WROCŁAW 2016
Spis treści
1. Wiosna 1667 roku
2. Późna wiosna – wczesne lato 1667 roku
3. Lato 1667 roku
4. Późne lato 1667 – początek 1668 roku
5. Wio...
1 downloads
10 Views
WROCŁAW 2016
Spis treści
1. Wiosna 1667 roku
2. Późna wiosna – wczesne lato 1667 roku
3. Lato 1667 roku
4. Późne lato 1667 – początek 1668 roku
5. Wiosna 1668 roku
6. Jesień 1670 roku
7. Jesień 1670 roku
8. Jesień – zima 1670 roku
9. Zima 1670 roku
10. Zima 1670 roku
Przypisy
1
Wiosna 1667 roku
Była urzekająco piękna. Młodziutka i drobna, lecz przez cieniutką białą
koszulkę przeświecały już kuszące krągłości. Biegła lekko po trawie,
oglądając się za nim, chichocząc zalotnie. Ludwik zaśmiał się i ruszył
w pościg , lecz wciąż pozostawał kilka kroków w tyle.
W labiryncie przystrzyżonych krzewów przyśpieszyła, za każdym
zakrętem znikała mu z oczu. Przesiane przez gałęzie plamy słońca
pieszczotliwie muskały jej ciało. Pragnienie przeszyło go bólem, każdy
mięsień drżał z żądzy. Musiał ją mieć . Nasycić nią usta, dłonie, posiąść ją
całą.
Zatańczyła w cienistym gaju pomarańczowym, w biegu zrywając z gałęzi
dojrzały owoc . Odwróciła się i uśmiechnęła. Tak samo jak on chciała, by ją
zdobył.
Za oranżerią rozpoczynało się wzniesienie, na którego szczycie stał
olbrzymi, rozsłoneczniony pałac, lśniący i zdobny ponad ludzką fantazję.
Zdawał się rezydencją Pana Boga Wszechmogącego przeniesioną z obłoków
na ziemię. Serce Ludwika wezbrało zachwytem. Nigdy wcześniej nie widział
tej budowli, lecz czuł, że jest jej panem. To jego dom.
Dziewczyna zniknęła w sklepionej wdzięcznym łukiem bramie. Poszedł
za nią. Otoczyła go głucha nieprzenikniona ciemność .
Zatrzymał się. Czekał.
– Królow ie nie płaczą, cokolw iek ich spotka – rozległ się znajomy głos. –
Cokolw iek ich spotka!
Rozpoznał ten głos. Należał do Anny, zwanej Austriaczką. Jego matki.
Obrócił się powoli. Stała w jasnym promieniu światła, zbroczona krwią,
dumna i mężna. U jej kolan klęczał młodszy brat Ludwika. Łkał, kurczowo
uczepiony matczynej dłoni.
– Strach to słabość – powiedziała spokojnie. – Strach umniejsza człow ieka
i może go zniszczyć . Naw et ciebie, mój synu.
Ludwik zamarł ze zgrozy.
– Zostałeś namaszczony przez Boga – ciągnął głos z przeszłości. –
Opromieniony słońcem. Ale brakuje ci jeszcze tego, co napraw dę się liczy: siły.
Bez niej zginiesz , a w raz z tobą cała Francja. To naturalne, że się boisz . Tw oja
matka umiera. Św iat płonie. Jeśli historia czegokolw iek nas uczy, to tego, że los
królów częstokroć jest straszny. I dlatego musisz znaleźć w sobie siłę stu ludzi,
by pow ażyć się na w szystko, co będzie konieczne, by w yw ieść nas z ciemności
w św iatło.
Patrzyła mu prosto w oczy. Wytrzymał jej spojrzenie, wstrzymując
oddech.
Naraz, jakby znikąd, pojawiła się młoda ślicznotka. Stanęła obok matki
i obie jednocześnie wyciągnęły ręce, wzywając go ruchem dłoni. Ludwik
zawahał się, sięgnął po dziewczynę, ale wyrwała mu się i uciekła. Popędził
za nią.
Wypadli z mroku w światło dnia, biegli przez amfiladę jasnych, bogato
urządzonych komnat , gonili się wśród marmurowych posągów i olbrzymich
portretów w skrzących się złoceniami ramach, aż znaleźli się w długiej galerii
o ścianach wyłożonych lustrami. Igrające w nich światło zdało się oślepiać .
