Tytuł oryginału: BEHOLD THE DREAMERS Copyright © 2016 by Imbolo Mbue. Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska Korekta: Iwona Wyrwisz, Wirginia Wilk-Mrozińska, Aneta Iwan Polskie cytaty biblijne zaczerpnięto z Biblii Tysiąclecia opracowanej przez zespół biblistów polskich pod redakcją księdza Kazimierza Dynarskiego, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań–Warszawa 1980. ISBN: 978-83-7999-804-3 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl
Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24
Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53
Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Przypisy
Dla mojego wspaniałego AMR z wdzięczności za to, że kroczy ze mną w Nieznane ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkp5T3hIaANiEXgZRjRVM3McbEIyXg==
„Albowiem Pan, Bóg twój, wprowadzi cię do ziemi pięknej, ziemi obfitującej w potoki, źródła i strumienie, które tryskają w dolinie oraz na górze – do ziemi pszenicy, jęczmienia, winorośli, drzewa figowego i granatowego – do ziemi oliwek, oliwy i miodu – do ziemi, gdzie nie odczuwając niedostatku, nasycisz się chlebem, gdzie ci niczego nie zabraknie – do ziemi, której kamienie zawierają żelazo, a z jej gór wydobywa się miedź”. KSIĘGA POWTÓRZONEGO PRAWA, 8, 7-9
1.
Nikt dotąd nie kazał mu wkładać garnituru na rozmowę kwalifikacyjną. Nikt dotąd nie kazał przynosić CV. Nawet nie miał CV aż do ubiegłego tygodnia, gdy wybrał się do biblioteki na rogu Trzydziestej Czwartej i Madison Avenue, gdzie wolontariusz zajmujący się doradztwem zawodowym mu je napisał, przedstawiając jego doświadczenie zawodowe jako ciąg wspaniałych osiągnięć: był rolnikiem odpowiedzialnym za uprawę ziemi i dbanie o dobry stan plonów; zamiataczem ulic, który pilnował, by miasto Limbe pozostawało czyste i piękne; pomywaczem w restauracji na Manhattanie odpowiadającym za to, by klienci jedli posiłki z lśniących, sterylnych talerzy; kierowcą taksówki na Bronksie, odpowiedzialnym za bezpieczne przewożenie pasażerów z miejsca na miejsce. Nigdy dotąd nie musiał się przejmować, czy ma stosowne doświadczenie, czy mówi doskonałą angielszczyzną, czy wyda się dostatecznie inteligentny. Ale dziś, ubrany w dwurzędowy zielony garnitur w prążki, który miał na sobie w dniu przybycia do Ameryki, skupiał się wyłącznie na tym, jak wywrzeć odpowiednie wrażenie na człowieku, którego nigdy wcześniej nie spotkał. Choć bardzo się starał, mimo woli wciąż myślał o pytaniach, które może usłyszeć, odpowiedziach, których będzie musiał udzielić, o tym, że trzeba będzie wejść, usiąść, gadać, słuchać i potakiwać, że o czymś trzeba będzie wspomnieć, a coś przemilczeć, i że będzie musiał zdecydować, co odpowiedzieć na pytanie o swój status prawny w Stanach Zjednoczonych. Zaschło mu w gardle. Dłonie zwilgotniały od potu. Nie mogąc sięgnąć do kieszeni w zatłoczonym wagonie jadącego do centrum metra, wytarł dłonie w spodnie. – Dzień dobry, proszę pana – powiedział do portiera w holu biurowca Lehman Brothers. – Nazywam się Jende Jonga. Mam się spotkać z panem Edwardsem. Panem Clarkiem Edwardsem. Piegowaty portier z kozią bródką poprosił go o dowód tożsamości, a on wyjął go szybko ze swojego brązowego portfela. Portier wziął dokument, przestudiował z obu stron, spojrzał Jendemu w twarz, obrzucił wzrokiem
jego garnitur, uśmiechnął się i zapytał, czy ubiega się o posadę maklera, czy co. Jende pokręcił głową. – Nie – odpowiedział, nie odwzajemniając uśmiechu. – Szofera. – Proszę – powiedział portier, wręczając mu przepustkę. – Życzę powodzenia. Tym razem Jende się uśmiechnął. – Dziękuję, bracie – powiedział. – Dzisiaj to mi się naprawdę przyda. Jadąc samotnie windą na dwudzieste ósme piętro, przyjrzał się uważnie swoim paznokciom (czyste, na szczęście). Zerknął w zawieszone pod sufitem lustro przemysłowe, poprawił przypinany krawat, obejrzał dokładnie zęby i stwierdził, że nie ma na nich resztek śniadania: smażonych plantanów i fasoli. Odchrząknął i starł z kącików ust zaschniętą ślinę. Gdy drzwi się otworzyły, wyszedł wyprostowany i przedstawił się recepcjonistce, która odpowiedziawszy skinieniem głowy oraz prezentacją niezwykle białych zębów, zadzwoniła gdzieś, a następnie poprosiła, żeby poszedł za nią. Przemierzyli ogromne biuro podzielone na boksy, w których siedzieli przed licznymi ekranami młodzi mężczyźni w niebieskich koszulach, potem korytarz, znów biuro zastawione boksami i weszli do słonecznego pomieszczenia z przeszkloną ścianą złożoną z czterech paneli, za którą rozciągał się widok na tysiące skąpanych w jesieni drzew oraz dumny szereg wieżowców Manhattanu. Szczęka opadła mu na chwilę na widok panoramy – nigdy niczego podobnego nie widział – oraz przepychu tego wnętrza. Po prawej stronie urządzono część wypoczynkową (czarna skórzana sofa, dwa czarne skórzane fotele, niski szklany stolik), pośrodku ustawiono okazałe biurko (owalne, z drewna wiśniowego) czarny skórzany fotel z regulowanym oparciem i dwa zielone fotele dla gości, a lewą ścianę zabudowano meblami (drewno wiśniowe, gabloty, równe rzędy białych segregatorów) i to tam stał Clark Edwards w ciemnym garniturze. Właśnie wsuwał kartki do niszczarki. – Dzień dobry, proszę pana – powiedział Jende, odwracając się w jego stronę i zginając w półukłonie. – Siadaj – odparł Clark, nie podnosząc wzroku znad maszyny. Jende podszedł pospiesznie do lewego fotela. Wyjął z teczki CV i położył je na blacie przed fotelem Clarka, ostrożnie, żeby nie poruszyć spiętrzonych bezładnie kartek i numerów „Wall Street Journal”. Na jednej ze stron gazetowych pod rzędami cyfr i wykresów widniał nagłówek: Wielka nadzieja
białych? Barack Obama i amerykański sen o równości rasowej. Jende, zafascynowany postacią ambitnego młodego senatora, nachylił się, żeby przeczytać artykuł, ale natychmiast się wyprostował, gdy przypomniał sobie, gdzie jest, dlaczego się tu znalazł i co się zaraz wydarzy. – Masz na koncie jakieś zaległe mandaty, które trzeba uregulować? – spytał Clark, gdy już zajął miejsce przy biurku. – Nie – odpowiedział Jende. – I nie spowodowałeś dotąd żadnego poważnego wypadku? – Nie, panie Edwards. Clark podniósł z biurka CV, wymięte i wilgotne, jak twarz człowieka, którego historię przedstawiało. Przez kilka chwil skupiał na nim spojrzenie, a tymczasem Jende błądził wzrokiem po koronach drzew Central Parku daleko za oknem i ścianach biura pokrytych abstrakcyjnymi obrazami oraz portretami białych mężczyzn w muszkach. Czuł, jak na czole wzbierają mu krople potu. – No dobrze, Jende – powiedział Clark, odkładając CV i rozpierając się w fotelu. – Powiedz mi parę słów o sobie. Jende od razu się ożywił. Poprzedniego wieczoru omawiał to pytanie z Neni, swoją żoną; wyczytali je z internetu, gdy wpisali do wyszukiwarki „rozmowa o pracę najczęściej spotykane pytanie”. Przez dobrą godzinę siedzieli przed zdezelowanym komputerem i szukali najlepszej odpowiedzi, czytając niemal identyczne porady z pierwszych dziesięciu stron, które wyświetliło Google, aż zdecydowali, że najlepiej będzie, jeśli Jende opowie o swoim silnym charakterze i sumienności, i o tym, że ma wszelkie cechy pożądane u szofera tak zapracowanego dyrektora jak pan Edwards. Neni zaproponowała też, żeby podkreślił swoje cudowne poczucie humoru, może nawet subtelnym żartem. Stwierdziła, że w końcu dyrektor z Wall Street godzinami łamie sobie głowę, jak tu zarobić więcej pieniędzy, i gdy wsiądzie w końcu do samochodu, pewnie doceni dobry żart z ust szofera. Jende zgodził się z nią i przygotował odpowiedź, krótki monolog, który kończył się dowcipem o krowie w supermarkecie. Tak będzie dobrze, powiedziała Neni. I on też tak uważał. Ale gdy tylko otworzył usta, zapomniał o przećwiczonej odpowiedzi. – Dobrze, proszę pana – powiedział. – Mieszkam w Harlemie z żoną i sześcioletnim synem. Jestem z Kamerunu, z Afryki Środkowej albo Zachodniej, różnie mówią. Pochodzę z niewielkiego miasta Limbe leżącego
nad Atlantykiem. – Rozumiem. – Dziękuję, panie Edwards – odezwał się drżącym głosem, choć sam właściwie nie znał powodu tej wdzięczności. – A jakie dokumenty masz w tym kraju? – Mam dokumenty – powiedział gorliwie, nachylając się i kiwając z zapałem głową, a kropki gęsiej skórki wyskoczyły mu na skórze jak kule z armaty. – Ale pytałem: jakie dokumenty? – A, przepraszam pana. Mam EAD. EAD… przynajmniej na razie. – A co to ma…? Na biurku zabzyczał BlackBerry. Clark podniósł go szybkim ruchem. – Co to znaczy? – spytał, patrząc na urządzenie. – To dokument zezwalający na zatrudnienie – odpowiedział Jende, wiercąc się niespokojnie. Clark nie zareagował ani słowem, ani gestem. Siedział ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w smartfonie, a jego delikatne palce skakały po klawiaturze, szybko i sprawnie – góra, lewo, prawo, dół. – To pozwolenie na pracę, proszę pana – dodał Jende. Spojrzał na palce Clarka, na jego czoło i znów na palce, i zastanawiał się, jak podtrzymywać pożądany kontakt wzrokowy, skoro nie widać oczu rozmówcy. – To znaczy, że wolno mi pracować. Aż dostanę zieloną kartę. Clark skinął ledwo zauważalnie głową i pisał dalej. Jende wyjrzał przez okno. „Obym się za mocno nie pocił”, pomyślał. – A kiedy dostaniesz tę zieloną kartę? – zapytał Clark, odkładając BlackBerry. – Naprawdę nie wiem, proszę pana. Służby imigracyjne się nie spieszą, to bardzo dziwne, jak działają. – Ale masz pozwolenie na długotrwały legalny pobyt w kraju, tak? – O tak – potwierdził Jende. Znów pokiwał gorliwie głową, ze zbolałym uśmiechem i nieruchomym spojrzeniem. – Jestem tu całkiem legalnie, proszę pana. Czekam tylko na zieloną kartę. Clark wpatrywał się przez dłuższą chwilę w Jendego, a nieobecne spojrzenie jego zielonych oczu nie zdradzało żadnych myśli. Strużka potu spłynęła Jendemu po grzbiecie i wsiąkła w białą koszulę, którą Neni kupiła mu u handlarza ze Sto Dwudziestej Piątej Ulicy. Na biurku rozdzwonił się telefon.
– No dobrze – powiedział Clark, sięgając po aparat. – Skoro jesteś tu legalnie. Jende Jonga odetchnął. Przerażenie, które chwyciło go za serce, gdy Clark Edwards wymówił słowo „dokumenty”, zaczęło powoli ustępować. Przymknął na chwilę oczy i podziękował łaskawej Istocie Najwyższej za to, że mógł poprzestać na półprawdzie. Cóż by odpowiedział, gdyby pan Edwards zadał więcej pytań? Jak by wytłumaczył to, że jego pozwolenie na pracę oraz prawo jazdy są ważne dopóty, dopóki nie zostanie rozpatrzony jego wniosek o azyl, jeśli zaś zostanie odrzucony, wszystkie dokumenty stracą ważność i będzie mógł się pożegnać z zieloną kartą? Jak miałby objaśnić, dlaczego ubiega się o azyl? Czy zdołałby przekonać pana Edwardsa, że jest uczciwym, naprawdę uczciwym człowiekiem, ale opowiada urzędnikom imigracyjnym tysiąc bajeczek, byle zostać obywatelem Stanów Zjednoczonych i na zawsze zamieszkać w tym wspaniałym kraju? – A od jak dawna tu jesteś? – spytał Clark, gdy już odłożył telefon. – Od trzech lat. Przyjechałem w 2004 roku, w miesiącu… Urwał, przestraszony gromkim kichnięciem Clarka. – Na zdrowie – powiedział, a dyrektor podsunął pięść pod nos i znów kichnął, jeszcze głośniej niż za pierwszym razem. – Ashia – dodał. – Jeszcze raz na zdrowie. Clark nachylił się i sięgnął po stojącą po prawej stronie biurka butelkę z wodą. Za nim, daleko za nieskazitelnie czystą szybą, z zachodu na wschód przeleciał nad parkiem, a pod bezchmurnym porannym niebem czerwony śmigłowiec. Jende przeniósł wzrok z powrotem na Clarka i patrzył, jak małymi łykami popija wodę z butelki. Sam też nie odmówiłby łyka, bo zaschło mu w gardle, ale nie śmiał zmieniać tą prośbą kierunku rozmowy. Nie, nie odważyłby się. Na pewno nie na tym etapie. Mógłby mieć gardło suchsze niż pustynia Kalahari, a i tak nie miałoby to teraz znaczenia; radzi sobie całkiem nieźle. No dobrze, może nie znakomicie. Ale też niekiepsko. – Okej – rzekł Clark, odstawiając butelkę. – Powiem ci, czego oczekuję od kierowcy. – Jende przełknął ślinę i skinął głową. – Wymagam lojalności. Wymagam niezawodności. Wymagam punktualności i oczekuję, że będzie robił, co mu każę, nie zadając pytań. Odpowiada ci to? – Tak, oczywiście, panie Edwards. – Podpiszesz umowę o zachowaniu poufności, poświadczając, że nigdy nie
piśniesz słowa na temat tego, co powiem albo zrobię w twojej obecności. Nigdy. Nikomu. Absolutnie nikomu. Czy to jasne? – Całkowicie jasne, proszę pana. – Dobrze. Będę cię traktował jak należy, ale najpierw ty musisz się wykazać tym samym. Będę u ciebie na pierwszym miejscu, a gdy ja nie będę cię potrzebował, zajmiesz się moją rodziną. Mam dużo na głowie, więc nie spodziewaj się, że będę cię pilnował. Ktoś mi ciebie gorąco polecił. – Daję panu słowo. Obiecuję. Słowo honoru. – Doskonale, Jende – powiedział Clark. Uśmiechnął się z wyższością i skinął głową. – Doskonale. Jende wyciągnął chusteczkę z kieszeni spodni i przytknął ją do czoła. Wziął głęboki oddech i czekał, aż Clark jeszcze raz przejrzy jego CV. – Czy masz do mnie jakieś pytania? – zapytał, odkładając CV na stos kartek leżących po lewej stronie biurka. – Nie, panie Edwards. Bardzo dokładnie pan objaśnił, co trzeba. – Jutro rano czeka mnie jeszcze jedna rozmowa, a potem podejmę decyzję. Odezwę się jutro, nieco później. Moja sekretarka do ciebie zadzwoni. – Serdecznie dziękuję. Bardzo miło z pana strony. Clark wstał. Jende odsunął szybko fotel i także się podniósł. Poprawił krawat, który w trakcie rozmowy przekrzywił się jak wiotkie drzewo podczas burzy. – A tak na marginesie – powiedział Clark, patrząc na krawat – jeśli chcesz zajść gdzieś wyżej, spraw sobie porządniejszy garnitur. Czarny, granatowy albo szary. I prawdziwy krawat. – Nie ma sprawy, proszę pana – odpowiedział Jende. – Mogę kupić nowy garnitur. Nie ma żadnego problemu. Skinął głową i uśmiechnął się z zakłopotaniem; odsłonił gęsto ściśnięte zęby i natychmiast zamknął usta. Clark, nie odwzajemniwszy uśmiechu, wyciągnął rękę, a Jende ujął ją oburącz i ścisnął z szacunkiem, pochylając głowę. „Z góry bardzo panu dziękuję”, chciał znów powiedzieć. „Będę najlepszym szoferem na świecie, jeśli tylko da mi pan tę posadę”, miał na końcu języka. Ale nie powiedział tego; musiał pilnować, żeby przez warstewkę godności nie przebiła się maskowana przez nią podczas tej rozmowy desperacja. Clark uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
2. – Dokładnie rok i pół – powiedziała Neni do Fatou, gdy przemierzały Chinatown w poszukiwaniu podróbek toreb od Gucciego i Versacego. – Tyle czasu już jestem w Ameryce. – Rok i pół? – powtórzyła Fatou, po czym wywróciła oczami i pokręciła głową. – I pół też liczysz? I jeszcze to gadasz na głos, żeż ci nie wstyd. – Zaśmiała się. – Gadam ci. Jak bedziesz w Ameryce vingt-quatre ans i dalej bez piniendzy, już nie bedziesz liczyć. Nie bedziesz nawet gęby otwierać. Nie. Wstyd ci bedzie. Gadam ci. Neni zachichotała i sięgnęła po wielką torbę Gucciego, która tak pragnęła uchodzić za autentyk, że aż migotała. – A ty się wstydzisz przyznawać, że jesteś tu od dwudziestu czterech lat? – Nie. Ja nie wstydzę. A bo co? Mówię, że nie jestem stąd. Słyszą, jak gadam i myślą: a, angielskiego nie zna. Na pewno prosto z Afryki. Podszedł do nich Chińczyk, właściciel sklepu. – Dla pani sześćdziesiąt dolarów – powiedział do Neni. – Co proszę? – skrzywiła się Neni. – Dam dwadzieścia. Mężczyzna pokręcił głową. Neni i Fatou zaczęły się zbierać do odejścia. – Czterdzieści! Czterdzieści! – wołał za nimi mężczyzna, gdy przepychały się przez chmarę europejskich turystów. – Dobra, bierz pani za trzydzieści! – zawołał. Wróciły i kupiły za dwadzieścia pięć. – To tera jesteś jak Angeli Joeli – powiedziała Fatou, gdy Neni szła z torebką na ramieniu, a za nią płynęła fala kręconych włosów. – Poważnie? – Neni zarzuciła włosami. – Co znaczy: poważnie? Chcesz wyglądać jak Angeli Joeli, nie? Neni odrzuciła głowę i parsknęła śmiechem. Jaki cudowny ten Nowy Jork. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że tu jest. Nie mogła uwierzyć, że kupuje sobie torby z metką Gucciego, że nie jest już bezrobotną, niezamężną matką z Limbe, siedzącą ojcu na karku od świtu do nocy, od pory suchej do pory deszczowej, i czekającą na Jendego jak na wybawienie. Trudno jej było uwierzyć, że to już osiemnaście miesięcy, może dlatego, że
tak wyraźnie pamiętała dzień, w którym wylądowała z Liomim na lotnisku JFK. Jeszcze pamiętała Jendego czekającego na nich w terminalu, w czerwonej koszuli i dopinanym niebieskim krawacie, z bukietem żółtych hortensji w dłoniach. Jeszcze pamiętała, jak się objęli i prawie minutę stali w milczeniu, z zaciśniętymi mocno powiekami, żeby zatrzeć w pamięci udrękę dwóch ostatnich lat, gdy Jende pracował na trzech posadach, żeby odłożyć pieniądze na bilety lotnicze i wizy, studencką dla Neni, turystyczną dla Liomiego. Pamiętała, jak dołączył do nich Liomi: złapał ich za nogi, a Jende zwolnił na chwilę uścisk, żeby go podnieść. I jak tego wieczoru mieszkanie w Harlemie, które Jende znalazł niedługo wcześniej – a przez dwa pierwsze lata dzielił z sześcioma Portorykańczykami dwupokojowy lokal w suterenie na Bronksie – rozbrzmiewało jego śmiechem, jej zachwycającymi opowieściami z ojczyzny i piskami Liomiego, gdy ojciec i syn mocowali się i łaskotali na dywanie. Pamiętała, jak w środku nocy przenieśli Liomiego do łóżeczka, a sami położyli się twarzą w twarz i zajęli tym wszystkim, co sobie obiecywali przez telefon, w mailach i SMS-ach. I pamięta jeszcze dokładnie, jak po wszystkim leżała przy Jendem, nasłuchiwała odgłosów Ameryki za oknem, gwaru i śmiechu czarnoskórych kobiet i mężczyzn na ulicach Harlemu, i powtarzała sobie: jestem w Ameryce. Naprawdę jestem w Ameryce. Tego dnia nigdy nie zapomni. Albo innego, dwa tygodnie po przylocie, gdy wzięli ślub w ratuszu i Liomi podawał obrączki, a kuzyn Jendego, Winston, wystąpił jako świadek. Tamtego majowego dnia 2006 roku stała się w końcu kobietą godną poszanowania, kobietą zasługującą na miłość i opiekę. Limbe stało się teraz jakimś miastem na końcu świata, miejscem, które z każdym kolejnym dniem bez Jendego kochała coraz mniej. Skoro nie mogła z nim pójść na spacer czy na plażę, zatańczyć ani usiąść w knajpie i delektować się zimnym napojem słodowym w gorące letnie popołudnie, to już nie było jej ukochane rodzinne miasto, lecz pustynia, z której chciała się jak najszybciej wydostać. Przypominała mu o tym w każdej rozmowie telefonicznej: o tym, że całymi dniami marzy tylko, by opuścić Limbe i żyć z nim w Ameryce. – Ja też o tym marzę, bébé – odpowiadał jej zawsze. – Marzę w dzień, marzę nocą, o przeróżnych rzeczach. Kiedy ona i Liomi dostali wizy, tej nocy poszła spać z paszportami pod
poduszką. W dniu, w którym opuszczali Kamerun, nie czuła nic. Gdy wynajęty przez ojca autokar – a w nim ze dwa tuziny przyjaciół i członków rodziny, którzy chcieli ich odprowadzić – zatrzymał się przed ich domem, żeby wziąć ich na dwugodzinną przejażdżkę na międzynarodowe lotnisko w Duali, Neni uśmiechała się i machała sąsiadom i dalszym krewniakom, którzy zebrali się na trawniku, żeby ją zazdrośnie pożegnać. Zapisała sobie w pamięci ich obraz jak na grupowej fotografii, wiedząc, że nie będzie zbyt długo za nimi tęsknić, i życząc im takiego samego szczęścia, jakie spodziewała się odnaleźć w Ameryce. Minęło półtora roku i oto Nowy Jork stał się jej domem, miejscem wszelkich upragnionych uciech. Budziła się u boku ukochanego mężczyzny, a gdy się odwracała, widziała ich dziecko. Pierwszy raz w życiu miała pracę – posadę prywatnej opiekunki – a ponieważ brakowało jej stosownych dokumentów, agencja płaciła jej gotówką. Po szesnastu latach przerwy wróciła do nauki: przyjęto ją na studia chemiczne w Borough of Manhattan Community College i nie musiała się przejmować czesnym, bo wiedziała, że Jende zawsze bez szemrania zapłaci trzy tysiące dolarów za semestr, w odróżnieniu od jej ojca, który stale narzekał na kłopoty finansowe i prawił kazania o tym, że franki CFA nie rosną na mangowcach, ilekroć któreś z jego ośmiorga dzieci prosiło o pieniądze na opłaty szkolne albo nowy mundurek. Po raz pierwszy od dawna budziła się rano i miała w planach coś więcej, niż tylko posprzątać dom, wybrać się na targ, przygotować posiłek dla rodziców i rodzeństwa, zająć się Liomim, spotkać się z koleżankami stale utyskującymi na swoje teściowe i pójść spać, nie spodziewając się po kolejnym dniu niczego innego, bo jej życie nie zmieniało się ani na lepsze, ani na gorsze. I pierwszy raz w życiu miała marzenie niezwiązane z małżeństwem i macierzyństwem: zostać farmaceutką, taką jak te powszechnie szanowane osoby z Limbe, które wydzielały zdrowie i szczęście w szklanych fiolkach. Żeby to osiągnąć, musiała się dobrze uczyć, i tak właśnie było – miała średnią 4,5. Trzy dni w tygodniu chodziła na zajęcia, a potem paradowała uczelnianymi korytarzami z opasłymi skryptami z algebry, chemii, biologii i filozofii i promieniała ze szczęścia, że staje się kobietą światłą. Gdy tylko mogła, siadywała w bibliotece i pisała zadane prace albo nękała wykładowców w czasie ich dyżurów i próbowała się dowiedzieć, co ma zrobić, żeby zasłużyć na lepsze oceny i dostać się na farmację na którąś z renomowanych uczelni. Chciała być z siebie dumna i chciała, by Jende był
dumny z żony, a Liomi z matki. Zbyt długo już czekała na to, by coś znaczyć, i teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, miała wreszcie wszystko to, czego zawsze chciała od życia (albo była o krok od tego).
