział przy stole w salce lekcyjnej i studiował mapę hrabstwa Sussex. W pewnej chwili weszła Pandora i zajęła jedyny fotel. - Nikt nie wie, że tu jestem - wyjawiła poufnym to nem. - Nie informuj więc nikogo o naszej rozmowie. Wil liam śpi, podobnie jak ciotka Em i Jack, jak sądzę. Na wszelki wypadek przyszłam kuchennymi schodami. Nig dy dotąd tak często z nich nie korzystałam. Naprawdę mu simy zamienić słowo. Jesteś jedyną znaną mi osobą, która zachowała zdrowy rozsądek. Ritchie patrzył na nią z czułym rozbawieniem. Swą uczciwość i dobroć manifestowała każdym gestem, każ-
dym ruchem, przez co jego oszustwo zdawało się jeszcze gorszym przestępstwem. - Powiedz, w czym rzecz - odezwał się, sztucznie ob niżając głos. - Chodzi o Williama - wyjaśniła pospiesznie. - On zupełnie oszalał. Najpierw traktuje cię w odrażająco nie uprzejmy sposób, przez co wstydzę się za niego i żałuję, że jesteśmy spokrewnieni. Dokładnie tak się czułam pod czas dzisiejszej kolacji. Po chwili sugeruje, że powinnam zapewnić ci bardziej domowe warunki! Jego zdaniem do brze by było, gdybym więcej rozmawiała z tak rozsądnym człowiekiem, jak ty. Pytam więc ciebie o opinię, bo moim zdaniem umysł zaczyna mu szwankować, podobnie jak dziadkowi. Ritchie pomyślał ostrożnie, że jest zupełnie na odwrót. William to niecierpliwy dureń, który nagle uświadomił so bie, że Ritchie to atrakcyjna partia, i w związku z tym naj lepiej zbliżyć go do Pandory, zanim zainteresuje się inną kobietą. Trudno tylko zrozumieć, dlaczego nie zaczekał do bezpiecznego zakończenia sprawy przemytu. Rzecz jasna, Ritchie nie podzielił się tymi przemyśle niami z Pandorą, tylko pocieszał ją, że William od urodze nia zachowuje się nader kapryśnie i zmiennie. - Wiem - potwierdziła ze zwieszoną głową. - Czasa mi odnoszę wrażenie, że jeszcze ma szansę się zmienić. Nie mów mi tylko, że to marzenia fantastki. Jeśli wkrótce się nie opamięta, naszej rodzinie nie pozostanie nic inne go, niż wynieść się stąd, opuścić dwór i posiadłość, które zamieszkujemy od sześciuset lat. Ciekawe, co by na to po wiedział Mroczny Mściciel! Ritchie nie mógł jej z czystym sercem pocieszyć. Miał tylko nadzieję, że wydarzenia nadchodzących dni ocalą
Williama przed szubienicą, a ziemia Comptonów nie zo stanie zarekwirowana przez państwo. - Najdroższa, żadne z nas nie potrafi przewidywać przyszłości, pozostaje nam tylko to, co twojej starożytnej imienniczce: nadzieja. Postaraj się na pewien czas zapo mnieć o Williamie i zająć się własnymi sprawami. Pandora przysunęła się bliżej i znienacka go pocałowała. - Jesteś taki mądry, Ritchie - szepnęła z podziwem. Dlaczego William nie może przypominać właśnie ciebie? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Odsunął od siebie ukochaną i z bólem serca oznajmił: - Najdroższa, ten pocałunek stał w sprzeczności z usta lonymi zasadami. Musimy się zachowywać przyzwoicie, a jeśli jeszcze raz dopuścisz się podobnego uczynku, nie rę czę za siebie ani za konsekwencje swoich poczynań. W odpowiedzi bez wahania pocałowała go ponownie, spoglądając na niego z nieskrywanym uwielbieniem. - Do diabła z konsekwencjami, Ritchie, mój ukocha ny. Męczy mnie już ta przyzwoitość. Chyba mam ochotę być dla odmiany niegrzeczna. Na szczęście bardziej doświadczony i zawsze surowo trzy mający się reguł Ritchie przypomniał sobie, kim są i co robią. - Nie - powiedział. - Musimy przestać. To kwestia twojej czci i mojego honoru. Nie mogę wykorzystać twej dziewiczej miłości, samemu tracąc przez to godność. Gdy bym tak postąpił, postawiłbym się w jednym szeregu z Williamem oraz z Rogerem Watersem, a ty stałabyś się moją ofiarą. - Powinieneś zostać duchownym. Twoje kazania są godne biskupa. Jeśli zapewniam cię, że pragnę tylko ciebie i nikogo innego, dlaczego wycofujesz się w ostatniej chwili i nie dajesz nam tego, czego oboje chcemy?
- Bo kiedy staniemy przed ołtarzem, będziesz dziewicą. Wiem, że przyzwoite zachowanie jest niełatwe, lecz tylko dzięki niemu będziemy mogli spojrzeć ludziom w oczy. - Czy to oznacza, że prosisz mnie o rękę? - Właśnie tak, najdroższa. A teraz usiądźmy, żeby ochłonąć, zanim każde pójdzie do siebie ze świadomością, iż wkrótce będziemy dzielili łoże. - Czy mogę powiedzieć o naszym ślubie Williamowi, ciotce Em i Jackowi? - Jeszcze nie, ukochana. Wolałbym poprosić cię o rękę tak, jak nakazuje tradycja i dobry obyczaj. Najpierw spy tam o pozwolenie sir Johna. Z pewnych ściśle osobistych powodów wolałbym to nieco opóźnić. Pocałował ją w czoło. - Kiedy weźmiemy ślub, nasze dotąd nieprzyzwoite zachowanie będzie jak najbardziej legalne i powszechnie aprobowane. To dziwne, nie sądzisz? - zapytała przekor nie Pandora. Ritchie nie chciał udzielić jednoznacznej odpowiedzi. - Musimy przestrzegać reguł obowiązujących w spo łeczeństwie, bo tylko one chronią nas przed zniżaniem się do poziomu dzikich zwierząt - obwieścił. - Następne kazanie - zadrwiła łagodnie Pandora. Muszę przekraść się po kuchennych schodach do pokoju. Nie masz pojęcia, jak bardzo tęsknię do dnia, w którym legalnie pójdziemy do sypialni i zapomnimy o przemyka niu się i ukrywaniu. Pocałował ją jeszcze raz i Pandora niezauważona wró ciła do siebie, a Ritchie położył się. Śnili o sobie i dniu, w którym będą razem jako mąż i żona.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Większości mieszkańców Compton Place jeszcze ża den tydzień aż tak się nie dłużył, Z pozoru życie toczyło się normalnym trybem, lecz w rzeczywistości sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. W poniedziałek do stajni przybył Jem Sadler i przywi tał się z Braggiem. Sierżant, rzecz jasna, wiedział od Ritchiego o planach na piątek, kiedy to przybywał najnowszy transport kontrabandy i zamierzano wyekspediować do Francji gwinee przywiezione z Londynu przez Rogera Watersa. Sadler nie znał prawdziwej tożsamości Bragga, toteż niezwykle starannie dobierał słowa, na wypadek, gdyby jego rozmówca współpracował z przemytnikami. - Co pana tu sprowadza? - spytał George, wyłaniając się z dawnego boksu Nerona z pustym wiadrem w dłoni. - Jakaś konkretna sprawa? Czy wczoraj wieczorem wy niknęły kłopoty? - Nic mi o tym nie wiadomo - odparł pogodnie Sadler. - Młody Compton w domu? - To zależy, którego ma pan na myśli. Pan William jest u Watersów, panicz Jack zaś gra w krykieta z guwernerem oraz połową chłopaków stajennych. - W krykieta, tak? - Sadler uśmiechnął się szeroko. Mogę rzucić okiem? - Wolna wola - wymamrotał George. - Skoro nie zastałem pana Williama, popatrzę sobie na
grę - uznał strażnik. - Przynajmniej moja podróż nie oka że się nadaremna. Bragg uśmiechnął się pod nosem, gdyż dobrze wie dział, że tak naprawdę Sadler chce porozmawiać z Ritchiem. Odszedł wraz z gościem w kierunku trawnika, po zostawiając konia George'owi. Szczęśliwie dla Sadlera właśnie rozpoczęła się przerwa w grze, strażnik więc nie musiał silić się na wyjaśnienia, dlaczego chce rozmawiać z guwernerem. - Widzę, że pana zdaniem zabawa jest równie istotna, jak praca - zagadnął na tyle głośno, by usłyszeli go stoją cy w pobliżu młodzieńcy. - Zależy od rodzaju zabawy - odparł swobodnie Ritchie. - Jack! - zawołał. - Biegnij do kuchni po kufelek piwa dla pana Sadlera. Ten sprytny manewr pozwolił Ritchiemu pozbyć się podopiecznego na tyle czasu, by przeprowadzić dyskretną rozmowę z Sadlerem. - Kawaleria wzięła sobie do serca pańską radę i w piąt kowy wieczór będzie przygotowana do działania - oznajmił Sadler. - Lord porucznik najwyraźniej otrzymał z Minister stwa Spraw Wewnętrznych wiadomość, w której napisano, że w okolicy przebywa jeden z agentów służb specjalnych i należy z powagą traktować wszelkie otrzymywane od nie go informacje. Nikomu nie zdradziłem pańskiego nazwiska ani miejsca pobytu, na wypadek gdyby Dżentelmeni posta nowili wziąć pana na celownik. - Dziękuję. Dobrze się pan spisuje jako posłaniec mię dzy mną a kawalerią. Uzyskałem wiadomość, że w kryp cie kościoła w Little Compton aktualnie jest przechowy wana większa ilość brandy. Sugeruję, by zajął się pan tym jak najszybciej.
