Julian May Bezcielesny Jack (JACK THE BODILESS) Przekład Kinga Kremky Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 1998 (Korektorze! - Akapit...
12 downloads
17 Views
2MB Size
Julian May Bezcielesny Jack (JACK THE BODILESS) Przekład Kinga Kremky Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 1998 (Korektorze! - Akapity z małej litery, dialogi bez myślników, ma tak zostać!) Prawdziwie wiernym towarzyszom - nareszcie! Ty utkałeś mnie w łonie mej matki. Dziękuję Ci, Ŝe mnie stworzyłeś tak cudownie, godne podziwu są Twoje dzieła. I dobrze znasz moją duszę, nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawałem, utkany w głębi ziemi. Oczy twoje widziały me czyny i wszystkie są spisane w Twej księdze; dni określone zostały, chociaŜ Ŝaden z nich jeszcze nie nastał. PSALM 139* [Z Księgi Przysłów Starego Testamentu (Biblia Tysiąclecia 1980).] W znanych zamkniętych układach fizycznych stan ostateczny jest wyznaczany przez określone warunki początkowe. Układy otwarte natomiast, o ile w ogóle osiągają stan stabilizacji, mogą rozwijać się i dochodzić do postaci końcowej na podstawie róŜnych warunków początkowych i na róŜne sposoby. LUDVIG VON BERTALANFFY A Systems View of Man Bóg pisze prosto krzywymi liniami PRZYSŁOWIE HISZPAŃSKIE PROLOG GROTA ŚNIEśNA, PARK PLANETARNY TERYTORIUM KANNERNARKTOK SEKTOR 14: GWIAZDA 14-661-329 (SIKRINERK) PLANETA 6 (DENALI) ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1 - 400-644 (17 MAJA 2113) Była ciemna, wietrzna noc, podobna do innych nocy na Denali, gdzie topografia i klimat stwarzały jedne z najgorszych warunków pogodowych w całej Galaktyce. Najgorszych z punktu widzenia człowieka, oczywiście, chyba Ŝe byłby zagorzałym fanem narciarstwa... Myśli przedstawiciela rasy Lylmik, nadzorcy o imieniu Atoning Unifex, uśmiechały się, podczas gdy jego materialna postać unosiła się ponad chłostanym wiatrem parkiem. Denali, planetę o nierównym terenie i wietrzną przez większą część roku, nawiedzało Wielkie Białe Zimno; opiewano to zjawisko w pewnej ziemskiej piosence, dobrze znanej Pierwszemu Nadzorcy. Na większości kontynentów Denali lodowce i obszary wiecznego śniegu rozciągały się daleko pośród szczytów, odbijających oślepiające blaski, czarnych przepaści i ostrych skał, sterczących niczym połamane kły prehistorycznych potworów. Pierwotnie Denali nie była zamieszkana przez myślące formy Ŝycia. śadne rozumne stworzenia nie pojawiły się na niej, aŜ do momentu przyłączenia planety do Państwa Ludzkości z woli światowych zarządców Imperium Galaktycznego. Najsłynniejszy rodowity syn planety, św. Bezcielesny Jack, został poczęty przed przybyciem pierwszych ziemskich osadników. Śmiałkowie, którzy zaczęli kolonizować Denali w początkach
dwudziestego pierwszego wieku, pochodzili z Alaski i innych obszarów Stanów Zjednoczonych, nawiedzanych surowymi zimami. Szybko dołączyli do nich Kanadyjczycy, Sybiracy, Samojedzi, Lapończycy i całe zastępy innych, którzy pragnęli takiego wezwania, jakim było Ŝycie wśród dzikiego piękna przyrody. MoŜna by się spodziewać, Ŝe wśród pierwszych osadników zapanują nastroje równie ponure i przygnębiające jak pogoda na Denali. Jednak, z niewiadomych przyczyn, przewaŜało tu zupełnie inne nastawienie; na zdobytym obszarze panowała krzepiąca atmosfera Ŝyczliwości i werwy. Pierwotną przyczyną załoŜenia kolonii były znajdujące się na planecie cenne złoŜa rudy galu, wciąŜ głównego bogactwa naturalnego. Denali stała się jednak po pewnym czasie popularnym obiektem turystycznym, najpierw przyciągając amatorów sportów zimowych z Państwa Ludzkości (w tym słynny klan Remillardów z New Hampshire), a następnie całe gromady pseudorozumnych Poltrojan. Atoning Unifex zapuścił się pamięcią w najdalsze obszary swej świadomości; przywołał wspomnienia tłumione przez całe eony czasu. Tak. Oboje kochali tę małą planetę... Ona, oczywiście, urodziła się tutaj, mieszkała i pracowała w Iditarod, stolicy kolonii, aŜ do momentu, kiedy nieuchronny los zabrał ją na Ziemię, gdzie oboje spotkali się w tak nieprawdopodobny sposób. Na początku ich wielkiej przygody wypowiadała się zdawkowo o swoich doświadczeniach rdzennej mieszkanki Denali, oboje zaśmiewali się natomiast, przywołując do pamięci ich wspólne, zadziwiające przeŜycia. Ten śmiech zamilkł dawno temu, ale wspomnienia pozostały w odległych zakamarkach wiekowego umysłu Lylmika, strzeŜone i pielęgnowane, aŜ w końcu stały się prawie zbyt cenne, by je rozpamiętywać. Ból, który zaćmił je niegdyś, dawno juŜ zelŜał, mógł więc znów powrócić do przeszłości. Tak oto Atoning Unifex włóczył się w środku burzy, a jego umysł pozostawał w stanie, który człowiek nazwałby po części marzeniem, po części modlitwą. Jego myśli błądziły wokół osoby, która kiedyś była kobietą i dwukrotnie głęboko kochała, a potem w odległej Galaktyce stała się matką Wspólnoty, złoŜonej z wielu istot, których umysły odbiegały od ludzkiego. W końcu Lylmik wydobył z siebie myślowy odpowiednik głębokiego westchnienia. Epilog tej komedii był juŜ prawie dopełniony; jeszcze czekał tylko na niezastąpionego wuja Rogi, który jak zwykle tracił czas, podczas gdy kosmiczne przeznaczenie pozostawało niewypełnione. Unifex skupił swój umysł na podziemnej pieczarze lodowej, gdzie schronił się przed śnieŜy ca Rogatien Remillard. Przy małym namiocie zobaczył zgarbionego, wysokiego i chudego męŜczyznę, który zdejmował właśnie buty narciarskie. Podobnie jak inni członkowie słynnej rodziny, wuj Rogi nosił w swoim organizmie geny samoodmładzania. Miał rumianą twarz pięćdziesięciolatka, która ukrywała jego faktyczny wiek - 167 lat ziemskich. Zapadnięte policzki były zaczerwienione od mrozu, a z oczu i nosa ciekło mu trochę na brodę, gdy zapominał obetrzeć się czerwoną opaską, którą nosił owiniętą wokół mankietu starej wojskowej kurtki L.L. Bean Penobscot. Odrzucił na bok dzianinową czapkę; siwe spocone loki rozsypały się na czoło i uszy. Pogwizdując, ściągnął archaiczny dwudziestowieczny strój narciarski i wyblakłe czerwone kalesony w paski, odkrywając blade, Ŝylaste ciało. Zanurzył się wreszcie z namaszczeniem w małej geotermicznej sadzawce, znajdującej się na środku pieczary. Fale telepatyczne, które wysyłał jego uparty, wszechstronny umysł, świadczyły o pełnym zadowoleniu. Jeśli burza jeszcze potrwa, powiedział do siebie wuj Rogi, odpuszczę sobie ostatni etap wędrówki, złapię transporter parkowy i poszaleję przez tydzień w narciarskim centrum rozrywki. Kasyno, kabaret, kwartety smyczkowe, jedzenie Lucullana, dobre towarzystwo... No, moŜe i nowa powieść science fiction, którą będę delektował się w Zimowym Ogrodzie, podczas gdy kelnerzy będą przynosić coraz to nowe drinki, i oczywiście pooglądam sobie panienki! Stary męŜczyzna uśmiechnął się i zanurzył głębiej w parującej wodzie. Biedny wuj Rogi! Unifex miał wobec niego inne plany. Rogi zaliczył juŜ udane wakacje, trasę ponad dwustu kilometrów, którą pokonał na nartach wzdłuŜ pięknego parku podczas niezwykle spokojnych
i pogodnych trzech tygodni. Teraz jednak pogoda zmieniła się i wuj, czy był skłonny to przyznać czy nie, wystarczająco juŜ odpoczął i zregenerował się po pierwszym etapie swojej dziennikarskiej roboty. Był juŜ najwyŜszy czas, by obaj wrócili do pracy. Unifex zniŜył się nad powierzchnię planety. Niewielka warstewka fizycznej substancji, otulająca jego umysł, naruszyła tylko najdrobniejsze płatki ubitego śniegu i z łatwością przeniknęła trzymetrową warstwę lodu i śniegu, pokrywającą grotę, w której obozował Rogi. Miejsce to było jednym z typowych podziemnych zagłębień, od których park planetarny Denali wziął swoją nazwę; jaskinia o nieregularnych kształtach wielkości sporego pokoju, wytopiona w lodowcu przez małe gorące źródło. Jej ściany i sufit tworzył lód, natomiast skalista podłoga wyścielona była gęstym dywanem porostów w kolorze ciemnej szarości i lawendy. TuŜ przy płytkiej bulgocącej sadzawce rosły większe i delikatniejsze, egzotyczne formy Ŝycia. Organizmy te, przypominające czerwone cebule i obdarzone dziwnymi kwiatami, wydzielały po potarciu cierpki siarczany zapach i były mięsoŜerne. Gdy kwiaty cebulaków pochyliły się w kierunku obnaŜonych ramion Rogiego, ten dla odstraszenia prysnął na nie gorącą wodą. Wklęsłe ściany groty były pokryte migocącymi kryształkami szronu w chłodniejszych, wyŜszych partiach, a ociekały wodą tuŜ przy ziemi. Delikatne obłoki pary mieniły się złociście w świetle staroświeckiej, elektrycznej latarki Rogiego, nim zniknęły w otworze stanowiącym naturalny komin. Narty stały oparte o ścianę, a plecak leŜał obok małego namiotu. W głębi pomieszczenia zamocowano drzwi wykonane ze złoŜonego we dwoje, półprzeźroczystego kawałka plastiku. Prowadziły one do tunelu wyjściowego i nowoczesnej latryny. Turystów odwiedzających park obowiązywał surowy zakaz rozkopywania śnieŜnych grot, jak równieŜ obozowania w nie wyznaczonych do tego celu “dziewiczych” jaskiniach - poza sytuacjami awaryjnymi. W opalizujących lodowych ścianach wydrąŜono tu i ówdzie okrągłe otwory, mniejsze niŜ obwód ludzkiej dłoni. Z kilku z nich, jak równieŜ z większego, tuŜ przy powierzchni ziemi, którym wypływała woda ze źródła, wyzierały błyszczące oczka i słychać było od czasu do czasu draŜliwy świst. Naturalni mieszkańcy groty, ciepłokrwiste ośmiocentymetrowe “kraby lodowe”, zaskoczone przez człowieka, który przyszedł tam spędzić noc, bacznie obserwowały przebieg wydarzeń. Kraby zawsze uznawały obecność tych obcych intruzów za wielkie utrapienie, pomijając fakt, Ŝe zwykle przynosili oni ze sobą coś, co warto było ukraść. Jeden z bardziej stanowczych cebulaków zaczął dla eksperymentu podskubywać mokre ramię Rogiego. MęŜczyzna sięgnął do plecaka, rozpiął jedną z jego kieszeni i wyjął wyświechtaną, oprawną w skórę manierkę. Pociągnął z niej spory łyk armagnacu i chuchnął w stronę Ŝyjątek, które natychmiast cofnęły się przed wyziewami alkoholu, przybrały jasną ziemistofioletową barwę i wyraziły swoje obrzydzenie w prymitywnym trybie telepatycznym. Cała gromada czerwonych mięsoŜerców wycofała się szybko, rezygnując z kulinarnych zapędów. Rogi kiwnął głową z satysfakcją, pociągnął jeszcze jeden haust trunku i zanurzył się głębiej w gorącym źródle. Ponad grotą, na powierzchni huragan wył w ciemności, a gdzieś z oddali dobiegał łoskot spadającej lawiny. Grota zadrŜała lekko; kryształki lodu posypały się z sufitu, wirując przez chwilę nad głową kąpiącego się, aŜ stopniały. Rogi zaczął cicho śpiewać: Wiatr jak wilk u drzwi skamle wśród nocy, pośród głębokiego śniegu brodzi, lodowe gnomy bieŜą z północy... Unifex włączył się: i Wielkie Białe Zimno nadchodzi! Stary męŜczyzna podskoczył, jak ugodzony włócznią jesiotr. - Bordel de merde!
To tylko ja, wuju Rogi. - Do cholery! Zawału kiedyś przez ciebie dostanę! [Śmiech]. Przepraszam. To była stara szkolna piosenka. Myślałem o niej, jak tylko się tu zjawiłem. Przywołuje mi najróŜniejsze wspomnienia. - Zobacz, co zrobiłem przez ciebie - powiedział Rogi oskarŜycielskim tonem. Poruszywszy się gwałtownie w sadzawce ochlapał gorącą wodą cebulaki, które miotały się teraz w dzikiej agonii, szczękając drobnymi ząbkami jak malutkimi kastanietami. - Znasz przepisy parku dotyczące ochrony przyrody! Te małe Ŝarłoki są delikatne. Jeśli któryś z nich coś wykracze, wpakują mnie w płacenie nielichej kary... Uspokój się, zobacz, oŜywiłem je. - Niezła robota - mruknął Rogi wychodząc ze źródła na podłogę z porostów. Kępa czerwonych cebulaków kołysała się z zadowoleniem, a delikatny brzęczący dźwięk wypełnił jaskinię. - Niezbyt często to słyszę. To ich serenada pełnych brzuchów. Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Rogi zachichotał. Nagi i parujący odszukał manierkę brandy, która na szczęście nie wylała się, i wetknął ją w bezpieczne miejsce. - Jestem bardzo głodny. Masz ochotę zjeść ze mną trochę chili cagado, mon fantome? Dziękuję, ale nie. - Zbyt materialne jak na twój gust Lylmika, co? Kiedyś to uwielbiałeś. Unifex pomyślał z nostalgią: Nie masz moŜe ze sobą trochę grochówki...? - Zjadłem ostatnią dwa dni temu. Umysł Lylmika westchnął. Rogi usiadł po turecku i nastawił polową kuchenkę mikrofalową. Nabrał garnek wody ze źródła, zajrzał do środka, wydobył czarne galaretowate ciałko i szklistą krewetkę, pływające apatycznie na dnie naczynia. Wrzucił bezkręgowce z powrotem do sadzawki, ustawił garnek na kuchence, dodał następnie dwie tabletki “Aqua Pura” (dla oczyszczenia wody), poniewaŜ Denali zrodziła mikroorganizmy równie silne jak jej kolonizatorzy. - A więc nie mogłeś się oprzeć, Ŝeby za mną nie pójść - stary człowiek wytarł się małym ręcznikiem i załoŜył z powrotem swoje długie kalesony i skarpetki. Unifex powiedział: To była pewnego rodzaju podróŜ sentymentalna. Poczułem, Ŝe powinienem unikać Denali podczas pierwszego etapu jej pobytu tutaj. Rogi zawahał się. - Chcesz mi opowiedzieć o was dwojgu? Wiem tylko tyle, ile powiedzieli mi Cloudie i Hagen - a oni niewiele wiedzą. Nie teraz. MoŜe później. Rogi wyjął gotujący się garnek z kuchenki, napełnił dwie miski i duŜą filiŜankę, dodając róŜnokolorowe kostki do kaŜdego naczynia. Po czterech sekundach musowania silnie skondensowane jedzenie napęczniało i przenikliwy aromat chili uniósł się z pierwszej miski, a cynamonowo-jabłkowy zapach grzanego wina z drugiej. W filiŜance znajdowała się czarna kawa. Rogi dodał do niej pięć kostek cukru i kieliszek Armagnacu, a następnie wsypał do chili prawie dwieście gram czedara “Tillamook”. Z otworów w ścianie dobiegł świszczący, tęskny chór krabów, błyskających poŜądliwie oczami. Rogi zaśmiał się złośliwie. - Bezczelne gnojki. Pamiętasz, jak potrafiły zjadać adidasy zostawione poza namiotem w jaskiniach? Unifex zaśmiał się. Powiedział: Widzę, Ŝe nosisz teraz niejadalne buty narciarskie Salomona. Wyglądają na wygodne. Podobają mi się teŜ twoje nowe narty Rossiego. Ale czy to nie jest lekkomyślne z twojej strony, Ŝe nie nosisz kombinezonu środowiskowego? - To dla mięczaków! Biegam na nartach w tych ciuchach od stu pięćdziesięciu lat i jeszcze niczego sobie nie odmroziłem. Zobaczysz sam, Ŝe mój ręczny nadajnik jest wystarczająco nowoczesny. Chroni mnie przed zmianami pogody. A jeśli zmoknę albo się wywalę, lub nawet skończy mi się kawa czy chrupki, Patrol ŚnieŜny albo automatyczny
kontroler da znać transponderowi lokacyjnemu i zajmą się mną. Wiedziałem, Ŝe ta burza miała nadejść. Myślę, Ŝeby spędzić tu noc, a potem sprowadzić transporter, Ŝeby mnie odholował do ośrodka parkowego, o ile nie będzie tak wiało jak zapowiada prognoza. Nie miałbym nic przeciwko temu, Ŝeby spędzić ostatni tydzień wakacji obijając siew... Przykro mi, wuju Rogi. Muszę cię zabrać. - Mam jeszcze siedem dni wolnego, do cholery! Wystarczająco juŜ odpocząłeś i jesteś znów gotowy - podobnie jak ja - by wrócić do pracy nad swoimi pamiętnikami. Nie spiesz się, skończ twój posiłek, ale jeszcze dziś w nocy wrócisz do domu i będziesz spał w swoim łóŜku w New Hampshire. - Wrócić na Ziemię. Dzisiaj? To oznacza lot o maksymalnym czynniku przemieszczania. Będę psychicznym wrakiem. Sam cię zabiorę... łagodniej. Rogi zmruŜył oczy i spojrzał z ukosa na powietrze przed nim, w miejsce, z którego dawały się emanować myśli niewidzialnego przyjaciela. - A więc wy, Lylmicy, macie sposób na złagodzenie szoku hiperprzestrzennego przeniesienia! A więc miał rację Ti-Jean, który to właśnie mówił. Tak. Jack był zawsze spostrzegawczy. Ale wynalazek ten nie nadaje się jeszcze do powszechnego zastosowania wśród klientów róŜnych ras w Imperium Galaktycznym. Nikomu o nim nie wspominaj. Rogi nabrał łyŜkę chili i upił łyk kawy. - Nie śmiałbym pogwałcić wspaniałego planu Lylmików... ale po co, do cholery, ten pośpiech w sprawie pamiętników? Mamy swoje powody. Rogi przewrócił oczami w poczuciu bezcelowości dalszego upierania się. Jakiś czas jadł w milczeniu przerzucając leniwie w myśli to, co juŜ napisał, i zastanawiając się, co wydarzyło się dalej w okresie poprzedzającym Wielką Interwencję. - To zajmie całą następną ksiąŜkę, tak duŜą jak poprzednia, Ŝeby opisać trzydzieści osiem lat okresu Panowania Simbiari. Dosyć męczące będzie teŜ uporządkowanie tych wszystkich rodzinnych zawiłości. Unifex odparł: Chcę, Ŝebyś opuścił większość tego i zaczął od razu od wczesnego dzieciństwa Jacka, śmierci jego ciała i wzrastającego zagroŜenia związanego ze sprzeciwem ludzkości co do członkostwa w Imperium Galaktycznym. Potem opiszesz rolę Dorothy w początkowym dramacie i zakończysz spojrzeniem na Rebelię Metafizyczną, co w sumie stworzy Galaktyczną Trylogię. Trudne lata “Panowania” i okres przed przyjęciem Państwa Ludzkości do Konsylium Galaktycznego zostały juŜ opisane w autobiografiach Philipa i Lucille. Ale oni nigdy nie znali pełnej historii Jacka ani Diamonda. - Oczywiście, mon cher fantome. Ani mojej. - Będę musiał sięgnąć nieco wstecz, Ŝeby to wszystko zgrać ze sobą, rozumiesz. Zacznę od swego rodzaju retrospektywnej dygresji. Będę jednak potrzebował twojej pomocy, Ŝeby stworzyć pełny obraz. Rozumiem. - Czy to dlatego... - Rogi przerwał na chwilę. Przełknął ślinę, porzucając pewną myśl, zanim zdąŜył ją, nawet bez słów, sformułować. - Eh bien, mon fils. Tak, synu. Sądzę, Ŝe wiesz, co robisz. Zdecydowanie. Zmieniając nieco myśl jednego z twoich ulubionych pisarzy fantasy: nawet najbardziej oporny umysł nie moŜe oprzeć się pokusie nauczenia chociaŜby paru rzeczy, po sześciu milionach lat. Stary człowiek uśmiechnął się z rozbawieniem w kierunku zamglonego powietrza. - Sześć milionów lat... Ach, te geny samoodmładzania Remillardów! Nieśmiertelność, prawdziwy narkotyk, nie? Nie, Ŝebym to krytykował, rozumiesz. Ale... czy wiesz moŜe... hmm... czy moŜesz przewidzieć, kiedy ja... Niezupełnie. Moi, je ne suis pas le bon dieu, j‘t‘assure! Zapewniam cię, Ŝe nie jestem Panem Bogiem, ale wiem teŜ, Ŝe poŜyjesz wystarczająco długo, Ŝeby skończyć kronikę rodzinną.
- CóŜ, dobre i to. Rogi wylizał resztkę grzanego wina z łyŜki i wypił fusy z kawy. Nastawił kuchenkę na tryb zmywania i wrzucił naczynia do środka. Następnie zaczął pakować wszystkie rzeczy, podśpiewując pod nosem Winter Song (Zimową Piosenkę) z repertuaru chóru Dartmouth College. W końcu rodzinny Duch Remillardów zapytał: Jesteś gotów, wuju Rogi? Droga do domu zajmie tylko chwilę. Nie poczujesz dyskomfortu charakterystycznego dla podróŜy statkiem kosmicznym. - Poczekaj, nie w gaciach! Stary człowiek zaczął zakładać resztę ubrania. ZdąŜył ledwie narzucić spodnie i koszulę, zanim zniknął gwałtownie ze śnieŜnej groty, a jego rzeczy wraz z nim. Nagłą ciemność pomieszczenia rozświetlała teraz jedynie nikła poświata fosforyzujących porostów. Szelesty i pluski narastały, aŜ stworzenia podziemne wyległy ze swoich norek, by wygrzebać resztki ziemskiego sera. Na zewnątrz jaskini wył wiatr. 1 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATILNA REMILLARDA Jeszcze ciągle śni mi się czasami ten koszmar. Miałem go tamtej nocy, kiedy tak bezceremonialnie zostałem przeniesiony z planety Denali na Ziemię, pozbawiony w ten sposób reszty wakacji i zmuszony do dokończenia tych pamiętników. Jak zwykle, sen toczy się w dziwnie przyspieszonym tempie. Na początku nie ma w nim nic przeraŜającego. Piękna matka trzyma w ramionach niemowlę, dokładnie zawinięte w kocyk, i podnosi wzrok na nadchodzącego czternastoletniego syna. Starszego chłopca otacza dziwnie złowieszcza aura. W ogromnym pośpiechu wrócił właśnie do domu ze swoich zajęć w Dartmouth College. Ma na sobie czarny skórzany kombinezon motocyklowy, a pod pachą trzyma zmodyfikowany, zabudowany kask. Jego oczy są szare, a umysł nieprzenikniony, uśmiecha się krzywo i niepewnie, kiedy za namową matki odkrywa kocyk, aby po raz pierwszy zobaczyć swojego małego braciszka... w jego cielesnej postaci. Ręce w czarnych rękawicach drŜą lekko z przejęcia, co chłopiec z zaŜenowaniem usiłuje ukryć. W końcu dziecko leŜy odkryte, nagie, doskonałe. Umysły Marca i Teresy łączą się w radości. - Mamo, on jest zdrowy! - Tak. TAK! - Tata się my lii, analiza genetyczna była nieprawidłowa... - Tak, kochanie, nieprawidłowa, nieprawidłowa, i jeszcze raz nieprawidłowa. Ciało małego Jacka jest normalne, a jego umysł, jego umysł...! - Umysł? - Och Marc, kochanie, jego umysł - przemów do niego - jest wspaniały, nie bój się go obudzić... Delikatne powieki dziecka otwierają się. W moim śnie, nie ma pod nimi oczu. Słyszę śmiech i rozpoznaję głos Victora. Nie, to nie moŜe być Victor, poniewaŜ umarł on dwanaście lat przed narodzeniem Jacka, a przez ostatnie dwadzieścia siedem lat przed śmiercią był bezbronny i pozbawiony kontroli nad ciałem. Podobny los miał spotkać Jacka, ale w przeciwieństwie do niego, Victor utracił wszystkie metafunkcje, jakikolwiek fizyczny i psychiczny kontakt ze światem zewnętrznym. W moim śnie szatański śmiech milknie w zapachu sosny i paroksyzmie bólu. Teresa po raz pierwszy w trudnym Ŝyciu swojego dziecka myje mu twarz. Bezokie niemowlę uśmiecha się do nas... I wtedy nagle zaczyna się prawdziwy koszmar. Nie ma oczu. Tylko ta pusta, niewidoma ciemność Ŝyjąca jakąś dziwną, przeraŜającą wiedzą. Mój sen toczy się dalej, szybko, Teresa i Marc znikają. Zostaje tylko Ŝałosne, małe dziecko zaplątane w skomplikowane zwoje aparatury podtrzymującej mu Ŝycie, i nagle, obserwując ten horror widzę, Ŝe jego ciało zaczyna się rozkładać. Próbuję oderwać wzrok od makabrycznego widoku, ale nie mogę.
Proces autodestrukcji, zaprogramowany przez jego własne ciało, postępuje coraz szybciej i szybciej. Zrozpaczona matka wini własną dumę za jego cierpienia. Ojciec, Paul, kryje swój ból za naukowym dystansem, traktując rozkład ciała jako smutny, lecz fascynujący przypadek. Marc po raz pierwszy, przez mgnienie oka, widzi Mentalną Postać. Denis Remillard, Colette Roy i inni naukowcy Państwa Ludzkości nazywają dziecko prochronistycznym mutantem, urodzonym w nienormalny sposób, za wcześnie jak na biologiczny rozwój człowieka. Cztery obce rasy Imperium Galaktycznego, uŜalając się nad nim, nazywają chłopca Ŝałosnym i przeklętym. Tajemniczy Lylmik odmawia komentarza w tej sprawie, zezwalając jedynie beznamiętnie na eutanazję. We śnie mój umysł wrzeszczy: Nie, nie Ti-Jean. Nie, BoŜe - jak moŜesz pozwolić temu chłopcu umrzeć, jeśli jego mózg Ŝyje; mózg wspaniały, mocarny supermózg. BoŜe, dlaczego, dlaczego... - I wtedy widzę nagi mózg. Błagam: Pozwól mu teŜ umrzeć. Pozwól umrzeć biednemu maleństwu, zatrzymaj aparaturę, przerwij wysiłki inŜynierii genetycznej, jej daremne próby. Pozwól mu odejść w spokoju, pozwól mu odejść! Monstrum, które samo nie wie, kim jest, postrzega mózg dziecka jako Wielkiego Wroga i w ścianie ognia aparatura przestaje działać. Znów słyszę diabelski śmiech Victora, który rozkoszuje się potworną ironią sytuacji. Oto bowiem mózg Jacka nie umarł i wciąŜ Ŝyje. W nie wyjaśniony sposób Ŝyje. Nieprzenikniony mózg, utrzymywany przy Ŝyciu w sposób znany tylko sobie, odŜywiany przez atmosferę i fotony, Ŝyje. Adaptuje się, uczy, nabiera mądrości i wdzięku, a mnie - BoŜe jedyny - strach paraliŜuje; tak bardzo się go boję, chociaŜ on chce mnie uspokoić i we śnie wołam jego imię: Ti-Jean! Jack! Ten przeraŜający mutant, ta rzecz, to wciąŜ mój kochany, mały stryjeczny wnuk Jon Remillard. Ta cudowna, Ŝywa, zaledwie trzyletnia istota ludzka, uwięziona jest w oderwanej od ciała, człekokształtnej mózgowej protoplazmie. Mój sen nie ukazuje ostatecznego triumfu Jacka. Pamiętam tylko własny strach i obrzydzenie, i demoniczny szept: Czyje ciało rozłoŜy się jako następne? MoŜe twoje, Rogi?... I wtedy Marc jest znów przy mnie, duŜo starszy. Tym razem ubrany jest w lśniący mokry kombinezon, kontrolujący ruchy ciała za pomocą specjalnie wzmocnionych impulsów mózgowych, urządzenie zakazane przez Imperium Galaktyczne. Marc patrzy na bezcielesną rzecz, która jest jego zmutowanym bratem, z wyraźnym podziwem. I z paradoksalną zazdrością. Widzę ostrzeŜenie w bezokiej głębi i Marc widzi je równieŜ. Umysł Jacka przemawia do nas: nie. Ludzka forma jest lepsza. Dla ciebie, Marc. Dla was wszystkich. Marc uśmiecha się i kręci głową przecząco. Mentalna Postać jest nieuniknioną kulminacją jakiegokolwiek istnienia i nie ma sensu czekać, aŜ nadejdzie ona w opieszałym tempie ewolucji. MoŜna ją przy spieszyć... Nagle widzę trzy osoby zawieszone w przestrzeni kosmicznej: kobietę bez twarzy odzianą w diamenty, lśniącą plazmę otaczającą pierwszą Mentalną Postać i czarną uzbrojoną sylwetkę, prowadzącą kosmiczną armadę w przeciwną stronę niŜ ta, którą podąŜają dwie pozostałe osoby. Metafizyczna Rebelia ludzkości przeciwko Imperium Galaktycznemu rozpoczęła się. W kulminacyjnym momencie mojego snu, biało-niebieska planeta eksploduje wśród śmiertelnego krzyku milionów ofiar. I w tym straszliwym momencie Imperium Galaktyczne, dobroczyńca, który uratował ludzkość przed jej własnym szaleństwem i podarował nam gwiazdy niczym zabawki, zaczyna konać... Sen zawsze kończy się w tym momencie, przed końcowym rozwiązaniem, i budzę się drŜący, sparaliŜowany ze strachu, ze zduszonym w gardle okrzykiem. Spokój! T’en fais pas, Rogi! To juŜ ciebie nie dotyczy. Uspokój się i odpręŜ. To wszystko wydarzyło się dawno temu, i teraz wreszcie, niech napisanie tych pamiętników będzie egzorcyzmem, który zabije koszmar na zawsze. Być moŜe, znacie mnie juŜ ze wstępu do tych pamiętników. Jeśli
nie, pozwólcie, Ŝe się krótko przedstawię. Nazywam się Rogatien Remillard i czasem mówią na mnie Roger, ale najczęściej po prostu wuj Rogi (co mniej więcej wymawia się jak rogue he - łobuz). Nazywają mnie tak szczególnie ci, którzy uwaŜają moje imię za zbyt pogańskie. Ma ono francuskie korzenie, a Remillardowie są duŜym rodem, który początkowo kolonizował Quebec, a później emigrował na północnowschodnie obszary Stanów Zjednoczonych. Osiedliła się tam spora, lecz nie narzucająca się społeczność francusko-amerykańska. Przez większą część mojego Ŝycia byłem sprzedawcą ksiąŜek w miasteczku uniwersyteckim w Hanower w New Hampshire. Mam mały antykwariat, “The Eloquent Page”, w którym oferuję koneserom po wyśrubowanych cenach stare, rzadkie dwudziestowieczne ksiąŜki fantasy i science fiction, drukowane na starannie konserwowanym papierze. ChociaŜ naleŜę do rodziny znanych gigantów mentalnych, moje własne zdolności intelektualne i metafizyczne są niewielkie. To jednak nie uchroniło mnie od udziału w wyjątkowo urozmaiconych losach moich sławnych krewnych. Przeciwnie nawet, zdarzyło mi się pewnego razu odegrać znaczącą rolę w machinacjach rodzinnych - co zresztą zostało zignorowane przez historyków Imperium. Byłem naocznym świadkiem wzlotów i upadków wielu galaktycznych bohaterów i łotrów, włączając w to dwóch świętych oraz pewnego znanego osobnika, którego przestępstwa były tak powaŜne, Ŝe nazywano go Aniołem Piekieł. Nigdy się nie oŜeniłem, ale kilkakrotnie byłem niemądrze zakochany. Kilkakrotnie równieŜ otarłem się o śmierć i przeŜyłem dzięki zupełnie nieprawdopodobnemu przypadkowi. Z zimną krwią zabiłem trzy osoby, chociaŜ jestem najspokojniejszym i najbardziej zgodnym z ludzi. A jedną z tych osób szczerze kochałem. Mój brat bliźniak, Donatien, i ja urodziliśmy się w 1945 roku w Berlinie w Nowej Anglii. Nasz młody ojciec nie Ŝył juŜ wtedy, został zabity podczas drugiej wojny światowej, a matka umarła wydając nas na świat. Zostaliśmy więc, dwie sieroty, wychowani przez Ŝyczliwych nam wujka i ciotkę, którzy sami juŜ mieli szóstkę własnych dzieci. Jednak nikt z rodu Remillardów, oprócz mojego brata i mnie, nie miał genów “nieśmiertelności”, których istnienie stwierdzono u nas dopiero po “Interwencji”, jak równieŜ nikt nie miał genów wyŜszej energii myślowej. Wiele lat później, ja i mój brat dowiedzieliśmy się, Ŝe nie jesteśmy jedynymi osobami dysponującymi zdolnościami nadprzyrodzonymi. W jaki sposób reagowaliśmy na siebie przy pomocy niepokojących właściwości naszych umysłów, opisałem juŜ kiedyś dość szczegółowo. W duŜym skrócie - nauczyłem się Ŝyć z takimi zdolnościami jak telepatia, psychokineza i metakoercja, podczas gdy Don został przez nie ostatecznie zniszczony i zginął tragicznie mając zaledwie czterdzieści cztery lata. W wyniku jakiejś dziecięcej choroby stałem się bezpłodny. Don miał dziesięcioro dzieci i wszystkie one odziedziczyły geny metafunkcji i samoodmładzania, ale tylko dwójka najstarszych była w stanie wykorzystywać swoje nadzwyczajne zdolności umysłowe. Koleje losu uczyniły najstarszego syna Dona, Denisa, moim przybranym synem. On właśnie ze swoją Ŝoną Lucille Cartier, równieŜ będącą umysłowym operantem, zapoczątkował tak zwaną Dynastię Remillardów. Wydała ona później wiele potęŜnych umysłów, jakich ludzkość przedtem nie znała. Drugi syn Dona, Victor, nie był tak sprawny intelektualnie jak starszy brat, ale jego zdolności metafizyczne były nawet potęŜniejsze i wykorzystywał je bezlitośnie dla własnych korzyści, aŜ został w końcu pokonany, tuŜ przed samą “Interwencją”, albo przeze mnie, albo przez tajemniczą postać, którą zwykłem nazywać Duchem Rodzinnym. Od czasu do czasu, szczególnie, kiedy jestem pijany, smutny lub ogarnięty melancholią nieuchronności losu, którą osoby francuskojęzyczne nazywają malheur, mam ochotę uwierzyć, Ŝe Duch Rodzinny jest niczym więcej, tylko wytworem mojej własnej wyobraźni. Ale jeśli byłoby to prawdą, to ja byłbym odpowiedzialny nie tylko za Wielką Interwencję, ale równieŜ za Rebelię Metafizyczną i inne, bardziej nawet znaczące wydarzenia, które miały miejsce później, a są dopełnieniem tej długiej historii. Jednak byłby to zbyt daleko idący w skutkach Ŝart, nawet jak na
Pana Boga, który jest do nich tak skory. Pozwólcie mi więc rozpocząć Trylogię Imperium Galaktycznego bez dalszego ociągania się. Zacznę od retrospekcji. 2 DYGRESJA RETROSPEKTYWNA BERLIN, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 30 MARCA 2040 Rogi jechał do swego rodzinnego miasta w pewne posępne wiosenne popołudnie, wioząc ze sobą z Hanoweru Teresę i małego Marca, zgodnie z danymi mu instrukcjami. Niezadowolenie i gniewny protest nie zdał się Rogiemu na nic; Paul był niewzruszony. Tym razem Rogi równieŜ miał przyjechać do Berlina, aby uczestniczyć w dorocznym rytuale, poniewaŜ Denis nalegał na to. Tak więc musiało być. W Wielki Piątek zawsze zwykł padać deszcz, ale w tym roku przynajmniej był ciepły. Szybko więc rozprawiał się z resztkami lodu pokrywającego jeszcze gdzieniegdzie ulice i z brudnoszarymi hałdami śniegu, wciąŜ kryjącymi się w niedostępnych dla słońca zakamarkach. Do Wielkanocy, pomyślał Rogi, Berlin będzie prawie wymyty do czysta. W ogrodach wzdłuŜ rzeki Anroscoggin, w miejscu, gdzie kiedyś stały dymiące papiernie, zakwitną bazie, przebiśniegi, niebieskie syberyjskie cebule morskie i róŜowe ciemierniki, a pierwsze drozdy zaczną śpiewać wśród pączkujących gałęzi klonów. Mieszkańcy miasta, świątecznie wystrojeni, będą przechadzać się alejkami wzdłuŜ rzeki. A przy odrobinie szczęścia, do przyszłej wiosny, moŜe Vic juŜ nie będzie Ŝył. - Dlaczego dobrze? - spytał nagle Marc. - Kto to jest Vic, wujku Rogi? I dlaczego byłoby dobrze, gdyby umarł? - Oh, merde et puis merde - zaklął Rogi. - Rogi, na miłość boską! - skarciła go Teresa. Bezpieczny w swoim foteliku na tylnym siedzeniu duŜego lincolna, chłopiec oderwał się od pasjonującej obserwacji miasta i zapuścił w umysł swojego stryjecznego pradziadka mentalną sondę. Rogi jęknął z nagłego bólu, spowodowanego tym niespodziewanym atakiem. Pucołowata buzia Marca, widoczna we wstecznym lusterku, wyraŜała jedynie czystą ciekawość, a jego umysł był jak zwykle niedostępny za niemoŜliwą do sforsowania zasłoną. Miał jedynie dwa lata. Marc, przestań! - powiedziała Teresa. Tak, mamo - odpowiedział chłopiec. Sonda cofnęła się prawie tak szybko, jak została zapuszczona, pozostawiając jedynie uciąŜliwy ból między oczami Rogiego. Słodki jednak brzdąc o mały włos nie wyssał jego umysłu, niczym soku pomarańczowego z plastikowej torebki. - Wstydź się za dokuczanie wujkowi. Masz natychmiast przeprosić! Niepokój Teresy, starannie ukrywany przez całą godzinną podróŜ z Hanoweru, wybuchł teraz z irytacją, co przekazała starszemu męŜczyźnie w trybie poufnym: - Na miłość boską, Rogi, czy nie moŜesz panować nad sobą; jeśli nie z czystej przyzwoitości, to przynajmniej przez wzgląd na mnie i Marca? Chłopiec powiedział: - Przepraszam, wujku Rogi. - Wybaczam - odpowiedział starszy męŜczyzna i zwrócił się do Teresy: Jak tylko dotrzemy do domu Vica, dzieciak będzie czytał myśli całej rodziny jak z kartki; bez względu na to, jak wszyscy będą starali sieje ukryć. To kompletny idiotyzm ze strony Denisa prosić cię, Ŝebyś przywiozła ze sobą Marca na tę cholerną szopkę. Czy on naprawdę ma zamiar wykorzystać to dziecko w metakoncercie i... na diabła mu tak przeciętny umysł jak mój? Cała ta farsa to pieprzona wymówka, mająca zagłuszyć poczucie winy Denisa. Powinniście juŜ dawno z tym skończyć, a Paul miałby więcej rozumu i nie niepokoił cię w twoim stanie. Marc wtedy zapytał:
- Czy wuj Rogi mówi, Ŝe Vic ma umrzeć i to moŜe skrzywdzić ciebie i Maddy, mamo? - Nie, kochanie. Absolutnie nie. Czuję się świetnie, podobnie jak Maddy, bezpieczna we mnie. Rogi, spróbuj być ostroŜniejszy w trybie poufnym! A w ogóle, to lepiej skup się na tym, gdzie jedziesz, jeśli juŜ uparłeś się prowadzić ręcznie. Spójrz, czy nie mieliśmy skręcić w High Street? - Marc, kochanie, źle zrozumiałeś myśl wujka. Ten Vic, o którym myślał wuj Rogi, to Victor Remillard, brat dziadka. Jedziemy, Ŝeby go zobaczyć i pomodlić się za niego. Victor jest bardzo, bardzo chory. Jest chory juŜ od prawie dwudziestu siedmiu lat, aŜ od momentu Wielkiej Interwencji. Chłopczyk atakował zaciekle matczyną zasłonę mentalną niczym zawiedziony kociak, drapiący zamknięte drzwi. Nie mógł jednak znaleźć w tej barykadzie Ŝadnego przesmyku dla jego fal myślowych; litościwa natura uczyniła większość rodziców operantów odpornymi na ataki swych dzieci. - Ale dlaczego Vic miałby umrzeć? Otwórz się przede mną, mamo, Ŝebym mógł to lepiej zrozumieć. Chcę zrozumieć. Być nieŜywym jest źle, prawda? Dlaczego to ma być dobre dla Vica? - Kochanie, nie bądź natarczywy. Ile razy mam ci powtarzać, Ŝebyś szanował psychikę innych ludzi? I powinieneś nazywać go stryjecznym dziadkiem Victorem. Dobre wychowanie, Marc, pamiętaj o tym!... Kiedy ktoś jest bardzo chory i nie moŜe juŜ wyzdrowieć, zwykle jest dla niego lepiej, Ŝeby umarł i poszedł do nieba a nie dalej cierpiał. Rogi wybuchnął głośnym śmiechem. - Do nieba! A to dobre! Teresa zwróciła się spokojnie do dziecka: - Wujek ironizuje. Pamiętasz, Marc, co to jest ironia? - Tak, mamo, ale wolałbym teraz rozmawiać o śmierci, jeśli moŜna. - Nie ma zbyt wiele czasu, ale postaram się wytłumaczyć ci tyle, ile zdołam. Rogi zwolnił trochę, kiedy przejeŜdŜali przez centrum Berlina. Miasto ogromnie się zmieniło, odkąd był tu ostatni raz; rozbudowało się i zmodernizowało prawie nie do poznania. Stare budynki, nadające się jeszcze do remontu, zostały fachowo odrestaurowane oraz otoczone zielenią i wyglądały teraz, jakby stały tu od niepamiętnych czasów. Obok kaŜdego bloku urządzono małe parki, w których malownicze latarnie uliczne rozświetlamy juŜ blady świt, chociaŜ do wschodu słońca pozostały jeszcze dwie godziny. Miasto było czyste i schludne. Nawet w ulewnym deszczu domy śródmiejskiej dzielnicy mieszkalnej zdawały się lśnić świeŜością. Wiele z nich - z białymi ścianami i ciemnymi okiennicami - utrzymywało klasyczny nowoangielski styl, inne natomiast zwracały uwagę wesołymi pastelowymi kolorami, charakterystycznymi dla południowego Quebecu. Teresa nie ustawała w wysiłkach wytłumaczenia swojemu dziecku problemu śmiertelności. Mała główka pokryta masą ciemnych loczków pochylała się coraz to niŜej, z kaŜdym jej słowem, w pełnej posłuchu koncentracji. Nagle wuj Rogi poczuł, Ŝe Marc ponawia próby zdobycia nowych informacji wwiercając się niemal w jego czułą korę mózgową. Rogi zmobilizował całą swoją koercyjną siłę dorosłego człowieka na odparcie dziecinnego ataku, zwracając się do chłopca w moŜliwie najprecyzyjniejszym trybie poufnym, aby Teresa nie zorientowała się, co powiedział: Przestań się wtrącać, szczeniaku! Powtarzam, do cholery, przestań mnie męczyć! Vic jest złym człowiekiem, a przynajmniej był zły, zanim zachorował. To najgorszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem, i im szybciej umrze, tym lepiej dla nas wszystkich. Czy jesteś wreszcie zadowolony? Tak, wujku Rogi. Wkrótce zobaczysz, o co chodzi w tych corocznych, wielkopiątkowych spotkaniach rodziny. Siedź po prostu cicho, patrz i słuchaj, a wszystko samo się wyjaśni. Jeśli potem będziesz miał jeszcze jakieś pytania, zwróć się do dziadka Denisa.
Ja... ja nie chcę. Nie lubię dziadka Denisa. Zapytam ciebie w drodze powrotnej. Dobrze? Pewnie tak. Teraz zostaw mnie w spokoju, próbuję znaleźć to miejsce. Nie byłem tu od dwudziestu pięciu lat. Cholera, wszystko tu wygląda inaczej. Chyba muszę zdać się na komputer. -...i w ten sposób cząsteczki naszych ciał, które zostały uformowane tysiące lat temu w sercach wielkich eksplodujących gwiazd; cząsteczki, które tylko poŜyczamy na krótki czas, muszą być zwrócone Galaktyce do ponownego wykorzystania - ciągnęła Teresa - ale nawet, jeśli nasze ciała umrą, nasze umysły będą Ŝyły nadal w jednym Umyśle Wszechświata i pozostaną szczęśliwe z Bogiem i wszystkimi naszymi bliskimi w wiecznej jasności. Tym właśnie jest niebo. - Czy ja umrę? - zapytał Marc. Ujęła jego drobne dłonie i pocałowała w czoło. - Jeszcze długo, długo nie. Ty masz... ty masz wyjątkowe ciało po to, aby starczyło na długo twojemu wyjątkowemu umysłowi. - A czy ty umrzesz? A wujek Rogi? - Twój wujek ma ciało tak samo wyjątkowe jak ty. On równieŜ nie umrze jeszcze przez długi czas; ani on, ani tata. Ja nie mam takiego ciała jak wy, ale kiedy stanę się stara i schorowana, poddam się regeneracji, Ŝebym mogła z tobą zostać. Czy pamiętasz, co to znaczy regeneracja? - Tak, jak babcia. W laboratorium regeneracyjnym. - Dokładnie. Kiedy się zestarzeję, pójdę w takie miejsce i odnowią mnie tak, jak to zrobili z babcią Lucille, Ŝebym znów była młoda i silna. Babcia wróci do nas juŜ niedługo. Nie poznasz jej, będzie wyglądała tak młodo jak ciocia Cat. Rogi wprowadził do komputera samochodu dane na temat celu ich podróŜy, którym była rezydencja Victora Remillarda na Upper Hillside Drive, i przełączył układ prowadzenia na funkcję autopilota. Westchnął z ulgą i rozsiadł się wygodnie w fotelu, podczas gdy pojazd poruszał się samodzielnie, wykorzystując punkty orientacyjne przekazywane przez satelitę. Rogi, w głębi swojej staroświeckiej duszy, traktował tego rodzaju wynalazki jako przejaw zepsucia. Autopilot był nawet gorszy od skomputeryzowanych pasów szybkiego ruchu na autostradach - dziś juŜ przestarzałych. Urządzenia te odbierały całą przyjemność prowadzenia samochodu. MoŜna było równie dobrze jechać autobusem albo jednym z tych cholernych latających jajek, które poruszały się w tunelach powietrznych, wyznaczonych przez Miejski Urząd Kontroli Lotów. Do tej pory Rogi zdecydowanie odrzucał myśl o nauczeniu się pilotaŜu tych pojazdów; ostatnio zaczął się nieco do nich przekonywać. Trzeba przecieŜ iść trochę z duchem czasu, nawet kiedy wydaje się on gnać jak diabli - z prędkością światła. Rozległ się sygnał z deski rozdzielczej i elektroniczny głos powiedział: - Dotrą państwo do celu podróŜy za blisko trzy minuty. Proszę przygotować się do przejęcia ręcznej kontroli nad pojazdem. Rogi wymamrotał coś pod nosem. Marc zapytał matkę: - Czy zobaczymy się z tatą, wujkiem Philipem i resztą rodziny w domu dziadka Victora? - Tak. Wszyscy przylatują. Samochód skręcił z Hillside Drive w wąską alejkę, ocienioną potęŜnymi sosnami i drzewami szaleju. Wypielęgnowana imitacja pradawnych lasów Nowej Anglii przechodziła dalej w rozległy trawnik, zwiędły jeszcze po zimie, skąd roztaczał się wspaniały widok na rzekę Androscoggin. Rogi zaparkował przy domu obok pięciu pojazdów latających w kształcie jajek; trzech wulf-mercedesów, jednego mitsubishi i sportowego zielonego de havilland kestrela, naleŜącego do Severyna Remillarda. Nie widać było nigdzie czerwonego maserati Paula. Dom, z którego Victor zarządzał swoim imperium finansowym przed Wielką Interwencją, był tak samo brzydki, jakim go Rogi zapamiętał: wyniosłe, nowobogackie ceglane kolumny, stiuk, sztuczne drewno. Został zbudowany w latach trzydziestych dwudziestego wieku, dla
jakiegoś satrapy z upadłej papierni. Okna zostały wykonane z ołowiu i szkła. Szczyty dachu pokrytego łupkami, ostro zakończone, błyszczały w czasie deszczu, jakby były tłuste. Dobudówki o fantazyjnych kopułach - bezładnie doklejone tu i ówdzie - były kiedyś stajniami, garaŜami i mieszkaniami słuŜby. W głównym budynku znajdowało się dziesięć olbrzymich sypialni, biblioteka wyłoŜona dębową boazerią, pretensjonalna pracownia malarska z oranŜerią (pozbawioną później roślinności) i wielka sala balowa. Po wyłoŜonych marmurem, szerokich korytarzach hulały przeciągi, a nowoczesna kuchnia z oficjalną jadalnią onieśmieliłaby niejeden mały hotel. Dopełniał tego wszystkiego pusty basen kryty i najlepszy z moŜliwych system alarmowy. Victor Remillard mieszkał w tym domu z dwoma młodszymi braćmibliźniakami Louisem i Leonem oraz owdowiałą siostrą Yvonne Portier od roku 2009, tj. od momentu największego powodzenia firmy Remco Industry. Wszystkich ich pozbawił zdolności ponadzmysłowych juŜ we wczesnym dzieciństwie, przez co rodzeństwo stało się marionetkami Victora. W roku 2013, kiedy zbrodnicze plany Victora zostały udaremnione, a on sam stał się pozbawioną zmysłów, bezsilną rośliną, dom zamienił się w jego miejsce zesłania. Denis, wraz ze swoimi wpływowymi przyjaciółmi, obiecał Louisowi, Leonowi i Yvonne, Ŝe nie zostanie przeciw nim wszczęte dochodzenie pod warunkiem, Ŝe będą mieszkać tam nadal, spokojnie opiekując się Victorem; dozorować niewielką grupkę słuŜby i pielęgniarek, pozostając z dala od Ŝycia publicznego. Począwszy od roku 2016, kiedy jego najmłodszy syn Paul miał dwa lata, Denis Remillard z Ŝoną Lucille Cartier i siedmiorgiem dzieci, pojawiali się u Victora w Wielki Piątek. Denis objaśnił rodzeństwu, Ŝe on i jego rodzina w ten dzień modlą się o duchowe odrodzenie Victora. Yvonne, Louis i Leon nigdy tak naprawdę nie pojęli, co Denis przez to rozumiał, cieszyli się jednak, Ŝe zdołali umknąć wymiarowi sprawiedliwości po tym, jak pomagali i wspierali Victora w jego zbrodniach. Sumiennie wykonywali swoje obowiązki zgodnie z instrukcjami Denisa, a poniewaŜ byli “normalni”, nie brali udziału w dorocznym rytuale mentalnym. Zajmowali się, co najwyŜej, gośćmioperantami, którzy w końcu zaczęli przywozić równieŜ swoich małŜonków. Opiekunowie Victora modlili się kaŜdego dnia swojego Ŝycia (bez wiedzy Denisa), aby starszy brat nigdy nie zbudził się z tajemniczej śpiączki i nie odnowił swojej dominacji nad nimi. Prawdę mówiąc, cała ta trójka wznosiła ręce do Boga, Ŝeby Victor Remillard umarł. W tym roku, wreszcie, wyglądało na to, Ŝe ich prośby mogą być wysłuchane. Aurelie Dalambert stała przy oknie biblioteki, patrząc na deszcz i sącząc sherry. Pomimo buchającego z kominka Ŝaru, w pokoju panował chłód. Cecilia, Maeve i Cheri siedziały w niewygodnych adamaszkowych fotelach tak blisko ognia, jak mogły, wzmacniając się gorącą herbatą. - WciąŜ ani śladu Primadonny? - spytała ostro Maeve O’Neill. - Nie - odpowiedziała Aurelie - Rogi przywozi ją i Marca. Samochodem. Cheri Losier-Drake, dwudziestotrzyletnia, najmłodsza Ŝona w rodzinie, zdusiła w sobie drŜenie i sięgnęła po srebrny czajnik z herbatą. - To cholerne modlitewne czuwanie staje się kaŜdego roku coraz dziwaczniejsze. Moje nerwy są w strzępach. Gdybym tylko mogła się napić! Cele, ty jesteś lekarzem. Na pewno jedna brandy nie zaszkodziłaby mi. Cecilia Ashe delikatnie połoŜyła rękę na ramieniu swojej szwagierki. Kojąca fala przepłynęła z jej mózgu do drugiej kobiety. - Wiesz, Ŝe nie powinnyśmy... Czy ten masaŜ pomógł ci trochę? Cheri westchnęła. - Musiał. Dzieciak nieźle mnie kopnął. - Wkrótce będzie po wszystkim - powiedziała Aurelie uspokajającym tonem.
- Nie tak znowu wkrótce - odparowała szorstko Maeve. Wypiła ostatni łyk swojej herbaty, z głośnym brzęknięciem postawiła piękną porcelanową filiŜankę ze spodkiem na stole i poszła po kolejną brzozową szczapę do kominka. - Ja uwaŜam, Ŝe wymowa tego dorocznego rytuału jest fascynująca - powiedziała Cecilia - To takie wzruszające, gdy rodzice troszczą się o swoją czarną owcę. - Od razu widać, Ŝe jesteś tu pierwszy raz. - zauwaŜyła Maeve, ciskając szczapę do ognia. Chmura iskier wzbiła się w górę komina. Nie wiem, ile ci Maury powiedział, ale, wiesz, tak właściwie, to my się nie modlimy. Denis łączy wszystkie nasze umysły w koercyjny metakoncert i... on się modli. Albo coś w tym rodzaju. Sewy uwaŜa, Ŝe to wszystko u Denisa jest nieustającą próbą zmazania winy. Czuje się nie w porządku, bo nie ukrócił Vica przez te wszystkie lata. Cecilia, która poślubiła owdowiałego Maurice’a Remillarda siedem miesięcy wcześniej, przywołała na twarz wyraz zawodowej uprzejmości. - To moŜe być jedno wyjaśnienie. Ale są teŜ inne. - Ja myślę, Ŝe nasza koercja ma zabić Vica - stwierdziła krótko Cheri - i jest to, tak naprawdę, naszym poboŜnym Ŝyczeniem. - Amen - dodała Maeve. Wrzuciła do ognia następny kawałek drewna, otrzepała ręce i wcisnęła się z powrotem w swój fotel. - Jeśli Paul ma rację i nasz niesławny kaleka wreszcie umiera, to moŜe być ostatni rok, kiedy musimy godzić się z obsesją Denisa. Aurelie odezwała się spod okna: - Widzę światła samochodu. To Rogi i Teresa. Rozmawiałam teŜ mentalnie z Paulem. On i Denis wkrótce tu będą. Połączenie ekspresowe z Baltimore do Bostonu opóźniło się i stracili sporo czasu w korku. To skandal, jak pogorszył się ostatnio ruch powietrzny. Podeszła do kominka i nalała sobie filiŜankę herbaty, po czym usiadła ze wszystkimi. Cecylia odezwała się: - Jako neurochirurg uwaŜam sprawę tajemniczej śpiączki Victora Remillarda za zastanawiającą. Czy to prawda, Ŝe jego ciało pozostało w świetnym stanie aŜ do teraz? - On ma zespół genów nieśmiertelności, podobnie jak reszta tych cholernych szczęściarzy - powiedziała Maeve z gorzkim uśmiechem. Bogu dzięki, Ŝe dopracowali w końcu terapię regeneracyjną. MoŜecie sobie wyobrazić, jak czuła się biedna Lucille, zamieniając się w starą, zniedołęŜniałą siedemdziesięciodwulatkę, podczas gdy jej mąŜ, tylko o rok starszy, wciąŜ wygląda na świeŜo po studiach! - To będzie pierwszy Wielki Piątek, który Lucille opuści powiedziała Cheri. - Pewnie tak sobie to zaplanowała - stwierdziła Maeve. Dziewięć miesięcy w laboratorium i potem - proszę bardzo! Odrodzona, młoda i boska! Poklepała się po zaokrąglającym się brzuchu. - Niech to szlag, Ŝe ciągle musimy rodzić dzieci w ten sam, staroświecki sposób. Spójrzcie na siebie! Oprócz Aurelie i Anny, dziewicy-męczennicy - wszystkie jesteśmy jedną wielką, pieprzoną porodówką. Wydaje się, Ŝe dzieci to wszystko, czego oczekuje od nas dynastia Remillardów. Czasami Sewy jest do tej sprawy nastawiony zbyt optymistycznie! Ciekawe, czy dlatego Jenny i Gala rozwiodły się z nim? - Teresa juŜ chyba niedługo... Prawda? - zauwaŜyła Aurelie, zmieniając nagle temat. - A Cat jest juŜ w ostatnim miesiącu - Ale to prawda - Maeve naciskała Cecilię. - Zamierzają wykorzystać sztuczne ciąŜe, aby wspomóc proces zaludniania etnicznych planet. Dlaczego tego nie upowszechnić? Mogę być w ciąŜy dwa razy, ale niech mnie diabli, jeśli mam przez to przechodzić jeszcze wielokrotnie, tylko po to, Ŝeby wyposaŜać Państwo Ludzkości w nadzwyczajne Umysły Remillardów. Ale gdyby udało nam się zapełnić inkubatory zapłodnionymi jajami... - Dysponujemy odpowiednią do tego techniką juŜ od dłuŜszego czasu - przyznała Cecilia. - I w pewnych sytuacjach jest ona bardzo uŜyteczna. Dla dziecka jednak jest zdecydowanie lepiej rozwijać się w ciele matki, w sposób naturalny. Wchodzą tu w rachubę zarówno
czynniki psychologiczne, jak i fizyczne. Dlatego właśnie ustawa reprodukcyjna tak drastycznie ograniczyła sztuczne ciąŜe. - A co Nadzorcy Simbiari mogą wiedzieć na ten temat? napuszyła się Maeve. - Te cholerne, znoszące jaja jaszczury! Oni nie ryzykują Ŝycia, Ŝeby mieć dzieci. Zerwała się z miejsca i podeszła energicznym krokiem do okna. Samochód podjechał pod główne drzwi posiadłości, a słuŜalczy Louis i Leon pospieszyli, by przywitać przybyłych. - Przechodzisz tę ciąŜę znacznie lepiej niŜ poprzednią, kochanie. - Aurelie starała sieją pocieszyć. - Jeśli potrafisz, spróbuj po prostu ograniczyć swoje kontrredaktywne skłonności... unikaj stresu - dokończyła Maeve zjadliwym tonem. - Łatwo ci mówić. Masz juŜ sześcioro i będziesz jeszcze tak ciągnąć, dopóki ci jajniki nie wysiądą. Rodzisz dzieci łatwo jak indiańska squaw. Cheri odezwała się ostrzegawczym tonem: - Spróbuj się uspokoić, Maeve. Daj sobie spokój. Irlandka powiedziała: - JuŜ wkrótce się uspokoję. Zaraz, jak tylko skończymy to budzenie Ŝywych trupów! - Patrzyła na zlane deszczem niebo. - Jeśli mnie mój słaby wzrok mentalny nie myli, to jajko Paula nadlatuje. Chodźmy po naszych męŜów i miejmy tę całą cholerną sprawę z głowy. Paul uŜył swojej kreatywności, by osłonić ich przed deszczem, gdy wraz z ojcem biegli od pojazdu w kierunku domu. Denis potknął się i byłby upadł, gdyby syn nie podtrzymał jego ramienia. - Tato, wciąŜ jesteś jeszcze zbyt słaby, aby opuszczać szpital. To był błąd. Denis z uporem potrząsnął głową. Wyglądał nawet młodziej od swojego dwudziestosześcioletniego syna. Ten ostatni, wyŜszy od ojca prawie 30 centymetrów, nosił jowialny wąsik, co miało dodawać powagi wizerunkowi tego obiecującego polityka planetarnego. Obaj męŜczyźni ubrani byli w eleganckie garnitury i płaszcze, ich wypolerowanym butom zagraŜała teraz woda z zalanego deszczem trawnika. Lucille zawsze nalegała, Ŝeby rodzina była ubrana uroczyście w wielkopiątkowy rytuał i nawet podczas jej nieobecności wszyscy stosowali się do tego. - Czuję się świetnie - zapewniał Denis. - Wiesz doskonale, Ŝe miałem wyjść ze szpitala w przyszłym tygodniu. Fizycznie nic absolutnie mi nie dolega. Tucker Barnes miał chyba rację orzekając, Ŝe cierpię po prostu na przemęczenie i depresję z powodu nieobecności Lucille. - Jeszcze jeden powód więcej, aby przesunąć Wielki Piątek. - Nie, to byłoby absolutnie nie do pomyślenia. Szczególnie w tych okolicznościach. Dotarli do głównego wejścia i Paul zwinął metafizyczny parasol. Louis i Leon otworzyli drzwi, prowadzące do jasno oświetlonego holu i odebrali od Paula i Denisa ich płaszcze. Bracia bliźniacy mieli po sześćdziesiąt dwa lata i pomimo, Ŝe obaj odziedziczyli cenne geny samoodmładzania, wyglądali nie najlepiej - krępi i łysiejący, z zapadniętymi oczami. Skomplikowany proces współdziałania tysięcy genów w organizmie nie do końca był poznany. U róŜnych ludzi uaktywniały się one w odmiennym stopniu. Ciotka Yvonne, która była starsza o rok od bliźniaków, była wciąŜ młoda, ale tych dwoje biedaków miało zawsze wyglądać na męŜczyzn w średnim wieku, podobnie jak wuj Rogi. Paul starał się ukryć brak szacunku, jaki odczuwał do swoich wujów, za oficjalnymi słowami chłodnego powitania. Czy on utrzyma swoją Ŝywotność i dobry wygląd przez kolejne lata? Denisowi się to udało; był blondynem delikatnej budowy, podczas gdy Paul wyrósł potęŜny i smagły, podobnie jak Rogi w młodości. A Victor... - Jak on się czuje? - zapytał Denis. - Pielęgniarka musiała znowu podłączyć go do aparatury odpowiedział Louis. - Poziom sztucznej hemoglobiny wciąŜ spada - dodał Leon. Tętno i oddech są w normie, przyswaja substancje odŜywcze i wydala, skóra i struktura mięśni są prawie w normie, EEG jest jak zwykle. - W kaŜdym razie - dokończył Louis neutralnym tonem - jeśli
terapia przeciwanemiczna nie zostanie przeprowadzona dostatecznie szybko, on w końcu umrze. Denis juŜ kierował się w stronę wyłoŜonych czerwonym dywanem schodów. - Paul, zbierz resztę i przyprowadź ich natychmiast. - Tato, zaczekaj... Denis stanął i odwrócił się z jedną ręką na balustradzie. Paul zaczerpnął powietrza, ukrył swoje myśli tak głęboko, jak tylko zdołał, i zmobilizował swoją koercję. - Tato, przemyślałem tę sprawę dogłębnie podczas naszego lotu z Baltimore. Nie pozwolę małemu Marcowi uczestniczyć w metakoncercie. Nie wiemy do końca, w jaki sposób połączenie umysłów wpływa na uczestników. Denis uśmiechnął się łagodnie. Nie patrzył synowi w oczy. - Victor przegrywa, Paul. MoŜemy juŜ nie mieć drugiej szansy, tego roku brakuje nam wkładu twojej matki. Zapewniam cię, Ŝe program, którego uŜywam, jest zupełnie nieszkodliwy, umysł zaś Marca jest potęŜniejszy niŜ umysł niejednego dorosłego. DuŜo silniejszy niŜ umysły naszych Ŝon czy Bretta. - Tato, nie. Marc jest moim synem. To jeszcze dziecko. Zawsze podchodziłem z rezerwą do tych wielkopiątkowych spotkań, jednak uczestniczyłem w nich, bo było to waŜne dla ciebie. Nie mogę jednak ryzykować dobra małego dziecka. Wuj Rogi zgodził się wziąć udział, powinien trochę pomóc. Denis odwrócił się. - Doskonale. Wchodził dalej po schodach, pozwalając, aby umysł wyprzedził go, i pierwszy dotarł do pokoju chorego. Dzienna pielęgniarka, która była nonoperantem, podniosła wzrok znad swojej ksiąŜki elektronicznej, kiedy Denis wszedł do pokoju. - Dzień dobry, pani Gilbert. Jesteśmy juŜ prawie gotowi. - Och, profesorze Remillard! Chciałam z panem porozmawiać, ale pan Philip i doktor Severin powiedzieli, Ŝe jest pan zbyt chory. - Czuję się juŜ lepiej - uspokoił ją redaktywnie. - Proszę zasunąć zasłony, jeśli moŜna. Ja tylko jeszcze sprawdzę aparaturę. Stał przez chwilę przy łóŜku swego młodszego brata, patrząc na bladą, spokojną twarz męŜczyzny, który z całą pewnością przeklął samego siebie. Następnie podszedł do aparatury podtrzymującej Ŝycie, znajdującej się w nogach wielkiego, okrytego baldachimem łóŜka. Pielęgniarka nie dawała za wygraną. - Doktor Cournoyer był tu wczoraj. Chciał z panem omówić pogarszający się stan pana Victora i konieczność natychmiastowej terapii, jeśli anemia ma być zatrzymana. Denis nie odpowiedział. Skończył sprawdzanie sprzętu, przysunął sobie krzesło do łóŜka i usiadł. Uniósł swoje jasnoniebieskie oczy i napotkał wzrok siostry Gilbert, która zastygła zahipnotyzowana w miejscu, w którym stała, trzymając w jednej ręce sznur od draperii. - Kiedy wiele lat temu stwierdzono, Ŝe stan mojego brata jest nieodwracalny i władze pozwoliły mi przejąć odpowiedzialność za jego opiekę, zakładały, Ŝe zarządzę wkrótce wstrzymanie podawania kroplówki, Ŝeby jak najszybciej umarł. Z powodów, które wydały mi się słuszne, nie sięgnąłem po to rozwiązanie. W zamian za to Victor otrzymywał poŜywienie i opiekę pielęgniarską przez przeszło dwadzieścia siedem lat. Jego ciało utrzymywało się w świetnym stanie wskutek procesu samoregeneracji, aŜ do momentu sprzed dwóch miesięcy. Jego umysł, chociaŜ niezdolny do zakomunikowania tego w jakikolwiek sposób, najwyraźniej funkcjonował. Victor jest ślepy, głuchy, nie jest w stanie mówić ani zareagować na Ŝaden bodziec zmysłowy. Pozbawiony jest zdolności poruszania się, komunikacji telepatycznej, koercji i jakiejkolwiek zewnętrznej manifestacji moŜliwości metafizycznych... ale wciąŜ myśli. Osobowość taka jak on nie kontynuowałaby Ŝycia, gdyby nie chciała. Czy pani rozumie, pani Gilbert? - Tak... tak sądzę. Denis pochylił głowę, zasłaniając swoje przenikliwe oczy, i przez chwilę wydawał się jedynie bardzo zmęczonym i delikatnym młodym
człowiekiem. - Jeśli Victor umiera, to znaczy, Ŝe tego chce... i nie podejmiemy Ŝadnych dodatkowych kroków, aby to powstrzymać. Będziemy się nim jedynie zajmować tak, jak dotychczas. Czy to jest jasne? - Tak... tak. Pielęgniarka wolno zasunęła draperie, a następnie zapaliła dwa mosięŜne kinkiety po obu stronach łóŜka. - Proszę zawołać moją rodzinę. - Tak, profesorze. Wyszła, zamykając cicho drzwi za sobą. Denis podniósł kołdrę i wyjął spod niej ręce Victora, krzyŜując je na jego piersiach. Nieprzytomny męŜczyzna ubrany był w złotą, jedwabną piŜamę; Ŝaden element aparatury medycznej nie był widoczny. Jego przystojna twarz straciła z powodu anemii wyraz szorstkości i wyglądała bardzo zwyczajnie z cieniem uśmiechu błąkającym się po sinawych, nieruchomych ustach. Jego czarne kręcone włosy nie miały więcej siwych pasm, niŜ dwadzieścia siedem lat temu, kiedy został powalony przez... “coś” na szczycie Mount Washington, w momencie rozpoczęcia Wielkiej Interwencji. Victor Remillard zabił z zimną krwią około setki ludzi, w tym własnego ojca i wielu krewnych. Ukradł miliardy dolarów i naruszył setki cywilnych i finansowych praw. Konspirował z maniakalnym Kieranem O’Connorem w celu przechwycenia kontroli nad ziemskim, satelitarno-laserowym systemem obrony. Był o włos od zamordowania śmietanki operantów całej ludzkości i trzech tysięcy delegatów ostatniego Kongresu Metafizycznego, w sam dzień Wielkiej Interwencji. Victor miał z pewnością okazję do przemyślenia bardzo dogłębnie swoich win. - Vic - wyszeptał Denis - Vic, czy odnalazłeś prawdę? Czy w końcu wiesz, gdzie popełniłeś błąd? Z umysłem szeroko otwartym i chłonnym, Denis nasłuchiwał. Rogi był na szarym końcu procesji, która kroczyła do pokoju Vica: siedmiu metafizycznych mocarzy Dynastii Remillard, ich dzielne małŜonki i on - przeraŜony jak cholera. Przynajmniej mały Marc został oszczędzony. Pielęgniarka zajęła się nim, gdy Teresa odmówiła pozostawienia syna pod opieką głupawej Yvonne, która stała teraz w holu na dole, z Louisem i Leonem, skąd patrzyli z obawą na wchodzących po schodach krewniaków. Ciemne dębowe meble w pokoju Vica były dokładnie takie, jakimi je Rogi zapamiętał sprzed dwudziestu czterech lat. Starą aparaturę podtrzymującą Ŝycie zastąpiła bardziej wyrafinowana i skomplikowana, a na łóŜku rozesłano nowe kapy i draperie. Pozostał stary czarny krucyfiks z wieczną lampką. Ten sam, który biedna Sunny, Ŝona Dona, powiesiła tuŜ po ślubie zawartym w domku przy School Street. Twarz człowieka leŜącego na łóŜku przejęła Rogiego przeraŜeniem tak głębokim, Ŝe aŜ się zachwiał i musiał kurczowo przytrzymać się poręczy krzesła, Ŝeby nie uciec z pokoju. Uczestnicy rytuału ustawili się wokół łóŜka w pary. Po prawej stronie, najbliŜej głowy Victora, stał Philip Remillard. Tęgi i rozluźniony, najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, był szefem Remco Industries. W miarę upływu lat, coraz bardziej przypominał on Rogiemu starego dobrego wujka Louie, pracowitego brygadiera z młyna, który go wychował. Elegancka Ŝona Philipa, Aurelie Dalambert, stała spokojnie u jego boku, obracając w palcach kryształowy róŜaniec. Ona i jej starsza siostra, która wyszła za drugiego syna Denisa i Lucille, zrobiły karierę Ŝon wybitnych męŜczyzn i karierę matek ich dzieci. Maurice Remillard, wyglądający równie przystojnie i łagodnie jak Denis, ale silniej od niego zbudowany, wziął właśnie dłuŜszy urlop na wydziale socjologii Uniwersytetu Columbia, aby razem z trojgiem swojego młodszego rodzeństwa - Anną, Adrienem i Paulem - sprawować funkcję administratora Państwa Ludzkości w Imperium Galaktycznym. Jego druga Ŝona, doktor Cecylia Ashe, ubrana w dyskretny tweedowy garnitur, (reszta kobiet miała ciemne garsonki i sukienki), spoglądała na nieprzytomnego męŜczyznę z klinicznym zainteresowaniem. Obok stał Severin Remillard, jej kolega z wydziału neurologii w Akademii Medycznej Dartthmou i odrzucony zalotnik. Był wysokim,
bardzo atrakcyjnym blondynem o obrazoburczych poglądach na sprawy dotyczące Imperium Galaktycznego, z którymi, zresztą, sympatyzował Rogi. Trzecia Ŝona Severina, Maeve O’Neill, Irlandka, hodująca niegdyś z duŜym sukcesem konie, była piękną rudowłosą kobietą. Teraz blada jak ściana, z wyrazem niepokoju w duŜych oczach, odpychała podtrzymującą ją rękę męŜa. Po prawej stronie łóŜka, ramię w ramię - połączeni współczuciem dla pacjenta - stali Catherine Remillard i jej mąŜ Brett Doyle McAllister. Pracowali wspólnie nad Projektem Inkubacji Dzieci w stolicy Państwa i byli urzędnikami w Instytucie Planowania. Obok znajdowali się Adrien Remillard i wzięta rzeźbiarka, nowoczesna Cheri Losier-Drake. Podobnie jak Maeve, Cheri wyglądała na nieszczęśliwą i zaniepokojoną. Jej mąŜ, pomimo swych metafizycznych talentów, był uznawany przez bardziej krytycznych członków rodziny za nieokrzesanego, za coś w rodzaju gorszej, niedokończonej wersji młodszego i sławniejszego Paula. Paul Remillard zaś był nie tylko wysoki, atletycznie zbudowany i nieprzeciętnie przystojny, ale posiadał równieŜ moŜe najpotęŜniejsze zdolności mentalne ze wszystkich ludzi. W swoim czasie poślubił oklaskiwaną sopranistkę Teresę Kendall, z którą miał, oprócz Marca, najstarszego syna, małą córeczkę Marie. Nie narodzone dziecko, które Teresa nosiła w łonie, było równieŜ dziewczynką i miało się nazywać Madeleine. Jedyna niezamęŜna wśród rodzeństwa Anna Remillard, zajmująca wysokie stanowisko w Instytucie Planowania, podeszła do Rogiego z ostrym błyskiem w zimnych niebieskich oczach i przymusiła go siłą swej koercji, aby stanął przy niej obok Catherine i Bretta, najbliŜej drzwi. Denis przyjął pozycję tuŜ przy nich, w nogach łóŜka. Jak zwykle, Remillardowie zwrócili się twarzą do krucyfiksu i odmówili “Modlitwę Pańską” po francusku, w języku swych przodków. Aurelie, Cecilia i Teresa, które równieŜ były katoliczkami, przyłączyły się do modlitwy. Rogi był zbyt przeraŜony, aby wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk. Następnie, łagodnym tonem, przemówił Denis: - Dziękuję wszystkim za przybycie, szczególnie tobie, Cecilio, poniewaŜ zdaję sobie sprawę, Ŝe ten zwyczaj rodzinny moŜe wydać ci się, po raz pierwszy, nieco dziwny... i tobie, wuju Rogi, dla powodów, których, jak wiem, wolałbyś nie wspominać. Ktoś odkaszlnął i słychać było ogólne szuranie stóp o podłogę. - Ze względu na Cecilię - kontynuował Denis - pozwólcie mi wyjaśnić, co będziemy robić. Zamierzam połączyć wszystkie nasze umysły w metakoncert i modlić się, w bardzo specyficzny sposób, za mojego brata Victora. LeŜy on w tym pokoju od ponad dwudziestu sześciu lat w głębokiej śpiączce. Wiemy z odczytów aparatury medycznej, Ŝe on wciąŜ myśli. Jego mózg wysyła uporządkowane schematy myślowe i są one prawie całkowicie racjonalne. Jest jednak całkowicie odcięty od świata odczuć; na ile jesteśmy w stanie to stwierdzić, nie odbiera Ŝadnych bodźców. Victor pozostaje sam ze swymi myślami, sam ze swoimi wspomnieniami, sam z potwornymi zbrodniami, których się dopuścił. Zawsze było moim osobistym Ŝyczeniem, moją nadzieją, Ŝe Victor w końcu zacznie Ŝałować tego, co zrobił, a kiedy się to stanie, albo powróci do zdrowia, albo odejdzie od nas w pokoju. Denis przerwał i popatrzył na Rogiego, który poczuł się, pod spojrzeniem jego niebieskich hipnotyzujących oczu, jak dzika zwierzyna na muszce sztucera. Był nawet zbyt sparaliŜowany, by czuć strach. Wreszcie Denis odwrócił wzrok. - Ostatnio produkcja komórek krwi u Victora jest powaŜnie zakłócona. U osób z zespołem genów samoregeneracji oznacza to bardzo pesymistyczne prognozy. Mój brat umiera, i to jest prawdopodobnie nasza ostatnia okazja, Ŝeby spotkać się w jego sprawie. Przygotujmy teraz nasze umysły na metakoncert... Cecilio, proces jest bardzo prosty dla jego uczestników, odbywa się według podanej przeze mnie konfiguracji. Po prostu otwórz swój umysł szeroko, pozbądź się wszystkich barier i zaufaj mi. Połączę nasze umysły bardzo powoli, jeden po drugim. Kiedy koncert dopełni się, ja go poprowadzę. Nie musicie robić nic więcej, jak tylko zrelaksować się. Gotowi?
Rogi zamknął oczy. Natychmiast porwała go fala wspomnień. Wydawało mu się, Ŝe znów widzi swojego brata bliźniaka Donniego, którego młodzieńcze ataki na jego umysł - na początku tak niewinne spontanicznie wykształciły u Rogiego silną zasłonę mentalną. Tylko raz zdarzyło się, Ŝe w samoobronie połączyli się w jeden triumfalny metakoncert. Ale później, chcąc ponowić doświadczenie, Donnie próbował atakować jaźń Rogiego i połączyć ich obydwu w jedną, nierozerwalną całość. Rogi odmówił, a Donnie znienawidził go - a za tę nienawiść z kolei, siebie. I było tak aŜ do dnia jego śmierci. W powodzi wspomnień Rogi zobaczył teŜ syna Dona, małego Denisa u chrzcielnicy, i poczuł, jak ten nowy, młodziutki umysł lgnie do niego. Denis traktował Rogiego jak swego przybranego ojca, czerpiąc od niego miłość, której Don mu odmawiał, całą przelewając na Victora. Kiedy młody umysł Denisa dojrzał i nieśmiały chłopiec wyrósł na jednego z potęŜniejszych operantów świata, Rogi nauczył się go bać chociaŜ nie przestawał go kochać - a szczególnie bał się połączenia z nim w metakoncercie. Denis nigdy świadomie nie skrzywdziłby swojego ukochanego, przybranego ojca, ale był tak potęŜny, tak inny od stryja, Ŝe Rogi nie potrafił się wyzbyć swojego strachu. I teraz bał się bardzo. Zasłony mentalne Rogiego były wciąŜ aktywne, nie podporządkował się Denisowi i w ostatnim momencie odmówił połączenia. W ten sposób reszta uczestników musiała stworzyć pełne połączenie bez niego; Rogi ledwo zdawał sobie sprawę z metakoncertu odbywającego się poza nim, w ezoterycznej atmosferze stworzonej przez Denisa. Gdzie indziej - w bezgranicznym i nieokreślonym polu dynamicznym; w sferze mentalnej zwanej eterem - “coś” pozbawione jakiejkolwiek formy materialnej patrzyło na Rogiego. To nie był Denis. Ani Victor. Nikt z osób, które stały zgromadzone wokół łóŜka i kogo Rogi by znał. “Coś” zupełnie innego patrzyło na niego z niezgłębionej mentalnej otchłani; coś nieopisanie potwornego, zawierającego w sobie zło większe ponad wszystko, czego doświadczył. Rogi znał Kierana O’Connor i Victora Remillarda, dwa najbardziej zwyrodniałe umysły, jakie ludzkość kiedykolwiek zrodziła. Ale to było gorsze. I “to” skinęło właśnie na niego. Kim jesteś? - zapytał Rogi. A “to” odpowiedziało: Jestem Fury. Skąd pochodzisz? Jestem dziecięciem nieuchronnie narodzonym. Czego... czego chcesz? Was wszystkich. Umysł Rogiego wydał wrzask strachu i odrazy. Wydawało mu się, Ŝe słyszy śmiech - i tym razem był to niezaprzeczalnie głos Victora. Rogi wrzasnął znowu, prosząc, błagając o ratunek... Denisa, kogokolwiek! Ale Denis zdawał się daleko, i równie daleko były umysły pozostałych osób, skupione wokół niego. Potrzebuję wspólnika - powiedziało Fury. Na początek wezmę ciebie głupi, nędzny, stary Rogi! Ale przydasz się. Nie moŜesz! Nie moŜesz!... Widzisz? Mówiłem ci! Rogi śmiał się histerycznie, a potwór, którym był Fury, zawył i przeciwieństwo mentalnej otchłani rozbłysło karmazynową poświatą, która rozjarzała się jaśniej i jaśniej, stając się czerwona kulą, zawieszoną w nagłej ciemności. - On jest mój - powiedział inny głos. Znajomy głos. - Nie dostaniesz Rogiego. Rób, co do ciebie naleŜy, ale bez niego. Czerwona kula uniosła się i zdawało się Rogiemu, Ŝe przybiera jakiś znajomy, konkretny kształt. Schwycił się tego jakoś i ów kształt wyniósł go daleko, jak najdalej z otchłani, jak najdalej od mentalnego monstrum o imieniu Fury, z powrotem do rzeczywistości... ...pokój. Severin i Cecilia pochylają się nad leŜącą na wznak postacią; ona próbuje znaleźć puls w nadgarstku, on podnosi powiekę skrywającą rozszerzoną, nieruchomą źrenicę. Denis na kolanach, z pochyloną głową, jego ręce dotykają przykrytych stóp leŜącego płacze. Paul i Adrien przy aparaturze, gdzie lampki, niegdyś zielone, błyskają teraz na czerwono. Anna stoi sama z boku ze ściągniętą
twarzą. Catherine, Teresa i reszta kobiet, zbite w grupkę, rozmawiają cichymi głosami. Philip, Maurice i Brett patrzą na siebie bezradnie. Nagle, przez zamknięte drzwi Rogi usłyszał krzyk dziecka. Ocknął się z odrętwienia, rzucił się do drzwi i otworzył jeŜ impetem. Zamarł osłupiały na widok sceny rozgrywającej się w holu. Trzy ciała leŜały na plecach, na orientalnym kilimie. Yvonne, Louis i Leon, z wykrzywionymi twarzami i szeroko otwartymi oczami, byli martwi. Przy drzwiach sypialni po drugiej stronie holu stała siostra Gilbert i patrzyła na ciała w najwyŜszym osłupieniu, podczas gdy dwuletni chłopiec w jej ramionach wrzeszczał i miotał się jak dzikie zwierzątko. Ręka Rogiego powędrowała bezwiednie do kieszeni spodni po amulet, który zawsze nosił ze sobą; mała, czerwona kulka z przezroczystego kamienia na cienkim łańcuszku. Zacisnął na niej palce. JuŜ dobrze, powiedział Rogi do Marca. JuŜ sobie poszedł. Krzyk dziecka natychmiast ucichł. Zalany łzami i rozczochrany, łkając jeszcze, Marc wyciągnął ręce do starszego męŜczyzny. Rogi zabrał go od pielęgniarki, przytulił małą główkę do piersi i zbiegł po schodach. 3 OKANAGON / ZIEMIA 24 SIERPNIA 2051 Został wezwany. Przymuszony. On - tak bardzo niedostępny. Nie było to konkretne wezwanie telepatyczne w trybie poufnym, Ŝadna wiadomość, ale raczej rozkaz, naglące błaganie nie podobne do niczego, z czym zetknął się dotąd jego silny i sprawny młody mózg. Było to uczucie (i to od razu czyniło sprawę podejrzaną), Ŝe jego matka, oddalona o ponad 540 lat świetlnych, na Ziemi, była zagroŜona przez coś, co mogło wyrządzić jej nieodwracalną krzywdę. I tylko on, Marc Remillard, mógł ją uratować. To było wbrew logice. Marc tymczasem starał się tak kierować swoim Ŝyciem, aby ujarzmiać róŜne, pozarozumowe strony swojej psychiki. Kiedy przeszkody natury emocjonalnej brały czasem nad nim górę, traktował to jako osobistą poraŜkę, analizował to zjawisko szczegółowo i starał się poddać kontroli, aby następnym razem, zmniejszyć własną podatność na jego skutki. Ale tym razem, poniewaŜ chodziło o matkę, poruszenie emocjonalne nie ustawało. Mogło się wydawać dziwne, Ŝe wciąŜ kochał ją tak zaskakująco silnie pomimo łagodnej obojętności Teresy. Na nic nie zdały się próby metakreatywnego przeorganizowania własnej osobowości, jego synowskich uczuć do matki nie udało mu się zmienić w nic bezpieczniejszego... Łatwiej poszło mu w przypadku ojca. Paul nie był juŜ w stanie go skrzywdzić, ani nawet wyprowadzić z równowagi. Dlaczego, w takim razie - zadawał sobie pytanie - więzi syna z matką tak bardzo trudno poddać rozumowej ocenie? Było to irytujące - a w obecnej sytuacji intuicja podpowiadała mu nawet, Ŝe moŜe być niebezpieczne. Intuicja teŜ często bywa nielogiczna. Kiedy Marc spróbował porozumieć się z matką mentalnie, stwierdził, Ŝe jest otoczona niemoŜliwą do przeniknięcia zasłoną. Był więc zmuszony, po prostu, skontaktować się z nią przez komunikator ponadprzestrzenny z Okanagon, zupełnie jakby był nonoperantem albo metafizycznym dzieckiem. Gdy więc połączył się z nią, Teresa pogodnie zaprzeczyła, Ŝeby miała jakiekolwiek problemy. Powiedziała, Ŝe za nim tęskni, podobnie jak za pozostałą trójką dzieci, znajdujących się na rozmaitych letnich wyjazdach. JuŜ wkrótce będą znów razem, a ona ostatnio czuje się całkiem dobrze. To takie niepodobne do niego, mieć wybujałą wyobraźnię. Czy przypadkiem nie zamierza wracać do domu jakimś niesprawnym wrakiem? Uspokoił ją, Ŝe będzie ostroŜny, i przeprosił za irracjonalne zachowanie, które nie mogło jej zaniepokoić. Zaśmiała się serdecznie i stwierdziła, Ŝe pewnie po prostu
dojrzewa, co wywołuje u młodzieŜy nawet najpotęŜniejszych operantów, pewne rozchwianie emocjonalne. Powiedziała, Ŝe go kocha, i jeszcze raz zapewniła, Ŝe w domu na Ziemi wszystko jest w najlepszym porządku, po czym przerwała połączenie. Marc nie mógł zorientować się, czy matka kłamała, czy teŜ nie. Stwierdzenie, Ŝe przyczyną jego niepokoju mogło być dojrzewanie, odrzucił natychmiast. Jego gospodarka hormonalna była prawidłowa jak na trzynastoletniego chłopaka i był przekonany, Ŝe znajduje się ona, podobnie jak reszta jego czynności biologicznych, pod pełną kontrolą mentalną. Opętańcze wołanie zatem nie było wytworem jego wyobraźni; była to czyjaś niezaprzeczalna koercja, wymierzona ze świadomą precyzją właśnie w niego. Nacisk ten nasilał się z kaŜdą godziną, pomimo prób zlokalizowania jego źródła. Porozumiał się telepatycznie ze swą rozsądną, dwunastoletnią siostrą Marie, która próbowała właśnie pisać pierwszą powieść w starej letniej posiadłości dziadków nad Atlantykiem. Marie powiedziała mu, Ŝe widziała się z mamą w zeszły weekend i w domu wszystko było w porządku, jak zwykle. Teresa wyraźnie dobrze się czuła. Nic nie wskazywało na to, Ŝeby miała jakieś problemy psychiczne. Pracowała trochę w ogrodzie i z wyraźnym entuzjazmem poświęcała się zapisowi popularnych, staropoltrojańskich piosenek ludowych, w nowoczesnym systemie nutowym. W odczuciu Marie, przeczucia i niepokój Marca były rodzajem mentalnej niestrawności. Jego potęŜny mózg cierpiał zapewne z powodu przeciąŜenia, spowodowanego dziwacznymi energetycznymi eksperymentami, które na sobie przeprowadzał. Powinien trochę przystopować, chociaŜby po to, Ŝeby powąchać kwiatki, zanim strzelą mu jego synapsy. Marc podziękował Marie za dobrą radę. Następnie próbował się skontaktować z wujem Rogim, który mieszkał nad swoją księgarnią, półtora bloku dalej od domu rodzinnego chłopca. Słabiutki umysł Rogiego nie odpowiadał na wołania Marca, co oznaczało, Ŝe stary człowiek prawdopodobnie znowu znajduje się w jednym ze swoich stanów pijackiego zamroczenia. Tak czy inaczej, istniała niewielka szansa, Ŝe Rogi znałby prawdę o Teresie. Zawsze był nieufny w stosunku do rodziców Marca i do innych osobistości galaktycznych z klanu Remillardów, ale z samym Markiem, powściągliwym, najstarszym synem Paula i Teresy, pozostawał w zaskakującej zaŜyłości... W końcu chłopiec stwierdził, Ŝe nie ma innego sposobu na rozwiązanie tego problemu, jak tylko pojechać do domu najszybciej, jak to moŜliwe, i przekonać się osobiście. PodróŜ z Okanagon na Ziemię na pokładzie CSS Funakoshi Maru zajęła Marcowi trzy dni, przy maksymalnym czynniku przemieszczania, dopuszczalnym dla ludzkich operantów. Chłopiec prawie nie odczuł bólu związanego z potrójnym hiperprzestrzennym przełoŜeniem łańcuchowym. Zatopiony w niespokojnych myślach, nie zwrócił równieŜ uwagi, Ŝe cena biletu w pierwszej klasie pochłonęła prawie całkowicie zawartość jego karty kredytowej. Kiedy statek kosmiczny wylądował w Ka Lei, Marc zorientował się, Ŝe nie stać go juŜ na dalszą podróŜ do domu z Hawajów ani latającym ekspresem, ani taksówką. Miał co prawda przy sobie kartę kredytową rodzinnej korporacji, z nieograniczonym kontem - na wypadek jakiejś podbramkowej sytuacji, ale uŜycie jej wymagało autoryzacji rodziców, poniewaŜ był niepełnoletni. To z kolei wzbudziłoby podejrzenia jego ojca. To cholerne przeczucie mówiło mu, Ŝe nie powinien informować nikogo - a szczególnie Paula - o swoim powrocie. Tak więc Marc zadowolił się najtańszym statkiem powietrznym, który leciał z Ka Lei do północnoamerykańskiego portu kosmicznego na Anticosti Island. Właśnie stąd w czerwcu wylatywał na planetę Okanagon, zostawiając swój turbocykl BMW T99RT na długoterminowym parkingu. Przez chwilę rozwaŜał pomysł wykradnięcia swojej maszyny bez płacenia, ale w końcu go odrzucił. Drzwi garaŜu były w pełni zautomatyzowane i zabezpieczone przed taką ewentualnością komputerem, do którego nie udałoby się włamać nawet takim jak on. Jeśli miałby
swój wehikuł sprzątnąć i dać się złapać, mógłby równie dobrze zostać na Okanagon. Nie pozostało mu nic innego do zrobienia, jak tylko rozegrać to normalnie. Odebranie turbocykla zredukowało kredyt na jego karcie prawie do zera, ale na szczęście BMW było zatankowane do pełna i gotowe do drogi, a opłata za autostradę miała automatycznie obciąŜyć rodzinne konto. Marc wyjął z bagaŜnika skórzany kombinezon i nałoŜył go. Sprawdził zasilanie i obwody w cerebroenergetycznym kasku nawigacyjnym, po czym wsadził go na głowę, podłączając swój mózg do pojazdu. Kiedy elektrody w kasku oŜyły na jego polecenie, poczuł ukłucie w skórę głowy. Maszyneria BMW zjednoczyła się z jego zmysłami, a kontrolę nad pojazdem przejął system nerwowy, sterowany mentalnymi poleceniami. W systemie cerebroenergetycznym nie było nic niezwykłego, za wyjątkiem faktu, Ŝe został on zaprogramowany do obsługi turbocykla, a nie statku kosmicznego, albo jakiejś równie skomplikowanej aparatury. Ten, zamiast powstać w fabryce IBM, Datasys czy Toshiby, został zbudowany przez samego Marca. Zwykle, kiedy brał udział w wyścigu, prowadził swoje superszybkie BMW skrupulatnie przestrzegając przepisów, jednak teraz, w wyjątkowej sytuacji, kładł maszynę niemal płasko na zakrętach, podkręcając prędkość prawie do maksimum na pasach szybkiego ruchu. Jeśli napatoczyłby mu się jakiś glina, musiałby zaryzykować wypranie mu mózgu. Dwukołowa maszyna, umysłowo nawigowana przez chłopca, wyjechała z podziemnego garaŜu portu kosmicznego, dostosowując się do ograniczenia prędkości przez całą długość tunelu Jacquesa Cartiera, prowadzącego na autostradę Labrador, na pomocnym brzegu Saint Laurent. Gdy tylko wjechał na pas szybkiego ruchu na głównej autostradzie, chłopiec wyciągnął spojlery i zarządził pełną moc. Na szczęście Ŝaden policjant nie zauwaŜył go na drodze, ani Ŝaden nadgorliwy kierowca nie okazał się dostatecznie czujny, aby zanotować jego numery. Dotarł do Hanoweru w New Hampshire tuŜ po południu, osiągając średnią prędkość 282,2 kilometra na godzinę. Piękne, stare miasteczko uniwersyteckie, uśpione letnim upałem, wydawało się opuszczone. Marc wjechał do niego cicho i pomyślał, Ŝe dobrym pomysłem będzie zapuszczenie sondy mentalnej do domu, zanim do niego wejdzie. Skierował się na pusty parking przy kościele katolickim na Sanborn Road, tuŜ za rogiem swojego domu. Było tak gorąco, Ŝe ptaki przestały śpiewać, a asfalt na jezdniach stawał się płynny. Kiedy rozpiął swój klimatyzowany skórzany kombinezon od lewego barku aŜ do prawej kostki i wyszedł z niego, miał wraŜenie, jakby wszedł do sauny. Był w stanie łatwo dostosować swój biologiczny termostat, ale przeczucie nadciągającej tragedii stało się nagle prawie paraliŜujące. Podczas podróŜy z Anticosti celowo nie próbował dotrzeć mentalnie do Teresy, ani zobaczyć jej. Przeczucie mówiło mu, Ŝe byłoby to niebezpieczne; Ŝe mogłaby mimowolnie zdradzić jego obecność na Ziemi i przeszkodzić mu w przyniesieniu jej pomocy. Ale teraz, stojąc w cieniu olbrzymiego klonu z terkoczącym cicho silniczkiem Beemera, chłodzącym go z tyłu, chłopiec zapuścił najsilniej, jak tylko się dało, strzeŜoną sondę i dostał się w ten sposób do starego, białego domu w stylu kolonialnym przy East South Street 15. W domu nie było nigdzie widać ani Herty Schmidt, niani Marca, ani Jacqui Delarue, gosposi. Jego matka, Teresa Kaulana Kendall, była w swoim studio muzycznym na drugim piętrze i siedząc przy klawiaturze, naprzeciwko otwartego okna, grała cichą gitarową improwizację. Kiedy ultrazmysły Marca spoczęły na jej lekko wilgotnej twarzy, odrzuciła energicznym ruchem opadający na oczy kosmyk włosów, co kontrastowało z jej spokojnym usposobieniem. Umysł jej był omotany przesłoną tak silną, Ŝe Ŝaden z Remillardów - nawet jej mąŜ czy najstarszy syn - nie byliby w stanie jej przeniknąć. Po drugiej stronie pokoju, na obitym skórą krześle pomiędzy biurkiem z komputerem a zawaloną starymi nutami biblioteczką, siedziała sztywno Lucille Cartier - groźna babka Marca, a teściowa
Teresy. Odnowiona uroda Lucille pozostawała nieskalana przez pot, a jej ciemne brązowe włosy obcięte z grzywką, na klasycznego chanelowskiego pazia, były starannie zadbane. Lucille odezwała się: - Teraz, kiedy mamy juŜ pewność, Ŝe genetyczne badania prenatalne przyniosły wynik negatywny, przyznasz, Ŝe jest to jedyne moŜliwe rozwiązanie. Teresa nie odpowiedziała. Muzyka, którą grała, była technicznie perfekcyjna, jednak kompletnie pozbawiona jakiegokolwiek uczucia. Lucille po mistrzowsku powstrzymywała swój niesławny temperament, emanując Ŝalem, współczuciem i kobiecą solidarnością, podczas gdy jej koercja pracowała pełną parą. - Kochana Tereso, to jest jedyny sposób, w jaki rodzina moŜe ochronić cię przed prawnymi skutkami twojego nieodpowiedzialnego zachowania A dziecko jest... - Przeklęte, tak czy inaczej - dokończyła Teresa uśmiechając się z roztargnieniem. - Severin osobiście wykonał analizę genetyczną i potwierdził obecność przynajmniej trzech zabójczych cząsteczek w DNA płodu. I chyba nie muszę ci przypominać - głos Lucille zaostrzył się - Ŝe przeprowadzanie tych testów czyni Sewy’ego wspólnikiem twojej zbrodni, podobnie jak mnie. Nie wahał się jednak zaryzykować, tylko po to, aby przekonać cię, Ŝe nic się nie da w tej sprawie zrobić. - Dziękuję wam obojgu, Ŝe próbowaliście. I, Ŝe nie zadenuncjowaliście mnie. - Nigdy nie myśleliśmy, Ŝeby cię zadenuncjować do Magistratu! Teresa leciutko rozchyliła usta. - Oczywiście, Ŝe nie. Honor rodziny Remillardów i... honor pierwszego desygnowanego na stanowisko magnata - nigdy nie podźwignąłby się po takim skandalu. - Nie wiesz, co mówisz - słowa Lucille były w dalszym ciągu spokojne i wywaŜone. Ale jej sfera mentalna, łatwo dostępna dla szpiegujących ultrazmysłów Marca, wrzała z wściekłości. - Podobnie, jak nie wiedziałaś, co robisz, celowo łamiąc ustawę reprodukcyjną. - Och, wiedziałam... ale nigdy nie zamierzałam zaszkodzić Paulowi ani nikomu z rodziny. Pomyślałam tylko, Ŝe... Ŝe moŜe tym razem warto było zaryzykować. - Jak w ogóle mogłaś sądzić, Ŝe to się uda? - Miałam pewien plan. Kiedy moja ciąŜa zacznie być widoczna, ukryłabym się w starym domu rodzinnym na plaŜy w Kauai, gdzie mieszkają teraz tylko rdzenni Hawajczycy. Łatwo byłoby mi znaleźć jakąś wymówkę dla Paula. - Teresa zaśmiała się cicho. - Z pewnością by za mną nie tęsknił, w całym tym zamieszaniu, w związku ze zbliŜającym się końcem Panowania Simbiari i oficjalną ceremonią wprowadzenia nowych magnatów ziemskich do Konsylium Orbitalnego. Myślałam, Ŝe po tym wszystkim, kiedy Państwo Ludzkości w końcu zostanie włączone do Imperium Galaktycznego, a członkowie dynastii zagrzeją swoje stanowiska magnackie, mogłabym wrócić. - To wszystko jeszcze nie jest takie pewne. - Nie jestem jedyną osobą, która sądzi, Ŝe ustawa reprodukcyjna jest niesprawiedliwa! Nie jestem teŜ jedynym operantem, który próbuje ją obejść. Dla normalnych ludzi karą jest w tym wypadku jedynie grzywna, sterylizacja i utrata kilku uprawnień. Dlaczego Simbiari traktują operantów w tak drakoński sposób...? - Mamy szczególne przywileje - powiedziała Lucille łagodnie - i mamy w związku z tym większe obowiązki. - Do diabła z nimi. - Głos Teresy był spokojny. W jej muzycznej improwizacji, która stała się dzika i zawiła, moŜna było usłyszeć Bacha. Do diabła z całymi bezboŜnymi rządami Simbiari. Do diabła z obcymi i ich Imperium. Jakimi głupcami byliśmy sądząc, Ŝe bycie członkiem Galaktycznej cywilizacji będzie takie wspaniałe. - Są tacy zwyczajni ludzie i zapewne kilku operantów, którzy zgodziliby się z tobą. Większość ludzkości jednak uwaŜa, Ŝe Interwencja ocaliła planetę przed katastrofą. - Cena okazała się zbyt wysoka dla ludzkiej wolności i godności.
Warstewka współczucia stopiła się na chwilę i odsłoniła myśl Lucille: Biedna neurotyczna wariatka! Jeśli zostały w niej jeszcze jakieś resztki miłości czy współczucia, Marc ich nie zarejestrował. Teresa zdawała się nic nie zauwaŜać i kontynuowała tym samym tonem. - Ale tak na dobrą sprawę, to wszystko nie ma sensu. Mój plan został odkryty przez twoją matczyną wnikliwość, Lucille. Jej gra zwalniała, aŜ przeszła w pojedynczy dźwięk. W zamyśleniu powiedziała: - Jeśli jesteście z Severinem gotowi do przeprowadzenia zabiegu, najlepiej zróbmy to jutro wczesnym rankiem, zanim Paul wróci z Concord. - Dzięki Bogu, Ŝe w końcu zmądrzałaś! Lucille zerwała się z krzesła, podeszła szybkim krokiem do swojej synowej i wzięła ręce Teresy z klawiatury, podnosząc ją z miejsca. - Kochanie, wiem, jakie to dla ciebie straszne. I bardzo mi przykro, Ŝe tak musi być. Powinniśmy byli pomyśleć, jakie emocje tobą targają. Paul powinien był wiedzieć... Teresa uwolniła swoje ręce. - Nie Paul - powiedziała bardzo cicho. W jej oczach pojawiły się łzy, a bariera mentalna, którą oddzieliła się od swojej teściowej, straciła nagle swoją nieprzenikalność, tak jakby nie zaleŜało jej juŜ na skrywaniu sekretu, który i tak został zdradzony. - Paul nigdy by się nie dowiedział. Trzeba było innej kobiety, Ŝebym odkryła prawdę. CóŜ, jutro będzie juŜ po wszystkim... Lucille, nie musisz się juŜ o mnie martwić. Masz całkowitą rację, rzeczywiście jestem wariatką i tyle. MoŜe lepiej idźcie juŜ, Ŝeby wszystko przygotować. Chciałabym być teraz sama... zajmę się moimi ćwiczeniami wokalnymi. Wiecie, Ŝe nie lubię, kiedy ktoś słyszy, jak nędzny stał się mój głos. - Nonsens! - zapewniła Lucille solennie. - Twój głos jest piękny, jak zawsze. Ile razy mamy ci powtarzać, Ŝe twoje problemy ze śpiewaniem są wyłącznie natury psychosomatycznej? A sprawa tej... tej obsesji równieŜ mogłaby zostać poddana terapii, gdybyś tylko... - Proszę. - Oczy Teresy błysnęły bólem. - Pozwólcie nam zostać samym razem przez te kilka ostatnich godzin. - Ono jeszcze nie jest świadome! To dopiero piąty miesiąc głos Lucille był piskliwy, a oczy błyszczały. - To tylko twoja chora wyobraźnia sprawia, Ŝe je słyszysz! - Tak, oczywiście. Teresa odwróciła się do Lucille plecami, zajęła znów swoje miejsce za klawiaturą i przestawiła ją na ścieŜkę fortepianową. Zaczęła grać “Kołysankę” Szopena. - Będę gotowa na jutro. Dajcie mi tylko znać, gdzie i kiedy. Lucille zacisnęła usta, kiedy rozpoznała utwór. Skinęła jedynie głową, wyszła z pokoju i zbiegła po schodach do czekającego na nią samochodu. Marc poczekał, aŜ jego babka odjedzie, i zaczął prowadzić swój motor w stronę domu, rozmawiając po drodze z matką. MARC: Mamo. Przyjechałem TERESA: Marc? To ty? Ale... dlaczego, kochanie? Co z twoimi wakacjami, na które miałeś jechać z kolegami po zakończeniu seminarium przygotowawczego na Okanagon? Wycieczka do Śpiewającej DŜungli! Wiem, Ŝe nie mogłeś się doczekać wakacji przed rozpoczęciem nauki w Dartmouth na jesieni... MARC: Przyjechałem ci pomóc. TERESA: Mówiłam ci przecieŜ, Ŝe wszystko jest w porządku. Nie ma nic, czym powinieneś się przejmować. [Odłączenie]. MARC: Wiem dobrze. Poczułem twoją troskę. Twoje zagroŜenie. To było przymuszenie nie do odparcia. Twoja koercja przywiodła mnie tutaj. TERESA: Och, nie, Marc. Znasz mój umysł najlepiej ze wszystkich ludzi. Moja koercja jest za słaba, Ŝeby przesłać ją do drugiego pokoju, a co dopiero pięćset lat świetlnych na Okanagon. MARC: Podświadomie mogłaś to zrobić... w pewnych okolicznościach. To musiałaś być ty. To na pewno nie był on.
TERESA: Och, BoŜe, czy to znaczy... Marc, ty wiesz? MARC: Nie wszystko, ale wystarczająco duŜo. Czytam teraz twoje podświadome myśli, mamo. Twoja przesłona jest opuszczona i myślisz tak wyraźnie, Ŝe nie mogę ich nie słyszeć! Czy on... on naprawdę mówi do ciebie? TERESA: Lucille upiera się, Ŝe to niemoŜliwe. To dopiero piąty miesiąc i jego umysł nie rozwinął się jeszcze dostatecznie. Nawet ośmiomiesięczny płód jest ledwie zdolny do konceptualizowania, a co dopiero do osiągnięcia dojrzałości mózgowej, umoŜliwiającej najprostszą formę samoświadomości czy komunikacji. Nic z tego nie rozumiem. Ja tylko wiem, Ŝe to on. Nie ty ani Ŝadne z reszty moich wspaniałych dzieci. Przebacz mi, przebacz. Muszę to zrobić, on musiałby Ŝyć zmutowany. To on, Marc, czy moŜesz nam pomóc? Jak mógłbyś w ogóle nam pomóc, masz tylko trzynaście lat. Lucille i Severin zabiją go, Ŝeby mnie ratować, ale ja nie pozwolę na to; ucieknę, wyrwę się stąd razem z nim, zanim... MARC: Teresa, uspokój się! TERESA:...Tak. MARC: Jestem tu. W domu. Wchodzę po schodach. Wiem, co zrobić, Ŝeby was uratować. To dobrze, Ŝe twoja podświadomość mnie wezwała. Zaufaj mi. TERESA: Tak. Teresa nie podniosła wzroku, kiedy Marc wszedł. Wpatrywała się w swoje ręce, leŜące bez ruchu na elektronicznej klawiaturze. - Jesteś tylko dzieckiem. Dzieckiem o niezwykłym umyśle, ale nie na tyle silnym, aby sprzeciwić się władzom wykonawczym Imperium Galaktycznego. To co zrobiłam, to powaŜne przestępstwo i jeśli mi pomoŜesz, staniesz się współwinnym i będziesz podlegał takiej samej karze jak ja. - Podobnie jak babcia i wuj Sewy, jeśli dokonają aborcji. - Prawdopodobieństwo, Ŝe będą przyłapani, jest znikome, podczas gdy ty, jeśli spróbujesz pomóc mi uciec, zostaniesz aresztowany prawie na pewno. - Nie dam się złapać. Wszystko juŜ obmyśliłem. Spójrz! [Obraz]. - Rozumiem - wyszeptała - rozumiem. Przylgnęła do niego mentalnie, do swego najstarszego dziecka, które oddaliło się od rodziców juŜ w najwcześniejszym dzieciństwie, trzymając się z dala, najwyraźniej odrzucając miłość jako zbędny kaprys. Kultywował jedynie niepokojące zdolności metafizyczne, które w przyszłości miały zapewnić mu pozycję pierwszego operanta ludzkości w nowym Wieku Galaktycznym. Teresa była szczerze zdumiona, Ŝe to właśnie Marc próbował jej pomóc... pomóc im obojgu. Nigdy nie okazywał szczególnego przywiązania do reszty swojego rodzeństwa, a wobec rodziców zdawał się mieć jedynie formalny szacunek. Nawet teraz zesztywniał instynktownie, na jej próbę mentalnej pieszczoty, jakby wiedział, Ŝe kontakt emocjonalny naruszyłby jego samowystarczalność i uczyniłby go słabym. Tak teŜ się stało. - Marc, jesteś pewien? - spytała, biorąc go za rękę. Była ciepła, w przeciwieństwie do murów otaczających jego duszę. - Tak - odpowiedział. Teresa pocałowała młodą dłoń i z uśmiechem połoŜyła ją na swym brzuchu, który dopiero zaczynał się zaokrąglać. Mięśnie Marca zesztywniały i przez chwilę bała się, Ŝe cofnie rękę, ale wtedy... - Tutaj - powiedziała uspokajająco i chłopiec rozluźnił się. Musisz słuchać bardzo uwaŜnie. Jego... jego tryb myślowy jest czymś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłam, ani u ludzi, ani u obcych. Na początku jest niepokojący, ale trzeba przywyknąć. Przynajmniej ja to tak odebrałam! Przygotuj się na coś zupełnie nowego. I bądź delikatny, bo on wyczuwa, Ŝe musi uciekać, czasem jest jak małe przestraszone zwierzątko... Marc ukląkł przy Teresie, połoŜył obie dłonie na brzuchu matki i zamknął oczy. Niczym w transie, zdawał się nie oddychać przez kilka minut. W końcu wydał niski, przeciągły, nieartykułowany dźwięk.
Otworzył oczy i zobaczył swoją matkę zdjętą dumą i strachem. - Wszystko w porządku. - powiedziała Teresa z uśmiechem. Bardzo się cieszy ze spotkania z tobą. I... tak, wydaje się, Ŝe spodziewał się ciebie. 4 HANOWER, NLW HAMPSHIRE, ZIEMIA 24 SIERPNIA 2051 Antyczny dzwonek u frontowych drzwi księgarni “The Eloquent Page” zadzwonił i nastolatek wszedł do środka. Zanim jeszcze podniosła głowę znad komputera, na którym sporządzała okresowy spis ksiąŜek, Perdita Manion poczuła, Ŝe do sklepu wszedł metafizyczny operant o wyjątkowych zdolnościach. Jego toŜsamość była nie tylko trudna do odczytania, ale tak zawile zakodowana, jakby ta osoba w ogóle nie istniała. Tak. To mógł być tylko ten człowiek. W serdecznym przywitaniu uśmiechnęły się nie tylko jej usta, ale takŜe umysł. - O, witaj, Marc! Więc wróciłeś do domu w samą porę, aby cieszyć się ostatnimi dniami tego pięknego lata w New Hampshire, co? Myślałam, Ŝe miałeś być poza Ziemią na wakacjach, zanim zacznie się semestr jesienny w Dartmouth. - Seminarium przygotowawcze z “ambiwalencji psychokreatywnej” w Instytucie Okanagon skończyło się wcześniej niŜ przypuszczałem. Jeden z profesorów Simbiari złapał jakąś egzotyczną alergię i bez przerwy pocił się na zielono. - Mój BoŜe! - A potem gruchnęła ta wielka wiadomość o wyborze pierwszego ludzkiego magnata do Konsylium. KaŜdy o nazwisku Remillard był łakomym kąskiem dla dziennikarzy, więc złapałem najbliŜszy statek na Ziemię. - AleŜ, to była twoja pierwsza, zupełnie samodzielna podróŜ kosmiczna. Nie chciało ci się jednak zostać i pozwiedzać trochę? Okanagon to taka wspaniała planeta. Te wszystkie kwitnące drzewa i śpiewające motyle w tropikalnych ogrodach... Linsday i ja rozwaŜaliśmy powaŜnie osiedlenie się tam 30 lat temu, kiedy otworzono pierwsze planety kolonijne. Odpowiedź Marca była krótka i oficjalna. - Planeta jest rzeczywiście bardzo atrakcyjna fizycznie, jednak pod względem mentalnym uwaŜam ją za niestałą. Ma bardzo liczną i zróŜnicowaną populację nonoperantów; ich niespójne umysły tworzą wyjątkowo nieharmonijną aurę planetarną. - Och. - MoŜe jestem przeczulony. Ale... nie ma to jak w domu. - Zgadzam się w zupełności. Perdita Manion przekazała mu matczyną sympatię zaprawioną humorem. Biedactwo. Nastolatkom ze środowiska najwybitniejszych operantów nie było łatwo. Im bardziej byli uzdolnieni, tym trudniej przystosowywali się do “normalnej” ludzkości, gdy wyrwali się po raz pierwszy z cieplarnianych warunków szkolenia operanckiego, które znali od dzieciństwa, rzuceni na głębokie wody “normalnej” ludzkości. Jej własny wybitny syn, Alexis, który podobnie jak Marc skończył właśnie Brebeuf Academy, przeŜywał obecnie trudne dni. Raz chciał być idealistycznym mistrzem Etycznego Altruizmu, innym razem znowu utoŜsamiał się z Ŝądnym władzy małym faszystą. Na nic zdawały się wysiłki Jezuitów, szkolnych wychowawców, którzy starali się pomóc młodym w odnalezieniu swojej drogi. Był juŜ najwyŜszy czas dla obu chłopców, by iść do college’u, gdzie będzie połoŜony większy nacisk na przystosowanie ich do ludzi nonoperantów oraz przedstawicieli pięciu ras obcych, niŜ na ich edukację akademicką. Perdita odezwała się: - Alexis bardzo ucieszy się z twojego powrotu, Marc. W przyszłym tygodniu wybiera się z Boom-Boom Laroche’em i Pete’em Dalembertem na ryby do Maine. Na pewno chcieliby, Ŝebyś do nich dołączył. Wypocząłbyś sobie. Marc odpowiedział jej obojętnie, ale przez ułamek sekundy
Perdita czuła cień niepokoju, który wymknął się jakby spod kontroli młodego umysłu. - Czy wszystko w porządku? - Nic waŜnego. Po prostu... sprawy osobiste. - Ja cię tu zatrzymuję, a chcesz pewnie pogadać z wujkiem Rogi. Idź na tył sklepu do jego nory. Prawdopodobnie zastaniesz go po uszy w zamówieniach klientów. Ucieszy się, Ŝe ma gościa. Perdita wróciła do swojej pracy. Jej podświadomość wyraŜała miłość bez zastrzeŜeń dla własnego niełatwego dziecka i tolerancyjną przychylność dla najlepszego przyjaciela Alexisa. Nie zdawała sobie sprawy z tego, Ŝe większość tych myśli jest dla Marca doskonale czytelnych. Przemknęło jej przez głowę: “Dzięki Bogu, Ŝe Alexis jest tylko zwykłym geniuszem. Od śmierci Lindsaya jest po prostu... ale co by było, gdybym miała wychowywać takie dziecko jak Marc? Biedny chłopiec!” Marc przekazał jej serdeczne pozdrowienie mentalne, ignorując treść jej pozostałych rozwaŜań. Jak wielu innych niŜszych operantów, Perdita nie miała pojęcia o tym, w jaki sposób funkcjonują umysły takie jak jego; oceniała integrację osobowościową Gigantów Metafizycznych według własnych, przeciętnych standardów. Nic zatem dziwnego, Ŝe nie potrafiła zrozumieć Alexisa, a co dopiero jego. Marc przeszedł wzdłuŜ ciasno stojących półek, pełnych staromodnych papierowych ksiąŜek - fantasy: science fiction i horrory - właśnie tym głównie handlował jego wujek. Antykwariat był nastawiony wyłącznie na kolekcjonerów, a sprzedaŜ odbywała się głównie drogą zamówień pocztowych. Jedynie tomy z odniesieniami i naukowe opracowania klasyki w “The Eloquent Page” miały postać ciekłokrystaliczną. Księgarnia zajmowała naroŜny lokal w starym budynku “Gate House” na Main Street i stanowiła punkt orientacyjny Hanoweru jeszcze przed Wielką Interwencją. Jej właściciel, nazywany wujem Rogi przez mieszkańców miasta i przez licznych członków klanu Remillardów, zajmował mieszkanie na trzecim piętrze. Rzędy biur zajmowały drugie piętro; w budynku była równieŜ kawiarnia i agencja ubezpieczeniowa w dobudówce na tyłach domu, gdzie znajdował się równieŜ garaŜ, w którym Rogi trzymał swój samochód. Marc, jego dwie młodsze siostry i braciszek Luc, praktycznie wychowali się w księgarni, podobnie jak wcześniej ich ojciec Paul i ich sześcioro wujków i ciotek od strony ojca. Było to miejsce wytchnienia, po męczącej czasem atmosferze domu rodzinnego Remillardów, gdzie elita ziemskiej społeczności operantów, jak równieŜ członkowie obcych ras Imperium Galaktycznego potrafili wpadać bez zapowiedzenia i przesiadywać dowolnie długo. Włochate szare zwierzątko wyszło spomiędzy półek i spojrzało na Marca z łaskawą tolerancją. - Miau. POZDROWIENIE OD PRZYJACIELA PANA. - Cześć kocie! - JEDZENIE? - Czy ty w ogóle kiedyś myślisz o czymś innym, tłuściochu? Marc pochylił się, Ŝeby podrapać między uszami wielkiego kota Rogiego rasy Maine Coon, o imieniu Marcel LaPlume. Zwierzak przeciągnął swoje dziesięciokilowe cielsko, ziewnął i spiął mięśnie do skoku, kiedy Marc sięgnął do klamki w drzwiach pokoju, w którym Rogi zwykle pracował. Drzwi otworzyły się i Marcel wskoczył do środka, wymrukując telepatycznie kocie pretensje pod adresem panów, którzy zamykają drzwi przed swoimi ukochanymi kotkami. W pokoju było duszno od letniego upału, pomimo starań antycznej klimatyzacji w oknie. Charakterystyczny aromat dobrej whisky mieszał się ze stęchłym zapachem starych papierzysk. Wuj Rogi, ubrany w zwykły letni strój, czyli spłowiałe dŜinsy i koszulę z kory, spał w starym fotelu na biegunach, obitym skórą. OpróŜniona do połowy butelka “Wild Turkey” i nadgryziona kanapka z serem i szynką leŜały przed nim na stosie wideogramów i starych wydruków. Wydawało się, Ŝe Marcel przefrunął na biurko, lądując swym cięŜkim cielskiem bez poruszenia choćby jednego przedmiotu. Złapał kanapkę i rzucił Marcowi chytre spojrzenie szaroniebieskich oczu, nim znów wzbił się do lotu. Z łatwością pokonał trzy metry dzielące go od wysokiej półki, gdzie usadowił się bezpiecznie, by rozkoszować się
świeŜo zwędzonym lunchem wśród stosów stuletnich brukowców owiniętych w plastik. Marc wszedł i zamknął za sobą drzwi. - Wujku Rogi, obudź się! Powiedziawszy to, chłopiec wykorzystując swoje redaktywne zdolności, wykonał dość drastyczny manewr telepatyczny, likwidujący odrętwienie alkoholowe. Fale mózgowe śpiącego księgarza poderwały się nagle do wyjątkowo niepoŜądanego stanu czuwania. Rogatien Remillard parsknął i przeciągnął się mamrocząc przekleństwa w swym rodzinnym języku, czyli kanadyjskim francuskim z północnej Nowej Anglii. Otworzył szeroko oczy, kiedy Marc wystrzelił zwięzłą wiadomość prosto w jego mózg. - Mojej pomocy? Batege! W co się tym razem wpakowałeś? I co robisz z powrotem w domu, tak wcześnie? Tylko mi nie mów, Ŝe wyleciałeś z następnej szkoły za niesubordynację... Stary męŜczyzna przerwał nagle, zmuszony koercyjnie do milczenia. Marc zwrócił się do niego w trybie poufnym: To nie to, wujku Rogi. To powaŜna sprawa. Problem rodzinny. Musisz iść ze mną natychmiast do domu i, na miłość boską, zasłoń się przed zasięgiem Perdity Manion!... Czy nadal masz to stare canoe i sprzęt campingowy w swoim garaŜu? Tak. Ale... Dobrze. Będziemy ich potrzebować, jak równieŜ twojego samochodu. Czy masz jakąś gotówką? Wiesz doskonale, Ŝe mam, do cholery, i będą miał do momentu, kiedy te pieprzone karty kredytowe podbiją wszechświat [Podejrzliwość]. Ile chcesz gotówki? Trzy lub cztery kawałki. Wielki BoŜe! W co ty się... Weź je i idziemy. Bez dalszej dyskusji księgarz podniósł się i schował butelkę whisky do szafki. Wziął starą zniszczoną torbę z półki z materiałami pakowymi, wyjął z niej plik durofilmowych banknotów i wcisnął pieniądze do kieszeni spodni, po czym przeszli z chłopcem do księgarni. - Wychodzimy z Markiem na jakiś czas, Perdita. Jeśli przyjdzie profesor Dalembert po swoją kopię “Mamelons and Ungava” (Wzgórze Ungawy) Murraya, wspomnij mu o tych lekkich zadrapaniach. W dalszym ciągu jednak jest to duŜa okazja, za trzy stówy. - Lećcie sobie, ja popilnuję fortecy - powiedziała Perdita pewnym tonem, - I tak nic się nie dzieje w takie letnie senne popołudnia. Marc roześmiał się nerwowo. - To miło z pani strony. Wujek i ja moŜe pojedziemy na resztę dnia popływać na canoe. Miło było znów panią widzieć, pani Manion. Stary człowiek i chłopiec wyszli na ulicę zalaną złotymi promieniami słońca. Po jasnym niebie poruszało się jedno latające jajko, kierując się na zachód ku dolinie Connecticut River. Wydawało się, Ŝe płynie wolno jak dziecinny balonik, gdy tymczasem musiało gnać z prędkością siedmiuset kilometrów na godzinę. Poza tym niebo było puste. Czarny sportowy samochód minął wolno pocztę, na fasadzie której wisiały dwie flagi; po jednej stronie - Stanów Zjednoczonych Ameryki, a po drugiej - Państwa Ludzkości Imperium Galaktycznego. Przy przeciwnym krawęŜniku Main Street, na stacji energetycznej BP, Wally Van Zandt spryskiwał wodą typu D rosnący obok stanowiska dla jajek klomb petunii, zgodnie z popularnym przekonaniem, Ŝe kwiaty wyglądają od tego lepiej. Marc zauwaŜył, Ŝe paliwo podroŜało o pięć centów od momentu jego wyjazdu z Ziemi. Wydawało się, Ŝe te cholerne kompanie energetyczne podnosiły ceny kaŜdego lata. Czas był najwyŜszy, aby fabryki przekonstruowały turbocykle i samochody na napęd fuzyjny, na którym poruszały się juŜ pojazdy komercyjne i jajka. Wymagałoby to początkowo od zakładów energetycznych pewnych inwestycji, jednak na dłuŜszą metę pojazdy stałyby się energooszczędne. Rogi i Marc skręcili na rogu w East South Street, do garaŜu wuja. Minęły trzy miesiące od momentu, kiedy księgarz widział ostatni
raz swojego bratanka i nawet po tak krótkim czasie wydawało się, Ŝe Marc urósł. Głowa pokryta czarnymi kędziorami sięgała juŜ Rogiemu powyŜej ramion. Młoda szczęka z zapadniętymi policzkami była jakby mocniej zarysowana, a profil szybko tracił swą dziecinną miękkość i nabierał charakterystycznego dla Remillardów orlego zarysu, tak uderzającego u ojca Marca. Jednak oczy chłopca nie były tak niebieskie jak u Paula; szare, osadzone głęboko w oczodołach niepokoiły blaskiem. Brwi zataczały dziwny, rozszerzający się ku skroniom hak, co przywodziło na myśl skrzydła. W nielicznych momentach, kiedy Marc opuszczał swoją “towarzyską” zasłonę mentalną, oczy te promieniowały siłą niemal poraŜającą. Rogi, którego własne zdolności, jako operanta, były przeciętne, był najstarszym członkiem rodziny. Doświadczył na sobie wiele razy tych zdolności ze strony gigantów klanu i nie miał wątpliwości, Ŝe w przypadku Marca były one najpotęŜniejsze. Podejrzewał równieŜ, Ŝe mógł być najmniej ludzki z wszystkich swoich krewniaków. Z tych właśnie powodów docieranie do psychiki Marca sprawiało Rogiemu duŜo trudności. Od maleńkości chłopiec potrafił ukryć się za barierą prawie perfekcyjnej kontroli i samowystarczalności. Co gorsza, było w nim coś, co przypominało Victora Remillarda z jego ostatniego okresu świadomego Ŝycia. Marc podobnie jak Victor, jego stryjeczny dziadek, był emocjonalnie zimny i dumny, zdecydowany działać po swojemu bez troski o resztę świata. Z drugiej strony, u podstaw arogancji chłopca nie leŜało zło, jak w przypadku Victora. Ta zuchwała pewność siebie była raczej konsekwencją zbyt duŜego ładunku zdolności mentalnych w jego głowie; zbyt duŜego jak na moŜliwości przystosowawcze jednego człowieka. Marc bardzo potrzebował dorosłego przyjaciela. Jego ojciec Paul, oddany polityk zajęty tysiącem spraw, był niewątpliwie dumny ze zdolności swojego syna, jednak wydawało się, Ŝe dawno zrezygnował z prób nawiązania z nim bliskiego kontaktu. Matka, kobieta o artystycznym temperamencie, zaangaŜowana w okresie jego dzieciństwa w karierę śpiewaczki operowej, a później załamana osobistą tragedią, kochała Marca taką samą bezwiedną miłością, jaką darzyła pozostałą trójkę swych dzieci. Podejmowane przez nią, bez przekonania, próby przebicia się przez pancerz syna, podobnie jak próby jej męŜa, zakończyły się niepowodzeniem. Rogi równieŜ nie zdołał w pełni tego dokonać, nie zamierzał się jednak poddawać... Weszli do garaŜu i Marc polecił Rogiemu skompletować sprzęt, sam natomiast zajął się instalowaniem archaicznego bagaŜnika na canoe, na dachu starego volva. Nie rozmawiali i Rogi cierpliwie pakował do samochodu namiot, zestaw do gotowania, brezentową płachtę i resztę prawie całego sprzętu kempingowego, jaki posiadał. Marc tymczasem, po umocowaniu bagaŜnika, odkrył się ze swoimi uczuciami, uŜywając psychokinezy do załadowania canoe na dach samochodu. Psychokineza uwaŜana była wśród operantów jego klasy za nieco prymitywną metafunkcję. W końcu, kiedy przymocowali canoe do bagaŜnika, Marc sformułował uporządkowany opis sytuacji i przekazał go mentalnie Rogiemu: Moje seminarium na Okanagon skończyło się wcześniej. Pomyślałem, Ŝe zrobię mamie niespodziankę i nie zawiadamiając jej złapałem pierwszy lot na Ziemię. Przeleciałem z Ka Lei do Anticosti i stamtąd moim turbocyklem przyjechałem do domu. Kiedy wjechałem do Hanoweru, nie spotkałem Ŝadnego znajomego. Wygląda tak, jakby wszyscy byli na wakacjach. Pomyślałem, Ŝe nie zastanę w domu nikogo oprócz mamy, bo tata ma wrócić z Concord dopiero w weekend, a dzieciaki są jeszcze u dziadków nad morzem. Wysłałem sondę do domu, do studio mamy. Była tam babcia Lucille. Usłyszałem, co mówiła... Jesteś, do cholery, trochę za sprytny z tym podsłuchiwaniem, mój mały. Kiedyś się doigrasz. [Niecierpliwość!] To teraz jest nieistotne!... Co wiesz o dziedzictwie genetycznym rodziny Remillard? [Zakłopotanie]. Masz na myśli nieśmiertelność? Nie, nie chodzi mi o wieloczynnikowy zespół samoregeneracji, tylko o geny zabójcze!
...Poza wiedzą na temat dziwnej mieszanki genetycznej Paula i Teresy, jestem raczej laikiem w tych sprawach. Cała nasza czwórka odziedziczyła po ojcu dominujący, poligeniczny zmutowany kompleks: jesteśmy inteligentni, posiadamy wyjątkowe zdolności metafizyczne, nasze ciała starzeją się tylko do pewnego momentu, a potem nieustannie się samoregenerują. Kompleks ten ma ograniczony zasięg i zróŜnicowane działanie. Czy wiesz, co to oznacza? Cholera. Nie bądź takim cholernym mądralą. Znaczy to tylko tyle, Ŝe niektórzy z Remillardów dostają więcej a inni mniej. Ja jestem na końcu tej listy podarków, a ty urządziłeś się całkiem nieźle razem ze swoim rodzeństwem, kuzynami, ojcem, wujkami, ciotkami, dziadkiem Denisem... Właśnie. I teraz - z powodu pokrewieństwa mamy z Annaritą Latimer, jej potomstwo ma zwiększoną szansę na uaktywnienie się któregoś z dobrych genów. Niestety, mama przekazała części swoich dzieci równieŜ niedobre predyspozycje. Niebezpieczne geny nie uaktywniły się u niej samej, podobnie jak u Marie i u mnie, więc załoŜono, Ŝe mama została poddana działaniu czynnika uaktywniającego gen w którymś momencie jej Ŝycia, po urodzeniu się Marie w 2039. Występowanie szkodliwych genów wydawało się zaleŜne od płci, a stawały się one zabójcze u chłopców w większości przypadków. Maddy teŜ pozostaje bezpieczna, ale jest nosicielką. Luc odziedziczył szkodliwą mutację, ale w końcu udało się doprowadzić jego stan do prawie zadowalającego. Dzieci, które mama urodziła martwe i które usunęła w czasie ciąŜy, odziedziczyły zabójczy kompleks, jak się okazało, nie do zwalczenia wysiłkami inŜynierii genetycznej... Stąd uniewaŜnienie licencji reprodukcyjnej twoich rodziców. Czy powinna być uniewaŜniona? Marc, do cholery, o co ci chodzi? Takie jest prawo. Ale czy jest sprawiedliwe? Tak uwaŜa Imperium Galaktyczne. Ustawy reprodukcyjne mają na celu oczyścić ludzki potencjał genetyczny z... Imperium to nieludzka organizacja. Skąd moŜe wiedzieć, co jest najlepsze dla naszej rasy - które geny są dobre, a które złe na dłuŜszą metę? Badania wykazały, Ŝe ludzki mózg nie poddaje się próbom genetycznych ulepszeń. Czynniki dziedziczne są zbyt skomplikowane, aby je próbować ulepszać. Kto dał tym obcym prawo do ingerencji w fizyczne strony naszego ludzkiego dziedzictwa? Jej skutkiem ubocznym przecieŜ moŜe być rysa w naszej ewolucji mentalnej... Na to pytanie nie ma odpowiedzi, Marc. Ludzie zadają je sobie juŜ od momentu Wielkiej Interwencji i nie ma sensu, Ŝebyś do tego wracał. Imperium postawiło jako warunek włączenia nas do cywilizacji galaktycznej, prawo do kontroli reprodukcji ludzkości. My zaakceptowaliśmy to i tyle... Dlaczego więc tak nagle narobiłeś tyle rabanu? Do cholery, chłopcze, powiedz, o co ci w końcu chodzi, zamiast obchodzić sprawę dookoła! W rodzinie Remillardów znajdują się najpotęŜniejsi metafizycy na Ziemi. Kto moŜe stwierdzić, co w tak złoŜonym zespole genetycznym jak nasz jest do przyjęcia, a co nie? Wyniki testów genetycznych pięciorga martwych dzieci mamy nie wykazały nic, poza zdolnościami mentalnymi. I co z tego? Fizycznie te biedactwa nie miały szans. Na nic nie zdały się starania inŜynierii genetycznej. Te, które urodziły się martwe, nigdy nie ujrzały światła dziennego, te zaś, które zostały usunięte, byłyby potwornie zdeformowane i upośledzone. Nie doŜyłyby wieku reprodukcyjnego. Ale umysły tych usuniętych dzieci mogłyby wnieść jakieś wartości do Ziemskiego Umysłu, zanimby umarły. Marc, nie rozumiem, do czego zmierzasz. Czy chcesz powiedzieć, Ŝe geny mózgów tych dzieci powinny być badane niezaleŜnie od reszty ich ciała? Nawet ja wiem, Ŝe to nie jest moŜliwe. Ludzka genetyka posunęła się bardzo do przodu pod kierunkiem Imperium, ale nie moŜe badać umysłu na podstawie komórek mózgowych, podobnie jak nie moŜe wpływać na umysł, manipulując pobranym z mózgu DNA. Najzwyklejsza ewolucja radzi sobie świetnie sama, przekształcając naszą rasę w
metafizycznych operantów. Ziemski Umysł zmierza ku zespoleniu, w czym pomagać mają ustawy reprodukcyjne, więc nieistotne jest, czy kilkoro małych upośledzonych dzieci będzie miało swój wkład... Ale istotne jest to, Ŝe mama znów jest w ciąŜy. ??NiemoŜliwe!! Słyszałem, jak mówiła babci. Jezus Maria. Teresa nie moŜe być teraz w ciąŜy... Ale jest. W przededniu inauguracji Konsylium? W momencie, gdy Paul stoi na czele listy nowo wybranych ludzkich magnatów? To katastrofa dla ojca i reszty rodziny! Jak ona mogła, jak ona mogła... “Mama sama usunęła implant antykoncepcyjny. To nie było specjalnie trudne dla osoby o takim talencie kreatywnym. Ona czuje, Ŝe to jej obowiązek... wobec całej ludzkości - urodzić to dziecko. Nawet, jeśli oznacza to pogwałcenie praw Simbiari. Sacre nom de Dieu! Wszyscy wiedzieliśmy, Ŝe było z nią kiepsko po utracie ostatniego dziecka, ale wydawało się, Ŝe się jakoś z tego wykaraskała. I teraz to! Twoja biedna mama! Taki talent! I taka piękność! To jasne, skąd bierze się jej szaleństwo; ona i twój ojciec zawsze byli opętani idiotyczną obsesją prześcignięcia Denisa i Lucille... Ten płód ma pięć miesięcy. Mama mówi, Ŝe rozmawia z nią juŜ w sposób typowy dla małych dzieci. - Merde de merde! - wykrzyknął Rogi na głos. - Ta biedulka kompletnie zbzikowała! Canoe było juŜ porządnie przymocowane do dachu starego volva, a cały sprzęt zapakowany. Kiedy wsiedli do samochodu, chłopiec wydawał się dziwnie podekscytowany. - Babcia Lucille sondowała umysł dziecka. Nie słyszała nic, poza zwykłymi, chaotycznymi sygnałami, jakich moŜna się spodziewać u tak młodego płodu. Dyskutowała z mamą i potem... wyszła. Oczywiście nie odkryła mojej obecności. Wszedłem i rozmawiałem z mamą, wyjaśniając sytuację, i zaraz potem przyszedłem po ciebie do księgarni. - Ale ja nadal nie rozumiem... - Babcia pojechała po wujka Severina. Dokonają aborcji, zanim tata - lub ktokolwiek inny - się dowie. Być moŜe jutro. - A zatem... to jedyne sensowne wyjście! Rogi otworzył automatycznie drzwi garaŜu i wycofał z niego samochód. Zamknął drzwi i ruszyli wolno ulicą. - Wcale nie. - Masz jakieś moralne obiekcje? To zrozumiałe. Jesteś jeszcze młody i pełen idealistycznych przekonań o ludzkiej godności i wartości. Ale to jest prawdziwe Ŝycie, Marc. Nawet Kościół nie potępia ustaw reprodukcyjnych. Jeśli płód obciąŜony jest zabójczymi genami, moŜe zostać usunięty. Twoja mama ma chore złudzenia i potrzebuje psychiatry. Marc, masz trzynaście lat, ale jesteś juŜ bardzo dojrzały. Wiesz, co moŜe oznaczać ta nielegalna ciąŜa - nie tylko dla rodziny, ale takŜe dla całego Państwa Ludzkości. Twoi rodzice nie są zwykłymi, prywatnymi obywatelami. Paul na pewno zostanie nominowany Pierwszym Magnatem, kiedy ludzkość w styczniu wejdzie do Konsylium. Jeśli wejdzie! Mój BoŜe, chłopcze, czy nie rozumiesz, jak powaŜne jest to wykroczenie? Nawet stan psychiczny twojej matki nie usprawiedliwia... - Mama jest jak najbardziej normalna, wujku Rogi. Ja teŜ słyszałem płód. - Ty... - To chłopiec. Słyszałem... nie potrafię opisać tego, co słyszałem, a na pewno nie jestem w stanie przekazać jego obrazu umysłowi tak ograniczonemu jak twój. Musisz mi uwierzyć, Ŝe to dziecko jest niezwykłe. Słuchałem juŜ kiedyś nie narodzonych jeszcze dzieci, ale czegoś takiego nigdy nie doświadczyłem. Bóg jeden wie, jakie będą jego metazdolności. - A jego ciało? - Zapytał Rogi z niepokojem. - Jeśli ma zabójcze geny, fizycznie będzie stracony. - Niekoniecznie. Upośledzenia Luca były uleczalne. Terapia
regenerująca i inŜynieria genetyczna idą naprzód z dnia na dzień. Mój nie narodzony brat zasługuje na szansę! Nie jestem jedyną osobą, która tak twierdzi. Setki milionów łudzi uwaŜa, Ŝe ustawy są niesprawiedliwe i powinny być zmienione. Rogi nie wiedział, co odpowiedzieć. Gdzieś w głębi duszy powtarzał sobie: prawo jest prawem. Zostało zaakceptowane przez Ziemię, jako część ceny za nowy Złoty Wiek. Teresa więc popełniła Przestępstwo Pierwszego Stopnia, poczynając to dziecko, choćby było nie wiem jak wyjątkowe. Minęli niewielki ciemny budynek, znajdujący się w połowie drogi od księgarni, i stanęli przed domem Remillardów przy East Street 15, tuŜ za publiczną bazą danych, którą wszyscy wciąŜ nazywali biblioteką. Rogi skręcił na podjazd, po czym obaj wysiedli z samochodu. Dom Marca był utrzymany w klasycznym nowoangielskim stylu; biały, z okapami i ciemnymi okiennicami, małym gankiem i mansardowymi oknami na trzecim piętrze. Jedno z okien studia Teresy było otwarte i sączyła się z niego muzyka operowa, napełniając swymi tonami parne letnie powietrze. Sopranistka, przy akompaniamencie całej orkiestry, śpiewała, w jakimś innym języku niŜ standardowy angielski, Ŝałosną pieśń o tak przejmującej sile, Ŝe chłopiec i męŜczyzna zatrzymali się nagle, u wejścia na ganek i stali zasłuchani. Głos Teresy Kaulana Kendall zawsze wywoływał ten efekt, nawet wśród członków jej rodziny, którzy słyszeli nagrania mnóstwo razy. Rogi uświadomił sobie, Ŝe ma łzy w oczach. Wspaniała koloratura została zachowana na laserowych dyskach na zawsze, podczas gdy sama śpiewaczka zamilkła, poświęcając się rzekomo większemu dobru Państwa Ludzkości. Ta nowa katastrofa - zastanawiał się starszy męŜczyzna - moŜe doprowadzić Teresę do ostatecznego szaleństwa i degradacji, jeśli nie natychmiastowej kary Magistratu, tylko dlatego, Ŝe uwierzyła ona mentorom Lymikom. Powiedzieli, Ŝe pewnego dnia ludzkość będzie posiadała najpotęŜniejsze umysły ze wszystkich ras we wszechświecie... - Co moglibyśmy zrobić, Ŝeby jej pomóc? - wyszeptał Rogi. - Pomóc dziecku - poprawił Marc chłodno. - Umysł o tak niewiarygodnym potencjale musi Ŝyć. Aria wzniosła się do crescendo i zakończyła cichym pytaniem, które zamilkło bez odpowiedzi. Rogi odezwał się: - MoŜe, gdyby udało się nam udowodnić Nadzorcom Simbiari i Magistratowi... - Mama słyszy dziecko i ja teŜ - powiedział Marc. - Nikt inny go nie usłyszy. Jeszcze nie. śaden mechaniczny skaner nie ma wystarczającej wraŜliwości, aby potwierdzić jego nieprzeciętność. Jego umysł jest absolutnie nietypowy. - W takim razie nie ma szans. Biegli sądowi orzekną, Ŝe Teresa jest szalona, a twoje zeznania zostaną uniewaŜnione z powodu pokrewieństwa z nią i twoich cholernych umiejętności mentalnych, które wykluczają badanie wykrywaczem kłamstw. Sprawa jest beznadziejna. Marc odezwał się cicho: - Nie jest, jeśli zabierzemy stąd mamę. Ukryjemy ją aŜ do urodzenia dziecka; wtedy juŜ będzie bezpieczne. śywy człowiek ma pełne prawa do ochrony Ŝycia, bez względu na upośledzenia. Prawo jest jednoznaczne w tej kwestii. Mama wciąŜ będzie winna, ale moŜe... usunąć się na jakiś czas, do momentu, kiedy ludzcy magnaci przejmą kontrolę w sprawach Państwa. Wtedy będzie musiał znaleźć się jakiś sposób, Ŝeby ją uwolnić. - Ale to niemoŜliwe! Nie ma na Ziemi takiego miejsca, gdzie ktoś taki jak Teresa, o zarejestrowanej toŜsamości metafizycznej, mógłby się skryć przed władzami Magistratu, Simbiari i Krondaku. - Myślę, Ŝe jest takie sekretne miejsce, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy szukać operanta. I nawet, jeśli rzucana nie pobieŜnie okiem, nie wpadną na to, aby wnikliwie je przeszukiwać. Marc przekazał starszemu męŜczyźnie mentalny obraz, który wyrwał z jego ust westchnienie.