3.
Jechał właśnie White Plains Road, gdy zadzwonił telefon. Cztery minuty później Jende zatrzasnął klapkę telefonu i roześmiał się. Walnął dłonią w kierownicę i zaśmiał się jeszcze głośniej: z radości, oszołomienia, niedowierzania. Gdyby jechał po New Town w Limbe, wysiadłby z samochodu i objął kogoś na ulicy ze słowami: gościu, nie uwierzysz, czego się właśnie dowiedziałem. W New Town zobaczyłby na ulicy co najmniej jednego znajomego, z którym mógłby się podzielić dobrą nowiną, ale tu, na tych ulicach Bronksu, z rzędami starych ceglanych domów i wypłowiałymi trawnikami, nie miał do kogo podbiec, by powtórzyć, co mu właśnie powiedziała sekretarka Edwardsa. Tu jakiś czarnoskóry młody człowiek ze słuchawkami na uszach szedł i kiwał głową w rytm dobrej muzyki; trzy skośnookie nastolatki zasłaniały usta dłońmi i chichotały, żadna z nich nie miała tornistra; jakaś kobieta spieszyła się gdzieś, pchając różowy wózek z tłustym niemowlakiem. O, jakiś Afrykanin, ale sądząc po kanciastej ciemnej twarzy i powłóczystej szacie grand boubou, pochodzi pewnie z Senegalu, Burkina Faso albo innego francuskojęzycznego kraju Afryki Zachodniej. To, że przyjechał z tego samego rejonu Afryki, nie znaczyło, że Jende może od razu do niego podbiec. Chciał się radować z kimś, kto zna jego imię i przeszłość. – O Boziu, Jends – powiedziała Neni, gdy zadzwonił do niej z nowiną. – Aż nie mogę uwierzyć! A ty? Jende uśmiechnął się i pokręcił głową, wiedząc, że Neni nie oczekuje odpowiedzi; po prostu jest równie szczęśliwa jak on. Z dochodzących ze słuchawki odgłosów domyślił się, że pląsa i skacze po mieszkaniu jak dziecko z garściami pełnymi cukierków. – A mówiła, ile dokładnie będą ci płacić? – Trzydzieści pięć tysięcy. – O Mamami eh! O Boziu! Tańczę z radości, Jends. Aj, robię pajacyki! Najchętniej pozostałaby na linii i cieszyła się razem z nim jeszcze przez dobrych dziesięć minut, ale musiała się już zbierać na zajęcia z chemii. Gdy
się rozłączyli, Jende dalej się uśmiechał, rozbawiony jej przypływem radości, potężniejszym niż Wodospady Wiktorii. Zadzwonił też do swego kuzyna Winstona. – Gratulacje, stary – powiedział Winston. – Cuda się zdarzają. – A żebyś wiedział – odparł Jende. – To co, ty, bambo z New Town, będziesz teraz woził szychę z Wall Street, e? Będziesz prowadził lśniącego lexusa, a nie tego chakara hyundaia? Jende parsknął śmiechem. – Nie wiem, jak ci dziękować – powiedział. – Brak mi słów, żeby… Odezwała się pasażerka siedząca na tylnym siedzeniu. – Czekaj, ziom – powiedział do Winstona. Odwrócił się i zobaczył, że kobieta też rozmawia przez komórkę, w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszał, on sam mówił zaś łamaną angielszczyzną, wplatając słowa francuskie i bakweri – tym sposobem żadne z nich nie rozumiało drugiego i nieumyślnie wznosiło w nowojorskiej taksówce własną namiastkę wieży Babel. – Co o mnie mówiłeś tym ludziom? – spytał Winstona. – Gość powiedział, że ktoś mu mnie gorąco polecił. – Nic – odrzekł Winston. – Wspomniałem tylko Frankowi, że czasem jeździsz limuzyną i że woziłeś rodzinę z New Jersey. – Co?! – Bajer, bajer – zarechotał Winston. – A co ty myślisz: że żeby dostać w tym kraju dobrą pracę, czarny ma usiąść przed białym i wyśpiewać całą prawdę? Nie rozśmieszaj mnie. Nie chciałem ci mówić wcześniej, bobyś się jeszcze bardziej spiął. – Ziom, ale powaga? Ja tego nie miałem w CV! Jak to się…? – Aj, co się tak dziwisz. To zapracowany człowiek. Wiedziałem, że nie będzie o wszystko dokładnie pytał. Frank to jego najlepszy kolega. Co? Nie cieszysz się, że tak powiedziałem? – Czy się cieszę? – prawie krzyknął Jende, kręcąc głową i odrzucając ją w tył. – Najchętniej wyskoczyłbym z wozu i zaczął cię całować po stopach. – Nie, dziękuję – powiedział Winston. – Właśnie mam tu parę ngahs i robię nabór do tej roli. – Ta, na pewno! – zarechotał Jende. – Dobra, nie powiem, że zazdroszczę, bo Neni by mnie zabiła. Winston parsknął głośnym śmiechem. – Ziom, coś ci powiem, wczoraj w nocy…
– Ale co zrobimy, jak będzie chciał to sprawdzić? – wtrącił Jende. – Sekretarka mówi, że mam dostarczyć te, no… rew… rewe… rewerencje. – Tym się nie przejmuj. Jak przyjadę, to razem wypełnimy druki. Znajdzie się ktoś do referencji. – Ej, stary, ale ci jestem… słowem, nawet nie wiem, jak ci dziękować. – Skończ już z tym dziękowaniem, co? – prychnął Winston. – Jesteś moim bratem. Komu mam pomagać, jak nie tobie? Powiedz Neni, żeby mi ugotowała tę swoją ostrą zupę na wołowych nóżkach i kurzych żołądkach. O nic więcej nie proszę. Wpadnę jutro wieczorem. – Nawet nie musisz o tym wspominać. Jedzenie będzie czekać, do tego schłodzone wino palmowe i młode ziarna soi. Winston jeszcze raz mu pogratulował, a potem dodał, że musi wracać do swoich obowiązków. Jende dalej jeździł po Bronksie, zabierał i wysadzał pasażerów, słuchał stacji Lite FM, a z twarzy nie schodził mu uśmiech. W pewnej chwili rozległ się sygnał telefonu i Jende odczytał wiadomość. Teraz tylko załatw papiery, napisała Neni, i będziemy ustawieni! Święte słowa, pomyślał. Najpierw dobra praca. Potem papiery. To by dopiero było coś! Westchnął głęboko. Trzy lata: tak długo ubiegał się o dokumenty w Ameryce. Już cztery tygodnie po przylocie Winston zaprowadził go do adwokata imigracyjnego – trzeba było wymyślić, jak załatwić mu pobyt na stałe, po tym jak wygaśnie jego wiza nieimigracyjna. Tak planowali od samego początku, chociaż gdy Jende ubiegał się o wizę w ambasadzie amerykańskiej w Jaunde, powiedział coś innego. – Jak długo zamierza pan zostać w Nowym Jorku? – zapytał go urzędnik. – Najwyżej trzy miesiące – odpowiedział. – Trzy miesiące i wracam, słowo daję. I przedstawił dowód na poparcie tego twierdzenia: list od swojego pracodawcy opisujący go jako pilnego pracownika, który tak kocha swoje zajęcie, że nigdy by go nie porzucił na rzecz bezcelowej tułaczki po Ameryce; akt urodzenia syna, na poświadczenie, że nigdy nie opuściłby dziecka, żeby osiedlić się w Ameryce; akt własności otrzymanego od ojca kawałka ziemi, na dowód, że zamierza wrócić i postawić dom; wystawione odpłatnie przez swojego dalekiego wuja pismo z urzędu miasta potwierdzające, że złożył wniosek o pozwolenie na budowę; list od
znajomego, który przysięgał, że Jende nie zostanie w Ameryce, ponieważ po jego powrocie zamierzają otworzyć razem bar. Urzędnik ambasady dał się przekonać. Nazajutrz Jende wyszedł z ambasady z wizą. Tak, leci do Ameryki. On, Jende Dikaki Jonga, syn Ikoli Jongi, wnuk Dikaki Manyaki ma Jongi, leci do Ameryki! Wybiegł w podskokach z terenu ambasady wprost na zakurzoną ulicę Jaunde, zginając triumfalnie rękę z zaciśniętą pięścią i uśmiechając się tak promiennie, że aż kobieta z plemienia Ewondo niosąca na głowie kosz z bananami zastygła w pół kroku i zagapiła się na niego. – Quel est son problème? – usłyszał, jak mówi do koleżanki. Parsknął śmiechem. Nie ma żadnego problemu. Za miesiąc wyjeżdża z Kamerunu! Wyjeżdża i na pewno nie wraca po trzech miesiącach. Kto by podróżował do Ameryki tylko po to, żeby po trzech miesiącach wrócić do Kamerunu, gdzie nie ma żadnej przyszłości? Na pewno nie młodzi ludzie tacy jak on, nie ludzie, których w ich własnym kraju czeka tylko ubóstwo i rezygnacja. Nie, ludzie tacy jak on nie wpadają do Ameryki z wizytą. Lądują tam i zostają dopóty, dopóki nie będą mogli wrócić do domu jako zdobywcy z kieszeniami wypchanymi dolarami i zdjęciami przedstawiającymi szczęśliwe życie. Dlatego też wchodząc na pokład samolotu Air France z Duali na Newark z przesiadką w Paryżu, miał pewność, że nie ujrzy już Kamerunu, dopóki mleko, miód i wolność, którymi opływa ten niezdobyty raj zwany Ameryką, nie staną się jego udziałem. – Żeby załatwić sobie dokumenty i zostać w kraju, najlepiej ubiegać się o azyl – oznajmił Winston, gdy Jende uporał się już z jet lagiem i oszołomiony przespacerował pół dnia po Times Square. – Inaczej pozostaje ci małżeństwo z jakąś starą, bezzębną białaską z Mississippi. – Boże, broń od złego – odpowiedział. – Lepiej daj mi od razu do wypicia flaszkę nafty. Azyl to jedyne rozwiązanie, uznał. Winston się z tym zgodził. To może potrwać lata, powiedział, ale będzie warto. Winston wynajął mu adwokata, niejakiego Bubakara, niskiego, wygadanego Nigeryjczyka z Flatbush na Brooklynie. Bubakar, jak dowiedział się Winston, nie tylko doskonale obsługuje setki afrykańskich klientów z całego kraju, ale jest też niezwykle biegły w sztuce podsuwania klientom ubiegającym się o azyl najlepszych historyjek o prześladowaniach. – A myślicie, że jak ci wszyscy ludzie dostają azyl? – spytał kuzynów, gdy
spotkali się we trzech na bezpłatną konsultację. – Sądzicie, że naprawdę przed czymś uciekają? Jedzie mi tu czołg? Coś wam powiem. Właśnie załatwiłem azyl córce premiera pewnego wschodnioafrykańskiego kraju. – Poważnie? – zapytał Winston. – Tak, poważnie – warknął w odpowiedzi Bubakar. – Co to w ogóle za pytanie? – Po prostu się dziwię. A którego kraju? – Wolałbym o tym nie mówić, okej? To nie ma większego znaczenia. Chodzi o to, że ojciec dziewczyny jest premierem, rozumiecie? Jak się wysra, to troje służących podciera jej tyłek, a troje innych jest od tego, żeby wyciągać jej kozy z nosa. A tu nagle twierdzi, że w ojczyźnie obawia się o swoje życie – powiedział drwiąco. – Każdy robi, co może, żeby zostać Amerykaninem, abi? Jende skinął głową. Winston wzruszył ramionami; to kolega z Atlanty polecił mu Bubakara i mówił o nim jak najlepiej. Nie miał wątpliwości, że swój pobyt w Ameryce zawdzięcza między innymi Bubakarowi, że to dzięki niemu dostał zieloną kartę i już za dwa lata będzie mógł ubiegać się o obywatelstwo. A jednak opuszczone kąciki ust Winstona podpowiadały Jendemu, że kuzynowi jakoś trudno uwierzyć, że ten człowieczek ze szczególnie długimi włosami wystającymi ze stale rozszerzonych nozdrzy może być specjalistą od czegokolwiek, a co dopiero od meandrów prawa imigracyjnego i azylowego. Dyplom wiszący w jego gabinecie głosił, że ukończył prawo gdzieś w Nebrasce, ale coś w jego sposobie bycia podpowiadało Winstonowi, że prawdziwe wykształcenie zdobył przy okazji lektury forów imigranckich – miejsc w sieci, gdzie gromadzą się liczni amatorzy amerykańskich paszportów, żeby się dowiedzieć, jak zatriumfować nad amerykańskim systemem imigracyjnym. – Bracie – powiedział Bubakar do Jendego, patrząc na niego ponad pustym biurkiem w swym superczystym i porządnym biurze – może byś mi powiedział o sobie coś więcej, żebym mógł się zastanowić, jak ci mogę pomóc? Jende wyprostował się na krześle, uderzył dłońmi o uda i zaczął snuć swoją opowieść. Opowiadał o ojcu rolniku, matce przekupce i hodowczyni świń, o swych czterech braciach i dwupokojowym blaszanym domu rodzinnym w New Town, w Limbe. Opowiadał o szkole podstawowej
i przerwanej nauce w państwowej szkole średniej po tym, jak Neni zaszła w ciążę. – E? Przerwałeś, bo dziewczyna zaciążyła? – spytał Bubakar, robiąc notatki. – Tak – odpowiedział Jende. – Jej ojciec wsadził mnie za to do więzienia. – I ciach! Mamy to! – powiedział Bubakar, podnosząc głowę znad notesu. Oczy błyszczały mu z podniecenia. – Ale co? – zapytał Winston. – Jego azyl. Historyjkę, którą sprzedamy urzędasom. Winston i Jende wymienili spojrzenia. Jende pomyślał, że Bubakar na pewno wie, o czym mówi; Winston wyglądał, jakby pomyślał, że Bubakar na pewno nie wie, o czym mówi. – Ale co pan opowiada? – spytał Winston. – On siedział w roku dziewięćdziesiątym, czternaście lat temu. Jak pan zamierza przekonać sędziego, że mój kuzyn obawia się prześladowań w Kamerunie, bo dawno temu zapłodnił dziewczynę i trafił za to do więzienia? Nie zapominajmy, że w naszym, a może i pańskim kraju ojciec absolutnie ma prawo kazać aresztować młodego człowieka za to, że komplikuje życie jego córce. Bubakar wywinął wargę i spojrzał z pogardą na Winstona. Potem notował coś przez dłuższą chwilę. – Panie Winston – powiedział i niespiesznie odłożył długopis na podkładkę. – Tak? – Rozumiem, że obaj jesteśmy prawnikami, a pan, zdaje się, to jakiś mądrala z Wall Street. Dobrze rozumiem? Winston nie odpowiedział. – Mogę coś panu zagwarantować, mój przyjacielu – ciągnął Bubakar. – Gdyby pana postawiono przed sądem imigracyjnym i kazano walczyć na rzecz kuzyna, nie miałby pan zielonego pojęcia, co robić. Okej? Więc może mi pan pozwoli zrobić użytek z mojej wiedzy, a jeśli będę kiedyś potrzebował radcy prawnego, żeby się dowiedzieć, jak się uchylić od płacenia podatków, nie omieszkam skorzystać z pańskiego doświadczenia. – Moje obowiązki nie polegają na pomocy w uchylaniu się od płacenia podatków – odpowiedział Winston matowym głosem, chociaż Jende poznał po jego nieruchomym spojrzeniu, że najchętniej sięgnąłby ponad biurkiem i powybijał Bubakarowi wszystkie zęby.
– Nie polegają, e? – zapytał Bubakar z udanym zainteresowaniem. – To czym pan się wobec tego zajmuje na Wall Street? Winston prychnął szyderczo. Jende milczał, teraz już równie rozzłoszczony jak jego kuzyn. Bubakar zorientował się być może, że posunął się za daleko, bo powstrzymał się przed dalszymi uwagami i próbował udobruchać kuzynów. – Bracia, make we no vex – powiedział, przechodząc na pidgin kameruńsko-nigeryjski. – Now no be time for vex. Trzeba się brać do roboty, abi? Now na time for go before. No be so? – Tak – odpowiedział Winston. – Pozostańmy przy omawianej sprawie. Jende westchnął ciężko i czekał, aż rozmowa wróci do jego wniosku o azyl. – Tak do pańskiej wiadomości – dodał Winston. – W swojej pracy radcy prawnego nie zajmuję się kłamstwami ani machlojkami. – Oczywiście – odpowiedział Bubakar. – Przepraszam, mój bracie. Musiałem to pomylić z inną dziedziną prawa. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. – A co się stało z tą młodą damą, która zaszła w ciążę? – zapytał Bubakar, zwracając się do Jendego. – Została w Limbe. – A to dziecko, które z nią miałeś? – To była córka, zmarła. – Tak mi przykro, o mój bracie. Tak mi przykro. Jende odwrócił wzrok. Nie trzeba mu było współczucia. Po czternastu latach z pewnością na nic się zdały kondolencje. – Trafiłeś do więzienia przed śmiercią córki czy później? – Zanim się urodziła, kiedy rodzice mojej dziewczyny dowiedzieli się, że to ja jestem ojcem. – Tak to zwykle bywa – powiedział Winston. – Rodzice dzwonią po policję, chłopak zostaje aresztowany. Bubakar pokiwał głową i podkreślił dwukrotnie jakieś słowo na kartce. – Spędziłem w więzieniu cztery miesiące. Wyszedłem, jak dziecko miało dziesięć miesięcy. Trzy miesiące później zmarło na żółtą febrę. – O, przykro mi, mój bracie – powtórzył Bubakar. – Naprawdę mi przykro. Jende wziął łyk ze szklanki z wodą stojącej na stole i odchrząknął. – Ale mam drugie dziecko w Kamerunie – powiedział. – Trzyletniego
synka. – Z tą samą kobietą, z którą miałeś córkę? – spytał Bubakar. – Tak. To matka mojego syna. Nadal jest moją dziewczyną. Gdyby tylko ojciec pozwolił jej za mnie wyjść, bylibyśmy teraz rodziną, my i nasz syn. – A dlaczego nie pochwala małżeństwa? – Mówi, że potrzebuje czasu do namysłu, ale ja wiem, że to dlatego, że jestem biedakiem. – Kwestia kastowa – powiedział Winston. – Jende pochodzi z ubogiej rodziny. Rodzina tej młodej damy jest nieco zamożniejsza. – A może ojciec tej młodej damy jeszcze nie przebolał tego, co przydarzyło się jego córce? – zasugerował Bubakar. – Tak sobie wyobrażam, że gdy ojciec widzi, jak jego młoda córka zachodzi w ciążę, przerywa szkołę, a potem traci dziecko, to musi być dla niego bardzo trudne, abi? Nie sądzę, żebym kiedykolwiek polubił osobę, która zrobiła coś takiego mojej córce, bez względu na to, czy pochodzi z bogatej, czy biednej rodziny. Żaden z kuzynów się nie odezwał. – Ale to nieważne, co nim powoduje – ciągnął Bubakar. – Uważam, że ta historia to twoja największa szansa na uzyskanie azylu. Zgłosimy prześladowania na tle przynależności do określonej grupy społecznej. Wymyślimy opowieść o tym, jak to nie chcesz wrócić do siebie z obawy, że rodzina dziewczyny chce cię zabić, żebyście się nie pobrali. – Coś takiego mogłoby się wydarzyć w Indiach – powiedział Winston. – W Kamerunie nikt takich rzeczy nie robi. – Chcesz przez to powiedzieć, że Kamerun jest lepszy niż Indie? – odparował Bubakar. – Chcę powiedzieć, że Kamerun nie jest taki jak Indie. – Pozwól, że ja o tym zadecyduję, bracie. Winston westchnął. – Kiedy możemy złożyć wniosek? – spytał Jende. – Gdy tylko dostarczycie mi wszystkie dowody. – Dowody? Ale jakie? – Jak to: jakie? Potwierdzenie odbycia kary pozbawienia wolności. Akty urodzenia twoich dzieci. Obojga. Akt zgonu dziewczynki. Listy. Jak najwięcej listów od ludzi poświadczających, że słyszeli, jak ten mężczyzna grozi, że jeśli cię znów zobaczy, to zabije. Ludzi, którzy słyszeli, jak jego bracia, kuzyni, ktokolwiek z tej rodziny mówi, że trzeba cię zniszczyć.
