GRAHAM MASTERTON
Bezsenni
ROZDZIAŁ I
John O’Brien stał w smudze słonecznego światła przed lustrem w garderobie,
przymierzając kwiecisty szkarłatny kra...
2 downloads
8 Views
GRAHAM MASTERTON
Bezsenni
ROZDZIAŁ I
John O’Brien stał w smudze słonecznego światła przed lustrem w garderobie,
przymierzając kwiecisty szkarłatny krawat od Armaniego. Robił to z precyzją i
ceremonią, nie tylko, dlatego że zwykle działał precyzyjnie i lubił ceremonię, ale
ponieważ wiedział, że po raz ostatni czyni to jako zwykły śmiertelnik.
Wygładził ciemnoniebieską kamizelkę, żeby lepiej przylegała do torsu, a potem
obciągnął również mankiety. Podobało mu się własne odbicie w lustrze. Zawsze
starał się być dobrze ubrany. „Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie ci spotkać się ze
Stwórcą – mawiał jego ojciec – więc codziennie ubieraj się tak, jakby to miało
przypaść właśnie dzisiaj”. Umierając na atak serca prawie dokładnie dwa lata temu,
ojciec nosił sportową kurtkę od Abercrombiego i Fitcha.
W lustrze pojawiła się za jego ramieniem Eva, piękna i wytworna w swoim
bladożółtym kostiumie od Evy Chun.
–Czy jego ekscelencja sędzia Sądu Najwyższego jest już gotów? John wysunął do
przodu szczękę i pokręcił głową.
–Jego ekscelencja jest gotów, ale jego ekscelencja nie jest oficjalnie sędzią Sądu
Najwyższego, dopóki nie zostanie zaprzysiężony.
–Jego ekscelencja znowu dzieli włos na czworo – uśmiechnęła się Eva.
–Na tym właśnie polega moja praca. Wiesz chyba, co mówi czternasta poprawka
do konstytucji: „Żadna władza nie pozbawi nikogo życia, wolności i własności bez
podzielenia na czworo każdego włosa stąd aż do Kalamazoo”.
Uśmiechnęła się, a potem uścisnęła go i pocałowała w ramię.
–Najwspanialszy rozszczepiacz włosa na czworo, jaki się kiedykolwiek narodził.
Mam zamiar dać z siebie wszystko – odparł John; i powiedział to całkiem serio.
–Będziesz najlepszy – zapewniła go Eva. – Przywrócisz Sądowi Najwyższemu całą
należną mu wagę.
John odchrząknął rozbawiony i poklepał się po brzuchu.
–Nie chcesz chyba powiedzieć, że praca w Sądzie Najwyższym przyczyni się do
spadku mojej wagi? Nigdy w całym życiu nie zapraszano mnie na tyle lunchów. Co
sądzisz o tym krawacie? – zapytał po chwili. – Nie jest zbyt wyrazisty? Może
powinienem założyć coś bardziej stonowanego?
–Jest doskonały. Wyrazisty, tak. Ale w granicach dobrego smaku. Dokładnie tak
jak ty.
Roześmiał się. A potem przez krótką chwilę przyglądali się sobie w lustrze,
zadowoleni i pełni dumy. W wieku czterdziestu ośmiu lat John miał zostać
najmłodszym sędzią Sądu Najwyższego w historii – młodszym nawet od Williama
Rehnquista, nominowanego przez Richarda Nixona w roku tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym pierwszym. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bujne szpakowate
włosy i szeroką wyrazistą twarz, która wyglądała, jakby wyciosał ją z litego
dębowego bloku, pełen rozmachu, obdarzony niesamowitym talentem, niemający
jednak cierpliwości do szczegółów rzeźbiarz.
Mimo niespokojnej, surowej urody zrobił wspaniałą karierę – najlepszą, jaką mogą
zapewnić rodzinne powiązania i pokaźna, gromadzona od lat fortuna z
Massachusetts. Jego ojciec, senator Douglas O’Brien, był najbogatszym i najbardziej
otwartym politykiem od czasów Josepha Kennedy’ego. John i jego dwaj bracia
wychowywali się wśród uprzywilejowanych i kulturalnych – podróżując, pływając na
żaglach, grając w polo, jeżdżąc na nartach i udzielając się towarzysko wszędzie,
gdzie było warto, od Monaco aż po Aspen. Na osiemnaste urodziny ojciec podarował
mu pomalowanego na zielony kolor O’Brienów astonmartina (nadal stał w garażu), a
także siedem milionów dwieście tysięcy w papierach wartościowych. Na dwudzieste
pierwsze urodziny dostał ten dom – obrośnięty bluszczem, wzniesiony z czerwonej
cegły pałac z widokiem na Charles River, trzynastoma sypialniami, małą salą balową i
olbrzymią biblioteką.