Ludwik ujrzał fragment odbicia dziewczyny – nagą pierś, porcelanowobiałe
ramię, kruchy kark . Zrzuciła koszulę, odtrąciła ją stopą. Naga wbiegła
do pokoju na końcu galerii.
– Ja już w idzę raj – dobiegł go zza pleców ostrzegawczy głos matki – ale
ty musisz zbudow ać w łasny. Cały św iat pow inien się dow iedzieć, że nastał
Ludw ik Wielki.
Ludwik zastał dziewczynę na łożu z baldachimem. Psotny uśmiech
wygiął jej pełne wargi. Powoli rozchyliła kształtne uda.
Zdarł z siebie ubranie i rzucił się na łoże, nakrył ją swoim ciałem.
Zaatakował dziarsko, niepowstrzymanie, raz, drugi, trzeci...
Obudził się w chwili, gdy rozkosz osiągnęła szczyt . Wracająca
świadomość przeniosła go w półmrok sypialnej komnaty. Miał zaciśnięte
zęby, pierś śliską od potu, zachłannie garnął do siebie splątaną pościel.
Gorące nasienie prędko stygło mu na brzuchu. Odgarnął przylepione do twarzy
włosy. Oczy go piekły. Potarł je, niechętnie godząc się z tym, że już nie śpi.
Wokół myśliwskiego zameczku szalała nocna burza. W zamknięte
okiennice uderzały wiatr i deszcz . U stóp królewskiego łoża siedział cicho
wierny pokojowiec, Bontemps – człowiek w średnim wieku, o pogodnej,
nacechowanej cierpliwością twarzy.
Sen już ulatywał, lecz Ludwik zachował w pamięci jeden obraz .
– Wezwij do mnie Le Vau, architekta – powiedział. – Chcę z nim
porozmawiać o lustrach.
Bontemps skinął głową.
Za murami przetoczył się grzmot . Wiatr wstrzymał na chwilę oddech,
po czym ze zdwojoną siłą chlusnął deszczem w okno.
Król obciągnął koszulę, przytomniejąc do reszty.
– Jak się czuje moja pani małżonka? – spytał. – Wszyscy mówią, że to
będzie chłopiec .
Z zewnątrz dobiegł ostry brzęk tłuczonego szkła. Poprzez wycie wichru
słychać było rżenie koni i krzyki. Na korytarzu zadudniły szybkie, ciężkie
kroki. Podniecone głosy zbliżały się do sypialni. Chwilę później ktoś załomotał
do drzwi. Bontemps pobiegł otworzyć . W komnacie zaroiło się
od szwajcarskich gwardzistów, którym następowali na pięty wystraszeni
dworzanie. Zbrojni z posępnymi minami otoczyli królewskie łoże. Ludwik
cofnął się, czując, jak mu puls przyśpiesza.
– W jakiej sprawie? – zapytał surowo Bontemps.
– Zamach na życie króla – odparł gwardzista.
– Kto? Hiszpanie? Holendrzy?
– Jeszcze nie wiemy. Pan Fabien robi teraz wszystko, żeby usunąć
zagrożenie.
– Bontemps... – wykrztusił Ludwik . – Co to znaczy?
– Najjaśniejszy panie... – rzekł pokojowiec zduszonym z niepokoju
głosem – musisz natychmiast schronić się w wartowni. – Podszedł do okna
i uchylił okiennicę.
– Z czyjego rozkazu? – Ludwik wyswobodził się z pościeli, odepchnął
szatnych, którzy czekali już z odzieżą, i stanął obok Bontempsa.
– Nie zbliżać się do okna! – krzyknął jeden ze Szwajcarów.
– Nie znam tych ludzi, Bontemps – powiedział z naciskiem Ludwik .
Zbrojni otoczyli go i siłą odciągnęli od okna. Szarpnął się w uścisku.
– Nigdzie się stąd nie ruszę! – syknął. – Mój drugi syn przyjdzie na świat
tu, w Wersalu! Dopóki żyję, nie okażę strachu. Nigdzie nie pójdę!
Gwardziści jakby go nie słyszeli, a szatni robili, co do nich należało.
Przebrali go jak dziecko i śpiesznie wyprowadzili na ciemny korytarz .
Pełgające tu i ówdzie wątłe płomyki świec oświetlały blade, spłoszone
twarze dworzan, zginających się w ukłonach, kiedy mijał ich król. Ludwik
zdołał się uwolnić z rąk drabantów, ale nie był w stanie oprzeć się ludzkiej
rzece, która go unosiła.
– Gdzie jest Filip?! – wrzasnął. – Gdzie jest mój brat?
