Dla Christine L. Nystrom
i
Neila Postmana (1931–2003)
Pragnę podziękować Instytutowi Studiów Zaawansowanych
Uniwersytetu Australii Zachodniej, który b...
4 downloads
12 Views
Dla Christine L. Nystrom
i
Neila Postmana (1931–2003)
Pragnę podziękować Instytutowi Studiów Zaawansowanych
Uniwersytetu Australii Zachodniej, który był moim rajem
technologicznym podczas pracy nad tą książką.
Wstęp
Wychowywanie trójki nastolatków, gdy jest się samotną matką, to nie wyprawa Kon-Tiki w sprzyjających
warunkach. Kiedy zaś uznałam, że nadszedł czas na wspólny półroczny rejs bez jakiejkolwiek elektroniki
na pokładzie, wszystko zaczęło nagle przypominać raczej Bunt na okręcie, ze mną w roli Bogarta.
Powodów, by odstawić media elektroniczne, mieliśmy wiele... choć może należałoby tu mówić o moich
własnych powodach, bo Bóg mi świadkiem, że dzieci chętniej zgodziłyby się obywać bez wody,
pożywienia czy akcesoriów do pielęgnacji włosów. Osiągnąwszy wiek lat czternastu, piętnastu
i osiemnastu, moje dwie córki i syn nie używają mediów. Oni je zamieszkują. Dokładnie tak jak ryby
zamieszkują staw. Z wdziękiem. Bez emocji. I z kompletnym brakiem świadomości czy ciekawości tego,
jak się tam znaleźli.
Nie pamiętają czasów sprzed ery e-maila, komunikatora internetowego czy wyszukiwarki Google.
Nawet media z okresu własnego dzieciństwa – kasety wideo i dostęp do internetu przez dial-up, Nintendo
64 i „przewodowe” telefony – traktują niczym relikty przeszłości, równie osobliwe jak kałamarze. O całej
cywilizacji sprzed ery płaskiego ekranu HD mówią „czarno-białe czasy”.
Moje dzieci – domyślam się, że wasze również – należą do pokolenia, które, dosłownie i w przenośni,
zjadło zęby na klawiaturze i zaczęło mówić „komp” równie szybko jak „mama”, „soczek” czy „już!”. To
dzieci, które mają telefony i bezprzewodowy internet dłużej niż zęby trzonowe; dzieci, które pracując
w trybie wielozadaniowym, łączą odrabianie lekcji z odbiorem przekazu innych treści z pięciu czy sześciu
mediów elektronicznych, przy akompaniamencie synkopowanych sygnałów komunikatora internetowego,
pulsującego natarczywie niczym daleki łoskot plemiennego tam-tamu.
Zaraz, czy napisałam, że w ten sposób odrabiają lekcje? Pomyłka. One w ten sposób żyją.
Kiedy moje dzieci się śmieją, nie mówią „ha-ha”. Mówią „LOL”. Co więcej, potrafią tworzyć formy
pochodne. („Lolowe zdjęcie, mamo! To zanim ci sfotoszopowałem nos!”) Ściąganie z internetu filmów
i seriali przychodzi im równie swobodnie jak mnie czy wam włączenie radia. A kiedy przypominam im, że
piractwo jest przestępstwem, patrzą po sobie i robią „LOL”. („Hej, ho, wierna załogo!” – dorzuci któreś,
jakby do kapitańskiej papugi, i znów robią „LOL”, tym razem głośniej). Są to dzieci, które wzruszeniem
ramion kwitują utratę iPoda z kolekcją pięciu tysięcy plików muzycznych i wszelkiej maści wideoklipów,
filmów fabularnych i seriali „telewizyjnych” (bo kto jeszcze ogląda telewizję na telewizorze?). „Tam jest
tego jeszcze dużo” – zdają się mówić. I co jest najbardziej denerwujące? Że mają rację. Treści cyfrowe,
które napędzają ich świat, tak jak sama materia, nigdy nie giną bezpowrotnie. Są jak magiczny pudding
z australijskiej legendy1
, jak cukiernia, w której nigdy nie zabraknie sernika.
To coś naprawdę fascynującego, a jednocześnie – coś, co przyprawia o mdłości.