Wnętrze tej ostatniej mieściło mniej więcej półtora kilometra dębowych półek, na
których ciągnęły się rzędy oprawnych w skórę prawniczych tomów. Stanąwszy po
raz pierwszy w progu John zamknął oczy. „Jeśli sprawiedliwość ma jakiś zapach –
powiedział wtedy – to unosi się on właśnie tutaj”.
W wieku dwudziestu czterech lat ukończył summa cum laude wydział prawa
Uniwersytetu Harvarda i natychmiast objął intratne stanowisko w kancelarii Howell
Rhodes Macklin, najznakomitszej bostońskiej firmie prawniczej, obsługującej również
i jego rodzinę.
Mając lat dwadzieścia dziewięć wygrał sprawę oskarżonego o gigantyczną
defraudację Bonatella i został jednym z głównych wspólników, a prowadzona za
czasów prezydentury Cartera energiczna kampania w obronie praw obywatelskich
zwróciła na niego uwagę prokuratora generalnego, Griffina B. Bella, który mianował
go swoim zastępcą w Departamencie Sprawiedliwości.
Obecnie – nominowany na miejsce zmarłego niedawno na raka płuc sędziego
Everetta Berkenheima – osiągnął ów ozłocony chwałą szczyt, o czym marzył od
początku swojej kariery: miał się stać jednym z dziewięciu ludzi, którzy doskonalą i
interpretują konstytucję Stanów Zjednoczonych: sędzią stojącym ponad wszystkimi
innymi sędziami.
Magazyn Time, choć z rezerwą traktował jego liberalną politykę – w szczególności
zdecydowany sprzeciw przeciwko karze śmierci – przedstawił go jednak jako
człowieka „odważnego i prostolinijnego”. John rzeczywiście uważał się na ogół za
odważnego i na ogół za prostolinijnego. Czasami wydawało mu się nawet, że jest
waleczny. Kochał Evę jak nigdy dotąd – głupi romans sprzed trzech lat z młodszą
partnerką raczej wzmocnił ich małżeństwo, niż mu zaszkodził. Był zdrowy i bogaty,
miał ładną córkę i dosłownie setki przyjaciół. Każdy dzień wydawał się opromieniony
słońcem i przynosił nowe wyzwania.
Niepokoił go jedynie „pan Hillary”.
„Pan Hillary” – malutka plamka w jego życiorysie, malutka plamka, której nie mógł
zetrzeć. Wydawała się taka nieznaczna – nie większa od niewielkiego punkcika pleśni
na idealnie pomalowanej ścianie – ale zawsze obecna. Od wczesnego dzieciństwa
nawiedzał go w nocy nieodmiennie ten sam przerażający koszmar; milczący i
chłodny obraz, który tkwił gdzieś w odległych zakamarkach jego podświadomości i
nie miał do niego dostępu w ciągu dnia. Przed ukończeniem trzydziestki próbował
hipnozy, potem przez dwa lata absurdalnie kosztownej psychoanalizy, ale obraz nie
pojawił się ani razu, kiedy był w pełni świadomy – choć przez cały czas wiedział, że
się od niego nie uwolnił.
Był to obraz czekającego w milczeniu człowieka, nic więcej, kogoś o rysach tak
rozmazanych jak atramentowa plama z testu Rorschacha. John nie potrafił
zrozumieć dlaczego, ale na jego widok ogarniało go takie przerażenie, że budził się
cały zlany potem, łapiąc kurczowo oddech. Mężczyzna nigdy się nie poruszał; nawet
kiedy przepełniony paniką John błagał go we śnie, żeby podszedł bliżej. „Chodź i
zmierz się ze mną! Skończ z tym! Zrób coś! Zrób cokolwiek! Nie stój tak bez ruchu!”