Filip, książę Orleanu, nazywany przez wszystkich Monsieur, uniósł głowę
i uśmiechnął się do przystojnego, kędzierzawego mężczyzny siedzącego
w wyściełanym aksamitem fotelu. Kawaler Lotaryński, jego imiennik
i kochanek, miał na sobie koszulę – i nic więcej. Tym łatwiej było Filipowi
rozkoszować się jego uroczą zabawką. Pieszczony na przemian dłońmi
i językiem Kawaler kurczowo uchwycił się poręczy fotela i wyprężył,
odrzucając w tył głowę.
– Na Boga! – westchnął przez zaciśnięte zęby. – Jesteś mistrzem!
Filip uśmiechnął się ponownie. Oczywiście, że nim był.
Ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Filip obejrzał się z roztargnieniem
i znów nachylił nad twardym, lśniącym członkiem. Bębnienie nie ustawało.
– Król cię wzywa, Monsieur! – zawołał lokaj zza drzwi.
– Słyszeliśmy za pierwszym razem! – żachnął się ze złością Lotaryńczyk .
Filip odgarnął ciemny kosmyk za ucho i posłał mu przepraszający
uśmiech. Wstał i bez pośpiechu ruszył do drzwi. Kawaler niedbale pociągnął
skraj koszuli, zakrywając krocze.
– Dziecko przyszło już na świat? – spytał brat królewski, otwierając drzwi.
– Musisz natychmiast stawić się u króla, panie.
Monsieur przewrócił oczami i ziewnął. Obejrzał się na kochanka. Ten
machnął z rezygnacją upierścienioną dłonią.
– Poślę po coś do jedzenia.
– Na nic innego nie mam apetytu! – zaśmiał się Filip i wyszedł
na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Nim zdążył zrugać lokaja, ten poinformował go o planowanym zamachu
na życie króla.
– Złapali ich? – Erotyczne igraszki w mgnieniu oka wywietrzały Filipowi
z głowy.
Lokaj potrząsnął głową.
– Wciąż szukają, Monsieur.
Zalany deszczem rynek Wersalu był ciemny i pusty – mieszczanie
smacznie jeszcze spali. Fabien, królewski śledczy, stał na środku ulicy,
przytrzymując wodze czterech płoszących się koni. Zmrużył oczy, wpatrując
się z napięciem w mrok . Jeszcze chwila... I jeszcze... Są! Z bocznej uliczki
wymknęli się chyłkiem czterej owinięci w płaszcze mężczyźni. Skręcili
w jego stronę.
Najwyższy z grupy zmierzył Fabiena wzrokiem i przystanął jak wryty
przed pustym koniowiązem na poboczu.
– Gdzie konie? – zawołał, przekrzykując szum deszczu.
– Te? – Fabien puścił wodze i paroma mocnymi klapsami przegnał
zwierzęta.
Twarz mężczyzny skurczyła się z wściekłości. Rozbryzgując rzadkie błoto,
ruszył na Fabiena. Jednocześnie z dochodzących do rynku uliczek wysypało się
dwudziestu zbrojnych, którzy otoczyli spiskowców.
– Zabłądziliście, panowie? – spytał uprzejmie śledczy.
Zamachowiec warknął wściekle, uświadamiając sobie, że znalazł się
w pułapce. Z furią wydobył ukryty pod opończą muszkiet z oberżniętą lufą,
lecz w tej samej chwili kule gwardzistów podziurawiły go jak sito. Runął
twarzą w błoto. Fabien przycisnął butem jego głowę. Mężczyzna przez krótką
chwilę miotał się w konwulsjach, nim skonał. Pozostali trzej zerwali się
do ucieczki, lecz zbrojni zablokowali im drogę odwrotu.
– Rzućcie broń – rozkazał Fabien.
Hiszpanie rzucili muszkiety na ziemię i zbili się w grupkę plecami
do siebie, jak spłoszone zwierzęta w obliczu drapieżnika. Fabien podszedł,
pochwycił spojrzenie najmłodszego – prawie jeszcze chłopca – i rzucił mu
uśmiech równie zimny jak lejący się z nieba deszcz .
Ludwik strząsnął z siebie ręce gwardzistów, którzy starali się za nim
nadążyć , kiedy wracał do swojej sypialni. Tak wielu ludzi chciało go dotknąć ,
tłoczyło się wokół, dusiło... W duchu wrzeszczał: „Odsuńcie się! Zostawcie
mnie w spokoju!” Jednakże coraz więcej twarzy wyrażających szczery albo
udawany niepokój zlewało się w jeden irytujący obraz .