- Byłeś tam, wujku, za cichą zgodą twojego przyjaciela, który kupuje od ciebie ksiąŜki. Opowiadałeś mi o tym. I to jeden z powodów, dla którego potrzebuję teraz twojej pomocy. Chłopiec otworzył frontowe drzwi domu i obejrzał się przez ramię. - PomoŜesz, prawda? Pot wystąpił na czoło Rogiego. Opanowała go czysta panika, chociaŜ chłopiec nie stosował Ŝadnego koercyjnego przymuszenia. - Czy wiesz, co się stanie, jak nas złapią? - zapytał. - Z nami, z nią? A moŜe z całym cholernym Państwem Ludzkości, jeśli twój ojciec nie zadenuncjuje własnej Ŝony za pogwałcenie ustaw? - Warto jest zaryzykować! Papa moŜe robić, co do niego naleŜy, aby ocalić swoją cenną reputację, jeśli prawda o jej nielegalnej ciąŜy wyjdzie na jaw. MoŜe odciąć się od postępku mamy, a nawet brać czynny udział w poszukiwaniach. Nikt nie dowie się jednak, Ŝe ona Ŝyje, jeśli mój plan się powiedzie. Nie będą teŜ w stanie udowodnić nam współudziału. Mogę zablokować twój umysł, a do mojego nigdy nie będą w stanie dotrzeć dostatecznie głęboko, Ŝeby odkryć prawdę. Później sąd będzie musiał oczyścić mamę z zarzutów, z powodu nacisków opinii publicznej, przez wzgląd na to, Ŝe donosiła tak wyjątkowego operanta. Ustawy reprodukcyjne zostaną zmodyfikowane. - Nie moŜesz być tego taki pewien! - Szóstego stycznia Państwo Ludzkości zostanie przyjęte do Konsylium Galaktycznego z pełnym prawem wyborczym w Imperium. Panowanie Simbiari nareszcie się skończy i Zielone Lepkie Dziwaki przestaną nami rządzić jak dziećmi. Ludzie wreszcie będą panami własnego losu, równieŜ w kwestii reprodukcji. I kiedy to się stanie, pokaŜemy tym obcym, co to znaczy prawdziwa siła umysłu! Rogi spojrzał na trzynastolatka z konsternacją. - Jeśli ten nie narodzony braciszek okaŜe się taki jak ty, to obce rasy poŜałują Interwencji. Marc roześmiał się i powiedział miękko: - W jakiś sposób podświadomość mamy dosięgnęła mnie na Okanagon; mnie, jedyną osobę, która mogła ją ocalić. W normalnych warunkach nie dysponuje ona mocą, która mogłaby przebyć tę odległość, ale tym razem... myślę, Ŝe była wspierana przez metakoncert z nie narodzonym dzieckiem! Taki umysł musi zostać ocalony dla ludzkości. Zrobię wszystko, Ŝeby go uratować. Wszystko! Rogi poczuł, jak kurczy mu się serce. - A co z twoją matką, na miłość boską? - Ją teŜ, oczywiście - powiedział Marc z uśmiechem. - Ich oboje. Uśmiech zniknął z jego twarzy równie szybko, jak się pojawił. - Nie mamy wiele czasu. Powiedziałem mamie, Ŝeby spakowała parę rzeczy. Musimy zabrać ją stąd tak szybko, jak się da. Zamówiłem dla nas jajko Hertza. Będzie tu za pół godziny. Teraz chodź ze mną na górę i pomóŜ mi ją uspokoić. Marc wszedł do domu, zostawiając Rogiego na ganku. Księgarz powiedział do siebie: To szaleństwo! Marc nie rozumie sytuacji. Złamanie prawa przez Ŝonę Paula moŜe spowodować, Ŝe Nadzorcy Simbiari odwołają inaugurację Konsylium. Tylko czekają na taki pretekst! Czy Paul byłby w ogóle w stanie udowodnić, Ŝe nie konspirował z Teresą? Jego umysł jest prawie równie odporny na badania jak Marca; będą podejrzewać, Ŝe ukrywa prawdę. ...Jezu Chryste, co za kocioł! Płody-operanty! Ale bzdury! Tylko tego nam trzeba, kolejnego geniusza Remillarda! Czy nie wystarczy ich juŜ tyle kręcących się po świecie i utrudniających Ŝycie nam, biednym prostaczkom? PrzecieŜ Marc i Teresa mogą po prostu wyobraŜać sobie telepatię dziecka, słyszeć to, czego sobie Ŝyczą. To moŜe być jakaś neuroza, jakaś dziwna wymiana poczucia winy pomiędzy matką a synem... a ja tkwię pośrodku tego wszystkiego po uszy! ...Marc nie moŜe przecieŜ zmusić mnie do przystania na jego plan. Nie moŜe przymusić mnie na odległość, a z bliska nie jest w stanie zrobić tego całkowicie. Jeśli zaś spróbuje, giganci rodziny
wyłuskają łatwo ze mnie fakt jego koercji. Dzieciak chyba zdaje sobie z tego sprawę. ...Muszę po prostu wyłoŜyć mu to wszystko spokojnie i powiedzieć, Ŝe jego lojalność względem matki jest godna podziwu, ale plan jej ukrycia jest niewykonalny. Mógłbym wymknąć się teraz z powrotem do księgarni i zawiadomić Severina... Nie. Marc, do cholery, bądź rozsądny... Rogi, posłuchaj mnie. Marc i Teresa mówią prawdę... Ty... nie jesteś Marc! Nie. Wiesz, kim jestem. Och, nie... Och, kurwa! Rogi, drogi synu, knocisz mi robotę! Do jasnej cholery, mnie osobiście nie jest tak bardzo do śmiechu... Musisz pomóc Teresie i jej dziecku. To konieczność. Duchu...Mówimy o Przestępstwie Pierwszego Stopnia, na miłość boską! [Irytacja]. Bez dyskusji. Nie ma chwili do stracenia. Rób dokładnie to, co mały Marc kaŜe. Ryzyko wzrasta z kaŜdą zmarnowaną przez ciebie chwilą. - Ty Lylmicki sukinsynu! - syknął Rogi wygraŜając pięścią dusznemu powietrzu. - Ustawy reprodukcyjne to część twojego własnego Imperium Galaktycznego! Dlaczego po prostu nie powiesz swoim pupilkom Simbiari, Ŝeby zrobili wyjątek? Po co te gierki? - mruczał niezadowolony. Drzwi otworzyły się same. Rogi poczuł niezbyt delikatnego kuksańca. - Niech to szlag! Idę, juŜ idę. - zamruczał. Stary człowiek wbiegł do domu i zaczął wchodzić po schodach, wciąŜ mamrocząc francuskie przekleństwa. Dwie muchy, którym udało się wślizgnąć do domu za Rogim, pozbawione nagle powietrza spadły na ziemię i ich małe ciałka leŜały na dywanie w holu, przebierając niezdarnie nóŜkami. Wtedy drzwi znów się otworzyły, muchy zostały przeniesione na dwór, po czym drzwi wolno zamknęły się. Owady pełzały przez chwilę nieprzytomnie po podłodze ganku, Ŝeby w końcu rozprostować skrzydełka i odlecieć. 5 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA, DYGRESJA Metafizyczni pionierzy, Denis Remillard i Lucille Cartier mieszkali w starym domu przy South Street od przeszło trzydziestu lat, podczas których wychowali siedmioro swoich niezwykłych dzieci. Paul, najmłodszy i obdarzony najbardziej niezwykłymi zdolnościami w tym stadku, urodził się w 2014, w rok po Interwencji. Jako jedyny z całej siódemki był nauczany, juŜ w łonie matki, nowymi technikami metodycznymi Imperium. Zanim osiągnął wiek młodzieńczy, został uznany za pierwszego Giganta metafizycznego. Jego potencjał był tak ogromny, Ŝe praktycznie zagwarantowano mu stanowisko w Konsylium, jak tylko zakończy się długi okres przygotowawczy dla ludzkości. W roku 2036, kiedy Paul miał dwadzieścia jeden lat i był juŜ uwaŜany za pewnego kandydata na polityka (w praktyce oznaczało to umiejętność sprytnego obchodzenia co mniej popularnych rozporządzeń Simbiari) oraz najwybitniejszego potomka ziemskiej “Pierwszej Rodziny Metapsychologii”, spotkał Teresę Kaulana Kendall, młodą kobietę hawajskiego pochodzenia, równieŜ osobistość w swoim środowisku. Była ona muzycznym objawieniem i zadebiutowała właśnie w poprzednim sezonie w nowojorskiej Metropolitan Opera, odtwarzając z pasją trudne role Królowej Nocy i Lucii di Lammermoor. Miała niespełna dziewiętnaście lat, gdy stała się przedmiotem zachwytu krytyków i publiczności. “The New York Times” pisał o niej: Głos Stulecia... rzadkie, niezwykle dźwięczne i wysokie sopra acutissima, całkowicie kontrolowane i pełne zachwycających barw. Teresa była równieŜ piękną
i naturalną aktorką, a jej kreacje sceniczne, nawet juŜ w tym początkowym okresie, miały w sobie tę magię, która odróŜnia talent od gwiazdorstwa. Na powściągliwego Paula Remillarda śpiew Teresy działał jak niezawodny afrodyzjak. Nawet ludzie, którzy normalnie nie przepadali za muzyką operową, zachwycali się młodą śpiewaczką. Była równieŜ metafizycznym operantem, chociaŜ jej zdolności mentalne nie równały się talentowi wokalnemu. Niektórzy, co prawda, pomniejszali jej splendor, twierdząc, Ŝe wspaniały głos jest jedynie czystą iluzją psychokreatywną, złudzeniem hipnotycznym publiczności wywołanym siłą jej umysłu. Były to oczywiste bzdury, chociaŜ Teresa rzeczywiście zawdzięczała w pewnym stopniu swą popularność koercyjnemu czarowi (podobnie jak inne diwy-nonoperantki), jednak jej głos był w istocie zjawiskiem niezwykłym, co udowadniają nagrania. W niecałe pięć miesięcy od momentu pierwszego spotkania, Teresa i Paul pobrali się na scenie Metropolitan Opera, przy okazji zakończenia sezonu 2036-37. Ślub odbył się w scenografii ostatniego aktu rosyjskiej opery fantastycznej, którą wystawiono wtedy specjalnie dla Teresy. Pannie młodej towarzyszyli kierownicy produkcji, wszyscy w przepięknych słowiańskich kostiumach (pan młody załoŜył klasyczny czarny krawat). Arcybiskup Manchesteru w New Hampshire, znany entuzjasta opery i bliski przyjaciel znamienitych rodziców pana młodego, odprawił uroczystość. Uczestniczyła w niej nieprzebrana liczba śpiewaków, muzyków, techników i cała reszta pracowników Opery. Kiedy panna i pan młody pocałowali się, chór Opery wykonał skróconą wersję hymnu do miłości z “Turandota”, z taką mocą, Ŝe zadrŜały kandelabry. Licznie przybyli wtedy Remillardowie, łącznie z pewnym starszym księgarzem. Była równieŜ matka Teresy, znana aktorka Annarita Latimer, jej ojciec znakomity astrofizyk Bernard Kane Kendall i urocza, doskonale odmłodzona babka, Elaine Donovan. Pokrewieństwo narzeczonych, nawet jeśli byłoby zauwaŜone, nie stanowiłoby przeszkody dla ich małŜeństwa, zgodnie z prawem Imperium. Zupełnie inna sytuacja zaistniała wiele lat później, kiedy Marc i Cyndia Muldowney chcieli się pobrać i ich prawdziwe powinowactwo wyszło na jaw. Przedstawienie, w którym wystąpiła Teresa w noc swojego ślubu, była to, złowieszcza, jak się okazało, “ŚnieŜynka” RimskiegoKorsakowa, mroczna baśń z niepokojącym zakończeniem. Nikt jednak nie myślał tej nocy o złych znakach. Teresa była zapatrzona w charyzmatycznego Paula, gotowa do urodzenia jego dzieci - które z pewnością byłyby metafizycznymi gigantami - i przekonana, Ŝe będzie kontynuować swoją karierę operową bez większych przeszkód i zmian. Lucille i Denis przekazali nowoŜeńcom swój wielki stary dom na South Street i przeprowadzili się do elegancko odnowionej daczy na Trescott Road, na wschód od Hanoweru. Denis był juŜ wówczas emerytowanym profesorem metapsychologii w Instytucie Metafizyki w Dartmouth College, a odmłodzona Lucille - seniorką metafizycznej społeczności. Na początku wydawało się, Ŝe szczęście zapisane jest Paulowi i Teresie w gwiazdach. W krótkich odstępach czasu urodziła się im trójka cudownych dzieci - Marc, Marie i Madeleine. Rodzinę zasmuciły narodziny martwego brata bliźniaka Marca - Matthieu (prawdziwego pierworodnego), jednak to zdarzenie szybko zapomniano, a jego znaczenie pomniejszono. Podobnie jak większość śpiewaczek operowych, Teresa była bardzo silna fizycznie i urodziła trójkę dzieci z łatwością, wycofując się ze sceny tylko na ostatni miesiąc kaŜdej ciąŜy. Maleńkie dzieci niańczone były za kulisami, w salach prób, w garderobach, a nawet w luksusowej kabinie jajka Remco, które korporacja rodzinna zapewniła primadonnie dla jej podróŜy z domu w New Hampshire do teatrów w Nowym Jorku, Londynie, Mediolanie, Tokyo, Moskwie i innych miejscach na Ziemi. Śpiewała równieŜ w wielu koloniach ziemskich na Assawompsett, Atarashii-Sekai, Cernozem, Londinium, Etruscia i Elysium, na obcej planecie SponsuBrevon, w poltrojańskim centrum artystycznym i na Zugmipl, gdzie pełni uwielbienia Gi wypełniali salę po brzegi przez cały tydzień wystawiania “La Traviaty”. W najwyŜszym hołdzie,
szesnastu najzagorzalszych zapaleńców operowych umarło w estetycznym uniesieniu, w kulminacyjnym momencie jej występu. Paul był tolerancyjny wobec zawodowych obowiązków Ŝony. W okresie tym angaŜował się bez reszty w organizowanie systemu biurokratycznego Państwa Ludzkości w Imperium Galaktycznym. System ten działał początkowo jako “niŜszy samorząd metafizyczny” pod ścisłą kontrolą Simbiari, niezaleŜnie od niemetafizycznego rządu ziemskiego, ale w momencie, kiedy Paul wkroczył na scenę polityczną, w dwadzieścia lat po Interwencji, samorząd zaczął zdradzać coraz większe ambicje uniezaleŜnienia się i zwiększenia swych wpływów. Ziemskie struktury rządowe z czasów przed Interwencją zostały, z polecenia lylmickich zwierzchników, prawie kompletnie zastąpione dość specyficznym systemem republikańskim, który miał być najodpowiedniejszy dla Państwa Ludzkości. Było to połączenie wpływów samorządów obywatelskich, pracujących na zgromadzeniach miejskich w New Hampshire na najniŜszym poziomie cywilnym, z oligarchią operantów na najwyŜszym szczeblu władzy ustawodawczej i wykonawczej. Całość opierała się na strukturze drzewa, zapewniając prawo wyborcze kaŜdemu obywatelowi w obrębie miejskim; kaŜdej korporacji lub organizacji korporacyjnej angaŜującej ponad tysiąc osób; kaŜdemu miastu oraz Ŝonie - regionowi zajmowanemu poprzednio przez jakiś mały naród lub państwo, wreszcie poszczególnym obszarom kontynentalnym, zwanym Intendenturami. NajwyŜszym szczeblem stanowiska publicznego był Partner Intedacyjny. - Funkcje te mogli pełnić zarówno operanci, jak i “zwykli” ludzie. W niŜszych strukturach rządowych przewaŜali nonoperanci, a w systemie ustawodawczym - osoby o wyŜszych zdolnościach mentalnych. Ogólnie rzecz biorąc, Państwo Ludzkości było całkiem dobrze zorganizowane. Większość pozostałości po krwawych, ludzkich zapędach nacjonalistycznych i fanatycznych sprzeciwach religijnych wobec rządów Imperium, zanikło w czwartej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Niesławni Synowie Ziemi, ze swymi zapędami oddziaływania na obce rasy za pomocą róŜnych tajemnych sztuczek, byli jednym z niebezpiecznych wyjątków od tej reguły. Czytający w ludzkich myślach obcy nadzorcy i rzecznicy praw obywatelskich praktycznie wyeliminowali zjawisko politycznej nielojalności. W dalszym ciągu istniała w pewnym zakresie przestępczość, naduŜycia prawne, uprzedzenia, niesprawiedliwość, ale nie na skalę masową. Egzekwowaniem prawa zajmowali się zarówno oficerowie operanci, jak i ludzie “normalni”, nadzorowani przez Magistrat Simbiari. Wykroczenie prawne pociągało za sobą natychmiastową karę, a recydywiści traktowani byli ze szczególną surowością. Członków elity metafizycznej, oskarŜonych o powaŜne przestępstwo, z reguły skazywano na karę śmierci. Znaczna większość “normalnych” ludzi była zachwycona cudownym nowym światem i opieką Imperium Galaktycznego. Dla dumniejszych jednak Ziemian rządy kapryśnej Simbiari, mające rozwinąć naszą dojrzałość psychosocjalną, były upokarzające. Ci obcy Nadzorcy byli poza tym zieloni; ich fizjonomia była ciągle przedmiotem niewybrednych Ŝartów ze strony ludzi, a ich mściwość i surowość wobec ludzkich słabości budziły często nienawiść, a nawet otwarty bunt. Z drugiej jednak strony, zjawiska takie jak nędza były obecnie rzadkością na Ziemi, system edukacji zapewniał kaŜdemu wykorzystanie maksimum swoich moŜliwości, uczciwość i cięŜka praca były nagradzane, zapewniano wystarczająco duŜo wypoczynku, a jeśli ktoś czuł, Ŝe Ziemia jest dla niego za mała, miał do dyspozycji nowe światy do zdobycia na planetach kolonialnych, przeznaczonych przez Imperium dla rozrastającej się ziemskiej populacji. “Normalni” otwarci przeciwnicy polityki Imperium, chociaŜ nigdy bezpośrednio nie karani za sprzeciwianie się Galaktycznej rewolucji społecznej, pozbawieni byli moŜliwości zajmowania wysokich stanowisk, wystąpień publicznych i w końcu “zapisywani” byli do klasy reprodukcyjnej ZPG. Po roku 2040 uniemoŜliwiono im równieŜ korzystanie z technologii odmładzania i zabroniono wstępu do ogrodu “zaawansowanej socjoekonomii i uciech technicznych”. Części z tych niesubordynowanych obywateli udawało się uciec z Imperium przez wrota
czasu Madame Guderian do epoki Pliocenu. W większości jednak przypadków, nonoperanci w rodzaju fundamentalistów religijnych, czy inni wyrzutkowie, Ŝyli na wygnaniu i umierali w zapomnieniu. Prawie zawsze tracili kontakt ze swoimi dziećmi, nawet jeśli kształciły się one poza kontrolowanym przez Imperium systemem edukacyjnym. Kiedy osiągały pełnoletność, najczęściej odcinały się od reakcyjnych skłonności swoich rodziców i opowiadały się za sondowaniem mentalnym i intensywniejszą wyŜszą edukacją, która przy gotowałaby je do Ŝycia w Państwie Ludzkości. Przeciwnicy polityki Imperium, będący operantami, stanowili zupełnie oddzielny problem - właśnie ich losy zajmą duŜą część niniejszych pamiętników... Trójka starszego rodzeństwa Paula - Anna, Catherine i Adrien zrobiła karierę w administracji Państwa Ludzkości, przygotowując się pod okiem obcych Nadzorców na dzień, w którym rosnąca populacja ziemskich operantów utworzy najwyŜszy organ rządowy Państwa Ludzkości w Konsylium Galaktycznym, pod przewodnictwem Pierwszego Magnata elekta. Kiedy Paul dołączył do swych sióstr i braci jako członek Północnoamerykańskiej Intendentury, szybko wybił się dzięki zdolnościom dyplomatycznym i mentalnym umiejętnościom zyskiwania przewagi nad przeciwnikiem, na najwyŜsze dostępne dla człowieka stanowisko - Partnera Intendenckiego. Ze stanowiska tego Paul wywindował, w ciągu dwóch lat, niŜej stojące w hierarchii rodzeństwo na pozycje Gigantów Metafizycznych i Partnerów Intendenckich. W ten sposób pojawiła się pierwsza zapowiedź narodzin Dynastii Remillardów, tuŜ pod nosem niczego nie podejrzewającego Imperium. Z minimalnym uŜyciem koercji, Paul nakłonił swych pozostałych trzech braci do starania się o stanowiska metapolityczne. Severin porzucił neurochirurgię, Maurice badania socjologiczne, a Philip, najstarszy z dzieci Denisa i Lucille, z niechęcią zrezygnował z kierowniczego stanowiska w Remco Industries, niewyczerpanym źródle rodzinnej fortuny. Jako Ŝe nepotyzm całkowicie mieścił się w zasadach etycznych Imperium (chociaŜ czasem jacyś nadgorliwcy próbowali protestować), siedmioro rodzeństwa Remillard połączyło swoje umysły, przeznaczenie i elektorat... i osiągnęli szczyt. Denis i Lucille woleli jednak świat akademicki, opierając się próbom Paula wciągnięcia ich do polityki. Rodzice przyjęli ambicje swych dzieci z pewnym niepokojem, co jednak nie spowodowało w rodzinie Ŝadnych podziałów. Wkrótce cała siódemka rodzeństwa osiągnęła status Gigantów i stanowiska Partnerów Intendenckich. Podczas gdy muzyczna kariera Teresy rozkwitała, Paul poświęcił się całkowicie działaniom, które miały mieć swój moment kulminacyjny podczas wyborów w Concord w New Hampshire, stolicy Ziemi i Państwa Ludzkości w roku 2040. Starania te sprawiły, Ŝe został mu nadany przez media przydomek “Człowieka, który sprzedał New Hampshire”. Paul dorobił się elegancko przystrzyŜonej bródki, która podkreślała jego wizerunek ustawodawcy, wydał kilka ksiąŜek gloryfikujących Galaktyczną Ludzkość i stał się częstym gościem programów telewizyjnych. Jego poczucie humoru, atrakcyjna powierzchowność i budzący zaufanie (u “normalnych” ludzi) wizerunek mówcy o “konserwatywnych”, metafizycznych poglądach zjednywał mu wielu zwolenników. Między nimi znajdowali się równieŜ układni poltrojańscy pomocnicy Simbiari, którzy uwielbiali obserwować, jak Ziemianie przerabiają na szaro powaŜnych, sprawnych, zaawansowanych technologicznie, ale niezaprzeczalnie gamoniowatych i odstręczających Nadzorców. Czwarte dziecko Paula i Teresy, Luc, urodziło się z epilepsją, niewidome i z powaŜnymi deformacjami ciała. Metafizyczne wyposaŜenie dziecka było olbrzymie, jednak prawie nie wykorzystane. W 2041, roku jego urodzenia, inŜynieria genetyczna była w stanie doprowadzić jego narządy wewnętrzne do ludzkich norm i przywrócić wzrok. Całkowita regeneracja jego potencjałów stała się moŜliwa dopiero w momencie wejścia w okres dojrzewania. Nie tak pomyślnie zakończyły się próby złagodzenia epilepsji, której przyczyn nie udało się ustalić, jednak specjalny implant w mózgu zapobiegał najgorszym atakom. Cierpienia Luca stały się dla Teresy źródłem depresji i
powaŜnego napięcia nerwowego. Coraz bardziej zaniedbywała swój głos i drastycznie ograniczyła liczbę występów. Pomimo to lista jej sukcesów powiększyła się o role takie, jak Manon, dawno zapomniana Lakme, Juliette i Królowa Shemakha w “Le Coq d’Or” Rimskiego-Korsakowa, która nie była wystawiana przez większe teatry od czasów świetności Beverly Sills. Popisową jednak rolą Teresy pozostała Śniegoruczka ze “ŚnieŜynki”, innego dzieła Rimskiego, pięknej, ale psychologicznie mrocznej baśni, która prawie nigdy nie była wystawiana poza Związkiem Radzieckim, aŜ do momentu, kiedy elektryzująca kreacja Teresy spopularyzowała ją w ciągu jednej nocy. Zawodowe i osobiste załamanie Teresy rozpoczęło się od momentu, kiedy jej następne dziecko urodziło się martwe, w 2043 roku. Pełna analiza skomplikowanego dziedzictwa genetycznego Kendall-Remillard była wciąŜ jeszcze kwestią dalekiej przyszłości, jednak zidentyfikowano juŜ kilka zabójczych genów w osoczu Teresy i stwierdzono, Ŝe zarówno ona, jak i Paul posiadają tak zwane geny nieśmiertelności Remillardów, unikalne poligeniczne dziedzictwo, znacznie zwiększające zdolność samoregeneracji właściwej dla kaŜdego człowieka. Pomimo problemów genetycznych, Paul i Teresa zdecydowani byli mieć jeszcze duŜo dzieci, tak samo wybitnych jak pierwsza czwórka. Ich starania zakończyły się narodzinami kolejnych dwojga martwych noworodków i dwiema ciąŜami obciąŜonymi, jak wykazały testy prenatalne, zabójczymi genami. Najnowocześniejsze techniki inŜynierii genetycznej nie zdołały zwalczyć upośledzenia płodów. Dokonano więc w obu przypadkach aborcji, zgodnie z wytycznymi ustaw reprodukcyjnych Simbiari. Teresa cierpiała w tym okresie na głęboką depresję, przeszła dwa krótkie załamania nerwowe i stopniowo zaczęła tracić swój cudowny głos. Ostatnim ciosem było odebranie małŜeństwu, pomimo starań Paula, licencji reprodukcyjnej. Stwierdzono, Ŝe to Teresa jest nosicielką kompleksu mutagenicznego i wszczepiono jej implant antykoncepcyjny. Zaszyła siew domu w Hanowerze i starała się utrzymać przy zdrowych zmysłach, spędzając czas na ćwiczeniach wokalnych, pielęgnując płonne nadzieje o powrocie na scenę i odegraniu się na obcych władcach, którzy narzucili swój dobroczynny despotyzm na praktycznie wszystkie dziedziny ludzkiego Ŝycia - nawet na macierzyństwo. Paul był przybity tragedią, ale nastawiony bardziej filozoficznie. Oczywiście, jego własne nasienie było zdrowe, mógł rozwieść się i oŜenić ponownie. Jednak jego przywiązanie do Teresy nie pozwoliło mu na to, chociaŜ namiętność pierwszych lat ich małŜeństwa wypaliła się juŜ. Poza tym Paul był niezmiernie dumny z czwórki swoich dzieci. Rozwód był wyjściem najgorszym z moŜliwych, biorąc pod uwagę “staroświeckie”, rzymsko-katolickie poglądy Remillardów. Paul mógł jedynie pójść za przykładem swojego bliskiego przyjaciela i rywala Europejskiego Partnera Intendenckiego, Davy’ego MacGregora, który podobnie jak wiele innych osób o wyjątkowym dziedzictwie genetycznym, oddał swoje nasienie do banku spermy, aby przez zapłodnienie in vitro wspomóc zaludnianie planet kolonijnych. Jednak ścisła anonimowość dawców w bankach kłóciła się wyraźnie z jego poczuciem ojcowskiej dumy. Chciał znać swoje dzieci... a dla chcącego nie ma nic trudnego. Nigdy nie narzekał na brak kobiecej adoracji, a teraz, kiedy Teresa, choć wciąŜ piękna, straciła swój wyjątkowy kusicielski czar, Paul pozbył się religijnych skrupułów i zabrał się do pomnaŜania swego genetycznego potencjału z dyskrecją! pełnym zaangaŜowaniem, jak równieŜ z bardzo duŜą przychylnością ze strony pań dysponujących nieprzeciętnym materiałem chromosomowym. WciąŜ dzielił z Teresą łoŜe, jednak ona, jako czująca ponadzmysłowo Ŝona, wiedziała, Ŝe nie był jej wierny. Nigdy nie przestała go kochać i nigdy od niego nie odeszła. Nie było jednak co do tego wątpliwości, Ŝe nieustająca zdrada małŜeńska Paula zrodziła w Teresie determinację posiadania jeszcze jednego, ostatniego cudownego dziecka. 6
Z PAMIĘTNIKÓW ROGATILNA REMILLARDA Teresa posłuchała swojego najstarszego syna i spakowała się. Kiedy wszedłem do jej studia, pokazywała zawartość torby Marcowi. Był w niej przenośny telewizor Tri-D, odtwarzacz ksiąŜek, magnetofon, składany keyboard Yamaha Scrollo, dwa wzmacniacze Bose Dinky-Boom, pudełko ksiąŜek ciekłokrystalicznych, zapas baterii do całego tego sprzętu, mały zestaw toaletowy, tuzin bawełnianych pieluszek, plastikowe majteczki, dwie pary śpioszków, kocyk z puchu łabędziego, który miał kiedyś dostać jej pierworodny, zanim dowiedziała się, Ŝe nie Ŝyje, płaszcz przeciwdeszczowy, kłębek sznurka, zapalarka, resztka “Dom Perignona” i szwajcarski wojskowy nóŜ ze wszystkimi moŜliwymi bajerami oprócz mikro-manipulatorów. Marc patrzył na tę kolekcję z niedowierzaniem. Ona, z rozbrajającym rozsądkiem, tłumaczyła synowi, Ŝe sznurek miał słuŜyć do przewiązania dziecku pępowiny i do suszenia prania, a szampan do uczczenia narodzin Jacka. - Jacka? - powtórzył Marc słabo. - Będzie się nazywał Jon - J-O-N. Wolę tę pisownię. JuŜ mu tłumaczyłam kwestię zdrobnień - skinęła mi wesoło na przywitanie. Twój wujek Rogi moŜe nazywać go Ti-Jean, oczywiście, zgodnie z tradycją franko-amerykańską. - Mamo, cały ten sprzęt muzyczny! - zaprotestował Marc. Powiedziałem ci, Ŝebyś zapakowała tylko najpotrzebniejsze rzeczy! - AleŜ to są najpotrzebniejsze rzeczy, kochanie. Nie przeŜyłabym czterech miesięcy, w jakiejś zabitej dechami dziurze, bez mojej muzyki. - Nie wzięłaś ubrań! Machnęła ręką obojętnie. - Kupię je w lokalnym centrum handlowym, kiedy tam dotrzemy. Gdziekolwiek to jest. Na razie ten komplet będzie odpowiedni i wygodny w podróŜy. Nie sądzisz, Rogi? Teresa nie była wysoka, ale sprawiała takie wraŜenie. Miała na sobie modny połyskujący bawełniany dres treningowy w ulubionym zielonym kolorze rodziny Kendall, a czarne włosy związała z tyłu, dopasowaną w kolorze, jedwabną apaszką. Na ramiona zarzuciła płowy, kaszmirowy sweter z kapturem; reszty stroju dopełniały sportowe buty Raichla. Był to świetny strój na wycieczkę w okolicę Mount Moosilauke z klubem Dartmouth Outing, ale nie na spędzenie zimy na górskim odludziu... Odwróciłem od niej wzrok i postarałem się ukryć moje myśli. - Och Tereso, czy Marc nie powiedział ci, Ŝe miejsce, do którego jedziesz, to kompletna dzicz? śadnych centrów handlowych, w ogóle Ŝadnych sklepów ani nawet targów w promieniu stu kilometrów. Wzruszyła ramionami. - W takim razie będę musiała zdać się na Ŝyczliwość lokalnych mieszkańców - stwierdziła Teresa z rozbrajającym uśmiechem. - MoŜe mogłabym w zamian za ciepłą odzieŜ dawać małe koncerty albo lekcje muzyki. Marc prawie krzyknął. - Mamo, jedynymi lokalnymi mieszkańcami rezerwatu Megapod są “oni”. - Och - powiedziała Teresa. Jej piękne brązowe brwi zmarszczyły się w wyrazie determinacji. - CóŜ, w takim razie będę musiała sobie jakoś poradzić; w końcu byłam harcerką. Wyjęła pudełko wielkości talii kart. - Moja ciekłokrystaliczna biblioteczka zawiera mnóstwo przydatnych rzeczy. Poza operowymi nagraniami wideo i muzyką, przegrałam wszystkie ksiąŜki i filmy z naszej rodzinnej kolekcji na dole, a do tego jeszcze kilka pozycji z biblioteki publicznej, które mogą się przydać. “Obozowanie i Podstawy Łowiectwa”, Horacego Kepharta brzmiało cudownie pioniersko w katalogu. Nie mogłam teŜ odmówić sobie paru ksiąŜek z dziedziny survivalu Billa Riviere’a i Bradforda Angiera, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa, kiedy czytałam je w letnim domku babci Elaine w Maine. Jakie cudowne franko-amerykańskie nazwiska mają ci autorzy! A z literatury pięknej, są “Walden”, “Zew Krwi” i “Poezje zebrane” Roberta Service’a.
- Mon cul - mruknąłem. Teresa nawet mnie nie usłyszała. Opowiadała dalej. - Kwestia porodu nie powinna być problemem po moim szkoleniu w Lamaze i z pomocą ksiąŜek połoŜniczych, które równieŜ nagrałam. Jack twierdzi, Ŝe urodzi się bez problemów. Będzie małym dzieckiem. Nie bardzo jeszcze rozumie moje wyjaśnienia dotyczące pieluch, ale myślę, Ŝe wszystko stanie się jasne, jak tylko wydostanie się z wód płodowych i zetknie z pojęciem suchości. Nie będzie teŜ potrzebował zbyt duŜo ubranek w domu, jeśli tylko nastawię ogrzewanie odpowiednio wysoko. - Jakie ogrzewanie? - warknąłem. Słuchałem jej idiotycznego szczebiotu z otwartymi z przeraŜenia ustami. - Jaki dom? Tam nie ma nic, oprócz zawalającego się szałasu z zardzewiałym piecykiem, na miłość boską, a ten nie był uŜywany od ponad czterdziestu lat! Będziesz musiała rąbać drzewo na opał... Teresa pokazała z dumą szwajcarski nóŜ wojskowy. - Na szczęście jest bardzo ostry! Oczywiście nigdy jeszcze nie miałam okazji, aby go uŜyć, ale myślę, Ŝe się szybko nauczę. Poza tym będzie tam przecieŜ mnóstwo suchych gałęzi, po prostu leŜących na ziemi, prawda? - Mnóstwo - powiedziałem słodko. - Problem jedynie w tym, Ŝe kiedy przyjdzie zima, co stanie się około początku listopada na tej wysokości, będą one przykryte trzy - czterometrową warstwą śniegu. Marc był bardziej zamknięty w sobie niŜ zwykle. Ogrom problemu, być moŜe, przytłoczył w końcu jego zawsze pewne siebie “ego”. W pewnej chwili jednak zwrócił się do mnie ze straszliwym pomysłem. - Początkowo myślałem, Ŝe poproszę cię tylko o pomoc w odwiezieniu mamy na miejsce, wujku. Zapewniła mnie, Ŝe da sobie radę, jeśli tylko będzie miała odpowiednią ilość zapasów. Ale rozumiem teraz, Ŝe trzeba będzie zrobić inaczej. Musisz zostać razem z nią. Znasz się na sztuce przetrwania na odludziu. Stanąłem jak wryty, oniemiały, z umysłem krwawiącym z przeraŜenia, gdy oni tymczasem kiwali do siebie zgodnie głowami. Marc powiedział do mnie: - Zapakujemy dla niej przynajmniej więcej ubrań. A jeśli chodzi o ciebie, zaplanowałem zatrzymać się w drodze na szybkie zakupy sprzętu i prowiantu. Podstawą będzie twój zestaw kempingowy, ale zrób listę reszty rzeczy, których będziecie potrzebować. Teresa odezwała się: - Jeśli wolno mi zabrać jeszcze parę rzeczy osobistych, chciałabym wziąć piŜamę, szlafrok i kapcie. Skoro ma być zimno, mój wielki puszysty szal. Polubisz go, Rogi, w długie noce spędzone przed kominkiem. MoŜemy go wcisnąć w mały tobołek i nie zajmie w bagaŜu Ŝadnego miejsca. W końcu odzyskałem mowę i wybuchnąłem: - Zaraz, do cholery, chwileczkę! Mówimy o czterech miesiącach w dziczy! A co będzie z moją księgarnią... - Pani Manion się nią zaopiekuje - odpowiedział Marc. - Tak jak zawsze, kiedy wyjeŜdŜasz. Gdy minął mój pierwszy szok, zdałem sobie sprawę, Ŝe księgarnia jest ostatnią rzeczą” o którą naleŜało się wówczas martwić. - Namierzą nas i aresztują, zanim wyjedziemy z Nowej Anglii powiedziałem płaczliwie. - Nie, jeśli namieszam trochę w systemie - odparł Marc. - Wujku Rogi, nie martw się. Dopilnuję, Ŝebyście bezpiecznie dotarli do rezerwatu. Wszystko przemyślałem. - Ach, no to cacy! - powiedziałem - a jak juŜ tam będziemy, zaszyjemy się w luksusowym szałasie, otoczeni przez oblizujące się ze smakiem dzikie zwierzęta, ty wrócisz do domu i będziesz udawał, Ŝe nic się nie stało - i nikt niczego nie będzie podejrzewał. Ani twój ojciec, ani Denis i Lucille czy twoi wujkowie i ciotki Partnerzy... Pani Egzekutor Malatarsiss i jej zastęp mentalnych skurwysynów z Magistratu, a w końcu cała rodzina zaciągną cię do Concord, gdzie wyskrobią twój młody mózg jak jajko na twardo! - Nikt - powiedział Marc spokojnie - nie dostanie się do mojego umysłu. I powtarzam ci, Ŝe mam ułoŜony plan.
Teresa uśmiechnęła się i wspiąwszy na palce, pocałowała mnie w policzek. - Tak się cieszę, Ŝe przy mnie będziesz, Rogi. Wiesz, bałam się trochę tego rąbania drewna. Jej urok stopił mi serce jak masło na patelni. Pobiegła do swojej sypialni po dodatkowe drobiazgi, a ja podniosłem ręce w geście poddania. - A, do diabła. Owinęliście mnie sobie we troje wokół palca i doskonale o tym wiecie. Marc uśmiechnął się łaskawie. - Mistrzowie Koercji - ja, mama i Jack. Mały skubaniec był tak pewien pokonania mnie, Ŝe nie zadał sobie trudu wysondowania mojego umysłu. I dobrze, bo nie myślałem wcale o dziecku jako o Mistrzu Koercji Numer Trzy... Odwróciłem się od Marca i wyjrzałem przez okno studia wychodzące na ulicę, próbując uspokoić myśli. Nagle zauwaŜyłem małe białe jajko i większe czerwone, mijające wieŜę kościoła katolickiego. - Leci serwis Hertza z tym jajkiem, które zamówiłeś. Lepiej zejdę na dół i odbiorę je. - Pójdę z tobą - powiedział Marc. - Dopilnuję szczegółów. Mogłem się spodziewać, jakiego rodzaju szczegóły ma na myśli. Agentka Hertza, czekająca na nas przed domem, była ślicznym stworzeniem około dwudziestki, o zwyczajnym umyśle. Identyfikator przy blezerze informował: Siri Olafsdotir. Koercja Marca spowodowała, Ŝe uśmiech Siri zastygł, a Ŝywe oczy nabrały wyrazu zielonego szkła. Stała tak na ulicy, pomiędzy dwoma zaparkowanymi jajkami a moim volvem z canoe na dachu, z terminalem do kart kredytowych w wyciągniętej jednej ręce i z plastikowymi kluczami do pojazdów, kołyszącymi się w drugiej - nieruchomo jak hologramowy obrazek na stopklatce w reklamówce Tri-D. Marc nie tylko sparaliŜował ją, ale równieŜ skasował jej wspomnienie przybycia do Hanoweru, a potem rozszerzył jej amnezję o późniejsze wypadki łamania prawa przez Remillardów. Małe kropelki potu zebrały się na dolnej wardze Siri, kiedy stała w słonecznym Ŝarze, obojętna na jakiekolwiek wykroczenia. Mój przeraŜający mały krewniak usiadł na siedzeniu kierowcy w serwisowym jajku dziewczyny, przygotowując się do zakłócenia komputera Hertza. - Według komputera, ona nigdy tu nie przyjechała. Czerwony 2051Nissan Peregrine GXX z jajkiem BWS229 z New Hampshire znajdują się obecnie w stacji i zostaną tam przez najbliŜsze 24 godziny zaczął mamrotać komendy do mikrofonu. Pogodzony z losem, delikatnie wyjąłem klucze z dłoni biednej Siri i otworzyłem czerwone jajko. Był to luksusowy model z olbrzymim bagaŜnikiem. Mieliśmy podróŜować z klasą. Zastanawiałem się, jak Marc zamierzał przechytrzyć Północnoamerykański Urząd Kontroli Lotów i wiecznie czujną policję powietrzną, nie wspominając o neutralizatorach pól magnetycznych pojazdów latających, wykrywaczach noktowizyjnych i innych systemach alarmowych, które chroniły obszar rezerwatu. - Cierpliwości - powiedział młodociany przestępca. - Najpierw musimy odesłać tę dobrą kobietę z powrotem. Wyszedł z pojazdu serwisowego i odezwał się do agentki Hertza: - Do jajka! Wykonała polecenie z posłuszeństwem ślicznego robota. Teraz wystartuj i leć z powrotem do Burlington International. Wychodziłaś na kawę. Nigdy cię tu nie było. Nigdy nas nie widziałaś. Drzwi pojazdu zasunęły się. Cofnęliśmy się, kiedy Siri startowała. Połyskująca fioletowo siatka pola bezpieczeństwa spowijała obudowę jajka. Maszyna schowała podwozie i unosiła się przez chwilę pół metra nad ziemią. Kobieta w środku zachowywała się całkowicie normalnie i nie zwracała na nas najmniejszej uwagi. Wymanewrowała pojazd sprawnie na środek ulicy, prawidłowo zasygnalizowała i za chwilę zniknęła nam z oczu. Kilka suchych liści klonu zawirowało w powietrzu, po czym opadło z powrotem na chodnik. Marc spojrzał na chronograf na swoim nadgarstku. - JuŜ prawie wpół do trzeciej. Zabierz mamę, wujku, ja dokonam
jeszcze kilku modyfikacji w elektronicznym systemie identyfikacyjnym naszego jajka. - Zaraz, chwileczkę - zaprotestowałem. - Mam, co prawda, licencję, ale nie jestem jakimś zapaleńcem latania; szczególnie na długich trasach o dowolnym wektorze. Zwykle, kiedy zamawiam jajko, przełączam się na sterowanie automatyczne i ucinam sobie drzemkę albo czytam, aŜ dolecę do celu. Ale tam gdzie lecimy, nie ma torów powietrznych; to nie jest mała przejaŜdŜka; to są góry! Ostatnio, kiedy tam byłem, podwoził mnie z lotniska Bella Coola mój przyjaciel Bili. Nie mam bladego pojęcia, jak dolecieć do rezerwatu. Marc wziął zestaw narzędzi i zaczął wymontowywać panel nawigacyjny. - Spokojnie. Ja będę pilotował. - No tak, mogłem się domyślić. CóŜ, jedno przestępstwo w tę, czy w tamtą... - Zabierz mamę - powtórzył Marc. - Pojedziecie twoim samochodem do wesołego miasteczka przy River Road. Kupicie w przydroŜnym sklepie trochę jedzenia. Postaraj się, Ŝeby nikt w sklepie cię nie zapamiętał. Zaparkuj przed wesołym miasteczkiem, przy rzędzie drzew nad brzegiem rzeki. Będę tam na was czekał z jajkiem, przepakujemy sprzęt i ruszymy w drogę. - Ale jak zamierzasz... To wszystko, Rogi! Jego koercja spowodowała, Ŝe zatoczyłem się w miejscu, lecz w sekundę później wysłał łagodzącą emanację, a ja wchodziłem juŜ po schodach. - Nikt nie zobaczy tego jajka na naszej drodze - zapewnił mnie - nikt nie zobaczy go w wesołym miasteczku. Zaufaj mi! Teraz leć do mamy i powiedz jej, Ŝe ma trzy minuty, Ŝeby się zebrać. Mamy przed sobą długą podróŜ, a niewiele czasu. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Marc, by zmylić pościg, była zmiana kodu identyfikacyjnego jajka Hertza (marne Przestępstwo Czwartego Stopnia), w rezultacie której jego numer był teraz Vermont WRT 661; przynajmniej dla czytników Urzędu Kontroli Lotów Obszaru 603. Pilotując ręcznie, dotarł na nasze umówione miejsce nad brzegiem rzeki Connecticut na długo przed nami, co dało mu trochę czasu, aby namącić w kilku systemach komputerowych rozsianych po całej Ameryce Pomocnej. Jego koercja zdołała tak zatrzeć obraz pojazdu, Ŝe wtopiony w krajobraz, pozostał niewidoczny dla oczu nonoperantów. Ot, wirtualna ulepszona wersja ulubionej sztuczki dla dzieci operantów. Po załadowaniu sprzętu kempingowego do jajka i ukryciu canoe w nadbrzeŜnych krzakach, zostawiliśmy mój samochód zaparkowany na środku parkingu. Jajko, wciąŜ zamaskowane przed oczami przypadkowego obserwatora, wystartowało z prędkością zbliŜoną prawie do ponaddźwiękowej, uniosło się na wysokość lokalnego tunelu powietrznego 1120 metrów i poleciało. Marc odetchnął z ulgą, kiedy zdjął metakreacyjny kamuflaŜ z pojazdu, poniewaŜ załoŜenie go było nie lada wysiłkiem dla osoby w jego wieku. Potem wprowadził do komputera zwyczajny plan lotu, obejmujący rzekomo obszar kilku kilometrów za zachód od wesołego miasteczka. Polecieliśmy na Boston, jakbyśmy wybierali się na zwykłą przejaŜdŜkę do miasta. System nawigacyjny podał listę proponowanych wycieczek, zaleŜną od aktualnego natęŜenia ruchu powietrznego, i poprosił pilota o dokonanie wyboru. Marc wybrał jedną z nich, mówiąc do mikrofonu: - Ekspres. System odpowiedział: Urząd Kontroli Lotów informuje z przykrością, Ŝe przelot ekspresowy do Bostonu na torze 2A36 jest niemoŜliwy z powodu drobnej usterki technicznej. Przepraszamy za wynikłą stąd niedogodność. Usterka zostanie usunięta w ciągu około dwóch godzin. - Pierwsze najszybsze połączenie - powiedział Marc spokojnie. Dziękujemy. Rozpoczynamy programowanie. Średnia prędkość lotu została ustalona na tysiąc kilometrów na godzinę. PrzybliŜony czas dotarcia do peryferii Bostonu - dziesięć minut, dwie sekundy. Proszę o potwierdzenie toru i miejsca docelowego.
- Potwierdzam - powiedział Marc - Włączyć. System poinformował: Wejście w kontrolowaną strefę powietrzną i uruchomił autopilota. Czerwone jajko wzniosło się na wysokość 12 300 metrów, zanim zdąŜyliśmy mrugnąć. Połowiczna kopuła ochronna spolaryzowała się, przyciemniając nieco silne na tej wysokości światło słoneczne, a krajobraz New Hampshire zaczął przesuwać się szybko pod nami. Kierowaliśmy się na południowy wschód. Po chwili znaleźliśmy się w towarzystwie coraz większej liczby pojazdów, które dzieliły z nami tor. Na Marcu i Teresie sytuacja najwyraźniej nie robiła Ŝadnego wraŜenia. Chłopiec studiował właśnie wydruk zestawień areonautycznych, a Teresa, ułoŜona wdzięcznie na tylnym siedzeniu, przygotowywała się do drzemki. Ja jednak wciąŜ nie byłem wystarczająco obeznany z lataniem jajkami, aby spokojnie przyglądać się rojowi róŜnej wielkości jednostek, płynących po obu stronach naszego jajka wyznaczonymi ścieŜkami, kontrolowanych i sterowanych przez odległe komputery. Pomiędzy pojazdami zachowana była dziesięciometrowa odległość, w powietrzu przesuwały się róŜnego rodzaju maszyny prywatne; wiele z nich było ozdobionych kropkami, paskami, zakrętasami i innymi ornamentami. Przepływały obok taksówki i inne pojazdy komunikacji komercyjnej, oraz większe lub mniejsze holowniki i pojazdy serwisowe z wypisanym na obudowie logo firmy. Dziwaczne spodki Simbiari albo poltrojańskie orbitery w kształcie cygar wyróŜniały się w róŜnokolorowej masie jajek, niczym egzotyczne zabawki pośród wielkanocnych pisanek. Tu, w jasnej stratosferze, gdzie niebo zawsze było czyste, siatki pól bezpieczeństwa otaczające pojazdy stawały się niewidoczne. Nie słyszałem podczas lotu wycia wiatru ani pracy mechanizmu, nie miałem nawet poczucia ruchu, dopóki nie spojrzałem w dół albo na któreś z jajek w chwili, gdy komputer Kontroli Lotów przestawiał je na inny wektor. Stopniowo zacząłem się odpręŜać, a nawet udało mi się wypić pepsi, którą wyjąłem z torby z jedzeniem. Kiedy byliśmy około pięciu minut od Bostonu, na naszym ekranie pojawił się niebieski pojazd policyjny, spieszący za nami po wolnym torze. ZauwaŜyłem napięcie Marca, jego umysł nastawił się na gotowość koercji, jednak Ŝadne polecenie nie pojawiło się na ekranie, ani nie dało się słyszeć z głośników; nie zatrzymał nas równieŜ Ŝaden promień sigma. Pojazd, mrugając światłami, przemknął po naszej lewej stronie niczym kobaltowy meteor i zniknął. Nawigator powiedział: ETA Boston za trzy minuty. Proszę wybrać nowy tor albo podać inną komendę. Zwłoka w decyzji nawigacyjnej spowoduje przesunięcie pojazdu na tor oczekiwania. Marc powiedział: - Miejsce docelowe - Międzynarodowe Lotnisko Logan, Odloty. Który przewoźnik? - Zrzeszony - odpowiedział Marc. Orientacyjny czas przelotu na Międzynarodowe Lotnisko Logan, dział Odlotów Zrzeszonych przez kontrolowaną strefę powietrzną cztery minuty, dwie sekundy. Proszę potwierdzić miejsce docelowe. - Potwierdzam. Włączyć. Razem z setkami innych pojazdów zaczęliśmy obniŜać się do poziomu chmur i zwalniać. Na promenadzie powietrznej sznury jajek rozdzieliły się i poleciały w róŜnych kierunkach, mijając się sprawnie z innymi kolumnami pojazdów, poruszających się z róŜną prędkością i na róŜnych wysokościach. W Bostonie padał deszcz, ale Kontrola Lotów przeprowadziła nas dookoła potencjalnie niebezpiecznej strefy cumulonimbusów, tak, Ŝe burzowa pogoda w Ŝaden sposób nie zakłóciła lotu. Wiele prywatnych jajek zmierzało w stronę lotniska, a kilka tuzinów z nich towarzyszyło nam w zawiłej drodze do podwodnej strefy Odlotów Zrzeszonych. Teresa obudziła się, kiedy osiedliśmy na smaganym deszczem lądowisku i zostaliśmy umieszczeni na przenośniku, który miał nas zabrać pod Port Bostoński. Rozejrzała się po znajomej okolicy. - A co my tu robimy? - Spokojnie, mamo - powiedział Marc. - Zaczekamy tu tylko tyle, Ŝeby czytniki lotniska odczytały naszą sfingowaną rejestrację i wprowadziły ją do krótkoterminowej pamięci. Kiedy zatrzymamy się na
płycie startowej, znów zmienię kod transpondera jajka. Potem wydostaniemy się z powrotem i polecimy wolnym torem do samego Bostonu, a tam wrócimy w kontrolowaną strefę po wietrzną na krzyŜówce MIT w Cambridge, za rzeką. - Ale po co? - Według mojego planu, nikt nie domyśli się, Ŝe opuściliśmy dom drogą powietrzną. Wszyscy będą sądzić, Ŝe zostaliśmy w New Hampshire i popłynęliśmy canoe. Na wypadek jednak gdyby ktoś rozgryzł mój zamysł i próbował śledzić naszą ucieczkę ze stanu, zacieram ślady. Widzisz, władze mają krótkoterminowy zapis trasy kaŜdego pojazdu, korzystającego z torów. Za trzy dni od teraz zostanie on skasowany. Jeśliby ktoś chciał przeszukać pamięć Kontroli Lotów, zanim to się stanie, ma małe szansę odkryć, Ŝe numery rejestracyjne tego jajka są fałszywe, co z kolei wskazałoby trasę naszej podróŜy na lotnisko Logan. Jednak po przylocie tutaj, nasze jajko oficjalnie zniknie, po tym jak zmienię kod jego transpondera. Dotyczy to takŜe pasaŜerów. Z Logan moŜna lecieć prawie we wszystkie miejsca na Ziemi, a jeśli odpowiednio uŜyje się koercji w stosunku do kontrolera, moŜna to zrobić nawet bez biletu. - Nigdy bym na to nie wpadła. Ale Paul by wpadł. Jechaliśmy cerametalowym tunelem, w ślad za Ŝółtym Saabem, którego pełna kopuła ochronna ozdobiona była skomplikowanym róŜanym motywem. Młoda para wewnątrz pojazdu złączona była w namiętnym uścisku, nie kłopocząc się o włączenie elektronicznej zasłony. Marc patrzył na nich z niechęcią. - Ale co potem zrobimy? - zapytała go Teresa. - Jak się dostaniemy do Kolumbii Brytyjskiej? - Z Cambridge polecimy następnym kontrolowanym ekspresem do Montrealu, ale dla pewności zrobimy ten sam szwindel z rejestracją na lotnisku Dorval, gdzie codziennie przewija się tysiące pojazdów. Potem podskoczymy do Chicago i powtórzymy zabawę na lotnisku O’Hare. Polecimy torem do Denver, zmienimy numery, potem do Vancouver, znów zmienimy, aŜ w końcu dotrzemy do Jeziora Williamsa w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie zmienimy je po raz ostatni. Tam znajdziemy waszą kryjówkę, wysadzę was, a sam wrócę zupełnie inną trasą. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będę w domu jutro wczesnym rankiem i będzie po wszystkim, zanim ktokolwiek zorientuje się, co się stało. - Mój BoŜe - mruknęła Teresa. - Brzmi to wszystko strasznie skomplikowanie. Nigdy nie nauczyła się latać. Nawigowanie, jej zdaniem, było nieciekawe i wymagało poznania zbyt wielu nudnych zasad, jeśli chciało się podróŜować z jakąś przyzwoitą prędkością. Marc ciągnął dalej: - Wszystkie te strefy Kontroli Lotów, za wyjątkiem Jeziora Williamsa, są bardzo rozległe; przelatują przez nie codziennie setki tysięcy jajek po skomputeryzowanych torach. Sądzę, Ŝe szansę na to, Ŝeby Magistrat przejrzał mój plan i wytropił nas nad Jeziorem Williamsa przed upływem trzech dni, są zerowe. Ale nawet, jeśliby im się to udało, stamtąd polecimy juŜ poza torami do miejsca docelowego - więc teoretycznie, ty i wujek Rogi moŜecie ukrywać się dokładnie wszędzie, od Arktyki do Wysp Królowej Charlotte. Nawet Krondaku nie zdołają przeczesać obszaru o takiej powierzchni za pomocą zwykłych wykrywaczy ciał. Mam równieŜ sposób na zmylenie sond operantów, ale wyjaśnię go później. - Jak długo potrwa cała podróŜ? - Jeśli będziemy mieć szczęście i przelecimy ekspresem z Bostonu, dotarcie do jeziora zajmie nam jakieś trzy godziny. Kolejne pół godziny z hakiem wystarczy na dotarcie poza torami do domu przyjaciela wujka Rogiego w lasach nad Jeziorem Nimpo. Stracimy jeszcze pewnie kilka godzin po drodze na kupienie jedzenia i sprzętu, ale zyskujemy trzy godziny przez róŜnicę stref czasowych. Daleko na północy będzie jeszcze dzień, kiedy dotrzemy do rezerwatu, a tam jest teraz dobra pogoda. Właśnie sprawdziłem. Teresa nie do końca rozumiała. - Ale, kochanie, co to za róŜnica, czy wylądujemy w rezerwacie
za dnia czy w nocy? I dlaczego mamy się martwić pogodą? Znałem odpowiedź na to pytanie, podobnie jak Marc. Odpowiedział łagodnie: - Spokojnie, mamo. Nie przejmuj się tym. Dolatywaliśmy do jasno oświetlonego sektora odlotów, pełnego, jak zwykle, prywatnych jajek, taksówek i limuzyn wypuszczających pasaŜerów na platformę. Ludzie stali wzdłuŜ kontuarów, wyglądając, jak zwykle, na przygnębionych. Stosy ometkowanych bagaŜy czekały na to, Ŝeby zajęły się nimi przepracowane roboty bagaŜowe. Dzieci płakały, biznesmeni zawisali nad kontuarami w niedbałych pozach, zagraniczni turyści kręcili się podekscytowani, a policja lotnicza przechadzała się wokół, doglądając wszystkiego i mamrocząc do swoich ręcznych nadajników. Para w Ŝółtym jajku przed nami nie przestawała się czulić. Podobnie jak właściciele innych prywatnych pojazdów, mieli oni tylko pięć minut na legalne parkowanie, zanim władze lotniska zanotują ich numer; będą musieli dobrze wytłumaczyć się z przedłuŜonego postoju. Znaki ostrzegawcze stały wszędzie, przypominając prowadzącym o konieczności wydania systemowi nawigującemu polecenia opuszczenia platformy, kiedy zapali się na desce rozdzielczej ostrzegawcze światło. - Ojej - odezwała się Teresa, kiedy zatrzymaliśmy się. - Chyba muszę iść do toalety. Marc podniósł zasłonę elektroniczną i juŜ kombinował gorączkowo przy transponderze. - Jeśli musisz... - powiedział spokojnie. - Ale jeśli zajmie ci to więcej, niŜ przepisowe pięć minut, nasz numer zostanie zapisany do długoterminowej pamięci a policjant-człowiek przyjdzie, Ŝeby się nam przyjrzeć z bliska. Mógłby chcieć nas zaprotokołować i wtedy zobaczyłby, Ŝe numer rejestracyjny naszego jajka nie zgadza się z kodem transpondera - a to skończyłoby się dla nas śmiercią. Wzdrygnęła się. - Myślę, Ŝe mogę poczekać. Marc skończył majstrować i włoŜył panel na miejsce. Ostrzegawcze światło nie zdąŜyło się jeszcze zapalić, kiedy wydał do mikrofonu polecenie “Wyjazd!”. Przenośnik łagodnie przetransportował nas z powrotem na powierzchnię. Kilka minut później powróciliśmy do kontrolowanej strefy powietrznej nad Cambridge z nową rejestracją i pospieszyliśmy w kierunku Montrealu z prędkością 2000 kilometrów na godzinę. 7 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REM1LLARDA To skończyłoby się dla nas śmiercią... W kodeksie Magistratu Simbiari istniała spora liczba przestępstw zaliczanych do Klasy Pierwszej, karanych śmiercią, i świadome złamanie ustaw reprodukcyjnych było jednym z nich. Podobnie jak pomoc i współudział. Marc mógł uniknąć najwyŜszego wymiaru kary ze względu na swój wiek, Teresa na podstawie niepoczytalności, ale dla mnie i dla... Jacka, nie byłoby ratunku, gdyby nas złapano. Jednak miałem przeczucie, Ŝe to się nie stanie. Tajemniczy obcy byt, który nazywam Duchem Rodzinnym, kazał mi pojechać w tę podróŜ, a nie wysłałby mnie przecieŜ na pewną śmierć; przynajmniej, dopóki potrzebował ludzkiego narzędzia do wypełniania swoich tajemniczych planów. Zdziwiłbym się, gdyby zdarzyło się inaczej. Ostatni raz Duch interweniował w moje Ŝycie przy okazji dość niewinnego zajścia w roku 2029. Polecono mi wtedy uczestniczyć w konwencji fantasy w Londynie. Tam zaś Duch kazał mi sprowadzić Mary, córkę Ilji i Katy Gawrys, z ich domu w Oxfordzie. Dziewczyna ta miała być przedstawiona pisarzowi science fiction Kyle Mcdonaldowi, mojemu znajomemu. Nie zrozumiałem sensu tego drobnego wydarzenia przez następne czterdzieści osiem lat... Z całych sił starałem się odrzucić wszelki niepokój, rozsiadłem się w moim wygodnym fotelu i pogryzając chipsy ziemniaczane starałem się zrelaksować, podczas gdy pędziliśmy przez jonosferę. Zgodnie z
poleceniami Marca, ułoŜyłem listę - a raczej trzy listy; ubrań, sprzętu i jedzenia - rzeczy potrzebnych nam przez te cztery miesiące w kanadyjskiej dziczy. Prawie nie zauwaŜyłem, jak zahaczyliśmy o Montreal i Chicago. Kiedy jednak dotarliśmy do Denver, Marc zdecydował, Ŝe jest na tyle bezpiecznie, Ŝeby zrobić zakupy. Zboczyliśmy z kursu w kierunku duŜego magazynu REI przy Alameda Square, gdzie Teresa i ja rzuciliśmy się w wir zakupów. Nie dostaliśmy wszystkich rzeczy z mojej listy, ale załatwiliśmy większość sprawunków z wyjątkiem jedzenia. Godzinę później znów byliśmy w drodze, a prawie całe tylne siedzenie zawalone było naszymi łupami. Zajęliśmy się z Teresą porządkowaniem zakupów i przepakowywaniem ich do oddzielnych toreb, podczas gdy Marc, pochłonięty jakimś dalekim sondowaniem, pogrąŜony był w transie przez prawie całą drogę do Vancouver. Kiedy w końcu się z niego otrząsnął, powiedział nam, Ŝe Lucille odkryła nieobecność Teresy i wyciągnęła wnioski najgorsze z moŜliwych. Poinformowała Paula o swoich podejrzeniach, a wiadomości o nielegalnej ciąŜy jego Ŝony i jej prawdopodobnej ucieczce wstrząsnęły nim tak bardzo, Ŝe siedział wciąŜ w swoim biurze w Concord, zastanawiając się, co zrobić. - Na pewno szybko coś wymyśli - zaopiniowałem ponuro. - Pewnie wezwie rodzinnego ministra wojny. Ciekawe, ile czasu zajmie im pomyślenie o mnie? - Perdita Manion powie im, Ŝe pojechaliśmy razem popływać powiedział Marc. - Wiedzą poza tym, Ŝe mogę odciąć nas od ich sond, jeśli zechcę. Nie mogą automatycznie załoŜyć, Ŝe jesteśmy z mamą, a nawet tego, Ŝe mama uciekła. Na pewno nie zdecydują się na oficjalne nagłośnienie tej sprawy. Kiedy jutro wrócę, opowiem im moją wersję... - Jak ona brzmi, kochanie? - zapytała Teresa, studiując z zainteresowaniem skomplikowaną piłę laserową do drzewa Matsushita i jej instrukcję obsługi. Gwiazdy jonosferyczne lśniły nad kopułą naszego jajka, a ekran nie pokazywał Ŝadnego pojazdu w promieniu krótszym niŜ dziesięć kilometrów. - To było bardzo gorące popołudnie - zaczął chłopiec z rozmarzonym wyrazem twarzy. - Postanowiliśmy z wujkiem Rogi popływać canoe na rzece Connecticut poniŜej Wilder Dam i wzięliśmy cię, mamo, ze sobą. W jakiś sposób wywróciliśmy się na wodospadzie Harland. Uderzyłem się w głowę. Uczepiłem się przewróconego canoe, zamroczony i ogłupiały, podczas, gdy wujek próbował cię uratować. Był bardzo dzielny. Wydaje mi się, Ŝe przypominam sobie ich telepatyczne modlitwy, zanim nadszedł koniec. - Och, jakie to smutne! - wykrzyknęła Teresa. - Ale jakie sprytne, kochanie! Szczęka mi opadła. Dobry BoŜe, czy to był ten przemyślny plan Marca? - Ktoś znajdzie canoe i mnie, wyrzuconego na brzeg w okolicach Ascutney, jutro rano - ciągnął Marc. - Niestety, po was dwojgu nie zostanie nic poza jednym butem wujka Rogiego i zieloną apaszką mamy... - Czy ty naprawdę sądzisz, Ŝe Paul i Denis nabiorą się na tę historyjkę? - zapytałem z największym powątpiewaniem. - Nie będziesz w stanie zahipnotyzować ich tak, jak to zrobiłeś z biedną dziewczyną z Hertza! - Nie - zgodził się Marc. - Ale ani dziadek, ani ojciec nie będą w stanie udowodnić mi, Ŝe kłamię. Moja bajeczka posłuŜy rodzinie jako oficjalna, dyplomatyczna wersja wydarzeń, której Ŝadni oficjele Magistratu nie będą w stanie podwaŜyć - chyba Ŝe prześledzą nasz lot. Wiadomość o nielegalnej ciąŜy mamy wyjdzie prawdopodobnie na jaw. GdybyŜ tylko babcia nie wygadała się ojcu! Ale zrobiła to, a on będzie musiał usatysfakcjonować swoje poczucie obowiązku... Mimo to, jestem przekonany, Ŝe rzekoma śmierć mamy pozwoli Paulowi i reszcie rodziny wywinąć się od dochodzenia, aŜ do inauguracji desygnowania magnatów w styczniu. - Ale tak naprawdę wszystko zaleŜy od ciebie, prawda? pokazałem palcem na Marca. - Od tego, czy zdołasz się przeciwstawić sondowaniu najpotęŜniejszych umysłów ludzkich i obcych redaktorów, starających się wydrzeć ci prawdę...
Spojrzał na mnie z ukosa, z jednym z tych swoich dziwnych uśmiechów. - Oprę się - powiedział - moŜesz na to liczyć. Dotarliśmy do Kanady bardzo szybko, ani razu nie natknąwszy się na Patrol Powietrzny. Kolejne sondy Marca, zapuszczane do domu Remillardów, przyniosły wiadomości o gorączkowych dyskusjach pomiędzy Paulem, jego mocarnym rodzeństwem i resztą rodziny. Nie było zgody co do tego, czy Teresa uciekła, czy po prostu wyjechała na niewinną, jednodniową wycieczkę. Lucille nie zauwaŜyła braku Ŝadnego z przedmiotów, które zabrała Teresa. PotęŜny zatem klan rodzinny dysponował jedynie podejrzeniami Lucille. Denis, z charakterystyczną dla niego bystrością, przedsięwziął metodyczne sondowanie Hanoweru i okolic w poszukiwaniu zaginionej kobiety. Pomyślałem, Ŝe to nie najlepsza wiadomość, poniewaŜ jego dziadek posiadał prawdopodobnie najpotęŜniejsze zdolności sondowania aury w całym Państwie Ludzkości. Ale chłopiec wzruszył tylko ramionami na moje troski. - Jeśli teoretycznie leŜę teraz nieprzytomny na brzegu Connecticut, a wy z mamą utonęliście - powiedział - to moja aura przygasła do granic niewykrywalności, a wasza zgasła zupełnie. Nic więc się nie stanie, jeśli dziadek nie zdoła nas namierzyć. Trasa z Vancouver do Jeziora Williamsa wiodła prawie prosto na północ, wzdłuŜ doliny wielkiej rzeki Fraser, przez tereny jeszcze wówczas dość gęsto zamieszkane przez farmerów i kowbojów. Wyniszczające operacje wyrębu lasów, które przetrzebiły tak olbrzymie tereny kanadyjskich puszcz, kończyły się juŜ i natura szybko odzyskiwała odległe tereny Cariboo i Chilcotin. Podobnie jak na innych dzikich terenach Ziemi, wielu ludzi, którzy od pokoleń walczyli o przetrwanie, decydowało się wyemigrować na nowe planety kolonialne Imperium Galaktycznego. Jezioro Williamsa, stacja końcowa naszego lotu, była wówczas dziesięciotysięcznym miasteczkiem. Dotarłszy tam, poszliśmy najpierw do sklepu z narzędziami i korzystając z mojej topniejącej sumki pieniędzy, kupiliśmy takie rzeczy, jak, drut, gwoździe, cięŜkie plastikowe płachty, kilka lamp, które miały działać na fuzyjne baterie Teresy, sporo grubej liny i sznurka, taśmę izolacyjną, przenośną wyciągarkę bloczkową (szałas wymagał remontu, bale drzewa przeciętnej wielkości waŜyły około 150 kilo, a moja psychokineza była wyjątkowo słaba). Szwedzka piła, oprócz tej laserowej, którą juŜ kupiliśmy wcześniej, i moich dwóch siekier, trzy metalowe wiadra, miska, dłuto i trochę klinów dopełniły reszty. Potem poszliśmy do sklepu spoŜywczego, gdzie zaopatrzyliśmy się w witaminy, ochronne kredki do ust, balsamy, zestaw pierwszej pomocy i środki higieniczne dla potrzeb Teresy. W Bayu (Hudson’s Bay Company), który zaskoczył Marca wyglądem zwyczajnego domu towarowego, kupiliśmy dziesięć metrów grubej wełnianej tkaniny, sztukę białej bawełnianej flaneli dla dziecka i róŜności takie jak igły i nici, duŜy garnek, holenderski piecyk i czajnik. W dziale z napojami nabyliśmy sześć butelek rumu Navy Lamb’a próby 151, dla biedaczyska (c ‘est moi!), który miał rąbać drzewo i nosić wodę. Mniej więcej tyle zawierała nasza lista zakupów. W Denver REI kupiliśmy trochę sprasowanego jedzenia kempingowego, głównie hamburgery, płatki ziemniaczane, marchewkę, zielony groszek i dziesięć kilo suszonych jajek. Resztę zapasów mieliśmy zrobić w hipermarkecie. Nasz czerwony pojazd był teraz nieźle obładowany, a moje pieniądze skurczyły się znacznie, więc musieliśmy zredukować nieco listę zakupów. Udało mi się wyperswadować kupno takich “niezbędnych” artykułów, jak olej z oliwek, puszkowany pasztet z wątróbek, wędzony pstrąg, czerwone wino i czekoladki Ŝurawinowe z likworem. Kupiliśmy za to mąkę, margarynę, słoninę, mleko w proszku, suszony groch i fasolę, biały i brązowy cukier, makaron, owsiankę, suszone owoce i grzyby, kartofle w proszku, kawę, herbatę, koncentrat soku pomarańczowego i zupy w proszku. Do tego dodaliśmy jeszcze sól i proszek do pieczenia, droŜdŜe, suszony czosnek i cebulę, jak równieŜ paprykę, liście laurowe, chili, oregano i parę innych ziół i przypraw. Ku przeraŜeniu Teresy, która uwaŜała się za wyśmienitą kucharkę, wzięliśmy równieŜ dziesięć kilo nie
psującego się sera Velveeta ragougnosse i pół skrzynki Spama. Kupiliśmy pięć kilo bekonu i puszki norweskich sardynek, dwanaście duŜych czekolad Hersheya, zmiękczacz do mięsa Adolpha (za który potem dziękowałem Bogu), folię do rusztu, gigantyczne biodegradalne torby na śmieci, papier toaletowy i cztery litry bielinki. Marc obiecał przywieźć więcej jedzenia i zapasów gdzieś w połowie listopada, kiedy opadnie szum wokół sprawy. Wtedy zima zacznie na dobre zadomawiać się w naszej kryjówce. Powiedziałem mu, Ŝeby przypadkiem, do cholery, nie zapomniał, bo jedzenie, które mieliśmy, wystarczyłoby nam z Teresą tylko na trzy miesiące. Uparłem się, Ŝeby kupić jeszcze jedną rzecz i zostawiwszy Marca i Teresę, czekających na mnie w jajku, poszedłem do sklepu sportowego, Ŝeby kupić sobie broń. Oczywiście nie obawiałem się łagodnie usposobionych mieszkańców rezerwatu, ale drŜałem na samą myśl o niedźwiedziach grizzli, jedynych zwierzętach Ameryki Pomocnej, które wciąŜ nie chciały dzielić się z ludźmi swoimi terenami. Naczytałem się wielu przeraŜających opowieści o tych potworach, które na szczęście nie były zbyt liczne w niŜszych partiach Stanów Zjednoczonych, ale wiedziałem, Ŝe w Górach NadbrzeŜnych Kanady roi się od nich. Nie chciałem Ŝadnej nowoczesnej broni fotonowej, o nie! Te najlepsze, ogólnodostępne wówczas spluwy na Ziemi, były zawodne przy kiepskiej pogodzie. Stawały się plazmatyczne juŜ przy mŜawce, czy we mgle. Wybrałem więc Winchestera, model 70. 30-06, strzelbę z zagiętą muszką i regulowanym tylnym celownikiem. Dokupiłem do niego kilka pudełek amunicji, płacąc za to wszystko prawie ostatnimi dolarami Państwa Ludzkości. W miejscu takim, jak Jezioro Williamsa nie było wówczas dziwne, Ŝe ktoś płaci gotówką zamiast kartą kredytową przy tego rodzaju zakupie. Nie było tam równieŜ Ŝadnych korowodów z rejestracją broni czy okresem oczekiwania. Strzelbę traktowano jak kaŜde inne, zwyczajne narzędzie na kanadyjskim odludziu. Jedyną bronią, jakiej kiedykolwiek uŜywałem, był stary Mossberg 22 kuzyna Gerarda, z którego ja i mój brat Donnie strzelaliśmy do puszek po piwie, kiedy mieliśmy po jedenaście lat. Don stał się zapalonym myśliwym, ale ja nigdy w Ŝyciu nie zabiłem Ŝadnego zwierzęcia (pominę milczeniem moje trzy zabójstwa). W kaŜdym razie, waŜąc w ręku tę starą klasyczną spluwę i celując z jej ciemnej stalowej lufy, poczułem się jak pewny siebie macho, któremu nie straszne było przetrwanie zimy z cięŜarną kobietą pośrodku subarktycznego górskiego pustkowia. BoŜe, jakim byłem idiotą. Kiedy wylecieliśmy z miasta do Nimpo Lakę, małej osady tuŜ poza granicami rezerwatu, było około osiemnastej po południu czasu ziemskiego, i brakowało przeszło półtorej godziny do zachodu słońca. Obszar, nad którym lecieliśmy, był wysokim płaskowyŜem poprzecinanym kanionami i suchymi teraz korytami sezonowych rzek. Lecąc na zachód, widzieliśmy, jak zmienia się on w wiecznie zielony las, który pokrywa niskie góry, upstrzone mnóstwem jezior i bagien. Po lewej stronie ciągnęło się na południe poszarpane pasmo Gór NadbrzeŜnych, których wiele szczytów dochodziło do 3000 metrów, a jeden, Mount Waddington, wznosił się na wysokość 4000 metrów. Jedne z dzikszych i bardziej malowniczych terenów Ameryki Północnej znajdowały się w tej części Kolumbii Brytyjskiej, do której zmierzaliśmy. Rezerwat Megapod zajmował obszar dwóch milionów hektarów i rozciągał się od deszczowych fiordów Pacyfiku porosłych lasami, aŜ do wschodnich stoków Gór NadbrzeŜnych. Na jego terenie nie było miast, ośrodków turystycznych, dróg ani szlaków. Pojazdom latającym nie wolno było przelatywać nad rezerwatem na wysokości niŜszej niŜ 20 tysięcy metrów. Cały teren otoczony był generatorami neutralizującymi pola magnetyczne jajek; one teŜ, jako pierwsze, wykrywały nielegalną obecność wehikułów, a następnie oddawały je wraz z pasaŜerami w ręce sprawiedliwości w Bella Coola. Połączone systemy alarmowe, na obszarze Rezerwatu Megapod, zostały zaprojektowane w celu wykrywania nielegalnych turystów poruszających się pieszo lub za pomocą transportu naziemnego i zakłócających spokój rzadkich zwierząt zamieszkujących rezerwat, dla ochrony których on powstał.
Gigantopithecus megapodes. Rdzenni Amerykanie nazywali je Toki-Mussi, Soquiam, Sosskwatl lub Sasquatch, Tybetańczycy z kolei - Mi-Go, a inni mieszkańcy Himalajów - Yeti. W Chinach określane jako Jen-Hsuen, w Mongolii Almas, w północnych Indiach Ban Manas, na Kaukazie Abanauayu, w Górach Pamiru - Gul’biyavan. Przez długi czas zwierzęta te uwaŜano za legendarne. Naukowcy ze Związku Radzieckiego, którym udało się złapać pierwszego Ŝywego osobnika tego gatunku w wysokim Tien Shan, nazwali go ŚnieŜnym Cziełowiekiem. Kanadyjscy biolodzy, którzy odkryli ostatnie stado olbrzymich ssaków naczelnych z rodziny pongid w odległej dolinie na wschód od Mount Jacobsen, w Kolumbii Brytyjskiej, nazwali je - zgodnie z tradycją - Wielkimi Stopami i wyznaczyli pierwszy teren rezerwatu. Po Interwencji cała populacja Gigantopithecus, trzydzieści osiem samców i dwadzieścia sześć samic, została wytropiona z pomocą metafizyków i osadzona w rozległym rezerwacie Kolumbii Brytyjskiej Megapod. Do 2043 roku, gdy odbyłem tajną wyprawę w te tereny, liczba Wielkich Stóp wzrosła prawie do dwustu i zostały one uznane za Galaktyczny Skarb. Gigantyczne małpy Ŝyły w dalekiej dziczy, prawie zupełnie pozbawione kontaktu z człowiekiem. Według prawa, jedynymi osobami uprawnionymi do przebywania na terenie rezerwatu byli naukowcy i wyszkoleni leśnicy, pielęgnujący naturalną florę regionu i regulujący populację Ŝyjących tam zwierząt. Wtargnięcie na te tereny zwykłego turysty było absolutnie zabronione. Ale były oczywiście róŜne sposoby. Zacząłem się interesować Wielkimi Stopami prawie dziesięć lat przed naszą wyprawą, kiedy wpadła mi w ręce kolekcja ksiąŜek na ich temat. W trakcie prób jej sprzedania, skontaktowałem się z człowiekiem o nazwisku Bili Parmentier, oddanym miłośnikiem Wielkich Stóp, prowadzącym mały ośrodek łowiecki i wędkarski nad Jeziorem Nimpo. Tamtejsza okolica uznawana była za często odwiedzaną przez legendarne Sasquath jeszcze przed pojawieniem się białego człowieka. Przodkowie Billa Parmentiera twierdzili, Ŝe niejednokrotnie widzieli nieuchwytne, gigantyczne małpy, ale byli traktowani przez przedstawicieli wyŜszych klas społecznych Kolumbii Brytyjskiej jak przesądni wieśniacy. W końcu jednak ich opowieści potwierdziły się. W przesłanych do mnie wideogramach Bili pokazał mi ciekawe pamiątki rodzinne; niedoświetlone stare zdjęcia dziwnych śladów stóp, ludzi stojących przy drzewach i pokazujących, jak wielkie były małpy, które widzieli. Była tam nawet kępka rudych włosów, naleŜących ponoć do Sasquatch, a przekazana przez krewnego, który o mało nie posikał się ze strachu pewnego dnia 1936 roku, podczas wyrębu lasu. Parmentier twierdził równieŜ, Ŝe sam widział kiedyś te stworzenia. Widywał je nawet dosyć często i to całkiem niedawno. Nie jest to nic strasznego, jeśli jesteś tutejszy, mówił, i znasz się na rzeczy. Sprzedałem mu kolekcję ksiąŜek z duŜą zniŜką. Pewnego ponurego, deszczowego wrześniowego popołudnia, po tym, jak pozwoliłem sobie na kilka głębszych, zadzwoniłem do niego (staroświecki system telefoniczny - Ŝadnych wideofonów) i rozmawiałem z nim po francusku. Hej! My Kanadyjczycy musimy trzymać się razem, co? Prosiłem, Ŝeby pomógł mi zobaczyć te fantastyczne przedpotopowe potwory. Odpowiedział: - Do diabła, czemu nie? Sezon pracy dla opiekunów rezerwatu kończy się ostatniego dnia września. Sam myślałem, czy by się nie wybrać na ryby. W tydzień później juŜ tam byłem na miejscu, wyglądając przez pęknięte okno opuszczonego szałasu nad Jeziorem Małp, do którego mnie wsadził, i starałam się nie posikać w spodnie ze strachu, gdy cała rodzina Wielkich Stóp przyglądała mi się z odległości mniejszej niŜ pięć metrów. Ojciec i matka - odziani w wydające mocną woń, kasztanowate futra - wyglądali jak pan i pani King Kong. Małe było mniej więcej mojego wzrostu, około 185 centymetrów. Jedli świeŜe brzoskwinie, które wyłoŜyłem im na przynętę, zgodnie z instrukcjami Parmentiera, a kiedy na drodze myślowej zauwaŜyłem, Ŝe owoce się skończyły, rzuciły we mnie pestkami i odeszły.
Mówię wam, to było przeŜycie! Pewnego dnia, wiele lat później, opowiedziałem moją przygodę pewnemu dziwnemu dzieciakowi, mojemu mądremu wnukowi. Wspomniałem równieŜ, Ŝe aura gatunku Gigantopithecus była niepokojąco podobna do aury ludzkich operantów. Marc wtedy wykombinował sobie, Ŝe strome szczyty otaczające małe Jezioro Małp mogą udaremniać wszystkie próby odnalezienia kogokolwiek, z wyjątkiem moŜe sondy myślowej precyzyjnej; nawet, jeśli obiekt poszukiwań ma zarejestrowaną toŜsamość mentalną. Kiedy dotarliśmy nad Jezioro Nimpo, kilku rybaków jadło kolację w ośrodku turystycznym. Nie zwracali na nas najmniejszej uwagi, kiedy weszliśmy do holu, a następnie przetrząsaliśmy jadalnię malowniczego wiejskiego budynku, szukając Parmentiera. Pamiętał on moją osobę doskonale i waląc rubasznie po plecach, przywitał mnie wylewnie po francusku. Ściszonym głosem pogratulował dorobienia się ślicznej młodej Ŝonki i dorodnego pasierba. Pouczony przez Marca, miałem juŜ gotową całą historyjkę. Najpierw mieliśmy coś szybko zjeść. Na wpół usmaŜone steki byłyby cudowne. Potem chcieliśmy, Ŝeby stary, dobry Bili zabrał nas do jednego z obozów wędkarskich, na Jeziorze Kidney w Parku Tweedsmuir, na zachodnim skraju rezerwatu. Przepraszaliśmy Parmentiera oczywiście, Ŝe jest juŜ późno, i Ŝe to wszystko tak trochę na chybcika... - Pas de probleme! - powiedział. Musiałem jedynie polecieć tym swoim wymyślnym jajkiem na platformę ładowniczą przy doku i zrzucić bagaŜe. Bili miał załadować swoją “Beav” i przygotować ją do lotu, podczas gdy my będziemy jeść. Później, kiedy steki z przepyszną sałatką i pieczonymi ziemniakami polanymi kwaśną śmietaną i posypanymi szczypiorkiem oraz ciasto z borówkami i lodami waniliowymi były tylko wspomnieniem, cała nasza trójka skierowała się w kierunku doku. Teresa spojrzała na mający nas zabrać pojazd i krzyknęła z przeraŜeniem. - Chyba nie polecimy... tym? - Oczywiście, Ŝe tak - powiedziałem serdecznie. - Ale czy to w ogóle lata? - zapytała. Parmentier odezwał się głosem zniecierpliwionego chłopca. - Madame, ona lata juŜ od sześćdziesięciu lat i polata jeszcze następne sześćdziesiąt. De Havilland “Beaver” jest koniem roboczym pomocy! MoŜna na niej polegać, jest tania i nie do zdarcia. Nie zamieniłbym się na Ŝadne z tych grymaśnych jajkowatych pojazdów nawet, gdyby mi dopłacali. Dwudziestowieczny samolot stał na szklistej powierzchni wody, na dwóch pływakach. Był cały powyginany i połatany. Przednia szyba była brudnoŜółta i wytrawiona patyną wielu zadrapań. Mimo to, szykowny pomarańczowo-biały lakier starej “Beaver” był świeŜy, a samolot był prawdziwym dziełem sztuki, wykonanym z laminowanego drewna. Był stary, ale wyglądał solidnie, podobnie jak jego pilot. Nasze torby i pudła ze sprzętem oraz zapasami wypełniły cały luk bagaŜowy i większość miejsca pomiędzy fotelem pilota a pasaŜera, pozostawiając jedynie odrobinę miejsca na metalowej podłodze. - Rogi, ty i twój chłopak, po prostu wślizgnijcie się tam i przykucnijcie - rozdysponował Bili. - Twoja pani moŜe lecieć pierwszą klasą, obok mnie. - śadnych pasów bezpieczeństwa? - przestraszył się Marc. - A ten aeroplan ma inercyjny system napędowy? Parmentier parsknął wesołym śmiechem. - Nie potrzeba pasów bezpieczeństwa, jak nie ma foteli. Jeśli się boisz, schwyć się po prostu tych bocznych uchwytów, synku. Wdrapaliśmy się na pokład, a nasz pilot zaczął manipulować pokrętłami i w jakąś minutę później duŜy silnik z hałasem obudził się do Ŝycia. Bili rozgrzał go, następnie dodał gazu i “Beaver” ruszyła po jeziorze w kierunku zachodzącego słońca, podrywając się nagle do góry z ogłuszającym rykiem. PrzeraŜona Teresa schwyciła się kurczowo poobdzieranego fotela. Byłem świadom uspokajających fal emitowanych przez Marca do jej umysłu i muszę przyznać, Ŝe i mnie przydałoby się ich trochę. Samolot wykręcił ostre koło, co pozwoliło nam ogarnąć
wzrokiem piękny widok wokół ośrodka, a jednocześnie rzuciło na mnie Marca; następnie skierował się na południowy zachód. - Następny przystanek - Jezioro Kidney! - krzyknął Parmentier. Kolejnym etapem podróŜy nie miało być jednak Jezioro Kidney. W jakiejś chwili Marc miał objąć umysł pilota koercją i wymusić zmianę kursu. Mieliśmy polecieć 30 kilometrów w głąb stromych, poprzecinanych lodowcem gór. Po wysadzeniu mnie i Teresy, Marc i Parmentier mieli wrócić nad Jezioro Nimpo. Sugestia posthipnotyczna miała przekonać Billa, Ŝe rodzina Remillardów zdecydowała się w końcu nie wędkować nad Jeziorem Kidney. Marc odleciałby czerwonym jajkiem z podniesionymi zasłonami elektronicznymi i wróciłby do New Hampshire inną, okręŜną drogą. Zwróciłby jajko Hertza na międzynarodowym lotnisku Burlington w Vermont i pojechał autobusem do domu, zmieniając swoją toŜsamość psychokreatywnie. Szarada miała się więc rozpocząć. Marc odezwał się do mnie w trybie poufnym: Jesteś pewny, Ŝe ten samolot przeleci przez barierę dla pojazdów latających? Pewny jak cholera. Ma silnik z wewnętrznym spalaniem. Lata na benzynie. śadnej tam technologii pola dynamicznego. Z tego co wiem, cały personel rezerwatu uŜywa w swojej pracy tego rodzaju antyków albo staroświeckich helikopterów. Ale oni pracują tylko w czerwcu, lipcu i sierpniu. Przez resztę roku rezerwat jest oficjalnie zamknięty i cały pokryty śniegiem. A systemy alarmowe? Parmentier ma ukrytą w oprzyrządowaniu czarną skrzynkę, która odwołuje alarmy. Wielu tutejszych to ma. Niektórzy z nich pracują w rezerwacie na pół etatu albo dowoŜą zapasy. Latają teŜ do rezerwatu poza sezonem, skuszeni prawdziwymi okazjami wędkarskimi. Widziałeś tego tęczowego pstrąga wiszącego nad kominkiem, tam w ośrodku? Bill go złapał parę lat temu, w jednym z jezior rezerwatu. Mój BoŜe! Co za chciwość. Ale wędkarze nigdy nie latają nad Jezioro Małp. Jest mętne od mułu lodowcowego i nie ma w nim ryb. Bili powiedział mi jednak, Ŝe są tam zwierzęta. Grizzli, wilki, koty i wiele górskich owiec i kozłów. Kilka łosi Ŝyje w niŜszej części doliny Małpiego Potoku. I oczywiście same Wielkie Stopy. To naprawdę wspaniałe miejsce i bardzo dramatyczne. Samotne jezioro z Mount Jacobsen - szczytem wyrastającym tuŜ za szałasem i lodowcem schodzącym aŜ do tafli wody... Oczywiście nie byłem tam zimą. Marc powiedział: Poradzisz sobie, wujku Rogi. Ciągnąłem dalej: Będziemy musieli z Teresą przyczaić się jeszcze przez tydzień, a potem nie będziemy musieli się martwić, Ŝe dym z naszego komina zobaczy jakiś człowiek. Aha! Pamiętaj, przypomnij mi, Ŝebym podwędził Billowi mapę okolicy. Chciałbym mieć lepszą orientację w tym terenie. Nie zawracałem sobie głowy zabieraniem kompasu, bo góra Jacobsen jest tak wyraźnym punktem orientacyjnym, Ŝe tylko kretyn by się zgubił... Christ de Tabernacle! Zapomniałem rakiet śnieŜnych! Dobra, chyba potrafię je zrobić. Ciekawe, czego jeszcze zapomniałem... MoŜe dam ci znać telepatycznie, jeśli przypomni mi się coś waŜnego; wtedy to przywieziesz. Marc powiedział: Nie będę próbował kontaktować się z tobą z domu. To byłoby zbyt niebezpieczne, nawet w trybie intymnym, dopóki trwa śledztwo, a ja jestem podejrzanym. Przez pewien czas będę obserwowany. Wrócę jednak do was między pierwszym a piętnastym listopada zjedzeniem i tym wszystkim, czego moŜecie potrzebować, czekając na narodziny dziecka. Odparłem mu: Będziemy cię wyglądać. Bardzo niecierpliwie. Odrzekł: Dziękuję ci... za wszystko, wujku Rogi. Wtedy jego koercja dosięgła umysłu Billa Parmentiera i przejęła nad nim kontrolę. Rozpoczął się ostatni etap naszej dziwnej podróŜy.
8 RYE, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 24-25 SIERPNIA 2051 Hydra wisiała wysoko na niebie i patrzyła na płomienie ogniska. Ogniste jęzory migotały Ŝółto od soli morskiej, którą przesączone było palące się drewno a tam, gdzie Adrienne wrzuciła obgryzione Ŝeberka, strzelały iskierkami niebieskimi. Ach, ta głupia Adrienne, krzątająca się pomiędzy dziećmi i dorosłymi, doglądająca, czy wszyscy wrzucili do ognia papierowe talerzyki, serwetki, skórki ziemniaków i inne resztki. Dyrygująca wszystkim Adrienne była jeszcze gorsza od Cheri, swojej matki. Zawsze zawracała rodzinie głowę pomysłami w stylu Mickey Mouse, podczas gdy wszyscy chcieli po prostu poleŜeć w spokoju na plaŜy i wyłączyć się. Hydra przypatrywała się przez skaczące płomienie, tyranizującej swoje otoczenie, najstarszej córce Cheri Losier-Drake i Adriena Remillard i zdecydowała, Ŝe któregoś dnia na pewno się nią zajmie. Cześć, Hydra! Widzę, Ŝe masz bardzo poŜyteczne myśli. ... BoŜe! To Fury! PotęŜny wielki Fury. Tak się cieszę. Tak długo czekałam. Tak długo, Ŝe zaczęłam juŜ podejrzewać, Ŝe ty, Czarowniku Zachodu, zginąłeś! Ostatnio całe to pieprzenie o Umyśle Imperium i Miłości psuje nam szyki. Po prostu wyczekuję odpowiedniego momentu, Hydra. Wszystko toczy się prawidłowo, a potem będzie nasz rrruch. [Chichot]. Więc w końcu tu jesteś. Czy to znaczy... Tak. Dziś jest ta noc. [Rządzą, niecierpliwość, ekscytacja... strach]. Nie masz się czego obawiać, Hydra, nigdy się nie bój. Ja cię poprowadzę, pokaŜę, jak... Zaufaj mi - to będzie kosmiczne. Lepsze niŜ bomba nerwowa? O całe lata świetlne. Pobieranie energii Ŝyciowej w ten sposób, to Ostateczny Krok. Sprytny stary Fury... kto? !!!...? Spójrz tam w wodzie. Widzisz? On. Hydra, nie mów mi, Ŝe się boisz... Kurwapieprzonamać, niee! Tylko pokaŜ mi jak! (On naprawdę na to zasługuje, wiesz o tym. Co za kutas! Ona teŜ, głupia waŜniacka suka, ale rozumiem, dlaczego chodzi o niego i będzie dobrze... Jest dobrze, zrobię to!). Jest tuŜ po północy. Musisz trochę poczekać. Dobrze. [Dreszcz!]. Zachowuj się naturalnie. Idź do łóŜka, jak wszyscy, po ostatniej kąpieli w morzu. Ale Ŝadnego spania. Jeśli zaśniesz, wszystko spieprzysz. Powiem ci, kiedy zacząć i wszystko, co powinnaś wiedzieć, słodka Hydro. Droga Hydro... Bombanerwowa! bombanerwowa! Proszę, BoŜeBoŜeBoŜe, bombanerwowa - bombanerwowa - daj mi ją - daj mi ją-aaaaaaach!... Och Fury, jak bardzo cię kocham. Mały biały trawler kołysał się przez jakiś czas, tworząc kręgi na zabarwionych ogniem wodach Atlantyku. Po pewnej chwili łódź uspokoiła się, a woda wokół wygładziła. LeŜeli na plecach na pokładzie, trzymając się za ręce, przytomniejąc, patrząc na nieruchome gwiazdy i pędzące satelity, i słuchając dochodzących z plaŜy przytłumionych, odległych śmiechów i krzyków reszty rodziny. Ręczny nadajnik, który był obecnie jedyną rzeczą, jaką miał na sobie, zadrgał dwukrotnie na nadgarstku. - JuŜ północ, kochana Cat. Wszystkiego najlepszego. Westchnęła z udawaną niecierpliwością. - Brett, ty potworze. Koniecznie musiałeś mi przypominać? Czterdzieści dwa lata! - Nieśmiertelna hipokrytka. Wiesz doskonale, Ŝe wyglądasz na dwudziestolatkę. Jesteś boska i nie mogę ci się oprzeć. Szaleję za tobą i
dzisiejszej nocy pragnę cię jeszcze raz, moja osłodo, moja radości, moja Ŝono. Potrzebujemy siebie - chodź, nie wahaj się więcej, powstań dla mnie i przynieś ukojenie nam obojgu... Uniósł się lekko nad pokładem, odwrócił i napłynął nad nią z otwartymi ramionami. Wyciągnęła do niego swoje ramiona i wyszeptała: - Nie opuściłabym ciebie i naszej pracy za nic na świecie, Brett. Za całe Imperium. Nikt mnie do tego nie zmusi. Nikt. Długie blond włosy spowijały lśniącymi falami pokład i jej nagie ciało, okrywając je od szyi po kolana. Objęła rękami jego twarz, a on całował usta i powieki, przyciskał wargi do jej gorących dłoni, które poprowadził następnie do swojej juŜ rozbudzonej męskości. Jego umysł mówił: Będą nalegać. Kusić cię swoją mocą. Odwoływać się do twojej dumy rodzinnej. [Wesołość]. Zmuszać cię, Ŝebyś nie rozbiła Zespołu. [Śmiech]. Ty i dzieci jesteście moją rodziną. A moją dumą jest nasza praca i przetrwa ona tak długo, jak nasza miłość. Cat, moja najukochańsza; najdroŜsza Cat. Rozsunął gęste sploty włosów, spływających jej na piersi, i muskał językiem jej sutki, zwiększając przepływ psychokreatywnej energii między nimi. Pieściła go, wzmacniając erotyczny prąd przepływający przez ich połączenia nerwowe za pomocą magii, dostępnej tylko umysłom operantów. Ich ciała zbliŜyły się z wolna. Pasma jej włosów powiewały i tańczyły na wietrze, falując i błądząc po jego plecach i bokach, wijąc się z delikatną natarczywością wokół jego ramion i wślizgując się między nogi, przyciągając go do niej, spowijając ich oboje w jedwabistej płynnej aurze, połyskującej w świetle gwiazd. Płynęli, zjednoczeni, ale nieruchomi, pozwalając, aby metafizyczne napięcie wzrastało, aŜ wreszcie wznieśli się razem na ten szczyt, z którego nie ma powrotu, i ich umysły rozbłysły spełnieniem. Fala wzniosła się i pękła, rozlewając się z wolna w przypływ ciepła i spokoju. Odpływając zabrała ze sobą ostatnie ślady irracjonalnej złości i winy z jego serca, a z jej - resztki pokusy. - Razem - wyszeptał - będziemy Ŝyć i pracować. JuŜ zawsze. ...ChociaŜ Imperium Galaktyczne Ŝądało czegoś innego. Obcy ustawodawcy Konsylium Orbitalnego, działając w tajemniczej organizacji nazywanej Zrosła Wspólnotą określili wartość kaŜdego dorosłego człowieka-operanta. Na podstawie bliŜej nie zgłębionych kryteriów, wybrali tylko setkę - z setek tysięcy - do zajęcia stanowisk pierwszych ludzi magnatów w Konsylium. Nikogo nie zaskoczył fakt, Ŝe siedmiu członków tak zwanej Dynastii Remillardów znalazło się w tej grupie. Ale Catherine Remillard, jako jedyna w rodzinie, odrzuciła ten zaszczyt i nie ukrywała tego. Jako członkini rządu Imperium, musiałaby zrezygnować z prac nad aktywizacją dzieci o ukrytych zdolnościach metafizycznych w Państwowym Ministerstwie Edukacji, którym razem z męŜem, Brettem Doyle McAllisterem, poświęciła siedemnaście lat Ŝycia. Projekt przynosił wspaniałe osiągnięcia: przeszło pięćdziesiąt tysięcy dzieci między piątym a dziewiątym rokiem Ŝycia, nie wykazujących Ŝadnych zdolności metafizycznych, osiągnęło właściwości operantów za sprawą terapii opracowanej wspólnie przez Cat i Bretta, w pracochłonnym metakoncercie. Ale ich dzieło nie było jeszcze ukończone. Program nie był na tyle dopracowany, by pomóc dzieciom starszym, szczególnie tym powyŜej dziewiątego roku Ŝycia; ostatnio jednak wiele zapowiadało przełom w ich pracy. Obcy z Konsylium najwyraźniej chcieli poświęcić naukowy duet McAllister-Remillard dla jakiegoś mglistego wyŜszego celu, ale Cat nie zamierzała się podporządkować. Poprzedniego dnia, późnym popołudniem, oficjalnie poinformowała Związek Intendencki w Concord oraz Konsylium, Ŝe rezygnuje ze statusu magnata. Jej decyzja wywołała sensację. Zapowiadało się oczywiście na wielką rodzinną kłótnię. śeby odwlec ten moment i przedyskutować poparcie dla jej postanowienia (a oficjalnie uczcić jej urodziny) Cat i Brett pozostawili swoje badania w stolicy Ziemi i polecieli do połoŜonego w Rye - nad morzem -
letniego domu młodszego brata Cat, Adriena i jego Ŝony, rzeźbiarki Cheri Losier-Drake. Ta wspaniała stara posiadłość, oddalona tylko pół kilometra od skromniejszego domu letniego Denisa Remillarda i Lucille Cartier, naleŜała do rodziny Drakę od pokoleń i przypominała, ze swoimi dwudziestoma pokojami statecznego, białego słonia. Wszystko się zmieniło, gdy Cheri poślubiła jednego z wybitnych synów Denisa i Lucille. Miała z Adrienem sześcioro dzieci i doczekała się w końcu całej hordy siostrzeńców i siostrzenic operantów, których liczba przekroczyła trzydziestkę. Była dobrą, serdeczną matką i troskliwą gospodynią, hołdującą tradycji wspólnego biesiadowania - wszystko razem sprawiło, Ŝe od późnego maja do września olbrzymi gotycki dom na plaŜy prawie zawsze był pełen młodych gości, a Cheri bardzo zaniedbywała rzeźbę. Zajęci pracą rodzice wpadali, kiedy tylko mogli, a inni krewni byli zawsze mile widziani na zabawach, szczególnie w dzień Czwartego Lipca, kiedy urządzano piknik na plaŜy, w Święto Pracy, które kończyło sezon letni ucztą, złoŜoną z krabów i homarów. Cat i Brett, których czwórka dzieci była zbliŜona wiekiem do potomstwa Adriena i Cheri, trzymali swego holenderskiego trawlera o nazwie “Doolittle”, w Yacht Clubie w Rey Harbor, o niecały kilometr na południe od domu. Oboje nie przepadali za wymagającym wysiłku Ŝeglarstwem. Pływanie małym przerobionym trawlerem uspokajało ich, a to, Ŝe ostatnio zrobił się on za ciasny dla ich czwórki dorastających dzieci, równieŜ miało dla Bretta i Cat swoje dobre strony... Inni zapaleni wodniacy rodziny - szczególnie Paul, ze swoim wspaniałym Ŝaglowcem “Nicolson” i Anne, która całe dnie spędzała ścigając się swoim “Swanem” - szydzili z niepozornego kopciucha McAllistera. Kiedy znów znaleźli się we władzy grawitacji, Brett wyplątał się delikatnie z włosów swojej Ŝony. - Na pewno twoja decyzja rozpęta niezłe piekło w rodzinie, Cat, ale w końcu to przełkną. Nawet Paul. KaŜdy wykształcony operant w Państwie docenia wagę naszej pracy. Nikt, oprócz ciebie, nie jest na tyle kompetentny, by ocenić konfiguracje naszego pilotowego projektu drugiego poziomu. Szepnęła mu do ucha: - Nie ma równieŜ nikogo, oprócz mnie, kto potrafi wyłapać sens w twoich redaktywnych przekazach programowych. Mój geniusz polega na praktycznym zastosowaniu twojego. - Ciągle potrzeba nam jeszcze przeszło roku, Ŝeby ukończyć szczegóły projektu. Ale kiedy będzie nareszcie zamknięty, miliony dzieciaków z ukrytymi talentami metafizycznymi zostanie odblokowanych i będzie mogło bez przeszkód korzystać ze swojego potencjału umysłowego. Dzieciaków, które do tej pory skazane były na Ŝycie w normalności... Cat usiadła gwałtownie. - Brett, wiesz, Ŝe nie wolno nam mówić w ten sposób. Nie powinniśmy nawet tak myśleć, chociaŜ wiemy, Ŝe jesteśmy wybraną elitą przyszłości, spadkobiercami biednej, normalnej ludzkości, BoŜe, moŜe dlatego czuję, Ŝe nasz projekt jest priorytetowy, a nawet waŜniejszy niŜ przyjęcie ludzkości do Konsylium Galaktycznego. Ta przepaść pomiędzy Operantami i Nonoperantami musi zniknąć jak najszybciej, dla dobra naszego i ich... - Zniknie. - Uspokoił ją, mówiąc na głos. Nie mówiłam ci, bo miałam tyle innych rzeczy na głowie, ale ten biedak Gordo ma wciąŜ otorbiony kompleks metabigotyczny. Nie usunęłam go po tym, jak nieszczęsny chłopak kompletnie zamieszał w głowie swojej matce-psychiatrze! Brett roześmiał się. Wstał i zaczął nakładać spodnie. Powiała chłodna bryza, więc podał Cat jej welurowy szlafrok. - Gordo ma jedenaście lat. MoŜe to juŜ czas, Ŝeby dalszy jego rozwój przejął stary Papa, stosując nieco surowsze metody. - No cóŜ, moŜna i to rozwaŜyć. Ostatnio, jakoś nie mogę trafić do tego dziecka. Brett powiedział: Nie martw się. Nie martw się o dzieci całego świata. Ani o
nasze. Pomyśl teraz o naszej miłości. Zaczęła splatać swoje piękne włosy w gruby warkocz. Odezwała się niskim głosem, mając trochę mieszane uczucia. - Myślę o tym. O nas. Zawsze. - I chcę, Ŝeby to trwało wiecznie i do diabła z naszymi obowiązkami wobec ludzkości operantów; do diabła z aspiracjami normalnych i z aroganckimi obcymi; ze wszystkim... poza tobą, mną i morzem. I gwiazdami, które są niczym więcej, jak tylko małymi światełkami na niebie... - Ciiii... Wiem, Ŝe wcale tak nie myślisz. Wziął ją w ramiona i pocałował po raz ostatni, a potem poszli do kabiny, włączyli silnik białego trawlera i popłynęli w kierunku portu. “Doolittle” został wreszcie zacumowany pomiędzy innymi łodziami Remillardów, niczym brzydkie kaczątko wśród smukłych mew i fregat. Hydra czaiła się pomiędzy cumami jachtów, chowając się za duŜym pojemnikiem na śmieci... ... czekając, czekając... AŜ w końcu nadszedł czas! Nikt nie obudził się na innych łodziach, a stróŜ siedział w swojej kanciapie, oglądając pornosa na wideo i zajmował się sobą. Bądź bardzo cicho. Zogniskuj maksymalnie swoją koercję na obojgu. Tak Fury. [Potknięcie]. Kurwa! [PrzeraŜenie i irytacja...] Do cholery, cicho. Jeśli cię wyczują, to koniec. Na zawsze! Nie błagaj mnie, zobacz. Nikt nie zauwaŜył. Wszystko w porządku... Dobrze. Idź dalej... powoli... teraz! Uderz najpierw ją - uŜyj całej siły, Ŝeby zapadła w sen REM*.[*Faza snu z marzeniami sennymi.] Tak! Dobrze... Teraz szybko na pokład! Wciągnij ją do kabiny. Świetnie! Teraz on! Gotowa? Gotowa w końcu moja słodka Hydra? Na pewno gotowa? Tak?... Zacznij od czubka głowy... Catherine Remillard obudziła się o świcie, zziębnięta i obolała, osłabiona dławiącymi ją mdłościami, słysząc delikatny plusk małych fal, uderzających w kadłub trawlera i głosy trzech rybaków kłócących się na brzegu na temat jakości przynęty. LeŜała odkryta na koi. Czaszkę rozsadzał jej ból. Jak dziwnie! Jak wszystkie małŜonki operantów, poszukała aury swojego męŜa, ale najwyraźniej nie było go nigdzie w pobliŜu. Zaklęła cicho, podniosła się i wyjęła z szafki jakieś ubranie. NałoŜyła je na siebie i weszła do kabiny nawigacyjnej. Tam znalazła leŜącego Bretta i krzyknęła. LeŜał twarzą w dół, a spodnie i sweter miał spalone. Prawie cała skóra była pocięta i poszarpana; pokryta potwornymi, krwawymi ranami. WzdłuŜ kręgosłupa, karku i głowy biegł wypalony głęboki ślad. Na środkowej zaś linii grzbietu ujrzała siedem dziwnych spopielonych pól, mniej więcej wielkości dłoni, z których kaŜde miało obrys zawiłego kwiatu o wielu płatkach. Umysł Catherine Remillard nie był w stanie myśleć racjonalnie i nie zwróciła szczególnej uwagi na wzory. Wydobyła z siebie głos znowu i krzyczała tak długo, aŜ przybiegli rybacy, stróŜ, wreszcie policja z Rye. Hydra na długo przed tym była juŜ z powrotem w łóŜku; śpiąca i nasycona, poza zasięgiem Fury. 9 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Staliśmy z Teresą na maleńkiej plaŜy Jeziora Małp, otoczeni kolekcją naszych toreb i pudeł, która teraz wydała się. nagle bardzo skromna. Patrzyliśmy, jak De Havilland Beaver znika za porośniętym lasem wzgórzem nad Małpim Potokiem, który wypływał z jeziora na jego wschodnim krańcu. Kiedy oddalający się ryk silnika samolotu w końcu zamilkł, musiałem zasłonić swoje myśli przed Teresą, Ŝeby nie odkryła nagłej paniki, jaka mną zawładnęła. Nie obchodziło mnie juŜ, czy Paul
albo Magistrat wytropią nas tu; przeraŜało mnie całkowite odosobnienie tego miejsca i odpowiedzialność, jaką wziąłem na swoje barki, zgadzając się ukryć w tej dziczy z niedoświadczoną i niezrównowaŜoną psychicznie kobietą, która nosiła w swym łonie dziecko wyznaczone do spełnienia jakiegoś przeraŜającego Galaktycznego Przeznaczenia. Próbując skupić się na rzeczach praktycznych, zacząłem przenosić nasze bagaŜe z odsłoniętej plaŜy na skraj zagajnika, gdzie nie byłyby widoczne z powietrza. Niebo miało kolor indygo, z wyjątkiem przeciwległego brzegu naszego czterokilometrowego jeziora, nad którym połyskiwały resztki karminowej poświaty, w miejscu, gdzie słońce zaszło za poorane lodowcem strome skały, nazwane później Mount Remillard. Samotna jasna planeta wisiała nad górami. Bladoniebieskie wody jeziora były wciąŜ jeszcze lekko poruszone płozami samolotu. WzdłuŜ jeziora ciągnęła się wysoka na 1800 metrów ściana skalna, która łączyła dwa anonimowe szczyty, później nazwane przeze mnie Mount Mutt i Mount Jeff. Stromy przeciwległy brzeg porośnięty był gęstym lasem świerków i białokorych sosen w niŜszych partiach, a w wyŜszych rzadko porozsiewanymi kępami skarłowaciałych drzew krummholz i roślinnością tundrową. Poziom roślinności na tej wysokości sięgał około 1500 metrów, ale znaczna część zachodniego brzegu jeziora była jałową morenową skałą bądź tworem skutym lodowcem. Jęzor potęŜnego lodowca Fyles uformował naturalną tamę na końcu zbiornika wodnego, a kawałki lodu obkruszone z niego wyglądały z daleka jak małe białe plamki na wodzie. Za nami mały Potok Megapod szemrał, wypływając z jeszcze jednego, niebezpiecznie zwisającego lodowca, który prawie zakrywał Mount Jacobsen, tak, Ŝe tylko potęŜny szczyt tej góry był widoczny. Na południu delikatna róŜowa poświata zabarwiła śnieg pokrywający górę Talchako, wyŜszą nawet od Jacobsen. Byliśmy jakby kompletnie odcięci od świata masą skały i lodu, sami w zagubionej oazie pośród alpejskiej puszczy i wysokich łąk, gdzie kwitły jeszcze ostatnie kwiaty lata, a mętna woda obmywała porośnięte mchem otoczaki u naszych stóp. - Jak ślicznie - odezwała się Teresa. Jej umysł uśmiechał się. - Rzeczywiście. - Próbowałem przeszukać okolicę moją mizerną sondą. - Czy... hm, wyczuwasz jakieś zwierzęta? Usiadła na jednym z pakunków, zamknęła oczy i skoncentrowała się. - Ptaki - wyszeptała - coś małego na zboczu, między drzewami. MoŜe zając albo świstak. - śadnych Wielkich Stóp? Ani niedźwiedzi? - Nie... Rogi, czy mogłabym posiedzieć tu przez chwilę? Chcę opisać to miejsce Jackowi. Jest bardzo ciekawy. I coś zdawało się potwierdzać jej słowa. Poczułem, jak włosy stają mi dęba na karku i zaryzykowałem mentalne pytanie: Dziecko? Jack? Czy to ty? Nie było odpowiedzi. Teresa stała się zamyślona i niedostępna, a myśli dziecka - jeśli nie wyobraziłem ich sobie - były połączone z jej myślami. Podniosłem torbę, w której były nasze śpiwory, mój stary namiot typu igloo i inny sprzęt potrzebny nam do przetrwania tej pierwszej nocy w dziczy. Ściemniało się juŜ, a plaŜa była zbyt wąska i kamienista, Ŝeby na niej rozbić obóz. Postanowiłem rozejrzeć się trochę wokół szałasu, stojącego na zboczu. Z samolotu wyglądał na bardziej zniszczony niŜ podczas mojej poprzedniej wizyty, osiem lat wcześniej. Byłem więc przygotowany na najgorsze. Wspiąłem się niewyraźną ścieŜką, która skręcała na prawo od potoku i prowadziła przez gąszcz karłowatego górskiego szaleju i świerków Englemanna. DróŜka była stroma, ale krótka i nagle znalazłem się na małej okrągłej polance, gdzie stał drewniany szałas. Budyneczek zbudowano na czteroipółmetrowym kwadratowym fundamencie, z kamieni i cementu, z małymi betonowymi schodkami prowadzącymi do skierowanego na wschód frontowego wejścia. Cztery ściany pozostały prawie nienaruszone, jednak w kilku miejscach cement
uszczelniający drewniane pale wykruszył się i odpadł. W północnym oknie, z którego oglądałem rodzinę Sasquatch, wciąŜ była szyba. Drewniany dach zawalił się pod cięŜarem śniegu, rozrzucając po nadgniłej podłodze cedrowe odłamki. Wnętrze domku wypełnione było porosłymi mchem Ŝerdziami i połamanymi, zardzewiałymi fragmentami rury od piecyka. Rozwalające się łóŜka i inne prymitywne meble zostały poŜarte przez naturę, ulegając biodegradacji, ale w jednym rogu izby zauwaŜyłem metalowy piecyk, wyglądający nieśmiało spomiędzy gałęzi dorodnej wierzby, która rozgościła się pośrodku popróchniałych desek podłogi. Wziąłem głęboki oddech i starałem się przekonać, Ŝe nie ma powodów do paniki. Będę musiał po prostu wyremontować szałas przed pierwszymi opadami śniegu, za pomocą naszego małego zestawu narzędzi i wszystkich informacji, jakie znajdziemy na ten temat w naszej elektronicznej biblioteczce. Nigdy w Ŝyciu nie zbudowałem niczego bardziej skomplikowanego, niŜ najprostsza półka na ksiąŜki, ale w moich Ŝyłach płynęła krew podróŜników, courseurs de bois, i dziesięciu pokoleń franko-kanadyjskich traperów. Poza tym był jeszcze Duch Rodzinny. Poradzę sobie, pomyślałem. Znalazłem odpowiednie miejsce na namiot, rozłoŜyłem go sprawnie i zamaskowałem z grubsza iglastymi gałęziami. Komary i inne gryzące owady zaczęły mi dokuczać pomimo mojej metakoercji i wiedziałem, Ŝe wkrótce nawet dla operanta stanie się niemoŜliwe poruszanie się poza domem, czy namiotem bez siatki ochronnej na głowie, lub maści przeciwko owadom. Namiot był akurat na tyle duŜy, Ŝe dwie osoby mogły w nim usiąść i zagotować wodę na herbatę w mojej małej przenośnej mikrofalówce, a potem wślizgnąć się do śpiworów, leŜących na dmuchanych matach Mylara. Musieliśmy zostawić na noc resztę naszego ekwipunku na plaŜy, poniewaŜ nie było czasu na budowanie schowka. śadne jednak artykuły Ŝywnościowe nie były otwarte i nie rozsiewały atrakcyjnych zapachów, stwierdziliśmy więc, Ŝe lokalnym mieszkańcom traw i lasu zajmie dzień lub dwa, zanim się nami zainteresują. Zapasy były prawdopodobnie bezpieczne. Zasłoniłem niektóre bardziej jaskrawe pakunki moimi starymi matami do kamuflaŜu, na wypadek, gdyby przelatywał nad nami personel rezerwatu. Jeszcze tylko jedną rzecz naleŜało zbadać. Kiedy urządziłem wszystko w namiocie, wstałem i przeszedłem się wolnym krokiem wzdłuŜ najdalej połoŜonego od Potoku Megapod skraju polany, w poszukiwaniu jeszcze jednej ścieŜki, którą pamiętałem gdzieś w tej okolicy. Znalazłem ją zagrodzoną częściowo zwalonym pniakiem, który odsunąłem na bok. DróŜka przedzierała się przez gęste krzaki i zarośla i dochodziła do drugiej maleńkiej polany, gdzie za sprawą szczęśliwego losu (lub pewnego Lylmika) odnalazłem pozbawiony dachu, ale poza tym nie tknięty, przenośny szalet z włókna szklanego. Tego typu urządzenia uŜywane były na większości kempingów w całej Ameryce Pomocnej pod koniec dwudziestego wieku. Aby go uruchomić, musiałem jedynie wykopać nowy dół bliŜej szałasu, przyciągnąć go tam i zasłonić dach plastikiem przed insektami. Zmierzch szybko zapadał, więc pogwizdując wróciłem do szałasu i skierowałem się w stronę brzegu, Ŝeby zawołać Teresę. Widziałem ją juŜ z góry. I pomyślałem: Do pioruna! Kochana dziewczyna zdąŜyła juŜ zrobić coś uŜytecznego! Klęczała w odległości paru metrów od ujścia potoku, gdzie woda była czysta i nieskaŜona mętnym mułem lodowcowym i napełniała nasz składany, dziewiętnastolitrowy kanister. Teresa wstała i odwróciła się znów w kierunku Mount Remillard; teraz widać było tylko jej czarną sylwetkę na tle purpurowego zachodniego nieba. Powiała lekka bryza, która przyniosła zapach Ŝywicy i odległego śniegu. Wieczorna gwiazda świeciła niesamowitym blaskiem w zimnym czystym powietrzu. I Teresa zaczęła śpiewać. Stałem jak wryty, nie wierząc własnym uszom. Głos, o którym mówiło się, Ŝe jest juŜ na zawsze stracony, zabrzmiał nagle swoim dawnym magicznym bogactwem, które oczarowywało publiczność całej zamieszkałej Galaktyki. Śpiewała gwieździe i swojemu dziecku; nagłe przeczucie przeszyło mnie wraz z pięknem muzyki.
Och, Tereso. Pozwól mi cię ocalić. Ocalić was oboje... Zimny wiatr powiał silniej i pieśń skończyła się. Rozejrzała się wokół z niepokojem, więc zbiegłem szybko do niej, przesyłając jej telepatyczne zapewnienie, Ŝe wszystko było gotowe na nadejście nocy. 10 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA, DYGRESJA Ruch konspiracyjny, który ostatecznie doprowadził do powstania Metafizycznej Rebelii ludzkości, kiełkował przez długi czas. Przez przeszło trzydzieści lat ziemskich było tylko dwóch buntowników: pochodząca ze Związku Radzieckiego Anna GawrysSakhvadze, profesor fizyki w Instytucie Pola Dynamicznego w Cambridge, oraz jej były kochanek i kolega, Owen Blanchard, Amerykanin, który ostatecznie wyemigrował na planetę Assawompsett i został pierwszym prezydentem tamtejszej, renomowanej Akademii Komercyjnej Astrogacji. Przez dwadzieścia lat, które Owen i Anna spędzili wspólnie w Cambridge, głównym tematem ich codziennych rozmów było tchórzliwe zrzeczenie się przez Ziemian ich podstawowego prawa do wolności i poddanie się dobroczynnemu despotyzmowi Imperium Galaktycznego. Przez wiele długich angielskich nocy, po zaspokojeniu potrzeb swoich ciał, oboje debatowali, analizowali i dochodzili do wniosku, Ŝe Wielka Interwencja Imperium Galaktycznego była niemoralnym zakłóceniem porządku ewolucji suwerennej rasy ludzkiej. Inwazja na naszą planetę w 2013 roku i narzucenie Ziemi obcej, zaawansowanej cywilizacji, były pogwałceniem pewnych najbardziej fundamentalnych praw ludzkiej wolności. Nadzorcy Simbiari, którzy występowali w charakterze reprezentantów czterech obcych ras przez długie lata okresu “edukacyjnego”, poprzedzającego przyznanie ludzkości pełnego członkostwa w Imperium, powaŜnie ograniczyli ludzką wolność intelektualną, religijną, reproduktywną, edukacyjną, wolność środków przekazu i wyboru w kwestii stylu Ŝycia i miejsca zamieszkania. Wykpili habeas corpus*[*(łac) - obowiązek ustalenia legalności aresztowania.] i prawo do prywatności mentalnej. Skusili ludzką młodzieŜ wizjami nowoczesnej technologii i nowych światów do podbicia. Praktycznie zniewolili ludzkich operantów metafizycznych (zarówno Anna, jak i Owen dysponowali olbrzymim potencjałem umysłowym) poprzez ograniczenie ich wyborów zawodowych oraz próby manipulowania ich motywacjami i lojalnością. Przyszłość niosła ze sobą jeszcze jedno niebezpieczeństwo; kiedy liczba Ŝyjących ludzkich umysłów osiągnie pewną mistyczną “zrosła liczbę”, miała nadejść ta nieunikniona chwila, gdy wszyscy ludzie operanci osiągną tajemniczy stan mentalny zwany Wspólnotą, co, jak z obawą przepowiadali liczni psychologowie i teologowie, spowodowałoby wtopienie się ludzkiej indywidualności w Kosmiczny Wszechumysł. Dziś jeszcze wciąŜ kryję się przed Wspólnotą, cztery dekady po tym, jak stała się ona faktem, jestem jednak wytrwałym outsiderem, ostatnim Metafizycznym Buntownikiem, zbyt słabym mentalnie, aby zagrozić Imperium. Zostałem więc zostawiony w spokoju, a kapryśny Lylmik, którego nazywam Duchem Rodzinnym, gwarantuje mi nietykalność w zamian za słuŜenie mu w charakterze narzędzia... Od początku swojej kariery akademickiej Anna Gawrys-Sakhvadze była szczęśliwa, mogąc studiować permutacje pola sigma w Cambridge, które szczyciło się największą liczbą operantów ze wszystkich ludzkich uniwersytetów. Natomiast Owen Blanchard, który w momencie Interwencji był dobrze zapowiadającym się skrzypkiem, na podstawie przeprowadzonych przez Simbiari testów, które wykryły jego duŜe zdolności koercyjne i kreatywne, został zmuszony do porzucenia muzyki na rzecz fizyki pola dynamicznego. Była to dziedzina nauki mająca istotny wpływ na przyznanie Państwu Ludzkości pełnego członkostwa w Imperium. W tych początkowych latach Panowania Simbiari Ziemia potrzebowała ogromnych ilości potencjału mentalnego. Tak więc Owen pogodził się z nieuniknionym losem i zaczął nawet odkrywać uroki
projektowania hiperprzestrzennych mechanizmów napędowych i pełnienia funkcji przewodniczącego Departamentu Studiów Ipsylon. Ale kiedy grał Annie na skrzypcach, jego Ŝal do Imperium, a w szczególności do nieludzkich Nadzorców Simbiari, którzy odmówili mu Ŝycia, jakie sobie wymarzył, przydawał jego grze prawie diabolicznej Ŝarliwości. Kiedy koleje losu w końcu rozdzieliły tych dwoje, wiedzieli, Ŝe ich wywrotowe poglądy podziela jeszcze kilku innych wysoko postawionych operantów. Otwarty sprzeciw wobec Imperium Galaktycznego był zupełnie niemoŜliwy: operanci nie mieli nawet tej sposobności, jaką była ucieczka z XXI wieku, przez wrota czasu Theo Guderiana, do innych, wcześniejszych epok. Taką moŜliwość mieli ludzie “normalni”. Jeśli operanci przyjmowali na siebie jarzmo Imperium, Ŝyło im się dobrze i mogli dorobić się wysokich stanowisk; jeśli jednak odrzucali je, popadali w zawodową niełaskę, spotykał ich cięŜki los “otwartego uwięzienia”, lub nawet kara śmierci za bunt. - Jesteśmy dwojgiem samotnych buntowników - wyszeptała Anna, całując Owena na poŜegnanie w porcie kosmicznym Unst - nie traćmy jednak nadziei do końca. Teraz, kiedy zbliŜa się koniec Panowania Simbiari, ludzie moŜe znów dostrzegą wagę samookreślenia. Będę starała się odnaleźć innych operantów, którzy podzielają nasze poglądy; ty musisz zrobić to samo. Ludzkość moŜe być znów wolna i jest prawdopodobne, Ŝe to nam pisana jest rola przywrócenia tej wolności. W głębi serca Owen uwaŜał, Ŝe jej marzenie o rebelii jest mrzonką. ZaangaŜowany w zagospodarowywanie nowej, urodzajnej planety i w dynamiczny rozwój Akademii, nie miał czasu na idealistyczne fantazje. Pracował cięŜko, aby stworzyć najlepszą w całym Państwie Ludzkości uczelnię, kształcącą personel statków superluminalnych. OŜenił się i stał ojcem dwóch synów, i prawie zapomniał profesor Anne Gawrys-Sakhvadze z Uniwersytetu Cambridge. Tak było aŜ do momentu, kiedy spotkał Rangara Gathena, w roku 2050. Gathen był starszym kapitanem Cywilnych Sił Międzygwiezdnych, jednostki najbliŜej spokrewnionej z kosmiczną marynarką wojenną, którą szczyciło się Państwo Ludzkości podczas Panowania Simbiari. Czysty przypadek sprawił, Ŝe tych dwóch męŜczyzn usiadło koło siebie na przedstawieniu operowym “Wilhelm Tell”, wystawianym na rzecz wyzwolenia Szwajcarii. W przerwie, popijając drinki, Blanchard i Ragnar Gathen odkryli, Ŝe w głębi serca obaj są przeciwnikami Imperium Galaktycznego, obaj teŜ są operantami o rosnących wpływach politycznych i mają duŜe szansę być nominowani na stanowiska magnatów w Konsylium za dwa lata, kiedy znienawidzeni Nadzorcy Simbiari wreszcie ustąpią, a Państwo Ludzkości przejmie kontrolę nad własnym losem. Upewniwszy się co do prawdomówności Ragnara przy uŜyciu sondy mentalnej, Owen przedstawił go Annie, która równieŜ spodziewała się nominacji na stanowisko magnata. Anna oceniła, Ŝe przed kapitanem otwierają się interesujące perspektywy, a ten odwiedzał ją odtąd, kiedy tylko bywał na Ziemi. Ragnar przedstawił swoją siostrę Oljannę, kapitana liniowca kosmicznego, która podzielała jego buntownicze poglądy, siostrzeńcowi Anny, Alanowi Sakhvadze, podobnie zorientowanemu. Młodzi ludzie natychmiast zakochali się w sobie i ostatecznie pobrali się. Alan Sakhvadze, który pracował w Instytucie Pola Dynamicznego, na innym wydziale niŜ Anna, przyjaźnił się ze swoim kuzynem Willem MacGregorem. Rozpalił w końcu w Willu antyimperialne nastroje, zwiększając liczbę buntowników do sześciu. śaden z młodzieńców nie pretendował do stanowiska magnata. Ubiegał się o nie natomiast ojciec Willa, Davy MacGregor, syn pioniera metafizycznego, Jamiego MacGregora, administrator Intendentury Europejskiej. Jego zdolności metafizyczne były tak potęŜne, Ŝe uwaŜano go za jedynego powaŜnego rywala Paula Remillarda, w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Will był pewien, Ŝe ojciec odczuwa wiele wahań i wątpliwości natury filozoficznej, w związku z dąŜeniem Państwa Ludzkości do stworzenia wspólnoty, w którą mieli być włączeni operanci. Czy te wątpliwości przerodziłyby się w sprzeciw wobec całego Imperium, nie
było pewne. śaden z członków spisku nie dysponował takimi siłami, Ŝeby podjąć się koercyjno-redaktywnego sondowania umysłu wielkiego Davy’ego MacGregora. Jeśli grupa miałaby go pozyskać, potrzebne były subtelniejsze sposoby. Anna, podobnie jak Owen i Ragnar, uwaŜała, Ŝe domysły co do poglądów Davy’ego są bardzo zachęcające. Trzech, a moŜe nawet czterech desygnowanych na magnatów osobistości było zdecydowanymi przeciwnikami dominacji obcych nad ludzkością! Czy pośród reszty kandydatów mogli znajdować się inni potencjalni buntownicy? Ona sama rozpatrywała dwie “kandydatury”. Jordan Kramer był potęŜnym dwudziestoczteroletnim psychofizykiem, desygnowanym na stanowisko magnata, pracującym w Cambridge oraz w ośrodku naukowym na Okanagon. Gerrit Van Wyk, starszy o rok, był prawdopodobnie najwybitniejszym specjalistą w dziedzinie cerebroenergetyki w Państwie. Niestety, jego potencjał umysłowy jako operanta był bardzo niewielki, a do tego był notorycznym pijakiem. Z Ŝabią twarzą i zrzędliwą, ekscentryczną osobowością został jednak nominowany przez Imperium na stanowisko w Konsylium. Po bardzo delikatnym wybadaniu sytuacji, stworzono taką okazję, Ŝeby Owen, posiadający najsilniejszy potencjał koercyjny w grupie, mógł wziąć “pod lupę” mentalną umysły rozpatrywanej dwójki. Kiedy oburzenie obydwu badanych opadło, przyłączyli się do spisku i jednocześnie poinformowali jego członków, Ŝe pracują właśnie nad rewolucyjnym urządzeniem psychoanalitycznym, które moŜe okazać się bardzo cenne (lub bardzo niebezpieczne) w walce o ludzką wolność. Rekrutacja niezbyt czarującego Van Wyka przyniosła niespodziewane korzyści. Wiedział o dwóch innych wysoko postawionych operantach z buntowniczymi zapatrywaniami i podejrzewał o nie jeszcze trzeciego. Pierwszym z nich był słynny Hiroshi Kodama, Partner Intendacyjny na Azję. Drugi z kolei działał w Intendacji Europejskiej. Tym sojusznikiem okazała się znana ksenologistka z Uniwersytetu Krakowskiego, Kordelia Warszawska, uzdolniony polityk i... platoniczna przyjaciółka Davy’ego MacGregora. Kandydatura trzeciego “spiskowca” wysunięta przez nieco rozchwianego psychicznie Van Wyka, niezmiernie wszystkich zaskoczyła i poruszyła. Był to człowiek, którego nikt z członków grupy nie śmiałby sondować. Jego ewentualna rekrutacja musiała być przełoŜona do czasu, gdy Magistrat zwolni nadzór, sprawowany nad nim obecnie, poniewaŜ był nie tylko kandydatem na magnata, ale równieŜ podejrzanym w śledztwie w sprawie o morderstwo. Nazywał się Adrien Remillard. 11 NUSFJORD, WYSPY ŁOPOTY NORWEGIA, ZIEMIA, 27 SIERPNIA 2051 Partner Intendencki na Azję podziwiał zapierający dech w piersiach widok, roztaczający się z balkonu letniego domu. Zupełnie zapomniał o trzymanej w rękach tacy z dzbanem piwa i glinianymi kuflami. - Taihen utsukushii desu! - wykrzyknął, na co Inga Johansen przybiegła z kuchni sprawdzić, o co chodzi. - Co się stało, panie... to jest obywatelu Kodama? - Jak większość Norwegów starszego pokolenia znała język angielski od wczesnego dzieciństwa, standardowa zatem jego wersja, ustanowiona przez Simbiari jako język oficjalny, nie sprawiała jej Ŝadnego kłopotu. Japoński był drugim językiem dla trzydziestosiedmioletniego Hiroshi Kodamy. - Nic takiego. Proszę mi wybaczyć, Ŝe przestraszyłem panią, Fru Johansen. Hiroshi postawił tacę na suto zastawionym stole z przepraszającym uśmiechem. - To tylko ten cudowny widok na fiord i przystań w dole tak nagle mnie zachwycił. Kiedy przyjechałem wczoraj, padał deszcz i nie
przypuszczałem, Ŝe mieszka pani w tak przepięknym miejscu. Te groźne szare klify leciutko muśnięte zielenią, woda o świetlistym odcieniu akwamaryny, małe białe łódki porozsiewane po niej niczym mewy. I te wspaniałe domy, ich jaskrawa czerwień w połączeniu z czarnymi dachami! - Nazywają się rorbuer; to stare rybackie chaty wynajęte turystom. śywy kolor to tradycja, gdyŜ nasze wyspy nie zawsze są tak słoneczne jak dzisiaj. Przyniosła dobrze zamroŜoną butelkę okowity i postawiła ją obok tacy z małymi szklaneczkami. Szykowało się wiele toastów przy tej specjalnej okazji. Kiedy wnuk zadzwonił do jej apartamentu w Trondheim z zapytaniem, czy mógłby zaprosić kilku przyjaciół do domu rodzinnego na dalekiej wyspie Flakstad, za kołem polarnym, starsza pani odpowiedziała: - Pod warunkiem, Ŝe pozwolicie mi przygotowywać wam prawdziwe norweskie jedzenie! Ragnar Gathen roześmiał się i przystał na to. Była nonoperantem, a wszystkie ich dyskusje miały się odbywać na poziomie mentalnym, nie było więc przeszkód co do jej obecności. On sam nie był w domu w Nusfjord od dzieciństwa, ale kiedy Owen zapytał go, czy nie zna jakiegoś miejsca na uboczu, na pierwsze “oficjalne” spotkanie ich buntowniczej grupy, od razu przyszła mu do głowy letnia posiadłość Bestemor Ingi. Przypływ nostalgii na wspomnienie starej, pięknej wioski rybackiej ostatecznie utwierdził jego decyzję. Urodził się w Ameryce, a większość Ŝycia spędził na atrakcyjnej i pręŜnie rozwijającej się planecie Assawompsett, jednak coś w głębi duszy mówiło mu, Ŝe jego prawdziwym domem jest Norwegia. Fru Johansen, z rękami na biodrach, przyglądała się badawczo stołowi. Aby zrobić przyjemność swojemu wnukowi i jego znakomitym gościom, pulchna, siwowłosa kobieta załoŜyła tradycyjny strój ludowy z rodzinnych stron, z Trondelag. Składały się nań: długa ciemna spódnica z brokatowym złotozielonym fartuszkiem, czerwony stanik z marszczonym kołnierzem, spięty w talii srebrnymi zapinkami, biała haftowana bluzka, ozdobiona dwiema duŜymi srebrnymi rosesoljer, broszkami o wielu małych, wklęsłych i połyskujących obrączkach. Hiroshi miał na sobie prosty, ciemnoniebieski garnitur, w którym przyjechał, świeŜą koszulę i muszkę oraz biały, sztywno wykrochmalony fartuch, który włoŜył na prośbę gospodyni dla ochrony ubrania. - O! Wygląda to juŜ całkiem miło, jak sądzę. Dziękuję za pomoc, obywatelu Kodama. Dopilnuję teraz piecyka, a pana prosiłabym o sprawdzenie, czy wszyscy są juŜ gotowi do obiadu. Partner skłonił się i pospieszył korytarzem do salonu, mijając kuchnię, skąd dobywały się intrygujące zapachy i odgłosy krzątaniny. Podłoga i ściany pokoju wyłoŜone były lakierowanym jasnym drewnem. W jednym rogu, na kamiennej płycie, stał zdobiony Ŝeliwny piec z mosięŜnym zwieńczeniem. Ragnar, Owen Blanchard, Will MacGregor, Alan Sakhvadze i jego Ŝona Oljanna Gathen oraz Jordan Kramer wrócili niedawno ze wspólnego wędkowania. Przebrali się juŜ w czyste, swobodne stroje i rozłoŜeni wygodnie na kanapie i fotelach, przykrytych nieco wytartym kretonem, rozmawiali o sportowych przeŜyciach dnia. Kordelia Warszawska, drobna kobieta o słodkiej twarzy, znana w Intendenturze Europejskiej z tego, Ŝe nie tolerowała głupców, stała przy rzeźbionym sosnowym stole naprzeciwko otwartego okna, układając duŜy bukiet dzikich kwiatów, które nazbierała. Anna Gawrys-Sakhvadze przez większą część dnia pozostała w salonie, nadrabiając zaległości z dziedziny fizyki, nieodzownej w studiach nad polem dynamicznym. Kiedy pojawili się jej wspólnicyspiskowcy, odłoŜyła w końcu odtwarzacz ksiąŜek i zaczęła podziwiać kolekcję starych drewnianych kufli Fru Johansen, stojącą na ściennej półce. Miała siedemdziesiąt jeden lat, była średniego wzrostu i mocnej budowy. Terapia regeneracyjna przywróciła jej gęste rudozłote włosy, które nosiła spięte na karku w ścisły kok, ale nie do końca wygładziła siateczki drobnych zmarszczek wokół zielonych oczu, a charakterystyczny, zadarty słowiański nos nie odzyskał dawnej linii. Kiedy Hiroshi wszedł do pokoju, przesyłając wszystkim
telepatyczne zaproszenie na obiad, Anna nie odmówiła sobie psotnego komentarza w trybie konwersacyjnym: - Wybacz mi proszę, kolego, ale widok japońskiego dŜentelmena wysokiej rangi politycznej, pomagającego w przygotowaniu obiadu, zaskoczył mnie. Muszę jednak przyznać, Ŝe fartuch leŜy na tobie doskonale. Hiroshi zdjął go zupełnie bez skrępowania, podczas gdy reszta towarzystwa chichotała. Odparł więc: - Dla przedstawiciela starszego pokolenia tego rodzaju sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Jednak my, młodsi, jesteśmy bardziej elastyczni. Nasze kobiety dołoŜyły wielu starań, Ŝeby podnieść świadomość męŜczyzn w tych kwestiach. [Obraz jego Ŝony o nieustępliwym wyrazie twarzy]. - A poza tym, Fru Johansen jest prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat tutejszego regionu. Czy wiecie, Ŝe na tych Arktycznych wyspach klimat umiarkowany utrzymuje się przez cały rok, za sprawą ciepłego Golfsztromu? Lofoty są zamieszkałe juŜ od czasów przed-lodowcowych. UwaŜano kiedyś, Ŝe były ojczyzną nadprzyrodzonych istot. A słynny Maelstrom, zabójczy wir opisywany przez Juliusza Verne i Edgara Allana Poe, znajduje się tuŜ przy wyspie, na południe stąd. Kordelia Warszawska stwierdziła: - Zupełnie mnie to nie dziwi. Sceneria jest rzeczywiście niesamowita, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Z jednej strony zamglone strome skały, a z drugiej słońce tak rozświetlające wodę, Ŝe błyszczy niczym płynne klejnoty. Prawie spodziewałam się, Ŝe zostanę napadnięta przez trole, kiedy zbierałam te kwiaty wśród skał. Will MacGregor odezwał się na głos: - Nasz troi został w łóŜku przez cały ranek z powodu migreny, biedny mały sukinsynek. Czy nie podejrzewacie, Ŝe mógł nagle spękać? Czy nie zostawi nas, wobec tego, w pięknym stylu na lodzie? Owen Blanchard zareagował: Will. Daruj sobie. Młodsi uczestnicy spotkania roześmieli się niepewnie. Alan podsumował: Will tylko Ŝartował. Will na to: Niech mnie szlag, jeśli Ŝartowałem. - Sądzę - odezwała się na głos Oljanna Gathen - Ŝe będzie lepiej, jeśli podniesiemy nasze zasłony i pozostaniemy przy tradycyjnym uŜyciu naszych języków. Niektórym z nas mogłaby wymknąć się jakaś niemiła myśl. A przecieŜ nie chcemy, Ŝeby ktokolwiek poczuł się uraŜony, prawda? - Oljanna ma rację - odezwał się Alan. Pozostali przytaknęli mu. Jordan Kramer zasłonił swój umysł, aby nikt nie wyczuł, jak duŜych nabiera wątpliwości. Było to pierwsze spotkanie powaŜnego młodego Amerykanina, desygnowanego na magnata, z resztą grupy. Był najmłodszy ze wszystkich. Idea wyzwolenia ludzkości spod obcego panowania rozpalała jego uczucia jak zawsze, ale niektórzy z członków spisku budzili jego obawy. Nie chodziło oczywiście o Anne ani o Owena; oboje byli szanowanymi naukowcami w swych dziedzinach i w pełni zasługiwali na swoją nominację do Konsylium. Hiroshi i Kordelia równieŜ zrobili na Jordym wraŜenie solidnych, całkowicie oddanych sprawie wyzwolenia ludzkości i psychologicznie dojrzałych. Podczas wycieczki wędkarskiej zdecydował równieŜ, Ŝe Ragnar Gathen i jego siostra Oljanna byli ludźmi, z którymi chętnie współpracowałby przy tym ryzykownym przedsięwzięciu. Ale Alan Sakhvadze i Will MacGregor, obaj, podobnie jak Gathenowie, tuŜ po trzydziestce, stanowili zupełnie odrębny problem. Jordy zastanawiał się, dlaczego zostali przyjęci do grupy. Bezsprzecznie byli wspaniałymi naukowcami, dobrze pracującymi pod przewodnictwem Anny w Instytucie. Nie byli jednak nominowani na stanowisko magnatów i z tego powodu czuli się bardzo rozczarowani, motywacja ich zatem mogła nie być tak do końca nieskazitelna. Alan był spokojnym, niemal bezbarwnym człowiekiem, który zwykle ustępował swojej wygadanej Ŝonie, natomiast Will lubił zwracać na siebie uwagę i potrafił być nietaktowny. Pozostawał wreszcie najbardziej kontrowersyjny uczestnik spisku - jak na ironię, najlepiej Jordemu znany - jego własny kolega po
fachu, Gerrit Van Wyk. Podobnie jak inni, Gerrit został poddany badaniu nowym, tajemniczym urządzeniem psychoanalitycznym, które pozwalało uzyskać znacznie dokładniejszą analizę mentalną niŜ sondowanie redaktywne ludzkich operantów. Test wykazał jego lojalność wobec grupy. Ale czy nie zmieni swojego stanowiska, gdy dojdzie do prawdziwej walki? Will MacGregor miał najwidoczniej co do tego wątpliwości. Podobnie jak i Jordy... - Jeśli nasze przedsięwzięcie ma się zakończyć sukcesem mówiła Oljanna - potrzebujemy jak najwięcej ludzi. Szczególnie ludzi wybitnych! Proponuję, Ŝebyśmy powstrzymali się od złośliwych komentarzy na temat członków naszej grupy, nawet jeśli dotyczą one kogoś, kto zasługuje na krytykę. Jeśli dana osoba jest nieobecna, nie moŜe stanąć we własnej obronie. Czy wszyscy się zgadzają? - Tak - powiedział cicho Ragnar Gathen. Will MacGregor parsknął pogardliwie. Jego włosy lśniły ognistym kasztanowym odcieniem w padających przez okno promieniach słońca, a czarne oczy błyszczały spod krzaczastych brwi. - Co, myślisz, Ŝe poszło mi w pięty? Myślę i mówię, co mi się podoba, i chrzanię to, czy jestem miły czy nie. Prawda jest taka, Ŝe wypowiadam głośno to, co wszyscy myślą. Podniósł swoje smukłe ciało z kanapy i w zapadłej nagle ciszy zaczął, z udanym zainteresowaniem, przyglądać się detalom starego Ŝeliwnego pieca. - No, dobra! Nic się nie stało. Trzeba rozluźnić atmosferę. Powiem wam coś, co zostawiłem na deser: mój ojciec w końcu zdecydował się wystąpić przeciwko Paulowi Remillard w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Rozległy się okrzyki zdziwienia i poruszenia. Kordelia zapytała bez ogródek: - Po co? PrzecieŜ nie ma szans. Davy MacGregor wie, Ŝe Paul dysponuje większym potencjałem umysłowym niŜ on, nie mówiąc juŜ o charyzmie, wystarczającej, Ŝeby wlecieć na orbitę słoneczną! Dave jest, poza tym, serdecznym przyjacielem Denisa Remillarda, prawda? Myślałam, Ŝe twój ojciec zdecydował się oddać Paulowi fotel Pierwszego Magnata przez aklamację. - Tak, ale to było przed morderstwem - powiedział Willy. Jordy Kramer zamrugał oczami. - Byłem ostatnio zajęty projektowaniem generatora mózgowego na Okanagon. Ale rzeczywiście, było coś o morderstwie w rodzinie Remillardów w Tri-D... - To potworna zbrodnia, z całą pewnością popełniona przez jakiegoś giganta metafizycznego. Will otworzył drzwiczki Ŝeliwnego piecyka i zajrzał do środka. Był pełen opału i gotowy do rozpalenia. - Kiedy wieść się rozeszła wśród wszystkich Remillardów, a jednym z podejrzanych stał się młody Marc, mój ojciec porozumiał się natychmiast z Denisem. Wiecie, na zasadzie “Powiedz, Ŝe to nieprawda!”. Denis wyśmiał pomysł, Ŝeby ktokolwiek z jego rodziny miał być odpowiedzialny za to morderstwo. Powiedział, Ŝe zna umysły wszystkich na wylot. Ale wczoraj mój ojciec dostał cynk z Magistratu, Ŝe obcy są przekonani, Ŝe zrobił to ktoś z Remillardów. Tak naprawdę nie mają Ŝadnego dowodu, który by to potwierdzał, ale wystarczyło, Ŝeby ojciec się podniecił. Trójka rodzeństwa Paula ma być zupełnie oczyszczona z zarzutów, ale pozostała czwórka i Marc jest w dalszym ciągu podejrzana. - Czwórka, to znaczy kto? - zapytał Owen Blanchard napiętym tonem. - Catherine, Ŝona zamordowanego, jej starsza siostra Anne, Adrien... i Paul. I to jest główny powód, dla którego tata zdecydował się z nim rywalizować. - O szlag! - wyszeptał Alan Sakhvadze. - Czy ma jakieś szansę? - zapytała Oljanna Gathen. - Czy podejrzenia Magistratu zostaną ogłoszone publicznie, tak, Ŝe inni desygnowani się dowiedzą? Ragnar zwrócił się do siostry. - Mało prawdopodobne. Obcy chcą Paula na Pierwszego Magnata.
- Jest wybrańcem Imperium Galaktycznego i popiera zjednoczenie się ludzkich umysłów we Wspólnocie - powiedział Hiroshi Kodama ostrym tonem. - Spytajcie kogokolwiek, kto słyszał jego przemówienia w Związku Intendacyjnym w Concord. Wspólnota to dla niego Święty Graal. Kordelia Warszawska odwróciła się od swoich kwiatów w kierunku zebranych. - Hiroshi ma absolutną rację. - Rację w czym? - rozległ się zrzędliwy głos. Gerrit Van Wyk, zwany trolem, wszedł zgarbiony do pokoju. Jego rzadkie blond włosy były zmierzwione, a miejsca między oczami i koło szerokich ust poorane głębokimi bruzdami. Miał głos człowieka, którego czaszka upleciona jest z cieniutkich filigranowych szklanych niteczek. - Gerrit, mój drogi - odezwała się troskliwym głosem Anna. Widzę, Ŝe twoja migrena juŜ trochę zelŜała. Na pewno miałbyś czego Ŝałować, gdybyś nie przyszedł na obiad Fru Johansen. - MoŜe coś tam przekąszę - stwierdził Van Wyk bez przekonania. Odebrał wiadomości przekazane mu przez Anne i zamrugał swoimi lekko wybałuszonymi, niebieskimi oczami. - Proszę, proszę! A więc wielki Paul Remillard jest podejrzany o morderstwo, czy tak? I jego syn równieŜ! - zaśmiał się cynicznie. - Myślę, Ŝe to działałoby na naszą korzyść, gdyby dowiedziało się o tym jak najwięcej desygnowanych. Jeśli Paul wygra, będziemy musieli zaprezentować nasze urządzenie psychoanalityczne, czy chcemy, czy nie, i spowodować wznowienie śledztwa. PrzecieŜ nie moŜemy mieć Pierwszego Magnata - mordercy, prawda? Ani nawet Pierwszego Magnata, którego tarcza herbowa splamiona jest morderstwem. Z drugiej strony, jeśli Davy MacGregor wygra, nasze szlachetne przedsięwzięcie zyska po dwakroć. Będziemy mogli zatrzymać nasz analityczny wynalazek jeszcze przez jakiś czas w tajemnicy, co daje nam pewność, Ŝe nie zostanie uŜyty przeciwko nam. A poza tym, z Davym na czele Państwa będziemy mogli podjąć właściwie otwartą debatę na temat podporządkowania się ludzkości Imperium. - W tym nasza nadzieja - powiedział Owen. - Kiedy Państwo Ludzkości uzyska autonomię, ci magnaci, którzy podzielają nasz punkt widzenia, będą mogli opowiedzieć się za takim człowiekiem jak Dave MacGregor. Pod rządami Paula atmosfera polityczna byłaby duŜo mniej sprzyjająca. - Jest prawdopodobnie wielu desygnowanych, którzy widzą miejsce dla ludzkości poza Imperium. - Gerrit pociągnął nosem. - A jeszcze więcej takich, którzy uwaŜają, Ŝe cały gang Remillardów to banda pretensjonalnych, wywyŜszających się dupków. “Pierwsza Rodzina Metapsychologii”! Co za bzdura. Jeśli ci obcy wzięliby pod uwagę szlachetność charakteru a nie tylko wielkość potencjału metafizycznego, nie wiem, czy choćby jeden Remillard kwalifikowałby się do Konsylium. Zapadła krępująca cisza, podczas której wszystkie umysły zgromadzonych wokół Van Wyka były szczelnie zasłonięte, a jednocześnie przebiegła przez nie ta sama naganna myśl. W końcu Anna westchnęła. - Będziemy musieli starać się doprowadzić do zwycięstwa Davy’ego MacGregora nad Paulem Remillardem wszystkimi dostępnymi nam metodami. Uraza Gerrita do rodziny jest słuszna. Kiedy siedmioro z nas stanie się magnatami, musimy być przygotowani do działania. Dzisiejszej nocy opracujemy naszą strategię. Pozostali uczestnicy wyrazili zgodę. Nagle Ragnar uciszył ich szybką myślą: Idzie! Fru Inga Johanson weszła do salonu i z nieśmiałym uśmiechem splotła ręce na fartuchu. Powiedziała: - Vaer sa god! Obiad gotowy! Wszyscy wyszli za nią na balkon i przez następne półtorej godziny zapomnieli kompletnie o Imperium Galaktycznym. Najpierw wzniesiono toasty okowitą - za pomyślność sprawy bardzo oględnie wyjaśnionej, za jej sympatyków znanych i nieznanych, za nieobecnych kolegów i za Davida Somerelda MacGregor, Partnera Intendenckiego na Europę. Po “Skal” wjechało piwo i przekąski w formie Lofotkaviar - kawioru z dorsza - i wędzonego łososia
pokrojonego na plasterki tak cienkie, Ŝe były przezroczyste. Do tego podano soczystego peklowanego pstrąga oraz kromki Ŝytniego chleba i miejscowe masło. Wszystko to zniknęło w błyskawicznym tempie, a Fru Johansen wniosła wazę parującej olsuppe, zupy piwnej, do której podała maleńkie słone strucle. - Superb! - Gerrit Van Wyk wychwalał babcię Ragnara, prosząc o dokładkę zupy. PoŜarł równieŜ prawie całego peklowanego pstrąga. - A co będzie naszym piece de resistance, madame? - Oczywiście jeszcze więcej ryb! - wykrzyknął Ragnar i zerwał się z miejsca. - Duma naszych wysp. Pomogę Bestmor Indze je przynieść. Jako entree, podano pozornie proste danie, złoŜone z opiekanego w cieście dorsza z tartym kozim serem, o nazwie “Reinetorsk”, w sosie z kwaśnej śmietany. Gerrit wychwalał potrawę pod niebiosa i wkrótce wszystkie trzy pełne półmiski zostały wyjedzone do czysta. Następnie wjechała rakostsalat z sałaty, ogórka, pomidorów i kalafiora z majonezem i siekanym koperkiem. Ragnar napełnił kufle piwem, a Oljanna pomogła serwować fjelldesert, domowej roboty makaroniki z multer - rzadkimi pomarańczowymi owocami przypominającymi maliny, rosnącymi dziko na bagiennych obszarach wysp. Podane były z bitą śmietaną. Kiedy skończono deser, starsza pani wstała i odezwała się z uśmiechem łączącym uprzejmość i leciutką wymówkę. - A teraz zostawię państwa samych, Ŝeby nie przeszkadzać w rozmowie. Kawa, ciasteczka oraz koniak i likiery są w salonie. Wychodzę odwiedzić starą przyjaciółkę i nie będzie mnie przez dłuŜszy czas. Proszę nie przejmować się naczyniami. Mam jedną z tych nowych zmywarek jonowych, która rozprawi się z nimi, kiedy wrócę późnym wieczorem. Wszyscy zerwali się z miejsc. Ragnar odezwał się: - Tusen tackfor maten, Bestmor! Zapamiętamy ten obiad na całe Ŝycie! - Tak - powiedziała Inga Johansen smutno - myślę, Ŝe zapamiętacie. - Po czym wyszła, a wszyscy usiedli z powrotem. Oljanna pierwsza przerwała długą ciszę. - Pewnie, po prostu, wyczuła co nieco z naszych planów. - Ale nie zdradzi nas? - twarz Anny zbladła w świetle słonecznym. - Nigdy! - zapewnił Ragnar. - Ale nie pochwala naszych zamiarów - stwierdziła Anna. Hiroshi Kodama upił piwa ze swojego kufla, po czym postawił go na stole i zapatrzył się w jego spienione wnętrze. - Ona jest taka jak wielu innych starszych ludzi, którzy pamiętają czasy politycznego chaosu, światowej nędzy i strachu, czasy przed Interwencją. Dla niej nadejście Imperium Galaktycznego było cudem, który uratował nasz świat przed jego własną dumą i chciwością - a moŜe i od zagłady nuklearnej... Anna, wśród nas tylko ty i Owen jesteście w tym wieku, Ŝe moŜecie pamiętać te czasy, kiedy prześladowano operantów, wyczerpywały się źródła energii, a powietrze, woda i ziemia były tak zanieczyszczone, Ŝe wydawało się, iŜ nigdy juŜ nie da się ich zregenerować. Wróćcie pamięcią do tego dnia w roku 2013, kiedy to tysiące statków kosmicznych pojawiło się nad wielkimi miastami Ziemi i powiedziano nam, Ŝe nasz koszmar się skończył. Przybyli, by Interweniować i powitać nas w Galaktycznej Cywilizacji. - Pamiętam to - wyszeptał Owen. Pochylił głowę, podobnie jak Anna. Dzięki technologii kuracji regeneracyjnej wyglądali oboje tak młodo, jak ich towarzysze, ale ich umysły, pokryte patyną wspomnień i doświadczeń, czyniły ich duŜo starszymi. - Wraz z Interwencją - kontynuował Hiroshi - nagle nastał pokój, znalazły się rozwiązania dla naszych ekologicznych i ekonomicznych problemów. Byliście prawdopodobnie jednymi z bardzo nielicznych, którzy kwestionowali wtedy nadejście Złotego Wieku. To, Ŝe nasza grupa jest nieliczna dzisiaj, świadczy o tym, Ŝe większość ludzi wciąŜ myśli podobnie jak Fru Johansen. Imperium Galaktyczne i Jego Wspólnota są dla nich jedyną nadzieją. Jeśli my - buntownicy -
chcemy poprowadzić naszą rasę w innym kierunku, musimy głęboko przemyśleć opinię naszych oponentów. Czy mogą mieć rację? Czy to moŜe my się mylimy? Czy reprezentujemy stanowisko dumnej elity, a oni większej części ludzkości...? - Nigdy nie miałam Ŝadnych wątpliwości - powiedziała Anna prostując się na krześle i patrząc Hiroshiemu w oczy. Owen Blanchard natomiast błądził wzrokiem ponad fiordem, wśród małych łódeczek unoszących się na lśniącej wodzie. - Ja miałem. Odezwał się Ragnar Gathen: - Jeśli zwycięŜymy, będzie to oznaczać, Ŝe większość się z nami zgadza. Kordelia Warszawska roześmiała się gorzko. - Przemówił wielki, dzielny kosmonauta! Przemiany społeczne nie są takie proste. Czasem ludzie nie wiedzą, co jest dla nich dobre, więc trzeba nimi pokierować, nauczyć ich. A nawet zmusić do właściwego wyboru, jeśli dobro ogółu kłóci się z ich egoistycznymi interesami. - My, operanci, jesteśmy wybrani przez obcych, aby być liderami - stwierdził Gerrit Van Wyk - musimy więc starać się o poparcie operantów, a nie normalnych. - To działałoby tylko na krótką metę - odparła Oljanna. Operanci wciąŜ stanowią niewielki procent ludzkości, pomimo Ŝe nasza liczba rośnie. Wiecie teŜ wszyscy, Ŝe “zrosła liczba”, czyli pula umysłów potrzebnych do stworzenia Wspólnoty - obejmuje normalnych, tak samo jak nas. Kiedy zostaniemy włączeni do Wspólnoty, cokolwiek miałoby to znaczyć, jakikolwiek bunt będzie niemoŜliwy. Będziemy w jakiś sposób trwać, zniewoleni w jednym wielkim umyśle obcych. Razem z Lylmikami, Krondaku, Poltrojanami i Gi. - I z Simbiari - dodał Will - tymi pieprzonymi zielonymi sukinsynami, którzy uwaŜają, Ŝe są tacy wspaniali. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu. Pomimo jasnego słońca, powietrze było chłodne i czuli, Ŝe po zapadnięciu zmroku trzeba będzie rozpalić w piecu. W końcu Owen wstał z miejsca. - Ludzkość nie będzie stopiona z umysłami obcych ras! Na początku, tuŜ po Interwencji, zostaliśmy zaślepieni dobroczynnością Imperium. Nie mogło być inaczej. Ale po czterdziestu latach Panowania Simbiari, przynajmniej kilkoro z nas uświadomiło sobie, Ŝe cena, jaką zapłaciliśmy, była zbyt wysoka. Dla operantów będzie ona jeszcze wyŜsza, jeśli będziemy siedzieć z załoŜonymi rękami... Chodźmy, napijmy się tej kawy i zabierajmy się do roboty. 12 CONCORD, STOLICA PAŃSTWA LUDZKOŚCI, ZIEMIA, 28 SIERPNIA 2051 Mogli pojechać metrem i wtedy dotarcie na miejsce nie zajęłoby im nawet pięciu minut, ale Paul zaproponował, Ŝeby przespacerowali się po odświeŜonych deszczem ogrodach stolicy. Pewne rzeczy musiały zostać powiedziane teraz, a nie później: poza tym, ani jeden, ani drugi nie mieli ochoty siedzieć w biurze Paula do czasu rozpoczęcia spotkania, a zwłaszcza przyjąć kondolencje od Tuckera Barnesa i Colette Roy z powodu podwójnej tragedii rodzinnej. Potrójnej, jeśli liczyć dziwną śmierć Bretta. Paul zaczął: - Czy wygodnie ci w hotelu? - Tak wygodnie, jak kaŜdy więzień mógłby sobie wymarzyć odpowiedział Marc obojętnym tonem. - To ładnie ze strony Magistratu, Ŝe wyznaczyli przyjaciół rodziny na moich straŜników. - Zawodowa uprzejmość. Dr Roy i profesor Barnes chętnie wzięli na siebie ten obowiązek i miło im było, Ŝe mogą oszczędzić ci przetrzymywania pod kontrolą obcych. Ale ta uprzejmość na tym się kończy. - Rozumiem, papo.