- Oczywiście. Moi przełożeni chętnie skonfiskują ten alkohol. Chciałbym jeszcze spytać, czy pan William Compton jest zaangażowany w ten niegodziwy proceder? - Tego jeszcze nie wiem, lecz mam nadzieję do piątku uzyskać konkretne informacje. - Zdaje się, że władze zarówno tu na miejscu, jak i w Londynie są pewne, iż za ostatnimi przypadkami przemy tu na południowym wybrzeżu stoją Watersowie. Problem w tym, iż dotąd nie ma przeciwko nim żadnych konkretnych dowodów. W piątek wszystko może się zmienić. - Miejmy nadzieję. Ale oto i Jack z pańskim piwem. Może we trzech spełnimy toast? Co prawda, ani Jack, ani ja nie pijemy alkoholu, lecz lemoniada powinna załatwić sprawę. Śmierć zdrajcom i precz z Napoleonem! - Tak jest! - podchwycił ochoczo Jack. - Czy nastę pnym razem mogę skosztować piwa zamiast napoju? Inne chłopaki mogą pić piwo. - A ty jeszcze nie - oznajmił Ritchie i mrugnął do Sadlera. - Straciłbyś wolę walki. Wracamy do gry. Jack, ty rzucasz. Postaraj się tak podkręcić piłkę, żeby przeciw nik nie widział, co robisz. - Do roboty! - uśmiechnął się szeroko Sadler. - Proszę przekazać panu Comptonowi, że z przykrością się z nim rozminąłem, lecz przybyłem tylko po to, by potwierdzić, że w okolicy panuje spokój. Zegnam już teraz, chociaż za pozwoleniem - oddalę się po obejrzeniu podkręconego rzutu panicza Jacka. Ritchie, rozbawiony niewątpliwą satysfakcją strażnika, wynikającą z udziału w ściśle tajnej akcji, grał w krykieta nieco ostrzej niż zwykle, a jego piłki były naprawdę trud ne do odbijania.
- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wysłało tu kogoś na przeszpiegi - oświadczył Roger Waters w rozmowie z ojcem, kiedy zapoznał się z treścią pilnego listu z Lon dynu. - Dobrze mieć tego świadomość, choć mój infor mator nie ma pojęcia, kim może być wywiadowca. Odkrył natomiast, że tylko Sidmouth zna tożsamość swojego człowieka, a powszechnie wiadomo, że Sidmouth nigdy nie puszcza pary z ust. - Nie masz zatem pojęcia, kim jest szpieg - odrzekł ojciec, zapalając fajkę. Roger pokręcił głową. - To może być każdy, szlachcic lub służący. Chodzi o to, żeby nie budził podejrzeń. Przez jedną krótką chwilę Roger pomyślał o panu Ed wardzie Ritchiem, który nieoczekiwanie wykazał się nad zwyczajnymi umiejętnościami jeździeckimi. Człowiek ten jednak był tak spokojnym i nieśmiałym guwernerem, że wszelkie podejrzenia związane z jego osobą wydawały się absurdalne. Sytuacja zmieniła się dramatycznie dzień przed piątko wą dostawą kontrabandy, kiedy Roger spotkał lady Leominster, która właśnie oddawała się przyjemnościom po południowej wycieczki. Roger wracał właśnie z Compton Place, gdzie przeprowadził jeszcze jedną ostrą rozmowę z Williamem Comptonem. Kiedy ujrzał lady Leominster, z miejsca ogarnęła go irytacja, gdyż wcale nie miał ochoty na nudną pogawędkę z tą okropną kobietą. Wkrótce jednak jego zniecierpliwienie przeszło w osłupienie. - Tak się cieszę, że pana widzę! - zawołała entuzjasty cznie dama. - Sądziłam, że z powodu mojego wyjazdu do
miasta nie będziemy mogli pogawędzić. Szczerze mó wiąc, wizyta w Susseksie nie okazała się dla mnie specjal nie ciekawa z jednym wyjątkiem. Spotkałam Ritchiego Chancellora, który udaje potulnego guwernera w Compton Place, Bóg raczy wiedzieć dlaczego. - Ritchiego Chancellora? - powtórzył Roger. - We własnej osobie. Z pewnością pan o nim słyszał. Major Richard Chancellor, brat lorda Hadleigh. Może pan mi powie, dlaczego uczestniczy w tej maskaradzie? Z pew nością nie poluje na pieniądze; dziadek zostawił mu całkiem sporą sumkę. Poza tym Ritchie zyskał sławę podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim jako kawalerzysta. - Kawalerzysta - ponownie powtórzył Roger, pozor nie bezmyślnie. Ogarnęła go wściekłość. Nagle zrozumiał, co takiego knuł rzekomy pan Ritchie, ukrywając prawdzi wą tożsamość na czas pobytu w Compton Place. - Ojej! - wykrzyknęła nagle dama. - Nie powinnam była informować pana o tym wszystkim, prawda? Ritchie mógłby sobie tego nie życzyć. Sądzi pan, że major ubiega się o względy dziewczyny Comptonów? Chyba nie, choć przecież tacy spokojni mężczyźni często uganiają się za energicznymi panienkami. Cóż, skoro nie potrafi pan po wiedzieć mi, do czego zmierza Ritchie Chancellor, to wszelkie informacje uzyskam od jego brata, gdy tylko wrócę do Londynu. Starsza dama tak bardzo przejęła się własnym monolo giem, że wcale nie zauważyła zdenerwowania Rogera Watersa. Po chwili pożegnała się, pospieszyła woźnicę i od jechała w poczuciu niesłychanej satysfakcji z własnej przenikliwości. Pozostawiony z tyłu Waters wpatrywał się w znikający w oddali powóz i zadawał sobie istotne pytania.
Po pierwsze: Czy pan Edward Ritchie, skromny guwer ner, jest szpiegiem Sidmoutha? Po drugie: Jeśli tak, to jak dużo wie? Po trzecie: Czy odkrył, że Watersowie odpowiadają za ostatnią falę przemytu na wybrzeżach Susseksu? Po czwarte: Jeżeli Ritchie jest szpiegiem Sidmoutha, jakie działania należy podjąć, żeby go zneutralizować? Po piąte: Czy zlikwidowanie go nie jest zbyt drastycz nym posunięciem? Po szóste: Czy Ritchie przybył tu za sprawą tego sta rego durnia, sir Johna Comptona? Po siódme: Czy William Compton wie, że Ritchie to szpieg Sidmoutha? Po ósme: Jeśli wie, czy należy go od razu zabić? Po dziewiąte... W tym momencie Roger oprzytomniał i postanowił, że najlepszym rozwiązaniem będzie chwilowe powstrzyma nie się od wszelkich działań i zachowanie daleko idącej ostrożności podczas odbioru najbliższego transportu prze mycanego towaru. Ojciec Rogera nie był tak powściągliwy w podejmowa niu decyzji, jak jego syn. - Zabijemy gada - oznajmił bez ogródek. - Nie ma na co czekać. Joss się tym zajmie. Może zaaranżować wy padek. - A jeśli Ritchie nie jest szpiegiem Sidmoutha? Może bawią go takie maskarady? - I co z tego? - warknął Henry Waters. - Lepiej dmu chać na zimne, a zresztą usunięcie z tego świata jeszcze jednego bezużytecznego arystokraty to dobry uczynek! Najlepiej nie ryzykować.