„Idźcie precz!”
Wpadł do komnaty, stanął w oknie i oparł się o parapet . Jego ciężki
przyśpieszony oddech osiadał mgłą na szybie, zacierając odbicie. Bontemps
i dworzanie zatrzymali się w stosownej odległości, przestępując nerwowo
z nogi na nogę. Ludwik czuł na plecach ich wyczekujące, naglące spojrzenia.
„Precz!” – pomyślał.
Nagle posłyszał znajomy chłopięcy głos. Brzmiał cicho, zatarty przez
minione lata.
– Maman! Dokąd jedziemy?
Obrócił głowę i w wirze chaotycznych obrazów zobaczył matkę. Krzątała
się w pośpiechu po urządzonej z przepychem sypialni, pakując do szkatuły
biżuterię. Jedna z dam dworu chwytała suknie oraz pantofle i upychała je
do stojącego obok kufra.
– Mamo...!
– Opuszczamy Paryż – wyjaśniła Anna. Jej arystokratyczna twarz była
skupiona i spięta. – Już tu nie w rócimy. Pośpiesz się.
– Ale ja się boję! – chlipnął Ludwik .
Zmierzyła go ostrym spojrzeniem.
– Królow ie nie płaczą – powiedziała.
„Królowie nie płaczą...”
Zamknął oczy, odetchnął kilkakroć i otworzył je z powrotem. Zjawa
znikła, tylko poddani przyglądali mu się z trwożną uwagą. Odwrócił od nich
wzrok, spojrzał w okno na gwałtowne strugi deszczu, które najwyraźniej miały
zatopić cały świat .
Drzwi się otwarły, ktoś wszedł. Ludwik rozpoznał charakterystyczne
chrząknięcie.
– Powiedz mi, Filipie – rzekł, nie odwracając się – co się dzieje?
– Odkryto kolejny spisek – wyjaśnił brat . – W wiosce schwytano czterech
ludzi wysłanych, by cię zabić . Musimy natychmiast wyjechać do Paryża. Ten
zameczek cię nie obroni.
– Ja decyduję, dokąd się udam. Ja decyduję, co zrobię. – Ruchem głowy
wskazał gwardzistów i dworzan. – Każ im odejść .
– Wyjdźcie – rozkazał Filip. Tłumek wycofał się cicho z komnaty. Pozostał
tylko król, Monsieur i pokojowiec .
Ludwik podszedł do stojącego na środku stołu. Obiema rękami oparł się
o blat , śledząc wzrokiem rysunek drewnianych słoi.
– Znów miałeś ten sen? – spytał Filip.
Ludwik prychnął ze złością. Brat znał go aż za dobrze.
– Trzymałeś ją za rękę – mruknął w końcu.
– Mogłeś zrobić to samo.
– Król? Własną matkę? Dworski protokół nie przewiduje takich gestów. –
Zawrócił do okna i znów do stołu.
– Któż może udzielać zgody królowi? Tylko on sam – rzucił przekornie
Filip.
– Nie zrozumiesz . To coś, co jest większe od człowieka.
Filip potrząsnął głową i ruszył do wyjścia. Bontemps zatrzymał go
uniesieniem ręki.
– Jego Wysokość nie pozwolił wam jeszcze odejść , panie.
– Drogi Bontemps! – prychnął brat królewski. – Doskonale znam tę minę.
Komuś może się stać krzywda i wolałbym, żebym to nie był ja.
Ludwik wycelował w niego palec .
– Chcieli mnie zabić . No to niech przyjdą! Niech spróbują!
– Jesteś silniejszy od nich wszystkich – rzekł Filip. – Uwierz w to.
Ludwik wrócił do okna. Zmrużył oczy, próbując przez strugi deszczu
dostrzec w oddali ciemniejszą smugę boru. Gniew z wolna go opuszczał.
Wyobraził sobie drzewa, strumienie, dzikie piękno gęstej kniei.
– Jelenie w naszych lasach chodzą tymi samymi ścieżkami co ich
przodkowie – powiedział. – Od setek lat . To instynkt , któremu nie śmią się
sprzeciwić . Gdybyś zawiązał mi oczy i obrócił ze sto razy w koło, znalazłbym
drogę powrotną. Przebiegłem w tym lesie każdą ścieżkę, nie ma drzewa,
na które bym się nie wspinał. Dlatego tu poluję. – Obejrzał się. – A teraz
możesz już iść – rzekł wesoło i z powrotem przytknął twarz do szyby.