Zima Naszej e-Migracji – czyli Eksperyment (jak ostatecznie zaczęliśmy ją nazywać) – była poniekąd
przypadkiem, który tylko czekał stosownej chwili. Przez całe lata patrzyłam z boleścią, jak nasze media
stopniowo stają się polem siłowym oddzielającym moje potomstwo od tego, co mój syn, z częściową
jedynie ironią, nazywał „realem” (czyli rzeczywistością). Szczerze mówiąc jednak, nie tylko młodsze
pokolenie zaczęło zdradzać oznaki uzależnienia. Choć do globalnej wioski zawitałam stosunkowo późno,
mnie też zdarzało się nadużywać informacji. (No bo żeby przemycać iPhone’a nawet do toalety? A gdzie
szacunek do samej siebie?) Jako dziennikarka, mogłam łatwo maskować swoje nawyki, ale w głębi duszy
wiedziałam, że to już nałóg.
Zima Naszej e-Migracji zaczęła się jako forma oczyszczenia. Ostatecznie stała się czymś znacznie
więcej. Mówiąc krótko: cyfrowy odwyk wywołał kompletny galimatias w naszych sercach, umysłach
i reżimie prac domowych. Przedefiniował nasz sposób jedzenia posiłków, odpoczynku nocnego,
utrzymywania kontaktów towarzyskich, sposób, w jaki się kłóciliśmy, układaliśmy plany, bawiliśmy.
Odmienił smak i treść całego naszego życia rodzinnego. Ba, odmienił nawet nasz zmysł smaku. W
ostatecznym rozrachunku dobrowolne uchodźstwo naszej rodziny z ery informacyjnej w nieodwracalny
sposób zmieniło nasze życie – zdecydowanie na lepsze. Niniejsza książka to nasz dziennik podróży, nasza
apologia, nasza Wędrówka Pielgrzyma / Walden, czyli Życie w lesie / Jak przeżyć bez Google’a.
Przewodnik Lonely Planet.
Najprościej mówiąc, E-migranci to opowieść o tym, jak pewna bardzo ekscentryczna rodzina przeżyła
półroczną tułaczkę po pustyni – z cyfrowego punktu widzenia – a także o tym, czego nauczyliśmy się po
drodze o nas samych i o naszych technologiach. Jednocześnie nasza historia jest, przepraszam za wyrażenie,
kanałem pozwalającym spojrzeć szerzej na to, jaki wpływ mają nowe media na życie rodzinne, spojrzeć na
istotę tego, czym jest ognisko domowe.
„Tylko się połączyć!”2
, błagał przed stu laty E.M. Forster w swojej głośnej powieści Howards End.
Wówczas musiało to brzmieć całkiem nieźle. W roku 1910 globalna wioska była wciąż jeszcze polem
uprawnym. Dopiero co ucichły kpiny, jakimi powitano wynalezienie telefonu. Od momentu uruchomienia
pierwszej komercyjnej stacji radiowej ludzkość dzieliła jeszcze jedna wojna światowa. Wynalazek
telegrafu zaprezentowano zaledwie sześćdziesiąt lat wcześniej („Co Bóg uczynił?” – medytował posępnie
Samuel F.B. Morse, redagując pierwszą w historii świata wiadomość tekstową).
Dziewięćdziesiąt dziewięć lat i bilion stron internetowych później cel „tylko się połączyć!” udało nam
się osiągnąć, i to z naddatkiem – do tego stopnia, że być może największym wyzwaniem dzisiejszych
czasów jest to, jak znaleźć w sobie dość odwagi cywilnej, żeby się wylogować.