I zdjęcia. Właściwie wszystko, co się wiąże z tobą i tą dziewczyną, i jej ojcem. Możesz mi to załatwić? – Postaram się – odrzekł niepewnie Jende. – A jeśli nie uda mi się zgromadzić dość dowodów? Bubakar spojrzał na niego z lekkim rozbawieniem i pokręcił głową. – Ach, mój bracie – powiedział, odkładając długopis i wychylając się w stronę Jendego. – Mam ci to przeliterować? Musisz ruszyć trochę głową i dostarczyć mi coś, co będę mógł pokazać tym ludziom. No? Tak jak mówi ten cały Jerry Maguire: pokażcie mi kasę. Ci ludzie z Urzędu Imigracyjnego powiedzą: pokażcie dowody. Pokażcie nam dowody! Kapujesz? Sam zaśmiał się ze swojego żartu. Winston prychnął. Jende nie wiedział, jak zareagować; nigdy nie słyszał o człowieku zwanym Jerry Maguire. – Musimy im pokazać mnóstwo materiałów, żeby ich przekonać, rozumiecie? Tak czy owak, trzeba przedstawić masę dowodów. – Zobaczymy, co da się zrobić – powiedział Winston. Jende pokiwał z aprobatą głową, chociaż wiedział, że zdobycie takich listów, jakich domagał się Bubakar, będzie trudne. Ojciec Neni go nie lubił – wiedział o tym od lat – staruszek nigdy jednak nie groził, że go zabije. W Limbe nikt niczego podobnego nie poświadczy. Ale ubiegając się o azyl, ma największe szanse na pozostanie w tym kraju, więc musi zacząć działać. Trzeba to omówić z Winstonem i sprawdzić, co da się zrobić; Winston już wymyśli, jak się do tego zabrać. – Jest pan pewien, że to zadziała? – spytał Winston. – Już ja się postaram jak trzeba – powiedział Bubakar. – Pański kuzyn dostanie swoje papiery, inszallah.
4.
Nie
mogła się położyć, dopóki nie wrócił do domu – musiała się dowiedzieć wszystkiego o jego pierwszym dniu w pracy. Gdy zadzwoniła około południa, żeby zapytać, jak mu mija dzień, odparł pospiesznie, że nieźle, nie może rozmawiać, ale wszystko gra. Nie miała więc wyboru, musiała czekać, i teraz, gdy dochodziła północ, usłyszała go w końcu przy drzwiach, zadyszanego po wejściu na piąte piętro, gdzie znajdowało się ich mieszkanie. – I co? – zapytała, gdy usiadł na wytartej sofie w salonie. – Nie mogę narzekać – odpowiedział z uśmiechem. – Dobrze mi poszło. Poszła do kuchni, przyniosła mu szklankę zimnej wody, pomogła zdjąć marynarkę, a gdy z odrzuconą głową rozłożył się na chwilę na sofie, przyniosła mu kolację i odsunęła krzesło, żeby mógł się wygodnie rozsiąść przy stole. Potem zaczęła go wypytywać. Czym dokładnie się zajmuje w tej rodzinie? Dokąd ją wozi? Jak wygląda apartament państwa Edwardsów? Czy pani Edwards jest miła? Czy ich syn jest dobrze wychowany? Czy Jende codziennie będzie tak długo pracował? Był zmęczony, ale Neni nie ustępowała, zasypywała go pytaniami jak zwycięskiego wojownika zasypuje się confetti. Musiała wiedzieć, jak żyją bogacze. Jak się zachowują. Co mówią. Skoro mogą sobie pozwolić na zatrudnienie szofera, to ich życie musi być naprawdę niezwykłe, no nie? – No, opowiadaj – nalegała. Opowiedział jej więc tyle, ile zdołał między kęsami kolacji. Apartament Edwardsów jest wielki i piękny, milion dolarów piękniejszy niż ich ciemne dwupokojowe mieszkanko. Przez okno w salonie widać całe miasto – gdy to zobaczył, aż rozdziawił usta. – Chai! – powiedziała Neni. – A gdybyśmy tak my mieli takie mieszkanie? Chyba codziennie bym podskakiwała, żeby dotknąć nieba. Apartament przypominał te, które można zobaczyć u bogatych ludzi w telewizji, ciągnął Jende. Wszystko było białe albo srebrzyste, bardzo
czyste, bardzo błyszczące. Spędził tam tylko kilka minut, czekając na Mighty’ego, którego miał zawieźć do szkoły po podwiezieniu pana Edwardsa do pracy. Pani Edwards zaprosiła go na górę, bo Mighty chciał, żeby matka ich zapoznała, zanim Jende zawiezie go do szkoły. – Bardzo miły chłopiec z tego Mighty’ego i taki grzeczny – powiedział. – Miło to słyszeć. Dziecko bogaczy, a dobrze wychowane. Chciała zapytać, czy Mighty jest równie dobrze wychowany jak ich Liomi, ale nie zrobiła tego; pomyślała sobie, że najlepiej pójść za radą matki, która lata temu powiedziała jej, że nie warto porównywać swojego dziecka z dzieckiem innej kobiety. – Mają tylko to jedno? – zapytała. Jende pokręcił głową. – Mighty powiedział mi, że ma starszego brata. Mieszka w innej dzielnicy, w ich drugim apartamencie, i studiuje na Uniwersytecie Columbia. Prawo. – Jego też będziesz woził? – Nie wiem, całkiem możliwe. Nawet jeśli, to żaden problem, ale z tego, co mówił Mighty, jego brat niezbyt często ich odwiedza i pani Edwards nie jest zbyt zadowolona z tego powodu. O nic więcej go już nie pytałem. Neni dolała mu wody do opróżnionej do połowy szklanki i przez kilka minut pozwoliła mu jeść w spokoju, po czym zaczęła dopytywać. – A ta pani Edwards… to jak wygląda? – Ładnie – odrzekł. – Tak jak można by się spodziewać po żonie bogacza. Winston mówił, że jest jedną z tych osób od jedzenia… – Jakich osób od jedzenia? – No, tych osób, które uczą innych, jak jeść… żeby wyglądali tak, a nie inaczej. Sięgnął po puszkę mountain dew, którą Neni postawiła na stole, otworzył ją i wziął duży łyk. – W tym kraju ludzie ciągle się przejmują tym, co jedzą, płacą innym grube pieniądze, żeby im powiedzieli: jedzcie to, nie jedzcie tamtego. Jeśli człowiek nie wie, jak jeść, to na czym innym na świecie może się znać? – To pewnie jest szczupła i naprawdę atrakcyjna. Jende przytaknął nieuważnie; pot spływał mu po twarzy od papryczki, którą Neni dodała szczodrze do kurczaka w sosie pomidorowym. Nie zważając na to, sięgnął po podudzie z kurczaka, oderwał zębami mięso i wyssał szpik z kości.
– Ale jak dokładnie wygląda? – naciskała Neni. – Och, bébé, proszę, ze szczegółami. Jende westchnął i powiedział, że nie bardzo może sobie przypomnieć, jak wyglądała. Zapamiętał to, że gdy ją pierwszy raz zobaczył, pomyślał, że wygląda trochę jak żona z American Beauty – filmu, który oboje uwielbiali i chętnie oglądali, ilekroć chcieli sobie przypomnieć, że życie na amerykańskich przedmieściach bywa bardzo dziwne i może lepiej zamieszkać w jakimś spokojnym amerykańskim mieście, na przykład w Nowym Jorku. – A jak się naprawdę nazywała ta kobieta? – spytał z pełnymi ustami; po palcach spływał mu sos pomidorowy. – Ty zawsze pamiętasz takie rzeczy. – Annette Bening? – Tak, tak. Właśnie do niej jest podobna. – Ma takie same oczy i tak dalej? To pewnie jest piękna, co? Powiedział, że nie pamięta, czy Cindy Edwards ma takie oczy jak Annette Bening. – Zresztą człowiek sam już nie wie, jakie naprawdę mają oczy – powiedziała. – Niektórzy noszą kolorowe szkła kontaktowe, mogą zmieniać kolor oczu, kiedy tylko chcą. Kobieta taka jak pani Edwards pewnie urodziła się w bogatej rodzinie i już od dziecka nosiła kolorowe soczewki. – Czy ja wiem… – Bogaty ojciec, bogata matka, bogaty mąż. Na pewno od urodzenia nie wie, co to znaczy martwić się o pieniądze. Jende oblizał wargi, sięgnął po kawałek gotowanego plantana, przełamał go palcami, zanurzył do połowy w sosie pomidorowym i wepchnął do ust. Neni obserwowała go bacznie, rozbawiona tempem, z jakim pochłania jedzenie. –A co było dalej, jak już podwiozłeś Mighty’ego do szkoły? – zapytała. Wrócił i odebrał panią Edwards, powiedział, zawiózł ją do jej biura, a potem na spotkanie w Battery Park City, potem na drugie spotkanie do SoHo, potem do domu, następnie odebrał Mighty’ego ze szkoły i zawiózł go i opiekunkę do budynku przy Upper West Side, gdzie chłopiec pobiera lekcje fortepianu. Potem odebrał Mighty’ego i opiekunkę i zawiózł ich do domu, po czym pojechał po pana Edwardsa do biura i zawiózł go na stek do restauracji na Long Island, a następnie, około dwudziestej drugiej, ruszył z powrotem do miasta. Zatankował, wstawił wóz do garażu, przeciął autobusem wyspę ze
wschodu na zachód i podjechał kilka stacji metra na północ linią numer 3. – Ej! – zawołała. – Czy to nie za dużo pracy dla jednego człowieka w jeden dzień? Pewnie tak, odrzekł. Ale za takie pieniądze kto by się spodziewał czego innego? Nie powinna zapominać, powiedział, że dwa tygodnie temu zarabiał dwa razy mniej, niż mu płaci pan Edwards, a spędzał w taksówce dwanaście godzin dziennie. Neni skinęła głową na znak zgody. – Możemy tylko dziękować Bogu – stwierdziła. Jende podniósł szklankę z wodą i wziął łyk. – Przeliczyłam to: twoje trzydzieści pięć tysięcy plus moje dziesięć – zaczęła, znów dolewając mu wody. – Gdy opłacimy twoje podatki, moje czesne i czynsz, wyślemy pieniądze do domu i tak dalej, i tak będziemy mogli zaoszczędzić ze trzysta, czterysta dolarów miesięcznie. – Czterysta dolarów miesięcznie! – zawołał. Neni skinęła z uśmiechem głową, także zdumiona, że w tak krótkim czasie tak wiele może się zmienić. – Jak będziemy tak oszczędzać, bébé, jak się naprawdę postaramy, to będziemy odkładać pięć tysięcy rocznie. Za dziesięć lat możemy mieć dość pieniędzy na wkład własny, żeby kupić trzypokojowe mieszkanie w Mount Vernon albo Yonkers. – Przysunęła bliżej głowę. – A może nawet w New Rochelle. Jende pokręcił głową. – Nie zawsze będziemy płacić taki niski czynsz. Myślisz, że władze nigdy nie wpadną na to, że pan Charles dostał lokal socjalny, a jeździ hummerem? Dowiedzą się, że podnajmuje nam mieszkanie za pieniądze, wywalą nas… – I co? – Jak to co? Kiedyś przyjdzie nam płacić za mieszkanie więcej niż pięćset, a czterdzieści pięć tysięcy na życie w Harlemie to tyle co nic. Neni wzruszyła ramionami. To do niego takie podobne – zamartwianie się wszystkimi złymi rzeczami, które mogą im się przytrafić. – Kiedyś to nie dziś – odparowała. – Zanim się dowiedzą, odłożymy już trochę pieniędzy. Wtedy już będę farmaceutką. Uśmiechnęła się znów i zmrużyła oczy, jakby marzyła o tym dniu. – Pewnego dnia będziemy mieć własne mieszkanie, trzypokojowe. Jako szofer będziesz zarabiał więcej. Ja jako farmaceutka też dostanę dobre
wynagrodzenie. Nie będziemy już musieli mieszkać wśród karaluchów. Jende spojrzał na nią i uśmiechnął się, a Neni wyobraziła sobie, że on też wierzy w jej przyszłą karierę farmaceutki. Może za pięć lat, a może za siedem, ale ten dzień nadejdzie. Patrzyła, jak podnosi z talerza ostatni kawałek plantana, wyciera nim sos z talerza i wkłada do ust razem z ostatnim kąskiem kurczaka. Patrzyła na niego z miłością i zachichotała, gdy po opróżnieniu puszki z napojem beknął donośnie. – Żarłok – powiedziała i szturchnęła go w żebra. Jende też się roześmiał. Neni widziała, że mimo zmęczenia jest zadowolony. Po długim dniu pracy nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż smakowita kolacja. A jej nic nie cieszyło bardziej niż świadomość, że sprawiła przyjemność jemu. Odchylił się na krześle i z lekkim uśmiechem wpatrywał w sufit, a po dłuższej chwili umył ręce w miseczce z wodą, którą postawiła przed nim na stole, i wstał. – Liomi u nas czy u siebie? – wyszeptał z przedpokoju. – U siebie – odpowiedziała z uśmiechem, wiedząc, że Jende ucieszy się na wieść o okazji do świętowania w łóżku małżeńskim. Pozbierała brudne naczynia i zaniosła je do zlewu. E weni Lowa la manyaka, zanuciła cicho i kołysząc biodrami, zmywała naczynia z uśmiechem na twarzy. E weni Lowa la manyaka, Lowa la nginya, Na weta miseli, E weni Lowa la manyaka. W ostatnim okresie śpiewała więcej niż przez całe dotychczasowe życie. Śpiewała, prasując Jendemu koszule, i śpiewała, wracając do domu po odprowadzeniu Liomiego do szkoły. Śpiewała, gdy nakładała szminkę przed wyjściem z Jendem i Liomim między swoich: na chrzciny gdzieś na Brooklynie, tradycyjne wesele w Bronksie, ceremonię żałobną w Yonkers odprawianą w intencji kogoś, kto zmarł w Afryce i kogo nie znał prawie nikt z gości; przyjęcie z tej czy innej okazji, na które zaprosiła ich koleżanka ze studiów czy z pracy, ktoś, kto znał gospodarzy i przekonywał ją, że na pewno mogą przyjść, bo większość Afrykańczyków nie przejmuje się wyrafinowanymi konwenansami białych ludzi, jak odwiedzanie się tylko na wyraźne zaproszenie. Śpiewała w drodze do metra, a nawet w Pathmarku, nie zważając na spojrzenia innych klientów, którzy nie mogli zrozumieć, jak można się tak cieszyć z zakupów spożywczych. God na helele, God na waya oh, God na helele, God na waya oh, nobody dey like am oh, nobody dey like
am oh, ewoo nwanem, God na helele. Kiedy skończyła zmywanie, sięgnęła po marynarkę Jendego, część nowego czarnego garnituru zakupionego w domu towarowym TJ Maxx za sto dwadzieścia pięć dolarów, jedną trzecią ich oszczędności. Wyczyściła ją z kłaczków, rozpyliła na niej wodę kolońską i ułożyła na sofie na następny dzień. Spojrzała na marynarkę i uśmiechnęła się, zadowolona, że ją kupiła. Chciała kupić tańszy garnitur w wielkim dyskoncie odzieżowym przy Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, ale odwiodła ją od tego Fatou. – Ma wozić ważniaka, a ty mu kupujesz byle garnitur? Trza kupić w dobrym sklepie jak TJ Maxx. Porządny mu kup, jak bedzie woził wielkiego pana w wielkim samochodzie. A potem, jak sam przyrobi, kupicie w lepszym sklepie. Ubrania dla niego, ubrania dla was wszystkich w lepszym sklepie. Porządnym sklepie dla białych ludzi, jak Target.
5.
Cindy Edwards traktowała go jak najserdeczniej (odpowiadała natychmiast na jego pozdrowienia, ilekroć przytrzymywał przed nią otwarte drzwi; pytała – co prawda bez szczególnego zainteresowania – jak mu mija dzień; mówiła „proszę” i „dziękuję” tak często, jak wypadało), a jednak ilekroć wiózł właśnie ją, sztywniał ze zdenerwowania. Czy nie oddycha za głośno? Nie jedzie pięć kilometrów na godzinę za szybko ani za wolno? Czy dostatecznie starannie oczyścił tylne siedzenie, czy może jakiś uporczywa drobina kurzu ubrudzi jej spodnium? Wiedział, że po to, by dostrzec takie drobne wykroczenia, musiałaby mieć obsesję na punkcie dokładności połączoną z czujnością psa obronnego, ale i tak nie mógł się całkiem odprężyć – dopiero niedawno się zatrudnił i musi być szoferem idealnym. Na szczęście pani Edwards rozmawiała na ogół przez telefon, jak na przykład w pewien wtorek dwa tygodnie po tym, jak zaczął wozić ją i jej rodzinę. Tego popołudnia, gdy wsiadła z powrotem do samochodu pod restauracją nieopodal Union Square, natychmiast zaczęła rozmowę telefoniczną. – Vince nie leci do Aspen – powiedziała powoli i smutno, niemal wstrząśnięta, jakby odczytywała na głos gazetowy nagłówek dotyczący szczególnie osobliwej tragedii. Dwie godziny wcześniej znacznie weselsza Cindy wysiadła z samochodu i Jende nie miał wątpliwości, że młody mężczyzna, z którym spotkała się przed restauracją, to jej syn Vince – wyglądał jota w jotę jak jego ojciec: wzrost około metr osiemdziesiąt, szczupła sylwetka, falujące włosy. Cindy wyskoczyła z samochodu, dopadła go, objęła, pogłaskała po policzkach i trzykrotnie pocałowała. Wyglądało to tak, jakby nie widzieli się od miesięcy, co, zważywszy na relacje Mighty’ego, było wielce prawdopodobne. Przez kilka minut stali na chodniku i rozmawiali, Vince pocierał dłonie i to wkładał je do kieszeni niebieskiej bluzy z herbem Columbii, to znów wyjmował, a Cindy wskazywała ręką kierunek parku Union Square i uśmiechała się szeroko, jakby chciała przypomnieć Vince’owi o tej szczególnej okazji, jaką jest ich spotkanie.
– Właśnie zjedliśmy razem lunch – ciągnęła. – Nie powiedział, dlaczego… nie, twierdzi, że na sto procent nie jedzie… powiedziałam, że powiedział, że nie jedzie!… Wybiera się do jakiejś pustelni w Kostaryce, mówił coś, że potrzebuje odnowy duchowej i oderwania od tego zgiełku… Jak to: okej? Nie wmawiaj mi, że to jest okej, Clark. Twój syn postanowił nie spędzać wakacji z rodziną, a ty mówisz, że nic się nie stało?… Nie, nie twierdzę, że masz coś z tym zrobić. Wiem, że nic na to nie poradzisz… wiem, że ja też na to nic nie poradzę, ale czy to cię w ogóle obchodzi? Czy ciebie w ogóle nie rusza to, że on nie ma potrzeb rodzinnych? Nie przychodzi na urodziny Mighty’ego, nawet mnie nie zapyta o zdanie, zanim postanowi gdzieś wyjechać na Gwiazdkę.… Nie, nie mówię, że mamy odwołać… Jasne, na pewno nam to wyjdzie na dobre. Teraz możesz śmiało pracować w Wigilię i Boże Narodzenie, a może sobie w ogóle popracujesz bez przerwy aż do Nowego Roku?… Nie mów mi, że jestem śmieszna!… Gdyby cię to obchodziło, Clark, gdyby cię choć trochę obchodziło to, jak radzą sobie chłopcy, czy są szczęśliwi… Niczego więcej od ciebie nie chcę, bo nie widzisz nic poza czubkiem własnego nosa i nie potrafisz przedłożyć potrzeb innych ludzi nad własne… Tak, oczywiście, ale kiedyś będziesz musiał zrozumieć, że nie możesz postępować dalej tak, jak postępujesz i liczyć, że jakimś sposobem dzieci tego wcale nie odczują. Tak w życiu nie jest… Tak w życiu nigdy nie będzie. Jende usłyszał, jak odrzuca telefon na siedzenie. Przez minutę w samochodzie panowała cisza, słychać było tylko jej ciężki oddech. – Przyjedziesz na występ Mighty’ego? – odezwała się, gdy już podniosła telefon i najwyraźniej wybrała znów numer męża. – Tak, oddzwoń od razu, proszę… Muszę wiedzieć jak najszybciej. Jende, z dłońmi na kierownicy odpowiednio na godzinie trzeciej i dziewiątej, jak go nauczyli w Kamerunie, skręcił w Madison Avenue. Tego chłodnego wieczoru słońce zdążyło już opuścić miasto, ale Manhattan lśnił swym zwykłym blaskiem i pod latarniami, w białej poświacie witryn sklepowych przesuwały się w różnym tempie wielobarwne twarze. Niektóre pogodne, inne markotne, ale żadna nie wydawała się w tej chwili równie smutna jak twarz Cindy Edwards. W jej głosie rozbrzmiewała taka udręka, że Jende zapragnął, by ktoś do niej zadzwonił z dobrą nowiną, zabawną nowiną, jakąkolwiek nowiną – byle ją rozbawił. Znów zadzwonił jej telefon i od razu go odebrała.