Filip i Bontemps wymienili zaniepokojone spojrzenia.
W końcu deszcz ustał, jakby sam się znużył własną zaciętością.
Nasiąknięta wodą mieścina robiła wrażenie skulonej i zziębniętej. Płomienie
pochodni syczały i tańczyły, odbijając się w kałużach na drodze i twarzach
mężczyzn.
Pobici bez litości jeńcy ledwie trzymali się na nogach. Zbrojni
przeszukiwali ich odzienie. Niewiele znaleźli, kilka monet i nóż myśliwski.
W kabacie jednego ze spiskowców gwardzista namacał zwinięty w rulon
papier. Podał go Fabienowi.
Śledczy rozprostował arkusz i zbliżył go do światła. Wzdłuż brzegu karty
biegł ciąg dziwacznych liter i cyfr. Szyfr. Tego właśnie szukał.
Z zadowoleniem podniósł wzrok i skinął na gwardzistę z nożem.
– Starszych okulaw.
Mężczyzna schylił się i dwóm więźniom przeciął ścięgna Achillesa z taką
siłą, że prawie odciął im stopy. Runęli na ziemię, wyjąc z bólu. Najmłodszy
zamknął oczy i zaczął się głośno modlić .
Jean-Baptiste Colbert , generalny kontroler finansów królestwa Francji, był
człowiekiem obowiązkowym. Siedział więc w kantorze przy wersalskim
rynku, zbierał wpłaty i wpisywał je do rejestru. Wkroczywszy w wiek
podeszły, znajdował w sobie niewiele miłości do bliźniego – zwłaszcza zaś
do tych bliźnich, od których brał pieniądze. Właśnie gniewnym machnięciem
ręki przegnał od biurka jednego cuchnącego poborcę podatków i skinął
na następnego, który stał w kolejce, dzierżąc pełną szkatułę, gdy do kantoru
wpadł Louvois, królewski minister wojny, za nim zaś Fabien i kilku
drabantów. Louvois kazał poborcom wyjść i sam zamknął za nimi drzwi.
– Czy wiesz – sarknął – wczoraj obudziłem się w łożu wysłanym gęsim
puchem, mając za oknem widok na swe ziemie ciągnące się na odległość
pięciu lig[1] aż do rzeki. Tutaj jest tak ciasno, że śpię w kredensie.
Dokończymy rachunki w Paryżu. Będzie tam i bezpieczniej, i znacznie
wygodniej. – Obrócił się do gwardzistów. – Zabezpieczcie skrzynie i ładujcie
je na wozy. Czterech ludzi przy każdym.
– Co to ma znaczyć? – Colbert uniósł się zza biurka. – Mam tu jeszcze
wiele do zrobienia!
Fabien potarł dłonią krwawą plamę na przodzie skórzanego koletu.
– Schwytaliśmy czterech hiszpańskich najemników planujących zasadzkę
na terenach łowieckich. Na szczęście spisek został udaremniony.
– To dobrze – sapnął Colbert . – Czyżby chcieli zakończyć wojnę, nim się
zacznie?
– Madryt niepokoją nasze plany wobec hiszpańskich Niderlandów.
Podobnie jak samych Niderlandczyków.
Colbert machnął ręką w stronę okutych szkatuł, które gwardziści
ustawiali w rzędzie na podłodze.
– Możliwe, że szczęście im dopisze. Z tym przychodem nie zdołamy
sfinansować wojny. Co najwyżej jeden lub dwa pojedynki – parsknął gorzko.
– Królowa powinna otrzymać swój posag – wtrącił Fabien. – Dotąd go nie
wypłacili. Francja musi zareagować .
Louvois skrzyżował ręce na piersi.
– Tym bardziej nie powinniśmy tkwić w tej dziczy. Ochrona, jeśli
w ogóle można ją tak nazwać , jest dziurawa. Im prędzej wrócimy do Paryża,
tym lepiej.
– Król wybierał się na polowanie – zauważył Fabien. – Bardzo wątpię, czy
zechce wyjechać już dziś.
– Odwołałem je – przerwał mu Louvois. – Może zapolować
w Fontainebleau.
– A zatem pan Bontemps musi go...
– Pierwszy pokojowiec, podobnie jak król, nie zdaje sobie sprawy
z rozmiaru zagrożenia. Zresztą, sądzisz, że państwem rządzi jeden człowiek?