Ale zjawa nie reagowała, zachowując dystans i milczenie: czekała, aż nadejdzie
wybrany przez nią złowrogi moment. John był przekonany, że czeka go z jej ręki coś
złego. Mogła nawet wyobrażać jego własną śmierć. W młodości wierzył, że potrafi się
do niej przyzwyczaić – że potrafi pójść w nocy do łóżka, nie bojąc się, że znowu
przyjdzie mu się z nią zmierzyć. Ale trwoga, którą odczuwał, nigdy się nie
zmniejszyła, a zjawa nie przestawała się pojawiać i śniąc stale skręcał za ten
straszliwie znajomy, szary róg i widział, jak wpatruje się w niego badawczym
wzrokiem.
John nazwał widziadło „panem Hillarym”, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Nie
wiedział dlaczego – podobnie jak nie wiedział, kim jest ten człowiek. W końcu musiał
pogodzić się z faktem, że będzie nawiedzać go zawsze, przez całe życie – będzie
obserwować go i czekać na jego śmierć.
–Może napijemy się kawy? – zapytała Eva.
John wsunął na rękę złoty breitling chronomat. Była dziesiąta dwadzieścia osiem.
Jutro o tej porze – pomyślał – zostanę sędzią Sądu Najwyższego i zacznie się nowy
etap mojego życia. Lata chwały. Lata wielkich osiągnięć i sławy.
–Nie mam ochoty na kawę – powiedział, odwracając się i całując Evę w czoło. –
Nie sądzę, żebym naprawdę potrzebował zastrzyku kofeiny. I tak jestem już
wystarczająco spięty.
–Daj spokój, odpręż się. Helikopter nie przyleci wcześniej niż za dziesięć minut.
Poprosiłam Madeleine, żeby zaparzyła ten nowy arabski gatunek z Bentonwood Cafe.
John poprawił marynarkę, jeszcze raz obciągnął mankiety i zszedł w ślad za Evą
po półkolistych drewnianych schodach do holu. Jego ściany wyłożone były dębową
boazerią i obwieszone morskimi pejzażami, wśród których wyróżniało się pełne
połyskujących zieleni i roziskrzonych błękitów wielkie płótno Wilmslowa Homera
przedstawiające polowanie na rekiny na Karaibach. Nowe buty Evy stukały po białej
terakocie, a przez matową szybkę nad portykiem przeświecały promienie słońca. W
drzwiach pokoju porannego czekała na nich Madeleine, ciemnowłosa pokojówka z
Quebecu, polecona przez Charlesa Dabneya, jednego ze starszych wspólników.
John chciał zatrudnić młodszą pokojówkę, ale Eva wciąż była uczulona na te sprawy
po jego romansie z Elizabeth i wolała po stokroć mieć w domu doświadczoną starszą
służącą w rodzaju Madeleine, zwłaszcza że powłóczyła ona lekko nogą i miała
owłosione znamię po lewej strome podbródka.
Stojący w holu wysoki niczym wieża zegar wybił wpół do jedenastej, a zatem
zostało im mniej niż czterdzieści minut do odlotu.
–Wracamy w piątek wieczorem, Madeleine – powiedziała Eva – i od razu idziemy
na kolację z Kochami. Bądź tak dobra i przygotuj dla mnie tę zieloną od Versacego.
Poproś także Newtona, żeby przygotował smoking jego ekscelencji.
–Tak jest, madame – odparła Madeleine matowym głosem z francuskim akcentem.
–Przedzwoń również do Bloomingdale’a i zapytaj, co się dzieje z tym pulowerem
Courregesa, który zamówiłam. Poproś Lonnie, z Place Elegante na drugim piętrze. I
nie zapomnij o tych nowych kółkach na serwetki, dobrze? Powinny już być gotowe.
Zadzwoń do Jackie w Quadrum. Masz chyba numer, prawda? Same piątki.
John usiadł w jednym z eleganckich foteli w stylu kolonialnym, obitych
materiałem w żółte paski. Pokój poranny zalany był promieniami słońca, które
odbijały się ostrym światłem od wyfroterowanej podłogi. Przyglądając się nalewającej
mu kawę Madeleine zastanawiał się, jak wyglądali jej rodzice i co ich skłoniło, żeby ją
począć. Może jej matka była olśniewająco piękna, chociaż raczej w to wątpił. Może
ojciec był zabójczo przystojny? Przystojny skrzypek, akrobata albo zamiatacz ulic.