– Co to ma znaczyć, że mu to wynagrodzisz? – wrzasnęła. – Obiecałeś mu, że przyjdziesz na występ! Nie możesz mówić dziecku… Nie obchodzi mnie, co się dzieje w Lehmanie! Mam w nosie katastrofę, która nastąpi, jeśli Lehman nie… A co z galą akordeonową? Do końca tygodnia muszę potwierdzić rezerwację… Och, nie, nie, proszę, jedź, Clark. Tylko że… Znów odrzuciła telefon, oparła lewy łokieć o drzwi samochodu i podparła głowę dłonią. Siedziała tak przez kilka minut i Jendemu zdawało się, że przygnębiona kobieta pociąga nosem, z trudem hamując łzy. Gdzieś w okolicy East Forties sięgnęła znów po telefon. – Cześć, Cheri, to ja – powiedziała po sygnale wzywającym do nagrania wiadomości, pozornie spokojnym, ale wyraźnie nieszczęśliwym głosem. – Tak tylko dzwonię, nic ważnego. Kupiłam w końcu bilety, więc mamy to z głowy. Zadzwoń do mnie, jeśli jesteś wolna. Będę w domu gdzieś za… zresztą nieważne, nie musisz dzwonić. Wszystko w porządku, tylko mam naprawdę kiepski dzień… Pewnie siedzisz jeszcze z klientami. No nic. Aha, daj znać, czy chcesz, żebym ci towarzyszyła w przyszłym tygodniu w drodze do mamy, okej? Chętnie bym z tobą pojechała. Wybrała następny numer i tym razem najwidoczniej ktoś odebrał. – Jesteś w domu? – spytała. – A, no tak, zapomniałam… tak, możemy pogadać później. Pozdrów Mike’a… Nic takiego… To znaczy nic nowego, wszystko po staremu… Tylko tak się wkurzyłam, a do tego wszystkiego jeszcze… Nie, nie, przepraszam, idź już, proszę… Nie, nie musisz dzisiaj oddzwaniać… Tak, naprawdę, nic mi nie będzie… nic mi nie będzie, June, słowo daję. Idź. Baw się dobrze. Przez dziesięć pozostałych minut nigdzie już nie dzwoniła. Siedziała w milczeniu i wyglądała przez okno na zadowolonych ludzi maszerujących wzdłuż Madison.
6.
Przejechali przez Delaware Memorial Bridge i pokonali połowę drogi z Waszyngtonu, kierując się w stronę New Jersey i co kilka kilometrów mijając oznaczenia autostrady. – Opowiedz mi o Limbe – powiedział Clark. – Chciałbym posłuchać o tym miejscu, w którym się wychowywałeś. Jende się uśmiechnął. – Och, proszę pana – zaczął głosem pełnym nostalgii. – Limbe to takie ładne miasto. Musi się pan tam kiedyś wybrać. Naprawdę pan musi. Jak pan pojedzie, to przy wjeździe powita pana napis. Ten napis jest szczególny. Ani wcześniej, ani później nie widziałem nigdzie podobnego znaku powitalnego. Jest doskonale widoczny z drogi z Duali, za znakiem czwartej mili. Nie sposób go przeoczyć nad głową. Na metalowych czerwonych słupach z jednej strony drogi na drugą ciągną się wielkie litery: Witamy w Limbe, mieście przyjaźni. Jak człowiek zobaczy ten znak, to mówię panu! Każdy, czy przyjeżdża do Limbe tylko na jeden dzień, czy na lata, mały czy duży, każdy się cieszy, że dotarł do Limbe. Przybysza już z odległości wielu kilometrów wita oceaniczna bryza. Ta słodka bryza. I wtedy człowiek czuje, że nigdzie na świecie nie ma niczego podobnego do tego nadmorskiego miasta zwanego Limbe. – Ciekawe – powiedział Clark, zamykając laptop. – O tak, proszę pana – odpowiedział Jende, chętny do ciągnięcia opowieści. Wiedział, że pan Edwards chętnie wysłucha dalszego ciągu. Po trzech miesiącach wspólnej jazdy zrozumiał, że ilekroć jego szef potrzebuje krótkiej przerwy od laptopa, telefonu albo dokumentów porozrzucanych po tylnym siedzeniu, zaczyna dopytywać o jego dzieciństwo, życie w Harlemie, sposoby spędzania weekendów z żoną. – A za tym znakiem powitalnym – ciągnął – gdy minie się oznaczenie drugiej mili, widać światła miasta, które błyskają ze wszystkich stron. Światła nie są ani zbyt jaskrawe, ani zbyt liczne. Jest ich akurat tyle, żeby było wiadomo, że to miasto czarów, miasto OPEC, z rafinerią państwową na
jednej części brzegu i sieciami rybackimi na drugiej. A gdy od miasta dzieli już tylko mila, zaczyna się naprawdę czuć ducha Limbe. Nieziemskie uczucie. – Nie wątpię. – O tak, panie Edwards. Limbe to zupełnie wyjątkowe miasto. W Limbe prowadzimy proste życie, ale umiemy się z niego cieszyć. Sam pan się przekona, jak pan przyjedzie. Jadąc dalej, zobaczy pan na rogach ulic chłopaków kupujących opiekaną kukurydzę i staruszków grających w szachy. Młode kobiety wplatają we włosy przeróżne treski. Niektóre wyglądają jak mami wata, te syrenki z oceanu. Starsze kobiety obwiązują się dwiema chustami, jedną na drugiej. Tak lubią się ubierać dojrzałe kobiety. Dalej dojeżdża się do skrzyżowania, pół mili przed właściwym miastem. Tu trzeba podjąć decyzję, czy skręcić w prawo, w stronę Boty i plantacji, w lewo, w kierunku New Town, z którego pochodzę, czy jechać dalej prosto w stronę Down Beach, skąd widać Atlantyk. – Fascynujące – powiedział Clark i z powrotem otworzył laptop. – Przysięgam, że tak jest. To najlepsze miasto w Afryce. Nawet Vince mówi, że sam chciałby zamieszkać w takim mieście. – Wcale się nie dziwię. – Clark spojrzał na Jendego w lusterku wstecznym. – Kiedy tak powiedział? – Przedwczoraj wieczorem, proszę pana. Kiedy wiozłem go po kolacji do jego dzielnicy. – Jakiej kolacji? – Przyjechał do domu na kolację z Mightym i panią Edwards. – A, tak. – Clark przełożył laptop na lewą stronę i sięgnął po teczkę z dokumentami spiętymi ogromnymi spinaczami. – Bardzo śmieszny gość z tego Vince’a – powiedział z uśmiechem Jende. – Uważa, że Obama nic nie wskóra… – To dlaczego tu przyjechałeś? – Słucham? – Dlaczego przyjechałeś do Ameryki, skoro twoje miasto jest takie piękne? Jende roześmiał się z zakłopotaniem i zaraz zamilkł. – Ale Ameryka to Ameryka – powiedział. – Nie wiem, co przez to rozumiesz. – Każdy chce przyjechać do Ameryki. Każdy. Znaleźć się w tym kraju. Zamieszkać w tym kraju. O! To najwspanialsza rzecz na świecie, panie
Edwards. – Ale to nadal nie tłumaczy, dlaczego tu przyjechałeś. Jende namyślił się chwilę; zastanawiał się, jak to ująć, żeby nie zdradzić zbyt dużo. – Bo w moim kraju bieda, proszę pana – powiedział. – Zupełnie inaczej niż w Ameryce. Gdybym został w swoim kraju, zostałbym nikim. Pozostałbym nikim. Mój syn dorastałby w biedzie jak ja. Jak ja byłby biedny po ojcu. Ale w Ameryce? Mogę stać się kimś. Szanowanym człowiekiem. Mój syn może stać się szanowanym człowiekiem. – A w twoim kraju to by było niemożliwe? – Nigdy, panie Edwards. – Dlaczego? – spytał Clark, sięgając po buczący telefon. Jende poczekał, aż skończy dziesięciosekundową rozmowę, podczas której mówił tylko: „Tak… Nie… To chyba nie powód, żeby go wylać”. Telefon znów zabuczał i Clark powiedział rozmówcy, żeby zadzwonił do działu personalnego i przekazał, że zajmie się tym osobiście. Rozłączył się i poprosił Jendego, żeby mówił dalej. – Bo… bo w moim kraju… – zaczął Jende głosem cichszym o dobre dziesięć decybeli, znacznie mniej swobodny i ożywiony niż wcześniej, zanim usłyszał, że komuś grozi zwolnienie – …żeby być kimś, trzeba już się takim urodzić. Nie pochodzisz z bogatej rodziny, nie masz szans. Nie pochodzisz z dobrej rodziny, nie masz szans. Tak już jest, proszę pana. Kim mógłby zostać w Kamerunie człowiek taki jak ja? Jestem człowiekiem znikąd. Ani nazwiska, ani pieniędzy. Mój ojciec jest biedakiem. Kamerun nie ma mi nic… – A uważasz, że Ameryka ma ci coś do zaoferowania? – O tak, proszę pana, jak najbardziej! – powiedział znów podniesionym głosem. – W Ameryce dla każdego coś się znajdzie. Niech pan tylko spojrzy na Obamę. Kim jest jego matka? Kim jest jego ojciec? To nie żadni ważni ludzie z rządu. To nie gubernatorzy ani senatorzy. Zresztą z tego, co słyszałem, już nie żyją. A niech pan tylko spojrzy na Obamę. Czarny człowiek bez ojca, bez matki, a próbuje zostać prezydentem kraju! Clark nic nie odpowiedział, bo sięgał znów po buczący telefon. – Tak, czytałem jego maila – zapewnił osobę po drugiej stronie. – Dlaczego?… Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, co na to Tom… Nie, Phil, nie! Absolutnie się nie zgadzam. Nie możemy ciągle reagować tak samo
i liczyć, że skutki będą inne… Tak, jasne, trzymajmy się strategii, chociaż od trzech lat podejmujemy jedną kiepską decyzję za drugą. Co za niebywała krótkowzroczność – prychnął drwiąco i pokręcił głową. – Odzywałem się tak często, jak mogłem… Nie, nie zrobię tego… Nie mogę uwierzyć, że do nikogo innego, dosłownie do nikogo, no, może poza Andym, nie dociera absurdalność tej sytuacji: ciągle robimy to samo i liczymy, że jakoś się wywiniemy. Trzeba zmienić kierunek. I to już. Gruntownie przemyśleć strategię… Repo 105 nie utrzyma nas wiecznie na powierzchni… Na pewno nie, mówiłem o tym Tomowi… wszyscy udają, że nic się nie dzieje! Nie rozumiem, dlaczego nikt nie myśli o tym, że te prowizoryczne, krótkofalowe triki jeszcze się na nas zemszczą… Pewnie, że się zemszczą… Jak? Naprawdę mnie o to pytasz? Pomyślałeś choć przez sekundę, że jak ten syf się wyda, to wszystko zawiśnie na włosku? Nasze życie, kariery, rodziny, reputacja… Uwierz mi, tak właśnie będzie. I zapewniam cię, że federalni tylko czekają, żeby udupić Toma, tak jak udupili Skillinga, nas zresztą też… Przez chwilę siedział w milczeniu, słuchając współpracownika. – Myślisz, że wszystko będzie dobrze i cacy, co? – spytał. – Że z tego płonącego budynku wszyscy wyjdą cali i nieskalani… Nie! Lada chwila nie będzie miało większego znaczenia, jak długo w tym siedzimy. Cholera, to już teraz nie ma żadnego znaczenia, Phil. Idziemy na dno. Wziął głęboki oddech, słuchając odpowiedzi, po czym parsknął śmiechem. – Zgoda – rzekł. – To mi dobrze zrobi. Może jedną rundkę. Dawno nie byłem na polu… Nie, daruj sobie; rundka golfa w najbliższym czasie w zupełności wystarczy… Nie, bardzo ci dziękuję, Phil. To nie moja bajka… Tak, słowo honoru, będę cię błagał na kolanach o jej numer, jak tylko uznam, że już naprawdę zaraz eksploduję. Rozłączył się, otworzył znów laptopa, uśmiechając się pod nosem i kręcąc głową, i zaczął pisać. Po trzydziestu minutach ciszy odłożył laptop i wykonał trzy telefony: do swojej sekretarki, do człowieka o imieniu Roger zapytać o sprawozdanie, którego jeszcze nie odebrał, i do kogoś, z kim rozmawiał dość kiepską francuszczyzną. – Zawsze mam frajdę, jak mogę poćwiczyć francuski z załogą z Paryża – rzucił po odłożeniu słuchawki. – Bardzo dobrze mówi pan po francusku, panie Edwards – powiedział Jende. – Mieszkał pan w Paryżu? – Tak, przez rok, kiedy studiowałem w Stanford.
Jende przytaknął, nic nie mówiąc. – To uczelnia – wyjaśnił Clark. – W Kalifornii. – A, Stanford! Teraz sobie przypominam. Mają dobrą drużynę piłkarską. Ale sam nigdy nie byłem w Kalifornii. A pan stamtąd pochodzi? – Nie, moi rodzice osiedli tam na emeryturze. Dorastałem w Illinois. W Evanston. Mój ojciec wykładał na Northwestern, to też taka uczelnia. – A mój kuzyn Winston, zaraz jak przyleciał do Ameryki, to mieszkał przez kilka miesięcy w Illinois, ale jak dzwonił, to ciągle mówił, że chce wyjechać, bo jest za zimno. To chyba dlatego zaciągnął się do wojska; żeby się znaleźć w ciepłym miejscu. – Nie bardzo nadążam za tym tokiem rozumowania – zaśmiał się Clark. – Ale owszem, tam jest bardzo zimno. Na pewno Evanston nie jest takie cudowne jak wasze Limbe, ale my wspaniale wspominamy swoje dzieciństwo, moja siostra Ceci i ja. Jeździliśmy po okolicy rowerami z innymi dziećmi z sąsiedztwa, jeździliśmy z tatą do centrum Chicago na wystawy i koncerty, urządzaliśmy pikniki nad jeziorem; dla dzieci to wspaniałe miejsce. Ceci twierdzi, że może kiedyś znów się tam przeniesie. – A, tak, pana siostra. Nie wiedziałem, że jesteście bliźniętami. Dopiero kilka dni temu Mighty powiedział mi, że pana siostra to bliźniaczka. A ja naprawdę lubię bliźnięta. Jeśli Bóg da mi… – A właśnie, skoro o niej mowa, dowiem się, co słychać – przerwał mu Clark, wciskając kilka przycisków w telefonie. – Cześć, to ja – powiedział, gdy włączyła się poczta głosowa. – Przepraszam, że w zeszłym tygodniu nie oddzwoniłem. Mam obłędnie dużo roboty, tyle się dzieje… Rozmawiałem wczoraj wieczorem z mamą i mówiła, że nie wybierasz się z dziewczynkami do Meksyku… Cec, posłuchaj. Weź wszystko na moją kartę kredytową, dobra? Przepraszam, jeśli wcześniej nie dość jasno się wyraziłem, ale chciałbym, żeby wszystkie wydatki, na które nie możesz sobie pozwolić, poszły na tę kartę. Wszystkie. Przelot, hotel, wynajęcie auta, aparat na zęby dla Keili, co tam potrzebujesz. Przecież wiesz, jakie to dla nich ważne, żebyśmy tam wszyscy byli. To osiemdziesiątka taty, Cec. I chciałbym się zobaczyć z dziewczynkami. Mam taki kołowrót w robocie, że ledwo dycham, ale następnym razem postaram się odebrać. Albo napisać maila. Wiesz, że mi zawsze łatwiej napisać maila albo SMS-a. Rozłączył się, przymknął oczy i odrzucił w tył głowę. – Czyli w kraju nie miałeś pracy? – spytał, otwierając oczy i sięgając po
laptop. – Och, nie, pracę miałem – odrzekł Jende. – Pracowałem w służbach miejskich. – I to nie była dobra praca? Jende roześmiał się, zaskoczony pytaniem Clarka, które wydało mu się naiwne. – Proszę pana – powiedział – w moim kraju nie ma czegoś takiego jak dobra albo zła praca. – Bo? – Bo w Kamerunie każda praca jest dobra, panie Edwards. Dobre jest już samo to, że ma się po co rano wstać i dokąd pójść. Ale co z przyszłością? W tym cały problem. Ja nie mogłem nawet wziąć ślubu. Dopiero… – Jak to: nie mogłeś wziąć ślubu? Przecież biedni ludzie też się pobierają. – Tak, proszę pana. Każdy może wziąć ślub. Ale nie każdy może poślubić tę osobę, którą chce. Ojciec mojej żony to chciwy człowiek, panie Edwards. Nie pozwolił mi się ożenić z jego córką, bo chciał, żeby moja żona wyszła za kogoś zamożniejszego. Kogoś, kto na każde zawołanie da mu pieniądze. Ale ja nie miałem. To co było robić? Clark zachichotał. – Rozumiem, że ludzie w Kamerunie nie popełniają mezaliansów? – Meza… przepraszam, czego? – Mezaliansów. No wiesz, kiedy para ucieka i bierze ślub na przekór zwariowanej rodzinie. – O nie, nie, nie, to się zdarza. Ludzie tak robią. Niektórzy też żyją na kocią łapę. To znaczy, mężczyzna mówi do kobiety: „zamieszkajmy razem”, tylko że nie biorą wcześniej ślubu. Ale ja bym tak nigdy nie zrobił. Nigdy. – Dlaczego? – Bo w ten sposób okazuje się kobiecie brak szacunku. Mężczyzna musi przyjść do rodziny kobiety i zapłacić za jej rękę. A potem wyprowadzić ją frontowymi drzwiami. Musiałem udowodnić, że jestem prawdziwym mężczyzną. A nie brać ją za darmo, jakbym… znalazł ją na ulicy. – Rozumiem. – Clark znów parsknął śmiechem. – Czyli zapłaciłeś w końcu za żonę? – O tak, proszę pana. – Jende rozpromienił się z dumy. – Jak przyjechałem do Ameryki i przelałem teściowi porządną kwotę przez Western Union, zrozumiał, że może pewnego dnia będę bogaty, i zmienił zdanie.
Clark dalej się śmiał. – Wiem, że to pana śmieszy. Ale ja musiałem zdobyć swoją żonę. Dwa lata po przyjeździe do Nowego Jorku miałem sporo odłożonych pieniędzy, mogłem zapłacić za jej rękę i sprowadzić tu ją oraz mojego syna. Wysłałem pieniądze matce i ojcu, a oni kupili to wszystko, czego chciał teść w ramach opłaty. Kozy. Świnie. Kury. Olej palmowy, worki z ryżem. Sól. Sukno, butelki z winem. Wszystko kupili. Nawet dostał kopertę z pieniędzmi, dwa razy więcej, niż wołał. – Żartujesz. – Nie, proszę pana. Zanim moja żona przyleciała do Ameryki, moja rodzina poszła do jej rodziny, wnieśli opłatę i odbyły się wspólne śpiewy i tańce. I zostaliśmy małżeństwem. Zabuczał telefon Clarka. – Fascynująca historia – powiedział, podnosząc aparat i natychmiast go odkładając. – I prawda jest taka – ciągnął Jende, który rozkręcił się na dobre – że czuję się mężem swojej żony wcale nie z powodu dokumentu, który podpisałem w urzędzie, tego aktu ślubu. To nie ma dla mnie większego znaczenia. Ważniejsza jest opłata ślubna. To, że uhonorowałem rodzinę żony. – No cóż – powiedział Clark, stukając w klawisze. – Mam nadzieję, że jest tego warta. – O tak, proszę pana. Jest. Mam najlepszą żonę na świecie. Jechali w milczeniu przez trzy kolejne kwadranse. W południowej części New Jersey ruch był niewielki, poza ciężarówkami, które wyrastały jak spod ziemi. – A więc uważasz, że Ameryka jest lepsza od Kamerunu? – spytał Clark, nie spuszczając wzroku z laptopa. – Milion razy, proszę pana – powiedział Jende i pokiwał głową. – Milion razy. Weźmy moje dzisiejsze położenie. Wiozę pana tym eleganckim samochodem. Rozmawia pan ze mną, jakbym był kimś, a ja siedzę sobie za kierownicą i rzeczywiście czuję się kimś. Clark odłożył laptop i sięgnął po kolejną teczkę, tym razem z luźnymi kartkami. Przejrzał je i zanotował coś na podkładce. – Ciekawi mnie jedna rzecz – powiedział, nie przerywając pisania i nie patrząc na Jendego. – Jak mogłeś sobie pozwolić na bilet do Ameryki, skoro byłeś taki biedny.