Według raportu Pew Internet & American Life Project z 2010 roku około 93% nastolatków w Stanach
Zjednoczonych dysponuje dziś dostępem do sieci, a 75% korzysta z telefonów komórkowych. Jak pokazują
dane marketingowe, 92% nastolatków ma iPoda lub odtwarzacz MP3, a ponad dwie trzecie – własny
komputer (natomiast dostęp do komputera w domu ma niemal każdy). Najbardziej jednak dają do myślenia
statystyki uwidaczniające intensywność interakcji naszych dzieci z posiadanymi mediami. Jak pokazał
wielkoskalowy projekt badawczy amerykańskiej Kaiser Family Foundation z 2005 roku – dziś to już
historia starożytna – nawet co trzeci młody użytkownik mediów „przez większość czasu” korzystał z kilku
urządzeń elektronicznych jednocześnie. Jak obliczono, przeciętny amerykański nastolatek spędzał zatem
osiem i pół godziny dziennie na różnych formach medialnej interakcji. Biorąc pod uwagę fakt, że sposób
korzystania z mediów w rodzinach wiąże się bezpośrednio z osiąganymi przez nie dochodami, wskaźniki
takie były jeszcze wyższe w przypadku gospodarstw domowych z bardziej zamożnego krańca spektrum
społeczno-ekonomicznego, a także tam, gdzie obydwoje rodzice byli lepiej wykształceni3
.
Do roku 2010, kiedy Kaiser zaktualizował swoje wyniki, bańka medialna urosła jeszcze bardziej. Czas
dobowy, jaki dzieci w wieku od ośmiu do osiemnastu lat spędzały przed ekranem, wydłużył się o więcej
niż godzinę i kwadrans – z sześciu godzin i dwudziestu jeden minut do siedmiu godzin i trzydziestu ośmiu
minut – czyli do równowartości przeciętnego dnia roboczego, przez siedem dni w tygodniu. Po
uwzględnieniu czynnika wielozadaniowości cytowany wskaźnik wzrósł jeszcze bardziej – „ekspozycja”,
jak zjawisko to określają obecnie badacze, wydłużyła się do prawie jedenastu godzin. Dodajmy do tego
czas spędzony na wysyłaniu SMS-ów i rozmowach przez telefon komórkowy – którego personel Kaisera
nie uznał nawet za jedno z mediów – a otrzymamy obraz wręcz radioaktywny4
.
Dla pokolenia M, jak w sprawozdaniu Kaisera nazwano grupę wiekową pomiędzy ósmym
a osiemnastym rokiem życia, korzystanie z mediów nie jest po prostu jedną z wielu czynności, jak
ćwiczenia fizyczne, gra w Monopol czy sprzeczka z bratem na tylnym siedzeniu samochodu. Jest to ich
środowisko: wszechobecne, niewidoczne dla oka, ciasno oblepiające bodaj wszystko, co zdarza się robić,
mówić czy myśleć naszym dzieciom. Powstaje pytanie, w jakim stopniu jest to środowisko adaptacyjne –
a odpowiedź, co nie dziwi, wydaje się całkowicie uzależniona od tego, kogo pytamy. Zgodnie z ustaleniami
w ramach projektu Pew 88% nastolatków jest przekonanych, że technologie ułatwiają im życie.
Zdecydowanie bardziej ambiwalentne jest stanowisko rodziców: 69% z nich twierdzi to samo, lecz dwie
trzecie podejmuje również pewne starania w celu kontrolowania dostępu swoich dzieci do mediów,
używając rozmaitych metod (wprowadzanie zasad dotyczących bezpiecznych stron, ściągania plików, czasu
korzystania itp.)5
.
Według ustaleń jednej z analiz Kaisera z 2007 roku niemal jedna piąta rodziców uważała wówczas, iż
nie ma konieczności ścisłego monitorowania czasu, jaki ich dzieci spędzają przed ekranami urządzeń
elektronicznych6
, natomiast badanie przeprowadzone w ramach projektu Pew przyniosło zaskakujące
wyniki: dowiodło mianowicie, że w mniemaniu 30% rodziców media nie mają jakiegokolwiek wpływu na
ich dzieci7
. Być może to myślenie życzeniowe. Choć jednak może niewystarczająco życzeniowe.
„Jakiegokolwiek wpływu” – równie dobrze można by chyba powiedzieć, że nie ma na nas jakiegokolwiek
wpływu to, co jemy, czym oddychamy i w jakiej społeczności żyjemy. Być może też takim rodzicom po
prostu trudno było sobie wyobrazić życie poza bańką technologiczną – a jeśli tak, to kto mógłby ich winić?
Przed rozpoczęciem niniejszego projektu sama miałam z tym trudności.
Pytanie, czy technologie komunikacyjne ułatwiają nam życie, jest już o wiele bardziej konkretne, a tym
samym łatwiej na nie odpowiedzieć. A może jednak nie?