Kto to mógł wiedzieć?
Eva usiadła naprzeciwko, wytwornie krzyżując nogi.
–Myślałam o urodzinowym przyjęciu Sissy – powiedziała.
–Tak? – Wydawało mu się, że słyszy w oddali łopot śmigła helikoptera. A może to
był tylko wiatr, szumiący w gałęziach klonów?
–Chce urządzić bal kostiumowy w beatnikowskim stylu z lat pięćdziesiątych.
John zmarszczył brwi.
–Przyjęcie w stylu beatnikowskim? Masz na myśli berety i dżersej w paski?
A jednak helikopter. Słychać go teraz było o wiele głośniej. Głębokie, pulsujące
buczenie silnika i furkot wirnika maszyny, zakręcającej nad Riverdale i kierującej się
na wschód. To było to. Za chwilę miał spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Po
krótkiej podróży helikopterem na Logan International Airport czekał go lot learjetem
do Waszyngtonu. John spojrzał na zegarek. Była dziesiąta trzydzieści siedem.
Eva najwyraźniej również usłyszała warkot silnika, ale z jakiegoś powodu uznała,
że nie powinna zareagować.
–Helikopter – powiedział John, podnosząc palec.
–Tak – odparła. Ale to było wszystko. Może nagle przestraszyła się nowego życia.
Może bała się, że John spotka nową Elizabeth, jeszcze bardziej uroczą i seksualnie
pociągającą Elizabeth. Dziewczyny kochają się w gwiazdach rocka, ale Eva wiedziała
z doświadczenia, że dziesięć razy bardziej fascynujący jest romans z politykiem,
przemysłowcem albo sędzią – choć właściwie wszyscy oni są podstarzali, łysiejący i
grubi. Dziewczyny nie zwracają uwagi na wiek, łysinę i wystający brzuch. Naprawdę.
Wystarczy spojrzeć na Fanne Foxe.
Najbardziej podnieca je aura władzy. A sędzia Sądu Najwyższego nie jest
przedstawicielem byle jakiej władzy, ale jak wskazuje sama nazwa, władzy
najwyższej. Są setki gwiazdorów rocka, dziesiątki przystojnych aktorów i tylko
dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego. Z których siedmiu przekroczyło
sześćdziesiąty piąty rok życia. Mówiąc bez ogródek, nominacja Johna uczyniła zeń
jednego z najbardziej seksownych mężczyzn w Ameryce.
John zerknął na Evę. Domyślał się chyba, w czym tkwi problem. Ostatnimi czasy
trudno mu było wyznać jej, jak Bardzo ją kocha. Zawsze bał się hipokryzji. Prawdę
mówiąc, kochał ją teraz w odmienny sposób, niż wtedy gdy się po raz pierwszy
spotkali. Ale wciąż ją lubił, wciąż na niej polegał i wciąż odczuwał głęboką
przyjemność, kiedy uprawiał z nią seks – chociaż czasami, kiedy dochodził do
szczytu, a lampy przy łóżku wciąż się paliły, dostrzegał, jak Eva odwraca od niego
twarz i wbija wzrok w ścianę. Robiła to z pogardy, nudy czy z bólu? Naprawdę nie
wiedział. Czuł, że nie potrafi się już zbliżyć do jądra jej osobowości. Ale miał zamiar
próbować to robić dalej. Być może któregoś dnia dopuści go z powrotem.
Była przecież bardzo piękna. Szczupła i gładka, jedyna córka Hunterów
Hamiltonów III z Lynnfield, każdemu, kto ją spotkał, przypominała bardziej
arystokratyczną Julię Roberts. Platynowa blondynka, zawsze nieskazitelnie ubrana i
przestrzegająca dobrych manier, posiadająca sama olbrzymi majątek. A jednak John
nigdy nie mógł się wyzbyć przekonania, że ich małżeństwo jest w jakiś sposób
niepełne – niczym układanka, w której brakuje jednego fragmentu,
przedstawiającego ścianę domu, błękit nieba albo stojącą w tle kobietę bez twarzy. A
po romansie z Elizabeth wydawało mu się, że każdego dnia odkrywa brak nowych
kawałków.