I tym razem Jende namyślił się nad odpowiedzią. Żaden wstyd powiedzieć prawdę, uznał. – To dzięki mojemu kuzynowi, proszę pana – powiedział. – Winstonowi. – Temu wspólnikowi z Dustin, Connors & Solomon? – Tak, proszę pana. To on mi kupił bilet. Żal mu się mnie zrobiło. Mój kuzyn jest dla mnie bardziej jak brat niż niektórzy moi bracia z tej samej matki, tego samego ojca. – A on jak tu trafił? – Wylosował zieloną kartę. Potem zaciągnął się do wojska. A za zarobione pieniądze… – Wiem – powiedział Clark. – Od Franka. Zabuczał telefon. Clark spojrzał na niego i odwrócił się do okna. Poczekał jeszcze kilka sygnałów i odebrał. – Nie, nie rozmawiałem z nim – powiedział do rozmówcy. – A co? Samochód na lewym pasie zatrąbił i ich wyprzedził. – W Arizonie? – spytał Clark. – Dlaczego?… Kiedy ci to powiedział?… Nieważne… Zaraz do niego zadzwonię… Nie, nie jestem wkurzony, pewnie ma jakiś dobry powód, który chętnie poznam… Nie, oczywiście, że nie uważam tego za świetny pomysł… Tak, tak, pogadam z nim. Wybrał szybko jakiś numer. – Cześć, tu tata – powiedział. – Oddzwoń, jak będziesz mógł, dobrze? Mama właśnie mi powiedziała, że odrzuciłeś propozycję stażu w Skadden i całkiem ją to załamało. Dlaczego to robisz? I podobno chcesz wyjechać na miesiąc do Arizony, do rezerwatu? Sam już… sam już nie wiem, o co ci chodzi… Skadden to dla ciebie wielka szansa, Vince. Nie możesz jej zmarnować tylko dlatego, że masz ochotę się pobyczyć w Arizonie. Nie możesz tam polecieć przed stażem albo po? Oddzwoń, proszę, jak tylko to odsłuchasz. Albo wpadnij do mnie jutro do biura. Zadzwoń do Leah i sprawdź, jakie mam na jutro plany. Szkoda, że ze mną nie pogadałeś przed podjęciem takiej decyzji. Szkoda, że zabierasz się do podejmowania ważnych decyzji bez omawiania ich z mamą i ze mną. Przynajmniej tyle mógłbyś zrobić. Rozłączył się i westchnął – głęboko i głośno, zrezygnowany i pokonany. – Nie do wiary – wymamrotał pod nosem. – Nie-do-wia-ry. Jende prowadził w milczeniu, chociaż pragnął powiedzieć panu Edwardsowi, jak mu przykro, że Vince go zdenerwował i że nie ma nic
trudniejszego niż nieposłuszny syn. Przez dwadzieścia minut jechali autostradą, mijając zjazd dziewiąty do Rutgers University i dziesiąty do Perth Amboy, za ciężarówkami i obok sedanów z drzemiącymi niemowlętami i psami wystawiającymi pyski przez okna; pod niebem rodzącym te same chmury, które śledziły ich jak szpiedzy przez trzy ostatnie godziny. Clark zadzwonił do Franka i zapytał go, czy może załatwić staż w Dustin, gdyby się okazało, że w Skadden sprawa jest nieaktualna; na wypadek gdyby Vince jednak zrozumiał, że powinien się zachowywać jak na dorosłego mężczyznę przystało. – Cieszę się, że rozumiesz, jaką dostałeś szansę – powiedział Clark do Jendego po zakończeniu rozmowy. Przemierzali już północ New Jersey i w oddali zaczęły się pokazywać najwyższe wieżowce Manhattanu. – Cieszę się, że niektórzy potrafią docenić swoją wielką szansę. Jende potakiwał przy każdym słowie. Zastanawiał się, jakie dobrać słowa, żeby dodać Clarkowi otuchy, co wypada powiedzieć szefowi w takich okolicznościach. Zdecydował, że najlepiej powie to, co jest zgodne z jego przekonaniami. – Dziękuję Bogu i wierzę, że jeśli będę ciężko pracował, to czeka mnie tu dobre życie. I moi rodzice w Kamerunie też będą dobrze żyć. A jak mój syn dorośnie, to będzie kimś, kimkolwiek zechce. Wierzę, że dla Amerykanina wszystko jest możliwe. Naprawdę w to wierzę, proszę pana. I mam nadzieję, że mój syn wyrośnie na takiego wielkiego człowieka jak pan.
7.
W słoneczny dzień trudno było zobaczyć, jak wysoko pod niebo ciągnie się biurowiec Lehman Brothers. Jego ściany wydawały się wznosić w nieskończoność, jak bezkresna strzała, i choć Jende zadzierał czasem mocno głowę i mrużył oczy, nie mógł dojrzeć niczego poza światłem słonecznym odbijającym się od lśniących szyb. Ale w taki pochmurny dzień jak ten, w którym wreszcie poznał osobiście Leah, sekretarkę pana Edwardsa, wieżowiec Lehman Brothers był widoczny po samą górną krawędź i nawet gdy nie padały na niego promienie słońca, lśnił dumnie i pysznił się po królewsku, górując nad ulicą. Leah zadzwoniła do niego około południa i poprosiła, żeby wrócił do Lehman, gdziekolwiek teraz jest: Clark zostawił w samochodzie ważną teczkę, a potrzebuje jej na zebranie, które odbędzie się o trzeciej. – Nie, spotkamy się na dole – powiedziała, gdy Jende zaproponował, że przyniesie teczkę do biura. – Clark dzisiaj szaleje, trochę świeżego powietrza dobrze mi zrobi. Gdy zeszła, Jende stał z teczką w ręce, oparty o samochód. Spodziewał się, że Leah jest niska – wręcz filigranowa – sądząc po jej piskliwym, słodkim jak miód głosie i infantylnym chichocie w reakcji na jego co banalniejsze stwierdzenia, ale okazała się krągła i opasła jak niektórzy ludzie, których zobaczył po przybyciu na lotnisko Newark; ludzie pulchni i puszyści, na których widok zaczął się zastanawiać, czy Ameryka to kraj grubasów. W Limbe miał w sąsiedztwie może ze dwie takie osoby na sto, ale wtedy na lotnisku, gdy przechodził z samolotu przez kontrolę celną i imigracyjną do punktu odbioru bagażu, naliczył ich co najmniej dwudziestu. Leah nie była tak pulchna jak najgrubsza z kobiet, które wtedy widział, ale była wysoka, wyższa o dobrą głowę od większości kobiet stojących przed budynkiem. Pomachała do niego z uśmiechem i podeszła do samochodu; miała na sobie jaskrawozielony sweter i czerwone spodnie, a na głowie burzę loków do ramion, która to fryzura przypominała Jendemu zwariowaną perukę zakładaną przez Neni, ilekroć Fatou nie miała czasu zapleść jej włosów
w warkoczyki. – Tak się cieszę, że w końcu mamy okazję się poznać! – powiedziała śpiewnie Leah, głosem jeszcze słodszym niż przez telefon. Kolor szminki miała dopasowany do koloru spodni, a jej pyzatą twarz pokrywało z pół tuzina warstw podkładu, który nieudolnie tuszował głębokie zmarszczki wokół ust. – Ja też, Leah – powiedział Jende, odwzajemniając uśmiech i podając jej teczkę. – Byłem ciekaw, czy poznasz, że to ja. – Jakże bym mogła nie poznać – odparła. – Wyglądasz jak stuprocentowy Afrykańczyk i mówię to z największą sympatią, kochany. Większość Amerykanów nie odróżnia Afrykańczyka od człowieka z Ameryki Środkowej, ale ja bez trudu rozpoznam, kto z Afryki, a kto z Jamajki. To się po prostu wie. Jende zachichotał nerwowo i nic nie mówił, czekając, aż Leah się pożegna i odejdzie, ale nic z tego. Co jeszcze powie? – pomyślał. Wydawała się miła, ale należała najwyraźniej do tych Amerykanek, których wiedza o Afryce ogranicza się do filmów, kanału National Geographic i relacji znajomych, których znajomi byli gdzieś na kontynencie, na ogół w Kenii lub RPA. Ilekroć Jende napotykał takie kobiety (w szkole Liomiego, w Marcus Garvey Park, w taksówce, którą prowadził), mówiły coś w rodzaju: o matko, a ja widziałam taki naprawdę obłędny program o tym czy owym w Afryce. Albo: a moja kuzynka / koleżanka / sąsiadka miała chłopaka z Afryki, naprawdę fajnego faceta. Albo, co gorsza, pytały, z którego kraju afrykańskiego pochodzi, a gdy odpowiadał, że z Kamerunu, kwitowały to stwierdzeniem, że córka znajomych wybrała się kiedyś do Tanzanii albo Ugandy. Te komentarze działały mu na nerwy, aż pewnego dnia Winston podsunął mu idealną odpowiedź: powiedz im, że wujek twojego kumpla mieszka w Toronto. I tak teraz robił, ilekroć ktoś wspominał o innym kraju afrykańskim w reakcji na jego odpowiedź o kameruńskim pochodzeniu. Ojej, mówił, gdy ktoś wspominał o Senegalu, a ja oglądałem kiedyś program o San Antonio. Albo: chciałbym się kiedyś wybrać do Montrealu. Albo: podobno Miami to ładne miasto. I ilekroć to robił, śmiał się w duchu na widok skonsternowanych twarzy Amerykanów, którzy nie mogli zrozumieć, co Toronto, San Antonio, Montreal czy Miami mają wspólnego z Nowym Jorkiem. – I co, jak ci się pracuje dla Clarka? – spytała Leah, pomijając roztropnie
dalsze pytania o Afrykę. – Jestem bardzo zadowolony – odrzekł Jende. – To dobry człowiek. Leah przytaknęła, wyjęła z torebki paczkę papierosów i oparła się o samochód obok Jendego. – Nie będzie ci przeszkadzało? Jende pokręcił głową. – Dobrze się dla niego pracuje – podjęła Leah, wydmuchując dym prostą smużką. – Ma swoje gorsze dni, kiedy mnie naprawdę wkurza i najchętniej wypchnęłabym go przez okno. Ale poza tym nie narzekam. Bardzo dobrze mnie traktuje. Nigdy nie myślałam, żeby go zostawić. – A od dawna jesteś jego sekretarką? – Od piętnastu lat, kochany – powiedziała Leah. – Choć zważywszy na to, dokąd zmierza ta firma, nie mogę powiedzieć, żeby mi wiele pozostało… ta firma to teraz jeden wielki syf. Jende pokiwał głową i spojrzał na wejście główne, na dwudziestokilkuletniego mężczyznę w czarnym garniturze kierującego się pospiesznie w stronę prawego skrzydła. Zatrzymywał się co kilka kroków i wbijał wzrok w chodnik, wyraźnie przestraszony. Jende wyobraził sobie, że idzie na rozmowę kwalifikacyjną. Albo ma przed sobą pierwszy dzień w firmie. Albo ostatni. – Odkąd rozpadł się dział kredytów subprime – ciągnęła Leah, strzepując popiół z papierosa – wszystkim puszczają nerwy. A ja nie cierpię nerwówki. Szkoda na to życia. Jende chciał zapytać, co to jest dział kredytów subprime i dlaczego się rozpadł, ale uznał, że lepiej nie pytać o rzeczy, których by prawie na pewno nie zrozumiał, nawet gdyby ktoś mu je zilustrował. – Widzę, że pan Edwards jest bardzo zajęty – zauważył. – O, każdy jest zajęty – odparła Leah. – Ale Clark i jego kumple na górze nie mają się czego obawiać. Myślisz, że jak przyjdzie do zwolnień, to oni polecą najpierw? Nie, kochany, polecimy my, maluczcy. To dlatego niektórzy już rozsyłają CV. Nie mam im tego za złe. Tym ludziom nie można ufać. – Nie sądzę, żeby pan Edwards gdzieś cię puścił, Leah. Jesteś jego prawą ręką. Leah się roześmiała. – Uroczy jesteś – powiedziała i odsłoniła w uśmiechu równe, poplamione
nikotyną zęby. – Ale nie, nie sądzę, żeby on miał na to wpływ. I wiesz co? Mam to gdzieś. Nie pozwolę, żeby los firmy spędzał mi sen z powiek. Wszyscy szepczą po kątach, rozmawiają o zniżkujących akcjach, spadku zysków, przeróżnych aferkach w zarządzie, ale ci na górze nawet nie pisną. Kłamią, że wszystko będzie dobrze, ale ja przecież czytam czasem maile Clarka i cóż, pardon le mot, ale oni ukrywają przed nami kupę, kurwa, syfu. – Przykro mi, Leah. – Och, mnie też, kochany – odparła, wzruszając ramionami i wyjmując z torebki następnego papierosa. – A wiesz, co jest najgorsze? – Przysunęła się do Jendego i zniżyła nieco głos. – Jeden dyrektor, z którym się dość dobrze znam, powiedział, że chodzą słuchy, że pod pewnymi względami może być tak jak z Enronem. – Z Enronem? – spytał Jende, odchylając głowę, żeby uniknąć dymu. – No. Z Enronem. – A… a kto to taki, Leah? – Kto? – No, ten Enron… nie znam człowieka. Leah wybuchła śmiechem. Śmiała się tak serdecznie, że Jende obawiał się, że zachłyśnie się dymem. – Oj, kochaniutki! – powiedziała ze śmiechem. – Ty naprawdę niedawno przyjechałeś do tego kraju, prawda? Jende też się roześmiał, zarazem zażenowany i rozbawiony. – Może to lepiej, że nie wiesz, co to był Enron i co tam narozrabiali – powiedziała Leah. – Ale ja chciałbym wiedzieć – odparł Jende. – Nazwa mi coś mówi, ale nie wiem, co tam się stało. Leah wyjęła telefon, spojrzała na godzinę i wrzuciła aparat z powrotem do torebki. – Wyprowadzali kasiorę, kochany – powiedziała. – Wyprowadzali…? – Tak – odparła, a wargi jej drżały od ledwie hamowanego śmiechu. – Wyprowadzali sobie kasiorę. Jende przez kilka sekund kiwał głową, po czym otworzył usta, żeby coś powiedzieć, zamknął je, znów otworzył, zamknął, i w końcu pokręcił głową. – To chyba nie mam już więcej pytań, Leah – rzekł w końcu i oboje, jak na zawołanie, wybuchnęli śmiechem.
8.
Już północ, a ona nawet jeszcze nie zaczęła. Najpierw musiała wyprasować ubrania Jendego. Potem musiała pomóc Liomiemu w odrabianiu zadania domowego. Potem musiała ugotować obiad na następny dzień, bo między pracą a wieczornymi zajęciami na uczelni nie znalazłaby czasu na gotowanie i sprzątanie kuchni. Musiała zrobić to wszystko dzisiaj. Sądziła, że do dziesiątej upora się z obowiązkami, ale gdy spojrzała na zegar w salonie, stwierdziła, że wybiła jedenasta, a ona nie zdążyła jeszcze umyć włosów, które aż się o to prosiły. Gdy wyszła spod prysznica i przebrała się w swoją nocną kabę, marzyła już tylko o łóżku, ale pora snu jeszcze dla niej nie nadeszła. W kuchni wyjęła kawę mieloną z szafki nad kuchenką i otwierając puszkę, żeby nasypać do kubka dwie łyżeczki proszku, odwróciła głowę. Nie lubiła ani silnego zapachu, ani ziemistego, gorzkiego smaku kawy, ale wypiła ją, bo jej pomagała. Od zawsze. Jedna filiżanka i jeszcze dwie godziny czuwania. Dwie filiżanki i można nie spać do świtu. Co dziś nie byłoby takim złym pomysłem: potrzebowała co najmniej trzech godzin, jeśli miała odrobić wszystkie zadania i zacząć przygotowania do nadchodzącego testu z matematyki. Może poświęci dwie godziny na zadania, a ostatnią na naukę. Albo posiedzi cztery godziny: dwie przeznaczy na zadania, a dwie na naukę. Musi dostać piątkę z testu. Piątka z minusem nie wystarczy. Czwórka z plusem w ogóle nie wchodzi w grę. Chyba że chce zakończyć semestr ze średnią poniżej trzy i pół. Przeszła na paluszkach do sypialni i podniosła plecak leżący przy łóżku Liomiego. Mały spał na boku i oddychał cicho (w odróżnieniu od swojego ojca), skulony pod kołdrą z Batmanem, z lekko rozchylonymi wargami i prawą dłonią na prawym policzku, jakby rozważał we śnie sprawy najwyższej wagi. Przysunęła się do niego cicho, naciągnęła mu kołdrę na piersi, uśmiechnęła się i wróciła do salonu. Uczyła się przez trzy godziny: najpierw czytała przy stole, przygotowując się do następnych zajęć z historii, potem przeszła do biurka pod oknem, gdzie
dokończyła rozpoczęte w bibliotece wypracowanie z angielskiego, a następnie wróciła do stołu i uczyła się matematyki, korzystając z notatek z wykładów, podręcznika i wydrukowanych z internetu zadań z rozwiązaniami. Panująca w mieszkaniu cisza przypominała chór niebiański i była doskonałym tłem do nauki – nikt jej nie przerywał, nie przeszkadzał, nie prosił o pomoc w tym czy tamtym i nie wołał, żeby natychmiast przyszła. Żadnych dźwięków poza stłumionymi odgłosami nocnego Harlemu. Konieczność wypicia podłego napoju to niewielka cena, jaką trzeba zapłacić za tę rozkoszną ciszę. Dwoje studentów z jej roku powołało grupę do wspólnej nauki matematyki i zapraszało wszystkich chętnych, ale ona nawet nie odpisała na ich maile – nie zrezygnowałaby z tej rozkosznej samotności na rzecz nauki w towarzystwie. Zresztą nie uważała, żeby wspólna nauka przynosiła jej jakieś szczególne korzyści. Na początku semestru dołączyła do podobnej grupy, która uczyła się wspólnie statystyki, i w zasadzie straciła czas. Ledwie pół godziny po rozpoczęciu pierwszej sesji (która odbywała się w uczelnianej świetlicy) jeden z członków zaproponował zamówienie chińszczyzny, jakby nie mógł wytrzymać dwóch godzin bez jedzenia. Neni była pewna, że inni nie będą zainteresowani, ale okazało się, że wszyscy – dwie młode białe kobiety, nieco starsza Afroamerykanka, mężczyzna bliżej nieokreślonej narodowości o aparycji nastolatka – uznali, że to znakomity pomysł. Neni nie miała wyboru, zamówiła wieprzowinę mu szu i wydała dziesięć dolarów, których nie chciała wydać, ale wiedziała, że widok jedzących osób wywoła u niej głód i ostatecznie już do końca sesji nie pozwoli jej się skoncentrować. Grupa przerwała naukę, żeby złożyć zamówienie, a potem żeby zjeść. Podczas posiłku rozprawiali o ostatniej edycji Idola. Kto był lepszy, a kto gorszy. Kto ma największe szanse na wygraną. Kto na pewno nie wygra. Przez całą godzinę nie wrócili do tematu zbliżającego się testu. Może dla nich strata godziny na naukę to pestka. Dla niej nie. Około wpół do czwartej rano poszła do kuchni po kolejną kawę. Otwieranie puszki po raz drugi nie było już aż tak odstręczające, ale nikt jej nie przekona, że mielona kawa nie cuchnie. Wróciła do stołu i łyknęła kawy. Oparła głowę na prawej dłoni, przymknęła oczy i westchnęła. Siedziała przez minutę z zamkniętymi oczami, wpatrując się w miliardy maleńkich światełek na czarnym tle. Jak dobrze by było móc dłużej tkwić w takim bezruchu, pomyślała, nie musieć
nic robić, nie musieć nigdzie iść. Zdawało jej się, że jej umysł bezustannie krąży wokół tego, co trzeba zrobić, do kiedy i ile to zajmie czasu. Nawet gdy śpiewała podczas różnych zajęć, myślała już o tym, co musi zrobić potem. I jeszcze później. Życie w Ameryce zmieniło ją w osobę, która stale obmyśla i planuje następny krok. Otworzyła oczy. Dość nauki na dziś, postanowiła. Test z matematyki dopiero za dwa tygodnie. Przygotowania idą jej całkiem nieźle. W niedzielę rozwiąże się jeszcze parę zadań, potem powtórka w przeddzień testu i gdy nadejdzie ten dzień, będzie gotowa.
9.
Wiedział, że zła nowina może nadejść nawet w najszczęśliwszym dniu. Wiedział, że nadejdzie, choć jego sercu było tak daleko do smutku jak daleko jest od Ras ben Sakka do Przylądka Igielnego. Wiedział, że w każdej chwili brat może wysłać mu wiadomość z prośbą o pilny telefon. A to był dobry dzień, ciepła, słoneczna sobota. Siedział właśnie z Neni i Liomim w Red Lobster przy Times Square i jadł obiad w ulubionym towarzystwie i w ulubionej restauracji. Natychmiast zadzwonił do brata i słuchał, jak mówi przerażonym głosem, że ojciec zapadł na paskudną odmianę malarii i prawie stracił głos. Dowiedział się, że tata przewraca oczami i toczy rozmowy ze swoim dawno zmarłym ojcem. Należało go jak najszybciej przewieźć do prywatnego szpitala w Duali; pieniądze na leczenie można pożyczyć od pewnego biznesmena z Sokolo, gdyby Jende mógł z nim porozmawiać i obiecać, że jak najszybciej prześle środki na pokrycie wszystkich kosztów. – Błagam cię, Jende – powiedział brat. – Ty mu obiecaj od razu te pieniądze, bo inaczej tata nie dożyje jutra. Po tej rozmowie Jende nie mógł już dokończyć posiłku. Neni poprosiła kelnera o spakowanie duszonych krewetek, a tymczasem Jende wybiegł z restauracji i popędził najpierw do bankomatu, żeby wybrać część oszczędności, a potem do sklepiku z logo Western Union, żeby przelać pieniądze do Kamerunu. Biegł wzdłuż Ósmej Alei jak szaleniec, potrącając turystów, żeby jak najszybciej przesłać pieniądze, chociaż pora nie miała większego znaczenia, ponieważ brat i tak mógł odebrać przelew najwcześniej w poniedziałek. Ojciec przeżył i Jende po raz kolejny przypomniał sobie, że złe wieści rzeczywiście jakimś sposobem wślizgują się w szczęśliwe dni i szydzą z nieświadomych radości. Ale dzień, w którym zadzwonił Bubakar, ten kwietniowy wtorek w 2008 roku, nie należał do wyjątkowych. Jende był w pracy, panował chłód, ulicami Manhattanu jeździło się tak samo okropnie jak zwykle. Siedział w samochodzie na rogu ulicy i czytał porzucony przez Clarka
numer „Wall Street Journal”, gdy zobaczył, że w telefonie wyświetla mu się nazwisko Bubakara. Odebrał niepewnie, wiedząc, że usłyszy ważną nowinę, dobrą lub złą. Adwokaci imigracyjni, podobnie jak lekarze, nie dzwonią po to, żeby się przywitać. Bubakar jednak się przywitał i zapytał, jak mu mija dzień. Głos miał poważny i posępny, a w jego wypowiedziach brakowało e i abi, którymi często kończył zdania, i Jende domyślił się, że coś jest nie w porządku. Nawet gdy Bubakar zapytał o Neni i Liomiego i próbował swobodnie nawiązać do jego życia za kółkiem, Jende wyczuwał, że w ten sposób przemywa mu tylko miejsce w sercu, zanim wszczepi w nie bolesne słowa. – Dostałem w końcu pismo – rzekł. – I co napisali? Okazało się, że nie przyjęto wniosku o azyl. Sprawa zostaje przeniesiona do sądu imigracyjnego. Jende ma się stawić w sądzie, bo rozpocznie się procedura deportacyjna. – Robiłem, co w mojej mocy, mój bracie – powiedział. – Naprawdę. Tak mi przykro. Jende milczał. Serce biło mu tak mocno, że nie mógł otworzyć ust. – Wiem, że to nie są dobre wieści, mój bracie, ale nie przejmuj się – ciągnął Bubakar. – Walczymy dalej. Możemy cię zatrzymać w tym kraju jeszcze na wiele sposobów. Ale Jende nadal nie mógł wydobyć słowa. – To bardzo trudne, wiem, ale trzeba spróbować zebrać siły, okej? Cisza. – Nie daj się złamać, mój bracie. Będziesz potrzebował dużo sił. Wiem, że to ogromny szok. Sam jestem wstrząśnięty tą decyzją, bardzo wstrząśnięty. Ale co nam zostało? Możemy tylko walczyć dalej. Wreszcie Jende wymamrotał coś pod nosem. – Hm? – Pytałem, czy to znaczy, że muszę opuścić Amerykę. – Twierdzą, że tak. Nie wierzą w twoją historyjkę, że rodzina Neni cię zabije, jeśli wrócisz do Kamerunu. – Myślałem, że według pana to dobra historyjka, panie Bubakar. Sam pan mi powiedział, że mi uwierzą! Z rozmowy wyszliśmy zadowoleni. Powiedział mi pan, że bardzo dobrze odpowiadałem na pytania i urzędniczka imigracyjna wyglądała, jakby mi wierzyła!