O ile Roger Waters zajmował się szmuglem z żądzy zy sku, o tyle jego ojciec, w młodości radykał, sprzedawał gwinee Napoleonowi, aby go wesprzeć i przyczynić się do wprowadzenia nowego ładu w Anglii. Chciał, żeby ludzi oceniano wyłącznie na podstawie ich zasług i żeby nikt się nie wywyższał ponad innych jedynie z powodu szla chetnego urodzenia. Roger skinął głową, zgadzając się na zgładzenie Ritchiego. Wiedział, że ojciec i tak nie zmieni zdania. Tymczasem Ritchie nie miał pojęcia, że wydano na nie go wyrok śmierci. W piątek, decydujący dzień w całym jego dochodzeniu przeciwko przemytnikom, zapropono wał Jackowi i Pandorze, by wraz z nim i Braggiem udali się na wyprawę w poszukiwaniu skamielin. Rzecz jasna, chciał przede wszystkim jeszcze raz rzucić okiem na oko licę, w której nastąpi nocny przerzut. - Mam nadzieję, że dba pan o swoje bezpieczeństwo - oznajmił Bragg, kiedy w stajni przygotowywali się do wyjazdu. - Mam złe przeczucia. - To dziwne - odparł Ritchie. - Ja też mam wrażenie, że coś niedobrego dzieje się za naszymi plecami. Nieprzyjemne myśli nie odstępowały go przez całe po południe. Czuł, że jest obserwowany. Rozkazał Braggowi przeprowadzić rekonesans, lecz podkomendny wrócił z niczym. W tej sytuacji major doszedł do wniosku, że od czuwa zwykły niepokój przed bitwą. Usiłował zachowy wać się jak gdyby nigdy nic, lecz nie zdołał uśpić czuj ności Pandory. - Co się stało, Ritchie? - spytała cicho. - Mam wraże nie, że coś cię dręczy. - Jak zwykle się nie mylisz. - Uśmiechnął się smutno.
- Nie mogę przestać myśleć o tym, że ktoś źle mi życzy. Jesteś inteligentną kobietą, Pandoro, skoro tak szybko roz poznałaś mój zły nastrój. A może zakochani są bystrzejsi? Uśmiechnęła się nieśmiało. - Co się dzieje? - Niepokoiła się tak uroczo, że Ritchie nie mógł się powstrzymać i pocałował ją gorąco, nie przej mując się tym, co pomyślą Jack i Bragg. Na szczęście obaj byli pochłonięci rozmową o wędkarstwie. Młodzieniec zapragnął nauczyć się rozmaitych technik połowu ryb, a Bragg obiecał zabrać go na następną wyprawę, rzecz jas na za zgodą guwernera. Ritchie wyraźnie czuł, że ktoś go obserwuje. Postano wił samodzielnie udać się na zwiady. Tak bardzo skupił się na swoich uczuciach do Pandory oraz na rozterkach wewnętrznych, że zapomniał o czujności. Ledwie dotarł do rosnących nieopodal drzew, z gęstwi ny pobliskich krzaków dobiegł go dziwny odgłos. Błyska wicznie runął na ziemię i w tej samej chwili padł strzał. W oddali zabrzmiało przekleństwo i okrzyk Bragga, a po tem rozległ się tupot dwóch par biegnących nóg. Jedna para należała do napastnika, a druga do Bragga, który rzucił się na pomoc. Ritchie leżał nieruchomo, nie pewny, czy przypadkiem nie grozi mu inne niebezpieczeń stwo. Na widok wyciągniętego na ziemi dowódcy i zarazem przyjaciela, pomimo różnicy rangi, Bragg natychmiast za pomniał o misji i o maskaradzie Ritchiego. - Tym razem się pan doigrał! - wydyszał przerażony, pochylając się nad dowódcą, by sprawdzić, czy żyje, jest ranny, czy też nic mu się nie stało. - Nie może pan powie dzieć, że pana nie ostrzegałem. Czy już nigdy nie przesta nie pan narażać się na niebezpieczeństwo?
- A ty nigdy nie przestaniesz krakać, Bragg? - burknął Ritchie, mimowolnie przybierając władczy ton, i usiadł. - Żyję i nic mi nie jest. Sprawdź drzewo, w które mogła trafić kula. - Któregoś dnia szczęście pana opuści - powiedział Bragg, ale odetchnął z ulgą. Nagle obydwaj kawalerzyści uświadomili sobie, że Pan dora i Jack wpatrują się w nich z osłupieniem. Jeszcze mo ment, a żołnierze zdradziliby swą prawdziwą tożsamość. - Idę obejrzeć drzewo - oznajmił Bragg. - Podejrzewam, że jakiś idiota nie uważał podczas od dawania strzału - zasugerował pośpiesznie Ritchie, choć w rzeczywistości doskonale wiedział, że stał się celem za machu, a nie niedoszłą ofiarą myśliwego polującego na króliki. - Znalazłem kulę! - obwieścił Bragg. - Mam ją wyłu skać? Ritchie pokręcił przecząco głową. Pobladła Pandora nie odzywała się ani słowem. - Dlaczego rzucił się pan na ziemię? - spytał pod ekscytowany Jack. - Potknąłem się i upadłem - skłamał Ritchie. - Mia łem nadzwyczajne szczęście. Ta niezbyt wiarygodna odpowiedź najwyraźniej usatys fakcjonowała Jacka, lecz zupełnie nie przekonała Pandory. Nie mogła zrozumieć, dlaczego spokojny i pozornie nie szkodliwy pan Ritchie ponownie znalazł się w centrum uwagi. Zastanawiała się, jak to możliwe, że skromny guwerner ledwie uniknął śmierci od kuli, a wcześniej wykazał się niespotykanymi umiejętnościami jeździeckimi. Do tego nosił okulary o zwykłych szkłach, Bragg odzywał się do
niego jak do starego druha, a przecież podobno byli sobie obcy. Ritchie otrzepał się z kurzu. Widział, że jego ukochana jest coraz bardziej podejrzliwa. Miał tylko nadzieję, że tej nocy w Howell's End wszystko pójdzie zgodnie z planem, a wówczas zniknie potrzeba mistyfikacji i będzie mógł się ujawnić. Tymczasem jednak musiał wyglądać jak najbardziej niewinnie i żywić nadzieję, że najbliższe godziny miną spokojnie. - Jak to: źle ci poszło? - ryknął Henry Waters. - Co to ma znaczyć, psiakrew? Nie mogłeś go lepiej namierzyć, a potem strzelać? Joss skulił się ze strachu. - Najmocniej błagam o wybaczenie, ale guwerner przez cały czas przebywał blisko młodej pani, chłopca i nowego masztalerza. Bałem się, że mogę ich przypad kiem trafić. Dopiero kiedy się od nich oddalił, przystąpi łem do działania, ale gdy naciskałem spust, guwerner się potknął. Potem nie pozostało mi nic poza ucieczką. - Potknął się! - wrzasnął Waters. - Cymbale, powie działem ci, że to doświadczony żołnierz i byle dureń nie zrobi mu krzywdy. Przechytrzył cię! - Spróbuję jeszcze raz. - Za późno. Doskonale wie, że strzał nie był przypad kowy. Jestem pewien, że to za sprawą Chancellora Wil liam Compton nagle odzyskał pewność siebie. Nic to, za łatwimy ich obu dziś w nocy. Pod warunkiem, że ten przebiegły drań nie załatwi naj pierw ciebie, pomyślał mściwie Joss, lecz nie odezwał się ani słowem.