Zeszli po niskich stopniach WieŜy Północnoamerykańskiej i zaczęli spacerować wzdłuŜ Canada Plaza. - Przepraszam, Ŝe nie udało mi się zjeść z tobą śniadania. Było wstępne głosowanie w sprawie propozycji nowej “amerykańskiej” planety; juŜ od dwóch tygodni miałem wygłosić podsumowujące przemówienie na ten temat. - W porządku. Zasłona na młodym umyśle pozostała niewzruszona. Jeśli Marc niepokoił się nadchodzącym przesłuchaniem, Ŝadna psychiczna ani fizyczna oznaka nie zdradzała jego emocji. Miał na sobie luźne białe, sportowe spodnie i białą bluzę do rugby w zielone, granatowe i złote paski. Włosy, sterczące zwykle na wszystkie strony w postaci niedbałych ciemnych loków, były starannie uczesane i ułoŜone. Zapytał obojętnie: - Jak poszło głosowanie? - Propozycja przeszła absolutną większością głosów. Planeta będzie się nazywać Denali, tak jak najwyŜszy szczyt Alaski. Nowelizacja poprzednich ustaleń osiedleńczych zezwala na nieograniczoną imigrację z Kanady, Grenlandii i arktycznych obszarów Europy i Azji, po przejściu pierwszej fali jankeskich osadników. - A więc będzie to raczej zbieranina mieszańców, a nie prawdziwa kolonia? - Na to wygląda. I na to właśnie liczą sponsorzy. Poza bogatymi złoŜami mineralnymi, miejsce to nie jest tak bardzo atrakcyjne dla ludzi, jak inne kolonie. Panuje tam raczej polarny, surowy klimat. Nie sądzę, Ŝeby Denali kiedykolwiek przyciągnęła aŜ tylu osadników, Ŝeby otrzymać status kolonii. Nie będzie w stanie spłacić Ŝadnych poŜyczek Imperium ani zasiłków imigracyjnych. Siłą rzeczy więc dostanie się do klasy etnicznej. “Amerykańska” klasa etniczna jest pojęciem tak szerokim, Ŝe pochłonie tę mieszaninę osadników, którą planeta bez wątpienia przyciągnie. - Typ poszukiwaczy złota znad Jukonu? - Tak. RównieŜ rybacy morscy. Tamtejsze oceany są pełne smakowitych pseudoskorupiaków. Krajobraz tej planety cechuje pewnego rodzaju... romantyczny urok, jeśli lubi się Staruszkę Zimę w jej najdziwniejszym i najbardziej majestatycznym wydaniu. W powietrzu jest duŜo jonów ujemnych, do tego piękne góry. Podobało mi się tam, kiedy z komitetem robiliśmy rozeznanie. Pamiętasz moŜe tę wycieczkę, na którą pojechałem z matką w marcu? - Pamiętam. Mama mówiła, Ŝe były to najlepsze wakacje, na jakich byliście od lat... I bardzo romantyczne. Umysł Paula pozostawał nieporuszony pomimo tego mało subtelnego przypomnienia. Nielegalne dziecko zostało bez wątpienia poczęte podczas pobytu na Denali i niewykluczone, Ŝe Teresa wszystko to ukartowała z góry. Niech ją piekło pochłonie! Albo niebo, jeśli nie Ŝyje... Proszę, cię, o BoŜe, niech ona nie Ŝyje. Zwrócił się do Marca: - Denali moŜe nie wygląda jak typowe zdjęcie kolonii w ksiąŜce, ale która planeta etniczna tak wygląda? Krótko mówiąc, chodzi o to, aby zachęcić osadników o większym poczuciu solidarności do osiedlania się na planetach, które są trudniejsze w kolonizacji. Mieszkańcom Alaski z cichą pomocą z Maine, Minnesoty i Wyoming udało się uzbierać minimalną liczbę osiedleńców, wymaganą do nadania Denali statusu planety etnicznej. Kiedy wygłosiłem moje krótkie przemówienie, opowiadające się za znowelizowanym projektem i dałem do zrozumienia, Ŝe jeśli ktokolwiek z Partnerów Intendenckich będzie kwestionował etniczny dynamizm tych byłych poszukiwaczy złota, zostanie zlinczowany rzemieniem za skóry morsa, większość z nich uległa i projekt przeszedł bez problemów. Marc spokojnie pokiwał głową. - Zapowiada się, Ŝe Denali będzie wspaniałą planetą. Chętnie bym się tam wybrał. - Zabawne... wielu Partnerów powiedziało to samo, a w ich podświadomości rozbłysły wielkim napisem NARTY. Podobnie jak w
twojej. Marc uśmiechnął się blado. - Bardzo moŜliwe, Ŝe przez długi czas nie będę mógł wyjechać na narty, papo. - To - ostroŜnie powiedział Paul - zaleŜy wyłącznie od ciebie. Szli pod koronami wspaniałych, wielkich klonów, które osiągnęły maksymalną wysokość 40 metrów w dwanaście lat po ustanowieniu Concord stolicą Państwa Ludzkości. W kierunku zachodu rozciągał się wspaniały widok na dolinę Merrimack, a po drugiej stronie rzeki leŜało Old Concord, stolica stanu New Hampshire. Miasto łaskawie pozwoliło na modyfikację nazwy, kiedy ustanowiono stolicę Państwa Ludzkości w połoŜonym na wschodzie Loudon Hills. Najbardziej znaną wizytówką Old Concord był Parlament Stanu New Hampshire, którego biała kopuła ukazała się oczom Marca i Paula, pomimo lekkiej mgiełki. Tutaj w roku 1680 narodziły się nieugięte i unikalne prawa demokratyczne, będące wciąŜ powodem do dumy dla miasta i podstawą regionalnego szczebla rządów Imperium. Podobnie jak wiele innych wielkich miast, Old Concord zostało oczyszczone z wszelkiej brzydoty; zakłady, fabryki i inne tego rodzaju budowle zostały przeniesione pod ziemię albo ukryte w odrestaurowanych budynkach o duŜej wartości architektonicznej, przeniesionych podczas drastycznych przesiedleń ludności na początku XXI wieku z innych obszarów stanu. Przebudowane miasto przypominało teraz spokojną, osiemnastowieczną wioskę nowoangielską, ale spełniało potrzeby mieszkańców Ŝyjących w Wieku Galaktycznym. Marc odezwał się: - Widzę telepatycznie Akademię Brebeuf tam, za Rum Hill. Zabawne. Nie mogłem się doczekać końca szkoły w marcu, wyrwania się spod nadzoru Ojców i wyjazdu na moją pierwszą wycieczkę na obcą planetę, rozpoczęcia college’u. Teraz naprawdę tęsknię za Brebeuf. My, starsi uczniowie, byliśmy tam Królami Kosmosu. Sądziliśmy, Ŝe wiemy wszystko, co tylko da się wiedzieć. A teraz nagle znów jesteśmy najmłodsi, pierwszaki w wielkim zamieszkałym wszechświecie... i zdajemy sobie sprawę, Ŝe nie wiemy nic, uwięzieni, jak reszta ludzkości, pod nadzorem największym z moŜliwych. Byli prawie sami na parkowej alejce. Paul wpatrywał się gdzieś w dal, ignorując jakby obecność syna. Doszli w ten sposób do opuszczonego ogrodu z duŜym, otoczonym wierzbami stawem. Białe i róŜowe lilie wystrzelały na powierzchni ciemnej wody, w której odbijały się nie tylko drzewa i pobliskie krzewy, ale i delikatne, jasne wieŜe siedzib obu Intendentur, przebijając jakby niebo w dwóch odległych miejscach. Alejka przecinała jedną z odnóg stawu przechodząc w otoczone wodą, szerokie kamienne stopnie. Paul zatrzymał nagle Marca na środku kamiennego mostka, połoŜył dłonie na ramionach chłopca i zmusił go do spojrzenia w swoje przenikliwe niebieskie oczy. Był wysokim, ale nie masywnym męŜczyzną, a prosta sylwetka i giętkość ciała przydawały mu latynoskiego wdzięku. Czarna broda była przystrzyŜona, a krótko obcięte włosy (dla ograniczenia kręcenia się) zaczynały lekko siwieć, na przekór genom samoodmładzania. Elegancko, jak zwykle, i kosztownie ubrany, był w garniturze koloru khaki uszytym z jedwabnej przędzy, w czarnej koszuli bez krawata, ozdobionej krwistoczerwoną apaszką. - Rozumiesz - powiedział - dlaczego muszę zgłosić tę sprawę, i twoją w niej rolę, do Magistratu. - Ale nie powiedziałeś Nadzorcom, co babcia Lucille i wujek Severin planowali zrobić, prawda, papo? - Marc mówił bardzo łagodnie. - Tego, Ŝe zabiliby po cichu dziecko nie zgłaszając ciąŜy... - Nie. Ich... chęć ochronienia mnie i uniknięcia skandalu była czymś godnym poŜałowania, ale takŜe nielegalnym. Plan twojej babki jednak nie udał się. Podobnie jak twoja niefortunna eskapada. Całonocna nieobecność automatycznie czyni cię jednym z podejrzanych w sprawie zabójstwa Bretta. Marc nie odezwał się. Umysł chłopca wydawał się otwarty, ale najgłębsze jego pokłady pozostawały całkowicie niedostępne. Podobnie było tego ranka, gdy Marc pojawił się z opowieścią o wywrotce canoe, a ojciec próbował uparcie wedrzeć się do jego psychiki. Paul kontynuował:
- Dwa podejrzenia przestępstw w kręgu gigantów metafizycznych; takich jak ja, twoi wujkowie i ciotki - zajmujących wysokie stanowiska w Państwie i desygnowanych na magnatów - muszą juŜ być badane poza jurysdykcją ludzką. Ta sprawa będzie zgłoszona do Magistratu. Badano mnie juŜ koercyjno-redaktywną sondą, podobnie moje rodzeństwo. Ty teŜ tego nie unikniesz. Twój potencjał metafizyczny jest zbyt wielki, a twoje poczynania zbyt podejrzane. Magistrat musi wykluczyć powiązanie pomiędzy morderstwem Bretta a zniknięciem twojej matki i wujka Rogiego. - Rozumiem, tato. - To, co stanie się dziś z tobą... - Paul przestał troszczyć się o swoją chwiejną barykadę emocjonalną. - Do cholery, Marc, musisz pozwolić przesłuchującym cię obcym poznać prawdę, bez względu na to, jaka jest i komu miałaby zaszkodzić! To nasz surowy obowiązek - nas, uprzywilejowanych operantów, szkolonych, aby słuŜyć ludzkości Ŝyć z honorem. Mam przestrzegać prawa Imperium Galaktycznego i popierać je. Bez Ŝadnych wątpliwości? Narazić... tak. Niektóre z praw Imperium są niesprawiedliwe. Okrutne. Nieludzkie. Synu mój drogi! Wiem, Ŝe niektóre z nich mogą wydawać się... Papo, nie jestem jedynym, który ma zastrzeŜenia. ZastrzeŜenia nie są jeszcze problemem. Jest nim natomiast działanie. Nie musisz się martwić. Obcy nie wykryją, podczas przesłuchania, Ŝadnych kompromitujących danych w moim umyśle. Honor rodziny jest bezpieczny... Paul wykrzyknął: - Niech cholera weźmie ciebie razem z twoją głupią pyszałkowatością! Nie rozumiesz, Ŝe sędzia Krondaku, gigant metafizyczny, będzie cię dziś przesłuchiwał? Sondował mnie, poprawił Marc. A głośno dodał: - Papo, nic, czego dowie się ode mnie Magistrat, nie zaszkodzi twojej reputacji ani nie skompromituje twojego autorytetu. Ty i babcia sondowaliście mój umysł trzy dni temu, zaraz po wypadku, a wujek Severin, ciocia Anne i profesor Barnes mieli okazję mnie później wymaglować. Wszyscy wierzycie, Ŝe mówię prawdę. Teraz czas, Ŝeby usatysfakcjonować równieŜ oficjalnie ciekawość obcych. Albo uwierzą mi i uwolnią, albo stwierdzą, Ŝe złamałem ich prawa i wydadzą na mnie wyrok jeszcze dzisiejszego ranka. Zgoda, jeśli o mnie chodzi. Pozwól mi tylko mieć to juŜ za sobą, bo im dłuŜej zwlekamy, tym bardziej się boję. - Marc, otwórz przede mną swoje myśli - błagał Paul, zaciskając palce na ramionach chłopca; otwórz najskrytsze pokłady. Wiem, Ŝe nie udało nam się od ciebie wydostać wszystkiego. Byłeś bardzo dobry w maskowaniu swych myśli, ale wiem, Ŝe coś ukrywasz. Pozwól mi to zobaczyć! Zaufaj mi! Na miłość boską - powiedz - czy twoja matka i wujek Rogi Ŝyją, czy nie? Psychokineza Marca łagodnie rozluźniła nacisk rąk ojca i chłopiec uwolnił się z jego objęć. - JuŜ znasz odpowiedź, papo. Zdarłeś moją zasłonę i sam zobaczyłeś. Wszyscy zobaczyliście. Tak, zobaczyliśmy. Myśleliśmy, Ŝe zobaczyliśmy. Jeśli ta opowiastka o wypadku jest prawdą, to gdzie jest twój smutek, Marc? PrzecieŜ ci zaleŜy... nie mogłeś jej świadomie zabić, kochałeś ją... Bardziej niŜ ty, papo. Paul powiedział: - To nieprawda! Wejrzyj we mnie! Patrz! Chłopiec wzruszył ramionami, ignorując zaproszenie. Przez jego umysł przesunęło się wiele ulotnych obrazów kobiet - wszystkie piękne, potęŜne mentalnie, rozkochane w Paulu Remillardzie. - Nie rozumiesz - powiedział Paul - To... nie ma nic wspólnego z miłością. - Odrobina uczucia, jaką okazał, zgasła nagle jak chwiejny płomień świecy i znów ojciec patrzył na swojego syna z jowiszowej wysokości: Jesteś zbyt młody, Ŝeby zrozumieć złoŜoność
męskiego libido. Jesteś zbyt... - [nieludzki!] - wyobcowany emocjonalnie. - Wujek Rogi teŜ mi to mówił. Będę za nim tęsknił. Marc, powiedz mi, czy oni naprawdę nie Ŝyją? Pełna siła koercji Paula ugodziła chłopca. Marc zesztywniał konwulsyjnie i zatoczyłby się wprost do wody, gdyby Paul nie podtrzymał go. Tak szybko, jak uderzył, ojciec wycofał atak; po raz kolejny poczuł się przybity przepaścią oddzielającą jego namiętną naturę od lodowatej głębi młodego umysłu. W tych ciemnych przestrzeniach mogło kryć się wszystko... Ojciec nagle porwał syna w ramiona i przytulił mocno, podczas gdy ich umysły pozostawały odgrodzone od siebie... Paul powiedział: - Kocham twoją matkę i kocham ciebie. Jeśli zrobiłeś to, o co cię podejrzewam, wierzę, Ŝe twoje motywy były dobre. Nie mogę ci pomóc, ale zrobię, co tylko będę mógł, Ŝeby ratować sytuację. Rozumiesz? - Tak, papo. Paul wypuścił syna z objęć. Poszli dalej po kamiennych stopniach i wyszedłszy spomiędzy drzew, znaleźli się na placu przed duŜym szarym budynkiem. Siedziba zarządu stolicy Państwa, w przeciwieństwie do bogato zdobionych wieŜ Intendentur kontynentalnych, wyglądała skromnie. Wydawało się, Ŝe stara się usunąć w cień, stapiając się ze zboczem wzgórza porośniętym drzewami. Granitowe balkony obrośnięte były kwitnącym winem i innymi roślinami, a okna szczelnie zamknięte i pokryte lustrzanymi taflami, tak, Ŝe zdawały się być częścią muru albo bujnej roślinności. Główne wejście, podobnie jak okna, było skromne i nie rzucało się w oczy. Podwójne, masywne rzeźbione drzwi z dębowego drewna pomalowano na szaro i dodano do nich czarne metalowe okucia w amerykańskim stylu kolonialnym. Na małym trawniku przed schodami stała granitowa kolumna, podtrzymująca tablicę z napisem: MAGISTRAT IMPERIUM GALAKTYCZNEGO ODDZIAŁ ZIEMSKI Przystojny męŜczyzna z brodą i wysoki chłopiec weszli razem po schodach. Marc kurtuazyjnie przytrzymał przed ojcem otwarte drzwi. Znaleźli się w bardzo małym holu z wypolerowaną, czarno-białą marmurową podłogą i ścianami wyłoŜonymi kosztowną boazerią z orzechowego drewna. Po obu stronach pomieszczenia stały eleganckie, brązowe skórzane kanapy ze stołami i mosięŜnymi lampami Stiffela. Jeden ze stołów wyposaŜony był w odtwarzacz ksiąŜek, a drugi w telefon bez ekranu. Naprzeciwko wejścia widoczne były kolejne drzwi proste, z wypolerowanego brązu. Za nimi zobaczyli ekran i małą tabliczkę z brązu ze staroświeckim przyciskiem, opatrzonym napisem INFORMACJA. Paul nacisnął go. Ekran rozświetlił się, ukazując błyszczące, zielone oblicze męskiego przedstawiciela rasy Simbiari. - Dzień dobry, intendencie Remillard - odezwał się obcy w pozbawionym jakiegokolwiek akcentu standardowym angielskim. - Dzień dobry, nadzorco Abaram. Przyprowadziłem pozwanego świadka Marca Alaina Kendall Remillarda, który ma zostać teraz przesłuchany. - Jesteście trzy minuty przed czasem, intendencie, ale główny nadzorca Malatarsiss i zarządca Throma’eloo Lek gotowi są dostosować się do tej nieznacznej róŜnicy - chyba, Ŝe świadek chce poczekać. - Nie, nie chce - powiedział Paul. Brązowe drzwi otworzyły się, ukazując dwóch pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu Simbiari w złotych mundurach. - Pozwany świadek zostanie odprowadzony przez tych dwoje zarządców - odezwał się Abaram. Kiedy Marc ruszył w ich kierunku, Paul powiedział ostrym tonem: - Po skończonym przesłuchaniu, proszę odesłać chłopca do mojego biura w WieŜy Północnoamerykańskiej. Natychmiast. - Stanie się tak - odparł Abaram - jeśli wynik przesłuchania na to zezwoli. Zostaniecie niezwłocznie poinformowani, gdyby obecność pozwanego świadka wymagana była w innym miejscu.
Ekran zgasł. Marc stanął pomiędzy dwojgiem obcych, po czym cała trójka odwróciła się i odeszła. Drzwi zamknęły się za nimi. Paul pozostał sam. Kiedy skończyli, chłopiec oddychał znów normalnie, a jego mózg pogrąŜony był w głębokim śnie. Dwoje obcych redaktorów przeszło do pomieszczenia obok, aby uciec od unoszącego się w pokoju przesłuchań swądu bólu i strachu. Moti Ala Malatarsiss wyciągnęła garść chusteczek jednorazowych z platynowej sakiewki, wiszącej u pasa jej munduru, wytarła swoje lepkie odnóŜa i wrzuciła zazielenione zmięte kleenexy do kosza na śmieci. Jej cera nabrała niezdrowego oliwkowego koloru. Otworzyła barek z napojami, napełniła szklankę gazowaną wodą i wychyliła ją duszkiem. - Proszę mi wybaczyć, zarządco - odezwała się nieco za późno. Poczułam nieodpartą potrzebę rehydracji. Czy mogę wam równieŜ zaoferować jakiś napój? - Jedną szkocką, jeśli moŜna. Czystą. Główny nadzorca Simbiari chwyciła butelkę Bunnahabhain i zaczęła ją niezdarnie otwierać. Szyjka butelki z brzękiem uderzyła o szklankę, na której zostały lepkie ślady odnóŜy. - Wybaczcie mi równieŜ to. WłoŜyła drinka w wyciągniętą mackę Throma’eloo Lęka. Groteskowy Krondaku mrugnął otworem ocznym, z pobłaŜliwym zrozumieniem dla niezwykłego poruszenia koleŜanki. - CóŜ za dziwny i fascynujący przypadek, czyŜ nie? Po raz kolejny rasa ludzka odkrywa swoje niepoznane oblicza i zadziwia nas. Główna nadzorczym ponownie napełniła swoją szklankę. - To jeszcze niedojrzałe dziecko! - pociągnęła łyk, powracając stopniowo do równowagi. - Przejdźmy na balkon i przedyskutujmy to, dobrze? WciąŜ panuje tu nieco rozpraszająca atmosfera. - Jak sobie Ŝyczycie - westchnął Throma’eloo, wyślizgując się za Malatarsiss na pełne słońce, przez uchylone psychokinezą drzwi. Dyskretnie wysłał kojący impuls redaktywny do jej rozedrganego układu, a jednocześnie na innym poziomie umysłu formułował streszczenie złych wieści dla Komisji Śledczej do spraw Oceny Przestępstw w Konsylium Orbitalnym. Prymitywniejszy poziom świadomości Krondaku ubolewał nad silną grawitacją, niskim ciśnieniem tlenowym i intensywnym promieniowaniem UF rodzinnej planety ludzi. Trunki jednak były wyborne; Mati Ala nie zapomniała przynieść ze sobą na balkon napoczętej butelki. Urzędniczka Simbiari klapnęła na leŜak, podwinęła rękawy munduru i wystawiła zielone przedramiona na kojące promienie słońca. - Święci pańscy! Od razu lepiej. Monstrualny Krondaku przysiadł w najbardziej zacienionym kącie, niedaleko od miejsca, w którym balkon stapiał się z granitem sztucznego klifu. Wodospad obmywał tu porośnięte mchem kamienie i zraszał pokrytą brodawkami skórę przyjemną mgiełką wilgoci. Nalał sobie szkockiej i rozpoczął oficjalne podsumowanie sprawy. - Rozumiem teraz, koleŜanko, dlaczego nalegaliście na moje uczestnictwo w tym pozornie prostym śledztwie. Przedwczesny rozwój członków dynastii Remillardów jest oczywiście przedmiotem nieustających badań ewolucjonistów w Konsylium. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, Ŝe w rodzinie tej narodził się osobnik o potencjale tak potęŜnym. Zdolność przesłuchiwanego do oparcia się technice psychsondaŜu Simbiari i Krondaku powoduje niejakie komplikacje. Oczywiście, Marc moŜe być przypadkiem odosobnionym. Jego ojciec i rodzeństwo ojca są rzekomo uznawani za najpotęŜniejszych ludzkich operantów, a jednak nasz sondaŜ w ich przypadku okazał się skuteczny. Muszę przy tej okazji zauwaŜyć, Ŝe mechanizm blokowania, który stosuje Marc, właściwie instynktownie, moŜe być opracowany w formie programu i przekazany, przynajmniej teoretycznie, do uŜytku innym ludziom o duŜych moŜliwościach metafizycznych. - Ale w końcu złamaliśmy go... jak sądzę. Krondaku przytaknął, jednocześnie wlewając spory łyk szkockiej do swojego otworu gębowego.
- Myślę, Ŝe ustaliliśmy przynajmniej prawdę w kwestii utonięcia. Chłopiec był najwyraźniej przeraŜony ryzykiem, jakie podejmowała matka w kwestii prokreacji. Podobnie jak wielu niedojrzałych ziemskich osobników płci męskiej, szczególnie tych o wysokiej inteligencji i zahamowanej sferze emocjonalnej, tłumi on pociąg seksualny do rodzica płci Ŝeńskiej, pragnąc jednocześnie matczynego pocieszenia, które ta ofiarowywała mu w okresie wczesnodziecięcym, a teraz mu go odmawia. Wśród przedstawicieli gatunku ludzkiego, niestabilność hormonalna okresu dojrzewania zajątrza ten problem psychologiczny. MoŜemy w takim razie stwierdzić, Ŝe podświadomie Marc nienawidzi swojej matki za odrzucenie go, oraz odczuwa zawiść w stosunku do ojca i nie narodzonego dziecka, widząc w tym ostatnim uzurpatora miłości naleŜącej się, jemu samemu, oraz przeciwnika metafizycznego. Relację chłopca z ojcem komplikuje czynnik wzoru osobowego. Chłopiec odczuwa do Paula prawdziwy szacunek, będąc jednocześnie o niego zazdrosnym. Jest to zupełnie normalne u ludzi. Gdy matka odkryła fakt swojej nielegalnej ciąŜy, najwyŜszy poziom świadomości chłopca uznał tę informację za olbrzymią groźbę dla Marca i jego ojca... - Na niŜszych zaś pokładach świadomości rozwaŜał podwójną moŜliwość - zemsty na obu rodzicach i... wyeliminowania nie narodzonego rywala. Tak, tak, zgadzam się z waszą opinią, zarządco. Twarz głównego nadzorcy zaczęła odzyskiwać swój normalny szmaragdowy kolor, jak tylko jej gruczoły śluzowe uspokoiły się. Okolica leŜaka dostojnej Simbiari zasłana była zuŜytymi chusteczkami, co budziło niesmak wraŜliwego Krondaku. Zanim rasa Simbiari przejęła nadzór nad planetą Ziemia, jej przedstawiciele zwykli byli osuszać nadmiar swoich płynów fizjologicznych za pomocą dyskretnych małych gąbeczek, ukrytych w zakamarkach ubrania. Funkcja jednak nadzorców Ziemian niosła ze sobą pewną niedogodność. Niezbędne okazały się uciąŜliwe zabiegi ustawicznego wyŜymania gąbeczek, tak więc rezydujący na Ziemi Simbiari uzaleŜnili się kompletnie od kleeneksów, które nosili w ozdobnych pojemniczkach przy pasach, i z którymi prawie nigdy się nie rozstawali. Wkrótce upowszechnili ten zwyczaj wśród przedstawicieli swojego gatunku w całym Imperium (ku radości ziemskich producentów papieru); zmięte i zuŜyte chusteczki zdawały się zaśmiecać obecnie połowę planet konstelacji Oriona. Trooma’eloo Lek, podobnie jak wielu innych przedstawicieli swojej starej i wybrednej rasy, w głębi duszy cierpiał z tego powodu, ale nigdy nie poniŜyłby Simbiari, zwracając im na ten temat uwagę. Ziemia była pierwszą planetą nadzorowaną przez połowicznie Uwspólnioną Rasę i zadanie to stanowiło dla Simbiari olbrzymie wyzwanie. - Twierdzicie zatem - odezwał się Krondaku - Ŝe chłopiec nie jest winny podwójnego zabójstwa przez utopienie? Główny nadzorca przyjęła bardziej oficjalną pozycję i opuściła rękawy munduru. - Okiełznanie niedojrzałej ludzkiej psychiki nie jest prostym zadaniem. Moim zdaniem jednak, udało nam się wykazać, Ŝe Marc Remillard działał wyłącznie pod wpływem podświadomych impulsów, doprowadzając do utonięcia swojej matki i przypadkowego zgonu swojego wiekowego krewnego płci męskiej. Najpierw Marc zaproponował wycieczkę canoe, a następnie zlekcewaŜył konieczność przetransportowania kajaka lądem wokół wodospadów. Pomimo to w jego umyśle nigdy nie postała świadoma intencja zabicia. Nie sądzę równieŜ, aby miał on jakikolwiek związek z zabójstwem McAllistera. Krondaku wahał się przez chwilę. - Pozostawmy na razie kwestię ewentualnego udziału chłopca w tej ohydnej zbrodni. Chciałbym jeszcze wyjaśnić do końca sprawę nielegalnej ciąŜy. Czy przekonuje was stwierdzenie, Ŝe Paul Remillard nie zdawał sobie sprawy ze stanu Ŝony i jej postanowienia dotyczącego pogwałcenia praw Imperium? - Moje osobiste badanie Paula Remillarda, jeszcze przed jego stawieniem się w Specjalnym Komitecie Etycznym, przekonało mnie, Ŝe nie pozostawał w konspiracji z Ŝoną. Zdumiała mnie natomiast jego dwuznaczna reakcja na przedstawienie przez Marca wydarzeń z wycieczki. Wyraźny strach, Ŝe Ŝona moŜe nie umarła.
- Nie znaleziono ciała ani Teresy, ani Rogatiena Remillarda. - Wodospady Hartland, gdzie nastąpił wypadek, najprawdopodobniej uwięziły ciała pośród ich chaotycznie porozsiewanych skał podwodnych. - Główny nadzorca podniosła się z miejsca z wyrazem dezaprobaty. - Jednak... byłoby to wysoce niewskazane, gdybyśmy mylili się w analizie tej sprawy, drogi Leku. Są pewne strony sfery umysłowej chłopca, takŜe jego bliskich krewnych, których nie potrafię zrozumieć. Przypadkowość dwóch tragicznych wypadków, dziejących się niemal jednocześnie, jest, delikatnie rzecz ujmując, wątpliwa. Pomimo to, pomiędzy dwiema sprawami jakby nie ma Ŝadnego związku. Nikt poza Markiem nie jest zaangaŜowany w wypadek na rzece, a dorośli Remillardowie nie są powiązani w Ŝaden sposób, z tego co widać, ze sprawą morderstwa Bretta McAllistera. Magistrat zmuszony był zwolnić od podejrzeń Paula i jego sześcioro rodzeństwa. Teraz naleŜałoby zwolnić równieŜ chłopca... aczkolwiek widzicie, Ŝe nie jestem z tego rada. Umysł Krondaku emanował uspokajającymi falami, łagodzącymi niepokój znakomitej zarządczyni, który wyraziła uŜywając nieco archaicznego określenia. - Lylmicy, którzy wybrali siedmioro Remillardów na stanowiska magnatów w Konsylium, na pewno nie nominowaliby nikogo o wątpliwej lojalności. Marc jest, zgodzę się, bardziej skomplikowanym problemem. Jest bezsprzecznie egocentrykiem, nie potrafiącym dostosować się do zasad etyki Imperium i moŜe okazać się zdolny praktycznie do wszystkiego. Ale pomimo to nie sądzę, aby jakikolwiek ludzki chłopiec, nawet tak utalentowany jak ten, był w stanie oszukać tak doświadczonych badaczy jak my, moja droga Moti Ala. - Nie tyś się zmagał z tym dzikim ludem przez trzydzieści osiem lat, Lek, lecz ja! Było to pasmo przykrych niespodzianek... Imperium Galaktyczne obdarzyło nas olbrzymim zaufaniem i obarczyło niezwykle trudnym obowiązkiem, powierzając nam, od razu na początek, nadzór nad Ziemią. Przez wszystkie te cięŜkie lata, wielokrotnie w samotności nocy, musiałam walczyć z rosnącym przeświadczeniem, Ŝe nie nadajemy się do tej roli. - Balderdash, Moti Ala - poklepał czułką jej srebrzyste ramię i poczuła, Ŝe kojący przypływ energii miesza się z jej chlorofilem. - Ale powaŜnie, Lek. Ciągle zastanawia mnie, dlaczego Paul obawiał się, Ŝe jego Ŝona Ŝyje. Dlaczego nie byłam w stanie wejrzeć głębiej w ten strach, lub odnaleźć jakieś dane wyjaśniające w umyśle jego syna? To niemoŜliwe, Ŝeby jakiś człowiek potrafił oprzeć się naszemu koercyjno-redaktywnemu sondaŜowi! ChociaŜ... - To jest moŜliwe. Jako rzekłaś. Jedynie nasi mentorzy Lylmicy przewyŜszają nas moŜliwościami głębokiego sondowania. Sugerujesz zatem, Ŝeby przekazać im tę sprawę, wraz z naszymi wątpliwościami i poprosić o wstrzymanie się z inauguracją siedmiu magnatów Remillardów?... Czy moŜe naleŜy posunąć się dalej i złoŜyć wniosek o przedłuŜenie Panowania Simbiari? Oboje wstali, za bezgłośnym porozumieniem opuścili balkon i wrócili do pokoju. Główny nadzorca wyprostowała plecy i podjęła decyzję. - Nie - powiedziała spokojnie - Nie posuwałabym się aŜ tak daleko, zarządco. - Powróciła do oficjalnego tonu. - Poinformujecie Komisję Śledczą, Ŝe Ziemski Oddział Magistratu decyduje się na natychmiastowe uniewinnienie tak Paula Remillarda, jak jego syna Marca, któremu nie udowodniono zamordowania Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda. Paul ma być równieŜ uznany za nieświadomego uczestnictwa w poczęciu nielegalnego dziecka. Poinformujecie Komitet, Ŝe śledztwo w sprawie zaginięcia Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda będzie kontynuowane. Utrzymamy takŜe nadzór nad chłopcem, jako Ŝe moŜe on mieć jakiś związek z wyŜej wymienionymi zabójstwami. - PrzekaŜę waszą decyzję, główny nadzorco. Tymczasem, spodziewamy się otrzymać bieŜące informacje, dotyczące drugiej naszej sprawy, nie wyjaśnionego morderstwa Partnera Intendenckiego, Bretta Doyle’a McAllistera. Muszę przyznać, Ŝe jestem zaintrygowany i zaskoczony sposobem, w jaki energia Ŝyciowa została z niego jakby wyssana, poprzez skomplikowane, symetryczne psychokreatywne rany. Ta
technika zabijania jest uderzająco podobna do stosowanej przez tak zwanych Wampirów z Shigoomith-4, prymitywną rasę, która na szczęście wymarła przed osiągnięciem poziomu cywilizacyjnego, umoŜliwiającego podróŜe międzygwiezdne, około czterdzieści dwa tysiące galaktycznych lat temu. - Niech chaos pochłonie wasze wymarłe wampiry! - wykrzyknęła szorstko nadzorca. - Nie mamy Ŝadnych uŜytecznych informacji dotyczących sprawy McAllistera. Po zwolnieniu siedmiu Remillardów i Marca, nie mamy Ŝadnych podejrzanych, Ŝadnych motywów, Ŝadnych poszlak ani nawet jednoznacznej przyczyny zgonu. Nic prócz faktu, Ŝe zamordowany był męŜem kobiety z rodu Remillardów; podobnie, jak Ŝoną Remillarda była Teresa Kendall. - W dalszym ciągu zakładacie, Ŝe moŜe istnieć jakieś powiązanie pomiędzy tymi dwiema sprawami? - Musimy brać taką moŜliwość pod uwagę. - Ci tajemniczy Remillardowie! - Throma’eloo westchnął głęboko. - Tacy utalentowani, tak kontrowersyjni. Tak... istotni. Nie wolno nam zapominać, Ŝe za sto trzydzieści jeden dni, ta właśnie niesamowita rodzina będzie wśród pierwszych ludzi, którzy staną się pełnoprawnymi członkami naszego Konsylium. Fakt ten nie pomaga nam, ale moŜe wpłynąć na czyjeś wnioski dotyczące dochodzenia. Jeśli członkowie rodziny Remillardów ukryli podczas przesłuchania jakieś dowody, cały system prawny Imperium wymagałby restrukturyzacji i nowego spojrzenia na pokutujące obecnie twierdzenie, Ŝe zawsze da się wydobyć prawdę za pomocą sondy mentalnej... Moti Ala Malatarsiss poczuła, Ŝe tak otwarte przyznanie się do klęski uderzyło ją niczym obuchem, i zaczęła, jak zwykle w takich wypadkach, archaizować: - Zaiste, sądzisz, Ŝe powinniśmy oddać tę sprawę Lylmikom! Zbrakło ci odwagi, by rzec to wprost, bo lękasz się zranić mnie. Postrzegasz bowiem, Ŝem utraciła juŜ estymę! - AleŜ nieprawda, Moti Ala - odparł w tym samym duchu Throma’eloo. - Dzielnaś, jak zawsze, a jedynie w zakłopotanie wprawiona, jakŜe złoŜoną sytuacją. - Dobrze zatem - twarz nadzorczym zaczęła znów się mienić. Zmieniłam zdanie. PrzekaŜecie cały ten mętlik Nadzorcom Lylmikom. Niech oni zadecydują, co zrobić ze swoimi pupilkami Remillardami - a być moŜe z całą rasą ludzką! - dopóki nie dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi! Ponadto, sugerowałabym, aby przyjąć Państwo Ludzkości do Konsylium na razie tylko na okres próbny, wynoszący jeden rok galaktyczny, czyli tysiąc dni ziemskich. - Zrobię, jak sobie Ŝyczycie, główny nadzorco Malatarsiss. Throma’eloo Lek otworzył drzwi do sali egzaminacyjnej. Resztki cięŜkiej atmosfery rozwiały się zupełnie. Chłopiec wciąŜ leŜał na kanapie, śpiąc i uśmiechając się przez sen. Krondaku zbliŜył się i przyłoŜył jeden ze swoich czułków sensorycznych do czoła Marca, starając się odczytać jego sen. Oczy chłopca otworzyły się. Jego niemoŜliwa do przeniknięcia zasłona mentalna była juŜ na miejscu. Patrzył na odraŜającą postać Krondaku z pełnym opanowaniem. - Czy jestem niewinny? - “Nie udowodniono winy” brzmi werdykt, jaki przedstawimy powiedział Throma’eloo Lek. - Zostałeś uwolniony od zarzutów. Czy czujesz się na siłach chodzić? - Oczywiście. Chłopiec znów się uśmiechnął i bez trudu wstał z kanapy. - Nie było to wcale takie straszne, jak mi mówiono. Ale wystarczająco. Uśmiech znikł nagle, a szare oczy stały się zimne. Krondaku starał się wślizgnąć dyskretnie pod mentalną zasłonę chłopca. Była doskonała - osiągnięcie godne jego rasy tytanów metafizycznych. O, tak, konferencja z Lylmikami była rzeczywiście niezbędna! Odezwał się na głos: - Czy czujesz do nas urazę za to, czemu zostałeś poddany? - A wy byście nie czuli? - powiedział Marc neutralnym tonem. Przyznaję, Ŝe Magistrat miał prawo mnie przesłuchiwać. Ale nie...w
tak drastyczny sposób. ZałoŜyliście blokadę na mojej pamięci, ale wiem, Ŝe sprawiliście mi dotkliwy ból i zmusiliście do wyjawienia moich najskrytszych myśli. A to nie było w porządku. Wielu ludzi wciąŜ uwaŜa, Ŝe nie wolno pogwałcać wolności jednostki i, Ŝe nikt prócz Boga nie ma prawa do poznania jej najgłębszych sekretów. Ale to kłóci się z definicją waszej Wspólnoty, prawda? - Nie, nie rozumiesz. Proponuję, Ŝebyś dokładniej zapoznał się z załoŜeniami Wspólnoty, chociaŜ jesteś jeszcze zbyt młody, aby w pełni zrozumieć wysublimowany twór, stanowiący podstawę funkcjonowania całego Imperium Galaktycznego... Umysł włączony do Wspólnoty jest jednocześnie suwerenny i zrosły. Nie jest teŜ zdolny do popełnienia takich czynów, o które byłeś podejrzany. Dopóki wasza rasa ma wciąŜ status klienta, niezrosłego i nie wcielonego do Wspólnoty, nie traktujemy twojej wolności jako suwerennej i nietykalnej. Czujemy się więc upowaŜnieni do przeprowadzania wnikliwych śledztw, które w sprawach tak powaŜnych, jak ta, są nieuniknione. Marc przytaknął zimno. - Dziękuję za wyjaśnienie, zarządco. - Proszę bardzo. Marc zwrócił się do nadzorcy Simbiari. - Czy mogę juŜ odejść? - Proszę poczekać przy windzie na straŜnika, który zapewni eskortę do WieŜy Północnoamerykańskiej. - powiedziała nadzorca Malatarsiss chłodno. - On przyniesie potwierdzenie zwolnienia. - Dziękuję - powiedział Marc. Bez pośpiechu opuścił pokój. Dwoje obcych wymieniło zdawkowe słowa mentalnego poŜegnania, po czym zarządca Throma’eloo wyszedł drugim wyjściem. Nadzorca wróciła do pomieszczenia przy sali przesłuchań po większą ilość chusteczek, którymi napełniła swój platynowy pojemniczek. Z niewiadomych przyczyn, jej twarz i odnóŜa zaczęły znów pocić się obficie, a następny przesłuchiwany juŜ czekał. 13 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-387-470 [(1 WRZEŚNIA 2051] Czworo przedstawicieli Lylmickiego Zgromadzenia Nadzorczego było lekko zdenerwowanych, spędziwszy dłuŜszy czas na roztrząsaniu niepokojących wiadomości, przekazanych przez Zarządcę Prawnego Krondaku, Throma’eloo Lęka. PoniewaŜ nie moŜna było wyciągnąć Ŝadnej konkluzji bez udziału Unifexa, który przebywał obecnie w jednej ze swych tajemniczych pozagalaktycznych podróŜy, stwierdzili, Ŝe czas się odpręŜyć. Przenieśli się więc do pomieszczenia, w którym znajdowały się ciała. Kontynuując dyskusję zaczęli je przymierzać. Sprawa nie wyglądała optymistycznie. - Zdaję sobie sprawę - zauwaŜył z lekką irytacją Homologous Trend - Ŝe Unifex zechce zrobić wraŜenie na całym Konsylium wysokim statusem nowo mianowanych magnatów Państwa Ludzkości. Zastanawiam się jednak, czy nie naduŜywa swej zaszczytnej pozycji wymagając od nas, Nadzorców, abyśmy poznali materialny aspekt człowieczeństwa podczas inauguracji. - Sądziłem, Ŝe ciała astralne będą wystarczające - powiedział Asymptotic Essence, przyglądając się podejrzliwie czterem wyprostowanym tworom. W przezroczystych pojemnikach, na tle lekko połyskującej zielonej ściany były wystawione dwa męskie i dwa Ŝeńskie ciała. Niepokojąco materialne. - Na pierwszą entelechię! CóŜ za szkaradne stworzenia! wykrzyknął Eupathic Impulse. - Szczególnie samce. Nigdy bym nie przypuszczał, Ŝe Unifex, biorąc nawet pod uwagę jego słynne poczucie humoru, mógłby przypisać mnie, tę płeć! Noetic Corcondance, poeta, stwierdził natomiast: - Zgadzam się z przypisaniem mnie do płci Ŝeńskiej, poniewaŜ raz juŜ słuŜyłem jako matryca kreatywna w tworzeniu nowego Lylmika,
drogiego Resolute Mandamenta. Zdarzyło się to jeszcze w Czasie-Fa, a stymulatorem koercyjnym był nikt inny, jak Homologous Trend. - Przyznaję, Ŝe zapomniałem o tym - powiedział Eupathic Impulse. - CóŜ, prawdę mówiąc, ja równieŜ - przyznał Homologous Trend. Roześmieli się wszyscy. Reprodukcja Lylmików ustała w Czasie-Ti, przeszło osiem galaktycznych cykli temu. Jednak historycy tej rasy zgodzili się, Ŝe tragedia ta miała równieŜ swoje dobre strony, poniewaŜ skłoniła Lylmików do wyjścia poza swoje Dwadzieścia Jeden Światów, co w rezultacie doprowadziło do stworzenia Imperium Galaktycznego i zapoczątkowało ewolucję zrosłych umysłów w Drodze Mlecznej. - Ta dawna operacja reproduktywna wyjaśnia, dlaczego Trend został samcem, a Corcondance samicą - zauwaŜył logik, Asymptotic Essence. - Ale dlaczego mnie, chociaŜ nigdy nie słuŜyłem jako matryca kreatywna, została przypisana płeć Ŝeńska? I Impulse, równieŜ nie mający nigdy nic wspólnego ze stymulowaniem koercyjnym, z jakiego powodu jest samcem? Concordance stwierdził: - Unifex przeanalizował nasze osobowości, zanim przyporządkował nas do tych dwóch płci. Myślę, Ŝe w pewien sposób ten dobór jest sprawiedliwy. - Och, bez wątpienia sprawiedliwy - powiedział Impulse z lekką irytacją. - Sam często przybierałem ludzką formę podczas moich ziemskich inspekcji, ku zgorszeniu tu obecnych. Zastanawiam się tylko, czy uczczenie nominowanych na magnatów Ziemian jest jedynym powodem, dla którego mamy wciągać na siebie te cielesne powłoki. Wszystkie te niepokoje ubawiły troje pozostałych Lylmików. Przyjrzawszy się jednak dokładnie ciałom, poczuli, Ŝe opuszcza ich pewność siebie. Były tak przeraŜająco materialne! Omega jedna wie, co moŜe się stać, kiedy je na siebie załoŜą... Umysł kaŜdego przedstawiciela rasy Lylmik znajdował się w otoczce całkowicie przejrzystej substancji materialnej, niewyczuwalnej ani niewidocznej dla organów sensorycznych Krondaku, Poltrojan, Simbiari i Ziemian. Jedynie przedstawiciele hiperprzenikliwej rasy Gi byli w stanie odróŜnić rzadko rozsiane molekuły, zawierające psychikę Lylmików, od zwykłych cząsteczek atmosfery. W szczególnych przypadkach, kiedy ze względów kurtuazyjnych poŜądana stawała się postać materialna, Lylmicy zwykli byli przybierać iluzoryczne ciała astralne o róŜnych formach. Jednak to, o co Unifex prosił obecnie Nadzorców, było śmiałym Ŝądaniem. - Patrzcie na te bryłowate, Ŝylaste stopy! - wykrzyknął Impulse. - I ta obrzydliwa blizna pępkowa. Skóra pokryta szczątkowym zarostem, intensywniejszym u samców, ale występującym u obu płci w postaci porozsiewanych tu i ówdzie kępek. Część z tych komicznych włochatych miejsc pokrywa się z gruczołami wydzielania zewnętrznego, których wydzieliny zaczną prawdopodobnie śmierdzieć, jak tylko dostaną się do nich bakterie atmosferyczne. Troje Lylmików skurczyło się z obrzydzenia. Impulse rozsmakowywał się melancholijnie w tej długiej liście wad. - Zwróćcie szczególną uwagę na nieelegancki wygląd męskich narządów reprodukcyjnych - jakby przyczepione bez Ŝadnego pomysłu, bez uwzględnienia artystycznej kompozycji całości, wraŜliwe na urazy, niezdarne ruchowo... - Na to nosi się ubranie - powiedział Trend - w kaŜdym razie my na pewno załoŜymy je na inaugurację, poniewaŜ tak mają ludzie w zwyczaju. Asymptotic Essence zauwaŜył grzecznie: - Nie ma na co czekać. Zmobilizujmy naszą odwagę i zaczynajmy eksperyment. - Racja - przyznała reszta. I w jednej chwili przezroczyste pojemniki otworzyły się, a ciała oŜyły i zaczęły oddychać, kiedy czworo Nadzorców wcieliło się w młodych męŜczyzn i kobiety, nie odznaczających się ani szczególną urodą, ani brzydotą. Reprezentowali róŜne rasy ludzkie, a jedyną oznaką ich obcej natury, były świecące nieludzkim, akwamarynowym
blaskiem oczy. - Przyjmijcie moje pozdrowienia, koledzy, i gratulacje! Wyglądacie wszyscy wspaniale - rozległo się. - Unifex! W sali rozległy się nerwowe chichoty. Euphatic Impulse odkrył ku swemu przeraŜeniu, Ŝe mimowolne rozszerzenie naczyń krwionośnych spowodowało zmianę koloru jego twarzy z róŜowawego na jasnoczerwony. Lylmicki zwierzchnik powiedział: - Zjawisko to jest nieszkodliwe, a nawet podlega psychicznej kontroli. Pozwólcie mi przekazać wam wszystkie informacje dotyczące adaptacji fizjologicznej. [Dane]. Rumieniec Impulse’a zbladł po wprowadzeniu przekazanego przez Unifexa programu. - Dziękuję za te informacje. Czy moŜna spytać, jaką formę ludzką ty przyjmiesz na inaugurację? - Myślę, Ŝe ta będzie najbezpieczniejsza - powiedział Unifex. Nagle ukazał się jasny błysk, i ich zwierzchnik ukazał się w postaci białowłosego, potęŜnie zbudowanego starszego męŜczyzny, wyŜszego od swoich kolegów, o głęboko osadzonych szarych oczach. - A teraz przywdziejmy coś. Kolejny błysk... i wszyscy mieli na sobie długie tuniki, miękko układające się płaszcze w róŜnych, subtelnych kolorach. - MoŜe urządzimy sobie teraz krótką lekcję praktyczną. - Doskonale - odpowiedzieli Lylmicy. Unifex zaczął rzeczowym tonem: - Zajmijmy się informacjami przekazanymi nam przez zarządcę Throma’eloo Lęka. Jeśli naprawdę bylibyśmy ludźmi, powinniśmy usiąść do naszej dyskusji. Pojawił się okrągły złoty stół z pięcioma krzesłami. Unifex zajął swoje miejsce z niedbałą wprawą, a reszta poszła za jego przykładem, jednak z większą ostroŜnością. - Zarządca Krondaku przekazał nam dwie bardzo niepokojące informacje - powiedział Unifex, przyswoiwszy sobie błyskawicznie dane przekazane mu przez umysły towarzyszy. - Pierwsza dotyczy podejrzenia, Ŝe umysł młodego Marca Remillarda, a być moŜe równieŜ jego ojca Paula, oraz jeszcze jednego starszego członka rodziny Remillardów, mającego związek ze śledztwem, zdołały oprzeć się najsilniejszemu z typów sondowania. Pytania są następujące: czy chłopiec jest winny zamordowania swojej matki i krewnego, oraz, czyjego ojciec wraz z rodzeństwem pomagał ukryć zbrodnie syna, albo, co jest mniej prawdopodobne, jest wspólnikiem tych zbrodni. - Czy mamy połączyć się w Quincux, aby odpowiedzieć na to pytanie? - zapytał Trend - Chwilę zajmie nam przeskanowanie całej planety Ziemi i ustalenie miejsca pobytu ciał fizycznych Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda - Ŝywych lub martwych. - To nie jest konieczne - powiedział Unifex. - Mogę wam od razu powiedzieć, Ŝe Teresa i Rogi Ŝyją. Z powodów, o których teraz nie wspomnę, nie poinformujemy Magistratu o tym fakcie, ani nie przekaŜemy Ŝadnych nowych danych, dotyczących udziału Marca Remillarda w zniknięciu tej dwójki. Chłopiec teoretycznie pogwałcił pewne ustawy Imperium, ale nie popełnił morderstwa ani Ŝadnej zbrodni, którą musielibyśmy się zająć. Jego drobne przewinienia mają swoje usprawiedliwienie w Szerszej Rzeczywistości i mogą zostać obecnie zignorowane. MoŜemy jednak polecić władzom Ziemskim, aby nie spuszczały Marca z oczu i nie pozwoliły mu wpaść znów w jakieś tarapaty, zanim Państwo Ludzkości nie zostanie przyjęte do Konsylium. Eupathic Impulse starał się stłumić narastające w nim oburzenie. - Czy mogę spytać, na jakiej podstawie wyciągnąłeś te wnioski? - Nie - odpowiedział Unifex. - Zgłaszam mój sprzeciw! Jestem oburzony! Asymptotic Essence połoŜył dłoń na ramieniu swojego poruszonego kolegi, pozwalając na przepływ uspokajających fal redaktywnych. Zwrócił się do Unifexa: - Przyjmujemy twoje zapewnienia, podobnie, jak przyjmowaliśmy
je juŜ wielokrotnie, zawsze w dobrej wierze. Ale Ŝałujemy, Ŝe odmawiasz nam zaufania. Unifex wzruszył ramionami. - W odpowiednim momencie dowiecie się wszystkiego... Drugą sprawą, jaką musimy rozpatrzyć, jest zjawisko psychicznego wampiryzmu i jego domniemanego związku ze śmiercią Partnera Intendenckiego, Bretta Doyle’a McAllistera - zawahał się przez chwilę i zmarszczył brwi. - Nie potrafię wnieść nic nowego do tej sprawy. Proponuję oddać jaw odpowiednie ręce i macki Magistratu. Jestem przekonany, Ŝe w swoim czasie sprawa ta zostanie rozwiązana, a sprawca tej zbrodni stanie przed sądem. Homologous Trend przypatrywał się swoim nowym rękom. Palce splotły się, a kciuki kręciły się nerwowo. - Nie widzisz zatem Ŝadnych przeszkód w kwestii inauguracji siedmiorga Remillardów pomimo podejrzeń, jakie niosą za sobą te dwie sprawy? Zarówno Throma’eloo, jak i główna nadzorczyni Malatarsiss podchodzą z duŜą rezerwą do kandydatury członków rodziny na magnatów. Sugerują nawet, Ŝebyśmy przesunęli termin zakończenia Panowania Simbiari i wstrzymali się do tego czasu z przyznaniem ludzkości autonomii i członkostwa w Imperium. Asymptotic Essence powiedział: - Simbiari i Krondaku zdecydowanie opowiadają się za przedłuŜeniem nadzoru nad Państwem Ludzkości, na co najmniej rok okresu próbnego, i za odłoŜeniem na później kolonizacji przez ludzi nowych planet. Mam wraŜenie, Ŝe obawa przed klęską metafizyczną ciągle drąŜy umysły tych jakŜe wytrzymałych istot. Trend, Impulse i Concordance przytaknęli głowami. “ Unifex podsumował: - Przyjaciele, skandale i nieporozumienia są nieuniknione, obojętnie kiedy sprawy Państwa Ludzkości staną się sprawami Imperium. Stanie się to, co stać się musi. W końcu Wspólnota, mimo wszystko, zwycięŜy nad chaosem, zapewniam was. Panowanie Simbiari musi się teraz zakończyć, a przyjęcia ludzkości do Konsylium nie moŜna zatrzymać. Zgadzam się na roczny okres próbny i moratorium planetarne. Poczekamy kilka dni, po czym poinformujemy o tym Ziemian taktownie. Proszę, aby jakiekolwiek niezadowolenie, wywołane naszymi ustaleniami, nie przedostało się w szeregi mających zebrać się tu, desygnowanych na magnatów. Nie chcemy psuć uroczystości. Lylmicy przytaknęli. - Doskonale. Prześlemy nasze postanowienia do władz ziemskich. Unifex podniósł się z miejsca i wykonał pewien gest. Pięć pojemników ze spienionym bursztynowym płynem zmaterializowało się nagle na stole, po jednym przed kaŜdym z zebranych. - Pozwólcie, Ŝe zapoznam was z jeszcze jedną ludzką tradycją, toastami. Przy róŜnego rodzaju waŜnych okazjach, wypowiada się Ŝyczenie i pije w tej intencji. Niech więc będzie mi wolno wznieść toast: za rychłe powiększenie Imperium Galaktycznego - i pomyślność wszystkich sześciu jego Państw! Podniósł swoją szklankę i wychylił jej zawartość, po czym westchnął głęboko. Pozostali ostroŜnie upili po małym łyczku. - CóŜ, muszę znikać - powiedział Unifex. - Spotkamy się na inauguracji! Popracujcie od czasu do czasu nad swoimi nowymi ciałami, dobrze? Pewnie chcielibyście zapoznać się z ich zmysłami fizycznymi, głosami, mięśniami i innymi niespodziankami, zanim zaprezentujecie się całemu Konsylium. - Unifex uśmiechnął się odrobinę przewrotnie. Będzie tam sporo zamieszania tym razem, chyba zdajecie sobie sprawę. Trzeba być przygotowanym. A teraz Ŝegnam was. Znów ukazał się błysk, gdy molekuły ludzkiego ciała zwierzchnika rozłączyły się i rozproszyły w atmosferze sali. Siedzieli przez chwilę, pijąc napój i rozmyślając. W końcu odezwał się Noetic Concordance: - Z danych przekazanych przez Unifexa wynika, Ŝe ten płyn nazywa się piwo Labatt. Przyznam, Ŝe stan lekkiej euforii, wywołany niewielką ilością alkoholu zawartego w nim, nawet mi się podoba. Pozwala to zmniejszać w prymitywnym ludzkim mózgu uczucie niepokoju i przypomina w jakimś stopniu wsparcie zapewniane przez Wspólnotę.
Napijmy się jeszcze. Pojawiły się cztery pełne szklanki. - CzyŜby? Eupathic Impulse powątpiewał nieco, jednak nie na tyle, Ŝeby odmówić drugiej kolejki. Homologous Trend podzielił się z towarzyszami nieco powaŜniejszym spostrzeŜeniem. - Unifex właściwie przyznał, Ŝe Paul Remillard i jego syn zdołali oszukać śledczych Magistratu. MoŜemy więc załoŜyć, Ŝe redaktywne przesłuchania pozostałych dorosłych członków rodziny, rodzeństwa Paula, nie wnoszą nic istotnego. Wszyscy oni prawdopodobnie są w stanie ukryć swe myśli. - Podniósł pustą juŜ w połowie szklankę i patrzył na unoszące się w górę pęcherzyki powietrza. - Jest to wysoce niepokojące, Ŝe ludzcy operanci okazali się tak potęŜni, zanim zostali bezpiecznie włączeni do Wspólnoty. Asymptotic Essence powiedział: - Unifex zapewniał nas niejednokrotnie, Ŝe ludzie dysponują największym potencjałem umysłowym w całej Galaktyce. Nie ma się więc czemu dziwić, Ŝe umysły najwyŜszej klasy pojawiają się wśród nich na tak wczesnym etapie ewolucji. - Ile właściwie wynosi wymagana liczba zrosłych umysłów dla ludzi? - spytał Impulse. - Nie mogę zapamiętać tych trywialnych szczegółów. - Dziesięć miliardów umysłów - poinformował Homologous Trend. Mają juŜ siedem i pół. Zasoby planetarne zostały prawie zupełnie wyczerpane tuŜ przed Interwencją, a liczba urodzeń spadła drastycznie z tego powodu. Teraz, wraz ze wzrostem populacji na planetach kolonijnych, przewiduję datę osiągnięcia zrosłej liczby około roku Pierwszego 1-390-150, czyli według kalendarza ziemskiego A.D. 2083. - Mało czasu - zadumał się Asymptotic Essence. Zmaterializował sobie kolejną pełną szklankę, a na skinienie Eupathic Impulse, napełnił równieŜ jego. - Nie mogę się oprzeć zadumie, wobec nieskończonej liczby rozwijających się światów, badanych przez rasę Lylmików od początku istnienia Imperium. Tyle myślących form Ŝycia, podlegających paradygmatom ewolucji, wyrosłych ze zwykłego szlamu, powstało tylko po to, by osiągnąć transcendentalną samoświadomość. Prawie wszystkie z nich były skazane na zagładę, poniewaŜ nie osiągnęły zrosłego poziomu z powodu poraŜek technologicznych lub kataklizmów naturalnych. Pięć zwycięstw przez siedemset trzydzieści tysięcy lat galaktycznych! Jakie marnotrawstwo... - Ewolucja jest marnotrawna - stwierdził Trend szorstko - jeśli jest się niecierpliwym, na Omegę! Zwróćmy lepiej uwagę, Ŝe te pięć ras, którym się udało, osiągają zrośnięcie w coraz krótszych odstępach czasu. Jeśli ludzkość nie potknie się, uda się jej to najszybciej ze wszystkich ras do tej pory. Być moŜe czeka nas istna metafizyczna eksplozja pośród inteligentnych ras dominujących. - Czy sugerujesz, Ŝe Państwo Ludzkości ma odegrać najistotniejszą rolę w tym rzekomym rozkwicie mentalnym? - Impulse nie starał się nawet ukryć swego sceptycyzmu, materializując czwarte piwo. - CóŜ, nie twierdzę, Ŝe tak będzie na pewno - zastrzegł się Trend. Impulse dopił swoje piwo i postawił szklankę z głośnym brzęknięciem na złoty stół. Essence napełnił ją ponownie. - Moim zdaniem, Ziemianie prędzej spowodują klęskę, niŜ przyspieszą postęp! Są chytrzy, i tyle... Chytrzy!! - dopił piątą szklankę. - Tylko setka z nich dostanie się do Konsylium - zauwaŜył Trend. - Co złego mogą zrobić, będąc taką mniejszością wśród głosujących? Jego umysł zaprezentował dane: Głosy Krondaku 3460 Głosy Poltrojan 2741
Głosy Głosy Głosy Głosy
Simbiari 503 Gi 430 Ziemian 100 Lylmików 21 (z prawem veta)
- MoŜemy się dowiedzieć duŜo za późno, do czego zdolna jest ludzkość! - wykrzyknął Impulse. - Tylko nie mówcie, Ŝe nikt was nie ostrzegał! Zerwał się nagle i spojrzał z osłupieniem na swą szatę w okolicach bioder. - Och! Ciało! Co ono wyprawia?! Koledzy, ratunku! Ono ma jakąś przeraŜającą własną wolę! Trend wstał, wziął swojego kolegę pod ramię i poprowadził go spiesznie w kierunku drzwi. Powiedział uspokajającym tonem: - Przeanalizowałem to zjawisko. Po prostu wypiłeś zbyt duŜo i to właśnie powoduje tę dziwną reakcję fizjologiczną. Nie przejmuj się, musisz po prostu... Drzwi zamknęły się za nimi. Noetic Concordance i Asymptotic Essence wymienili spojrzenia. - MoŜe powinniśmy jednak zdjąć nasze ciała? - zasugerował Essence. - Za chwilę. Najpierw chciałbym wziąć lunetę do sali obserwacyjnej i popatrzeć na gwiazdy moimi oczami. Masz ochotę mi towarzyszyć? - To moŜe być interesujące doświadczenie. MoŜe powinnyśmy zaprosić naszych chłopców? Śmiejąc się, dwie lylmickie kobiety dopiły swoje drinki, ułoŜyły starannie fałdy swoich tunik i wyszły na gwarną Promenadę Centralną ośrodka administracyjnego. Przybyło juŜ wielu biurokratów Państwa Ludzkości, rezydujących w Konsylium Orbitalnym i mających uczestniczyć w inauguracji, więc nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na tę parę, spacerującą z wolna i gawędzącą ze skromnie spuszczonymi, dziwnymi oczami. 14 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA RGMILLARDA Pierwszego ranka po naszym przyjeździe nad Jezioro Małp obudziłem się tuŜ po świcie, zostawiłem Teresę śpiącą w namiocie i przeszedłem przez mglistą łąkę na skraj lasu, skąd roztaczał się piękny widok na jasne, groźne wody jeziora. Wydało mi się nagle, Ŝe czuję silne drganie otaczającego mnie miejsca. Ja, intruz, zapragnąłem dostroić się, zsynchronizować z wibracjami tej ziemi lub nawet zaśpiewać, tak, jak instynktownie uczyniła to Teresa. Chciałem wtopić się w tę potęŜną i subtelną harmonię jeziora, gór, lodowca i Ŝyjących tu roślin i zwierząt. Nie opieraj się, dusza Jeziora Małp zdawała się do mnie przemawiać, nie opieraj. Poddaj się. Zacząłem iść. Trawa pokryta była rosą. Słońce wciąŜ skrywało się za wschodnią ścianą gór, a lodowiec pokrywający Mount Jacobsen przypominał oślepiająco białą, zamarzniętą falę morską. Doszedłem do stromej ścieŜki przy strumyku, prowadzącej nad brzeg jeziora. Wąski potoczek płynął z pluskiem pomiędzy ciemnoszarymi łupkami iłowymi i innymi kamieniami, które popękały na drobne płytki, stercząc w dziwnej pionowej pozycji, ustawione tak kiedyś, przez ruchy sejsmiczne. Czysty zimny strumyk, rozczepiony wielokrotnie na kilka pomniejszych przez ostrza skał, zdawał się niemalŜe iskrzyć z radości, kiedy w końcu znów łączył się w jedną niewielką kaskadę i wpadał łagodnie do małego, wodnego rozlewiska na kamienistym brzegu jeziora. Poszedłem kawałek wzdłuŜ brzegu jeziora i stanąłem skupiony, odpręŜony nad rozciągającą się przede mną spokojną, mleczną taflą wody, nasłuchując mego umysłu. Nie jestem poetą ani nie mam takiej wraŜliwości; nigdy nie doświadczyłem świadomości kosmicznej ani prawdziwego uwspólnienia umysłów, jak równieŜ tych przeraŜających zwiastunów Wspólnoty, do których garną się młodzi operand
postrewolucyjnego Państwa Ludzkości, i o których szepczą w swych umysłach. Doświadczyłem jednak istoty Jeziora Małp tamtego poranka. Wzniosłe góry były namacalnym doznaniem, przypominającym uderzenia w bęben w moich kościach. Posmakowałem przenikliwego promieniowania otaczających mnie pokładów lodu, poczułem wyzwanie dzielnych, poskręcanych małych drzew, rosnących na tym odsłoniętym brzegu i smaganych od setek lat wiatrem. Usłyszałem daleki grzmot toczącej się lawiny i pośpiech małych wodospadów, zlatujących po zboczu na drugim brzegu jeziora. A co najbardziej przeraŜające, zdałem sobie sprawę, Ŝe jestem obserwowany przez inne umysły delikatne, nieuchwytne umysły o naturze operantów, których wkład w atmosferę Jeziora Małp, czynił to miejsce bardziej niŜ jakiekolwiek inne częścią planety Ziemi. Poczułem się zdumiony i wdzięczny, Ŝe umysły te wydają się chętnie zgadzać na to, abym wraz z Teresą i nie narodzonym Jackiem dzielił z nimi ich dom. Wydawało się, Ŝe moje obawy i niepokój wyparowały wraz z rosą pokrywającą gąszcz wierzb. Pomodliłem się, czego nie robiłem od dawna, a następnie, obładowany torbami z jedzeniem, wspiąłem się ścieŜką z powrotem na polanę i zacząłem przygotowywać śniadanie. Przez pierwszy tydzień naszego pobytu nad Jeziorem Małp, który był zarazem ostatnim tygodniem pracy personelu rezerwatu, postanowiliśmy z Teresą nie robić niczego, co mogłoby znacznie zmienić wygląd okolicy szałasu, widzianej z powietrza. I jak się okazało, przeleciały nad nami dwie maszyny - duŜy turbocopter w kształcie banana z podwiązanym na linie, kołyszącym się duŜym ładunkiem, oraz stary samolot Cessna. Oba pojawiły się na południu, za Mount Jacobsen i kierowały się na pomocny zachód, w kierunku kwatery zarządu rezerwatu Megapod w Bella Coola. Ryk ich silników ostrzegł nas zawczasu, tak, Ŝe zdąŜyliśmy się schować. Spróbowałem wysondować, kim była załoga tych maszyn, ale udało mi się jedynie ustalić, Ŝe nikt z niej nie był operantem. Jednym z pierwszych zadań, jakie sobie wyznaczyłem, było wykopanie nowego dołu pod latrynę, bliŜej szałasu niŜ poprzedni, oraz przeniesienie samej kabiny i pokrycie jej dachem. Tymczasem zadaniem Teresy było zebranie i ususzenie jak największej ilości mchu i porostów. Przez następny tydzień zgromadziła dwadzieścia wielkich worków tego materiału, potrzebnego do uszczelniania domku. Następnym zadaniem było zbudowanie kryjówki na prowiant. Było to dosyć istotne w rejonie pełnym niedźwiedzi, rosomaków i innych stworzeń łasych na ludzkie jedzenie. Nie orientowałem się zbyt dobrze w gustach kulinarnych Wielkich Stóp, ale miałem przeczucie, Ŝe stworzenia te mogłyby okazać się bardziej nieproszonymi gośćmi niŜ grizzli, gdyby zdecydowały się potraktować nasze zapasy jako darmowy lunch, więc urządziłem kryjówkę bardzo starannie. Zgodnie z naszymi skautowskimi informacjami, naleŜało w tym celu znaleźć cztery mocne drzewa, tworzące niewielki kwadrat, pozbawić je gałęzi, a następnie zbudować wysoko połoŜoną platformę wykorzystując pnie drzew jako naroŜne słupy. Do kryjówki moŜna byłoby się dostać za pomocą zdejmowanej drabiny. Niestety, nasz szałas stał na północnym zboczu, więc dookoła przewaŜały karłowate tsugi i inne, zdeformowane uderzeniami zimowego wiatru i cięŜarem śniegu, drzewa. Najlepsze, jakie znalazłem, okazały się dwie piętnastometrowe sosny na zboczu, w odległości rzutu kamieniem od szałasu, w pobliŜu małego Potoku Megapod. Ich powyginane pnie były tak szerokie u podstawy, Ŝe nie mogłem ich objąć rękami. Jednak ku górze zwęŜały się istotnie i były niemalŜe identycznej wielkości. Wymyśliłem, Ŝeby dobudować pozostałe dwie podpory z wkopanych w ziemię drągów, ale podłoŜe okazało się tak kamieniste i twarde, Ŝe w końcu zdecydowaliśmy się zbudować trójkątną konstrukcję. Posługując się moją starą siekierą ściąłem odpowiedni świerk, po czym pozbawiłem go gałęzi, pozostawiając jedynie kilka na samej górze dla kamuflaŜu. (DuŜo bardziej wydajna piła laserowa wydzielałaby kłęby dymu, które mogłyby nas zdradzić, tak więc nie ośmieliliśmy się jej uŜywać, aŜ do l września). Przyciągnęliśmy świerk z mozołem na miejsce, uŜywając ręcznej wciągarki. Za pomocą
tejŜe wciągarki, zawieszonej na drewnianym trójnogu, umieściliśmy koniec pala w wykopanym dole, który wypełniliśmy kamieniami i ziemią. Później, na tych trzech podporach, zamontowaliśmy dodatkowo stoŜkowe pierścienie, zrobione ze spłaszczonych puszek, aby zniechęcić wiewiórki, myszy i innego rodzaju złodziejski drobiazg. Zrobiłem drabinę z młodych drzewek, o celowo delikatnej konstrukcji, Ŝeby nie wytrzymała cięŜaru Wielkich Stóp, i przybiłem do niej Ŝerdzie platformy. Zdumiałem się, kiedy Teresa zaproponowała, Ŝe zbije z desek podłogę i zbuduje poręcz wokół niej. - Nie mam lęku wysokości - zaśmiała się. - Kiedy śpiewasz Królową Nocy, ciągle wisisz wysoko nad sceną. Tak więc zostawiłem jej tę robotę, której oddała się bez strachu, podśpiewując na wysokości czterech metrów, niczym Lark Ascending, podczas gdy ja zająłem się budowaniem tymczasowego schronienia, w którym mieliśmy mieszkać do czasu wyremontowania szałasu. Konstrukcja ta, rodzaj prostej szopy, którą Teresa nazwała “Le Pavilion”, zbudowana była z Ŝerdzi połączonych drutem i powiązanych linami dla ochrony przed wiatrem. Gdy dobudowałem dach i okryłem całość płachtami grubego plastyku, stała się ona osłoniętym wigwamem o wymiarach cztery na sześć metrów, gęsto obłoŜonym iglastymi gałęziami na dachu i z trzech stron. Na czwartej ścianie, skierowanej w stronę szałasu i oddalonej od niego o około trzech metrów, znajdowało się okno z przeźroczystego plastyku, przepuszczającego światło, i drzwi, które moŜna było mocno zamknąć. Na podłodze równieŜ znajdowały się płachty plastyku podwinięte do góry na rogach i przymocowane do ścian, Ŝeby woda nie wciekała do środka. Rozsypałem na klepisku trochę suchej trawy, Ŝeby wchłaniała wilgoć i zapobiegała poślizgnięciu. “Le Pavilion” miał się stać naszym domem na najbliŜsze cztery tygodnie. Był oczywiście nie ogrzewany, ale pogoda okazała się ciepła, a krótki deszcz spadł tylko kilka razy. Po pierwszej ulewie, kiedy dach przeciekł na wysokości drzwi, dobudowałem coś w rodzaju prowizorycznej werandy. Jej dach zrobiony był juŜ nie z plastyku, ale z cedrowych desek pozyskanych z szałasu, które pozbieraliśmy starannie z myślą o ich ponownym uŜyciu. Uratowałem metalowy piecyk i ustawiłem go na werandzie, skróciłem komin i - ...proszę! Mieliśmy szykowne kryte palenisko. Kiedy tylko zrobiło się bezpiecznie, mogliśmy tam piec i gotować prawdziwe posiłki, zamiast Ŝywić się skromnymi porcyjkami prasowanego jedzenia, zalewanego wodą ugotowaną w naszej małej mikrofalówce. Kiedy pierwszy mróz unicestwił kąsające nas owady, mogliśmy przesiadywać przy ogniu, wygrzewając kości, kiedy tylko nie było burzy, a nawet suszyć ubrania, gdy wzrastała wilgoć. TuŜ koło werandy ułoŜyliśmy stos drewna i porąbanych klocków na opał. Po wyremontowaniu szałasu, dotychczasowe schronienie miało się stać szopą na drewno, do której łatwo dostać się z szałasu, nawet wtedy, gdy śnieg przysypie nas po dach. Oczyściłem połamane - deski z podłogi i zbiłem z nich ławki i chwiejny stół. Zrobiłem równieŜ kilka prymitywnych półek, obiecując poprawić się w stolarce, kiedy tylko będę miał moŜliwość cięcia nowych desek za pomocą piły spalinowej. Małe igloo, które ustawiłem w kącie “Le Pavilion”, słuŜyło nam jako sypialnia i jedyne prawdziwe schronienie przed drapieŜnymi muchami, komarami i gzami, które atakowały pomimo naszej koercji i wielokrotnego okazywania odrazy. Pracowaliśmy tak cięŜko przez pierwsze dni (i zasypialiśmy tak szybko), Ŝe brakowało nam czasu na zwykłe kontakty i rozmowy. Teresa była serdeczna, ale często nieobecna, pogrąŜona w mistycznych rozmowach z płodem, który wydawał się zadowolony z niezwykłego połoŜenia naszej kryjówki. W codziennych sprawach dotyczących pracy, zwykle chętnie wypełniała moje polecenia, wykonując bez narzekań kaŜdą robotę, jaką jej wyznaczyłem. Była bardzo silną kobietą, z wilczym apetytem, a ciąŜa wydawała się nie pogarszać w Ŝaden sposób jej samopoczucia. Zupełnie zresztą o niej zapominałem, dopóki nie stała się widoczna. W siedem dni po naszym przyjeździe, byliśmy spaleni przez słońce, pokąsani przez owady i tu i ówdzie lekko podrapani i posiniaczeni. Mieliśmy za to schronienie przed deszczem, mrozem i
zimnem, bezpieczną kryjówkę na jedzenie i kilka podstawowych wygód. Stary szałas został oczyszczony i uprzątnięty, gotowy na dobudowanie nowej podłogi i dachu. Teraz, kiedy nadszedł wreszcie długo oczekiwany l września, mogliśmy rozpocząć pracę nad naszym domem bez obawy, Ŝe zostaniemy zauwaŜeni. Ale najpierw był dzień odpoczynku. Zarządziłem, Ŝe w tym roku będziemy obchodzić tradycyjne amerykańskie Święto Pracy trzy dni wcześniej. Był juŜ najwyŜszy czas, Ŝeby Teresa odpoczęła, a dla mnie, Ŝebym rozejrzał się trochę po okolicy. Nie miała ochoty mi towarzyszyć i próbowała przekonać mnie, Ŝebym nie zostawiał jej samej, ale wytłumaczyłem, Ŝe rozeznanie się, co okoliczne tereny mają nam do zaoferowania, jest konieczne. Co waŜniejsze, potrzebowaliśmy drzew większych i prostszych od powykręcanych badyli, rosnących w naszej okolicy. Chcieliśmy porządnie zreperować dach szałasu i zrobić nową podłogę. Wiedziałem juŜ nawet, gdzie moŜna było znaleźć to, czego potrzebowaliśmy. - Ale będziesz ostroŜny? - umysł Teresy pełen wizji, w których wpadałem do jarów i szczelin lodowych, goniły mnie rozwścieczone Wielkie Stopy, otaczały sfory śliniących się grizzli i wilków; błądziłem i dostawałem ataku serca. - Oczywiście, Ŝe będę ostroŜny. I wiesz, Ŝe nie musimy obawiać się Ŝadnych zwierząt. Pograj sobie na keybordzie, pośpiewaj albo pooglądaj stare dobre filmy na Tri-D. CięŜko pracowałaś i naleŜy ci się odpoczynek. Ja będę odpoczywał wędrując. Robię tak od blisko stu lat! Jeśli poczujesz się samotna, dasz mi znać. Nie odejdę dalej, niŜ dwa, trzy kilometry. NajwyŜej do końca jeziora, Ŝeby obejrzeć Kanion Małpiego Potoku i przeciwległy brzeg. Teresa uniosła głowę, jakby nasłuchując, po czym rozpromieniała się. - Jack zgadza się z tobą, Ŝe nie mam się czego obawiać. - Właśnie - zachowałem mentalną powagę. - CóŜ, uŜycz mi szczęścia, moja mała. Jeśli nie znajdę jakichś porządnych drzew na dach, spędzimy tę zimę w “Le Pavilion!” Zapakowałem kilka niezbędnych rzeczy do mojego starego plecaka Kelty, zarzuciłem go na plecy i wyruszyłem wzdłuŜ potoku Megapod, kierując się ku wschodniemu krańcowi jeziora. Był prześliczny, słoneczny dzień; wiała orzeźwiająca lekka bryza. Białe pasma cirrusów pełzały po lazurowym niebie, nad Mount Remillard i miałem nadzieję, Ŝe zimna, czysta masa powietrza zmierza w naszą stronę. Moja nadzieja wzrosła, kiedy wszedłem w krzaki i cholerne robactwo napadło na mnie całymi szwadronami, spragnione swojej ostatniej krwawej uczty, zanim ostry mróz skuje ich ciałka. Daremnie próbowałem odpędzić je moją koercją i w końcu załoŜyłem rękawiczki a siatkę na głowę. Natrafiłem na wydeptaną przez zwierzęta ścieŜkę, około dwunastu metrów od brzegu w górę zbocza, którą przedarłem się przez gęste zarośla. Przecinała ona kilka kamienistych polanek, gdzie dzikie górskie kwiaty tworzyły niepowtarzalną atmosferę schyłku lata. Lawendowe astry, Ŝółte, przypominające stokrotki kwiaty taminki i inne, kwitły pośród ostatnich arktycznych łopianów. Pełno było dojrzałych borówek, z których moŜna zrobić dŜemy, jak równieŜ czarnej beŜyny, która, z tego co pamiętałem, była równieŜ jadalna. Skontaktowałem się telepatycznie z Teresą i przekazałem jej ich obraz, Ŝeby mogła sprawdzić beŜynę w jednym z naszych poradników, oraz przekazałem jej dobre wieści na temat borówek. Była naprawdę świetną kucharką i nasze ograniczone menu, złoŜone z prasowanego jedzenia, było dla niej udręką, chociaŜ nigdy nie wypowiedziała nawet jednej skargi na ten temat. Jej odpowiedź aŜ iskrzyła się entuzjazmem: Rogi, wiem co zrobię! Nazbieram trochę borówek i upiekę ciasto! I trochę prawdziwego chleba, zamiast tych paskudnych podpłomyków! Brzmi cudownie... Wszedłem na niewielki odkryty pagórek, Ŝeby obejrzeć tereny niewidoczne z okolic szałasu. DuŜy prześwit za skałami ciągnął się aŜ do brzegu jeziora. Nie było widać strumienia, ale podejrzanie bujne wierzby i inna obfita roślinność kazały mi sądzić, Ŝe jest tam bagno. Kiedy doszedłem do tego miejsca, okazało się, Ŝe miałem po trosze rację; znalazłem się na podmokłej łące, dość suchej o tej porze roku
i porosłej kwiatami, ale usianej głębokimi zagłębieniami o średnicy metra, wypełnionymi częściowo brązową od torfu wodą. Stąpałem bardzo ostroŜnie, aby nie przebić zwodniczo cienkiej podściółki i nie wpaść nogą w wodę. Poradziłem sobie z tą przeszkodą i dotarłem do zagajnika karłowatych tsug, rozglądając się za zwierzęcymi odchodami, czy innymi oznakami Ŝycia. Nie znalazłem jednak nic, prócz wszechobecnych insektów i przyjacielskiego ptaszka, whisky-jacka, którego turyści pozbawieni poczucia humoru nazywają obozowym złodziejem. Ich zachodnia odmiana jest nieco bardziej szara niŜ ta, która zamieszkuje tereny White Mountain, w moim rodzinnym New Hampshire, ale zwyczaje mają identyczne. Whisky-jack leciał za mną, obwieszczając całej okolicy moją obecność i Ŝebrząc o jałmuŜnę głośnym ćwierkaniem i gardłowym świergotem. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego alarmu przeciwniedźwiedziowego. Małpie Jezioro, długie na trzy kilometry i szerokie na jeden, przypominało kształtem kiepsko wypieczony croissant. Północna linia brzegowa była gładka i wklęsła, podczas gdy południowa, gdzie stał nasz szałas, wiła się nierówno poszarpana licznymi morenami, usypanymi przez lodowiec na zachodnim krańcu jeziora. Rozległe połacie traw w okolicy ostro zakończonego, południowo-wschodniego krańca jeziora, tworzyły naturalny korytarz pomiędzy Mount Jacobsen po mojej prawej stronie, a Mutt-and-Jeff Rigge po lewej. Na samym koniuszku tego korytarza rósł gęsty las, który postanowiłem zbadać później. Małpi Potok nie przepływał przez tę krainę, ale rozdzielał się na mnóstwo wijących się strumyczków, wpadających do jeziora; jego ujście znajdowało się kilkaset metrów dalej. Poszedłem wzdłuŜ wąskiego, pokrytego białym błotem brzegu, które obrastały trawiaste dywany i po minięciu skał, dotarłem do ujścia Małpiego Potoku, przegrodzonego grubą warstwą drewna naniesionego przez wodę. Napomniany przez znajomego ptaszka, abym uwaŜał, pokonałem tę przeszkodę z największą ostroŜnością, mając spiętrzone wody jakieś dwa bądź trzy metry pod sobą. Kiedy dotarłem na drugą stronę, wspiąłem się do połowy stoku, skąd roztaczał się widok na Małpi Kanion. Ściany wąwozu sprawiały wraŜenie, jakby dopiero co zostały wyrŜnięte w litej skale i nie przypominały w niczym linii brzegowej. Wody potoku spływały po wielu kamiennych występach, aby w końcu runąć w dół spienionym, grzmiącym wodospadem. Oceniłem, wykorzystując zdolności telepatyczne, Ŝe miał dobre 20 metrów wysokości. Dalej widać było kilka innych, drobniejszych kaskad. Kanion z pewnością nie był łatwy do przebycia ani dla ludzi, ani dla Wielkich Stóp. Jeśli małpoludy miałyby nas odwiedzić, przyszłyby prawdopodobnie od strony jeziora... W końcu dotarłem do celu i znalazłem się na wprost szałasu, po przeciwnej stronie jeziora. Ten zakątek wydawał się bardzo niebezpieczny. Poskręcane, kolczaste krummholce i zbite w masę olchy rosły tuŜ nad wodą, a zaraz za nimi stok piął się niezwykle stromo w górę. Na szczęście nie musiałem iść daleko, aby znaleźć to, czego szukałem. Zarośla przerzedziły się z lekka i na stromym zboczu ukazał się las pięknych, smukłych świerków. Miały przeszło 35 centymetrów średnicy u podstawy, nadawały się więc idealnie na deski. Młodsze drzewka moŜna było wykorzystać na drąŜki i Ŝerdzie do budowy podłogi. Musiałem tylko ściąć odpowiednią liczbę drzew, pozbawić je gałęzi, przyciąć odpowiednio i stoczyć do wody pod kątem 40°. Trzeba było te bloki jakoś przetransportować na drugą stronę jeziora. Znalazłem owiewaną świeŜą bryzą skałę, na której usiadłem; zdjąłem siatkę z głowy i rękawiczki i podzieliłem się z ptaszkiem moim lunchem, złoŜonym z podpłomyka z rodzynkami posmarowanego velveeta. Ani Teresie, ani mnie nie udało się upiec niczego porządnego w mikrofalówce. Podpłomyki, tradycyjne jedzenie wędrowców, robiło się z mąki, słoniny, proszku do pieczenia i wody. Były całkiem smaczne, jeśli piekło sieje w popiele lub na otwartym ogniu. Niestety, mikrofalówka czyniła z wypieku szare podeszwy o konsystencji plastikowej pianki. Jedząc, rozpatrywałem wszystkie moŜliwości transportu drzewa, jakie przychodziły mi do głowy. MoŜliwość Pierwsza: Nasz skład narzędzi zawierał między innymi
trójcalowe gwoździe. MoŜna było nimi zbić małe kawałki drewna z większymi pniami, formując je w wąskie tratwy. Mógłbym następnie je spławiać, stojąc na konstrukcji i odpychając się tyczką, aŜ do szałasu, przez odcinek około dwóch kilometrów. Byłaby to potwornie cięŜka praca, ale moje ramiona są silne i mógłbym w kilku miejscach ciągnąć tratwy na linie, idąc wzdłuŜ brzegu jak nadwołŜańscy burłacy. Ocena: Praktyczny, ale bardzo powolny sposób transportu. Z pewnością bym teŜ zmókł, a woda była lodowata. MoŜliwość Druga: Gdybym skonstruował Ŝagiel, tratwy mogłyby przepłynąć bezpośrednio na drugi brzeg, pokonując odległość o połowę, mniejszą od trasy wzdłuŜ brzegu; bez wysiłku z mojej strony, z prędkością zaleŜną od siły wiatru... Niestety, ten najczęściej wiał z zachodu, prosto w dół jeziora, a nie zdarzało się to zbyt często przez cały nasz tygodniowy pobyt. Ocena: Zmókłbym tak samo, a do tego, jak sterować czterystukilową tratwą po głębokim jeziorze, przy przeciwnym wietrze? MoŜliwość Trzecia: Holować tratwy przez jezioro za inną łodzią. Ocena: Nie pomyśleliśmy, Ŝeby zabrać ponton, a nie miałem ochoty budować canoe ani drąŜyć czółna w pniu. MoŜliwość czwarta: Przestań myśleć jak tępy “normalny”, kretynie! Porąb i przytnij drzewo do odpowiedniego rozmiaru i za pomocą swojej psychokinezy, któregoś spokojnego dnia przepchnij pojedyncze kawałki po powierzchni jeziora. Twoja zdechła psychokineza jest wystarczająco silna, aby poruszyć płynące drewno. Ocena: Eureka! Whisky-jack śmiał się ze mnie. Bardzo z siebie zadowolony, skończyłem lunch i wspiąłem się na zbocze, aby przyjrzeć się drzewom i wybrać odpowiednie sztuki. Potem stanąłem cicho przy skazanych na śmierć świerkach i zapewniłem Jezioro Małp, Ŝe zrobię, co w mojej mocy, Ŝeby nie zniszczyć krajobrazu, jeśli będzie współpracowało ze mną, utrzymując wody w spokoju podczas transportu drzew. Atmosfera miejsca pozostała spokojna, więc uznałem, Ŝe odpowiedź jest pozytywna. Jutro zacznę wyrąb wspaniałą piłą laserową Matsu, urządzeniem, które wyparło zupełnie piły łańcuchowe, nie wspominając juŜ o zwykłych siekierach. Przy odrobinie szczęścia szałas będzie wyremontowany w ciągu jakichś trzech, czterech tygodni. Nadeszło popołudnie. Z obozowiska unosił się niewielki pióropusz dymu. Teresa po raz pierwszy rozpaliła piecyk i, być moŜe, właśnie zaczynała gotować dla nas prawdziwy, cywilizowany posiłek. Zdecydowałem się nie kontaktować się z nią jeszcze; uznałem, Ŝe lepiej, jeśli udam zaskoczonego. Ruszyłem w drogę powrotną, od dawna nie czując się tak pełen wigoru. Ponowne przejście po spiętrzonych kłodach wydawało mi się duŜo łatwiejsze i kiedy juŜ byłem po drugiej stronie potoku, usiadłem i patrzyłem na nie przez chwilę. Miałem szczęście, Ŝe rumowisko drzewne spiętrzyło się właśnie w tym miejscu. Gdyby nie to, miałbym cholernie duŜo kłopotu z przeprawieniem się przez rwący nurt na moją drzewną farmę. Umysł mój jeszcze raz zachwycił się tym zakątkiem. Oczy tymczasem, spuszczone w dół, natrafiły na gigantyczny ślad nagiej stopy, odciśniętej świeŜo w białym przybrzeŜnym błocie. 15 OKRĘG SAMORZĄDOWY HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA, 4 WRZEŚNIA 2051 Profesor Denis Remillard usiadł na ławce w szklarni, przygotowując ostatnią orchideę. Gwałtowna burza zalewała okolice Hanoweru, napełniając powietrze grzmotami, błyskawicami i burzowymi jonami, właśnie tej nocy gdy musiała się odbyć wreszcie długo odwlekana konferencja rodziny Remillardów - tu, na jego farmie, za jakieś pół godziny. Gdy zaczynały kwitnąć bardziej okazałe odmiany orchidei, Denis zazwyczaj przynosił je do domu, aby zrobić przyjemność Lucille albo przyozdobić stół podczas słynnych obiadów, jakie wydawała, lub innych okazji akademickich. Dzisiejsze ponure spotkanie rodzinne nie miało
nic wspólnego z radosnym świętowaniem, ale tym bardziej - twierdziła Lucille - naleŜało je rozjaśnić tym miłym akcentem. Pani domu chciała sama ułoŜyć orchidee. Właśnie kiedy szli z Denisem do małej szklarni, wpadła na wspaniały pomysł, który zbiegł się w czasie z nagłym urwaniem chmury. Nie zwaŜając na zacinający deszcz, pognała do swojego samochodu. Jej cel i motywacje były głęboko ukryte, ale przedzierając się przez ulewę wysyłała Denisowi nieco spóźnione mentalne zapewnienia, Ŝeby się nie niepokoił. Przypomniała sobie po prostu o czymś, co mogło wnieść istotne wyjaśnienie w sprawie zaginięcia Teresy i Rogiego. Wkrótce wróci, a Denis ma nie dopuścić, aby konferencja rozpoczęła się bez niej. Denis nauczył się, po dwudziestu sześciu latach małŜeństwa z Lucille Cartier, podejścia filozoficznego do gwałtownych zmian nastrojów swojej Ŝony i nagłych wybuchów pomysłowości. Wiedział, Ŝe próby jej powstrzymania byłyby daremne, jak równieŜ Ŝądanie wyjaśnień. Spokojnie więc zabrał się do ścinania orchidei i co jakiś czas posyłał do nieba modlitwę w intencji spokoju całej rodziny Remillardów. Kiedy pora przyjazdu siedmiorga dzieci zaczęła zbliŜać się, Denis przygotował i wniósł dwie piękne rośliny. Jedną z nich była długa delikatna gałązka Phalaenopsis, przeznaczona na kominek, a przypominająca bladoŜółte ćmy, przycupnięte na łodyŜce. Druga z nich - Oncidium ornithorhynchum, chmura roztańczonych lilaróŜ kwiatków o ptasim kształcie - miała znaleźć się w pięknym wazonie z chińskiej porcelany, stojącym na frontowym oknie. NaleŜało jeszcze zająć się dumą jego kolekcji, Fujiwara Azurine “Atmosphere”, gałązką o trzech przepięknych lazurowoniebieskich kwiatach, z których kaŜdy mierzył prawie 18 centymetrów. Właśnie osiągnęła szczyt swego piękna, Denis liczył, Ŝe pocieszy nieco biedną Cat, która zawsze uwielbiała ten kwiatek. Jak na ironię, była to równieŜ ulubiona orchidea wujka Rogi. Za pomocą wysterylizowanego noŜa Denis wyciął kilka nadpsutych korzeni, po czym przetarł nacięcia środkiem przeciwgrzybicznym. Dokładnie obejrzał roślinę w poszukiwaniu szkodników, podlał ją i umieścił w ozdobnym koszu. Następnie posprzątał wokół, umył ręce w umywalce, zgasił światło i stał przez chwilę w wilgotnej, wonnej ciemności. Deszcz wciąŜ uderzał o szklany dach, ale przynajmniej ustały grzmoty. Tu i ówdzie cicha błyskawica rozświetlała rosnące na zewnątrz klony. Przez cały ten koszmarny weekend Święta Pracy nie ustawały burze, co nie znaczy, Ŝe właśnie zła pogoda wpłynęła na nastroje rodziny. Ostanie tragedie spowodowały odwołanie tradycyjnej zabawy na plaŜy, w posiadłości Adriena i Cheri, a w zamian za to, Paul ponownie zwołał konferencję rodzinną, która była juŜ dwukrotnie przesuwana. Pierwszy raz z powodu zniknięcia Teresy i Rogiego; drugi - gdy zdawało się, Ŝe Magistrat moŜe zarządzić wykluczenie Paula i jego rodzeństwa z Konsylium. Na spotkanie nie zaproszono przedstawicieli młodszej generacji, jak równieŜ Ŝon ani męŜów członków rodziny. Było to zebranie wyłącznie siedmiorga gigantów metafizycznych, dzieci Denisa i Lucille. Mieli omówić przyszłość Catherine oraz działania, jakie rodzina podejmie w sprawie zaginięcia Teresy i wuja Rogiego, jak równieŜ podjąć decyzję, czy angaŜować się w najwyraźniej mało skuteczne śledztwo, dotyczące potwornej śmierci Bretta McAllistera. Denis zamyślił się nad tą ostatnią sprawą; myślał o niej zresztą przez cały weekend, od kiedy wiadomość do niego dotarła. Dobry BoŜe, powiedział do siebie, przecieŜ on nie mógł tego zrobić. On nie Ŝyje. Zabrałeś go! Uwolniłeś nas... Ale wzór oparzeń Bretta był identyczny, nie mogę mylić się w tej kwestii i nigdy nie zapomnę straszliwego widoku jej biednego spalonego ciała, tak długo jak będę Ŝył! Ale on nie mógł zabić Bretta! On jest martwy. Bezpiecznie martwy. BoŜe, musi być, ale jak inaczej to wyjaśnić? I Wuj Rogi...! Ten z pewnością nie utonął. Nie jestem pewny co do Teresy, ale wiedziałbym, gdyby ten stary łobuz kopnął w kalendarz. Zbyt mocno go kocham, Ŝeby nie wiedzieć; przesondowałem rzekę Connecticut w tę i z powrotem i nie znalazłem nic... nawet jeśli
ciała poniosło aŜ za tamę Bellows Falls, nigdy nie przedostałyby się przez Vernon, a więc nie ma ich tam, cokolwiek twierdzi Marc. Mały krętacz!! On wie!! - BoŜe, musisz mi odpowiedzieć! - krzyknął na głos. Jednak Opatrzność pozostała obojętna na jego wołanie. Stojąc tak, pośrodku błyskającej, naładowanej jonami nocy, przytłoczony tajemnicami i zgnębiony prof. Denis Reimillard utracił swoje zwykłe opanowanie i samodyscyplinę. Frustracja zmobilizowała całą jego potęŜną metafizyczną moc, która wybuchła nagle rykiem dzikiego szału, skierowanym na tryb poufny Rogiego: Rogi! Odpowiedz mi! Wiem, Ŝe Ŝyjesz! Przemów do mnie, ty stary łajdaku, i powiedz mi prawdę! I przez króciutką chwilę... Denisowi wydawało się, Ŝe odczuł jakąś niewyraźną odpowiedź, naznaczoną mentalną sygnaturą Rogiego; jakby mentalny pisk, wydany chyba mimowolnie, przez niespodziewanie zaatakowany umysł. Przybyła z dalekiego północnego wschodu... Denis natychmiast skierował swe myśli w odsłoniętym przez mgnienie oka kierunku. Wzniósł się ponad Ameryką Pomocną, szukając, szukając, znanej dziwacznej aury wujka Rogi, ponad Wschodnimi Górami, Wielkimi Jeziorami, puszczami i wyŜynami Kanady, Górami Skalistymi, płaskowyŜem Kolumbii Brytyjskiej, nadbrzeŜnymi górami, fiordami i porośniętymi deszczowym lasem wyspami Pacyfiku... I nie znalazł nic. Oczywiście, Ŝe nic. Jeśliby słaby umysł Rogiego usłyszał coś, jeśli ukrywa się gdzieś z Teresą, nie zasłaniałby się mentalną barykadą i nie siedział cicho wobec człowieka, którego kochał jak syna. Zmysł telepatycznego przeszukania Denisa był niezwykle silny, jednak nieprawidłowo szkolony według standardów Imperium. Teraz mógł jedynie miotać się bezradnie w gniewie, nie wiedząc, gdzie szukać ulotnego mentalnego błysku. Znajdę cię, Rogi! Prędzej czy później! Przekonasz się! Denis powrócił. Nakazał sobie spokój. Nagle, jakaś myśl ugodziła ponownie jego wciąŜ skoncentrowany umysł; tym razem dochodziła z bliska i było to wołanie Ŝony, a nie jego wujka - włóczykija. Lucille wróciła i wołała z salonu ich elegancko wyremontowanego domu: Denis, Denis... chodź szybko, znalazłam TROP!! ...trop? W domu Paula. Weszłam tam jeszcze raz, rozejrzałam się i znalazłam... - Denis, chodź natychmiast. Jajko Paula ląduje przed domem, są teŜ Philip i Maury... Dobrze. Idę. I jest Anne. I Sevvy I Adrien z Cat! Tak, tak - juŜ lecę. Podniósł delikatnie niebieską orchideę i za pomocą psychokinezy otworzył drzwi prowadzące do domu. Silne, precyzyjne sygnały, które odebrał, kiedy wszedł do salonu, były serdecznymi pozdrowieniami jego siedmiorga dorosłych dzieci, gigantów metafizycznych. Te dobre uczucia całkowicie wyznaczały resztki ponurej aury burzowej. PAUL: Papa juŜ jest. Czy teraz, mamo, powiesz nam, co znalazłaś, czy mamy popełnić mentalne matkobójstwo? Czy Teresa i Rogi Ŝyją? LUCILLE: Myślę, Ŝe mam na to dowód. PAUL: O, Chryste... DENIS: Chodźcie, usiądźcie wszyscy. Na miłość boską, Lucille, zdejmij płaszcz. PHILIP: Powieszę go, mamo. LUCILLE: Do diabła z płaszczem!... Wiesz, Ŝe przeszukiwałam twój dom, Paul, starając się zauwaŜyć, czy brakuje jakichś istotnych przedmiotów, takich, które Teresa mogła zabrać... PAUL: I nie udało ci się, bo jej pokoje przypominają stajnie Augiasza. Ma trzy szafy pełne ubrań, a sprzętem muzycznym dałoby się obdarować całe konserwatorium. Gospodyni, zgodnie z instrukcjami pani, nigdy nie rusza jej rzeczy osobistych, więc jak moŜna
stwierdzić, Ŝe czegoś brakuje? LUCILLE: [cierpko] Na pewno nie ty. Większość czasu spędzasz w swoim apartamencie w Concord. Ale nie o rym... Nie udało mi się nic znaleźć poprzednio, bo szukałam nie tego, co trzeba! Doszłam do tego dzisiaj. Powinnam była szukać rzeczy dla dziecka. CATHERINE: Oczywiście! ANNE: Jeśli Teresa uciekła z Rogim, to na pewno po to, Ŝeby ratować dziecko. PAUL: Cedrowa skrzynia. Ta w garderobie, którą zawsze zamienialiśmy na pokój dziecinny... LUCILLE: Tak. Tam trzymała wszystkie dziecięce rzeczy - ubranko do chrztu, które uszyła dla ciebie, Philipie, ciotka Margie. Nosiły je wszystkie dzieci. I szal, który Annushka Gawrys zrobiła na szydełku dla Marca, i ta srebrna grzechotka, którą gryzły wszystkie niemowlęta... i ten śliczny kocyk z łabędziego puchu, który Colette Roy dała Teresie. W skrzyni był bałagan i mogło brakować jakichś pomniejszych przedmiotów - nie byłam pewna. Jednej rzeczy na pewno nie było - kocyka! Zostało po nim tylko rozerwane opakowanie. WSZYSCY: [Okrzyki]. PAUL: [ponuro] śyje. Wiedziałem. Wiedziałem od początku. BoŜe! Jak ona mogła mi to zrobić? Nam wszystkim? SEVERIN: To juŜ nieistotne. Zrobiła to i to całkiem sprytnie. PAUL: Do cholery, Sewy...! DENIS: Matka ma jeszcze coś do powiedzenia. LUCILLE: Wzięła ten kocyk i to kazało mi pójść dalej tropem. Teresa mogła wydawać się trochę obojętna w stosunku do starszych dzieci, ale o niemowlęta dbała bardzo starannie. Jeśli zamierzała ukryć się na najbliŜsze cztery miesiące w miejscu, gdzie są ostre zimy, chciałaby prawdopodobnie zdobyć pewne informacje, dotyczące wymagań noworodków w takich warunkach. Zdałam sobie sprawę, Ŝe nikt nie pomyślał o sprawdzeniu publicznej bazy danych... MAURICE: Właśnie! Biblioteka! Jacy byliśmy głupi... LUCILLE:...sprawdziłam więc w komputerze, jakie materiały zostały pobrane 24 sierpnia, w dniu jej zaginięcia. Nie było wymienionych Ŝadnych ksiąŜek o pielęgnacji noworodków, ale ktoś przegrał następujące tytuły... [Obraz] ADRIEN: “Jak okiełznać dziką przyrodę”, “Obozowanie i podstawy łowiectwa”, “Budujemy dom w lesie”, “Biblia podróŜnika”... PHILIP: Walden! Mój BoŜe. PAUL: Poezje zebrane pieprzonego Roberta Service?! MAURICE+SEVERIN+ADRIEN: “Kilku chłopców wołało w Malamute Saloon...” ANNE: Ukrywa się nad Jukonem? AleŜ to absurd! DENIS: Niekoniecznie nad Jukonem, ale gdzieś w tamtej okolicy. Sam mam pewną poszlakę... [Streszczenie]. WSZYSCY: [Okrzyki i zdumienie]. DENIS: Tak więc wujek Rogi na pewno Ŝyje, a Teresa jest prawdopodobnie z nim. Wydaje się oczywiste, Ŝe Marc wymyślił i przeprowadził cały ten plan. PAUL: [jękliwie] Na pewno. Wujek Rogi nie ma takich umiejętności, Ŝeby wykombinować taki numer. ADRIEN: Biorąc pod uwagę, Ŝe Marca nie było w domu około piętnastu godzin, musieli wylecieć stąd. PAUL:...Jeśli przekaŜemy te nowe informacje do Magistratu, z całą pewnością znajdą Rogiego i Teresę. Jak znam Marca, na pewno nieźle namieszał w rejestrach ruchu powietrznego. Jeśli nie uda się odtworzyć trasy ich lotu, dzisiejszy kontakt taty z Rogim zawęzi bardzo teren poszukiwań do rozsądnego obszaru, takiego, który moŜe być przeczesany przez grupy Simbiari i Krondaku, złączonych w metakoncert. MoŜe to zająć nadzorcom całe tygodnie, zanim namierzą moją Ŝonę i Rogiego. Ale w końcu ich dopadną. LUCILLE: Jeśli przekaŜemy. Marc musiał wiedzieć, Ŝe istnieje duŜa szansa na to, Ŝe Denis telepatycznie wyszuka wujka Rogi. Wymyślił wypadek na canoe, aby dać rodzinie wymówkę i nie nagłaśniać całej sprawy. ANNA: Przesłuchania - nie udowodniły naszego współudziału, ani
nawet tego, Ŝe domyśliliśmy się, iŜ Teresa i Rogi Ŝyją. Rodzina jest oficjalnie poza podejrzeniami... SEVERIN:...a stanie się znów podejrzana - a przynajmniej Paul gdy Teresa stanie w drzwiach naszego domu z owocem jej przestępstwa, owiniętym w kocyk Colette! MAURICE: Cztery miesiące... do tego czasu wszyscy juŜ będziemy magnatami... ADRIEN: Gdyby Państwo Ludzkości osiągnęło autonomię prawną, moglibyśmy zgłosić moje polityczne wątpliwości i przepchnąć projekt ustawy korzystnej dla dziecka, a niektórych z nas oczyścić z wszelkich zarzutów. Ludzie poprą nas, kierując się uczuciami. Ustawa reprodukcyjna jest chyba najbardziej znienawidzonym aspektem Panowania Simbiari i trzeba ją znowelizować. PHILIP: Jeśli mogę zauwaŜyć, nasza przyszła wiarygodność wspólnota poglądów z przedstawicielami Konsylium Galaktycznego zostanie podwaŜona, jeśli opowiemy się za przestępstwem... ADRIEN: Pieprzyć to! Mówię wam, mały Marc nieźle wykombinował! PHILIP: Z prawnego punktu widzenia, pogwałcenie ustawy reprodukcyjnej w Imperium podpada pod paragrafy prawa cywilnego, a nie naturalnego i moŜna się spierać, czy od zarania dziejów reprodukcja była dla ludzkości niepodwaŜalnym prawem jednostki... SEVERIN: [jękliwie] Oszczędź sobie tej gadki na rozprawę sądową, Phil. PAUL: Ta cała cholerna sprawa rozkłada mnie na łopatki. Cat, nie wypowiedziałaś się jeszcze. Co ty byś zrobiła? CATHERINE: Jestem człowiekiem, kobietą i matką. Czemu jeszcze pytasz? ANNE: Bzdury! Ja jestem człowiekiem, kobietą i prawnikiem, i uwaŜam, Ŝe Phil postawił bardzo istotny zarzut. Państwo Ludzkości będzie funkcjonować w Konsylium na statusie próbnym przez tysiąc dni i przez ten czas pięć obcych ras Imperium będzie oceniać naszą rasę na podstawie jej rządu. Wszyscy wiemy, Ŝe będziemy go tworzyć my! Czy ta rodzina ma zamiar wkroczyć w Złoty Wiek, naznaczona zwolnieniami od zarzutów, jak jakiś gang Nixonow operantów? ADRIEN: [wzruszając ramionami] To akurat jest wyłącznie sprawą Ziemian. Nie sądzę, Ŝeby Simbiari byli szczególnie rozczarowani, biedne zielone sukinsyny. Nie po tym, jak mieszali się w nasze sprawy przez trzydzieści osiem lat. MAURICE: Wątpię równieŜ, Ŝeby przeciwstawiali się Gi, biorąc pod uwagę ich reprodukcyjny entuzjazm. Poltrojanie zaś będą klaskać w małe fioletowe łapki i uwielbiać nas za dokopanie Lepkim Dziwakom. DENIS: Paul, ty masz zostać Pierwszym Magnatem, chyba, Ŝe uda się to Davy’emu McGregor. Teresa jest twoją Ŝoną i dziecko jest twoje. Do ciebie naleŜy decyzja. PAUL:...Niech więc tak będzie. LUCILLE: [Westchnienie]. CATHERINE: [obejmując Paula] Niech cię Bóg błogosławi. Wszystko się z czasem ułoŜy. SEVERIN: Marc myśli, Ŝe przechytrzył obcych podczas przesłuchania, ale wiemy, Ŝe Magistrat wciąŜ trzyma go pod nadzorem. Musimy go ostrzec, Ŝeby uwaŜał na to, co robi. PAUL: Nie będziemy więcej angaŜować tego chłopca w naszą rodzinną sprawę! ADRIEN: Myślę, Ŝe i tak juŜ siedzi w niej po uszy. SEVERIN: Jeśli nie powiemy dzieciakowi, Ŝe wiemy, co zrobił, stawiamy się w dość ryzykownym połoŜeniu. Jeśli wpadnie na pomysł odwiedzania matki do czasu narodzin dziecka, moŜe być śledzony przez agentów Magistratu i wtedy znów ściągamy na siebie chmury. ADRIEN: Marc wywiódłby w pole kaŜdego agenta, tak, jak to zrobił podczas przesłuchania. PAUL: Niekoniecznie. Jeśli Magistrat uŜyje mechanicznych straŜników, zamiast Ŝywych agentów, Marc moŜe nawet nie zdawać sobie sprawy z ich obecności! Ten mój dzieciak jest niezrównany, jeśli chodzi o Ŝywe umysły, ale wciąŜ jeszcze musi się wiele nauczyć o osiągnięciach nowoczesnej techniki. Sewy ma rację, twierdząc, Ŝe Marc stanowi dla nas zagroŜenie. Ale wtajemniczać go w nasze plany... to
skończyłoby się na aktywnym współudziale w przestępstwie! To nie byłoby juŜ bierne, ciche przyzwolenie. PHILIP: [chłodno] Słuszne spostrzeŜenie. ANNE: Jezuickie, powiedziałabym. WSZYSCY: [Niepewny śmiech]. LUCILLE: Mam pewien pomysł, Paul. Za dwa tygodnie wysyłasz do Konsylium Orbitalnego swoich nowych pracowników, Ŝeby zajęli się przygotowaniem do inauguracji i zainstalowali tam twoje biuro. Wyślij Marca z nimi! Usuń go w ten sposób z Ziemi. Mianuj go młodszym członkiem twojego personelu. Inni desygnowani na magnatów teŜ to robią. Wiem, Ŝe Annushka Gawrys zabiera ze sobą swojego siostrzeńca, Vasylego. Będzie pomagał przygotowywać inaugurację od strony organizacyjnej, za co jego uniwersytet policzy mu nawet punkty. Moglibyśmy zorganizować coś takiego dla Marca w porozumieniu z wydziałem Nauk Politycznych w Dartmouth. ANNE: Trzeba będzie do tego czasu bardzo uwaŜać na spryciarza. Najlepiej byłoby go wysłać poza Ziemię natychmiast. Jutro! SEVERIN: Racja. A najlepszą nianią dla niego będziesz ty. ANNE: AleŜ nie, Sewy, ty nie... SEVERIN: To logiczne. Jesteś mistrzem koercji i masz chytrą i podejrzliwą naturę - co jest waŜne dla okiełznania Marca. Poza tym jesteś jedyną osobą w rodzinie z niczym nie związaną; moŜesz w kaŜdej chwili rzucić wszystko i odejść. Masz na głowie tylko swoją pracę w Państwowym Instytucie Prawoznawstwa i biblioteczkę elektroniczną, którą moŜesz wrzucić do torebki. Plan mamy jest najlepszym wyjściem, a poza tym Marc moŜe się rzeczywiście przydać w Konsylium. Mógłby uŜyć swojej koercji do załatwienia jakichś atrakcyjnych kwater dla rodziny. PAUL: Annie, myślę, Ŝe to najlepszy pomysł. LUCILLE: Bez wątpienia. Kochanie, proszę. ANNE: CóŜ, jestem przyparta do muru. ADRIEN: A więc, dzięki Bogu, dogadaliśmy się. [Obraz tematów do omówienia]. Przejdźmy do następnej sprawy. CATHERINE: [Zasłona!]. PAUL: Cat, proszę. Godząc się uczestniczyć w tym spotkaniu, wiedziałaś, Ŝe będziemy o tym mówić. PHILIP: [łagodnie] Projekt, nad którym pracowaliście z Brettem, został wstrzymany i wymaga kompletnej restrukturyzacji. Mogą minąć miesiące, zanim uda się zastąpić Bretta - jeśli uda się go zastąpić. Musisz to zaakceptować, moja droga, Ŝe nie jesteś juŜ nieodzowna w tym przedsięwzięciu. Twoje miejsce jest tam, gdzie wyznaczyli je obcy - w Konsylium Galaktycznym. MAURICE+SEVERIN+ANNE+ADRIEN+PAUL+DENIS:Tak. LUCILLE: W głębi serca wiesz, Ŝe mamy rację, kochanie. CATHERINE: Wszyscy mieliście rację... od początku. Gdybym była posłuszna, Brett mógłby wciąŜ Ŝyć. WSZYSCY: [Oburzenie i przeraŜenie]. PAUL: Cat, na Boga... CATHERINE: W porządku! Dobra! Wygraliście! Cholerna Dynastia zawsze wygrywa! JuŜ przestaję się mazać z powodu Bretta i przyznaję, Ŝe nie jestem juŜ więcej potrzebna mojemu projektowi, jak równieŜ przyjmuję swój obowiązek wobec Państwa Ludzkości! Jesteście zadowoleni? PAUL: Dziękujemy, Cat. CATHERINE: A teraz, na miłość boską, przejdźmy do następnego punktu programu - tego, z którym baliście się zmierzyć od początku! MAURICE: [niepewnie] Hm... czy mogę wam przynieść coś do picia? LUCILLE: Chodź, pomoŜesz mi przynieść kawę i herbatę, Maury. W taki wieczór trzeba się rozgrzać. SEVERIN: Garcon, koniak do mojej herbaty, s’il vous plait. Jakiś dobry. MAURICE: [idąc za Lucille] Francuski filistyn!... DENIS: [do Catherine] Rozumiem, dlaczego to zrobiłaś, ale szkoda mi twoich włosów. CATHERINE: [z nieobecnym uśmiechem] To nic takiego. Brett
lubił, jak były długie, ale ich pielęgnacja wymagała zawsze sporo zachodu. DENIS: Jestem trochę zawiedziony, Ŝe nie zauwaŜyłaś niebieskiej orchidei. Przyniosłem ją specjalnie dla ciebie. CATHERINE: Papo, jest cudowna... I rozwinęły się trzy kwiaty naraz. DENIS: Weź jeden do domu. CATHERINE: Nie mogłabym... DENIS: AleŜ weź. Nalegam. [Obcina kwiat scyzorykiem i daje jej]. Proszę. Powiem Mauremu, Ŝeby przyniósł ci plastikowy pojemnik. CATHERINE: No... dobrze, papo. [Całuje go]. Dziękuję, Ŝe... Ŝe próbujesz mnie rozweselić. ANNE: Wszyscy kochaliśmy Bretta. Nie moŜemy jednak sobie pozwolić na luksus pogrąŜenia się w Ŝałobie. Jedynym sposobem uczczenia jego pamięci jest ukaranie mordercy. SEVERIN: Cholerny Magistrat nie robi nic w tym kierunku, od kiedy nie udało mu się niczego wyciągnąć od rodziny. ADRIEN: Znacie ostatnią plotkę? Mordercą nie jest człowiek. Znajomy z Ministerstwa Spraw Obcych powiedział mi, Ŝe nadzorcy podejrzewają o metakoncert grupę zbuntowanych Simbiari, którzy są jedyną rasą, poza Ziemianami, tak słabo zespoloną ze Wspólnotą, Ŝe zdolną popełnić morderstwo. UwaŜają, Ŝe był to metakoncert, poniewaŜ Ŝaden Simbiari nie posiada w pojedynkę takiej mocy, aby pozbawić Bretta energii psychokreatywnej w tak bezwzględny i wyrachowany sposób. PHILP+ANNE+SEVERIN+CATHERINE: [Niedowierzanie]. PAUL: Ta teoria jest całkiem prawdopodobna. SEVERIN: Pieprzenie. Morderstwo jest sprawką jakiegoś ludzkiego operanta - psychopaty z tantryczną fiksacją na punkcie kwiatu lotosu. ANNE: Dziękujemy, doktorze Jung. SEVERIN: [wytrwale] Siedem wypalonych na ciele czakr moŜe oznaczać tylko to. Policja powinna szukać jakiegoś orientalnego znajomego Bretta, Ŝywiącego do niego zawodową urazę. PAUL: Szukali. Nie ma takiej osoby. Wśród znajomych Bretta i Cat nie ma nikogo, kogo moŜna by uznać za potencjalnego wroga. Ci, którzy nie są ich gorącymi wielbicielami, nie posiadają takiego potencjału metafizycznego. SEVERIN: W takim razie sprawcą był przypadkowy morderca. Teoria o metakoncercie Simbiari jest absurdalna. Jakie racjonalne powody mogliby mieć nasi drodzy Zieloni Bracia - a na dobrą sprawę, ktokolwiek inny - Ŝeby zabić Bretta? ANNE: Magistrat był skłonny uwierzyć, Ŝe kaŜdy z nas miał jakiś racjonalny powód... dopóki nas nie przesłuchali. CATHERINE: Tylko obce debile mogłyby wpaść na pomysł, Ŝe moje własne rodzeństwo zabiło mi męŜa, bo zrzekłam się stanowiska magnata! PHILIP: [cicho] Ale teraz juŜ je przyjęłaś. CATHERINE: Tak... PAUL: Magistrat wciąŜ nie jest pewien, czy sondowanie redaktywne nas siedmiorga - i Marca - dało jakiekolwiek wymierne wyniki! Podejrzewają, Ŝe jesteśmy na tyle silni, aby oszukać ich technikę sondaŜu. ADRIEN: To śmieszne. śaden ludzki gigant metafizyczny nie jest na tyle potęŜny... PAUL: Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy teoria o metakoncercie upadłych Simbiari nie ma na celu zamydlenia nam oczu... SEVERIN: Tymczasem nadal nas podejrzewają... PAUL: Albo Marca. CATHERINE: O mój BoŜe. PAUL: JeŜeli jakiś człowiek jest w stanie oprzeć się przesłuchaniu Krondaku i Simbiari, jest nim Marc. Wiadomo, Ŝe nikt z nas nie potrafi przedostać się przez jego zasłony. Nie znaczy to, Ŝe go podejrzewam... ANNE: Musimy sami przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci Bretta i uŜyć wszystkich dostępnych nam źródeł. To jedyny sposób, by oczyścić imię rodziny. Przyjąć na siebie sprawę Teresy i jej dziecka, to jedna rzecz, ale zarzut morderstwa, to juŜ coś innego.
ADRIEN: Tak, Annie trafiła w dziesiątkę. Jak zwykle! Wiadomo, Ŝe pomysł z okresem próbnym dla ludzkości, jest bezpośrednią konsekwencją śledztwa w sprawie morderstwa. Krondaku i Simbiari zasiadający w Magistracie postulowali nawet odwołanie nominacji członków rodziny, z powodu śmierci Bretta i zniknięcia Teresy. Uratowało nas jedynie veto Lylmików. PHILIP: I tu jest ciekawa rzecz... To potwierdzałoby teorię o istnieniu jakiejś obcej frakcji, która chce nas zdyskredytować. Lylmicy nie dopuściliby do tego, ale mogą chcieć, Ŝeby Magistrat brnął dalej i sam badał sprawę ewentualnej intrygi Simbiari. MAURICE: [wracając z Lucille] Lylmicy chcą, Ŝeby Panowanie Simbiari się zakończyło, a Państwo Ludzkości zajęło swoje miejsce w Konsylium, a takŜe, by najpotęŜniejsi operanci naszej rasy, tzn. my, pracowali na rzecz Imperium, a nie przeciwko. Dlatego zdecydowali się zignorować skandal i nalegać na inaugurację. ADRIEN: [w zamyśleniu] Paul, poinformowałeś Magistrat o nielegalnej ciąŜy Teresy przed śmiercią Bretta, prawda? PAUL: Przekazałem tę wiadomość Malatarsiss, jak tylko dostałem ją od mamy. O 13.46, w czwartek, dwudziestego czwartego. Brett został zamordowany przynajmniej czternaście godzin później, nad ranem, dwudziestego piątego. ANNE: Teoria zatem o metakoncercie obcych jest prawdopobna, biorąc pod uwagę konspirację w samym Magistracie. Trzeba teŜ pamiętać, Ŝe decyzja Cat o odrzuceniu stanowiska magnata była przedmiotem dyskusji w Concord tego popołudnia. CATHERINE: Ale... obcy mieliby zabić, tylko po to, Ŝeby nas oczernić i odsunąć od stanowisk w Konsylium?... Dlaczego? MAURICE: Myślą przyszłościowo. Obawiają się, Ŝe to, co twierdzą Lylmicy o potędze umysłowej ludzkości, moŜe być prawdą. Wkurza ich to. CATHERINE: Imperium Galaktyczne ma być ponad brudną polityką! Na tym polega pojęcie Wspólnoty. PAUL: Simbiari są rasą niecałkowicie włączoną do Wspólnoty. Podobnie będzie kiedyś z nami. Fakt, Ŝe ta teoria jest brana pod uwagę, oznacza, Ŝe konspiracja Simbiari jest moŜliwa. ADRIEN: Nie mamy Ŝadnej moŜliwości przeprowadzenia śledztwa wśród obcych, a na pewno nie przed końcem okresu próbnego. PAUL: To prawda... Czy zadowolimy się, w takim razie, pozostawieniem sprawy w rękach Magistratu przez ten czas? PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+ADRIEN: Tak. CATHERINE: A co, jeśli zabójcą jest ktoś zupełnie inny? MAURICE: Masz na myśli jakiegoś psychopatycznego adepta jogi Kundalini, który zamordował Bretta, nie mając Ŝadnego motywu? CATHERINE: Mogło się tak zdarzyć... PHILIP: Powinniśmy tym bardziej zaniechać działania w tej sprawie. Nadzorcy są w stanie zrobić duŜo więcej niŜ my. PAUL: A więc ustaliliśmy. Czekamy. PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+CATHERINE+A-DRIEN: Tak. CATHERINE: To zamyka sprawę... Mamo, papo, wybaczcie, Ŝe was teraz opuszczę. Adrien, czy moŜemy juŜ iść? ADRIEN: Oczywiście, siostrzyczko. Moje jajko jest twym jajkiem. ANNE: Pozwólcie, Ŝe przypomnę o jednym. Jutro będziecie moją gwardią honorową, odprowadzającą mnie i małego Marca do portu kosmicznego Kournou w Gujanie. WSZYSCY: [Jęki i gwizdy]. ANNE: Uśmiechnijcie się. Zafundujecie sobie kurczaka z papryką i koktajl rumowy z mango w Devil’s Island Randevous, po tym jak znikniemy z drogim chłopcem w hiperprzestrzeni. [Do Paula]. Przygotujesz go? Sprawdzę loty do Konsylium Orbitalnego na moim ręcznym nadajniku. Musimy wyjechać z Burlington o 6,35. Nie mów nic Marcowi, aŜ do momentu, kiedy będziemy bezpieczni w sali odlotów, dobrze, Paul? Tak dla pewności. Powiedz mu, Ŝe tylko mnie odprowadzacie, a przedtem po cichu spakuj mu torbę. Nie chcemy, Ŝeby robił sceny, rozchorował się w ostatniej chwili albo wymyślił jakiś wyjątkowo dobry powód, dla którego musiałby zostać na Ziemi. PAUL: W porządku.
[Denis pomaga Catherine opakować jej orchideę. Wychodzą z Adrienem. Wychodzi teŜ Anne. Lucille zaczyna zbierać filiŜanki i spodki. Paul pomaga zanieść je do kuchni]. DENIS: [w trybie poufnym] Philip. Maury. Sevvy. Zostańcie, proszę, po wyjściu Paula. PHILIP+MAURICE+SEVERIN:???Oczywiście. PAUL: [wracając do salonu] Dobrze, teŜ się będę zbierał. Dobranoc, mamo, papo. Dziękujemy za gościnę. [Do braci] Do zobaczenia w Burlington, braciszkowie. [Wychodzi]. DENIS: [po chwili] Mam wam trojgu coś do powiedzenia; chodzi o morderstwo Bretta. MoŜe lepiej znów usiądźmy. LUCILLE: [zaglądając do środka] Et moi aussi! DENIS: Proszę, teŜ siadaj. LUCILLE: [siadając] Wiedziałam, Ŝe coś się święci, kiedy przymusiliście Paula do wyjścia. SEVERIN: [zdumiony] Papo! Czy ty... PHILIP: Cicho bądź, Sewy. O co chodzi, papo? DENIS: Mam jedną pewną informację dla was, a reszta to jedynie intuicja. Wszyscy wiecie, co to jest. [Obraz]. To ten dziwny wzór wypalony wzdłuŜ kręgosłupa Bretta i na jego głowie, po tym, gdy zabójca pozbawił go psychokreatywnej energii Ŝyciowej. Porównajcie, proszę, ten motyw kwiatów lotosu z tym... [Obraz]. PHILIP: Są właściwie identyczne. DENIS: Ten drugi wzór znaleziono na ciele Shannon O’Connor Tremblay. Została zamordowana w 2013 roku - dokładnie w dniu Interwencji - przez mojego młodszego brata Victora. Podobne ślady odkryto na ciele jej ojca, Kierana O’Connor, który, jak się uwaŜa, równieŜ został zabity przez Victora. Przyznaję z Ŝalem, Ŝe blokada emocjonalna nie pozwoliła mi aŜ do tej pory powiązać tych faktów w całość. [Ogólna konsternacja]. PHILIP: Ale Victor działał sam! Nie dzielił mocy z nikim, nawet z diabelskim ojcem Shannon. Nie ma osoby, której mógłby przekazać swoją... technikę. Poza tym Victor nie Ŝyje od jedenastu lat. Byliśmy tam wszyscy i widzieliśmy, czuliśmy... Ŝe umarł. DENIS: Umarł. Po prawie dwudziestu siedmiu latach śpiączki, uwięziony wewnątrz własnego mózgu, niezdolny do komunikowania się mentalnego ani psychicznego z jakąkolwiek Ŝywą istotą. Umarł. Tak... sądziliśmy. PHILIP: BoŜe Wszechmogący, papo, czy sugerujesz... MAURICE:...Ŝe Victor w jakiś sposób odzyskał swoją moc... SEVERIN:...i jego zło zostało przekazane dalej, a diabelskie ambicje Ŝyją... PHILIP+MAURICE+SEVERIN:...w umyśle kogoś z nas? DENIS: Zastanawiałem się, czy to jest moŜliwe... Czy Bóg pozwolił uwięzionej psychice Victora wydostać się z ciała, po tym, jak modliliśmy się o to długo... i osiągnąć miłość, czy teŜ ulec ostatniej pokusie...? PHILIP: Papo, nie chcę być bluźniercą, ale Bóg nie ma, za cholerę, nic z tym wspólnego! Pytanie brzmi: Czy Victor miał taką siłę, wtedy na łoŜu śmierci, by przebić się przez swoją niemoc fizyczną i posiąść inny umysł ludzki? [zalega cisza]. PHILIP: [znów] Mamy nie było tam wtedy, ale byliśmy wszyscy razem z Ŝonami i męŜami. MoŜemy chyba wykluczyć Maeve i Cecylię z podejrzeń. Od rozwodu Maeve unika rodziny. Podczas barbecue na plaŜy w Rye była w Irlandii, w łóŜku, gdzie spała ze swoim ostatnim facetem. Cecylia zaś była poza Ziemią na konferencji medycznej. Zostaję ja, Maury, Sevvy, moja Ŝona Aurelie, Adrien z Cheri, Anne, Paul i sama Cat. Dziewięcioro członków rodziny moŜe być potencjalnym narzędziem Victora, jeśli rzeczywiście zdołał przekazać swoją energię. LUCILLE: Nie! Nie! To jakieś bzdury, a nie prawdziwa metapsychologia. Coś takiego nie ma prawa się zdarzyć! Jeden umysł nie moŜe być zniewolony przez drugi. Ludzka osobowość... SEVERIN:...moŜe się dzielić. MnoŜyć. Jesteś wykształconym psychologiem, mamo. Wiesz, Ŝe ślady kilku osobowości mogą znaleźć się w jednym chorym umyśle. Zwykłym umyśle. Kto wie, do jakich potwornych
wynaturzeń moŜe dojść w przypadku operantów? Za pomocą naszych umysłów moŜemy wpływać na strukturę czasu, przestrzeni, materii i energii! Kto moŜe stwierdzić, do czego jeszcze jesteśmy zdolni? Niezwykła psychologia homo superior jest wciąŜ przedmiotem badań. Sam się tym trochę zajmuję! Jeśli takie przeniesienie byłoby moŜliwe, ofiara mogłaby nawet nie być tego świadoma - tak jak człowiek cierpiący na rozszczepienie osobowości, nie jest świadomy istnienia innych wcieleń. LUCILLE: Denis... czy sądzisz, Ŝe to mogło się zdarzyć? DENIS: Nie wiem. Ale rozumiecie moje obawy, prawda? PHILIP: Dobry BoŜe, oczywiście! Maury i ja jesteśmy prawdopodobnie jedynymi osobami, oprócz ciebie, mamy i wujka Rogiego, które pamiętają, jaki był Victor u szczytu swych sił. On nie był człowiekiem. On był... pomyłką ewolucji. SEVERIN: [cicho] Ja pamiętam Victora całkiem dobrze. Ostatni raz widzieliśmy go przed Interwencją. To było na rodzinnym przyjęciu boŜonarodzeniowym u Tante Margie w Berlinie, w 2012. Ty, Phil, miałeś piętnaście lat, Maury trzynaście, a ja - dziewięć. Anne, Cat i Adrien byli małymi dziećmi, a Paul oczywiście jeszcze się nie urodził... Wujek Victor wszedł ze swoimi braćmi bliźniakami, jego ofiarami, pozbawionymi zdolności metafizycznych, obładowany jak zwykle drogimi prezentami. Krewni operanci byli jak zwykle uprzejmi i skryci za najsilniejszymi zasłonami mentalnymi, a nonoperanci płaszczyli się przed czarną owcą rodziny o dotyku Midasa, albo śmiertelnie się go bali. Tylko najmłodsze dzieci cieszyły się na widok wujka Vica, takie, które nie zdawały sobie jeszcze sprawy z tego, Ŝe był on kimś więcej, niŜ tylko duŜym przystojnym panem, rozdającym wspaniałe prezenty... Tego roku, kiedy miałem dziewięć lat, po raz pierwszy wiedziałem. Vic nie próbował nawiązać mentalnego kontaktu, właściwie nic nie zrobił. Ale mimo to wiedziałem. Poczułem po raz pierwszy, Ŝe tajemnicze zło weszło do domu i skamieniałem. Vic tylko się roześmiał i dał mi wspaniały programator rytmiczny, jeden z pierwszych, które miały wmontowany układ komunikacji mózgowej z uŜytkownikiem. Sprzedałem go zaraz po świętach... MAURICE: To dobrze. Te pierwsze programatory miały paskudne właściwości. [Chwila zadumy]. DENIS: [wolno] Chłopcy, czy zgodzicie się ze mną, jeśli załoŜę, Ŝe Ŝaden znany nam operant nie mógłby zabić Bretta, w ten sposób, na odległość? PHILIP: Myślę, Ŝe to rozsądne załoŜenie. Nawet obcy gigant metafizyczny - z wyjątkiem Lylmików, o których wciąŜ tak mało wiemy musiałby znajdować się w pobliŜu Bretta, aby przypuścić tak skomplikowany atak psychokreatywny. DENIS: Magistrat przesondował umysły was wszystkich, jak równieŜ waszych Ŝon i męŜów; i w końcu uznał was niewinnymi zamordowania Bretta. Aurelie i Cheri zostały zwolnione z podejrzeń, poniewaŜ ich moŜliwości metafizyczne są zbyt słabe, aby popełnić taką zbrodnię. Poza tym nie potrafię zupełnie oprzeć się sondaŜowi obcych. MoŜemy spokojnie wyeliminować je z grupy podejrzanych. Wiemy natomiast, i wie to równieŜ Magistrat, Ŝe przesłuchanie nie musiało być miarodajne w naszym przypadku. Tylko czterej członkowie rodziny z całą pewnością nie byli w pobliŜu portu Rye, kiedy Brett został zamordowany na łodzi. Wy troje i wasza matka. Severin był w Hanowerze przez cały zeszły czwartek, całą noc i wczesny ranek w piątek, w dniu morderstwa. Lucille skontaktowała się z nim z Concord, kiedy wydawało jej się, Ŝe przekonała Teresę do aborcji. Wczesnym wieczorem we czwartek, kiedy twoja matka odkryła, Ŝe Teresa zniknęła, przywołała was dwoje ze stolicy, Ŝebyście pomogli w pierwszych, pobieŜnych poszukiwaniach. Wszyscy troje zostaliście z nią aŜ do następnego ranka. SEVERIN: Paul nie był na plaŜy. Został w Concord i przybył do Hanoweru późnym rankiem w piątek... MAURICE: Tak. W wieczór zabawy na plaŜy miał wygłosić oświadczenie przed specjalną komisją sądową, która zadecydowałaby, czy zostanie zawieszony w obowiązkach w Związku Intendenckim na czas trwania śledztwa, w sprawie nielegalnej ciąŜy Teresy. Kiedy pozwolono
mu zachować jego stanowisko, postanowił nie jechać od razu do Hanoweru. W piątek rano miało się odbyć waŜne spotkanie Związku w sprawie kolonizacji Denali, a on stwierdził, Ŝe Teresa tylko się schowała i wkrótce wróci... DENIS: Paul wrócił do Hanoweru długo po znalezieniu Marca na brzegu rzeki w piątek rano, kiedy to zaczęliśmy podejrzewać, Ŝe Teresa i Rogi utonęli. Powiedział wtedy, Ŝe noc spędził w swoim apartamencie w Concord. SEVERIN: Ale miał wtedy wystarczająco duŜo czasu, Ŝeby polecieć do Rye. DENIS: Adrien, Anne i nasze Ŝony nic nie wiedzieli o zaginięciu Teresy i Rogiego, aŜ do chwili, kiedy im o tym powiedziałem, a to było zaraz po tym, jak policja poinformowała mnie o zamordowaniu Bretta. Skontaktowałem się z Paulem i zastałem go jeszcze w Concord, co czyni go podejrzanym. LUCILLE: O mój BoŜe...! DENIS: Podobnie jak Adriena i Anne. Oboje przybyli z Concord w czwartek po południu, podobnie jak Cat i Brett, chcąc uniknąć piekła, które rozpętało się w stolicy z powodu decyzji Cat. W czwartek wieczorem byli wraz ze mną i wszystkimi wnukami na plaŜy w Rye. LUCILLE: Adrien... Annie... Paul... To niemoŜliwe, Ŝeby któreś z nich było psychicznym wampirem! DENIS: Nie zapominajmy o samej Catherine. Jeśli przeniesienie funkcjonuje głęboko w nieświadomości, ona równieŜ mogła być winna. LUCILLE: Denis, nie! DENIS: [spokojnie] Tak. Jakaś cząstka jej umysłu mogła sprzeciwiać się przywiązaniu do Bretta i Projektu Aktywizacji Dzieci. Catherine wydaje się mieć najsłabsze moŜliwości koercyjne z was wszystkich i jest najmniej ambitna. Poślubiła Bretta - cudownego człowieka, ale metafizycznie przeciętnego - wbrew radom rodziny, poniewaŜ była w nim głęboko zakochana. Ale jeśli Victor posiadł jej umysł dawno temu, kto wie, jakimi motywami, tak naprawdę, kieruje się? Być moŜe w jej umyśle zalegała pewnego rodzaju... bomba zegarowa, która została zdetonowana przez odpowiedni bodziec. SEVERIN: Marc jest równieŜ podejrzany. Nikt - tak naprawdę nie wie, gdzie był, dopóki nie pojawił się o świcie na brzegu rzeki. MAURICE: Ale w jaki sposób Vic mógł się dobrać do niego? Marca nie było przy łoŜu śmierci, gdy my tam zgromadziliśmy się. I miał tylko dwa lata! Papo, zakładasz, Ŝe Vic zastosował jakąś metodę kuszenia pod presją? Ale dwulatka nie da się kusić! DENIS: To nie był zwykły dwulatek. PHILIP: Marc tam był. Wujek Rogi przywiózł jego i Teresę do Berlina, bo Paul akurat zabierał papę ze szpitala Johna Hopkinsa. DENIS: Tak. Paul starał się mnie przekonać, Ŝe jestem zbyt chory, aby uczestniczyć w wielkopiątkowym spotkaniu. Miałem jednak jakieś przeczucie, Ŝe to będzie nasza ostatnia szansa. SEVERIN: Marca nie było w pokoju Victora, został w holu z pielęgniarką. Victor okazał się jednak na tyle silny w chwili śmierci, Ŝe zabrał ze sobą Louisa, Victora i Yvonne... MAURICE: A więc mógł teŜ dosięgnąć Marca. DENIS: [z westchnieniem].Tak. LUCILLE: [gwałtownie] AleŜ to potworne! Ta osoba jest w naszej rodzinie, jak wilk w owczej skórze! PHILIP: Brett nie Ŝyje. Ślady na jego ciele wyglądają dokładnie tak, jak te widziane na ofiarach Victora Remillarda. Musi być jakiś związek. Modus operandi jest zbyt dziwny... MAURICE: Papo, czy szczegóły śmierci Shannon i Kierana O’Connor były publikowane? Ja nie pamiętam, Ŝeby media wspominały wtedy o tym. Oczywiście Interwencja przyćmiła wszystko inne... DENIS: Wujek Rogi, który praktycznie przyłapał Vica na gorącym uczynku, wiedział o Shannon. Powiedział mi wcześnie, następnego dnia, i przyprowadziliśmy grupę oficerów z policji stanowej New Hampshire do tego hotelu, gdzie w szafie ukryte było ciało Shannon. Sanitariusze, którzy ją zabrali karetką, mogli widzieć wypalony wzór. Później lekarz sądowy, który robił autopsję. Kto jeszcze? Pracownicy domu pogrzebowego, którzy wkładali jej ciało do trumny. Nikt
więcej... Oprócz wujka Rogi i mnie, wszyscy, którzy widzieli wypalone ślady, byli nonoperantami. Śmierć Kierana O’Connora nie była w Ŝaden sposób nagłaśniana. A jeśli chodzi o śledztwo, cóŜ, tak jak powiedział Maury, najwaŜniejszą sprawą była wówczas Wielka Interwencja. Zgadzaliśmy się z wujkiem Rogim, Ŝe nic nie da oskarŜanie Vica o zabójstwo Shannon. Nie mieliśmy dowodów, a on pogrąŜony był juŜ w głębokiej śpiączce. W końcu ogłoszono oficjalnie jej śmierć; nawet nie nazwano tego morderstwem! Nie miała Ŝadnych Ŝyjących krewnych. Jej mąŜ, Gerry Trembaly, z którym była w separacji, rozpoznał ciało i... została skremowana. Myślę, Ŝe Garry mógł widzieć wypalony wzór, ale on teŜ juŜ dawno nie Ŝyje... Victor pozostawał w stanie śpiączki i w końcu przekazano go pod opiekę rodziny, bo nikt nie bardzo wiedział, co innego z nim zrobić, a my zgodziliśmy się przejąć za niego odpowiedzialność. Nie mógł być oskarŜony o strzelaninę na Mount Washington ani właściwie o nic innego, poniewaŜ zablokował umysły swoich wspólników tak, Ŝeby nie mogli przeciwko niemu zeznawać. W momencie, kiedy Simbiari zabrali się za tę sprawę i chcieli wznowić śledztwo, uznano, Ŝe prognozy medyczne w jego przypadku są beznadziejne. Mogliśmy go w kaŜdej chwili odłączyć, jeśli tylko byśmy chcieli. PHILIP: Nikt z nas nie rozumiał, dlaczego nie zrobiłeś tego, papo. Myśleliśmy, Ŝe łączymy się z tobą co roku w metakoncercie, aby modlić się o naturalną śmierć dla niego, poniewaŜ ty... ty nie potrafiłeś... LUCILLE: Widzieliście wszyscy, Ŝe ciało Victora pozostaje w dobrej formie, nawet bez stymulacji mięśniowej. Utrzymywał wygląd zdrowego człowieka, mając zapewnione tylko jedzenie i wodę. Jego system nerwowy funkcjonował doskonale. EEG wykazywało normalne fazy snu i czuwania oraz zachowanie świadomości, chociaŜ nie był zdolny do wykonania Ŝadnego ruchu ani do komunikacji werbalnej czy metafizycznej. śył i najwyraźniej myślał. Jakie to były myśli szalone czy normalne - nikt nie mógł powiedzieć. Był całkowicie odizolowany. SEVERIN: Więc dlaczego nie... DENIS: Jak długo Ŝył, wciąŜ miałem nadzieję, Ŝe w końcu poŜałuje tego, co zrobił. I poczuje wyrzuty sumienia. Wydawało mi się oczywiste, Ŝe nie jest jeszcze gotów na śmierć. Sam mógłby w kaŜdej chwili zatrzymać swoje funkcje Ŝyciowe. MAURICE: Mój BoŜe, papo!... DENIS: śadne z was, dzieci, nie zdawało sobie sprawy z ogromu win mego brata. Bardzo niewielu ludzi zdawało sobie sprawę. Myślę, Ŝe muszę wam o tym powiedzieć... ale nie dziś. SEVERIN: [miękko] Był potworem. Ale skazywać go na coś takiego... MAURICE: KaŜdego roku, w Wielki Piątek zmuszałeś nas do odwiedzania go. Nigdy nie znaliśmy prawdziwego powodu, dla którego łączyłeś nas w metakoncercie; dlaczego wykorzystywałeś połączoną siłę naszych umysłów. DENIS: [znuŜonym głosem] Co by to dało, gdybyście wiedzieli, Ŝe mój biedny brat przeklął samego siebie? Coś takiego moŜna zrobić tylko samemu sobie. Tak, sami sobie zgotowujemy piekło. Tak długo, jak był w stanie myśleć, nie czując fizycznego bólu... SEVERIN: Skazany na całkowite uwięzienie w samotności. Taki los przeznaczyłeś Vicowi, papo? DENIS: Zrobiłem to, co podyktowało mi moje sumienie i czego wymagała ode mnie moja religia. PHILIP: Och, papo! Gdybyś tylko powiedział nam prawdę! Myliłeś się! Bez względu na to, jakich zbrodni dopuścił się twój brat, nie miałeś prawa... LUCILLE: UwaŜałam decyzję twojego ojca za słuszną. Chodziło o nadzieję. Jesteśmy zobowiązani do wzięcia odpowiedzialności za nasze Ŝycie i podejmowania właściwych decyzji. Czasem napotykamy trudności, niełatwo jest od razu uzyskać gotową odpowiedź. Wydawało się nam, Ŝe Victor chciał Ŝyć, i wciąŜ mieliśmy nadzieję na jego duchową rehabilitację. Twój ojciec uczynił dla swojego brata to, do czego miał prawo.
SEVERIN: Teraz my ponosimy tego konsekwencje. DENIS: Tak. [Długa cisza]. MAURICE: Gdyby udało się komuś zdobyć lub stworzyć taką moŜliwość koercyjno-redaktywnego sondaŜu, który odkryłby prawdę... PHILIP: Nas pięcioro, połączonych w metakoncercie, mogłoby spróbować, wykorzystując wyłącznie ludzkie parametry, a nie techniki Krondaku i Simbiari! Moglibyśmy przesondować podejrzanych członków rodziny i sprawdzić, czy są winni śmierci Bretta. Stosując zaś technikę Imperium poparlibyśmy bądź obalili wyniki przeprowadzonych na nas, niemiarodajnych przesłuchań. Byłby to akceptowalny przez prawo dowód. DENIS: Nie wiem. Po prostu nie wiem. Dopiero zaczynamy rozumieć zasady działania ludzkiego metakoncertu. Kiedy łączyłem się z wami w sprawie Victora, działałem niemalŜe instynktownie! Mógłbym spróbować stworzyć niezawodny program sondaŜu, ale nie sądzę, abym posiadał do tego wystarczające umiejętności. Wątpię, czy posiada je jakikolwiek człowiek - nawet Davy MacGregor, czy Ilya Gawrys. Najlepszym rozwiązaniem będzie poczekanie, aŜ Państwo zajmie miejsce w Konsylium, i wtedy zwrócimy się z nieformalną prośbą o pomoc do Ministerstwa Zarządu Krondaku. Napisali przecieŜ tę cholerną ksiąŜkę na temat sondaŜu mentalnego. PHILIP: Tak... to wydaje się najlepszym rozwiązaniem. MAURICE: I najbezpieczniejszym. Tak długo, jak istnieje moŜliwość, Ŝe członek naszej rodziny jest świadomym bądź nieświadomym mordercą, cała nasza piątka musi strzec swoich myśli i działać z największą ostroŜnością. Jeśli nasz Mistrz Niegodziwości poczuje się zagroŜony, moŜe znów zaatakować. W dalszym ciągu nie mamy bladego pojęcia, jakie mogą być jego motywy. SEVERIN: Kiedy będziemy juŜ na inauguracji w Konsylium Orbitalnym, będziemy bezpieczni. śaden operant morderca nie ośmieli się atakować w cerametalowym ulu, pełnym obcych gigantów metafizycznych i zwierzchników lylmickich. MoŜe uda się nam nawet rozwiązać ten problem, zanim wrócimy na Ziemię - jeśli papa zgodzi się wypracować z Krondaku program sondaŜowy. DENIS: Wasza matka i ja nie jesteśmy desygnowanymi na magantatów i na pewno nie będziemy mogli spędzać z wami całego czasu, udając, Ŝe jesteśmy członkami waszego personelu. Przybędę do Konsylium wraz z innymi gośćmi, a do tego czasu postaram się wymyślić jakiś zarys programu sondaŜowego. Obiecuję, Ŝe nie będę zgrywał Sherlocka Holmesa, ani bawił się w policjanta, jeśli wy nie będziecie. PHILIP+MAURICE+SEVERIN: Zgoda. DENIS: W takim razie moŜe poŜegnamy się juŜ. [Rodzice i dzieci wymieniają uściski. Philip, Maurice i Severin wychodzą. Lucille i Denis stoją w drzwiach, patrząc, jak pojazd unosi się w powietrzu. Małe chmury przetaczają się po niebie zasłaniając księŜyc. Deszcz ustał]. LUCILLE: To Ŝaden z nich. Wiem to. DENIS: Mam nadzieję. 16 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY PIERWSZY l - 378-497 [28 WRZEŚNIA 2051] Pierwszego ranka po przybyciu na planetę Konsylium Orbitalnego, Anne Remillard i jej bratanek Marc poszli na śniadanie do “La Closerie des Lilas” (Zakątek Bzów), restauracji na wolnym powietrzu, znajdującej się naprzeciwko niewielkiego “Hotelu Montparnasse”, gdzie zatrzymali się do czasu znalezienia jakiegoś stałego miejsca zamieszkania. Zagospodarowana przez Lylmików planeta podzielona została na ponad trzydzieści zróŜnicowanych enklaw przeznaczonych dla ludzi; kaŜda z nich miała naśladować jakiś obszar ziemski. Nadano im
odpowiedni krajobraz, wybudowano typowe dla danego okręgu ekonomiczne, kulturalne i artystyczne ośrodki, jak równieŜ stworzono charakterystyczny typ zabudowań. W niektórych z tych krain kipiało Ŝycie, inne były spokojne, część z nich urządzono ze smakiem, inne wydawały się krzykliwe i napuszone. Niektóre z tych “ziemskich” obszarów miały charakter miejski, inne przypominały wyglądem wieś. Fragmenty planety oddzielono od siebie starannie zadbanymi parkami i lasami, które poddawano sezonowym “przeróbkom”: raz stawały się ogrodami skalnymi, kiedy indziej prawdziwymi górami, oazami pustynnymi, dŜunglami, tropikalnymi lagunami albo rzekami i jeziorami. Nad wszystkim tym rozciągało się iluzoryczne niebo, które rozświetlało się i ciemniało w 25-godzinnym cyklu galaktycznej doby, w nocy ukazując gwiazdy i ziemski księŜyc, a w dzień przesuwające się chmury. Deszcz padał w tym miejscu i czasie, w którym był potrzebny, a dodatkowo w lasach Boreal, oddzielających Scandię iBalticę. W enklawie Alpejskiej, Jakuckiej i Himalajskiej czasami padał śnieg. Większość roślinności była Ŝywa i autentyczna, jednak fauna, oprócz kilku tubylczych gatunków, została wyhodowana sztucznie. Całość była utrzymywana w czystości i porządku przez automatyczne mechanizmy. Nowi ziemscy magnaci w Konsylium, ich najbliŜsze rodziny i asystenci mogli mieszkać w czasie trwania obrad w dowolnie wybranej enklawie, a w okresie, kiedy Konsylium nie obradowało, wolno im było pozostać tam lub wrócić na Ziemią. Desygnowanych Ziemian było na razie stu, spodziewano się jednak, Ŝe liczba ta znacznie wzrośnie w nadchodzących latach, aŜ osiągnie poziom proporcjonalny do innych ras. Ludzkie enklawy rozwiną się wówczas i powiększą. Rodzina Remillardów, z wyjątkiem Paula i Anne, wybrała domki na plaŜy w Paliuli, w rajskiej enklawie w stylu hawajskim. Stawała się ona pomału jednym z najpopularniejszych miejsc na planecie. Paul poprosił o zakwaterowanie w Golden Gate, lylmickiej wersji wyrafinowanego San Francisco, niedaleko Zgromadzenia Centralnego i wszystkich budynków, w których odbywały się obrady i spotkania. Anne pomyślała, Ŝe spodobałby się jej apartament w stylu paryskim w Rive Gauche i dlatego właśnie zdecydowała się zatrzymać tam w hotelu. Marc uwaŜał, Ŝe Rive Gauche jest przesadnie malownicze, prawie kiczowate i nie mógł zrozumieć, dlaczego trzeźwa zwykle Anne zainteresowała się tak pretensjonalnym miejscem. Gdy ciotka zamówiła na śniadanie jedynie cafe au lait i kilka croissantów, Marc doszedł do wniosku, Ŝe po trzech tygodniach jedzenia bardzo przeciętnych posiłków na statku kosmicznym CSS Hassan Bashaw umiera wprost z głodu. Z przewrotnością nastolatka, kręcił nosem na wszystkie francuskie smakołyki w menu restauracyjnym i wprawił kelnerkę w osłupienie Ŝądaniem peklowanej wołowiny pokrojonej na cienkie plasterki, i podsmaŜonej na chrupko z jajkami w koszulkach. Do tego dania Ŝyczył sobie w dodatku plastra świeŜej papai z limoną, wafli bananowych i dzbanka meksykańskiej czekolady. - To właściwie nie jest specjalność naszej restauracji... zaczęła wymuskana kelnerka w średnim wieku. Była ubrana jak dziewiętnastowieczna serveuse, zgodnie z wystrojem całego wnętrza. - I nie moŜe mi pani tego przynieść, tak? - Marc uniósł jeden kącik ust w drwiącym uśmiechu, co podczas długiej podróŜy z Ziemi doprowadzało Anne do szału. - Całe jedzenie na tej planecie pochodzi z centralnego depozytu Ŝywności i moŜe pani mieć w swojej kuchni dowolne danie ziemskie w ciągu pięciu minut. Gdybym miał ochotę, mógłbym zamówić larwy gąsienicy albo gałki oczne owcy czy garb bizona. - Marc - powiedziała Anne ostrzegawczym tonem. - Co, nie mógłbym? - zapytał chłopiec. - Tak, proszę pana. - Kelnerka, podobnie jak cały ludzki personel wielkiej sztucznej planety, była nonoperantem, ale potrafiła rozpoznać rozwydrzonego dzieciaka na pierwszy rzut oka; zmieniła więc natychmiast swój ton na słodki i opiekuńczy. - Będziemy oczywiście radzi przygotować panu to, co pan zamówił. Pewnie czuje się pan trochę nieswojo, tak daleko od Ziemi, prawda? Biedactwo. Zrobimy, co w naszej mocy, aby ulŜyć pańskiej tęsknocie za domem. Czy Ŝyczy pan sobie larwy gąsienicy z grzanką?