– Tak, ale tak jak ci mówiłem podczas naszej ostatniej rozmowy, to nie był dobry znak, kiedy powiedziała, że mamy czekać na pisemną decyzję, a nie odesłała nas do Urzędu do spraw Cudzoziemców, żebyśmy odebrali ją osobiście za kilka tygodni. Nie chciałem się zbyt wnikliwie wczytywać… – Kazał mi pan się nie martwić tym, że tak długo czekamy na decyzję, bo twierdził pan, że służby imigracyjne działają bardzo opieszale. Tak pan mówił! – Nie mają nawet dość przyzwoitości, by przeprosić i wyjaśnić, dlaczego czekali całą wieczność, żeby podjąć jedną decyzję… – Nawet się pan nie zająknął, że jest tak źle, panie Bubakar! Powiedział mi pan, że ta kobieta była bardzo zadowolona z moich odpowiedzi! – Bo tak mi się wydawało, mój bracie. Myślałem, że uwierzyła. Ale kto wie, co ci cholerni imigracyjni naprawdę myślą? My im sprzedajemy historyjkę i mamy nadzieję, że ją kupią. Ale niektórzy z nich są wredni, bardzo wredni. Niektórzy ludzie w tym kraju nie chcą tu takich jak ty i ja. – Co ze mną teraz będzie? Zaaresztują mnie i wsadzą siłą do samolotu? Będę miał możliwość się pożegnać… – O nie, Boże broń! Inszallah, do tego nigdy nie dojdzie. Nie, teraz wyznaczą ci datę rozprawy deportacyjnej w sądzie. Będzie tam adwokat z Urzędu Imigracyjnego, który będzie naciskał, żeby sędzia wydalił cię z kraju. I ja będę stał razem z tobą i nalegał, żeby pozwolili ci zostać. Zrobię, co w mojej mocy, żeby przekonać sędziego, że urzędnicy się mylą i że twoje miejsce jest w Ameryce. Sędzia albo stanie po stronie adwokata z urzędu i odrzuci wniosek o azyl, albo poprze nas i przyjmie wniosek, żebyś mógł zostać w kraju i starać się o zieloną kartę. Inszallah, sędzia stanie po naszej stronie. – Czyli to będzie potyczka pan kontra adwokat z rządu? – Tak, właśnie tak. Ja kontra ich adwokat. Wygrywamy wszystko albo nic. – O Boże wielki! – Wiem, mój bracie, wiem, wierz mi. Ale musisz mi zaufać. Musisz, okej? Razem nam się to uda. Czyż do tego punktu nie doszliśmy razem? Jende wziął głęboki oddech. Fotel w samochodzie kłuł go niczym madejowe łoże. – Czyż nie pomogłem ci dotrzeć do tego etapu? – spytał Bubakar. – Czy nie wybłagałem dla ciebie w Urzędzie Imigracyjnym pozwolenia na pracę, kiedy ociągali się z rozpatrzeniem twojego wniosku? E? Czy to nie ze
względu na to pozwolenie na pracę wyrobiłeś sobie prawo jazdy i masz teraz lepszą pracę? – Co mam teraz zrobić? – Musisz mi zaufać. – Nie chodzi o to, że panu nie ufam… – Czy nie pomogłem ci składać wniosku o wizę studencką dla żony, żeby mogła tu przylecieć i pójść na studia? Sprowadziłem ci do Nowego Jorku całą rodzinę, mój bracie. Tak daleko cię doprowadziłem. Możesz mi przynajmniej zaufać, że, inszallah, wygramy tę sprawę i dostaniesz swoją zieloną kartę. Jendemu zaschło w ustach. Bubakar zapytał, czy ma jakieś inne pytania. – Kiedy muszę się stawić w sądzie? – zapytał cicho, obawiając się odpowiedzi. Bubakar odparł, że nie wie, ale że Jende dostanie wkrótce wezwanie, na którym będzie wyznaczona data rozprawy. – Masz jeszcze jakieś pytania, mój bracie? Odparł, że nie; nie miał pojęcia, o co mógłby jeszcze zapytać ani co powiedzieć. – Zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz miał jakieś wątpliwości, okej? Nawet jeśli będziesz chciał tylko pogadać. Jende się rozłączył. Upuścił telefon na kolana. Nie ruszał się. Nie mógł się ruszyć. Zastygł nawet jego mózg; zdolność rozumowania go opuściła. To, czego bał się najbardziej przez trzy ostatnie lata, właśnie się ziściło, i ogarnęła go bezradność, jakiej sobie nawet nie wyobrażał. Gdyby nie duma, z pewnością by zapłakał, ale łzy, rzecz jasna, niczego by nie zmieniły. Jego dni w Ameryce były policzone i płynąca z oczu słona woda nie miała żadnego znaczenia. Mijali go mieszkańcy Upper West Side. Zatrzymywały się autobusy. Przemknęło kłębowisko dzieci na hulajnogach, za nimi trzy kobiety – mamy, babcie, ciocie czy nianie – upominające je, żeby zwolniły, żeby uważały. Mighty miał wkrótce skończyć lekcję fortepianu. Za jakieś dwanaście minut zadzwoni jego opiekunka i poprosi, żeby Jende podjechał pod dom
nauczycielki. Co ma robić przez ten czas? Zadzwonić do Neni? Nie. Pewnie jest w drodze po Liomiego, który niedługo skończy popołudniowe zajęcia. Zadzwonić do Winstona? Nie. Jest w pracy. Nie ma co dzwonić do niego do biura ze złą nowiną, poza tym i tak nic by nie poradził. Nikt nie może nic poradzić. Nikt go nie ochroni przed amerykańskim Urzędem Imigracyjnym. Będzie musiał wrócić do domu. Będzie musiał wrócić do kraju, w którym perspektywa lepszego życia przysługuje nielicznym dobrze urodzonym szczęśliwcom, do miasta, z którego co dzień uciekają marzyciele tacy jak on. On i jego rodzina będą musieli powrócić do New Town z pustymi rękami, bogatsi tylko o opowieści o tym, co widzieli i robili w Ameryce, a gdy ktoś ich zapyta, dlaczego wrócili i wprowadzili się z powrotem do rozpadającego się domku przy porcie, będą musieli wymyślić kłamstwo, bardzo przekonujące kłamstwo, bo tylko w ten sposób unikną wstydu i upokorzenia. Ze wstydem mógłby żyć, ale z tym, że zawiódł jako mąż i ojciec… Wyjrzał przez okno na ludzi chodzących Amsterdam Avenue. Nikt się nie przejmował, że to może być jego ostatni dzień w Ameryce. Niektórzy nawet się śmiali. Wieczorem powiedział o wszystkim Neni i patrzył, jak płacze ze smutku, pierwszy raz odkąd przyjechali do Ameryki. – Co teraz zrobimy? – zapytała. – Co musimy zrobić? – Nie wiem – odpowiedział. – Proszę, nie płacz, Neni. Łzy nam teraz nie pomogą. – O Boże, Boże, co my teraz zrobimy? – płakała, nie zważając na jego prośbę. – Jak mamy dalej walczyć? Jakie jeszcze wydatki nas czekają, skoro przed nami rozprawa w sądzie? – Nie wiem – powtórzył. – Niedługo zadzwonię do Bubakara i dowiem się czegoś więcej. Ta wiadomość tak mnie dobiła… Czułem się, jakby ktoś mi przycisnął poduszkę do twarzy. Uzgodnili, że będą musieli wydać zaoszczędzone dotąd pieniądze. Wszystkie: kilka tysięcy dolarów, które odkładali sumiennie co miesiąc i które zamierzali wydać na remont domu jego rodziców, wkład własny na mieszkanie gdzieś w hrabstwie Westchester oraz na studia Liomiego. Gdyby musieli zrezygnować z kablówki i internetu i wziąć drugi etat, zrobiliby to. Gdyby musieli chodzić spać z pustym żołądkiem, nie wahaliby się ani chwili. Zrobiliby wszystko, byle zostać w Ameryce. Dać Liomiemu szansę dorastania w Ameryce.
– Mam już powiedzieć Liomiemu, żeby się przygotował na wypadek, gdyby trzeba było wyjechać? – spytała Neni. Jende pokręcił głową i powiedział: – Nie. On niech się jeszcze pocieszy.
10.
Wlokła się przez miasto, z pracy na uczelnię, a potem do domu, bo przecież musiała żyć dalej, jakby nic się nie zmieniło, jakby wcale nie było tak, że w ich życiu miał właśnie nastąpić ważny zwrot. Nie mogła zmusić się do uśmiechu, zaśpiewać piosenki ani zebrać myśli, bo zaraz prześladowało ją słowo „deportacja”, a jednak nazajutrz po usłyszeniu tej nowiny wykrzesała z siebie rano energię, przebrała się w różowy uniform i białe tenisówki przed długim dniem pracy i zarzuciła na ramiona ciężki plecak załadowany materiałami do nauki, której się poświęcała w czasie drzemek klienta. Zmęczona, ale nieugięta jeździła codziennie z Harlemu do Park Slope, a stamtąd na Chambers Street, choć prześladował ją ból głowy tak przejmujący, że jęczała, ilekroć na peronie metra rozlegał się zgrzyt nadjeżdżającego pociągu. Raz w drodze do pracy zastanawiała się poważnie, czy nie wysiąść z metra, nie wpaść do toalety w Starbucksie i nie wypłakać się porządnie, ale oparła się pokusie, bo jaki miałaby pożytek z tych łez? Należało się zatroszczyć o lepszy sen i nie zadręczać się przez całą noc straszliwymi obawami przed tym, co się jeszcze nie zdarzyło. Co ma być, to będzie, powtarzał jej codziennie Jende, ale ona nie chciała brać życia takim, jakie jest. Chciała mieć na nie wpływ, a teraz tak najwyraźniej nie było i sama myśl, że ktoś inny ma decydować o jej przyszłości, tylko nasilała jej ból głowy, to poczucie, że w jej czaszkę uderzają tysiące młotów. Ta bezradność i świadomość, że przyjechała do Ameryki tylko po to, żeby sobie przypomnieć, jak bardzo jest bezsilna, jak niesprawiedliwy potrafi być los, całkiem ją przygniotła. Sześć dni po odebraniu złej wiadomości ból głowy ustąpił – nie dlatego, że obawy Neni znikły, lecz dlatego, że czas leczy takie rany – ale za to pojawiły się całkiem nowe objawy: utrata apetytu, częste wizyty w toalecie i mdłości. Te objawy mogły znaczyć tylko jedno, wiedziała o tym, i nie był to powód do płaczu. A jednak gdy powiedziała o nich Jendemu, zalała się łzami, a radość i rozpacz tak się stopiły, że mogłoby się wydawać, że z jednego oka płyną łzy radości, a z drugiego – rozpaczy. Nie umiała mu zawtórować, gdy
roześmiał się ze szczęścia, że w końcu się udało, i to właśnie wtedy, gdy po dwóch latach starań przestali się zamartwiać, czy kiedykolwiek do tego dojdzie. Nie umiała się zachwycić tym, jak cudownie otrzymać taką dobrą nowinę w takich okolicznościach, ale miała nadzieję, że już niedługo zacznie się cieszyć, już zaraz, gdy tylko będzie mogła coś zjeść bez wymiotowania i nie czuć się przez cały dzień jak ruchomy zlepek hormonów. – Mama – powiedział do niej pewnego ranka Liomi, gdy pakowała mu drugie śniadanie. – Pamiętaj, że dzisiaj wywiadówka. „Przekaż nauczycielce, że nie mogę przyjść” – miała ochotę powiedzieć, ale spojrzała na niego, jak siedział przy stole i jadł swoje płatki śniadaniowe, spokojny w tej swojej dziecięcej nieświadomości, i wiedziała, że musi pójść na to zebranie, bo Jende ma rację, muszą dbać o to, żeby był szczęśliwy. – Liomi to dobry uczeń – powiedziała jej nauczycielka na wstępie rozmowy, gdy Neni prosto z pracy dotarła do szkoły, spóźniona piętnaście minut. Neni pokiwała nieuważnie głową. Liomi to dobry uczeń, tak, wie o tym, prawie codziennie wieczorem pomaga mu w lekcjach. Żeby się tego dowiedzieć, nie musiała przychodzić na zebranie, nie po tym, jak przez dziesięć godzin zajmowała się obłożnie chorym pacjentem i burczało jej w brzuchu, bo z powodu mdłości nie jadła lunchu. Dzień miała równie okropny jak wszystkie inne dni opiekunki domowej – ilekroć mężczyzna kaszlał i prosił o spluwaczkę, żeby pozbyć się żółtych zlepków flegmy, fala mdłości powracała i Neni pędziła do toalety, żeby zwymiotować wodę i krakersy ze śniadania. – Jedyne, co mnie u niego niepokoi… – ciągnęła nauczycielka. – Co panią niepokoi? – spytała Neni, nagle czujna. – Och, nic takiego – nauczycielka zaśmiała się, a lekki obcy akcent (Latynoska? Włoszka?) słyszalny w jej pełnym ciepła głosie sprawił, że Neni zaczęła się zastanawiać, czy też nie jest imigrantką albo dzieckiem imigrantów. Jeśli była imigrantką, to na pewno nie biedną, sądząc po oślepiającym pierścionku z brylantem i leżącej na stole torebce Coach. Mogła mieć ze dwadzieścia cztery lata i pewnie zaczęła uczyć ledwie rok czy dwa lata wcześniej, a jej wesoły sposób bycia i niewymuszony uśmiech wskazywały jednoznacznie, że lubi swoją pracę i że bez względu na to, co nią kierowało przy wyborze zawodu, wierzyła w to, co robi, w to, jak zmienia życie swoich uczniów. Neni nie miała wątpliwości, że w niczym nie przypomina zgorzkniałej nauczycielki Liomiego z ubiegłego roku, która
podczas zebrań bezustannie kręciła głową i wzdychała. – Liomi to dobry uczeń, pani Jonga – powtórzyła kobieta. – Ale mógłby bardziej uważać na lekcjach. – Uważać? Nauczycielka skinęła głową. – Tak, trochę bardziej. To by bardzo wiele zmieniło. – Ale jak to: nie uważa? Śpi, kiedy pani mówi? – Och, nie, skądże znowu – nauczycielka znów się uśmiechnęła, wyraźnie dla dodania Neni otuchy. Podkład na jej twarzy i szminka na wargach były świeżo nałożone, jakby robiła sobie makijaż między lekcjami a spotkaniem z rodzicami, a z gładkiego koka w tyle głowy nie wysuwał się ani jeden kosmyk włosów. Według Neni wyglądała, jakby wybierała się właśnie na kolację z narzeczonym albo na spotkanie z innymi młodymi kobietami bez zobowiązań, które po pracy idą do baru się zabawić i napić. – Nie mówiłam, że nie uważa – powiedziała. – To nieprawda. Potrafi słuchać. Ale od czasu do czasu pozwala sobie na nieuwagę. On i jego kolega Billy… – To co takiego robią? – spytała Neni. Słyszała w swoim głosie narastający gniew, ale nie chciało jej się informować nauczycielki, że nie jest on wymierzony w nią. – Billy lubi pajacować, ale Liomi nie może się powstrzymać od śmiechu, gdy tylko Billy powie albo zrobi coś głupiego. Liomi to świetny chłopak, pani Jonga. Jest posłuszny, bystry, ogólnie nie można o nim powiedzieć złego słowa. Na pewno nie muszę pani o tym mówić; po jego wynikach widać, jak angażują się państwo w jego edukację. – Ale czy hałasuje na lekcjach? – Uwielbia się śmiać. I oczywiście nie ma w tym nic złego. Dobrze umieć cieszyć się życiem, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale podczas lekcji wolałabym, żeby… nie był takim śmieszkiem. – A rozmawiała pani z nim? Nie słucha pani? – Czasem słucha. Przesadziłam jego i Billy’ego daleko od siebie. Nie chodzi tylko o Liomiego. Inne dzieci też mają frajdę z powodu Billy’ego i jego poczucia humoru, pracujemy nad nim. Ale w międzyczasie byłoby może dobrze pomóc Liomiemu, żeby już więcej… – O, nie będzie już żadnego „więcej”, proszę się nie martwić – powiedziała Neni, uniosła brwi, wstała i zaczęła zapinać kurtkę. – Od dziś koniec z jego
wygłupami w klasie. Nauczycielka kiwnęła głową i chciała jeszcze coś dodać, ale Neni była już za drzwiami. Poleciła Liomiemu wstać, a on posłuchał; zeskoczył z ławki na korytarzu i zarzucił na plecy tornister. Neni nie odzywała się do niego aż do powrotu do domu, ale trzymała go mocno za rękę, gdy szli Frederick Douglass Boulevard, i zacisnęła ją jeszcze mocniej, gdy mijali szybkim krokiem osiedle, na którym tydzień wcześniej zastrzelono dwóch młodych mężczyzn. W domu dała mu krakersów i soku pomarańczowego. Widziała, jak się boi, gdy tak siedział i ostrożnie wsuwał do ust krakersy. – Lio – powiedziała łagodnie, gdy już zjadł i siedzieli razem na sofie. Po wyjściu ze spotkania z nauczycielką nie wyobrażała sobie, że będzie w stanie przemówić do niego tak spokojnie, ale gdy najpierw minęli miejsce, w którym zginęli młodzi ludzie, a potem patrzyła, jak smutno zajada krakersy, zmiękło jej serce. – Lio, czy wiesz, dlaczego posyłamy cię do szkoły? – zapytała. Liomi pokiwał głową i spuścił wzrok, żeby nie patrzeć jej w oczy. – Czy wysyłamy cię tam dla zabawy, Liomi? Pokręcił głową. – To powiedz mi, po co cię posyłamy do szkoły. – Żebym mógł się uczyć – powiedział powoli, niemal zawstydzony. – Żebyś się uczył i co jeszcze robił? – Wysyłacie mnie, żebym… nic więcej, mama. Tylko żebym się uczył. – To dlaczego bawisz się w klasie? Co? Dlaczego nie słuchasz nauczycielki? Spojrzał na nią, potem na podłogę i na ścianę, ale nic nie odrzekł. – Odpowiadaj! – nakazała. – Kto to jest Billy? – Mój kolega. – Twój kolega, e? Liomi pokiwał głową, nadal na nią nie patrząc. – I dlatego, że to twój kumpel, musisz mu pozwalać się rozpraszać? A nie mówiłam ci, że jeśli chodzi o szkołę, nie możesz sobie pozwalać na rozpraszanie? – Ale mama, ja nic nie zrobiłem… – Posłuchaj mnie, Liomi! Wytęż słuch i mnie posłuchaj, bo powiem to raz i nigdy, nigdy więcej nie będę powtarzać. Nie chodzisz do szkoły dla
zabawy. Nie chodzisz do szkoły dla kolegów. Chodzisz do szkoły po to, żeby siedzieć grzecznie w klasie, nadstawiać ucha na kształt liścia gongo i słuchać nauczycielki. Rozumiesz? Dziecko pokiwało głową. – Otwórz usta i powiedz: „Tak, mamo”! – Tak, mamo. – Myślisz, że papa chodzi codziennie do pracy po to, żebyś mógł się zabawiać w szkole? Bez szkoły będziesz nikim. Ja i papa wstajemy co dzień rano i robimy, co tylko możemy, żebyś w przyszłości godziwie żył i stał się kimś, a ty odpłacasz nam wygłupami w klasie? Wiesz, co się stanie, jak powiem papie, czego się dowiedziałam od nauczycielki? Myślisz, że się ucieszy na wieść, że szkoła to według ciebie plac zabaw? – Mama, proszę… – A dlaczego niby mam mu nie mówić? – Już tak nie będę… – Wytrzyj sobie oczy – powiedziała. – Nie dowie się. Ale jak się jeszcze raz dowiem, że wygłupiałeś się w klasie… Liomi pokiwał głową i otarł oczy wierzchem dłoni. – Mam nadzieję, że nie będziesz, bo nawet nie wiesz, jak mnie zabolało to, co usłyszałam dzisiaj od nauczycielki. Spojrzała na jego drżące usta i zapłakaną twarz, i znów zmiękło jej serce. Przysunęła się do niego i otarła mu łzy z policzków. – Będziesz się dobrze uczył w szkole, Liomi – powiedziała, wycierając dłonie w uniform. – Ukończysz liceum z samymi piątkami, pójdziesz na dobre studia i zostaniesz lekarzem albo prawnikiem. Chyba chciałbyś zostać prawnikiem tak jak wujek Winston albo lekarzem jak doktor Tobias, prawda? Dziecko pokręciło głową. – Co kręcisz głową? Nie chcesz być prawnikiem ani lekarzem? – Chcę być szoferem. – Szoferem! – wykrzyknęła Neni. – Ty chcesz być szoferem? Liomi pokiwał głową i popatrzył na nią zmieszany, marszcząc czoło i rozchylając nieznacznie usta. – Och, Lio – powiedziała ze śmiechem, ciesząc się z pierwszej tego dnia chwili beztroski. – Nikt nie zostaje szoferem z własnej woli. Myślisz, że papa zostałby szoferem, gdyby mógł wybrać dowolny inny zawód? Papa został szoferem nie dlatego, że na więcej go nie stać, tylko dlatego, że nie ukończył
szkoły. A teraz już nie będzie mógł tego zrobić, bo musi pracować, żebyśmy my mogli ukończyć szkołę. Praca szofera może być dobra dla papy, ale nie dla ciebie. Liomi zmusił się do uśmiechu. – Już ci to mówiłam i zawsze będę powtarzać: dla takich ludzi jak my szkoła jest wszystkim. Jeśli nie będziemy się dobrze uczyć, nie mamy szans w tym świecie. Wiesz o tym, prawda? Liomi pokiwał głową. – Ani ja, ani papa absolutnie nie chcemy, żebyś został szoferem. Absolutnie. Chcemy, żebyś miał szofera. Może zostaniesz rekinem biznesu z Wall Street jak pan Edwards, e? Alebyśmy się cieszyli. Ale najpierw musisz się dobrze uczyć, okej? Liomi znów pokiwał głową, a ona uśmiechnęła się do niego i zmierzwiła mu czuprynę. Pierwszy raz, odkąd Bubakar powiedział Jendemu o prawdopodobnej deportacji, poczuła cień nadziei. Dopóki nie opuści tego kraju, chce dalej wierzyć, że ona i jej rodzina mają szansę. Kiedy około osiemnastej wrócił do domu Jende (dzięki temu, że pan Edwards wyjechał służbowo za granicę, a pani Edwards uznała, że jest za zimno i odwołała swoje plany), Neni podała mu kolację i nie wspominając mu o słowach nauczycielki, wyszła na wieczorne zajęcia z matematyki. Usiadła w pierwszym rzędzie, jak na wszystkich zajęciach, przekonana, że odległość od wykładowcy przekłada się bezpośrednio na oceny. Tyle że tego wieczora jej teoria znów okazała się błędna: gdy wykładowca rozdał ubiegłotygodniowe testy, okazało się, że dostała czwórkę z minusem. – Nie… nie rozumiem tej oceny, panie profesorze – powiedziała, gdy wszyscy studenci już wyszli i została z nim sam na sam. – Nie zgadza się pani z oceną? – spytał wykładowca, wkładając do bordowego neseseru papierową teczkę. – Nie, nawet nie chodzi o to, że się nie zgadzam – odparła. –Tylko o to, że całą noc przed tym testem poświęciłam na naukę. Rozwiązałam tak wiele zadań, panie profesorze. – Nie do końca wiem, czego pani ode mnie oczekuje. – Tyle nauki, a na koniec… nie znoszę, kiedy wkładam w coś tak wiele pracy, a osiągam taki wynik. Nie znoszę tego! Choćbym nie wiadomo jak się starała, nigdy nie dostanę dobrej oceny z matematyki i teraz cała średnia pójdzie w dół… – Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Przykro mi – rzucił wykładowca. – Niepotrzebnie, panie profesorze – powiedziała i odwróciła się w jego stronę. – To nie do pana mam żal. – Napisz maila. Chętnie się spotkam i zerknę, co ci sprawia największą trudność. Neni westchnęła i skinęła głową; była tak zmęczona i rozczarowana, że nie mogła już wydobyć z siebie ani słowa. – I głowa do góry – dodał wykładowca. – Wielu studentów cieszyłoby się z czwórki z minusem.