Przebiegły drań właśnie spożywał wczesną kolację w towarzystwie ciotki Em, Pandory, Jacka i Williama. Ten ostatni był tak podniecony perspektywą policzenia się z ludźmi, którzy terroryzowali go przez ostatni rok, że le dwie cokolwiek przełknął. - Czy coś ci dolega? - spytała z przejęciem ciotka Em. - Źle wyglądasz i nic nie jesz. Wybacz mi bezpośred niość, ale do tej pory zawsze rzucałeś się najedzenie z wil czym apetytem. - Mam się nie najgorzej, ciociu - wymamrotał Wil liam, odkładając widelec. - Jestem tylko trochę zmęczony. - Zmęczony? - wykrzyknął Jack. - A czym to niby się zmęczyłeś? W końcu to nie ty wędrowałeś po okolicy, tyl ko Pandora, pan Ritchie i ja. - Jack, ile razy mam powtarzać, żebyś nie komentował cudzych zachowań? - upomniał go Ritchie, zaniepokojo ny perspektywą awantury. - Twój brat ma wiele obowiąz ków, o których nie musi ci mówić. W takiej sytuacji wy pada przeprosić. Jack nie zamierzał złożyć broni. - Ciocia Em też skomentowała jego zachowanie, a nikt jej nie zwrócił uwagi. Jeśli chodzi o Williama i jego obowiązki, to wszystkim wiadomo... - Jack! - przerwał mu surowo Ritchie. - Wszystkim wiadomo, że teraz powędrujesz do pokoju, by przemyśleć swoje zachowanie, a jutro wymierzę ci stosowną karę. Uprzejmość wobec starszych to twój obowiązek. Prze strzegaj go, jeśli chcesz być dżentelmenem. A teraz ukłoń się, przeproś za swój niewyparzony język i idź odpocząć. - Proszę bardzo! - wykrzyknął buntowniczo chłopiec, ale wstał i wykonał polecenie. - Znakomicie, panie Ritchie - odezwał się William. -
Pora, by Jack nauczył się manier i etykiety. Ten niedojda Sutton zupełnie nie potrafił nad nim zapanować. Pandora i ciotka Em wpatrywały się w niego ze zdumie niem. Jeszcze nigdy nie zainteresował się wychowaniem Ja cka. Przeciwnie, nie krył, że jego zdaniem chłopak mógłby iść do diabła, i wcale by się tym nie przejął. - Williamie, z przyjemnością zauważam, że aprobu jesz postępowanie pana Ritchiego - oznajmiła Pandora, gdy Jack zamknął za sobą drzwi. William uśmiechnął się niemrawo. - Widzisz, droga siostro, mój guwerner był nieudolny i beztroski, podobnie jak mój ojciec, i dlatego po wyjeździe do Oxfordu dobrałem sobie nieodpowiednich znajomych. Pandora nie potrafiła zrozumieć, z czego wynika tak nieoczekiwana skrucha Williama. Ritchie zastanawiał się nad tym samym, lecz bardziej przejmował się gwałtowną zmianą pogody. Gdy wracali do domu, niebo przybrało opalizującą barwę, a w oddali pobrzmiewały grzmoty. George zauważył, że mieli szczęście, iż wybrali się na wy cieczkę dzisiaj, gdyż nadciągała burza i jutro nie mieliby okazji się przejechać. - W tych okolicach letnie burze nie bywają lekkie skomentował. - Sytuacja na morzu staje się dramatyczna. Już dziś w nocy zapowiada się sztorm. Czyżby usiłował im coś przekazać? Nie po raz pier wszy wygłaszał enigmatyczne komentarze. Niemal na pewno wiedział o lądowaniu w Howell's End i celowo in formował ich o problemach atmosferycznych. Później, kiedy Ritchie się przebierał, jego pokój roz świetlił blask pierwszych błyskawic. Zerwał się wiatr, lecz
wciąż nie padało. Ritchie umówił się z Williamem na padoku za stajniami. Mieli się spotkać o dziesiątej wieczo rem, kiedy zapadną ciemności. Najpierw jednak nakazał Braggowi, by obserwował ich z oddali. Niestety, ulewny deszcz mógł to utrudnić. Przejrzał się w lustrze. Wyglądał jak typowy Dżentel men, który od lat drwi ze straży granicznej i urzędników celnych. Bragg znalazł dla niego buty, takie same, jakie nosili kontrabandziści oraz strażnicy. W tym przebraniu bez trudu powinien wmieszać się w tłum, który z pewno ścią zastanie na plaży. Przed wyjściem Ritchie potarł twarz i dłonie popiołem z kominka, a na głowę włożył wełnianą czapkę z pompo nem, podobną do tych, jakie miejscowi nosili w czasie chłodów. Miał nadzieję, że tak przebrany uniknie rozpo znania przez Rogera Watersa i jego pomocników. Gdy wyszedł na dwór, niebo rozjaśniły błyskawice. Bardziej wyczuwał, niż widział i słyszał podążającego za sobą Bragga, a kiedy dotarł do padoku, na miejscu czekał już William Compton. Jeden z służących, ale nie Brodribb, trzymał dwa konie. Z jego zachowania Ritchie wy wnioskował, że przebranie świetnie się sprawdza - służą cy go nie rozpoznał. - Już podejrzewałem, że pan nie przyjdzie - mruknął William, kiedy wdrapali się na wierzchowce i wyruszyli w drogę. Stajenny został, przekonany, że jego pan zamie rza przyjąć nowy transport towaru. - Musiałem zaczekać, aż opustoszeją kuchenne scho dy - wyjaśnił Ritchie. - Nikt nie może wiedzieć, że jestem z panem. - Świetne przebranie, z pewnością nikt pana nie roz pozna.
William zamilkł. Zaczęło padać, a początkowo słaby deszcz stawał się coraz intensywniejszy. - Wiele bym dał, by móc tego uniknąć - wyznał Wil liam, kiedy dotarli na skraj lasu. Kręta ścieżka prowadziła prosto na plażę; tutaj musieli pozostawić konie. - Ja również - odrzekł Ritchie, zeskakując na ziemię i sprawdzając, czy pistolet, który wcześniej ukrył pod pła szczem, jest na swoim miejscu. Gdy zeszli niżej, przedzierając się przez krzewy, ujrzeli na plaży dużą grupę mężczyzn. Na morzu czekał kuter, lecz nie widać było ani śladu łodzi. Ciemna noc i strugi deszczu poważnie ograniczały widoczność mimo roz świetlających mrok błyskawic. W pobliżu czekały dwa wozy wyładowane drewniany mi skrzyniami, zapewne pełnymi gwinei, które miały tra fić do Francji. W drodze powrotnej przemytnicy zamie rzali zabrać przywiezioną kontrabandę. Brodribb zasuge rował, że na statku przypłyną jedwab i towary luksusowe, a nie alkohol, i zapewne z tego względu na miejsce prze rzutu wybrano Howell's End. Jedna grupa Dżentelmenów stała przy wozach, a druga nieco bliżej wody. Pomimo deszczu Ritchie dostrzegł Ro gera Watersa i jeszcze jednego mężczyznę, ubranego ina czej niż reszta zgromadzonych. Ritchie pchnął Williama, by się do nich zbliżył. Na razie nigdzie nie widział celni ków ani straży konnej. - Niech pan pamięta, żeby powiedzieć im, iż jestem bratem Brodribba, który go zastępuje z powodu choroby. - Ritchie wymyślił tę historyjkę, by wyjaśnić nieobecność masztalerza. - Waters może nabrać podejrzeń na widok obcego człowieka. Jeden z oczekujących mężczyzn błysnął lampą.
- Waters, przyszedłem zgodnie z obietnicą! - zawołał William, przekrzykując szum deszczu i fał. - Jak zwykle spóźniony, co, Compton? Już myślałem, że wcale się nie zjawisz. A kto jest z tobą? Gdzie Brodribb? - Rano zachorował, więc przyprowadziłem jego brata. Też się nada. - Mam nadzieję - burknął Roger, zerkając na Ritchiego, który skłonił się uniżenie, by ukryć twarz. - Kilku in nych ludzi też nie przyszło. Najwyraźniej nie lubią de szczu. Pies ich trącał, co nie, Andre? Nieznajomy mężczyzna powiedział po francusku coś, czego William nie zrozumiał w przeciwieństwie do Ritchiego. Obcy zażartował na temat znikomej odwagi An glików, rozbawiając Rogera. - Z kutra sygnalizują, że zaraz odbija łódź! - krzyknął człowiek z lampą. - W porządku - odparł Roger i odwrócił się do ludzi przy wozach: - Dalej, przyjaciele, zajmijcie się wyłado waniem skrzyń na piasek, żeby zrobić miejsce na towar, a wy... - spojrzał na drugą grupę - ...rozładujecie łódź natychmiast po jej przybyciu. W taką pogodę nie ma co tracić czasu. Compton i Brodribb, pomożecie przy rozła dunku wozów. W duchu Ritchie podziwiał sprawność Watersa, nawet jeśli nie podobało mu się jego zajęcie. Operacja była prze prowadzana szybko i profesjonalnie. Ritchie nie tracił nadziei na przybycie straży, chociaż dotąd nic nie wskazywało na to, by udało się przeszkodzić przemytnikom. Nienawykły do ciężkiej pracy fizycznej William co chwila ocierał pot z czoła.