- Nie - warknął. - Tylko to, co zamówiłem na początku. - Oczywiście - pogłaskała Marca po głowie, mrugnęła do Anne i odeszła. Z płonącymi policzkami, chłopiec wpatrywał się w obrus. TuŜ za nim, na wiecznie kwitnącym krzaku zmutowanej lilii, świergotał mechaniczny ptak. Powietrze wypełniał chór werbalnych rozmów pozostałych gości restauracji. Atmosfera, jak zresztą na całej planecie, pełna była pogodnych i Ŝyczliwych wibracji. Marc poczuł, Ŝe zaraz będzie musiał zwymiotować. - Czy nie sądzisz, Ŝe juŜ najwyŜszy czas na rozejm? - zapytała Anne. Podniósł oczy. - Rozejm? - Wiesz doskonale, dlaczego chcieliśmy, Ŝebyś opuścił Ziemię. - Tak - odpowiedział krótko. W sali wylotów, kiedy Paul wręczył mu nagle spakowaną torbę i bilet, a cała rodzina zogniskowała na nim całą swoją koercję, chłopiec nie wykazał Ŝadnego sprzeciwu. Bezsilny w uścisku dorosłych gigantów, po prostu spojrzał swojemu ojcu w twarz i powiedział: “MoŜesz tego Ŝałować”. Odwrócił się i bez słowa poszedł za Anne. Teraz ona odezwała się; - Zostaniesz tu w Konsylium przynajmniej do stycznia, aŜ do momentu inauguracji. MoŜesz się dąsać i obraŜać jak małe dziecko, jeśli chcesz, ale miałam nadzieję, Ŝe zaakceptujesz decyzję rodziny i przydasz mi się trochę tutaj. Będzie wiele roboty w naszych biurach do momentu, kiedy wszyscy przyjadą w grudniu. Popatrzył na nią, a ona odwzajemniła spojrzenie, nie przekazując najdrobniejszej cząstki informacji mentalnej, aŜ w końcu opuścił wzrok. Anne, podobnie jak jej młodsza siostra Catherine, była wysoką blondynką, i tak jak Cat cechowała ją gwałtowność i namiętność odziedziczona po Lucille. Chłodny intelektualizm wzięła po Denisie, on zaś traktował ją zawsze jako swoją ulubienicę. Rodzeństwo Ŝartowało, Ŝe wyskoczyła w pełnym uzbrojeniu z głowy Denisa, zamiast urodzić się normalnie jak jej siostra i pięciu braci. Anne wzięła sobie te dowcipy powaŜniej do serca, gdy jako mała dziewczynka dostała od ojca małą statuetkę Pallas Ateny. Stała się ona jej maskotką i do dziś zdobiła biurko w Concord. Marc zapytał kiedyś Anne, co symbolizuje ta bogini, na co ona odparła: “Zwycięski umysł”. Marc nie był w duŜej zaŜyłości ze swoimi wujkami i ciotkami, zauwaŜył jednak dość szybko pewne duchowe pokrewieństwo między nim a tą spokojną, operatywną kobietą; ona teŜ gardziła emocjonalnym zaangaŜowaniem. Zaintrygowany jako dziewięciolatek tajemnicą seksu zwrócił się o wyjaśnienia do ciotki Anne, a nie do rodziców czy wujka Rogiego. WyłoŜyła mu to przystępnie i jasno, przedstawiając zjawisko jako przeszkodę dla tych, których przeznaczeniem jest Ŝycie na wyŜszym, umysłowym poziomie. Seks moŜe cię odciągnąć od naprawdę istotnych rzeczy - mówiła. To jedynie biochemia, zwykły zwierzęcy pociąg, na tyle jednak silny, Ŝe jest w stanie zniszczyć ludzki rozsądek; nigdy nie naleŜy mu ufać. Marc nie bardzo rozumiał, jak to działa, ale ciocia Anne tylko roześmiała się i powiedziała “Poczekaj!”. Oznajmiła mu, Ŝe nie wyjdzie za mąŜ, nie chce mieć dzieci, ani angaŜować się w Ŝadne związki z drugą osobą, poniewaŜ jej praca dla Imperium i ludzkości operantów jest waŜniejsza, niŜ względy prywatne. Po pewnym czasie Marc uznał jej postępowanie za szlachetne i godne podziwu oraz naśladowania, ale ze wszystkich sił starał się jej tego nie pokazać. Anne była pierwszą z Remillardów, której Nadzorcy Simbiari powierzyli stanowisko Partnera w Północnoamerykańskiej Intendacji, quasi-samodzielnej legislature Państwa Ludzkości. Była równieŜ, od samego początku, politycznym mentorem młodszego brata Paula, prowadząc go i doradzając w jego karierze w Związku Intendenckim i namawiając do starania się o stanowisko Pierwszego Magnata, w momencie uznania Państwa Ludzkości za pełnoprawnego członka Konsylium Galaktycznego. Nie wahała się teŜ przyznać rodzinie do skrytej ambicji; pragnęła zostać, po zakończeniu panowania Simbiari Kierownikiem Planetarnym Ziemi; szefem wszystkich operantów,
zajmujących stanowiska polityczne. To marzenie ciotki jeszcze bardziej zachwyciło Marca i nie przestawał jej bezkrytycznie podziwiać... aŜ do momentu przymusowej wycieczki z Ziemi na planetę Konsylium. Wściekły i zrobiony na szaro, pełen niepokoju o matkę ł Rogiego, chłopiec zabarykadował się w swojej niedostępnej mentalnej fortecy, prawie nie odzywając się do Anne podczas podróŜy, a nawet unikając jej, na ile było to moŜliwe, na pokładzie małego statku kosmicznego. Przez ten czas świadomie wybranej samotności, miał okazję do przemyśleń i jedną ze spraw, nad którą zastanawiał się głęboko, było morderstwo wujka, Bretta McAllistera. Posługując się tą samą logiką co Denis, Marc wydedukował, Ŝe Anne - razem ze swoją siostrą Cat i bratem Adrienem byli głównymi podejrzanymi. RównieŜ jego ojciec. Myśląc w samotności o tej śmierci, próbując zdusić w sobie strach, który nim zawładnął, Marc zastanawiał się nad jeszcze jedną sprawą, która niepokoiła go i gnębiła od blisko jedenastu lat. Była to śmierć Victora Remillarda. Wspomnienia z pamiętnego Wielkiego Piątku w 2040 roku zachowały ostrość, porównywalną do obrazów z ekranu elektronicznego przywoływacza przeŜyć. Wtedy, jako rezolutny chłopczyk, był bardzo ciekaw, na czym polegał rodzinny rytuał, z którego został wykluczony. Zapuścił nawet sondę mentalną do zamkniętej sypialni i uczestniczył w scenie śmierci prawie w takim samym stopniu, jak znajdujący się w pokoju dorośli. To, co zobaczył i poczuł, nie było dla niego do końca zrozumiałe. Nawet teraz nie potrafił w pełni pojąć tamtych wydarzeń. Ale w miarę jak dorastał, odkrywając coraz to bardziej mroczne aspekty umysłu własnego i innych wybitnych operantów, sprawa ostatnich chwil wujka powoli stawała się dla niego bardziej zrozumiała. Pomimo to, wciąŜ nie umiał sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy umierająca osobowość, powodowana okrutną ambicją, moŜe znaleźć schronienie w umyśle i ciele innej osoby? Wszystko, co Marc wiedział na temat psychologii i filozofii, przeczyło takiej moŜliwości. A jednak coś wydarzyło się przy łoŜu śmierci Victora. Cokolwiek ten człowiek zrobił, stało się to za przyzwoleniem świadomym lub podświadomym jego osoby lub... kilku jego osobowości. Teoria, Ŝe Victor, albo jakiś jego wysłannik, musi być zamieszany w sprawę dziwnej śmierci Bretta, przyszła mu do głowy nagle, niczym niespodziewany błysk, nie mając nic wspólnego z logiką, co tym bardziej Marca zaniepokoiło... Ciotka Anne patrzyła na niego teraz jasnymi, zimnymi oczami, w których czaiło się dziwne przeczucie. - Będziesz ze mną pracował, Marc? Uciekł wzrokiem w bok. Tak subtelnie, jak tylko potrafił, przekazał jej bezsilną rezygnację, a zasłona mentalna, którą uwaŜała za całkowicie nie do przebicia, jakby lekko uchyliła się. Przekazał jej niepewność nastolatka i rozpaczliwą potrzebę zaufania jakiemuś dorosłemu. Ujawnił jej wreszcie drobną cząstkę swojego dawnego podziwu. - Ja... zrobię, co będę mógł, ciociu Anne. Dotknęła jego ręki i uśmiechnęła się lekko. - Dobrze. Ja teŜ postaram się ci pomóc, Marc. Pojawiło się jedzenie i francuska kelnerka z serdecznością przyjęła przeprosiny Marca za obraźliwe zachowanie. Zwierzył się, Ŝe jest tylko Franko-Amerykaninem, ale jako smakosz odwiedzi wszystkie ziemskie enklawy etniczne na planecie, aby podszkolić nieco swoje kubki smakowe. Roześmiała się serdecznie. - Powinien pan teŜ spróbować jedzenia obcych! Oczywiście, oprócz specjałów Krondaku, które zawierają zbyt duŜo petrochemikaliów i alkalidów. Kuchnia Gi natomiast jest naprawdę wyśmienita, a szczególnie znana ze swoich wonnych deserów i sałatek. Poltrojanie z kolei robią cuda z owoców morza i dziwnych potraw mięsnych, a Simbiari słyną z najwspanialszych cukierków, jakie moŜna sobie wyobrazić. Zieloni tylko po części fotosyntetyczni, wie pan, potrafią więc wymyślać niesamowite rzeczy z cukru. No i są teŜ Lylmicy. Proszę
tylko pomyśleć! MoŜna tu naprawdę spotkać niezwykłe istoty. Ci, którzy przeŜyli spotkanie z nimi, mówią, Ŝe doznanie jest niezapomniane. AŜ trudno uwierzyć, ale oni nic nie jedzą. Niektórzy mówią, Ŝe Lylmicy funkcjonują wchłaniając dźwięki muzyki, ale uwaŜam, Ŝe to nonsens. Marc odpowiedział: - Bardzo się cieszę z pobytu tutaj. Słyszałem, Ŝe odwiedziny w obcych enklawach planety, to jakby szybka podróŜ po całej zamieszkanej Galaktyce. Wszyscy koledzy z klasy będą mi zazdrościć, kiedy wrócę na Ziemię. KaŜdy słyszał te niesamowite opowieści o planecie Konsylium i chciałby tu przylecieć, ale nie jest to moŜliwe dla turystów, nawet dla operantów. - Jak długi jest zwykle kontrakt personelu? - zapytała zaciekawiona Anne. Kelnerka westchnęła. - Tylko trzysta dni na większości etatów. Mam nadzieję, Ŝe w końcu to zmienią. Bardzo chciałabym pobyt przedłuŜyć, chociaŜ mój mąŜ nie moŜe się doczekać powrotu do ParyŜa. śycie jest tutaj duŜo bardziej ekscytujące niŜ na Ziemi, szczególnie teraz, gdy ludzkość ma zająć swoje miejsce w Konsylium. - ZniŜyła głos: - Płace są tu trzy razy wyŜsze niŜ w Państwie Ludzkości, a my, ludzie normalni, mamy takie same przywileje w zakupach, co biurokraci operanci. Jeśli mamy ochotę, moŜemy równieŜ korzystać z tych samych ośrodków artystycznych, kulturalnych i rekreacyjnych, z których korzystają magnaci i ich asystenci. - A macie ochotę? - zapytał Marc. Kobieta przyjrzała mu się uwaŜnie. - Nie, nie bardzo. Cieszymy się, Ŝe moŜemy mieszkać w enklawach etnicznych, w dzielnicach nonoperantów. Człowiek zawsze najlepiej czuje się wśród swoich, prawda? Marc odpowiedział: - Mais naturellement, madame. Vous m’en direz tant. Tyle ciekawych rzeczy mi pani opowiedziała. - A więc jednak zna pan francuski, młody Franko-Amerykaninie! To cudownie! - wykrzyknęła radośnie. - Tylko trochę. Stryjeczny dziadek mnie go nauczył. - A jest tu z panem? - zapytała kobieta z uśmiechem. - Nie - odpowiedział Marc odwracając wzrok, a jego twarz stała się nagle bez wyrazu. Kelnerka wzięła swoją duŜą tacę pod pachę, z zamiarem odejścia od stolika. - Eh, bien. Bon appetit i miłego dnia. Przez kilka minut Marc i Anne jedli w milczeniu. Kiedy skończyła swojego drugiego croissanta, odezwała się: - Gdyby był jakiś waŜny powód, czy potrafiłbyś porozumieć się z dziadkiem za pomocą komunikatora przestrzennego i zaaranŜować rozmowę w trybie poufnym? On nie miałby problemu z telepatycznym przekazaniem myśli w przestrzeni czterech tysięcy lat świetlnych... - Dlaczego miałbym chcieć rozmawiać z dziadkiem? - Marc dopił gorącą czekoladę i oblizał usta. Była podana w trochę niestosownej, duŜej filiŜance z cienkiej porcelany, ale za to wspaniale przyrządzona - z miodem, wanilią i szczyptą cynamonu. - Wiem, Ŝe nie jesteś w zbyt bliskich stosunkach z Denisem. Ale, gdyby zaistniała jakaś... powaŜna sprawa rodzinna, którą musiałbyś omówić z kimś na Ziemi, coś, co chciałbyś załatwić, moŜesz się do niego zwrócić. - Będę o tym pamiętał. - Marc odstawił pustą filiŜankę i połoŜył nóŜ i widelec równolegle na talerzu. - Czy musimy zaczynać pracę od razu? Anne uśmiechnęła się. - Właściwie nie, chociaŜ wpadłabym chętnie dziś do biura. A co masz na myśli? Zwiedzanie? - Chciałbym rozejrzeć się trochę po okolicy. Tak po prostu się przejść. Dwadzieścia trzy dni w szarej otchłani niezbyt dobrze mi zrobiły. - Zgadzam się w zupełności. - Anne spojrzała na swój ręczny
nadajnik. - Jesteśmy dziś zaproszeni na kolację o 19.30 przez Kyle Macdonalda i jego Ŝonę Mary Gawrys, do enklawy Lomond. Pamiętasz ich, prawda? Marc przytaknął. - On jest pisarzem science fiction, a ona europejskim Partnerem. Wujek Rogi opowiadał, Ŝe poznał ich ze sobą. Próbowałem przeczytać coś Macdonalda, ale jest to dość pogmatwane i niewiarygodne. - Mam nadzieję, Ŝe przy obiedzie zachowasz dla siebie krytykę literacką. Dobra. Czy jeśli zwolnię cię dzisiaj, obiecasz mi, Ŝe popracujesz jutro nad rezerwacją kwater na Pauliuli? CięŜko będzie zdobyć coś porządnego na plaŜy. Słyszałam, Ŝe Rosjanie próbowali juŜ zakosić co lepsze miejsca. Szare oczy Marca zaświeciły się. - Daj mi dziś trochę wolnego, a jutro moŜesz prosić mnie o wszystko, co zechcesz. Anne roześmiała się. - No to leć. Nie wpakuj się tylko w nic, z czego nie mógłbyś się wykaraskać. Rzucił serwetkę na stół i niemalŜe przewrócił metalowe krzesło, zrywając się z miejsca, po czym wybiegł z restauracji. Sto metrów od restauracji, naprzeciwko piekarni, znajdowało się wejście do metra i zmusił się, Ŝeby zwolnić i iść normalnym krokiem. Odwrócił się raz i pomachał Anne, która piła kolejną kawę i patrzyła na niego z wyrazem twarzy, który zdradzał niepokój. Zbiegł następnie po schodach na wyłoŜoną lśniącym szkłem stację, która kontrastowała ostro z przytulną atmosferą enklawy francuskiej. Prawie natychmiast nadjechała kapsuła ponaddźwiękowa, którą pomknął w kierunku najdalszego poziomu olbrzymiej planety - do Portu Kosmicznego. Przez prawie cztery godziny Marc siedział spokojnie na ławce w Terminalu Ziemskim, pozwalając swemu umysłowi krąŜyć i upewniać się co do formalności związanych z wylotem, aby nie popełnić Ŝadnego błędu. Studiował procedurę związaną z biletami, kwarantanną, dość niedbały sposób odprawiania mniejszych, prywatnych statków kosmicznych, a nawet wykonywany przez obcych przegląd techniczny pojazdów Państwa Ludzkości. Tym razem gotów był na złamanie tylu praw, ile trzeba będzie, aby tylko dostać się na Ziemię. Ale jak to zrobić? Mógłby z łatwością dostać się na pokład któregoś z duŜych statków pasaŜerskich, hipnotyzując ich załogę, a następnie wymazując z pamięci zahipnotyzowanych odpowiedni fragment wydarzeń - pod warunkiem, Ŝe nie było wśród nich Gigantów. Kiedy jednak Anne spostrzeŜe jego zniknięcie, wyśle za nim kapsułę pościgową, więc to nie wchodziło w rachubę. Mógłby równieŜ za pomocą swojej kreatywności zamaskować się, albo uczynić niewidzialnym, i w ten sposób przetrwać podróŜ, ale na Ziemi zastałby juŜ zawiadomionych przez ciotkę funkcjonariuszy Magistratu, przeszukujących wszystkie statki przylatujące z Konsylium, a jakiś obcy glina-Gigant przejrzałby przez kaŜdy mentalny kamuflaŜ łatwo, jak przez szklaną szybę. Dobra, co w takim razie zostało? Dostać się za pomocą koercji na jakiś bardzo mały statek, moŜe na jedną z tych słuŜbowych jednostek z trzyosobową załogą, który podwiózłby go, niczym autostopem. Przy stanowisku 638 stał niewielki kaledoński stateczek, który mógłby wziąć pod uwagę. Co zatem robić? Odciąć jego łączność i sygnalizację; wyprać mózgi załogi niemalŜe do granic debilizmu, a jak tylko uruchomią pojazd, zniknąć w hiperprzestrzeni. Spać będzie tylko wtedy, gdy pojazd będzie poruszał się z przełoŜeniem łańcuchowym w szarej otchłani. I Ŝadne tam dreptanie z prędkością 180 df - tym razem trzeba nastawić czynnik przemieszczenia na 250 albo i więcej. Z łatwością zniesie ból hiperprzestrzennego przełoŜenia przez pole ipsylon. Jeśli przeciąŜenie otumani załogę, tym lepiej, łatwiej będzie nią manipulować. Przy odrobinie szczęścia mógłby dotrzeć na Ziemię w dwa tygodnie, na długo przedtem, niŜ by się go spodziewano. Nakupowałby jedzenia i poleciał do Kolumbii Brytyjskiej, gdzie ukryłby się z mamą i wujkiem Rogi do czasu, kiedy mógłby się bezpiecznie ujawnić.
Jeśli przeprowadziłby to wszystko dostatecznie sprytnie, rodzina prawdopodobnie kryłaby go w dalszym ciągu. Przekupienie właściciela porwanego siateczka i jego załogi kosztowałoby pewnie nielichą sumkę, ale to drobiazg dla rodzinnej korporacji. Pod warunkiem, Ŝe nikogo nie zabije. Wstał z ławki i kupił sobie duŜą pepsi-colę w barku. Następnie, sącząc ją przez słomkę, niedbałym krokiem skierował się w stronę tunelu prowadzącego na stanowisko 638. Stanowiska mniejszych jednostek latających były znacznie mniej zatłoczone niŜ obszar głównego terminalu, a w tunelu przewaŜali ludzie nie naleŜący do załogi, starający się wyglądać jak powaŜni biznesmeni, ubrani w proste garnitury, z teczkami w rękach, albo naukowcy błąkający się z rozwianym włosem i deklamujący wzniosłe myśli. W pobliŜu nie było Ŝadnej młodzieŜy, więc kilku przechodniów przyjrzało mu się z zaciekawieniem, kiedy zatrzymał się przed oknem widokowym, wychodzącym na stanowisko 638 i stał tam, popijając pepsi. Ekran informacyjny przy wejściu poinformował go, Ŝe statek nazywa się CSS Roderick Dhu i naleŜy do Guiness PLC. Ten dwunastoosobowy De Havilland S-211 z Grampian Town w Kaledonii miał wystartować za niecałą godzinę. Idealnie! Statek był w dodatku potomkiem w linii prostej starej Beaver, samolotu, który przywiózł Marca, jego matkę i wujka Rogi do rezerwatu Megapod! - CóŜ za zrządzenie losu, prawda? - odezwał się za nim jakiś dorosły głos. Marc drgnął, a serce zaczęło mu bić szybciej. Nie zdawał sobie sprawy, Ŝe ktoś do niego podchodził, nie wyczuł niczyjej aury. A mimo to miał towarzystwo. TuŜ za nim stał bardzo wysoki, starszy męŜczyzna ze starannie przystrzyŜoną brodą i patriarchalną aureolą śnieŜnobiałych włosów. Miał na sobie długą, aŜ do ziemi, niebieską szatę, której Marc nie mógł jakoś dopasować do Ŝadnej z grup etnicznych. Głęboko osadzone oczy świeciły niecodziennym blaskiem. Marc od razu nabrał podejrzeń, Ŝe nie był to człowiek. Jego sygnatura mentalna była zupełnie nieczytelna. Nie moŜna było nic ustalić, nawet za pomocą sondaŜu trzeciego poziomu, prowadzonego w zasięgu bezpośrednim. Kim był ten obcy? Krondaku znani byli z tego, Ŝe czasami przybierali iluzoryczne ciała, szczególnie, kiedy przeprowadzali badania socjologiczne albo podejmowali jakieś inne działania wśród ludzi, które wymagały nie rzucającego się w oczy i niegroźnego wyglądu. Gigant metafizyczny Krondaku potrafiłby ukryć swoją aurę przed sondą redaktywną kaŜdego człowieka... a Magistrat dysponował mnóstwem przeraŜających, niespotykanie inteligentnych istot. Kubek pepsi zadrŜał w ręku Marca, kiedy odwrócił się, napręŜając swoją zasłonę mentalną do maksimum. - Przepraszani, co pan powiedział? - Nie powiedziałem właściwie nic waŜnego. Ale wiele dałem do zrozumienia. Marc wykrzywił usta w uśmiechu i wzruszył ramionami. - Przykro mi, ale nie rozumiem; po prostu patrzyłem sobie na ten statek... -...zastanawiając się, czy załoga wejdzie do niego przez to wejście, czy przez tamto tuŜ przy platformie stanowiska. Odpowiedź na to pytanie brzmi: przez Ŝadne z nich. Właśnie okazało się, Ŝe nie mogą dziś wracać do Kaledonii - drobna usterka w systemie klimatyzacyjnym. Ale nie musisz juŜ rozglądać się za innym statkiem. - Och - powiedział Marc. O, Chryste - obcy go dorwali. Był tak pewien, Ŝe jego skryte myśli pozostałych poza ich zasięgiem; tak pewien, Ŝe zamydlił im oczy podczas przesłuchania! A oni po prostu nie spieszyli się. Jakiś potęŜny mózg czytał w jego myślach, prawdopodobnie od momentu przybycia na planetę, i wiedział wszystko o... -...twoim planie zwędzenia statku. O, tak. Nawet udałby się chyba, gdybyś zdołał kontrolować impuls redaktywno-koercyjny na tyle precyzyjnie, Ŝeby uniknąć trwałego uszkodzenia mózgów załogi. A nie sądzę, abyś to juŜ potrafił. MoŜna by się co do tego spierać. Nie
musisz wracać na Ziemię. Ich dwoje przeŜyje bez twojej pomocy. - Kto? - wyszeptał. ChociaŜ wiedział. - Chodźmy - powiedział energicznie zamaskowany obcy - nie traćmy czasu. PotęŜna siła metakoercji zawładnęła Markiem. Nigdy przedtem nie doświadczył czegoś podobnego. Nie był dzieckiem prowadzonym przez silniejszego dorosłego; był komarem niesionym przez burzę. Kiedy szedł tak bezsilny u boku swego porywacza, w kierunku głównego terminalu, zdołał przyjrzeć się obliczu idącej przy nim osoby. - Czy... czy ja pana znam? Starszy męŜczyzna roześmiał się, ale nie odpowiedział na pytanie. - Czego pan chce? - zapytał Marc. - Chcę, dzieciaku, Ŝebyś sobie stąd poszedł. Wyniósł się z tego. terminalu i nie wracał, aŜ nadejdzie pora powrotu do domu. - Czy jestem aresztowany? - Nie. Pod warunkiem, ze zabierzesz stąd swój młody tyłek i nie będziesz więcej próbował wykręcać takich numerów. Spróbuj, a dopilnuję, Ŝeby przydarzyło ci się coś, od czego narobisz w spodnie ze strachu i cały czas, od teraz aŜ do Inauguracji, spędzisz w szpitalu. Na oddziale pediatrycznym. Spodoba ci się tam. Dają tam piŜamki z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem. Marc był osłupiały. Czy to był Krondaku? W kaŜdym razie nie mówił, jak Krondaku! Kimkolwiek był ten facet, na pewno nie był Nadzorcą Magistratu. To ktoś inny... robił go w konia! Ktoś, kto wiedział wszystko o mamie i wujku Rogi!... Marc poczuł, jak rozpaliła się w nim złość. Nagłe, potworne podejrzenie złapało go za serce. - Czy jesteś nim? Vic...? - Nie mam nic wspólnego z Victorem Remillardem ani jego sługami - powiedziała istota. - Ale masz zupełną rację, biorąc to pod uwagę. Stanowią oni powaŜne zagroŜenie dla zachowania ładu w Imperium Galaktycznym. Są prawie tak samo niebezpieczni, jak ty. Weszli do zatłoczonego terminalu. Umysł Marca zawirował, kiedy poczuł przemoŜny nakaz pójścia dokładnie w kierunku wejścia do metra. Zaczął wołać w myślach: Kim jesteś kim jesteś kim jesteś? UwaŜał, Ŝeby jego telepatyczny krzyk nie przedostał się dalej, niŜ poza jego czaszkę. Ramię w ramię, zdezorientowany chłopiec i wysoki męŜczyzna stali, czekając na przyjazd kapsuły. Kiedy Marc podjął ostatnią słabą próbę przełamania koercji, pusty prawie kubek z colą wysunął się z jego rąk, rozsypując pokruszone kostki lodu po całej platformie peronu. - W końcu dowiesz się, kim jestem - powiedział męŜczyzna. - Ale pamiętaj, co ci powiedziałem. Nie Ŝartowałem na temat unieruchomienia cię, jeśli sprawiałbyś jakieś kłopoty... Oto twoja kapsuła. Bardzo interesująco rozmawiało się z tobą twarzą w twarz, ale teraz spływaj. Wielka dłoń spoczęła na ramieniu Marca, zaciskając się boleśnie, i wepchnęła go do środka pojazdu. Wysyłam cię do bajecznie kolorowej enklawy Carioca. UwaŜaj jednak, nie zasiedź się tam i nie spóźnij na obiad, bo twoja ciocia Anne będzie więcej niŜ trochę wkurzona. Au revoir, dzieciaku. Drzwi zasunęły się i kapsuła zniknęła w rozświetlonym na fioletowo tunelu, ponosząc Marca z prędkością 6000 kilometrów na godzinę. Uśmiech Unifexa zbladł i Lylmik potrząsnął głową. Jednym ruchem sprzątnął lód z podłogi i poszedł w kierunku terminalu. Postanowił teŜ napić się pepsi, zanim się zdematerializuje. 17 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Nie powiedziałem nic Teresie o telepatycznym, niespodziewanym ataku; tym wściekłym ryku Denisa w trybie poufnym, który rozniósł się po całej planecie Ziemi i Bóg wie jakiej części kosmosu, wołając moje imię. Ugodził mnie on z siłą potęŜnego ciosu w brzuch i
odpowiedziałem kompletnie odruchowo. Natychmiast jednak powstrzymałem się i byłem pewien, ze Denis nie zdołał ustalić mojej pozycji, chociaŜ... Wielokrotnie, przez następne tygodnie nad Jeziorem Małp leŜałem nie śpiąc i spodziewając się, Ŝe za chwilę poczuję w mym umyśle precyzyjnie nakierowany impuls telepatyczny mojego przyrodniego syna, informujący mnie, Ŝe w końcu odszukał kryjówkę. Ale nigdy się to nie zdarzyło i w końcu przekonałem się, Ŝe Denis nie znajdzie nas, i nikt inny - dopóki nie urodzi się mały Jack. Wiedziałem o tym, Ŝe dynastia Remillardów zostanie bezpiecznie przyjęta do Konsylium, a my z Teresą będziemy wolni od wszelkich zarzutów i będziemy Ŝyć długo. Dwa miesiące zajęło odremontowanie naszego domku i przygotowanie go na zimę. Ścinanie i obróbka drewna było niemal przyjemnością, za sprawą cudownego urządzenia, jakim była piła laserowa. Dziękowałem Bogu za nią (i firmie Matsushita Industries), pracując przy szałasie i konstruując meble. Kiedy byłem młody, uŜywałem piły łańcuchowej, która była wówczas wspaniałym wynalazkiem, usprawniającym ręczne rąbanie i piłowanie drewna. Ale nawet mała piła łańcuchowa była niewygodna i niebezpieczna w uŜyciu, wydzielała szkodliwe spaliny i wymagała częstego ostrzenia. Przy niej, piła laserowa była leciutkim i wygodnym cudeńkiem. Owalna prowadnica piły łańcuchowej zastąpiona była tu końcówką w kształcie litery D, która wyglądała jak rama od piłki do metalu, tyle, Ŝe bez ostrza. Kiedy włączało się to urządzenie, cienka wiązka złocistego światła łączyła oba końce ramy. Ten fotonowy promień (jak zapewniała mnie instrukcja) przetnie kaŜde, nawet najtwardsze drzewo, z taką łatwością, jakby było to masło. I rzeczywiście ciął, wypalając świeŜe włókna, wypuszczając kłęby pary i pozostawiając tak gładką powierzchnię, Ŝe wydawała się wypolerowana. Na suchym drewnie, po uŜyciu piły laserowej, pozostawała cienka zwęglona warstwa, ale takiego budulca prawie nie uŜywałem w swojej pracy. Cięcie pni było fraszką, z moim słodkim małym laserowym urządzonkiem, a jedna z bardziej uciąŜliwych prac przy budowie drewnianego szałasu, cięcie desek, przypominała krojenie chleba. Okorowanie pnia szło tak szybko, jak oskrobanie marchewki, a pocięcie go na szczapy do pieca, zajmowało kilka sekund. Trzeba było jedynie pamiętać o noszeniu ochronnej maski na twarzy i rękawic, które chroniły skórę przed kontaktem z chmurą gorącego pyłu. Urządzenie było napędzane przez jedną z popularnych wówczas baterii fuzyjnych typu D (odpowiedź Imperium na ziemski kryzys energetyczny), i która pracowała około dwustu godzin, zanim wymagała naładowania. Uwielbiałem moją piłę laserową, a ona pracowała bez zarzutu, aŜ do tego fatalnego dnia 19 października, kiedy zapomniałem ją przełączyć na pozycję STANDBY, po skończeniu pracy. Temperatura na werandzie, gdzie ją zostawiłem, tej nocy spadła grubo poniŜej zera, powodując zamarznięcie cięŜkiej wody w module fuzyjnym urządzenia i tym samym zniszczenie go. Na szczęście roboty remontowe były juŜ wtedy prawie zakończone, ale od tego czasu musiałem rąbać drzewo na opał siekierą. Odloty ptaków rozpoczęły się na początku października i często w nocy słyszeliśmy ich głosy, kiedy leciały na południe. Były szczególnie wyraźne, kiedy świecił księŜyc. Gęsi i tundrowe łabędzie lecąc kwiliły, krzyczały i nawoływały się, ale łabędzie trębacze dawały koncerty naprawdę cudownej muzyki, niczym latająca francuska orkiestra dęta, i wprawiały Teresę w zachwyt. Udało jej się odtworzyć ich śpiew na syntezatorze i wtedy skomponowała “Sonatę Łabędziową”, która dla mnie brzmiała całkiem dobrze, ale ona ją skrytykowała, Ŝe pobrzmiewa w niej zbyt duŜo nawiązań do Sibeliusa i Rachmaninowa. 21 października spadły pierwsze płatki śniegu, który pobielił wzgórza Mount Mutt i Mount Jeff po drugiej stronie z wolna zamarzającego jeziora, ale koło domku leŜało nie więcej niŜ kilka centymetrów puchu. Zaraz potem wyszło słońce, sprawiając, Ŝe cała okolica roziskrzyła się niesamowitym blaskiem, aŜ w końcu większość śniegu stopniała. Nie byłem jednak w nastroju, aby zachwycać się z Teresą tym pięknym widokiem. Pierwszy opad przypomniał mi jedynie, Ŝe zapomniałem zabrać swoje rakiety śnieŜne, a bez nich nie będziemy w stanie się poruszać, kiedy spadnie naprawdę duŜy śnieg.
Natychmiast zrobiłem dwie porządne łopaty śnieŜne, a potem zajrzałem do naszej literatury, w poszukiwaniu wskazówek dotyczących konstrukcji rakiet. Te, których uŜywałem jeszcze w domu w Nowej, były klasycznym modelem z Maine - szerokie i spore, z drewnianymi ramami i naciągiem z nie garbowanej skóry. Decamole miały zostać wynalezione dopiero za pięćdziesiąt lat. Tradycyjne były koszmarnie kłopotliwe w krzaczastym lub stromym terenie, czyli w takim, jaki otaczał Jezioro Małp, postanowiłem więc zrobić inne, bardziej skomplikowane, zaokrąglone, które nazywały się “łapy niedźwiedzia”. Jedynym, odpowiednio twardym i elastycznym budulcem, nadającym się na budowę ram, była krzaczasta wierzba. Bałem się, Ŝe grubsze gałęzie pękłyby pod moim cięŜarem, jak tylko by wyschły. Powiązałem więc cztery cieńsze witki drutem i zrobiłem z nich ramy, a naciąg wykonałem z grubego sznurka. Był on duŜo mniej wytrzymały od nie garbowanej skóry, praktycznie niezniszczalnej, ale, jak do tej pory, nie widzieliśmy ani łosi, ani karibu, a tylko skóra tych zwierząt byłaby dostatecznie mocna, aby zrobić z niej rzemienie. Spodziewałem się, Ŝe będę uŜywał rakiet tylko w bezpośrednim sąsiedztwie szałasu, do odkopywania nas po śnieŜycach i wykonywania drobnych prac gospodarskich. Nigdy nie przypuszczałem, Ŝe te prymitywnie sklecone rakiety, pewnego dnia, uratują nas od śmierci głodowej. Podczas pierwszych tygodni, kiedy wydawało się nam, Ŝe zapasy jedzenia wystarczą na sto lat, jedynymi zwierzętami, które Teresa brała pod uwagę jako cel polowania, były zające. Kiedy przybyliśmy nad Jezioro Małp, futerka tych stworzeń były brązowe, a teraz, wraz ze zbliŜającym się sezonem zimowym, nabierały śnieŜnobiałego koloru, z wyjątkiem nakrapianych na czarno uszu. Było ich bardzo duŜo na porośniętym rzadkim lasem zboczu, ponad szałasem, i łatwo wpadały w druciane sidła. Teresa nie tylko łapała je i gotowała, ale równieŜ zajmowała się obdzieraniem ze skóry, którą moŜna było wszechstronnie wykorzystać. Kiedy skończyłem budowę nowej podłogi w naszym domu, Teresa zrobiła dywaniki z części wełnianego sukna, którego mieliśmy dziesięć metrów. Część materiału przeznaczyliśmy na potrzeby dziecka i zostało jeszcze trochę na wąskie materacyki na oba łóŜka. Ona obawiała się jednak, Ŝe moŜemy jeszcze marznąć, pomimo śpiworów, puchowej kołdry i podkładów, kiedy temperatura spadnie duŜo poniŜej zera. Przeczytała w którejś z naszych traperskich ksiąŜek, Ŝe Indianie robili ubrania plotąc je z pasków króliczej skóry. Postanowiła w ten sam sposób zrobić nam futrzane koce i zabrała się natychmiast do roboty rozstawiając sidła, gdzie tylko się dało, i łapiąc mnóstwo biednych zajęcy. Jej starania wkrótce zaowocowały dwiema sporymi narzutami (delikatnymi, ale luksusowymi) i małym futrzanym kocykiem dla dziecka. Od września do października jedliśmy smaŜone zające, pieczone zające, kotlety z zajęcy, potrawkę z zajęcy, zające w cieście, blanquette z zajęcy, pieroŜki z zajęcy, fricassee z zajęcy, makaron z zajęczym sosem i zupę zającową z pokruszonymi podpłomykami w charakterze grzanek. W końcu, przetrzebienie populacji tych zwierzątek i utrudnienia związane z rozwijającą się ciąŜą zakończyły jej karierę łowiecką. Do dziś dnia samo wspomnienie jakiejkolwiek potrawy zawierającej zająca sprawia, Ŝe robię się zielony na twarzy. Po wyremontowaniu, nasz domek nad Jeziorem Małp był kwadratem o boku około czterech i pół metra. Teresa uszczelniła stare ściany mchem i gliną. Nowy dach opierał się na ramie z Ŝerdzi, którą wprowadziłem na miejsce za pomocą wciągarki zawieszonej na drewnianym trójnogu. Przybiłem do ramy warstwę desek i połoŜyłem na to plastikową płachtę dla ochrony przed przeciekaniem, a następnie pokryłem to jeszcze jedną warstwą listew i Ŝerdzi uszczelnionych mchem. Całość zabezpieczyliśmy dodatkowo gontami; częściowo starymi, a częściowo nowymi, zrobionymi przeze mnie. Byłem przekonany, Ŝe ten dach nie zawali się, bez względu na to, jak gruba warstwa śniegu go pokryje. Dach osłaniał równieŜ małą werandę, biegnącą wzdłuŜ wschodniej ściany domku. Naciąłem więcej Ŝerdzi, uszczelniłem ją i dodałem plastikową zasłonę, Ŝeby śnieg nie wsypywał się do szałasu za
kaŜdym razem, kiedy otworzymy drzwi. Oba łóŜka miały drewniane ramy z naciągiem z lin, a większe naleŜało do mnie. Dla ochrony przed zimnem były dosyć wysokie i składowaliśmy pod nimi część naszego dobytku, choć równieŜ wiele rzeczy trzymaliśmy na zbudowanych powyŜej nich półkach. Teresa, za pomocą piasku, pracowicie zdrapała większość rdzy z metalowego piecyka i postawiliśmy go na niewysokiej podstawce z małych kamieni, połączonych “cementem” z mułu lodowcowego. Na szczęście, komin piecyka, podobnie jak zasuwa i ognioodporne przejście dachowe, były w dobrym stanie. Będąc świadom niebezpiecznych skutków obecności tlenku węgla w małych pomieszczeniach (mój kuzyn umarł w ten sposób w chacie rybackiej nad jeziorem Winnipesauke), dokładnie uszczelniłem spawy rury taśmą izolacyjną Pyron. Wyrzuciliśmy stare, niedbale sklecone meble i udało mi się skonstruować kilka całkiem zgrabnych sprzętów, kiedy jeszcze działała piła laserowa. MoŜna było się nią posługiwać z duŜą precyzją, jeśli nabrało się odpowiedniej wprawy. DuŜy stół kuchenny i mniejszy stół roboczy przymocowane były do ściany, a nad nimi zbudowane były półki. Sprzęt muzyczny Teresy znajdował się pod duŜym stołem, podobnie jak zapas zasilających go fuzyjnych baterii wodorowych (nie pasujących do piły laserowej, helasf), sprzęt stereo, telewizor Tri-D, dwie lampy i mikrofalówka. Skonstruowałem takŜe dwa krzesła, które Teresa wyłoŜyła poduszkami napełnionymi mchem. Stołek przy łóŜku słuŜył równieŜ jako nocny stolik. Zrobiłem teŜ wiele skrzynek (przenieśliśmy całe nasze jedzenie z szopy), jeszcze więcej półek, umywalkę, pojemnik na drewno i kołyskę - która była niczym innym, jak po prostu jeszcze jedną skrzynką na wysokich nogach. Nasza łazienka zajmowała małe pomieszczenie, przylegające do frontowych drzwi, gdzie zawiesiłem stary przenośny worek prysznicowy z mojego kempingowego zestawu. Teresa zawiesiła wokół niego zasłony z flaneli, którą kupiliśmy wcześniej. Jedyne okno, wychodzące na jezioro, miało okiennicę z zawiasami na górnej krawędzi, którą czasami zamykaliśmy na noc albo gdy wiał szczególnie silny, północny wiatr. Byłem bardzo dumny z tych zawiasów, które musiałem wystrugać scyzorykiem. Nadający się na ten cel kawałek metalu i klamkę do drzwi wejściowych znaleźliśmy pod róŜnymi rupieciami, na podłodze szałasu. Jak tylko wnieśliśmy do domku drewno na opał, wprowadziła się do nas rodzina myszy leśnych. Parszywe stworzonka zadomowiły się pod deskami podłogi i stały się strasznym utrapieniem, atakując nasze zapasy jedzenia, a nawet rozrywając moją wełnianą skarpetę, którą wykorzystały do budowy gniazda... aŜ w końcu pojawił się piękny mały gronostaj - śnieŜnobiały z czarną końcówką ogona i czarnymi oczami i rozprawił się z nimi bardzo szybko. Gronostaj błyskawicznie oswoił się i zaczął traktować nasz domek jako część swego terytorium. Byłem bardzo zaskoczony jego towarzyskością, bo z tego, co słyszałem, wszystkie łasicowate są raczej dzikie. Teresa nazwała go Herman i dawała mu okruchy sera, w ramach nagrody za eksterminację myszy. A kiedy późnym wieczorem grała na swoim keyboardzie i śpiewała cicho nie narodzonemu Jackowi, mała bestyjka czaiła się za pojemnikiem na drewno i słuchała ze świecącymi, paciorkowatymi oczkami. Remont domku zakończył się 23 października. Przymocowałem do zewnętrznej ściany rakiety śnieŜne, siekiery, piłę i strzelbę, co nadało szałasowi miły wygląd schroniska dla myśliwych coureur de bois, a nad drzwiami zawiesiłem na kołku jako totem czaszkę niedźwiedzia, którą znalazłem w lesie. Nie mogliśmy się doczekać, Ŝeby pochwalić się Marcowi naszym domkiem, kiedy przyjedzie z nowymi zapasami. Jezioro Małp zaczynało juŜ zamarzać, ale zapewniłem Teresę, Ŝe stara Beaver wyląduje i wystartuje bez problemu na płozach, tak samo jak na pływakach. W ostatnim tygodniu października po raz pierwszy mieliśmy okazję naprawdę odpocząć. Kiedy ucichły wszystkie budowlane hałasy, poczuliśmy wreszcie niesamowity spokój i ciszę, otaczającą to miejsce za dnia i w nocy. PrzeŜyliśmy krótkie babie lato, kiedy było jeszcze na tyle ciepło, Ŝe mogliśmy siedzieć przed domem bez kurtek -
wreszcie wolni od insektów, które zginęły z nadejściem pierwszych mrozów, podobnie jak piła laserowa. Dwudziestego dziewiątego poszliśmy na spacer ulubioną trasą Teresy; wzdłuŜ południowego brzegu jeziora, kierując się na zachód aŜ do bocznej moreny Lodowca Małp, gdzie po stromym zboczu Mount Jacobsen spadał szumiący potok. Od momentu, kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, dwa tygodnie wcześniej, zrobił się duŜo węŜszy. Lodowiec, z którego wypływał, zaczynał się rozrastać wraz z nadchodzącą zimą i wkrótce nasz mały strumyk Megapod i wszystkie inne potoki w okolicy miały zaniknąć i musieliśmy czerpać wodę z jeziora. Podczas naszego jesiennego spaceru widzieliśmy jedynie towarzyskie whisky-jacki, kilka kuropatw i ślady małego wilka na nadtopionym śniegu, pomiędzy karłowatymi drzewami. Zawsze byliśmy czujni na ewentualne pojawienie się nieuchwytnych Wielkich Stóp, ale nie znaleźliśmy więcej ich śladów, niŜ ten jeden widziany przeze mnie. Oprócz tego, jedynym dowodem ich istnienia była smrodliwa lekka woń, którą przynosiła czasami wschodnia bryza, wiejąca od strony jeziora. Pamiętałem Aróme de Sasquatch (zapach małpoludów) z mojego pierwszego spotkania z tymi stworzeniami i poleciłem Teresie być na niego wyczuloną, ale Ŝadna Wielka Stopa nigdy się nie pojawiła. Kiedy obudziłem się rankiem 30 października, w domku było bardzo zimno. Woda w wiadrze stojącym na nie rozpalonym piecyku była zamarznięta. Klnąc pod nosem, zesztywniałymi palcami zabrałem się do rozpalania ognia. Na niebie wisiały nisko ciemne, szare chmury, z których w groźnej ciszy padał gęsty śnieg. Płatki nie przypominały tych pierwszych, delikatnych, które spadły wcześniej. ChociaŜ były małe, miało się wraŜenie, Ŝe nie zamierzają szybko przestać padać. Na ziemi leŜało juŜ przeszło 15 centymetrów i zobaczyłem, Ŝe jezioro zamarzło w końcu na całej długości, tworząc rozległą płaszczyznę najczystszej bieli. Pozwoliłem Teresie spać dalej. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, okutałem się i wyszedłem na dwór. Łopaty śnieŜne leŜały przygotowane na werandzie i bez trudu odgarnąłem ścieŜki prowadzące do “Le Pavilion” i latryny. Przyniosłem trochę suchego i świeŜego drewna na werandę (pierwsze z nich potrzebne było do gotowania, a drugie do utrzymania ciepła), a następnie wziąłem mniejszą siekierę, puste wiadro z przywiązaną do niego liną i poszedłem ścieŜką nad brzeg jeziora. Lód otaczający mały pomost, który zbudowałem z kamieni, miał tylko parę centymetrów grubości. Rozbiłem go z łatwością i nabrałem pełne wiadro mętnej wody. Teraz, kiedy przestały płynąć zamulone lodowcowe strumienie, woda miała zacząć się oczyszczać. Stałem przez chwilę i patrzyłem ponad jeziorem. Ciszy nie mącił Ŝaden odgłos, oprócz leciutkiego świstu padającego śniegu. Czułem zapach palącego się drewna i mroźnego powietrza. Byłem ciepło ubrany w kurtkę puchową, grube polipronowe spodnie i ocieplane futrem buty. Na zboczu, za moimi plecami, powoli nagrzewał się wygodny mały domek i za kilka minut mogłem tam pójść, zacząć przygotowywać śniadanie z jajek w proszku, smaŜonego bekonu i kawy i zjeść je z Teresą. Jej irytujące zmanierowanie i beztroska nie przeszkadzały mi juŜ. Opiekowanie się nią i doradzanie w sprawach dotyczących naszego traperskiego Ŝycia przypominało mi czasy sprzed ponad osiemdziesięciu laty, kiedy byłem najlepszym przyjacielem i mentorem metafizycznym małego Denisa. Jego przetrwanie zaleŜało ode mnie, podobnie jak teraz Teresy. Po tak długim okresie samotności zapomniałem juŜ, jaka to olbrzymia satysfakcja, być potrzebnym drugiemu człowiekowi. Dwojgu, właściwie. Po śniadaniu Teresa zmyje naczynia i postawi do wyrośnięcia zakwas na chleb. Potem moŜe umieści na piecyku garnek z fasolą, gdzie będzie się gotowała cały dzień. Jeśli będę miał ochotą, pooglądam sobie stare filmy na Tri-D, poczytam elektroniczną ksiąŜkę albo upiorę sobie skarpetki. Teresa poćwiczy na swoim keyboardzie ze słuchawkami na uszach, albo zajmie się szyciem dziecięcych ubranek. Potem zagramy w pokera, uŜywając suchych ziaren fasoli jako Ŝetonów i zniszczonej talii miniaturowych kart, które zawsze noszę w dolnej prawej kieszeni mojego plecaka. Ona zajmie się pracą nad swoimi
kompozycjami muzycznymi, a ja zaktualizuję mój dziennik, który ostatnio zaniedbałem pracując dwanaście, czternaście godzin dziennie nad remontem szałasu. Czas leciał. W przyszłym tygodniu miała minąć połowa naszego pobytu nad Jeziorem Małp. Teresa była zdrowa i szczęśliwa, pełna naiwnego optymizmu, Ŝe narodziny Jacka wskrzeszą miłość Paula do niej. Cudowny płód miał juŜ siedem miesięcy i najwyraźniej rozwijał się dobrze, poznawał świat poprzez swoje ultrazmysły i zapoŜyczone od matki zdolności mentalne, tak, jak to zwykle robią dzieci operanci. Z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, Ŝe bardzo odpowiada mi takie Ŝycie. Znów byłem silny i w dobrej formie, czułem się jak czterdziestolatek, a z sześciu butelek rumu, które kupiłem nad Jeziorem Williamsa, pozostało aŜ pięć i pół. Kiedy Marc przyleci starą “Beaver” z resztą zapasów jedzeniowych, będzie cholernie dumny ze swojego wujka Rogi. 18 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 31 PAŹDZIERNIKA 2051 Wielki Wróg niespodziewanie przyjął propozycję wygłoszenia przemówienia na temat polityki Imperium, podczas sympozjum odbywającego się w Dartmouth College. Tego samego dnia w rezydencji rektora, w święto Halloween, miał być wydany obiad, na jego cześć i dwóch innych znamienitych mówców. Była to dla Fury zbyt dobra okazja, aby ją zmarnować. KtóŜ zwróci uwagę na Hydrę, grasującą po terenach wokół uniwersyteckiej rezydencji, przez tę świąteczną noc, bądź noce? Na całej Greek Rów odbywają się zwykle zaimprowizowane bijatyki. Połowa studentów, nie mających jeszcze dyplomu, krąŜy po kampusie poprzebierana w kostiumy, podobnie jak miejscowe dzieci. Większość z nich to operanci, którzy bawiąc się w trick-or-treat*[* Trick-ortreat - okrzyk wydawany przez dzieci, które w święto Halloween dzwonią do drzwi domów i domagają się pieniędzy albo prezentów, ostrzegając, Ŝe w przypadku odmowy spłatają gospodarzowi jakiś figiel.] nie mają najmniejszych skrupułów, aby zadzwonić do drzwi rektora lub innych znakomitości. Wpuszczenie Hydry w tłum niosło ze sobą pewne ryzyko, ale nadarzała się okazja, aby wykluczyć z gry Davy’ego MacGregora, tu, na Ziemi, zamiast czekać na zebranie się wszystkich desygnowanych w Konsylium. Fury zdecydował się zaryzykować. Noc była jasna i chłodna, kiedy około 21.30 przybyła Hydra. Przemknęła po oświetlonym przez księŜyc trawniku w kierunku rezydencji rektora, obserwowana z góry przez Fury. We wszystkich oknach utrzymanego w gregoriańskim stylu budynku paliło się światło, a drzwi wejściowe ozdobione były wiązankami zboŜa i rozjarzonymi lampionami. WzdłuŜ ulicy stały zaparkowane trzy samochody i jedno jajko mające rejestrację stolicy Państwa i Lothii. Davy MacGregor mieszkał w Edynburgu, kiedy nie był zajęty w Concord w WieŜy Europejskiej. A więc jesteś w końcu. DuŜo czasu ci to zajęło. Fury, kochany potęŜny Fury. Nie złość się na mnie. Przyszłam najszybciej, jak tylko zdołałam się pozbierać... NiewaŜne. Czujesz się na siłach? Och tak, tak, tak! MoŜe pozwolę ci to zrobić dziś w nocy, moja mała słodka Hydro. Zrobić to? Masz na myśli zrobić to jeszcze raz? Jeśli będą sprzyjające warunki. Tylko wtedy! Ja muszę zdecydować, a ty musisz się mnie słuchać. Tak - tak - tak. Ale proszę, pozwól proszę - proszę - proszę. To było takie cudowne. To sprawia, Ŝe wzrastam!! Cisza! Całkowita cisza mentalna juŜ od teraz! Wszyscy na tym przyjęciu, oprócz rektora i jego Ŝony, to potęŜni operanci. Jeśli zostaniesz odkryta; jeśli pozwolisz komuś choćby podejrzewać, kim jesteś i jaki jest twój plan, to znikasz stąd natychmiast za zasłoną
tak szczelną, jakbyś była pieprzonym niewidzialnym powietrzem! Rozumiesz? [Zgoda]. Przestudiuj uzbrojenie mentalne obojga - MacGregora i jego Ŝony Margaret Strayhorn, kiedy będą kończyć posiłek. Potem idź w pobliŜe drzwi frontowych i czekaj w krzakach, koło okna biblioteki, aŜ dam ci znak. [Zgoda]. Trójka małych dzieci w kostiumach przebiegła ulicą chichocząc i piszcząc. Wszystkie były nonoperantami i nie miały pojęcia, Ŝe Hydra obserwuje je ze swojej kryjówki w krzakach. Dzieci zadzwoniły do drzwi i jedna z dorosłych córek rektora otworzyła je. Przebierańcy krzyknęli: Trick-or-treat! Córka rektora dała im cukierków, które maluchy włoŜyły do swoich toreb na łupy. Następnie pobiegły spróbować szczęścia w domu Sigma Nu Delta. Namyśliwszy się, Fury podąŜał za nimi myślami przez kilka minut, rozwaŜając nowy przeraŜający pomysł, który przyszedł mu na myśl tego popołudnia. Davy MacGregor miał być duŜo silniejszym przeciwnikiem od Bretta McAllistera. Wiadomości zdobyte przez Fury podczas sympozjum politycznego potwierdziły jego podejrzenia. W ciągu ostatnich lat, a szczególnie od momentu zawarcia przez niego drugiego małŜeństwa, przed dziewięcioma miesiącami, Wielki Wróg zmienił się i prawdopodobnie stał się zbyt silny, aby niezbyt jeszcze wprawna Hydra mogła go znacznie uszkodzić, a tym bardziej zabić. Davy MacGregor przeistoczył się z posępnego starzejącego się sześćdziesięcioletniego wdowca w odmłodzonego potentata metafizycznego. Przeszedł kurację regenerującą, zanim jeszcze Margaret Strayhorn zgodziła się go w końcu poślubić i teraz znów wyglądał jak za czasów swej młodości; mistrz corocznych zawodów sportowych w Kaledonii, wysoki, ciemnowłosy, o ostrym spojrzeniu czarnych oczu, silnie zarysowanych szczękach i nieco staroświeckich wąsach. Dave był głęboko zakochany w swojej nowej Ŝonie, a romantyczna namiętność, jak to często zdarzało się wśród ludzi, wzmocniła jego i tak juŜ potęŜne, metafizyczne zdolności kreatywne. Fury jednak, oprócz konwencjonalnych sposobów, miał w zanadrzu kilka innych, aby rozprawić się z Wielkim Wrogiem. Jego nowa Ŝona, sama w sobie, stanowiła interesującą opcję. Socorro Ortega była bardzo dobra w swojej pracy i oficjalnie określano ją na liście płac Dartmouth jako “Pierwszą Damą Rektora College’u”. Jej wynagrodzenie równało się płacy profesorów, a pracowała często duŜo więcej niŜ oni, występując w charakterze oficjalnej gospodyni (i nieoficjalnej spowiedniczki) uniwersytetu, pełniąc równieŜ obowiązki Ŝony rektora i matki jego dzieci. Ponadto, duŜo częściej niŜ by tego chciała, musiała łagodzić róŜne konfliktowe sytuacje towarzyskie, do jakich ten obiad dla operantów w Halloween niewątpliwie się zaliczał. Zwykle Pierwsza Dama nie miała nic przeciwko zabawianiu ludzkiej elity metafizycznej, chociaŜ niektórzy wykształceni “normalni” mieli jej to za złe. Działo się tak dlatego, Ŝe prawie jedną dziesiątą pracowników naukowych college’u stanowili operanci, a większość z nich nie kryła się specjalnie ze swoją pogardą do nonoperantów. Mimo wszystko ludzie obdarzeni zdolnościami metafizycznymi mieli takie same słabości jak reszta ich rasy i w tym kryło się wyzwanie, któremu Socorro Ortega dzisiejszej nocy stawiała czoło, i z którego wyszła zwycięsko. Jej mąŜ, rektor Tom Spotted Owl, był niegdyś studentem Davy’ego MacGregora w Edynburgu, zanim słynny Szkot (syn niezrównanej Jamie MacGregor) zrezygnował z wykładania ksenopsychologii, aby poświęcić się pracy w Intendenturze Europejskiej. Kiedy mówca zaproszony na sympozjum na temat polityki Imperium zachorował na dzień przed jego rozpoczęciem, Tom uprosił swojego byłego mentora, aby przyleciał z Concord i zastąpił go. W ten sposób, dwaj najpowaŜniejsi kandydaci na stanowisko Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości, David S. MacGregor i Paul Remillard, wyłoŜyli swoje polityczne poglądy tego samego dnia. Wydarzenie to przydało wielkiego splendoru uniwersytetowi i zostało
szeroko opisane przez media. Następnego popołudnia, w święto Halloween, do dwóch desygnowanych Ziemian dołączyło małŜeństwo znakomitych psychopolityków z Amalgam w Poltroi, tworząc razem wybitny (i nie zawsze zgodny) zespół, który miał wprowadzić olbrzymi zamęt na scenie politycznej w ciągu nadchodzących miesięcy. Tom zdecydował w ostatniej chwili, Ŝe Davy i jego Ŝona Margaret mają uczestniczy ć w skromnym, nieoficjalnym obiedzie wydawanym na cześć dwojga Poltrojan, nowo przybyłych do college’u. Pierwsza dama zgodziła się i nie przemyślawszy pewnych subtelnych reperkusji, zadecydowała, Ŝe Paul Remillard powinien zostać równieŜ zaproszony. Paul nie był starym znajomym To ma i Socorro, takim jak Davy MacGregor, i ani ona, ani jej mąŜ nie przepadali za energicznym Partnerem Intendenckim, którego popularność w mediach i zaciekła lojalność wobec Imperium Galaktycznego kłóciła się w jakiś sposób z jego reputacją playboya. College jednak nie mógł sobie pozwolić na nietakt w stosunku do Paula. Był on jednym z najbardziej znanych wychowanków Dartmouth i mógł oczekiwać zaproszenia na obiad, jeśli otrzymał je MacGregor. Tak więc Pierwsza Dama osobiście przekazała zaproszenie dla MacGregora do Seuss Auditorium i zostało ono przyjęte. Ale kiedy Socorro udała się na poszukiwania Paula, natknęła się w holu na dwoje Poltrojan i pogodnie powiadomiła ich o spodziewanym, dodatkowym gościu na obiedzie. Z przeraŜeniem stwierdziła, Ŝe reakcją było pełne zakłopotania chrząkanie i jąkanie się, a w końcu Poltrojanka wspomniała o swej “nagłej niedyspozycji”, która wykluczała jej obecność na obiedzie. śona rektora nie miała zdolności telepatycznych, ale była doświadczonym dyplomatą. Od razu zorientowała się, w czym tkwił problem: nieodłączną towarzyszką Paula Remillarda przez cały czas trwania sympozjum, był nikt inny, tylko puta callejera - ta ulicznica Laura Tremblay, Ŝona wiecznie zdradzanego kolegi Paula, Partnera Intendenckiego Rory’ego Muldowneya. Ogólnie wiadomo było, Ŝe Paul i Laura mieli romans od przeszło roku. Dwoje Poltrojan (szczególnie ona, zapalona miłośniczka ludzkiej opery) było zaszokowanych niedelikatnym, w ich mniemaniu, postępowaniem Paula w tak krótkim czasie po tragicznej śmierci Teresy Kendall. Socorro od razu zorientowała się, dlaczego obcy tak nagle odmówili udziału w obiedzie, który wydawała na ich cześć. Obawiali się, Ŝe Paul przyprowadzi uroczą, ponętną Laurę. I zrobiłby to, gdyby Socorro nie znalazła sposobu, aby temu zapobiec. Cracoles! CzyŜ Dartmouth College miało obrazić miłych odczuwających sympatię do Ziemian Poltrojan tylko z powodu nienasyconych apetytów erotycznych Paula Remillarda? Nagle przyszła Socorro do głowy wspaniała myśl. Zamiast obiadu dla ośmiu osób, rektor Dartmouth i jego Ŝona wydadzą obiad dla dziesięciu. Socorro szybko zadzwoniła do Lucille Cartier, błagając o pomoc w sytuacji podbramkowej i otrzymała ją. Następnie, kiedy Pierwsza Dama w końcu zdołała złapać Paula samego i wręczyć mu zaproszenie, wspomniała, Ŝe zaprosiła równieŜ jego rodziców i zastanawia się, czy nie zechciałby równieŜ zaprosić swojej matki chrzestnej, emerytowanej profesor Dartmouth w dziedzinie ludzkiej genetyki, Colette Roy, jako swojej osoby towarzyszącej. Socorro i Tom tak lubili Colette i nie widzieli jej juŜ od dłuŜszego czasu... Po krótkiej chwili wahania, przechytrzony Paul zgodził się. Następnie Pierwsza Dama znów skontaktowała się z Poltrojanami, prosząc ich o przemyślenie swej decyzji i nadmieniając, Ŝe Paulowi będzie towarzyszyć czcigodna profesor Roy. Obey skwapliwie przyjęli zaproszenie i Socorro wreszcie mogła poinformować Toma, Ŝe wszystko jest w porządku. Od samego początku wszystko wskazywało na to, Ŝe przyjęcie obiadowe uda się znakomicie. Wydawało się, Ŝe Paul i jego rywal w walce o stanowisko Pierwszego Magnata zapomnieli na chwilę o politycznych podziałach, które stanowiły punkt sporny podczas sympozjum, i ograniczyli konwersację, przynajmniej werbalną, do nie zobowiązującej pogawędki. Denis Remillard z radością odnawiał starą przyjaźń z Davym MacGregorem i oczarowywał Margaret Strayhorn.
Drobni, o fiołkoworóŜowej skórze Poltrojanie, wyglądający zupełnie jak łyse ziemskie dzieci poprzebierane na Halloween, odziani w ozdobione klejnotami szaty, rej przyjęcia uniwersyteckie były znane jeszcze za czasów, kiedy Tom Spotted Owl był jedynie uroczym asystentem wykładającym nauki polityczne w Dartmouth, a Socorro pięknooką studentką, przygotowującą się do dyplomu w Campeche, nie szczędziła pochwał dla Socorro za nowy wystrój rezydencji rektora. To będzie, pomyślała szczęśliwa Pierwsza Dama, niezapomniana noc. W oranŜerii, gdzie odbywała się dalsza część przyjęcia, Tom, Socorro i ich ośmioro gości, siedzieli na metalowych krzesłach przy duŜym okrągłym stole ze szklanym blatem. Pastelowe chryzantemy i astry, rosnące w czarnych donicach Oaxaca, i jaskrawe liście klonu, stojące w kamionkowych wazach, tworzyły kompozycję, która, zdaniem Lucille Cartier, niemalŜe przekraczała granicę dobrego smaku. A moŜe przesadzam? Pomyślała Lucille. MoŜe to po prostu objaw lekkiej niestrawności? Ryba była tak przeraźliwie pikantna. Ale wszyscy, poza nią, wydawali się świetnie bawić. Zaproszenie Davy’ego, Paula i Poltrojan okazało się duŜym sukcesem i nie dało się wyczuć nawet cienia wrogości pomiędzy dwojgiem desygnowanych. Dlaczego w takim razie miała przeczucie, Ŝe zdarzy się coś okropnego? Pierwsza Dama zaserwowała posiłek utrzymany w południowoamerykańskim stylu. Para obcych, Fritiso-Prontinalin i Minatipa Pinakrodin (“Mówcie nam Fred i Minnie”), i reszta gości ze Szkocji rozpływali się w zachwytach nad rybą w sosie pieprzowym z dodatkiem annatto, mole de poblano, tortillą, ryŜem, frijoles i sosem guacamole. Denis i Paul nie zostawili nawet kawałeczka ryby po majańsku, którą Socorro przygotowała osobiście według starego przepisu rodzinnego. Ale Lucille tylko skubnęła po trochu bardzo pikantnych potraw, czując dziwny niepokój z powodu negatywnych wibracji, jakie odczuwała przez cały dzień. Kiedy otrzymali z Denisem zaproszenie na obiad w rezydencji rektora, Lucille prawie odmówiła, ale nie chciała zawieść Socorro; była równieŜ ciekawa poznania Margaret Strayhorn - potęŜnego operanta - którą poślubił niedawno Davy, po trzydziestu latach bycia wdowcem. Lucille przemogła się i przyjęła zaproszenie. Teraz odezwała się telepatycznie tylko do swojego syna Paula, siedzącego po jej lewej stronie: Kochanie, czy moŜesz nieco wspomóc swoją starą biedną matkę? Boli mnie trochę głowa i Ŝołądek. Kochanie, czy moŜesz nieco wspomóc swoją starą biedną matką? Boli mnie trochę głowa i Ŝołądek. [Współczucie]. Lepiej? DuŜo lepiej. Czy zauwaŜyłeś jakieś niepokojące zjawiska dzisiaj? Plamy na słońcu czy supernowe, albo coś takiego? Nie. Jestem jedynie zaskoczony, Ŝe Davy i ja tak świetnie się dogadujemy. Podczas dyskusji, dziś po południu, był bardzo wojowniczo nastawiony wobec mnie. Audytorium było zachwycone, szczególnie gdy Davy napadł na mnie i na innych Partnerów Północnoamerykańskich za niezajęcie bardziej stanowczego stanowiska w sprawie tysiąca dni okresu próbnego, narzuconego nam przez Lylmików. Nic tak nie cieszy akademickiego motłochu, jak widok jakiejś politycznej grubej ryby, zapędzonej w kozi róg przez człowieka z ich obozu - nawet nie naleŜącego juŜ do ich grupy! Davy MacGregor zdaje się uwaŜać, Ŝe Państwo Ludzkości zostałoby przyjęte do Konsylium bez Ŝadnych dodatkowych warunków, jeśliby Remillardowie wycofali się w całości ze stanowisk magnatów. Rozumiesz, w oczach obcych jesteśmy podejrzani, a nasza źle pojęta duma rodzinna powstrzymuje rozwój Galaktycznej Ludzkości. AleŜ, kochanie. To niesprawiedliwe! Lylmicy nigdy nie prosili cię, Ŝebyś zrezygnował. Wręcz przeciwnie. Zostało jasno powiedziane, Ŝe Remillardowie mają pozostać na liście desygnowanych, a ja mam kontynuować swoją kampanię na stanowisko Pierwszego Magnata... - Nasz dzisiejszy deser to będzie coś specjalnego - oświadczyła Socorro Ortega, kiedy zniknęły juŜ resztki obiadu. - Są to sapo-te-
pietos, małe niebieskie śliwki daktylowe, które moja siostra zebrała dziś w ogrodzie w Merida na Jukatanie i wysłała ekspresem powietrznym do Bostonu. Mam nadzieję, Ŝe będą państwu smakować. Przy stole rozległy się uprzejme okrzyki podziwu. Lucille uwaŜała, Ŝe małe owoce są tak słodkie, Ŝe niemal mdlące, ale zjadła je śmiało, podczas gdy Poltrojanin o imieniu Fred, siedzący po jej prawej stronie, opowiadał, jak bardzo cieszą się, wraz z małŜonką^ z wizyty w Dartmouth College. - Okolica jest niezwykle piękna, a szczególnie te wspaniałe klony - powiedziała Minnie z błyszczącymi entuzjastycznie rubinowymi oczami. - Nie przychodzi mi na myśl Ŝadne inne miejsce w Galaktyce, gdzie zmiana pór roku jest tak malownicza. - Siedziała po drugiej stronie stołu, między Tomem Spotted Owl i Davym MacGregor i przy krzepkich panach wyglądała niemal jak laleczka. Wszyscy Poltrojanie byli łysi, ale przedstawicielki płci Ŝeńskiej pokrywały swoje kształtne, purpurowe czaszki wyrafinowanymi wzorami, namalowanymi złotą farbą. - Nie moŜemy się teŜ doczekać zimy, która jest tak podobna do klimatu na naszej rodzimej planecie. Fred wraz z kolegą robili w tym rejonie rekonesans przed Interwencją i oto teraz miał okazję powrócić. Fred odezwał się: - Nasze córki bliźniaczki dołączą do nas w kampusie po rozpoczęciu semestru zimowego. Zapisały się juŜ na kilka kursów muzycznych i nie mogą się doczekać, aby spróbować ziemskich sportów zimowych. - To miło, Ŝe państwa rodzina równieŜ przyjeŜdŜa - odezwał się Denis. - Dartmouth ma swój własny ośrodek, gdzie moŜna uprawiać narciarstwo alpejskie i biegowe. Jest równieŜ akademicka druŜyna hokejowa, urządzamy wyścigi z toboganem, wyścigi psich zaprzęgów i zawody łyŜwiarskie, a nawet wyścigi motocyklowe na lodzie po zamarzniętej rzece. Wzięcie udziału w tych ostatnich jest marzeniem mojego wnuka, Marca. Ale on jest dopiero pierwszakiem, więc będzie musiał poczekać do następnej zimy. - Wyścigi motocyklowe na lodzie? Nie sądzę, abym spotkał się kiedyś z tym sportem - powiedział Fred. Paul Remillard spojrzał z dezaprobatą na swoją salaterkę deserową. - To moŜe być dość niebezpieczne i pewnie dlatego mój syn chce brać udział w tych zawodach. Motocykle są bardzo cięŜkimi maszynami, o ogromnej mocy, a opony nabite są stalowymi kolcami dla większej przyczepności do lodu. - Och, doprawdy! - wykrzyknął Fred. - Ten pański syn musi być bardzo odwaŜnym chłopcem. - Nieroztropnym, to odpowiedniejsze słowo. - Paul skłonił się w stronę Poltrojan i zwrócił się do Margaret Strayhorn, siedzącej obok. Fred pochylił się ku swej sympatycznie wyglądającej sąsiadce przy stole, Colette Roy, i odezwał się bardzo cicho: - Czy dobrze słyszałem, Ŝe jeden z synów Partnera Remillarda był... oops! Nieco zbyt późno, Minnie wysłała swemu małŜonkowi w trybie poufnym dyskretne ostrzeŜenie. Colette Roy tylko westchnęła. - Tak, to ten chłopiec, obawiam się. Po tym jak został zwolniony, Paul wysłał go ze względów bezpieczeństwa na planetę Konsylium. - Słyszałem, Ŝe ten młody człowiek jest... hm... niezwykle utalentowany umysłowo - ciągnął Fred, pomimo ostrzegawczego spojrzenia małŜonki - tak samo jak jego ojciec. Czy to prawda, Ŝe Partner Remillard był pierwszym człowiekiem edukowanym juŜ w łonie matki za pomocą percepcyjnych technik Imperium? Colette Roy przytaknęła. - Pozwoliłam sobie to zasugerować. - I dlatego jesteś moją matką chrzestną... - odezwał się Paul odsłaniając w uśmiechu śnieŜnobiałe zęby. - DołoŜyłaś wszelkich starań, aby uchronić mnie przed grzechem i zepsuciem! Denis wtrącił szybko:
- Lucille i ja uznaliśmy, Ŝe nasza rodzina jest juŜ w komplecie, kiedy mieliśmy szóstkę wspaniałych dzieci operantów. Colette nalegała jednak, abyśmy postarali się o jeszcze jedno dziecko i uczyli je juŜ w łonie matki, w taki mniej więcej sposób, jak wy to robicie. - Dowiedziałam się o tej technice całkiem przypadkowo, w jakiś miesiąc po Interwencji - powiedziała Colette. - Jedna z Poltrojanek w lokalnej grupie łącznikowej była w ciąŜy. Sama przeszłam histerkomię wiele lat wcześniej, po urodzeniu syna, więc zaproponowałam to Lucille i Denisowi. Uznałam, Ŝe to wspaniała okazja do poszerzenia naszej wiedzy naukowej. - Zabawne - dodał Denis. - Wuj Rogi podpowiedział mi dokładnie to samo tydzień wcześniej. Bóg wie, gdzie on na to wpadł. Jest tylko księgarzem. - Imperium ma powody, aby być wdzięczne za pani pomysł, doktor Roy - powiedział Fred. - KsiąŜka, która powstała na podstawie... hm... wspólnych badań Lucille Cartier i Denisa Remillarda zapoczątkowała właściwie rozwój studiów nad ludzką metapediatrią. - My, ludzie, mamy tak wiele do zawdzięczenia Poltrojanom powiedziała serdecznie Margaret Strayhorn. - Zawsze byliście tacy przyjacielscy i Ŝyczliwi wobec naszej prymitywnej rasy. Wy... uczłowieczyliście Imperium Galaktyczne w trudnych dla nas latach Panowania Simbiari. Gdybyśmy mieli za przykład jedynie pozostałe rasy, moglibyśmy nie wytrwać, nie uwierzyć, Ŝe miejsce ludzkości jest naprawdę w Imperium Galaktycznym. Pomogliście nam... nie zniechęcić się. - Wielu z nas uwaŜało, Ŝe mianowanie Simbiari, a nie nas, na waszych nadzorców nie było szczęśliwym rozwiązaniem! Ale nie kwestionuje się decyzji Lylmików. - AleŜ, owszem, kwestionuje się - mruknął pod nosem Davy MacGregor. Siedząca koło niego Minnie uśmiechnęła się i powiedziała: - Ostateczny potencjał umysłowy ludzkości jest duŜo większy niŜ nasz, Partnerze MacGregor. Nie bylibyśmy dla was tak surowym rządem jak Simbiari i Lylmicy na pewno wzięli to pod uwagę. - ZauwaŜyłam, Ŝe to bardzo modne krytykować naszych Zielonych Braci - stwierdziła Colette z odrobiną surowości w głosie. - Ja osobiście uwaŜam, Ŝe Simbiari całkiem dobrze spełniają niewdzięczną rolę - i są przynajmniej człekokształtni. Czy wolelibyście, Ŝeby rządziły nami, na przykład, te potwory Krondaku? Kilkoro ludzi przy stole wzdrygnęło się. - Oni nadzorowali naszą rasę - powiedział Fred. - Legendy mówią, Ŝe ledwo przeŜyliśmy to straszne doświadczenie, zanim osiągnęliśmy zrośnięcie. Jesteśmy pełni zrozumienia dla cierpień waszej rasy, bo sami czujemy się blisko was. Przeszliśmy ewolucję bardzo zbliŜoną do waszej, nawet pod względem pewnych agresywnych czynników, które rządziły nami. Staraliśmy się więc łagodzić surowość rządów Simbiari, jeśli tylko było to moŜliwe; podzieliliśmy się z wami naszą technologią edukacji płodowej, jak równieŜ innymi istotnymi danymi. Chcieliśmy, Ŝebyście nie popełnili tych błędów, przez które przeszliśmy dawno temu, kiedy nadzorowali nas Krondaku... - I Ŝebyście nie poddali się... - wtrąciła Minnie, a jej mała ładna twarzyczka posmutniała - tak, jak to uczyniły 72-ie rozwijające się rasy, powierzone nadzorowi Poltrojan. - Co się stało z tymi, którzy odpadli? - zapytał Tom Spotted Owl. - Zostali odizolowani - powiedział Fred smutno. - Odmówiono im dostępu do transportu superluminalnego, który ułatwia podróŜe międzygwiezdne. Szara otchłań hiperprzestrzeni patrolowana jest przez Lylmików, aby mogli upewnić się, Ŝe kwarantanna została zachowana. Większość cywilizacji nie jest w stanie przetrwać długo, jeśli nie uda się im osiągnąć zrośnięcia. - Czy tak zwane zrośnięcie... - Denis Remillard pochylił się do przodu, wbijając mocne spojrzenie niebieskich oczu w Poltrojanina miało zapobiegać agresywnym zachowaniom i gwarantować altruizm? - Po pewnym czasie, tak. Kiedy rasa osiąga swą zrosła liczbę i
całkowitą dojrzałość, jej Umysł w całości włącza się do Wspólnoty i odrzuca agresję. Podobnie dzieje się w wysoce złoŜonym układzie, który odrzuca dezintegrację. W przypadku niedoskonale zrosłej rasy, takiej jak na przykład Simbiari, pewna liczba... hm... błądzących jednostek, wciąŜ jest w stanie dopuścić się zachowań antyspołecznych, ale na pewno nie większość. Cztery starsze rasy Imperium, całkowicie zrosłe, naleŜą równieŜ w całości do Wspólnoty. To czyni nas niezdolnymi do popełnienia jakiegokolwiek powaŜnego wykroczenia społecznego. Oczywiście, jesteśmy w stanie nadal popełniać naruszenia osobiste. Prowadzą do nich duma, rozpacz, lekkomyślność - tego typu rzeczy. - Fascynujące - powiedziała Margaret Strayhorn - i jakieŜ to zadziwiające, Ŝe my, ludzie, zostaliśmy zaproszeni do Imperium, skoro jesteśmy jeszcze tak niedoskonali! Nawet biorąc pod uwagę okres próbny, nałoŜony na nas przez Konsylium, i tak dostajemy duŜo więcej niŜ na to zasługujemy. - Była to jedna z wielu decyzji Lylmików pozytywnych dla was powiedziała Minnie - zgadzaliśmy się z nią zawsze, bez zastrzeŜeń. Fred wzruszył Ŝartobliwie ramionami. - Przeciwko włączeniu Ziemian do Wspólnoty zawsze występowały wszystkie cztery zrosłe rasy, ale wy i tak ich przechytrzyliście. Wszyscy roześmieli się. Davy MacGregor podniósł szklankę Rioja Reserva. - Wznoszę toast za przyjazną Poltroję! Za jej fizjologię reprodukcyjną, tak bardzo zbliŜoną do naszej, oraz za technologię edukacji płodowej, którą mieliśmy moŜność zapoŜyczyć. Gdyby nie oni, musielibyśmy przyjąć technikę Simbiari. - Za następne osiem miesięcy - dodała Margaret z triumfem musielibyśmy z Davym udawać, Ŝe noszę w sobie przyszłego operantakijankę. Wybuchły gratulacje i śmiechy, po czym wszyscy wypili za Amalgam w Poltroi i nowo poczęte dziecko. - Młodzi ludzie i Poltrojanie mogą wstępować do Dartmouth oświadczył Tom Spotted Owl uroczyście - ale kijanki, nigdy! Znów wszyscy roześmieli się. - Jeśli wszyscy skończyli juŜ deser, moŜe napijemy się cafe de olla w salonie - zaproponowała Socorro Ortega. Wyjaśniła Poltrojanom: - Ten napój kofeinowy jest doprawiony korą rośliny o nazwie cynamon i dodaje się do niego, dla smaku, aromatycznej rafinowanej sacharozy, zwanej brązowym cukrem. - Brzmi wspaniale - powiedział Fred. - Im więcej cukru, tym lepiej! - Ach, dodaje cukru klonowego do wody sodowej - wyznała Minnie kręcąc głową - i dŜem do jajecznicy, a krąŜki smaŜonej cebuli macza w miodzie. śona rektora pozostała niewzruszona. - Następnym razem, kiedy przyjdą państwo na obiad, podam coś specjalnie dla Freda: kandyzowane jalapenos. Kiedy wszyscy podnieśli się z miejsc i zaczęli z wolna wychodzić z oranŜerii, Paul przesunął się w kierunku Davy’ego MacGregora i jego Ŝony. - MoŜe polecicie do Konsylium z nami, CSS Kungsholmem? - Czemu nie? - odpowiedział Davy. - Ten statek odlatuje siedemnastego listopada, prawda? Nasza trójka i Ŝona Willa mieliśmy wylecieć jakimś małym stateczkiem pojutrze z Akwitanii. Ten przylatuje na miejsce cztery dni później niŜ wy, szóstego grudnia. Margaret Strayhorn zaśmiała się przepraszająco. - Obawiam się, Ŝe nie mogę podróŜować statkami o wysokim, superluminalnym czynniku przemieszczenia. Nawet wolniejsze przełoŜenie w hiperprzestrzeń niezbyt dobrze mi robi, a teraz, kiedy jestem w ciąŜy, moŜe być jeszcze gorzej. To dobrze, Ŝe ludzcy magnaci nie muszą spotykać się w Konsylium częściej niŜ dwa razy do roku; ziemskiego roku. Gdyby było inaczej, Davy musiałby latać beze mnie. Davy MacGregor objął Ŝonę gestem posiadacza. - Nigdy w Ŝyciu. Denis roześmiał się. - Widzę, Ŝe miodowy miesiąc jeszcze się nie skończył.
- I nie skończy się nigdy - mruknął Davy. - To nie ta cholerna kuracja mnie odmłodziła, to Maggie. Nie rozstanę się z nią, choćby chciało tego Konsylium albo sam Alud Clootie! Margaret pokręciła głową z udawaną irytacją. Była wysoka, miała kruczoczarne włosy i jedynie trzydzieści lat, a juŜ zajmowała stanowisko Partnera Intendenckiego na Europę, podobnie jak jej mąŜ. Nie została nominowana do Konsylium, co wydawało się nie martwić jej w najmniejszym stopniu. - Davy, jesteś kochanym idiotą. Co ja mam z nim zrobić, Lucille? - Denis odrzucił nominację - powiedziała cicho starsza kobieta. - To nie Ŝadna hańba. Nie wspomniała jednak, Ŝe gdyby Davy zrezygnował, Paul nie miałby właściwie Ŝadnego przeciwnika w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Jedynie syn Jamiego MacGregora nadawał się, oprócz Paula, do tego, aby reprezentować ludzkość w Konsylium Galaktycznym. Goście poszli za Socorro i Tomem do wspaniałego oficjalnego salonu rezydencji rektora, w którym, wokół wielkiego kominka rozstawiono krzesła. Kobieta w średnim wieku, ubrana w ciemną sukienkę i biały fartuch, wniosła dzbanek kawy, a córka rektora szła za nią z tacą pełną filiŜanek i spodków. - To jest Susan O’Brien, która przygotowała mole depoblano, które dziś jedliśmy - powiedziała Socorro - a jej pomocnicą jest nasza córka Maria Owi, która broni dziś naszej twierdzy przed atakami przebierańców. Goście wymruczeli słowa powitania. Prezydent i Pierwsza Dama pokazali Poltrojanom oraz Davy’emu i Margaret kilka antyków, które ozdabiały salon; między innymi portret drugiej pani Daniel Webster, piękną małą rzeźbę Jadwigi Majewskiej i kilka eksponatów sztuki prekolumbijskiej wypoŜyczonych z kolekcji Dartmouth. Zadzwonił dzwonek u drzwi. - A niech to... - powiedziała Maria Owi, serwując kawę. - Czy te dzieciaki kiedyś dadzą mi spokój? - Proszę pozwolić mi się nimi zająć tym razem. - zgłosiła się Margaret. Ruszyła w kierunku drzwi, zanim Socorro czy Tom zdąŜyli zaprotestować. - Nie mamy czegoś takiego w Szkocji, to będzie prawdziwa przyjemność. - Och, zechciałaby pani? - spytała Maria - Cukierki są w koszyku na stole, przy drzwiach. Jeden cukierek dla kaŜdego, a jeśli to studenci, proszę nie dać się naciągnąć na więcej. Margaret roześmiała się. - Bez obaw. ChociaŜ ganek oświetlony był jasno, w holu panował lekki półmrok, rozpraszany jedynie małym kryształowym kandelabrem. Margaret Strayhorn wzięła do ręki koszyk z cukierkami i otworzyła cięŜkie drzwi. Pięcioro dzieci wyglądających na dziesięć, jedenaście lat stało rzędem w wyczekującej pozie. Była tam kolonialna dziewczynka w masce domino, Królik Bugs, niezdarnie ucharakteryzowana czarownica, pirat z klapką na oku i tramp o twarzy klowna. Margaret była oczarowana i jednocześnie zaskoczona, Ŝe wszystkie dzieci były operantami, a ich umysły pozostawały szczelnie zasłonięte. - Trick-or-treat! - zawołały dzieci. I Hydra uderzyła. Margaret Strayhorn była kobietą o silnym umyśle, szczególnie w zakresie koercji i kreatywności, kiedy więc Hydra wymierzyła w nią swój mentalny dren, mający wyssać z niej Ŝycie, ułamek sekundy wystarczył, aby zasłonić się przed atakiem. To uratowało jej Ŝycie. Kiedy jej włosy stanęły w płomieniach, Margaret krzyknęła przenikliwie. Instynktownie, cały swój potencjał kreatywny zuŜytkowała na wzniesienie mentalnej barykady obronnej. Chwilę później upadła na podłogę. Wystawienie tak potęŜnego ekranu pozbawiło ją resztek sił. Tymczasem wszyscy przybiegli do holu. Drzwi frontowe były otwarte i ukazywały czarną pustkę. Margaret leŜała na boku, zasłaniając twarz skrzyŜowanymi rękami, jakby wciąŜ broniła się przed
napastnikiem. Czubek jej głowy był zwęglony i widniał na nim dziwny symetryczny wzór, jakby jakiś wysłannik diabła wycisnął na skórze swój znak. Odrętwiały z przeraŜenia Davy padł na kolana obok Ŝony i uniósł lekko jej poparzoną głowę. - Maggie, BoŜe, Maggie! Otworzyła oczy. Jej źrenice były tak rozszerzone, Ŝe wyglądały jak czarne dziury. - Widziałam to - wyszeptała - zabiłoby mnie, ale zasłoniłam się i odparłam pierwszy atak. A potem... to odeszło. - Co odeszło?! - krzyknął Denis. - Nie wiem - powiedziała Margaret Strayhorn bezradnie. - Nie wiem. Kretynka! Idiotka! Pozwoliłaś jej krzyknąć! Wybacz mi, wybacz. - Och, najdroŜszy Fury. Starałam się jak mogłam... Tak. Wiem... Szlag! Nigdy nie przypuszczałem, Ŝe będzie aŜ tak szybka. Czy uciekłaś bezpiecznie i dobrze się schowałaś? Tak. [Panika, Ŝal, złość, tęsknota, Ŝałosny płacz]. Głupia! Przestań! Czy chcesz zwrócić uwagę normalnych?... o, od razu lepiej. Uśmiech. Śmiech. Zachowuj się naturalnie. A teraz, tak szybko, jak potrafisz, wracaj gdzie twoje miejsce! Ale chybiłam, Fury. I... ona mnie widziała. Widziała Hydrę? Nie... tylko nas. Jest w szoku. Nie będzie pamiętała niczego waŜnego. Mogę redaktywnie wzmocnić ten efekt. Nie będzie w stanie wyciągnąć z tego najmniejszego sensu. Będzie pamiętała tylko, Ŝe otworzyła drzwi, a nie... to, co tam było. [Cierpienie. Poczucie straty. Niepewność. MoŜliwość rozłąki]. Nie! Połączcie się razem! DuŜą winę za dzisiejszą klęskę ponoszę ja. Nie doceniłem Margaret Strayhorn. Przyjąłem, Ŝe jej moŜliwości mentalne są niniejsze. ChociaŜ nie jest gigantem, jednak są w niej najwyraźniej jakieś ukryte komponenty gigantów, które uaktywniły się w odpowiedzi na twój atak. Była taka szybka... nie sądziłam, Ŝe moŜe być w stanie krzyknąć i zapobiec wymierzeniu drenu. Chciałam sparaliŜować ją za pierwszym ciosem i wciągnąć w krzaki. Potem spopieliłabym jej całe ciało, tak jak mi kazałeś. Nikt by nie podejrzewał, Ŝe to ja zrobiłam. Ale teraz... Ma wypalony znak lotosu. Denis i Paul Remillard będą wiedzieli, co to znaczy... CóŜ, nic na to nie poradzimy. Nadal uwaŜam, Ŝe moja strategia dotycząca Strayhorn jest właściwa i doprowadzi do pozbycia się Wielkiego Wroga. Jej śmierć całkowicie go załamie. Ale jak, Fury? Jak? Nie mam tyle siły, Ŝeby ją zabić! Musisz się jeszcze trochę podszkolić, to wszystko. Zajmę się tym podczas podróŜy na planetę Konsylium. MoŜna bardzo efektywnie wykorzystać te nudne tygodnie w hiperprzestrzeni. A do tego czasu... [Westchnienie]. Czy to będzie bolało, tak jak poprzednie lekcje, Fury? O, tak. Nawet bardziej, jeśli chcesz być na tyle silna, aby niszczyć umysły gigantów i dostać to, co ci się całkowicie naleŜy, a czego pozbawiło cię Imperium. Będziesz musiała wiele wycierpieć, aby zdobyć tę siłę. Chyba Ŝe zmieniłaś zdanie... Nie! Kurwa pieprzona mać! Nie! Zrobię wszystko! Chcę tego! Chcę wszystkiego! [Śmiech]. Oto moja słodka Hydra. Ale pamiętaj: Nie uda ci się bez mojej pomocy! Musisz robić tak, jak ja ci kaŜę, nawet jeśli jest to trudne. Zrobię wszystko! NajdroŜszy Fury, ty mnie stworzyłeś i uczyniłeś mnie taką szczęśliwą. Zrobię wszystko, co powiesz. Tylko pozwól mi nasycić się jeszcze raz czyjąś energią Ŝyciową. Pozwól mi wzrastać. Proszę. Idź do domu. Rana Margaret Strathorn jest do wyleczenia. Nie powstrzyma jej przed towarzyszeniem męŜowi podczas inauguracji. A do
tego czasu ty będziesz juŜ na planecie Konsylium, gotowa do ponownej próby - i tym razem ci się uda. 19 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Obudziłem się rankiem 21 listopada z głową spuchniętą od potęŜnego kaca, ale bez poczucia winy. Jeśli kiedykolwiek jakiś męŜczyzna miał tak dobry powód, Ŝeby się schlać, to ja. Marc powiedział mi, Ŝe przymusi Billa Parmentiera, Ŝeby przywiózł go nad Jezioro Małp między pierwszym a piętnastym listopada, z zapasem Ŝywności. Ale pomimo świetnej pogody, pozwalającej nawet na zrzucenie z samolotu zapasów, jeśli pokrywa lodowa okazałaby się jeszcze zbyt cienka, aby utrzymać cięŜar Beaver, Marc nie pojawił się. W miarę, jak ubywało jedzenia, próbowaliśmy schwytać kilka zajęcy, jednak masakra, którą Teresa przeprowadziła juŜ wcześniej, wytrzebiła je z naszej najbliŜszej okolicy, o czym świadczył brak zajęczych śladów. Tereny wokół Jeziora Małp oferowały zimą bardzo niewiele zwierzyny, oprócz myszy, naszych dobrych przyjaciół gronostaja Hermana i kilku kuropatw. Spróbowaliśmy jednej z tych ostatnich i wyglądała kusząco po wyjęciu z piecyka, przypieczona, z dodatkiem wonnych krąŜków jabłek. Mięso jednak smakowało okropnie, przesiąknięte na wylot stęchłą wonią igieł świerkowych, którymi Ŝywił się ten ptak. Myślę, Ŝe wmusilibyśmy jaw siebie, gdybyśmy umierali z głodu, ale Ŝadne z nas nie było jeszcze na takim etapie, więc ptak dostał się wdzięcznemu Hermanowi, a my zjedliśmy ostatnią puszkę sardynek z sucharkami i masłem orzechowym, oraz biszkopty na deser. Później Teresa wyczytała w jednej ze swoich ksiąŜek, Ŝe powinna była wygotować ptaka kilkakrotnie, za kaŜdym razem zmieniając wodę. Następnym razem ugotowała kuropatwę według tego przepisu i efekt był jadalny - ale z trudem. Podczas minionego tygodnia próbowałem około dwudziestu razy porozumieć się telepatycznie z Markiem - nie przejmując się specjalnie tym, Ŝe moje słabe, niedokładnie wycelowane myśli mogą wymknąć się z trybu poufnego i być słyszalne przez wszystkich. Nie otrzymałem odpowiedzi, co mogło oznaczać dwie rzeczy: albo chłopiec znajdował się daleko, poza zasięgiem mojej telepatii, najprawdopodobniej poza Ziemią, albo... nie Ŝył. Mój wrodzony francuski pesymizm podpowiadał takŜe inne niebezpieczeństwo. Bałem się, Ŝe Magistrat odkrył, iŜ nasz wypadek na rzece był kłamstwem, a Marc był współwinnym zaginięcia Teresy. Nadzorcy Simbiari mogli nie wyciągnąć od tego młodego cwaniaka całej prawdy, ale to nie musiało przeszkodzić im w uznaniu go winnym popełnienia przestępstwa. Wykonywanie wyroków odbywa się u nich zwykle bardzo szybko. Rodzina mogła nie być w stanie go uratować. Pomimo to, dzień po dniu, w miarę jak słabła moja nadzieja, zapewniałem Teresę, Ŝe jej syn jutro na pewno się pojawi. Próbowałem stłumić moją narastającą panikę, nakazując sobie udawać dobry nastrój przed Teresą i dziękując Bogu, Ŝe jedyną sztuczką operantów, w której byłem dobry, było szczelne zasłanianie moich myśli. Ale w końcu, 20 listopada, nie mówiąc mi o tym, zrobiła szybki remanent naszych zapasów. Przy kolacji powiedziała mi, Ŝe jeśli będziemy jeść bardzo skromnie, zostało nam Ŝywności na trzy tygodnie oraz, Ŝe musimy się pogodzić z faktem, Ŝe Marc nie przyjedzie. - TeŜ tak sądziłem. - powiedziałem. Jedliśmy makaron z margaryną i resztkami owsianki z groszkiem. W naszej spiŜarni pozostały głównie produkty skrobiowe. Mieliśmy duŜo przypraw, herbaty, zamarzniętej na kość kawy i suszonych owoców, ale prawie w ogóle protein. Kiedy wypowiedziała te złowrogie słowa, spojrzałem z rozpaczą na swój wylizany do czysta talerz. Przez chwilę rozwaŜałem pójście w ślady czcigodnego kapitana Oatesa z fatalnej ekspedycji antarktycznej Scotta. Poszedłbym w las, mówiąc Teresie, Ŝe nie będzie mnie przez kilka dni i po prostu nigdy bym nie wrócił. Ale fantazjując w ten
sposób zdałem sobie sprawę, Ŝe nawet moja śmierć nie uratowałaby Teresy. I tak skończyłoby się jej jedzenie przed narodzinami Jacka i co stałoby się wtedy z nią i dzieckiem? Członkowie rodziny, którzy mogliby spenetrować rezerwat Megapod, znaleźć ją i dziecko, i ukryć ich, będą juŜ w tym czasie 4000 lat świetlnych od Ziemi, na planecie Konsylium, uczestnicząc w inauguracji. Nawet, jeśli dowiedzą się o niej, powrót zajmie im trzy, cztery tygodnie, a do tego czasu Teresa umrze z głodu w dziczy, albo będzie zmuszona poddać się Magistratowi. - Nie jest tak źle, Rogi - powiedziała. - Masz strzelbę. MoŜesz iść coś upolować. - Wokół jeziora nie ma Ŝadnej zwierzyny, na którą moŜna by polować, oprócz małych stworzeń, których ciała kule mojej strzelby rozerwałyby na strzępy. Oczywiście, mogę wyłapać to co zostało z zajęcy i kuropatw, ale poruszając się w takim mrozie traci się wiele energii. - Nie sądziłem, abym mógł nałapać wystarczająco duŜo tych zwierzątek, aby utrzymać nas dwoje przy Ŝyciu. Teresa przechyliła się przez stół i obdarzyła mnie swym olśniewającym uśmiechem. - Dlatego będziesz musiał pójść dalej i poszukać czegoś duŜego. Właśnie wtedy stwierdziłem, Ŝe jedyną rzeczą, którą warto zrobić, było upicie się... Następnego ranka, zagrzebany głęboko w śpiworze, z pękającą od bólu głową, usłyszałem, jak Teresa porusza się po domku podśpiewując jakąś arię operową i przygotowując śniadanie, składające się, jak przypuszczałem, z naleśników. Bekon i jajka w proszku przeszły juŜ dawno do historii, teraz musieliśmy się rano zadowalać plackami, owsianką, albo ryŜem z cynamonem i rodzynkami oraz resztką mleka. Niebiański zapach kawy przeniknął przez grubą warstwę puchu i króliczego futra, zakrywającą moją twarz. Usłyszałem zbliŜające się kroki i wysiliwszy mój wzrok telepatyczny, zobaczyłem ją trzymającą parujący kubek. - Rogi, kochanie, nie martw się - powiedziała. - Na pewno znajdziesz jakąś duŜą zwierzynę. A kiedy będziemy mieć duŜo mięsa, moŜemy uzupełnić inne rzeczy. Usiadłem i wziąłem od niej kawę trzęsącymi się dłońmi. - Mam tylko dwa pudełka amunicji. I nie mam pojęcia o polowaniu. Wolę raczej zwykłą wędrówkę i wyznaję zasadę - Ŝyj i pozwól Ŝyć. W takich dzikich górach, jak te... Dieu de Dieu, nie wiem! Musiałbym zejść na niŜej... - Oczywiście! - zgodziła się radośnie. - Widzisz? JuŜ myślisz pozytywnie. Naładowałam ci odtwarzacz ksiąŜek “Poradnikiem Przetrwania w Dziczy” Alana Fry. Jest tam wspaniały rozdział o polowaniu, który moŜesz przeczytać jedząc śniadanie, a ja poszukam ci jeszcze innych ksiąŜek. Jęknąłem i wyczołgałem się ze śpiwora. KsiąŜki! Pomogły mi odremontować szałas i zrobić rakiety śnieŜne; nauczyły Teresę, jak łapać i obdzierać ze skóry zające i robić z tych skór pledy. Ja dowiedziałem się, Ŝe powinienem trzymać strzelbę na mrozie, Ŝeby zapobiegać kondensacji wilgoci i rdzewienia w ciepłym pomieszczeniu. Teresa przeczytała gdzieś, Ŝe do gotowania i grzania potrzebne jest zarówno suche, jak i świeŜe drewno, o czym nigdy wcześniej nie wiedziałem. Było jeszcze wiele innych uŜytecznych informacji, które czerpaliśmy z naszej elektronicznej biblioteczki. Tak więc poczytam, potem pomodlę się gorąco i jutro wyruszę na polowanie. Wybraliśmy sobie na naszą kryjówkę jeden z bardziej oblodzonych terenów w Ameryce Północnej. Prawie ze wszystkich stron wokół Jeziora Małp otaczały nas strome góry i nieprzebyte lodowce. Były tylko dwie trasy, które brałem pod uwagę. Pierwsza z nich biegła wzdłuŜ koryta Potoku Małp, który wił się dalej na wschód, w głąb rezerwatu Megapod. Druga zaczynała się po przeciwnej stronie jeziora i prowadziła na północny zachód. Droga ta okrąŜała jęzor rozległego lodowca Fyles, schodziła w dolinę dość sporej rzeki o nazwie Noeick i wreszcie dochodziła do morza. Pamiętając wodospady Potoku Małp, najpierw pomyślałem, Ŝe ta
druga, północno-zachodnia trasa będzie lepsza. Jezioro Małp znajdowało się na wysokości 1400 metrów. Po przejściu zaledwie czternastu kilometrów na pomocny zachód, schodziłaby 850 metrów w dół, do porośniętej gęstym lasem doliny rzecznej, gdzie z pewnością zimują łosie. Zabicie jednego z nich rozwiązałoby nasz problem jedzeniowy w zupełności - pod warunkiem, Ŝe dałbym radę przyciągnąć mięso z powrotem nad Jezioro Małp. Po przestudiowaniu durofilmowej topograficznej mapy, którą zwędziliśmy Billowi Parmentierowi, zauwaŜyłem ciasno stłoczone poziomice, których widok zawsze przeraŜa kaŜdego wędrowca. Trasa ta była niezwykle stroma i aŜ do samej rzeki prawie w ogóle nie porośnięta lasem, w którym mogłyby Ŝyć jakieś zwierzęta. Poza tym marsz po tym odsłoniętym terenie pozbawiłby mnie zasłony przed śnieŜycami, jaką stanowiła Mount Jacobsen; byłbym teŜ bezbronny wobec smagających mnie od strony Pacyfiku wichur. Druga trasa, wiodąca od wschodniego krańca jeziora w dół, Kanionem Małpiego Potoku, była pokryta zielonym kolorem, co oznaczało las ciągnący się aŜ do doliny rzeki Talchako płynącej na północ, odległej od nas jakieś 18 kilometrów. Przez większą część kanionu poziomice na mapie były rozmieszczone w rozsądnych odległościach od siebie. Teraz, kiedy temperatura utrzymywała się grubo poniŜej zera, tak w dzień, jak w nocy, potok z pewnością zwęził się i zamarzł, co ułatwiało mi przeprawienie się. Z drugiej jednak strony, trasa wzdłuŜ kanionu nie wiodła w niskie partie lasu. W końcu jednak zdecydowałem się, Ŝe idąc tą drogą mam większe szansę na znalezienie duŜej zwierzyny. Co to będzie za zwierzyna, nie byłem w stanie zgadnąć, ale zima była w pełni i miałem nadzieję na jakiegoś spóźnionego niedźwiedzia, albo jednego, bądź dwa jelenie. Miałem wyjść następnego dnia wcześnie rano, więc wszystko sobie przygotowałem. UłoŜyłem trochę drzewa na opał w pobliŜu werandy, dla wygody Teresy, i poleciłem jej topić śnieg na wodę, zamiast chodzić po nią stromą ścieŜką do jeziora. Ona z kolei upiekła mi tuzin tłustych placków z suszonymi owocami. Wziąłem teŜ kilka paczek zupy w proszku, która moŜe nie miała duŜo wartości odŜywczych, ale przynajmniej mogłem napić się czegoś innego, niŜ gorącej wody czy herbaty. WłoŜyłem do plecaka płachtę brezentową, wiele plastikowych toreb, mały garnek do gotowania wody, siekierkę, największy nóŜ, osełkę, zwój liny, amunicję i namiot igloo. Wcisnąłem teŜ do plecaka mój śpiwór i matę do spania, a do kieszeni włoŜyłem zapalarkę i wojskowy nóŜ Teresy z ostrzem w kształcie piły. Kiedy nie patrzyła, przemyciłem teŜ butelkę rumu Lamb’s Navy. - Jak długo cię nie będzie? - spytała. - Tak długo, jak będzie trzeba. Nie próbuj się ze mną porozumiewać, chyba Ŝe będzie to konieczne. Jeśli nadal nas szukają, to mogłoby cię zdradzić. Spokojnie kiwnęła głową na znak zgody. Miała na sobie za duŜą koszulę z bawolej wełny, rozpięte w pasie dŜinsy, rozsznurowane buty i grube skarpety. Jej ciemne włosy, niegdyś tak jedwabiste i lśniące, były teraz matowe od mydła i ściągnięte w koński ogon. Pomimo to, ciąŜa sprawiała, Ŝe wyglądała kwitnąco, młodo i delikatnie, tak, Ŝe musiałem szybko odwrócić się od niej, Ŝeby nie zobaczyła moich łez. Kiedy nałoŜyłem plecak, pocałowała mnie w policzek i powiedziała: - Uda ci się, Rogi. To nie moŜe się skończyć w ten sposób. Jack jest przekonany, Ŝe będzie Ŝył i dokona wielkich rzeczy. A to znaczy, Ŝe tak się stanie. Próbowałem się roześmiać. - A to mały mądrala z niego. - O, tak. Jego “ego” jest niezwykle mocne. JuŜ teraz musiałam go pouczyć o niebezpieczeństwach dumy i egocentryzmu. Trudno jest mu zrozumieć, Ŝe jestem niezaleŜnie Ŝyjącą osobą, a nie tylko kochającym naczyniem, które istnieje dla jego wygody. Sama myśl, Ŝe kiedyś będzie musiał funkcjonować wśród innych ludzi, bardzo go przeraŜa. Dla niego wszystkie umysły, poza matczynym, kojarzą się z niebezpieczeństwem. Rozumiesz chyba dlaczego. - Ale ja nie jestem taki straszny. Nie wiem, czemu jest taki
nieśmiały, Ŝe nawet nie chce się ze mną przywitać. - Kiedy cię nie będzie, spróbuję nauczyć go, Ŝe tego rodzaju stosunki międzyludzkie są bardzo istotną kwestią; Ŝe trzeba być miłym. On i jamamy ci tyle do zawdzięczenia. Spróbuję mu to wyjaśnić. PołoŜyłem odzianą w rękawicę rękę na klamce. - Jeśli nie wrócę za sześć dni, masz się porozumieć z Denisem. Jej oczy rozszerzyły się. - Nie! - Musisz - nalegałem. - Nie moŜesz wtedy zwlekać zbyt długo, bo Denis opuści Ziemię i poleci na inaugurację. On mógłby wymyślić jakiś sposób, Ŝeby cię uratować. Ma niesamowity umysł, Tereso. Zwykle nie afiszuje się z tym, więc ludzie nie pamiętają o jego moŜliwościach. Nawet jego własne dzieci. Pod pewnymi względami jest nawet silniejszy niŜ Paul. Na pewno dysponuje potęŜniejszą koercją i wiem, Ŝe nie zgadza się z despotycznymi aspektami Panowania Simbiari. Myślę, Ŝe mógłby wstawić się za wami, jeśli przekonałabyś go o niezwykłym potencjale umysłowym Jacka. - Nie! - wykrzyknęła. - Denis jest zbyt nieczuły! Jego oczy mnie przeraŜają. Myśli tylko o rodzinie, podobnie jak Lucille. Mogę ufać tylko tobie i Marcowi! - Marc nie wróci - powiedziałem powaŜnie. - A mnie moŜe się nie udać. Przycisnęła obie ręce do swojego brzucha i zamknęła oczy, chcąc powstrzymać nagły strumień łez. - Uda ci się! Idź, Rogi. Idź juŜ. Będę na ciebie czekać. Wzruszyłem ramionami, otworzyłem drzwi i wyszedłem na mroźny poranek. Pięć minut zajęło mi zapięcie rakiet śnieŜnych. Potem zdjąłem winczestera ze ściany, naładowałem go, przewiesiłem przez ramię i wyruszyłem w drogę. Nie było zbyt duŜego mrozu. Dym z naszego komina unosił się tylko kilka metrów w górę, po czym rozchodził się poziomo, co oznaczało, Ŝe ciśnienie atmosferyczne było niskie i zapowiadało się na złą pogodę. Pokrywa śnieŜna miała około trzydziestu centymetrów grubości i z łatwością szedłem po zamarzniętej tafli jeziora w kierunku Małpiego Potoku. Ciemne chmury zakryły całkowicie szczyt Mount Jacobsen i wydawały się mnie gonić, ale nie pomyślałem o zawróceniu. Fakt, Ŝe wiatr wiał mi w plecy, poczytałem za dobry znak i jeśli zaczęłoby bardzo padać, po prostu zaszyłbym się w moim namiocie i poczekał aŜ przestanie. Pięć godzin później, kiedy zdołałem juŜ pokonać kilka bardzo stromych kilometrów w dół Kanionu Małpiego Potoku, rozpętała się zamieć. Z poziomu jeziora zszedłem w dół po skalnych stopniach, które tworzyły wodospady, kiedy poziom wody w potoku był wysoki. Teraz tyko cienka nitka wody płynęła pod lodem. Kanion rozszerzał się nagle w miejscu, gdzie prawie całkowicie zamarznięty wodospad spadał do małego basenu. Nie rosły tam krzaki, a teren był duŜo bardziej płaski, niŜ w górze kanionu. Wielkie głazy, porozrzucane wokół basenu, wyglądały jak jakieś śpiące bestie - pokryte częściowo śniegiem. Na skraju lasu gąszcz bezlistnych olch mieszał się z gałęziami jodeł i świerków. Kiedy było cieplej, musiało to być niezwykle malownicze miejsce. W momencie, gdy zaczęła się burza, przestałem zachwycać się pięknem okolicy. Padający śnieg nagle zagęścił się na tyle, Ŝe nie było widać nic, poza wszechogarniającą bielą. Wiedziałem, Ŝe nie mogę iść dalej, dopóki nie przestanie padać. Temperatura zaczęła spadać, a wiatr wiał coraz mocniej. Cofnąłem się między duŜe drzewa, znalazłem odpowiednio zasłonięte miejsce i wydeptałem w śniegu mały placyk. Potem zdjąłem rakiety, strzelbę oraz plecak i rozstawiłem namiot. Nasypałem na ścianki trochę śniegu, Ŝeby nie zwiał go natychmiast wiatr, po czym spędziłem pięć przeraŜających minut szukając rakiet i winczestera, które zupełnie zatonęły w padającym bez przerwy śniegu, kiedy zajmowałem się namiotem. Zaszyty w końcu w mojej kryjówce, zrobiłem to, co zrobiłby kaŜdy rozsądny Kanadyjczyk: wlazłem do śpiwora, pociągnąłem zdrowy łyk rumu i poszedłem spać. Z niewiadomych przyczyn, spałem spokojnie i głęboko jak
dziecko. Nie pamiętałem Ŝadnych snów, ale wiedziałem, Ŝe były pogodne. Kilkakrotnie budziło mnie wycie wiatru wśród drzew i świst śniegu uderzającego o napiętą powierzchnię namiotu, ale natychmiast znów zasypiałem. Z czasem odgłos wiatru zaczął słabnąć, a świst śniegu cichł i zdałem sobie sprawę, Ŝe namiot jest zasypany. Nie martwiłem się tym; małe okienko na tylnej ściance było otwarte dla wentylacji, a w sypkim śniegu było wystarczająco duŜo powietrza. Tak więc spałem i spałem... ...aŜ obudziła mnie nagła cisza. W mojej kryjówce panowały kompletne ciemności, a burza skończyła się. Spałem prawie we wszystkich moich ubraniach i było mi nawet za gorąco. Rękawice, futrzane podszewki butów, oraz torba zjedzeniem i pojemnik na wodę leŜały wciśnięte w nogach śpiwora. Wyciągnąłem je, włoŜyłem na siebie nie do końca wyschniętą puchówkę, zjadłem po omacku wilgotny placek owsiany (obrzydlistwo!) i popiłem wodą. Następnie gnany naturalną potrzebą, zacząłem się odkopywać. Warstwa śniegu przekraczała półtora metra, ale był na tyle sypki, Ŝe łatwo moŜna było go odgarnąć. Rakieta śnieŜna posłuŜyła mi za łopatę. Wstałem, wygrzebałem się z namiotu i wysiusiałem się w śnieŜnej wnęce. Następnie nałoŜyłem rakiety i wyszedłem na świeŜe powietrze. Na zewnątrz było przeraźliwie zimno. Była noc i ku memu zaskoczeniu, na niebie nie zobaczyłem ani jednej chmury. Zorza polarna świeciła nade mną niczym olbrzymia świetlista zasłona zieleni i szkarłatu. Kiedy patrzyłem oczarowany, ona falowała i zdawała się niemal szemrać... Nagle zobaczyłem biały błysk, który wystrzelił zza góry, po przeciwnej stronie kanionu i wybuchł, rozrzucając po niebie kolorowe gwiazdy. Po nim wystrzelił następny, a potem trzeci i czwarty, niczym niebiańskie reflektory. Krzyknąłem ze strachu. Drzewa rzucały ostre cienie na świeŜo spadły śnieg, a mały basen był całkowicie zalany poświatą, jak gdyby wzeszedł księŜyc w pełni. W odległości niecałych 15 metrów, na stercie prawie nie ośnieŜonych kamieni, zobaczyłem jakiś poruszający się kształt. Coś duŜego. Stałem zdrętwiały z przeraŜenia. I wtedy doszedł mnie słaby powiew cierpkiej zwierzęcej woni, a to coś na skale przybrało postawę wyprostowaną na dwóch nogach. Zorza posrebrzała tę włochatą olbrzymią postać - pół metra większą ode mnie. Wiedziałem, co to jest. OstroŜnie, Ŝeby nie wydać Ŝadnego dźwięku, zanurkowałem znów w namiocie, namacałem strzelbę i zerwałem prawą rękawicę. Odbezpieczyłem winczestera, wypełzłem z namiotu i podniosłem strzelbę do ramienia; stanąłem napręŜony. Stworzenie ciągle tam było i nie patrzyło na mnie, wyglądając potęŜnie i masywnie, jak niedźwiedź grizzli. Ale nie był to niedźwiedź. Był to przedstawiciel zagroŜonego gatunku, Gigantopithecus. Wielka Stopa. Największy ssak naczelny, jaki kiedykolwiek Ŝył. Jego umysł był telepatyczny, podobnie jak mój, ale w przeciwieństwie do niego, mój umysł nie był zaprzątnięty niewinnymi myślami. Kiedy wziąłem Megapoda na muszkę, zapomniałem o wszystkich wzniosłych frazesach, które chodziły mi po głowie, kiedy przybyłem nad Jezioro Małp. Myślałem tylko o tym, ile mięsa znajduje się w tym skórzanym, włochatym worku - mięsa, które utrzymałoby przy Ŝyciu Teresę, małego Jacka i mnie. Zabiłbym go. Z takiej odległości, nawet taki partacz jak ja nie mógłby chybić. I nie miałbym Ŝadnych wyrzutów sumienia. To było zwierzę, a ja byłem zdesperowanym człowiekiem, przedstawicielem najniebezpieczniejszego gatunku we wszechświecie. Ale w chwili, kiedy mój palec zaciskał się na lodowatym cynglu, zorza wybuchła fantastyczną kaskadą purpury, zieleni i bieli, które rozbiegły się po niebie, niczym chmara kolorowych duchów. Zwierzę uniosło ramiona i do mego umysłu dotarł nie sprecyzowany okrzyk zachwytu i radości. Powoli opuściłem lufę. Świetlane błyski tańczyły na niebie nad nami, a gwiazdy migotały i potęŜna istota, stojąc na skalnym wzniesieniu, zaczęła nucić cichy hymn. Spróbowałem znów podnieść strzelbę. Zabezpieczyłem i ponownie odbezpieczyłem ją z cichym trzaskiem. Dźwięk ten rozległ się w zimnym powietrzu, niczym pękająca
gałązka, a Wielka Stopa odwrócił się nagle i spojrzał na mnie. Zachwiałem się. On zniknął. Westchnąwszy, wróciłem do namiotu, zjadłem jeszcze jeden placek, łyknąłem rumu i poszedłem spać. Następnego ranka znów padał śnieg, ale tym razem lekki. Poszedłem obejrzeć skałę, na której widziałem olbrzymią małpę, ale nie znalazłem nic, nawet śladów. MoŜliwe, Ŝe zwierzę miało swoje legowisko w tym kamiennym kopcu. - Śpij w spokoju - powiedziałem. - Rozum podpowiada mi, Ŝe jesteś bardzo smaczny, ale serce mówi “nie”. PrzecieŜ nie mógłbym zjeść kolegi operanta. Po śniadaniu spakowałem się i ruszyłem w dalszą drogę w dół kanionu. PoniŜej małego basenu, koryto potoku znów stawało się bardziej strome. Śnieg był tu duŜo głębszy, musiałem więc posuwać się z większą ostroŜnością i wolniej. Jak do tej pory, nie napotkałem na jakieś większe przeszkody, które utrudniałyby wędrówkę, ale teŜ nie zobaczyłem Ŝadnych śladów zwierzyny, oprócz czegoś, co mogło być tropem norki, albo kuny, w miejscu, gdzie potok wychylał się na chwilę spod lodu. Przez cały dzień sypało okropnie, dodając do pokrywy śnieŜnej co najmniej dziesięć centymetrów. Potok zakręcał w kierunku północnym, okrąŜając niewielką górę, którą nazwałem Mount Jeff. Do końca dnia przeszedłem jeszcze jakieś cztery, pięć kilometrów w dół potoku. Znalazłem miejsce, gdzie wiatr omiótł ze śniegu skały, rozbiłem namiot i rozpaliłem ogień. Placki owsiane nie były duŜo smaczniejsze na ciepło niŜ na zimno, ale garnek gorącej zupy kurczakowej rozgrzał mi przyjemnie brzuch. LeŜałem w śpiworze, w otwartym wejściu do namiotu, sącząc rum kropla po kropli i patrzyłem, jak gaśnie ogień, a płatki śniegu opadają delikatnie w dół. W miarę, jak opanowywało mnie pijackie zadowolenie, zastanawiałem się, czy umrę. Zamarznięcie wydawało mi się bardzo łatwą śmiercią. DuŜo łatwiejszą niŜ śmierć głodowa. Szczęściarz ze mnie. Biedna Teresa... Nagle ocknąłem się z tej śmiertelnej zadumy i przypomniałem sobie, Ŝe nie zgodziłem się towarzyszyć Teresie w tej eskapadzie z własnej woli. Kazał mi to zrobić Lylmik, którego nazywam Duchem Rodzinnym, i to on twierdził, Ŝe moje uczestnictwo w tym przedsięwzięciu było konieczne. Konieczne! Dlaczego? Dla jego kosmicznych szwindli, oczywiście. Byłem przekonany, Ŝe nie narodzone dziecko Teresy było kluczowym elementem planu mojego cholernego gwiezdnego opiekuna, co oznaczało, Ŝe doŜyje narodzin Jacka. Było zatem logiczne, Ŝe przeŜyję równieŜ ja, Ŝeby nie musiała rodzić sama w środku zaśnieŜonej dziczy. Koniec. Kropka, wujaszku Rogi! Nie miałem więc co liczyć na luksus zamarznięcia na śmierć. Tak, czy inaczej, byłem coraz bardziej zmęczony tym schodzeniem w dół kanionu. Im dalej odchodziłem od jeziora, tym trudniejszy stawał się powrót. Jeszcze jedna cholerna zamieć i nie będę mógł wrócić w ogóle... - Mon fantome! - zawołałem - Jesteś tam? Ostatnie płonące drewienko na moim ognisku zgasło. Pozostał tylko Ŝar, syczący cicho, kiedy padały na niego płatki śniegu. - Duchu! Wiem, Ŝe mnie słyszysz. Robi się, coraz zimniej i ta wędrówka po skałach, w rakietach, coraz bardziej mnie wykańcza. Jestem tylko biednym starym człowiekiem, mam sto sześć lat! Jeśli pójdę jeszcze dalej, będę miał nie lada problem z powrotem, z jakąkolwiek zwierzyną. Spuść mi tu jutro jakieś jadalne stworzenie, słyszysz mnie? Koniec tych wygłupów. To ty wpakowałeś mnie w tę robotę, więc teraz przestań się znęcać! DuŜego zwierzaka! Bez kitu! Jutro! Dokładnie tutaj! Bez kantów! Czując się duŜo lepiej, zakręciłem butelkę, zapiąłem namiot i poszedłem spać. Rano było bardzo zimno i pochmurno, ale śnieg przestał padać. Kiedy zszedłem na dół do potoku po wodę, odkryłem, Ŝe coś było tam przede mną. Ślady wiodły w górę strumyka, na przeciwległy brzeg i
zobaczyłem małą chmurkę dymu lub pary, unoszącą się znad jodeł w odległości jakichś stu metrów. Złapałem winczestera, podkradłem się moją stroną strumyka i zobaczyłem go, pasącego się wśród jodeł. Celuj w przód ciała, gdzie znajdują się wszystkie główne organy, pouczał “Poradnik Przetrwania w Dziczy”. KsiąŜka zawierała nawet rysunek zwierzęcia, z wyrysowanym na nim środkiem tarczy strzelniczej, dla takich idiotów jak ja. Odbezpieczyłem strzelbę, wycelowałem i wypaliłem. Młody łoś padł martwy na śnieg. Musiał waŜyć co najmniej 450 kilo. Nawet, jeśli zrobiłbym sanie, musiałbym obrócić kilka razy, aby przetransportować całe mięso do domu. Ale, co tam. Uda mi się! Upojony sukcesem, wyjąłem siekierę, noŜe, brezent oraz torby i zacząłem sobie przypominać, co ksiąŜka mówiła na temat dzielenia mięsa. Nie bardzo pamiętałem szczegółów, ale wiedziałem, Ŝe sobie poradzę. Zanim zacząłem, zaryzykowałem jeden triumfalny telepatyczny okrzyk, niedokładnie wycelowany na tryb poufny Teresy: Jedzenie, wspaniałe jedzenie! Nagle, inny pocisk myślowy przeszył mój mózg jak strzała, trafiając prosto między oczy: Mam cię, wujku Rogi! Denis w końcu mnie znalazł. 20 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM GALAKTYCZNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-378-566 [6 GRUDNIA 2051] Czwartego grudnia czasu ziemskiego Anne Remillard poprosiła nie, rozkazała - Ŝeby Marc wypełnił swoje obowiązki wobec rodziny i oprowadził nowo przybyłych młodych kuzynów po planecie Konsylium K; zapoznał ich z centrum legislacyjnym Galaktyki. Przekazała mu tę wspaniałą wiadomość na zasadzie “ach, tak przy okazji...”, kiedy obydwoje wychodzili w poniedziałek z biurowca Państwa Ludzkości i kierowali się w stronę stacji metra, wtopieni w wielki tłum operantów-biurokratów. - Ale co z moją prawdziwą pracą? - zaprotestował Marc. - Nie skończyłam jeszcze badań dotyczących stosunku GPP-sów zjednoczonych ras do ich wskaźników przestępczości. - Junko moŜe to za ciebie skończyć. - Ale ja jestem tu po to, Ŝeby zajmować się sprawami prawnymi i prowadzić pewną istotną pracę dla ciebie i reszty rodziny, a nie, Ŝeby niańczyć grupkę głupawych dzieciaków! Anne była niewzruszona. - Młody człowieku, dopóki twój ojciec albo ktoś inny nie poprosi cię o twoje nieocenione usługi, jesteś ciągle pod moim nadzorem i masz robić to, co ci kaŜę. Po dwóch dniach odpoczynku po męczącej podróŜy, twoi kuzyni będą juŜ przebierać nogami, Ŝeby coś robić, szczególnie ci młodsi. Nie ma powodu, Ŝeby tracili czas na surfingu albo leŜąc na plaŜy w Paliuli, jeśli mogą w tym samym czasie poszerzać swoją wiedzę. - Ale dlaczego ja? Są przecieŜ organizowane wycieczki dla rodzin i przyjaciół nowych ziemskich magnatów... - Wiem, Ŝe objeździłeś juŜ ten ul wzdłuŜ i w poprzek. Zrób z tego jakiś uŜytek. Twoi wujkowie i ciotki, twój ojciec i ja będziemy zbyt zajęci przygotowaniami do inauguracji i innymi sprawami Konsylium, Ŝeby zajmować się dziećmi, a poza tym twoi kuzyni dowiedzą się znacznie więcej od ciebie, niŜ dowiedzieliby się od przewodników wycieczek. Większość rodziny Remillard przyleciała na pokładzie CSS Kungsholm, który wylądował dwa dni wcześniej i wszyscy, oprócz Paula, zamieszkali w tropikalnym Pauli. Jedynie Denis i Adrien pozostali jeszcze na Ziemi, Ŝeby dopilnować ostatnich spraw. Mieli dołączyć do reszty tuŜ przed BoŜym Narodzeniem. Lucille nalegała, Ŝe musi zaopiekować się podczas podróŜy kosmicznej młodszym rodzeństwem Marca
opuszczonym przez Teresę. Teraz zajmowała się nimi w apartamencie Paula w Golden Gate, wydając dyspozycje niani i gospodyni. Mianowała się równieŜ oficjalną hostessą Paula, ku jego skrytemu niezadowoleniu, i załatwiła dla siebie i Denisa apartament sąsiadujący z mieszkaniem syna. - Oprowadzaj swoich kuzynów w małych grupach - powiedziała Anne, kiedy zjeŜdŜali z Markiem schodami ruchomymi na peron metra. Nie większych, niŜ po sześcioro, siedmioro dzieci. Pięć dni dla kaŜdej grupki powinno im wystarczyć, Ŝeby obejrzeć ludzkie i obce enklawy, szczególnie te ostatnie. Szczególnie postaraj się im pokazać, jak nasi nieludzcy comperes zachowują się w symulowanym środowisku naturalnym. I nie zapomnij zabrać ich do galerii dla zwiedzających, w kuluarach Konsylium, Ŝeby mogli poznać trochę procedurę legislacyjną. Marc warknął: - W ten sposób będę się zajmował wyłącznie prowadzeniem pięćdziesięciopensowych wycieczek przez cały czas, aŜ do Nowego Roku! - Rok galaktyczny trwa tysiąc dni, a mamy dzisiaj - Anne pozwoliła sobie na lekki uśmiech i sprawdziła na ręcznym nadajniku dopiero Dzień 566. Wrócisz na Ziemię na długo przed końcem roku. Marc spojrzał na nią wstrząśnięty, a irytację zagłuszyła nagła myśl. - Wrócę na Ziemię... ciociu Anne, a czy ty wiesz, co papa i inni zamierzają zrobić? - W jakiej sprawie? - Anne spytała uprzejmie. Skierowała się w kierunku baru z napojami, jak tylko dotarli na niŜszy poziom. Chcesz piwa bezalkoholowego? - wsadziła swoją kartę kredytową w stojący na barze terminal i zamówiła dla siebie piwo Anchor Steem. Marc przyjął zaproszenie na drinka, ale w dalszym ciągu nie odsłaniał swych myśli. Nie odpowiedział na głos, tylko przesłał jej w trybie poufnym obraz matki i wujka Rogiego. - Nie organizujemy jeszcze rodzinnej uroczystości pogrzebowej, ani requiem - powiedziała Anne, przyciskając prawy kciuk do rogu ekranu terminalu i pobierając pokwitowanie. - MoŜesz dać na mszę w ich intencji, jeśli chcesz zrobić coś specjalnego. - Doskonale wiesz, Ŝe nie to mam na myśli. Dwa zimne drinki wyjechały z otworu w barze, na wprost nich. Marc wziął swój i zaczął go sączyć z pozorną niedbałością. Bar wypełniony był ludźmi i obcymi, tak, Ŝe Marc i Anne siedzieli ściśnięci między wysokim Gi, sączącym dystyngowanie koktajl z nektaru frangipani, a tęgim Poltrojaninem, stojącym nad kuflem creme de menthe. Anne odezwała się do Marca w trybie poufnym: Jeśli masz jakieś pytania, dotyczące Teresy i Rogiego, zapytaj ojca - o ile masz tyle odwagi. Zrób to jednak bardzo dyskretnie, bo cała ta planeta najeŜona jest lylmicką aparaturą nadzorującą. Nie mogę spytać ojca. Nie udało mi się być z nim sam na sam, od naszego przyjazdu. Jest zajęty wyłącznie podlizywaniem się przyszłym wyborcom i spacerami z Laurą Tremblay. Ten cholerny obłudnik ma być cudownym przywódcą i wspaniałym męŜem stanu... Zostanie Pierwszym Magnatem a, na Boga, nie obchodzi go nawet los Ŝony i nie narodzonego dziecka... Zamknij się. Wiesz, Ŝe mam rację! Ty teŜ w nim nienawidzisz tej dwulicowości. Mylisz się. Wcale nie! Dlaczego kłamiesz? Powiedz mi! Dlaczego wszyscy go bronicie... śeby przetrwać. A co to, do cholery, znaczy? Wkrótce się dowiesz... Chcę wiedzieć, co rodzina zamierza zrobić w sprawie mamy! - No cóŜ, lepiej juŜ się zbierajmy - powiedziała Anne, uśmiechając się słodko do Marca i dopijając piwo. - Idę dziś wieczorem do teatru z Ilją i Katy, a ty, mój chłopcze, zajmiesz się przygotowaniem trasy wycieczki, co sprawdzę jutro rano. MoŜesz zacząć
oprowadzanie od zaraz. Marc pochylił się w jej kierunku z pozorną niedbałością, wciąŜ sącząc swój napój. Nagle, bez ostrzeŜenia, szare oczy wpiły się w jej oczy i poczuła mocarny nacisk nieodpartej koercji. Chryste! Kiedy on się nauczył takiego chwytu?! Zanim chłopiec zdołał zapuścić swoją sondę w jej umysł i obrać ją, niczym mandarynkę, ugodziła go ogłuszającą mentalną ripostą. Zachwiał się od tego ataku i stracił jakikolwiek dostęp do jej umysłu. Marc zatoczył się na stojącego obok Poltrojanina i zaczął krztusić się swoim piwem bezalkoholowym. - Och, kochanie! - wykrzyknęła Anne z niepokojem i troską. Potrąciłam cię? A moŜe twoje piwo wpadło nie w tę dziurkę? Czy mam cię klepnąć po plecach? Nigdy więcej nie próbuj mnie sondować, ty arogancki mały gnojku - przekazywała mu jednocześnie mentalnie. - Masz, kochanie, weź moją chusteczkę. Tak mi przykro! Pewnie, Ŝe wiem, co zrobiłeś z Teresą i Rogim. My wszyscy wiemy wszystko, z wyjątkiem tego, gdzie ich upchnąłeś. Zrobimy, co w naszej mocy, Ŝeby rozwiązać tę sytuację, ale ty trzymaj się z daleka, rozumiesz? Marc przeprosił obcego, którego potrącił, a następnie odezwał się do Anne. - JuŜ dobrze. Wszystko w porządku. A co z atakiem na Margaret Strayhorn? Co rodzina ma zamiar zrobić w tej sprawie, jeśli wiecie, Ŝe ktoś z nas jest za to odpowiedzialny... Skąd się o tym dowiedziałeś? Umysł babci przesiąkał jak sito w dniu jej przyjazdu. Musiało chodzić jej to po głowie przez całą podróŜ. śona Davy’ego MacGregora miała wypalone takie same dziwne znaki, jak Brett - znaki Victora... Nie będziesz rozmawiał na ten temat z nikim, nie podejmiesz Ŝadnego śledztwa. Mówię naprawdę powaŜnie, czy mnie rozumiesz? ... Dorośli z rodziny się tym zajmą. I wcale nie jest pewne, Ŝe ktoś z nas jest winien. Nie rozśmieszaj mnie! To moŜe być nawet ojciec! A Strayhorn i MacGregor przylatują pojutrze. Co będzie, jeśli pieprzona prawa rączka Victora znów po nią sięgnie? Jeśli tak się stanie, a śledztwo Magistratu wykryje, Ŝe ktoś z Remillardów stoi za jednym i drugim atakiem, moŜemy wpaść w niezłe kłopoty - przynajmniej jeśli chodzi o członkostwo w Konsylium. Robimy, co w naszej mocy, Ŝeby rozwiązać ten problem... Ha! Niech cię szlag, Marc! Czy chcesz, Ŝebym cię wsadziła na pokład najwolniejszego wraka, jaki znajdę? Takiego, który przywiezie cię na Ziemię akurat na letnie wakacje? Jeśli nie będziesz trzymał nosa z dala od tej sprawy, to, na Boga, zrobię to. Nie moŜemy sobie pozwolić na węszących wokół tej sprawy nastolatków. Ta kwestia jest zbyt niebezpieczna i zbyt powaŜna. Dla nas wszystkich. ... dobra, dam sobie spokój. [Zgoda]. - A jeśli chodzi o te wycieczki dla twoich kuzynów. - Anne wzięła Marca pod rękę i wyprowadziła z baru na peron metra. - Czy wolałbyś najpierw zająć się najmłodszymi dziećmi? - mówiła głośno. Nie będę cię prosić, abyś zajmował się kimkolwiek poniŜej dziewięciu lat. Niech ich rodzice zadecydują, co im pokazać, ale jeśli chodzi o starsze dzieci, masz wolną rękę. Co o tym sądzisz? - Co tylko zechcesz, ciociu Anne. Minutę później przyjechała kapsuła do Golden Gate i Marc wsiadł do niej nie powiedziawszy więcej ani słowa. Wypełniał swój obowiązek z perfekcyjną dokładnością. We wtorek oprowadzał siedmioro maluchów po ludzkich enklawach, cierpliwie znosząc ich dziecinne pytania i wymykające się, głupie uwagi, Ŝe ludzie na jednej części ziemi zawsze uwaŜają, Ŝe gdzie indziej jest na pewno duŜo ciekawiej i wygodniej. Starał się nie tracić zimnej krwi, kiedy grupa spierała się, którą enklawę chcą zobaczyć najpierw. Nie powinien był dawać im wyboru.
Gromadka dzieciaków składała się z dziesięciolatka Richarda, trzeciego syna wujka Phila, dwójki dzieci wujka Maury’ego dziewięcioletniego Rogera i pretensjonalnej, jedenastoletniej Celinę, oraz czwórki pozostałych jedenastolatków. Byli nimi najmłodszy syn wujka Sevvy’ego, Quentin, (zawadiaka Gordona, syn cioci Cat), drugie dziecko wujka Adriena i cioci Cheri - Parni, wreszcie siostra Marca Madeleine. Słabowity brat Luc, który jeszcze nie doszedł do siebie po bolesnych doświadczeniach podróŜy, miał dołączyć do późniejszej grupy. Gordo wyśmiał propozycję Marca odwiedzenia enklawy Simbiari. - Kogo obchodzi, jak Ŝyją Lepkie Zielone Dziwaki? Traktowali nas jak gówno przez czterdzieści lat! - UwaŜaj, co mówisz, Gordo - powiedziała Celinę. - Mogą cię usłyszeć. - Och, uwaŜaj, bo się posikam ze strachu! - Ej, Marc - prosił kuzyn Parni. - Chcielibyśmy raczej zobaczyć te szalone morskie wyspy, gdzie Gi uprawiają seks! - Albo lepiej baseny wypełnione olejem, w których to robią potwory Krondaku - dodał Quint z błyszczącymi oczami. - Co robią? - zapytał niewinnie mały Roger. Jego starsza siostra odpowiedziała zwięźle: - Kopulują. - To brzmi nieźle - odezwał się dziesięcioletni Dicky. - ZałoŜę się, Ŝe są lepsi od parzących się słoni morskich, które widzieliśmy kiedyś w Argentynie. Krondaku muszą waŜyć dwa razy więcej. I mają macki! - Chłopcy - westchnęła Maddy, wznosząc błagalnie oczy ku niebu. - Ja chcę zobaczyć poltrojański Ogród Zimowy, z tymi słodkimi małymi domkami, przytulonymi do potęŜnych korzeni drzew, na wpół zakopanymi w śniegu. Chcę wejść do poltrojańskiego domu i zobaczyć, czy rzeczywiście wszystko mają wysadzane drogimi kamieniami. Te domki to prawdopodobnie najcudowniejsza rzecz we wszechświecie. Pójdźmy tam najpierw, Marc. Trójka chłopców jęknęła z niezadowoleniem. Gordo powiedział: - Pewnie, Ŝe najpierw tam pójdziemy, Maddy. Co tylko zechce mała, kochana siostrzyczka Marca. - Widzieliśmy juŜ Poltrojan tysiące razy na Tri-D - stwierdził Parni pogardliwie - a prawie w ogóle nie pokazują, jak Ŝyją Krondaku. Pewnie nie chcą nas przestraszyć na śmierć, biednych Ziemian. - Ja teŜ jestem za Krondaku - powiedział Quint. - Słyszałem, Ŝe czasami nawet prawdziwi ludzie pieprzą się w tych ich kadziach, wypełnionych afrodyzjakami, tuŜ obok obcych obrzydliwców. Gordo wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. - śartujesz! - zwrócił się do Marca - Ludzie potruliby się od tarzania w tym syfie, prawda? - Nie - odpowiedział Marc szorstko. - Płyn w zbiornikach partnerskich Krondaku składa się w głównej mierze z gliceryny, z niewielkim dodatkiem imidazolidynylu, jak równieŜ ze śladowych ilości izoiohimbiny, tetrahydroharminy, nikotyny i innych psychoaktywnych alkaloidów. - O, skurczysyn... - wyszeptał Gordo. - Kto z was, chłopaki, chce zacząć od ciupciających się Krondaku? - zapytał Parni. Wszyscy chłopcy podnieśli ręce, a dziewczynki naburmuszyły się. Marc westchnął. - Niezbyt wam się to spodoba. Domostwa Krondaku, wielkie czarne budowle zrobione z lawy, wyglądają jak ciemna rafa koralowa z wydrąŜonymi w środku dziurami. W ich wnętrzu mieszkają całe rodziny. Krondaku preferują grawitację o połowę słabszą niŜ nasza, więc będziecie ciągle podskakiwać, drapiąc się w głowy o szorstkie sufity ich budynków. Poza tym lubią zimno, wilgoć i wysokie ciśnienie tlenu, od którego dostaje się zawrotów głowy. - I tak chcemy zobaczyć najpierw enklawę Krondaku! wykrzyknęli chłopcy. - A szczególnie ciupcianie - dodał Gordo.
- W porządku, szczeniaki - powiedział Marc. - Ale macie być grzeczni i taktowni. To nie jest wycieczka do zoo. Krondaku są najbardziej wpływową rasą w Imperium, poza Lylmikami. To nie są tylko zwaliste brzydactwa. Są mądrzejsi od nas i wyrobią sobie zdanie na temat całej ludzkości, obserwując wasze plugawe małe móŜdŜki. - Nie prosiliśmy nikogo - powiedziała słodko Madeleine - Ŝeby nas wciągał do tego wspaniałego Imperium Galaktycznego. Jeśli nas nie lubią, to juŜ ich problem. Czy moŜemy wyruszyć, Starszy Bracie? Kiedy wysiedli z kapsuły w enklawie Krondaku w Lurakal, dzieci otworzyły z przeraŜenia usta i instynktownie zbiły się w gromadkę. Miejsce było pełne olbrzymich sworzeń o wielu odnóŜach i potwornych kształtach; Marc ze swymi podopiecznymi byli tam jedynymi osobnikami nie naleŜącymi do rasy Krondaku. Ściany stacji, czarne i chropowate, wyglądały tak jakby były wyciosane z węgla lub obsydianu. Wszystkie powierzchnie lśniły kropelkami wilgoci, a w powietrzu unosiła się ostra woń, przywodząca na myśl duszną od smarów maszynownię. Czerwonawe oświetlenie pomieszczenia skojarzyło się dzieciom z poświatą zachodzącego słońca, przytłumioną burzowymi chmurami. Mali kuzyni Marca widzieli juŜ w swym Ŝyciu przedstawicieli tej przeraŜającej rasy, ale zawsze w ziemskim otoczeniu, gdzie wraŜenie, jakie robiły te superinteligentne bestie, łagodzone było przez obecność Ŝyczliwych dorosłych, naleŜących do tej samej rasy co dzieci. Na Ziemi łatwo było traktować Krondaku jako potworne wynaturzenie, które widzi się tylko od czasu do czasu. Tu, w ich własnej enklawie, potwory poruszały się, Ŝyły i zajmowały własnymi sprawami; były u siebie w domu, a człowiek był obcym intruzem, desperacko pragnącym znaleźć się gdzie indziej. Grupa wyszła w niezdarnych podskokach za Markiem ze stacji, drŜąc z zimna i nie odwaŜając się nawet odezwać. Znaleźli się w miejscu, które okazało się dzikim wulkanicznym brzegiem sztucznego jeziora, wypełnionego falującym leniwie, gęstym płynem. Otaczały je takie formy terenu jak ostre cyple, wysokie skalne wieŜyczki i porozrzucane w pobliŜu brzegu sterty kamieni oraz postrzępione wysepki jakiegoś ciemnego minerału przypominającego bazalt. Enklawa Krondaku osłonięta była mrocznym szkarłatnym “niebem”, po którym przetaczały się szybko czarne chmury. Czuło się tu wyraźny odór ulatniającego się węglowodoru i wiał zacinający wiatr, marszczący ponuro powierzchnię jeziora, którego brzegi ginęły we mgle. SmuŜki pary unosiły się z kaŜdego małego szczytu na wysepkach i ze wzgórz na lądzie. Ze skał wyzierała ogromna liczba otworów świecących zielonym, niebieskim i cynobrowym światłem. Dopiero po pewnej chwili młodzi Ziemianie zaczęli dostrzegać, Ŝe to, co wydawało się jedynie jałowymi formacjami wulkanicznymi, było w istocie systemem domostw zamieszkałych przez Krondaku. Dzieci gapiły się w osłupieniu na krzątających się wokół Krondaku. Jedni wynurzali się z jeziora i znikali w wejściu na stację metra, a drudzy wychodzili z niej, by statecznie zanurzyć się w falach i popłynąć w kierunku którejś z wysepek. Poza wiatrem pogwizdującym cicho wśród ostrych skał i pluskiem fal, panowała tu cisza. Krondaku umieli porozumiewać się werbalnie, ale juŜ od wielu eonów kontaktowali się głównie za pomocą telepatii. śaden z wielkich bezkręgowców nie zwrócił uwagi na obecność gości, ani nie zlustrował ich swym dodatkowym okiem. Atmosfera całej enklawy była w gruncie rzeczy Ŝyczliwa, ale wszyscy uczestnicy wycieczki Marca byli w dalszym ciągu zaniepokojeni. Po jakichś pięciu minutach podszedł do nich wyjątkowo duŜy Krondaku i spojrzał bacznie w młode twarze jasnoniebieskimi, podstawowymi otworami ocznymi. Istota, która okazała się samicą, przekazała im telepatycznie powaŜne słowa przywitania i przedstawiła się jako ich hostessa, Loga’etoo Tilk’ai. Następnie otworzyła tornister, który miała ze sobą. Macką wyjęła z niego kurtki z kapturem firmy Abercrombie & Pitch i rozdała je przemarzniętym Ziemianom. - Zamówiłam dla nas pojazd lądowy - powiedziała Loga’etoo Tilk’ai, dziwnym głucho brzmiącym głosem. - Zawiezie nas do mojego prywatnego domostwa, znajdującego się niecały kilometr od brzegu.