Ministrowie, Rada, wszyscy sterują tą nawą. – Louvois ponaglił gwardzistów
i wyszedł w ślad za nimi, mijając się w drzwiach z Bontempsem.
Twarz kamerdynera była szara i ściągnięta ze zmartwienia.
– Król już wie? – zagadnął go Colbert . – I co on na to?
– Ja... nie wiem – wyjąkał Bontemps.
Fabien czujnie przekrzywił głowę.
– Gdzie on jest?
– Powiedział mi, że będzie tutaj. – Bontemps bezradnie rozłożył ręce.
Śledczy zacisnął pięści i odetchnął ze świstem.
– Więc musimy go znaleźć . – Chwycił za łokieć Bontempsa, który już
zawracał do wyjścia, i dodał: – Tylko dyskretnie.
Tętent kopyt klaczy brzmiał jak bicie serca, szybki i mocny. Przenikał
drżeniem ziemię i ciało jeźdźca. Ludwik czuł jedność ze zwierzęciem,
z chłodną poranną mgłą, z lasem... Czuł się wolny. Pochylił się w siodle,
ściskając wodze, i puścił się galopem wąską ścieżką przez knieję. Owszem,
Filip będzie go szukał. Bontemps wpadnie w panikę. Pewnie już sformowano
grupę poszukiwawczą. Ale znacznie ich wyprzedzał i czuł w tej chwili taką
samą niczym nieskrępowaną radość jak w dzieciństwie.
– Hej! – wrzasnął w poranne niebo.
Na zakręcie nisko się pochylił. Spięty na ramionach płaszcz łopotał za nim
jak ogromne skrzydło. Karmiące się w poszyciu wróble poderwały się
spłoszoną chmarą tuż sprzed końskich kopyt .
Stare dęby kłoniły się przed nim, splatając w górze konary w gęsty
zielony baldachim. Ludwik szturchnął obcasami boki klaczy, kierując ją w tę
wspaniałą naturalną aleję. Zerknął w górę na niebieskie łatki pogodnego nieba
przezierające przez listowie i znów w dół – w samą porę, by uniknąć
wysadzenia z siodła przez obwisłą gałąź . Schylił się i zaśmiał, rad, że mu się
udało.
Pędzili.
W końcu ścieżka doprowadziła go do strumienia i niewielkiej połaci
niższego młodnika. Zwolnił, przedzierając się przez gęste poszycie na polanę.
Tam zsiadł z konia. Stał w milczeniu, z podziwem chłonąc proste piękno
różowych leśnych kwiatów, kołyszących się traw i roztańczonej strugi. Zszedł
na jej brzeg , przyklęknął na mokrej ziemi. Przez chwilę przyglądał się swemu
odbiciu w krystalicznej wodzie, nim zaczerpnął jej w dłonie i spryskał twarz .
Wraz z wolnością odzyskał też jasność myśli.
Naraz klacz parsknęła, zarżała i zerwała się do ucieczki. Ludwik poderwał
się na równe nogi i odwrócił.
Spomiędzy krzewów skradał się ku niemu wilk, chudy, wyleniały
i najwyraźniej głodny. Górna warga zwierzęcia uniosła się, obnażając kły.
Słysząc głuche warknięcie, Ludwik znieruchomiał. Powoli przesunął dłoń
w stronę kordelasa, który miał u boku.
„Cóż to, leśny królu? – pomyślał. – Rzucisz wyzwanie królowi Francji?”
Kątem oka dostrzegł wyłaniające się z zarośli dwa inne wilki, tak samo
wychudzone. Pochylały łby, mrużyły ślepia. Palce Ludwika zacisnęły się
na rękojeści. On również zmrużył oczy. Był gotowy do walki. Niech przyjdą.
– Co ty wyprawiasz! – dobiegł go gniewny okrzyk . Na polanę wpadł
jeździec i wstrzymał konia tuż przed nim. Wilki skuliły się i czmychnęły.
– Mogłeś zginąć , bracie! – Filip zeskoczył z siodła. Twarz miał purpurową
z wściekłości.
Ludwik wsunął kordelas głębiej do pochwy i wzruszył ramionami.
– Być może.
– Być może? – Filip potrząsnął głową i mimo woli zachichotał. – Wiesz,
czasem przekraczasz wszelkie granice.
Ludwik rozejrzał się, sprawdzając, czy wilki rzeczywiście uciekły. Potem
popatrzył na brata. Nadarzyła im się rzadka okazja, żeby pomówić bez
świadków. Mógł sobie pozw...