- Chyba zaraz pęknie mi krzyż - poskarżył się cicho Ritchiemu. Po chwili do brzegu przybiła łódź przemytników. Za trzymała się nieopodal miejsca, w którym pracowali. Je den z wioślarzy wyskoczył i zawołał coś do ludzi goto wych wyładować towar. W tej samej chwili rozległ się tę tent koni. Najwyraźniej konni strażnicy czekali w ukryciu od mo mentu przybycia Rogera i jego ludzi. Ciemna noc i fatalna pogoda pomogły im pozostać niezauważonymi. Dowódca szarżującej kawalerii wzniósł szablę w górę. - Stać, w imię króla Jerzego! - zakrzyknął. - Rozka zuję wam powstrzymać się... Niepotrzebnie się wysilał, gdyż grzmot go zagłuszył. Wybuchła bitwa, podczas której część szmuglerów rzuciła się do ucieczki, a pozostali ruszyli na kawalerzystów, usi łując ich ściągnąć z koni i dosięgnąć każdą bronią, jaka im wpadła w ręce. Ritchie złapał przerażonego Williama za kołnierz, by odciągnąć go jak najdalej od pola walki. Nie chciał, by przez pomyłkę wzięto ich za przemytników i zgładzono. Niemal natychmiast dogonił ich Roger Waters. Towa rzyszący mu Francuz został raniony przez kawalerzystów, a następnie aresztowany przez straż celną, która go od ciągnęła do jednego z dwóch wozów do transportowania więźniów. - Podejrzewam, że tobie powinienem podziękować za te dodatkowe atrakcje - ryknął Roger na Williama. - Doniosłeś na mnie! Jak ci się udało zmylić moich informatorów? William niepotrzebnie spojrzał na Ritchiego, oczekując od niego pomocy. Roger podążył za jego spojrzeniem i na gle wszystko stało się jasne.
- To nie ty mnie wrobiłeś, durniu! - wykrzyknął. Ten typ to nie brat Brodribba, tylko cholerny szpicel Sidmoutha. Proszę, proszę, Ritchie Chancellor, koniec nabi jania mnie w butelkę. Zapłacisz za to, co zrobiłeś. Nie mam już nic do stracenia. Przy akompaniamencie grzmotów i w świetle błyska wic podniósł dłoń, w której ściskał pistolet. Jak zwykle gotowy na wszystko Ritchie zorientował się, że wydobywanie jego własnej broni potrwa zbyt dłu go, chwycił więc Williama i padł wraz z nim na ziemię. W tej samej chwili rozległ się wystrzał. - Rety, jestem ranny! - pisnął William. - Nie, to ja jestem ranny - jęknął Ritchie i odtoczył się na bok, patrząc, jak Roger Waters biegnie po plaży w kie runku częściowo rozładowanej łodzi, której załoga po spiesznie odbijała od brzegu. Z największym trudem wdrapał się przez burtę; Ritchie widział go wówczas po raz ostatni. - Co? Co takiego? - krzyczał histerycznie William. Ranny! Jak? Kiedy? Co robić? - To tylko draśnięcie w ramię - wyjaśnił Ritchie naj spokojniej, jak potrafił. Właśnie wtedy William Compton po raz pierwszy w swym samolubnym życiu pomyślał o innej osobie. - Mogę spojrzeć? - zaproponował. - Co mam robić? - Niech mi pan pomoże wstać, zdejmie halsztuk i obwiąże mi ramię. To na razie wystarczy. Z mroku wyłonił się zadyszany Sadler. - Wszystko widziałem - sapnął. - Byłem za daleko, by pomóc. Upadli panowie, czy ktoś jest ranny? - Pan Ritchie pociągnął mnie na ziemię, kiedy zoba czył, że Waters zamierza strzelać - wyjaśnił William, za-
wiązując prowizoryczny bandaż. - Jest ranny w ramię, ale mam nadzieję, że niezbyt poważnie. - To dobrze - mruknął Sadler. - Dlaczego pozwolili panowie zbiec Watersowi? - Szczerze mówiąc, mieliśmy mały kłopot ze zorgani zowaniem pościgu - wyjaśnił ironicznie nieco zirytowany Ritchie. - W ogólnym rozrachunku nie jest jednak najgo rzej. Uciekając, oszczędził podatnikowi kosztów procesu, a i tak macie jego ojca oraz francuskiego szpiega, który właśnie wracał do ojczyzny. Poza tym jakie szanse ma Waters na przyzwoite życie we Francji? Niewielkie, śmiem twierdzić. - Zgadzam się, pod warunkiem, że w ogóle tam dotrze - odrzekł Sadler, spoglądając w morze. Okazało się, że załoga francuskiej jednostki zauważyła szybko nadpływający angielski kuter i teraz pospiesznie kierowała się na pełne morze. Łódź wiosłowa pozostawała coraz bardziej w tyle i nie miała już szans na bezpieczne dopłynięcie do statku. Tymczasem potyczka na plaży, znana później jako bi twa pod Howell's End, dobiegła końca. Część aresztowa nych Dżentelmenów prowadzono do więźniarek, by przewieźć ich do Lewes Gaol. Z tyłu szli strażnicy celni, wlokąc rannych, których wrzucano byle jak między więźniów na wozach. - To już koniec - oznajmił Sadler. - Proszę przyjąć moje podziękowania. Pańska misja zakończona, panie Rit chie. Nie wiem, czy zechce mi pan wyjawić swoje pra wdziwe nazwisko. Kapitan straży konnej pragnąłby z pa nem zamienić słowo, a lord porucznik prosił jutro o spot kanie z panem. Chciałbym wiedzieć, jak pana przedsta wić, a potem zorganizuję panu transport do domu.
- Och, mamy konie, czekają nieopodal. - Wykluczone - zaprotestował Sadler. - Ktoś musi opatrzyć panu ranę, a poza tym pan Compton ostatnio chyba nie jest szczególnym miłośnikiem jazdy konnej. - Dobrze, proszę działać wedle swoich założeń - zgo dził się Ritchie. - Skoro pan Compton zna już moją toż samość, muszę wyznać także i panu, że nazywam się Ri chard Chancellor i jestem majorem z 14. Pułku Kawalerii. Do Anglii trafiłem prosto z Hiszpanii, z powodu odniesio nych ran. Wiedząc o moich dokonaniach, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poprosiło mnie o przyjazd do Susseksu i wykrycie organizatorów przemytu gwinei. Sadler uśmiechnął się smutno. - Nasz problem nie polegał na nieświadomości, kto za to odpowiada. Po prostu nie potrafiliśmy schwytać tych osób na gorącym uczynku. Dopiero pan nam to umożliwił. Wkrótce Henry Waters także zostanie aresztowany. - Świetnie - mruknął William, wiedząc, że dzięki jego ostatnim dokonaniom i współpracy z wymiarem spra wiedliwości jego wyrok będzie niższy. - Panie Compton, czy to nie pański masztalerz Bragg idzie teraz ku nam? - spytał Sadler. - Chyba go nie wi działem na plaży. Czy i on uczestniczył w przemycie? - Nie - zaprzeczył Ritchie. - To mój sierżant, obser wował nas z oddali. Zgadza się, panie sierżancie? - Tak jest, panie majorze - potwierdził żołnierz, wy posażony w lunetę i karabin snajperski. - Niestety, nie wiele mogłem zrobić, kiedy ten drań Waters usiłował pana zastrzelić. W tak złych warunkach nie odważyłem się strzelać do niego, gdyż ryzykowałbym życie pana majora lub pana Comptona. Kiedy rozmawiali, burza przycichła, błyskawice coraz
rzadziej przecinały niebo. Zza chmur wychynął księżyc. Francuski kuter coraz bardziej oddalał się od kutra angiel skiego, który próbował zająć pozycję do oddania strzału. Łódź przemytników wciąż goniła francuską jednostkę i znajdowała się w połowie drogi między kutrami. Zacie kawiony Ritchie pożyczył lunetę od Bragga i spojrzał na morze, gdy angielski statek otworzył ogień. W końcu dym opadł, a Ritchie rozejrzał się po wodzie, szukając łodzi. Znikła. Z całą pewnością nie zdążyłaby dotrzeć do francuskiej jednostki. Nie wiadomo, czy poszła na dno za sprawą kanonady, czy wzburzonych fal. Roger Waters za miast śmierci na szubienicy wybrał śmierć w morzu, któ remu zawdzięczał fortunę. - Pora wracać, panie majorze - ponaglił dowódcę Bragg. - Musi pan jeszcze porozmawiać z kapitanem stra ży konnej, który czeka na nas przy drodze na klif. Lekarze byliby wściekli, wiedząc, co pan wyprawia. Z pewnością pan wie, że dzisiejszej nocy naraził pan na szwank swoje zdrowie. - Nie, nie wiem - zaprotestował Ritchie, lecz widać było, że to nieprawda. Jego ramię mocno krwawiło i w końcu zgodził się położyć w powozie. - Wszyscy wracamy do domu - oznajmił taktownie Sadler. - Odwieziemy pana, tylko po drodze zamienimy jeszcze słowo z kapitanem. Zaraz wyślę umyślnego, który sprowadzi lekarza. Misja Ritchiego dobiegła końca. Pozostała tylko jeszcze jedna sprawa, którą należało rozwiązać: Ritchie kochał Pandorę i chciał ją pojąć za żo nę. Nie wiedział jednak, jak ukochana zareaguje, gdy zro zumie, że oszukiwał ją przez dwa miesiące.