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam raport projektu Pew, przypomniał mi się artykuł w czasopiśmie
„The British Journal of Sociology” z 2004 roku poświęcony wpływowi technologii AGD na prace
domowe8
. Badacze odkryli między innymi, że posiadanie pralki i suszarki do bielizny de facto zwiększa
ilość czasu, jaki rodziny – no dobrze: kobiety – poświęcają na pranie. Przede wszystkim posiadacze
suszarek piorą większe ilości ubrań. A choć niewątpliwie pralka ułatwia wypranie brudnej odzieży do
czysta, to jednocześnie podnosi poprzeczkę w zasadniczej kwestii – „kiedy czyste jest czyste w sam raz?”.
Innymi słowy, nowe technologie rozwiązują pewien istniejący problem, ale przy okazji pojawia się
problem nowy, wyższego rzędu – i dodatkowa góra prania. To śpiewka, którą, jak na zapętlonej taśmie, bez
końca i wciąż od nowa słyszymy na przestrzeni całych dziejów innowacji technologicznej. Obietnica
„lepszego życia dzięki technologii” – tu można wstawić dowolną nazwę – jest zawsze ofertą skrywającą
jakiś haczyk, a często również jakiś paradoks. Bywa w niej dokładnie tyle samo prawdy, co fałszu. Nasze
technologie niezmiennie rodzą się w odpowiedzi na pewną potrzebę. Z czasem jednak, w subtelny, trudny
do przewidzenia sposób, zaczynają one takie potrzeby przedefiniowywać.
„Hm – zaczęłam się zastanawiać – to kiedy łączności z mediami jest w sam raz?” Jako socjolożka,
dziennikarka i matka zawsze byłam entuzjastką technologii informatycznych (swoją suszarkę też strasznie
lubię). Jednocześnie jednak budził się we mnie sceptycyzm w kwestii tego, czy media faktycznie mają
zbawczą moc, dzięki której podniesie się poziom naszego życia – nie mówiąc już o jego „ułatwieniu” czy
uproszczeniu. Jak wielu innych rodziców zauważyłam, że im więcej komunikowaliśmy się jako osoby, tym
mniej spójnie funkcjonowaliśmy jako rodzina. (Porozmawiać o e-migracji!)
Paradoksów było znacznie więcej – odnotowuje się je jako zjawiska powszechne. Na przykład taki, że
im więcej faktów przewija się nam pod palcami, tym, jak się wydaje, mniej wiemy. Taki, że „wygoda”,
jaką zapewniają media komunikacyjne (e-mail, SMS, komunikator internetowy), pochłania coraz większe
i coraz bardziej niestrawne porcje naszego czasu i szarych komórek. Taki, że jako kultura praktycznie
pławimy się w rozrywce, a mimo to jesteśmy bardziej przygnębieni niż którekolwiek z pokoleń
w przeszłości. Przede wszystkim przyszedł mi do głowy scenariusz, jakiego nie przewidział E.M. Forster:
ewentualność, że im bardziej będziemy się łączyć, tym dalej możemy podryfować, tym bardziej się
rozproszymy.
Choć może wcale nie. Żeby skomplikować całą sprawę, zdradzę, że akurat w moim przekonaniu
możliwości, jakie otwierają przed nami media, są naprawdę fascynujące. Nie jestem seniorką, która
ubolewa nad tym, że w rozjarzonym neonami świecie nie pali się już świec. Co to, to nie. Uwielbiam
gadżety (mam ich krocie, mogę pokazać). Jestem zdania, że technologie usprawniają moje życie i wiem, że
usprawniają całą resztę świata. Pochłonęła mnie jednak myśl, czy mogłoby istnieć medium stanowiące
ekwiwalent tego, co guru mikrofinansów David Bussau nazywa an economics of enough (ekonomią
umiaru).
To był intrygujący zestaw pytań – i wiedziałam dobrze, że odpowiedzi nie znajdę w Wikipedii. Ale jak,
u licha, przetestować moje hipotezy / przeczucia?
Wtedy właśnie przypomniał mi się Barry Marshall, australijski mikrobiolog, który w 2005 roku dostał
Nagrodę Nobla za proste, lecz zdumiewające odkrycie, że wrzody żołądka wywoływane są przez bakterie.