Warkot helikoptera stawał się coraz głośniejszy; po minucie albo dwóch usłyszeli,
że przelatuje dokładnie nad domem. Na spodkach zadzwoniły zabytkowe srebrne
łyżeczki.
–Wcześnie przyleciał – powiedziała Eva. – Jest dopiero za kwadrans jedenasta.
Do pokoju porannego weszła ich czternastoletnia córka Sissy. Ubrana w tego
samego koloru co matki bladożółty kostium, przypominała bardziej Evę niż Johna,
ale ojciec dał jej rysom pewną szczodrość i szerokość, dzięki czemu jej uroda nie
była tak onieśmielająca. Blond włosy związane miała w wysokiego kuca, a w uszach
tkwiły wielkie, ręcznie robione kolczyki ze srebra i kryształu z Rio Bahio przy
Commonwealth Avenue. Spryskała się nader obficie swoimi ulubionymi perfumami
L’Insolent i każdy mógł ją wziąć za osiemnastoletnią dziewczynę.
–O rany, od tego hałasu chyba pęknie mi głowa – poskarżyła się.
Helikopter zawisł przez chwilę z rykiem turbin i gwizdem wirnika nad południowym
trawnikiem, a potem dygnął i osiadł na ziemi.
–Nie musimy przynajmniej jechać samochodem – powiedział John.
–Naprawdę będziemy siedzieć w Waszyngtonie przez całe trzy dni? – zapytała
Sissy. – Zapowiada się taki upał… i nudy na pudy.
–Nie bądź śmieszna, kochanie – odezwała się Eva. – Czekają nas przyjęcia, rauty,
konferencje prasowe i mnóstwo innych atrakcji. Niecodziennie ktoś w wieku twojego
ojca zostaje sędzią Sądu Najwyższego.
–Chwała Bogu – odpaliła Sissy.
–Chcesz zostać w domu? – zapytał ze zwodniczą łagodnością John. – Chcesz
zostać w domu, proszę bardzo, zostań. Ja cię nie zmuszam, decyzja należy do
ciebie.
Sissy wydęła wargi i milczała. Znała swego ojca wystarczająco dobrze, żeby
wiedzieć, co teraz nastąpi. Śmiertelnie nudne, umoralniające kazanie.
–Możesz oczywiście zostać w domu – zaczął. – Ale lepiej to sobie przemyśl.
Urazisz w ten sposób moje uczucia, możesz tego być pewna. Urazisz uczucia swojej
matki. Co jednak o wiele ważniejsze, zmarnujesz okazję przyjrzenia się jednej z
największych uroczystości, jakie ma do zaoferowania ten kraj: zaprzysiężeniu
zwykłego śmiertelnika, którego zadaniem będzie od tej pory rozważanie i opiniowanie
kwestii dotyczących konstytucji – podstawy i sedna amerykańskiego życia.
–Już dobrze, pojadę – powiedziała Sissy. – I będę się dobrze bawiła. Tylko
żartowałam.
John odstawił filiżankę i strzepnął wyimaginowany pyłek z rękawa.
–Nie wydaje mi się, żebyś zdawała sobie w pełni sprawę z wagi Sądu
Najwyższego, z jego wyjątkowej pozycji – stwierdził.
–Już dobrze, pojadę – powtórzyła Sissy.
–W ciągu ostatnich czterdziestu lat Sąd Najwyższy wywarł prawdopodobnie
większy wpływ na życie zwyczajnych Amerykanów niż wszystkie razem wzięte
uchwały Kongresu.
–Pojadę – jęknęła Sissy w udawanej desperacji. – Nie musisz już nic mówić!
Pojadę!
Newton, ich lokaj, krocząc pośpiesznie na ugiętych nogach w tę i z powrotem
przez elegancko wystrzyżony trawnik, dźwigał cały ich bagaż – sześć walizek Louisa
Vuittona i dwa pudła na kapelusze. John stanął w drzwiach i przyglądając mu się z
rozbawieniem pomyślał, że wygląda jak Bili Cosby parodiujący Groucho Marxa.