Henry Waters spacerował po gabinecie w swoim świe żo zakupionym domu na wsi. Co rusz wyciągał z kiesze ni zegarek z dewizką i spoglądał na cyferblat. Roger już dawno powinien być w domu po zakończonej trans akcji. W pewnej chwili na dworze zadudniły końskie kopyta, a ktoś załomotał w drzwi, krzycząc coś niezrozumiale. Czy to Roger? Henry wszedł do sieni, gdzie ujrzał prze moczonego Bunce'a, jednego ze swych najbardziej zaufa nych ludzi. - Szybko, proszę pana! - wydyszał. - Musi pan ucie kać. Wkrótce przyjdą pana aresztować. Wszystko poszło źle, najpierw rozpętała się burza, potem nadciągnęła ka waleria, okazało się, że Compton zdradził, a Ritchie jest szpiegiem Sidmoutha. Aresztowano naszych współpra cowników, co do jednego! - Co z panem Rogerem? Też zatrzymany? - Nie wiem, jak to powiedzieć... Wsiadł do łodzi Fran cuzów, widząc, że wszystko stracone, chciał dotrzeć na statek... ale... - Ale co, człowieku? Mów głośniej. - Poszła na dno, ze wszystkimi na pokładzie. - Bunce, wiesz, co mówisz? Nie mylisz się? - Nie, proszę pana. Uciekłem do lasu i stamtąd patrzy łem. .. Henry Waters stał nieruchomo, pogrążony w myślach. Po dłuższej chwili spojrzał na drżącego sługę. - Rozumiem, że nie tylko ty uciekłeś? - spytał. - Chyba nie. Ciemno było. Widziałem coś tylko w świetle błyskawic. - Wobec tego uciekaj. Nikt nie może cię tu widzieć. Wiernie mi służyłeś. Jedź do Richterów w Londynie i po-
wiedz im, że to ja cię przysyłam i że mają ci znaleźć pracę. Ruszaj. Weź konia. - A pan? Czy pan też jedzie? - Tak, Bunce. Ja też jadę. Henry Waters popatrzył, jak jego wierny sługa zamyka ciężkie drzwi. Wrócił do gabinetu i usiadł, skrywając twarz w dłoniach. Dobrze wiedział, co teraz musi zrobić. Nie zamierzał narażać się na drwiny i wyzwiska tłuszczy, kiedy strażnicy będą go wlekli przez miasto, by dokonać publicznej egzekucji. Wstał, podszedł do szafy i wyciągnął pudło z dwoma pistoletami. Spokojnie wyciągnął jeden z nich i przysta wił go do skroni tak, jakby to czynił już wiele razy. Potem pociągnął za spust.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Pandora obudziła się z niespokojnego snu, słysząc tur kot powozu oraz tętent końskich kopyt na podjeździe. Podeszła do okna na półpiętrze. Co się, u licha, dzieje? Kto odwiedza Compton Place o tak wczesnej porze? Otuliła się szlafrokiem i wsunęła stopy w kapcie, a na stępnie podreptała do kuchennych schodów, przeszła przez kuchnię i wyszła na zewnątrz. Nie obchodziło jej, że nie jest stosownie ubrana, miała prawo wiedzieć, co się dzieje w jej posiadłości. Nie zdążyła jednak dotrzeć do stajni, kiedy ujrzała Bragga i Sadlera. Podtrzymywali Ritchiego, William i George szli z tyłu. Ritchie, ledwie rozpoznawalny w przebraniu Dżentelmena, miał zakrwawiony bandaż na ramieniu. Spod warstwy brudu wyglądała jego upiornie blada twarz; szedł niepewnie, jakby był pijany. Nie zwracając uwagi na protesty Ritchiego, Sadler i Bragg wlali w niego sporą ilość brandy z butelki, z którą Sadler nigdy się nie rozstawał. Wyczerpany, osłabiony i ranny major poddał się po symbolicznym oporze. - Ritchie! Co ci się stało, na litość boską? Słysząc przerażony okrzyk Pandory, major otworzył oczy. - Moja powinność... - zaczął i nie skończył, gdyż w końcu stracił przytomność.
- Psiakrew! - zaklął Bragg. - Wiedziałem, że przesa dził. On i jego powinność. Jak zwykle. - Spojrzał na Sadlera. - Zanieśmy go do pokoju i połóżmy do łóżka. Panna Compton wskaże nam drogę. Panie George, proszę spraw dzić, czy doktor już przybył. Pandora nie miała pojęcia, co o tym myśleć. Jaka po winność? Dlaczego włóczył się po nocy w przebraniu przemytnika, do tego z Williamem i Braggiem? Dlaczego Bragg tak dziwnie o nim mówił, zarazem z szacunkiem i z irytacją? Skąd ta rana? Zaprowadziła ich na górę, do sypialni Ritchiego, gdzie wreszcie spoczął w łóżku. - Panie Bragg - zaczęła ostrym tonem - co, do diabła, knuje pan razem z panem Ritchiem? Bragg podniósł głowę i przerwał odwijanie halsztuka z ramienia rannego. Sadler ściągnął mu ciężkie buty, a na stępnie przemył twarz własną chustką, którą zamoczył w wodzie z dzbanka przy misce. - Tego nie mogę pani powiedzieć. Najpierw muszę spytać go o pozwolenie. - Wskazał palcem półprzyto mnego mężczyznę na łóżku. - Zapewne od pana również niczego się nie dowiem? - spytała Sadlera. - Mogę tylko powtórzyć słowa sierżanta Bragga - od parł łagodnie indagowany i z miejsca zorientował się, że przez nieuwagę zdradził rangę towarzysza. Ten posłał mu pełne dezaprobaty spojrzenie. - Dobrze by było, gdyby pani wyszła, bo chcemy roze brać rannego przed wizytą medyka - oświadczył ziryto wany stajenny. Pandora zamierzała go poinformować, że nie będzie wysłuchiwać niczyich poleceń, gdyż jest we własnym do-
mu, lecz w tej samej chwili drzwi się otworzyły i do środ ka wszedł Jack, ubrany w szlafrok i w jednym kapciu. Drugi ściskał w dłoni. - Pan, co tu się dzieje? - spytał zaspany. - Z dołu do biegają potworne hałasy, William wyciągnął z łóżek poło wę służby, podobno lekarz jest w drodze... I co się stało biednemu panu Ritchiemu? Czemu ma na sobie taki dziw ny strój? - Sama chciałabym wiedzieć - odparła zdenerwowana Pandora. - Tylko sierżant Bragg i pan Sadler mogą to wy jaśnić, ale nie chcą nic powiedzieć. - Czemu nie? Zaraz, on chyba nie umrze, prawda? To byłaby niepowetowana strata. - Jeszcze nie, młodzieńcze, mam nadzieję - wymam rotał major, próbując usiąść i za sprawą czujnego Bragga natychmiast lądując z powrotem na poduszkach. - Powiedziałaś sierżant Bragg, Pan? Chodzi o sierżan ta w wojsku?! - wykrzyknął Jack. Najwyraźniej ograni czył się do zadawania pytań, na które nikt nie chciał od powiadać. - A skąd mam to wiedzieć? Wiem tyle, że zaczął wy dawać rozkazy, a skoro pan Ritchie ma zostać rozebrany, chyba rzeczywiście lepiej będzie, jeśli wyjdziemy. Chyba że... - Podeszła do rannego i wzięła go za rękę. - Czy te go chcesz? Po tych słowach poczuła, że traci zimną krew i zapo mina o etykiecie, Sadlerze, Braggu i Jacku. Padła na ko lana przy łóżku Ritchiego i zaczęła zawodzić. - Ritchie, mój ukochany, co oni ci zrobili? - jęczała donośnie. - Kto to był? Co miałeś na myśli, mówiąc o swojej powinności? Zamroczony alkoholem i osłabiony utratą krwi, major
tylko zbliżył jej dłoń do ust i pocałował ją, nie zwracając najmniejszej uwagi na osłupiałą widownię. - Jedyna, nie mogę teraz tego wyjaśnić - wymamrotał. - Jestem zmęczony, może jutro... - Głos mu się załamał i major zamknął oczy, a Pandora załkała. Wzięła się w garść dopiero wtedy, gdy ponownie uniósł powieki. Rób to, co powie Bragg, najdroższa - szepnął. Pandora pocałowała go w rękę i wstała. - Chodź, Jack. Musimy wyjść, żeby sierżant Bragg i pan Sadler przygotowali pana Ritchiego do badania. - Skoro pocałowałaś go w rękę i nazwałaś ukocha nym, czy to znaczy, że za niego wyjdziesz? - zaintereso wał się Jack. - Słyszałeś, co powiedział pan Ritchie - upomniała go siostra. - Na wyjaśnienia przyjdzie czas jutro. Wyszli z pokoju. Pandora straciła nadzieję, że tej nocy jeszcze zaśnie. Usłyszała, że przybywa doktor, i musiała wielokrotnie po wtarzać sobie, że Ritchie nie chce, by wchodziła do jego sypialni i pytała go o zdrowie. Była pewna, że cała ta podejrzana historia wiąże się z przemytnikami, lecz nie miała pojęcia, jaką rolę odgry wał w niej Ritchie. W końcu zmęczenie wzięło nad nią górę i zasnęła. Obudziła się znacznie później niż zwykle, a zapewne spałaby jeszcze dłużej, gdyby Jack nie załomo tał do jej drzwi. - Pan, wpuść mnie! - wrzasnął z korytarza. - Już, już - wymamrotała na wpół przytomna, otwo rzyła i usiadła na łóżku. Oczy chłopca lśniły i był tak podekscytowany, że le dwie mówił.