Nie przez stres, ostre przyprawy ani nadmiar kwasów. Przez zarazki. Najzwyklejsze zarazki. Z perspektywy
czasu wydaje się to takie oczywiste. Na początku lat osiemdziesiątych XX wieku teoria Marshalla była
jednak odrzucana jako dziwactwo – szczególnie przez firmy farmaceutyczne sponsorujące badania
kliniczne, w czasie których testowane są wyniki pracy naukowców w dziedzinie medycyny. Sfrustrowany,
lecz wciąż niezrażony Marshall postanowił załatwić sprawę we własnym zakresie... a ściśle – we własnym
żołądku. Badacz połknął porcję rzeczonych bakterii i czekał, chcąc się przekonać, czy dostanie wrzodów.
Dostał. Reszta – jakieś dziesięć lat dalszych intensywnych badań – jest historią.
Pomyślałam sobie więc: „Skoro Marshall mógł zostać żywą szalką Petriego, to czemu nie ja?”.
(Uch!)
1. Historię nigdy nie kończącego się gadającego puddingu przeczytać można w książce The Magic Pudding Normana Lindsaya z 1918 roku,
zaliczanej do klasyki australijskiej literatury dziecięcej – przyp. tłum.
2. W oryginale: „Only connect!”, co w polskim wydaniu powieści Forstera (Howards End, tłum. E. Krasińska, Warszawa 1993, s. 200)
przetłumaczono jako „Wewnętrzne przymierze!”; ze względu na zbyt dużą rozbieżność istniejącej wersji polskiej z kontekstem, w jakim S.
Maushart cytuje Howards End, zastosowano odmienne tłumaczenie – przyp. tłum.
3. D.F. Roberts, U.G. Foehr, V. Rideout, Generation M. Media in the Lives of 8- to 18-Year-Olds, The Henry J. Kaiser Family
Foundation, marzec 2005.
4. V.J. Rideout, U.G. Foehr, D.F. Roberts, Generation M2. Media in the Lives of 8- to 18-Year-Olds, The Henry J. Kaiser Family
Foundation, styczeń 2010.
5. S. Jones i S. Fox, Generations Online in 2009, Pew Internet & American Life Project, 28 stycznia 2009.
6. V.J. Rideout, Parents, Children, and Media, The Henry J. Kaiser Family Foundation, czerwiec 2007.
7. A. Rankin Macgill, Parents, Teens and Technology, Pew Internet & American Life Project, 24 października 2008.
8. M. Bittman, J.M. Rice, J. Wajcman, Appliances and Their Impact. The Ownership of Domestic Technology and Time Spent on
Household Work, „The British Journal of Sociology” 2004, nr 55 (z. 3), s. 401–423.
Rozdział pierwszy
KIM JESTEŚMY
i DLACZEGO WCISNĘLIŚMY
PRZYCISK PAUSE
Kocham technologię,
choć to nic przy Tobie.
Ale kocham technologię,
teraz i na zawsze.
– PIOSENKA WESELNA KIPA,
Napoleon wybuchowiec (2004)
Kiedy po raz pierwszy wyraziłam zamiar odłączenia naszej rodziny od całego arsenału elektronicznego,
poczynając od najmniejszego iPoda shuffle, a na mocno podrasowanym pececie do gier mojego syna
(komputerowym odpowiedniku potężnego pickupa w rodzaju dodge’a Ram) kończąc – moich troje dzieci
nawet nie mrugnęło okiem. Z perspektywy czasu rozumiem dlaczego. W ogóle mnie nie usłyszeli. No cóż,
w końcu to nastolatki. I byli zajęci. Trwało właśnie wgrywanie fotek z ostatniej imprezy, stalkowanie
facebookowych znajomych eksdziewczyny potencjalnego nowego chłopaka, wyświetlanie filmiku
o gadającym mopsie Odie z YouTube’a („Aj raaw juuu” – zawył pod adresem gospodarza talk-show
Davida Lettermana).
– Słyszycie, co do was mówię? – upierałam się.
– Mamo, nie widzisz, że odrabiamy lekcje? – odparł syn z irytacją w głosie.