Szaro-biały helikopter typu Sikorsky stał w blasku słońca ze zwisającymi w dół
łopatami wirnika. Ubrany w jasnoniebieski kombinezon pilot rozmawiał z młodym
mężczyzną w okularach i pogniecionym lnianym garniturze. John rozpoznał w nim
Deana McAllistera, nowego zdolnego asystenta z Departamentu Sprawiedliwości.
Kiedy tylko John i Eva pojawili się na ganku, Dean klepnął szybko pilota po
ramieniu i ruszył w ich stronę. Był rudy, piegowaty i pulchny. Prokurator generalny
nadał mu przezwisko „JellyBean McAllister”, jego różowa cera miała bowiem
dokładnie ten sam odcień co melonowe galaretki Jelly Bellies.
–Moje gratulacje, panie sędzio! – powiedział, ściskając dłoń Johna. – I gratulacje
dla pani, pani O’Brien. Co za wspaniały dzień! Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się
cieszymy razem z państwem.
–Gdyby tylko prezydent był choć w połowie tak zadowolony – uśmiechnął się
kwaśno John.
–No nie wiem – odparł Dean. – Nawet prezydent musi rozpoznać
dwudziestoczterokaratowy diament, kiedy ten znajdzie się tuż przed jego nosem.
Dziś wieczorem będziesz się wspaniale bawić – zwrócił się do Sissy. – Beaumontowie
wyprawiają pożegnalne przyjęcie dla Clarissy i zgadnij, kto jest na nie zaproszony?
Uwierzyłabyś w to… da-da… sam John Travolta!
–John Travolta? – Sissy zmarszczyła powoli nos. – Musi już mieć chyba z
osiemdziesiąt lat.
Wszyscy się roześmieli.
–Tak czy owak – ciągnął Dean – jesteś zaproszona, niezależnie od tego, czy
pojawi się tam jeden czy dwu starców. Gotowi państwo? Odlot przewidziano na
jedenastą dwadzieścia pięć i jeśli zaraz wystartujemy, będziemy mieli trochę czasu
na lotnisku.
–Jasne, jesteśmy gotowi – odparł John i odwrócił się do Newtona, który stał tuż
za nim dotykając złożoną chusteczką czoła. – Bądź tak dobry i przypomnij
Jimmy’emu, że ma podkuć jeszcze raz tego siwka. I pilnuj pracowników, którzy mają
oczyścić basen. Ostatnim razem zapchali wszystkie filtry.
–Tak jest, proszę pana. Życzę państwu bezpiecznego lotu. Podeszli do
helikoptera. Pilot zasalutował sprężyście i wymienił z nimi uścisk dłoni.
–Dzień dobry, panie sędzio. Nazywam się Frank Coward. Witam na pokładzie.
Frank był opalonym, wysuszonym na wiór mężczyzną z rozszczepionym czubkiem
nosa i bez jednego grama zbędnego tłuszczu. Oczy miał przesłonięte zielonkawymi
okularami „Ray-Bans”, w których John mógł dostrzec jedynie własne zakrzywione
odbicie i białe kolumny portyku. Po wewnętrznej stronie lewego przedramienia pilota
biegła długa biała szrama; na koszuli połyskiwał emaliowany znaczek, na którym
widniał napis „Semper Fi US Marines”.
–Lot na Logan nie powinien nam zabrać więcej niż dziesięć minut – powiedział. –
Proszę się odprężyć i podziwiać widoki.
Zamknął drzwi helikoptera i pochyliwszy głowę przeszedł do przodu. Usiadł w
fotelu, założył swój czerwono-biały kask, sprawdził szybko wskazania na
przyrządach, a potem podniósł lewą pokiereszowaną rękę, żeby przestawić
przełączniki na panelu nad głową. John i Eva usiedli obok siebie, zagłębiając się w
wyściełanych szarą skórą fotelach; Sissy i Dean zajęli miejsca naprzeciwko.
–Dziś rano dzwonili z Washington Post – powiedział Dean. – Chcą przeprowadzić
analizę wszystkich spraw, w których występowałeś jako obrońca, a także konsultacji,
których udzieliłeś na zlecenie Griffina Bella. Zwłaszcza w dziedzinie legislacji
oświatowej.
–Panie i panowie, ruszamy. Trzymajcie się mocno – oznajmił Frank i włączył dwie
turbiny.
Silniki zawarczały i zaczęły się obr...