- Och, Pan, nie zgadniesz! - wykrzyknął. - Historia jak z książki, mówię ci, tylko lepsza, bo z prawdziwymi bohaterami! Obudziłem się wcześnie i poszedłem do staj ni. Tam się dowiedziałem, że cała okolica aż huczy od plo tek o tym, co się wczoraj zdarzyło! Była bitwa, najpraw dziwsza, w Howell's End, a wzięli w niej udział przemyt nicy, kawaleria i straż celna. Doszło nawet do niewielkiej bitwy morskiej i nie uwierzysz, kto odegrał kluczową rolę! Pandora momentalnie otrzeźwiała. - Chyba nie Ritchie? Dlaczego miałby toczyć z kimś bitwę? Czy właśnie w jej trakcie odniósł ranę? - Ależ tak, i William też tam był! Jack tryskał informacjami niczym gejzer wodą. Ledwie dało się go zrozumieć. - Pan Ritchie został ranny, kiedy usiłował uniknąć ku li, wystrzelonej do niego i Williama przez Rogera Watersa, który szmuglował złote gwinee do Francji i przekonał się, że pan Ritchie i William poinformowali konnicę o przemycie. Roger uciekał na pokładzie francuskiej ło dzi, ale zatonął razem z nią, zanim zdążył dotrzeć do ku tra. Wiesz, kto odkrył prawdę o Watersie i przemytnikach? Pan Ritchie! W dodatku udawał Mrocznego Mściciela, że by przekonać się, co robią szmuglerzy! Podobno William żyje tylko dzięki niemu, bo pan Ritchie zmusił go do współpracy. A Bragg to sierżant Bragg, i wiesz co... Na chwilę zabrakło mu tchu, z czego skwapliwie sko rzystała Pandora. - Tylko mi nie mów, że Ritchie też jest żołnierzem jęknęła. - Ależ tak! Został tu skierowany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, miał wykryć przemytników zło-
tych gwinei do Francji i przyłapać ich na gorącym uczyn ku. Jest majorem kawalerii... - Kawalerii! To znaczy, że jest doświadczonym jeźdźcem, i dlatego potrafił poskromić Nerona. To nie był żaden cud, codziennie ma do czynienia z takimi sytuacja mi. Ależ mu się udało nas oszukać! Ku zdumieniu Jacka Pandora wybuchnęła płaczem. - Pan, na litość boską, co ci jest! - zawołał. - Wykazał się niezwykłą odwagą, ratując Williama i udając Mrocznego Mściciela. Brodribb był wściekły, gdy się o tym dowiedział. Pamiętaj, że Mroczny Mściciel nieźle go poturbował! - A zatem on wcale nie jest biednym guwernerem i nie nazywa się Ritchie. - Nie, ale jeszcze nie poznałem jego prawdziwej toż samości. Dowiedziałem się tego wszystkiego od Roba, to kuzyn Sadlera, ale gdy ciągnąłem go za język, wszedł Bragg i kazał mu się zamknąć. Używał okropnego słow nictwa, jak na sierżanta przystało! Pandora rozzłościła się nie na żarty. W jej oczach Rit chie wcale nie był bohaterem, tylko żołnierzem, który wy konywał powierzone mu zadanie. Poza tym oszukał ich wszystkich, podając się za guwernera, a naprawdę przybył do Compton Place, żeby szpiegować. Czy to możliwe, że tylko udawał miłość do niej, a w rzeczywistości zaprzątała go misja? - Pan, chyba nie jesteś zła na pana Ritchiego? Rob mó wi, że on zasługuje na medal. - Rob to niemądry chłopiec. Co on wie o życiu? - Zna się na żołnierzach i poznaje, kiedy ktoś jest od ważny. Poza tym pan Ritchie to świetny guwerner. W krót kim czasie nauczył mnie więcej niż pan Sutton przez dwa lata.
- O tak, bez wątpienia pan Ritchie to prawdziwy bo hater. Jack wziął na serio jej uszczypliwą uwagę. - Otóż to, a w dodatku nie uganiał się za pokojówka mi, tylko za tobą. Wyjdziesz za niego, prawda? Zostałby członkiem naszej rodziny. Sir John go lubi, a w dodatku pan Ritchie miałby oko na Williama. Pandora jęknęła demonstracyjnie. Rzeczywiście, żoł nierz uganiał się za nią, a raczej robił to biedny guwerner, który kłamał i oszukiwał przez cały czas. Właściwie nie miała już ochoty oglądać tego człowieka, choć wcale nie chciała, by cierpiał. Zaniepokojony Jack wpatrywał się w twarz siostry. - Pan, na pewno wszystko dobrze? Nie zemdlejesz, prawda? Nigdy nic podobnego nie robisz. - Nie, nie zemdleję. A jak się miewa pan Ritchie? - Podobno niespecjalnie, tak twierdzi sierżant Bragg. Pan! Pan! Dokąd biegniesz? Pandora nie zamierzała tracić czasu na rozmowy z Ja ckiem. Wyskoczyła z łóżka, ubrała się w szlafrok i popę dziła do pokoju Ritchiego. Musiała wiedzieć, jak się mie wa. Postanowiła, że powie mu, co myśli na temat jego ma skarady, ale dopiero wtedy, gdy Ritchie dojdzie do siebie. Jack tylko pokręcił głową i powędrował do stajni, żeby sprawdzić, czy dowie się jeszcze czegoś. Pandora oddychała ciężko, kiedy stanęła przed drzwia mi pokoju. Znieruchomiała na moment i zastukała do drzwi. Milczenie. - Mogę wejść? - zawołała. Nadal milczenie.
II
Nacisnęła klamkę. Pokój był pusty, łóżko zasłane i nig dzie nie dostrzegła ani śladu Ritchiego. Osunęła się na łóż ko i ukryła twarz w dłoniach. Czyżby Bragg okłamał Ja cka? Może Ritchie zmarł w nocy i pospiesznie wyniesio no jego ciało? Nie, wykluczone! Postanowiła wyruszyć na poszukiwania. Na pierwszym półpiętrze spotkała Williama. - Jesteś, Pandoro - uradował się bez wyraźnej przy czyny. - Rezygnujesz dzisiaj ze śniadania? - Nie jestem głodna. Gdzie pan Ritchie? Nie zastałam go w pokoju. - Nic dziwnego, przecież wkrótce będzie obiad. Pandora zamknęła oczy. Czy jej brat myślał kiedykol wiek o czymś innym niż jedzenie? Tupnęła nogą. - Williamie, gdzie jest pan Ritchie? - W bibliotece. Po obiedzie wybiera się do lorda po rucznika, a potem do Londynu na spotkanie z lordem Sidmouthem. Pandora nie czekała, aż jej brat dokończy wyjaśnienia, lecz natychmiast pobiegła do biblioteki. Zatem Ritchie żył i wrócił do codziennych obowiązków. Cóż, z pewnością był jej winien wyjaśnienie. Gdy gwałtownie otworzyła drzwi, ujrzała Ritchiego, pisał coś przy biurku Williama. Nadal miał na sobie skromny ubiór guwernera; jego twarz była zapadnięta, pod oczami ukochanego Pandora ujrzała głębokie cienie. Le wy rękaw jego marynarki zwisał luźno, gdyż całe ramię Ritchiego było owinięte bandażem. Wciąż wyglądał jak człowiek, którego pokochała. Bezczelność! - Witam, panie majorze o ściśle tajnym nazwisku. Czy wypełnił pan już swoje obowiązki, skoro wraca pan do Londynu bez słowa pożegnania?