Następnie, przez trzy godziny będziecie mieli okazję poznać zwyczaje Krondaku - dość powierzchownie, ale interesująco przedstawione. - To będzie dla nas przyjemność - powiedział Marc. Młodsi chłopcy usiłowali dzielnie ukryć swoje przeraŜenie, podczas gdy dziewczynki uśmiechały się z wyŜszością. - Trójka moich dzieci, pozostających jeszcze w stanie larwalnym, szczegółowo przestudiowała ludzkie wymagania dietetyczne i przygotuje dla was posiłek, co będzie dla nich niezmiernie pouczające - ciągnęła Loga’etoo rozciągając otwór gębowy i pokazując szereg kłów w geście, będącym odpowiednikiem uśmiechu. - Wiem, Ŝe będziecie wyrozumiali, jeśli stwierdzicie jakieś amatorskie błędy w ich technice kulinarnej. Dopilnuję, Ŝeby Ŝadne z dań nie było trujące, albo kompletnie nie nadające się do spoŜycia. - Jestem głęboko przekonany, Ŝe posiłek będzie przepyszny powiedział Marc, przekazując koercyjne napomnienie przeraŜonym kuzynom. - Przepyszny! - powtórzyli posłusznie. Loga’etoo wyraziła swoje zadowolenie. - Po posiłku zaprowadzę was do Muzeum Nauki i Historii Krondaku w Lurakal, które być moŜe zauwaŜyliście juŜ kilkaset metrów dalej, na tej malowniczej esplanadzie. Tam będziecie mogli zapoznać się, za pomocą zapisu wirtualnego, z ewolucją anatomiczną Krondaku, morfologią i ekologią planety; postępem technologicznym ostatnich pięćdziesięciu tysięcy ziemskich lat. - Czy... czy moŜemy zobaczyć zbiorniki partnerskie? - Oczywiście. Jeden z nich znajduje się tuŜ przy tej stacji metra. Czy chcielibyście odwiedzić go, zanim udamy się do mojego domostwa? - Tak, prosimy! - wykrzyknęli kuzyni, a ich twarze rozjaśniły się. Jednak ich umysłów nie zaprzątała juŜ niezdrowa, głupkowata ekscytacja. Nawet Parni, Gordo i Quint zostali poskromieni. - A więc tędy proszę. - powiedziała Loga’etoo. - Zachowujcie tylko ostroŜność. Nasza słabsza grawitacja jest zwykle postrzegana przez ludzi jako zjawisko przyjemne, ale w nieco ciaśniejszych pomieszczeniach moŜe stać się nieco niebezpieczna. Ruszyła z niespodziewaną szybkością. W środowisku, które w sztuczny sposób naśladowało ich własne, Krondaku nie cechowali się juŜ ospałą ocięŜałością, typową dla nich na obszarach silnej grawitacji. Dzieci, podskakując i zataczając się, podąŜały za swoją hostessą, która poprowadziła ich do miejsca wyglądającego jak spory wyłom w klifie wulkanicznym. Było to wejście do kaplicy Krondaku. Musieli przejść przez to zadziwiające sanktuarium, które przypominało pustą jaskinią, oświetloną migoczącymi, pomarańczowymi lampkami olejnymi, aŜ w końcu dotarli do szybu windy w jednej z wnęk kaplicy, gdzie czekała na nich aŜurowa kapsuła przypominająca klatkę. Wsiedli i kiedy winda ruszyła, zatopili się w całkowitej ciemności, po czym nagle zatrzymali się w małej, nieco mrocznej jaskini. Po wyjściu z kapsuły, Marc i jego kuzyni podąŜyli za samicą Krondaku, która zniknęła w przejmująco wilgotnym i ciemnym tunelu o wielu odchodzących od niego korytarzach. Obok tablic informacyjnych w językach obcych, była równieŜ jedna w standardowym angielskim: DO ZBIORNIKA PARTNERSKIEGO - ZNANEGO RÓWNIEś JAKO “BASEN POTWORÓW” Od swego przyjazdu na planetę, Marc wielokrotnie odwiedzał Krondaku, ale nigdy nie miał ochoty zobaczyć ich miejsca schadzek. W miarę jak zbliŜał się do niego w podskokach, podąŜając za Loga’etoo, ogarniała go coraz większa niechęć. Fakt, Ŝe męŜczyźni i kobiety doznawali wzmocnienia swych erotycznych bodźców, baraszkując razem z rozpalonymi bezkręgowcami, był dla niego równie odpychający i niezrozumiały jak pozostałe irracjonalne aspekty ludzkiej seksualności. Kuzyni natomiast szybko odzyskali pogodę ducha. Marc wyczuwał sekretną wymianę myśli pomiędzy jedenastolatkami i wiedział, Ŝe prawdopodobnie głupie szczeniaki znów chichocą i opowiadają sobie wulgarne Ŝarciki. W końcu grupa dotarła do cul-de-sac z dwojgiem drzwi. Napis na jednych z nich brzmiał:
KOMNATA WIDOKOWA. Drugi natomiast informował: WEJŚCIE DO ZBIORNIKA PARTNERSKIEGO UWAGA. WSZYSCY NIE NALEśĄCY DO RASY KRONDAKU! PROSZĘ NIE WCHODZIĆ BEZ APARATU TLENOWEGO. KAśDY, KTO KORZYSTA ZE ZBIORNIKA PARTNERSKIEGO, ROBI TO NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Loga’etoo otworzyła drzwi do komnaty widokowej i dała dzieciom znak macką, Ŝeby weszły do środka. Znaleźli się w czarnej skalnej grocie, prawie całkowicie wypełnioną ciemną cieczą. Atmosfera pomieszczenia była dziwna - przeraŜająca i pociągająca jednocześnie a zamiast chłodu, czuło się przyjemne ciepło. Całe światło dobywało się z głębi basenu, w którym, połyskując pulsującymi kolorami, leniwie falowały niewyraźne kształty. Pomiędzy tymi duŜymi, lśniącymi obiektami poruszało się szybciej kilka mniejszych. Loga’etoo odezwała się telepatycznie: Przejdziemy w miejsce, z którego będziemy mogli obserwować to, co dzieje się pod powierzchnią. Proszę nie rozmawiać. PrzeŜycia seksualne są dla wielu Krondaku czymś świętym, podobnie jak dla niektórych ludzi. Marc zszedł za wszystkimi w dół małej rampy. Na dole znajdowało się wielkie przezroczyste okno, przypominające ziemskie akwarium. Teraz pary Krondaku widać było duŜo wyraźniej, złączone powierzchniami brzusznymi i zawieszone w gęstym płynie. Ich olbrzymie ciała, tak bezkształtne i odraŜające na lądzie, falując pod powierzchnią basenu nabierały swoistego wdzięku. Macki złączonych obcych zwijały się i rozwijały we wspólnym rytmie, a to, co zwykle było brzydkimi brodawkami na krostowatej skórze Krondaku, zmieniło się w wielokolorowe świetliste organy, pulsujące w wolnej harmonii seksualnego rytuału. Natomiast mniejszymi kochankami, wijącymi się pomiędzy wolniejszymi parami Krondaku, niczym złączone po dwa płomienie, byli ludzie. Marc wstrzymał oddech, kiedy jedna połyskująca złocisto para zbliŜyła się do okna. Zmusił się do opanowania, kiedy poczuł, jak ich ekstatyczna aura dotknęła jego umysłu i zawładnęła nim. Młodsze dzieci, mające wciąŜ przed sobą okres dojrzewania, odczuwały jedynie ulotną radość. Kochankowie byli nadzy, a ich ciała oplecione zawiłym wzorem Ŝółtego światła, przebijającego przez ciemniejszą niebieską poświatę. Byli piękni i jednocześnie groteskowi, poniewaŜ ich twarze zasłonięte były całkowicie aparatami tlenowymi z nadętymi soczewkami ocznymi, Ŝarzącymi się krwistą czerwienią. Nie mieli na sobie butli tlenowych ani Ŝadnego sprzętu, który krępowałby ruchy. Zbiornik partnerski dzieliły z Krondaku trzy pary Ziemian. Psychoaktywne alkaloidy, w których pływali, były absorbowane przez skórę, odzierając ich z zasłon mentalnych i wszystkich innych ograniczeń, tak Ŝe ich sygnatury mentalne były bardzo wyraźne. Jedną parę tworzyli Ilja Gawrys i jego Ŝona Katy MacGregor. Drugą parą byli brat Katy, Davy MacGregor i jego Ŝona Margaret Strayhorn. Trzecia para połyskiwała intensywniej niŜ pozostali, ich ciała poruszały się w gwałtowniejszej ekstazie. MęŜczyzną był ojciec Marca, Paul Remillard, a kobietą Laura Tremblay. - Dziękujemy, Loga’etoo Tilk’ai, za to interesujące doświadczenie. - Marc zacisnął swą koercję na umysłach kuzynów i zmusił ich do odsunięcia się od okna. - ale chyba juŜ czas iść. Dzieci mają jeszcze tyle do nauczenia się o twojej rasie, a tak mało czasu. Tak, moja słodka Hydro? Są tu, Fury! Musieli przylecieć dzisiejszym statkiem. Doskonale. Ona jeszcze pewnie dochodzi do siebie po twoim ataku podczas Halloween, a i podróŜ kosmiczna teŜ ją osłabiła. Zajmij się
nią, jak tylko będzie to moŜliwe. JuŜ to planuję. Po wyssaniu z niej całej energii Ŝyciowej, pozbądź się ciała w destruktorze odpadków. Powinna równieŜ zostawić list poŜegnalny. Taki: [Obraz]. Zmuś ją do napisania, jak juŜ zniszczysz siłę woli. Jasne? Pewnie! O, BoŜe, BoŜe, BOśE - nie mogę się doczekać! Wiele zaleŜy od ciebie, Hydro. Ja będę obserwował, ale to ty musisz załatwić tę waŜną sprawę. Nie zawiedź mnie znów. Jeśli mnie zawiedziesz... moŜe będę musiał znaleźć sobie innego pomocnika. Nie, nie, nie! Zrobisz to dziś w nocy? Dziś w nocy. I nie zawiodę cię. Davy miał rację, jak zwykle. Wszystkie uporczywe ślady doznanego przez nią szoku, nie wspominając o zmęczeniu po podróŜy, zniknęły zupełnie po tym, jak kochali się przez kilka fantastycznych godzin w Basenie Potworów. Gusta erotyczne Margaret nigdy nie oscylowały wokół seksu grupowego i w pierwszej chwili wzdrygnęła się, kiedy Ilja i Katy zaproponowali jej to jako idealną kurację. - AleŜ nie ma w tym nic ordynarnego - zapewniała szwagierka Margaret, z łagodną powagą. Katy była niewysoką kobietą o delikatnych rysach, a jej odmłodzona postać przywodziła na myśl cudowne krągłości i miękkie linie staroŜytnej Venus. - W Basenie Potworów jesteś tak zatopiona w intymnej miłości, Ŝe nie masz absolutnie poczucia uczestnictwa w orgii. Pary Krondaku i cała reszta ludzi wydaje się tylko sennymi widziadłami, utkanymi z kolorowych świateł. Obcy poruszają się wolno, niczym potworne konstelacje gwiazd, a ludzie są jakby złocistymi meteorami. Jedynymi odczuciami odbieranymi przez twój umysł są piękno i harmonia. - A poza tym - wtrącił pragmatyczny, posępny Ilja - ludzie noszą maski. Stajesz się więc jakby inną osobą przed wejściem do zbiornika... Davy nalegał, Ŝeby spróbowali, i w końcu zgodziła się. W zbiorniku była juŜ jedna para ludzkich kochanków, kiedy ich czwórka przybyła, ale, by nie zniechęcać wahającej się wciąŜ Margaret, Davy zasłonił ich sygnatury psychokreatywną barykadą, tak Ŝe nie miała pojęcia, kim są. Nie znaczy, Ŝe miałoby to jakieś znaczenie. Przez prawie osiem godzin ona i jej mąŜ doświadczali nie słabnącej rozkoszy. Kiedy było po wszystkim (Ilja i Katy oraz anonimowa para opuścili zbiornik na długo przedtem.) i wyprowadził ją z basenu, zdjęli maski i wzięli razem prysznic, zmywając z siebie resztki psychoaktywnych substancji. Margaret ze zdziwieniem stwierdziła, Ŝe nie jest zupełnie zmęczona, a przeciwnie nawet, pełna energii i nie dowierzająca prawie, Ŝe to niesamowite przeŜycie było prawdziwe. Davy zabrał ją następnie do ich nowego mieszkania w ziemskiej enklawie, o nazwie Ponte di Rialto. Po przybyciu na miejsce musiał zająć się jakimiś formalnościami, zostawiając Ŝonę zajętą rozpakowywaniem bagaŜu. Porzucili go w pośpiechu w porcie kosmicznym tego ranka, kiedy Ilja i Katy, którzy wyszli ich powitać, zaproponowali terapeutyczną wizytę w Basenie. Margaret nie spieszyła się z robotą, będąc wciąŜ jeszcze w romantycznym nastroju. Po wypakowaniu swoich rzeczy, poznała nowych sąsiadów i rozkoszowała się widokiem na Grand Canal, roztaczającym się z balkonu. Była zaskoczona faktem, Ŝe gondolierzy pływający po kanale są Ŝywymi ludźmi nonoperantami, a nie robotami. Potem obejrzała kuchnię w ich nowym apartamencie, poniewaŜ gotowanie było jedną z jej wielkich namiętności. Była bardzo dobrze wyposaŜona, chociaŜ niezbyt duŜa. Praktycznie, wszystkie najświeŜsze produkty spoŜywcze mogły być zawsze dostarczone z Głównego Magazynu Towarów do małej stacji odbiorczej, wbudowanej w jedną ze ścian kuchni. Był tu równieŜ destruktor odpadków, wyglądający na bardziej skomplikowany niŜ ten, który mieli w swoim mieszkaniu w Concord, albo w domku letniskowym w Szkocji. Urządzenie to nie wykorzystywało surowców wtórnych w
klasyczny sposób, ale po prostu rozkładało wszystkie odpadki na czynniki pierwsze. W ten sposób, to co dziś było kurzem albo gazem, jutro stawało się - za sprawą koercji tajemniczych mocarzy Galaktyki - świeŜym melonem, Ryvita, albo udkiem jagnięcym; nie wspominając juŜ o szminkach, chusteczkach jednorazowych i innych przedmiotach codziennego uŜytku, które znajdowały się w bogatej ofercie dystrybutora. Margaret sprawdziła zawartość kuchennych szafek i z radością znalazła spore zapasy herbat Darjeeling i Spiderleg - ulubionych gatunków jej i Davy’ego. Wsadziła czajnik wody do mikrofalówki i usiadła z notatnikiem elektronicznym, aby zrobić listę potrzebnych artykułów spoŜywczych. Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. - Idę! - zawołała donośnie. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Margaret spojrzała ze zdziwieniem, po czym roześmiała się, kiedy opadła zasłona niewidzialności. - A cóŜ to takiego? Kim jesteście, komitetem powitalnym? - Tak - odpowiedziała Hydra. Tym razem atak był błyskawiczny i skuteczny. Ale zanim jej umysł uległ zniszczeniu, zdołała wydać ostatni telepatyczny krzyk agonii w trybie poufnym jej męŜa i sformułować jedno słowo: Pięć. Paul przybył do swojego apartamentu w Golden Gate bardzo późno; znacznie później, niŜ Marc połoŜył się do łóŜka, gdy prawie zasypiał. Lucille wciąŜ jeszcze była tam i grała w karty z Hertą, nianią operantem i Jacqui, gospodynią nonoperantem. Jacqui miała przewagę siedemnastu dolarów. Obie kobiety-operanci nie śmiały uŜywać swej telepatii, Ŝeby zaglądać jej w karty. Marc usłyszał, jak ojciec zwalnia do domu nianię i gospodynię i prosi babcię, Ŝeby została na chwilkę. Jego głos brzmiał dziwnie. Marc przebudził się zupełnie i wytęŜył swój umysł. Paul był tak roztrzęsiony, Ŝe nie starał się nawet uŜywać trybu poufnego; przekazał Lucille potworne wieści w zwykłej mowie telepatycznej. Chodzi o Margaret. Magistrat znalazł mnie w mieszkaniu Laury i przekazał tę wiadomość. Pognałem natychmiast do apartamentu Davy’ego w Ponte di Raalto, ale nie chciał mnie widzieć. Nie chciał mnie widzieć... Paul, na miłość boską, co się stało? Margaret... nie Ŝyje. Och, nie... Został list poŜegnalny. Pisany odręcznie. Pisała, Ŝe nie mogła znieść tego napięcia - nominacji Davy’ego do Konsylium, jego kandydatury na Pierwszego Magnata. Stwierdziła równieŜ, Ŝe nie moŜe wydać dziecka na świat zdominowany przez nieludzkie istoty. Potem otworzyła klapę destruktora odpadków. I... wskoczyła. 21 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Denis nie zrobił nic. A dokładniej - nic, Ŝeby nas skrzywdzić. Kiedy jego zmysł poszukiwawczy mnie namierzył, korzystał zapewne z EE (excorporeal excursion); porzucił ciało i przemieszczał się umysłem, aŜ w końcu znalazł mnie i odezwał się bez obawy, Ŝe obcy podsłuchają rozmowę. Zapewniał, Ŝe nie ma zamiaru informować o nas Ŝandarmów Imperium, powiedział, co stało się z Markiem, a nawet poradził, Ŝebym pośpieszył się z oprawianiem łosia, bo zbliŜa się właśnie potęŜna burza śnieŜna znad Pacyfiku, a do Jeziora Małp miała dojść za czterdzieści osiem godzin. - Dobra - powiedziałem, nagle cholernie pewny siebie, jak tylko dotarło do mnie, Ŝe nie dostanę się w ręce prawa - moŜe byłbyś tak uprzejmy i sprawdził w swojej biblioteczce, w jaki sposób mam poćwiartować tego potwora na kotlety i steki, tout de suitę. Tylko szybko. Niech mnie diabli wezmą, jeśli pamiętam cokolwiek na ten
temat z ksiąŜek. Oczywiście, zrobię to. - Jeśli idzie następna burza, moŜe po prostu odciacham kawał mięsa i wrócę do domu, a resztę zostawię tutaj i wrócę później. Denis odpowiedział: To nie najlepszy pomysł. Poczekaj chwilę, sprawdzę, jak się dzieli mięso. Przykucnąłem, podczas gdy laureat Nagrody Nobla, emerytowany profesor metapsychologii, szukał - siedząc w swym biurze w Hanowerze - potrzebnych mi wiadomości. Byłem przekonany, Ŝe znajdzie je w potęŜnej bazie danych Dartmouth. Po kilku minutach powiedział: Nie moŜesz tak po prostu zostawić zabitego łosia. PoŜrą ją zwierzęta albo zamarznie na taką bryłę lodu, Ŝe nie dasz rady potem jej pociąć. Nie... musisz najpierw spuścić krew i obedrzeć go ze skóry, potem wyrzucić wnętrzności i wyjąć jadalne organy przynajmniej serce, wątrobę i nerki. Potem potniesz resztę mięsa na mniejsze porcje tak szybko, jak się da, i ukryjesz je tak, Ŝebyś mógł po nie później przychodzić. - Posłuchaj, zbudowanie skrytki zajmie mi co najmniej dwa dni! Nie musisz niczego budować. Po prostu powieś mięso na drzewach. Jaka tu jest temperatura? - Zapomnieliśmy termometra. Dobrze, wyczuję temperaturę panującą wokół ciebie i porównam ją z panującą w moim biurze... około minus szesnastu stopni Celsjusza. To powinno wystarczyć, Ŝeby zamrozić mięso na tyle szybko, Ŝeby się nie zepsuło, pod warunkiem jednak, Ŝe pokroisz je na kawałki nie większe niŜ dwu, trzykilogramowe. Nie potrzebujesz oczywiście całego łosia. Wystarczy jakieś sto kilo mięsa i tłuszczu, jeśli ty, Teresa i dziecko zamierzacie wrócić do cywilizacji zaraz po narodzinach... Ale poczekaj: tak naprawdę nie moŜecie wyjść z ukrycia, dopóki nie zostanie zatwierdzone wasze uniewinnienie. Ludzkość nie będzie juŜ podlegać pod Simbiari po inauguracji, ale naleŜą oni do Magistratu i wciąŜ mają prawo do pewnej ingerencji w sprawy Państwa Ludzkości. Muszę porozumieć się z Anne w kwestiach prawnych... - Nie! - wrzasnąłem dziko, wygraŜając noŜem szaremu niebu. Nie waŜ się mówić komukolwiek, Ŝe Ŝyjemy! Ani Anne, ani Paulowi, ani nawet Lucille! Rogi, oni juŜ wiedzą. - Och - powiedziałem zbity z tropu. Wyjaśnił mi, w jaki sposób rodzina dowiedziała się i dlaczego zdecydowali się pozostawić tę sprawę w spokoju. - Jeśli Paul zgodził się z resztą rodziny, aby nie wszczynać poszukiwań - powiedziałem - to moŜesz się konsultować z nim albo z kimkolwiek innym z rodziny, proszę cię bardzo. Tylko wykombinuj jakiś sposób na wyciągnięcie nas stąd tak, Ŝebyśmy nie wylądowali w jakimś obcym więzieniu. Postaram się. Ale będzie moŜna to zrobić dopiero po narodzinach, kiedy dziecko stanie się wobec prawa niezaleŜną od matki osobą. - Ty i reszta rodziny będziecie w Konsylium, kiedy dziecko się urodzi i powrót na Ziemię zajmie wam całe tygodnie... Nie martw się o to, wujku Rogi. Znajdziemy z Paulem jakiś sposób. - Dobra. Zabezpieczę łosia tak dobrze, jak potrafię, i będziemy mieli wystarczająco duŜo jedzenia aŜ do wiosny. Będziemy mieli pewnie wtedy juŜ dosyć dziczyzny, ale jakoś przeŜyjemy. Wyciągniemy was stąd do tego czasu... O! Znalazłem w bazie danych ciekawą ksiąŜkę Swede Gano, zatytułowaną “Łoś na kuchennym stole”. Jest pełna przepisów. Mogę skontaktować się z Teresą i przekazać jej kilka receptur. A tak przy okazji, gdzie ona dokładnie przebywa? Zawahałem się, ale zdałem sobie sprawę, Ŝe głupotą byłoby nieodpowiadanie na pytanie Denisa. Mógł przecieŜ sam przeszukać okolicę i znaleźć Teresę bez trudu, nawet bez mojej pomocy. A przecieŜ naprawdę mu ufałem. - Jest w domku nad Jeziorem Małp, jakieś sześć, siedem
kilometrów w górę strumienia. Ale pozwól, Ŝe przekaŜę jej wiadomość o znalezieniu nas, dobrze? Jest... jest trochę nieufna w stosunku do ciebie, Denis. To nic powaŜnego, ale mógłbyś ją przestraszyć, nie wiedząc o tym. Chyba nie chcesz tego? Nie. Rozumiem. - Mógłbyś jednak rzucić na nią okiem i powiedzieć mi, czy wszystko jest w porządku. Nie mogę przejrzeć przez te przeklęte skały. Z przyjemnością... Wygląda na to, Ŝe wszystko z nią w porządku. Jak równieŜ z... Chryste! - Denis! Co się stało? - Ŝołądek podskoczył mi do gardła, kiedy usłyszałem jego pełen przejęcia okrzyk. Przez dwie minuty milczał. Poczułem następnie coś w rodzaju mentalnego drŜenia i w końcu odezwał się: Dziecko. Mój BoŜe, dziecko. A, to... - Kiedy jestem w pobliŜu, zasłania się przede mną; jeszcze go właściwie nie poznałem, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ale pewnie masz juŜ próbkę jego moŜliwości. Rogi, dotykałem tego płodu tylko przez mgnienie oka, moją najdelikatniejszą sondą. A on złapał mnie, namierzył moją pozycję, przeszukał wspomnienia swojej matki, Ŝeby mnie zidentyfikować i powiedział “Cześć, dziadku!”. Potem zatrzasnął najmocniejszą zasłonę, z jaką spotkałem się w ludzkim umyśle. Mocniejszą nawet niŜ Marca. Nie wiem... nie wiem, co mam o tym sądzić. - No cóŜ. - Ja teŜ nie wiedziałem. - Tak, więc ten maluch ma niezłą parę, co? On jest niesamowity... nie będę próbował znów go dotykać. Muszę to przemyśleć. Zostawię cię teraz... - A co z tym cholernym łosiem?! - wrzasnąłem - prześlij mi chociaŜ schemat krojenia mięsa, Ŝebym wiedział, gdzie są te cholerne polędwice! Denis powiedział: Oczywiście. Przepraszam... [Obraz]. Proszę. Dokładne instrukcje rzeźnickie. Wujku Rogi, chciałbym porozmawiać jeszcze z tobą później. Wrócę do ciebie dziś wieczór, kiedy rozbijesz namiot. I zniknął nagle. Wtedy po raz pierwszy zorientowałem się, jakie reakcje będzie budził młody Jack wśród innych ludzi - operantów. A szczególnie wśród pewnego typu operantów. Wzruszyłem ramionami i zabrałem się do roboty, która okazała się potwornie uciąŜliwa. Nie miałbym oczywiście siły, Ŝeby podnieść to bydlę i tylko dzięki uprzejmości Ducha Rodzinnego, który podstawił łosia koło strumienia, mogłem obmyć mięso w wodzie. Instrukcje Denisa podpowiedziały mi, Ŝeby otworzyć tętnicę szyjną przed rozpoczęciem pracy, jak równieŜ pouczyły mnie w kwestii obdzierania ze skóry, co polegało na zrobieniu nacięcia na brzuchu tak ostroŜnie, Ŝeby nie podziurawić organów wewnętrznych. Trzeba było potem wyciąć koło wokół odbytnicy, a następnie zawiązać ją sznurkiem, Ŝeby łajno nie wylało się na mięso, gdy wyciągnę wnętrzności. Obdarcie ze skóry i wypatroszenie potęŜnego zwierzęcia zajęło mi ponad trzy godziny, a pocięcie mięsa kolejne dwie. Kiedy skończyłem, a ostatnie kawałki polędwicy i ostanie torby ziarnistego tłuszczu wisiały na drzewie albo leŜały przygotowane do włoŜenia do plecaka, byłem przesiąknięty krwią i wyglądałem jak na wpół zamarznięty kawał mięsa. Rozpaliłem wielkie ognisko, wypłukałem pokrwawione rękawice i oczyściłem kurtkę w lodowatej wodzie, a następnie powiesiłem je, Ŝeby wyschły, a sam upiekłem sobie kawał wspaniałej wątróbki łosia a la mode sauvage i naŜarłem się tak, Ŝe mało nie pękłem. Potem zapakowałem resztę świeŜo zamroŜonej wątróbki w plastikową torbę, Ŝeby zanieść ją przyszłej matce. Zabrałem teŜ dokładnie wypłukane serce, nerki i jęzor oraz, oczywiście, zwisające luźno nozdrza - albo pysk - które, jak pamiętałem z czasów młodości, po ugotowaniu były przepyszne. Dodałem do tego jakieś piętnaście kilo polędwicy i karkówki oraz wyśmienitego, bardzo poŜywnego białego tłuszczu. Postanowiłem nie budować sań. Nie miałem na to czasu i zdecydowałem,
Ŝe zrobię to przy okazji drugiej wyprawy. Musiałem wrócić do szałasu tak szybko, jak się dało, a to oznaczało niesienie wszystkiego na plecach. Mając przed sobą jeszcze około dwóch i pół godzin do zapadnięcia zmroku, wyruszyłem w kierunku Jeziora Małp do Teresy i Jacka, niosąc tyle jedzenia, Ŝe wystarczyłoby go dla nas na co najmniej dwa tygodnie. Denis odezwał się do mnie znowu, kiedy układałem się do snu w kanionie - mroźną, rozgwieŜdŜoną nocą. Tym razem nie byłem juŜ taki oszołomiony i nie tylko słyszałem go, ale teŜ widziałem. Z blond włosami, kręcącymi się w chłopięcy sposób nad gładkim czołem, smutnym uśmiechem ministranta, wyglądał na trzydziestoletniego, a nie osiemdziesięciodwuletniego męŜczyznę, którym faktycznie jest. MoŜna by pomyśleć, Ŝe był technikiem komputerowym, kierownikiem supermarketu, absolwentem szkoły wyŜszej albo nawet przyjacielskim kierowcą latającego autobusu z sąsiedztwa - dopóki nie spojrzał komuś wnikliwie w oczy. Denis zwykle uwaŜał, Ŝeby tego nie robić. Giganci metafizyczni przestrzegali pewnej etykiety, a jedną z jej zasad było: Nie będziesz hipnotyzował niewinnych Osób. Teraz widziałem, Ŝe patrzy wprost na mnie, ale znajdowałem się daleko poza jego koercyjnym zasięgiem, więc te przeraŜające niebieskie oczy wyraŜały jedynie przywiązanie i troskę. I byłem pewien, Ŝe Denis jedynie to czuje w tej chwili. Znów zapewnił mnie, Ŝe nie zamierza wydać nas w ręce władz. Kiedy zapytałem dlaczego, odparł: Sam nie jestem pewien, wujku Rogi. Być moŜe inaczej oceniam etykę Imperium, niŜ pozostali, lojalni obywatele Państwa. Zdaje się, Ŝe zacząłem stawiać dobro mojej rodziny - i rodziny ludzkiej w ogólnym znaczeniu - ponad dobro jakiejś Galaktycznej Cywilizacji. MoŜe jest to karygodne z mojej strony, ale taka jest prawda. - Moje postępowanie teŜ jest karygodne - przyznałem. Ze śpiwora wystawał mi tylko czubek nosa. Byłem kompletnie wykończony, od krajania i zmagania się z łosiem bolało mnie całe ciało, a mój Ŝołądek zaczynał szaleć od nadmiaru wątróbki. - Czy dlatego odrzuciłeś nominację na stanowisko Magnata Konsylium? Z tego i innych powodów. - Myślę, Ŝe nawet Lucille była zaszokowana twoją decyzją. Denis roześmiał się i powiedział: Podobały jej się wszystkie towarzyskie aspekty bycia Ŝoną magnata. Wydawanie przyjęć na takim szczeblu, byłoby wielkim krokiem naprzód z cienia naszego małego wydziału w college’u. - Biedna Lucille. CóŜ, moŜe chociaŜ uczestniczyć w inauguracji. Tak. Szkoda, Ŝe nie widziałeś, jaką suknię sprawiła sobie na tę okazję. Czarno-zielona ze srebrnymi cekinami. Wyruszyła juŜ z Ziemi, razem z Paulem, resztą desygnowanych i ich rodzinami. Ma przylecieć na planetę Konsylium 2 grudnia czasu ziemskiego. Został tylko Adrien i załatwia jakieś ostatnie sprawy. Wylatujemy za dwa tygodnie i będziemy na miejscu akurat, Ŝeby spędzić z rodziną BoŜe Narodzenie. - Jeśli chodzi o Paula... Denis, Teresa jest przekonana, Ŝe narodziny tego niezwykłego dziecka rozwiąŜą wszystkie problemy pomiędzy nimi. Obawiam się, Ŝe to jedynie jej poboŜne Ŝyczenia. Sam wiesz, Ŝe ich małŜeństwo podupadało juŜ od lat. Nielegalna ciąŜa Teresy i zmowa z Markiem, Ŝeby upozorować jej śmierć, ostatecznie oddaliły od niej Paula. Nigdy nie rozwiedzie się z nią i będzie się starał razem z resztą rodziny o jej uniewinnienie. Ale nic poza tym. - Merde... Ale co się stało, juŜ się nie odstanie. Czy myślisz, Ŝe mógłby przemówić do niej z Konsylium? Przynajmniej uspokoić ją dla dobra dziecka? Mogę o to poprosić, ale wątpię, czy zechce z nią mówić. Spójrz na to z jego punktu widzenia: świadomie wprawiła w ruch ciąg wydarzeń, które zniszczyłyby prestiŜ Paula i całej rodziny. A co więcej, zniknięcie Teresy ułatwiło obcym narzucenie tysiącdniowego okresu próbnego, zanim Państwo Ludzkości zostanie pełnoprawnym członkiem Konsylium. - Co to, do cholery, ma znaczyć?
To znaczy, Ŝe jeśli będą mieli powód, mogą czasowo uniewaŜnić nasze prawo do głosowania w Imperium Galaktycznym i przedłuŜyć nadzór Simbiari na nieokreślony czas, albo nawet... opuścić nas. - Opuścić...! Masz na myśli, odwołać Wielką Interwencję? Prawdopodobnie nie odesłaliby wszystkich ludzkich kolonistów z powrotem na Ziemię. Nie starczyłoby dla nich ziemskich zasobów. Ale Imperium moŜe przeznaczyć Marsa albo jakiegoś asteroida na przyjęcie nadmiaru ludzi i odciąć nas od jakiegokolwiek kontaktu z ich konfederacją. - Och - przez chwilą myślałem o tym, co usłyszałem. - Ale przecieŜ nie mogą wycofać wszystkich technologicznych usprawnień, które nam zapewnili - podróŜy superluminalnej, a szczególnie nowych rozwiązań energetycznych. Mamy juŜ przecieŜ całe pokolenie naukowców, którzy wiedzą na ten temat tyle samo, co kaŜdy obcy. Postępu metapsychologii teŜ nie da się zawrócić. Denis przyznał: Nie. - Powtarzano nam setki razy, Ŝe Imperium nie chce wszczynać wojny. śe ich Wspólnota - cokolwiek miałoby to być - wyklucza wszelką wrogość pomiędzy zjednoczonymi rasami. Ale ludzcy operand stają się coraz silniejsi i liczniejsi z kaŜdym rokiem i wkrótce będziemy dysponować umysłami, które przewyŜszą umysły obcych. Jeśli się to stanie, czy wtedy Imperium zdoła przeszkodzić nam w odebraniu naszych planet kolonialnych, bez konieczności walki z nami? Nie wiem... nie wiem. - MoŜe - powiedziałem - oderwanie się od Imperium wcale nie byłoby takim złym pomysłem! Pewnie, mielibyśmy pewne problemy z uniezaleŜnieniem się, ale w końcu urządzilibyśmy się lepiej niŜ dotychczas. Do diabła, to jest duŜa Galaktyka. Przez dłuŜszą chwilę Denis milczał. Widziałem go w gabinecie jego domku letniskowego, siedzącego przed kominkiem i podpierającego głowę dłonią. I nagle: Dlaczego to zrobiłeś, Rogi? Przystałeś na ten szalony pomysł Marca? - Nie taki szalony. Zarówno Marc, jak i Teresa byli przekonani, Ŝe dziecko będzie niezwykłe... Ale ty nie byłeś przekonany, prawda? Jesteś zbyt rozsądny, Ŝeby zgodzić się na coś tak nierealnego. Dlaczego ryzykowałeś swoim Ŝyciem, Ŝeby im pomóc? Przestało mi juŜ zaleŜeć. Zaczynałem czuć się naprawdę źle. Cholerny łoś przystępował do pośmiertnej zemsty. Odezwałem się telepatycznie do Denisa: Odejdź i zostaw mnie w spokoju. śołądek wywraca mi się na drugą stronę! Ale Denis nie chciał zrezygnować. Wymamrotałem: - Denis... nie uwierzysz, jeśli ci powiem. Pozwól mi spróbować. Westchnąłem. Mój Ŝołądek zabulgotał. - Czy pamiętasz noc Wielkiej Interwencji? - Oczywiście. Ale co to... - TuŜ przedtem, zanim ludzie Vica zaczęli atakować domek na Mout Washington, dostałeś ode mnie telepatyczną wiadomość. Powiedziałem, Ŝe kazano mi przekazać tobie i twoim metafizycznym partnerom, Ŝebyście wstrzymali kontratak i połączyli się w metakoncercie dobrej woli. I, Ŝe jeśli to zrobicie, wtedy istoty z gwiazd pozwolą naszej biednej planecie wydostać się z Galaktycznego Zapomnienia i przybędą, aby nam pomóc. Pamiętasz to? Ja... myślałem, Ŝe wpadłeś wtedy w histerię. ChociaŜ pomysł ten był sensowny i wyjaśniał podejrzenia, które miałem juŜ od pewnego czasu. - Nie wpadłem w histerię. Jeden Lylmik kontaktował się ze mną od lat. Rogi... - Zamknij się. Chciałeś wiedzieć, to słuchaj, do cholery! Ten Lylmik powiedział mi, Ŝe obcy potrzebują mojej pomocy. Powiedzieli, Ŝe nasza rodzina ma odegrać kluczową rolę. Kluczową rolę w pieprzonej
historii pieprzonego świata! Od czasu do czasu ten Lylmik wydawał mi polecenia. Na przykład kazał mi zająć się twoją edukacją mentalną, kiedy byłeś dzieckiem. Jakiś obcy w przebraniu uratował mnie, kiedy Vic przyszedł, Ŝeby zamienić mnie w zombie, tak, jak zrobił to z biedną Yvonne, Louisem i Leonem. Obcy ingerowali w moje Ŝycie w innych kwestiach, kaŜąc mi wypełniać ich polecenia. A Lylmik, który kontaktował się ze mną - zawsze nazywałem go Duchem Rodzinnym przemówił do mnie tego dnia, kiedy Marc wrócił na Ziemię, zdecydowany ratować swoją matkę i jej nie narodzone dziecko. Lylmik całkiem wprost kazał mi im pomóc. Wujku Rogi, Lylmicy nie działają w ten sposób! To są nieuchwytne, wyobcowane kosmiczne istoty, które zajmują się tylko najbardziej odległymi aspektami polityki Imperium. Prawie nigdy nie uczestniczą w codziennych sprawach Galaktyki, a tym bardziej nie próbują manipulować pojedynczymi ludźmi. - Próbują manipulować...? Mój BoŜe, ten cholerny Duch Rodzinny doprowadził mnie prawie do obłędu przed Interwencją, ciągnąc za sznurki, jakbym był kukiełką! Potem siedział cicho aŜ do teraz, z wyjątkiem zmuszenia mnie kiedyś do zaaranŜowania spotkania Mary Gawrys i Kyle MacDonalda. MoŜe zastanowisz się, jakiego rodzaju plany ma wobec nich! Czy masz na to jakiś dowód? Dlaczego nigdy przedtem o tym nie powiedziałeś? - Aa... wiedziałem, co byś powiedział. Pozwolono mi powiedzieć ci o ich schemacie Interwencji, ale nie chciałem, Ŝebyś mnie wyśmiał. Jako dowód dali mi mały, śliczny talizman magiczny. Wielki Karbunkuł. Pamiętasz go. Twój czerwony breloczek do kluczy? - Nie śmiej się z tego. To prawdziwy dwudziestopięciokaratowy czerwony diament, szlifowany sferycznie. Ma w sobie coś jeszcze, ale nie jestem pewien co. To niesamowite. Masz to tu ze sobą? - Pewnie, Ŝe mam. Nigdzie się nie ruszam bez mojego szczęśliwego kamyka. A i Duch Rodzinny gdzieś się tu pałęta. Myślisz, Ŝe kto mi podesłał tego pieprzonego łosia?... Nie to, Ŝebym narzekał. Był bardzo ładny. Ta wątróbka była najsmaczniejszym kąskiem, jaki jadłem od lat. Ale chyba troszkę z nią przesadziłem. Et maintenant t’as la chiasse, non? Teraz masz kłopoty... - MoŜe. Dlaczego mnie nie ostrzegłeś, kiedy się tak opychałem? Teraz muszę wstać i wyjść, a tam na zewnątrz jest diabelnie zimno! Wujku Rogi, czy ten rzekomy Lylmik przekazał ci jakieś konkretne informacje na temat nie narodzonego dziecka Teresy? Na temat roli, którą ma odegrać w Imperium Galaktycznym? - Oooch... Denis, idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Wycofaj swoje EE. Źle się czuję. I poczuję się jeszcze gorzej. Jeśli masz odrobinę przyzwoitości... Tak, oczywiście. Przepraszam. Ale wrócę, wujku Rogi. Chciałbym jeszcze usłyszeć o twoim Duchu Rodzinnym. - Idź! - ryknąłem i zacząłem gorączkowo owijać się w moje na wpół zamarznięte ubranie. Zrobiłem to na zewnątrz. ZdąŜyłem, ale w ostatniej chwili. Reszta nocy była Ŝołądkowym koszmarem i bardzo niewiele pamiętam z całego następnego dnia wędrówki, w górę po stromym zboczu. Sądzę, Ŝe Duch pomógł mi trochę, bo moje biedne ciało na nagły przypływ poŜywnego jedzenia zareagowało jeszcze szybszym odpływem. Nie mogłem nawet zatrzymać placków owsianych. Nie śmiałem rozbijać obozu o zmierzchu. Wiedziałem, Ŝe gdybym stanął, juŜ nigdy nie podniósłbym się. Kiedy zapadła noc, śnieg zdawał się błyszczeć i uŜywając częściowo mojego wzroku mentalnego, widziałem wszystko dość dobrze. Nie moŜna było się zgubić. Musiałem po prostu wlec się w górę Kanionu Małp i w końcu dotrzeć, w ten sposób, do domu. Mój Ŝołądek uspokoił się w końcu, chociaŜ w dalszym ciągu nie byłem w stanie pomyśleć nawet o jakimkolwiek jedzeniu. Było piekielnie zimno i po pewnym czasie stwierdziłem, Ŝe nie czuję stóp. Wlokłem się bezmyślnie dalej, chwytając się gałęzi, Ŝeby podciągnąć się w górę stromego zbocza, a
czasami nawet uŜywając liny, Ŝeby nie potknąć się w moich rakietach śnieŜnych albo nie upaść pod cięŜarem przygniatającego mnie do ziemi plecaka. I wtedy, kiedy zacząłem juŜ mieć halucynacje i widziałem Teresę w operowym kostiumie Królowej Nocy, podchodzącą do mnie z kielichem parującej herbaty z brandy i miodem, dotarłem w końcu do Jeziora Małp. Tam, na tafli lodu, arktyczny wiatr smagał mnie prosto w twarz z całą swoją wściekłą siłą. Krzyknąłem głośno z rozpaczy. Pozostał mi do przejścia niecały kilometr, a ja nie byłem juŜ w stanie iść dalej. Padłem na kolana na zamarzniętą taflę jeziora i walcząc z potęŜnym wiatrem próbowałem się podnieść. Nie zdołałem jednak. LeŜąc tam, odwracałem się od wiatru i smagających podmuchów nadchodzącej burzy przygnieciony potwornym cięŜarem plecaka. Byłem zbyt wyczerpany nawet, Ŝeby zwrócić się o pomoc do Ducha. Wreszcie poczułem, Ŝe zaczynam się rozgrzewać. Prześpię się tylko chwilkę, pomyślałem, i zaraz potem ruszę w drogę. Teresa moŜe poczekać na mnie kilka chwil dłuŜej. Tylko kilka chwil... I zobaczyłem jej twarz. Tak bardzo, bardzo piękną. Ale czy była to Teresa? A moŜe inna kobieta, kobieta, którą znałem przed laty, z rudoblond włosami i z tak jasnymi niebieskimi oczami, Ŝe wydawały się niemal srebrne. Kobieta, która kiedyś obudziła we mnie miłość i w której ja teŜ obudziłem uczucie; której oddałem się, a potem głupio ją odrzuciłem, zabijając naszą miłość moją zranioną dumą. Czy była to Teresa, czy... babka Teresy Kendall, Elaine Donovan. - Czy to ty, Elaine? - To ja, Rogi. - Co ty tu robisz? - Przyszłam po ciebie. - To wspaniale, ale widzisz, nie mogę wstać. - MoŜesz. Chodź! - Dobrze. Dobrze, Elaine. - Chodź ze mną. Tędy. Chodź. To niedaleko. - Elaine! Nie śmiałem rozmawiać z tobą na ślubie Teresy i Paula. Miałem nadzieję, Ŝe mnie nie widzisz, tam na scenie Metropolitan, w tłumie. Aleja cię widziałem i wiedziałem, Ŝe nigdy nie przestałem cię kochać. Och, Elaine. - Chodź. Chodź ze mną. - Wyglądasz tak młodo. Mówią, Ŝe jako jedna z pierwszych próbowałaś kuracji regenerującej. Cieszę się, Ŝe nigdy nie widziałem cię starej. Elaine, Elaine! Teraz juŜ nigdy nie musisz się starzeć, i oto jesteś tu, ze mną. - Chodź. To juŜ niedaleko, Rogi. Kochany Rogi. - Elaine, czy ty teŜ mnie kochasz? - Chodź. Chodź. Ale czy mnie kochasz? - Chodź! - Elaine - czy ty nie Ŝyjesz? Czy my oboje nie Ŝyjemy? Dokąd ty mnie prowadzisz? - Chodź... Otworzyłem oczy i zobaczyłem deski sufitu naszego szałasu. Była noc i paliły się lampy. LeŜałem na swoim łóŜku w moim puchowym śpiworze, a głowę otuloną miałem białym miękkim futrem i było mi wreszcie ciepło. Bolała mnie twarz. Podobnie jak stopy. Piecyk huczał cicho. Poczułem zapach kawy i świeŜo upieczonego chleba... I pieczonego mięsa. Nic z tego nie rozumiałem. Zamknąłem znów oczy i prawie natychmiast je otworzyłem, kiedy drzwi domku uchyliły się, wpuszczając do środka podmuch lodowatego powietrza i wirujących płatków śniegu, po czym zatrzasnęły się z powrotem. - Elaine? - wymamrotałem. Rozległ się głuchy odgłos padających na podłogę cięŜkich przedmiotów. Naręcze drewna i kilka garści śniegu. Podbiegła do mnie
i nagle zatrzymała się z cichym okrzykiem troski, kiedy zorientowała się, Ŝe jest cała zaśnieŜona. Cofnęła się i zdarła z siebie mokre wierzchnie ubranie, rzucając je na podłogę koło piecyka. Nie Elaine. Teresa. - Obudziłeś się! Och, dzięki Bogu. Spałeś prawie dwadzieścia godzin! Myślałam, Ŝe zapadłeś w jakąś śpiączkę. Jak się czujesz? ZdąŜyłam przed burzą przynieść całe mięso, które miałeś ze sobą. Jest cudowne. Czujesz, jak się piecze? Mam teŜ twój plecak i strzelbę i cały sprzęt. Musiałam obrócić trzy razy, Ŝeby to wszystko przynieść i wtedy rozpętała się burza, która trwa do teraz. Och, Rogi - tak się martwiliśmy! - Jak się tu dostałem? Uklękła przy łóŜku. Jej włosy wymykały się niesfornie z końskiego ogona, po tym, jak zdusiła go kapturem kurtki. Były ciemne, a nie rudoblond. Jej oczy, łzawiące lekko od przejmującego mrozu panującego na zewnątrz i być moŜe z powodu emocji, były orzechowozielone, a nie srebrzystoniebieskie. - Usłyszałam, Ŝe jesteś na jeziorze. Twój umysł wołał bardzo głośno i wiedziałam, Ŝe masz straszne kłopoty. Więc ubrałam się, wzięłam latarkę i wyszłam po ciebie. Kiedy juŜ dotarłam po zboczu na taflę lodu, szło się w miarę łatwo. Wiatr zwiał większość śniegu. Znalazłam cię tuŜ koło Potoku Małp, prawie całego zasypanego, zdjęłam więc twój plecak i rakiety śnieŜne. Byłeś przytomny, ale prawie w stanie delirium. Nazywałeś mnie imieniem mojej babci. - Pamiętam. - Byłeś... byłeś zbyt słaby, Ŝeby wstać. Wiedziałam, Ŝe zamarzłbyś na śmierć, gdybyś tam został, więc zaczęłam cię wlec po lodzie. Zdołałam przejść tylko kawałek i musiałam się zatrzymać. Byłeś za cięŜki i nie wiedziałam, co mam zrobić... więc poprosiłam Jacka, Ŝeby cię przymusił. - Przymusił mnie! Przytaknęła. - I zrobił to. Przeszedłeś resztę drogi i połoŜyłeś się na łóŜku. - uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Rozebrałam cię i rozgrzałam, a potem wyszłam po mięso i sprzęt, zanim burza rozpętała się na dobre. To wszystko. Wyciągnąłem do niej ramiona i przytuliłem mocno do siebie. Wyszeptałem: - Dziękuję. Wam obojgu. Wzięła moją dłoń i połoŜyła ją z powagą na swym zaokrąglonym brzuchu. - Wytłumaczyłam mu dokładnie, jak wiele dla nas zrobiłeś. Jaki jesteś dobry i pozbawiony egoizmu. JuŜ nie będzie się przed tobą ukrywał. Jeśli chcesz, będzie z tobą rozmawiał. Chciałby nauczyć się ciebie kochać. Powiedziałem: Mały? Jack? Ti-Jean?... Wnętrze domku i wszystkie sprzęty zdały się blednąc i pokryły się dziwnym, ciemnoczerwonym światłem. Usłyszałem całą symfonię dźwięków, podwójny rytm wybijany na dwóch gigantycznych T bębnach, płynny szelest pomieszany z cichymi piskami i kwikami, wolne podmuchy wiatru. Posmakowałem czegoś słodko-słono-gorzkiego, poczułem się bezpiecznie i wygodnie, otulony czymś ciepłym. Moje serce zdawało się rozgrzewać, gdy dotknął mnie inny umysł, który przybył do mnie z radością. Zobaczyłem go i on zobaczył mnie. Jego oczy były wielkie, szeroko otwarte i czujne. Pływał sobie radośnie i klaskał w małe rączki; doskonale rozwinięty chłopczyk. Doskonały, doskonały... Powiedział: Rogi I odsłonił się przede mną. 22 SWAFFHAM ABBAS, CAMRIDGESHIRE, ANGLIA, ZIEMIA, 7 GRUDNIA 2051
Adrien Remillard nie miał pojęcia, dlaczego prof. Anna GawrysSakhvadze tak pilnie chciała się z nim zobaczyć. Przemówiła do niego rankiem, czasu New Hampshire i poprosiła, aby, jeśli jest to moŜliwe, zjadł z nią tego wieczora kolację. Adrien spieszył się, Ŝeby skończyć korektę kolejnego fragmentu podręcznika autorstwa jego ojca “Struktura metakoncertu i model programowania”. ZbliŜający się juŜ termin oddania ksiąŜki do druku był powodem, dla którego on i Denis zostali jeszcze na Ziemi, podczas gdy reszta rodziny poleciała juŜ do Konsylium. Nie miał zupełnie czasu na pogaduchy ze starą przyjaciółką rodziny. Nawet z tak drogą i bliską osobą, jaką była Dotty Annushka, jak ją nazywał Adrien, kiedy był jeszcze tak mały, Ŝe nie potrafił prawidłowo wymówić słowa “doktor”, a ona miała szereg gościnnych wykładów na wydziale fizyki w Dartmouth. Anna uwielbiała siedmioro dzieci Remillardów z pasją kobiety, która nie moŜe mieć własnych potomków, i jako częsty gość w ich domu przynosiła im domowej roboty rosyjskie lody i inne niezapomniane wiejskie przysmaki. Kiedy zadzwoniła, Adrien usiłował wymigać się od spotkania, zasłaniając się pilną robotą. Miał jeszcze tylko trzy dni na skończenie ksiąŜki, a potem, on i Denis, powinni byli odlecieć na planetę Konsylium. Czy nie mógłby spotkać się z Dotty Annushką juŜ tam na miejscu, kiedy będzie mnóstwo czasu na spotkania i długie rozmowy? A moŜe porozmawialiby o tej waŜnej sprawie w tej chwili? Ale Anna powiedziała: Muszę się z tobą zobaczyć natychmiast, Adrien. Proszę, nie nalegałabym na to, gdyby sprawa nie była najwyŜszej wagi. Wystartował więc natychmiast swoim jajkiem i trzy godziny później spotkał się z nią na szybkiej kolacji w The Windmill. Pub ten znajdował się niedaleko Instytutu Studiów Pola Dynamicznego, gdzie pracowała Anna, w małej wiosce na pomocny wschód od Cambridge. Jej odmłodzona twarz miała zatroskany wyraz, chociaŜ powitała go serdecznym rosyjskim uściskiem i pocałunkiem. Była wyraźnie poruszona i zaniepokojona, co pomimo usilnych prób ukrycia emocji było czytelne. Nie moŜe omawiać tej “waŜnej sprawy” w miejscu publicznym, a szczególnie w takim jak The Windmill, pełnym operantów naukowców, zajadających kanapki i wiejskie placki, oraz sączących stare piwo. Rozmowa musiała poczekać, aŜ wrócą po kolacji do jej laboratorium. Tam, jak powiedziała, będą mogli rozmawiać w bezpiecznym schronieniu pola sigma, odpornego na fale telepatyczne i będą pewni, Ŝe nikt na Ziemi ich nie podsłuchuje. Adrien słysząc to, otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Powiedział: Na miłość boską, Dotty! Ale nie powiedziała nic więcej, aŜ do końca kolacji. Potem wyszli z przytulnego pubu w zimową noc. Przenikliwie zimny wiatr siekł od strony zamarzniętych bagien, ale do Instytutu był tylko kawałek drogi. Zgodnie z zaleceniem Anny, Adrien zostawił swoje jajko na zatłoczonym parkingu samochodowym, przed pubem. Kiedy oddalili się od centrum wioski, Anna powiedziała: - Czy wiesz, Ŝe Ŝona Davy’ego MacGregor nie Ŝyje? - Tak. Paul przekazał tę wiadomość papie, a on powiedział mnie. To straszne. Margaret i Davy wyglądali na takich szczęśliwych razem. Rozumiem, Ŝe Davy jest załamany jej samobójstwem. Anna wzięła Adriena pod rękę, przeszli przez ulicę i skręcili w boczną alejkę. - Davy przemówił do mnie dziś wczesnym rankiem i przedstawił dalsze szczegóły dotyczące śledztwa. Magistrat rzeczywiście znalazł spopielone szczątki ludzkie, odpowiadające wielkością kobiecie jej masy, włączając złoto i róŜne stopy metali równające się wadze jej obrączki ślubnej. Jej aura wygasła, jak wykazały badania Krondaku. Na pewno nie ma jej w obrębie tysiąca lat świetlnych od Konsylium. Magistrat szykuje się do oficjalnego uznania jej śmierci, ale oświadczenie pozostanie nie wyjaśnione... - PrzecieŜ zostawiła list poŜegnalny... - List został napisany jej charakterem pisma, pozostały na nim
odciski palców Maggy i ślady jej DNA. Davy jest jednak przekonany, Ŝe nigdy nie odebrałaby sobie Ŝycia. UwaŜa, Ŝe została przymuszona do napisania listu, a następnie zamordowana w tak samo tajemniczy sposób, jak zabito Bretta McAllistera - przez osobę, która zaatakowała ją w Dartmouth w święto Halloween. Davy powiedział mi, Ŝe podejrzewa kogoś z rodziny Remillardów. Być moŜe nawet samego Paula. Adrien stanął jak wryty i spojrzał na rosyjską uczoną. Miała na sobie długie sztuczne futro i kapelusz, który przy krępej budowie przydawał jej misiowatego wyglądu, kłócącego się z brutalnymi słowami, jakie wypowiedziała. Ta kochana kobieta znała jego rodzinę od przeszło czterdziestu lat, lecz była kimś więcej niŜ tylko przyjacielem. Kierowała badaniami nad polem “Sigma” na Uniwersytecie Cambridge i nie skłonna do ekscytowania się mglistymi fantazjami. Adrien zapytał: - Ale jaki motyw mógł mieć ktokolwiek z nas, Remillardów? - Kilku moich znajomych, desygnowanych na stanowiska magnatów, uwaŜa, Ŝe jedynym prawdopodobnym motywem zabójstwa Bretta był jego sprzeciw w kwestii pracy Ŝony na rzecz Imperium. Kiedy został zabity, Catherine uległa. Teraz Davy jest jedynym przeciwnikiem Paula w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Jest jednak zbyt silnym operantem, aby moŜna go było wprost zaatakować. Morderca jednak mógł załoŜyć jeśli Davy ma rację i Margaret została zamordowana - Ŝe będzie on na tyle zdruzgotany jej śmiercią, Ŝe zrezygnuje ze swojej kandydatury. Wiesz dobrze, Ŝe matka Davy’ego została zamordowana przez fanatyka nonoperanta wiele lat przed Interwencją. Utrata zaś pierwszej Ŝony, Sybil, tuŜ po urodzeniu się Willa, okaleczyła go emocjonalnie na trzydzieści lat. Ruszyli znowu i wkrótce dotarli do porozsiewanych budynków Instytutu. Wschodni wiatr hulał po oszronionych trawnikach i wył w bezlistnych gałęziach czarnych topoli, rosnących wzdłuŜ drogi. - Mordercą nie moŜe być ktoś z rodziny - powiedział Adrien. Dam sobie głowę uciąć. - Jesteś aŜ tak pewien? - jej ton był tak zimny, jak nadchodząca burza. - Bez wątpienia Magistrat zgodzi się z tobą. Wszystkich was poddano sondaŜowi mentalnemu, po śmierci Bretta McAllistera, i musieli was zwolnić. - Tak czy inaczej, według ciebie Davy wierzy, Ŝe ktoś z Remillardów zabił jego Ŝonę i Bretta. Czy Magistrat wie coś na ten temat? - Davy nikogo nie oskarŜa... oficjalnie. MoŜe szaleć z rozpaczy, ale ma wciąŜ na tyle rozsądku, Ŝeby nie wywoływać skandalu, który mógłby przeszkodzić w inauguracji Konsylium. W kaŜdym razie musisz przyznać, Ŝe jeśli te dwie śmierci mają ze sobą coś wspólnego, pozycja Państwa Ludzkości jest zagroŜona. Remillardowie nazywani są Pierwszą Rodziną Metapsychologii z pewnego istotnego powodu; wszyscy zajmujecie wysokie i wpływowe stanowiska. Jeśli więc ktoś z was jest wyrachowanym mordercą... - Nikt z mojej rodziny nie mógłby dopuścić się takiej rzeczy! Zbyt dobrze ich znam. - Mój kochany Adriuszka, widzę, Ŝe masz o nich jak najlepsze mniemanie - powiedziała łagodniejszym tonem. - I być moŜe, tak jak mówisz, podejrzenia Davy’ego są bezpodstawne. Ale jeśli on ma rację, wiem z całą pewnością, Ŝe jest tylko jeden Remillard, którego niewinność jest w pełni niepodwaŜalna. Ten ktoś nie mógł zabić Margaret, a więc nie zabił takŜe Bretta. Ty nim jesteś. !! - Nikt nie przymusiłby Margaret Strayhorn do napisania listu samobójczego z odległości 4000 lat świetlnych; a tym bardziej, Ŝeby wskoczyła do destruktora odpadków. Byłeś na Ziemi, kiedy ona umarła. Wniosek - nie jesteś mordercą. - Uśmiechnęła się do niego. - Poza tym znam cię, mój mały kochany Adriuszka, wychowałeś się na moich kolanach! Wiem, Ŝe jesteś uczciwy, serdeczny i nie ma w tobie za grosz egoizmu... Wiem, Ŝe nie akceptujesz bezmyślnie dyktatury Imperium Galaktycznego tak, jak Paul i Anne. Nie jesteś teŜ zaślepiony niewątpliwymi sukcesami twojego młodszego brata, jak reszta rodzeństwa.
Adrien jedynie potrząsnął głową. Szli przez chwilę w milczeniu, aŜ zapytał: - Dlaczego chciałaś, Ŝebym przyjechał? - Muszę ci złoŜyć pewną bardzo istotną propozycję. Taką... z którą zamierzałam zwlekać jeszcze jakiś czas, ale zmieniły się okoliczności i uznałam, Ŝe powinnam porozmawiać o tym teraz. - Co to za propozycja? - Najpierw pozwól, Ŝe opowiem ci o wielkim, przełomowym wynalazku naukowym, którego dokonano w Cambridge, a o którym nie wiedzą jeszcze obcy. Jego autorzy trzymali swoją pracę w tajemnicy, przekonani, Ŝe nie byłoby rozsądne ujawnić się z wynalazkiem, zanim ludzkość nie będzie miała zagwarantowanego członkostwa w Imperium, a obcy stracą nad nami kontrolę prawną. Opowiem ci o tym pokrótce, więc nie masz potrzeby uŜywać swojej koercji, Ŝeby to ode mnie wyciągnąć. Ta oczywista nieufność uraziła nieco Adriena. - Dotty Annushka - czy naprawdę sądzisz, Ŝe mógłbym zrobić coś podobnego? - Nie jestem do końca pewna - odpowiedziała spokojnie. Mógłbyś, gdybyś był bardziej lojalny wobec Imperium niŜ wobec swojej własnej rasy. Szli dalej nie komunikując się ani werbalnie, ani mentalnie. Adrien na próŜno usiłował zrozumieć podejrzenia Anny, dotyczące jego rodziny. I co to miał być za tajemniczy wynalazek? Istniała Ŝelazna reguła w świecie naukowym, nakazująca wstrzymanie się z natychmiastową publikacją doniosłych odkryć. JeŜeli Anna - zwykle tak sumienna - chciała odejść od tej zasady, musiała mieć ku temu bardzo istotne powody. O co, do diabła, chodzi? W końcu, kiedy Adrien był juŜ prawie na wpół zamarznięty w swojej lekkiej wiatrówce, dotarli do budynku duŜego Laboratorium Studiów Sigma. Anna ściągnęła rękawiczkę i nacisnęła kciukiem ogrzewaną płytkę zamka elektronicznego. Drzwi otworzyły się. Wewnątrz tego pseudośredniowiecznego budynku było ciepło, cicho i jasno, lecz korytarze okazały się puste. - Nikt nie pracuje dziś w nocy - powiedziała Anna. - Upewniłam się co do tego. Stanowisko dyrektora niesie ze sobą obowiązki, ale ma teŜ pewne zalety. Podeszli do drzwi z napisem PRACA NAD EKSPERYMENTEM W TOKU ABSOLUTNY ZAKAZ WSTĘPU, które równieŜ otworzyła przyciskając kciuk do zamka. Pomieszczenie było raczej małym pokojem bez okien, zapełnionym sprzętem i kablami wysokiego napięcia. W powietrzu unosił się słaby zapach ozonu, a podłoga wyglądała na nie zamiataną od tygodni. Na środku pokoju, gdzie była wolna przestrzeń, przed konsoletą kontrolną, stały dwa drewniane rozklekotane krzesła. Fragment jakiegoś aparatu wisiał na elektrycznym wyciągu, jakieś dwa metry nad konsoletą. Anna zdjęła futro i rzuciła je na bok. Usiadła na jednym z krzeseł, skinęła na Adriena, Ŝeby zajął drugie, i zaczęła włączać urządzenie na stole technicznym. - Czy to jest nowy ultragenerator myśli typu “sigma”? zapytał, wskazując maszynerię wiszącą nad jego głową. Usiadł koło niej i zapuścił w urządzenie sondę mentalną z prędkością światła. Było niezwykle skomplikowane i oczywiście daleko bardziej wyrafinowane od mechanicznych ekranów myślowych, będących juŜ w uŜytku w Imperium od wielu dziesięcioleci. śaden z nich nie był odporny na sondaŜ ludzkich Gigantów, Krondaku, oraz niektórych silniejszych umysłów Simbiari. Zanim Adrien skończył analizować nowy generator, światła w pokoju nagle zgasły i zdawało się, Ŝe siedzą wewnątrz kopuły z ciemnego, przezroczystego szkła. - Pole przepuszcza gazy, więc nie ma moŜliwości uduszenia się powiedziała Anna zdejmując ręce z klawiszy konsolety i rozsiadając się na krześle, wyraźnie zrelaksowana. - I jak widzisz, przepuszcza światło, w przeciwieństwie do wcześniejszych ekranów. Koniec z klaustrofobią. - Wyciągnęła rękę i dotknęła kłykciem powierzchni kopuły. - Nie przepuszcza ciał stałych i płynów, jak równieŜ podobno myśli... Nawet w przypadku takich gigantów metafizycznych, jak ty. Chcesz zrobić test? Tam w rogu na
ławce stoi ekspres do kawy. Spróbuj włączyć go swoją psychokinezą. Postaraj się, mój drogi. Napiłabym się chętnie czegoś gorącego. Adrien posłusznie zmobilizował swoją psychokinezę, funkcję najbardziej cenioną przez młodocianych operantów, ale lekcewaŜoną przez intelektualistów Imperium, zarówno ludzi, jak obcych. Dorosły o duŜym potencjale psychicznym, jeśli naduŜywał tej funkcji, mógł być posądzony o niedojrzałość. Jednak, od czasu do czasu, sztuczka ta przydawała się. Najwyraźniej, nie w nowym polu “sigma” Anny. - To jest bardzo dobre - przyznał Adrien. - Usiłowałem wcisnąć przycisk ekspresu kaŜdym ergiem, jaki mogłem zmobilizować, ale nic to nie dało. Czy właśnie ten ekran jest tym waszym nowym wspaniałym wynalazkiem? - Na Boga, nie! - Patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy, łączącym nadzieję i obawę. - O istnieniu tego ekranu wiadomo powszechnie w całym środowisku naukowym, jeśli nie poza nim. Nie, naszym prawdziwym osiągnięciem jest coś innego; nie całkiem zresztą związanego z przedmiotem studiów naszego Instytutu. Opowiem ci o tym i pokaŜę, gdy przedstawię powód, dla którego prosiłam cię o przyjazd do Anglii. Adrien bohatersko powstrzymał swoje zniecierpliwienie. - Dobrze. Dłonie Anny, nie ozdobione pierścionkami i z krótko przyciętymi paznokciami, spoczywały ciasno splecione na jej kolanach. Wpatrując się w nie, zaczęła mówić. - Myślę, Ŝe jestem dość liczącą się osobą. Wniosłam trochę do fizyki pola dynamicznego i dysponuję pewnymi wpływami tak w światku naukowym, jak i poza nim, co moŜe robić wraŜenie na obcych obserwatorach, skoro nominowali mnie na stanowisko magnata w Konsylium. Pomimo to, jeśli jutro umarłabym, nie byłaby to jakaś wielka strata. W tym instytucie jest przynajmniej pięciu innych naukowców, którzy w takim samym stopniu jak ja zasługują na honor, który, zdaniem Imperium, naleŜy się właśnie mnie. Podniosła oczy i spojrzała na niego, po czym ciągnęła cicho. - A umarłabym, mój drogi Adrien - to znaczy, oddałabym swoje Ŝycie prędzej, niŜ wyjawiłabym sekret, którym zamierzam się z tobą dziś podzielić. W głębi serca wiem, Ŝe nie zrobisz nic, aby mi zaszkodzić albo mnie skompromitować. Ale jeśli mnie zdradzisz, nie pozostanie mi nic innego, jak tylko śmierć. Mówię ci to, Ŝebyś zdawał sobie sprawę z powagi mojego zobowiązania. Zobowiązania... które jak sądzę, będziesz chciał równieŜ przyjąć na siebie. Jakieś światło alarmowe zapaliło się w umyśle Adriena. Do czego ona, do cholery, zmierza? Jej zasłona mentalna nagle opadła i czaiło się za nią coś niezwykłego i bardzo niebezpiecznego, zachęcając go, aby zapoznał się z tym bliŜej. Ale nie zrobił tego. Czymkolwiek była ta wielka tajemnica, niech odpowiedzialność za jej wyjawienie spadnie na nią. - Nie, Annushka. Musisz mi powiedzieć. Nie będę tego od ciebie wyciągał. Skinęła głową na znak zgody. - Dobrze... Dawno temu byłeś na wielkim przyjęciu. Wszyscy duŜo pili i myśli, które są zwykle pilnie strzeŜone, krąŜyły wokół, niczym wolne ptaki. Myśli te wyraŜały sprzeciw wobec Panowania Simbiari, wobec obcej dominacji nad Ziemią, pomimo to, Ŝe my, ludzie, zgodziliśmy się znosić wszystkie niedogodności związane z przygotowaniem nas do pełnego członkostwa w Imperium Galaktycznym. Byłeś tak samo pijany, jak reszta, i z duŜą pasją twój umysł mówił, Ŝe być moŜe popełniamy wielki błąd, akceptując nakazy cywilizacji stworzonej przez obcych. Powiedziałeś, między innymi, Ŝe wciąŜ nie wiemy naprawdę, na czym polega istota Imperium - i tej nieokreślonej Wspólnoty tak wychwalanej przez obcych, a wydającej się w sprzeczności z naturą ludzką i z naszą tak cenioną wolnością osobistą. - Powiedziałem to - przyznał Adrien. - I ciągle mam te same wątpliwości. Byłem jednak ostatnio zbyt zajęty innymi sprawami, Ŝeby zastanawiać się nad tym. Z drugiej strony pewne twierdzenia naszych
ksenologów i filozofów skłoniły mnie do refleksji, Ŝe być moŜe Wspólnota nie jest taka straszna, jak to się wydawało. Jednak... Anna uciszyła go gestem dłoni. - A jak byś zareagował, gdybym powiedziała ci, Ŝe istnieje mała grupa wysoko postawionych operantów, do której naleŜę równieŜ ja, przekonanych, Ŝe dobro ludzkości i jej przyszłość leŜą poza Imperium Galaktycznym. Adrien odpowiedział cicho: - Myślę, Ŝe mógłbym się z tobą zgodzić. Na krótką metę bardzo potrzebujemy obcych. A na dłuŜszą... dlaczego nie mielibyśmy pozostać niezaleŜni? A zwłaszcza od tej Wspólnoty! Przyznaję, Ŝe nie rozumiem jej do końca, a i tak przeraŜa mnie, jak cholera. Uczestnictwo w niej wydaje się wywierać inny efekt na poszczególne rasy i jest na pewno czymś bardziej wyrafinowanym, niŜ projekt mentalności zbiorowej, której tak obawiają się nonoperanci... Jestem Amerykaninem, Annushka, a my cenimy naszą niezaleŜność ponad wszystko na świecie. Wszystko, co zagraŜa wolności, sprzeciwia się naszemu duchowi narodowemu i dlatego byliśmy dla Simbiari takim twardym orzechem do zgryzienia. To, co robili z nami obcy, naginając nas do swoich wymagań, było niczym więcej, jak tylko despotyzmem, narzuconym w opakowaniu najszlachetniejszych motywów. Zadawałem sobie pytanie, czy Wspólnota nie okaŜe się jeszcze gorszą formą tyranii - czymś, co będzie ograniczać naszą wolność, z czego nie będziemy sobie nawet zdawać sprawy. Pewnego rodzaju niewolą, którą przyjmiemy z radością i która sprawi, Ŝe będziemy zadowoleni i spokojni. Ona zmieni nasze umysły w coś, co nie będzie juŜ ludzkie. Nigdy nie zrozumiemy, co nam uczyniono, bo będziemy juŜ szczęśliwymi mieszkańcami klatki. Na zawsze. Anna wzięła jego ręce w swoje. WciąŜ był jej małym Adriuszką, bystrym, zawsze podejrzliwym, nigdy nie przyjmującym rzeczy takimi, jakimi wydawały się na pierwszy rzut oka. Jego ciemne włosy potargał wiatr, a twarz o raczej jasnej karnacji, z małym wąsikiem, była blada i napięta. Miał tylko czterdzieści lat, był kochającym męŜem i ojcem o niespotykanych uzdolnieniach i czekała go długa praca w słuŜbie dla Państwa. Czy miała prawo prosić go o przyłączenie się do spisku przeciw organizacji, która dała ludzkości gwiazdy? Ich mała grupa potrzebowała go jednak tak bardzo - szczególnie teraz, u progu przyjęcia ludzkości do Imperium. Na pewno byłby członkiem wewnętrznej władzy Państwa Ludzkości, naleŜałby do elity operantów. On pierwszy ze wszystkich osób naleŜących do spisku byłby w stanie ocenić, czy Imperium i jego Wspólnota są tak niebezpieczne, jak podpowiadał instynkt Anny. - Adrien, kochanie. Mam dla ciebie propozycję. ZłoŜę ją tylko raz. Dlatego właśnie poprosiłam, Ŝebyś tu przyjechał, zanim zostaniesz magnatem - i jeśli będziesz chciał, moŜesz złoŜyć przysięgę lojalności wobec Imperium bez zaangaŜowania mentalnego i móc potem z czystym sumieniem ją odwołać. Jeśli nie przyjmiesz mojej propozycji, będziesz musiał bardzo pilnie strzec tego sekretu i moje Ŝycie będzie leŜeć w twoich rękach. Nie pozwolę, aby wykorzystano mnie do wykrycia grupy buntowników przeciwko Imperium, a juŜ na pewno nigdy ich nie zdradzę. Wzięła głęboki oddech, puściła jego ręce i wyprostowała się na krześle. - Adrien, czy rozwaŜyłbyś przyłączenie się do mnie i do innych, innych desygnowanych na magnatów, którzy przysięgli walczyć o uwolnienie ludzkości spod wpływów Imperium Galaktycznego? Nie planujemy Ŝadnych natychmiastowych rewolucyjnych posunięć ani nie opowiadamy się za przemocą. Zamierzamy doprowadzić do uniezaleŜnienia się w legalny sposób, kiedy nadejdzie ku temu odpowiednia chwila, nie szkodząc w Ŝaden sposób obcym. Czy przyłączysz się do nas? Kiedy złoŜyła to wyznanie, pochylił głowę. Po chwili podniósł ją znów i widać było, Ŝe jest juŜ pewien. - Anno, w głębi duszy zawsze wierzyłem, Ŝe ludzkość musi mieć prawo do wolności i do kierowania własnym przeznaczeniem. Cały ten koncept Wspólnoty niepokoił mnie od lat. Nigdy nie przypuszczałem, Ŝe istnieje zorganizowana grupa operantów, sprzeciwiająca się Imperium.
Teraz, kiedy powiedziałaś mi, Ŝe istnieje, a ty popierasz ten ruch, bardzo chciałbym się do was przyłączyć. Muszę cię jednak ostrzec przed czymś, co moŜe okazać się dla was przeszkodą w przyjęciu mnie. My Remillardowie jesteśmy inni od reszty operantów. Silniejsi, szczególnie w koercji, redaktywności i kreatywności. Nawet obcy zaczynają to podejrzewać. Nie potrafią wydobyć od nas prawdy sondaŜem mentalnym. Jesteśmy zbyt potęŜni. Magistrat Imperium opiera całe swoje prawo na niezawodności technik sondaŜu Krondaku i Simbiari ale my jesteśmy ponad to. I dlatego... moŜesz mieć rację, podejrzewając kogoś z rodziny o popełnienie morderstw. Nie powiedziałem ci wszystkiego do końca. Przesłuchanie mentalne mojej rodziny w sprawie zabójstwa Bretta zwolniło nas od zarzutów. Ale tak naprawdę, niczego nie dowiodło. Potrafimy wszyscy ukrywać nasze najskrytsze myśli przed najsilniejszymi sondami, jakimi dysponują obcy. Przyznaliśmy się sami przed sobą, Ŝe jedno z nas moŜe być mordercą i staramy się rozwiązać ten problem. Powiedziałaś, Ŝe jesteś pewna, Ŝe nie jestem mordercą. Przyjmując mnie jednak do waszej organizacji, nigdy nie moŜecie być pewni mojej lojalności! Jestem pewien, Ŝe sprawdziliście motywacje kaŜdego z was, ale mnie nigdy nie uda się wam wysondować. Tak więc, najlepiej będzie, jeśli nie przyjmę twojej propozycji, za którą zresztą serdecznie dziękuję, zanim wyjawisz mi jakieś tajne informacje, jak na przykład toŜsamość członków waszej grupy. Nigdy nie zdradzę nikomu tematu naszej dzisiejszej rozmowy, a juŜ na pewno nikomu z Remillardów. Jednak nie widzę moŜliwości, Ŝebyś ty i twoi przyjaciele mogli podjąć ryzyko przyjęcia mnie do waszego spisku. - Zdaję sobie sprawę z trudności, o których wspomniałeś. Dynastia Remillardów i ich niezwykłe zdolności metafizyczne są rozwaŜane przez nas jako jeden z wielu problemów... Jednak my potrzebujemy pewności tylko w jednej kwestii: czy deklarując wobec nas lojalność, mówisz prawdę czy nie. Nie potrzebujemy sondować twego umysłu, Ŝeby wyciągnąć od ciebie jakieś dodatkowe informacje; chodzi jedynie o potwierdzenie lub zaprzeczenie. Roześmiał się ze smutkiem. - Nie moŜecie być nawet pewni wydobycia ode mnie tego. - Owszem, moŜemy. Mój drugi sekret - to odkrycie naukowe, o którym ci wspomniałam - znajduje się na wydziale cerebroenergetyki Uniwersytetu Cambridge. Dwóch moich kolegów z naszej grupy nareszcie stworzyło pierwszy mechaniczny aparat do sondaŜu mentalnego. Nie chcieli, aby dostał się w ręce Magistratu jako jeszcze jedna broń przeciwko ludzkości, zgodzili się więc nie ujawniać wynalazku, aŜ do momentu zakończenia Panowania Simbiari. - Dobry BoŜe! I to działałoby nawet na takie umysły jak mój? - Urządzenie nie jest jeszcze dopracowane. Wykazuje jedynie “prawdę” i “fałsz” - tyle co usiłował kiedyś zbadać prymitywny wykrywacz kłamstw. Nasze urządzenie działa oczywiście na kompletnie innych zasadach, analizując spektrum wszystkich fal mózgowych. Nikt z operantów, których badaliśmy - a część z nich była gigantami - nie zdołał się mu oprzeć. Otworzyła drzwiczki, znajdujące się w podstawie konsolety, i wyjęła małe czarne pudełko. Do przedmiotu przymocowane były kablem dziwaczne słuchawki, które wręczyła Adrienowi. Obejrzał je zafascynowany. Uśmiechając się, powiedziała: - Moi koledzy buntownicy i ja poddaliśmy się badaniu za pomocą tego urządzenia w zeszłym miesiącu. Polecono mi, abym zapytała ciebie, czy zechciałbyś uczynić to samo. - Chętnie. - Pozwól w takim razie zainstalować to urządzenie na sobie. Po kilku minutach słuchawki zostały zamocowane, kłując go nieco w głowę wystającymi, cienkimi igłami. - Na krótką chwilę stracisz przytomność - ostrzegła. - Dzieje się wtedy, gdy robimy odczyt. Efekt jest zupełnie nieszkodliwy. - Jestem gotowy. Stanęła przed nim, trzymając w ręku czarną skrzynkę z ekranem i sterownikiem w jednej ręce, a drugą połoŜywszy na klawiaturze
urządzenia. Poczuł lekkie mrowienie, kiedy urządzenie zostało zaktywizowane. I wtedy: - Adrienie Remillard - zapytała łagodnie - czy chcesz wystąpić przeciwko Imperium Galaktycznemu, przekładając dobro rasy ludzkiej nad interesami Cywilizacji Galaktycznej? - Tak - odpowiedział. I opadła go nagła poraŜająca ciemność. Kiedy doszedł do siebie, Anna uśmiechała się i ze łzami w oczach zdejmowała urządzenie z jego głowy. W chwilę później wyłączyła pole “sigma”. Kopuła przezroczystego półmroku zniknęła i nagle do małego laboratorium weszła grupa kobiet i męŜczyzn, którzy zamarli w nerwowym oczekiwaniu. Adrien uśmiechnął się do nich, rozmasowując trochę obolałą po ukłuciach skórę głowy. - Moi koledzy spiskowcy, jak sądzę. Trójkę z nich juŜ znał. Zarówno Hiroshi Kodama, jak Kordelia Warszawska byli znanymi Partnerami Intendenckimi, a Alan Sakhvadze był siostrzeńcem Anny i pracował z nią w Instytucie Studiów Pola Dynamicznego. Anna przedstawiła mu pozostałe osoby. - Owen Blanchard, badacz pola “ipsylon” i prezydent Akademii Komercyjnej Astrogacji. Jordan Kramer i Gerrit Van Wyk są psychofizykami na uniwersytecie, w duŜej mierze równieŜ ponoszą odpowiedzialność za stworzenie urządzenia, które przed chwilą potraktowało cię tak niedelikatnie. Ragnar Gathen jest starszym kapitanem Cywilnych Sił Międzygwiezdnych. Sąjeszcze w naszej grupie dwie osoby, które nie mogły spotkać się tu dziś z nami. Pierwszą z nich jest siostra Ragnara, Oljanna, pilot superluminalnego statku kosmicznego CSS Schlaraffenlande, na pokładzie którego za kilka dni udamy się wszyscy do Konsylium. Jest ona równieŜ Ŝoną Alana. Drugą osobą, której nie ma dziś z nami, jest Will MacGregor, syn Davy’ego, przebywający juŜ na planecie Konsylium razem ze swoim ojcem. Naszą największą nadzieją jest, Ŝeby Davy równieŜ chciał się do nas kiedyś przyłączyć. W tym czasie, głosujemy na niego wszyscy w wyborach Pierwszego Magnata, poniewaŜ wiemy, Ŝe opowiada się on za naszymi proludzkimi poglądami - jeśli nawet nie jest w skrytości ducha jednym z nas. - Jesteśmy zaszczyceni, przyjmując pana do naszego grona powiedział Hiroshi Kodama, kłaniając się i ściskając dłoń Adriena. Czy moŜemy mieć nadzieję, Ŝe zostanie pan równieŜ obrońcą praw ludzkich w Konsylium? Ci z nas, którzy są desygnowani na stanowiska magnatów, zobowiązali się podnieść sprawę ludzkiej autonomii w otwartej debacie ze zwolennikami Imperium, takimi jak pański brat Paul, tak szybko, jak tylko będzie to moŜliwe. - CóŜ, postaram się - odpowiedział Adrien. A następnie zamilknął na chwilę, kiedy nagła myśl przemknęła mu przez głowę. - Ale... osoba, której naprawdę potrzebujemy w naszej walce, nie będzie mogła dołączyć do nas przez kilka dobrych lat. I nie myślę teraz o Davym. Znam kogoś, kogo umysł jest potęŜniejszy od jego umysłu. PotęŜniejszy nawet od Paula. I opowiada się za dobrem ludzkości kaŜdą komórką swego ciała. - KtóŜ jest tym ideałem? - spytała Kordelia Warszawska z lekkim powątpiewaniem. - Jest jeszcze dzieckiem - powiedział Adrien - ale kiedy dorośnie, niech się Imperium strzeŜe! Mówię o synu Paula, Marcu. JakimŜ przywódcą naszej rebelii on mógłby być! 23 SECTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-378-584 [24 GRUDNIA 20511 Czterech nadzorców lylmickich, przyodzianych w ludzkie ciała i ukrytych za zasłonami mentalnymi, przechadzało się po zatłoczonej Promenadzie Centralnej planety. Przedstawiciele róŜnych ras przybyli
na inaugurację (oraz w celach naukowych) i pierwszy zorganizowany na planecie Wieczór Wigilijny został uznany prawie przez wszystkich za bardzo udany. - Szkoda, Ŝe inauguracja Konsylium nie została zaplanowana na nieco później w roku galaktycznym - powiedział Noetic Concordance, a jego przystojna kobieca twarz przybrała wyraz Ŝalu. - Wykazujemy raŜący brak wyczucia, organizując uroczystość w czasie jednego z najwaŜniejszych ich świąt tak, Ŝe biedni Ziemianie będą poza swoimi domami. - CóŜ, Poltrojanie i Gi równieŜ pokutowali za nasze nieumyślne gafy - odparł Homologous Trend. Zwinnie uskoczył przed grupą rozbawionych kolędników, ściganych przez ubraną w białą szatę postać w masce konia, która usiłowała ugryźć uciekających. - Te dwie rasy, jak sądzę, są wyjątkowo sentymentalne - dodał Eupathic Impulse. - NaleŜało i to wziąć pod uwagę; przeprowadzić odpowiednie rozeznanie w etnologicznej bazie danych. - Nie spodziewałem się, Ŝe będę świadkiem tak fantastycznej sceny, w środku nocy, na promenadzie! - pokręcił głową ze zdziwienia Asymptotic Essence. - Ale przypominam sobie, Ŝe element zaskoczenia jest częścią tradycji BoŜego Narodzenia. Ludzie wydają się czerpać z tego duŜo radości. Szczególnie dzieci. Cała powierzchnia parku, otaczającego budynek Konsylium Galaktycznego, została przekształcona w wielki plac zabaw, z myślą o Ziemianach. Poltrojanie i Gi przeszli samych siebie w zorganizowaniu uroczystości tak kosmopolitycznej i autentycznej, jak tylko się dało. W sektorze Simbiari odbywały się nawet pokazy sztucznych ogni. Najbardziej widowiskowy był rząd gigantycznych choinek świątecznych, ozdobionych z przepychem i oświetlonych lampkami - kaŜda przybrana według tradycji innego regionu Ziemi. - Ubrane w świecące zabawki drzewko wywodzi się chyba z tradycji niemieckiej - zauwaŜył Noetic Concordance. - Od momentu jednak Interwencji, praktycznie kaŜda grupa etniczna na Ziemi - nawet nie naleŜąca do kultury chrześcijańskiej - przyswoiła sobie jakiś wariant tego zwyczaju, łącznie z obchodzeniem samego BoŜego Narodzenia. Uroczystość ta z czysto religijnej przekształciła się w święto świeckie, łączące takie uniwersalne elementy jak dawanie prezentów, ucztowanie, wesoły nastrój i zjednoczenie rodziny. Gromady Gi w okularach ochronnych, czerwonych bądź zielonych tunikach obszytych białym futrem i w szpiczastych czapkach z białymi pomponami krąŜyły wśród tłumu podziwiającego choinki, rozdając cukrowe rózgi, pomarańcze Satsuma, ciasteczka, śliwki w cukrze, placuszki owocowe, figurki z ciasta imbirowego, marcepanowe owoce i inne smakołyki. - Patrz, mamo! - krzyknęła mała dziewczynka, która dostała właśnie słodkiego precelka od sztucznie uśmiechającego się Gi. - To Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej! Zupełnie jak na Tri-D! - Sądzę, Ŝe chodzi o ulubioną postać z programu dla dzieci wymamrotał Trend do swoich kolegów. - Jak to miło ze strony Gi, Ŝe ubrali się na ten festyn, chociaŜ wyglądają teraz jeszcze głupiej niŜ zwykle, kochane stworzenia. - CóŜ, jest się tylko tym, kim się jest - powiedział Asymptotic Essence. Reszta Lylmików nie omieszkała zauwaŜyć, Ŝe ich towarzysz, noszący ciało kobiece, ułoŜył czarne proste włosy w elegancką fryzurę, na okazję tej wieczornej przechadzki, a do tego “wyczarował” wystrzałową orientalną suknię w kolorze szmaragdowym, co dopełniało efektu. - Na Pierwszą Entelechię...! - Eupathic Impulse wskazał na ekspozycję Poltrojan, która przyciągała szczególnie wielu widzów na terenie znajdującym się tuŜ za choinkami. - A jak byście to nazwali? - Sądzę, Ŝe jest to odwzorowanie neapolitańskiego presepio odparł Noetic Corcondance, po szybkiej konsultacji z archiwum historycznym - czyli ozdobna, folklorystyczna wersja mitu o narodzinach Jezusa w Ŝłobie. Tego rodzaju sceny są popularne wśród praktykujących chrześcijan, a szczególnie wśród Włochów. Ta konkretnie wersja przedstawia anachronicznych włoskich wieśniaków z osiemnastego wieku, oraz aniołów, Trzech Króli i inne tradycyjne
postacie. Scena ta pierwotnie była przedstawiana za pomocą misternych miniaturek, często ręcznie rzeźbionych przez neapolitańczyków i przyodziewanych w piękne kostiumy z prawdziwej koronki, szlachetnych metali i kamieni. Poltrojanie po prostu... hm... powiększyli nieco presepio, tworząc w ten sposób tableau vivant - Ŝywy obraz. Czworo Lylmików ruszyło dalej wśród tłumu widzów, od czasu do czasu przyjmując jakiś świąteczny smakołyk od poprzebieranych Gi i Poltrojan, z których ci ostatni w większości wyglądali jak miniaturowe wersje Świętych Mikołajów. - Jeśli się rozejrzeć - stwierdził Concordance - moŜna rozróŜnić Poltrojan reprezentujących róŜne wcielenia postaci starca rozdającego prezenty. Francuska wersja nazywa się Pere Noel, a w Brytanii mówią na niego Father Christmas. Dalej moŜemy zobaczyć Dziadka MroŜą, tradycyjną postać w Rosji i na Ukrainie, któremu często towarzyszy kobieta ubrana na biało, o imieniu ŚnieŜka. W Chinach nazywa się on Stary Kolędnik. Niektórzy Japończycy wolą Świętego Mikołaja, podczas gdy dla innych prezenty rozdaje wesoły bóg Hoteiosho, o którym mówi się, Ŝe ma oczy z tyłu głowy i dlatego wie, czy dzieci były grzeczne, czy nie... - Kurisumasu omedeto! - zawołał Santakurosu o lawendowej twarzy, biorąc Asymptotic Essence za Japonkę i wręczając jej małą pomarańczę. - O-sewa-sama deshita! - odpowiedział Essence, kłaniając się. - Ten, którego widać tam dalej, znany jest w Polsce jako Gwiazdor - ciągnął Concordance i pochodzi prawdopodobnie od pogańskiego bóstwa, przyjętego przez chrześcijan z powodu skojarzenia z gwiazdą betlejemską... Wśród wielu narodów corocznym dawcą prezentów jest Święty Mikołaj, szczodry duchowny. On takŜe bywa jednym z elementów świąt BoŜego Narodzenia, choć nie zawsze. Sinter Klaas, holenderski święty, od którego wywiódł się Święty Mikołaj, jest przedstawiony przez tamtego Poltrojanina w kostiumie biskupa. Atoning Unifex mógł posłuŜyć za prototyp Świętego Mikołaja w mieszczańskiej, eleganckiej wersji. Błyszczące, szare oczy, rumiane policzki i elegancko przystrzyŜone broda i włosy - oto wzór statecznego męŜczyzny. Miał na sobie dobrze skrojony, trzyczęściowy garnitur z gałązką ostrokrzewu w butonierce. Kapelusz zaś ozdobił kwiatkiem idealnie pasującym do reszty stroju. Zwróćcie uwagę, Ŝe towarzyszy mu nieodłączny przyjaciel o imieniu Czarny Piotruś, który kiedyś raczej wymierzał niegrzecznym dzieciom kary zamiast rozdawać prezenty. Motyw kary zestawionej z nagrodą jest bardzo częsty w tradycji świątecznej, chociaŜ obecnie wszystkie dzieci uwaŜa się za “grzeczne” podczas BoŜego Narodzenia. W niektórych częściach Niemiec, Austrii i Szwajcarii prezenty rozdaje anielski odpowiednik samego Dzieciątka Jezus, Christkindl lub Kris Kringle, któremu towarzyszy demoniczny kompan. A spójrzcie tam: w krajach skandynawskich prezenty rozdawane są przez takie właśnie gnomowate stworzenia, nazywające się Julnisse, Jultomten i Julesvenn, wyraźnie juŜ wywodzące się ze świeckiej tradycji. Czworo Lylmików zatrzymało się przed kolejną obleganą przez tłum atrakcją, dziwaczną budowlą stojącą wśród sztucznego lodu i śniegu, z której poprzebierani za elfy Poltrojanie wynosili kolorowo zapakowane prezenty i układali je w oczekujących saniach, do których zaprzęŜonych było osiem małych czworonogów. - Ten w czerwonym stroju, z białą brodą i w czarnych butach to najczęściej spotykana wersja Świętego Mikołaja - powiedział Concordance. - Ta typowa, północnoamerykańska postać stała się tak popularna, Ŝe szybko wypiera innych dawców prezentów, na większości terenów Państwa Ludzkości. Nie ma on, oczywiście, Ŝadnego znaczenia religijnego. Nagle małe dzieci w tłumie zaczęły krzyczeć z podniecenia. - Spójrzcie tu - wskazał Homologous Trend. - Elf wnosi jeszcze jedno mechaniczne zwierzę i stawia je przed tamtą gromadką. CóŜ za odraŜające stworzenie! Czy to ma być jakiś mutant? Nie, to niemoŜliwe, Ŝeby wyobraŜało to istniejące naprawdę zwierzę... - To jest... - powiedział Concordance z westchnieniem - ... renifer, Rudolf - Czerwony Nosek, wymysł pomniejszego amerykańskiego
pisarza Roberta Maya. Nieskończoność jedna wie, dlaczego ta bestia zadomowiła się tak silnie w tradycji BoŜego Narodzenia. Nie śmiem zanudzać was, koledzy, Ŝałosną historyjką Rudolfa, która jest na dobrą sprawę przekształceniem motywu Brzydkiego Kaczątka. Niech wystarczy nam stwierdzenie, Ŝe sympatia ludzkich dzieci dla Rudolfa świadczy o wrodzonej niedoskonałości ich psychiki. Nonsens! powiedział wesoły głos telepatyczny, tak dobrze znany im wszystkim. - Witaj, Unifex - odezwała się czwórka Nadzorców. Najstarszy z nich, teŜ ukryty w ludzkim ciele, dysponujący jednak większymi zdolnościami od swych towarzyszy, wyłonił się nagle z hałaśliwego tłumu, w którym poltrojańskie elfy zaczęły zachęcać dzieci (i wielu dorosłych ludzi) do śpiewania przeraŜająco banalnej kolędy o Rudolphie. - Pójdziemy dalej? - zaproponował Unifex. - Muzyka na Promenadzie jest duŜo lepsza, tam gdzie zgromadzili się Brytyjczycy i Niemcy z ucztującymi Gi. - Mieliśmy nadzieję, Ŝe się wkrótce pojawisz - zagadał szybko Impulse, a jego twarz zesztywniała na skutek prób utrzymania w ryzach niesfornych mięśni, by nie zdradzały oznak niezadowolenia. Miał kaukaskie rysy twarzy, a ubrany był w modną pelerynę i garnitur z ciemnoszarego połyskliwego materiału z czerwonymi wstawkami. Jego kolega płci męskiej, Trend, który wdział czarnoskóre ciało, miał na sobie luźny, wygodny garnitur z czarnej wełny, róŜową koszulę i krawat o drobnym, wyszukanym wzorze. - Dwie sprawy wymagają natychmiastowej konsultacji z Lylmickim Zgromadzeniem Nadzorczym kontynuował Impulse - ale, jeśli nie moŜna się porozumieć z Pierwszym Nadzorcą... - Miałem własne waŜne sprawy, którymi musiałem się zająć. Ale teraz jestem do waszej dyspozycji... Och, czyŜ ta feta świąteczna nie jest wspaniała? Trzeba pamiętać o złoŜeniu gratulacji Gi i Poltrojanom. Zatrzymali się przed sceną na wolnym powietrzu, na której ziemscy tancerze wykonywali “Dziadka do orzechów” przy akompaniamencie orkiestry obcych muzyków. Unifex zmarszczył lekko brwi, przyglądając się występowi. - Inscenizacja Maurice’a Sendaka? Tak myślałem. - Proszę! - przynaglił go Impulse. - Miało miejsce następne potworne morderstwo. Margaret Strayhorn, Ŝona Davida Someralda MacGregora, została zamordowana przez nieznanego sprawcę... na tej planecie. List napisany przez denatkę informował, Ŝe popełniła samobójstwo. Magistrat nie uznał, oczywiście, tej wersji. Asymptotic Essence wtrącił się: - Są pełne podstawy, aby przypuszczać, Ŝe osoba, która zaatakowała juŜ wcześniej Margaret Strayhorn, tym razem w końcu zabiła ją. Sprawca poprzedniego ataku zastosował tę samą technikę pozbawiania energii Ŝyciowej, jaką zanotowano w przypadku morderstwa Bretta McAllistera. - Czy są jacyś ewentualni podejrzani? - zapytał Unifex, nie odrywając oczu od sceny, na której straszliwy Król Myszy groził Klarze. - Oficjalnie - nie - powiedział Homologous Trend. - Wielu ludzi wierzy, Ŝe planeta ta jest pełna mechanicznego sprzętu nadzorczego. Ale z tego, co wiemy, nie jest tak. Nie ma sposobu na dowiedzenie się dokładnie, jak Margaret Strayhorn umarła. Zarządca Prawny Krondaku zajmujący się tą sprawą nalegał, aby pewni członkowie rodziny Remillard, obecni na planecie w momencie dokonania morderstwa, zostali szczegółowo przesłuchani. Sprzeciwiliśmy się temu, poniewaŜ nie ma dostatecznych dowodów, które usprawiedliwiałyby zastosowanie tak drastycznej procedury. Pogwałciłaby ona ponownie godność i prestiŜ przesłuchiwanych. - Całkiem słusznie - zgodził się Unifex. Asymptotic Essence pozwolił, aby grymas frustracji zmącił jego porcelanowe rysy. - A poza tym sondaŜ mentalny i tak nie wydobyłby prawdy od Remillardów.
- TeŜ prawda - powiedział Unifex. Na scenie Klara cisnęła pantofelkiem w Króla Myszy, a ołowiane Ŝołnierzyki w końcu wygrywały bitwę. - Na czym, w takim razie, polega wasz problem? Czworo Lylmików wyraziło swoje zdumienie i dezaprobatę. - PrzecieŜ wiesz doskonale! - wykrzyknął Essence piskliwie. Celowo udajesz niezrozumienie! Znowu przyjmujesz tę dziwaczną ludzką pozę! Dlaczego wciąŜ traktujesz nas w ten niesłychanie arogancki sposób? Unifex poklepał delikatnie po ramieniu wyprowadzonego z równowagi Lylmika. - Staraj się nie pozwolić kobiecym hormonom, wydzielanym w twoim ludzkim ciele, zaburzyć logicznego myślenia. Co sugerujecie Ŝe my, Lylmicy, powinniśmy przejąć śledztwo? A moŜe psychokreatywnie przeanalizować mózgi Remillardów, Ŝeby przekonać się, czy ktoś z nich maczał palce w morderstwie? - To wydaje się jedynym rozwiązaniem... - Essence odtrącił rękę zwierzchnika udając, Ŝe poprawia swoją zieloną szatę. - Popełniono bardzo powaŜną zbrodnię tuŜ pod naszymi wirtualnymi nosami, a my nie moŜemy zrobić nic, Ŝeby współdziałać z Magistratem w ujęciu mordercy! - Nie moŜemy - zgodził się Unifex. - Kategorycznie sprzeciwiam się lylmickiej interwencji w tym momencie. Zapewniam was, Ŝe powstrzymanie się od działania jest teraz najlepszym z moŜliwych posunięć. Jestem o tym przekonany. - David Somerald MacGregor zdecydował się wczoraj nie wycofywać swojej kandydatury na stanowisko Pierwszego Magnata - powiedział Trend. - Jego Ŝycie równieŜ moŜe być zagroŜone, jeśli motywem zabójstwa Margaret Strayhorn było zniechęcenie MacGregora do występowania przeciwko Paulowi Remillardowi. To jest druga waŜna kwestia, którą chcielibyśmy z tobą przedyskutować: - Istnieje niewątpliwie ryzyko dalszych ataków mordercy przyznał Unifex - ale Davy jest gigantem metafizycznym i mistrzem koercji. Jeśli zachowa zdrowy rozsądek - a zachowa - zabójca nie będzie w stanie go tknąć. Wierzcie mi. Czworo Lylmików wycofało się za swoje mentalne barykady, ale nie potrafili zapanować nad pełnymi wyrzutu wyrazami twarzy. Na scenie orkiestra zapowiadała przeistoczenie się zwykłego dziadka do orzechów w pięknego księcia. - Musimy ci wierzyć - stwierdził Noetic Concordance zrezygnowanym tonem - chociaŜ jest dla nas jasne, Ŝe znasz toŜsamość mordercy... - i nie masz zamiaru ruszyć palcem w tej sprawie! - krzyknął Asymptotic Essence. Unifex spokojnie spojrzał na dwoje Lylmików w kobiecych ciałach. - Są sytuacje, w których pasywność jest konieczna. Dla dobra Szerszej Rzeczywistości. Essence odezwał się z płonącymi oczami: - Ale biedna Margaret nie Ŝyje, ty zimny draniu! - Tak. A biedny Davy Ŝyje. Na razie to wystarczy. - Odwrócił się i zaczął się oddalać. - Zawsze uwaŜałem, Ŝe choreografii tego pas de deux brakuje czegoś. Myślę, Ŝe zdąŜę jeszcze na końcówkę “Mesjasza”, zanim kardynał Bogatyrev zacznie odprawiać mszę o północy. Marc zaprowadził swoje siostry i młodszego brata na grecką wersję BoŜego Narodzenia, gdzie Poltrojanie, paskudnie poprzebierani za Kallikantzaroi - śródziemnomorskie chochliki - atakowali aktorów grających ludzką rodzinę, usiłującą zjeść świąteczny posiłek w dziewiętnastowiecznej chacie. Małe potworki były owłosione, zdeformowane i paradowały na podobnie zdeformowanych mechanicznych karłowatych koniach i gigantycznych kurczakach. Ich przywódca, który przybył, utykając na końcu demonicznej procesji, miał groteskowo spuchniętą głowę z rogami, wywalony język, czerwone oczy i nieproporcjonalnie wielkie genitalia. Przedstawił się piszczącym, młodocianym widzom jako Koutsodaimonas i zapowiedział, Ŝe rozdziewiczy wszystkie młode dziewczęta znajdujące się w chatce, a
potem te, które są wśród publiczności. Marie i Maddy zachichotały, a mały Luc mruknął: - Nie wiem, co to ma wspólnego z BoŜym Narodzeniem. Gang Kallikantzaroi wspiął się na dach chaty i wszedł do środka przez komin. Będąc juŜ na miejscu, przerazili rodzinę sikając na palenisko i wskakując dorosłym na plecy, aby zmusić ich do szaleńczego tańca. - W greckiej tradycji - wyjaśnił Marc nieobecnym tonem wierzono, Ŝe świat stoi na wielkim drzewie. Demony przez cały rok starają się ściąć to drzewo, ale ich próby udaremnione zostają w końcu narodzinami Chrystusa - albo pierwotnie narodzinami jakiegoś staroŜytnego boga. Drzewo odradza się i rośnie znów silne i rozłoŜyste. Sfrustrowane skrzaty wychodzą z podziemnego świata i usiłują zemścić się na ludziach przez Dwanaście Dni Świąt. Zawsze jednak zostają odstraszone przez odpowiednie ludowe czary. “Dzieci” z oblęŜonego gospodarstwa atakowały swoich obrzydliwych małych napastników miotłami i gałązkami hizopu, wypędzając je za drzwi. Aby zapobiec inwazji przez komin, przyciągnięto do kominka wielki drewniany bal, gdzie został on spalony, aby odstraszyć demony dymem i ogniem. Kiedy wreszcie domostwo jest wolne od napastników, “matka” rodziny rozdaje Kallikantzarois bułeczki maczane w winie. Została nimi równieŜ poczęstowana publiczność, ku frustracji demonów. Te ostatnie zostały w końcu całkowicie przepędzone przez ludzkich aktorów, poprzebieranych za wiejskich księŜy, którzy spryskali wszystko święconą wodą i zaczęli śpiewać z rodziną greckie kolędy. - Dobra - powiedział Marc stanowczo - obejrzeliście. Teraz idziecie ze mną. Papa chce nas widzieć. - Ooch... - powiedział Luc - mieliśmy iść na meksykańskie pokazy i stłuc pinatę*.[* naczynie z owocami i słodyczami, zawieszone np. nad drzwiami, w które uderzają dzieci, chcąc je zrzucić i dostać się do smakołyków.] - Był mizernym, jasnowłosym dziesięciolatkiem, a jego osobliwa aura wciąŜ wykazywała pewne nieprawidłowości, które zostały złagodzone za pomocą inŜynierii genetycznej i mikrochirurgii. Pozostał wraŜliwy na wszelkie urazy i choroby, na które większość ludzi była całkowicie uodporniona. - A ja chciałam zobaczyć następne przedstawienie “Opowieści Wigilijnej” - powiedziała Maddy. Marie westchnęła. - Myślę, Ŝe będziemy musieli pójść na mszę o pomocy z całą resztą tego tłumu. - Dokładnie - powiedział Marc, poganiając ich swą koercją. Idziemy. Przeszli wzdłuŜ rzędu choinek na zatłoczony plac, gdzie stało sześć kościołów, odpowiadających róŜnym obrządkom chrześcijańskim. Nocne rytuały wyrastały niczym grzyby po deszczu w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj rozciągały się ogrody obcych. Budynki te miały zniknąć razem z całym chrześcijańskim widowiskiem dwudziestego szóstego grudnia, według kalendarza ziemskiego. Plac pełen był ludzkich i obcych kolędników oraz wiernych przybywających na swe religijne obrzędy, a na środku przestrzeni stała szopka w tradycyjnym, prowansalskim stylu. Siedmioro rodzeństwa Dynastii Remillardów z małŜonkami i licznymi dziećmi, jak równieŜ Denis i Lucille zgromadziło się przy szopce. Paul stał z dala od innych, zatopiony w oŜywioną rozmowę ze swym bliskim przyjacielem Ilją Gawrys. Podobnie jak reszta dorosłych, miał na sobie oficjalny strój wieczorowy. Po mszy, miała odbyć się wieczerza wigilijna w domu wuja Phila w Paliuli, dla nich i ich politycznych sprzymierzeńców. Dzieci, które nie zostały zaproszone na wieczerzę, miały zapewniony przez nianie posiłek w postaci lualu*.[* danie hawajskie przygotowywane z liści taro, orzecha kokosowego i ośmiornicy lub kurczaka.] - Jest papa - powiedziała Marie bez entuzjazmu. - Myślisz, Ŝe wujek Ilja i ciocia Katy pójdą z nami na mszę? - Wątpię - powiedział Marc. - Będą razem ze swoimi bliskimi, jeśli w ogóle pójdą. Ta rozmowa papy, to pewnie po prostu część jego
kampanii wyborczej. Wstrząsnęła nim wiadomość, Ŝe Davy MacGregor nie wycofał swojej kandydatury. Widok ojca zgasił blady entuzjazm Luca, który instynktownie złapał Marca za rękę. - To... to w ogóle nie przypomina Wigilii. Chciałbym, Ŝebyśmy byli z powrotem w New Hampshire. - Powinieneś być wdzięczny za to wszystko, co Poltrojanie i Gi dla nas zrobili - skarciła go Marie - Nigdy jeszcze nie widziałam takiego spektaklu w BoŜe Narodzenie! A juŜ na pewno nie w New Hampshire. - Nie to mam na myśli - wymruczał chłopczyk. - Na co to wszystko, skoro nie ma mamy... i łzy stanęły mu w oczach. Marc odezwał się szorstko: - Nie płacz. Ale Luc tylko stał dalej z opuszczoną głową i nie puszczał ręki Marca. Marc wziął głęboki oddech. Czy miał prawo ryzykować? Paul byłby wściekły, jeśliby się dowiedział. Papy jednak nie wydaje się to w ogóle obchodzić, a przecieŜ jest Wigilia, a Luc, biedny mały szczeniak, jest naprawdę załamany i pewnie zaraz zacznie się mazać... Wreszcie zdecydował się i przemówił do rodzeństwa w ich zbiorowym trybie poufnym: Dzieciaki. Chcę wam coś powiedzieć, ale musicie to zatrzymać dla siebie. Choćby nie wiem co! Nie sądzę, Ŝeby ktokolwiek próbował sondować wasze małe móŜdŜki, ale jeśli tak się zdarzy - albo jeśli się wygadacie - cała rodzina wpadnie w takie gówno, Ŝe moŜe się z niego nigdy nie wydostać. Marco! co? - (Cholera, właśnie sam się wygaduję!) Słuchajcie, powiem wam, jeśli pozwolicie mi załoŜyć potem blokadę. Taką łagodną, która zapobiegnie przypadkowemu wymknięciu się tej informacji, na przykład, podczas snu. Zgoda? Luc powiedział: czy ta blokada będzie bolała? Marc odparł: Nie. Maddy: Czy nie pozwolisz nam rozmawiać o tym sekrecie między sobą? Marc: Pozwolę, ale lepiej pilnujcie się, kiedy będziecie o tym rozmawiać. Marie: Jak ostatnim razem załoŜyłeś mi blokadę, to nawet nie pamiętałam tego cholernego sekretu, który chciałeś, Ŝebym zachowała! Marc: Jestem juŜ w tym lepszy... zgadzacie się? Maddy: Czy ten sekret jest naprawdę dobry? Marc: Najlepszy. Młode trio powiedziało: Okay. Więc Marc powiedział im wszystko. Marie i Luc rozpłynęli się z radości słysząc nowinę, Ŝe ich mama Ŝyje i ma urodzić nowego braciszka. Ale Maddy powiedziała: - Myślę, Ŝe Państwo Ludzkości uniewinni mamę - pod warunkiem, Ŝe papa a nie Davy MacGregor zostanie wybrany Pierwszym Magnatem. Ale uwaŜam, Ŝe to było bardzo głupie i egoistyczne z jej strony w ogóle zachodzić w ciąŜę. - Pieprz się. - powiedział Marc na głos i zatrzasnął im wszystkim blokadę. Fury! Fury! Słyszysz mnie? Tak, moja słodka Hydro. Teresa Kendall Ŝyje! I nosi w sobie dziecko o superumyśle! Wiem. Ale... nie sądzisz, Ŝe to moŜe być istotne? Przeszło mi to przez myśl. Sądzę, Ŝe cieszy cię pomysł skuszenia tego cudownego dziecka, Ŝeby do nas przystało. CóŜ... to jest juŜ oczywiste, Ŝe nigdy nie uda nam się zdobyć Marca, tak jak to ty planowałeś. Ale z tego, co on powiedział, ten dzieciak Jack jest nawet silniejszy od niego i... ma jakieś obciąŜenie genetyczne, jakieś zabójcze geny, więc moŜe skończyć jako zupełny wrak. Gorzej nawet od Luca. Jeśli tak się stanie, moŜe
wyczuwać, Ŝe my mamy coś, co by się mu przydało! Hmm. Przyznam, Ŝe nie myślałem o tym nigdy w ten sposób. ChociaŜ wolałbym zwerbować Marca. Jego zdolności są wystarczająco duŜe, a temperament idealny do naszego, obliczonego na dłuŜszą metę przedsięwzięcia. Nienawidzę go. Ten arogancki zimny fiut! Nigdy nie przystanie do naszego przedsięwzięcia tak jak nie przystał do bomby nerwowej. (A przy okazji - to juŜ tak długo, długo... Co mi dasz pod choinkę?) Hydra, Hydra, Hydra. Co ja mam z tobą zrobić? [RozdraŜnienie. Bunt]. Wcale mnie nie kochasz. Chcesz JEGO i nie obchodzi cię, Ŝe mną pomiata. A ten sprośny gówniarz Jack, kto wie, co z niego wyrośnie i dlaczego, och, dlaczego nie moŜemy być tylko - ty i ja? Ty jesteś najbardziej wyjątkową osobą ze wszystkich. Moja pierworodna i najukochańsza. Ale potrzebujemy teŜ innych. Tłumaczyłem ci. To dla nas dopiero początek. Przygotowujemy grunt pod naszą wspaniałą przyszłość [uścisk] a później, kiedy będzie bezpiecznie... Santa przyniesie ci bombę nerwową. No - jesteś zadowolona? Bomba nerwowa!... Bomba nerwowa, bomba nerwowa, bomba nerwowa!! Tak, Fury... i jeśli chcesz, Ŝebym się zajęła Davym MacGregorem, powiedz tylko słowo. Wiem, Ŝe dam mu radę; jest wciąŜ rozbity... Nie. Masz się od niego trzymać z daleka! Zanim Strayhorn umarła, przekazała mu wskazówkę opisującą twoją toŜsamość. [!!!Panika!!!] [Zniecierpliwienie]. Tylko wskazówkę, nic konkretnego, głupia. Uspokój się, uspokój się. Czy nie ostrzegłbym cię, gdyby istniało prawdziwe zagroŜenie? ... Oczywiście, Ŝe bym cię ostrzegł. Musimy teraz być cierpliwi. Dobrze wykonałaś swoją robotę, ale teraz musisz pozwolić, aby sytuacja nieco dojrzała, zanim zrobimy następny krok. Nie będę się z tobą kontaktował przez pewien czas... Znowu odchodzisz? Ooch. No juŜ juŜ. Skoncentruj się na gromadzeniu swojej siły. Nie jesteś jeszcze nawet w połowie taka, jaką mogłabyś być. Jaką będziesz. Jeszcze nie teraz. Masz przed sobą długą drogę, ale co to będzie za radość, kiedy osiągniesz cel! Kiedy osiągniemy go razem! Tak. Myślę, Ŝe tak... Dobranoc, moja słodka Hydro, i Wesołych Świąt. Tobie teŜ, Fury. Wywieszę moją skarpetkę i zostawię mleko i ciasteczka. Pięć. Davy MacGregor stał w tłumie, po drugiej stronie szopki, naprzeciwko klanu Remillardów i patrzył na ich gromadę ciemnymi, smutnymi oczami. Był z nim jego syn Will i koleŜanka Kordelia Warszawska. Pięć, powiedziała Margaret umierając, Pięć. - Hiroshi urabiał desygnowanych, którzy są członkami Intendencji Azjatyckiej - mówiła Kordelia - i jest przekonany, Ŝe zdobędziesz większość ich głosów. Wielu z nich ma wrodzoną niechęć do nepotyzmu, a jeśli Paul zostałby wybrany, bez wątpienia zacząłby obsadzać swoimi krewnymi wszystkie stanowiska w komitetach - jeśli nie w samym Dyrektoriacie. Desygnowani Partnerzy Europejscy są równieŜ po twojej stronie i jeśli głosowaliby tylko Partnerzy Ziemscy, prawdopodobnie wygrałbyś. Przeciw jednak będą pewnie głosować desygnowani spoza Ziemi - ci wybrani z kolonii, oraz desygnowani ze świata nauki, sztuki i innych dziedzin. - GdybyŜ tylko Magistrat mógł znaleźć coś, co kompromitowałoby Remillarda - wymruczał Will - Cokolwiek! Ale oni nie mają nic pomimo dwóch morderstw i ataku na Margaret w Dartmouth College. I pomyśleć, Ŝe kiedyś uwaŜaliśmy obcych za wściekłych omnibusów. - Nie są nimi - powiedziała Kordelia. - A zwłaszcza ostatnio, gdy ludzcy operand nauczyli się w końcu w pełni uŜywać swojej siły. Obcy nie chcą przyznać się otwarcie, Ŝe niektórzy z nas są w stanie przejrzeć ich na wylot i oprzeć się ich sondaŜowi, ale taka jest
prawda. - Szczególnie w przypadku tych cholernych Remillardów powiedział Will - ale, niech tylko poczekają, aŜ Państwo Ludzkości osiągnie naleŜny mu status! Nasz własny Magistrat będzie miał... Nawet o tym nie myśl, głupcze! syknęła zaszokowana Kordelia. Will wycofał się pospiesznie za zasłonę mentalną, czerwieniąc się po cebulki kasztanowych włosów. Davy, który doskonale wiedział, o czym myśli jego syn, powiedział cicho: - Jeśli nie chcemy wprowadzić takiej dyktatury, jaką było Panowanie Simbiari, musimy wprowadzić ścisłe ograniczenia prawne dotyczące sondaŜu mentalnego. KaŜdego rodzaju sondaŜu. JuŜ nigdy proceder ten nie będzie wykorzystywany bez przemyślenia, na przykład, w śledztwie dotyczącym wycieczki wędkarskiej. Jeśli zaś chodzi o udział Remillardów w morderstwach, nie istnieje Ŝaden dowód, który by to potwierdzał. - W takim razie moŜemy nigdy nie dowiedzieć się, kto zabił Margaret! - powiedział Will. Jego ojciec odwrócił wzrok. Davy, podobnie jak syn, odziedziczył smukłą sylwetkę szkockich górali i orli nos Jamiego MacGregora. Ale, gdy Will miał kasztanowe włosy i ognisty temperament babki, Davy był smagły, a jego sylwetka bardziej sztywna i zadbana. Jest tylko jedna poszlaka - wyznał Willowi i Kordelii. - Nie wspomniałem o tym Nadzorcy Krondaku; początkowo zapomniałem w rozpaczy i nie zwróciłem na to uwagi, kiedy usłyszałem śmiertelny krzyk Margaret. Ale ona powiedziała jedno słowo. Wtedy wydawało mi się, Ŝe to nie ma Ŝadnego sensu. Zastanawiałem się nad tym, usiłując dociec znaczenie tego słowa i odtwarzałem je na przywoływaczu wspomnień. Myślę, Ŝe w końcu coś mam... - Na miłość boską, tato! - krzyknął Will. - Masz poszlakę i nic nie mówisz...? Kordelia dotknęła ramienia młodszego męŜczyzny, uciszając go swoją koercją. Davy patrzył gdzieś poza nimi, ponad szopką z jej naiwnie czarującymi świętymi, na zbitą grupę ludzi, stojącą po przeciwnej stronie. Dumnie zebrani razem, ze swymi małŜonkami i dziećmi, roztaczając niezrównaną aurę siły i konsekwencji, stało siedmiu członków Dynastii Remillardów: Philip, Maurice, Severin, Anne, Catherine, Adrien i Paul. - Margaret umierając - powiedział Davy - krzyknęła słowo “pięć”. Przemyślałem jego znaczenie i doszedłem w końcu do wniosku, Ŝe opisywała w ten sposób mordercę. Ale on nie był jedną osobą. Był połączeniem pięciu umysłów... metakoncertem. - Oczywiście - wyszeptała Kordelia Warszawska, a jej oczy rozszerzyły się, kiedy nagle zrozumiała. - I, jeśli ten sam metakoncert zabił Bretta, wiadomo juŜ, skąd pochodziła niespotykana psychokreatywna siła, która pozbawiła ofiary energii Ŝyciowej w tak niecodzienny sposób. Dzwony kościelne zaczęły bić i chór wybitnych głosów Gi zaczął śpiewać “Cantique de Noel”. Prawie natychmiast do obcych przyłączyli się wszyscy z tłumu, którzy znali francuskie słowa, włączając całą rodzinę Remillardów. - To, co musimy teraz ustalić - podsumował Davy MacGregor - to pięcioro których? - Peuple a genoux - śpiewali obcy chórzyści - attends ta delivrance. Noel! Noel! Void le Redempteur! Oto Odkupiciel! - Nikt nie potrafił śpiewać tej pieśni tak, jak Teresa Kendall - westchnął Davy MacGregor. Zdawał się wpatrywać nie widzącymi oczami w wielką gwiazdę, która świeciła teraz nad szopką. - Ale ona teŜ odeszła, biedna dziewczyna. Co za przeklęte święta. Kordelia była wyznania mojŜeszowego, a Will był agnostykiem, ale to nie przeszkodziło im wziąć Davy’ego pod ramię i włączyć się razem do tłumu, kierującego się do kościoła protestanckiego. - Noel! Noel! - śpiewali ludzie i obcy. A dzwony biły. 24
JEZIORO MAŁP KOLUMBIA BRYTYJSKA, ZIEMIA 25 GRUDNIA 2051 Jon Paul Kendall Remillard miał problem natury filozoficznej, dotyczący pojęcia świąt BoŜego Narodzenia. To, Ŝe małe drzewko iglaste, które matka przystrajała, było zimowym symbolem nadziei, było proste do zrozumienia, dzięki wyjaśnieniom i obrazom mentalnym, przekazywanym przez Teresę. Ale pojęcie Boga, który stwarza sobie materialne ciało - i w ogóle samo Tworzenie - zastanawiało Jacka. Powiedział: Wydaje się, Ŝe to, co zrobił Bóg, jest bardzo dziwne i zupełnie niepotrzebne. Stać się człowiekiem, Ŝebyśmy go kochali a nie bali się go. Jeśli jest on naprawdę NajwyŜszym Bytem, to nie powinien potrzebować Ŝadnej innej istoty do zapewnienia mu szczęścia. Szczególnie istot, które są tak niedoskonałe w swej naturze, Ŝe nieuchronnie zniszczą pierwotnie poprawne dzieło. Rozumiałbym, jeśliby Bóg stworzył materialny wszechświat dla zabawy. Ale po co tworzyć inne umysły, skoro wie się, Ŝe wszystko popsują? - Myślę, Ŝe słynni ludzcy myśliciele juŜ zastanawiali się nad tą sprawą. Teresa mocowała maleńkie świeczki zrobione z sadła łosia na choince, która miała niespełna sześćdziesiąt centymetrów wysokości. KaŜda świeczka miała coś w rodzaju podstawki i jednocześnie zacisku z folii aluminiowej, do przymocowania na gałęzi, a jeśli nie było się ostroŜnym, folię i świeczkę łatwo było złamać. ZdąŜyła juŜ zmarnować trzy świeczki, przez zbytni pośpiech, chcąc skończyć ubieranie choinki, zanim wróci Rogi z porąbanym drewnem na opał. Świąteczna kolacja była juŜ prawie gotowa. - Przypominam sobie chyba, Ŝe pierwsi teologowie [obraz] byli w pełni przekonani, Ŝe Bóg nie miał najmniejszej potrzeby stwarzać innych myślących istot - powiedziała Teresa. - Jest to oczywiście śmieszne, a oni sami przyznawali, Ŝe jednak zrobił to i musiał mieć ku temu jakiś dobry powód. Tak więc, o ile nie stwierdzimy, Ŝe NajwyŜszy Byt moŜe być kapryśny i zrzędliwy [groteskowe obrazy], musimy przyjąć, Ŝe potrzebował tego. Potrzebował nas. Ale skąd się wzięła ta potrzeba Boga? - Z miłości - powiedziała Teresa. Płód odpowiedział: To irracjonalne. - Oczywiście. Nie wydaje mi się, Ŝeby ktokolwiek kiedyś rozumowo wyjaśnił, dlaczego Bóg nas potrzebował. Religie spoza Ŝydowsko-chrześcijańskiej tradycji [obraz] w ogóle rzadko poruszają kwestię Boga miłosiernego. Na zdrowy rozsądek, “kochający i dobry”, nie są atrybutami Boga-WaŜniaka i Stwórcy [obraz]. Rzeczywiście. - Ale miłość jest jedynym motywem, który wydaje się mieć jakikolwiek sens. Gdyby go odrzucić, Bóg-Stwórca byłby jedynie graczem, próbującym zabić czymś swoją kosmiczną nudę i traktującym nas jak pionki [obraz]. Nie byłoby tego wielkiego zaangaŜowania! A więc, skoro Bóg chciał, Ŝebyśmy czuli, Ŝe stworzył nas z miłości, musiałby nam to powiedzieć. Sami byśmy się tego nie domyślili. Musiałby zbliŜyć się do nas bezpośrednio, a nie pozwolić nam trwać w zapomnieniu, tak, jak reszcie niezamieszkałego wszechświata. [obraz]. Tak sądzę... - Mógł to zrobić na wiele sposobów [obrazy]. Postaw się jednak na miejscu Boga i postaraj się wymyślić najbardziej elegancki sposób zbliŜenia się do myślących stworzeń. Sposób, który na pierwszy rzut oka jest trudny i niebywały, ale moŜe przynieść najwspanialsze efekty, jakie moŜna sobie wyobrazić. Nie najprostszy sposób? - Mój BoŜe, nie! JakaŜ byłaby satysfakcja z czegoś takiego? Mogę ci zaśpiewać “Sto lat” [cytat], ale więcej satysfakcji sprawia mi odegranie szalonej sceny z Lucii [cytat], chociaŜ jest to potwornie męczące. Rozumiem.
Kombinując jak się dało, Teresa przymocowała w końcu jedną świeczkę po drugiej, przerywając od czasu do czasu, Ŝeby wyprostować te, które się przechylały. - Najelegantszy sposób, w jaki Bóg mógł zbliŜyć się do nas, szokuje wszystkie przyziemne i stereotypowe umysły, a zachwyca tych, którzy mają poczucie humoru i lubią przygody, czyli charakteryzują się takimi cechami, jak On. Czy Bóg potrafi się śmiać? - Oczywiście, kochanie, jak równieŜ odczuwać smutek. NajwyŜszy Byt bez tych atrybutów nie byłby najwyŜszy. Ponurzy i zgorzkniali ludzie udają, Ŝe tak nie jest, ale ich argumenty nie są przekonujące. Wyjaśnij mi, w jaki sposób Bóg zbliŜył się do nas. - Przebiegało to w inny sposób, niŜ w pozostałych częściach Galaktyki. Na naszej planecie, według mojej wiary, stało się to za pośrednictwem Ŝydów i chrześcijan. To długa historia, musisz koniecznie przeczytać ją w Biblii [obraz]. Dzieło to, będące cudownym zapisem ludzkiej ewolucji moralnej, wspaniale łączy elementy historyczne z mitycznymi. Pewne fragmenty Biblii są powaŜne i głębokie, inne fascynujące lub poetyckie, a niektóre po prostu nudne. Czytając natomiast Świętego Pawła, mam ochotę śpiewać. śałuję, Ŝe nie przeczytałam całej Biblii, ale moŜesz odszukać jej fragmenty w mojej pamięci. Poszczególne religie inaczej interpretują tę Księgę, ale my, katolicy, wierzymy, Ŝe kiedy pewne wyjątkowo inteligentne plemię ludzi [obraz] dojrzało w końcu do zrozumienia pojęcia kochającego Boga, Bóg po prostu przemówił do nich. - Roześmiała się. - CóŜ, no moŜe nie tak po prostu [obraz]. To plemię przyjęło wiadomość i przekazało ją dalej? - Niektórzy jego członkowie tak zrobili. A inni pozostali przy swoich prymitywnych wierzeniach w zagniewanych boŜków, którzy ciągle domagali się krwawych ofiar i innych bzdur [obraz]. Bóg musiał im przypominać o sobie i karcić, kiedy tego wymagali, tak jak czyni to kochająca matka, kiedy jej dzieci są nieposłuszne [obraz]. No, cóŜ, musisz przeczytać Biblię i przedyskutować ją z ludźmi, którzy wiedzą na jej temat więcej niŜ ja. Twoja mama jest słabo wykształconą osobą, szczególnie w zakresie religioznawstwa. Prawdopodobnie źle ci to wszystko tłumaczę. Kiedy byłam w college’u, tak naprawdę interesowałam się tylko muzyką... Ojej, gdzie ja połoŜyłam folię? Zapomniałam zrobić gwiazdę. Nie moŜe być choinki bez gwiazdy [obraz]. Czy miłość jest zatem motywem wszelkiego stworzenia? - Tak to sobie wyobraŜam. Okno mentalne w głąb naszej normalnej rzeczywistości nie mogłoby istnieć bez pozostałych rodzajów wglądu, i odwrotnie. Jeśli Bóg chciał stworzyć umysły kochające, musiał najpierw stworzyć cały kosmos. A kosmos jest naprawdę piękny, przynajmniej jego większa część. [Obrazy]. Ale tworzenie z powodu miłości wydaje się takie dziwne! - Oczywiście, Ŝe tak. Tak naprawdę, to nie ma sensu - w racjonalnym podejściu do wszechświata. Ale... kaŜdy artysta zna prawdę. KaŜdy normalny dorosły człowiek teŜ wie, Ŝe kiedy jest się zakochanym, chce się, Ŝeby cały świat był równie szczęśliwy. Jeśli jesteś Bogiem i kochasz, albo nawet jesteś Miłością w pewien tajemniczy sposób, a nie ma wokół ciebie Ŝadnych istot, które mogłyby dzielić z tobą twoje szczęście - to stwarzasz je. MoŜna więc powiedzieć, Ŝe Bóg nas potrzebuje? - Większość naszych współwyznawców wierzy dziś, Ŝe tak... Cholera! Te dwie świeczki podpalą całą choinkę, jeśli tylko troszeczkę się przechylą. Muszę znowu je poprzestawiać! Płód drąŜył dalej: A co z problemem niedoskonałości stworzonych istot? Czasem nawet złych? - Myślę, Ŝe ma to coś wspólnego ze skomplikowaną teorią chaosu, której nigdy nie mogłam do końca pojąć. Musisz poprosić swojego starszego brata Marca, Ŝeby ci to wyjaśnił, jak juŜ się urodzisz. Istnieje równieŜ taka zasada, Ŝe cudownym jest stworzyć coś wspaniałego z niedoskonałych elementów. Sama niedoskonałość poszczególnych elementów - nawet jeśli jest w niej pierwiastek zła,
jak to często bywa w przypadku ludzi - stanowi dla Boga wyzwanie do wzniesienia się na wyŜsze poziomy kreacji. Co za dziwna koncepcja. - Jest pewne stare przysłowie, które mówi “Bóg pisze prosto krzywymi liniami”. Ludzka historia jest pełna zawirowań, krzywizn i zwrotów [obrazy]. Wszystko wskazuje na to, Ŝe anarchia, barbarzyństwo albo ich wypadkowa powinny zatriumfować wieki temu. Ale tak się nie stało. Cały chaos, okrucieństwo i katastrofy zostały jakby wetkane w konstrukcję, która z roku na rok staje się coraz doskonalsza, podczas gdy pewne jej elementy mają się coraz gorzej! Świat, na który przyjdziesz, jest rajem w porównaniu do tego, który istniał jeszcze jakieś czterdzieści lat temu [obrazy]. Większości ludziom Ŝyje się łatwiej, niŜ przed Wielką Interwencją. Pomimo to, są wśród nas ludzie wciąŜ niezadowoleni albo po prostu źli i sytuacje, które są złe i tragiczne. Tak czy inaczej, my, dzieci BoŜe, wciąŜ rozwijamy się i stajemy się lepsi w kaŜdej dziedzinie, prawie pomimo własnej woli. Ma to coś wspólnego z brakiem liniowości i chaosem. I oczywiście z miłością Boga. Płód powiedział: To bardzo tajemnicze. Sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem!... Dlaczego ten koncept tak mi się podoba? Teresa tylko roześmiała się. - Podoba ci się choinka? Przymocowała właśnie gwiazdę i cofnęła się dwa kroki, Ŝeby przyjrzeć się efektowi. Mały świerczek stał na stole przy oknie. Przybrany był Ŝurawiami z folii, zrobionymi techniką origami, małymi ciasteczkami owsianymi i stworkami zrobionymi z szyszek sosnowych, drutu i twardego ciasta pokolorowanego kosmetykami, z którego wykonane były ich główki, rączki i nóŜki. Jack był taktowny: Bardzo się napracowałaś nad tą choinką. Wujkowi Rogi się spodoba. To będzie na pewno interesujący widok, kiedy te wszystkie tłuszczowe cylindry zapłoną jednocześnie. Ryzykowne, ale interesujące. Teresa rozścieliła na stole przed choinką jedwabny szal, który posłuŜył jako obrus, a następnie rozłoŜyła talerze, kubki, widelce i łyŜki. - Świeczki zapalimy przy kolacji. Choinka się nie spali! Będziemy z Rogim uwaŜać. A po jedzeniu damy sobie prezenty. To te przedmioty owinięte materiałem, leŜące pod choinką. Mamo, dlaczego daje się prezenty na BoŜe Narodzenie? - Taka jest tradycja. Trzej Królowie [obraz] dali prezenty Dzieciątku Jezus. Synowi Boga. A on jest prezentem od Boga dla nas. Sprawdziła pieczeń z polędwicy, która “odpoczywała” w oczekiwaniu na pokrojenie, a następnie naostrzyła wielki nóŜ. Jack powiedział: To jest największy paradoks. Większy nawet niŜ tworzenie. Bóg wcale nie musiał stawać się człowiekiem i osobiście uczyć nas swojej miłości. Rozumiem, dlaczego niektóre religie zaprzeczają, Ŝe miało to miejsce. - Znów szperałeś w moim umyśle... Tak, inkarnacja jest rzeczywiście absurdalna. Ale musisz przyznać, Ŝe jest to wspaniały sposób, aby zwrócić naszą uwagę. I jaki elegancki. Poza tym jest nam duŜo łatwiej kochać i modlić się do Boga-Człowieka, który łatwiej zrozumie nasze ludzkie problemy, niŜ próbować kochać wszechmogącego Boga-Stwórcę. A dlaczego Jego miałoby obchodzić, czy moja pieczeń się nie przypaliła, albo czy doŜyję momentu twoich pomyślnych narodzin? Płód stwierdził: Wolałbym, Ŝeby go obchodziło. - A! - Teresa przeszła kołyszącym krokiem przez pokój i zaczęła, po omacku, szukać pod łóŜkiem Rogiego, gdzie schował ostatnią butelkę rumu. - Teraz wkraczamy na teren psychologii! Wcielony, kochający Bóg stosuje w kontaktach z ludźmi pewne umowne, znaczące elementy mitologiczne, które przemawiają do najgłębszych obszarów naszej psychiki. Do tych niemalŜe instynktownych poziomów, nazywanych zbiorową podświadomością.
Nie zetknąłem się z tym jeszcze. - Zetkniesz się - zaśmiała się Teresa - kiedy naprawdę zaczniesz Ŝyć wśród ludzi. Ja... wolałbym nie musieć tego robić. Nawet odkrycie się przed wujkiem Rogi było dla mnie, na początku, bardzo przeraŜającym przeŜyciem. Sąw jego umyśle ciemne obszary. Widziałem teŜ ciemność w umyśle dziadka Denisa, zanim odciąłem się od niego. - Nie moŜesz uciekać. KaŜdy człowiek ma w sobie dobro i zło. Tak jak ja i ty. To jest jeden z powodów, dla których Bóg stanowi dla nas takie wspaniałe pocieszenie. Nie ma w nim ciemnych obszarów, a jednak kocha nas. Chce dla nas tylko dobra, nawet, kiedy jesteśmy źli, albo kiedy go odrzucamy. Nigdy nie domyślilibyśmy się tego, nawet za milion lat, gdyby sam nam tego nie powiedział. Jest to tajemnica nie do pojęcia... Dobrze, zobaczmy: zupa i ryŜ grzeją się w garnkach na piecyku i mam mnóstwo przegotowanej wody na napoje, a deser jest... Czy Bóg wcielił się równieŜ w inne rasy Imperium? - Wszystkie rasy, oprócz Lylmików, wydają się tak sądzić. A antropologowie Imperium - albo jak tam siebie nazywają - twierdzą, Ŝe wiele prymitywniejszych ras Galaktyki przekazuje mity dotyczące inkarnacji, które bardzo przypominają nasze. Oczywiście, Ŝaden z nich nie jest dowodem inkarnacji Boga. Tego nie da się udowodnić. Aleja wierzę w to, jak równieŜ wujek Rogi i twój papa, i twoje rodzeństwo... i miliardy innych istot. Nazywa się to wiarą. Przycisnęła obie dłonie do potęŜnie nabrzmiałego brzucha, zamknęła na moment oczy i przywołała wizerunek swego nie narodzonego dziecka. - Moja wiara w Boga jest jak moja wiara w twoją wielką przyszłość, Jack. Wiele rzeczy mnie przeraŜa, wiele teŜ mnie uszczęśliwia. Jeśli wytrwam w swej wierze, nie poddam się rozpaczy. Nie poddam się. Mamo... Ale w tej samej chwili obuta noga zaczęła głośno kopać w drzwi i Teresa pospieszyła wpuścić Rogiego. Wtoczył się do środka, przygnieciony cięŜarem drewna, a za nim do izby przyfrunęły płatki śniegu i arktyczne powietrze. - Uch...! To powinno nas ogrzać na jakieś dwie godziny! Zrzucił zamarznięte drewno, które wypełniło po brzegi przeznaczoną do tego skrzynię i zaczął ściągać z siebie ubranie. - Coś tu bosko pachnie. - Pieczeń z polędwicy łosia w sosie czosnkowym z tłuszczu łosia. Rosół z łosia z kluskami ze szpiku łosia i marchewką. RyŜ z sosem łosiowo-grzybowym i rumowe ciasteczka z rodzynkami, pieczone na tłuszczu łosia. Zaczęła krzątać się przy kuchni, nalewając gorącą wodę do dwóch kubków. Dodała do nich inne ingrediencje, gdy tymczasem Rogi usiadł na stołku przy piecyku, zdjął buty i zaczął poruszać palcami obu nóg w skarpetkach, by przywrócić krąŜenie. Teresa podała mu parujący napój, który Rogi wziął od niej i powąchał z pełną niedowierzania rozkoszą? - Gorący rum z masłem? A ja myślałem, Ŝe cała margaryna jest juŜ dawno historią. - Byłam przewidująca - powiedziała powaŜnie Teresa. Podniosła do ust swój kubek. - A la bonne votre, man cher ami. I Wesołych Świąt. - Joyeu Noel - powiedział Rogi - dla ciebie i Ti-Jeana. Trącili się kubkami, wypili i pocałowali lekko. Następnie kazała mu usiąść przy stole i zająć się krojeniem pieczeni, a sama przyniosła resztę dań i zapaliła świeczki na choince. - Nie obawiaj się. Mam przygotowane wiadro wody i mokre szmaty. Nie ma ryzyka poŜaru. Wślizgnęła się na swoje miejsce. Wyłączyła dwie lampy na baterie i siedzieli przez chwilę obok, zatopieni we własnych myślach, wpatrzeni w małe tańczące płomyki i we własne odbicia w inkrustowanej, mrozem szybie okiennej popijając aromatyczny rum.
- Nie zaszkodzi mu to? - zapytał Rogi po chwili. - Alkohol? Teresa potrząsnęła głową z uśmiechem. - Jest mocno rozcieńczony wodą, a on jest juŜ wystarczająco duŜy, Ŝeby pozwolić sobie na odrobinę... prawda, kochanie? Płód odpowiedział: To zmienia moją świadomość. Dziwne! Muszę to zbadać. Teresa i Rogi roześmieli się. Zmówili modlitwę i zaczęli jeść. Teresa odpakowała swój prezent od Rogiego. - Mam jeszcze coś - powiedział Rogi - ale jest na werandzie, bo nie jest jeszcze całkiem skończone, więc razem z innymi rzeczami wsadziłem do tej paczki tylko rysunek. Teresa patrzyła na cienką drewnianą płytkę z rysunkiem i cztery małe dziwne przedmioty. Obrazek przedstawiał prostą ramę w kształcie podwójnej odwróconej litery V z czymś wiszącym na niej, co wyglądało jak mała paczka. Drewniane przedmioty przypominały miniaturowe hantelki długości, sześciu, siedmiu centymetrów - z podwójnymi trzonkami, cienkimi prawie jak wykałaczki. Rogi zademonstrował, jak jeden z trzonków, ostro zakończony pasuje do zaokrąglonego końca drugiego. - To są - powiedział z dumą - prymitywne agrafki. Zapomnieliśmy ich zabrać. Te są zrobione z twardego drewna i zajęło mi to całą wieczność, Ŝeby je wystrugać. Teraz nie będziesz musiała wiązać węzłów na pieluszkach Ti-Jeana. - Jakie wspaniałe! A obrazek - czy to jest huśtawka dla dziecka? - Coś w tym guście. Ten wełniany woreczek będzie miał drewnianą ramę, kiedy skończę całość. To jest rodzaj indiańskiego nosidełka. Albo wieszasz małego i huśtasz - wtedy będzie cię widział, albo odczepiasz nosidełko i wsadzasz go sobie na plecy. Ma rzemienie do zawiązania. Teresa objęła Rogiego i pocałowała. - Co za cudowne prezenty! - Podniosła się z miejsca. - Wypij sobie dolewkę rumu z masłem, a ja w tym czasie przygotuję prezent dla ciebie. Wręczyła mu napój. Świeczki na choince dawno juŜ zdąŜyły się wypalić i na środku stołu, pomiędzy resztkami kolacji, stały zapalone dwie zwykłe lampy. Kazała Rogiemu odwrócić krzesło tak, Ŝe siedział twarzą do łóŜka. Przygasiła lampy i postawiła je przed nim na podłodze. - To są światła rampy - powiedziała. Rozwiesiła płachtę flaneli od półek nad łóŜkiem aŜ do podłogi, prawie całkowicie przykrywając w ten sposób łóŜko. - To jest kurtyna! A sprzęt stereo jest gotowy do odtworzenia bardzo specjalnego utworu. Teraz, tylko wykonawczyni musi przywdziać kostium we wspaniałej garderobie, czyli we wnęce łazienkowej, a następnie rozpocznie się przedstawienie. Zanim zniknęła w małej łazieneczce przy drzwiach wejściowych, wręczyła mu owinięty w materiał przedmiot. - Zajmie mi to kilka minut - zawołała - lepiej dołóŜ do ognia! Nie zaszkodziłoby teŜ, gdybyś posprzątał po kolacji. Ale najpierw otwórz część wstępną twojego prezentu. Osłupiały, odpakował inną płaską deseczkę, na której narysowana była ozdobna ramka z róŜnymi tajemniczymi słowiańskimi motywami, a w niej starannie wykaligrafowane było następujące zawiadomienie: *** PROGRAM” *** * ŚNIEGORUCZKA - ŚNIEśYNKA Baśń o wiośnie. * Opera z prologiem i w czterech aktach - autorstwa N. Rymskiego-Korsakowa Libretto autorstwa Kompozytora na podstawie sztuki A. Ostrowskiego Tłumaczenie na francuski - P. Halperine i P. Lao (ku radości Publiczności za Jednego Franka)
WYSTĘPUJE: TERESA KENDALL NA śYWO! z towarzyszeniem zarejestrowanego chóru i muzyki Artystów z Metropolitan Opera. - Niech mnie szlag! - powiedział Rogi. Widział juŜ kiedyś tę operę, w wieczór ślubu Teresy i Paula, ale przyznał się jej potem, Ŝe był kompletnie rozbity i nie pamiętał prawie nic. Co Teresa zamierzała teraz zrobić? Sprzątnął ze stołu i dorzucił do ognia. Nagle zaczęła się muzyczna uwertura i Rogi rozsiadł się w swoim krześle. Na zewnątrz, zimowy wiatr szumiał i wył pomiędzy deskami okapu. Jego Ŝołądek był pełen, w domku było ciepło, a aromat gorącego rumu uderzył do głowy, odurzając zmysły w najprzyjemniejszy z moŜliwych sposobów. Muzyka płynąca z małych głośników była bogata, romantyczna, pełna fletów i trąbek ćwierkających niczym kwietniowe ptaki. Ale był w niej teŜ złowieszczy ton drŜących smyczków, które zdawały się ostrzegać, Ŝe zima moŜe odzyskać swoją moc i wiosna przyszła być moŜe za wcześnie. Rogi poczuł, jak relaksuje się, a oczy przymykają mu się... Zobaczył ponury, zimowy krajobraz, a w dali skutą lodem rzekę. Na jej drugim brzegu stał stary warowny rosyjski gród. KsięŜyc zachodził i nastawał świt. Zapiały koguty. W miarę, jak niebo jaśniało, wydawało się, Ŝe lecą po nim miliony ptaków w kierunku lasu, jakby właśnie kończąc swą długą podróŜ z południa. Mały faun siedział na korzeniu wydrąŜonego drzewa, przyglądając się temu z radością. Zaśpiewał, Ŝe wiosna ma juŜ za chwilę nadejść. I nagle pojawiła się ona, na złoto-zielonym rydwanie ciągniętym przez łabędzie i gęsi, otoczona innymi kolorowymi ptakami. Zaczęła śpiewać Rogiemu dziwną muzyczną opowieść. Wiosna zakochała się kiedyś w Królu Zimie i urodziła mu córkę, śliczną ŚnieŜynkę, Śniegoruczkę. Ale Zima zatrzymał dziewczynę w swej mocy, co roku zabierając ją do dalekiej ponurej Pomocnej Krainy, która nigdy nie topniała. Teraz, kiedy miała szesnaście lat, ŚnieŜynka zapragnęła mieszkać wśród ludzi, z dala od panowania nieczułego ojca. Nagle krajobraz, który Rogi sobie wyobraził, został zasypany niespodziewaną śnieŜycą i sam Król Zima wkroczył na scenę. Wiosna błagała go, Ŝeby uwolnił śliczną ŚnieŜynkę. Król zgodził się, ale postawił pewien surowy warunek: jeśli dziewczyna kiedykolwiek zakocha się w śmiertelniku, a on miłość tę odwzajemni, zazdrosny bóg słońca Yarilo zabije ją. Miłość i ciepło słońca były pokrewne, dlatego teŜ okazały się nieosiągalne dla ŚnieŜynki. Wtedy pojawiła się sama Śniegoruczka. Rogi zdał sobie sprawę, Ŝe jego oczy są szeroko otwarte, a do iluzorycznego świata... - czy Teresa rzeczywiście go stwarzała? ...wkroczyła nagle Ŝywa istota.Ubrana była w białą szatę, ozdobioną śnieŜnobiałym futrem i zdawała się iskrzyć srebrnymi, mroźnymi kryształkami. I Teresa śpiewała - naprawdę, śpiewała jak za swych najlepszych czasów - a jej cudowny głos współgrał idealnie z orkiestrą i głosami pozostałych wykonawców, odtwarzanymi z płyty. Cała magia jej śpiewu, zdawało się, juŜ zagubiona na zawsze, nagle odŜyto i Rogi siedział poraŜony nią, niemal nie wierząc, Ŝe była częścią otaczającej go rzeczywistości. ŚnieŜynka cieszyła się, Ŝe moŜe Ŝyć wśród ludzi. Zobaczyła młodego człowieka, zakochała się w nim i upodobała sobie pieśni, które śpiewał. Sam dźwięk głosu ukochanego roztapiał jej serce. “Taje, taje” krzyknął Król Zima, ostrzegając Śniegoruczkę przed losem, jaki miał ją spotkać, gdy młodzieniec odwzajemni uczucie. Ale ona myślała tylko o szczęściu. Zima odszedł do swego skutego lodem legowiska, a Wiosna odmieniła wygląd lasów. Wydawało się, Ŝe mały domek nad Jeziorem Małp otworzył się na wielką, zieloną łąkę - pełną kwiatów. To zachwyconą ŚnieŜynkę otacza gromada szczęśliwych wieśniaków, którzy tańczą,
śpiewają, witają ją i zabierają do swych domów. Wreszcie wyimaginowana kurtyna opadła, kończąc prolog... Teresa stała pomiędzy dwiema świecącymi lampami, uśmiechając się do Rogiego. Jej olśniewająca biała szata i suknia zamieniły się, jak w bajce o Kopciuszku, w zwykły kawałek flaneli ozdobiony króliczym futrem z ponaszywanymi świecidełkami i płatkami śniegu z błyszczącej folii. Ale wciąŜ była piękna, wciąŜ pełna dumnego czaru. - Podoba ci się opera, jak na razie? - zapytała. - C’est fantastique! - krzyknął Rogi. - Ale, jak stwarzasz tę iluzję? Nie sądziłem, Ŝe twoje kreatywne metazdolności są tak wielkie. - Moje - nie. Ale Jacka tak. - Dziecko... - Odnajduje scenografię i wygląd pozostałych bohaterów w mojej pamięci, i odtwarza je. A teraz... akt drugi! DuŜo później, Rogi nie był w stanie przypomnieć sobie wiele z treści opery, pamiętał natomiast przykuwającą uwagę postać ŚnieŜynki, błagającej swą matkę, Wiosnę, o to, co miało ją zabić, ale bez czego, jak oświadczyła, nie była w stanie Ŝyć. Wiosna uległa córce. Śniegoruczka w końcu zakochała się w męŜczyźnie, który odwzajemniał jej miłość. Zaślubiny jej i innych dziewcząt z wioski, miały odbyć się w jeden z wczesnych dni wiosennych, w święto Płodności. I wtedy rozpoczęła się najbardziej dramatyczna część baśni. Wieśniacy śpiewali pieśń mającą zapewnić dobre plony: Nous vous donnerons une jeune fille. Et nous serons un de plus, Et nous serons un de moins. Oddamy ci młodą dziewicę. I będzie nas o jednego więcej, I będzie nas o jedną mniej*. [* Tłum. Kinga Kremky.] Wtedy ŚnieŜynka zaśpiewała olśniewającą arię, w której wyraŜała swoją miłość. Mon coeur śpiewała, man sang, mon etre tout entier s’embrase et brule! Moje serce, moja krew; wszystko we mnie plonie i gorzeje! Wtedy ugodził ją promień słońca i roztapiając, zabił. Jej śmiertelny ukochany pogrąŜył się w rozpaczy i nie przyjął wyjaśnień Tsar, Ŝe obecność ŚnieŜynki pomiędzy ludźmi obraziła boga słońca Yarilo. Odmówiłby on swego światła i ciepła ziemi, na której Ŝyłaby Śniegoruczka. Wtedy pojawił się na szczycie świętej góry sam Yarilo, trzymając w jednej ręce snop zboŜa, a w drugiej, jaśniejącą ludzką głowę. Ludzie oddali mu cześć, śpiewając końcowy hymn. Kiedy opera skończyła się, Rogi bił brawo tak długo, aŜ zaczęły go boleć dłonie. CięŜarna diva, kompletnie wykończona, ze łzami spływającymi po policzkach, osunęła się w jego ramiona i musiał ją, wciąŜ w kostiumie, natychmiast połoŜyć na łóŜku. - Przesadziłaś - powiedział Rogi, próbując ukryć niepokój. - Nie, nie. Czuję się świetnie. Wszystko poszło wspaniale. Śpiewałam, Rogi! Śpiewałam. Zdjął jej słowiańską koronę i podłoŜył pod głowę jedną z wypchanych mchem poduszek. - Byłaś niesamowita. A finał... nie jestem pewien, czy zrozumiałem jego znaczenie... Teresa zamknęła oczy. - Ta baśń opiera się na starosłowiańskich wierzeniach religijnych. Aby udobruchać boga słońca i zapewnić sobie dobrą pogodę oraz obfite zbiory, ludzie poświęcali dziewicę. Było to mało korzystne dla niej, ale za to dla reszty ludzi - bardzo, bo musieli oni przeŜyć, prosperować i tańczyć w promieniach słońca. Otworzyła oczy i spojrzała na niego spokojnie. - Nie cieszysz się, Ŝe nie mamy juŜ takich bogów?
25 SECTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [ETELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-378-597 [6 GRUDNIA 20521 Tańczył z kuzynką Adrienne, dziewczyną w tym samym wieku, i uwaŜał, Ŝe jest najmniej odpychająca ze wszystkich młodych krewniaczek. Marc zawsze uwielbiał tańczyć (co dziwiło wszystkich oprócz matki) i był w tym bardzo dobry, nie lubił jednak, gdy jego partnerki usiłowały nadać wspólnemu wirowaniu jakiś romantyczny charakter. Seks, wielkie utrapienie, był ostatnią rzeczą, której pragnął na parkiecie. Taniec pozwalał mu w irracjonalny sposób uwolnić się od jego własnej mocy. Doskonale zgrany z pokrewną umysłowo partnerką operantem, taką jak Adrienne, Marc był w stanie rozluźnić na krótką chwilę swoją cenną samokontrolę bez poczucia zagroŜenia. Jego twarz odpręŜała się wtedy w niezwykle rzadko goszczącym na niej, delikatnym uśmiechu. Najstarsza córka Adriena Remillarda i Cheri Losier-Drake była wysoką dziewczyną o jasnej twarzy i zwykle szorstkim oraz władczym sposobie bycia. W głębi serca Adrienne uwaŜała, Ŝe jej kuzyn jest najprzystojniejszym i najwspanialszym chłopcem w całym wszechświecie. Ale wolałaby raczej umrzeć, niŜ dać mu to po sobie poznać, więc kiedy poprosił ją do tańca, ukryła się za najszczelniejszą zasłoną mentalną i udała znudzoną obojętność. Wydawało się, Ŝe odpowiada mu to. Orkiestra grała motywy z “I’m All Smiles”, łącząc elementy walca i jazzu, a dziewczyna wirowała w jego ramionach tak pogrąŜona w skrytej ekstazie i niepomna na otoczenie, Ŝe prawie przegapiła pojawienie się Lylmików. Ultrazmysły Adrienne nie były jednak nigdy zupełnie wyłączone, nawet, kiedy znajdowała się w stanie zbliŜonym do orgazmu. I tym razem skupiły się one na niezwykłej aurze spóźnionych gości bez udziału woli. Gdy przybysze wkroczyli na Bal Inauguracyjny Państwa Ludzkości, zesztywniała nagle, a czar tańca prysł. - To oni! - wyszeptała, patrząc ze zdumieniem ponad ramieniem Marca. Nie stracił rytmu, ale z jego oczu zniknął wyraz rozluźnienia i stał się natychmiast czujny. - Mój BoŜe, masz rację, Addie. Wszyscy pięcioro i, tym razem, nie mają na sobie greckich tunik. Wystroili się po uszy. - Jak sądzisz, co oni tu robią? - Bóg jeden wie. MoŜe są tu po prostu w celach towarzyskich. Furora, jaką wzbudzili Lylmicy, pojawiając się w ludzkiej postaci na inauguracji Konsylium tego popołudnia, była niczym, w porównaniu do poruszenia, jakie wywołali teraz, w sali balowej. Wcześniej wielu Ziemian nie doceniało w pełni honoru okazanego ich rasie, gdy pięciu Nadzorców zmaterializowało się na Podium Prezydialnym, w Sali Obrad Konsylium, w ludzkiej postaci. Reakcje obcych Pierwszych Magnatów i przedstawicieli ich ras były mieszane: Krondaku byli lekko poruszeni, impulsywni Gi o mało nie dostali zawału serca (zręcznie jednak powstrzymali się od okazania tego), Poltrojanie wydali mimowolne okrzyki i piski uznania, a Simbiari byli zaszokowani po same płetwy noŜne i wymieniali między sobą oburzone komentarze, wymykające się spoza niedoskonałych zasłon. Chodziło o to, Ŝe galaktyczni Mentorzy nie raczyli uczynić im takiego wątpliwego honoru, kiedy inaugurowani zostali pierwsi magnaci Simbiari. Lylmicy nalegali na krótką ceremonię inauguracyjną ludzkich magnatów. Przyglądali się, jak Paul Remillard został wybrany Pierwszym Magnatem Państwa Ludzkości, wygrywając niewielką przewagą głosów. Wysłuchali, jak przemawiał w imieniu ludzkości przed całym Konsylium, a potem bili długo brawo, kiedy Panowanie Simbiari zostało wreszcie oficjalnie zakończone i wszyscy Ziemianie otrzymali nareszcie status członka Imperium Galaktycznego (O okresie próbnym dyplomatycznie nie wspomniano). Kiedy formalności zostały wypełnione, lylmiccy Nadzorcy zniknęli i wszyscy pomyśleli, Ŝe na tym się
skończyło. Zaproszenie na Bal Inauguracyjny Państwa Ludzkości zostało skierowane do kaŜdego magnata Konsylium, lecz spodziewano się, Ŝe przyjmą je tylko nieliczni spoza rasy ludzkiej. Krondaku nie mieli zwyczaju tańczyć na suchym lądzie i przesłali grzeczne odmowy. Pruderyjni Simbiari uwaŜali, Ŝe taniec jest czymś próŜnym, a poza tym zdawali sobie doskonale sprawę, Ŝe ludzie nie będą zachwyceni obecnością swoich eksnadzorców na balu, więc wszyscy, z wyjątkiem kilku nieszczęśliwców, którzy z racji zajmowanych wysokich stanowisk czuli się zobligowani do przyjścia, równieŜ odmówili. Gi przybyliby z radością, jednak w tym samym czasie w ich enklawach odbywały się ich własne bale i uczestnictwo w nich uznali za bardziej na miejscu. Serdeczni, mali, fioletowi Poltrojanie lubili tańczyć przy ludzkiej muzyce, więc duŜa ich grupa przyjęła zaproszenie. I byli teraz świadkami niesamowitego wydarzenia. Orkiestra grała dalej, ale wielu tancerzy opuściło parkiet, aby przypatrzyć się nowo przybyłym Lylmikom i wymienić na ich temat ciche komentarze. Pięciu Nadzorców zdawało się nie zauwaŜać, Ŝe wywołują sensację. Wymieniając skinienia głowy oraz uśmiechy, często stając, aby uścisnąć dłoń jakiemuś dostojnemu operantowi, wmieszali się w tłum nie przerywając pogawędki. Czcigodny zwierzchnik miał na sobie klasyczną białą muszkę i frak, jego kaukaski towarzysz wystąpił w modnym kombinezonie z połyskującego zielonego nebulinu, trzeci męŜczyzna, o indiańskich rysach odziany był w czarny oficjalny kostium latynoskiego caballero z marszczoną koszulą i szkarłatną szarfą. Dwoje Lylmików w kobiecych ciałach było jeszcze bardziej spektakularnych: Afrykanka miała na sobie turban i kaftan z wiśniowymi wstawkami, cięŜkie złote naramienniki i naszyjniki, podczas gdy druga kobieta, najwyraźniej orientalnego pochodzenia, ubrana była w turkusowo-biały kostium z jedwabnego brokatu, wyszywany perłami. Orkiestra zaczęła grać “Dindi”, delikatny brazylijski standard autorstwa Antonia Carlosa Jobima. Lylmicy zrobili coś jeszcze bardziej niespodziewanego; poprosili ludzi do tańca. Nadzorca ubrany jak caballero wyszedł na parkiet z Lucille Cartier, a elegant w nabulinie ukłonił się przed Laurą Tremblay. Davy MacGregor w szkockiej spódnicy swego klanu i aksamitnym kubraku ze srebrnymi guzikami tańczył nagle z azjatycką pięknością, podczas gdy Paul Remillard, którego wytworne opanowanie zostało zmącone tylko na ułamek sekundy, towarzyszył posągowej Afrykance. Marc i Adrienne niemalŜe wyskoczyli ze skóry, kiedy usłyszeli za sobą głos: - Myślę, Ŝe zabiorę ci tę czarującą młodą damę, mój chłopcze. Marc odwrócił się i stanął twarzą w twarz z męŜczyzną, który udaremnił jego próbę uprowadzenia statku kosmicznego na Ziemię. Siedząc na balkonie dla widzów, w Sali Obrad Konsylium, i patrząc na tajemnicze postaci na podium prezydialnym, chłopiec nie rozpoznał go. Ale teraz, lylmicki Nadzorca o imieniu Atoning Unifex, wyrósł nagle przed nim i Adrienne, olśniewający w swoim staromodnym, oficjalnym czarno-białym stroju. - Ty... - krzyknął chłopiec - Jesteś Lylmikiem! - Nawet więcej - powiedział obcy i ukłonił się wytwornie. Jestem tym Lylmikiem. Jego głęboko osadzone oczy przykuły chłopca koercją nie do odparcia. - Zanim zatańczę z Addie, mam dla ciebie dalsze instrukcje, młody Marcu. Wypełnij je posłusznie i rozumnie. Kiedy w końcu będziesz mógł wrócić na Ziemię, bądź całkowicie uległy wobec ojca i szanuj go w cięŜkich chwilach, które nadejdą. Cokolwiek będziesz na ten temat sądził, zasługuje na to. Adrienne odebrało mowę. Oni się znają! - A co... z resztą? - zapytał Marc. Lylmik machnął ręką. - Nie musisz martwić się o ich przetrwanie. O to juŜ zadbano. Potem będziesz musiał opiekować się małym tak starannie, jak tylko będziesz w stanie.
Odwrócił się do Adrienne, niemalŜe sparaliŜowanej z przeraŜenia i musnął jej dłoń ustami. Nieludzkie oczy, połyskujące ironią, kiedy mówił do Marca, stały się teraz łagodne, niemal smutne. - Jak uroczo wyglądasz dzisiejszej nocy, ma petite. Nie - nawet więcej, droga Addie. Jesteś piękna! Zatańczymy? Chciałbym, Ŝebyś zapamiętała tę noc do końca Ŝycia. Homologous Trend tańczył z Lucille Cartier i stanowili razem niesamowity widok. Lylmik przyciągał wzrok ze swymi rzeźbionymi, miedzianymi rysami i w zachwycającym latynoskim stroju. Niewysoka lady wzbudzała podziw czarno-zieloną suknią, wyszywaną srebrzystymi paciorkami i długimi na metr frędzlami. Na głowie miała wyszukany chapeau z piórami i wieloma pręcikami, które jak antenki wyrastały znad czoła. - Jeśli moŜna mi wyrazić uznanie dla pani aparycji, profesor Cartier - wymruczał Trend - jest to najwspanialsza kreacja na tym balu. - I najcięŜsza - powiedziała Lucille, uśmiechając się do niego promiennie. - Wyszywana paciorkami suknia i peleryna waŜą piętnaście kilo, a kapelusz prawie pięć. Gdybym nie podtrzymywała się na nogach moją psychokinezą, dawno bym juŜ padła. Nie wiem, dlaczego zawsze wybieram tego rodzaju suknie! Ale za to bawię się wspaniale. - Cieszę się, Ŝe oderwała się pani od rodzinnych kłopotów. Lucille spojrzała w turkusowe oczy Nadzorcy. - Wy, Lylmicy, doskonale je znacie, prawda? - Nie do końca, pani profesor. Ale wystarczająco dobrze. I chcielibyśmy wam pomóc. Remillardowie mają do odegrania niezwykle istotną rolę w przyszłości Imperium Galaktycznego i bardzo poruszyły nas wasze ostatnie... tragedie. - Jak to miło - Lucille zabarykadowała swój umysł z taką siłą, jakby miało od tego zaleŜeć jej Ŝycie, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, Ŝe Lylmik niewątpliwie sonduje ją na wylot. - Czy wasza troska jest tak duŜa, Ŝe odkryliście, kto jest odpowiedzialny za zamordowanie mojego zięcia i Margaret Strayhorn? - Niestety nie. Nie mam Ŝadnych uŜytecznych danych na ten temat. Ale myślę, Ŝe mógłbym słuŜyć radą w innej kwestii, która panią dręczy. Lucille uniosła brew. Homologous Trend przesunął się w tańcu na drugi koniec parkietu i wskazał jej parę poltrojańską, rozmawiającą z Denisem Remillard. Lucille zmarszczyła brwi. - Dlaczego... przecieŜ to Fred i Minnie! Nie sądziłam, Ŝe tu będą. śadne z nich nie jest magnatem. - Ich obecność została specjalnie zaaranŜowana. W przeciwieństwie jednak do Magnatów Konsylium, którzy mają jeszcze do załatwienia sporo spraw, zanim opuszczą planetę Konsylium, tych dwoje Poltrojan wraca na Ziemię jutro, ich prywatnym statkiem kosmicznym, aby stracić jak najmniej zajęć, które prowadzą w Dartmouth. Ich pojazd porusza się z wyjątkowo wysokim czynnikiem przemieszczenia. Powinni znaleźć się na Ziemi za dwa tygodnie. Rozumiem, Ŝe wolałaby pani zostać tu, aby czuwać nad - hm - osieroconym dzieckiem pani syna, Paula. Ale jeśli pani maŜ, Denis, chciałby wrócić z poltrojańską parą, z radością wezmą go na pokład. Denis równieŜ przekona się, Ŝe zarówno Fritiso-Prontinalin, jak i MinatipaPinakrodin wykazują głębokie współczucie dla problemów ludzkości, w kwestii ustawy reprodukcyjnej Imperium. Lucille patrzyła na swego partnera z niemym osłupieniem. - Wiele poltrojańskich statków ma zarówno superluminalne, jak i subluminalne właściwości - ciągnął cierpliwie Trend. - Mogą z łatwością poruszać się w atmosferach planetarnych, mogą takŜe bez konsekwencji penetrować słabsze pola siłowe, generowane przez ziemskie systemy bezpieczeństwa. Jeśli jest to konieczne, nie pozostawiają Ŝadnych śladów. Lucille tańczyła w objęciach Lylmika przez kilka chwil, próbując zebrać myśli. W końcu zdołała wyszeptać: - Czy Fred i Minnie będą chcieli zaryzykować? Czy moŜe znaczy to, Ŝe mają wasze przyzwolenie, aby...