11.
Turyści i nowojorczycy wokół niego albo rozmawiali, albo traktowali sąsiadów jak powietrze, pochłonięci własnymi radościami i smutkami lub pogrążeni w apatii. Przy końcu wagonu ktoś się roześmiał, miłym dla ucha śmiechem. Przy każdej innej okazji Jende by się obejrzał, bo uwielbiał przyglądać się twarzom, od których dobiegały radosne odgłosy. Ale nie dzisiaj; nie obchodziły go cudze uciechy. Zwiesił głowę, zatopiony we własnym nieszczęściu. A więc do tego doszło, pomyślał. Oto do czego się sprowadzi jego udręka. Gdzie popełnił błąd? Potarł twarz dłońmi. Co by robił w Limbe, gdyby tam wrócił? Może w służbach miejskich znalazłoby się dla niego zajęcie, prawdopodobnie praca fizyczna. Za żadne skarby nie wróci do zamiatania ulic i zbierania zdechłych kotów i psów. Może przeprowadziłby się do Jaunde albo do Duali i zatrudnił jako szofer u jakiegoś ważnego człowieka. To by było coś… ale takiej posady nie dostaje się bez znajomości, a on nie znał nikogo powiązanego z ministrem, prezesem ani jakimkolwiek innym z ważnych ludzi, którzy rządzą krajem i mają zawsze do dyspozycji szoferów oraz goryli chodzących za nimi jak cienie od świtu do nocy, spełniających zachcianki ich żon i kochanek i dbających o to, by ich dzieci czuły się jak książątka. Gdyby jakimś trafem udało mu się zdobyć taką dobrą pracę, może zbudowałby życie na nowo w… Nie, nie zamierzał się zastanawiać, co by robił w Kamerunie. Ani myślał wracać. Nie tak miało być. Dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem. Znalazł się w Ameryce. Była tu z nim Neni. Liomi stał się teraz małym Amerykaninem. Nie wrócą do Limbe. Boże, Boże, żeby mnie tylko nie deportowali, błagał w myślach. Proszę cię, Boże. Proszę. – Można? – dobiegł go miły głos. Jende uniósł głowę i zobaczył, że jakiś czarnoskóry młody mężczyzna wskazuje siedzenie obok, gdzie Jende położył swoją torbę. – A, tak. – Sięgnął po torbę i postawił ją między stopami. – Przepraszam. Znów zwiesił głowę. Westchnął. Jaki ma wybór? Co jeszcze może zrobić, żeby zostać w Ameryce? Nic, chyba że prosić sędziego o litość, powiedział
Bubakar. A może porozmawia z panem Edwardsem. Tak, mógłby powiedzieć panu Edwardsowi prawdę o swoim statusie imigracyjnym. Może pan Edwards by mu pomógł. Dał pieniądze na lepszego prawnika. Ale Winston stwierdził, że lepiej trzymać się Bubakara. Winston powiedział, że może i beznadziejny z niego mbutuku, ale przynajmniej zna sprawę od podszewki i będzie najlepiej wiedział, jak ją poprowadzić w sądzie. Winston był pewien, że sędzia nie każe deportować Jendego – podobno nowojorscy sędziowie imigracyjni słyną z pobłażliwości. Marna to pociecha. Jende usłyszał automatyczny komunikat wzywający pasażerów do odsunięcia się od drzwi. Uniósł głowę. Prawie wszyscy biali już wysiedli. Zostali prawie sami czarni. Dosiedli się następni. To po tym poznawał zawsze, że to Harlem, Sto Dwudziesta Piąta Ulica. Podniósł torbę i stanął przy drzwiach. Wyszedł na Sto Trzydziestą Piątą, wstąpił do sklepiku na rogu Malcolm X Boulevard i kupił bezcukrową colę, żeby poprawić sobie humor, żeby łatwiej zmusić się do uśmiechu na widok Neni siedzącej w domu przy stole i czekającej na niego z miną zgnębioną jak u basseta. Nazajutrz wieczorem zadzwonił do Bubakara z samochodu, gdy czekał na Cindy, która właśnie fundowała swojej przyjaciółce June zabieg w salonie kosmetycznym przy Prince Street. Od telefonu Bubakara minął tydzień i w tym czasie Jende chciał zadzwonić do prawnika, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o swojej sprawie, ale ilekroć sięgał po telefon, nie umiał wybrać numeru… a jeśli Bubakar będzie miał dla niego kolejne złe wieści? – Posłuchaj, bracie – powiedział Bubakar. – To się nie dzieje tak od razu, e? W dzisiejszych czasach sądy imigracyjne mają niewyobrażalne zaległości – po prostu rząd chce deportować za dużo ludzi, a za mało sędziów się do tego kwapi. Już dawno powinni byli ci przysłać wezwanie na rozprawę, ale zważywszy na to, jak przebiegała dotychczas procedura, nie wiem nawet, kiedy je dostaniesz, bo ilekroć dzwonię do Urzędu do spraw Cudzoziemców, nikt nie może odpowiedzieć na moje pytania. Możliwe, że staniesz przed sądem dopiero za pół roku, a może nawet za rok. A jak sędzia się z tobą spotka, to wyznaczy termin kolejnej rozprawy, która odbędzie się Allah wie kiedy. A nawet jeśli sędzia nie przyzna ci azylu, mój bracie, to zawsze możemy się odwołać. I to niejeden raz. – E? To znaczy, że nie jest tak, że lada dzień będę musiał pójść do sądu i usłyszeć, że muszę jak najszybciej wyjechać z kraju?
– Nie! Tak źle to nie jest. Przed nami jeszcze długa droga. – E? – powtórzył Jende. – To mówisz, że nie jest tak źle? – No, nie tak źle, jak ci się zdaje – odrzekł prawnik. – Chcą cię nastraszyć i już. – Czyli możliwe, że czeka mnie jeszcze kilka lat w tym kraju? – Kilka lat? – spytał z udawanym zdumieniem Bubakar. – Co powiesz na trzydzieści? Znam ludzi, którzy od niepamiętnych czasów walczą ze służbami imigracyjnymi. W tym czasie zdążyli się wykształcić, wziąć ślub, doczekać się dzieci, założyć firmy, dorobić się i ogólnie cieszyć się życiem. Nie mogą tylko wyjechać z kraju. Ale jak się już jest w Ameryce, to co jeszcze jest poza nią do zobaczenia, abi? Jende się roześmiał. Rzeczywiście, pomyślał, co tu oglądać poza Ameryką. Wszystko, czego człowiek zapragnie – góry, doliny, wspaniałe miasta – można zobaczyć tutaj, a jak Bóg da i uda mu się uzbierać trochę pieniędzy, to zechce pokazać rodzinie inne części kraju. Może weźmie ją nad Pacyfik, o którym opowiadał mu Vince Edwards: że widział tam cudowny zachód słońca, od którego łzy popłynęły mu z oczu i musiał pochylić głowę przed pięknem Wszechświata, przed wspaniałym darem, którym jest nasza Obecność na Ziemi, przed marnością pogoni za tym wszystkim, co nie zmierza do odkrywania Prawdy i Miłości. Jende poczuł się lżej, jak liść wysunięty spod kamienia. Okazało się, że jego sytuacja nie jest nawet w połowie tak tragiczna, jak sobie wyobrażał. Zapytał Bubakara, ile będą go kosztowały dalsze zmagania o doprowadzenie sprawy do końca. – Kilka tysięcy – odpowiedział adwokat. – Ale na razie jeszcze nie musisz się tym przejmować. Ty i twój kuzyn i tak już żeście sporo wydali, żeby zajść tak daleko. Weź oddech i odłóż trochę pieniędzy na dalsze boje. Kiedy dostaniesz wezwanie do sądu, ustalimy kwestię należności. I tak jesteś w lepszej sytuacji niż wiele innych osób – dodał Bubakar. – Twoja żona pracuje, chociaż oficjalnie nie wolno jej tego robić. Urzędnicy imigracyjni nie ustosunkowali się do twojego wniosku w ciągu stu pięćdziesięciu dni, więc zmusiłem ich do przyznania ci pozwolenia na pracę. Ty chociaż możesz legalnie pracować. Przynajmniej jest was dwoje, mój bracie. Możecie oboje pracować i odkładać pieniądze. Niektórzy w ogóle nie mają pracy. – Ale co z moim pozwoleniem na pracę? – zapytał Jende. – Czy będę mógł je odnowić, skoro wygasa, bo służby imigracyjne chcą mnie deportować?
– A czy pracodawca kazał ci przedłożyć pozwolenie, kiedy cię zatrudniał? – spytał Bubakar. – Nie. – No i dobrze. Tak trzymaj. – A co, jak go nie odnowię i zatrzyma mnie policja i… – Nie zamartwiaj się o to, co się może nigdy nie przydarzyć, mój bracie. – Czyli jak wygaśnie mi pozwolenie na pracę i nie będę mógł go odnowić, a zatrzyma mnie drogówka, to czy nie będę miał kłopotów, że pracuję jako szofer? – Słuchaj no – powiedział Bubakar nie bez zniecierpliwienia. – W świetle prawa są działania nielegalne i są działania w szarej strefie, a mówiąc o szarej strefie, mam na myśli takie działania, które są nielegalne, ale władze nie chcą sobie nimi zawracać głowy. Chyba rozumiesz, abi? Moja rada dla ludzi w sytuacji takiej jak twoja jest następująca: pozostać w szarej strefie i dbać o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny. Trzymać się z dala od miejsc, w których można się natknąć na policję. Taka jest moja rada dla ciebie i wszystkich młodych czarnych mężczyzn w tym kraju. Policja ma chronić białych, mój bracie. Może też czasem czarne kobiety i czarne dzieci, ale nie czarnych mężczyzn. Za nic czarnych mężczyzn. Czarni mężczyźni i policja to jak olej palmowy i woda. Chyba to rozumiesz, e? Jende odpowiedział, że rozumie. – Żyj roztropnie i oszczędzaj, ile się da – powiedział Bubakar. – Może pewnego dnia, inszallah, Kongres przyjmie projekt ustawy imigracyjnej takiej jak ta, o którą walczyli Kennedy i McCain, i rząd przyzna wszystkim papiery. Wtedy skończy się wasza wahala. – Ale panie Bubakar, przecież ustawa nie przeszła. Ja już tracę nadzieję. – Niepotrzebnie. Może pewnego dnia Obama albo Hillary, jeśli któreś z nich wygra wybory prezydenckie, przyzna wszystkim papiery. Kto wie? Ta Hillary to lubi imigrantów. A Obama na pewno zna jakichś Kenijczyków bez papierów i zechce im pomóc. – Ale czy do tego kiedyś dojdzie? – O tak. Przecież już raz tak było, chyba w osiemdziesiątym trzecim. To się na pewno może powtórzyć, ale lepiej na to nie liczmy. Będziemy próbować po swojemu, a ty tymczasem śpij z otwartymi oczami, e? Dopóki nie zostaniesz obywatelem amerykańskim, służby imigracyjne będą ci wisieć na tyłku, dzień za dniem, krok w krok, i jeśli zdecydują, że twoje pierdy
cuchną, będziesz potrzebował pieniędzy na walkę. Ale, inszallah, pewnego dnia dostaniesz obywatelstwo i wtedy już nigdy nikt cię nie ruszy. Ty i twoja rodzina będziecie mogli odetchnąć. Wtedy wyśpisz się jak trzeba i zaczniesz się naprawdę cieszyć życiem w tym kraju. To będzie coś, mój bracie, e?
12.
Spotkała się z nim w kawiarni naprzeciwko biblioteki publicznej przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, w tym samym miejscu, w którym widzieli się już dwukrotnie. Gdy nazajutrz po tym, jak zasugerował spotkanie i rozmowę o poprawie jej oceny z matematyki, wysłała do niego rano maila, nie minęła godzina, jak odpisał i zaproponował, żeby się spotkali w kawiarni, bo nie ma własnego gabinetu, jako że nie jest nauczycielem akademickim z prawdziwego zdarzenia, a jedynie doktorantem Graduate Center, który wykłada, żeby zdobyć doświadczenie i dodatkowy dochód. Podczas pierwszego spotkania powiedział jej, że w każdą niedzielę uczy się w kawiarni i chętnie widuje się tam ze studentami, choć nie rozumie, dlaczego tak niewielu przyjmuje propozycję pomocy. – Jestem panu bardzo wdzięczna za tę propozycję, panie profesorze – zapewniła, a on na to przypomniał jej raz jeszcze, że nie musi go nazywać profesorem. – Mów mi Jerry, jak wszyscy inni studenci – poprosił, ale ona tak nie potrafiła; w końcu to nauczyciel i trzeba się do niego zwracać jak należy, tak, jak ją nauczono w szkole podstawowej. – Panie profesorze, to mój syn, Liomi – powiedziała przy trzecim spotkaniu, odsuwając dla Liomiego krzesło przy sąsiednim stole. – Przepraszam, że musiałam go przyprowadzić, ale mój mąż pracuje, a później spotykamy się z moją przyjaciółką. – Ależ nic nie szkodzi. Cześć, Lomein, jak leci? Liomi uśmiechnął się i skinął głową. – Otwórz buzię i odezwij się do pana profesora – poleciła. – W porządku – odparł Liomi. – A ile masz lat? – usłyszała głos wykładowcy, gdy podchodziła do lady, żeby zamówić dwie filiżanki czekolady. Usłyszała, jak Liomi odpowiada, że pomiędzy sześć a siedem, a potem chichocze w reakcji na słowa nauczyciela. Zanim zdążyła przesunąć się na czoło długiej kolejki, Liomi i jej wykładowca rozmawiali jak starzy kumple: nauczyciel rysował coś w notesie i wykonywał
gesty, które niezmiernie bawiły Liomiego. – Ma pan dzieci, panie profesorze? – spytała, stawiając na stole czekoladę na gorąco. Wykładowca uśmiechnął się słabo i pokręcił głową. – Niestety nie – odrzekł. – Jak pan chce, to może pożyczyć moje. – O, biorę. Tylko się nie zdziw, jak nie zechcę oddać. – Jakoś się dogadamy – odpowiedziała z uśmiechem, wyjmując podręcznik do matematyki. Cieszyła się, że w towarzystwie wykładowcy czuje się tak swobodnie, że pozwala sobie na żarty. Podczas ich pierwszego spotkania ogromnie krępowało ją przebywanie sam na sam w kawiarni z prawie obcym mężczyzną i przez okrągłą godzinę głównie go słuchała, potakiwała i prawie o nic nie pytała z obawy, że zada głupie pytanie i się ośmieszy. Przed drugim spotkaniem powiedziała sobie jednak, że jeśli nie może w pełni skorzystać z propozycji wykładowcy i w końcu poprawić oceny, to nie ma sensu jeździć do centrum. Wobec tego mimo tremy zmusiła się do zadawania licznych pytań, a wykładowca odpowiadał nawet na te najgłupsze. Przed trzecim spotkaniem – chociaż nadal tak bardzo się przejmowała, że przed wejściem do kawiarni zabroniła Liomiemu odzywać się do profesora, żeby ten się nie zdenerwował, że jakieś dziecko mu przeszkadza, i nie wyszedł – czuła się o wiele swobodniej, do tego stopnia, że gdy sesja dobiegała końca, gawędzili już o swoim pochodzeniu. Dowiedziała się, że ojciec wykładowcy był wojskowym i rodzina mieszkała w rozmaitych miejscach w Ameryce i Europie. Najlepiej żyło mu się w Niemczech, bo nawet jako dziecko wyczuwał, że Niemcy kochają Amerykanów, a to wspaniałe: czuć się kochanym z powodu swojej narodowości. Neni chciała się dowiedzieć czegoś więcej o takim stylu życia, zapytać, czy brak tych samych przyjaciół przez całe dzieciństwo był czymś wspaniałym, czy okropnym, ale nie wiedziała, które pytania wypada zadać wykładowcy, a które nie, więc opowiadała tylko o swoim życiu w Kamerunie, o tym, że jeśli podróżowała, to nie dalej niż sześćdziesiąt kilometrów od Limbe, co teraz wspomina z rozbawieniem jako żałosne. Wykładowca zaczął dopytywać o jej marzenia związane z pracą w aptece, ale przyszła Fatou, a za nią gęsiego dwójka jej najmłodszych dzieci, i ich rozmowa się urwała. – Dzieciarnia se pogra w gry – oznajmiła wykładowcy Fatou, siadając na miejscu Liomiego, gdy Neni już ich przedstawiła i odesłała dzieci po
ciasteczka. – A my sobie wtedy zrobimy brwi i paznokcie, i pójdziemy do chińskiego baru z butefem, bo dzisiaj dzień dla matek, to należy nam się coś bardzo, bardzo szczególnego. – Aj! – powiedział nauczyciel. – Kompletnie zapomniałem o Dniu Matki. Chyba trzeba zadzwonić do mamy i zorganizować jej coś miłego, co? – I do żony – powiedziała Fatou. – Nie mam żony. – Dziewczynę? Neni kopnęła Fatou pod stołem. – Chłopaka. – Chłopaka? – powtórzyły chórem kobiety. Wykładowca parsknął śmiechem. – Domyślam się, miłe panie, że nie znacie zbyt wielu mężczyzn, którzy mają chłopaków? Fatou pokręciła głową. Neni siedziała z rozdziawionymi ustami. – Ja nie znam żadnego geja z mojego kraju – powiedziała Fatou. – Ale w mojej wsi mieliśmy takiego jednego, co chodził jak dziewucha. Jak tańczył, to wyrzucał tak ręce w powietrze i bardzo ładnie kręcił swoim derrière. – Zabawne. – Wszyscy mówili: on na pewno ma w środku kobietę, ale nikt nie mówił, że gej, bo miał żonę i dzieci. No i u nas nie ma słowa na geja. Tak że miło mi cię poznać! – Ale pan chyba mówił, że lubi dzieci, panie profesorze – powiedziała Neni nie bez zdumienia w głosie. – Och, dzieci uwielbiam. – Ale przecież pan nie… myślałam… – Zawsze chciałem mieć dzieci. Jak tylko skończę uczyć, ja i mój chłopak liczymy na adopcję. – Niech pan se weźnie jakieś moje – zachichotała Fatou. – Mam siódemkę. – Siódemkę! Fatou pokiwała głową. – Nieźle. – No, ja też tak co dzień mówię. Nieźle, mam siedem dzieci? Un, deux, trois, quatre, cinq, six, sept, mon Dieu! – A pan ile by chciał? – spytała Neni wykładowcy.
– Jedno albo dwoje – odpowiedział. – Ale na pewno nie siedmioro. Fatou i wykładowca zaśmiali się zgodnie, ale Neni nie mogła opanować konsternacji. Jak on może być gejem? Dlaczego nim jest? Nie do wiary, że jest gejem – mówiła w kółko do Fatou, gdy razem z synami szły na stację metra. – O nie, nic nie musisz gadać – powiedziała Fatou. – Wszystko widzę po twojej minie. – Chodzi o to, że… – O to, że ci się podobają wysokie Portorykańczyki z długimi włosami. Widzę po twoich oczach, że ci się podoba. – Dlaczego każdy człowiek o latynoskiej urodzie musi być dla ciebie z Portoryko? – Ty się podobasz jemu, on się podoba ciebie. – Co ty pleciesz? Wcale mi się nie podoba. – Jak to: wcale się ciebie nie podoba? Widziałam, jak na niego patrzyłaś, jak weszłam do kawiarni. Śmiałaś ze wszystkiego, co mówił, ha, ha, ha, ale śmieszne. O, oui, professeur, vraiment, professeur. – Niczego takiego nie mówiłam! – To na co kłamiesz? – Jak to: kłamię? – Dlaczego nie powiedziałaś Jendemu, że spotykasz profesora w kawiarni? – Mówiłam ci już. Nie chcę, żeby się przejmował. – A z czym? – Tym, czym się przejmuje mężczyzna, gdy jego żona idzie w niedzielne popołudnie na spotkanie z młodym wykładowcą. A tobie by się to podobało, gdybyś była na jego miejscu? – Ja tam się nie martwię, że Ousmane kogoś pozna… a co, jak Liomi mu powie? – Liomiemu kazałam powiedzieć, że poszłam się uczyć, co jest prawdą. Co za różnica, czy powiem Jendemu, że idę się uczyć, czy że spotykam się z wykładowcą, który pomaga mi w nauce? I tak wszystko sprowadza się do moich studiów. – Aha – skwitowała Fatou, gdy schodziły po schodach na stację linii D do centrum. – Co: aha? – To dlatego mojej kuzynki mąż ją kiedyś pobił w domu.