Ritchie zamknął oczy. Stało się to, czego się obawiał. Pan dora poznała prawdę, nim sam zdołał jej wszystko wyznać. - Zatem już wiesz. Chciałem się wytłumaczyć po po wrocie do Compton Place. Niestety, wczoraj w nocy nie czułem się najlepiej. Oczywiście, że zamierzałem cię po żegnać, ukochana. Od kogo się dowiedziałaś? - Od Jacka, a jemu powiedzieli stajenni. Zdaje się, że jestem ostatnią osobą w hrabstwie, która poznała prawdę. I pomyśleć, że miałam cię za uczciwego człowieka, a ty przez cały czas mnie oszukiwałeś. Jak mogłabym w przy szłości wierzyć w twoje słowa? Ritchie wyszedł zza biurka, żeby pocieszyć tę bliską za łamania, śliczną dziewczynę. - Wierz mi, kocham cię szczerze i nie kłamałem, kiedy ci się oświadczyłem. Chciałem osobiście wyznać ci pra wdę, ale fatalnym zbiegiem okoliczności poznałaś ją z in nego źródła. Miałem za zadanie wykryć przemytników wywożących złoto do Francji i nie spodziewałem się, że cię poznam, zakocham się w tobie i zechcę spędzić z tobą resztę życia. Tak się cieszę, że cię znalazłem. Uwierz mi, że potwornie cierpiałem, oszukując cię. Wielokrotnie by łem bliski wyznania prawdy i narażenia nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Może pocieszy cię fakt, że przynaj mniej moje imię i nazwisko nie jest do końca zmyślone. Nazywam się Richard Edward Chancellor i jestem majo rem 14. Pułku Kawalerii. Rodzina i przyjaciele mówią do mnie Ritchie. Powiedz, kochana, że mi wybaczasz, bym mógł z czystym sumieniem jechać do Londynu. Cały gniew Pandory wyparował. - Oczywiście, że ci wybaczam, ale mam nadzieję, iż zrozumiałeś, co czułam, kiedy Jack przybiegł do mnie z nowinami.
Otoczył ją ramieniem. - Pewnie to, co ja poczułem, kiedy przed chwilą przy biegłaś do biblioteki ze swoimi nowinami - oznajmił, przekomarzając się z wybranką. - Ty i Jack jesteście do siebie bardziej podobni, niż przypuszczasz. - Czy zamierzasz mnie pocałować, Ritchie? Podejrze wam, że kilka całusów poprawiłoby mi humor, zwłaszcza że dzisiaj po południu mnie porzucisz i wyjedziesz do Londynu. - Na krótko, obiecuję. Jeśli chodzi o całusy, możesz ich dostać tyle, ile dusza zapragnie, bo skończyłem już pi sać sprawozdanie dla lorda Sidmoutha. Pamiętaj tylko, że musimy zdążyć na obiad, obiecałem Williamowi przyjść punktualnie. Nie spóźnili się na posiłek, ale ich zarumienione i za dowolone twarze zdradzały, czym się zajmowali. Podczas obiadu niespodziewanie zjawił się Galpin z in formacją, że przybył pan Sadler i prosi o rozmowę z pa nem Comptonem i majorem Chancellorem, gdyż ma dla nich ważne wieści. - Niech wejdzie - polecił William. - Prawie skończy liśmy. Może zechce wypić z nami kieliszek wina. Jego stosunek do Sadlera zmienił się tak bardzo, że Pandora i Ritchie pomyśleli z nadzieją, że od tej pory Wil liam będzie innym człowiekiem. - Przepraszam, że zakłócam państwu spokój podczas obiadu - oznajmił Sadler. Przyjął kieliszek wina, lecz po dziękował za posiłek. - Pomyślałem jednak, że powinni państwo wiedzieć, iż dzisiaj, wczesnym rankiem, kiedy strażnicy udali się do Henry'ego Watersa, by go areszto wać, na miejscu znaleźli jego zwłoki. Najwyraźniej popeł-
nił samobójstwo. Dom został gruntownie przeszukany, znaleziono w nim dokumenty obciążające kilku londyńczyków, którzy współpracowali z denatem. Cóż, przynaj mniej oszczędził nam kosztów procesu sądowego. Podej rzewam, że śmierć syna była dla niego ostatecznym cio sem. I jeszcze jedno: morze wyrzuciło na brzeg kilka ciał, lecz nie ma wśród nich zwłok Rogera Watersa. Panie ma jorze, uznałem, że władze powinny wiedzieć o tym fakcie jak najszybciej. - Najlepiej będzie, jeśli spotka się pan z sir Johnem jesz cze przed wyjazdem - poradził Ritchiemu William, kiedy obiad dobiegł końca. Major uznał, że to dobra myśl. Przed udaniem się na górę wysłuchał jeszcze, co w sprawie ostat nich wydarzeń William przekazał już seniorowi rodu. Starszy pan był w świetnej formie, najwyraźniej dosko nale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Ritchie po myślał, że kręcący się po pokoju służący z pewnością są uszami i oczami sir Johna. Kiedy major wyciągnął z kieszeni szczęście Comptonów i wyjaśnił, że spełniło swoje zadanie, przyczyniając się do ocalenia Williama, i powinno powrócić do rodziny, starzec zdecydowanie pokręcił głową. - Nie - zaprotestował. - Proszę je zatrzymać. Wiem, że poślubi pan Pandorę, a po zakończeniu służby wojsko wej powróci tu, by zaopiekować się Jackiem i Williamem. Proszę włożyć ten przedmiot do kieszeni, jeszcze się panu przyda. Ach, i niech pan wspomni o mnie lordowi Sidmouthowi, kiedy pan będzie składał raport. Ritchie posłusznie spełnił wolę starca, pożegnał się i poszedł pocałować Pandorę przed wyjazdem, a także obiecać, że wróci do niej jak najszybciej.
Wyjazd Ritchiego trwał tydzień, choć Pandorze zdawa ło się, że minął rok. Czasami nawet ogarniał ją strach, iż już nigdy nie zobaczy ukochanego. Wkrótce po jego wyjeździe z Compton Place odwie dziła sir Johna. Tego dnia nie był w najlepszej formie, choć kiedy wychodziła, mrugnął do niej. - Gratuluję, moja droga - oznajmił nieoczekiwanie. Słyszałem, że jednak wychodzisz za tego żołnierza. Dla czego wszyscy udawali, że on nie jest wojskowym? Potem, pewnego popołudnia, kiedy wraz z Williamem przeglądała księgi rachunkowe posiadłości, zjawił się sta ry Galpin, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Panno Compton - zaczął - wrócił pan major oraz sier żant Bragg. Już tu idzie. Pomyślałem, że panią ostrzegę. - Przed Ritchiem? Nie trzeba mnie przed nim ostrze gać! - Pandora zerwała się na równe nogi i pobiegła do sieni. Mężczyzna, który w tym samym momencie wcho dził do budynku, wcale nie wyglądał jak jej ukochany, nie śmiały pan Ritchie. Był elegancko ubrany, prezentował się wspaniale, od modnej fryzury do lśniących butów. Trzy mał się prosto, jak na żołnierza przystało, i wyglądał do kładnie tak jak wszyscy mężczyźni, którzy ją nachodzili w przeszłości. Teraz nie wiedziała, co powiedzieć. Uśmiechnął się i dopiero wtedy rozpoznała swojego ukochanego Ritchiego. W dłoni trzymał kartkę papieru, którą machnął trium falnie. - Wiesz, co to jest, najdroższa? - spytał radośnie. - To specjalne zezwolenie na ślub w ciągu tygodnia, byś mogła ze mną przebywać w armii, a w razie konieczności wyru szać na wyprawy, tak jak żona Harry'ego Smitha. Co ty na to?
- Pójdę z tobą wszędzie, gdzie zechcesz. Pod jednym warunkiem. - Wiesz, że możesz żądać ode mnie wszystkiego. - Musisz natychmiast wyrzucić swoje okulary ze zwy kłymi szkłami! - Wedle życzenia, ukochana. Po ślubie zaś zaopiekuj się mną tak, jak zajmowałaś się Williamem, Jackiem i wszystkimi w Compton Place. Jeśli tak uczynisz, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. - Wobec tego na świecie będzie dwoje najszczęśli wszych ludzi! - A teraz chodźmy podzielić się tą radosną nowiną z innymi. Mroczny Mściciel oraz jego przyszła żona wkroczyli ramię przy ramieniu do salonu.
Za miesiąc wydamy powieść Złoty młodzieniec, której bohaterem jest Russell Chancellor, hrabia Hadleigh