Szczerze mówiąc, była to jedna z tych rzeczy, które wciąż im tylko oznajmiam. Jak na przykład:
„Koniec – macie szlaban do końca życia!” albo „Poczekaj, aż ojciec wróci do domu, młoda damo!” (a od
czternastu lat jestem rozwódką). Prawdopodobnie w ich uszach zabrzmiało to po prostu jak kolejna
z długiej serii czczych pogróżek. Prawdę mówiąc, w moich też. Potrzeba odbycia pełnego detoksu
cyfrowego narastała we mnie od lat, ale było to raczej coś w stylu tęsknego, choć w gruncie rzeczy
niepoważnego marzenia – jak gorący romans z dalajlamą czy opanowanie czterech sposobów wiązania
apaszki.
Wtedy po raz kolejny przeczytałam Walden. (Zapamiętać na przyszłość: każda ponowna lektura Thoreau
w warunkach obniżonego poziomu estrogenów zagraża twojemu życiu lub zdrowiu).
Walden – opowieść o najsłynniejszej kuracji odwykowej w historii literatury – to dla mnie
najukochańsza książka na świecie, staram się ją czytać co najmniej tak często, jak robię sobie cytologię.
Kocham ją z wielu powodów, ale przede wszystkim za jej oszczędność – za sposób, w jaki z życia i języka
destyluje najbardziej upajające składniki podstawowe. Jak wiadomo, napisał ją Henry David Thoreau,
który w 1844 roku opuścił swój dom w Concord w stanie Massachusetts, by w lasach otaczających staw
Walden przeprowadzić eksperyment polegający na „bezpośrednim doświadczaniu życia”. Mieszkał tam
przez dwa lata we własnoręcznie zbudowanej chacie z drewna, utrzymując mnisią dietę, na którą składały
się placki z mąki pszennej i ryby złowione w stawie. Bez sąsiadów. Bez bieżącej wody. No i, nie trzeba
nawet dodawać, bez dzieci.
Szczerze mówiąc, pod koniec 2008 roku sama sporo myślałam o tym, żeby uciec do lasu. Borykałam się
wówczas nie tylko z trójką nastolatków – Anni, która właśnie skończyła osiemnaście lat (w stanie Australia
Zachodnia, gdzie mieszkamy, jest to minimalny wiek, w którym dopuszczalne jest spożywanie alkoholu –
przerażający fakt), Billem, lat piętnaście, panem domu (przynajmniej we własnym przekonaniu), oraz Sussy,
naszym beniaminkiem, lat czternaście („Mamo, Julia w tym wieku wyszła już za mąż” – stale mi
przypominała).
Byli w trudnym wieku, nie ma co do tego wątpliwości, ale ja sama, wówczas pięćdziesięcioletnia,
również. W ramach pracy dziennikarskiej zajmowałam się w tym czasie świeżo uruchomioną platformą
podcastingową stacji radiowej ABC. Spłodzenie cotygodniowego programu to spore wyzwanie, ale ja to
uwielbiałam – zwłaszcza zgłębianie tajników technologii cyfrowych wykorzystywanych w nowoczesnej
radiofonii. Nie przepadałam natomiast za ogromną presją czasu. Nie było mnie w domu dłużej niż
kiedykolwiek, odkąd urodziłam pierwsze dziecko, i ogarniało mnie złowieszcze przeczucie, że tracę
kontrolę nad domem i tym, co go tworzy, czyli własnymi dziećmi.
Jednocześnie nasze nawyki dotyczące używania mediów osiągnęły przerażające apogeum. Nie chodziło
już wyłącznie o to, że dziewczynki powoli stawały się jedynie dodatkiem do własnego profilu na portalu
społecznościowym, tak jakby prawdziwe życie było tylko próbą kostiumową (a raczej photo opem – okazją
do zrobienia dobrego zdjęcia) przed kolejną aktualizacją statusu, ani o to, że w czasie spędzanym w domu
mój syn przestawiał się na domyślny tryb „nielegalne pobieranie danych”, a jego zadania domowe (do
których, jak twierdził, niezbędny był mu czterordzeniowy komputer do gier i szybkie łącze szerokopasmowe
na dokładkę) pr...