- Wy, Remillardowie, jesteście bardzo waŜni dla przyszłości Imperium - powtórzył Homologous Trend. - Wszyscy. Davy MacGregor był z natury kiepskim tancerzem, ale trzymając w ramionach gibką, spowitą w jedwabie Asymptotic Essence, zmienił się w innego człowieka. Przesyłała do jego umysłu kojące fale, łagodząc ból jego osamotnienia z niezrównaną dokładnością - podczas gdy on zdawał sobie sprawę jedynie z obecności ich dwóch ciał kołyszących się razem, jej delikatnego uśmiechu i skośnych, świetlistych oczu, tak nie pasujących do jej orientalnych rysów. Uśmiechnął się do niej. - Uspokajasz mnie, prawda? - Masz coś przeciwko temu? Odwrócił od niej wzrok i uśmiech zgasł na jego twarzy. - Chcę pamiętać, co stało się z Margaret. Pamiętać ją. Kochałem ją i zamierzam odnaleźć tego, kto ją zabił, i dopilnować, Ŝeby został ukarany. Ten ból... - przerwał, a ona dokończyła za niego. - Myślisz, Ŝe pomoŜe ci w poszukiwaniach. Ale mylisz się. Tylko zaćmi twoją ostrość widzenia. Tak czy inaczej, nie ma to znaczenia, skoro nie ty będziesz osobą, która odpowie za ujęcie mordercy twojej Ŝony. To zadanie naleŜy do kogoś innego. Twoja rola jest inna i będzie wymagała pełnej uwagi. - A więc przyznajecie, Ŝe Margaret została zamordowana. śe nie było to samobójstwo! Redaktywna energia emitowana przez Lylmika tym razem zdławiła jego emocje bez uprzedniej subtelności, tłumiąc jego słuszny gniew i łagodząc nagły przypływ bólu. Davy nie był w stanie się temu oprzeć. Zbrodnia nie będzie omawiana. Nie teraz. Tańczyli. Po pewnym czasie Asymptotic Essence powiedziała: - Nawet nie spytałeś, na czym ma polegać twoja nowa rola. - Cokolwiek wy, Lylmicy, sobie Ŝyczycie - powiedział Davy ponuro. - Zostaniesz Kierownikiem Planetarnym Ziemi. - Dobry BoŜe... Nigdy nie marzyłem o tym. Nie! Nie chcę! - To juŜ tradycja, Ŝe stanowisko powierzane jest osobie, która go nie chce. Komuś, kogo ono nie zepsuje ani nie złamie. Davy zaczął śmiać się cicho i gorzko. - Nie wiecie, co robicie. Nie nadaję się do tego. Jestem MacGregor, BoŜe, zmiłuj się; od niepamiętnych czasów byliśmy dzikim klanem i nie ma we mnie za grosz dyplomaty... - Zostałeś wybrany. - Mam nawet wątpliwości co przynaleŜności ludzkości do Imperium Galaktycznego! Co do kwestii Wspólnoty. Nie rozumiem, w jaki sposób moja rasa moŜe wniknąć we Wszechumysł i jednocześnie zachować integralność. I jest wielu, którzy myślą tak samo, wiesz o tym! Nie wszyscy ludzcy operand rozumują, jak Paul Remillard, wierząc, Ŝe całkowite połączenie umysłów z obcymi rasami jest najlepszym wynalazkiem wszechczasów! Asymptotic Essence powiedziała: - To ty musisz zmienić zdanie i słuŜyć im przykładem. - A w jaki sposób mam się przekonać, Ŝe Wspólnota jest naszym przeznaczeniem? - MoŜesz zacząć od przestudiowania dzieł francuskiego filozofa, który zbadał podstawy tego konceptu wiele lat temu, w połowie waszego dwudziestego wieku. Nazywał się Pierre Teilhard de Chardin. Z zawodu był paleontologiem. - Nigdy o nim nie słyszałem - powiedział Davy MacGregor. - Paul Remillard słyszał. Ale to nie jest istotne. - Dlaczego w takim razie wy, Lylmicy, nie mianujecie Paula Ziemskim Kierownikiem? Albo kogoś innego z tej jego przeklętej dynastii? Orientalna kobieta potrząsnęła głową. - Oh, nie. Paul ma swoje zadanie, a ty masz swoje. - I niech nam obydwu Bóg pomoŜe - wymruczał Davy. - My, Lylmicy, będziemy wam pomagać najlepiej, jak potrafimy. A
Boga musisz do tego przymusić swoją koercją. Tańczyli dalej bez słowa, a kiedy muzyka skończyła się, Davy ukłonił się sztywno Asymptotic Essence i odszedł. Laura Tremblay prawie zemdlała z wraŜenia. Lylmicki Nadzorca! Jeden z Galaktycznych Zwierzchników! Tańczy z nią! Co by Paul powiedział? Wtedy spojrzała ponad połyskującym ramieniem Eupathic Impulse i zobaczyła, Ŝe posągowa czarna kobieta, w ciele której ukrywał się Lylmik, tańczy z... Paulem. Nagle dreszczyk oszołomienia zniknął, a Laura zorientowała się, o co chodzi, i zdjęło ją przeraŜenie. Lylmicy chcieli ich rozdzielić! Była tego pewna. Paul był teraz Pierwszym Magnatem i te nieludzkie istoty wybrały jakąś inną kobietę - bez wątpienia jakąś cenną intelektualistkę, o nieprzeciętnych zdolnościach metafizycznych - aby została jego nową Ŝoną. Ale nie uda im się ten chory plan! Paul znajdzie sposób, Ŝeby ich przechytrzyć. Kiedy tylko rozwiedzie się z Rorym, będą wolni... - To nie byłoby dla ciebie zbyt dobre rozwiązanie - powiedział Impulse. Spojrzała na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. Laura Tremblay była prześliczną kobietą o delikatnej karnacji, niebieskich oczach w oprawie ciemnych rzęs i dumnie wygiętym celtyckim nosie. Jasnoblond włosy mocno ściągnęła znad czoła, za pomocą pary złotych grzebieni. Czarną aksamitną suknię ozdobiła jedną Ŝywą orchideą w jasnoŜółtym kolorze, przypiętą na prawym ramieniu. Powiedziała chłodno: - Nie wiem, o czym mówisz. Istota, która nie była męŜczyzną, uśmiechnęła się tylko. - Myślisz pewnie, Ŝe twoje małŜeństwo z Rorym Muldowneyem załamało się bezpowrotnie i, Ŝe nawet wasza miłość do trójki małych dzieci nie jest w stanie go uratować... - To prawda! - powiedziała zaciekle, próbując wykrzesać w sobie tyle sił, aby go odepchnąć. Ale nie udało się jej. Tańczyli w łagodnym latynoskim rytmie. - Rory wie, Ŝe to koniec. Postanowiłam odejść do Paula. Pogodził się z tym. - Paul nie oŜeni się z tobą - powiedział powaŜnie Lylmik. Nasze prolepsy informują, Ŝe nigdy się powtórnie nie oŜeni. - Prolepsy! Co... co to znaczy? - MoŜemy przewidzieć to, co wy nazywacie przyszłością. Nie wszystko i nie zawsze dokładnie. Ale prolepsy dotyczące ciebie i Paula nie pozostawiają wątpliwości. - Kocham go, a on kocha mnie. Powiedział mi to. - Pierwsze twoje stwierdzenie jest niepodwaŜalnie prawdą powiedział Impulse. - Drugie jest wątpliwe - jeśli przez “miłość” rozumiesz przedłoŜenie drugiej osoby ponad własne ja. Paul uwaŜa, Ŝe jesteś czarująca, atrakcyjna seksualnie i stanowisz dla niego wsparcie w trudnym okresie Ŝycia. Nigdy jednak nie poświęci swojej osoby dla ciebie, ani dla Ŝadnej innej kobiety. Co ty wiesz o ludzkiej miłości, ty draniu? Ty, ty przedmiocie? - Wiem, Ŝe miłość jest czymś tajemniczym i ma zróŜnicowane znaczenie dla istot ludzkich. Potrafi wynosić i umacniać, ale teŜ degradować i niszczyć. Nie moŜna do niej przymusić. Czasami jest spontaniczna, a czasami dojrzewa długo. Rodzi się, Ŝyje i bywa, Ŝe umiera. Miłość jest kontynuacją zdolności metakreatywnych i spełnia się tylko przynosząc owoc. Uczucie to jest pokrewne boskości, ale takŜe zdolne do pobudzenia zbrodniczych zamiarów. Tyle wiem o miłości. Nosząc to ciało, uczę się o niej niemal w kaŜdej mijającej chwili, nowych i zdumiewających rzeczy. Laura Tremblay znów była spokojna, opierając się wygodnie o ramię Lylmika. Muzyka cichła, a jej słodycz musnęła ich melancholią; zakołysali się wolniej, prawie z rozmarzeniem. - Czy wiesz, jak miłość moŜe ranić? - Jeszcze nie - przyznał Eupathic Impulse. - Ale z czasem, nawet i tego mogę się nauczyć.
- Czy wy, Lylmicy, będziecie przybierać ludzkie formy na inne okazje? - zapytał Paul swoją partnerkę Noetic Concordance. - Nie zobaczysz nas pod tą postacią aŜ do momentu, kiedy rasa ludzka włączy się do Wspólnoty. Jeśli się włączy. - Ach - powiedział Paul - co za szkoda. Jesteś najlepszą partnerką, z jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek tańczyć. - Pochlebiasz mi. Moja wiedza na temat tej sztuki jest czysto teoretyczna. Nigdy wcześniej nie tańczyłam. Jednak przyznaję, Ŝe doświadczenie jest przyjemne. - Miło mi to słyszeć. W naszym wcieleniu, jak pewnie sama juŜ zauwaŜyłaś, doznajemy mnóstwo przyjemnych doświadczeń. Afrykanka roześmiała się głośno. - Sądzę, Pierwszy Magnacie, Ŝe balansujesz na granicy impertynencji. - Z tak dostojną osobą, jak lylmicki Nadzorca? JakŜe bym śmiał! - Myślę, Ŝe ośmieliłbyś się do wielu rzeczy i nie zawsze mądrze...Ale nie jestem tu po to, Ŝeby cię besztać. Chcę złoŜyć ci gratulacje. Wygłosiłeś bardzo inspirującą mowę w Konsylium przed twoim zwycięstwem. Uwagi na temat powaŜnych obowiązków operantów względem nonoperantów były szczególnie niezapomniane. - Dziękuję. Podtrzymuję kaŜe słowo z mojego przemówienia. - Zastanawiam się, czy większość twoich kolegów, ludzkich magnatów podziela ten idealizm i poświęcenie wobec Imperium Galaktycznego. Błysnął swym słynnym uśmiechem. - Jesteśmy niezrosłą rasą, ale myślę, Ŝe większość z nas stara się, jak moŜe. Lata Panowania Simbiari były trudne. Są jeszcze w ludziach ślady Ŝalu, zarówno wśród operantów, jak i zwykłych ludzi, z powodu ceny, jaką musieliśmy zapłacić za członkostwo w Imperium. Większość z nas mimo wszystko zdaje sobie sprawę, Ŝe w chwili Interwencji byliśmy kompletnie niedostosowani do przyłączenia się do waszej konfederacji. Byliśmy społecznie i moralnie niedojrzali. WciąŜ jeszcze jesteśmy; trzeba jednak przyznać, Ŝe jest z nami o niebo lepiej niŜ w 2013 roku. Concordance roześmiała się równieŜ i dodała bardziej trzeźwo: - Nie będzie to łatwy okres dla ciebie, te tysiąc dni okresu próbnego. Inne państwa - szczególnie Krondaku i Simbiari - wyraziły się z duŜą rezerwą o przyłączeniu Ludzkiego Umysłu do naszej Wspólnoty. - A co wy, Lylmicy, sądzicie na ten temat? - zapytał Paul. - Zgromadzenie Nadzorcze zgodnie uwaŜa ludzkość za wyjątkową rasę. Wasz potencjał mentalny jest tak potęŜny, Ŝe usprawiedliwia przyjęcie was do Imperium na takim stopniu rozwoju socjopolitycznego, na jakim teraz się znajdujecie. Interwencja niosła ze sobą wkalkulowane ryzyko. MoŜe się równieŜ zdarzyć, Ŝe nas zniszczycie. - To śmieszne! Jesteśmy metafizycznymi dziećmi w porównaniu z innymi rasami, a wasze dokonania naukowe tak dalece przewyŜszają nasze... - Z roku na rok ogólne moŜliwości metafizyczne ludzi rosną i coraz więcej dzieci operantów rodzi się z rodziców zwykłych. A wasz postęp naukowy jest nawet szybszy. Do momentu, kiedy wasza rasa osiągnie zrosła liczbę, będziecie górować nad innymi państwami w praktycznie wszystkich dziedzinach technologicznych. - Nie będziemy górować nad wami. - Nie... ale Lylmicy są inni. Jesteśmy antyczni, statyczni, sterylni. Przewidujemy i prowadzimy innych, ale nie moŜemy wzrastać. Imperium Galaktyczne jest naszym tworem, ale nie dotrwamy tak długo, aby być świadkami jego spełnienia. Ta rola spadnie na innych. - Czy sugerujesz, Ŝe my, ludzie, zostaliśmy wybrani, by być waszymi spadkobiercami? - Paul nie dowierzał. - To nie jest pewne. Zdolność przewidująca prolepsów kwalifikuje je raczej do obszaru sztuki a nie nauki, a ich zastosowanie jest chaotyczne. Istota o imieniu Atoning Unifex nakazała Interwencję i utrzymuje, Ŝe ostateczne Zjednoczenie jest... prawdopodobne. Jednego tylko jesteśmy pewni; nie ma szans dla
ludzkości poza Imperium Galaktycznym. Teraz, kiedy jesteście jednymi z nas, nie moŜecie nigdy odłączyć się i pójść własną drogą. Jeśli nas opuścicie, to tylko dlatego, Ŝe zostaniecie odrzuceni, a konsekwencje tego mogłyby okazać się tragiczniejsze, niŜ jesteście sobie w stanie wyobrazić. Tańczyli, utrzymując swe myśli w szczelnym zamknięciu, tak było zresztą od samego początku rozmowy. W końcu muzyka skończyła się i Paul powiedział nagle: - Powiedz mi jedną rzecz, jeśli moŜesz, zanim się poŜegnamy. Czy jakiś Lylmik schronił kiedyś mojego stryjecznego dziadka, był dla niego kimś w rodzaju anioła stróŜa? - Rogiego? Noetic Concordance wzruszyła lekko ramionami. - Czemu pytasz? - Mój ojciec umierając wspomniał coś o tym. - Nie mam ci do przekazania Ŝadnych informacji na ten temat. Ale wydaje się to bardzo wątpliwe, nie uwaŜasz? - W istocie - powiedział Paul. - Dziękuję bardzo za taniec. - To była przyjemność - powiedziała Noetic Concordance. śegnaj. Fury patrzył z wysoka. Sprawy przybierały bardzo korzystny obrót, poza faktem, Ŝe głupi Lylmicy mianowali Davy’ego MacGregora Kierownikiem Planetarnym Ziemi. Wielki Wróg u władzy! To naleŜy w przyszłości naprawić. Unifex na to: nie wygrasz. Nie moŜesz być taki pewien! Jestem poza twoimi prolepsami! To prawda. I nie moŜesz mnie tknąć. Przyznaj! Wielki manipulator nie jest znów taki wszechmocny. Zrobię, co mi się podoba. Jestem istotnym składnikiem kosmicznego równania. Negatywnym składnikiem! Nie baw się w swoje gierki. Nie jestem Bogiem, a ty nie jesteś diabłem. Jesteśmy przeciwstawnymi umysłami... a ty nawet nie wiesz, kim naprawdę jesteś. Nie. Ale wiem, co chcę zrobić. Co zrobię! Nie wygrasz. Istota, którą stworzyłeś, jest niedoskonała, a sam nie jesteś w stanie przymusić Rzeczywistości bardziej niŜ ja. Przekonamy się o tym. MoŜe masz rację w kwestii mojego stworzenia. Od razu spotkałem się z pewnymi ograniczeniami w jej przypadku. Ale są przecieŜ inne ryby w morzu, jak to mówią ludzie. I inni rybacy, oprócz mnie i ciebie, Fury. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz robił to, co musisz. Au revoir. 26 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Piątego stycznia dziecko “opuściło się” jakby w brzuchu Teresy, przygotowując się do narodzin. Jack przestraszył się, poniewaŜ był to pierwszy znak, Ŝe czas jego pobytu w łonie matki dobiega końca, i aby go uspokoić, Teresa przemawiała do niego na głos i telepatycznie godzina za godziną. Był to najbardziej niesamowity dialog, jaki w Ŝyciu słyszałem. Św. Bezcielesny Jack został kanonizowany nie przez Kościół katolicki, ale przez aklamację Konsylium Galaktycznego. Gdyby Kościół przeprowadził oficjalne dochodzenie na temat jego Ŝycia i osobistej filozofii, a ja zgodziłbym się, Ŝeby moje chaotyczne zapiski zostały zbadane przez ekspertów kościelnych, i gdyby zdołali oni wyciągnąć ode mnie wspomnienia ostatnich rozmów Jacka z matką przed narodzinami, byłby to niezwykle waŜny element jego dossier. Nie jestem w stanie dokładnie przytoczyć tych dialogów w moich Pamiętnikach; nie potrafię teŜ odtworzyć późniejszych, cudownych rozmów Marca i Jacka. Istota, która asystowała przy ich pisaniu, odmówiła wzmocnienia mojej pamięci. Krótko mówiąc, był to czas, kiedy Jack po raz pierwszy zapoznał się ze zjawiskiem bólu i modlitwy, oraz z korzyściami, jakie mogą one mieć w kwestii doskonalenia wyŜszych poziomów świadomości. Miał narodzić się z bólem - Jack więc najpierw nauczył się modlić.
Teresa instynktownie wiedziała, Ŝe proces narodzin będzie bolesny dla dziecka od strony fizycznej i będzie cierpieniem psychicznym. Ewolucja ludzka nie doszła jeszcze wówczas do poziomu, gdy rozumny płód operant potrafi narodzić się w sposób naturalny, bez przeŜywania wstrząsu. śadne z jej poprzednich dzieci nie było tak mentalnie rozwinięte w momencie narodzin, jak Jack, a pomimo to cierpieli niemało. Po narodzinach wspomnienia zacierała naturalna amnezja oraz instynktowne, pozytywne fale redaktywne, wysyłane przez ich matkę. Wszystko to razem wydawało się leczyć je z przykrego przeŜycia. Teresa była jednak przekonana, Ŝe Jack nie zapomni tak łatwo swych narodzin. Był niewątpliwie zupełnie inny, niŜ pozostałe dzieci i dlatego postanowiła pomóc mu przejść przez te trudne chwile w szczególny sposób. Jack miał do tej pory bardzo małe doświadczenie z bólem. Znał juŜ poczucie dyskomfortu, kiedy rozpoczął się proces “opuszczania” i nie podobało mu się ono. Świadomość, Ŝe niedogodności będą się stopniowo nasilać, w zrozumiały sposób przeraŜała go. Do tej pory czuł, Ŝe jest w stanie kontrolować swój bezpieczny świat, ale teraz władzę przejęła nad nim macica. Nie tylko zamierzała wyrzucić go z raju, ale proces ten miał być bolesny. Teresa powiedziała mu dokładnie, co go czeka. Wyjaśniła równieŜ, w jaki sposób bóle porodowe pomagają nawet zwykłym dzieciom, przebijać się na zewnątrz. Skurcze wypychają płyn z płuc rodzącego się, Ŝeby były lepiej przygotowane na pierwszy łyk powietrza. Szok jasnego światła, nagłe zimno i branie na ręce, których w lepszej adaptacji w świecie zewnętrznym doświadczy wkrótce, są swoistym stresem, który, jak udowodniono, pomaga zdrowym noworodkom. Gwałtowny sprzeciw wobec zmiany środowiska stymuluje ich mózgi. Jack, poniewaŜ był juŜ świadomy i rozumny, mógł cierpieć podczas porodu podwójnie - nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Ale Teresa była przekonana, Ŝe jeśli jej nie narodzony syn będzie się modlił z wiarą, ten ból da mu siłę. Jeśli uŜyje pozytywnej koercji wobec siebie i Boga - a to właśnie znaczyła “modlitwa” - narodziny będą dla niego w końcu triumfalnym przeŜyciem, takim, jakim są one dla dorosłych ludzi od początku istnienia ludzkości. Cierpliwe przetrwanie bólu, przy odpowiednim nastawieniu umysłu, moŜe otworzyć jego Ŝycie na tajemniczą, niepojętą drogę. Narodziny, wyjaśniła Jackowi, będą wielkim przejściem pierwszym z wielu, jakie go jeszcze czekały. Miał na zawsze opuścić przytulną ciemność, niemal niewaŜki komfort i całkowite bezpieczeństwo łona; wydostać się do jasnego świata, który oferował wiele radości i satysfakcji. Tam czekały na narodzone dzieci róŜne moŜliwości, które stwarzają im głównie matki. W tym nowym świecie cierpienie było czymś powszechnym - tłumaczyła Jackowi - nie dlatego, Ŝe Stwórca w swym okrucieństwie tak to zaplanował, ale z powodu ograniczeń fizycznego wszechświata i niedoskonałości Ŝyjących w nim istot. Teresa ostrzegła swego syna, Ŝe będzie nie tylko cierpiał podczas porodu, ale pozna takŜe róŜne odmiany bólu podczas samodzielnego Ŝycia, które go czekało. To jest cząstka bycia człowiekiem. Ale ból, powiedziała, jest czymś bardzo szczególnym. Tylko wyŜsze zwierzęta rozwinęły w sobie zdolność do świadomego cierpienia. Im wyŜej w rozwoju znajduje się dane stworzenie, tym intensywniej odczuwa ból. Rzecz w tym, Ŝe jest on niezbędny do przetrwania pewnych wartości. Wyjaśniła Jackowi kilka bardziej elementarnych funkcji bólu, a następnie przeszła do omawiania trudniejszych aspektów cierpienia. Intensywny ból moŜe wyniszczać, tłamsić ducha istot rozumnych. Tak przewaŜnie jest. MoŜe jednak zostać przekształcony, siłą woli, w modlitwę - w rzecz o wielkiej wartości; w coś, co moŜe podnieść samoocenę cierpiącego, jeśli siebie nie lubi i odrzuca, albo podkreślić wagę Uniwersalnego Umysłu Wszechświata, jeśli dana osoba cierpi z powodu miłości do innych. Jack zaczął juŜ przyzwyczajać się, przy jej pomocy, do pojęcia wcielonego Boga. Próbowała teraz rozszerzyć to wyobraŜenie, wprowadzając pojęcie Boga świadomie wybierającego cierpienie i
śmierć, aby osiągnąć wyŜszy cel. Teresa nie była teologiem, ale była (pomimo swego odwrotnego przekonania) wykształconą kobietą i równieŜ bardzo utalentowaną artystką, która zniosła wiele, aby osiągnąć wyŜyny sztuki. Jej własna potrzeba i zdolność kochania męŜa i dzieci były powaŜnie zakłócone przez wymagania kariery, ale role, które odgrywała, nauczyły ją dobrze, do czego moŜe przywieść człowieka miłość: - do morderstwa, samobójstwa, szaleństwa, ale równieŜ do poświęcenia własnego Ŝycia i szczęścia. Teresa powiedziała Jackowi, Ŝe cierpienie z powodu miłości do innych jest pojęciem, o którym więcej dowie się później, kiedy będzie dojrzalszy. Teraz była to dla niego abstrakcja, choć w przybliŜeniu zdawał się pojmować, Ŝe jego matka i wujek Rogi cierpieli dla jego dobra. Cierpienie natomiast z powodu miłości do samego siebie było tym, czego Ŝadne inne dziecko w łonie - z wyjątkiem wcielonego Boga nie doświadczyło. To przeŜycie mogło nauczyć go wiele na temat własnej duszy. Mogło go wzmocnić i istotnie rozszerzyć jego świadomość mentalną. - Noszenie w sobie dzieci i rodzenie jest wielką próbą dla matki - mówiła do dziecka. - Jeśli robi to w naturalny sposób, jest dobrze przygotowana i nie boi się rozwiązania - przeŜywa wielkie uniesienie. Gdy juŜ urodzi się główka dziecka, całkowicie zapomina niewygody ciąŜy i odczuwane w czasie porodu bóle; ogarnia ją uniesienie. Mam nadzieję, Ŝe będziesz czuł to samo, mój kochany synku. Jack powiedział tylko: - Pomyślę o tym. Kiedy spał (płody teŜ śpią, nawet bardzo młode), wyznała mi, Ŝe Jack najbardziej obawia się, Ŝe wstrząs związany z porodem moŜe zaburzyć jego funkcjonowanie intelektualne i metafizyczne, które nazywał WyŜszym Ja (NiŜsze Ja było zwierzęcą częścią jego osobowości). Bał się, Ŝe jeśli jego stan zostanie “powaŜnie zakłócony” i straci nad tymi funkcjami podczas porodu kontrolę, te dwie strony osobowości ulegną w jakiś sposób rozłączeniu, pozostawiając go niebezpiecznie wystawionego na coś... nieokreślonego. - Biedactwo, jest przecieŜ tylko dzieckiem - przypomniałem. To oczywiście bardzo dobrze, Ŝe namawiasz go do modlitwy i bycia silnym - ale co, jeśli nie będzie potrafił? Ta gadka o “WyŜszym Ja/ NiŜszym Ja” przypomina mi coś, co czytałem o próbach inicjacyjnych Indian Amerykańskich. Jeśli wpadniesz w panikę, mogą dopaść cię demony! - Myślę, Ŝe demon Jacka jest jedynie podświadomy... Powiedziałam mu, Ŝe będziemy nad nim czuwać, Rogi. - Teresa była jak najbardziej powaŜna. - śe będziemy w pogotowiu, a jego umysł będzie bezpieczny od zewnętrznych zagroŜeń, jeśli miałby stać się na nie szczególnie wraŜliwy. - Spojrzała na mnie dziwnym ufnym wzrokiem. Nie mam pojęcia, o jakie niebezpieczeństwo moŜe mu chodzić. To musi być jakaś zła siła pochodząca z nieświadomego id. Bo chyba Ŝadna wroga siła metafizyczna z zewnątrz mu... nie zagraŜa? - Nie widzę sposobu. Koercja nie moŜe działać na odległość. Szkodliwe odmiany redaktywności czy kreatywności, teŜ nie. MoŜe się zdarzyć jedynie, Ŝe ktoś z rodziny obejrzy poród przez EE. - Jestem pewna, Ŝe obawy Jacka są irracjonalne - tak, jak powiedziałeś; to przecieŜ tylko dziecko! Ale musimy go szanować. Jeśli Denis albo nawet Paul odezwaliby się, nie dawaj im do zrozumienia, Ŝe mam juŜ wkrótce rodzić. Nikt, oprócz ciebie i mnie, nie powinien być świadkiem pierwszego zetknięcia się mojego dziecka z bólem. Zdjęty niepokojem, zgodziłem się. Przestało padać i zrobiło się tak przeraŜająco zimno, Ŝe w nocy słyszeliśmy, jak w lesie pękają drzewa, kiedy zamarzały ich soki i rozrywały w ten sposób włókna. Kilka pni z dachu pękło równieŜ, co napędziło nam niezłego stracha. Kiedy obudziliśmy się następnego ranka, drzwi były pokryte grubą warstwą szronu od góry do dołu. Do
tej pory nigdy nie zamarzały więcej niŜ do połowy. DuŜo później zapytałem Billa Parmentiera, jaka mogła być temperatura tego dnia, biorąc pod uwagę moje obserwacje przyrodnicze, na co on wzruszył ramionami: - Mogło być ze trzydzieści, czterdzieści poniŜej zera. To jeszcze nie najgorzej, jak na te rejony. Ale juŜ całkiem rześko. Oczywiście, to właśnie tego dnia, mały Ti-Jean, mój praprabratanek Jon Remillard, musiał się urodzić. - Czy zdajesz sobie sprawę, Ŝe dziś jest dwunasty dzień po świętach? - zapytała Teresa, po tym, jak oświadczyła, Ŝe zaczęły się bóle. - Trzech Króli. Bardzo pomyślny dzień na pojawienie się Jacka! W charakterze jednak Trzech Króli mogą wystąpić tylko Wielkie Stopy zaśmiała się. - Pamiętaj, Ŝeby przekazać im nowinę, kiedy Jack się juŜ zjawi. Reakcją dziecka na rozpoczęcie się porodu było zawieszenie komunikacji z matką. Powiedział jej, Ŝe musi zmobilizować wszystkie siły mentalne, aby zapobiec, jeśli to będzie moŜliwe, ewentualnemu rozdzieleniu się dwóch mistycznych jaźni. Teresa nie wydawała się specjalnie martwić jego wycofaniem. Była nadzwyczaj oŜywiona psychicznie, prawie w euforii, gdyŜ wreszcie kończyła się jej najtrudniejsza ciąŜa. Powiedziała mi, Ŝe opanowała ją przemoŜna chęć zobaczenia dziecka, wzięcia go w ramiona, całowania, opiekowania się nim, doświadczania jego ciała - tak jak doświadczała jego umysłu. Oboje potrafiliśmy zwizualizować płód (przy uŜyciu ultrazmysłów i bez nich) i wiedzieliśmy, Ŝe był prawidłowo zbudowany, na przekór temu, co dowodziły testy genetyczne. Chcieliśmy go jednak zobaczyć, chcieliśmy być pewni. Podczas godzin porannych i popołudniowych, kiedy skurcze były jeszcze rzadkie, Teresa nie porzucała gotowania, sprzątania i innych czynności domowych, przerywając je tylko na chwilę, Ŝeby zamknąć oczy i oddychać całkowicie swobodnie, kiedy nadchodziły bóle. Wyjaśniła mnie i Jackowi, Ŝe pierwsza faza porodu polega na rozszerzeniu się szyjki macicy, kanału rodnego. Kiedy uporałem się z codziennym rąbaniem drewna i czerpaniem wody, włoŜyła poradnik o narodzinach dzieci do odtwarzacza ksiąŜek i kazała mi zapoznać się ze wszystkimi okropnymi szczegółami, Ŝebym wiedział, czego się spodziewać. Przypomniała nam, Ŝe powiła juŜ czwórkę dzieci, wykorzystując naturalne techniki rodzenia; bez chemicznych czy mentalnych środków przeciwbólowych, bez Ŝadnej nadzwyczajnej interwencji medycznej. Nie wspomniała jednak o martwych płodach, aborcjach i bracie bliźniaku Marca, Matthieu, który umarł jeszcze w jej łonie, w bardzo dziwnych okolicznościach. Zdaniem Teresy, nie powinniśmy się zbytnio przejmować “niesterylnymi” warunkami panującymi w naszym domku. Noworodki są z natury dosyć odporne, a ona sama czuła się całkowicie zdrowa. Wystarczyły zwykłe zabiegi higieniczne. Wzięła zwój flaneli i wełny, który przygotowała, i wyparzyła go partiami w kuchence Colemana. Wygotowała równieŜ nóŜ i kawałek sznurka, po czym owinęła je w czysty kawałek materiału. Wiadro przegotowanej wody stało przykryte foliową pokrywką i czekało przy piecyku na moment, kiedy po urodzeniu będzie moŜna umyć matkę i dziecko. Kazała mi przynieść duŜo trocin z miejsca, w którym rąbałem drzewo. Zamarznięte bryły leŜały więc na podłodze pod łóŜkiem i tajały. Teresa dyskretnie nie powiedziała mi, jakie jest ich przeznaczenie. Nie powiedział mi tego równieŜ cholerny podręcznik rodzenia. Kiedy zaczęły zbliŜać się następne fazy porodu, kazała mi rozpalić ogień, aŜ piecyk rozgrzał się niemal do czerwoności, a temperatura w domku osiągnęła poziom normalnego, cywilizowanego pokoju. Przygotowaliśmy następnie łóŜko. Miała zamiar leŜeć głową w tę stronę, gdzie zwykle miała nogi, Ŝeby dać mi, amatorskiej akuszerce, więcej pola do manewru. Przygotowaliśmy złoŜony nadmuchiwany materac i poduszki, najpierw pokryte plastikiem, a następnie wełnianym materiałem, tak, Ŝeby powstało skośne oparcie pod plecy. Chciała rodzić w pozycji półsiedzącej, która była najwygodniejsza. Po tej stronie łóŜka, gdzie wystawał naciąg z lin, połoŜyła dwie wełniane podkładki, które wcześniej zrobiła. Przylegały
do ramy jak dwa materacyki, a na środku łóŜka była między nimi wąska przerwa. Przykryła je duŜym kawałkiem sterylnej flaneli, co sprawiało, Ŝe niŜsza część łóŜka wyglądała normalniej. Teresa wzięła prysznic w naszej małej wnęce łazienkowej, uŜywając ciepłej wody z niewielkim dodatkiem chloru, a następnie włoŜyła na siebie białą szatę Śniegoruczki, ogrzaną nad piecykiem. KaŜąc mi Ŝartobliwie, Ŝebym odwrócił oczy, połoŜyła się na łóŜku z podwiniętym tyłem koszuli i ułoŜyła wygodnie. Górna część ciała spoczywała na złoŜonym materacu i poduszkach, ale od pasa w dół, siedziała na wełnianych podkładkach. Przód długiej koszuli skromnie naciągnęła na kolana i stopy, na których miała czyste skarpetki; opierała nogi o ramę łóŜka. Była zwrócona twarzą w kierunku północnego okna i duŜego stołu, na którym stały zapalone niezbyt jasno lampy i wszystkie potrzebne przy porodzie przedmioty. - Teraz mnie przykryj - powiedziała, po chwili przerwy na skurcz. - Najpierw duŜe flanelowe prześcieradło. PołoŜyłem je na niej ostroŜnie. - Teraz mój puchowy szal; jego nadmiar zroluj przy ścianie. Na miłość boską, nie upuść go na podłogę, na te wilgotne trociny. - Tak, proszę pani. Ale trociny są naprawdę czyste. - Są teraz - wydała długie westchnienie ulgi. - Och, juŜ lepiej. Teraz pozostało mi tylko czekać. Kiedy nadejdzie pora, ty będziesz musiał mi pomóc - tak jak ci powiem. I nie wpadaj w panikę. Uśmiechnąłem się, starając przybrać wyraz największej pewności siebie. - Jesteś pewna, Ŝe nie będzie ci wiało... hm... pod spodem? - Zaufaj mi. Wszystko jest w porządku. Bez słowa wskazałem na wybrzuszenie pod przykryciami i uniosłem brwi w pytającym geście. - Jest... cicho - powiedziała. - Czuję jego niepokój podczas skurczów. To w końcu jego głowa rozszerza szyjkę macicy. Biedne maleństwo! Będzie to duŜo trudniejsze dla niego, niŜ dla mnie. Ale nic się na to nie da poradzić. Zwykłe dziecko odczuwa niewielki dyskomfort, i natychmiast o nim zapomina. Proces porodu nie jest jednak obliczony na rozumne płody. Późnym wieczorem Denis przekazał mi szczegóły inauguracji Konsylium, łącznie z wiadomością o wyborze Paula na stanowisko Pierwszego Magnata. Litościwie, nie wspomniał o zaŜyłości pomiędzy Paulem (uwaŜanym przez wszystkich, oprócz rodziny, za wdowca) a uroczą Laurą Tremblay. Nie mówił mi teŜ o śmierci Margaret Strayhorn. Miałem nie dowiedzieć się o popisach istoty o imieniu Hydra, aŜ do mojego powrotu do cywilizacji. Denis chciał się dowiedzieć, czy narodziny są juŜ bliskie, i czy Teresa odezwie się do niego lub Paula po urodzeniu Jacka. Skłamałem bezczelnie, Ŝe na rozwiązanie jeszcze się nie zapowiada. Powiedziałem Denisowi, Ŝe Teresa śpi i w dalszym ciągu obawia się, Ŝe rozmowy telepatyczne mogłyby zdradzić jej miejsce wrogom. Prawdopodobnie nie będzie tego próbować. Zapewniłem, Ŝe dalej T będę zawiadamiał o przebiegu wydarzeń związanych z macierzyństwem. To wydawało się zadowalać Denisa. Konsylium Orbitalne było tak daleko od Ziemi, Ŝe nie posądzałem go o próby EE. UŜycie ultrazmysłów na odległość 4000 lat świetlnych nawet dla giganta nie było łatwą operacją i nie sądziłem, Ŝeby Denis próbował, oprócz rozmawiania z nami, jeszcze nas zobaczyć, dopóki nie miał ku temu waŜnego powodu. Kiedy Denis wyłączył się, uspokoiłem Teresę, ukrywającą się z niepokojem za najsilniejszą zasłoną, jaką tylko była w stanie wznieść. Martwiła mnie jednak jej niechęć do porozmawiania z troskliwym teściem, który odegra prawdopodobnie istotną rolę w jej powrocie do cywilizacji i potyczkach prawnych. Był jeszcze Paul. Równie doskonały jak Denis, albo nawet jeszcze lepszy, w przesyłaniu myśli na odległość tak, Ŝeby Ŝaden monitor Magistratu ich nie wykrył. Jeśliby Teresa naprawdę go kochała i miała nadzieję na pojednanie, musiałaby odpowiedzieć na jego telepatyczne wołanie. Gdy w dalszym ciągu sprzeciwiała się, powiedziałem, Ŝe ma chyba zupełnie inne powody, dla których unika Paula.
Ale ona tylko roześmiała się w odpowiedzi na moje usiłowania wydobycia jej spraw małŜeńskich na światło dzienne. - Nie mam za złe Paulowi tego, jak zareagował na wiadomość o mojej ciąŜy, Rogi. Rozumiem, Ŝe przede wszystkim musiał być lojalny wobec Imperium, a nie wobec mnie, a ja popełniłam powaŜne przestępstwo. Ale teraz, kiedy wszystko idzie tak dobrze, czuję, Ŝe lepiej będzie poczekać z omówieniem tego. Nie doszlibyśmy do niczego, rozmawiając telepatycznie. To co mamy sobie do powiedzenia, musi być powiedziane twarzą w twarz. Chcę pokazać Paulowi jego doskonałego, nowego synka jako “fakt dokonany”, i ułoŜyć Jacka w jego ramionach. Wtedy będzie tylko dumny z nas... tak jak my jesteśmy dumni z niego. - Będzie dumny jak cholera - zapewniłem solennie - a teraz, kiedy jest Pierwszym Magnatem, poruszy z pewnością niebo i ziemię, aby uwolnić cię od zarzutów! Odwróciła głowę. - Wiem. Kiedy Paul spotka się z Jackiem, wszystko znów będzie dobrze. Zająłem się zaparzeniem Teresie filiŜanki herbaty, a następnie usiadłem koło niej na stołku, wymasowałem jej kark i opowiedziałem kilka szczegółów z inauguracji, które przekazał mi Denis. Zapytała: - Jak duŜa była przewaga Paula? - Pięćdziesiąt dziewięć głosów na Paula, czterdzieści jeden na Davy’ego MacGregora. Mniej, niŜ się spodziewała rodzina. - Dziwne... myślałam, Ŝe Paul przejdzie znakomitą większością głosów. Oczywiście, uwaŜam Davy’ego za uroczego człowieka i wspaniałego polityka. Zawsze lubiłam teŜ jego Ŝonę. - Odbędzie się gala inauguracyjna - bankiet i bal z wieloma rozrywkami. Lucille jest juŜ gotowa do spełnienia roli metafizycznej Grandę Damę, a jej suknia będzie prawdopodobnie przebojem. Marc ma załoŜyć na bal swoją pierwszą białą muszkę i Denis jest przekonany, Ŝe stanie się łakomym kąskiem dla wszystkich dorastających panien. Teresa roześmiała się ze szczerą radością, ale natychmiast wciągnęła łapczywie powietrze. Jej oczy rozszerzyły się. - Rogi! Wody! - Potrzebujesz wody? - skoczyłem zaalarmowany na równe nogi. Zimnej? Gorącej? - Nie, kochanie - powiedziała łagodnie, przesuwając się w łóŜku. - Owodnia, błoniasty worek pełen płynów, w których pływa Jack, pękł. Pot skroplił się jej na czole. Sapnęła i wydała dziwny gardłowy krzyk. Stanąłem przeraŜony nad nią. - Co mam robić? Jej oczy były zamknięte; zacisnęła zbielałe palce na ramie łóŜka. Znów wydała ten dziwny, chrapliwy dźwięk. Wyszeptała: - ZałóŜ świeŜą koszulę. Wyszoruj ręce do łokci. Wypłucz je w wodzie z odrobiną chloru. - JuŜ! - krzyknąłem, potykając się o wszystko. - JuŜ! Tylko spokojnie. Nie zajmie mi to nawet dwóch minut! Wstrzymaj się, Jack! Nie tak cholernie szybko, na miłość boską... To boli! To boli! - Och, Jezu - jęknąłem. To nie Teresa krzyknęła z bólu; ona parła i napinała się, a jej umysł zamknął się w nagłej koncentracji. To Jack cierpiał: - płyn owodniowy, który kołysał go i chronił przez dziewięć miesięcy, wyciekał teraz przez pęknięcie w otaczającej go błonie. - jego delikatne ciało było ściskane przez gwałtowne skurcze silnych mięśni macicy, występujących teraz co dwie minuty. - był wypychany do przodu, centymetr po centymetrze, główką do przodu, przez straszliwie wąski kanał rodny; jego delikatna maleńka czaszka i cudowny mózg ściśnięte, zdeformowane. - utraciwszy kontakt z matką, zwrócił się do mnie: To boli... Wujku Rogi. To boli tak strasznie. Nie mogę zrobić
tego, co chciała mama - proszę, proszę pomóŜ, pomóŜ, pomóŜ... - Pomogę, pomogę! - krzyknąłem, klękając przy łóŜku, kładąc jedną rękę na przykrytym brzuchu Teresy. WciąŜ leŜała w swym szalu. Pozwoliłem memu umysłowi stopić się z umysłem dziecka i poczułem jego agonię, panikę. Zobaczyłem go w jasnej, delikatnej, kulistej otoczce - pulsującego w bólu, przeraŜonego. Tam, w tej szkarłatnej ciemności, czaiło się coś jeszcze. To coś, rzuciłoby się na niego, gdyby otoczka pękła i poŜarłoby tę cenną istotę. Potwór był tam, lecz jego moŜliwości zdawały się ograniczone. Byłem dla niego godnym przeciwnikiem! W jakiś sposób objąłem jaśniejący, zbolały umysł Jacka, zasłoniłem go i umocniłem. Wydobyłem siłę dla nas obu, Bóg jeden wie skąd. Podzieliłem moje własne doświadczenie z jego cierpieniem. W jakiś sposób mu pomogłem. I nagle, Jack wycofał się ode mnie, bezpieczny i znów zdolny do kontrolowania sytuacji. Znów byłem w mrocznej izbie naszego domku, a na zewnątrz wył arktyczny wiatr. Teresa znów jęczała w regularnych odstępach, prąc dzielnie przy kaŜdym skurczu, ale dziecko juŜ nie krzyczało. Chłopiec wytęŜał swoje zdolności metafizyczne w nowy, niepojęty dla mnie sposób. On wzrastał. Wstałem z kolan i zdarłem z siebie moją brudną wełnianą koszulę. ŚwieŜo wyprana wisiała na sznurku nad piecykiem. Wyszorowałem ręce i przedramiona, załoŜyłem czystą koszulę, a następnie sprawdziłem wszystkie przedmioty leŜące na stole: złoŜone czyste kawałki materiału pełniące rolę ręczników, gąbka zrobiona z wełny, większy kawałek materiału, który Teresa wykonała tak, Ŝeby słuŜył jako prześcieradło w czasie porodu, sterylny nóŜ i sznurek. Teresa powiedziała spokojnie: - Rogi, wypróŜniłam się. To normalne. Chcę, Ŝebyś teraz zdjął ze mnie szal. Zawiń mi prześcieradło powyŜej brzucha i podnieś koszulę, przynieś ręcznik zmoczony w czystej wodzie, Ŝebym mogła się wytrzeć. Potem wyciągnij zabrudzone prześcieradło spomiędzy moich nóg. Trzymaj je za rogi, kiedy będziesz podnosił, i spal w piecyku. Potem przynieś drugie czyste prześcieradło i podłóŜ pode mnie. Gapiłem się na nią. - Pospiesz się, kochanie. - Teresa uśmiechnęła się do mnie, dodając odwagi, ale w jej oczach pojawiły się łzy współczucia dla biednego Jacka. - Rób, co mówię, Rogi! Główka jest juŜ przy kroczu. Wydała następny heroiczny jęk. Twarz miała mokrą i cała ociekała potem. Zrobiłem to. Na prześcieradle było mnóstwo płynów fizjologicznych i odchody. Zająłem się tym szybko. - Nie, nie zakrywaj mnie juŜ - wydyszała. - Czy... widać go juŜ? Kucnąłem. Jej stopy oparte były mocno o ramę łóŜka, a kolana szeroko rozwarte. Bez zaŜenowania, spojrzałem na wejście do pochwy. Coś tam było. Z kaŜdym następnym skurczem powiększało się, a następnie cofało trochę, kiedy parcie zelŜało. Za kaŜdym razem jednak posuwało się kawałek do przodu. W końcu widać było cały czubek głowy, niczym korek w butelce z winem. Był lekko zakrwawiony i pokryty gęstą białą substancją. - Widzę go! Idzie! Ale jest cały we krwi i czymś... - Okay - sapnęła - Okay... teraz! Wydała głośny, orgazmiczny krzyk. Wydawało mi się, Ŝe słyszę w myślach teŜ inny głos... tak samo radosny. W tym momencie główka dziecka wyszła na zewnątrz. Oczy były zamknięte, czaszka Ŝałośnie zdeformowana... Patrzyła na niego, jej ręce obejmowały biedną małą główkę. - Wszystko w porządku - zdołała powiedzieć - zniekształcenie... normalne. Daj... prześcieradło... połóŜ mi pomiędzy nogi. Nie, dalej... przygotuj się, Ŝeby go złapać... śliski... aaaaah! Wraz z drugim jej ekstatycznym krzykiem, główka dziecka obróciła się na jedną stronę. Wyszły małe ramionka, za którymi wylał się strumień przezroczystego płynu, przesiąkł przez prześcieradło, podkładki i wsiąkł w trociny pod łóŜkiem. Chwyciłem Jacka pod jego małe ramionka, gdy reszta ciała wyślizgnęła się błyskawicznie, z
jeszcze obfitszym strumieniem płynu zaróŜowionego od krwi. Był bardzo śliski. Ciało pod białą mazią było sine. Pępowina miała jasno niebieski kolor i pulsowała. Dziecko zdawało się nie oddychać. Bez namysłu podniosłem go za nóŜki i dałem klapsa w pośladki. Otworzył usta i wypluł trochę płynu. Jego mała klatka piersiowa podniosła się. Prawie natychmiast zrobił się róŜowy. Zaczął wrzeszczeć i wić się. - Patrz! Jest! - krzyknąłem. - To Jack! On oddycha! Sam mogłem to zrobić! - PołóŜ go, kochanie - wyszeptała Teresa. Uśmiechała się. - Na prześcieradle. Przynieś nóŜ i sznurek. Pamiętasz, co robić? - No pewnie. - Trzęsąc się, Wielka Akuszerka zawiązała mocno jeden sznurek na pępowinie, jakieś dwa centymetry od brzuszka dziecka, a drugi - kawałek dalej. I (ciach!) przeciąłem pępowinę. - Owiń go w jakąś czystą flanelę i podaj mi. Zrobiłem, co kazała. Wzięła ode mnie pojękującą, małą istotkę i przytuliła do piersi, nucąc cicho. Jego główka zaczynała juŜ wyglądać normalnie. Stałem niezdecydowany, z wypisanym na twarzy pytaniem: “Co dalej, szefie?”. Dziękuję. JuŜ duŜo lepiej. Mamo. Wujku Rogi. Oboje z Teresą wybuchnęliśmy płaczem. Kołysała go w ramionach i nuciła mu telepatycznie, płacząc jednocześnie ze szczęścia. Jego umysł stał się zupełnie niedostępny, odgrodzony od jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, poza poziomem zwierzęcym. Superintelekt, zakosztowawszy swego triumfu, wycofał się w obszary dziecięcego zapomnienia. Jack oddychał swobodnie, jego serce biło równym rytmem, a główka pokryta małymi kosmykami ciemnych włosków spoczywała na piersi matki. Obrzydliwa biała substancja na jego skórze, jak mnie poinformowała Teresa, stanowiła naturalną ochronę o nazwie mazi płodowej, którą łatwo było później zmyć. W chwilę potem Jack zasnął, wciąŜ zaciskając swoje małe usteczka na sutku. Opowiedziałem Teresie o mojej podróŜy do umysłu dziecka i o “potworze”, którego najwidoczniej tam spotkałem. - Musiałeś sobie to wyobrazić, Rogi. A moŜe to był wytwór jego własnej nieświadomości. Jego NiŜsze Ja groziło WyŜszemu Ja w jakiś dziwny sposób. Wzruszyłem ramionami. - CóŜ, moŜe i tak. - MoŜe to był symbol wszystkich trudnych zadań, które go czekają. Kiedy się obudzi, będą na niego czekać wszystkie te nowe bodźce do opanowania. Następne kilka dni będzie dla niego bardzo cięŜkie. Biedny Jack! Jego umysł moŜe być nadzwyczaj rozwinięty i samoświadomy, ale jest uwięziony w bezbronnym, niemowlęcym ciałku. Nie przeszkadzało mu to, dopóki pozostawał w bezpiecznej symbiozie z matką, ale teraz, kiedy jest juŜ niezaleŜny, musi się przystosować do wielu rzeczy. - Skrzywiła się. - Oh, oh... Jeszcze nie skończyliśmy. To ostatnia faza porodu. Teraz musisz... Pomogłem Teresie przy urodzeniu łoŜyska. Była to nieatrakcyjna cielista masa, wyglądająca jak gruby Ŝyłkowany placek z przyczepioną w środku pępowiną. Wyszły z nim róŜne strzępki, które, jak wyjaśniła Teresa, były fragmentami błony otaczającej płód, oraz spora ilość krwi. Prawie wszystkie płyny wsiąkły w trociny pod łóŜkiem. Teresa kazała mi spalić łoŜysko, mokre trociny, podkładki z łóŜka i większość zaplamionych prześcieradeł. Sama obmyła Jacka, ubrała go w pas podtrzymujący pieluszki, plastikowe majteczki i mały becik, a następnie zawinęła go w kocyk z łabędziego puchu i futra z kołyski. Sama zaś umyła się i nałoŜyła świeŜą koszulę. LeŜała na moim łóŜku i odpoczywała, a mały spał koło niej w śpiworze, przykryty dodatkowo szalem i futrzanym kocem. Temperatura w izbie gwałtownie opadała, bo przez ostatnią pracowitą godzinę zapomniałem o dokładaniu do ognia. Powiedziałem jej, ze musi spać w moim łóŜku, poniewaŜ było bliŜej piecyka. Zamieniliśmy się w ten sposób miejscami. - A moŜe zaparzyłbym nam trochę mocnej herbaty? - Jest coś lepszego. Poszukaj w rogu wnęki łazienkowej.
Zdziwiony, poszedłem sprawdzić. Stało tam pół butelki Dom Perignon, który początkowo znajdował się w jej torbie z “niezbędnymi” przedmiotami, a teraz czekał w kupce na wpół stopniałego śniegu. Zarechotałem z zadowolenia, otworzyłem korek i nalałem szampana do filiŜanek od herbaty. Zaśmiewając się jak szaleni, wznieśliśmy toast za narodziny Jacka i za rychły koniec naszego wygnania. - Obawiam się, Ŝe naciąg na moim łóŜku jest w kiepskim stanie. - powiedziała Teresa, uśmiechając się nad filiŜanką. - Nic takiego. Na dzisiejszą noc połoŜę na nie plastikową płachtę, a jutro zrobię nowy naciąg, jeśli tego nie da się odczyścić. Kiwnęła głową na zgodę. Jej twarz promieniała. Nie wyglądała w najmniejszym stopniu jak wzorcowa - wyczerpana, świeŜo upieczona matka. Powiedziałem: - Nie spodziewałem się, Ŝe będziesz... w tak dobrej formie. Po wszystkim. - Niektóre kobiety czują się świetnie, inne ledwo zipią. Ja tak się czuję, jakbym wspięła się na wysoką górę i spadła na dół po drugiej stronie. Ale jutro juŜ będzie wszystko w porządku. Przygotuję ci śniadanie. - Mój BoŜe. I na tym koniec? Zaśmiała się. - Będę jeszcze krwawić przez jakiś czas, ale mam gotowe podpaski. Jeśli nie dostanę jakiejś infekcji albo hemoroidów, powinnam w ciągu tygodnia wrócić całkowicie do siebie. Przez następne siedem dni zamierzam posłusznie leŜeć w łóŜku, jeść, spać do upadłego i niańczyć małego Jacka. Musisz odstawić na razie swoją robotę, bon homme, i doglądać mnie troskliwie. Przygotuję ci jutro śniadanie, bo teraz ty wyglądasz gorzej ode mnie. - Czuję się, jakbym urodził tego dzieciaka. Ciągle jeszcze trzęsą mi się ręce! Wyciągnąłem przed siebie trzęsące się dłonie. Siedzieliśmy razem, ona w moim łóŜku, a ja na jednym z krzeseł, które sobie przyciągnąłem. - Czy będę ojcem chrzestnym? - Ty będziesz go chrzcił. - Co...? - Jutro. Okoliczności są niezwykłe, więc jest to całkowicie usprawiedliwione. I właśnie tak chcę, Ŝeby zostało to załatwione. Schroniłem się za filiŜanką szampana. - Co tylko sobie Ŝyczysz. Siedzieliśmy w spokojnej ciszy przez jakiś czas. Stygnąca rura od piecyka wydawała ciche trzaski; Wielkie Białe Zimno wpełzło przez deski podłogi i zaczęło podszczypywać moje stopy w wełnianych skarpetkach. Usłyszeliśmy daleki wybuch. - Drzewa znów zaczynają pękać - zauwaŜyłem. - Czeka nas kolejna, naprawdę zimna noc. Chyba odwiedzę wychodek i przyniosę nam trochę drzewa na opał. Spojrzałem na mój ręczny chronometr, który zdjąłem z nadgarstka, kiedy szorowałem ręce. - Prawie północ. - Dobrze się spisaliśmy. - Dopiła swojego szampana. - Cholernie dobrze. Wziąłem od Teresy filiŜankę, a ona ułoŜyła się do snu. Dziecko koło niej nie pisnęło nawet od momentu, kiedy skończyła je myć. Teraz, kiedy opadły juŜ wszystkie emocje, zacząłem zdawać sobie sprawę z nowych, nieznanych wibracji szerzących się w atmosferze naszego małego domku. Dziwne i cudowne, nie przypominały Ŝadnej ludzkiej aury z tych, które doświadczyłem. Zorientowałem się, Ŝe pochodzą od Jacka. Spojrzałem na jego maleńką twarz, która była teraz róŜowa i ładna. Być moŜe wyrośnie z niego człowiek o najpotęŜniejszym umyśle, jaki kiedykolwiek Ŝył na Ziemi! Odezwałem się do niego: Que le bon Dieu t’benisse, Ti-Jean. Niech cię Bóg pobłogosławi. Następnie, ze zbolałym kaŜdym mięśniem, naciągnąłem buty i warstwa po warstwie, zacząłem nakładać na siebie ubranie, a dolną
część twarzy otuliłem szalikiem, zanim zaciągnąłem szczelnie kaptur mojej kurtki puchowej. Gdy było szczególnie zimno, odkryte części twarzy odmroziłyby się w niecałą minutę. - Zaraz wracam - powiedziałem Teresie i wyszedłem na zewnątrz. Zorza świeciła niesamowitym blaskiem, a kaŜda gałązka i konar pokryte były połyskliwym szronem. Kryształowa kraina zalana była jasnym tęczowym światłem. Poczułem, Ŝe serce staje mi w gardle na tak piękny widok. Dziękuję ci, powiedziałem. Dziękuję ci z całej duszy. Teraz pozwól im Ŝyć. Pozwól temu wszystkiemu zakończyć się pomyślnie. I zatopiłem się w płonącą zimnym ogniem noc. Zarówno miejsce do rąbania drewna, jak i latryna znajdowały się na zachód od domku. Nie pofatygowałem się, Ŝeby spojrzeć w kierunku powykręcanych drzew, rosnących dalej na wschodzie, za drzwiami szałasu. Gdybym to zrobił, zobaczyłbym prawdopodobnie istoty, które odcisnęły na śniegu duŜe ślady, jakie znalazłem następnego ranka tuŜ przy oknie. Jedna z tych istot, jak dowiedziałem się później z pewnego źródła, miała szare oczy. 27 JEZIORO MAŁR KOLUMBIA BRYTYJSKA, ZIEMIA 22 STYCZNIA 2052 Denis odezwał się do Rogiego następnego dnia po urodzeniu się Jacka, mówiąc mu, Ŝe jest w drodze powrotnej na Ziemię i przyjedzie, Ŝeby zabrać ich dwoje i dziecko znad Jeziora Małp. Ukryje ich, powiedział, w jakimś miejscu o korzystniejszym klimacie, aŜ do momentu, gdy Dynastia będzie w stanie uniewaŜnić lub zmodyfikować ustawę reprodukcyjną i zapewnić obojgu prawomocne zwolnienie od zarzutów. Następne dwa tygodnie spędzili bardzo spokojnie. Kolejne serie śnieŜyc przetoczyły się nad Górami NadbrzeŜnymi, zasypując domek tak, Ŝe był przykryty niemalŜe po okap. Rogiemu zawsze udawało się odśnieŜyć dach i z łatwością przedostawał się do szopy z mięsem łosia i do jeziora na swoich rakietach śnieŜnych. DróŜki do latryny i zapasów drewna w “Le Pavilion” przemieniły się teraz w tunele i Rogi - jeśli domek miałby zostać przysypany jeszcze wyŜej - martwił się o funkcjonowanie komina. Jack prawie zawsze zachowywał się jak normalne niemowlę jedząc i śpiąc. Kiedy nie spał, przyglądał się im dwojgu z powagą. Rozmawiał mentalnie głównie z matką. Rogi wnioskował z tego, Ŝe mały zajęty jest cięŜką pracą przetworzenia olbrzymiej liczby nowych danych sensorycznych i nie ma czasu na towarzyskie rozmowy. Jack zacieśnił więź ze swoją matką, od kiedy “formalnie” zidentyfikował ją jako osobę istniejącą niezaleŜnie od niego. Kiedy Rogi ochrzcił go, dziecko przywiązało się równieŜ do niego, odnajdując jakby w głębinach pamięci pradziadka dawne wspomnienia chrztu Denisa i “stwierdzając”, Ŝe Rogi teŜ zasługiwał na bezgraniczną miłość. Słońce wychodziło niechętnie w ciągu zimy w tej północnej krainie, podobnie jak Rogi i Teresa, chroniąc zapasy swej energii przed przejmującym zimnem. Matka trzymała kołyskę przy swoim łóŜku i kiedy w nocy Jack dawał jej telepatycznie znać, Ŝe jest głodny, po prostu brała go do siebie i przystawiała do piersi, prawie się nie budząc. Rogi, w podobnym sennym letargu, wstawał kilkakrotnie w nocy, Ŝeby dorzucić do ognia. Pomimo to, rankiem zastawali drzwi całkowicie oszronione, a wodę w wiadrze prawie całkowicie zamarzniętą. Dorośli dochodzili do wniosku, Ŝe są w stanie spać bez przerwy dziesięć, jedenaście godzin na dobę, a dziecko przesypiało dwadzieścia. Znajdowali się wówczas w stanie zbliŜonym do hibernacji, dochodząc tak do siebie po okresie napięcia sprzed narodzin Jacka i mobilizując siły na wszystko, co mogłoby ich jeszcze czekać. Wieczorem 21 stycznia, Teresa i Rogi obwieścili w końcu dziecku, Ŝe Denis jest juŜ w drodze i Ŝe, prawdopodobnie, opuszczą szałas następnego dnia. Uspokajanie Jacka, Ŝe zmiana ta była dobra i
konieczna, zajęło Teresie sporo czasu, ale w dalszym ciągu był on przeraŜony perspektywą spotkania innych ludzi i mieszkania w nowym miejscu. Starała się mu to umilić, pozwalając mu zadecydować, które rzeczy chciałby ze sobą zabrać. Wybrał puchowy kocyk, indiańskie nosidełko zrobione przez Rogiego i gronostaja Hermana, którego figle fascynowały go. - Nie, kochanie - powiedziała Teresa - Herman nie moŜe z nami iść. Tu jest jego dom i byłby nieszczęśliwy, gdyby z nami wyjechał. To teŜ jest mój dom! - powiedział Jack, a jego mała twarzyczka skrzywiła się Ŝałośnie. I wybuchnął rozpaczliwym płaczem. - Niezupełnie - powiedziała Teresa, tuląc go do siebie. Wraz z Rogim przesłali do mózgu małego obrazy duŜego domu w Hanowerze, Ŝeby pokazać Jackowi, jak wyglądał jego prawdziwy dom. Zaprezentowali mu obrazy ojca, braci i sióstr, jego dziadków, ale jedyną osobą, która wydawała się z góry do przyjęcia jako obiekt miłości, był Marc. Jack pamiętał go bardzo dokładnie. Paul i reszta towarzystwa byli utoŜsamiani z niebezpieczeństwem. W końcu zasnął i Teresa z westchnieniem połoŜyła go w kołysce. - To będzie dla niego bardzo trudne, Rogi. Nie będziemy zapewne mogli nawet pojechać do domu w New Hampshire. Stary człowiek wzruszył ramionami. - Denis powiedział mi tylko, Ŝe znajdzie bezpieczne miejsce. Pakował sprzęt muzyczny Teresy i kilka innych rzeczy, które mieli ze sobą zabrać. - Jack będzie musiał się po prostu zaadaptować. Innym dzieciom się to udaje. Nie moŜesz wychowywać małego w kompletnym odosobnieniu. Jest bardzo wraŜliwy i zmiana będzie mu wydawać się straszna, ale poradzi sobie z tym. Wibracje, które od niego odbieram, mówią, Ŝe jest duŜo wraŜliwszy niŜ myślimy. Teresa zaczęła szperać w swoich ubraniach. Wzięła do ręki improwizowany diadem Śniegoruczki. - Czy myślisz, Ŝe znaleźlibyśmy miejsce na to i na resztę kostiumu w naszym bagaŜu? Rogi uśmiechnął się. - Cholera, pewnie. Kiedyś ty i Jack musicie powtórzyć to przedstawienie przed całą rodziną. To mogłoby się stać świąteczną tradycją! Później tego wieczora, kiedy bagaŜe były juŜ spakowane, połoŜyli się, stykając stopami na łóŜkach, i słuchali zawodzenia wiatru w kominie piecyka. Teresa powiedziała: - Ja teŜ nie chcę stąd odchodzić. - Wiem. Dokładnie wiem, co czujesz. I co on czuje. To miejsce było dla nas dobre, dawało nam bezpieczeństwo. Denis ma jednak rację, zabierając nas stąd. Musisz wrócić do cywilizacji, gdzie będziesz mogła nosić czyste ubrania, regularnie się kąpać, jeść owoce i warzywa i mieć moŜliwość prawdziwych ćwiczeń wokalnych. Bóg jeden wie, jak duŜo śniegu spadnie tu, jeszcze przed nadejściem wiosny. A co by się stało z tobą, jeślibym zachorował albo złamał sobie coś? - Masz rację. Myślę tylko o sobie. Przepraszam, Rogi. WciąŜ zapominam, jaki ogromny cięŜar stanowiliśmy we dwójkę dla ciebie. Zamruczał z czeluści swojego śpiwora. - Niemądra dziewczyna. Od lat się tak dobrze nie bawiłem. Włączając polowanie na łosia! Zanudzę się na śmierć, jak wrócę do swojej księgarni. Zaśmiali się i poszli spać, ukołysani przez wiatr. Mamo! krzyknął umysł dziecka. Teresa i Rogi obudzili się zaalarmowani. Rzecz [obraz] - straszna, wielka rzecz! Rogi z wysiłkiem usiadł na swoim łóŜku. Panowały kompletne ciemności, z wyjątkiem nikłej poświaty wokół krawędzi drzwiczek piecyka. Spojrzał na swój chronometr i z trudnością odczytał godzinę. Była 5.23. Rzecz! - Rogi, o co chodzi? - Teresa była przeraŜona. Porwała Jacka z kołyski i przytuliła do siebie kurczowo. Temperatura w izbie była jak w wielkiej lodówce.
Rogi zebrał myśli. Był w stanie widzieć w ciemności całkiem dobrze, jak tylko uŜył swoich ultrazmysłów, ale Teresa była bardzo kiepska w tej akurat sztuczce, a jej emocje jeszcze pogarszały sprawę. Nie była teŜ w stanie zidentyfikować obiektu, który przekazywało jej przeraŜone niemowlę; czegoś duŜego, srebrzystego i wydłuŜonego, co najwyraźniej zawisło kilka metrów nad kominem domku. Ale Rogi wiedział, co to jest. - Spokojnie, spokojnie. To tylko Denis; przyleciał po nas. I niech mnie szlag trafi, jeśli nie przyleciał poltrojańskim orbiterem! Stary człowiek wygramolił się z łóŜka, zapalił lampę i w pośpiechu nałoŜył ubranie na przybrudzone kalesony. Jack kwilił cicho. Teresa włoŜyła go z powrotem do kołyski i zaczęła się ubierać. Gdy tylko zdąŜyli się ogarnąć, wydarzyło się coś przedziwnego. Ktoś zapukał do drzwi. Rogi włoŜył szybko buty, przesunął palcami po swoich tłustych siwiejących włosach i wyprostował się. Podszedł do drzwi i otworzył je. Stał w nich człowiek w pełnym kombinezonie środowiskowym i w zamkniętym hełmie, oraz róŜowoskóry Poltrojanin w poobwieszanym biŜuterią futrze i mukluksie. Za nimi, do środka, wdarł się lodowaty powiew i kryształki śniegu. Zamknęli drzwi za sobą. Jack nagle przestał płakać. Denis podniósł swój wizjer. - Witajcie, wujku Rogi, Tereso; poznajcie mojego dobrego przyjaciela Freda. - Enchante - powiedział Poltrojanin, ściągając swoje wymyślne rękawiczki. Uścisnął dłonie Teresy i Rogiego, promieniując radością, oraz pomachał do Jacka. - Przybyliśmy was zabrać - powiedział Denis. - Nie traćmy czasu. Pojazd Freda jest niewykrywalny w Ŝadnym polu, ale wolałbym wylądować na Kauai, kiedy jeszcze wciąŜ będzie noc na wyspach. - Kauai! - wykrzyknęła Teresa radośnie. - Lecimy w moje rodzinne strony? Denis przytaknął. - Wszystko jest załatwione. Ty, Rogi i dziecko zostaniecie tam do czasu, kiedy wszystko się wyjaśni. JuŜ nie ma niebezpieczeństwa odnalezienia przez Magistrat. Państwo Ludzkości kończy juŜ obrady wstępne w Konsylium i w ciągu tygodnia wszyscy zaczną wracać do domów. Jak tylko ponownie zbierze się Związek Intendencki z nowymi magnatami, odbędzie się debata na temat ustawy reprodukcyjnej i zaczną się popisy prawników rodziny. Paul zamierza przedstawić rezolucję gwarantującą wam uniewinnienie tak szybko, jak to będzie moŜliwe. - A kiedy będziemy mogli wrócić do domu? - zapytała Teresa. Naprawdę wrócić do domu. - Nie wiem jeszcze na pewno. Być moŜe juŜ w marcu, jeśli Dynastia będzie mogła za ciebie poręczyć albo wywalczyć generalną amnestię dla wszystkich osób naruszających ustawę reprodukcyjną. Wzrok Denisa po raz pierwszy spoczął na przykrytej futrami kołysce i jej cichym małym mieszkańcu. - WciąŜ ma się dobrze? - Doskonale - powiedziała Teresa. - Widzę, Ŝe juŜ nauczył się wznosić zasłonę mentalną. - Potrafił to jeszcze przed narodzeniem - powiedziała. - Niesamowite... wydaje się, Ŝe twoja nielegalna ciąŜa jest całkowicie usprawiedliwiona. Spojrzała mu odwaŜnie w oczy. - Zawsze wiedziałam, Ŝe tak będzie. Jego małe ciałko jest całkowicie zdrowe. Nie ma Ŝadnych wrodzonych deformacji, Ŝadnych fizycznych nieprawidłowości na tyle, na ile jestem w stanie stwierdzić. Jego umysł jest... nieprzeciętny. Muszę cię uprzedzić, Ŝe on nie myśli jak niemowlę. MoŜesz go traktować jak rozwiniętego ponad wiek dziewięciolatka. - Bardzo niewinnego jeszcze dziewięciolatka - dodał Rogi. Zaczął rozpalać ogień po raz ostami. Denis zdjął rękawice. Blady płomyk lamp oświetlił srebrzysty kombinezon, gdy podszedł do kołyski i spojrzał na maleńkie dziecko.
Jack powiedział: Cześć, dziadku. - Dzień dobry, Jack. Jesteś gotowy do drogi? Będę. Wkrótce. Muszę zostać nakarmiony i przewinięty. Czy moglibyście z Fredem poczekać parę minut? - Oczywiście - odpowiedział Denis. Dziecko odrzekło: Będę się bardzo starał nie bać. Mam nadzieję, Ŝe nie będziecie się gniewać, jak zacznę trochę płakać, jeśli przerazi mnie coś nowego. To reakcja, nad którą mam jeszcze bardzo małą kontrolę. - Rozumiem - Denis wyciągnął dłoń w kierunku róŜowego policzka dziecka. - Mogę cię dotknąć? Ręką? Tak. Ale nie umysłem. - Och, Jack - westchnęła Teresa. Uczyniła przepraszający gest w kierunku Denisa, który uśmiechnął się z wyraźną wyrozumiałością i cofnął rękę, musnąwszy dziecko lekko. Jack powiedział do Denisa: Nie sądzę, Ŝebym mógł cię pokochać. - Nie znasz mnie - powiedział Denis spokojnie. - MoŜe później zmienisz zdanie. Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Szczególnie na temat innych ludzi, takich, jak ty. Czy są inni tacy, jak ja? - Oczywiście! - powiedziała Teresa z wesołym oburzeniem. Zaczęła się krzątać, przygotowując ręcznik, czystą pieluszkę i małą koszulkę dla niego, ogrzewając je najpierw na piecyku, poniewaŜ temperatura w izbie była wciąŜ poniŜej zera. Powiedziała Denisowi i Fredowi, Ŝe dziecku nie zaszkodzi krótkie wystawienie na działanie zimna, kiedy będzie go przewijać. Nawet zwykłe dzieci potrafiły dostosować swoje termostaty do zimnego powietrza na krótką chwilę, a Jack był wyjątkowo uzdolniony w tej sztuce. - I jestem pewna, Ŝe posiada przeróŜne inne talenty, których nawet jeszcze nie zaczęliśmy odkrywać - powiedziała z dumą. - Tylko czekaj, aŜ cię twój papa zobaczy, Jack! - spojrzała pogodnie na Denisa. - Sądzę, Ŝe Paul przyjedzie do Kauai zobaczyć się z nami, jak tylko wróci na Ziemię. - On uwaŜa, Ŝe byłoby nierozsądne odwiedzenie was - powiedział Denis z Ŝalem - zanim prawnicy rodziny nie wyjaśnią sytuacji. - Foutre! AŜeby, to! - wykrzyknął Rogi z oburzeniem. Twarz Teresy zgasła. Za chwilkę jednak rozjaśniła się znowu, gdy zaczęła rozbierać dziecko. - Bardzo dobrze. Rozumiem doskonale. Zrobimy wszystko, co tylko Paul uwaŜa za słuszne. Prawda, Jack? Dziecko patrzyło na nią swoimi wielkimi oczami, ale jego umysł pozostał daleki i milczący. 28 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZILMIA 25 MARCA 2052 Według kalendarza wiosna zawitała juŜ do Ameryki Północnej. Ale jeśli chodzi o New Hampshire, kalendarz kłamał i to prawie wystarczyło, Ŝeby Marc zapragnął znaleźć się z powrotem na klimatyzowanej planecie Konsylium, na której pogoda pozostawała pod ścisłą kontrolą. Marznący deszcz ze śniegiem smagał jego skórzany kombinezon, kiedy wracał do akademika swoim turbocyklem, mając za sobą pierwszy dzień spędzony w Dartmouth College. Trawniki, dachy i inne nie zabezpieczone powierzchnie zaczynały pokrywać się cieniutką warstwą lodu, kiedy słońce juŜ zaszło. Nagie gałęzie duŜych wiązów i krzaków połyskiwały w świetle ulicznych latarni. Piesi studenci przemykali tu i ówdzie, emanując przygnębieniem i uskakując przed fontannami wody, rozbryzgiwanymi przez samochody. Jadąc College Street na pomoc Marc ochlapał nie tylko pieszych przechodniów. Motor rzucał się dziwnie za kaŜdym razem, kiedy chciał zmienić wektor. To pewnie hełm nawigacyjny. Majstrując przy nim, po stwierdzeniu jakiejś dziwnej nieprawidłowości w panelu mózgowym, musiał coś spartaczyć. Biedny turbocykl odbierał prawdopodobnie sprzeczne polecenia z jego mózgu,
oraz jakieś inne przypadkowe fale i w rezultacie nie wiedział, jak zareagować. Marc wyłączył w końcu cerebronawigację. Wjechał na śliską Clement Road, przy której znajdowały się topniejące boiska, a z niej na podjazd do akademika “Mu Psi Omega”. Wprowadził się tu poprzedniego dnia, w niecały tydzień po powrocie na Ziemię. Podjazd był całkowicie oblodzony. Mógł wysunąć kolce w oponach, ale nastrój, w jakim się znajdował, skłonił go raczej do wyłączenia silnika i doprowadzenia cięŜkiego BMW na miejsce, przy uŜyciu psychokinezy. Nie było sensu wkurzać nowych kolegów z akademika czymś tak prostackim, jak porysowanie podjazdu. Drzwi garaŜu otworzyły się na mentalną komendę, jaką wydał staroświeckiemu, elektronicznemu pilotowi. Wtoczył maszynę do środka i ustawił jaw wyznaczonym dla niej miejscu, w ogrodzonym sektorze dla pierwszaków, pomiędzy dziesięciobiegowym motorem Alexa Maniona a jet-scoo-tem Boom-Boom Laroshe’a. Zdjął hełm nawigacyjny i zmarszczył brwi, przyglądając się jego skomplikowanemu wnętrzu. Elektrody igłowe zabłysły jasną czerwienią krwi, po czym schowały się w obudowie, automatycznie podgrzewając się i sterylizując, wypuszczając przy tym małe obłoczki dymu. Nawet po zastosowaniu ultrazmysłów do przejrzenia podejrzanego mikrosystemu, Marc wiedział, Ŝe zwyczajne patrzenie na niego nie zda się na nic. Musiał albo wymontować go i przetestować samemu - co nie byłoby łatwe z powodu braku czasu (miał do nadrobienia dwa semestry), albo pokazać go Alexowi i zobaczyć, czy on nie miałby jakiegoś pomysłu. Wyjął z bagaŜnika turbocykla notes elektroniczny IBM i duŜą torbę maślanych pączków, po czym ruszył zabłoconym chodnikiem. W szatni zerwał z siebie kombinezon środowiskowy i buty, włoŜył je do szafki, Ŝeby wyschły, i przeszedł w samych skarpetkach do pomieszczeń na tyłach budynku. W pokoju gościnnym był juŜ Alex, takŜe Boom-Boom, Pete Delambert i Shig Morita, oraz kilku studentów z drugiego roku, których nie znał; wszyscy byli zajęci oglądaniem sowieckiego meczu piłkarskiego na Tri-D. - Cześć, Marc - powiedział Alex. Pozostała trójka pierwszaków równieŜ wymamrotała pozdrowienia. - Mój mały wkład w Ŝycie towarzyskie - powiedział Marc, rzucając torbę z pączkami. Zainteresowali się nią wszyscy oprócz Shiga, który chrupał juŜ suszone wodorosty z plastikowej paczuszki. Starsi studenci wzięli więcej. - Gówniana pogoda - powiedział Boom-Boom z pełnymi ustami - ale niezłe torusy*.[* Torus - powierzchnia (w kształcie koła ratunkowego, opony samochodowej itp.), która powstaje w wyniku obrotu okręgu dookoła prostej leŜącej w jego płaszczyźnie i nie przecinającej go. Tu: Ŝartobliwie o pączku. Tori - ang. liczba mnoga od torus. - Tori - poprawił Alex. - Ale nie torii - powiedział Shig, nie odrywając wzroku od gry, bo to jest brama po japońsku, a nie pączki... Aaaach! Czy widzieliście, jak ten Ostrowski wybija piłkę nad głową? Skubaniec, musi być ukrytym psychokinetykiem! - Nie ma mowy - stwierdził Pete Delambert. - Sędzia wykryłby takie numery. - Nie, jeśli gość potrafi zmajstrować odpowiednią zasłonę powiedział jeden ze starszych studentów. - Podbicie piłki psychokinezą jest wykrywalne przez sędziego operanta - stwierdził Alex. - A jeśli gracz starałby się ukryć za zasłoną, zasłona byłaby wykrywalna. Prawda, Marc? - W większości przypadków tak - powiedział Marc powaŜnie - Ja pewnie bym potrafił to przeszmuglować, ale nie sądzę, Ŝeby wiele osób dało radę. - Och, proszę! Kogo my tu mamy? - Największy ze starszych studentów, z pobłaŜliwym uśmiechem na ustach, wymierzył w Marca nieporadną sondę mentalną. Nie została nawet odbita, wchłonęła się bez śladu. - Ooo! Kapitan Cuduś przybył do naszej piaskownicy! Ale z nas szczęściarze. Mówiłeś, Ŝe jak się nazywasz, mały akwizytorze pączków? - Odwal się od niego, Eric - powiedział Boom-Boom ostrzegawczym tonem. ChociaŜ student drugiego roku był od niego o trzy lata
starszy, potęŜny czternastolatek miał nad nim dziesięć kilo przewagi. - On jest jednym z naszych kumpli z Brebeuf. - Nazywam się Marc Remillard - powiedział Marc obojętnie. Przeprowadzał właśnie szybką, telepatyczną rozmowę z Alexem Manionem na temat usterki kasku. Drugi ze starszych jęknął: - Następny przemądrzały, szczylowaty dupek. W tym budynku aŜ roi się od takich fiutków. - Remillard...? - Chłopak o imieniu Eric zmarszczył brwi. - Nie mów mi, Ŝe jesteś tym, który... Pączek wyleciał z ręki Boom-Booma i lewitując przez dzielącą ich odległość, celnie wylądował w otwartych ustach Erica. - Marc jest w porządku - odezwał się Pete Delambert spokojnie. - Zdarza się, Ŝe jest trochę dziwny, ale z czasem się przyzwyczaicie. Jest nie tyle nieśmiały, co arogancki. - Nasz wspaniały przywódca - powiedział Shig. - Wy, starsi, będziecie go uwielbiać nawet bardziej niŜ my. Eric wolno Ŝuł swojego pączka. Jego oczy zwęziły się w zamyśleniu. Marc rzucił czarny kask Alexowi, który złapał go jedną ręką. - Panel mózgowy jest spieprzony. Wyszedłem z wprawy w tego rodzaju majsterkowaniu. Rzucisz okiem? - Pewnie - Alex Manion oblizał wolną rękę z lukru i wolno wstał z krzesła. - To jest hełm CE, to co trzymasz? - rozpromienił się Eric. Słyszałem o nich, ale nigdy Ŝadnego nie widziałem. Co to za model? - Domowej roboty - powiedział Marc. - Sam go zrobiłem. Nawiguje moje BMW. - Chryste Panie! - wykrzyknął drugi chłopak. - Naprawdę go skonstruowałeś, dzieciaku? PokaŜ. Robię specjalizację z cerebroenergetyki. - Jest popsuty - powiedział Marc krótko. - MoŜe innym razem. - Weźmy go do mojego pokoju i zróbmy szybki test - powiedział Alex. - Jest jeszcze trochę czasu do kolacji. Weszli razem na schody akademika, słysząc, jak Boom-Boom i Shig opowiadają nagle zainteresowanym studentom o historii rodziny Marca i jego metafizycznym potencjale. Z kuchni doleciał ich smakowity zapach zupy z małŜy. Ktoś potwornie kaleczył “Lush Life” na saksofonie. Ze sztucznie nasłonecznionego pokoju i z frontowego salonu dobiegały ich śmiechy i plątanina głośnych pokrzykiwań, najczęściej wesołych i lekko sprośnych, obracających się wokół tematu fałszywie skromnych dziewczyn i planowanych na piątkowe wieczory randek. Alex zwrócił się dyskretnie do Marca. Sorry, Ŝe cię przegapiłem dziś rano. Jak leci? Ujdzie. Te pierwsze dni muszą być parszywe, a najgorsze będzie gonienie z materiałem, ale nie ma strachu - nadrobię. Przekopałem się przez sporo informacji w Konsylium. CóŜ, ciemne strony bycia wysoko urodzonym! To, Ŝe straciłeś Karnawał Zimowy i zawody motocyklowe na lodzie to pestka w porównaniu z planetą Konsylium i obracaniem się w tłumie Magnatów i... Lylmików - nadzorców w ludzkiej formie!! - Ha - powiedział Marc bez humoru. - Nie znasz nawet połowy. Weszli do pokoju Alexa, małego pomieszczenia, którego ściany, podłoga i dwa krzesła zawalone były mikroelektronicznymi urządzeniami, skrzynkami własnej roboty niewiadomego przeznaczenia, najróŜniejszym sprzętem, począwszy od analizatorów myśli, a skończywszy na miniaturowych generatorach pola dynamicznego. W pokoju panował zaduch i czuło się woń cementu Forte. Na ścianie wisiał wielki plakat reklamujący nowy produkt firmy D’Oyly Carte Opera, “The Mikado”. - Widzę, Ŝe szybko się zadomowiłeś - zauwaŜył Marc, ogarniając wzrokiem panujący w pokoju chaos. Usiadł na łóŜku, jedynej wolnej przestrzeni, jaka było dostępna. - Twoja mama pewnie wychwala Boga za to, Ŝe wyniosłeś w końcu cały ten szmelc z domu. Jej ubezpieczenie od poŜaru na pewno istotnie spadło.
Alex, silny chłopak o szerokiej szczęce i cięŜkich powiekach, które nadawały jego twarzy ospały wyraz, był najlepszym przyjacielem Marca, oraz kolegą z pokoju w poprzedniej szkole. Był jedyną osobą, która pobiła Marca w trójwymiarowych szachach, i jedynym oprócz Marca studentem Dartmouth, którego poziom inteligencji określono jako “niewymierny”. Był bardzo uzdolnionym komputerowym inŜynierem amatorem i zamierzał specjalizować się w fizyce teoretycznej. Jego kreatywność była na poziomie Giganta, ale reszta zdolności metafizycznych nie przekraczała przeciętnego poziomu. Alex wyciągnął imadło zza przepełnionego kosza na śmieci i zrobiwszy nieco miejsca, przykręcił je do stołu, po czym zamocował na nim hełm CE. Zręcznie, niczym pielęgniarka przygotowująca pacjenta do operacji, usunął wizjer, słuchawki, mikrofony, obudowę elektrod igłowych i moduł klimatyzacyjny. - Mama urabia sobie ręce po łokcie w księgarni twojego wujka Rogi i nie ma czasu na przejmowanie się takimi bzdurami, jak moje drobne hobby. Ustawił mikroskaner i manipulator pozycyjny, po czym wyjął zestaw narzędzi, rękawicę wirtualną i okulary. Pogrzebał chwilę w rupieciach, zajmujących najbliŜszą półkę, i znalazł na niej coś, co wyglądało, jak jubilerskie pudełeczko na pierścionek, wykonane z kryształu i srebrzystego metalu. Podłączył do niego cienki kabelek i połączył ze skanerem. - Czy twoja rodzina ma zamiar zamknąć księgarnię, teraz, kiedy staruszek nie Ŝyje? - Nie - odpowiedział Marc krótko. Alex majstrował przez chwilę przy swoim IBM Main Shoebox, podłączając równieŜ mały komputer do skanera. Włączył się trójwymiarowy monitor. Alex przystąpił do pracy, szepcąc parametry do ręcznego mikrofonu. Jego umysł powiedział: Naprawdę mi przykro, Marc. Z powodu wujka Rogi i twojej mamy. Niepotrzebnie. ...? W końcu to ogłoszą, ale do czasu, kiedy bomba pęknie, zachowaj to dla siebie: Wujek Rogi i mama Ŝyją. Szczęka Alexa opadła w dół. Wpatrywał się zszokowany w swojego przyjaciela. Marc powiedział: To był jeden wielki szwindel. Prawie wszystko zmontowałem z pomocą wujka Rogi. Mama była w ciąŜy wbrew ustawie reprodukcyjnej i zdecydowała się, za wszelką cenę, urodzić dziecko. Testy genetyczne płodu wykazały, Ŝe jest naszpikowany zabójczymi genami, ale mama udowodniła mi, Ŝe jego umysł jest potęŜniejszy od kogokolwiek w rodzinie, włączając mnie. Stwierdziłem, Ŝe dzieciak zasługuje na to, aby Ŝyć, więc ukryłem mamę w kanadyjskiej dziczy z wujkiem Rogi, Ŝeby się nią opiekował. Mój ojciec i reszta rodziny wykryli to, ale nie wiedzieli, gdzie ich umieściłem. Zdawali sobie sprawę, Ŝe nie dadzą rady tego ze mnie wyciągnąć i bojąc się skandalu musieli się z tym pogodzić. Wysłali mnie do Konsylium, Ŝebym trzymał się od sprawy z daleka i trzymali tam aŜ do momentu, kiedy większość ludzkich magnatów wróciła do domu. Mój dziadek w końcu wytropił, gdzie ukryłem mamę i Rogiego, zabrał ich stamtąd i umieścił gdzie indziej. Nasi prawnicy pracują nad znalezieniem sposobu na wyciągnięcie mamy z tarapatów. I Rogiego oczywiście. I dziecka. Nazywa się Jack. Nie widziałem ani jego, ani mamy, ani Rogiego. Nie kontaktowałem się nawet z nimi od sierpnia. BoŜe... czy twojej mamie uda się z tego wykręcić? Operant, który łamie ustawę reprodukcyjną, podlega karze śmierci! Tak było pod Panowaniem Simbiari. Papa i Dynastia stawali na głowie w Concord, Ŝeby zmodyfikować prawo i uzyskać uniewinnienie mamy. To moŜe potrwać jeszcze całe miesiące. Rezolucja jednak o modyfikacji ustawy reprodukcyjnej przeszła w końcu w Związku Intendenckim - trzy tygodnie temu - i trafiła do komitetów. Wtedy dopiero pozwolono mi opuścić planetę Konsylium. Czy ciebie mogą za cokolwiek przyskrzynić? Prawdopodobnie nie. Wujek Rogi będzie chyba utrzymywał, Ŝe to wszystko była jego sprawka. Nie ma sensu, Ŝebym temu zaprzeczał.
Jasna cholera... i mówisz, Ŝe ten twój braciszek jest takim niezłym mózgiem? - Niech teraz spróbuje nie być - powiedział Marc na głos. Alex zamrugał oczami, po czym zaryzykował pytanie: - A co z kwestią genów? - Nie wiem - odparł Marc cichym głosem. - Po prostu nie wiem. Alex nie odezwał się juŜ ani słowem. Włączył mikroskaner, wycelował go na odpowiedni element hełmu, po czym załoŜył wirtualną rękawicę i okulary. Manipulator pozycyjny delikatnie podniósł narzędzie precyzyjne, powielając ruchy uzbrojonej w rękawicę dłoni. Wydawało się, Ŝe Alex trzyma w ręku jakiś niewidzialny przedmiot, kiedy jego rękawica poruszała się w powietrzu. Na monitorze mikroskanera Marc mógł obserwować powiększenie maleńkiego narzędzia, usuwającego mikroskopijny układ scalony z jego obudowy w panelu mózgowym. - Mówisz, Ŝe wymieniłeś ten układ, kiedy kask zaczął po raz pierwszy wariować - powiedział Alex. Rzeczywistość wirtualna widoczna w jego okularach ukazywała mu układ scalony w rozmiarach większych, niŜ dysk ksiąŜki elektronicznej. Mikroskopijne narzędzie wyglądało jak mały metalowy łom, trzymany kurczowo w odzianej w rękawicę dłoni. - Tak. Docierały do mnie dziwne sygnały z analizatora. Jakieś obce mentalne wyobraŜenia, które nie miały Ŝadnego sensu. Dziwne obrazy. Myślałem, Ŝe chodzi o ten układ w panelu mózgowym i wymieniłem go. Ale dzisiaj system wykonawczy kompletnie ześwirował i rzucał całym motorem za kaŜdym razem, kiedy wydawałem mu mentalne polecenie. Alex wykonał gest przesuwania czegoś. Manipulator przemieścił się z hełmu na srebrno-kryształowe pudełeczko. Pojawił się w jego wieczku mały otwór i manipulator, kierowany ręką Alexa, umieścił mikroskopijne elektroniczne urządzenie w testerze funkcyjnym. - Ta mała błyskotka jest z pewnością przyczyną tych nieprawidłowych komend. Przejrzenie jej przez analizator powinno rozwiązać zagadkę. - Testowałem ją tylko pobieŜnie. Nie analizowałem szczegółowo. - Zróbmy to. Alex zdjął rękawicę i ponownie wziął do ręki mikrofon. W kilka minut potem monitor zaczął wyświetlać sekrety układu scalonego. Chłopcy studiowali skomplikowane informacje, wymieniając na ich temat uwagi. Po jakichś dziesięciu minutach Alex powiedział: - Układ funkcjonuje bez zarzutu we wszystkich systemach. - Szlag - powiedział Marc. Alex wzruszył ramionami. - Chcesz, Ŝebym sprawdził obwód panelu? To potrwa tylko chwilę. - Jest całkowicie zabezpieczony i nigdy go nie dotykałem. Ruszałem tylko ten układ. Musi być jakieś inne wytłumaczenie. - MoŜe po prostu zuŜycie materiału - zasugerował Alex. - Pot na panelu. ŁupieŜ elektryczny. - Daj spokój! Widziałeś, jak ten panel mózgowy jest zabezpieczony i hełm działał bez zarzutu, zanim wyjechałem na Konsylium. Teraz zaczyna świrować, wyświetlać jakieś kretyńskie obrazy i wadliwie odbierać moje polecenia! Układ wydawał się oczy wista przyczyną. Jeśli go wyeliminujemy, co pozostaje? Alex zastanowił się przez chwilę. - Czy jest moŜliwe, Ŝe ktoś majstrował przy hełmie, kiedy ciebie nie było? - Był zamknięty w bagaŜniku motoru, w naszym garaŜu w domu. Kto, do diabła, mógłby to zrobić? - Nie mam zielonego pojęcia - powiedział Alex. Zawahał się. Wiesz, stary, najbardziej prawdopodobne jest, Ŝe przyczyna tych usterek leŜy w twoim własnym systemie neuronowym. Ostatnie miesiące były dla ciebie cięŜkie. Sprzeczne komendy mogą wynikać z jakichś konfliktów mentalnych, które nie mają nic wspólnego z systemem nawigacyjnym turbocykla. - Pieprzenie - prychnął Marc. - Wiesz, Ŝe wszystkie urządzenia CE są bardzo czułe na jakiekolwiek zaburzenia mentalne operatora... Chcesz mojej rady?
- Nie, jeśli jest taka, jak myślę. Jego przyjaciel nalegał. - Daj temu panelowi odpocząć. Prowadź swój motor jak nonoperant. Przynajmniej, dopóki nie rozwiąŜą się problemy twojej rodziny i będziesz pewien, Ŝe myślisz trzeźwo... - Zawsze myślę trzeźwo, do cholery! Musi być jakieś inne wyjaśnienie. - Czy moŜliwe jest, Ŝe jakiś inny umysł nieopatrznie oddziaływał na twój system CE? Powiedzmy, sprzęgając się z twoim mózgiem przy okazji jakiejś aktywności kreatywnej? - Nie sądzę. Ale cerebroenergetyka jest jedną z tych cholernych dziedzin nauki, które rozwinęły się tak szybko, Ŝe nowe dane na jej temat dezaktualizują się, zanim jeszcze zdąŜą zostać opublikowane. Myślę, Ŝe teoretycznie jest moŜliwe, Ŝe ktoś świadomie namieszał w systemie, ale musiałby to być jakiś wyjątkowo sprytny gigant metafizyczny. - Gdybyś tylko miał bliźniaka - teoretyzował Alex - i on jechałby za tobą na drugim turbocyklu, mając na sobie identyczny hełm... Marc milczał przez chwilę. - Miałem brata bliźniaka... ale umarł, kiedy się urodziłem. Miał na imię Matthieu. - śartujesz! - Wujek Rogi opowiedział mi tę historię pewnego dnia w księgarni, kiedy przyłapałem go, jak był pijany i nie bardzo wiedział, co robi. Powiedział, Ŝe my, dwoje dzieci, byliśmy mentalnymi antagonistami prawie od pierwszego momentu, kiedy tylko rozwinęła się w nas świadomość. Matt urodził się pierwszy, martwy, a kiedy ja się pojawiłem, miałem pępowinę owiniętą wokół szyi, a rączki zaciśnięte na pępowinie Matta. Najwyraźniej odciąłem dopływ krwi mojemu bratu, zanim zdąŜył mnie udusić. - Chryste! Naprawdę usiłowaliście się pozabijać? Dwa nie narodzone płody? - Zapytałem o to ojca, po tym, jak usłyszałem opowieść wujka Rogi. Nigdy nie zostało do końca wyjaśnione, co się stało. My, bracia, potrafiliśmy wznosić zasłony juŜ w łonie matki, w ósmym miesiącu Ŝycia. Matt był prawdopodobnie potęŜniejszy mentalnie ode mnie. MoŜe nie lubił konkurencji. - Najbardziej popieprzona historia, jaką w Ŝyciu słyszałem. Alex wciągnął z powrotem rękawicę i okulary i w ciągu kilku minut umieścił układ scalony na miejscu. Całkowite złoŜenie hełmu zabrało mu trochę więcej czasu, po czym wręczył Marcowi połyskliwy czarny kask. - Nie miej do mnie pretensji, jeśli się w nim rozwalisz. - Nie mam zamiaru. - Marc skierował się ku drzwiom. - Dzięki za sprawdzenie. Zobaczymy się na kolacji. Drzwi zatrzasnęły się. - Najbardziej popieprzona - powtórzył do siebie Alex. Przysunął Shoebox bliŜej, wszedł do bazy danych na temat psychologii patologicznej i zaczął szukać dziwnych objawów braterskiej rywalizacji. Marc poszedł do swojego pokoju, który nie był większy od pokoju Alexa, ale wydawał się dwa razy obszerniejszy, poniewaŜ wszystko w nim było pedantycznie uporządkowane. Na wideofonie paliła się czerwona lampka, więc wcisnął ją, Ŝeby odtworzyć nagraną wiadomość. Na ekranie pojawiła się twarz nieznajomego męŜczyzny. Panie Remillard, jestem Elihu Peters z dziekanatu pierwszego roku. ZauwaŜyliśmy powaŜne rozbieŜności pomiędzy pana aplikacją o dwuletnie przyspieszone studia na dwóch specjalizacjach a podstawowymi wymaganiami na niŜszy stopień naukowy. Proszę o spotkanie się ze mną w tej sprawie osobiście - nie dalej, niŜ do czwartku. Chciałbym podkreślić, Ŝe konieczne jest omówienie tego problemu z panem, a nie z jakimś pracownikiem pana rodziny. Ekran zgasł. - Pięknie - mruknął Marc. Ciotka Anne obiecała, Ŝe zajmie się biurokracją college’u; najprawdopodobniej zwaliła tę robotę na
jakiegoś urzędasa, który, jak widać, ją spieprzył - i jeszcze dodatkowo zraził dziekanat do sprawy. Co, do cholery, zrobi, jeśli władze college’u zaprą się i kaŜą mu tracić czas na jakichś bzdurnych, banalnych pierdołach, zamiast pozwolić mu uczęszczać na zajęcia, które go naprawdę interesują? Nie mógł iść z płaczem do cioci Anne, a prędzej by umarł, niŜ poprosił Paula o pomoc, jak zepsuty bachor, który oczekuje, Ŝe jego wysoko postawiony tatuś wszystko załatwi. Dziadek? MoŜe. Denis z pewnością znał tę akademicką dŜunglę od podszewki. Mógłby podsunąć jakiś pomysł, za które sznurki pociągać. Lepiej będzie do niego zadzwonić, niŜ kontaktować się telepatycznie... Marc. Stanął nagle jak sparaliŜowany, z jedną ręką znieruchomiałą nad klawiaturą wideofonu. Marc, kochanie, to ja! Mama...? Gdzie... Jack i ja wróciliśmy. Jesteśmy na wsi. Z babcią i dziadkiem. Czy moŜesz przyjechać? Mamo, czy to... bezpieczne, Ŝebyś tu była? Tak!! Proszę, przyjedź, jak tylko będziesz mógł. Wiem, Ŝe jest teraz paskudna noc, więc lepiej weź taksówkę powietrzną. Drogi na wsi są bardzo teraz śliskie. - JuŜ pędzę! Porwał hełm i wypadł na schody, prowadzące do tylnego wejścia. Ktoś zawołał za nim, Ŝe kolacja jest juŜ prawie gotowa, ale on, uporawszy się ze swoim sprzętem, wybiegł wprost na marznący deszcz. Motor czekał na niego na podjeździe, rozgrzany i z zapalonymi światłami. Wskoczył na siedzenie, wypadł na ulicę i odjechał z rykiem. Skręcił na południe w zamgloną Main Street w kierunku Wheelock, przymuszając przechodniów i samochody do usunięcia się z drogi, kiedy nie mógł ich ominąć, zacierając swoją toŜsamość, Ŝeby gliny nie wiedziały, kogo szukać. Chlapa na jezdniach skończyła się przy granicy miasta, dalej Trescott Road była juŜ pokryta litym lodem. Departament Komunikacji New Hampshire uznał prawdopodobnie, Ŝe tylko wariat wybrałby się naziemnym pojazdem na przejaŜdŜkę po drugorzędnej autostradzie w taką noc, więc nie trzeba wysyłać cięŜarówek z piaskiem wcześniej niŜ rankiem. Motor zaczął się niebezpiecznie ślizgać, pomimo psychokinetycznych zabiegów Marca. UŜywanie kolców na oponach było nielegalne; były one przeznaczone wyłącznie do poruszania się poza drogami, ale tym razem chłopiec nie wahał się. Ostre stalowe kolce wysunęły się z opon i wgryzły w podłoŜe. Dopiero wtedy naprawdę przy dusił starego Beemera i jedynie spojlery trzymały go na powierzchni szosy, nie pozwalając wzbić się w powietrze. Maszyna sprawiała się idealnie i, jeśli jakiś wirus zaplątał się w jej obwodzie, dawno przeminął z wiatrem. Z rozsądku, schował kolce na kilkaset metrów przed bramą wjazdową do domu dziadka i za pomocą psychokinezy utrzymywał motor mniej więcej prosto. Okolica domu nie zdradzała niczego niezwykłego, na podjeździe stało tylko jedno, nieznane mu jajko. Grad bębnił po nim jak salwa z karabinu maszynowego, kiedy biegł w stronę ganku. Denis otworzył drzwi natychmiast, a Marc zdał sobie sprawę, Ŝe za nim stoi wujek Rogi. Denis wykrzyknął: - Przyjechałeś motocyklem w taką burzę? Mały wariat! Rogi powiedział: - Ona i dziecko są w największym pokoju gościnnym. Marc rzucił mu spojrzenie pełne wdzięczności i zignorował oburzone protesty Denisa, po czym wbiegł po schodach na drugie piętro, zostawiając za sobąpacyny błota i mokre ślady butów. Otworzył z impetem drzwi pokoju gościnnego. Siedziała tam, przy kominku, w krytym kretonem bujanym fotelu, trzymając w ramionach otulone szalem zawiniątko. Jej ciemne włosy, splecione w warkocze, były duŜo dłuŜsze niŜ pamiętał. Miała na sobie szlafrok i niebieską koszulę nocną, plisowaną i tak bogato haftowaną, Ŝe wyglądała, jak jakaś średniowieczna madonna.
Marc wszedł, zasłaniając swój umysł. Uśmiechał się niepewnie tylko jednym kącikiem ust, a jego przemoczony czarny skórzany kombinezon połyskiwał w świetle kominka. Pod pachą trzymał swój kask. - Mamo. - Witaj, Marc. Nie wziąłeś w końcu taksówki. - Nie. Pokiwała głową pogodnie. - NiewaŜne. - Czy... dobrze się czujesz? - Doskonale. Jak równieŜ wujek Rogi... i twój mały braciszek. Znajdujemy się w areszcie domowym. Prawnicy rodziny oddali mnie pod jurysdykcję Ludzkiego Magistratu. Obawiam się, Ŝe nie pamiętam zbyt duŜo tych prawnych szczegółów, ale wydaje mi się, Ŝe po tym, jak zostaniemy jutro z Rogim oskarŜeni, wpłacimy kaucję i będziemy wolni, aŜ-aŜ sprawa się rozwiąŜe. Wtedy będziemy mogli wrócić do domu. - Czy zostaniecie uniewinnieni? - Naprawdę nie wiem, co się stanie. Ale prawnicy wydają się przekonani, Ŝe wszystko pójdzie dobrze. Twój wujek powiedział im, Ŝe wymyślił cały ten plan po wypadku na canoe, kiedy zostaliśmy wyrzuceni na brzeg - uśmiechnęła się. - Oczywiście, ty nic o tym nie wiesz, poniewaŜ zostałeś porwany w dół rzeki. Marc przytaknął i milczał przez chwilę. - Rodzina zmusiła mnie, Ŝebym poleciał do Konsylium. Próbowałem wrócić na Ziemię, Ŝeby przywieźć wam więcej jedzenia, ale... - Daliśmy sobie radę. Wujek Rogi upolował wielkiego łosia. Zaśmiała się cicho i połoŜyła dziecko płasko na kolanach. - Tylko dieta Jacka była bardziej monotonna, niŜ nasza podczas tych ostatnich tygodni nad Jeziorem Małp. Ale, tak naprawdę, nie byliśmy nigdy głodni ani niedoŜywieni. Denis przyleciał i zabrał nas stamtąd dwa miesiące temu. Ukrywaliśmy się od tego czasu w starym domu mojej rodziny, na plaŜy w Kauai. - Cieszę się, Ŝe wszystko się udało - powiedział Marc sztywno. - A dziecko... czy rzeczywiście jest zdrowe? - Podejdź i zobacz - zachęciła go, wskazując małe zawiniątko. - Ale jestem cały mokry. - Nie będzie mu to przeszkadzać. Ręce Marca w czarnych rękawicach lekko drŜały. Gardząc sobą za ten objaw słabości fizycznej i emocji, która nim powodowała, chłopiec ukrył się za swą mentalną barierą. Problem, który udało mu się usunąć całkowicie ze swych myśli, powrócił teraz i musiał stawić mu czoło; przeraŜająca moc drzemiąca w dziecku, o której Marc nie myślał od samego początku tej przygody: śmiertelne geny. - Chodź, kochanie - przynaglała go matka - odwiń szal. Wydawało się, Ŝe dziecko śpi. Było bardzo malutkie, z ciemnymi włosami. Marc wyciągnął rękę w rękawicy i chwycił brzeg wełnianego kocyka, po czym odchylił go. Dziecko leŜało odkryte, nagie, doskonałe. - Mamo, on jest zdrowy! Tata się mylił, analiza genetyczna była nieprawidłowa... Tak, kochanie - nieprawidłowa... Ciało Jacka jest normalne, a jego umysł... jego umysł! Och, Marc - jego umysł... Przemów do niego, jest wspaniały. Nie bój się go obudzić... Delikatne powieki dziecka otworzyły się. Spojrzał na Marca i uśmiechnął się.. Jego przywiązanie do starszego brata było natychmiastowe. Jack kochał go. Marc cofnął się. Dlaczego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego się zamykasz? Otwórz się przede mną i odezwij. Pomogłeś mnie uratować, kocham cię, chcę cię poznać! Otwórz! Otwórz! - Cześć, mały Jacku. Nie poganiaj mnie, to niegrzeczne. Nie rozkazuj ludziom, Ŝeby się przed tobą otwierali. Czekaj, aŜ sami to zrobią, kiedy nadejdzie ta słodka chwila. Och. Czy dobrze się [obraz] czujesz? ?Moje ciało funkcjonuje prawidłowo. Mój umysł bardzo potrzebuje
ambitniejszych bodźców i chciałbym przedyskutować pewne sprawy z umysłem bardziej skomplikowanym [obraz] niŜ mamy. Albo wujka Rogiego. CóŜ, masz teraz dziadka Denisa do rozmowy. Jest bardziej skomplikowany [obraz] niŜ ktokolwiek, poza Lylmikami. Twój umysł jest mi bliŜszy. Wolałbym rozmawiać z tobą. śądam! - Och, naprawdę? - Z rękami na biodrach, Marc patrzył na dziecko z wyrazem konsternacji na twarzy. - Mamo, temu dzieciakowi przydałby się kurs etykiety operantów. - CzyŜ nie jest wspaniały? - Teresa przyłoŜyła sobie nagie dziecko do ramienia, wstała i zaniosła go do stolika, na którym je przewijała. - Teraz, kiedy juŜ zobaczyłeś, Ŝe jego ciało jest całkowicie normalne, ubiorę go z powrotem. Co ci powiedział? - Próbował mi rozkazywać. Teresa roześmiała się zachwycona. - Musisz mi pomóc go ucywilizować. Wiem, Ŝe będziecie sobie bardzo bliscy. Jack powiedział: Będziemy mamo. [KOERCJA]. Marc powiedział do dziecka: - Nie, jeśli będziesz mi dalej rozkazywał, srajdku. Przestań próbować mnie sondować! - Oh, Jack - powiedziała Teresa z wyrzutem - Wiesz, Ŝe to niezbyt uprzejmie. Dziecko odezwało się natarczywie do Marca w jego trybie poufnym: Wytłumacz mi, co to są zabójcze geny. Powiedz mi, dlaczego martwi cię to pojęcie i co to ma wspólnego ze mną. Otwórz swój umysł szerzej! Marc powiedział: Nie. Jack zaczął krzyczeć. Teresa podniosła go i zaczęła uspokajać, ale nie przestawał wrzeszczeć. - Co się stało? O czym rozmawialiście? - Nie pozwoliłem jedynie grzebać w moich myślach. Nie chciał przyjąć mojej odmowy i usiłował wkręcić się pod moją zasłonę, więc musiałem ją zatrzasnąć. Jest niesamowicie silny w koercji, mamo. - Kiedy byłeś mały, byłeś dokładnie tak samo nieznośnie stanowczy. Dokładnie pamiętam, jak próbowałeś się rządzić... Powiedz mi, powiedz mi, Marc, czy wolisz, Ŝebym zapytał ją? Tylko by ją to przeraziło, a prawie nic o tym nie wie. Sam nie wiem wszystkiego. Jeśli tak bardzo ci na tym zaleŜy, wygrzebię wszystkie dane, jakie mi się uda, i dostarczę ci je w ciągu kilku dni. Brakuje ci jednak odpowiednich zasobów emocjonalnych, Ŝeby poradzić sobie z efektem, jaki ta informacja wywoła w twojej psychice. Przerazi cię to, jak cholera, Młodszy Braciszku. Nieistotne. [Pieluchy]. Powiedz mi! Niech ci będzie!! Tak. - Dobra - powiedział Marc - uspokoił się w końcu. Zamieniłem z nim parę słów, jak męŜczyzna z męŜczyzną. Teresa uśmiechała się niepewnie. - Wiem, Ŝe jest trudnym dzieckiem, Marc. Ale obchodź się z nim delikatnie, dobrze? Bądź jego przyjacielem. Potrzebuje bliskiego kontaktu z innym potęŜnym operantem, jeśli jego umysł ma się prawidłowo rozwijać. Nie będę w stanie sama podołać jego potrzebom, a z jakiegoś powodu jest podejrzliwy w stosunku do Lucille i Denisa. Nie moŜe zmusić się, Ŝeby im do końca zaufać. - Jest jeszcze papa - powiedział Marc. Teresa odwróciła wzrok. - Przyjechał się z nami zobaczyć, zanim opuściliśmy Kauai. Z prawnikami i Collete Roy. Twój ojciec był bardzo uprzejmy dla mnie i dla Jacka, ale dał wyraźnie do zrozumienia, Ŝe... Ŝe inne, bardzo waŜne sprawy będą go zajmować w najbliŜszej przyszłości. - Rozumiem. - Marc stał bez ruchu, ukrywając przed nią nagły przypływ gniewu i rozczarowania. Biedna mama. Nawet uniewinniona, Teresa Kendall i owoc jej przestępstwa zawsze będą stanowić skazę na politycznej reputacji ambitnego Pierwszego Magnata Konsylium. Teresa odezwała się:
- Lucille poleciała jajkiem po Marie, Maddy i Luca, Ŝeby teŜ mogli się zobaczyć ze swoim młodszym bratem. Wiem, Ŝe zrobią, co tylko będzie w ich mocy, aby pomóc mi przy Jacku. Ale on potrzebuje czegoś więcej, niŜ tylko grupy kochającego rodzeństwa, Marc. On potrzebuje kogoś bardzo mocno. Kogoś takiego jak ty. Nie śmiem prosić cię, abyś przeprowadził się tu z akademika, ale... czy będziesz mu poświęcać trochę czasu? - Dobrze. Jestem, co prawda, zawalony po uszy nauką, ale znajdę sposób, Ŝeby z nim przebywać. MoŜemy teŜ rozmawiać telepatycznie, jeśli tylko nauczy się kontrolować. Nauczę się! Nauczę! Koniec z głupimi szczeniackimi numerami? Obiecuję. - Dziękuję, Marc. - Teresa połoŜyła Jacka w pięknej, starej kołysce z klonowego drewna, której Lucille uŜywała dla swoich siedmiorga dzieci. Odprowadziła Marca do drzwi i pocałowała go w czoło. - Staraj sienie oceniać swego ojca zbyt surowo. CiąŜy na nim tak olbrzymia odpowiedzialność, a jednak stara się po swojemu zrobić dla nas wszystko, co tylko jest w jego mocy. Marc powiedział jedynie: - Do widzenia, mamo. Trzymaj się, Jack. Po czym zbiegł po schodach, gdzie czatował wujek Rogi, nie pozwalając mu się ulotnić. - Jak poszło? - zapytał stary męŜczyzna. Jego wyszczuplona nieco twarz była ogorzała od tropikalnego słońca, a pod starą prąŜkowaną marynarką ze skórzanymi łatami na łokciach miał hawajską koszulę. - Wybacza ojcu! - wzruszył ramionami Marc z niedowierzaniem. - Ty teŜ powinieneś, jeśli rozumiesz, co jest dla ciebie dobre. Marc spojrzał zimno na Rogiego. - Ojciec nie moŜe po prostu stwierdzić, Ŝe umywa ręce od spraw mamy, jakby była jakąś... jakąś... - Ona nie będzie ci wdzięczna za sprzeciwianie się Paulowi i nie potrzebuje rycerza w lśniącej zbroi. Nie moŜesz ojca zmusić, Ŝeby zmienił zdanie w tej kwestii. Ale bądź pewny, Ŝe on nie pozwoli, aby Teresa została w jakikolwiek sposób upokorzona. Nie będzie rozwodu ani otwartej separacji. - To bardzo mądrze z jego strony i... cholernie korzystne ze względów politycznych! - Posłuchaj mnie - powiedział Rogi zapalczywie. - Teresa zaakceptowała sytuację, więc ty, do cholery, teŜ ją zaakceptuj! Twoją matkę czeka jeszcze wiele problemów w najbliŜszej przyszłości i lepiej, Ŝebym nie widział, Ŝe zachowujesz się jak mściwy mały dupek i przyczyniasz jej dodatkowych kłopotów! - Nie mam zamiaru. MoŜe zainteresuje cię, Ŝe otrzymałem juŜ instrukcje od “wyŜszej instancji”, określające moje synowskie obowiązki. ChociaŜ prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego Lylmicy wtrącają się w sprawy naszej rodziny. Rogi na to: - Proszę, proszę, niech mnie szlag. A więc zdecydowali się pracować równieŜ z tobą, co? Marc zignorował ten komentarz. - Zamierzam spędzać duŜo czasu z mamą i Jackiem. Ona uwaŜa, Ŝe mały mnie potrzebuje i prawdopodobnie ma rację. Będę starał się zachować dobrą minę, a papa nigdy nie dowie się, co o nim myślę. Jesteś zadowolony? Spojrzeli na siebie z wyzwaniem... I wtedy oczy starszego męŜczyzny wypełniły się nagle łzami; po chwili złapał swojego praprabratanka w silne ramiona. - Och BoŜe, wujku Rogi - wyszeptał Marc z twarzą ukrytą w znoszonej marynarce. - Bon courage, mon petit gars. Odwagi, mój chłopcze. - Nie chodzi tylko o mamę... Jack szperał w moim umyśle. Nie byłem zasłonięty i nie miałem pojęcia, Ŝe jest w stanie zrobić coś takiego. Kazał mi obiecać, Ŝe wyjaśnię mu, co to są zabójcze geny.
- Do pioruna. - Rogi wziął głęboki oddech. - Więc teraz musisz to zrobić. Marc uwolnił się z jego objęć. - Mama mówiła, Ŝe Colette Roy przyjechała na wyspy z papą i prawnikami. - Tak. Wzięła próbki komórek dziecka do szczegółowych badań w Centrum Ludzkiej Genetyki Gillmana. Pamiętasz, Ŝe pierwsze testy były robione po cichu przez twojego wujka Severina, a on nie jest w tych sprawach ekspertem. Paul spodziewa się wyników za jakieś trzy dni. Jeśli trzeba będzie przeprowadzić terapię, zrobi się to tutaj, w Dartmouth, pod okiem Colette. - Mama jest przekonana, Ŝe Jackowi nic nie dolega. - Wiem. Wygląda i zachowuje się normalnie, i to od samego początku. Ale to wcale nie znaczy, Ŝe jego organizm jest prawidłowy. Twoja mama jednak odrzuciła wszelkie podejrzenia co do wrodzonej choroby dziecka. - Ale mówisz przecieŜ, Ŝe wujek Sewy nie jest ekspertem. Był, zdaje się, dość dobrym neurochirurgiem, nie kształcił się jednak w dziedzinie genetyki. Czy jest, mimo to, moŜliwe, Ŝeby popełnił aŜ tak duŜą omyłkę? Marc załoŜył hełm i rękawice i, jakby dla uspokojenia, dodał: - Lekarze zdołali wykurować Luca, a pamiętasz w jakim był stanie. - Racja. Kiedy będziesz rozmawiał z Jackiem, powiedz mu o wspaniałych moŜliwościach nowoczesnej terapii genetycznej. Zabójcze geny nie są wyrokiem śmierci, tak jak kiedyś. Nie ma mowy! Rogi poklepał chłopca uspokajająco po plecach. Gdy Marc wyszedł, Rogi przez kilka minut obserwował wzrokiem mentalnym, jak turbocykl znika w targanej burzą nocy. Potem pokręcił głową i postanowił uszczuplić nieco zapasy przedniego koniaku Denisa. Manewr z hełmem CE okazał się zupełnym fiaskiem, tak jak przypuszczałem. Nie zgadzam się. Zdołałam nagiąć wolę Marca, odwodząc jego umysł od prawidłowego kierowania pojazdem. Moje przeczucie potwierdziło się: technologia cerebroenergetyczna zapewnia łatwy dostęp do jego mózgu. Wybieramy wtedy okręŜną drogę, omijając jego wszystkie mentalne zasłony. I co z tego, Ŝe więcej się nie udało? Teraz pomyślę o innych sposobach. Ty nigdy tak daleko nie zaszedłeś! Jesteś bardzo pewna siebie. I bezczelna. Zaufaj mi choć trochę! Dobrze. Cofam moją początkową opinię. Twoje posunięcie było pomysłowe i moŜe jeszcze okazać się przydatne, pod takim jednak warunkiem, Ŝe Marc nie moŜe sobie zdawać sprawy, Ŝe traci kontrolę. Ale statystycznie taka sytuacja jest bardzo odległa; on zawsze się pilnuje. To leŜy w jego naturze, nigdy nikomu nie ufać. Będę próbować. Uczę się bardzo pilnie. To dobrze... Czy wiesz, Ŝe Marc zgodził się być mentorem Jacka? Nie! O kurwa! Mój pierwszy kontakt z dzieckiem do niczego nie doprowadził. On juŜ się instynktownie zasłania. Jeśli Marc będzie się koło niego kręcił, nic z tego nie wyjdzie. Jeśli naprawdę chcesz mieć Jacka, musisz pozwolić mi zabić Marca. Nie. Mogłabym go załatwić przez panel mózgowy hełmu. Wiem o tym. Pozwól mi spróbować. Mogłabym sprawić, Ŝeby miał wypadek... Nie. Dziecko ma większy potencjał umysłowy, ale moŜe nie przeŜyć. A Marc... nawet jeśli jest poza moją kontrolą, bezwiednie wprowadza mój wielki plan. Nie wolno ci go zabić. [Zazdrość. Niecierpliwość]. Zniszczysz wszystko, jeśli nadal będziesz mi się sprzeciwiać. MoŜe być tylko tak, jak mówię. Jeśli juŜ mnie nie kochasz i nie moŜesz wypełniać... Będę wypełniać! I wciąŜ cię kocham! Ale... Moja droga. Dałem ci wolny dostęp do bomby nerwowej. JuŜ nie jest tak dobra jak kiedyś. Potrzebuję siły Ŝyciowej
operanta! Potrzebuję jej, by wzrastać. Potrzebuję jej, Ŝeby się przeistoczyć. Być moŜe. Tak... Chcesz, Ŝebym była silna! Wystarczająco silna, by zabrać się za najpotęŜniejszych Gigantów. Wystarczająco silna, by zabić twojego Wielkiego Wroga! Ale nie moŜemy ryzykować twego zdradzenia. Musisz się wzmacniać nie zostawiając śladów. Pomyślę nad tym. Nie namyślaj się zbyt długo, Fury. Wzrosłam juŜ i muszę dalej wzrastać. 29 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Kiedy byłem dość młody, w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku, inŜynieria genetyczna była jeszcze w powijakach i zastanawiano się, czy w przyszłości będziemy mogli “projektować” dzieci manipulując kodem DNA tak, aby uzyskać ciała i umysły zgodne z Ŝyczeniem. W ten sposób stworzono by nowy schemat rasy ludzkiej. Twierdzono, bez dwóch zdań, Ŝe wtedy wszystkie wady wrodzone i wynikające z nich choroby będą juŜ przeszłością. Koniec z anemią sierpowatą, hemofilią, mukowiscydozą. Nie urodzimy się z wadliwymi gałkami ocznymi (krótkowzroczność), ze zwiotczeniem mięśni, katarem siennym, zbyt krótkimi penisami albo łysymi głowami połyskującymi w świetle księŜyca, ujmując nieco uroku romantycznym sytuacjom. InŜynieria genetyczna miała temu wszystkiemu zaradzić. Śmielsi futurzyści szli nawet dalej w swych przepowiedniach, twierdząc, Ŝe będziemy w stanie z łatwością ukształtować poŜądane cechy u naszych nie narodzonych dzieci - długie rzęsy, gładką cerę, piękne rysy twarzy, białe zęby, a nawet iloraz inteligencji bliski 300-tu punktom. Manipulatorzy od spraw dziedziczności sięgną do “banku genów” i zaoferują przyszłym rodzicom najlepsze kąski z tego “menu”. To miał być dopiero początek eugeniki! Gdy zaniepokojeni wzrostem ludności Ziemianie postanowią w końcu zaludnić inne obszary Układu Słonecznego, okaŜe się, być moŜe, Ŝe na planety wodne potrzebujemy kolonizatorów ze skrzelami, na planety gorące - ludzi o skórze jaszczurek, a tam, gdzie jest silna grawitacja - osadników o ciele Ŝółwi. Wtedy powiemy, czemu nie... uzyskanie nowej populacji to przecieŜ kaszka z mlekiem. Niektóre z tych proroctw spełniły się, ale nie wszystkie. Wielu chorych i nieszczęśliwych ludzi było rozczarowanych, a wśród nich takŜe mój praprabratanek Jon Remillard. W miesiącach poprzedzających powrót Jacka do domu, nauczyłem się na temat ludzkiej genetyki i ograniczeń inŜynierii genetycznej więcej, niŜ chciałem wiedzieć. Znaczna część informacji pochodziła od starej Colette Roy, która prowadziła terapię dziecka od pełnego nadziei roku 2052, aŜ do tragicznego końca w roku 2054, wykraczającego poza ludzkie rozumienie. Colette Roy, gdy zgodziła się zajmować Jackiem, miała 92 lata, naleŜała kiedyś do hermetycznej grupy studentów operantów w Dartmouth. Przyjaźnił się z nią młodziutki wówczas Denis (dwunastoletnie dziecko), który zaczął naukę w college’u w roku 1979. Podobnie jak większość członków “grupy”, Colette studiowała medycynę ze specjalizacją psychologiczną. Pracowała później wraz z Denisem w nowym Departamencie Metapsychologii, prowadząc badania naukowe z operantami i suboperantami. W 1985 roku Colette poślubiła Glenna Dalemberta, kolegę naleŜącego do tej samej co ona studenckiej paczki, ale ten umarł w roku 2031. Miała z Glennem syna, Martina Delamberta, który został wybitnym naukowcem genetykiem i ojcem trójki dzieci - Aurelie, Jeanne i Petera Paula. Aurelie wyszła za Philipa Remillarda, a Jeanne poślubiła jego brata Maurice’a. Peter Paul i jego Ŝona, Alice Waddell mieli tylko jedno dziecko - Petera Paula juniora. Właśnie Pete stał się jednym z najbliŜszych przyjaciół Marca i członkiem grupy Metafizycznych Buntowników. Po Interwencji Colette ukończyła drugie studia i poświęciła
się, w jesieni swego Ŝycia, genetycznym aspektem wyŜszych zdolności metafizycznych. Wykładała potem ten przedmiot na podyplomowych studiach, aŜ stał się słynny na całym świecie. Była w dalszym ciągu bliską przyjaciółką Denisa i Lucille oraz matką chrzestną Paula Remillarda. Mimo Ŝe się starzała, nie przestawała prowadzić pracy naukowej, nawet będąc juŜ na emeryturze, i była pierwszą osobą, która poddała się terapii regeneracyjnej w 2035 roku. Jej odmłodzenie było niekwestionowanym sukcesem; mimo siedemdziesięciu dwóch lat, Colette miała ciało i psychikę trzydziestolatki. Kiedy zgodziła się spróbować pomóc Jackowi, Colette Roy wiedziała, Ŝe podejmuje się najtrudniejszego zadania w swym Ŝyciu. W wieku trzech miesięcy dziecko wciąŜ wyglądało na zdrowe, jednak w komórkach ciała rozpoczął się juŜ wtedy zaprogramowany, destrukcyjny proces, który nieubłaganie prowadził do śmierci. Szczegółowe testy wykazały, Ŝe Jack miał nie trzy zabójcze geny, jak to wykazało pospieszne i niefachowe badanie Severina, ale trzydzieści cztery. Części z nich nie spotkano dotąd u ludzi. KaŜdy z tych wadliwych fragmentów DNA wystarczyłby, Ŝeby zabić chłopca, zanim osiągnie pięć lat. Genom małego Remillarda nie poddawał się terapii, ale Colette mimo wszystko zdecydowała się walczyć, mając nadzieję, Ŝe geny Jacka okaŜą się równieŜ silne jak jego umysł. Organizm człowieka wyposaŜony jest w ponad 100 000 genów, swoistych zapisów DNA, które programują kaŜdą komórkę naszego ciała tak, aby pełniła określoną funkcję. Zdołano wyrysować i wypełnić szczegółami mapę ludzkiego materiału genetycznego, ale nie jest ona łatwa do odczytania i jednoznaczna. Jeden gen nie w kaŜdym przypadku odpowiada za jedną cechę. Zwykle dzieje się tak, Ŝe jakiś gen odpowiada za kilka funkcji ciała, co genetycy nazywają pleotropizmem. U schyłku XXI wieku wciąŜ jeszcze badano róŜne warianty pleotropizmu. W organizmie zachodzi takŜe przeciwieństwo pleotropizmu, czyli sytuacja, gdy pewna liczba genów składa się na powstanie danej cechy. W grę wchodzi takŜe środowisko - odŜywianie w łonie matki lub we wczesnym dzieciństwie, obecność czynników rakotwórczych i wiele innych zewnętrznych sygnałów modyfikuje wpływ genów na ciało. Aby jeszcze bardziej skomplikować problem, nasz ludzki DNA obfituje w róŜne tajemnicze “dodatki” - ozdobniki, lub przypadkowe linie na mapie genetycznej, które wydają się całkowicie zbędne... MoŜe tak rzeczywiście jest. Wejście rasy ludzkiej w Wiek Galaktyczny dało nam dostęp do nowoczesnej technologii, ale nie od razu spowodowało rozwój inŜynierii genetycznej. WciąŜ musieliśmy radzić sobie z tymi samymi genami, a związki zachodzące między nimi w organizmie ludzkim były duŜo bardziej skomplikowane niŜ w przypadku genów pozostałych ras Imperium. Za pomocą osiągnięć nauki Imperium moŜna było dokładniej identyfikować ludzkie geny pleotropiczne, ale modyfikowanie tych genów, bez efektów ubocznych, było zadaniem trudnym; realizowano je powoli i z duŜym nakładem energii. Dopiero w roku 2040 ogłoszono wielkie osiągnięcie inŜynierii genetycznej - terapię regenerującą. Weszła ona do powszechnego uŜytku, pozwalając ludziom odtwarzać utracone lub uszkodzone organy, oraz odmłodzić starzejące się ciała, do poziomu względnie młodego dorosłego osobnika. Uboczną korzyścią tego zbawiennego (i drogiego) wynalazku, była moŜliwość przeprowadzenia skromniejszych modyfikacji, na poziomie molekularnym - zmniejszenie lub zwiększenie masy mięśniowej, ilości tkanki tłuszczowej, poprawienie rysów twarzy, wyeliminowanie męskiego łysienia oraz nierównomiernej pigmentacji. Podczas lat Panowania Simbiari i jeszcze przez kilka dziesięcioleci po jego zakończeniu, aŜ do momentu, gdy terapia regeneracyjna stała się niedroga, udoskonalona i niemalŜe rutynowa, prawo zezwalało wyłącznie na zabiegi kosmetyczne lub drobne ingerencje genetyczne. Natura ludzka jest jednak taka nienasycona, Ŝe osoby, które miały dostatecznie duŜo pieniędzy, często decydowały się na operacje znacznie powaŜniejsze. Przez cały XXI wiek, nawet najostroŜniej wykonywane manipulacje genetyczne niosły ze sobą wciąŜ ryzyko dla zdrowia. Wszczepienie dodatkowych genów do zestawu właściwego tylko dla danej osoby mogło
wywołać fatalną reakcję; mechanizm pleotropizmu był jeszcze mało poznany. Odkryto w tym czasie zjawisko autoredaktywności, które polegało na rozumowym kontrolowaniu tego, w jaki sposób geny “wyraŜają się” w organizmie - pozytywnie czy negatywnie. Niektóre kompleksy genów, powodujące powaŜne uszkodzenia, okazały się całkowicie niepodatne na manipulacje genetyczne, nie dawało się teŜ łatwo wszczepić ludziom niektórych genów “dobrych”, ulepszających ich organizm. Inteligencja i osobowość były kontrolowane przez całą siatkę oddziaływań pomiędzy 60-ma tysiącami róŜnych genów, co uniemoŜliwiało ingerencję genetyczną w mózg. Geny nieśmiertelności zatem, występujące w rodzinie Remillardów, moŜna było przemieścić między osobami tylko za pomocą staroświeckiej techniki zwanej stosunkiem płciowym. Tak czy inaczej, do momentu narodzin Jona Remillarda, “złe” geny odpowiedzialne za grupę pokrewnych sobie chorób zostały juŜ wyodrębnione. Najgroźniejsze z tych chorób moŜna było juŜ złagodzić na drodze terapii komórek somatycznych. Polegała ona na tym, Ŝe DNA zawierające “korektę” skaŜonego genu umieszczano w ciele pacjenta i jeśli wszystko poszło dobrze, schemat genetyczny przekształcał się, a nieprawidłowość ustępowała. Wypaczone jednak instrukcje wciąŜ przebywały w wyleczonych komórkach ciała pacjenta i mogły być przekazane potomstwu. Aby całkowicie wyeliminować skazę genetyczną z rodziny, potrzeba znacznie sprytniejszego manewru - wyleczenia skaŜonych ciągów genetycznych. “Korektę” umieszczano w tym celu w zapłodnionym jaju tak, Ŝeby wszystkie komórki rozwijającego się embrionu, równieŜ te skaŜone, miały nowy, “przeprogramowany” układ. Terapia wadliwych ciągów genetycznych była przeprowadzana pomyślnie na roślinach i niektórych zwierzętach. Ale w skomplikowanym organizmie człowieka, z jego pleotropizmem, rezultaty były zwykle niezadowalające, poniewaŜ DNA z “korektą” wnikało często w nieodpowiednie fragmenty chromosomów embrionu. Etycy inŜynierii genetycznej orzekli - jeszcze przed Interwencją - Ŝe ryzyko tej procedury przewyŜsza jej ewentualne zalety. Nadzorcy Simbiari potwierdzili ten osąd i uchwalili ustawę reprodukcyjną, aby zapobiec rozprzestrzenieniu się “niedobrych” genów w społeczeństwie. Ludzie musieli poddać się testom genetycznym, zanim wydawano im licencję reprodukcyjną. Osoby o układzie genetycznym bez zarzutu - szczególnie operand - były zachęcane do duŜej liczby potomstwa, gorzej zaś wyposaŜeni przez naturę musieli ograniczyć się do tylko jednego dziecka. Uświadamiano ich przy tym co do ryzyka, jakie podejmują, i moŜliwości przeprowadzania skutecznej terapii regenerującej. Obdarzeni najgorszą kategorią szkodliwych genów byli pozbawieni prawa do prokreacji, pod karą zaleŜną od wielkości defektu oraz statusu metafizycznego danych osób. Wszystkie płody musiały przechodzić testy genetyczne w ciągu dwóch miesięcy od poczęcia, a te, które cierpiały na nieuleczalne choroby genetyczne, musiały zostać poddane aborcji. Jeśli rodzice nonoperanci złamali ustawę i decydowali się na urodzenie powaŜnie uszkodzonego dziecka, byli karani grzywnami. UniewaŜniano im teŜ ubezpieczenia zdrowotne i musieli wziąć na siebie wszystkie koszty związane z leczeniem i wychowywaniem niepełnosprawnego potomka. Rodzice operanci, w których Nadzorcy Simbiari widzieli podstawę przyszłej ludzkości, byli karani śmiercią za popełnienie takiego przestępstwa. Taki sam los spotykał obciąŜony genetycznie płód, jeśli nadal znajdował się w łonie matkikryminalistki. Przypadek Teresy Kendall przyczynił się do tego, Ŝe świadome pogwałcenie ustawy reprodukcyjnej przez operanta zaczęto kwalifikować jako przestępstwo drugiego stopnia. Nie groziła juŜ kara śmierci, a urodzone dziecko zostawało całkowicie uniewinnione i zachowywało prawo do najlepszej opieki medycznej, jaką tylko społeczeństwo było w stanie zapewnić. Winnych rodziców natomiast pozbawiano praw do opieki nad nielegalnie poczętym dzieckiem, obciąŜano ich wysokimi grzywnami i zobowiązywano do odpracowania dziesięciu lat w słuŜbie społeczeństwu. Paul i jego wysoko postawione rodzeństwo nie tylko nie
sprzeciwiali się propozycji tej nowej ustawy, kiedy została ona przedstawiona w Związku Intendenckim, ale nawet entuzjastycznie ją poparli. Ustawa przeszła większością głosów, została ratyfikowana przez Ludzkich Magnatów Konsylium i weszła w Ŝycie za potwierdzeniem Kierownika Ziemskiego, Davida Somerleda MacGregora, 10 maja 2052 roku. Klauzula uniewinniająca Teresę Kendall i Rogatiena Remillarda została odrzucona podczas ostatecznych debat. Wszyscy jednak członkowie Dynastii, z wyjątkiem Paula, głosowali za jej przyjęciem. Kiedy dotarła do księgami ta wiadomość, mało mnie szlag nie trafił. Anne przekazała mi szczegóły posiedzenia w Concord w zwięzłym, beznamiętnym przekazie telepatycznym. Wyskoczyłem ze sklepu i pognałem co sił w nogach do domu Teresy. Był ładny słoneczny dzień, a nowe róŜe, które posadziła na grządce po stronie domu wychodzącej na księgarnię, rozkwitały jedne po drugiej. Turbocykl Marca stał na podjeździe, co znaczyło, Ŝe wieści ze stolicy dotarły do niego jeszcze szybciej niŜ do mnie. Wpadłem do domu i znalazłem Teresę oraz jej pięcioro dzieci w chłodnym, mrocznym salonie. Jack kołysał się w indiańskim nosidełku stojącym przy matce. Marie, tuląc Luca i Madeleine, przycupnęły u stóp Teresy. Marc stał przy jednym z okien, wyglądając przez nie posępnie. - Nie macie się czym martwić - zapewniłem solennie. - Nie zabiorą wam Jacka. Musi być jeszcze proces; prawdziwy proces! Spojrzała na mnie spokojnymi oczami madonny. - Właśnie mówiłam dzieciom, co przekazała mi na ten temat ciocia Anne. Nie będziemy sądzeni wcześniej jak w listopadzie, a do tego czasu mamy jeszcze dwie moŜliwości uniewinnienia. Pierwsza z nich, zdaniem Anne realniejsza - to wywarcie pewnego nacisku w Konsylium przez dziesięcioosobowy Dyrektoriat Państwa Ludzkości. Anne sądzi, Ŝe Paul czuł się zobligowany do wykonania publicznego gestu potępienia; dlatego głosował przeciwko utrzymaniu klauzuli niewinności. I tak nie miałaby wystarczającego poparcia, Ŝeby została zatwierdzona przez Związek. Kiedy jednak aplikacja o nasze uniewinnienie zostanie przedłoŜona Konsylium - ona i Paul nakłonią innych do uwolnienia nas od zarzutów. - Hmm! - parsknąłem. - Niech lepiej rzeczywiście to zrobią! Jeśli dojdzie do procesu, zostaniemy skazani. Ty moŜesz sobie pozwolić na zapłacenie prawie kaŜdej grzywny, a dziesięć lat pracy społecznej będzie prawdopodobnie oznaczać dawanie lekcji muzyki na jednej z tych cholernych syberyjskich planet. Moja natomiast księgarnia zawsze balansowała na skraju bankructwa; jakakolwiek grzywna zupełnie mnie zrujnuje. I niech mnie cholera, jeśli pragnę spędzić następną dekadę mojej nieśmiertelności, sadząc małe świerczki w szkółce leśnej w Maine, podczas gdy komary będą obgryzać mi tyłek! Mary zachichotała. Luc jęknął: - Nie chcę, Ŝeby mama szła do więzienia! Nie, kiedy dopiero co ją odzyskaliśmy. Mały Jack zapytał: Co to jest więzienie? Maddy odpowiedziała: - To coś naprawdę okropnego. - Przekazała mu jednocześnie w myślach przeraŜający obraz lochu z komnatą tortur, co spowodowało u dziecka natychmiastowy wybuch płaczu. - Mama nie pójdzie do więzienia, głupia - oświadczyła Marie. Dała Madeleine psychokinerycznego kuksańca. - Ani wujek Rogi. Nikt nie trafia do więzienia, oprócz naprawdę złych ludzi. WciąŜ popłakując, Jack zdołał wykrztusić: Czy urodzenie mnie było tylko umiarkowanie złe? Teresa wybuchnęła śmiechem, wyjęła dziecko z nosidełka i pocałowała. - AleŜ oczywiście, Ŝe nie! To wcale nie było złe, tylko nielegalne. To duŜa róŜnica. Marie zabierze cię teraz na górę i wyjaśni to, a poza tym juŜ najwyŜszy czas, Ŝebyś się zdrzemnął. Ciocia Colette przyjdzie później z nowym zapasem dobrych genów dla
ciebie. Musisz być wypoczęty i pełen jak najlepszych redaktywnych myśli, Ŝeby geny odpowiednio zadziałały. Dziecko odparło: Dobrze, mamo. Teresa oddała małego Marie i poprosiła Maddy i Luca, Ŝeby wyszli do ogrodu pobawić się. Kiedy dzieci wyszły, Marc odwrócił się od okna. - Co będzie, jeśli papa i ciocia Anne nie przekonają Dyrektoriatu, Ŝeby uniewinnił ciebie i wujka Rogiego? - Wtedy moŜemy wnieść apelację do Davy’ego MacGregora odpowiedziała spokojnie. - Kierownik Planetarny moŜe wydać wyrok ułaskawiający i nawet Lylmicy nie są w stanie go uniewaŜnić. - Jeśli Davy MacGregor ma takie charytatywne skłonności zamruczałem pod nosem. - Pewnie więcej osiągniecie u niego, niŜ u papy - stwierdził Marc. - Nie Ŝyczę sobie, Ŝebyś w ten sposób mówił - skarciła go Teresa. - Jak wiele jeszcze papie potrzeba, Ŝeby usprawiedliwić urodzenie Jacka? - zapytał Marc zapalczywie. - JuŜ pierwsze, podstawowe badania potencjału dziecka pokazały, Ŝe dysponuje najpotęŜniejszym umysłem, jaki kiedykolwiek zrodziła rasa ludzka! Miałaś rację, Ŝe wybroniłaś go od aborcji! Pewnego dnia będzie jakimś super-Einsteinem! Ale wszystko, o co papa teraz dba, to jego cenne zasady i to, co pomyślą sobie cholerni Simbiari i Krondaku. Nawet nie przyjdzie, Ŝeby zobaczyć Jacka! Spokój Teresy został zmącony. Jej oczy napełniły się łzami; wcisnęła się więc w róg sofy. Zwróciła się do mnie bez słów po cichu. - Okay - powiedziałem krótko do Marca - wyraziłeś juŜ swoje słuszne oburzenie. Teraz się wynoś. Do chłopca dotarło w końcu, jakim wykazał się nietaktem i zawstydził się. Naburmuszony, przekazał matce przeprosiny, obiecał odwiedzić jutro Jacka i wyszedł. Odczekałem, aŜ ryk jego motoru ucichnie, zanim odezwałem się do Teresy. - Ma tylko czternaście lat. Umysł dorosłego człowieka, a takt i wyrozumiałość nastoletniego szczeniaka. - Wiem... i jest wspaniały dla Jacka, przychodzi prawie codziennie, pomimo duŜych obowiązków w szkole. - To prawda - co on powiedział o umyśle Jacka? Zawsze czułem w kościach, Ŝe dzieciak jest niezłym mózgiem, ale czy psychologowie rzeczywiście to potwierdzili? Wzruszyła ramionami. - Najwidoczniej tak. Colette powiedziała mi o tym w zeszłym tygodniu. Przepraszam, Ŝe zapomniałam ci o tym powiedzieć, Rogi. Widzisz, nigdy nie wątpiłam, Ŝe Jack jest niezwykły a testy mentalne jedynie potwierdziły to, o czym wiedziałam od dawna. Mój mały synek dokona wspaniałych rzeczy dla dobra ludzkości. To... przykre, Ŝe dla Paula wciąŜ jest on przyczyną wstydu, a nie źródłem dumy. Mogę się jedynie modlić, Ŝeby zmienił zdanie, kiedy w końcu zostaniemy uniewinnieni. - Jej oczy spotkały się z moimi. - Tak będzie; wiem o tym. Proszę cię, kochanie, nie martw się. Wymamrotałem jakieś słowa otuchy i dodałem, Ŝe lepiej juŜ wrócę do sklepu. Teresa odprowadziła mnie do frontowych drzwi. Na podjazd właśnie zajechał samochód Colette. - Jak idzie terapia? - zapytałem Teresę. Uśmiechnęła się znowu. - Colette mówi, Ŝe wszystko przebiega bardzo dobrze. Jak widziałeś, Jack jest zupełnie zdrowy. Bardzo moŜliwe, Ŝe jego umysł usuwa szkodliwe efekty działania wadliwych genów. - To dobrze - powiedziałem serdecznie i uciekłem, rzucając Colette jedynie przelotne skinienie. Dwa tygodnie później, Colette Roy mogła juŜ poinformować rodzinę, Ŝe zastępcze geny, mające przeciwdziałać wszystkim defektom Jacka, zostały pomyślnie wszczepione do jego ciała. Teraz mogliśmy jedynie czekać, czy terapia przyniesie spodziewane skutki. Od czasu do czasu, dziecko miało przechodzić kompleksowe badania w starym
szpitalu Hitchcocka, który naleŜał do Centrum Genetycznego. Zainstalowano mu równieŜ maleńki monitor, informujący Colette o ewentualnych problemach. Jack zatem wiódł Ŝycie normalnego dziecka. Teresa i dzieci dołączyli do reszty rodziny na weekend święta zmarłych*,[* Memorial Day, przypadające pod koniec maja amerykańskie święto zmarłych, początkowo upamiętniające jedynie śmierć Ŝołnierzy poległych w wojnie domowej.] który wszyscy spędzili w domu Adriena i Cheri w Rye, na wybrzeŜu New Hampshire. Święto to było jednocześnie tradycyjnym otwarciem sezonu Ŝeglarskiego. Teresa i Jack wrócili do Hanoweru w następny wtorek, 28 maja, Ŝeby dziecko mogło zostać poddane w Naukowym Centrum Mentalnym Ferranda testom sprawdzającym jego zdolność do autoredaktywności. Marc pojechał z nimi, Ŝeby zdać swoje wiosenne egzaminy. Pozostała trójka dzieci i ich niania, Herta, zostali na resztę tygodnia z Cheri i całą gromadą młodszych kuzynów. 29 maja, w Wallis Sands Park, jakieś dwa kilometry na pomoc od Rye, kobieta operant, Frances Schroeder zaginęła podczas kąpieli w morzu. Dzień później młody męŜczyzna operant, Scott Lynch, zniknął z Hampton Beach Park, kilka kilometrów na południe od Rye. Ich ciał nigdy nie odnaleziono. Madeleine Remillard, dwunastolatka, Ŝeglująca w te dni wzdłuŜ brzegu na małym katamaranie, powiedziała, Ŝe mignęła jej płetwa rekina. Pozostała czwórka dzieci na łódce, jej kuzyni Celine, Quint, Gordo i Parni nie zauwaŜyli niczego niezwykłego. StraŜ przybrzeŜna zarządziła obserwacje wód w poszukiwaniu zwierzęcia, które kontynuowano bez rezultatów przez resztę lata. Dzieci Teresy Kendall - Marie, Madeleine i Luc - pozostały nad morzem przez cały sierpień. Opiekowały się nimi na zmianę Cheri, albo Lucille z Denisem. Od czasu do czasu zachodzili do rodzeństwa kuzyni, Ŝeby się wspólnie pobawić. W tym okresie doszło jeszcze do dwóch ataków rekina. - Jedną z ofiar okazał się męŜczyzna operant, którego przewróconą łódkę znaleziono dryfującą niedaleko wysp Shola, a drugą - kobieta operant, która zginęła, pływając o świcie przy plaŜy Salisbury, na granicy New Hampshire z Massachusetts. Rodzice klanu Remillardów nie potraktowali beztrosko tych tragedii i nie pozwolili swym dzieciom wchodzić do wody bez zabezpieczenia. Miały pływać ostroŜnie i w grupach, wyczulając zmysły telepatyczne na morskich zabójców. 30 RYE, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 2 WRZEŚNIA 2052 Ogień płonął na palenisku przez całe popołudnie, aŜ kamienne podłoŜe rozgrzało się niemal do czerwoności, i teraz Adrien Remillard ostroŜnie wygrzebywał ostatnie Ŝarzące się węgielki. Czwórka dzieci, które zostały wytypowane na kucharzy dnia, w nałoŜonych na kostiumy kąpielowe fartuszkach, przygotowała juŜ koszyki i pudełka z jedzeniem. Pozostałe, jeśli nie były zajęte Ŝeglowaniem, graniem we Frisbees albo pływaniem, stały wokół i wymieniały mądre uwagi. - Wygląda nieźle - zawołał Adrien, odrzucając na bok ostatnią płonącą Ŝagiew. - Dalej, kucharze! Najstarsza córka, Adrienne, w wysokiej czapie kucharskiej, wydała mentalne polecenie Marcowi i Duggiemu McAllisterowi, a ci nabierali widelcem mokre wodorosty z duŜego stosu, wyłoŜonego na plastikowej tacy i układali je w palenisku. W jakimś momencie rozległ się syk i do góry uniosła się olbrzymia chmura jodowej pary. Małe dzieci zaczęły krzyczeć. Gdy ułoŜono na Ŝarze juŜ spory stosik wodorostów, Adrienne zarządziła: - Ziemniaki! Wraz z Caroline wrzucały do ognia owinięte w folię kartofle, uŜywając ultrazmysłów i psychokinezy, aby wykonać pracę w kłębach dymu i pary. Potem Marc i Duggie ułoŜyli na ich wierzchu cieńszą warstwę wodorostów. Nadszedł wreszcie czas na połoŜenie homarów i krabów, co wymagało wysiłków całej czwórki kucharzy. Delikatna Adrienne nalegała, Ŝeby Marc uśpił telepatycznie wszystkie
skorupiaki, zanim zostaną wrzucone do paleniska, co wywołało śmiech Duggiego i większości dzieci. Następna warstwa wodorostów pokryła nieszczęsne stworzenia i Adrienne zawołała: - Kukurydza! Wsypały naręcze nie łuskanej kukurydzy, którą chłopcy przykryli znów wodorostami, a następnie cała czwórka przysypała palenisko piaskiem, Ŝeby potrawa praŜyła się w wysokiej temperaturze i parze. Widzowie rozeszli się wśród wesołych śmiechów. Zanim posiłek będzie gotowy, minie jeszcze kilka godzin. Wtedy cała rodzina zbierze się przy wiejskim stole na plaŜy i napcha smakołykami z paleniska, sałatką i ciastem brzoskwiniowym, które kucharze mieli przygotować później i przynieść z domu. Kiedy Marc płukał zabrudzoną wodorostami tacę w nadbiegających falach morskich, podszedł do niego Luc, chłopczyk o duŜych powaŜnych oczach. - Cieszę się, Ŝe zabiłeś te zwierzęta, zanim zostały wrzucone do paleniska - powiedział miękko do brata. - Niektóre dzieciaki... czekały, aŜ usłyszą ich mentalny wrzask. Wiesz. Jak się będą piec. - Sadystyczne małe gnojki - wymruczał Marc. - Złap za ten koniec tacy i pomóŜ mi płukać. Luc posłusznie wykonał polecenie. - Raz Maddy zabiła dla Jacka ćmę. Powiedziała, Ŝe chciała mu pomóc wczuć się w śmierć. Usiłowała potem zabić wróbla, ale jej nie pozwolił. Powiedział, Ŝe juŜ wie, o co chodzi. Była rozczarowana, tak jak dziś, kiedy uśpiłeś homary i kraby. - Chryste... zepsuta gówniara! Nie dziwne, Ŝe Jack powiedział mi, Ŝe jej nie lubi. Będę musiał się z nią rozmówić w tych dniach. Zobaczył swoją młodszą siostrę na brzegu, spychającą na fale łódź “Hobie Cat”, razem z Quintem, Gordo, Parni i Celinę. Przekazał im telepatyczne ostrzeŜenie: UwaŜajcie, dzieciaki, na rekiny! Odpowiedzieli: Tak proszę pana. Tak Oficerze Troskliwy! Twarz Luca była zatroskana. - Czy to trudne, zabijać róŜne stworzenia, Marco? - Nie takie stworzenia jak homary i kraby; albo robaki, pluskwy i inne drobiazgi. - Czy zabiłeś kiedyś coś duŜego? - Nie - odpowiedział Marc szorstko. - Przestań wygadywać takie chore rzeczy. Strząsnął krople wody z tacy i włoŜył ją pod pachę. Chcesz mi pomóc? Zabierz to do domu i połóŜ na tylnym tarasie. - Nie mógłbym niczego zabić. Nawet komara. Po prostuje odpycham. - Świetnie, jeśli cię to bawi. Tylko nie próbuj ich spychać na mnie. Marc skierował się z powrotem w stronę paleniska, a Luc ruszył za nim. Adrienne zarządziła właśnie, aby Duggie i Caroline pomogli jej zebrać koszyki po skorupiakach, widelczyki i inne rzeczy. - Jeśli podpłynąłby do ciebie rekin, potrafiłbyś go zabić, Marco? - zapytał Luc. - Nie wiem. Rekiny są dziwne. Joe Canaletto powiedział mi, Ŝe jeśli zetnie się takiemu głowę, moŜe jeszcze cię ugryźć. Luc wzdrygnął się. - Tam są rekiny. Wszyscy tak mówią. JuŜ nigdy nie będę się kąpał w oceanie. - Nie musisz się bać. Bądź po prostu czujny i jeśli zobaczysz rekina, to powiedz mu tylko: “Nie jestem smaczny. Idź sobie”. - To nie pomogło operantom, którzy zaginęli - stwierdził Luc z powątpiewaniem. - Pływali albo Ŝeglowali samotnie i prawdopodobnie nie uwaŜali na to, co się dzieje wokół nich. Teraz leć do domu z tą tacą. Popatrzył, jak mały chłopczyk odbiega, chudziutki w swoich majteczkach kąpielowych. Wiedział, Ŝe Luc nie będzie silny fizycznie, dopóki jego ciało nie zostanie wyleczone do końca terapią regenerującą, po osiągnięciu dojrzałości płciowej. I chociaŜ oceniano, Ŝe jego potencjał umysłowy jest na poziomie giganta, nie
potrafił z niego jeszcze ciągle korzystać. Choroby przekształciły go w metafizycznego inwalidę i nadal pozostawało zagadką, czy kiedykolwiek wyrwie się z obecnej niemocy. Marc zastanawiał się, czy to samo spotka Jacka, jeśli jego skaŜone geny nie poddadzą się kuracji. - PomóŜ mi zabrać te worki po wodorostach - zawołała Adrienne. - JuŜ - odpowiedział Marc. Pozostała dwójka kucharzy juŜ poszła, zabierając widelczyki i puste kosze. Kopiec nad paleniskiem dymił teraz łagodnie i młoda mewa myszkowała wśród rozrzuconych kawałków morskiego zielska. Adrienne za pomocą torby zmiatała piasek i ptasie odchody ze stołu piknikowego. - Musimy teraz zabrać worki i wypłukać je przy pompie, a potem będziemy juŜ wolni aŜ do kolacji. - Super - powiedział Marc. Zebrał swoją część oślizgłych jutowych worków i ruszyli przez niskie wydmy w kierunku wielkiego szaro-białego domu. Kilkoro dorosłych siedziało na długiej frontowej werandzie i kiedy Marc z Adrienne przemaszerowali obok nich, kierując się na tył domu, gdzie na betonowym fundamencie stała pompa, Teresa pomachała ręką, a mały Jack powiedział: Cześć! Na tylnym podwórku, do którego nie docierało juŜ zachodzące słońce, usłyszeli śmiech; mignęły im sylwetki Duggiego i Caroline biegnących w stronę drzew. Caroline miała ze sobą koc. Marc nachmurzył się. - No cóŜ, teraz juŜ wiemy, jak oni spędzą najbliŜsze kilka godzin. Złapał za pomalowane na czerwono ramię pompy i zaczął tłoczyć wodę? - Są zakochani - Adrienne wywróciła worek na lewą stronę i nadstawiła go pod strumień wody. - To trwa juŜ przez całe lato. Większość starszych dzieciaków wie o tym. Dziwię się, Ŝe ty nie. - Biedne gnojki. - Ja uwaŜam, Ŝe to jest piękne! Oboje mają po szesnaście lat, więc mają święte prawo się kochać... Marc przerwał jej pogardliwym śmiechem. - Chciałaś powiedzieć - uŜywać. Miłość! To tylko biologia. Jeden zespół nastoletnich gonad o wzmoŜonej aktywności przywołuje drugi, stwarzając skomplikowane emocjonalne gówno - a wszystko to słuŜy... podtrzymaniu gatunku. - Ludzka miłość - oświadczyła Adrienne wyŜymając worek - jest szlachetna i święta. Wszyscy filozofowie tak mówią. - Taka święta jak sikanie! Jeśli chcesz wiedzieć, co na ten temat sądzę, Addie, cały ten seks to cholerna nuda i strata czasu. Pomyśl tylko o sławnych ludziach, którzy na przestrzeni wieków zachowywali się jak idioci z powodu seksu: Św. Augustyn, Maria Królowa Szkocji, Henryk VIII, Oscar Wilde, John F. Keneddy, Dr. Louise Randazzo... Nie mówmy juŜ o milionach męŜczyzn i kobiet, którzy zrujnowali się i nic w swym Ŝyciu nie osiągnęli, bo byli zbyt zajęci uganianiem się za płcią przeciwną, albo karmieniem i wychowywaniem jednego dziecka po drugim. Zaharowywali się na śmierć, Ŝeby utrzymać wszystkie dzieci, które spłodzili, bo nie potrafili trzymać łap z dala od swych Ŝon... Rasa ludzka zaszłaby o wiele dalej, gdybyśmy byli chowani w inkubatorach, jak te płody, które hoduje się, Ŝeby mogły zaludniać kolonie. Adrienne wyprostowała się i spojrzała na niego. Spalona słońcem (z nosa schodziła jej lekko skóra), miała na sobie głupawą czapkę kucharską, a jej ciemne włosy były pozlepiane i zmierzwione. - Czy tego was uczą w Dartmouth? - Nie - odpowiedział Marc łobuzerskim tonem - sam do tego doszedłem na drodze wnikliwej obserwacji i dedukcji. A czego was uczą, matematyczne ekspertki, w waszym MIT*[* MIT - Massachusetts Institute of Technology.] w tym roku? Jak być szlachetnymi, świętymi puszczalskimi? - Chyba Ŝartujesz - Adrienne wypręŜyła się i zaśpiewała: Ru-ti-tutu, ru-ti-tutu! My, dziewczyny z Instytutu.
Ani buzi, Ani dupy. Nie damy chłopcom zepsutym. Marc zatoczył się ze śmiechu i pociągnął silnie za ramię pompy; podstawił złoŜone dłonie pod strumień wody i opryskał Adrienne. Ona uskoczyła i zdzieliła go mokrym workiem, po czym stanęli oboje uśmiechając się do siebie. - Mój BoŜe - powiedziała przeciągając słowa. - Oto para niepospolitych istot metafizycznych. - Upuściła worek i zbliŜyła się do niego. Czapka kucharska spadła jej z głowy. - Jestem pospolita i genialna, a ty jesteś wspaniały i genialny; oboje mamy po czternaście lat i nigdy nikogo nie całowaliśmy... Marco, zróbmy to. - Dobry BoŜe, nie! Śmiała się, ale w jej oczach czaiło się coś innego. - Potraktuj to - powiedziała łagodnie - jak ćwiczenie z empiryzmu, swoiste doświadczenie zmysłowe. A moŜe boisz się zweryfikować twoje antyseksualne hipotezy? Uśmiech znikł z jego twarzy. Emocje skrywały się za zasłoną, a szare oczy były jak wykute z polerowanego granitu. Nagle wziął jej głowę w mokre dłonie i pochylił się nad zwróconą ku niemu twarzą. Ich usta spotkały się i choć wargi dziewczyny zmroził strach, czuła jednocześnie śmiałość. Jego usta były ciepłe i lekko rozwarte. Poczuła, jak cała mięknie, gdy język Marca prześlizgnął się delikatnie przez jej zęby i wcisnął się mocno w jej usta. Miała wraŜenie, Ŝe smakuje miód, potem tlące się piŜmo, wreszcie leciutką kwaskowatość jabłka. Zawirowało jej w głowie i opadły wszystkie zasłony mentalne, które tkała tak starannie za kaŜdym razem, kiedy był przy niej. Jej oczy zamknęły się a przez ciało przepłynęła słodka bolesna fala. WciąŜ jednak “widziała” Marca i zdawała sobie sprawę, Ŝe on ją teŜ “widzi” - jej ciało, mózg, wszystko. śe wszystko wie. I... znów stali naprzeciwko siebie - nieporadni i rozdzieleni; wciąŜ w głupich fartuszkach, z nogami i rękami oblepionymi piaskiem, wodorostami i łupinami kukurydzy. Uśmiechał się tym swoim krzywym uśmieszkiem, doprowadzającym do szału, a jego wnętrze było znów niedostępne. - Addie, ty niemądra dziewczyno. Nie moŜesz mnie kochać. To tylko seks. - Nigdy nie chciałam, Ŝebyś się dowiedział - wyszeptała zawstydzona. Zawahała się. - Czy nie czułeś niczego? Nie odezwał się. Wyrzuciła ręce w geście beznadziejnej, komicznej irytacji. - Nic na to nie mogę poradzić, Marco. To jest we mnie. Te cholerne nastoletnie gonady! Ale nie obawiaj się, Ŝe zrobię z siebie jakąś skomlącą, załamaną płaczkę. śadnego złamanego serca ani skomplikowanego emocjonalnego gówna. Będzie tak jak przedtem. Platoniczni kuzyni-kumple. Okay? - Okay - powiedział, uśmiechając się wreszcie szeroko. - Co powiesz na kąpiel w morzu? - zaproponowała wesoło. - Oboje jesteśmy utytłani, a przynajmniej jedno z nas potrzebuje ochłody. Marc wykonał prawie niezauwaŜalny gest w kierunku rozświetlonego nieba. Adrienne spojrzała w górę i zobaczyła srebrny pojazd lecący w ich kierunku z zachodu. - To mój ojciec - powiedział. - Muszę się z nim zobaczyć. Umyję się tu, przy pompie. - Dobra. Ale pamiętaj, masz być w kuchni nie później niŜ o siódmej, Ŝeby pomóc mi przy sałatce i brzoskwiniach. Bóg jeden wie, czy ci idioci, Caroline i Duggy, w ogóle się zjawią. Po czym odbiegła w stronę plaŜy, a jej nieodwzajemnione uczucie do Marca znów zostało szczelnie schowane. Rzuciła fartuch na stół, puściła się pędem po gorącym piasku, a następnie wskoczyła w fale i popłynęła silnymi ruchami w stronę głębokiej wody. DuŜo dalej katamaran kołysał się na połyskujących w słońcu falach. Fury patrzył z nieba, obserwował płynącą dziewczynę która nagle zmieniła kierunek i zaczęła zmierzać ku “Hobie Cat” powodowana nieodpartą koercją. Mała łódka znajdowała się na tyle daleko od
brzegu, Ŝe Ŝadne z dzieci na plaŜy nie zwracało na nią specjalnej uwagi. Wszystko tak samo, powiedział Fury do Hydry. Zabierz ją dalej od brzegu, zanim to zrobisz. Tak, tak, tak, tak! Tak się cieszę, Ŝe ostatnia będzie ona. Nienawidzę jej! Nasyciłaś się porządnie tego lata, kochana Hydro. Teraz musisz odpocząć i dojrzeć, przygotowując się do swej metamorfozy. ZbliŜa się dla nas niebezpieczny okres i musimy być bardzo dyskretni. W porządku, mogę czekać. Będę dobra. Staję się coraz silniejsza i silniejsza... Ach, Fury - to takie wspaniałe. Tak bardzo cię kocham, a kiedy dojrzeję, przyjdzie czas na Marca. Prawda, prawda? Wtedy będę wystarczająco silna na Jacka i wszystkich pozostałych... Zobaczymy. Rozsmakuj się teraz w swym ostatnim umysłowym kąsku, moja kochana, a potem odpocznij. Odpoczywaj spokojnie i czekaj, aŜ cię obudzę. Tradycyjne amerykańskie Święto Pracy*[* Święto Pracy obchodzi się w Stanach Zjednoczonych w pierwszy poniedziałek września.] nie było obchodzone w Imperium Galaktycznym i Dyrektoriat Państwa Ludzkości musiał pracować w Concord przez cały poniedziałek. Większość czasu poświęcono ostatecznym debatom i głosowaniu w sprawie aplikacji o uniewinnienie Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda. Paul był wykończony i przygnębiony i jeśli znalazłby jakiś rozsądny sposób wycofania się z ostatniego przyjęcia plaŜowego w sezonie, zostałby w swym apartamencie w stolicy. Ostateczny werdykt Dyrektoriatu miał być ogłoszony w wieczornych wiadomościach, musiał więc stawić czoło Teresie i reszcie rodziny. Zrezygnowany postanowił jednak tam pojechać. Manewrując srebrnym jajkiem i schodząc do lądowania za duŜym domem, zauwaŜył czekającego na niego Marca. Widok ten wywołał u Pierwszego Magnata podświadomy przypływ niechęci, a następnie ulgi. Przynajmniej ten cholerny dzieciak jest poza oskarŜeniami. Ludzki Magistrat nie podwaŜył zapewnienia wujka Rogi, Ŝe był on całkowicie odpowiedzialny za ucieczkę Teresy i jej ukrycie. Media wykorzystały to zeznanie, kreując staruszka na bohatera, nie wspominając juŜ o chwale, jaka przypadła Teresie. UwaŜano ich niemal powszechnie za męczenników ludzkiej wolności; wśród społeczeństwa operantów i nonoperantów podniosła się pełna oburzenia wrzawa, kiedy pierwsza próba uniewinnienia uciekinierów zakończyła się niepowodzeniem. Ogłoszenie dzisiejszego werdyktu Dyrektoriatu miało wywołać wśród opinii publicznej jeszcze większe poruszenie. Marc, ubrany jedynie w kąpielówki, pozdrowił ojca chłodno, gdy ten wysiadł jajka. Na nic nie zdało się Paulowi podniesienie zasłony, kiedy ten mały szatan był w pobliŜu; zresztą nawet najgłupszy nonoperant byłby w stanie wyczytać z jego twarzy werdykt. - Przykro mi, synu. Członkowie Dyrektoriatu głosowali przeciwko uniewinnieniu, w stosunku cztery do pięciu. Ja powstrzymałem się od głosu. Na nic nie zdałoby się uniewaŜnienie głosowania i przekazanie sprawy do Konsylium. - Tak sądzę. - Szli ogrodową ścieŜką w kierunku domu. Cheri posadziła tutaj całe masy jednorocznych, kolorowych kwiatów nagietków, petunii, cynii i wielu innych. Wydawało się, Ŝe tworzą odrębny świat, odwiedzany tylko przez motyle. - Kto głosował przeciw? - zapytał Marc. - Vijaya Mukherjee, Dyrektor Sztuki - i przyznam, Ŝe była to przykra niespodzianka. Kwok Zhenyu, ekonomista. Rikky Cisneros, Dyrektor Ogólny. Dyrektor do spraw Kolonialnych, Larry Atlin... i twoja ciotka Anne. - Anne! - Marc stanął jak wryty. - W Związku Intendenckim głosowała za uniewinnieniem i powiedziała, Ŝe tak samo będzie głosować, kiedy sprawa trafi przed Dyrektoriat. - Zmieniła zdanie, kiedy przekonała się, Ŝe większość głosujących za uniewinnieniem, to osoby... najmniej oddane solidarności z Imperium Galaktycznym.
Marc nadstawił uszu. - Och? Ta Rosjanka, która jest Dyrektorem Nauk? Ta, która Ŝądała przeznaczenia większej liczby planet kolonijnych dla nonoperantów? Paul przytaknął. - Anna Gawrys-Sakhvadze. Tak samo głosowało dwójka innych Dyrektorów Ogólnych, którzy są jej kolegami - Hiroshi Kodama i Esi Damatura. Esi zawsze był intrygantem w Intendenturze Afrykańskiej, a Azjaci mają Ŝal, Ŝe tak duŜy procent Ludzkich Magnatów pochodzi z Kaukaskich i Indiańskich grup rasowych. Czwarty głos “za”, naleŜał do Nyssy Holualoa, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej polinezyjskie pochodzenie. W głębi serca, Nyssa uwaŜa Teresę za Hawajkę, a nie obywatelkę Imperium Galaktycznego. Minęli boczne schody i skierowali się do frontowej werandy, gdzie siedzieli Cheri, Teresa z dzieckiem, Denis, Lucille i Aurelie Delambert. Jack kołysał się w indiańskim nosidełku. Zakwilił i zawołał: Marc! Weź mnie na spacer po plaŜy! - Mogę? - zapytał Marc matki. - Dobrze, kochanie. Tylko uwaŜaj, Ŝeby miał główkę zakrytą przed słońcem. - Dobra, bachorku. Idziemy. Chłopiec odczepił brata od wynalazku wujka Rogi i umieścił sobie na plecach, po czym ruszył po plaŜy z Jackiem kwilącym radośnie w nosidełku. Paul westchnął i napił się lemoniady z lodem. Prawie natychmiast przekazał telepatycznie werdykt Dyrektoriatu wszystkim zebranym, prosto i bez ogródek, w sposób, w jaki operanci zwykle przekazują najgorsze wieści. Lucille powiedziała: - Co za szkoda. Paul usiadł koło niej, w pewnej odległości od Teresy. - Czy powiedziałeś juŜ Rogiemu? - zapytała Aurelie. - Przekazałem mu wiadomość zaraz po głosowaniu. Ale przyjechałem tu, bo czułem, Ŝe jestem to winien Teresie. - Dziękuję ci - powiedziała Teresa neutralnym tonem. - Zgadzam się, Ŝe pchanie sprawy przed całe Konsylium byłoby nie najlepszym posunięciem - powiedział Denis. - Teraz Davy MacGregor powinien uruchomić swoje prawo ułaskawienia. - Naprawdę tak sądzisz? - zapytała Cheri powątpiewającym tonem. - On i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi - twarz Denisa była pogodna. Patrzył w stronę morza. - Wszystkie przepychanki polityczne mamy juŜ za sobą. Paul oddał juŜ chwalebnie hołd swym zasadom... - Do cholery, papo! - krzyknął Paul. Ale Denis nie przerywał. -... podobnie jak Anne i wszelcy lojaliści Imperium, którzy pokazali się w mediach z tej strony, z której chcieli. Zrobili to takŜe zwolennicy ludzkiej wolności reprodukcyjnej. Teraz wszystko sprowadzą się do jednego pytania: czy dwoje niewinnych ludzi ma być surowo ukaranych za doprowadzenie do narodzin nadzwyczaj inteligentnego dziecka? - Paul, jak uwaŜasz, czy jest takie pewne, Ŝe Kierownik ich uwolni? - zapytała Cheri. - Tak - oczy Pierwszego Magnata były spuszczone. Zapadła cisza. Teresa odezwała się nagle: - Zaproponowano mi rolę w Turandot na otwarciu sezonu w Metropolitan Opera. Kumiko Minotani zrezygnowała. Zamierzam się zgodzić. - Cudownie! - wykrzyknęła Cheri. - Mój BoŜe - jęknął Paul - czy tylko o tym potrafisz myśleć? Lucille zatroskała się o swoją synową. - Czy jesteś pewna, Ŝe dasz radę, kochanie? - To jest bardziej liryczno-dramatyczna, niŜ koloraturowa rola, i niezbyt trudna - z wyjątkiem dość głośnego finału. To prawda, długo nie śpiewałam. Ale juŜ nic mi nie dolega fizycznie. Tak naprawdę, te cztery miesiące nad Jeziorem Małp dobrze mi zrobiły. Ćwiczyłam jak
szalona i mój głos ma się całkiem dobrze; pod koniec miesiąca powinnam być gotowa. - To wspaniale! - powiedziała Aurelie. - Przyjedziemy wszyscy do Nowego Jorku, Ŝeby dodać ci otuchy w noc przedstawienia. - Mam nadzieję. - Teresa spojrzała na Paula, ale on wciąŜ wpatrywał się w deski podłogi. Cheri taktownie zmieniła temat i plotkowali jeszcze o błahostkach przez następne pół godziny. Potem Paul wstał i powiedział, Ŝe chce popływać, zanim słońce jeszcze nie zaszło. Kiedy odszedł, Teresa zauwaŜyła: - Nie zapytał nawet o Jacka. - Ma tyle rzeczy na głowie - powiedział Denis. - Odrzucenie przez Dyrektoriat apelacji o twoje uniewinnienie spowoduje kolejną burzę w mediach. - Jestem pewna, Ŝe Paul interesuje się rozwojem dziecka zapewniła Aurelie uspokajająco. - Tak jak my wszyscy. Zawsze modlimy się za małego Jacka. - Dziecko wygląda doskonale - dodała Cheri. - Nie chciałam nic mówić, póki mały tu był, ale jak idzie terapia? Lucille powiedziała: - Colette jest bardzo dobrej myśli. Trzy zabójcze geny na chromosomie 11 zostały wyeliminowane i wygląda na to, Ŝe siedem, bądź osiem wadliwych enzymów teŜ poddaje się terapii. - Ciało Jacka nadal nie wykazuje Ŝadnych objawów, które byłyby skutkiem działania “zabójców”, choć te geny ciągle w nim tkwią powiedziała Teresa. - Jego umysł je leczy; wiem o tym. Denis przytaknął. - To bardzo prawdopodobne. Jack jest bardzo niezwykłym człowiekiem. Marty Delambert powiedział mi, Ŝe jeśli jego umysł będzie się rozwijać w takim tempie jak obecnie, zupełnie dojrzeje w wieku czterech, pięciu lat. Oczywiście, naleŜy teŜ wliczyć szybki rozwój w okresie prenatalnym. - On nie ma kompleksu nieśmiertelności - powiedziała Lucille cicho. - Colette nie potrafi tego wyjaśnić, bo wydaje się, Ŝe jest to gen dominujący w naszej rodzinie. - Mutacja - zasugerował Denis - to przykre, ale dziecko ma równieŜ nieprawidłowo zaprogramowane DNA. Teresa tylko roześmiała się. Wstała i skierowała się do domu. - To nie ma Ŝadnego znaczenia! Terapia regeneracyjna uczyniła całą rasę ludzką nieśmiertelną. Potrząsnęła wesoło rozpuszczonymi włosami. - Chyba teŜ pójdę popływać! - I poszła. - Co za kochana, dzielna kobieta - zadumała się Cheri. - Nie wiem, jak ona to robi. Gdyby tylko... Nie skończyła myśli, gdy oczy wszystkich skierowały się na plaŜę, po której, nie odwracając się, szedł w stronę morza Paul Remillard, z ręcznikiem przewieszonym przez jedno ramię. Marc i Jack spędzili trochę czasu dyskutując nad szczególnym torem lotu “Frisbee” i porównując go z łatwiejszą do zanalizowania trajektorią piłki siatkowej, którą bawiło się w pobliŜu kilku kuzynów. Kiedy znudziły się im zagadnienia fizyki, Jack chciał poznać cykle Ŝyciowe amerykańskiego homara i kraba błękitnego, które przestudiował swymi ultrazmysłami podczas ich pieczenia w palenisku. Marc powiedział, Ŝe nie ma bladego pojęcia na temat Ŝycia skorupiaków. Takim samym ignorantem okazał się w zakresie cyklu rozwojowego ziemniaka i nieco bardziej skomplikowanej kukurydzy, która równieŜ piekła się w palenisku. - Wiem tylko - powiedział starszy chłopiec - Ŝe wszystkie smakują fantastycznie, szczególnie, jeśli potraktujesz je masłem i solą. Jack powiedział: Chciałbym ich spróbować. - To za twardy kąsek dla ciebie, maluchu. Do tego trzeba całego zestawu zębów, a ty masz tylko cztery. Dziecko na to odrzekło z powagą: Według mojej oceny, mączna substancja, jaką jest ziemniak,
byłaby całkowicie kompatybilna z moim ograniczonym uzębieniem. Szczególnie z masłem. Marc roześmiał się. - Spróbujemy, jeśli mama się zgodzi. Umysł Jacka zamilkł. Zastanawiał się nad czymś, ale Marc nawet nie próbował go podsłuchać. Dziecko wznosiło takie zasłony, o których on sam nigdy nie marzył - były ciaśniejsze niŜ zasłony Lylmików. Znajdowali się jakieś pół kilometra od domu, odpoczywając u stóp miniaturowego piaszczystego klifu, na szczycie którego rosła trzcina morska i mizerne krzaki. Dziecko siedziało w swym nosidełku, tak, Ŝe mogło obserwować morze, a Marc leŜał na plecach, leniwie obserwując małe cumulusy na niebie i sprawdzając, czy jest w stanie wpłynąć na ich kształt swoją kreatywnością. Nagle: Marco? - Hmm? Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego reakcja psychologiczna kuzynki Adrienne na twój pocałunek, tak drastycznie róŜni się od mojej reakcji na pocałunek mamy? Marc zerwał się wzbijając chmurę piasku. - Co?! Och, ty cholerny mały podglądaczu! Szpiegowałeś nas! Jack zakwilił zdumiony. Marc, klęcząc, potrząsał mu przed nosem wskazującym palcem. - Nigdy więcej tego nie rób, słyszysz? To jest obrzydliwe. To jest pogwałcenie czyjejś prywatności. To jest coś, czego operanci nie robią, chyba Ŝe są perwersyjnymi zboczonymi sukinsynami! Och... to tak jak patrzenie na dziadka i babcię w łóŜku, kiedy mieszkaliśmy w ich domu? - Tak. Nie wiedziałem, Ŝe całowanie moŜe być zakwalifikowane jako czynność seksualna. - CóŜ, czasami moŜe. Więc uwaŜaj. Będę. Przepraszam, Ŝe cię rozzłościłem. Chcę być cywilizowaną osobą. - Tak, tak... - wymruczał Marc. Wstał i wpatrzył się w milczeniu w morze. Kręciło się kilka motorówek, a do portu Rey wpływał właśnie piękny szkuner, którego nigdy przedtem nie widział. Dziecko powiedziało: Zdumiał mnie ten nagły wybuch energii neuronowej w ciele kuzynki Adrienne, kiedy... - Zamkniesz się w końcu? Nie chcę o tym mówić! Wiesz, ona umarła. Marc odwrócił się wolno i ukląkł przy małym braciszku. - Ona co? Umarła. Kuzynka Adrienne. Zastanawiałem się właśnie, czy te siedem wybuchów energii z jej ciała, tuŜ przed śmiercią, było w jakiś sposób związane tym niniejszym paroksyzmem, w wyniku twojego pocałunku. - O, Chryste. O, Chryste... - Marc znów zerwał się na równe nogi i zaczął desperacko skanować ocean w poszukiwaniu aury Addie. Nie mogę jej znaleźć! Przepadła!... Co masz na myśli mówiąc, Ŝe umarła? Jesteś pewien? Kiedy to się stało? Czy utonęła? To nie był Ŝaden pieprzony rekin... Nie. Ludzie opowiadali o rekinach [obraz], Ŝe zjadają ludzi przez całe lato - ale rekiny tego nie robią. Chętnie wyjaśniłbym tę sytuację, gdyby tylko ktoś mnie zapytał. To nie rekin ich zabija, ale Hydra [dziwny zamazany obraz]. Wchłonęła energię Ŝyciową kuzynki Adrienne jakieś osiem minut temu, kiedy oglądałeś chmury. - O czym ty, do cholery, mówisz? - Marc odwrócił się do dziecka. Potworny skurcz skręcił jego wnętrzności. - Jack, czy ty naprawdę widziałeś Adrienne swoimi ultrazmysłami, kiedy... kiedy umierała? Niedokładnie. - Czy widzisz teraz jej ciało?! - krzyknął, zdjęty straszliwym przeraŜeniem. Jest całkowicie zniszczone, oprócz kości i zębów. One opadają
na dno morza, a resztki ciała zostaną wkrótce zjedzone przez ryby i inne morskie stworzenia. - Och, BoŜe, nie. Nie! Nie Addie. Nie biedna kochana Addie... Mnie teŜ jest przykro, Marco. Miała dominującą osobowość, ale była dla mnie miła. PołoŜyła mi na smoczku trochę galaretki winogronowej dziś rano. Ale naprawdę nic nie mogłem poradzić na to, Ŝe Hydra ją poŜarła... Co to jest, do cholery, ta Hydra? Nie wiem, jak ją zakwalifikować ani nie potrafię dokładnie jej zwizualizować. To jest pięć w jednym; podtrzymuje ją, kontroluje i kocha jakiś inny, dziwny umysł - o imieniu Fury. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, Ŝe Hydra i Fury są źli. Hydra poŜarła energię Ŝyciową jeszcze sześciu innych operantów, oprócz Adrienne. Kiedy nasyca się ich energią, na ciele ofiar pozostawia wypaloną symetryczną formę [obraz]. Marc porwał dziecko. Zaczął biec. Biegł szybciej niŜ kiedykolwiek dotąd w swym Ŝyciu, wrzeszcząc na poufnej fali do swego ojca: Papo! Papo! Wyjdź z wody! Wyjdź z wody! Paul Remillard wynurzył głowę z fal, strząsnął mokre włosy z oczu i zobaczył swoich dwóch synów na brzegu. Dziecko było spokojne, a nastolatek ogromnie poruszony. Obaj mieli naciągnięte na umysły nieprzeniknione zasłony. Rozdarty pomiędzy irytacją a troską, Paul zaczął płynąć w kierunku brzegu silnymi, spokojnymi pociągnięciami ramion. 31 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Tragiczne zaginięcie Adrienne Remillard zostało oficjalnie potraktowane jako piąty atak rekina, ostatni tego lata. Nawet jej matka, Cheri, poznała prawdę dopiero wiele lat później; nie poznała jej Teresa ani Ŝadna z Ŝon Dynastii, ani gromada młodych kuzynów. Nie zdradzając się ze swymi podejrzeniami przed Ludzkim Magistratem, Paul zdecydował, Ŝe będzie prowadził własne śledztwo w sprawie morderstw popełnionych przez potwora o imieniu Hydra. W straszliwy sposób był pewien, Ŝe jest on ściśle związany z rodziną Remillardów i stanowi śmiertelne zagroŜenie nie tylko dla nich, ale takŜe dla całego Państwa Ludzkości, dopóki trwał okres próbny. Marc i mały Jack mimowolnie stali się członkami nowej konspiracji. Tylko Marcowi Jack pozwolił przeskanować swoje wspomnienia. Dziecko kategorycznie odmówiło otworzenia się przed ojcem. Ufał bratu na tyle, Ŝeby pozwolić mu myszkować w swym umyśle, a Marc przekazywał zaszokowanemu Paulowi niezwykły mentalny opis potwora o imieniu Hydra. Pokazał mu siedem śmiercionośnych czakr, wymierzonych na ofiarę, które Jack zauwaŜył w krótkiej chwili, zanim ciało Adrienne zostało cicho zniszczone i pogrąŜyło się w głębinach. Wtedy Paul wtajemniczył równieŜ Denisa, ze względu na rozległą wiedzę, jaką jego ojciec posiadał na temat Victora. Poprosili następnie Marca, Ŝeby ustalił, czy dziecko dysponuje jeszcze jakimiś konkretnymi danymi na temat istoty o imieniu Hydra. Marc naszkicował im zagadkowy pięcioczłonowy obraz, który według Jacka przedstawiał mordercze stworzenie. Nie przywodził on na myśl Ŝadnej rozumnej istoty z całego zbadanego terenu Galaktyki. śadne stworzenie nie miało pięcioczłonowego umysłu. Paul przypomniał sobie wtedy zagadkę, którą zostawiła Margaret Strayhorn swojemu męŜowi umierając. Powiedziała pięć. Teraz nie było juŜ wątpliwości: Margaret, Brett i biedna Adrienne, oraz cztery rzekome ofiary nie istniejącego rekina, byli ofiarami Hydry. Hydra, coś, co zabijało jak Victor, ale nie było Victorem. Hydra była czymś pięcioczłonowym - być moŜe metakoncertem pięciu umysłów, a moŜe jednym chorym umysłem, który rozpadł się na pięć róŜnych osobowości. Paul i Denis wymogli na Jacku konieczność zachowania w tajemnicy całej tej niebezpiecznej wiedzy. Ostrzegli go teŜ tak dyskretnie, jak tylko potrafili, Ŝeby był czujny i natychmiast
informował ich, lub Marca, jeśli tylko zauwaŜyłby chociaŜ najmniejszy ślad Hydry. Obydwaj dorośli zobowiązali do dyskrecji równieŜ Marca, uświadamiając mu niebezpieczeństwo, jakie mogłoby grozić jemu samemu, Jackowi i reszcie rodziny, a nawet całej rasie ludzkiej, jeśli obcy z Konsylium zwęszyliby cokolwiek na temat nowych zabójstw Hydry. Marc obiecał milczeć jak grób. Gdy tylko wrócił do Hanoweru, natychmiast pognał do mojej księgarni i wszystko mi opowiedział. Był to pierwszy raz, kiedy dowiedziałem się o działalności Hydry, poniewaŜ szczegóły śmierci Bretta nie zostały nigdy podane do publicznej wiadomości, podobnie jak ponure podejrzenia Magistratu i rodziny dotyczące “samobójstwa” Margaret Strayhorn. Siedziałem przeraŜony, kiedy Marc streszczał mi wszystko, co Paul powiedział mu na temat dwóch poprzednich zabójstw, oraz jego własne doświadczenia z tragedii w Święto Pracy i prawdopodobnego związku ze śmiercią czterech operantów, którą przypisywano rekinom. - Co za śmierdząca sprawa! - jęknąłem, kiedy zdawało się, Ŝe chłopiec skończył. - Jedynym prawdziwym świadkiem śmierci biednej Adrienne jest przedwcześnie rozwinięte ośmiomiesięczne dziecko! Nic dziwnego, Ŝe Paul i Denis chcą trzymać sprawę pod przykrywką. Czy wyobraŜasz sobie Jacka przesłuchiwanego przez skanery redaktywne? - Nie mieliby najmniejszych szans go wysondować - zapewnił Marc. - Umysł tego dzieciaka jest pancerny. Nawet mnie nie pozwala dotrzeć do końca. Odtworzył jedynie swoje wspomnienia, a ja przekazałem je papie i dziadkowi, lekko przeredagowane. - Oj? - natychmiast obudziły się we mnie podejrzenia. Chłopiec siedział za stołku, w małym zabałaganionym pokoiku na tyłach księgarni, drapiąc mojego kota Marcela za uchem. Jego twarz była ponura i... - Jest coś, co Jack powiedział wtedy na plaŜy i co naprawdę mnie zaniepokoiło. Ja... nie potrafiłem się zmusić, Ŝeby powiedzieć o tym papie, ani dziadkowi... bo miałem pewne skojarzenia. - Jakie skojarzenia, na miłość boską? O czym ty mówisz? Jeśli nie chcesz otworzyć przede mną swojego umysłu na tyle szeroko, Ŝebym to pojął, to wyjaśnij mi! - JuŜ wiadomość o samej Hydrze jest przeraŜająca. Ale to nie jedyny potwór. Jack powiedział, Ŝe Hydra jest “podtrzymywana, kontrolowana i kochana” przez jakiś inny umysł. Widziałem niewyraźny obraz tej drugiej istoty, i to było wszystko, co Jack uchwycił. To nie było stworzenie w rodzaju Hydry. Hydra nie była człowiekiem. Ale ta druga istota była - i co więcej, wydała mi się jakby znajoma. - Nom de Dieu! Czy to był Victor? - TeŜ się nad tym zastanawiałem. Przywołałem więc dziecięce wspomnienia z ostatniego wielkopiątkowego spotkania rodziny, sprzed dwunastu laty, Ŝeby zobaczyć, czy zachowałem jakiekolwiek dane na temat wujka Vica. Nie znalazłem Ŝadnej osobowości, przypominającej jego... ale jest jakieś mgliste wspomnienie czegoś... obłędnego. Moja dziecięca autoredaktywność wymazała ten obraz; był zapewne zbyt niszczącym przeŜyciem dla mojego małego umysłu. Ale udało mi się uchwycić jego ślad. Przestraszyłem się tego dnia jakiegoś człowieka, którego wtedy nie znałem. Ale daję głowę, Ŝe ta przeraŜająca postać, która usiłowała nawiązać ze mną mentalny kontakt, kiedy wujek Vic umarł, i istota, która podtrzymuje Hydrę, to ta sama osoba. - I nie masz Ŝadnych przesłanek co do toŜsamości tego... tego kontrolera? - śadnych. Ale Jack nazywa go Fury. - O, Chryste! - wyszeptałem. Podniosłem się chwiejnie z krzesła, otworzyłem gorączkowym ruchem szufladę szafki zawalonej szpargałami, wyjąłem z niej butelkę Wild Turkey i pociągnąłem trzy zdrowe łyki whisky tuŜ przed nosem zaszokowanego chłopca. Opadłem z powrotem na miejsce z hałasem, który tak przeraził Marcela, Ŝe podskoczył na wysokość co najmniej metra. Siedziałem z oczami wytrzeszczonymi z przeraŜenia i zimnym potem zalewającym ciało. Moje wspomnienia sprzed dwunastu lat nagle obudziły się i powróciły z otchłani, do której je zepchnąłem. Fury.
...nie pozwoliłem Denisowi włączyć mnie w metakoncert z innymi. Ukryłem się gdzieś poza nim, w jakichś nieznanych obszarach mentalnych. I zobaczyłem to. Kim jesteś? Zapytałem. A to odpowiedziało: Jestem Fury. Skąd pochodzisz? Zapytałem. Jestem dziecięciem nieuchronnie narodzonym. Czego chcesz? Zapytałem. A to odpowiedziało: was wszystkich. Marc powiedział bardzo spokojnie: - To jeden z nich. Jeden z członków rodziny, który był tam, przy łoŜu śmierci Vica. On, umierając, coś zrobił. Nie wiem. Zaszczepił kogoś? Wcielił się? Przymusił? Przekazał swoje chore ambicje... - Takie rzeczy się nie zdarzają - krzyknąłem. Ale Marc, zatopiony we własnych myślach, powiedział: - Dlatego moja podświadomość kazała mi się powstrzymać od powiedzenia papie o Fury? On moŜe być kaŜdym z nich!... Nie, zaraz! Na pewno nie Ŝadna z Ŝon i nie biedny wujek Brett. Fury musi być Remillardem. MoŜe nawet być samym papą, a moŜe jakąś odrębną częścią jego osobowości, z której nie zdaje sobie sprawy. - Kto w takim razie, do kurwy nędzy, jest Hydrą? - wykrakałem. - Ktoś inny z rodziny? Pięcioro z nich? Marc zmarszył brwi w zadumie, ale tylko potrząsnął głową. Pociągnąłem następny łyk whisky, Ŝeby stłumić drŜenie. Nie pomogło. Niezawodne eau-de-vie musiała jednak dać jakiegoś kopa moim zwiotczałym synapsom mózgowym, bo strzeliła mi do głowy genialna myśl. - To na pewno nie Adrien! Marc spojrzał na mnie zdumiony. - Twój wujek Adrien. Był tu, na Ziemi, kiedy Margaret Strayhorn została zabita na planecie Konsylium, tak więc nie jest Fury, ani Hydrą! To jedyny członek Dynastii, który nie wchodzi w rachubę. Cała reszta była w Konsylium, kiedy Margaret... I Anne teŜ jest niewinna! Kiedy Margaret została zaatakowana w święto Halloween, ciotka juŜ odleciała z tobą do Konsylium, jeszcze przed całą rodziną. Młoda twarz wyraŜała powątpiewanie. - Zakładasz, Ŝe Fury i Hydra są nierozerwalni. Nie sądzę, Ŝeby to było słuszne załoŜenie. Zostałem zbity z tropu. - MoŜe nie. Ale wydaje się to logiczne. Adrien szalał za swoją córką i od kiedy nie Ŝyje, on staje się wrakiem. A Anne... o, kurwa. KaŜdy z nich moŜe być Fury! Nawet ty. Znów podniosłem butelkę do ust. Tym razem koercja Marca mnie powstrzymała. Przymusił mnie do postawienia trunku na biurku. Chłopiec podszedł blisko i wziął moją spoconą głowę w obie dłonie; nasze oczy spotkały się. Koercja. Przymusił mnie. Nawet nie próbowałem odepchnąć go moją zasłoną mentalną i przez krótką chwilę pokazał mi, co kryło się za jego własną barierą. Pokazał mi, kim jest. Powiedział: nie jestem Fury. Mój umysł wydał cichy jęk zdumienia. Widziałem juŜ zasłoniętą część zdumiewającego, dziecięcego umysłu Jacka, znałem przeraŜający potencjał Paula i Denisa. Mentalność Marca była inna - głębsza i ciemniejsza niŜ umysły jego ojca i dziadka, o zupełnie innej konstrukcji niŜ Jacka. Dla mnie, najbardziej przeraŜająca ze wszystkich trzech. Ale powiedział mi prawdę: nie był Fury. Pamiętałem Fury z Wielkiego Piątku i z jeszcze z późniejszego momentu. Uświadomiłem to sobie dopiero teraz. Fury był teŜ obecny, kiedy Jack schodził w dół - kanałem rodnym. Chciał przejąć kontrolę nad dzieckiem, zanim jeszcze wydało pierwsze tchnienie. Tym razem zawyłem głośno.
Koercja Marca zacisnęła się jak Ŝelazne imadło. Wujku Rogi! Muszę to zrobić. Proszę cię, zrozum. Potrzebuję cię! Nie pozwolę, Ŝebyś się upijał i marniał w oczach. Ty i Jack jesteście jedynymi osobami, którym mogę ufać. Fury moŜe być w kaŜdym z nich i wiemy, czego on chce, nawet jeśli nie mamy pewności co do Hydry. Fury chce nas wszystkich. Powiedział ci to. Kimkolwiek jest i jakkolwiek by spreparował Hydrę - on jest prawdziwym potworem. Tylko my moŜemy go powstrzymać!... Zamierzam cię więc uleczyć. Zabiję twój alkoholizm. Marc był nieoficjalnym gigantem koercji, ale nawet on nie był w stanie zawładnąć mną do końca. Aby naprawdę mnie złamać, musiałby uŜyć innej zdolności, którą równieŜ opanował w najwyŜszym stopniu. Mam na myśli redaktywność - właściwość, za pomocą której moŜna uzdrawiać albo zniszczyć umysły. Nigdy nie pozwalałem metapsychiatrom majstrować w moim umyśle. Wielokrotnie Denis i Lucille błagali mnie, Ŝebym pozwolił metafizycznym lekarzom wykorzenić z mojej czaszki wszystkie brudy, a zwłaszcza skłonność do naduŜywania alkoholu, ale zawsze odmawiałem. Nie zgadzałem się, Ŝeby mentalni znachorzy “przeredagowali” te fragmenty mojej osobowości, które uwaŜali za karygodne. Przyznaję, Ŝe jestem neurotykiem i lubię sobie popić. To jest część mnie, do której przywykłem i nie mam ochoty jej zmieniać. I oto niepoprawny praprabratanek ciągnął mnie, zapierającego się rękami i nogami, ku bezlitosnemu szczęściu wiecznej trzeźwości. I po co? śeby zaspokoić swoje egoistyczne potrzeby; no, moŜe jeszcze dla dobra rodziny i Państwa Ludzkości Imperium Galaktycznego. Wrzasnąłem: Nie! Na miłość boską, tylko nie picie! Jeśli zamontujesz mi tę cholerną barierę, zwariuję. Nie jestem wcale prawdziwym alkoholikiem. Lucille dowiodła tego całe lata temu. Czy nie wiesz, Ŝe trunek jest wentylem bezpieczeństwa w przypadku nadwraŜliwej i bojaŜliwej osobowości? Duchu! Nie pozwól mu! Marc zawahał się. - Jeśli to zrobisz - wyszeptałem - nie będziesz lepszy od tego potwora. Szare oczy nie mrugnęły ani razu. Mógł to zrobić. Och, tak, mógł. Pomimo Ŝe wciąŜ był tylko chłopcem a nie tytanem metafizycznym, którym miał się stać jako dorosły człowiek, mógł uŜyć swej redaktywności i tak mi poprzestawiać w głowie, Ŝe nigdy juŜ nie mógłbym się napić ani jednego łyka alkoholu bez wyrzygania się na lewą stronę. Nigdy juŜ nie zaznałbym słodkiego zapomnienia. Ale nie zrobił tego. Puścił moją czaszkę, odwrócił się w przypływie frustracji i stał plecami do mnie, z zaciśniętymi pięściami. - Niech cię szlag, wujku Rogi! Nie chcę cię skrzywdzić ani unieszczęśliwić; chcę ci pomóc! śebyś tylko mógł mi pomóc! Proszę... DrŜąc, wstałem z miejsca i połoŜyłem rękę na jego ramieniu. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Tylko tyle moŜesz Ŝądać od człowieka. Nie moŜesz zmusić nikogo, Ŝeby był lepszy niŜ naprawdę jest. Zaciśnięte dłonie w końcu rozluźniły się. Marcel wyszedł z kryjówki; w którą wcisnął się podczas awantury i otarł się o łydkę Marca. Chłopiec odwrócił się. Słowa zdawały się przeciskać z trudem przez jego zęby. - Przepraszam. Westchnąłem. - De rien, mon enfant. - Ja po prostu nie wiem, co robić! Pięcioro albo sześcioro członków Dynastii - moje własne ciotki i wujkowie, a moŜe nawet ojciec - mogą być mentalnymi potworami! Nie ma jednak na to dowodu. Nie mogę przecieŜ zwrócić się do Magistratu, nawet, jeśli zasiadają w nim teraz ludzie. Są na tyle niedoświadczeni, Ŝe natychmiast zwrócą się do obcych o pomoc. - Najprawdopodobniej. - Nie mogę tego zrobić! - Nie. - Ale nie wiem, co innego mógłbym wymyślić.
- Ja teŜ nie. Powiem ci coś; na razie nie zrobimy nic. Zajmujmy się po prostu tym, co zawsze, i postarajmy się rozwaŜyć sprawę tak spokojnie, jak tylko się da. MoŜe zrobimy burzę mózgów albo znajdziemy jakąś nową poszlakę, która posunie sprawę naprzód. Jest teŜ szansa, Ŝe Paul coś odkryje, jeśli sam nie jest Fury. Marc opadł cięŜko na stołek, zrezygnowany. Kot nie przestawał pocieszać go na swój futrzany sposób. Była juŜ pora kolacji i Marcel stanowczo dopominał się jedzenia w swoim kocim trybie telepatycznym, ale zbywaliśmy go nieczule. - Myślałem, Ŝe nienawidzę papy - powiedział Marc. - Ale w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, zwróciłem się do niego. Nie odpowiedziałem. - Kiedy opanowała cię panika, zawołałeś ducha, wujku Rogi. - Gówno prawda - powiedziałem buńczucznie. Ale nie dał się zbić z tropu. - Słyszałem. Ducha. Nie Ducha Świętego! Mentalny obraz, jaki temu wezwaniu towarzyszył, był... dziwny. Przez chwilę wydawało mi się, Ŝe usiłuje to ze mnie wyciągnąć koercją. Potem jednak wycofał się i zrobił szybki gest samokrytyki, udając, Ŝe podcina sobie gardło. - NiewaŜne. Przepraszam. Znów pakuję nos w nie swoje sprawy. CzyŜby...? Jedynymi osobami, które mogły uratować mnie i resztę Remillardów przed Fury, Hydrą i innymi niebezpieczeństwami, które czaiły się wśród nocy, był mój stary lylmicki przyjaciel, nazywający siebie Duchem Rodzinnym i ten chłopiec. MoŜe był juŜ najwyŜszy czas, Ŝeby Marc dowiedział się, Ŝe ma sprzymierzeńca! Zwlokłem się z krzesła i poklepałem Marca po ramieniu. - Do diabła, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym podzielić się z tobą moją opowieścią o duchu. Ale nie tutaj. Robi się późno. Chodźmy do Peter Christian Tavern; postawię ci kolację i opowiem kilka historyjek z mojej zmarnowanej młodości. 32 CONCORD, STOLICA PAŃSTWA LUDZKOŚCI, ZIEMIA 20 WRZEŚNIA 2052 Pojazd prawników wylądował na lądowisku WieŜy Europejskiej, skąd zabrali Rogiego i Teresę, a potem pojechali metrem do biura Kierownika, które mieściło się w odległości dobrych dwóch kilometrów. Ktoś, kto był operantem albo dysponował podsłuchem, musiał namierzyć ich gdzieś w drodze, bo gdy wysiedli z wagonu, oczekiwał ich juŜ tłum dziennikarzy, wycelowując kamery i mikrofony i wykrzykując pytania w najrozmaitszych odmianach standardowego angielskiego. Wśród dziennikarzy byli nawet Gi i Poltrojanie. Teresa wydawała się bardziej zadowolona, niŜ zirytowana pytaniami odbijającymi się echem po ścianach małej stacji metra. - Pani Kendall! Proszę nam powiedzieć, jak się pani czuje wnosząc ostatnią apelację o uniewinnienie! - Pani Kendall! Czy wierzy pani w powiedzenie, Ŝe do trzech razy sztuka? - Czy sądzi pani, Ŝe potraktowano panią sprawiedliwie? - Czy będzie pani śpiewać na otwarciu Metropolitan w przyszłym tygodniu, jeśli stanie pani przed sądem? - Jak się czuje mały Jack? - Proszę tu spojrzeć na chwilę, pani Kendall! - Czy to prawda, Ŝe pani i Pierwszy Magnat jesteście w separacji? - Czy wystąpi pani osobiście przed Kierownikiem, czy zrobią to w pani imieniu prawnicy? - Pani Kendall... Rogi chwycił ją pod jedno ramię, a Chester Kopinski pod drugie i próbowali przeprowadzić do windy, podczas gdy Sam Goldsmith i Woody Bates zajęli się tłumem. Woody wrzeszczał: “Bez komentarza! Bez komentarza!”. Teresa, uśmiechając się promiennie upierała się, Ŝe spróbuje odpowiedzieć na pytania. Starszy adwokat, Spencer Delevan,
stał na skraju tłumu przyciskając do piersi teczkę i rozmawiając, przeraŜony, przez telefon komórkowy. W końcu przybyła policja i zaprowadziła spokój. Teresa, Rogi i prawnicy wsiedli do windy i pojechali w górę, do biura Ziemskiego Kierownika, Davida Somerleda MacGregora. - Te dziennikarskie sępy będą juŜ na nas czekać, kiedy wyjdziemy - zawyrokował ponuro Chester. - Zwróćmy się lepiej do ODE o pozwolenie na zabranie Teresy i Rogiego z dachu - powiedział Sam ściszonym głosem. - Szczególnie, jeśli decyzja będzie niepomyślna. - Naprawdę, chętnie odpowiem na ich pytania - powiedziała Teresa - a decyzja będzie pomyślna. - Pamiętaj, Tereso - skarcił ją Woody - co nam obiecałaś. Zostaw to nam. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Rogiego. Ummm zamruczała winda i wszyscy weszli do recepcji, która nie wyróŜniała się specjalną elegancją. Była urządzona w popularnym neoromańskim stylu. Podłogę wyłoŜono mozaiką, a na środku zainstalowano małą sadzawkę z kilku fontannami, w której pływały spore ryby. Poczekalnię pokrywał szklany dach i było mnóstwo zieleni w doniczkach. Ku zdziwieniu Rogiego, siedziało tam juŜ sporo ludzi, najwyraźniej czekając na spotkanie z Kierownikiem. Nie wyglądali na prawników ani Ŝadnych biurokratów; byli to raczej zwykli obywatele. Młoda kobieta przyszła nawet z dwójką małych dzieci, które przechylały się przez poręcz sadzawki i usiłowały zabawiać rybami. - Słyszałem plotki, Ŝe Kierownik postanowił uczynić ze swego biura sanktuarium rzecznika do spraw obywatelskich - mruknął Rogi do Chestera - ale to juŜ lekka przesada. Czy mamy stać w kolejce? - Mamy umówione spotkanie na dziesiątą - powiedział Kopinski, spoglądając na swój staroświecki, złoty zegarek z dewizką - i przybyliśmy punktualnie. Zdumiona Teresa przyglądała się czekającym ludziom. - Czy to znaczy, Ŝe kaŜdy moŜe zobaczyć się z Kierownikiem Planetarnym? - KaŜdy moŜe starać się o spotkanie - powiedział szorstko Spencer Delevan. - Mało istotne apelacje są oddalane, a te, które mogą być lepiej załatwione przez inne władze, są do nich kierowane. Biuro Kierownika zatrudnia wielu pracowników i tylko specjalnie wyselekcjonowane apelacje są kierowane do samego MacGregora. - Niech mnie szlag - powiedział Rogi. - Myślałem, Ŝe Kierownik jest kimś w rodzaju najgrubszej ryby Związku Intendenckiego - takim władcą świata. - Absolutnie nie - prychnął Delevan. - Kierownik podlega zwykłej planetarnej legislaturze. Jest odpowiedzialny za całe Konsylium Galaktyczne, a nie tylko za Państwo Ludzkości. Sam Goldsmith zauwaŜył: - Nie jesteś pierwszym, który się dziwi, Rogi. Światek prawniczy wciąŜ usiłuje dojść do tego, w jaki sposób funkcjonuje stanowisko Kierownika i niektórzy z nas uwaŜają, Ŝe Davy MacGregor sam ustala rządzące nim zasady! Z definicji, Kierownik jest najwyŜszym metafizycznym urzędnikiem na planecie i ma zapewniać kontakt zwykłych obywateli z Konsylium. KaŜde Państwo Imperium postrzega to stanowisko trochę inaczej, ale generalnie, kierownik jest bardziej nadzorcą albo obrońcą publicznym, niŜ administratorem. Kiedy zakończy się okres próbny, kaŜda z naszych planet kolonialnych będzie miała własnego kierownika. Wszyscy oni będą obciąŜeni powaŜnym obowiązkiem kształtowania Umysłu planetarnego i przewodzenia społecznościom planet. - Tymczasem wygląda na to - powiedział Rogi - Ŝe MacGregor jest bardziej ukochaną niańką, niŜ kimkolwiek innym. Goldsmith roześmiał się, ale reszta prawników wyglądała na uraŜonych. - To musi być bardzo trudna praca - powiedziała Teresa. Goldsmith odparł: - Mój znajomy Poltrojanin twierdzi, Ŝe większość kierowników nie wytrzymuje więcej niŜ parę lat na tym stanowisku.
- Mój BoŜe! - Idzie ktoś z personelu - powiedział Woody Bates. - NajwyŜszy czas. Szczupły młody męŜczyzna z jasnoblond włosami i insygniami OED, od razu poznał dwoje petentów. - Witam! Teresa Kendall i Rogatien Remillard, jak sądzę? Jestem Bart Ziegfield, jeden z asystentów Kierownika. Czy zechcą państwo pójść za mną? Jest juŜ gotów spotkać się z państwem... Spencer Delevan przerwał mu zręcznie. - Jesteśmy prawnymi reprezentantami obywateli Kendall i Remillard. Z całym szacunkiem prosimy o moŜliwość towarzyszenia im w spotkaniu z Kierownikiem MacGregorem. - Przykro mi - odparł Ziegfield grzecznie, lecz stanowczo. Powiadomiono państwa, gdy aplikacja została przyjęta, Ŝe Kierownik spotka się tylko z samymi zainteresowanymi. To nie jest sala sądowa. - Ale... - zagotował się Delevan. Rogi wysunął się naprzód. - Rozumiemy. Chodź, Tereso. Ziegfield mrugnął do osłupiałych adwokatów i wyprowadził Rogiego i Teresę z recepcji, a następnie powiódł ich długim korytarzem. Było tam bardzo cicho, na podłodze leŜały piękne chińskie dywany; po drodze mijali mnóstwo masywnych, anonimowych drzwi. Na wyłoŜonych boazerią ścianach wisiały imponujące obrazy. - Czy to moŜliwe, Ŝeby to był prawdziwy Van Gogh? - zapytała Teresa. - O, tak - odparł ich przewodnik. - Kierownik MacGregor zawsze był zapalonym miłośnikiem sztuki i wraz z obowiązkami i odpowiedzialnością przejął równieŜ prerogatywy zajmowanego stanowiska. Obrazy są oczywiście wypoŜyczone. Piękny mały “Fra Angelico” jest tutaj... takŜe wspaniały “Statek głupców” Hieronima Boscha. To ulubiony obraz Kierownika. Asystent zapukał do drzwi, które nie róŜniły się niczym od innych, które mijali. - Proszę bardzo - powiedział Ziegfield wesoło. Zachęcił ich gestem do wejścia, a następnie oddalił się pospiesznie, zostawiając ich samych. Rogi i Teresa. Wejdźcie, proszę. Starszy męŜczyzna zareagował energicznie. Złapał za gałkę u drzwi, otworzył je i usunął się na bok, przepuszczając Teresę. Pokój był mały, nawet przytulny. Był tam kominek, na którym leŜało kilka brzozowych szczap, gotowych do zapalenia. Sosnowy kredens, stojący przy jednej ze ścian, miał wbudowaną skomplikowaną stację odzyskiwania danych, ale był to jedyny widoczny ślad nowoczesnej technologii. Za sosnowym biurkiem i duŜym orzechowobrązowym fotelem, znajdowało się jedyne okno o tkanych draperiach, wychodzące na dolinę Merrimack. Davy MacGregor wyszedł zza biurka, Ŝeby ich przywitać. Rogi nie widział osobiście byłego Partnera Intendenckiego od czasu jego odmłodzenia i znów rzuciło mu się w oczy podobieństwo Davy’ego do ojca. Miał inny kolor włosów, ale sumiaste wąsy były takie same jak u ojca. Nosił nawet tweedową marynarkę i kamizelkę w kratę klanu MacGregorów z rogowymi guzikami, które były wiernymi kopiami ulubionych guzików Jamiego. Uścisnął im dłonie, jakby Rogi i Teresa byli mile widzianymi gośćmi, i podsunął dwa krzesła o skórzanych oparciach i siedzeniach pokrytych cienką wełnianą przędzą. Wyraził podziw dla sukni Teresy i zapytał o zdrowie Jacka. Powróciwszy na swoje miejsce za biurkiem, powiedział do Rogiego, Ŝeby nie patrzył łakomym wzrokiem na piękny egzemplarz L. Sprague de Camp’a “Wheels of If”, w okładce Hannes Bok, którą, jak Davy przyznał, miał ochotę dołączyć do swojej prywatnej kolekcji fantasy. - Mam jedną na składzie - powiedział księgarz ze zdenerwowaniem - zakonserwowaną i zabezpieczoną. Mam zamiar ją sprzedać. Gratuluję posiadania takiego cacka. Ciemne oczy MacGregora błysnęły. - Dopilnuj, Ŝeby ci wystawili fakturę. - Tak... oczywiście.
Zapadło milczenie. Davy MacGregor odezwał się: - Przeprowadziłem juŜ własne dochodzenie w waszej sprawie. Jest tylko jedna rzecz, o którą chcę cię zapytać, Tereso. Wiedząc, co zrobiłaś dla Jacka, czy zdecydowałabyś się urodzić jeszcze jedno dziecko? Odparła z podniesioną głową. - Nie. Ale nadal jestem przekonana, Ŝe postąpiłam właściwie rodząc go. MacGregor zwrócił się do Rogiego. - Dlaczego nie powiedziałeś Ludzkiemu Magistratowi prawdy na temat roli Marca w ucieczce i ukryciu Teresy? Starszy człowiek poczuł, jak zaciska mu się gardło. śył do tej pory w błędnym przeświadczeniu, Ŝe udało mu się zbałamucić gliny, biorąc na siebie całą winę. Wziął wolno głęboki oddech. Powiedział: - Jestem starym człowiekiem, który zarabia na Ŝycie nikomu nie potrzebnym handlem. Jeśli zostałbym skazany na dziesięć lat, nic wielkiego by się nie stało. Moim wspólnikiem w tym przestępstwie jest nieletni. Znajduje się w istotnym momencie swojej edukacji i z pewnością wyrośnie na waŜną osobistość. UwaŜałem, Ŝe rozsądniej będzie go kryć, aby mógł wejść w dorosłe Ŝycie bez obciąŜeń. MacGregor opuścił wzrok na swoje ręce, luźno splecione na ciemnym drewnianym blacie biurka. WciąŜ nosił szeroką obrączkę ślubną. - Oboje świadomie złamaliście prawo ustanowione przez Simbiari. Ty, Tereso, byłaś powodowana przez nieracjonalny przymus - pewien rodzaj metakoercji - rozpoznawany, ale nie rozumiany przez obce rasy Imperium. Kiedyś ludzie powiedzieliby, Ŝe natchnął cię Bóg. I być moŜe mieliby rację. Podniósł oczy na Rogiego. - Ty zaś, tak naprawdę, nie chciałeś łamać prawa. RównieŜ zostałeś zmuszony - przez dwie osoby. Jedną z nich był Marc Remillard, a drugą... wiesz kto. Teresa odwróciła się zaskoczona do starszego męŜczyzny. - Nigdy mi nie mówiłeś... Davy MacGregor uciszył ją swoją koercją. - UwaŜam, Ŝe okoliczności pozwalają mi uniewinnić was bez Ŝadnych zastrzeŜeń. Teresa zerwała się z miejsca i wybuchła z radości płaczem, jąkając słowa podziękowania. Po chwili wszedł do gabinetu Bart Ziegfield; wziął ją delikatnie pod ramię i wyprowadził z pokoju. Drzwi zamknęły się za nimi. - Chciałbym ci równieŜ podziękować... - zaczął Rogi, wstając i wyciągając dłoń. Ale MacGregor zignorował ją i nakazał mu gestem usiąść z powrotem. Jego twarz była powaŜna. - Ty i ja jeszcze nie skończyliśmy, Rogi. Rogi westchnął. Tylko jedna osoba mogła zdradzić Davy’emu MacGregor jego motywacje, nie wspominając o Teresie. Rogi zastanawiał się, jakiego rodzaju instrukcje i polecenia otrzymał Kierownik od Lylmika. Davy MacGregor uśmiechnął się. - CięŜkie, mój drogi. Cholernie cięŜkie. Ale niech cię nie obchodzą szczegóły, bo sam teŜ jakieś szkolenie przeszedłeś. - Ha! - powiedział Rogi, a jego oczy rozjaśniły się. - Nie chodzi mi tu jednak o podobieństwo przeŜyć, wspólne doświadczenia - stwierdził MacGregor szorstko. Uśmiech znikł z jego twarzy. - Myślę o czymś zupełnie innym i... albo będziesz współpracował, albo poniesiesz surowe konsekwencje swej odmowy. Rogi gapił się na niego z otwartymi ustami. - Być moŜe, nie zdajesz sobie sprawy - powiedział MacGregor beznamiętnym tonem - z taktyki, którą potrafią rozwinąć niektórzy Remillardowie, wynikającej z ich odporności na sondaŜ redaktywnokoercyjny. Zamierzamy coś z tym zrobić, o czym zresztą się dowiecie. Jednak ja nie będę marnował cennego czasu na oficjalne procesy, procedurę gromadzenia dowodów i te wszystkie uciąŜliwe sprawy, do
których zobowiązany jest Magistrat. Kierownik ma moŜliwość pójścia drogą na skróty, jeśli dobro sprawy tego wymaga. Mając cię tu w swych rękach, Ŝe tak powiem, opowiadałbym się za prostszą i bardziej bezpośrednią metodą uzyskiwania informacji. - Na jaki temat? - bąknął Rogi. MacGregor wydawał się go nie słyszeć. - Najprostszą i najmniej bolesną opcją, jaką moŜesz wybrać, jest powiedzenie mi dobrowolnie całej prawdy. Potem moŜesz otworzyć przede mną swój umysł, Ŝebym mógł potwierdzić twoją prawdomówność. - Ale przecieŜ właśnie uniewinniłeś Teresę i mnie... - Nie interesuje mnie juŜ przestępstwo Teresy. Opowiesz mi o czymś nieskończenie waŜniejszym. MoŜesz to zrobić dobrowolnie albo moŜesz odmówić. W tym jednak przypadku, będę zmuszony zastosować moją bardzo specjalną technikę sondaŜu, która mimo nauk Lylmików, jest jeszcze bardzo niedoskonała. Sądzę, Ŝe nie zdałaby się ona na wiele w przypadku Paula Remillarda albo jego najstarszego syna. Ale zapewniam cię, Ŝe twój mózg mogę zamienić w galaretę, jeśli spróbujesz się przeciwstawiać. - Na miłość boską! - krzyknął Rogi. - Powiedz mi w końcu, do diabła, co chcesz wiedzieć! - Wszystko co wiesz na temat osoby, bądź osób, które zamordowały Bretta McAllistera i moją Ŝonę, Margaret Strayhorn. Inaczej, Bóg mi świadkiem, nie wyjdziesz z tego pokoju jako człowiek o zdrowych zmysłach. Davy MacGregor kłamał. Kiedy Rogi, zlany juŜ kompletnie lepkim potem, wyznał wszystko, co wie na temat Fury, Hydry, Vica, małego Jacka i siedmiu zabójstw i doszedł jako tako do siebie (z pomocą czterech palców Lagavulinu), Davy przyznał, Ŝe tak naprawdę nie miał zamiaru sondować starego księgarza do granic obłędu. - Nie, Ŝebym nie był do tego zdolny, mój drogi - powiedział Kierownik uprzejmie - moje moŜliwości koercyjno-redaktywne są naprawdę na niezłym poziomie, a i Lylmicy nauczyli mnie paru rzeczy. Tak naprawdę jestem dość dobrotliwym gościem, który nie skrzywdziłby nawet muchy - a poza tym w zakres moich kompetencji nie wchodzi mentalne okaleczanie, chociaŜ wolno mi czasem obchodzić przepisy Magistratu w kwestii przesłuchiwania obywateli Ziemi. Rogi warknął coś na temat niesprawiedliwości całej szopki, ale, Davy odparł, Ŝe zamierzał jedynie dostać się do samego sedna zabójstw w sposób moŜliwie bezpośredni - przez samego Rogiego. Prawo Imperium chroni przed sondowaniem Magnatów Konsylium, takich jak Remillardowie, jeśli nie ma ku temu naprawdę waŜnych powodów, a zwyczajny obywatel nie ma szans, jeśli Kierownik zdecyduje się go drąŜyć. - Teraz ja mam dla ciebie pewną informację - powiedział Davy, wciąŜ z uśmiechem na ustach - i chcę, abyś przekazał ją pozostałym członkom rodziny. W ciągu miesiąca Ludzki Magistrat będzie dysponował nowym mechanicznym urządzeniem do sondaŜu, którym moŜna będzie uzyskać odczyt prawdy i fałszu, stuprocentowo pewny, nawet od najpotęŜniejszego mistrza mentalnych zasłon. Dzięki tobie, mamy teraz podstawy prawne do przesłuchania za pomocą naszego urządzenia siedmiorga Magnatów Remillardów. Jeśli zgodzą się poddać mu dobrowolnie w moim biurze, bez konieczności przekazywania sprawy do Magistratu, który musiałby przeprowadzić długą procedurę prawną, przesłuchanie odbędzie się w ścisłej tajemnicy. Niczyja reputacja nie zostanie nawet w najmniejszym stopniu nadwyręŜona, pod warunkiem, Ŝe dana osoba okaŜe się niewinna. Jeszcze raz dziękuję ci za współpracę; teraz juŜ wiemy, jakie pytania zadawać. - Pięknie - powiedział Rogi gorzko - mogę teraz dodać kablowanie do osobistego spisu własnych win. Uprzejmość zniknęła z twarzy Davy’ego MacGregora; pozostała na niej jedynie kaledońska, twarda jak skała nieustępliwość. - Niech szlag trafi twoją zranioną wraŜliwość! Jedyną rzeczą, która się teraz liczy, jest znalezienie potworów, które zabiły moją biedną Maggie i innych... i posłanie ich prosto do piekła. Powiedz to swojej drogiej Dynastii Remillardów.
33 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Kreacja Turandot, chińskiej księŜniczki z lodu, której serce mięknie z miłości, była jednym z wielkich sukcesów Teresy. Rozsądnie wybrała tę rolę na otwarcie sezonu, gdyŜ wyeksponowała w ten sposób swój talent śpiewającej aktorki i śpiewaczki o bogatym i pozornie bez wysiłku wydobywanym głosie. Nikt nie zauwaŜył, Ŝe nie jest on juŜ tak sprawny, jak za czasów młodości, a wyjątkowo wysokie tony, które były niegdyś jej specjalnością, pojawiają się juŜ teraz bardzo rzadko. Rola Teresy Turandot oznaczała triumfalny powrót i nawet jeśli krytycy zauwaŜyli, Ŝe nie jest juŜ w takiej formie, jak kiedyś, nie odwaŜyli się o tym wspomnieć, ze strachu przed zlinczowaniem. W tę noc w Nowym Jorku zebrała się cała rodzina, łącznie z Paulem, który po owacji na stojąco, jaką nagrodzono przedstawienie, wpadł do jej garderoby ze łzami w oczach. Tych dwoje przyczyniło się do niezadowolenia oblegających garderobę wielbicieli i irytacji mediów. Pozostali zamknięci wewnątrz pokoju przez prawie godzinę. W końcu wyszli, z promiennymi uśmiechami na twarzach, wśród znaczących braw i gwizdów. Mały Jack, przyniesiony przez Marca w nosidełku, najwyraźniej zrobił jakąś telepatyczną uwagę, która sprawiła, Ŝe starszy brat zaczerwienił się po uszy. Następnego dnia, Paul wprowadził się z powrotem do rodzinnego domu w Hanowerze. Teresa podpisała kontrakt na jeszcze siedem przedstawień, mających odbyć się w październiku i na początku listopada. Przez ten czas podróŜowała pomiędzy New Hampshire a Nowym Jorkiem z Paulem, który towarzyszył jej, z wyjątkiem jednego, na kaŜdym przedstawieniu. Opuścił występ 19 października, poniewaŜ tego dnia rodzina została poddana w Cambridge mechanicznemu sondaŜowi. Urządzenie przetransportowano na specjalne polecenie Davy’ego MacGregora z siedziby Magistratu do biura Kierownika Ziemskiego. Zostali przesłuchani wszyscy: rodzeństwo i ich Ŝony, a takŜe seniorzy rodu i Marc. (Teresę poddano testom następnego dnia). Aparatura była obsługiwana przez doktorów Van Wyka i Kramera. Obaj byli szanowanymi naukowcami, jak równieŜ magnatami, poufność więc badania nie budziła zastrzeŜeń. Ze względu na drastyczną naturę badania, zadano tylko dziesięć pytań, na które naleŜało odpowiedzieć tak lub nie. 1. Czy jesteś istotą nazywaną Fury? 2. Czy wiesz, kim lub czym jest Fury? 3. Czy jesteś istotą nazywaną Hydrą, albo częścią tej istoty? 4. Czy wiesz, kim jest Hydra? 5. Czy wiesz, kto lub co zabiło Bretta McAllister? 6. Czy wiesz, kto lub co zabiło Margaret Strayhorn? 7. Czy wiesz, kto lub co zabiło Adrienne Remillard? 8. Czy wiesz, kto lub co zabiło czterech operantów, którzy zaginęli w okolicy wybrzeŜa New Hampshire ostatniego lata? 9. Czy moŜesz potwierdzić fakt, Ŝe Victor Remillard Ŝyje? 10. Czy podejrzewasz, Ŝe morderstwa Fury-Hydry, popełnione na McAllisterze, Strayhom, Adrienne Remillard i pozostałych ofiarach, mają jakiś związek z rodziną Remillard? Wszyscy przesłuchiwani odpowiedzieli “nie” na pierwsze dziewięć pytań i uznano, Ŝe mówią prawdę. Aurelie Dalembert, Ŝona Philipa Remillarda; Cecilia Ashe, Ŝona Maurice’a Remillarda; Cheri Losier-Drake, Ŝona Adriena Remillarda i Teresa Kendall, Ŝona Paula Remillarda odpowiedziały “nie” na dziesiąte pytanie i uznano, Ŝe mówią prawdę. Lucille Carrier odpowiedziała “nie” na dziesiąte pytanie i skłamała. Philip, Maurice, Severin, Anne, Catherine, Adrien, Paul, Denis i Marc odpowiedzieli “tak” na dziesiąte pytanie i powiedzieli prawdę. Ze względu na nieprecyzyjność dziesiątego pytania, Kierownik
David Somerled MacGregor zwrócił się bezpośrednio do Lylmickich Nadzorców z pytaniem, czy istnieją podstawy do dalszego przesłuchiwania rodziny. Nadzorcy odrzekli, Ŝe, jak na razie, nie ma. Przypomnieli równieŜ, Ŝe nie do niego naleŜy zadanie odnalezienia mordercy jego Ŝony. Rezultaty przesłuchania zostały zapieczętowane przez Kierownika i nie przekazane Ludzkiemu Magistratowi. 34 SWAFFHAM ABBAS, CAMBRIDGESHIRE, ANGLIA, ZIEMIA 2 LISTOPADA 2052 KsięŜyc świecił nad Devil’s Ditch, a nieustępliwy wiatr ze wschodniej Anglii smagał szyby domku, który wyglądał na typowo angielski z zewnątrz, a był rosyjski wewnątrz. Ogień trzaskał na palenisku, ze sprzętu stereo dobywały się ciche tony muzyki Mozarta. Osiem osób, które nieoficjalnie nazywały siebie Metafizycznymi Buntownikami usadowiło się z wielką ulgą i przygotowało do wypicia za zdrowie nowego członka grupy. Anna Gawrys-Sakhvadze napełniła posrebrzane filiŜanki parującą herbatą z mosięŜnego samowara i poleciła swojemu siostrzeńcowi, Alanowi Sakhvadze, obsłuŜyć zebranych. Sama zaoferowała chętnym kolejkę georgiańskiej brandy. Gerrit Van Wyk przyjął propozycję ze zwykłym entuzjazmem, podobnie jak Will MacGregor i Alan. Hiroshi Kodama napił się tylko odrobinę. Oljanna Gathen, Jordan Kramer i Adrien Remillard podziękowali. - Esi, moja droga, a ty? - Anna nachyliła butelkę nad kieliszkiem nowej członkini grupy. - MoŜe po przykrym doświadczeniu z naszym małym wykrywaczem kłamstw w Instytucie, miałabyś ochotę na coś, co pozwoli ci uspokoić nerwy. - Nie, dziękuję. Moje nerwy dochodzą do siebie - zapewniła Esi Damatura. - Ale muszę przyznać, Ŝe cieszę się, iŜ Gerry i Jordy zadali mi tylko jedno pytanie. - Biednego Adriena zmusili do wytrzymania dziesięciu z rzędu powiedziała Anna, nalewając sobie i siadając. - Ale omówimy to po naszym małym toaście... Hiroshi, czy zechciałbyś się tym zająć? - Z największą przyjemnością. - Hiroshi Kodama wstał z miejsca. Siedzieli wszyscy wokół paleniska, a reszta pomieszczenia, pełna pamiątek Anny z jej poprzednich domów w Moskwie i Azji Centralnej, tonęła w ciemności, rozświetlona tylko nikłymi odblaskami ognia. Znam Esi Damatura od przeszło dziewięciu lat. Pomimo Ŝe pracowała ona w Intendenturze Afrykańskiej, a ja w Azjatyckiej, szybko zorientowaliśmy się, Ŝe oboje darzymy wielką miłością tę planetę i jej ludzi, a niechętnymi uczuciami tych, którzy sami nie będąc ludźmi, utrzymywali, Ŝe najlepiej znają potrzeby ludzkości. Cieszyłem się niezmiernie, kiedy Esi, podobnie jak Anna i ja sam, została wybrana do Ludzkiego Dyrektoriatu Konsylium Galaktycznego. Cieszyłem się jeszcze bardziej, kiedy Esi przyłączyła się do mnie w walce o uwolnienie Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda z zarzutu pogwałcenia ustawy reprodukcyjnej. ChociaŜ nie osiągnęliśmy sukcesu w głosowaniu, gorące poparcie, jakie Esi wykazała wobec ludzkiej wolności reprodukcyjnej, obudziło we mnie myśl o przyłączeniu jej do naszej małej grupy, a wreszcie doprowadziła do jej przybycia do nas i ostatecznego potwierdzenia jej zgody. Jordy i Gerry wykonali swoje obowiązki inkwizytorów. Wynik badania jest taki, jaki wszyscy mieliśmy okazję widzieć... Tak więc, moi przyjaciele, powierzam wam Dyrektora Esi Damatura, Magnata Konsylium, Giganta Telepatii i Kreatywności. Esi, z własnego wyboru, stała się jedną z nas Buntownikiem Metafizycznym. Podniósł kieliszek. Pozostali wstali i wypili. Następnie Esi zaproponowała własny toast. - Za wielkiego rodaka Adriena, Thomasa Jeffersona! Jest on od lat bardzo szanowany w mym rodzinnym kraju, Namibii. Jefferson powiedział kiedyś: “Trochę buntu od czasu do czasu to dobra rzecz”. Wszyscy roześmieli się i wypili. Następnie Hiroshi zapytał
Adriena: - Dlaczego musiałeś wytrzymać aŜ dziesięć pytań zadawanych za pomocą aparatury sondaŜowej? - Chodziło o morderstwa Hydry. Jest to, jak na razie, najgorzej strzeŜony sekret w Państwie Ludzkości - przynajmniej, wśród operantów. - CóŜ, ja nigdy o tym nie słyszałam - przyznała Esi. Oljanna Gathen, jej mąŜ Alan Sakhvadze i Hiroshi Kodama zawtórowali jej. - W takim razie zbliŜcie się, koledzy spiskowcy - powiedział Adrien Remillard; jego myśli były powaŜne, chociaŜ mówił lekkim tonem - a opowiem wam o tajemniczych morderstwach, które zmroŜą wasze serca i wystawią na próbę wasze zdolności dedukcyjne. Przez następny kwadrans zapoznawał ich ze szczegółami sprawy, kończąc opowieść zaginięciem swojej najstarszej córki i badaniem całej rodziny przez Kierownika. Jordan Kramer i Gerrit Van Wyk wiedzieli juŜ sporo o tej sprawie, poniewaŜ sami przeprowadzali przesłuchanie. Pozostali, z wyjątkiem Anny, która wiedziała juŜ prawie wszystko, i Willa MacGregora, który zdawał sobie sprawę z podejrzeń dotyczących śmierci macochy, byli zafascynowani i przeraŜeni opowieścią Adriena o Hydrze, metafizycznym wampirze, który najwyraźniej zabijał, zadając swym ofiarom siedem ranczakr i był kontrolowany przez nieznanego człowieka o imieniu Fury. Kiedy Adrien skończył, młoda kapitan statku kosmicznego, Oljanna Gathen, powiedziała spokojnie: - Nie wierzę w to. Wiadomo jedynie, Ŝe Brett McAllister został zabity w ten specyficzny sposób. Nie ma prawdziwego dowodu na to, Ŝe Margaret Strayhorn zamordowała ta sama osoba, ale powiedzmy, Ŝe moŜna to załoŜyć. Ale pozostałe osoby...? Z tego, co mówisz, nie ma Ŝadnego dowodu na to, Ŝe twoja córka i inne osoby, które zaginęły tego lata, zostały zamordowane przez rzekomego potwora. Cała ta historia o Hydrze i jej demonicznym animatorze opiera się na niczym nie popartych zeznaniach - i to zeznaniach z trzeciej ręki - małego dziecka! Czy ono samo było badane przez aparaturę? - Nie moŜna tego zrobić - powiedział Jordan Kramer - procedura ta jest i tak wystarczająco szkodliwa dla dorosłych. Mogłaby wywołać nieodwracalne naruszenia u dzieci, a Jack i tak nie cieszy się najlepszym zdrowiem. Z tego, co wiem, poddawany jest terapii mającej zwalczyć prawie trzy tuziny defektów genetycznych. - Biedactwo - wymruczała Oljanna. - Jakie są prognozy? - Jak na razie, pomyślne - powiedział Adrien. - Mały Jack jest swego rodzaju cudownym metafizycznym dzieckiem. Nikt nie potrafi się przedostać przez jego zasłony i tylko bratu Marcowi pozwala odczytywać jego wspomnienia. Davy MacGregor uznał jednak za prawdziwe sprawozdanie wujka Rogi z informacji, jakie Marc uzyskał od Jacka. - Mój ojciec - wtrącił Will MacGregor marszcząc brwi - nie jest obiektywny. Odchodził prawie od zmysłów, kiedy Margaret zginęła. Jest w stanie przyjąć kaŜdą poszlakę, która moŜe doprowadzić do odnalezienia jej mordercy; nawet tak nieprawdopodobną jak przed chwilą naświetlone. - Wypalone ślady na ciele Bretta Mc Allistera - powiedział Hiroshi w zamyśleniu. - były umiejscowione w siedmiu miejscach, jak czakry, i miały formę kwiatu lotosu. Adrien odpowiedział: - Widziałem je na własne oczy. KaŜdy ze znaków wyglądał trochę inaczej, niŜ pozostałe. Były białe, spopielone. Reszta ciała wyglądała, jakby była przypalona pochodnią. To był pewnie jakiś psychokreatywny ogień, skutek uboczny wysysania energii. - Fascynujące - powiedział Hiroshi. - Rozumiecie oczywiście znaczenie czakr w jodze Kundaliniego? - Przekazał im mentalny obraz. - Joga wykorzystuje jednak te siedem punktów na ciele do tajemnego leczenia, albo przy próbach osiągnięcia wyŜszego poziomu świadomości. Wampiryczna Hydra najwidoczniej wypaczyła technikę jogi, dla spowodowania wypływu energii Ŝyciowej ofiary. Zdumiewające! - MoŜna uchwycić ścisły związek pomiędzy morderstwem Bretta McAllistera a atakiem na Margaret Strayhorn w domu prezydenta w Dartmouth - powiedział Adrien. - Dziwne oparzenie na jej głowie było
identyczne jak ślady na ciele Bretta - i jeśli uwierzymy mojemu ojcu, ślady na ciele Bretta były identyczne jak te, które wypalił starszy brat Denisa, Victor, czarna owca rodziny, na ciele dwojga ludzi, których zamordował wiele lat temu. - Ale nie ma jednoznacznego dowodu, Ŝe Margaret została zabita w ten sposób - powiedział Alan. - Nie - przyznał Will. - Znaleziono list samobójczy. Mój ojciec jest jednak przekonany, Ŝe ona została zamordowana, i twierdzi, Ŝe słyszał jej śmiertelny okrzyk mentalny; “Pięć”. To potwierdza, jego zdaniem, rozmyślania Jacka na temat pięcioczłonowości Hydry. Oljanna potrząsnęła głową. - Cieniutkie. Bardzo cieniutkie. - MoŜe nie myślałabyś w ten sposób - powiedział Adrien surowo gdybyś lepiej znała zbrodnie “nieodŜałowanego” stryja Victora. - Powiedz im, Adriuszka - poleciła Anna. - Miałem wówczas tylko dwa lata - powiedział Adrien - i nie znałem Vica. Ale moje starsze rodzeństwo, które go znało, uwaŜało go za niemoralnego oportunistę o nieprzeciętnych zdolnościach metafizycznych, który zamierzał podbić świat - i... był cholernie tego bliski. Zanim przemienił się w roślinę, zdobył kontrolę nad siecią satelity laserowego Zap-Star i nad jednym z najpotęŜniejszych imperiów przemysłowych na Ziemi. Gerrit Van Wyk słuchał z otwartymi szeroko oczami. - Kiedy to się stało? Adrien spojrzał w ogień, obracając w rękach filiŜankę herbaty. - To było w noc Wielkiej Interwencji. - Byłam tam - powiedziała Anna miękko. - To miał być ostatni Kongres Metafizyczny, poŜegnalne spotkanie operantów rządzących naszym światem, odbywające się w duŜym starym hotelu w New Hampshire w USA. Uczestniczyłam w nim razem z moją matką, Tamarą, moim drogim dziadkiem i braćmi Walerym, Ilją i ich Ŝonami. PoŜegnalny bankiet został zorganizowany w leśnym domku na szczycie góry, ponad hotelem, i ten szaleniec Victor Remillard zamierzał zabić nas wszystkich, dowodząc grupą fanatyków antyoperanckich o nazwie Synowie Ziemi. Na pewno czytaliście o tym w ksiąŜkach historycznych. Hiroshi Kodama zmarszczył brwi. - W ksiąŜkach nie było mowy o psychicznym wampiryzmie Victora Remillarda. - Nie - zgodziła się Anna - ale cały świat wie, Ŝe on i rozwiązły kapitalista Kieran O’Connor stali za atakiem na domek. Ciało O’Connora zostało znalezione na wzgórzu po Interwencji, naznaczone siedmioma znakami czakrami. Jego córka została zabita w ten sam sposób i nie ulega wątpliwości, Ŝe przez Victora. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero później, oczywiście. Victor chciał wysadzić domek w powietrze, ze wszystkimi delegatami Kongresu Metafizycznego w środku. CzyŜ nie, Adrienie? - To prawda. Ale nie udało mu się. Został znaleziony później pomiędzy filarami podtrzymującymi domek, w stanie śpiączki. Wydaje się, Ŝe mój stryjeczny dziadek Rogi powstrzymał go w jakiś sposób; być moŜe na skutek przypadkowego zastosowania jakiegoś silnego, psychokreatywnego impulsu. Normalnie, zdolności mentalne Rogiego są bardzo niewielkie, ale Victor próbował go zabić, tam, na wzgórzu; a wiemy przecieŜ, Ŝe ekstremalny stres moŜe zwielokrotnić potencjał metafizyczny. Rogi nie jest pewien, co się naprawdę wtedy wydarzyło. Wiemy, Ŝe Victor został w jakiś sposób sparaliŜowany, pozbawiony czucia zmysłowego i doprowadzony do stanu całkowitej metafizycznej niemocy w momencie, gdy miał zamordować całą śmietankę ludzkich operantów. I Vic pozostał w tym stanie, całkowicie bezsilny, aŜ do śmierci w 2040 roku. - Ale McAllister został zamordowany jedenaście lat po śmierci Victora - sprzeciwiła się Oljanna. - Chyba nie myślisz, Ŝe ta... Hydra jest jego duchem! - Nie wiemy o niej nic - powiedział Adrien znuŜonym głosem poza tym, Ŝe nie naleŜy do mojej rodziny. Podobnie, jak nie naleŜy do nas jej kontroler, Fury. Geny i Jordy udowodnili to swoją aparaturą. - Tak naprawdę, to nie - powiedział Jordan Kramer ściszonym
głosem. - Co? - Adrien podskoczył na krześle jak raŜony prądem. - Nie udowodniliśmy, Ŝe jesteście niewinni. Aparatura jest w stanie udowodnić prawdę lub fałsz odpowiedzi badanej osoby, ale tylko na poziomie jej świadomości. Jeśli Hydra, bądź Fury są wytworem podświadomości, jakimiś składnikami osobowości wielorakiej, wtedy winna zbrodni osoba, nie wie, Ŝe jest winna - chyba, Ŝe wcielenie Hydry bądź Fury byłoby aktywne w momencie badania. Adrien krzyknął zdjęty paniką: - W takim razie, to mogę być nawet ja! Ja mogę być częścią Hydry albo nawet jej animatorem. Mogłem rozkazać zabić własną córkę! - CóŜ - Geny zawahał się - jesteśmy psychofizykami, a nie patologami klinicznymi. Ale osobowość wieloraka jest dokładnie udokumentowana w literaturze psychiatrycznej. Ten... drugi składnik osobowości zwykle nie komunikuje się z podstawowym. - Nie ma dowodu, Ŝe Fury, albo Hydra istnieją - powtórzyła Oljanna. - Cała twoja wiedza opiera się na tym, co jak Marc twierdzi, powiedziało dziecko. - W jakim kierunku zatem rozwinie się śledztwo? - zapytał Hiroshi. Adrien potrząsnął głową. - Kierownik zdecydował się nie robić nic. Śledztwo w sprawie morderstwa Bretta jest wciąŜ otwarte. Margaret uznano za martwą, ale pytanie, czy było to morderstwo, czy samobójstwo, pozostaje bez odpowiedzi. Wszystkie pozostałe zaginięcia, w tym równieŜ mojej córki, oficjalnie uznano za atak rekina. - Czy istnieje jakiś sposób - zapytała wolno Esi Damatura pozwalający nam wykorzystać tę sprawę? - Oswoić Hydrę i włączyć ją do naszej małej konspiracji? zachichotał Van Wyk. - To jest myśl! - Myślałam o wykorzystaniu jej w celu podwaŜenia zaufania do Paula - Esi spojrzała na Van Wyka ze źle skrywaną pogardą. Aby pozbawić go stanowiska Pierwszego Magnata, musielibyśmy po prostu rozprzestrzenić szczegóły badania przeprowadzonego przez Kierownika oraz opinię Jordego na temat uniewinnienia rodziny. - Skompromitowałoby to nie tylko Paula, ale całą nasza rodzinę - powiedział Adrien neutralnym tonem - Podniosłaby się publiczna wrzawa, nawet, jeśli nic nie zostałoby udowodnione. Zostalibyśmy okrzyknięci metafizycznymi Drakulami - szczególnie przez “normalnych” Partnerów Intendenckich Ameryki Północnej i kolonii amerykańskich. Nonoperanci nigdy nie mogli się zdecydować, czy jesteśmy wzorami dla nich do naśladowania, czy bandą bezboŜnych elitarnych intrygantów. Anna przechyliła głowę i obrzuciła Esi badawczym spojrzeniem. - Czy uwaŜasz, Ŝe zdyskredytowanie Remillardów jest niezbędnym elementem naszej strategii? - Nie wiem - odpowiedziała Afrykanka zawzięcie. - To jednak usunęłoby zarówno Paula, jak i Anne z Dyrektoriatu Państwa Ludzkości i dałoby nam szansę wprowadzenia do Konsylium bardziej ludzkiej legislatury. Nawet tu na Ziemi Paul uprawia politykę imperialną i usiłuje zaznaczyć swoje wpływy, gdzie tylko zdoła. Myślałam, Ŝe mnie rozszarpie na strzępy, kiedy domagałam się więcej planet kolonialnych dla kolorowych ludzi, i niech szlag trafi rozporządzenia obcych w tej sprawie. Dlaczego Europejczycy, Amerykanie i Australijczycy mają trzynaście planet z dwudziestu? Paul potrafił tylko cytować metafizycznych demografów! Więcej jest operantów w tych grupach! I w ten sposób, my, Afrykanie, pozostajemy z tylko dwiema planetami, a Azjaci mają tylko pięć. - Wielu Japończyków i Chińczyków Ŝyje szczęśliwie na planetach kosmopolitycznych - zauwaŜył Hiroshi łagodnie. Ale Esi nie dała się udobruchać. - Weźmy tę planetę mieszańców, do której Paul przekonał Związek. Denali to druga Alaska! Moim zdaniem, jest to po prostu następna kolonia USA. Anna czym prędzej zaproponowała gościom herbatę, bądź brandy, a juŜ za kilka minut Esi śmiała się z własnego wybuchu i mówiła: - No, cóŜ. Jeśli jesteśmy buntownikami, musimy się zachowywać
buntowniczo! Jestem znaną prowokatorką... ale co wy robicie, Ŝeby przyśpieszyć naszą rewolucję? Oljanna Gathen odezwała się: - Mam coś bardzo waŜnego do obwieszczenia. Zostanie to oficjalnie ogłoszone w przyszłym tygodniu, ale mam juŜ dziś przyjemność poinformować was, Ŝe Owen Blanchard został nominowany na stanowisko kapitana pierwszej z trzech nowych ludzkich armad kosmicznych, Dwunastej Floty. Mój brat Ragnar obejmie stanowisko głównego oficera operacyjnego. Flota będzie stacjonować na Okanagon. - No proszę! - wykrzyknął Will MacGregor. Rzucił oskarŜające spojrzenie na swego kolegę Alana Sakhvadze. - Musiałeś wiedzieć, a nie powiedziałeś mi! Alan tylko się uśmiechnął. - Nie wygadałem się nawet przed ciocią Annuszką. Oljanna wyprułaby mi flaki. - BoŜe mój! - krzyknęła Anna. - To oznacza, Ŝe pewnego dnia, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziemy mieli kontrolę nad uzbrojoną flotą kosmiczną... Gerry Van Wyk mrugał jak oszalały kalkulator, z szeroko otwartymi ustami. - Nie mówisz chyba, Ŝe... Nie, oczywiście, Ŝe nie! Ustaliliśmy na samym początku naszej... ee... znajomości, Ŝe będziemy dąŜyć do uniezaleŜnienia ludzkości od Imperium tylko pokojowymi środkami! - Nie dadzą nam odejść w pokoju - powiedział Adrien. Gerry przestał mrugać. - Nie? - Jeśli spróbujemy wycofać się z konfederacji, Imperium jest gotowe skazać nas na banicję. NałoŜą na nas wieczną kwarantannę, pozbawią planet kolonijnych i zapędzą Ziemian z powrotem do Układu Słonecznego. Zabiorą nam statki superluminalne i w ten sposób zatrzasną drzwi w naszej celi. Koniec z podróŜami międzygwiezdnymi. - Ale - Gerry zamachał wściekle chudymi rękami - przecieŜ się udusimy! - Tak - powiedział Adrien. - Przez cały czas Panowania Simbiari nie mieliśmy prawa do wojennej floty kosmicznej - zauwaŜyła Ołjanna. - Nawet nasza komercyjna flota był ograniczana pod wieloma względami. Teraz, kiedy Panowanie się juŜ skończyło, moŜemy podróŜować, gdzie tylko zechcemy, po całej Galaktyce i to oznacza, Ŝe musimy równieŜ pomóc umocnić prawo. To jeden z przywilejów i obowiązków społeczeństwa Imperium. Oficjalnie, trzy ludzkie floty kosmiczne będą podlegać Magistratowi. Będą tylko reprezentacyjną słuŜbą nadzorczą i patrolem kosmicznym. Ale Owen i Ragnar wiedzą, Ŝe Dwunasta Flota moŜe być czymś znacznie waŜniejszym. - Dobry BoŜe, tak! - powiedział Jordan Karamer. - Ci z nas, którzy dysponują odpowiednią wiedzą naukową, mogliby rozpocząć badania nad bronią! Mam juŜ w głowie kilka projektów... - A co z pozostałymi dwiema flotami? - zapytał Hiroshi. - Kiedy będzie wystarczająco duŜo wykwalifikowanego personelu, na Elysium zastacjonuje Trzynasta Flota, a na Assawompsett, Czternasta - powiedziała Oljanna. - Ale Dwunasta flota, jako wyjściowa, jeszcze przez długi czas będzie miała taktyczną przewagę nad pozostałymi. - Zajmie nam całe lata, Ŝeby się przygotować - ostrzegła Anna. - WciąŜ jesteśmy tylko drobną grupką ludzi. - Sporą grupką - rzuciła dość ostro Esi. W ciągu sekundy wyraz jej twarzy się zmienił i uśmiechnęła się do Anny. - Czy mogę poprosić o jeszcze jedną filiŜankę tej wspaniałej herbaty? Potem Hiroshi i ja będziemy juŜ musieli się zbierać i lecieć z powrotem do Concord. Dyrektoriat rozwaŜa powołanie komisji filozofów i przywódców religijnych, aby rozwaŜyć projekt Wspólnoty. Paul i Anne na pewno przepchną rezolucję, ale mam zamiar dopilnować, Ŝeby nie zapchali komisji jezuitami! Młodsi buntownicy wymienili lekko oszołomione spojrzenia. - Największym ludzkim adwokatem Wspólnoty - powiedziała ponuro Esi - był pewien jezuita - Ŝabojad, który umarł w 1955, paleontolog.
Podobno brał teŜ udział w spisku Piltdown. Anna wręczyła Esi napełnioną ponownie filiŜankę herbaty, podeszła do stojącej przy ścianie półki i wyciągnęła ksiąŜkę elektroniczną. Tytuł na okładce brzmiał “Fenomen Człowieka”, a autorem okazał się Pierre de Chardin, S. J. Anna odwróciła się w kierunku duplikatora i za chwilę miała juŜ kopię dla kaŜdego w pokoju. - Teilhard nie był paleontologicznym oszustem. To zostało dowiedzione juŜ dawno temu. Był kimś znacznie niebezpieczniejszym. Weźcie ze sobą tę ksiąŜkę - zachęciła swoich kolegów spiskowców. Przeczytajcie ją i wtedy zdacie sobie sprawę z tego, z czym walczymy. 35 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Po wcześniejszych tragediach, rok 2052 został pobłogosławiony złotą jesienią i iskrzącą się wczesną zimą - przynajmniej tak wydawało się naszej rodzinie. Paul i Teresa byli znowu razem, Marc pogodził się z ojcem, a mały Jack wciąŜ wydawał się reagować pozytywnie na terapię genetyczną. Nie było juŜ przypadków tajemniczych śmierci w rodzinie, ani wśród ludzi z nią związanych, jak równieŜ nic nie wskazywało na to, Ŝeby wrogie istoty o imieniu Hydra i Fury były czymś innym, jak tylko wytworami nadwraŜliwej dziecięcej wyobraźni. Jack dopominał się o mentalną stymulację i bodźce zmysłowe, więc Marc mu ich dostarczał. Był nieskończenie hojny w swej opiece nad młodszym bratem, do tego nawet stopnia, Ŝe zaprojektował i skonstruował dla niego specjalny kokon, funkcjonujący na podobnej zasadzie, jak kombinezon Marca, w którym po przypięciu do tylnego siedzenia jego turbocykla, Jack mógł jeździć z bratem na wycieczki po pomocnej Nowej Anglii. Dziecko towarzyszyło Marcowi dwa, trzy razy w tygodniu na zajęciach w college’u i odwiedzało z nim akademik. Kiedy Jack pobił Alexa Manion w szachach trójwymiarowych, reszta mieszkańców “Mu Psi Omega” stwierdziła, Ŝe nie jest to ludzkie dziecko, ale obcy uczony-karzełek w przebraniu. Stał się ich maskotką. Ubierali go w maleńkie sweterki z napisem Dartmouth i jeśli Marc był zajęty czym innym, nosili go po całym kampusie i pozwalali mu wdychać atmosferę Ivy League i uczestniczyć w kaŜdych zajęciach uniwersyteckich, począwszy od analizy algorytmów, a skończywszy na francuskiej poezji symbolistycznej. Jack bywał na meczach piłkarskich z Boom-Boom Laroche’em, na sztukach i wykładach z Shigiem Morita, a w Shattuck Obsrevatory z Pete’em Delambertem. W tym ostatnim miejscu upierał się, Ŝe musi zobaczyć teleskop orbitalny Hawking. Uczęszczał na występy orkiestr symfonicznych i kameralnych, jak równieŜ grup jazzowych i solistów, oraz grup tanecznych w uniwersyteckim Hopkins Center. Marc wybierał się z Jackiem, razem z innymi członkami klubu wędrownego, na wycieczki po szlaku Appalachów w Górach Białych. PodróŜując w zmodyfikowanym nosidełku na plecach brata, Jack odwiedził miejsce Wielkiej Interwencji na szczycie Góry Waszyngtona, gdzie odremontowany domek i stara linia kolejowa przyciągały tłumy turystów kaŜdego roku. Kiedy śnieg uniemoŜliwił górskie wycieczki, Marc zabierał swego młodszego brata na wyprawy wzdłuŜ tras narciarskich Dartmouth i na przejaŜdŜki skuterem śnieŜnym po lasach w okolicach Berlina. Kiedyś, niemal śmiertelnie przeraził go dzikim pędem turbocykla po zamarzniętej rzece Connecticut. Powróciłem do swego spokojnego interesu księgarskiego i często przyjmowałem w sklepie Marca, jego przyjaciół z akademika i Jacka. Jack nawet nauczył się tam chodzić pomiędzy półkami, co niepokoiło Teresę, bo zaczynała być juŜ troszkę zazdrosna o więź pomiędzy najstarszym i najmłodszym synem. Ale miała teraz na głowie inne rzeczy. W branŜy operowej kontrakty zawiera się z duŜym wyprzedzeniem, mogła więc wrócić do swojego poprzedniego stylu Ŝycia i poświęcić się całkowicie karierze. Wszyscy impresaria walczyli o nią, więc mogła wybrać odpowiadające jej najbardziej propozycje. La Scala postanowiła wystawić specjalnie dla niej rzadko pojawiającą się na scenach, psychoanalityczną operę Prokofiewa “Ognisty Anioł”, tuŜ
przed rozpoczęciem sezonu świątecznego. Rola opętanej seksualną obsesją Renaty, była podobna do roli Turandot, gdzie talent aktorski i wokalny pozwoliły jej osiągnąć szczególny sukces. Na same święta wróciła do domu, gdzie cała rodzina tłumnie zgromadziła się w posiadłości wiejskiej Denisa i Lucille. Potem wyjechała z Paulem do Kanui, Ŝeby spędzić dziesięć dni tylko we dwoje, zanim on opuści ziemię i odleci na obrady Konsylium. Swoje pierwsze urodziny Jack obchodził kameralnie, w domu. Paul i Teresa dali mu piękny teleskop Celastron, od Marca dostał gitarę powietrzną (o której szczególnie marzył), od Marie pluszowego misia. Madeleine podarowała mu olbrzymie tomisko o teoretycznej cerebroenergetyce, a od Luca dostał małe akwarium ze słonowodnymi tropikalnymi rybkami. Ja dałem mu nowe nosidełko, poniewaŜ wyrósł juŜ ze starego. W okresie poprzedzającym nasze uniewinnienie, księgarnia była oblegana przez poszukiwaczy sensacji i wielbicieli opery. Przychodzili pogratulować i uścisnąć dłoń bohaterowi, który uratował Teresę Kendall i trwał przy niej podczas cięŜkiej próby w okowach Wielkiego Białego Zimna. Jeden idiota, producent telewizyjny, chciał nawet nakręcić “film tygodnia” o naszej przygodzie i dał mi spokój dopiero wtedy, kiedy postraszyłem go prawnikami z Remco. Popularność (pewna wylewna komentatorka telewizyjna porównała moje wyczyny do eskapady fikcyjnego Scarleta Pimpernela, przez co Marc i jego kumple przezywali mnie od tego czasu Scarlet Pumpernickel) w jakiś sposób obudziła moje hormony. Z duŜym opóźnieniem, ale jednak zauwaŜyłem, Ŝe jestem męŜczyzną, a Perdita Manion, moja owdowiała asystentka, jest kobietą. Zawiązał się między nami dyskretny literacki romans. Tak naprawdę, nie byliśmy w sobie zakochani. Była dla mnie jednak pokrewną duszą, a kiedy człowiek czuje się, jakby stał na szczycie świata, seks często domaga się uczestnictwa w tej chwale. Taki stan nachodzi teŜ człowieka, kiedy świat wali mu się na głowę, ale to juŜ zupełnie inna historia. Perdita i ja kręciliśmy trochę ze sobą podczas przestoju w interesie tej martwej zimy roku 2023. Gotowaliśmy dla siebie co jakiś czas obiady w moim małym mieszkanku albo w jej schludnym ceglastym domu na Brockway Street. Razem poszliśmy na Zimowy Karnawał Dartmouth i obściskiwaliśmy się potem w zimnym świetle księŜyca, pod niedźwiedzią skórą, w antycznych saniach Denisa nad stawem Ocean, prawie zamarzając na kość. Krewni zaczęli puszczać w naszą stronę znaczące uśmieszki, natomiast Marc i syn Perdiry, Alex, przyjęli fakt naszej nieco spóźnionej namiętności najpierw z niedowierzaniem, a następnie z przeraŜeniem. Perdita miała wtedy 51 lat, a ja byłem pełnokrwistym stuośmiolatkiem. Nie wiem, jakie byłoby zakończenie, gdyby wszystko szło dalej dobrze. Ale tak się nie stało. Niedługo po Zimowym Karnawale, pod koniec lutego, pojawiły się pierwsze oznaki odrzucenia przez ciało Jacka wszczepionych genów. Liczył wtedy trzynaście miesięcy. Miał czarne włoski i jasnoniebieskie oczy i osiągnął nieco poniŜej średniej wzrostu i wagi. Potrafił pełzać szybciej niŜ jaszczurka i całkiem dobrze raczkować na pulchnych nóŜkach. Kiedy mówił, posługiwał się bardzo wyrafinowanym językiem, a jego wymowa była rozkosznie dziecinna. Zdolności metafizyczne rozwijały się jak szalone. W tym czasie, przyspieszona technika uczenia, stosowana przez Marca, doprowadziła Jacka do wybitnych osiągnięć. Miał się zbliŜyć niedługo do uzyskania niŜszego stopnia naukowego z dwóch specjalizacji: metapsychologii i fizyki teoretycznej. Marc opowiedział mi ze szczegółami o zimowym popołudniu, które zmieniło jego Ŝycie na zawsze. Przekazywał swoje wspomnienia tak wnikliwie, Ŝe wydaje mi się, jakbym sam tam był. On, Pete i Alex byli w podziemnej sali sportowej w akademiku. Marc uczył się astrofizyki, a Jack patrzył, jak pozostali chłopcy grają w ping-ponga, leniwie ćwicząc swoją psychokinezę na zapasowej plastikowej piłeczce, tocząc ją w dół i w górę po ramionach, wokół szyi i głowy. Gdy znudziła mu się ta zabawa, wziął piłeczkę w swoje małe rączki i siedział tak przez chwilę bez ruchu, z zamkniętymi oczami, aŜ wreszcie zawołał:
- Pete, Alex, zagrajcie przez chwilę moją piłką! - I podał im białą kulkę. Alex wziął ją bez zastanowienia, podrzucił do góry i uderzył rakietką. Piłka mignęła niewyraźnie w powietrzu przelatując na połowę Pete’a, uniknęła jego rakietki i błyskawicznym uskokiem odleciała na odległość dziesięciu metrów. Uderzyła o ścianę na odległym krańcu sali i miotała się jak szalona pomiędzy sprzętami, stanowiskami gier wideo, jakby Ŝyła własnym Ŝyciem. - Dobra, mały - krzyknął Alex z irytacją - o co ci chodzi? Wiesz, Ŝe nie wolno ci przerywać nam gry twoimi dziecinnymi psychokinetycznymi wygłupami! Jack uśmiechnął się. - To nie ja. Ja tylko nastawiłem piłkę. I wybuchnął śmiechem. Marc podniósł głowę znad ksiąŜki a jego zdziwiony wzrok skrzyŜował się ze spojrzeniami chłopców. Bez słowa sięgnął po własną psychokinezę i unieruchomił podskakującą wściekle piłkę. Wziął ją do ręki, powąchał, obejrzał dokładnie i ostroŜnie podał Alexowi. - To nie jest plastik - jego twarz pozostała bez wyrazu. Jack wciąŜ chichotał zadowolony z siebie. Alex sam szybko obejrzał piłkę i opuścił ją na stół z wysokości około dziesięciu centymetrów. Podskoczyła prawie do sufitu. Alex złapał ją w powietrzu i podał stojącemu z otwartymi ustami Pete’owi. Powiedział do Jacka: - W porządku. Kiedy ci ją dałem, była to zwykła piłeczka pingpongowa. Nawet dalej ma nadruk firmowy. Co z nią zrobiłeś? - Pomieszałem jej polimery - odpowiedziało dziecko z uśmiechem. Kropelka śliny wisiała na jego róŜowej dolnej wardze. Miał na sobie mały zielony sweterek z napisem Dartmouth i miniaturowe adidaski Nike. - Tak po prostu? - krzyknął Pete. Potrząsnął piłeczką. - Tam w środku jest jakiś cholerny płyn! - To poprawia współczynnik elastyczności - wyseplenił Jack. Jego umysł przekazał skład zarówno piłeczki, jak i jej zawartości. Ćwiczyłem swoje zdolności kreatywne po kryjomu przez jakiś czas. Bardzo trudno było nauczyć się. przeorganizować małe molekuły. DuŜe są łatwiejsze. - O, BoŜe - powiedział Marc. - Z czym jeszcze eksperymentowałeś? - Z niczym istotnym - powiedział Jack. - UŜywałem głównie powietrza i skumulowanej pary wodnej, ale zmodyfikowałem teŜ parę rzeczy, które wziąłem z kosza na śmieci. Ale najbardziej efektywnymi surowcami są moje własne odchody i gazy wydalane przez moje ciało. MoŜna przemienić je w najróŜniejsze organiczne twory. Ćwicząc, stworzyłem róŜne rzeczy - głównie sferoidy, kostki, pryzmy i inne symetryczne przedmioty, aŜ odkryłem, w jaki sposób moŜna manipulować innymi składnikami z duŜą precyzją. Kiedy skończyłem eksperymentować, znów przemieniłem moje próbki w bezkształtną masę odchodów i umieściłem je w swoich pieluchach, Ŝeby mama i niania Herta nic nie odkryły... Czy wiecie, Ŝe naprawdę moŜna pierdzieć płomieniami? Myślałem, Ŝe to tylko taka metafora, dla wyraŜenia złości, ale odkryłem, Ŝe to zjawisko rzeczywiście istnieje! Doświadczenie to jest bezpieczne, jeśli wykonuje sieje z wyjątkową ostroŜnością. Trzeba po prostu zapalić łatwo palne gazy, produkowane w naturalny sposób przez... Trzech starszych chłopców zaczęło się histerycznie śmiać i pokrzykiwać. Kilku kolegów zeszło na dół do sali i zapytało, czemu im tak wesoło. Marc wziął swojego brata pod pachę. - Zabawiamy się tylko z Einsteinem-Pigmejem. - Jest zabawniejszy, niŜ małpy w cyrku - dodał Alex pospiesznie. Marc powiedział: Na górę. Do mojego pokoju. Pete weź tę cholerną piłeczkę.
Pognali dwa poziomy w górę i kiedy byli juŜ bezpieczni w pokoju Marca, posadzili Jacka na łóŜku i zaczęli go zasypywać pytaniami. Czy zdawał sobie sprawę z tego, co robi, przemieniając piłeczkę pingpongową?... Tak. Wykorzystywał zdolność kreatywności. Czy musiał podziałać swoją kreatywnością na kaŜdą pojedynczą molekułę, Ŝeby spowodować przemianę?... Absolutnie nie. Proces, raz zapoczątkowany, “zaraŜa” sąsiadujące molekuły i rozprzestrzenia się w kierunku nadanym przez koercję twórcy. Czy jest w stanie tworzyć materię z niczego?... Oczywiście, Ŝe nie. ChociaŜ, z drugiej strony, istnieje na pewno pewna ilość materii i energii w polu dynamicznym umysłu i to “nic”, chociaŜ nie ma istotnego wpływu na Obecną Rzeczywistość, jest dostępne dla pomysłowego twórcy. Czy jest w stanie tworzyć materię z energii?... Jeszcze nie. To stanowiłoby spore wyzwanie. Łatwiejsze jest produkowanie energii chemicznej za pomocą rozprzęŜenia molekuł - pozwala to osiągać wiele interesujących efektów, tak jak na przykład pierdzenie płomieniami, kiedy... Czy jest w stanie przeobraŜać elementy?... Nie. Czuje, Ŝe teoretycznie jest to moŜliwe, ale konsekwencje dla twórcy mogłyby być drastyczne. NaleŜy zachować szczególną ostroŜność przy reakcjach typu chemicznego, ze względu na niebezpieczną energię, która moŜe towarzyszyć przy takiej okazji. Prześcieradło, na przykład, moŜe zacząć przemakać, zanim ktoś spróbuje... Jaka rzecz była najbardziej skomplikowana? ... czarodziejska piłeczka pingpongowa. Od jak dawna potrafi wykorzystywać swoje zdolności kreatywne w ten sposób?... Prawie od momentu, kiedy wyjechał znad Jeziora Małp do Kanuai i tam się tego nauczył. Kto go nauczył?... Stara hawajska kobieta, Malama Johnson, przemknęła się do jego pokoju, kiedy był sam, niedługo po przyjeździe. Powitała go z wielkim szacunkiem, traktując jak równego sobie i powiedziała, Ŝe jest kahuna, czyli jedną spośród tych... którzy Ŝyli wśród Polinezyjczyków od tysięcy lat, na długo, zanim jeszcze emigrowali na Hawaje i którzy nazywali się czarownikami. Malama dotknęła Jacka i pokołysała go bardzo delikatnie, a następnie powiedziała mu, Ŝe jest przepełniony mana loa najsilniejszym rodzajem energii metafizycznej. - Uniosła ręce, poruszyła nimi a wokół nich ukazały się setki maleńkich iskierek. Potem w powietrzu zaczęły unosić się drobne czarne przedmioty - powiedział Jack starszym chłopcom. - Opadły na moje łóŜeczko i narobiły strasznego bałaganu, ale później, kiedy mama je zobaczyła, pomyślała, Ŝe wpadły przez okno, przywiane przez wiatr z ogniska palącego się na pobliskim polu trzciny cukrowej. Te czarne przedmioty były kawałeczkami węgla. Malama uformowała je psychokreatywnie ze znajdującego się w powietrzu dwutlenku węgla i zapaliła niektóre z nich. Jack opowiadał dalej swym przeraŜonym słuchaczom, jak kahuna nauczyła go tej prostej sztuczki, a w ciągu następnych tygodni, wielu innych. Ostrzegła go, Ŝe nikt nie powinien się dowiedzieć o tym, czego się nauczył - nawet jego mama, ani wujek Rogi - aŜ do momentu, gdy wszystkie jego, ja” będą pod większą kontrolą. To dziwne stwierdzenie miało w sobie pewną prawdę, i zrobiło na Jacku wielkie wraŜenie. JuŜ kiedy był w łonie matki, czuł, Ŝe ma NiŜsze Ja i WyŜsze Ja, które walczą w nim, i prosił mnie o utrzymanie ich na wodzy, kiedy się rodził. Malama powiedziała mu, Ŝe nazywają się one unihipili i uhane. Mądrzy Haole, którzy duŜo później odkryli to, o czym kahuna wiedzieli od niepamiętnych czasów, ale byli bardzo zacofani w wiedzy o huna, nazywali czasem te dwa, ja” nieświadomością i świadomością. Ale uhane, które Jack brał za swoje WyŜsze Ja, powiedziała, naprawdę było jego Środkowym Ja. Prawdziwe WyŜsze Ja, inaczej amakua, było superświadomością, bytem integrującym i jednoczącym, który potrafił łączyć w perfekcyjną harmonię wszystkie “ja” i ciało, które one zamieszkiwały. Powiedziała mu teŜ, Ŝe amakua Ŝyje własnym Ŝyciem i jest jakby naczyniem mana loa. Jest w zasięgu wszystkich myślących istot, ale niewiele z nich potrafi ją
wykorzystać. Z czasem, powiedziała, Jack osiągnie w pełni amakua i będzie wtedy mógł dokonać wielkich rzeczy... - Oczywiście - opowiadał Jack studentom - domyśliłem się, Ŝe to, co Malama nazywała mana loa, jest tym, co my nazywamy zdolnością kreatywności, wyŜszą siłą umysłową, która daje natchnienie i energię wszystkim pozostałym zdolnościom i niŜszym siłom umysłowym. Testy, które wykazały moje bardzo duŜe zdolności metafizyczne, potwierdziły jedynie to, co Malama zaobserwowała, kiedy mnie po raz pierwszy spotkała. Marc zapytał: - A czy czujesz, Ŝe twoje trzy “ja” są teraz pod kontrolą? Mała twarzyczka zachmurzyła się w zakłopotaniu. - Mam pewne problemy. Myślałem, Ŝe NiŜsze Ja i Środkowe Ja są juŜ pod moją kontrolą i Ŝe zaczynam nawiązywać kontakt z WyŜszym Ja. Odgrodziłem się od Fury i Hydry, którzy chcieli oddzielić od siebie te trzy byty, a następnie zjednoczyć je w nową postać... Marc wydał cichy okrzyk zdumienia, a następnie odezwał się do Jacka po cichu: Ani słowa więcej o TYM Alexowi i Pete’owi, porozmawiamy o tym później! Jack odpowiedział Marcowi: Tak, musimy to zrobić. Miałeś złe sny, prawda? O Fury? Skąd wiesz? Przez jakiś czas teŜ mnie niepokoił. Ale zmusiłem go, Ŝeby odszedł. Słuchałeś go, chociaŜ to co mówił było... Nie teraz! A na głos powiedział: - Powiedz mi o problemach, jakie miałeś, próbując zintegrować trzy, ja”. - Odkryłem, Ŝe moje ciało jest coraz mniej posłuszne kreatywnym poleceniom - powiedział Jack - AŜ do teraz, mogłem sprawić, Ŝe funkcjonowało prawidłowo, zachowując parametry dobrego zdrowia. Ale ostatnio pojawiły się pewne problemy. Zaczął majstrować nieporadnie przy sznurówkach swojego małego adidaska. - Marco, pomóŜ mi. - Nieprawidłowa koordynacja motoryczna - zaopiniował Marc. Zupełnie normalna, dopóki twój obwodowy system nerwowy nie rozwinie się bardziej. - Nie, nie o to mi chodzi. Zdejmij skarpetkę i popatrz na moje palce u nogi. Marc zrobił to. Pozostali dwaj chłopcy pochylili się nad Jackiem. - Co to jest, tu na małym palcu? - wskazał Pete. - U nasady paznokcia? Sprawdźmy to ultrazmysłami, chłopaki. - Wygląda jak obtarcie - powiedział Alex niepewnie. - MoŜe rozdrapał jakiś mały odcisk... Ale moje ultrazmysły są gówno warte. Marca natomiast były doskonałe. Był w stanie powiększyć małą plamkę i wejrzeć do jej wnętrza, a następnie przywołać swoje wiadomości z biologii. - To nie jest... po prostu obtarcie - powiedział Marc. Dwóch przyjaciół spojrzało na niego w osłupieniu. Jego zasłona mentalna zachwiała się nagle, jakby poruszona nagłymi wewnętrznymi emocjami. - Wiem, Ŝe to coś innego - powiedział Jack spokojnie. - Na pęcherz czy zadrapanie mogłem poradzić stosując autoredaktywność i natychmiast znikały. Ale ta mała skaza jest wywołana jakąś anomalią komórkową i nie reaguje ani na autoredaktywność, pochodzącą z mojej nieświadomości, ani na psychokreatywne i koercyjne świadome bodźce. Bardzo dziwne. Nie jestem zbyt dobrze wykształcony w biologii molekularnej, ale wydaje się, Ŝe ta skaza mogła być wywołana moimi własnymi genami. Marc patrzył na brata bez słowa przez dłuŜszą chwilę. Jego zasłona była znów niezachwiana. Uśmiechnął się, wziął w dłonie małe rączki Jacka i powiedział do niego cicho i z naciskiem. - Ta skaza na palcu moŜe nic nie oznaczać. MoŜe teŜ być to znak, Ŝe coś nie idzie najlepiej z twoją terapią. Wszystkie
transplantowane dobre geny krąŜyły w twoim ciele, usiłując się zaadoptować, a twój umysł najwidoczniej im pomagał. Ale teraz, być moŜe, coś się schrzaniło. Więc ubiorę cię zaraz i zabiorę do szpitala Hitchcocka; niech ciocia Colette na to spojrzy. Okay? - Okay - zgodziło się dziecko. Marc zaczął zakładać Jackowi skarpetkę i bucik. - Jak się nazywa ta rzecz na moim palcu, Marco? - To rak - powiedział Marc - Raz, dwa, mały. Teraz załoŜymy ci kurteczkę. Czy trzeba ci najpierw zmienić pieluchy? Nie? Dobra. Marc odwrócił się do osłupiałych kolegów, którzy ukryli się za zasłonami. - Czy moglibyście, panowie, zrobić coś dla mnie i polecieć po ksiąŜkę z astrofizyki, którą zostawiłem w sali sportowej? Wezmę ją ze sobą na wypadek, gdybym miał trochę czasu, kiedy Jack będzie badany. 36 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Przechodzę teraz do tej części pamiętników, którą najchętniej ominąłbym, poniewaŜ opisuje ona okres, gdy ciało Jacka zaczęło się zmieniać. Był to czas, kiedy ci z nas, którzy kochali chłopca, widzieli, jak nadzieja zmienia się w przeraŜenie, a przeraŜenie w niemą rozpacz i desperackie pragnienie, Ŝeby cierpiące dziecko umarło i zaznało ukojenia, przynosząc równieŜ ulgę nam. Nie mogliśmy wiedzieć, Ŝe ciało Jacka było inne od naszych, w takim samym stopniu, jak jego wspaniały umysł. Nie rozumieliśmy, Ŝe od samego poczęcia jego przeznaczeniem było stać się właśnie takim, jakim się stał. Był czymś więcej, niŜ my ludzie i czymś mniej. “Prochronistyczny” - tak określili go w końcu naukowcy. Oznaczało to, Ŝe narodził się duŜo za wcześnie na Ziemi, z ciałem, które nie naleŜało do gatunku homo sapiens. Śliczne, normalnie wyglądające dziecko, które urodziła Teresa, było jedynie larwą cudownej i przeraŜającej istoty, jaką Jack miał się stać. Jego transformacja zaczęła się wiosną roku 2053. Jeszcze raz muszę przeprosić, jeśli osoba czytająca te pamiętniki uzna mój opis rozkładu ciała Jacka za zbyt uproszczony, naukowo nieścisły i pełen niedomówień. Ludzka genetyka jest skomplikowaną nauką i Colette Roy starała się wyjaśnić mi wszystko za pomocą moŜliwie najprostszej terminologii, którą będę się posługiwał w moim opisie. Jeśli nieumyślnie zboczę z drogi naukowej ortodoksji, pamiętajcie, Ŝe to wszystko, co działo się w ciele Jacka, odbijało się jak w krzywym zwierciadle, w jego umyśle i psychice jego bliskich... Pod koniec XX wieku inŜynierowie genetyczni wynaleźli wiele róŜnych i skutecznych metod wszczepiania nowych genów w ludzkie ciało. Najczęściej uŜywaną metodą, która zapoczątkowała jeden z podstawowych mechanizmów terapii regenerującej, jak równieŜ bardziej wyspecjalizowane terapie stosowane przy próbie wyleczenia Jacka, była technika transdukcji przenosiciela wirusów. Polegała ona na tym, Ŝe specjalne wirusy, z wszczepionymi genami, miały “zarazić” odpowiednie komórki pacjenta. Przez lata opracowano setki tysięcy róŜnych przenosicieli wirusów, aby dostarczać materiał genetyczny bezpiecznie i skutecznie. Selekcji przenosiciela dokonywano na podstawie szczegółowej analizy mapy genetycznej danego pacjenta, Ŝeby uniknąć niebezpiecznej sytuacji, która przydarzała się dość często w początkowym okresie stosowania tej terapii, mianowicie aktywizacji proto-onkogenów. KaŜdy z nas dziedziczy róŜnego rodzaju proto-onkogeny. Są to dwulicowe cząstki DNA. Mogą zachowywać się spokojnie przez całe Ŝycie człowieka, funkcjonując tak, jakby były zupełnie normalnymi schematami białka lub aktywizatorami róŜnych procesów. Wykonują wtedy poŜyteczną robotę... JeŜeli jednak jakiś obcy czynnik “pociągnie za spust”, zmieni je w prawdziwe onkogeny powodujące raka. Tym “spustem” moŜe być jakiś wirus, napromieniowanie, rakotwórcze chemikalia, albo zmutowany gen, który został odziedziczony po rodzicach, lub nawet defekt mechanizmu autoredaktywnego danej osoby.
Jeden z najpowszechniejszych rodzajów proto-onkogenów wywoływał raka płuc u osób palących tytoń. Ludzie, którzy mieli P-O i palili, zapadali na tą chorobę, ci zaś, którzy nie mieli P-O, mogli dymić jak kominy przez całe lata i w końcu umrzeć na coś innego. Były równieŜ inne sposoby nabawienia się raka płuc - jakieś specjalne chemiczne lub psychologiczne czynniki uruchamiały u palaczy tytoniu róŜne typy proto-onkogenów. Myślę, Ŝe juŜ rozumiecie, o co chodzi. Tak więc rak nie jest czymś prostym, tak jak ludzkie ciało nie jest proste i schematyczne. Rak nie jest obcym najeźdźcą, jak zarazek, ale raczej niekontrolowanym wzrostem, który rozpoczyna się w komórce zachowującej się do tej pory normalnie. Zostaliśmy cudownie stworzeni. Tak cudownie, Ŝe jeśli studiuje się biologię molekularną i zobaczy, ile milionów drobnych chemicznych, elektrycznych i psychokreatywnych reakcji musi zajść i zgrać się ze sobą w kaŜdym momencie, Ŝeby ciało funkcjonowało, moŜna się zastanawiać, w jaki sposób w ogóle udaje nam się Ŝyć! Ale jednak udaje się, poniewaŜ geny zawarte w komórkach naszego ciała przekazują mu odpowiednie instrukcje, aby wszystko działało jak naleŜy. Jednak, kiedy zostanie zaktywizowany onkogen, do komórki docierają nieprawidłowe instrukcje i staje się ona komórką rakową. Komórki rakowe mnoŜą się jak szalone i nie wiedzą, kiedy przestać. Mają niespotykaną Ŝywotność; ta cecha pozwoliła niektórym naukowcom nazywać je “nieśmiertelnymi”. Atakują przyległą tkankę, niszcząc normalne komórki. ZakaŜają krew. MnoŜą się i rozprzestrzenią ją po całym ciele razem z krwią, albo limfą, co nazywane jest przerzutem. Nowotwory występują pod róŜnymi postaciami; niektóre postępują wolno, inne rozwijają się szybko. Najgroźniejsze z nich sieją spustoszenie wśród normalnej tkanki, wpływają na funkcjonowanie ciała i jeśli nie zostaną powstrzymane, zabijają ofiarę. Inną nazwą raka jest neoplazma, co znaczy “nowa tkanka”. Jest to właściwa nazwa, poniewaŜ DNA w komórkach rakowych jest inne, niŜ w normalnych komórkach - obecne w tych ostatnich nieszkodliwe protoonkogeny zostają przemienione w nowe, złośliwe juŜ onkogeny. śaden z pierwotnych zestawów zabójczych genów w ciele małego Jacka nie był onkogeniczny, ale niektóre z jego chromosomów miały czynnik “wraŜliwości”, który charakteryzuje proto-onkogeny. Kiedy Colette Roy i jej koledzy przygotowali mapę genetyczną Jacka, odkryli nie tylko trzydzieści potencjalnie zabójczych kombinacji DNA, ale równieŜ kilka dziwnych nowych cząstek, okupujących “zbyteczne” regiony chromosomów, których wpływ na funkcjonowanie ciała nie jest znany. Colette przeprowadziła terapię defektów genetycznych Jacka, o których było wiadomo, Ŝe są szkodliwe. Wiedziała, Ŝe proto-onkogeny w jego organizmie mogą się uaktywnić. Kiedy dziecko doŜyło pierwszych urodzin, nie wykazując Ŝadnych oznak choroby genetycznej, ona i jej koledzy sądzili, Ŝe udało im się wyprostować organizm. Tak było aŜ do momentu, gdy pojawił się pierwszy nowotwór. Skaza na palcu Ti-Jeana okazała się stosunkowo mało aktywną odmianą raka o nazwie naskórzak, która była zwykle łatwa do wyleczenia. Naukowcy, po zbadaniu DNA nowotworu, spreparowali korektę i wszczepili ją dziecku. W kilka tygodni wszystkie komórki rakowe zniknęły, a Teresa, Paul i Marc oraz reszta nas odetchnęła z ulgą. Colette jednak nie była taką optymistką, chociaŜ wtedy jeszcze nie dzieliła się swymi obawami z rodziną. Początkowo sądziła, Ŝe jeden, bądź dwa przenosiciele, uŜyte do przekazania Jackowi dobrych genów, mogły uaktywnić P-O. Ale była teŜ druga, bardziej niebezpieczna moŜliwość: nowotwór został spowodowany instrukcją pochodzącą od tajemniczych “zbytecznych” genów. Jeśli byłaby to prawda, to Jack nosiłby plan własnej destrukcji w kaŜdej komórce ciała. W niecały miesiąc później, na początku maja, podczas cotygodniowych badań w szpitalu Hitchcocka, odkryto inną, zupełnie odmienną wersję nowotworu. Był to znacznie złośliwszy i szybciej rozwijający się czerniak, a właściwie dwa, usytuowane na jądrach Jacka. Kiedy dotarła do mnie ta wiadomość, poczułem, jak moje własne
jaja kurczą się ze współczucia. Zostałem wysterylizowany w wyniku bolesnych komplikacji po śwince, którą przechodziłem jako nastolatek, ale poza brakiem witalnej spermy, funkcjonuję bardzo dobrze, dziękuję. Pomimo to, Ŝe w końcu okazało się moŜliwe zregenerowanie mojego kanaliku nasiennego w drodze terapii regenerującej, nie zgodziłem się na to z róŜnych moich własnych powodów. Przypadek Jacka był oczywiście daleko powaŜniejszy, niŜ mój. Jego nowotwór nie tylko miał zniszczyć jądra, ale mógł go bardzo szybko zabić, jeśli nie zostałby natychmiast powstrzymany jakąś drastyczną terapią. Po raz kolejny wprowadzono korekcyjne geny - ale tym razem nowotwór okazał się całkowicie oporny. ChociaŜ dwie skazy były wciąŜ mikroskopijnych rozmiarów, to jednak wykazywały alarmujące oznaki gotowości do przerzutów, do rozsiania własnych replik po całym ciele. Wiedza medyczna z roku 2053 pozwalała, w rzadkich przypadkach i tylko wobec dorosłych lub starszych dzieci, na zastosowanie, wobec pacjentów dotkniętych tego rodzaju nowotworami, terapii regenerującej. “Nasiona” bowiem mogły zostać zniszczone intensywnym leczeniem. Jack był za mały na terapię regenerującą, aplikowaną tylko tym pacjentom, którzy osiągnęli dojrzałość płciową. Aby zapobiec przerzutom u Jacka, trzeba było działać bardzo szybko; usunięto więc jądra chirurgicznie. Rodzina była załamana, chociaŜ wszyscy wiedzieli, Ŝe moŜna byłoby go zregenerować, kiedy dorósłby. Jack cierpiał bardzo po operacji, bo nie zgodził się na przyjęcie Ŝadnych środków znieczulających, a Teresa popadła w stan głębokiej depresji. Przyparła Colette Roy do muru i kazała jej powiedzieć, co aktywizuje onko-geny. Colette musiała powiedzieć, Ŝe nie wie na pewno. Jakieś nieznane czynniki zaraŜały DNA dziecka, powodując mutację protoonkogenów. Jeśli byłyby za to odpowiedzialne któreś z przenosicieli, wykorzystanych w pierwszej terapii, lekarze kontynuowaliby korekty, aŜ sytuacja ustabilizowałaby się. Przyznała, Ŝe jest równieŜ moŜliwe, Ŝe sam genom Jacka, nietypowy w końcu, stymulował nowotwór... Trzecia i najmniej prawdopodobna moŜliwość zakładała, Ŝe załamała się funkcja jego autoredaktywności, być moŜe na skutek wysiłku, jakim było powstrzymywanie rozwoju zabójczych genów, kiedy stosowano terapię transplantacji. Jeśli ta ostatnia moŜliwość byłaby prawdą, wtedy świadoma autoredaktywność mogłaby przywrócić mu zdrowie - pod warunkiem, Ŝe potrafiłby nauczyć się odpowiednich programów metafizycznych. Niepokój Teresy nie było łatwo ukoić, chociaŜ Colette starała się przedstawić sprawy z jak najlepszej strony, przypominając jej, jak starszy brat Jacka, Luc, został zregenerowany. Defekty genetyczne Luca były zupełnie inne niŜ Jacka, zauwaŜyła Teresa, i nigdy nie miał raka. Ta niegdyś śmiertelna choroba stała się prawie zupełnie uleczalna w połowie XXI wieku, ale dawny strach pozostał. Co stanie się z Jackiem, jeśli pojawi się więcej, szybko rozprzestrzeniających się nowotworów? Colette odpowiedziała spokojnie, Ŝe będą zwalczane na wszystkie moŜliwe sposoby. Nie powiedziała jednak Teresie, co moŜe pociągać za sobą to leczenie. TuŜ po operacji Jacka, która zdaniem Colette zakończyła się sukcesem, Teresa dała nieudany koncert w Moskwie, podczas którego głos załamał się jej kilkakrotnie. Natychmiast odwołała resztę występów na rok i przeprowadziła się do pokoju sąsiadującego z izolatką Jacka w szpitalu, gdzie dziecko wciąŜ dochodziło do siebie i było poddawane badaniom. Zapowiedziała, Ŝe nie zaśpiewa więcej, dopóki Jack nie zostanie kompletnie wyleczony. Zaraz potem, Paul wyprowadził się z domu na South Street i wrócił do apartamentu w Concord. Nie było Ŝadnego dowodu kolejnego załamania się małŜeństwa, ale ani Marc, ani ja nie potrzebowaliśmy potwierdzenia na piśmie tego, co miało się prawdopodobnie wydarzyć. W połowie czerwca ogłoszono, Ŝe Jack jest znów zdrowy i Teresa wróciła z nim do domu, gdzie opiekowano się chłopcem czule i rozpieszczano go. Był zabierany do szpitala codziennie na badania, Ŝeby kaŜdy pojawiający się objaw moŜna było zdusić w zarodku. Kiedy w Dartmouth zaczął się letni semestr i Marc rozpoczął ostatni etap edukacji, prowadzący do zdobycia stopnia naukowego,
postanowił nie brać juŜ Jacka na długie wycieczki, aŜ do momentu, kiedy Colette zdecyduje, Ŝe jego zdrowiu nic nie zagraŜa. Energiczny Ti-Jean głęboko odczuwał pozostawanie w domu przez większość czasu i Marc starał się jak mógł, Ŝeby być z nim tak często, jak to moŜliwe, i zabierać na krótkie spacery. Pozostała trójka rodzeństwa Jacka, wolna od szkoły na całe lato, starała się równieŜ ulŜyć Jackowi w jego nienasyconym głodzie intelektualnym. Druga siostra, Maddy, która miała teraz trzynaście lat i czekał ją ostatni rok w Granite Hill School w Vermont, była szczególnie troskliwa. Razem z Jackiem spędzili wiele długich godzin, studiując wszystkie zagadnienia cerebroenergetyki. Zmusili Marca, Ŝeby pokazał im swój własnoręcznie zrobiony hełm CE, i męczyli tak długo, aŜ rozebrał go na części i opisał co do ostatniego szczegółu. Wszystko szło dobrze aŜ do początków sierpnia, kiedy pierwszy akt dramatu Bezcielesnego Jacka zaczął zbliŜać się do punktu kulminacyjnego. Skaner wykrył kilka tuzinów ultramikroskopijnych znamion nowotworowych, rozrzuconych na długich kościach dziecka, na jego miednicy, Ŝebrach i łopatkach. Zostały rozpoznane jako mięsaki Ewinga, rzadka odmiana raka dziecięcego, który miał skłonność do bardzo szybkich przerzutów. Zwykle onkogeny Ewinga reagowały pomyślnie na zabiegi inŜynierii genetycznej. W przypadku Jacka, próby wszczepienia skorygowanego DNA zawiodły. Odmiana tej choroby u chłopca okazała się inna od dobrze znanej i miała odmienny mechanizm pleotropiczny, który z pewnością był odpowiedzialny za zaatakowanie jednocześnie tylu miejsc. Zbadanie tego mechanizmu mogłoby zająć całe miesiące. Biorąc pod uwagę liczbę małych guzków i ich niechybne dalsze rozprzestrzenienie się, jedyną rzeczą, na którą musieli zdecydować się Colette i jej koledzy, była amputacja wszystkich członków, oraz agresywna kauteryzacja laserowa i chemioterapia pozostałych zaraŜonych kości. Kiedy Teresa dowiedziała się, co trzeba będzie zrobić Jackowi, Ŝeby ratować jego Ŝycie, Ŝadne optymistyczne opowieści o późniejszej terapii regenerującej nie były w stanie oderwać jej myśli od obecnej katastrofy. Zareagowała tak dziko, Ŝe musiano jej podać środki uspokajające. Paul wielkodusznie powrócił do niej i próbował uŜyć swojej własnej autoredaktywności, Ŝeby pomóc jej odzyskać równowagę. Spędzał równieŜ duŜo czasu z Jackiem, przez pięć tygodni po operacjach, przekazując ukochanemu dziecku kaŜdy redaktywny program leczniczy, jaki ludzkość wtedy znała, i dodatkowe, zaczerpnięte od prawie człekokształtnych Poltrojan. Uzyskał wtedy od Denisa i z innych źródeł najnowocześniejsze programy metakoercyjne i kreatywne; pakował więc w dziecko schematy programowania jeszcze bardziej skomplikowanych programów metafizycznych. Jack przyswajał te zawiłe dane z wdzięcznością, mówiąc ojcu, Ŝe wykorzystałby je, gdyby tylko był w stanie. Nadeszły wreszcie te jesienne dni, tak istotne w dalszym Ŝyciu Marca i Jacka, gdy starszy chłopiec wkradał się do szpitala pod zasłoną niewidzialności, Ŝeby wykraść swego brata. Oryginalne, prymitywne nosidełko indiańskie, które zrobiłem dla Jacka, zostało przekonstruowane przez Marca i jego kumpli w supernowoczesną, czarodziejską kołyskę. Po poczwórnej amputacji Jacka i rozpoczęciu jego chemioterapii, nosidełko stało się przenośnym, wirtualnym oddziałem intensywnej terapii, z którego wystawała jedynie blada, łysa główka, chroniona przezroczystym kapturem. Pielęgniarki ze szpitala, które miały za zadanie chronić Jacka, były “paraliŜowane” koercją Marca, a następnie przekonywane posthipnotyczną sugestią, Ŝe chłopczyk nie opuścił pokoju. Marc planował sprytnie wycieczki w takim czasie, Ŝeby Colette Roy ani inni lekarze operanci nie odkryli zamiarów jego i Jacka. Zwykle zabierał swego brata w okolice odległe od szpitala. Szedł na północ Rope Ferry Road, ścieŜką prowadzącą przez pole golfowe do jaru wyŜłobionego setki lat temu przez strumień Girl Brook, gdzie wkraczali na teren starych sosen i innych iglastych drzew, nazywający się Parkiem Sosnowym. AŜ do Rebelii Metafizycznej, ten spokojny obszar nowoangielskich lasów, rosnących na brzegu wielkiej rzeki Connecticut, był równieŜ jedną z moich ulubionych tras
spacerowych. Rosło tam wiele paproci, kwitły w czasie sezonu dzikie kwiaty, a w koronach trzydziestometrowych sosen śpiewały ptaki, których głosy odbijały się echem, niczym wewnątrz wielkiej katedry. O czym rozmawiali podczas tych wykradzionych godzin? Mówili o znaczeniu Ŝycia, które szybko mija, bo Marc był juŜ teraz pewien, Ŝe mały Jack umrze. Omawiali śmierć z naukowego punktu widzenia i z filozoficznego; wymieniali się osobistymi przekonaniami na ten temat i rozwaŜali, jak mają się one do dogmatów religijnych ich przodków. Jacka często nękał ból, ale nigdy nie pozwolił mu sobą zawładnąć. WciąŜ stanowczo utrzymywał, Ŝe ból, podobnie jak zaskakujące protoonkogeny, nie rozwijałby się w nas i nie umacniał jako cecha istot wyŜej rozwiniętych, gdyby spełniał” jedynie okazjonalną funkcję sygnalizacyjno-unikową. Jack streścił i rozwinął w ten sposób naiwną mądrość Teresy związaną z tą kwestią, którą Marc potraktował z pewnym pobłaŜaniem. Jack kwestionował poglądy Marca oraz wielu myślicieli, jakoby ból pełnił rolę edukacyjną i wytyczał drogę do osiągnięcia wyŜszych poziomów świadomości. Na początku Marc uwaŜał te twierdzenia za sentymentalne bzdury, ale później zgodził się z nimi. Oprócz filozofowania, spierali się. Między innymi na temat seksu. Na tym etapie dojrzewania, tłumiona przez Marca seksualność toczyła w jego ciele nie kończące się boje z innymi potrzebami. Normalne dla chłopców w jego wieku sposoby wyładowania się, uwaŜał za hańbiącą poraŜkę, za poddanie się umysłu najprymitywniejszym instynktom ciała. Chciał nauczyć się kontrolować siebie w godny sposób - tak, jak przystało na operanata - a przynajmniej poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzki seks - hamuje postęp metafizyczny. Obce rasy Imperium jakby to potwierdzały; najbardziej rozwiniętą z nich, byli nieuchwytni Lylmicy, którzy nie znali seksu. Potem byli Krondaku, dla których seks był czymś tak dumnym i przemyślanym, Ŝe moŜna go było traktować jak oficjalny taniec, finalizowany wymianą podarunków. Simbiari pomimo swojej rasowej niedojrzałości i wszystkich Ŝartów, jakie krąŜyły na temat ich nieestetycznej fizjologii, plasowali się na następnym szczeblu drabiny rozwoju metafizycznego. Ich seks nie polegał na Ŝadnych szaleńczych zalotach. Jaja były zapładniane w wodnistych gniazdach, porcjami spermy wydzielanej schludnie ze specjalnych otworów, znajdujących się pod szczątkowymi ogonami samców. Pogodni, ale niezbyt kompetentni Poltrojanie, jak zawsze frywolni, kopulowali dla czystej przyjemności i pozwalali, Ŝeby seks robił z nich sentymentalnych głupków. A Gi...! Ci wydawali się Ŝyć tylko w jednym celu i byli tak zacofani naukowo, Ŝe chyba tylko cudem zostali przyjęci do Imperium. Ludzie, zdaniem Marca, plasowali się gdzieś pomiędzy Poltrojanami a Gi. Spierali się równieŜ w innych kwestiach; słuszności Ŝydowskochrześcijańskiej tradycji i istnienia Boga, a szczególnie na temat załoŜenia, Ŝe myśląca, odpowiedzialna osoba o jasno określonych celach Ŝyciowych, była jednak zobligowana do “ufania” Bogu. Dyskutowali teŜ, czy przynaleŜność do Imperium Galaktycznego miała być korzystna, czy niekorzystna dla ludzkości na dłuŜszą metę. Mówili o eugenice, świadomych próbach “udoskonalenia” ludzkiego organizmu, które były zabronione pod Panowaniem, ale teraz zaczynały znów się rozwijać. Poruszyli temat masowej “produkcji” ludzi w celu zaludniania nowych planet. Mówili o podrzędnej roli ludzi w Konsylium Galaktycznym i potencjalnym zagroŜeniu, jakie mogła nieść ze sobą Wspólnota dla ludzkiej indywidualności. Spierali się równieŜ na temat Fury i Hydry, chociaŜ Ŝadne z nich nie dało znaku Ŝycia od przeszło roku. Marc miewał wiele koszmarów sennych o Fury, ale jego świadomość prawie zdołała sobie wmówić, Ŝe Jack tylko wyobraził sobie okoliczności śmierci Adrienne. Jack uparcie utrzymywał, Ŝe prawdziwy Fury i prawdziwa Hydra istnieją, a Marc powinien bardziej się postarać, Ŝeby wyprzeć Fury ze swych snów, bo inaczej, pewnego dnia, kiedy wszyscy będą się tego najmniej spodziewać, potwory powrócą. Umysły braci były bardzo róŜne. Z natury stanowili parę antagonistów i dziś juŜ jest wiadome, Ŝe rywalizacja, która w końcu
doprowadziła do Rebelii Metafizycznej, miała swój początek w tych poufnych, skrytych spacerach po sosnowym lesie, gdy ciepło złotej jesieni napełniało powietrze zapachem Ŝywicy. A oni, zmęczeni w końcu dyskusją, patrzyli po prostu w nurt wielkiej rzeki. Jack budował małe łódeczki z kawałków drewna za pomocą swojej kreatywności, a Marc uŜywając tej samej zdolności, wpływał na kierunek wiatru i nurtu rzeki tak, Ŝeby stateczki tańczyły na wodzie. W listopadzie, kiedy opadły juŜ ostatnie liście a mróz zaczął się zadomawiać, skaner wykrył u Jacka zaczątki raka gruczołowego trzustki, wówczas jednego z najszybciej rozwijających się i najmniej uleczalnych nowotworów. Spróbowano terapii genetycznej i po raz kolejny nie przyniosła ona rezultatów. Trzustka dziecka została juŜ usunięta i Colette miała nadzieję, Ŝe nie będzie nowych przerzutów. Niestety były. Nieco później odkryto nowe zaląŜki raka na organach sąsiadujących z trzustką - wątrobie, śledzionie, Ŝołądku, grubym i cienkim jelicie, nerkach, w duŜych naczyniach krwionośnych serca. Zastosowano chemioterapię precyzyjną i mikrochirurgię laserową, ale jak tylko udawało się zniszczyć jedno siedlisko zaląŜków, natychmiast nowe zajmowało jego miejsce. Dziecko zostało podłączone do cerebroizolacyjnej aparatury podtrzymującej Ŝycie, podczas gdy Colette, jej koledzy i konsultanci sprowadzeni z całego świata próbowali znaleźć sposób na poddanie go terapii regenerującej, wymazanie genetycznych skaz i poskładanie go do kupy. śaden z nowotworów ani Ŝadna z terapii nie wpłynęły na jego mózg ani układ nerwowy. Pozostawał czujny i w pełni metafizycznych moŜliwości (oprócz, najwidoczniej, autoredaktywności), choć wciąŜ był nękany bólem. Odmówił przyjęcia jakichkolwiek środków przeciwbólowych, chemicznych bądź elektronicznych, twierdząc, Ŝe otumaniłoby to jego umysł i przeszkodziło w “pracy”, którą się zajmował. Nie potrafił wyjaśnić, na czym ta praca polegała, a jej mentalne obrazy, które przekazywał, były niezrozumiałe dla Paula, Marca i profesjonalnych asystentów. Ze względu na niespotykaną przedwczesną dojrzałość Jacka, jego ojciec i lekarze uszanowali tę decyzję, mając nadzieję, Ŝe tą “pracą” stworzy jakiś wielki, wszechstronny program, który w końcu zapoczątkuje spontaniczne samoleczenie. Paul wciąŜ zachował niewielką nadzieję, Ŝe Jack przeŜyje. Teresa była innego zdania. Kiedy zdiagnozowano niszczącego raka trzustki, nalegała na codzienne widywanie się z nim, chociaŜ ponury sprzęt, w jakim był uwięziony, przeraŜał ją niemal do granic histerii. Kiedy Jack przyznał się jej, Ŝe odczuwa silny ból, błagała go, dzień po dniu, Ŝeby pozwolił lekarzom zainstalować urządzenie blokujące. Jego ciągła spokojna odmowa i szybkie pogarszanie się stanu fizycznego, kiedy organy, jeden po drugim, przestawały funkcjonować, doprowadziły Teresę do załamania nerwowego w biurze szpitalnym Colette i obwiniania siebie za chorobę dziecka na granicy szaleństwa. Mówiła, Ŝe Jack nigdy nie powinien się był narodzić, i Ŝądała, Ŝeby odłączono go od aparatury i pozwolono mu “umrzeć w pokoju”. Stres i poczucie winy spowodowały jej zupełne załamanie się. Kiedy upewniono się, Ŝe nie cierpiała na Ŝadne fizyczne dolegliwości, podano jej leki i połoŜono do łóŜka w domu na South Street z całodobową opieką pielęgniarską. Marie i Maddy były poza domem, w internatach, aŜ do BoŜego Narodzenia, a Luc, którego uczyła niania, został wysłany z nią do zimowego domu Cheri i Adriena do Loudon, koło Concord. Paul, po kilku nieudanych próbach wyleczenia Teresy jego autoredaktywnością (zamknęła się przed nim, oskarŜając go o skazanie dziecka na parodię Ŝycia), po raz kolejny ją opuścił. Przez kilka tygodni Teresa trwała w odrętwieniu, jedząc bardzo niewiele i zatapiając się w głębokiej depresji. Nie wykazy wała juŜ najmniejszej chęci zobaczenia Jacka, a kiedy odwiedzałem ją od czasu do czasu, przynosząc jej z księgarni rzadkie prace na temat muzyki, które jak sądziłem, mogły ją zainteresować, była zupełnie apatyczna. I wtedy gdy, na krótko przed świętami, zaczęła mówić o swoim najmłodszym synu w czasie przeszłym, jej stan znacznie się poprawił. WyobraŜenie sobie, Ŝe Jack nie Ŝyje, powiedział mi Marc bez
emocji, było najwidoczniej jedynym sposobem, w jaki matka mogła pozostać przy zdrowych zmysłach. Było to z jej strony bardzo rozsądne, twierdził, gdyŜ z całą pewnością dziecko musiało niebawem umrzeć, chyba Ŝe rodzina zdecydowałaby się go sztucznie utrzymać przy Ŝyciu. Wkrótce nastąpił nawrót raka kości: zaatakował on kręgosłup i czaszkę Jacka, a lekarze nie mogli juŜ nic na to poradzić. 37 HANOWGR, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 24-25 GRUDNIA 2053 Za sprawą wujka Rogiego gromada kuzynów przemieniła się w kolędników. Jack i Teresa nie mogli uczestniczyć w przyjęciu świątecznym u Denisa i Lucille, stary księgarz więc pomyślał, Ŝe chociaŜ rozweseli trochę rodzinę maskaradą, a cała młodzieŜ Dynastii - młodsi dorośli i dzieci - przystali z entuzjazmem na tę propozycję. Na dwie godziny przed mszą o północy, na której mieli się zebrać wszyscy w murowanym kościele katolickim na Sanborn Road, Rogi zebrał całą młodzieŜ w swoim sklepie. Dał im elektroniczne śpiewniki i poprowadził wszystkich na South Street, Ŝeby zaśpiewali kolędy pod oknami sypialni Teresy. Padał cicho śnieg; ziemię pokrywała juŜ skrzypiąca cienka warstewka, a nagie gałązki krzaków i drzew były przyprószone bielą. Hanower wyglądał uroczo w świetle latarni ulicznych, z oknami, rozjarzonymi od światła choinek. Chór został zmontowany z 34-ga dzieci. Brakowało tylko maluchów - Philipa i Aurelie, którzy byli jeszcze za mali, Córy, córeczki Cheri i Adriena, która była przeziębiona... i Jacka. Śpiewali po francusku i angielsku: “Adeste”, “II est ne, le divin enfant”, “The Holly and the Ivy” i “Gesu Bambino”. Potem rozległy się “Silent Night” i “Bring a Torch, Janette, Isabella”. Śpiewali wreszcie wpadającą w ucho “Coventry Carol”, a niektóre z młodych głosów załamały się, gdy kolędnicy doszli do mniej znanych wersów w swoich śpiewnikach, i zrozumieli, Ŝe mówią one o rzezi niewiniątek z rozkazu Heroda, opiewanej przez matki zmarłych dzieci: Król Herod w szale gniewu tak męŜom swym dziś kaŜe, By Ŝycie wszystkich dzieci oddali mu wnet w darze. I oto łkam, me dziecię, kaŜdego dnia i ranka, Lecz cię juŜ nie ukoi matczyna kołysanka*. [* Tłum. Kinga Kremky.] Ponury nastrój został rozwiany, gdy zaśpiewali “Joy to the World” i zakończyli ulubioną kolędą rodziny Remillardów, “Cantique de Noel”. Pielęgniarka, uprzedzona przez Rogiego, pomogła Teresie przenieść się z fotelem w pobliŜe okna. Kiedy koncert zakończył się, Teresa pomachała dzieciom, a drzwi wejściowe natychmiast się otworzyły i Jacqui Delarue, stateczna gospodyni, wyszła z papierowymi kubkami parującego kakao. Rogi ukradkiem dolał do swojego kubka łyk rumu z piersiówki. A potem - voila! Kolędnicy usłyszeli dźwięk dzwonków, parskanie koni i głuchy stukot kopyt. Dwa duŜe wozy z sianem, powoŜone przez Severina i Adriena, wyjechały z małej alejki zza księgarni i podjechały pod dom. Pokrzykując wesoło, młodsze dzieci powitały Dobbin i Napoleona, które normalnie mieszkały na pastwiskach sąsiada Denisa. Zabierano je stamtąd tylko podczas BoŜego Narodzenia i Zimowego Karnawału w Dartmouth. - Wszyscy na wozy! - krzyknął Rogi. - Jedziemy do szpitala, Ŝeby zaśpiewać Jackowi, a przez całą drogę wszyscy śpiewają! Przemierzyli więc miasto przy dźwiękach “Frosty the Snowman” i “Rudolpha” po angielsku i francusku, “Chestnuts Roasting”, “Santa Claus Is Corning to Town”, “Have Yourself a Merry Little Christmas” i “Jingle Bell Rock”. Kiedy wozy mijały ośnieŜone tereny college’u, Marc i paru innych starszych Remillardów, którzy takŜe byli
studentami, zaśpiewali kolędę Dartmouth “Winter Song”. W następnej kolejności wynurzyła się z mroku potęŜna sylwetka szpitala, którego kontury ginęły w śniegu - wtedy dzieci ucichły. Szczęśliwe wibracje towarzyszące pasaŜerom wozów zniknęły nagle i wszyscy, poza kilkoma niedojrzałymi pięciolatkami, skryli się za swoimi zasłonami mentalnymi. Jack. Biedny mały wyniszczony Jack. W końcu mieli go zobaczyć. Rogi ostroŜnie omówił tę sprawę z kaŜdą rodziną, zanim poprosił Marca o zapytanie Jacka, czy czułby się na siłach, Ŝeby przyjąć całą hordę gości. Prezentował się smutno, ale nie przeraŜająco, poniewaŜ jego głowa wciąŜ wyglądała normalnie, a łysinę moŜna było zakryć czapką Świętego Mikołaja. Aparaturę podtrzymującą Ŝycie owinięto prześcieradłami, Ŝeby nie pokazywać tego, co zawierała. Rodzice kazali swym najmłodszym dzieciom nie zaglądać pod prześcieradła, wiedząc, Ŝe te napomnienia i tak na nic się nie zdadzą. Przypomnieli równieŜ dzieciom, Ŝe umysł Jacka jest wciąŜ zdrowy i silny, i Ŝe nadal istniała nadzieja, Ŝe jego ciało uda się zrekonstruować. PrzełoŜona nocnej zmiany pielęgniarek powitała ich przy wejściu frontowym i poprowadziła do pokoju. Nie było potrzeby mówić młodym operantom, Ŝeby byli cicho. Chłopczyk leŜał w pozycji lekko uniesionej, otoczony aparaturą podtrzymującą Ŝycie. Po jednej stronie znajdował się rząd monitorów i kontrolek całej maszynerii. Po drugiej stał najnowocześniejszy komputer z panelem mózgowym, bez Ŝadnej klawiatury i mikrofonów, jedynie z wielkim monitorem na wysięgniku; rozrywka dla niesprawnego dziecka. Jack uśmiechał się i rozmawiał ze swoimi gośćmi telepatycznie. Nic nie wskazywało na to, Ŝe jest zdjęty bólem. Potem podszedł pięcioletni kuzyn Norman, jeden z licznej gromadki Philipa, najmłodszy kolędnik w grupie. Zapytał Jacka: - Dlaczego musisz do nas mówić telepatycznie? Nie moŜesz rozmawiać? Nie, powiedział Jack. WciąŜ mam jeszcze krtań, ale nie zdaje się ona na wiele bez płuc. Rozległy się urywane, ciche okrzyki przeraŜenia, ale Norman indagował dalej: - W takim razie nie moŜesz śpiewać z nami. Nie szkodzi. Twoje uszy działają, prawda? Tak. I moje oczy są nadal w porządku. - A jak z sercem? WciąŜ je mam, ale nie bije. Jest nieczynne. - Och - powiedział Norman. Zaczął zezować i wszyscy wiedzieli, Ŝe uŜywa swych ultrazmysłów, Ŝeby zajrzeć pod prześcieradła. Starsze siostry przygotowały się, Ŝeby go złapać i wygonić z pokoju, jeśliby przestraszył się i zaczął robić scenę, ale Norman powiedział tylko: - Ale masz tam bałagan, prawda? Tak, powiedział Jack. WciąŜ się uśmiechał. - Teraz pora na kolędy - powiedziała siostra przełoŜona energicznie do gości - a potem Jack musi odpocząć. Marc powiedział im, jakie są ulubione kolędy młodszego brata. Zaśpiewali “Good King Wenceslaus”, “Angels We Have Heard on High”, “Jolly Old Saint Nicholas” i na koniec “Lo, How a Rose E’er Blooming”. Kiedy ucichły ostatnie tony, Jack powiedział: Dziękuję wam za ten cudowny prezent świąteczny. Ja teŜ mam coś małego dla kaŜdego z was!... Marc, otwórz górną szufladę tego stolika komputerowego. Czasem się zacina. Zdumiony Marc wykonał polecenie i zobaczył, Ŝe szuflada była pełna miniaturowych białych róŜyczek. Wśród kolędników rozległy się pomruki zainteresowania i przeszły wkrótce w okrzyki, kiedy małe kwiatki zaczęły wylatywać z szuflady i lądować na okryciach dzieci, niczym w butonierkach. Jack powiedział wówczas: Spójrzcie, jak kwitnie róŜa! Wesołych Świąt!
- Wesołych Świąt, Jack! - odpowiedzieli. Starsi z kolędników mieli podejrzanie mokre oczy. I wreszcie wyszli. PrzełoŜona popatrzyła na pustą szufladę i potrząsnęła głową, a jej usta ściągnęły się w niezadowoleniu. Spojrzała groźnie na Marca, który został jeszcze, chociaŜ reszta wyszła. - Rozumiem, Ŝe ty jesteś za to odpowiedzialny, młody człowieku. Czy nie rozumiesz, Ŝe Ŝywe rośliny przenoszą wirusy, które mogą zakłócić terapię genetyczną twojego brata? - Nie przyniosłem tych róŜ - powiedział Marc. - Jeśli chce pani wiedzieć, skąd one pochodzą, proszę lepiej spytać jego. Stworzył je swoją kreatywnością. To jedna z rzeczy, w których jest naprawdę dobry, zmienianie jednych rzeczy w drugie. - Wskazał na klapę swojej kurtki, przyglądając się jej badawczym wzrokiem. - Głuptasie, zapomniałeś o listkach pod kielichem. Ale pachnie nieźle. Dobra robota z olejkami eterycznymi. Pielęgniarka nie dowierzała. - Czy chcesz mi wmówić, Ŝe on zrobił te róŜe? Z niczego? Jack uśmiechnął się. Marc skierował się ku drzwiom. - Nie, uŜył surowca organicznego. Ale na pani miejscu, nie pytałbym jakiego. Zanim jeszcze uroczysta msza dobiegła końca, Rogi wymknął się z kościoła i powlókł do swego mieszkania nad księgarnią. Był totalnie wykończony po nadzorowaniu dzieci, a łyk poświeconego wina przy komunii przywiódł mu na myśl świętokradcze skojarzenia, Ŝe jego własna flaszka była juŜ dawno pusta. Kiedy mijał dom Remillardów, zobaczył, Ŝe światło w oknie Teresy wciąŜ się pali, podobnie jak wiele innych świateł na dole. Bez namysłu zadzwonił do drzwi. Kiedy odezwała się Jacqui, zapytał, czy Teresa jeszcze nie śpi. Jacqui odparła, Ŝe zaglądała do niej przed dwudziestoma minutami i Teresa czytała. Pielęgniarka poszła na mszę. - Wejdę tylko na górę i zapytam, jak jej się podobali kolędnicy - powiedział Rogi, otrzepując kurtkę i buty ze śniegu. - Nie fatyguj się, nie musisz iść ze mną. Wiemy o sobie z Teresą wszystko, co tylko moŜna wiedzieć. Jacqui roześmiała się uprzejmie z jego staroświeckiej pruderii i odeszła. Rogi wspiął się na drugie piętro i zapukał do drzwi wielkiej sypialni. Nie było Ŝadnej odpowiedzi i zawahał się. Nigdy nie zdarzało mu się wykorzystywać swoich moŜliwości metafizycznych. CóŜ, pomyślał, jeśli juŜ zasnęła, otulę ją i zgaszę światło. Otworzył drzwi i niemal wyskoczył ze skóry. Przez sekundę miał wraŜenie, Ŝe widzi wysokiego męŜczyznę w wieczorowym stroju, pochylającego się nad śpiącą Teresą i całującego ją czule w czoło. - Paul...? Ale nie było tam nikogo. DrŜąc, Rogi wszedł do pokoju, mówiąc sobie w myślach, Ŝe chyba przeŜył zbyt wiele emocji tego wieczora i będzie musiał powaŜnie pomyśleć o rzuceniu picia od nowego roku. Cholerna wyobraźnia! Następnym razem będzie widział węŜe albo białe myszki, zamiast Paula. ...Ale to nie był Paul. Widmo miało postać wyŜszego i bardziej muskularnego męŜczyzny niŜ mąŜ Teresy. A do tego, otaczała je dziwnie znajoma aura... Espece d’idiot, skarcił się Rogi. Oszalałam chyba. Podciągnął jej kołdrę nieco wyŜej, zgasił lampkę nocną i na poŜegnanie pogłaskał Teresę delikatnie po czole. Jej głowa była zimna. Rogi zamarł. Teresa leŜała kompletnie nieruchoma i kiedy prawda wreszcie zaczęła do niego docierać, w najwyŜszym przeraŜeniu zapalił lampkę z powrotem i chwycił za słuchawkę stojącego przy łóŜku telefonu. Zobaczył wreszcie pustą buteleczkę po pigułkach. 38 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Nawet Jack nie wiedział, co zamierzała zrobić Teresa, tak dobrze umiała ukryć swoje najskrytsze myśli. Kiedy zaŜyła pigułki,
jej najmłodszy syn spał, zmęczony wizytą gości i wykonaniem dla nich psychokreatywnych prezentów. Kiedy matka zaczęła umierać, Jack obudził się, poniewaŜ w swej rozpaczy chciała zabrać go ze sobą, a ostateczna przemiana energii Ŝyciowej przebiegała z tak straszliwą siłą, Ŝe dziecko z trudem zdołało się oprzeć. Gdy Teresa w końcu umarła, Jack stracił przytomność na dziesięć godzin i lekarze, podobnie jak zrozpaczony ojciec, byli przekonani, Ŝe równieŜ umrze. Ale nie stało się tak, choć jego stan pogorszył się i pojawiły się nowe siedliska złośliwych nowotworów. Samobójstwo Teresy wywołało niezdrowe publiczne zainteresowanie rodziną Remillardów, ich tragediami i sprawami z Ŝycia osobistego. Przywołało mi to niemiłe wspomnienie szaleństwa mediów, jakie towarzyszyło zabójstwu prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna F. Kennediego. Prawdziwy stan Jacka był starannie ukrywany przed dziennikarzami, którzy wiedzieli tylko, Ŝe najmłodszy syn Pierwszego Magnata był leczony na raka. KrąŜące wokół sępy zataczały jednak coraz mniejsze kręgi i wydawało się, Ŝe niezwykły stan dziecka wyjdzie wkrótce na jaw i wzmoŜe podniecenie tłumów. W styczniu 2054 roku Paul wziął miesięczny urlop i poleciał z Laurą Tremblay na planetę Denali, Ŝeby odizolować się od wszystkich ziemskich spraw. Mieszkańcy małej mroźnej planety byli tak wdzięczni Paulowi za pomoc w załoŜeniu kolonii, Ŝe obiecali zachować w tajemnicy miejsce jego schronienia, ku niezadowoleniu dziennikarzy, którzy liczyli na nową sensację. Publiczna msza Ŝałobna, na którą przybyło wiele osobistości, odbyła się w Concord, pomiędzy BoŜym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Katolicka katedra w stolicy Ziemi była wypełniona po brzegi; wydarzenie to komentowano we wszystkich dziennikach. Pogrzeb miał charakter prywatny i kiedy została skremowana, media rozgłosiły, Ŝe jej prochy zostaną rozrzucone. Teresa jednak w uzupełnieniu do testamentu, dopisała ręcznie, Ŝebym oddał jej prochy wyspie Kauai, na której się urodziła. Marc chciał mi towarzyszyć, ale nie zgadzałem się na to, aŜ do chwili, gdy zapewnił mnie, Ŝe udało mu się uzyskać niŜszy stopień naukowy i był juŜ na dobrej drodze do wyŜszego. Wtedy, 5 lutego, następnego dnia po szesnastych urodzinach Marca, kiedy mógł w końcu pilotować jajko legalnie, poŜyczył srebrzyste Maserati Paula i polecieliśmy do Poipu. Wieźliśmy prochy Teresy w elegancko rzeźbionej sosnowej skrzynce. Zabraliśmy ojca Teresy z domu na plaŜy i polecieliśmy niemal natychmiast do historycznego, starego kościoła Świętego Rafaela, stojącego daleko na dzikich polach trzciny cukrowej. Dziewięćdziesięciodwuletni astrofizyk Bernard Kene Kendall, z wyglądu człowiek w średnim wieku, przechodził terapię regenerującą niecałe dziesięć lat wcześniej. Jego umysł, pogrąŜony w kosmologicznych tajemnicach, bujał ciągle w rejonach abstrakcji, i chociaŜ przeŜywał śmierć Teresy, czuliśmy z Markiem, Ŝe nie mógł się doczekać powrotu do wielkiego centrum obserwatoryjnego, znajdującego się na Wielkiej Wyspie, gdzie Ŝył i pracował przez większą część roku. Matki Teresy nie było z nami. Annarita Donovan Latimer, jedyne dziecko mojej niegdysiejszej narzeczonej, Elaine Donovan, miała siedemdziesiąt osiem lat w momencie śmierci córki. Mieszkała samotnie w Nowym Jorku, zakończywszy długą i pełną sukcesów karierę aktorki. śyła w separacji z Kendallem od prawie dwudziestu lat i uparcie nie chciała poddać się terapii regenerującej. Miała umrzeć spokojnie na atak serca w 2056 roku, gdy właśnie odbyła się inauguracja pierwszego sezonu w Opera House na kosmopolitycznej planecie Avalon. Ten ośrodek muzyki powstał dzięki wsparciu Fundacji Remillardów. Kościół Świętego Rafaela był wypełniony wyspiarzami, którzy znali i kochali Teresę jeszcze za czasów młodości. Większość z nich stanowili rdzenni Hawajczycy. Kiedy ceremonia się skończyła, ludzie stłoczyli się wokół ołtarza, gdzie na drewnianej podstawie, z uchwytami na rogach, spoczywała mała skrzynka z jej prochami, i udekorowali ją wieńcami wspaniałych hawajskich kwiatów. Czterech Hawajczyków, ubranych w tradycyjne koszule i naszyjniki z kwiatów i paproci, podniosło urnę z jej prochami i sądziłem, Ŝe rozpoczną procesję na lokalny cmentarz. Ku mojemu zaskoczeniu, ruszyli wraz z
resztą Ŝałobników prosto ku naszemu srebrzystemu maserati, gdzie ksiądz odmówił ostatnie błogosławieństwo i pokropił skrzynkę z prochami wodą święconą. Ludzie zaczęli śpiewać “Aloha Oe”, a pulchna brązowa ręka spoczęła na moim ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem Malamę Johnson, kobietę, która opiekowała się Teresą, Jackiem i mną, gdy spędzaliśmy ostatnie miesiące naszego wygnania w domu Kendallów na plaŜy w Poipu. - Teraz weźmiemy prochy drogiej Kaulana do Keaku - wyszeptała. - Polecimy waszym jajkiem. Skrzynka i większość kwiatów zmieściły się na tylnym siedzeniu, a nas troje usadowiło się na przednim. Keaku, jak się wydaje, znajdowało się w centrum wyspy, na granicy pogrąŜonej w chmurach Mout Waialeale, na pomoc od miejsca, w którym byliśmy. Pojazd, pilotowany przez Marca, uniósł nas na wysokość 1700 metrów w ciągu kilku sekund. Przemieszczaliśmy się bezgłośnie wśród gęstych chmur, które wydawały się prawie tak jednostajne jak szara otchłań hiperprzestrzeni. Wzgórza Kauai były najwilgotniejszym miejscem na ziemi, gdzie roczne opady przekraczały dwanaście metrów. Bardzo niewiele wiedziałem na temat tych okolic. Moczary Alakai - wulkaniczny płaskowyŜ smagany wiatrem - są niemal zawsze zlewane deszczem i pokryte mgłą. Rosną w tym miejscu rzadkie bagienne rośliny, a setki wodospadów spływają na Ŝyzne niziny po stromych, porosłych paprociami klifach. Ze wszystkich wysp hawajskich Kauai jest najbardziej zielona i, dla mnie, najbardziej zachęcająca. Na tej wyspie równieŜ schronili się legendarni Menehume; karłowaci czarownicy, których odnaleźli i wzięli do niewoli Polinezyjczycy, kiedy po raz pierwszy emigrowali z Tahiti. Miejsce, które wskazała Malama na duŜym ekranie nawigacyjnym naszego pojazdu, było jaskinią wulkaniczną na południowych brzegach moczarów, w pobliŜu krańców kanionu Olokele. Marc przełączył jajko na autopilota i kontroler terenu ostrzegł nas, Ŝe za chwilę wylądujemy, chociaŜ pojazd był wciąŜ całkowicie spowity chmurami. Wyszedłem na zimną mŜawkę, która natychmiast przemoczyła mój biały letni garnitur, który sprawiłem sobie na pogrzeb. Moim zwykłym wzrokiem widziałem jedynie wirujące opary mgły, karłowate drzewka, bujne paprocie i inne tropikalne rośliny. W powietrzu unosił się lekki, jakby anyŜkowy zapaszek. Malama trzymając w ramionach skrzynkę z prochami, poprowadziła nas pomiędzy bagnistymi sadzawkami. Szliśmy za nią obładowani kwietnymi girlandami, penetrując okolicę naszymi ultrazmysłami, Ŝeby nie utopić się w bagnie. Prawie natychmiast dotarliśmy do sporej, porosłej bujną roślinnością jaskini. - Ty zostań tutaj - powiedziała do mnie Malama surowo - i trzymaj swoje ultrazmysły na wodzy. - Następnie zwróciła się do Marca: - Chłopcze, przynieś jeden sznur kwiatów z zielonymi jagodami i liśćmi mohikany i maile; to są rośliny naszej wyspy. I przynieś teŜ jeden, który spodobałby się twojej matce. Z nieruchomą twarzą Marc podał jej jeden skromny zielony wieniec i drugi biały z orchidei dendrobinum. Reszta kwiatów została przy wejściu do jaskini. Zniknął za hawajską kobietą w ciemności, a ja, posłusznie, nie szpiegowałem ich. To odległe miejsce, owiane chłodem i spowite słodko pachnącą mgłą, nie było tym, które wybrałbym na swoje miejsce spoczynku. Nagle zacząłem wątpić, czy rzeczywiście podobałoby się ono Teresie, Ale ani mnie, ani Marcowi nie przemknęło nawet przez myśl. Ŝeby sprzeciwiać się kahauna. Po niecałych dziesięciu minutach ich dwoje pojawiło się. Wróciliśmy do naszego jajka w milczeniu i wkrótce byliśmy z powrotem w słonecznej Poipu. Doktor Kendall opuścił juŜ dom na plaŜy, zostawiając tylko krótki liścik, a Malama zniknęła prawie natychmiast po wylądowaniu. Jej mąŜ Ola, niekomunikatywny krępy facet z kręconymi, siwymi włosami pokazał nam, gdzie moŜemy wysuszyć ubrania, a potem ugościł nas obfitym lunchem (który dla mieszkańców Nowej Anglii, był właściwie kolacją), składającym się z pieczonego kurczaka, sucharów z liści taro, sałatki z kukurydzy, pomidorów i Ŝurawiny w pikantnym majonezie, oraz ananasa z sosem kokosowym na
deser. Marc milczał przez cały posiłek. Kiedy wracaliśmy do jajka, spojrzał z grymasem na południową stronę nieba, na którym gwałtownie zbierały się ciemne burzowe chmury. - Za chwilę lunie jak z cebra - powiedziałem. - Tak... - porozumiał się z Urzędem Kontroli Lotów i załatwił nam tor “superekspres” do Bostonu. - Powiesz mi, co się wydarzyło tam w jaskini? - zapytałem. Ale Marc zadał mi własne pytanie. - Czy testament mamy mówił, Ŝe Jack ma zostać skremowany i pochowany razem z nią? Do tej pory nie wspominałem mu o tej części jej ostatniej woli, a on nie wykazywał Ŝadnego nią zainteresowania. Teresa, rzeczywiście, zostawiła taką instrukcję, tak jakby wierzyła, Ŝe dziecko wkrótce do niej dołączy. Powiedziałem o tym Marcowi. Na zewnątrz zaczęło robić się ciemno i nagłe uderzenie wiatru zarzuciło jajkiem, stojącym na platformie startowej. Klimatyzacja pojazdu zaczęła wyrównywać upał i wilgotność wyspy, które wcisnęły się równieŜ do środka jajka. Twarz Marca błyszczała lekko od potu i była oświetlona lampkami tablicy rozdzielczej. - Malama... w jaskini, powiedziała mi, Ŝe mama chciała zabrać Jacka ze sobą. Kiedy umierała. Powiedziała, Ŝe mama uŜyła anana, modlitwy śmierci kahuna. - Mes couilles! - prychnąłem - To kompletna bzdura! - Malama powiedziała, Ŝe Teresa bardzo ją tym rozczarowała. Nazwała mamę egoistką i powiedziała, Ŝe popełniła grzech przeciwko huna, którego jej Środkowe Ja teraz Ŝałuje. Powiedziała... - przerwał i zacisnął szczęki, a następnie ciągnął dalej bezlitośnie. Powiedziała, Ŝe dusza mamy jest w czyśćcu i pokutuje za ten grzech, a jej “NiŜsze Ja” jest wciąŜ niebezpiecznie obciąŜone mana. Dlatego jej prochy muszą pozostać w jaskini Keaku przez jakiś czas. Chodzi o to, Ŝeby Jack nie umarł, teraz, kiedy jest szczególnie słaby. Malama powiedziała, Ŝe Jack nie umrze. Czy myślisz, Ŝe ona moŜe mieć rację, wujku Rogi? Poczułem, jak lodowate mrówki przebiegły mi po plecach. Wkraczaliśmy na taki obszar metapsychologii, o którym nauka nie wiedziała nic. Pośmiertne Ŝycie negatywnych aspektów osobowości, legendarne “złe duchy”... i moŜe nawet istoty takie jak Fury i Hydra. Jajko zakołysało się pod następnym uderzeniem wiatru. Palmy targane były podmuchami, a niebem przepływały czarne jak smoła chmury, gnane coraz bliŜej i bliŜej. Powiedziałem: - Z powodu twoich studiów i wszystkich perypetii rodzinnych nie miałeś czasu odwiedzać Ti-Jeana zbyt często. Aleja bywałem u niego i mogę ci powiedzieć, Ŝe Colette juŜ właśnie straciła nadzieję na zwalczenie raka inŜynierią genetyczną. Z drugiej strony, dzieciak zachowuje się tak, jakby chciał Ŝyć! Ciągle mówi o integracji jego trzech “ja”. Odmawia środków przeciwbólowych, bo przeszkadzałyby w jakiejś specjalnej “pracy”, którą się zajmuje. Czy miałoby to dla niego jakieś znaczenie, gdyby wiedział, Ŝe umrze za kilka tygodni? Czy nie sądzisz, Ŝe taka osobowość jak Jacka wiedziałaby, Ŝe przegrywa? - Myślę, Ŝe wiedziałby - przyznał Marc. - I na pewno powiedziałby coś podczas naszych codziennych rozmów telepatycznych. Przykro mi, Ŝe go ostatnio nie odwiedzałem, ale te sępy dziennikarze tak krąŜą wokół szpitala... - Jestem pewien, Ŝe on to rozumie. Skalistą plaŜę zaczął smagać ulewny deszcz, zamazując krajobraz. W ciągu sekundy znów znaleźliśmy się w imitacji szarej otchłani, tylko Ŝe teraz nie była ona spokojna i majestatyczne, jak nad Mount Waialeale. Ogłuszający łoskot wypełnił wnętrze jajka, kiedy uderzyła w nas tropikalna ulewa, ograniczając widoczność dookoła nas do zera. - Malama wie teŜ o Fury - powiedział Marc. - Mam... uwaŜać. I jeśli Jack będzie kiedyś w powaŜnych kłopotach, moŜemy ją poprosić o pomoc. - PowaŜnych kłopotach? - nie wierzyłem własnym uszom. - W jaki
sposób, do cholery, ten biedny dzieciak moŜe mieć jeszcze powaŜniejsze kłopoty? Kłopoty! Jezu... Nie mówiła nic o Hydrze? - Nie. Malama jest operantem, oczywiście. Ale w zabawny sposób. Tam w jaskini, zdawała się uwaŜać, Ŝe juŜ kiedyś ją odwiedziłem. Cholera, czy to nie głupie? - Nie - powiedziałem krótko. - Głupie jest to, Ŝe siedzimy tu coraz bardziej w piachu, podczas gdy moglibyśmy lecieć do domu w miłej cichej jonosferze. Masz zamiar nas stąd wyciągnąć, czy ja mam prowadzić? Westchnął i uniósł jajko... dla nas, przestało padać. Tego samego dnia, kiedy wróciliśmy z Markiem z wysp, wybuchła w mediach burza, której rodzina obawiała się od dawna. Prywatność Jacka została zniszczona, gdy nieszczęsna pielęgniarka, nękana problemami finansowymi, sprzedała sensacyjne szczegóły jego choroby najbogatszej brukowej stacji telewizyjnej, dołączając taśmę wideo, z okresu, kiedy był jeszcze nieprzytomny. Wywołało to szaleństwo wśród bardziej wraŜliwych serc; emocje opanowały nawet obce rasy. Zdaniem opinii publicznej, Teresa została doprowadzona do samobójstwa skandaliczną i niehumanitarną terapią medyczną, która przedłuŜała Ŝycie skazanego na śmierć syna, bez jakiejkolwiek nadziei na wyleczenie. Winien był, oczywiście, Paul. Jego przeciwnicy polityczni nie mogli wykorzystać tego skandalu, Ŝeby zaatakować go otwarcie, ale w ciągu pierwszych dni po ogłoszeniu rewelacji, jego autorytet został powaŜnie nadwyręŜony, tak, Ŝe zdecydował się on zrezygnować ze stanowiska Pierwszego Magnata. Sprzeciwili się temu Lylmicy, którzy raz jeszcze wprawili całe Imperium w zdumienie, zabraniając władzom szpitala uniwersyteckiego przerywania terapii Jacka i odłączania go od aparatury podtrzymującej Ŝycie, chyba Ŝe wyraźnie sam o to poprosi. Szlochające siostry zostały odsunięte od Jacka, a ochrona szpitala przeorganizowana. Zdradziecką pielęgniarkę skazano za pogwałcenie etyki medycznej na dziesięć lat pracy na Valhalli, najmniej atrakcyjnej z planet kosmopolitycznych. Paul przedsięwziął kroki w celu obalenia zarzutów, jakoby skazał swojego syna na okrutną i niezasłuŜoną karę. Colette Roy sprowadziła specjalistów-genetyków spośród Krondaku, Poltrojan i Simbiari i poprosiła, Ŝeby przestudiowali genom Jacka. Mieli porównać swoje wnioski z odkryciami ludzkich naukowców, których juŜ wcześniej proszono o konsultację. Wyniki badań obu grup moŜna by streścić w następujący sposób: Jack cierpi z powodu pewnej rzadkiej mutacji genetycznej. Oprócz innych szkód, wywołała ona nowotwory, które w duŜym stopniu zniszczyły jego kości i wiele organów wewnętrznych. Jednak mózg jego pozostał nietknięty i wykazywał zdolność do przeciwdziałania przerzutom. Mogło to być przypisane tylko jakimś zdolnościom redaktywnym (to znaczy mentalnie pobudzonym) pacjenta. Pomimo atakujących nowotworów, Ŝycie dziecka moŜe być podtrzymywane heroicznymi wysiłkami techniki medycznej, która szokuje laików. Specjaliści z zakresu genetyki i fizyki, zajmujący się tym przypadkiem, nie ustają w wysiłkach, aby naprawić uszkodzone DNA powodujące raka. Jeśli udałoby się to, zanim zdolności mentalne dziecka zostaną osłabione, mógłby liczyć na zregenerowanie ciała po przetrzymaniu okresu kryzysowego, kiedy gruczoł przysadkowy zacząłby sygnalizować produkcję istotnego hormonu dojrzałości, testosteronu, co oznaczałoby osiągniecie dojrzałości płciowej. Wtedy Jack mógłby bezpiecznie poddać się rygorom terapii regenerującej. Samo dziecko charakteryzuje się osobowością quasi-dojrzałą i opowiada się za kontynuacją leczenia, pomimo znacznego “dyskomfortu”. Kiedy ogłoszono te wyniki, 12 lutego 2054 roku, opadło wreszcie zainteresowanie mediów przypadkiem Jacka i zostawiono rodzinę w spokoju na jakiś czas. Nie ogłoszono publicznie, Ŝe stan Jacka pogorszył się tymczasem do tego stopnia, Ŝe chłopiec był niczym więcej, jak sztucznie podtrzymywanym mózgiem. Nowe nowotwory zaatakowały czaszkę, mięśnie i skórę głowy, oraz inne pozostałości jego ciała, powodując okropne deformacje. NajpowaŜniej wyniszczone organy zostały usunięte. Był teraz ślepy i głuchy, oraz pozbawiony jakichkolwiek innych odczuć fizycznych oprócz bólu. Pomimo to, wciąŜ komunikował się z regularnie z odwiedzającymi go osobami i lekarzami
operantami za pomocą telepatii i nadal twierdził uparcie, Ŝe nie jest jeszcze gotów umrzeć. 39 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 13 LUTEGO 2054 Marc bał się odwiedzić Jacka. Przyznał się do tego przed sobą, gdy stał niezdecydowany przed drzwiami szpitalnego pokoju brata. Komunikował się z nim codziennie, od kiedy Jack odzyskał przytomność, ale ostroŜnie powstrzymywał się od uŜycia swych ultrazmysłów, Ŝeby nie patrzeć na niego i wykorzystywał własne studia, a potem zamieszanie mediów wokół choroby Jacka, jako wymówkę od niepojawiania się w szpitalu. Teraz jednak Jack poprosił go, Ŝeby przyszedł. Był wczesny piątkowy poranek, sam środek Zimowego Karnawału w Dartmouth. Marc nie planował uczestnictwa w większości towarzyszących mu imprez, ale teraz, kiedy miał juŜ szesnaście lat i był prawnie pełnoletni, mógł wreszcie wystąpić w “Otwartych Motocyklowych Zawodach Juniorskich na Lodzie”, które toczyłyby się na zamarzniętej rzece Connecticut następnego wieczoru. Miał nowy motor, Hondę TXZ1700, która była prawdziwym szatanem, i chciał trochę potrenować po wizycie u Jacka. Miał juŜ na sobie specjalnie uzbrojony skórzany kombinezon, ozdobiony wyraźnym czarno-białym wzorem. Pod pachą trzymał hełm CE i stał wahając się przed drzwiami Jacka. Marco! Przestań się zastanawiać i wejdź do środka. Marc drgnął. Otworzył drzwi i minął wychodzącego pielęgniarza. MęŜczyzna uśmiechnął się krzywo. - Twój mały braciszek właśnie pokazał mi drzwi. Chce porozmawiać z tobą sam na sam. Będę kontrolował jego aparaturę ze stacji. W pokoju było jeszcze więcej sprzętu, niŜ podczas ostatniej wizyty Marca, a dusząca woń rozkładu silniejsza, pomimo odświeŜaczy powietrza. Stojąc w drzwiach, Marc nie widział w ogóle małego pacjenta. Ogarnęło go tchórzliwe poczucie ulgi, gdy pomyślał, Ŝe dziecko moŜe być całkowicie zabudowane aparaturą podtrzymującą Ŝycie. Wtedy nie musiałby na nie patrzeć. Ale kiedy podszedł bliŜej, uświadomił sobie, Ŝe głowa Jacka jest wciąŜ odsłonięta, jeśli moŜna było nazwać głową, to co ujrzał. Marc zapłakał po raz pierwszy w Ŝyciu, zdjęty Ŝalem i cichą wściekłością, a jego umysł przeklinał Boga i zmarłą matkę, Ŝe dopuścili do takiej degradacji maleńkiego człowieka. Nie bądź dupkiem. - Jack... Bóg i mama nie są odpowiedzialni za to, jak wyglądam; Ŝe taki jestem. Marc upuścił kask na podłogę i szarpał się chwilę z zapięciami rękawic. W końcu udało mu sieje zerwać i wyciągnąwszy papierową chusteczkę ze stojącego obok pudełka, otarł sobie twarz. - Nie wiesz, do cholery, o czym mówisz! Oczywiście, Ŝe wiem. Moje ciało zachowuje się tak z powodu mutacji, tak zostało zaprogramowane. Załatwiłoby się ze mną znacznie szybciej, gdyby Colette nie próbowała wszczepić nowych genów i z resztą lekarzy nie usiłowała zwalczać nowotworów. Gdyby zostawiono mnie w spokoju, moje ciało uległoby rozpadowi znacznie estetyczniej. Niestety, nie rozumiałem tego aŜ do dziś. - Zwariowałeś? Co ty wygadujesz! Teraz Marc juŜ nie mógł oderwać oczu od monstrum, które było... jego bratem. Głowa ginęła w przezroczystym pojemniku wypełnionym płynem. Plątanina rurek i drutów wyrastała niczym macki meduzy z surowej, bezkształtnej masy tkanek, pokrytej odraŜającymi ciemnymi skazami. Nie było oczu, ani rysów twarzy - nie pozostało nic ludzkiego. Jack zareagował: Jestem zdrowy psychicznie. Dość duŜo czasu zajęło mi przekonanie się o tym. To nie zawsze było takie łatwe do
stwierdzenia... Proszę, Marc. Weź krzesło i usiądź koło mnie. Jeśli chcesz, spróbuję stłumić twoje obrzydzenie i irracjonalne poczucie winy. - Zostaw mnie w spokoju - wymamrotał Marc. Ale posłusznie przysunął stołek do uzbrojonego w aparaturę podestu, pogardzając sobą za to załamanie i podejrzenia, Ŝe biedny, umierający dzieciak oszalał. Jack powiedział: Robię co mogę, Ŝeby nie umrzeć. Nadejdzie niedługo moment krytyczny. Muszę się dowiedzieć [niezrozumiały obraz], czy przeŜyję jeszcze dłuŜej i jest to bardzo trudne. RóŜne rzeczy mnie rozpraszają. To był straszliwy cios, kiedy mama umarła. Bardzo ją kochałem. Nie powinna była się winić za to, co się ze mną stało. Próbowałem ją o tym przekonać, ale nie chciała mnie słuchać. Na swój sposób mama była bardzo silna, co okazało się w efekcie i dobre, i złe. Wybaczam jej to, co chciała mi zrobić, ale to bardzo utrudniło moją sytuację. - Wiesz... co Malama zrobiła? Z prochami? Tak. Malama często przychodzi do mnie w EE. Musisz zrozumieć, Ŝe to, co zrobiła i powiedziała w jaskini Keaku, było symboliczne. Nie naleŜy tego brać dosłownie. Jej kultura podchodzi do metapsychologii z innej strony niŜ nasza i wykorzystuje swoje własne techniki. Jej wierzenia jednak wywodzą się z głębokiej prawdy. ZagraŜają mi złe istoty, które zamieszkują moralny mrok; one są niebezpieczne równieŜ dla ciebie i wujka Rogi. - Duch mamy? - krzyknął Marc, zrywając się z miejsca z zaciśniętymi pięściami. - To... to jakieś niedorzeczne, pieprzone bzdury! Marc. Uspokój się. Musisz mi pomóc, a ja spróbuję pomóc tobie, tak, jak tylko potrafię. Ale proszę, nie lekcewaŜ tego, co ci powiem. Nie odwracaj się ode mnie, albo wszyscy zginiemy. Fury wtedy zwycięŜy. - Fury... Słyszałeś go w swych snach, prawda? - Tak. - Marc ukrył twarz w dłoniach. Jego głos był stłumiony. - Czasami to, co on mówił, brzmiało cholernie sensownie. Nie naleŜymy do tego cholernego Imperium i... Marco, na miłość boską, zamknij się. Hydra znów to robiła. Zabijała. Marc podniósł głowę, a jego twarz zdrętwiała z przeraŜenia. - Jesteś pewien? Tak. Czekałem na to. Spodziewałem się. Wczoraj miało miejsce pięć podejrzanych zaginięć operantów - wszystkie w innych częściach New Hampshire i Vermont, ale w tym samym mniej więcej czasie. Wczesnym wieczorem. O dwóch z nich mówiono na PNN w wiadomościach 2300 News, a pozostałe trzy wyciągnąłem z komputera, z raportów policyjnych, kiedy domyśliłem się, co mogło się stać. - I to cały twój dowód? Pięć zaginięć? To wystarczy. To nie mógł być przypadek; okoliczności są zbyt podobne. Teraz posłuchaj mnie. Fakt, Ŝe pięć zabójstw niemal równolegle ale w róŜnych miejscach, potwierdza to, o co podejrzewam Hydrę. Malama zgadza się ze mną w tej kwestii. - Jakiej? Hydra przeszła metamorfozę. To pewnie dlatego nie odzywała się przez tyle miesięcy. Przedtem musiała działać w metakoncercie, Ŝeby zabijać, poniewaŜ pięć poszczególnych elementów było zbyt słabych, Ŝeby w pojedynkę wysysać energię Ŝyciową. Teraz, jeśli zanalizowałem sytuację prawidłowo, jej części dojrzały. KaŜda z pięciu podistot moŜe teraz zabić zwykłego operanta sama. Działając zaś w metakoncercie, są prawdopodobnie w stanie zaatakować kogoś, kto jest gigantem. I moŜe dlatego właśnie Hydra zabiła. Chciała się wzmocnić, zanim spróbuje... czegoś trudniejszego. Oczy Marca błądziły po pokoju; potrząsnął wolno głową, jakby nie potrafiąc zrozumieć, o czym Jack mówi. Jack ciągnął dalej: Przeczesałem całą okolicę moimi ultrazmysłami, próbując wykryć
jakąś anormalną aurę, ale nic nie znalazłem. Papa i pozostałych sześcioro członków Dynastii Remillardów byli w Concord zeszłej nocy, podczas gdy przeprowadzałem poszukiwania. Nie moŜna jednoznacznie stwierdzić, czy są winni, czy nie. Myślę przy tym, Ŝe moŜemy bezpiecznie załoŜyć, iŜ zabijanie operantów na odległość nie jest moŜliwe. Zabójca w rodzaju Hydry musi znaleźć się w bezpośrednim otoczeniu ofiary, a nawet nawiązać z nią kontakt fizyczny, tak jak to zrobił Victor. Ustaliłem, Ŝe mniej więcej w tym czasie, kiedy miały miejsce zaginięcia, siedmioro Remillardów znajdowało się w swych jajkach, bądź samochodach i udawało się w róŜnych kierunkach. Biorąc pod uwagę prędkości, jakie te pojazdy mogą rozwinąć, moŜna załoŜyć, Ŝe kaŜdy z siedmiorga rodzeństwa moŜe być odpowiedzialny za któreś, bądź teŜ wszystkie zaginięcia. Oczywiście, Hydra tym razem starannie ukryje ciała swych ofiar. Prawda o pięciu śmierciach moŜe nigdy nie wyjść na jaw. - I ty sądzisz, Ŝe... Ŝe teraz kolej na nas? Jeśli ona wie, Ŝe my wiemy o niej. - Jeśli Fury rzeczywiście grzebał w moich snach, a ja nie mogłem sobie tego dokładnie uświadomić, to on juŜ wie. Jeśli Fury wie, to Hydra na pewno teŜ. Marc zaklął cicho. Wydawało się, Ŝe odzyskuje swą zwykłą stabilizację nerwową. - Ja potrafię o siebie zadbać, ale co z tobą? Nic mi nie będzie. Jestem tu dobrze strzeŜony i poproszę o wzmocnienie ochrony. Od dziś zabraniam papie i innym mnie odwiedzać. Ucieszą się, Ŝe zostanie im oszczędzone to nieprzyjemne doświadczenie... chyba, Ŝe są Hydrą! Ale dalej martwię się bardzo o ciebie i wujka Rogi. - Cholera! Zapomniałem o nim. Zanim pojadę trenować, wpadnę do księgarni i ostrzegę go, Ŝeby nie zostawał sam na sam z członkami Dynastii. Niewiele więcej mogę zrobić. Do diabła, Ŝeby tylko istniał jakiś sposób strzeŜenia naszych umysłów, kiedy śpimy! CóŜ za ironia losu, Marco. Ty i wujek Rogi jesteście najbardziej bezbronni, gdy śpicie, a ja jestem najsłabszy, kiedy czuwam! Nauczyłem się zamykać w nieprzeniknionej skorupie metafizycznej, kiedy moje NiŜsze i Środkowe Ja rozłączają się i jestem nieprzytomny. Niestety, program ten jest jeszcze niedostępny dla operantów w twoim wieku. Kiedy będziesz starszy, spróbuję ci go przetransmitować. Marc tylko potrząsnął głową. Jack powiedział: Na pewno w przyszłości zostaną udoskonalone mechaniczne tarcze mentalne, ale na razie musimy się bez nich obejść. Musisz spać zawsze w bezpiecznie zamkniętym pokoju; tak samo wujek Rogi. - Okay. Jest coś jeszcze, co chcesz, Ŝebym dla ciebie zrobił? Wejdź do biura siostry przełoŜonej. Powiedz jej, Ŝe były jakieś próby zamachu na mnie, Ŝeby zakończyć tę... agonię. Poproś o natychmiastowe wzmocnienie ochrony pokoju. Powiedz, Ŝe rodzina Remillardów zapłaci za dodatkowy sprzęt i straŜnika operanta, a potem załatw to. - Masz to u mnie. - Marc pochylił się, Ŝeby podnieść porzucony kask i rękawice. Ciemne oczy chłopca juŜ ze spokojem zatrzymały się na groteskowej rzeczy, którą był Jon Remillard. Ślady łez juŜ dawno zniknęły. - Oglądaj, jak będę jutro wygrywał zawody motocyklowe na lodzie. Słyszysz? Będę, Marco. Powodzenia. Marc zatrzymał się przy stacji Wally Van Zandt, Ŝeby zatankować paliwo do swojej hondy, po czym przejechał przez ulicę i zaparkował przed księgarnią “The Eloquent Page”. Wujek Rogi właśnie przygotowywał się do zamknięcia sklepu. Zdarzało się to ostatnio wcześniej, poniewaŜ jego romans z Perditą Manion zakończył się, gdy odeszła z pracy. Z ponurą miną spojrzał na drzwi. Zadzwonił dzwonek i Marc wszedł do środka. - Myślałem, Ŝe wyścig jest jutro - powiedział patrząc na biało-
czarny kombinezon Marca. - Tak. Dziś chcę tylko potrenować na nowym motorze. Pamiętasz, Ŝe stary dałem Gordo McAllisterowi. Muszę się upewnić, czy jest łączność pomiędzy moim kaskiem CE a komputerem pokładowym hondy. - Nienawidzę tego twojego cholernego hełmu. To wbrew naturze, podłączać się do maszyny i stawać się jej częścią! - Stary człowiek podniósł się z krzesła za ladą, przeciągnął i powtarzał dalej gderliwie. - Kiedy byłem młody, prowadzenie motocykla albo samochodu miało dawać człowiekowi poczucie dokonania czegoś. Byłem w stanie kontrolować pojazd i całą jego moc, ale Ŝeby być dobrym kierowcą potrzeba było wielu umiejętności i doświadczenia. - To samo moŜna powiedzieć o maszynach pod kontrolą cerebroenergeryczną - upierał się Marc. Rogi tylko wzruszył ramionami. - Myśleć jak motor? To tylko kwestia odpowiedniego sprzętu. W jaki sposób moŜe ci skoczyć adrenalina, kiedy tylko operujesz? - Zaufaj mi. To moŜliwe. - Ale czy to w porządku ścigać się z zawodnikami uŜywającymi tylko ręcznej kontroli? - CóŜ, po pierwsze, nie mogę wykorzystywać zdolności metafizycznych, bo zostanę zdyskwalifikowany. Dotyczy to takŜe reszty zawodników operantów. Po drugie, operator uŜywający CE nie musi być wcale sprawniejszy od kierowcy posługującego się kontrolą ręczną. Dlatego wolno mi prowadzić motor w tych zawodach. Przy naprawdę doświadczonych zawodnikach mogę poczuć się w pewnym momencie jak małe dziecko. Przeciwnikami będą dwudziestojednolatkowie, którzy tam, na trasie, są w stanie poŜreć Ŝywcem mnie i moją hondę. Ale zawody na lodzie, to nie ŜuŜel, więc myślę, Ŝe mam spore szansę. Przyjdziesz jutro popatrzeć? - Cholera, pewnie. Ale niech cię Bóg broni, jeśli skręcisz sobie kark na moich oczach. Miałem juŜ w tym tygodniu wystarczająco duŜo zmartwień, przelicytowano mi sprzed nosa “Opowieści Planetarne” Robinsona Marcha z 1952 r., z “Pojmanym przez Centaurzycę” Paula Andersena na okładce. Dowiedziałem się teŜ, Ŝe Perditą wychodzi za mąŜ za jakiegoś młodzieniaszka z wydziału socjologii. - Ale przecieŜ ty i Perditą juŜ skończyliście ze sobą zauwaŜył logicznie Marc. - Na szczęście, nie oczekiwałem, Ŝe ty to zrozumiesz - warknął Rogi. Podszedł ku drzwiom, wychodzącym na główną, wewnętrzną klatkę schodową budynku, która prowadziła do trzypokojowego mieszkania. Kot Marcel LaPlume, w oczekiwaniu na kolację, wyskoczył z jakiejś kryjówki wśród ksiąŜek i podbiegł do swego pana, właŜąc Rogiemu pod nogi. Prawie się o niego potknął, kiedy otworzył w końcu drzwi. - Do jutra - powiedział księgarz do Marca. - Zamknij drzwi na zamek, jak będziesz wychodził. - Wujku Rogi, poczekaj. Stary człowiek odwrócił się zmęczony. - Co? - Byłem właśnie u Jacka. I on powiedział... on sądzi, Ŝe Hydra znów krąŜy. Rogi zaklął po francusku i kiedy Marc wyjaśnił mu szczegóły podejrzeń Jacka, zareagował jeszcze ostrzej. - Idź i powiedz to Magistratowi! Powiedz to temu fiutkowi Davy’emu MacGregorowi! Ale nie mów mnie. Ja nie chcę o tym słyszeć. Głos Marca był bardzo cichy. - Jack chce, Ŝebyśmy byli ostroŜni. Ostrzegał, byśmy na wszelki wypadek nie zostawali sam na sam z papą ani z nikim innym z Dynastii. Mamy być szczególnie ostroŜni podczas snu. Powinieneś zmienić zamki w swoim mieszkaniu. - Co to da? Twój papa, wujkowie i ciotki to czarownicy psychokinezy. Mogą rozgryźć kaŜdy zamek, jaki kiedykolwiek wymyślono. Jeśli naprawdę są częścią Hydry - w co nie wierzę ani przez chwilę mogą mnie i tak dopaść; niewaŜne jak będę ostroŜny. Nie zamierzam więc nic robić. Mam wszystkiego tak dosyć, Ŝe gówno mnie obchodzi, czy Hydra i Fury wlecą przez komin i spalą mnie na węgiel drzewny
Kundaliniego. Myślę, Ŝe biedny Ti-Jean wyobraŜa sobie to wszystko i jeśli miałbyś za grosz rozumu, teŜ byś tak sądził. Marc stał wpatrzony w starego męŜczyznę. - W porządku - powiedział w końcu. - Bądź sobie starym durniem! Ale czy mógłbyś chociaŜ być trzeźwy do momentu, kiedy sam rozejrzę się trochę i zbadam sprawę zaginięć tych operantów? Jeśli Hydra rzeczywiście jest za nie odpowiedzialna, Jack moŜe potrzebować naszej pomocy. Męczeński wyraz twarzy Rogiego ustąpił trosce. - Jack? Naprawdę tak sądzisz? RozdraŜniony do ostateczności Marc odwrócił się w kierunku drzwi. - Po prostu odpuść sobie chlanie na parę dni, dobra? Marcel zamiauczał z niecierpliwością ze schodów, a Rogi ryknął: - Zamkniesz się? Czy cały pieprzony świat się na mnie uwziął? - Trzymaj się, wujku Rogi - powiedział Marc i wybiegł do turbocykla. Dwukilometrowy odcinek na rzece pomiędzy mostem Wheelock Street a potokiem Girl Brook, gdzie miał się odbywać wyścig, został całkowicie zagrodzony. Powierzchnia lodowa nie powinna zostać zniszczona przed rozpoczęciem zawodów, jednak obszar rozciągający się na północ od toru był dostępny dla motocyklistów. Nie oświetlono go, jak trasy wyścigu, lampami, ale większość zawodników trenowała na dzikim lodowisku za dnia. Dzień i noc zresztą nie róŜniły się od siebie dla obdarzonych ultrazmysłami operantów, więc Marc zobaczył prawie tuzin innych zawodników, podrywających w powietrze chmury lodowego pyłu. śaden z innych studentów juniorów nie uŜywał CE, ale wykorzystywało tę technikę kilku seniorów. Jeden z nich, absolwent, który prowadził zajęcia z inŜynierii cerebroenergetycznej, rozgrzewał się właśnie, kiedy Marc podjechał i rzucił mu krótkie telepatyczne pozdrowienie. Zaimprowizowany slalom ustawiono z wysokich tyczek, oznakowanych wstąŜkami; większość zawodników ćwiczyła na nich manewrowanie pomiędzy przeszkodami, co było jednym z trudniejszych elementów wyścigu. Marc zrobił kilka skrętów, po czym powtarzał nawroty i skoki. Skocznie nie były wysokie, najwyŜej kilkumetrowe. Ten amatorski wyścig składał się z tylko jednej potrójnej skoczni, czterech podwójnych i dziesięciu pojedynczych. Kontrolowane lądowanie po wzleceniu w powietrze, bez wjeŜdŜania w wyŜłobiony przez innego zawodnika lód, wymagało finezji i obrócenia obu kół tak, Ŝeby wytłumić silne uderzenie, a potem zwolnienia biegu, Ŝeby nie wryć się zbyt głęboko w lód i nie stracić kontroli. Marc wiedział, Ŝe skoki są jego najsłabszym manewrem, więc ćwiczył je przeszło godzinę, wzbijając się ponad lód i spadając nań, aŜ wytrzęsione do granic wytrzymałości nerki błagały o litość. Potem przyszedł czas na długi prosty odcinek i na tym chciał zakończyć. Wyjechał poza teren treningowy, upewniając się za pomocą ultrazmysłów, Ŝe ma drogę wolną. Samotny motocyklista zbliŜał się do Marca z duŜą prędkością; ten wyczuł jego aurę i ze zdziwieniem rozpoznał czternastoletniego kuzyna, Gordona McAllistera rozkoszującego się jazdą na starym BMW, które sprezentował mu Marc. Był na ostatnim semestrze przygotowawczym w “Brebeuf’ w Old Concord i miał wstąpić do “Dartmouth” jesienią. Najwyraźniej przyjechał z Hanoweru na weekend karnawałowy. Większość kuzynostwa starała się go nie przegapić. Hej, Gordo! ... Cześć, Marc! Ścieramy rzekę na proszek, mały? Jak tam chodzi stary Beemer? Obłędnie. Ale dałbym się pokroić za taki kask CE jak twój, Ŝeby go lepiej poprowadzić. Zbuduj sobie, chłopcze. Próbuję... Pościgamy się? Nie ma mowy; oszczędzam się na jutro. Wyskoczyłem tylko na przejaŜdŜkę, Ŝeby się przekonać, czy nie obtłukłem sobie czegoś ćwicząc hopki. [Rozczarowanie]. Głowę daję, Ŝe ten stary Beemer zrobiłby twoją hondę na cacy.
MoŜe. To wojownik szos. Ale mój nowy motor jest sprawniejszy od wszystkich - to właśnie decyduje o wygranej na lodzie. Poczekaj, Marco, a jeszcze powąchasz mój dym. Ha ha. Przyjdź jutro i popatrz, jak duŜo jeszcze musisz się nauczyć, dzieciaku!... A teraz uwaŜaj, jadę prosto na ciebie. Och! Drzyj me serce! Marc przełączył światła hondy na długie. Nie było sensu wysilać ultrazmysłów, kiedy akurat chciał sprawdzić łączność cerebroenergetyczną maszyny z uŜytkownikiem. Oznaczało to nie tylko skontrolowanie jej ruchu, ale takŜe prawidłowości odczytów układu. Trzeba była się skoncentrować. Ryknął silnikiem i ruszył hondą w białą, iskrzącą się noc. W ciągu kilku sekund zrównał się z Gordo i minął go w chmurze lodowych kryształków, po czym znalazł się zupełnie sam na zamarzniętej rzece. Dojechał do dwóch małych wysepek, okrąŜył jedną z nich, pochylił się i przemknął pod dwoma mostami Thetford. Honda dochodziła na prostych do 195 kilometrów na godzinę i prowadziła się jak złoto. Maszyna zespalała się z jego ciałem i była mu tak posłuszna, jakby była jednym z jego członków, perfekcyjnym przedłuŜeniem jego ciała. Marc odpręŜył się. Przestał analizować odczyty i po prostu dał się maszynie ponieść. Za Orford, przy brzegach, nie mijał prawie Ŝadnych domów, a powierzchnia lodu była gładka. Wyszedł księŜyc, Marc wyłączył światła i gnał po szerokiej białej drodze jak ciemny meteor, ciągnąc za sobą srebrzysty, połyskliwy pióropusz. Zwalniał lekko tylko wtedy, gdy wielka rzeka łagodnie meandrowała. On był motorem i motor był nim. Liczył się tylko pęd w świetle księŜyca - wciąŜ dalej i dalej... Śnił. Nie był juŜ na rzece, juŜ nie był na motorze. Gdzieś indziej... w ciemności rozświetlonej ponad nim miliardem gwiazd, a pod nim zwieńczonej czarną otchłanią. ParaliŜujący strach nawiedził jego umysł i choć próbował odzyskać kontrolę nad sobą, odegnać sen - był bezradny. Ale to tylko sen i zaraz obudzi się w swoim pokoju w akademiku i będzie ranek... Marc posłuchaj mnie. ... Och, nie! O, Chryste! To był on. To był on, tylko Ŝe tym razem to nie był sen... Marc. BoŜe, to się dzieje naprawdę, naprawdę czego chcesz? Kim jesteś? Odejdź... Chcę ciebie Marc. Doskonale wiesz, kim jestem. Jestem Fury. Nadzieja rasy ludzkiej i rodziny Remillardów. Jedyny, który moŜe ocalić nas wszystkich od wymuszonej stagnacji, wiecznego uwięzienia przez zdradzieckich obcych, którzy zazdroszczą nam i boją się nas, bo wiedzą Ŝe nasz potencjał jest znacznie większy niŜ ich! CzyŜ nie słuchałeś, kiedy do ciebie przemawiałem? Czy nie zgadzasz się, Ŝe to co mówię ma sens? Nie!... Tak... Nie wiem. Odejdź! Zostaw mnie w spokoju! Zamierzam uwolnić nas od władzy obcych, która wstrzymuje ludzkość. Uwolnić nas od groźby tak zwanej Wspólnoty! Czy wiesz, czym jest Wspólnota Marc? To proces ujednolicania umysłów, który zniszczy indywidualność operantów i uczyni z nich jedynie komórki wielkiego Wszechumysłu, zdominowanego przez Lylmików. Czy tego chcesz dla twojej rasy? dla twojej rodziny? dla siebie? Nie. Więc pomóŜ mi zniszczyć Imperium Galaktyczne i zastąpić je konfederacją światów prawdziwie wolnych. Pracuj ze mną, Marc. Otwórz się przede mną i pozwól mi pokazać ci... Pozwolić ci przejąć nade mną kontrolę, ty skurwielu? Nie! Wiem, kim jesteś. Ty jesteś Victorem. Idź do diabła, wracaj do diabła... Nie jestem Victorem. Więc kim jesteś?! [Wahanie]. Jestem Fury. Narodzonym nieuchronnie. Kim jesteś naprawdę? Czy jesteś moim ojcem? Jesteś częścią chorej, rozdwojonej osobowości? Powiedz mi prawdę, jeśli rzeczywiście
chcesz, Ŝebym przeszedł na twoją stronę! Jestem Fury. Przyciągam do siebie umysły, oświecam i prowadzę. Nagradzam tych, którzy naleŜą do mnie, a ci, którzy mi się sprzeciwiają, giną w największej męce, jaka znana jest w obecnej Rzeczywistości. Jeśli sprzeciwisz mi się, tak właśnie umrzesz. Bzdura! Nie moŜesz mnie dostać, póki nie otworzę się przed tobą, a nigdy tego nie zrobię. Wiem, jaki mam umysł, i ty teŜ wiesz. Jestem najlepszy. Najlepszy, jaki się kiedykolwiek narodził... Jack jest potęŜniejszy. Ale Jack umrze. Nie chcę Jacka, chcę ciebie. Przyłącz się do mnie z własnej woli. Marc, zaufaj mi. Pozwól mi pokazać, jak osiągnąć to, czego pragnie twoje serce: nieograniczoną władzę, przyjemność, prestiŜ. Kocham cię. Mogę ci to dać - chodź ze mną. Chodź, chodź, chodź! Fury... niemal wydaje mi się, Ŝe cię znam. Płonę dla ciebie! Tak długo cię kochałem, potrzebowałem i czekałem na chwilę, kiedy będę mógł do ciebie przemówić. Jesteś tak róŜny od pozostałych ludzi, nie skaŜony korupcją, głupim egoizmem, tak szlachetny duchem, dumny i czysty. Tak silny, choć jeszcze niedojrzały. Och, Marc - moŜesz się stać... mogę ci pomóc... [obraz]. BoŜe... naprawdę jesteś szalony. Nie. To [obraz] moŜesz być ty. Marzyłeś o tym! Pokazywałem ci to! To ty, Marc. Więcej niŜ tylko człowiek. Anielska istota, potęŜniejsza niŜ Lylmicy - nieskaŜona brudnymi ograniczeniami ciała i krwi [obraz]. Istota, której esencją jest Umysł. Mentalna Postać. Nie! Odejdź ode mnie! Jesteś kłamcą, pieprzonym podstępnym kłamcą starającym się zrobić ze mnie durnia. Nawet nie wiesz, kim naprawdę jesteś, i myślisz, Ŝe moŜesz mówić mi, kim ja mogę być? Nie, do cholery, nie! Jeśli się do mnie nie przyłączysz, mam tylko jedno wyjście. Wyślę moją Hydrę i ona wyssie energię Ŝyciową z kaŜdego atomu twojego ciała, a ty będziesz cierpiał najpotworniejsze tortury, kiedy twoje ciało sczernieje, spuchnie i rozpali się psychokreatywnym płomieniem... Nie! - krzyknął Marc na głos - Nieee... Wydawało mu się, Ŝe znów widzi scenerię ze snu; lśniącą nadludzką postać, którą sam nazwał Mentalną Postacią; gwiezdnego anioła, trwającego w nieśmiertelności i transcendencji ponad ludzkością - przyćmiewającego mniejsze gwiazdy. On kiedyś podniesie całą ludzkość do swego wzniosłego poziomu i uczyni ją doskonałą. Tylko Ŝe... anioł spada i znika w czarnej otchłani, a jego jasność gaśnie, aŜ w końcu, przepastna ciemność pochłania go. W mglistej masie, wśród mniejszych gwiazd, pojawia się pięć kolorowych świateł. Łączą się ze sobą, rosną, jaśnieją, stają się coraz silniejsze, czujące, rozumne, groźne... Marc obudził się. Siedział na swoim turbocyklu, gnając przez noc po szerokiej zamarzniętej rzece. Prędkościomierz wskazywał 186,26 kilometra na godzinę. Kontroler terenu zapalił w umyśle Marca czerwone światło alarmowe, pokazując, Ŝe jedzie prosto na jedną z masywnych cementowych podpór mostu szosy numer 302. Jego własne ultrazmysły i oczy potwierdziły to. Wrzasnął do systemu CE, Ŝeby zmienił wektor. Motor pędził przed siebie. Podpora była juŜ o niecałe sto metrów, a honda nie reagowała na nawigację umysłową. Podobna usterka obwodu wykonawczego kasku przydarzyła mu się juŜ wcześniej; uwaŜał, Ŝe go naprawił... A moŜe naprawił, tylko... BoŜe! Czy Alex miał rację mówiąc, Ŝe ktoś w nim grzebał? Spróbował odciąć połączenie CE z komputerem pokładowym motoru, przywrócić ręczną kontrolę. Honda nie reagowała. Szeroki na sześć pasów most wynurzył się z ciemności na tle rozgwieŜdŜonego nieba. Widać było złociste rzędy lamp wzdłuŜ pasów i rubinowe światła znakujące podpory pod nimi. Uderzy w prawą podporę za kilka sekund, chyba Ŝe... Kiedy jego umysł bezskutecznie usiłował odzyskać kontrolę nad systemem CE, zacisnął kurczowo palce obu rąk na zapięciu hełmu i
szarpnął w górę. Poczuł, jak elektrody igłowe odrywają się od skóry, zobaczył oślepiający błysk i wiedział juŜ, Ŝe połączenie pomiędzy mózgiem a maszyną zostało w końcu zerwane. Znów chwycił kierownicę i wykorzystując siłę woli i mięśni skręcił w lewo. Kask poszybował w powietrze i jak czarny pocisk uderzył w pokryty śniegiem lód, odbijając się od niego kilkakrotnie. Turbocykl płaskim ześlizgiem gnał w kierunku zachodniego brzegu, a kolce opon wyrzucały wysoko w niebo kryształki zdartego lodu. Odjął gaz, wyprostował motor swoją psychokinezą i zaczął naciskać hamulce, zwolnił, zwolnił, aŜ wreszcie stanął. Zsiadł, natychmiast upadł na kolana i zwymiotował. Uspokajając Ŝołądek redaktywnością zmusił swoje ciało, Ŝeby przestało się trząść, zwolnił oszalałe serce i dyszące płuca. Mroźne powietrze, którego nałykał się w chwili paniki, paliło go teraz jak ogień, ale juŜ za chwilę poradził sobie z tym. Najwyraźniej nikt nie widział tego, co się stało. Światła motoru były nadal wyłączone, a ruch na szosie 302 bardzo niewielki; domy stojące przy moście ogarnęło późnowieczorne zimowe odrętwienie. Zapalił znów silnik hondy i podjechał wolno do brzegu Vermont, Ŝeby znaleźć hełm. Zimny wiatr zmroził mokre od potu włosy, więc pospiesznie otoczył głowę psychokreatywnym obłoczkiem ciepła. Nie ma mowy, Ŝeby włoŜył z powrotem ten pieprzony hełm! WłoŜył go do bagaŜnika hondy i jadąc swoim własnym śladem, podjechał do mostu, Ŝeby zobaczyć, jak niewiele brakowało. Zbawienny poślizg rozpoczął się niecałe dwadzieścia centymetrów od chropowatej powierzchni betonowej podpory. Marc uśmiechnął się krzywo. JuŜ nie będzie uŜywał kasku CE, dopóki nie wymieni całego panelu mózgowego. Fury i Hydra będą musieli znaleźć inny sposób, Ŝeby go dopaść. Ale nie zepsują mu jutrzejszej zabawy. Wystartuje w rym cholernym wyścigu na ręcznej kontroli i tak czy inaczej wygra. Wsiadł na motor i pojechał w dół rzeki w kierunku Hanoweru, do akademika. 40 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 14 LUTEGO 2054 MoŜemy to zrobić. Mam cały plan [obraz]. Hej, niezły!! Gówniany. Wiecie, Ŝe Fury chciał tylko przestraszyć Marca. Nigdy nie zamierzał kazać nam go zabić. MoŜe i nie. A szkoda. Pieprzyć Marca, pupilka Fury! Przegnałby nas z prędkością światła, gdyby tylko Marc się zgodził... Nie sądzę. Biały Rycerz! Pan Nieskazitelny! Posłuchajcie mnie? MoŜemy dorwać Marca bez względu na to, co sądzi Fury. Jeśli zabijemy Marca wbrew woli Fury, on zabije nas. Pierdolisz. Fury nas potrzebuje! Bez nas jest bezsilny! Dlatego nie musimy się bać uŜyć mojego planu [obraz]. Podoba mi się. Wiesz, to wygląda naprawdę nieźle... Cholernie prosto. To by nas wydało, głupie dupki! Nie, jeśli zatrę psychokreatywnie swoją toŜsamość. Zasłonię się niewidzialnością aŜ do ostatniej chwili. Świadkowie będą myśleć, w całym zamieszaniu, Ŝe jestem jednym z uczestników. A moŜe stać się niewidzialnym podczas ataku na Marca? Tak! W ten sposób... Nie przejdzie. Nie dam rady. Potrzebuję całej mojej pary, Ŝeby pracować w stresie. Niewidzialność jest zbyt stresująca... Patrzcie: rozwalę Marca. Przejadę po nim kolcami tam, gdzie trasa nachyla się na zakręcie. Tam nie ma zbyt wielu widzów. Kilku sędziów i parę
kamer. Marc na pewno będzie jednym z liderów, nawet bez kaptura CE, więc zetnę po prostu zakręt i bach! Beemer jest cięŜszy niŜ jego h o ml a o 50 kilo. W gniotę go w lód. Tylko go trochę podziurawisz. Zregenerują go bez problemu. Nie, jeśli wybuchnie paliwo i stopi lód. On wtedy wpadnie do wody i umrze, zanim lekarze zdąŜą dobiec. Nie da się zregenerować trupa, złotko! Pierdolisz jak potłuczony. To nasza najlepsza szansa, Ŝeby go dopaść. Co reszta myśli? Wygląda to nieźle. Jestem za. Reszta z nas moŜe nawet pomóc! Być na miejscu i dopilnować, Ŝeby lód się szybko topił. MoŜna go podgrzać trochę psychokreatywnie. Dobra! ... A jak zamierzasz uciec? Widzicie? Wiedziałem, Ŝe będzie go broniła. Ha. Ha. Ha! ... No, jak do cholery? Znowu zatrę moją toŜsamość. Trasa za odcinkiem zawodów jest cała poryta od treningów. Nie przyjdzie im do głowy jechać moim śladem po wybuchu, a jeśli ktoś wpadnie na to później, to co? Cały teren jest pokryty śladami. Zniknę, jak załatwię Marca. Wtopię się pomiędzy innych motocyklistów. Wywinę się i wrócę starą drogą przy Ŝwirowni. Prosto do domu! Myślę, Ŝe moŜe się udać. Jeśli Fury nie będzie patrzył. On będzie przy mecie, razem z resztą tłumu, jeśli w ogóle przyjdzie na zawody. Będzie podglądał ostatni odcinek ultrawzrokiem, jak inni metagłowi. Tak wam się zdaje! Taką macie nadzieję! Zrzęda... Zrzęda... Zrzęda! Chodzi mi o nasze dobro! Jeśli Fury mnie powstrzyma, to mnie powstrzyma. Dostanę po tyłku. MoŜe reszta nas teŜ. No i co z tego? Prędzej czy później, będzie musiał się z nami przeprosić. Fury nas potrzebuje! Ale szansa dorwania Marca w tak naturalny sposób zdarza się rzadko i bylibyśmy głupi, jeślibyśmy jej nie wykorzystali. Nie. Nie moŜemy tego zrobić. O, tak - moŜemy. Tak. Jesteś przegłosowana. Jeśli nie chcesz się z nami bawić, to zabieraj zabawki i spadaj. Zaraz! Działamy razem, a ja nie zamierzam sam ryzykować własnego tyłka. ... no tak - no dobrze. Prawdziwie słuszna decyzja. Będę gotowy o 14.00 w lesie przy Girl Brook. Spodziewam się was wszystkich. Orkiestra Dartmouth grała rockową wersję “Trojki” z “Porucznika Kije”. Tłum wiwatował, kiedy pięćdziesięciu dwóch zawodników robiło wolne okrąŜenie wokół dwustumetrowej pętli, będącej jednocześnie początkiem, jak i końcem trasy wyścigu. Motocykliści wyglądali bardzo groźnie, z połyskującymi ośmiocentymetrowymi kolcami wysuniętymi na całą długość i w swoich kolorowych kombinezonach. Siedzieli na maszynach sztywno jak rycerze prezentujący się przed turniej ową potyczką. Na trybunach wśród tłumu pojawiło się dwóch widzów, którzy usadowili się na swoich miejscach. Rogi mruknął do Denisa, Ŝe za dawnych czasów Zimowego Karnawału tego rodzaju pseudosportowe widowiska były nie do pomyślenia, a on jest tu dzisiaj tylko dlatego,
Ŝeby modlić się za tego cholernego głupiego dzieciaka, Ŝeby się nie zabił. Denis roześmiał się tylko. - Te kolczaste motory nie są takie straszliwe jak wyglądają, wujku Rogi. Kierowcy muszą mieć specjalne licencje, Ŝeby mogli uczestniczyć w wyścigu i mają na sobie bardzo wytrzymałe elastyczne kombinezony. Rajdy motocyklowe na lodzie odbywają się w pomocnej Europie od przeszło siedemdziesięciu lat i trochę potrwało, zanim dotarły tutaj. Z pewnością stały się jedną z największych atrakcji karnawału. Stanowiska startowe, ustawione przy wschodnim brzegu rzeki Connecticut, były otoczone co najmniej dziesięciotysięcznym tłumem, a po drugiej stronie trasy zgromadziło się prawie tyle samo ludzi, koczujących w grupkach za ochronnymi zaporami ze słomy i płotami bezpieczeństwa. Owijały ich koce, śpiwory i elektryczne szale. Niebo było bezchmurne i jaskrawoniebieskie, śnieŜny krajobraz iskrzył się w słońcu, wiatr ustał zupełnie, a temperatura wynosiła - 16°C. Sprzedawcy gorących przekąsek i napojów zbijali dziś fortuną. - Faceta moŜna rozjechać na placek, jeśli się na niego najedzie tą maszyną - mruczał stary księgarz. - Ostatnią rzeczą, której Marc potrzebuje, to pławić się przez następne osiem miesięcy w lepkiej mazi, zaaplikowanej przez terapeutów regeneracyjnych i czekać, aŜ wyrośnie mu nowa ręka albo noga, a wszystko to dla taniego dreszczyku i marnego pucharu. Na olbrzymim ekranie ustawionym na południe od linii mery, który miał transmitować przebieg wyścigu na odcinku rzecznym, zaczęły pojawiać się w kolejności alfabetycznej nazwiska zawodników, oraz ich dotychczasowe ociągnięcia rajdowe. Entuzjastyczne okrzyki i kilka gwizdów skwitowało pojawienie się dzielnych seniorów, którzy odpowiadali czasem telepatycznymi okrzykami lub epitetami. Juniorom zgotowano znacznie skromniejsze przyjęcie, ale Rogi zerwał się z miejsca i wydał ogłuszający gwizd, kiedy na ekranie pojawiło się: [3J] MARC REMILLARD - DEBIUTANT. Został nagrodzony przez biało-czarną postać, znajdującą się przy końcu procesji, przyjacielskim machnięciem ręki. Siadając na miejsce, Rogi nachmurzył się. - Cholernie szkoda, Ŝe Paul nie znalazł czasu, Ŝeby przyjechać. Nie czuję teŜ aury nikogo z pozostałych dostojników Dynastii. - W poniedziałek ma być wielkie głosowanie w Związku powiedział łagodnie Denis. - Część magnatów przeforsowała załoŜenie dwudziestu nowych planet etnicznych dla Afrykanów i Azjatów, jak tylko na jesieni dobiegnie końca okres próbny. Chcą przedłoŜyć przed pełnym Konsylium wniosek o zniesienie wymagania Imperium, co do 20 proc. operantów w społeczności zaludniającej kaŜdą kolonię. Sprowokowało to wiele gorących dyskusji i sporów wśród magnatów związkowych, bo kaŜdy z nich ma teraz stugłosową przewagę nad Partnerami. - Skośnoocy i czarni, moim zdaniem, mają juŜ swoje planety oświadczył Rogi stanowczo. - KaŜdy, kto jest na tyle stuknięty, Ŝeby opuszczać starą dobrą Ziemię i osiedlać się na jakimś zapomnianym końcu Galaktyki, powinien się leczyć. - I w tym właśnie tkwi problem, wujku Rogi. Wspieranie kolonii tak długo, aŜ staną się one samowystarczalne, a w końcu zaczną przynosić zysk Konfederacji Galaktycznej, kosztuje kupę pieniędzy. Większość płacą obce rasy i mają słuszny interes w pomnaŜaniu społeczności operantów, ze względu na sposób, w jaki działa Wspólnota. Nonoperanci nie są szczególnie poŜądani jako kolonizatorzy, poniewaŜ mają mniej powodów do przestrzegania statusów Imperium i akceptowania prooperanckiej polityki. Pamiętasz, jakim miłym zaskoczeniem było dla nas, we wczesnych latach Panowania Simbiari, Ŝe pozwolono Państwu Ludzkości wysłać jakichkolwiek kolonizatorów nonoperantów. - Nigdy nie planowałem opuszczenia Ziemi i jakoś niespecjalnie się tym interesowałem... Hej! Juniorzy podjeŜdŜają do linii startu! I patrz, Marc stoi w pierwszym rzędzie. Jasna cholera! Denis uśmiechnął się łobuzersko.
- Myślałem, Ŝe przyszedłeś się tu tylko modlić, tu vieux schnoque. - Fermę ton caplet, ti-merdeux. Rogi zerwał się z miejsca, kiedy rozległ się wystrzał startowy, a dęta sekcja orkiestry zagrała niespójnie “zawołanie bitewne” amerykańskiej kawalerii. - Ruszyli! Osiemnastu zawodników juniorów, których pozycje startowe były juŜ wcześniej ustalone na podstawie czasów osiągniętych podczas porannego treningu, ruszyło wśród ryku turbin i w gęstej chmurze lodowego pyłu. Odcinek wyścigu usytuowany naprzeciwko trybun uatrakcyjniony był krótkim slalomem, pojedynczą skocznią, a następnie dłuŜszym slalomem. Wszyscy zawodnicy o początkowych numerach startowych pokonywali przeszkody z łatwością, wywołując krzyki i brawa fanów. Dalsi motocykliści mieli mniej szczęścia. Dwóch zawodników zderzyło się ze sobą i wylądowało na słomianych barierach. Nic im się jednak nie stało, wstali więc i kontynuowali wyścig za pozostałymi. Kiedy zawodnicy dotarli do odcinka znajdującego się poza trybunami, nazywanego Długą Prostą, uwaga większości widzów przeniosła się na duŜy ekran i dalszy wyścig, komentowany przez sprawozdawcę sportowego, obserwowano za pomocą systemu PA. Widzowie operanci mogli śledzić przebieg zawodów własnymi ultrazmysłami, ale zwykle skupiali się tylko na swoim faworycie i ignorowali wszystkich pozostałych zawodników. Rogi obserwował Marca. Chłopiec zajmował dobrą trzecią pozycję za nonoperantem Rustym Ragusą, osiemnastolatkiem, który wygrał zeszłoroczny wyścig juniorów i liderką Miko Kitei, młodą dziewczyną, która równieŜ debiutowała i zgotowała wszystkim zawodnikom płci męskiej przykrą niespodziankę, uzyskując pierwszy czas podczas porannego wyścigu. Ta trójka wyszła wyraźnie na prowadzenie i atakowali właśnie następną parę pojedynczych skoczni i pierwszą podwójną. Marc zaczął wyprzedzać Rusty’ego i pędzili tak we dwóch ramię w ramię. Zawodnik zajmujący czwartą pozycję, Augie Schaumberg, zaczął się nagle szybko zbliŜać. Następną skocznią był zdradziecki podwójny humper, pokryty raczej miękkim śniegiem, który Miko zdąŜyła juŜ pokonać, wgryzając się głęboko w lód kolcami. Marc, Rusty i Augie zaatakowali go prawie jednocześnie, ale Marc miał ten niefart, Ŝe opadł prosto w ślad Miko. Obróciło go trochę i poderwał za sobą wysoki pióropusz bieli; kiedy odzyskał panowanie nad kierownicą i rozpoczął drugi slalom, był juŜ na dalekiej czwartej pozycji, a reszta zawodników jechała tuŜ za nim. - Batege - jęknął Rogi - Co za pieprzony pech! - To dopiero początek wyścigu - zauwaŜył Denis. Upił łyk gorącej herbaty ze swojego kubka i wpatrzył się w ekran, który pokazywał teraz bardzo trudną, potrójną skocznię, usytuowaną w połowie Długiej Prostej. Skocznia stała niepokojąco blisko ostatniej tyczki slalomu i Miko wykazała się wielkimi umiejętnościami, wychodząc szybko z ostatniego zakrętu, następnie dodała z rykiem gazu i pokonała potrójną przeszkodę jednym wysokim skokiem. Krzyki uznania tłumu przeszły w jęki przeraŜenia, kiedy wylądowała zdecydowanie za cięŜko i wydawało się, Ŝe szarpiąca się dziko na boki maszyna przewróci się. Jadący za nią zawodnicy zmienili tor jazdy, Ŝeby uniknąć zderzenia, ale dziewczyna juŜ po chwili opanowała sytuację. W tym czasie Rusty zdąŜył juŜ ją wyprzedzić i objął prowadzenie. Marc musiał zboczyć z trasy, Ŝeby nie uderzyć w Augie, a to pozwoliło kolejnemu jadącemu z tyłu motocykliście, Voli Kotewayo, popruć do przodu i dołączyć do liderów. Następną sekwencję skoków Marc pokonał jako piąty - za Voli, Augie, Miko i Rustym jadącymi przed nim. Po piętach deptali mu juŜ następni zawodnicy i jeśli Marc zachwiałby się jeszcze raz, groziło mu spadnięcie na jeszcze dalszą pozycję. Na ostatnich metrach slalomu Augie uderzył w tyczkę. Kara za to przewinienie kosztowała go jedną pozycję i musiał poczekać, aŜ Voli i Marc go miną. Zablokowany przez nowych liderów - nie stanowił juŜ zagroŜenia.
- Allans, allons-y! - krzyczał Rogi. - Dalej, Marc! Pozostał juŜ tylko jeden podwójny humper i dwa pojedyncze, przed ostrym zakrętem kończącym wyścig. Marc wyprzedził Voli na podwójnym humperze, a następnie prześcignął Miko na drugiej przeszkodzie. Rusty, Marc, Miko i Voli byli ciasno stłoczeni, kiedy wchodzili w kontrolowany poślizg na ostrym zakręcie. Augie i pozostałych pięciu zawodników jechało w ścisłej grupce, niecałe cztery metry za Voli. Cała grupa dziesięciu motocyklistów pokonywała pętlę z róŜną prędkością, ich kolce wzbijały chmury iskrzących się kryształków lodu, a silniki ryczały. Mała grupka widzów stłoczona przy zakręcie pokrzykiwała, pogwizdywała i wchodziła w drogę sędziom i kamerzystom, którzy próbowali zarejestrować akcję i przetransmitować ją na duŜy ekran. Niedoskonałe ultrazmysły Rogiego straciły kontakt z Markiem. Przeniósł uwagę na monitor dokładnie w tej chwili, kiedy Marc zdobył w końcu prowadzenie, wychodząc z poślizgu o całą długość motoru przed Rustym. Rogi skakał z radości, kiedy wydarzył się wypadek. Nie zidentyfikowany motor oderwał się od pozostałych zawodników i ze straszliwą prędkością pędził w poprzek trasy, najwyraźniej straciwszy kontrolę, w kierunku dwóch liderów. Komentator krzyknął, lecz jego ostrzeŜenie na nic się nie zdało. Na trybunach podniosła się wrzawa. Zawodnicy zajmujący dalsze pozycje, którzy właśnie pokonywali ostatnią przeszkodę i wjeŜdŜali na pętlę, albo usłyszeli, co się stało, ze swoich wbudowanych w kaski intercomów, albo zobaczyli za pomocą swoich ultrazmysłów i czym prędzej odsunęli się na boki trasy, podczas gdy sędziowie wymachiwali czerwonymi latarkami. Rozpędzony motor uderzył w przednie koło hondy Marca; obie maszyny przewróciły się i zaczęły kotłować po lodzie. Rusty i Miko odbili szybko w lewo i haratając kolcami lód zatrzymali się na środku zakrętu. Obie rozbite maszyny stanęły w płomieniach, a wrzawa na trybunach zagłuszyła nawet ryk silników. Inne turbocykle wpadały w poślizg, rozbijały się i rzucały motocyklistów na lód. Sędziowie z czerwonymi latarkami miotali się w kłębach dymu i lodowego pyłu. Rogi stał z nie widzącymi oczyma i ultrazmysłami skupionymi na tym, co działo się dwa kilometry dalej na rzece. Straszliwy pomarańczowo-czarny błysk rozświetlił niebo nad miejscem, gdzie Marc i drugi motocyklista w końcu zatrzymali się, uwięzieni w swych maszynach. Sekundę potem odgłos detonacji dotarł do uszu widzów na trybunach. Zapadła przeraźliwa cisza, a następnie trzy ambulanse i dwa samochody straŜy poŜarnej, które stały przy torze, ruszyły do akcji i pognały brzegiem zamarzniętej rzeki błyskając światłami i wyjąc złowieszczo syrenami. - Nie - wyszeptał Denis, którego ultrazmysły zaniemogły z emocji - Och, BoŜe, tylko nie to. - Widzę go! - krzyknął Rogi. I przekazał obraz swemu przeraŜonemu bratankowi. Cudowny, kojący widok wysokiej sylwetki w popalonym kombinezonie, zataczającej się i ślizgającej po nadtopionym lodzie, wśród palącej się masy metalu i plastiku. Marc! krzyknął Rogi łkając. Marc, czy nic ci się nie stało? Nie... Ze łzami zalewającymi jego zniszczoną twarz, Rogi padł Denisowi w ramiona i uścisnął go z największą ulgą. - On Ŝyje! Dieu merci, Marc Ŝyje! Czarny słup dymu wyrósł pomiędzy iglakami i bezlistnymi klonami Parku Sosnowego. Ludzie biegli po lodzie w kierunku miejsca wypadku. Denis stał bez ruchu, blady, z nie widzącymi oczyma. - Lepiej chodźmy tam i zobaczmy, czy moŜemy jakoś pomóc powiedział. - Ale najpierw muszę powiadomić Lucille i resztę, Ŝeby się nie martwili. MoŜe oglądali. Wyścig miał być transmitowany przez ESN. - A ja powiem Jackowi. Kiedy odezwał się telepatycznie do dziecka w szpitalu, Jack powiedział, Ŝe juŜ wie i Ŝe ostrzegł Marca, Ŝeby wcisnął hamulec na tyle szybko, Ŝeby uniknąć uderzenia, przez uzbrojone w kolce koło drugiego turbocykla w środek ciała.
Rogi zapytał: Kim był ten biedny drugi szaleniec? Nie mówiono nic na ten temat. Jack na to: To był Gordon McAllister... Hydra. Fury klął. Fury wył jak oszalały: Debile! Skończeni głupcy! Z powodu ich kretyńskiej zazdrości, jedno juŜ nie Ŝyło, a pozostała czwórka była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Och, Hydro! Byłaś Pięcioczłonowa a zarazem Jedna. Właśnie osiągałaś dojrzałość. Byłaś gotowa, Ŝeby rozpocząć prawdziwe dzieło, eliminację sprzeciwiających się Magnatów Konsylium. Być moŜe nawet gotowa, Ŝeby sięgnąć po Davy’ego MacGregora, samego Kierownika. A teraz wielki plan legł w gruzach! Zostały tylko cztery części, a wszystkie w szoku, osłabione i płaczące ze strachu, skryte za zasłoną tchórzostwa. BezuŜyteczne. A nawet gorzej - zagroŜone! ZagroŜone moŜliwością ich odkrycia i wykorzystaniem do... odnalezienia źródła. Doprowadzenia do Fury. Śmierć Gordona McAllister a zostanie uznana za tajemniczy wypadek, za konsekwencję młodzieńczego szaleństwa, być moŜe powodowanego zazdrością. Jeśli zaatakowałby Marca i zginął, niebezpieczeństwo byłoby nikłe. Ale Gordo nie umarł zwyczajnie. W ostatniej sekundzie przed śmiercią w płomieniach pokazał swoją twarz Hydry; jedna z osób oglądających to przeraŜające widowisko rozpoznała go. Teraz z pewnością wydedukuje toŜsamość pozostałych czterech głów skomlącego i zranionego potwora, wiedząc, Ŝe Gordo był piątą. Nie Davy MacGregor był teraz Wielkim Wrogiem. Fury będzie musiał zabić nowego przeciwnika tak szybko, jak tylko to jest moŜliwe. Nie był nim Marc, zbyt otumaniony, Ŝeby wiedzieć, kto w niego uderzył, ale... mały Jack. Wielki Wróg... Jego Fury będzie musiał zabić osobiście. 41 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 15 LUTEGO 205 Marc spał, budził się i znów zasypiał. Wiedział, Ŝe nie jest zbyt powaŜnie ranny i znajduje się na oddziale pourazowym Medycznego Centrum Dartmouth, na południowym krańcu miasta. Czuł, Ŝe jest pewien waŜny powód, dla którego musi się obudzić i zająć waŜną sprawą. Ale pomimo to zasnął znowu. I znowu nawiedził go koszmar wyścigu. Motor z jego snu był fantastyczną, futurystyczną maszyną o kołach tak wysokich jak on sam i kolcach długości trzydziestu centymetrów. Pozostałymi zawodnikami byli sami dorośli bądź obcy ludzie. Maszyny, na których jechali, nie były motocyklami przystosowanymi do jazdy na lodzie, ale prowizorycznie obudowanymi w zbroję pojazdami, najeŜonymi bronią. Na starcie wyścigu Marc wyprzedził wszystkich i gnał jak burza, a cała reszta wdychała tylko jego dym, bezskutecznie usiłując go zatrzymać, podczas gdy on śmiał się z nich. W rym śnie Marc pozostawił wrogich przeciwników daleko za sobą. Jego dwukołowa cięŜarówka gnała samotnie, z rykiem i świstem, po opuszczonej i oświetlonej blaskiem księŜyca trasie, pokonując skocznie wysokie jak wzgórza. Gdy atakował kaŜdą przeszkodę, wgryzając się w lód, mógł poderwać motor wysoko i wzbić się w ciemne niebo jak rakieta, pozostawiając za sobą pióropusz diamentowych kryształków. Lądując, opadał na ziemię lekko jak piórko. Monstrualna maszyna znajdowała się pod całkowitą kontrolą mentalną, poniewaŜ miał na sobie hełm CE. Po pokonaniu przeraŜającego potrójnego humpera, który był wysoki jak Mount Washington, schylił się, wyskoczył tryumfalnie w powietrze, wywinął w górę kozła i zobaczył wirujące nad głową kolce kół, połyskujące w świetle księŜyca - czyste i ostre, i śmiertelne. Gotowe zaatakować kaŜdego, kto ośmieliłby się mu
sprzeciwić. Sen powtarzał się za kaŜdym razem, kiedy zasypiał w szpitalnym łóŜku, i ponury wyścig kończył się zawsze tak samo. Stare czarne BMW T99RT pojawiało się nie wiadomo skąd i choć wyglądało na śmiesznie małe, zbliŜało się do niego nieustępliwie. Głos w obwodzie hełmu CE ostrzegał go, Ŝe nadjeŜdŜający jeździec uderzy. Wygrałby wyścig, gdyby nie... gdyby nie... W tym momencie jego snu, wielki, niezwycięŜony motor znika. Znów siedzi na swojej hondzie. Drugi motocyklista, pochylony nisko nad kierownicą beemera jest coraz bliŜej i bliŜej, aŜ słyszy wściekły głos Fury... Szaleństwo na trybunach i linia mety - tuŜ, tuŜ przed nim. Tamten motor podjeŜdŜa do niego; kierowca nie ma na sobie kombinezonu ochronnego, tylko zwykły strój motocyklowy, ale skrywa się za nieprzeniknioną zasłoną mentalną. I teraz, w tych ostatnich sekundach jego rywal przyspiesza. Zaczyna wygrywać. Wygrałby, gdyby nie... Fury krzyczy i Marc jest mu posłuszny, skręca swój motor wściekle na wroga i uderza w niego. PrzejeŜdŜa po nim, zostawia go rozbitego, krwawiącego, koszmarnie porozdzieranego kolcami; twarz za przyłbicą hełmu jest wykrzywiona w paroksyzmie bólu, nie dowierzająca, nie potrafiąca uwierzyć w to, co Marc zrobił. Twarz. Ktoś nieznajomy i znajomy. Ktoś, kogo Marc powinien znać. Ktoś, kogo nie moŜe rozpoznać, kogo musi rozpoznać, zanim się obudzi. Znów zaśnie i sen będzie się powtarzał przez wieczność... - Marc. Słyszysz mnie? Marc? Usłyszał głos, poczuł delikatne dotknięcie koercji, otworzył oczy. Zobaczył opaloną twarz o wysokich kościach policzkowych, naleŜącą do Tukwili Barnesa, starego przyjaciela rodziny, który był teraz Dyrektorem Departamentu Metapsychologii w Naukowym Centrum Mentalnym Ferranda. Tukwila “Tucker” Barnes zmuszał go właśnie do obudzenia się, odganiając sen, który jeszcze do końca nie przebrzmiał, przeraŜający, ale jednocześnie kuszący. Marc poczuł, Ŝe w pokoju znajduje się jeszcze jeden operant, kobieta w białym kitlu, która wspomagała Barnesa swą redaktywnością. Marc równieŜ ją znał. Była to doktor Cecilia Ashe, Ŝona Maurice’a i jego ciotka. Marc zaniechał opierania się im dwojgu. Sen odpłynął w zapomnienie, ale on przypomniał sobie tę inną naglącą sprawę i próbował nagle podnieść się na łóŜku. Tucker i ciocia Cele powstrzymali go z łatwością. - Hola. Uspokój się. Daj sobie chwilę czasu. Albo nawet dwie. Tucker uśmiechał się, emanując wibracjami ulgi. - Poprzyczepialiśmy ci kilka rurek i kabelków. Nie zrywaj ich jeszcze. Jeśli naprawdę masz się lepiej, to sami cię od nich za chwilę odłączymy. Marc uspokoił się w końcu. Cecilia rzuciła jakieś niezrozumiałe pytanie Bamesowi, po czym wyszła pospiesznie z pokoju. - Tucker? - wyszeptał Marc z niepokojem. - Który dziś dzień? - Dzień - powiedział Barnes. - Sobota wieczorem, 18.40, piętnasty lutego, czasu ziemskiego. - Czy z Jackiem wszystko w porządku? Pytanie to zbiło metapsychologa na moment z tropu. - Jack...? Jego stan się nie zmienił. Nie pytasz o siebie? Marcowi udało się lekko uśmiechnąć. - Dobra, w jakim jestem stanie? - Masz kilka oparzeń trzeciego stopnia, zwichnięty lewy nadgarstek i mały krwiak podtwardówkowy - skrzep na mózgu, który powstał na skutek uderzenia w czubek głowy. Twój kask przyjął główną siłę uderzenia i skrzep sam się wchłonie. śadne z twoich obraŜeń nie wymaga leŜenia w szpitalu dłuŜej niŜ tydzień lub trochę dłuŜej. Byłeś w szoku. Ale minął juŜ. W nosie masz rurkę, która dostarcza ci trochę dodatkowego tlenu i kilka igieł w zranionej ręce, za pomocą których dostajesz cukier, wodę i inne substancje. Kontrolujemy twoją krew, masz zainstalowany cewnik tam, gdzie pewnie wolałbyś go nie mieć i kilka elektrod przyczepionych do róŜnych części ciała. Poza tym twój stan jest dobry. Marc znów próbował wstać i tym razem koercja Barnesa nie
zdołała go powstrzymać. - Tucker, muszę się stąd wydostać. Chcę zobaczyć się z Jackiem... Drzwi pokoju otworzyły się. Wszedł Paul z Lucille, Denisem i Cecilią Ashe. Lekarka powstrzymała Marca swą redaktywnością od wstania. Jej redaktywność wpłynęła w nieoczekiwany sposób na obszary motoryczne jego mózgu i opadł z powrotem na łóŜko bezsilnie jak szmaciana lalka. - Jeśli nie chcesz, Ŝebym zaaplikowała ci środki uspokajające, młody człowieku, to leŜ spokojnie. Marc spojrzał na nią, po czym zaprzestał prób. - JuŜ lepiej - powiedziała Cecilia. - Ja i Tucker zostawimy cię, Ŝebyś mógł porozmawiać z ojcem i dziadkami przez kilka minut, jeśli obiecasz, Ŝe będziesz grzeczny. Marc przytaknął. Lucille otworzyła swoją bardzo przepastną torebkę i wyjęła z niej coś, co połyskiwało metalicznie. Trofeum. - Wygrałeś, Marc. Wyścigi wstrzymano następnego dnia po wypadku. Jedynym trofeum jakie przyznano, było twoje. Postawiła je na nocnym stoliku. Marc wydał krótki, zachrypnięty śmiech i odwrócił głowę. - Jak się czujesz, synu? - zapytał Paul. On, Denis i Lucille podsunęli sobie krzesła do łóŜka. - Nic mnie nie boli tak, Ŝebym nie mógł się z tym uporać autoredaktywnie - powiedział chłopiec. Drzwi zamknęły się za Tuckerem i Cecilia. Chrapliwy szept Marca był prawie niesłyszalny. - On zginął, prawda? Kimkolwiek był... - Tak - twarz Paula była bez wyrazu. - To był twój kuzyn, Gordon McAllister. - Gordo! - zasłona mentalna Marca wzmocniła się nagle Oczywiście! Wiedziałem, Ŝe to był ktoś, kogo znam. Ale wszystko zdarzyło się tak szybko... BoŜe! Gordo! Musiał być szalony. Biedna ciocia Cat. - Catherine jest załamana - powiedział Paul. - Powiedziała, Ŝe Gordon zachowywał się zupełnie normalnie, kiedy zgodziła się, Ŝeby przyjechał z Brebeuf na Karnawał Zimowy. Mieszkał u Phila i Aurelie z kilku innymi kuzynami. Nie mógł się nacieszyć twoim starym motorem i mówił o tym, Ŝe kiedyś teŜ weźmie udział w zawodach. Nikt z nas nie moŜe zrozumieć tego, co się stało. Jakie pobudki kierowały Gordonem? Czy to miał być idiotyczny dowcip, czy teŜ... - On chciał mnie zabić - powiedział Marc. Lucille krzyknęła cicho. - Jesteś pewien? - zapytał Denis powaŜnie. - Jego zamiary były jasne jak słońce, dziadku. Nie wiedziałem, kim był, kiedy pojawił się nagle znikąd, ale doskonale wyczułem, co ma zamiar zrobić. Jack ostrzegł mnie w ostatniej sekundzie. Dałem po hamulcach i kolce Beemera przejechały po moim przednim kole, zamiast po mnie. Ale ogień - nie rozumiem, skąd wziął się ogień. Zbiorniki paliwa w turbocyklach są zabezpieczone. Prawie nigdy nie zapalają się przy zderzeniach. Biedny poczciwy Gordo. Zapytał Denisa w trybie poufnym: Czy szybko umarł? Denis odpowiedział: Nie. Ale wujek Rogi i ja skłamaliśmy twojej babci i cioci Catherine, więc nie wygadaj się. Dobra. Lucille wstała z krzesła. - Nie powinniśmy cię juŜ dłuŜej niepokoić, kochanie. Czy moŜemy coś dla ciebie zrobić? - Nie, babciu. Dziękuję. Paul powiedział: - Teraz, kiedy juŜ wiem, Ŝe masz się dobrze, muszę wrócić do Concord. Mamy w poniedziałek bardzo waŜne głosowanie. Marc leŜał spokojnie z oczami utkwionymi w suficie. - W porządku, tato. Rozumiem. - Będę się z tobą kontaktował od czasu do czasu - ciągnął Paul. Dotknął nie obandaŜowanej prawej ręki. - Szczególnie, jeśli byłyby jakieś nowe wiadomości na temat... wypadku. Policja chce cię
przesłuchać jutro, kiedy poczujesz się lepiej. - Co... co mam im powiedzieć? - Powiedz prawdę - powiedział Denis. Paul przytaknął. - Powiedz prawdę, ale nie spekuluj. Twój wujek Sewy bada koercyjnie wszystkich kuzynów, którzy mieli kontakt z Gordonem przez ostatnie kilka dni. Jeśli odkryje coś konkretnego na temat motywów Gordona, przekaŜe to władzom. Lepiej będzie, jeśli będziesz trzymał się faktów. - W porządku. Lucille pochyliła się i pocałowała Marca w czoło. Pachniała swoimi ulubionymi perfumami, które jak przypomniał sobie Marc - miały dość niestosowną nazwę, “Poison”*.[*trucizna] - Módl się za biednego Gordo, kochanie - powiedziała miękko. Za ciocię Cat i resztę dzieci McAllisterów. Marc mrugnął jedynie oczami. Denis podniósł jedną dłoń w geście poŜegnania. Jego hipnotyzujące niebieskie oczy były spuszczone, a uczucia ukryte. Potem cała trójka wyszła. Cecilia wróciła z pielęgniarką. Zdjęły kroplówkę, rurkę z tlenem i cewnik, ale zostawiły elektrody. Pielęgniarka wyszła, a Cecilia powiedziała, Ŝe Marc dostanie teraz małą kolację. Potem będzie mógł posłuchać uspokajającej muzyki albo pooglądać coś spokojnego w Tri-D, który stał w jego pokoju. - Ale to, czego naprawdę teraz potrzebujesz, to odpoczynek stwierdziła. - Twoja autoredaktywność prawdopodobnie najpierw upora się z krwiakiem, potem z oparzeniami i zwichnięciem, a na koniec z siniakami. Najlepiej leczy się wszystko, kiedy śpisz. Około 20.30 przyjdzie pielęgniarka i da ci środki uspokajające. - Nie! - zaprotestował Marc. - Nie chcę być przymulony. - Jeśli zaśniesz bez problemów, zapomnę o środkach - zgodziła się Cecilia - ale waŜne jest, Ŝebyś się zrelaksował i nie ekscytował się. Oprócz twoich kontuzji, przeszedłeś równieŜ duŜy wstrząs. Zobaczysz, Ŝe twoje metazdolności są osłabione i nieskoordynowane. Nie przejmuj się tym. Wszystko wróci do normy w ciągu paru dni. W końcu wyszła. Marc jeszcze przez chwilę wpatrywał się w sufit, ogarnięty furią. Potem rozległ się cichy sygnał i ze znajdującego się obok łóŜka okienka wysunęła się na podajniku taca z gorącym posiłkiem. Jedzenie miało zapach mdłej brei dla osób na diecie, ale stwierdził, Ŝe umiera z głodu. Ustawił oparcie łóŜka w pozycji półsiedzącej i zaczął odkrywać naczynia. Rosół z odrobiną makaronu. Jakiś mus, grzanka z masłem, mała szklanka mleka. Pycha. Jedząc skontaktował się z Rogim: Słuchasz? Tonerre!... Wróciłeś między Ŝywych, co? Tak mówią. Mówią teŜ, Ŝe to był Gordo. Tak. Niesamowite. Totalnie-całkowicie-straszliwieniewiarygodne. Ale prawdziwe. To był Gordo. Pieprzony Gordo. Nigdy nie lubiłem gówniarza. Wujku Rogi! Do cholery, jesteś zalany? Nie. Tylko leciutko podchmielony. Kurwa! To niemiło z twojej strony. Bardzo niemiło. Szczególnie, Ŝe zamartwialiśmy się o ciebie na śmierć, tigars. Ze mną wszystko w porządku. Wymyśliłem coś na temat Hydry. Gordo był Hydrą. Jack tak powiedział. Pieprzony Gordo. Nigdy go nie lubiłem. To by pasowało, Ŝe Hydra jest jednym z kuzynów. Gordo był w odpowiednim miejscu, Ŝeby dokonać wszystkich zabójstw i był teŜ na rzece, kiedy o mało się nie rozwaliłem. ?! O mało co... Fury dopadł mnie przez hełm CE. Przewody cerebroenergetyczne dają doskonałą moŜliwość przeniknięcia przez zasłonę mentalną. Nigdy nie przyszło mi do głowy, Ŝe moŜe to być niebezpieczne. Fury, albo raczej Hydra próbowała zmusić mnie do rozbicia się o most Woodsville, kiedy ćwiczyłem przed zawodami. Jezu. A kiedy to nie wyszło... dopadł cię w trakcie zawodów?
Wujku Rogi, to jeszcze nie jest najgorsze. Hydra nie jest jednym umysłem. Jack próbował nam to powiedzieć, kiedy zginęła Addie, i próbował to powiedzieć mi jeszcze raz, później. Ale nie chciałem mu uwierzyć. Ale teraz myślę, Ŝe w końcu rozumiem, o co chodzi: Hydra to pięć umysłów. Pięć umysłów, które zostały w jakiś sposób nawiedzone przez Victora, kiedy były bardzo bezbronne. Kiedy były nie narodzone. Pięć kobiet było wówczas w ciąŜy, przy łoŜu śmierci Victora. Cecilia, była Ŝona Severina Maeve O’Neil, Cat, Cheri i mama. Dzieci, które urodziły się później to Celine, Quint, Gordo, Parni... i moja siostra Maddy. Non! Ca, c’n’est pas possible! Pięcioro niewinnych małych dzieci?! Le bon Dieu, On nie pozwala, Ŝeby takie rzeczy się zdarzały! Wujku Rogi, Gordo nie był niewinny. ...W takim razie, kim jest Fury? Nie mam pojęcia. Jeśli naprawdę nawiedzał moje sny i przemawiał do mnie tam na rzece, zanim spróbował mnie zabić, to myślę, Ŝe musiał być to dorosły. Ton, jakim do mnie przemawiał, był tonem osoby dojrzałej. Był bardzo zimny i bardzo zdecydowany. Fury moŜe być jednym z Dynastii Remillardów; kimś, kto nienawidzi Imperium Galaktycznego, i spłodził chory plan zniszczenia go, poprzez usunięcie operantów zajmujących najwyŜsze stanowiska. Fury przeciąga innych na swoją stronę i chciał teŜ zwerbować mnie. Cholera, to co mówił, było kuszące! Nie. To chore! Z piekła rodem! Co moŜemy zrobić? Komu ufać? Och, BoŜe, BoŜe, BoŜe... MacGregor jest jedyną osobą, która uwierzyłaby nam bez tracenia czasu. Gdzie jesteś? Jestem w księgarni. Inwentaryzuję. Zachlewasz się w trupa, chciałeś powiedzieć! Musisz wytrzeźwieć, pojechać do Concord i zobaczyć się z Kierownikiem osobiście i... zrób to natychmiast. Nie mogę...na Boga. Dziś w nocy ma być jakaś cholerna burza, a jestem nieźle zalany. Cholera, ostrzegałem cię! NiewaŜne. Zapomnij. Sam muszę pozbierać myśli. Lepiej będzie, jak sam skontaktuję się z MacGregorem i przekonam go, Ŝeby zebrał tę czwórkę dzieciaków, a ty jedź i zostań z Jackiem. Chyba dasz radę dotrzeć do “Hitchcocka”? Czy mam sam wydostać się ze szpitala? Nie, nie, nie...Dam radę. Merde alors, dojechałbym do “Hitchcocka” z zamkniętymi oczami. Nie rób tego. Miej oczy otwarte. Upewnij się, czy ochrona pokoju Jacka jest non stop czujna. Mam przeczucie, Ŝe jest on w niebezpieczeństwie. Znajdź sposób, Ŝeby trzymać papę i resztę Dynastii z dala od niego, dopóki Hydra nie zostanie zatrzymana i wtedy powie nam, kim jest Fury. Ti-Jean...ce pauvre petit. Wiedział, Ŝe Hydra to Gordo. Powiedział mi o tym. Ale Jack jest bezpieczny. Byłem dziś w szpitalu. Nie pozwolili mi go zobaczyć. Przy jego drzwiach stoi uzbrojony ochroniarz operant, a cały obszar wokół pokoju chroniony jest polem sigma i alarmami. Tak czy inaczej, idź do niego. Upewnij się, Ŝe nic mu nie grozi dziś w nocy. Zostań tam z ochroną. Proszę, wujku Rogi! Dobrze, dobrze. Dopilnuj tylko swojej części zadania. KaŜ MacGregorowi napuścić Magistrat na czwórkę tych cholernych dzieciaków! Tak. Zrobię to zaraz. Cecilia Ashe otworzyła drzwi do pokoju Marca i weszła do środka z pielęgniarką. Twarz lekarki wyraŜała niezadowolenie. - Marc, czy nie mówiłam ci, jakie to waŜne Ŝebyś się odpręŜył? Elektrody zainstalowane na twoim ciele zaalarmowały prawie wszystkie pielęgniarki. Zrobiła cztery szybkie kroki i juŜ była przy jego łóŜku. Odpychając elektroniczną tacę z jedzeniem, złapała jedno ramię Marca i wyciągnęła dyfuzor transdermalny, który skrywała za plecami i przystawiła go Marcowi do szyi. Rozległ się syk spręŜonego gazu. Mikrostrumień stęŜonego środka uspokajającego trafił do lewej tętnicy
szyjnej Marca. Pielęgniarka pomogła przytrzymać go, kiedy się szamotał. - Nie! - krzyknął Marc. - Muszę porozmawiać z Davym MacGregorem! Proszę, ciociu Cele...to strasznie waŜne, Ŝebym...skontaktował... Opadł nieprzytomny na łóŜko. Doktor Ashe westchnęła. - Nastolatkowie. I pomyśleć, wierzyłam, Ŝe ten jest rozsądny! Mogłam wiedzieć, Ŝe Ŝaden chłopak, który startuje w tych piekielnych wyścigach, nie ma po kolei w głowie. Pielęgniarka otarła Marcowi czoło i poprawiła mu pościel. - śadna z elektrod nie została usunięta, pani doktor. Czy Ŝyczy sobie pani, Ŝeby znów załoŜyć cewnik i resztę sprzętu? - Nie sądzę, Ŝeby to było konieczne. Dajmy mu po prostu pospać. Ma silny organizm i szybko się wyliŜe. Proszę mnie powiadomić, jeśliby zaszły jakieś zmiany, ale jestem raczej pewna, Ŝe będzie spał jak zabity przynajmniej dziesięć godzin. Inna pielęgniarka zajrzała do pokoju. - Doktor Ashe, pani córka Celinę jest na wideofonie. - Proszę jej powiedzieć, Ŝe juŜ idę - powiedziała Cecilia. Spojrzała na Marca raz jeszcze, potrząsnęła głową i powiedziała: - Słodkich snów. Dwie kobiety wyszły z pokoju i zamknęły drzwi. Marc jęknął. Nieskończenie wolno, podniósł powieki. Rozszerzone źrenice koncentrowały się wolno a oczy pozostały szkliste i nieruchome. Oddech miał wolny i regularny. Po chwili zdrowa ręka chłopca wypełzła spod kołdry i powędrowała w kierunku głowy. Dotknął płaskiego przedmiotu w kształcie rombu, przyczepionego do prawej skroni. Świadomość mignęła w szarych oczach, a język wysunął się z ust i zwilŜył najpierw górną wargę, a następnie dolną. Sprawna ręka powędrowała z rosnącą pewnością po całym ciele, dotykając i licząc romby. Było ich siedem, a mechanizm pobierania danych moŜna było oszukać. Powoli, Marc zaczął za pomocą swych metazdolności programować jedną wiązkę elektrod za drugą tak, Ŝeby dalej wysyłały do monitorów kontrolnych w pokoju pielęgniarek na końcu korytarza, powtarzające się sekwencje niezmienionych danych. Pielęgniarki mogłyby zauwaŜyć nienaturalne odczyty, gdyby przyjrzały im się dokładnie. Był jednak pewien, Ŝe alarm odzywa się tylko przy okazji jakichś powaŜnych odchyleń. Kiedy uznał, Ŝe elektrody są juŜ odpowiednio ustawione, usiadł z trudem, odczepił je wszystkie i połoŜył na poduszce. Narkotyk został błyskawicznie przetrawiony przez jego redaktywność, ale wciąŜ zaburzał funkcje motoryczne. Z duŜym trudem zwiesił nogi na podłogę, krzywiąc się lekko z bólu, kiedy poruszył poparzonym lewym udem. Kolce Gordo musiały go tam jednak trochę zranić, przebijając kombinezon. Siedział bez ruchu przez jakiś czas, ochraniając zwichnięty nadgarstek i poparzoną rękę, koncentrując się na oszczędnym uŜyciu nadwyręŜonej energii mentalnej. Zmobilizował następnie swoje właściwości telepatyczne, wysyłając wątły promień myślowy z taką precyzją, z jaką tylko zdołał, do Davy’ego MacGregora, do stolicy Ziemi. Concord było oddalone tylko o 86 kilometrów, jednak Kierownik nie odpowiadał. Marc pochylił się nad łóŜkiem; fala mdłości zacisnęła jego jelita, a w głowie poczuł nagły przenikliwy ból. Zaklął cicho i przeczekał bez ruchu, aŜ nabrał pewności, Ŝe nie zemdleje. Podniósł słuchawkę zwykłego telefonu i dowiedział się z informacji o numer biura Kierownika, a następnie zadzwonił tam. Urzędnik, który obsługiwał dwudziestoczterogodzinną linię informacyjną, powiedział mu, Ŝe MacGregor był właśnie w drodze do Konsylium Galaktycznego. MoŜna się było z nim skontaktować przez komunikator ponadprzestrzenny, jeśli wiadomość była wyjątkowo waŜna. - Ile... czasu by to zajęło? - zapytał Marc. - Musi pan przekazać mi wiadomość w całości i ocenić, na ile jest według pana istotna. Informacja zostanie zweryfikowana przez
biuro Kierownika i jeśli jej waga zostanie potwierdzona, zostanie przekazana w ciągu godziny. Kierownik czyni wszelkie starania, aby być do dyspozycji obywateli, ale pan rozumie, Ŝe pewne protokoły muszą być przestrzegane. - Tak... - Marcowi kręciło się w głowie. Jeśli podałby swoje nazwisko, czy potwierdziliby je u Paula? Nie. Był juŜ pełnoletni. A te bzdury dotyczące wagi informacji... BoŜe! Gdyby tylko mógł zebrać myśli... - Obywatelu? Jest pan tam? Czy chce pan podać swoje nazwisko i wiadomość? - Ja... oddzwonię później - powiedział Marc i połoŜył słuchawkę. Jack, zawołał. Jacko, słyszysz mnie? Nie było odpowiedzi. Czyjego telepatia w ogóle działała? Znów odpoczął chwilę, starając się zgromadzić siły metafizyczne. Ukoił redaktywnie ból głowy, mdłości, ale cholerne prochy mąciły jego nerwy; głowa i klatka piersiowa spływały potem. Zmobilizował funkcje motoryczne. Mięśnie - ruszyć się! Wstał. Wypróbował swoje ultrazmysły i wyszeptał krótką modlitwę dziękczynną, bo wydawały się działać. Była tam szafa, a w niej szlafrok i kapcie. Na korytarzu, dwie pielęgniarki rozmawiały za kontuarem. Obie były nonoperantami. Nie było śladu Cecilii Ashe ani Tukwila Barnesa, ani Ŝadnego innego operanta. Marc zastanowił się, czyjego koercja będzie funkcjonować wystarczająco dobrze, Ŝeby minąć pielęgniarki i zejść po schodach. Czy zdoła zahipnotyzować jakiegoś niewinnego człowieka, zabrać mu ubranie i samochód? Czy będzie w stanie dotrzeć z powrotem do Hanoweru, do starego szpitala, gdzie leŜał Jack i przekonać się osobiście, Ŝe jego brat był bezpieczny. Nie moŜna było ufać temu zapitemu głupcowi, wujkowi Rogi. Muszę to zrobić, powiedział sobie Marc. Muszę! Bardzo ostroŜnie zaczął zakładać szlafrok. Rogi zabrał się za inwentaryzację w sobotę wieczorem, kiedy księgarnia była juŜ zamknięta. Zszedł na dół po kolacji w swoich mokasynach, zostawiając na górze Marcela, Ŝeby mieć spokój. Wtedy znów zaatakowały go koszmary i widział w myślach tę cholerną ognistą kulę. W szafce miał nową butelkę Wild Turkey, która zrobiła swoje. Teraz, bardziej pijany, niŜ przeraŜony mentalnym komunikatem Marca, musiał wrócić na górę, Ŝeby załoŜyć buty i kurtkę, zanim pojedzie do szpitala do Jacka. Zaklął pod adresem Marca, kiedy wiązał sznurowadła trzęsącymi się rękami. Batege! Jack był bezpieczny, jak tylko moŜna, pod opieką wzmocnionej ochrony. MaxSec nie mieli co prawdą Gigantów wśród swoich pracowników, ale ochroniarz operant stojący przy drzwiach Jacka, usłyszałby na pewno, gdyby dziecko wołało telepatycznie o pomoc. Drzwi szpitala były chronione polami siłowymi, jak równieŜ mechanicznymi i elektronicznymi alarmami, które zawiadomiłyby policję Hancock, jeśli cokolwiek stałoby się ochroniarzom. Co, do cholery, dobrego przyjdzie z tego, Ŝe będzie się w nocy włóczył wokół szpitala? Ale obiecał Marcowi, Ŝe pojedzie, więc jechał. Rogi upewnił się, Ŝe grube rękawice są na miejscu, w kieszeni puchówki. Przez okno sypialni zobaczył, Ŝe znów zaczyna padać śnieg i z zazdrością pomyślał o Marcelu, który spał jak zabity w ciepłym gniazdku umoszczonym w puszystym szalu, na wielkim łóŜku Rogiego. Upewniwszy się, Ŝe wziął klucze, księgarz zataczając się wyszedł na schody. Jack - przemówił. - Idę do ciebie, mały! Marc twierdzi, Ŝe jesteś w niebezpieczeństwie. Powiedz ochroniarzowi przy drzwiach, Ŝeby nie wpuszczał nikogo - nawet lekarzy ani pielęgniarek - dopóki ja nie przyjadę. Słyszysz mnie Ti-Jean? Nic. Biedny maluch pewnie spał. CięŜko sapiąc, stary męŜczyzna przeszedł odcinek od Main Street do starego Gates Building. GaraŜ był za rogiem, tuŜ przy małej dobudówce, gdzie mieściło się towarzystwo ubezpieczeniowe. Po Main Street kręciło się kilka samochodów, ale nie było Ŝadnych pieszych.
Stacja energetyczna Wally Van Zandt była zamknięta, podobnie jak wszystko inne w zasięgu wzroku. Śnieg z kaŜdą chwilą padał coraz gęściej. Prognoza zapowiadała, Ŝe do rana spadnie dodatkowe 10 centymetrów. Rogi walczył ze staroświeckim metalowym kluczem, Ŝeby otworzyć drzwi do garaŜu. W samochodzie miał zainstalowane nowoczesne elektroniczne zamki, ale nie załoŜył nic takiego na głównych drzwiach. Stary Schlage mógł słuŜyć jeszcze następne stulecie, albo nawet dwa. Poza tym przestępczość w Hanowerze praktycznie nie istniała. W końcu otworzył drzwi i wszedł do środka, poruszając się w ciemności ostroŜnie, za pomocą swoich ultrazmysłów. Światło w środku nie działało od miesięcy. Trząsł się lekko i wyzywał siebie od starego tchórzliwego głupca, który boi się duchów. W głębi znuŜonego i zagubionego umysłu Rogi odszukiwał jak przez mgłę inną ciemność, z której wyłaniał się potworny obraz Shannon O’Connor Tremblay w ramionach Victora. Oboje byli zatopieni w fioletowoniebieskiej poświacie, gdy potwór wysysał z niej Ŝycie. I ten uśmiech Vica, podnoszącego twarz znad karku, po odebraniu resztek energii Ŝyciowej... Victor porzucił jej nieszczęsne martwe ciało i zawładnął nim. Zawładnął Rogim, jak marionetką, aŜ czysty przypadek pozwolił mu uciec. Potem znów go dopadł, tam przy górskim domku, wśród ryku wiatru i drŜących gór... Zanurzał się wolno w ciemność garaŜu i nagle krzyknął przeraźliwie, potykając się o stary koszyk do przenoszenia Marcela, który planował uprzątnąć od dłuŜszego czasu i oddać do kościoła na giełdę staroci. Connardl Zapomniał zabezpieczyć się poniŜej kolan. Jeśli potwór czaiłby się, mógł go dopaść w okolicach kostek!... Ale dość tych bzdur. Do samochodu! - Wujku Rogi? Jesteś tam? Krzyknął cicho, podskoczył nerwowo i odwrócił się szybko, po czym stwierdził z ulgą, Ŝe to tylko dziewczęca postać, rysująca się na tle padającego śniegu, rozświetlonego lampami ulicznymi. Miała na sobie kombinezon narciarski. - Wujku Rogi, to ja, Madeleine. Tak się cieszę, Ŝe cię znalazłam! - jej głos drŜał. - Czy moŜesz przyjść do nas do domu? Chyba coś się stało Jacqui, a Herta jest jeszcze w kinie z Marie! Stał z jedną ręką na klamce samochodu i głupawo otworzonymi ustami. Coś się stało z gospodynią? Madeleine i mały Luc sami w domu? Gdyby tylko potrafił zebrać myśli... - Wujku Rogi, chodź, proszę! - Tak, oczywiście. Idę. - Szybko! Pobiegła pierwsza, a on pojękując i zataczając się ruszył za nią. Od domu Paula dzieliło ich jeszcze półtora budynku, trzeba było przejść przez Currier Place i minąć ciemną księgarnię. Madeleine była juŜ prawie na miejscu. Rogi ze zdziwieniem zobaczył na podjeździe jajko. Kto miał w tym roku czerwone jajko? Czy to nie Anne? Czy Maddy nie powiedziała, Ŝe są z Lucern sami w domu? Była juŜ na ganku; drzwi otworzyły się i ukazała się w nich inna nastolatka. Co to była za kuzynka? Lianę? Michaelle? Na wpół zasłonięte aury nastolatków wydawały się wszystkie takie same. - Chodź szybko, wujku Rogi! - krzyknęła druga dziewczynka. Mrucząc pod nosem i czując się znów prawie trzeźwy, brnął przez śnieg. Madeleine trzymała uchylone drzwi. Zobaczył w środku inne dzieci; ich umysły emanowały niepokojem i strachem. Dalej rysowała się przysadzista sylwetka jakiegoś dorosłego i czerwony sweter leŜący na podłodze w połowie drogi pomiędzy nim a dziećmi. Czwórka dzieci czekających na Rogiego w środku to byli Maddy, Celine, Quint i Parni. Przypomniał sobie i stanął. Z wytrzeszczonymi oczami, otwartymi ustami, niezdolny wydać Ŝadnego dźwięku, chwycił się barierki ganku, Ŝeby nie upaść. - Szybko! - powiedziało jedno z dzieci. - Jacqui chyba nie oddycha. Chodź!
Rogi wolno potrząsnął głową. - Jeśli nie wejdziesz - powiedziała Madeleine - będziemy musieli cię wprowadzić. Jej koercja dotknęła go a przyłączyły się do niej pozostałe dzieci. Ale metakoncert Hydry był osłabiony, poniewaŜ oni teŜ się bali. Zatrzasnął barierę mentalną i wydarł się z ich uścisku. Zacisnął powieki z przeraŜenia i jego umysł zawołał najpierw Marca, potem Jacka, a w końcu Ducha Rodzinnego. Zdarł jedną rękawicę zębami i wcisnął rękę pod kurtkę, do kieszeni spodni. Metakoncert Hydry przeorganizowywał się, starając się być tak skuteczny, jaki był w pięć umysłów. - Nie, nie zrobicie tego! - krzyknął na głos. Wyciągnął z kieszeni brzęczący mały przedmiot. WciąŜ zaciskając powieki, podniósł wysoko pęczek kluczy z breloczkiem, który wyglądał jak czerwony przezroczysty marmur w srebrnej oprawie. Z tego breloczka dzieci zawsze Ŝartowały i nazywały Wielkim Karbunkułem. Dał mu go kiedyś Duch Rodzinny. Nawet z zamkniętymi oczami Rogi poczuł nagły błysk światła i usłyszał wrzask młodych głosów i umysłów, a potem nagłą ciszę. Stał przy swoim samochodzie w garaŜu. Na wschodniej South Street panowała cisza i gęsto padał śnieg. - Sacre nom de Dieu, czy ja śnię? W ręku trzymał klucze. Nie miał jednej rękawiczki. Gorączkowo otworzył drzwi samochodu, opadł na siedzenie, zapalił silnik i wyjechał na ośnieŜony chodnik. Z jakiegoś powodu zaspy nie były jeszcze uprzątnięte. Pewnie znów nawaliły te cholerne czujniki. Zawsze nawalały w bocznych uliczkach... Rozległ się dźwięk przypominający uderzenie pioruna. Spojrzał osłupiały w kierunku domu Paula. To nie grzmot, nie eksplozja - ale huk porównywalny do przekroczenia bariery dźwięku. Jajko wzbiło się w powietrze z niedozwoloną prędkością i zniknęło wśród wirujących płatków w ułamku sekundy. Marc! Jack! Oni uciekają! śadnej odpowiedzi. Rogi zawołał telepatycznie jeszcze raz, po czym przestał, klnąc w rozpaczy. Czy obaj spali? Nie miał telefonu w starym volvie, a jego ultrazmysły były zbyt zamroczone alkoholem, Ŝeby śledzić jajko dalej niŜ na kilkaset metrów. Nie potrafił odczytać rejestracji. Do diabła z tymi pieprzonymi gnojkami! Jack go teraz potrzebował. Dodał bezmyślnie gazu i wpadł w poślizg, prawie uderzając w małe drzewko. Odzyskał następnie kontrolę nad samochodem i sobą samym i ruszył Main Street tak szybko, jak potrafił. Wołał Jacka co parę minut, niepokojąc się coraz bardziej, kiedy nie uzyskiwał odpowiedzi, chociaŜ wiedział doskonale, Ŝe chłopczyk był całkowicie niedostępny mentalnie, kiedy spał. Rogi minął Green Street i skręcił na północ w College Street, minął Old Row i kaplicę Rollins, minął Steele Hali. JuŜ prawie był na miejscu. Teraz tylko skręcić w Maynard i dojechać na stary parking szpitala. Ulice były tu ogrzewane i chodniki parowały. Śnieg i para zlały się w jedno; latarnie uliczne roztaczały zamazane Ŝółte światło. Reflektory samochodu Rogiego rzucały dwa białe stoŜki, a rozświetlone tu i ówdzie okna szpitala były niebieskawozielone i jasnozłote, z wyjątkiem jednego okna, które płonęło pomarańczową czerwienią, niczym zachodzące słońce. Rogi stanął przy samochodzie, wpatrzony w to okno w osłupieniu. Inny samochód wyjechał zza rogu z Maynard i zahamował tuŜ przy Rogim z piskiem opon. Szyba w oknie opuściła się i zdumiony usłyszał głos Marca: - Wsiadaj! Nie ma czasu, Ŝeby iść! Podjedziemy do wyjścia awaryjnego! Wtedy Rogi usłyszał wycie syren straŜackich. 42 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA StraŜnik podniósł czujnie wzrok znad ksiąŜki, kiedy drzwi windy
otworzyły się, ale rozluźnił się, gdy tylko rozpoznał znaną osobistość, która podeszła do niego z wyrazem niepokoju na twarzy. Emanowała stanowczością i nieodpartą koercją. - Doktor Colette Roy jest juŜ w drodze. Na monitorze EEG Jacka pojawił się jakiś nieprawidłowy odczyt. MoŜe mieć powaŜne kłopoty. Szybko, człowieku! Otwieraj drzwi! StraŜnik nie odmówił... chociaŜ przyznał potem, Ŝe otrzymał ścisłe polecenie niewpuszczania nikogo, oprócz prywatnej pielęgniarki i nocnego lekarza - a szczególnie nie wolno mu było wpuszczać członków rodziny Remillard. Zeznał, Ŝe osoba ta z pewnością go przymusiła. Pomimo Ŝe był później szczegółowo przesłuchiwany przez specjalistów od sondaŜu, straŜnik nie mógł sobie przypomnieć, kim była ta osoba. Jego wspomnienia zostały skasowane. Nie pamiętał nawet, co stało się, kiedy wyłączył alarm i otworzył drzwi. Znaleźliśmy go z Marcem i straŜakami nieprzytomnego, leŜącego przy swoim krześle w holu. Przy nim stały dwie zdumione pielęgniarki i młody lekarz i usiłowali go ocucić. Drzwi pokoju Jacka były znów zamknięte i personel medyczny nie potrafił wyłączyć systemu zabezpieczeń. Przekonywali nas, Ŝe mały pacjent ma się dobrze, co wskazywały znajdujące się nieopodal monitory. Złapałem rękę młodego lekarza i przytrzasnąłem ją na płask do drzwi. - Poczuj, pieprzony wesołku! MęŜczyzna krzyknął. - Cholera! Gorące! - WywaŜcie drzwi! - krzyknął Marc. - Tam się pali, a butla z tlenem podtrzymuje ogień! Mój brat tam jest! Szef straŜaków studiował skomplikowaną konsoletę kontrolną straŜnika, która była wielkości nieduŜego biurka. - Według tego, pole sigma rozciąga się na ścianach, podłodze, suficie i drzwiach. Musimy je wyłączyć, zanim tam wejdziemy. Zamek czasowy w drzwiach nastawiony jest tak, Ŝe otworzy się dopiero za dwie godziny. Szlag! Drzwi są pewnie cerametalowe. Przynieście cięŜkie ostrze laserowe i resztę sprzętu. Skontaktuję się z MaxSec i wyciągnę od nich kod pola sigma. Patrzyliśmy na siebie z Markiem w niemej rozpaczy, kiedy straŜak zaczął mówić gorączkowo do mikrofonu komunikatora wbudowanego w hełm. Pokój pełen dymu i płomieni, a w nim... Jack, podtrzymywany przy Ŝyciu przez najdelikatniejszą aparaturę. Prawdopodobnie zginął natychmiast, jak tylko wybuchł ogień. Szef straŜaków zaczął stukać w klawiaturę konsolety, zgodnie z instrukcjami zarządu agencji ochrony. Zapaliło się jakieś zielone światełko i powiedział: - Pole wyłączone! Rozwalać zamek! Niezdarni jakby w swych kombinezonach ochronnych, straŜacy odsunęli nas, lekarzy i pielęgniarki na bok i zaczęli przecinać zamek oślepiającym promieniem fotonowym. Usłyszałem włączający się poniewczasie alarm poŜarowy szpitala; lekarz z jedną pielęgniarką pobiegli zająć się wszystkim. Inna pielęgniarka odprowadziła otumanionego straŜnika. - Ty wezwałeś straŜ? - zapytałem Marca. Przytaknął ponuro. - Udało mi się w końcu zobaczyć ultrawzrokiem pokój Jacka, kiedy byłem trzy domy stąd i zobaczyłem płomienie. W samochodzie, który ukradłem, był telefon. Zmuszono nas z Markiem, Ŝebyśmy cofnęli się dalej w kierunku korytarza, gdy straŜacy przynieśli jeszcze inne przyrządy, Ŝeby rozwalić zamek. Agencja ochrony bardzo się postarała, Ŝeby uczynić pokój Jacka niedostępnym. W tym samym momencie włączyły się automatyczne spryskiwacze na suficie i usłyszałem, jak sprawnie ewakuowano pacjentów. Pamiętam, Ŝe nie było ich wielu w tym skrzydle, które było poświęcone eksperymentalnym formom opieki. Ktoś próbował zmusić nas do wyjścia, ale Marc poraził go swoją koercją i stłoczyliśmy się Ŝałośnie razem, kiedy woda zaczęła lać się nam na
głowy, a laser rozpryskiwał wokół krople ciekłego metalu, które padały gdzieniegdzie, niczym miniaturowe meteory. Dokonano niewątpliwego postępu. Jeden z techników, dzierŜąc coś w rodzaju potęŜnego wiertła, zajął miejsce operatora lasera, atakując nie zamek, ale framugę drzwi. Stało za nim pięciu straŜaków z przygotowanym węŜem i róŜnego rodzaju nietoksycznymi chemicznymi gaśnicami. Kiedy wiertło włączyło się z jazgotem, światła na korytarzu nagle zgasły. StraŜacy włączyli latarki. Panujące wokół zamieszanie było otumaniające. Nie miałem pojęcia, co miało się ukazać za tą ścianą trudną do sforsowania. Nie chciałem wiedzieć. Moje ultrazmysły były do niczego. Łzy płynące po mojej twarzy mieszały się z wodą ze spryskiwaczy i szlochałem w otępieniu. Marc stał w milczeniu koło mnie, z twarzą białą jak kreda i głęboko podkrąŜonymi oczami. Miał na sobie znoszony płaszcz i buty robocze bez skarpetek. Pod spodem nie miał chyba nic poza szlafrokiem. Szef straŜaków wydał tryumfalny okrzyk i człowiek z wiertłem cofnął się. StraŜak włoŜył coś do dziury we framudze i równieŜ się cofnął, a następnie wcisnął guzik małego ręcznego włącznika. Rozległo się głuche łup! Zamek wreszcie puścił i straŜak kopnął drzwi. Z pokoju buchnęły płomienie i kłęby czarnego dymu. StraŜacy zaatakowali je węŜem i chemikaliami. Rozległy się krzyki. Przyholowano urządzenie absorbujące dym, wpuszczono do pokoju dyszę i włączono aparat. Marc i ja, kaszląc, skuliliśmy się na podłodze pod nędzną ochroną mojej mokrej puchówki. Więc to tak ma się skończyć, pomyślałem. Najwspanialszy umysł, jaki ludzkość kiedykolwiek znała, utrzymywany przy Ŝyciu, na przekór wszystkiemu, przez najnowocześniejszą technologię medyczną, ginie w ogniu, najstarszym z kataklizmów. Czy zrobiły to cztery Hydry? Wtedy myślałem, Ŝe tak, ale później okazało się, Ŝe sprawcą był Fury. Nieznany Fury, który zamazał psychokreatywnie swój obraz tak, Ŝe nawet zainstalowane w pokoju kamery nie zarejestrowały Ŝadnych moŜliwych do identyfikacji szczegółów, chociaŜ na taśmach widać było, w jaki sposób rozpalił ogień. Fury uŜył najprostszego zapalnika: szklanej butelki wypełnionej łatwo palnym paliwem, zatkanej knotem. Dopływ tlenu idący do aparatury, podtrzymującej Ŝycie Jacka, został odcięty, płonąca butelka rzucona na podłogę, a drzwi zatrzaśnięte; sprawca uciekł. W tym czasie cudowny mózg spowity w gnijące ciało spał, nie wiedząc, co się dzieje; przekonany, Ŝe nie groŜą mu ataki mentalne, poniewaŜ jest ukryty za swoimi barierami, ani ataki fizyczne, poniewaŜ strzeŜe go kosztowny system ochrony. Bez dodatkowego tlenu, ogień wypaliłby się prawdopodobnie sam w ciągu kilku minut. Ale tlen sprawił, Ŝe rozpętało się piekło, zwęglając i topiąc skomplikowane, delikatne mechanizmy, które podtrzymywały ostatnie Ŝywe tkanki, w których spoczywał umysł Jacka. Główny straŜak krzyknął coś. Spryskiwacze wyłączyły się, podobnie jak wąŜ trzymany przez straŜaków. Ze zrujnowanego pokoju przestał się wydobywać dym. Szef poświecił latarką w ciemność. Nagle Marc otrząsnął się z letargu. Zerwał się na równe nogi i odpychając na boki zdumionych męŜczyzn, wpadł do pokoju potykając się o zamokłe poniszczone sprzęty. Stanąłem tuŜ za nim. Okno było stłuczone i śnieg padał do środka. Woda kapała z sufitu i stała na zaśmieconej podłodze. Stygnący metal wydawał ciche stuki i cicho wył wiatr. Latarka świecąca za mną i Markiem niewyraźnie oświetlała pokój zanurzony w oparach i panujący tam chaos. Widać było w tych przebłyskach powykręcane i sczerniałe resztki umeblowania, poprzewracane stojaki ze sprzętem, zrujnowaną aparaturę podtrzymująca, która zajmowała środek pokoju. Unosił się wokół zapach węgla drzewnego i ostra chemiczna woń stopionego plastiku. Przez krótką chwilę, gdy do pokoju wpadł podmuch świeŜego mroźnego powietrza, wydawało mi się, Ŝe czuję coś jeszcze - coś niewiarygodnie słodkiego, jak Pernod, likier albo anyŜ. Szlochałem jak dziecko i prawie nic nie widziałem, ale moja pamięć podpowiedziała mi, Ŝe znam ten zapach; czułem go na mglistym
płaskowyŜu tropikalnej wyspy i w swej rozpaczy tłumiłem teraz wspomnienia o Teresie, które mnie nawiedziły. śywa i tuląca nowo narodzonego syna w pokrytym śniegiem szałasie... potem leŜąca nieruchomo i zimna w łóŜku, wreszcie... uśmiechająca się do mnie zza girland paproci i kwiatów. Marc stał w drzwiach, a ja i straŜacy napieraliśmy na niego. Złapał jedną z latarek i omiótł światłem duŜe pomieszczenie. Zobaczyliśmy smugi pary mieniące się płatkami śniegu. Powykrzywiane fragmenty spalonego sprzętu, niczym zwęglone kości. Jakieś kawałki jasnej, delikatnej spopielonej substancji, która skojarzyła mi się przez moment z małymi białymi róŜami, które Jack zrobił na święta za pomocą swojej kreatywności... Psychokreatywność. Był w tym naprawdę dobry. Promień latarki powędrował do odległego, ciemnego końca pokoju, na lewo od drzwi. Obaj z Markiem zobaczyliśmy go i krzyknęliśmy. MęŜczyzna. Skulony niemal w pozycji płodowej, z ramionami obejmującymi głowę i jakby ochraniającymi jaj z ciałem tak doskonałym jak ciało Davida Michała Anioła - zupełnie nagi i czysty, za wyjątkiem nóg po kostki unurzanych w brudnej wodzie. Jego ramiona poruszyły się. Podniósł głowę i popatrzył na nas ze zdumieniem na twarzy. Miał około dwudziestu lat, ciemne włosy i był całkiem przystojny, z charakterystycznym orlim nosem Remillardów. Uśmiechnął się niepewnie do Marca i mnie, a my gapiliśmy się na niego, niezdolni wykrztusić słowa i przeraŜeni do szpiku kości. Szef straŜaków starał się jak mógł przepchać się przed nas, klnąc soczyście i usiłując zobaczyć, co wprawiło nas w takie osłupienie. Ukończyłem pierwszą część pracy. - Ti-Jean? - wyszeptałem. - Ale to nie moŜesz być ty... Twarz młodego męŜczyzny straciła oszołomiony i niepewny wyraz. Jego doskonałe ciało zaczęło rozmywać się i stawać się przezroczyste na moich zdumionych oczach, stając się tak niematerialne, jak drobinki pary, którymi miotał porywisty wiatr. Zamiast pięknego ciała dorosłego męŜczyzny, zobaczyłem nagle nagi mózg zawieszony w powietrzu. Nie był to surowy i odraŜający kawał tkanki, ale coś niezwykle eleganckiego i doskonałego. Materialny odpowiednik Jacka podtrzymywany jedynie przez atmosferę, fotony światła i jego własne mocarne siły psychokreatywne. Potem mózg zniknął, a w rogu stanął mały chłopiec, drŜący lekko, ale uśmiechający się. Miał około trzech, czterech lat. - To ciało jest chyba na teraz odpowiedniejsze - powiedział. Nie sądzicie? Przynajmniej do czasu, kiedy ludzie trochę do mnie przywykną. Marc podał mi latarkę. Poszedłem za nim w głąb pokoju i straŜak oraz kilku z jego ekipy wpadli za nami. Krzyknęli ze strachu. Marc klęczał w brudnej wodzie, trzymając jedną z małych rączek chłopca w swojej zdrowej ręce. Jack nie był duchem ani Ŝadną iluzją. Ręka Marca była bardzo brudna i zostawiła ślady na czystej skórze dziecka. - Tak jak świąteczne róŜe? - zapytał Marc Jacka. - Nie całkiem. Ale prawie. Tak właściwie, to nie mam ciała, oprócz mózgu spowitego wąuasi-materialną, molekularną powłokę o dowolnym kształcie. Szef straŜaków powiedział; - BoŜe Wszechmogący, on Ŝyje. Marc odwrócił się do mnie. - Nie mogę go podnieść z tym zwichniętym nadgarstkiem, wujku Rogi. Pochyliłem się, wziąłem małego chłopca na ręce. Jack był ciepły; płatki śniegu topniały, opadając mu na skórę. - Czy moŜemy iść do wujka Rogi? - zapytał Jack. - Myślę, Ŝe to by było najlepsze. Dawno nie widziałem Marcela. Obaj z Markiem wybuchnęliśmy śmiechem. Marc wstał. StraŜacy odsunęli się na bok, pomrukując, kiedy wyszedłem na korytarz niosąc Bezcielesnego Jacka. Następnie poszliśmy do ocalałej części szpitala
i zaczęliśmy rozglądać się za czymś suchym, Ŝeby wytrzeć chłopca. 43 ISLAY HEBRYDY CENTRALNE, SZKOCJA, ZIEMIA 16 LUTEGO 2054 Sztormowy wicher znad Pomocnego Atlantyku smagał poszarpany przylądek Ton Mhor. Wysokie fale lizały do i podmywały, wdzierając się. z hukiem w zatokę Sanaigmore na jego wschodniej stronie. Sztorm powoli ustawał. Oświetlony szarym brzaskiem, północno-zachodni brzeg wyspy wydawał się ponurym miejscem, o poszarpanych klifach i skalistych rafach wychodzących w morze, porośniętych tylko gdzieniegdzie poskręcanymi iglakami. Krajobraz był poznaczony wyschniętymi zimą bagnami i wrzosowiskami, które rozciągały się między małymi śródlądowymi jeziorkami. Dzikie szlaki i wąskie drogi prowadziły z porozrzucanych małych farm i domostw, w większości opuszczonych i rozpadających się, w kierunku głównej drogi, która biegła naokoło długiego jęzora jeziora Loch Indaal. WzdłuŜ łagodniejszego, zawietrznego brzegu, przycupnęły wzdłuŜ piaszczystej plaŜy małe wioski, wyglądając, jak połyskujące paciorki szeroko rozsunięte na Ŝyłce. Ruchliwe małe gorzelnie na zachodzie i południu świeciły jak choinki świąteczne, poniewaŜ pracowały dzień i noc, Ŝeby zaspokoić zapotrzebowanie na wspaniałą słodową whisky, która była podarunkiem wyspy Isly dla Galaktyki. Na pozostałych terenach wyspy moŜna się było natknąć na farmy owcze i jagodowe, oraz najpiękniejsze na Ziemi tereny golfowe. Obok nich wyrosły hotele, które zapełniali latem amatorzy wędrówek i podglądania ptaków, oraz antykwariusze. Inaczej było na północnym zachodzie. Tam większość starych domostw i farm była dawno opuszczona, przypominając martwe, prehistoryczne kamienne budowle. Stały tam teŜ zrujnowane kaplice i ozdobne krzyŜe postawione przez celtyckich mnichów, oraz zamek, który wznieśli Macdonaldowie, gdy w Średniowieczu byli panami tych wysp. Prawie wszyscy ludzie, którzy niegdyś walczyli tu o przetrwanie, wynieśli się na śliczną “szkocką” planetę Kaledonię. Mała nowoczesna społeczność Islay była dobrze sytuowana i dzięki wszechobecnym pojazdom powietrznym, nie pozostawała juŜ w izolacji od lądu. Ale były tu takie miejsca, które rzadko odwiedzali tubylcy i przyjezdni. Jednym z nich była farma “Sanaigmore”, niegdyś własność krewnych giganta metafizycznego, Jamiego MacGregora. Czerwone jajko wylądowało tam o świcie. Zgodnie z instrukcjami Fury, cztery ocalałe głowy Hydry ukryły jajko w stodole. Miały tam zostać do czasu, kiedy ucichnie całe zamieszanie i będzie moŜna je przerejestrować, przeprowadzając odpowiednie kombinacje w komputerze urzędu rejestracyjnego Edynburga. Dzieci znalazły klucz do domu tam, gdzie Fury polecił im szukać, i weszły do ciemnej wiejskiej kuchni. Była czysta i zabezpieczona przed insektami i poza jednym, czy dwoma pająkami, oraz zapachem pleśni nad zlewem, prezentowała się dość zachęcająco. Szczególnie, kiedy wzięło się pod uwagę nie najciekawsze, pozostałe moŜliwości. Quint włączył miniaturową instalację fuzyjną, która pełniła rolę grzejnika oraz dostarczała energię do oświetlania i gotowania. Celinę zalała pompę i przepłukała substancję zapobiegającą zamarzaniu wody z rur. Parni obejrzał zapasy Ŝywności i stwierdził, zgodnie z zapewnieniami Fury, Ŝe są bardzo obfite, a następnie zebrał zamówienia na śniadanie. Maddy zdjęła pościel z łóŜek i przesuszyła je dla odświeŜenia suszarką do ubrań. Poduszki i materace były syntetyczne, więc nie zapleśniały. W szafach były ubrania i buty. Kiedy siedzieli przy stole po śniadaniu, Celinę odwaŜyła się zadać palące pytanie. - Jak sądzicie, jak długo będziemy tu tkwić? - AŜ całe to piekło się uspokoi - powiedział ponuro Parni. - A moŜesz być pewna, Ŝe będzie piekło i to nieliche. Maddy wstała od stołu, podeszła do kuchennego okna i spojrzała na wzgórza i bagna skąpane w porannej wilgoci.
- Po co, do cholery, Fury nas tu zesłał? - Musiał mieć swoje powody - powiedział Quint. - Obiecał, Ŝe przyjedzie i wyjaśni wszystko, jak tylko będzie to moŜliwe. - A to moŜe długo potrwać - westchnęła Maddy. - Cholerny Gordo. To wszystko jego wina, on wrobił nas w tę sprawę z Markiem. Celine otuliła się szczelniej duŜym starym swetrem, który znalazła. - I tak mamy szczęście, Ŝe Fury nie nakarmił nami zwierząt... Parni, podkręć trochę termostat. Ciągle mi zimno. - Fury nas potrzebuje - powiedział Parni. - Przynajmniej co do tego Gordo miał rację. Jakkolwiek ambitny był jego plan, nie zrealizuje go bez nas. Podkręcił klimatyzację na ścianie w kuchni i podszedł do ekspresu, Ŝeby zrobić sobie jeszcze jeden kubek kawy. - Zastanawiam się, kim naprawdę jest Fury? Pozostałe trzy Hydry wzruszyły ramionami. - Co my będziemy tu robić? - zapytała Celinę nerwowo. Quint spojrzał na nią chytrze. - Przynajmniej teraz jest nas parzysta liczba. - Och, czyŜby? - Celinę spytała filuternie. - Czy poza bombą nerwową, to właśnie ma być naszą rozrywką na tej małej, ciasnej wysepce? Czy panie mają moŜliwość wyboru, czy teŜ urządzimy sobie czworokącik? A moŜe myślałeś o stałych monogamicznych związkach, dopóki nie zanudzimy się nimi na śmierć? Stojąc przy oknie, Maddy krzyknęła cicho. Odwróciła się wolno do pozostałych z uszczęśliwionym uśmiechem na twarzy. - Nie będziemy się tu nudzić. To wspaniała wyspa. Fury wiedział, co robi, przysyłając nas tutaj. - Jak to? - zapytał Parni, wciąŜ nie dowierzając. - Naturalni suboperanci - wyszeptała Maddy. - Na Islay jest ich pełno. Najlepsi są ci nieszkoleni w agresywnych metazdolnościach i kipiący energią Ŝyciową. Przesondowałam wyspę; całe południowe wybrzeŜe aŜ roi się od smakowitych jasnych aur. Parni strzelił zachwycony palcami. - Pewnie! Celtyckie geny! Zapomniałem, Ŝe ta część planety była jednym z pierwszych źródeł energii metafizycznej. - Ale Fury nie zapomniał - uśmiechnął się Quint. - Tym razem - powiedziała Maddy powaŜnie - będziemy bardzo ostroŜni. Nigdy więcej jakichś niedopracowanych pomysłów. - Zgoda - przytaknęli wszyscy gorąco. - Kto wie, jak długo przyjdzie nam tu zostać? - dodała. - MoŜe nawet z rok. A nie chcemy przecieŜ wyczerpać zasobów naturalnych. 44 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Zabraliśmy z Markiem Jacka do mojego mieszkania, tak jak prosił. Personel szpitala był przeraŜony, kiedy chcieliśmy wynieść dziecko stamtąd i powtarzano nam, Ŝe Jack musi zostać zatrzymany na obserwację - przynajmniej do czasu, kiedy przybędzie Colette Roy i uzna, Ŝe moŜe zostać wypisany. Ale Jack bardzo rozsądnie powiedział, Ŝe on wie, Ŝe jest zupełnie zdrowy i przypomniał wszystkim, Ŝe Lylmicy dali mu prawo decydowania o własnym Ŝyciu i śmierci. I to prawo chce wykorzystać. Więc wyszliśmy, a za nami wybiegł szef straŜaków, zapewniając, Ŝe to jakiś nieziemski cud, iŜ dzieciak przeŜył. O tej nocy opowie kiedyś swoim wnukom. Podobnie jak kaŜdy chyba obywatel, straŜak znał historię Jacka z prasy. Amatorskie nagrania, które sprzedała mediom pielęgniarka, pochodziły z okresu, kiedy głowa Jacka wyglądała jeszcze normalnie, a jego prawie całkowicie rozłoŜone dolne części ciała, ukryte były pod aparaturą. StraŜak więc nie zdawał sobie sprawy z wagi “cudu”, którego świadkiem byli on i jego towarzysze. Oficjalnie podano, Ŝe Jack uratował się, zamykając w psychokreatywnie stworzonej bańce powietrznej. Była to umiejętność nieznana dorosłym operantom i Jacka uznano za niezwykłe dziecko. Kiedy dotarliśmy na miejsce, połączyliśmy się przez komunikator
z Davym MacGregorem. Za czwórką dzieci podejrzaną o udział w metakoncercie Hydry wysłano list gończy. Szybko ustalono, Ŝe czerwone jajko Anne zaginęło. Ona, podobnie jak inni członkowie Dynastii, była przez cały wieczór na kolacji w domu Denisa i Lucille, przekazując wyrazy współczucia Paulowi i Catherine. Jajko Anne zostało prawdopodobnie ukradzione z parkingu przy domu. Colette Roy, profesor Tukwila Barnes i gospodyni Lucille, którzy równieŜ byli na tej kolacji, zaświadczyli, Ŝe nikt z siedmiu magnatów Remillardów nie opuszczał domu w czasie, gdy w szpitalu wybuchł poŜar. Nie doniesiono o wejściu na szlaki powietrzne planety Ziemia Ŝadnego skradzionego jajka. Jeśli jednak takie weszło, musiałoby poruszać się poza szlakami i wszechobecną siecią radarów Urzędu Kontroli Lotów, najprawdopodobniej przemykając tuŜ nad powierzchnią Atlantyku i udając się w Bogu tylko wiadomym kierunku. Trzy satelity, które mogłyby wytropić trasę uciekającego pod warstwą chmur jajka, uległy tej nocy powaŜnym zaburzeniom pomiarów. Fury spisał się jeszcze lepiej niŜ Marc, gdy uciekaliśmy z Teresą do Kolumbii Brytyjskiej, zacierając ślady swych protegowanych. Nigdy nie natrafiono na ślady czerwonego jajka ani nie odnaleziono go. Śledztwo Magistratu i poszukiwania Madeleine, Celine, Quentina i Parnella utrzymywano w ścisłej tajemnicy z rozkazu Kierownika. Media i społeczeństwo nigdy nie dowiedziały się o istnieniu wampirycznej małej kliki, atakującej Pierwszą Rodzinę Metapsychologii. Remillardowie aktywnie uczestniczyli w śledztwie - a szczególnie rodzice podejrzanych dzieci - i później cała sprawa FuryHydry została przedyskutowywana na tygodniowej, Specjalnej Sesji Ludzkich Magnatów w Concord przy drzwiach zamkniętych. Hipotezę Marca na temat pochodzenia Hydry wnikliwie rozwaŜano i w końcu, niechętnie, uznano za wiarygodną. Dynastię poddano jeszcze raz badaniom, za pomocą urządzenia sondaŜowego w Cambridge i udowodniono niewinność jej członków. Nie odnaleziono Ŝadnych śladów zbiegłych dzieci. Paul osobiście udał się do Konsylium i przedstawił wyniki Specjalnej Sesji wszystkim obcym magnatom. Wśród jego postanowień znalazły się następujące punkty: wszyscy Remillardowie powinni zrezygnować ze swych stanowisk w Konsylium i zostać natychmiast uwięzieni w miejscu przez nie wybranym; okres próbny poprzedzający pełne członkostwo Ludzkości w Imperium Galaktycznym powinien być przedłuŜony na czas nieokreślony, do momentu, gdy Fury i Hydra zostaną schwytani, zidentyfikowani albo potwierdzona zostanie ich śmierć. Magnaci Simbiari, Poltrojanie, Gi i Krondaku głosowali za przyjęciem tych drakońskich propozycji, ale pięciu członków Lylmickiego ł Zgromadzenia Nadzorczego wykorzystało swoje specjalne przywileje i odrzuciło je. Sprawa pozostawała więc otwarta. Wyznaczono specjalną grupę ludzi i obcych śledczych, aby kontynuować poszukiwanie. Ich próby odnalezienia potwora Hydry okazały się jednak daremne, podobnie jak usiłowania Jacka. Cała czwórka pozostawała na wolności, robiąc wszystko to, co im kazano, aŜ do chwili, która nastąpiła 23 lata później, gdy Kierownik Dorothea Macdonald, zwana takŜe Diamentową Maską, w końcu ich unieszkodliwiła, z niewielką pomocą przyjaciela. Historia ta zostanie opisana w drugiej części trylogii, zatytułowanej “Diamentowa Maska”. Fury stanowił całkowicie oddzielną kwestię. Jego losy, podobnie jak przeznaczenie Marca i Bezcielesnego Jacka, a takŜe innych osób, które występują w tych pamiętnikach, sąw zawiły sposób wplątane w Rebelię Metafizyczną. Główni rebelianci, pod przewodnictwem Adriena Remillarda, Anny Gawrys-Sakhvadze i Owena Blancharda, realizowali swoje plany w tajemnicy, ale z pełną determinacją aŜ do kulminacyjnego roku 2083. W okresie, gdy szersze aspekty mentalnej Wspólnoty i członkostwa w Imperium Galaktycznym były juŜ w Państwie Ludzkości otwarcie dyskutowane, wciągali w swój ruch coraz więcej wpływowych operantów. Z czasem dołączył do nich równieŜ Marc, tak jak przewidział niegdyś Adrien, i stał się jednym z ich liderów. Rozszerzył załoŜenia Rebelii o własne radykalne poglądy, które znacznie wykraczały poza pierwotne
ideały ludzkiej autonomii i w rezultacie zagroziły istnieniu całego Imperium Galaktycznego. W tych pamiętnikach zdradzę wkrótce - za pozwoleniem Ducha Rodzinnego - takie wydarzenia z Rebelii Metafizycznej, o których historycy Imperium nie mają najmniejszego pojęcia, a których sam byłem świadkiem i brałem w nich wielokrotnie udział. Moje własne poglądy na temat konfliktu kosmicznego zostaną przedstawione w trzecim tomie trylogii, zatytułowanym “Magnifikat”. Nie wiem, czy Duch, w swej nieskończonej mądrości, zamierza opublikować moją kronikę na terenie Galaktyki, czy moŜe planuje po prostu ukryć ją gdzieś, w niezgłębionych Lylmickich archiwach. Nie chce on zdradzić swych planów, tak jak nie zamierza mnie oświecić, czy po opowiedzeniu tej całej historii będę jeszcze długo Ŝył. Eh bien! Qu’estce que capeut bien foutre? Ale ubawiłem się, oglądając całe to zamieszanie. Paul wrócił na Ziemię akurat, Ŝeby zdąŜyć na wręczenie Marcowi dyplomu 14 czerwca 2054 roku, kiedy chłopiec uzyskał niŜszy i wyŜszy stopień naukowy z metapsychologii. Jego praca dyplomowa zatytułowana była “Przewody cerebroenergetyczne jako potencjalny sposób ominięcia zasłon mentalnych gigantów metafizycznych”. W eksperymentach posłuŜył się własną osobą jako królikiem doświadczalnym. Na ceremonii wręczania dyplomów siedziała obok nas siostra Marca, Marie, i jego młodsi bracia Luc i Jack. Przyjaciele rodziny gratulowali Paulowi cudownego powrotu Jacka do zdrowia i ustąpienia nowotworu. Paul przekazał wszystkie gratulacje na ręce Colette Roy i jej kolegów lekarzy. Niestety, druga siostra Marca, Madeleine, nie była obecna na uroczystości. Zaczynała, jak powiedział Paul, swoje własne wyŜsze studia na odległej poltrojańskiej planecie ToroponsuMakon, na zasadach specjalnej wymiany młodzieŜy. Rodzina nie spodziewała się widywać jej zbyt często w ciągu najbliŜszych kilku lat, ale nie miała się tam czuć osamotniona. Trójka innych kuzynów rodziny Remillardów zdecydowała się na tę samą formę studiów. 3 października 2054, okres próbny trwający jeden rok galaktyczny, czyli tysiąc ziemskich dni, został oficjalnie zakończony. Państwo Ludzkości zajęło swe miejsce wśród innych ras Imperium na dobre i na złe; nareszcie na prawach pełnego członka konfederacji, ze wszystkimi przywilejami i obowiązkami wypływającymi z tego członkostwa. Uzyskano kompromis w kwestii dodatkowych planet etnicznych dla ludzi o odmiennych od białego kolorach skóry: ustanowiono dwanaście nowych planet, bez Ŝadnych wymagań dotyczących procentu operantów w ich populacji. Kolonie znajdowały się dość daleko od rodzinnej planety, ale były atrakcyjne i szczodrze wspierane, tak, Ŝe ludzie, którzy się na nich osiedlili, zwiększyli swoją populację na tyle, Ŝe, jak na ironię losu, odegrali bardzo istotną rolę w Rebelii Metafizycznej, wznieconej w imieniu Mentalnej Postaci. Krótko po zakończeniu odbywających się na całej Ziemi uroczystości, związanych z przyjęciem Ludzkości do Imperium, Malama Johnson przekazała Marcowi telepatycznie specjalną wiadomość. Polecieliśmy z Markiem i Jackiem do Kauai, zabraliśmy prochy Teresy z jaskini kahuna i rozrzuciliśmy je nad zieloną wyspą pewnego dnia, kiedy niebo było świeŜo zroszone deszczem i ozdobione tysiącami tęcz. Zaprosiliśmy Paula, Ŝeby pojechał z nami, ale odmówił. Teraz, kiedy okres próbny dobiegł końca, był zajęty bardziej niŜ zwykle i mieszkał głównie w Concord albo na planecie Konsylium. Laura Tremblay i kilka innych atrakcyjnych kobiet operantów przeŜyło z Paulem jeszcze kilka krótkich romantycznych przygód. Młody Bezcielesny Jack wyglądał i zachowywał się, prawie zawsze, jak normalne dziecko w wieku przedszkolnym, wyglądając na troszkę starszego, niŜ opiewała jego metryka i zdecydowanie wyprzedzając rozwój społeczny dzieci w jego wieku. W dalszym ciągu uprawiał wycieczki po kampusie Dartmouth, czasami w towarzystwie Marca i jego kolegów-absolwentów, a niekiedy sam, za specjalnym pozwoleniem rektora college’u, Toma Spotted Owla, który stał się jednym z najbliŜszych przyjaciół Jacka. Jego nadzwyczajne zdolności metafizyczne były szeroko znane w kręgach akademickich, ale nie
rozpowszechniano tej sensacji poza murami uczelni. Gigantyczne moŜliwości koercyjne dziecka zapewniały mu nietykalność ze strony mediów i innych ciekawskich, tak Ŝe reszta jego dzieciństwa upłynęła w spokoju, bez wzbudzania uwagi poza Hanowerem w stanie New Hampshire. Nosił swoją dziecięcą powłokę, gdy mieszkał w domu albo przebywał wśród przyjaciół i krewnych z jego licznej rodziny. Czasami jednak przybierał inne postaci - ludzkie i obce. Dopóki był dzieckiem, czynił to z największą ostroŜnością. Do momentu, kiedy został nominowany do Konsylium, w wieku szesnastu lat, tylko nieliczni członkowie rodziny znali prawdę o faktycznym stanie fizycznym Jacka. Jack odwiedzał mnie regularnie w mojej księgami i prosił o opinię w róŜnych sprawach, tak Ŝe czasami zapominałem, kim ten chłopiec jest naprawdę. Podczas najmroźniejszych zimowych nocy, kiedy siadałem sam na tyłach mojej księgarni, pijąc, czując się samotny i litując nad sobą - wspominając kobiety, które kochałem i straciłem Surmy, Elaine, Umi, a nawet Teresę - powtarzałem sobie, Ŝe jest jednak na świecie ktoś, komu nie poszczęściło się jeszcze bardziej. Przynajmniej znałem ciepło miłości. Trzy kobiety pragnęły mnie, a jedna kochała jak ojca. Denis przecieŜ, Jack, a nawet Marc, byli dla mnie jak przybrani synowie. Ale czy jakaś kobieta mogłaby kiedyś pokochać biednego Bezcielesnego Jacka? JakieŜ straszne, nieludzkie dzieci mógłby spłodzić ten roześmiany, cudowny chłopiec... Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Jack był teraz szczęśliwy, wzrastając w mądrości i chwale, imitując swój rozwój fizyczny w taki sposób, Ŝe prawie nie moŜna było się domyślić, Ŝe była to tylko imitacja. Jego “ciała” nie były prawdziwe, ani nigdy nie mogły się takimi stać. Skomplikowana konstrukcja biologiczna, w której mieszkają dusze kaŜdego z nas, wykracza poza zdolności konstrukcyjne nawet najpotęŜniejszego giganta psychokreatywności. Jack nie mógł teŜ zostać przyodziany w prawdziwe ciało za pomocą technologicznego cudu, jakim była terapia regenerująca. Jego geny zaprogramowały go takiego, jakim był: nagim, samowystarczalnym mózgiem. Innymi słowy, był w połowie drogi ewolucyjnej pomiędzy homo sapiens i eterycznymi Lylmikami. Był niezwykły i prawdziwe samotny. PogrąŜony w sentymentalnej melancholii, wznosiłem toast za biednego Bezcielesnego Jacka, który nigdy nie poznał ludzkiej miłości, a północny wicher wył za oknami księgarni i Wielkie Białe Zimno podkradało się pod New Hampshire, a wysoko na niebie odległa gwiazda, będąca słońcem planety Kaledonia, migotała jak najmniejszy z diamentów. AleŜ Duch Rodzinny musiał się śmiać.