– Bo poszła się spotkać ze swoim nauczycielem? – Nie, nie – powiedziała Fatou, kręcąc głową i grożąc Neni palcem wskazującym. – Bo zrobiła to, co ty właśnie robisz. Mąż myślał, że jest gdzieś tam, ona poszła gdzie indziej i przyłapał ją na piwie z innym mężczyzną. Zaciągnął ją do domu i zlał, że hej. Dlaczego mi przynosisz wstyd, powiedział, kłamiesz, a potem siedzisz z innym na piwie? A ona na to: nie, nie, to tylko mój kolega, ale mąż na to: no to dlaczego mnie kłamiesz? – I co zrobiła twoja kuzynka? – A co miała robić? Głupio zrobiła, to mąż ją zlał. I tyle. Dostała nauczkę, małżeństwo trwało dalej, wszyscy zadowolone.
13.
Chociaż przepadał za Nowym Jorkiem, z nadejściem każdej zimy powtarzał sobie, że gdy tylko dostanie papiery, wyjedzie do innego amerykańskiego miasta. Nowy Jork jest wspaniały, ale po co przez cztery miesiące w roku dygotać jak zmokła kura? Po co nosić kolejne warstwy ubrań jak ci pomyleńcy snujący się ulicami New Town w Limbe? Gdyby Bubakar nie ostrzegł go, że najlepiej pozostać w tym mieście (stwierdził, że sytuacja mogłaby się skomplikować, gdyby spróbowali przenieść sprawę pod inną jurysdykcję), Jende dawno dałby nogę, bo kto by z własnej woli spędzał tak dużą część życia w zimnym, drogim, zatłoczonym miejscu? Jego znajomi – Arkamo z Phoenix i Sapeur z Houston – zupełnie się z nim zgadzali. Usilnie namawiali go do przeprowadzki do ich ciepłych, niedrogich miast. Przyjedź tu, powiedział mu Arkamo, a zasmakujesz prawdziwej amerykańskiej przyjemności. Życie w Houston, powiedział zaś Sapeur, jest słodsze niż sok z trzciny cukrowej. Każdej zimy wielokrotnie powtarzali mu, że gdyby tylko wylądował na lotnisku w ich mieście, przeszedł się po czystych ulicach, a w lutym swobodnie wychodził z domu bez zimowej kurtki, natychmiast zapomniałby o tym worwor Nowym Jorku. Byli przy tym tak przekonujący, że w najmroźniejsze zimowe dni Jende i Neni wpisywali do okienka Google „Phoenix” i „Houston”, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tych miastach. Oglądali przesłane przez Arkamo i Sapeura zdjęcia ich przestronnych domów i gigantycznych SUV-ów, i Jende, choćby nie wiadomo jak się starał, nie umiał przestać im zazdrościć. Ci goście, podobnie jak inni jego znajomi z tych miast, wyjechali z Limbe mniej więcej w tym samym czasie co on. Zarabiali tyle samo co on (albo mniej, bo pracowali na przykład jako wykwalifikowani sanitariusze albo pomocnicy magazyniera w domu towarowym), a jednak kupowali domy – trzysypialniane domy w stylu ranczerskim; czterosypialniane piętrowe domy z ogródkami, w których bawiły się ich dzieci, a oni sami z okazji Święta Niepodległości urządzali przyjęcia pod chmurką z masą grillowanej kukurydzy i soi. Arkamo powiedział Jendemu, że w dzisiejszych czasach bardzo łatwo o kredyt
hipoteczny, i obiecał, że jak tylko Jende będzie gotowy, on sam osobiście skontaktuje go z agentem, który załatwi mu kredyt bez wkładu własnego na zakup uroczej miniposiadłości. Jendemu to wszystko wydawało się cudowne (kolejny argument na potwierdzenie tezy, że to wspaniały kraj), ale wiedział, że dopóki nie zdobędzie papierów, ta propozycja nie jest dla niego dostępna. Arkamo i Sapeur mieli już dokumenty; Arkamo dzięki siostrze, która uzyskała obywatelstwo i sprowadziła go na drodze sponsorowania rodzinnego, a Sapeur poślubił pewną Amerykankę samotnie wychowującą dziecko i poznaną w nocnym klubie, który odwiedził kiedyś wystrojony w pomarańczowy trzyczęściowy garnitur i czerwoną fedorę. Oni mieli zielone karty i mogli sobie pozwolić na wysoko oprocentowane pożyczki spłacane przez trzydzieści kolejnych lat. Jende sam by kupił ładny dom w jednym z tych miast, gdyby tylko miał papiery. Jak tylko będzie mógł, od razu się wyprowadzi, najpewniej do Phoenix, gdzie na grodzonym osiedlu mieszka Arkamo. Skończą się dla niego mroźne dni; skończą się poranki z parą wydmuchiwaną przez otwarte usta, jakby był co najmniej czajnikiem na kuchence. Neni marzyła o mieszkaniu w Yonkers albo New Rochelle, bo nie chciała zostawiać koleżanek, poza tym za bardzo pokochała Nowy Jork, zimny czy ciepły, ale Jende wiedział, że gdyby nie urzędnicze piekło, zerwałby z tym miastem i wszystkimi trudnościami, które przed nimi spiętrzyło. Nabierał tej pewności każdej zimy. Ale potem przychodziła wiosna i jego marzenia o Phoenix wyparowywały jak rosa w Marcus Garvey Park. Nie mógł sobie wtedy wyobrazić dla siebie miasta piękniejszego, doskonalszego i bardziej zachwycającego niż Nowy Jork. Gdy temperatura rosła do kilkunastu stopni, wyglądało to tak, jakby całe miasto budziło się z głębokiego snu, a budynki, drzewa i pomniki śpiewały jednym głosem. Odfruwały ciężkie czarne kurtki i wpadały z impetem kolorowe stroje. Na całym Manhattanie przechodnie wyglądali tak, jakby lada chwila mieli zaśpiewać albo zatańczyć. Ich ramiona, przykurczone dotąd z zimna, otwierały się nagle, ręce wystrzeliwały swobodnie na wszystkie strony, a uśmiechy jaśniały w pełnej krasie, bo nikt nie musiał już zasłaniać ust podczas rozmowy. To smutne – myślał często Jende – jak zima odbiera tak wiele codziennych prostych przyjemności. Gdy w trzeci czwartek maja wiózł Cindy Pięćdziesiątą Siódmą Ulicą na lunch do Nougatine, gdzie umówiła się z najlepszymi przyjaciółkami, Cheri
i June, zauważył, że dosłownie wszyscy przechodnie sprawiają wrażenie szczęśliwych. Może nie byli naprawdę szczęśliwi, ale na takich wyglądali: niektórzy wręcz galopowali w ciepłym świetle dziennym, zachwyceni odzyskaną swobodą. On też się tak czuł. Było około dwadzieścia stopni i zaraz po odwiezieniu Cindy zamierzał odprowadzić samochód na parking, zostawić go tam na własny koszt i popędzić do Central Parku, żeby zażyć trochę świeżego powietrza. Usiadłby sobie na trawie, poczytał gazetę, zjadł lunch nad jeziorem albo sadzawką i… W te rozmyślania wdarł się dzwonek telefonu. – Proszę pani… bardzo… bardzo panią przepraszam – powiedział do Cindy, bo właśnie zdał sobie sprawę, że zapomniał go wyłączyć. Zaczął grzebać gorączkowo w kieszeni marynarki, ganiąc się w duchu. – Słowo daję, że rano go wyłączyłem, proszę pani. Byłem pewien, że go wyłączyłem tuż przed… – Śmiało, odbierz – powiedziała Cindy. – Nic się nie dzieje, proszę pani – zapewnił, zerkając na telefon i wciskając szybko boczny przycisk, żeby go wyciszyć. – To tylko mój brat dzwoni z Kamerunu. – Nie ma sprawy, odbierz. – Dobrze, dziękuję pani, dziękuję. – Zaczął majstrować przy aparacie, żeby odebrać, zanim brat się rozłączy. – Tanga, Tanga – odezwał się. – I beg I no fit talk right now… Madam dey for inside motor… Wetin?… E?… Nie, nie mam pieniędzy. I don tell you say things them tight… Grosza nie mam… I beg, make I call you back… Madam dey for inside motor. I beg, I get for go. Rozłączył się, westchnął głęboko i pokręcił głową. – Mam nadzieję, że wszystko w porządku? – spytała Cindy, sięgnęła po własny telefon i zaczęła coś wystukiwać. – Tak, proszę pani, wszystko w porządku. Przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. To się już nie powtórzy, obiecuję. To tylko mój brat dzwonił ze swoimi kłopotami. – Wyglądasz na przejętego. Nic mu nie jest? – Nie, proszę pani, nic takiego poważnego. Wypędzili jego dzieci ze szkoły, bo nie zapłacił czesnego. Nie chodzą do szkoły od tygodnia. To dlatego do mnie dzwoni; żebym mu przesłał pieniądze. Dzwoni na okrągło, dzień w dzień.
Cindy nic nie odpowiedziała. W głosie Jendego pobrzmiewała taka bezradność, że pomyślała zapewne, że lepiej już o nic nie pytać, uznała, że lepiej dać mu czas do namysłu, jak pomóc bratu. Dokończyła pisanie wiadomości, odłożyła telefon i dopiero wtedy na niego spojrzała. – Szkoda – powiedziała. – Wielka szkoda, proszę pani. Mój brat spłodził bez namysłu pięcioro dzieci, a nie ma pieniędzy, żeby je należycie wychować. A ja teraz muszę wymyślić, jak mu przesłać pieniądze, ale sam nawet… Zamilkł i skręcił w prawo, a ona o nic więcej nie pytała. Przez dwie kolejne minuty jechali w milczeniu, jak przez dziewięćdziesiąt procent czasu, którego Cindy nie spędzała na rozmowach telefonicznych z klientami lub przyjaciółkami. – Ale tak być nie może – odezwała się nagle głuchym głosem. – Dzieci nie powinny cierpieć przez rodziców. – To prawda, proszę pani. – Dziecko niczym nie zawiniło. – Niczym, proszę pani. Zbliżali się do Central Parku i Cindy znów zamilkła. Usłyszał, jak otwiera torebkę i rozpina, a potem zapina co najmniej jedną kieszonkę, i zobaczył, że wyjmuje puder i szminkę, żeby poprawić makijaż. – Dzieciom na pewno wszystko się jakoś ułoży – dodała, nakładając szminkę i rozciągając wargi do lusterka, gdy zatrzymali się przed restauracją. – Na pewno się ułoży, jak nie tak, to inaczej. – Dziękuję, proszę pani – odrzekł. – Zrobię, co w mojej mocy. – Nie wątpię – odparła takim tonem, jakby ani na sekundę nie uwierzyła, że Jende ma jakąkolwiek moc. Gdy obszedł samochód, żeby otworzyć jej drzwi, Cindy przypomniała, żeby odebrał ją za dwie godziny, a potem bez uprzedzenia wyjęła z przedniej kieszonki torebki czek i wręczyła go Jendemu. – Niech to pozostanie między nami, okej? – szepnęła mu do ucha. – Nie chcę stworzyć wrażenia, że mam zwyczaj rozdawać ludziom pieniądze, żeby wspomóc ich rodziny. – Och, Boże wielki, proszę pani! – Idę na lunch, a ty w tym czasie możesz zrealizować czek i posłać pieniądze bratu. Cierpnie mi skóra na myśl, że te biedne dzieci mają stracić kolejny dzień szkoły z powodu takiej symbolicznej kwoty.
– Ja… ja nawet nie wiem, co powiedzieć, proszę pani! Tak bardzo pani dziękuję! Nie… nie wiem, co… tak bardzo… mój brat, cała moja rodzina, bardzo pani dziękujemy! Cindy uśmiechnęła się i odeszła, a on został na krawężniku z rozdziawionymi ustami. Gdy wszedłszy po schodach, znikła za drzwiami restauracji, rozłożył czek i spojrzał na sumę. Pięćset dolarów. Wsiadł z powrotem do samochodu i znów spojrzał na czek. Pięćset dolarów? Niech Bóg błogosławi panią Edwards! Ale jego brat prosił o trzysta. Czy ma przesłać cały czek, bo tego domagała się pani Edwards? Zadzwonił do Neni, żeby jej o tym opowiedzieć i zasięgnąć jej opinii, ale nie odebrała; pewnie wyłączyła telefon, bo przesiaduje w bibliotece uniwersyteckiej. Nie chciał zwlekać z tą rozmową do wieczora, gdy spotkają się w domu, bo pani Edwards prosiła go o przesłanie pieniędzy jeszcze dzisiaj i musiał zrobić, co mu nakazano – zdążył się już w życiu nauczyć, że dobro przytrafia się tym, którzy doceniają życzliwość innych. Gdy więc zaparkował już samochód, to zamiast wybrać się do Central Parku, prawie pobiegł do banku Chase naprzeciwko Lincoln Center, zrealizował czek i ruszył Broadwayem na północ. Trzymając się wschodniej strony ulicy, pędził spocony pod nieskazitelnie błękitnym niebem, ale nie zauważał swojej ulubionej aury, zbyt zaaferowany poszukiwaniami filii Western Union i perspektywą pospiesznego powrotu po panią Edwards. Odnalazł oddział gdzieś między numerem siedemdziesiątym a osiemdziesiątym i przesłał bratu potrzebne dzieciom trzysta dolarów. Wypisując formularz Western Union, uznał, że nie należy przesyłać całej kwoty od pani Edwards, bo zbyt dobrze znał swojego brata. Wiedział, że Tanga wydałby nadwyżkę na prezent dla nowej dziewczyny albo nową parę skórzanych butów dla siebie, a dzieci wysłałby do szkoły w tenisówkach obwiązanych sznurkiem. Umożliwienie mu takiego posunięcia byłoby nie w porządku wobec pani Edwards. Poza tym lepiej, żeby zatrzymał te dwieście dolarów, bo lada miesiąc zadzwoni brat, kuzyn albo szwagier czy przyjaciel z informacją, że potrzebuje pieniędzy na rachunek szpitalny, nowe mundurki szkolne, ubranko do chrztu albo prywatne lekcje francuskiego, ponieważ każde dziecko w Limbe musi być teraz dwujęzyczne, gdyż rząd ogłosił, że następne pokolenie Kameruńczyków musi się posługiwać płynnie angielskim i francuskim. Ktoś tam w kraju zawsze czegoś od niego chce; co najmniej raz w miesiącu odbiera telefon z prośbą o pieniądze.
Siedząc w samochodzie z dwustoma dolarami w kieszeni, miał głęboką nadzieję, że Cindy nie zapyta, czy posłał wszystkie pieniądze, bo musiałby albo powiedzieć półprawdę, albo długo tłumaczyć, jak się mają sprawy z posyłaniem pieniędzy kameruńskim krewnym i jak niektórzy z nich nie szanują swoich darczyńców, bo myślą, że amerykańskie ulice są wybrukowane banknotami dolarowymi. Cindy wróciła po dwudziestu minutach i po zajęciu miejsca w samochodzie natychmiast przyłożyła do ucha telefon. – Brak mi słów, Cheri – powiedziała. – Kompletnie mnie zatkało… Rany boskie! Mike? Akurat on?… Boże, tak okropnie mi jej szkoda… No pewnie, że jest w szoku. Sama jestem w szoku. Jak weszłam, to od razu pomyślałam, że wygląda na zdołowaną, ale taka wiadomość… Nie zasłużyła na coś takiego!… Nie!… Zawsze go cudownie traktowała. Trzydzieści lat małżeństwa, człowiek budzi się rano i oznajmia, że zakochał się w kimś innym? Chybabym umarła!… Tak, umarła!… No dobra, może bym nie umarła, ale następnego dnia na pewno nie zrywałabym się z łóżka, żeby wybrać się z wami na lunch… Boże święty! Na pewno nie! O matko, przecież mogło paść na mnie… Tak coś czuję, że kiedyś padnie na mnie, Cher. Zbudzę się pewnego dnia, a Clark oznajmi, że znalazł sobie kogoś młodszego i ładniejszego, Boże jedyny!… No wiem, wiem, zamienił ją na lepszy model… ale co z tego, że ma czterdzieści pięć lat, na pewno nie jest o wiele ładniejsza niż June… nie, ja też nie. Trochę się znam na takich zdzirach i najczęściej naprawdę nie ma się czym zachwycać… no, niektóre… tu wcale nie chodzi o wygląd. W ubiegłym tygodniu wybraliśmy się na kolację ze Steinsami, a kelnerka, no, nie była jakaś superładna, ale miała ten taki uroczy akcent gdzieś ze wschodu Europy. Żałuj, że nie widziałaś, jak Clark na nią patrzył… może po trzydziestce… za każdym razem, jak podchodziła, Cher… Tak, serio mówię… no pewnie, że jeszcze to robi, i to na moich oczach… subtelnie? Nie tym razem. Musiałam wyjść do toalety, żeby się pozbierać… no tak, aż tak źle. Co za poniżenie… a może coś sobie uroiłam, bo wcale mi się nie uśmiechało to wyjście, ale jak on z nią rozmawiał, uśmiechał się, dopytywał o tatuaż… tak! I wiesz, zaraz mi się zapaliła lampka w głowie… sama już nie wiem…
14.
Neni
uważała, że łażenie po barach nie ma sensu. Po co wystawać godzinami w ścisku i wrzeszczeć wniebogłosy, żeby porozumieć się ze znajomymi, skoro można usiąść wygodnie we własnym domu i porozmawiać z przyjaciółmi spokojniejszym tonem? Jak to możliwe, że ludzie wolą siedzieć w ciemnej norze i pić napoje, które w monopolowym kosztują cztery razy mniej? Co za dziwaczny sposób na spędzanie czasu i wydawanie pieniędzy, a decyzja taka, jak ta podjęta przez Winstona, wydała jej się jeszcze dziwniejsza. Winston mieszkał samotnie w kilkudziesięciometrowym apartamencie z jedną sypialnią, w budynku z portierem, a mimo to postanowił wyprawić urodziny w barze w hotelu Hudson, naprzeciwko swojego apartamentowca. – Przecież w twoim mieszkaniu zmieści się co najmniej trzydzieści osób – powiedziała Neni, gdy przyszedł zaprosić ją i Jendego. – Mogę przyjść wcześniej i przyrządzić coś do jedzenia. – A kto to rano posprząta? – spytał Winston. – Przecież masz panią do sprzątania! – Nie, nie chce mi się w to bawić – odparł. – I po co ta cała sisa z urodzinami w barze? Przecież w Limbe lubiłaś wychodzić się napić. – Tak, lubię wyjść się napić. A co? – Przecież to na jedno wychodzi. – Na jedno wychodzi? Zaraz, twierdzisz, że amerykańskie bary to to samo, co knajpy w Limbe? – A dlaczego nie? Człowiek wchodzi, zamawia drinka, znajduje sobie miejsce, żeby usiąść i się nim delektować… – No nie, nie rozśmieszaj mnie, Winston. – Neni parsknęła śmiechem. – Nie ma żadnego porównania. W Limbe siedzi się na dworze, jest ciepło i słonecznie. Człowiek rozkoszuje się lekkim wiaterkiem, w tle rozbrzmiewa makossa, można obserwować ludzi przechodzących ulicą. To się nazywa przyjemność. A nie te nory, w których… – A w ilu amerykańskich barach byłaś?
– A po co w ogóle mam do nich chodzić? Oglądam je w telewizji, to mi wystarczy. Ludzie zachowują się tak, jakby w Ameryce wszystko musiało być lepsze niż gdzie indziej. Pod wieloma względami tutaj wcale nie jest najlepiej, a jeśli chodzi o wyjście dla przyjemności na drinka, to nie ma porównania z Kamerunem. Nawet gdyby się uprzeć i… – Neni, dobrze, widzę, że cię nie przegada – wtrącił Jende. – Po prostu chodźmy na te urodziny, co? – Zobaczymy – odburknęła i zacisnęła wargi. – Ubawisz się po pachy, a ja napiję się tego drinka Sex on the Beach – dodał Jende i mrugnął do niej, a ona przewróciła oczami i wyszła z salonu. Na urodziny przyjechali spóźnieni o godzinę za sprawą Neni, która nie mogła zdecydować, którą włożyć bluzkę, żeby wyglądać zarazem ponętnie i przyzwoicie. Gdy weszli do baru, trzymając się za ręce – Jende pierwszy, Neni za nim – zobaczyli Winstona stojącego nieopodal baru z grupą znajomych. Obok na stołkach siedziało dwóch mężczyzn, a ich uśmiechnięte twarze znajdowały się tak blisko siebie, że Neni była przekonana, że zaraz pierwszy raz w życiu zobaczy męski pocałunek. Ten widok przypomniał jej wykładowcę, dzięki któremu dostała z matematyki piątkę z minusem i doczekała się średniej semestralnej 3,7, i zaczęła się zastanawiać, jak wygląda jego chłopak, jak im przebiega procedura adopcyjna, którą – jak dowiedziała się ostatniego dnia zajęć – byli gotowi rozpocząć, bo jako że dobiegał czterdziestki, nie chciał czekać do obrony doktoratu. – Co robimy? – szepnął jej do ucha Jende, gdy tak stali w drzwiach, nie wiedząc, jak przebrnąć przez tłumek gości sączących piwo albo mieszających koktajle. Neni wzruszyła ramionami; skąd ma wiedzieć, jak się zachowywać w takich miejscach? Ponieważ pozostało im tylko czekać, aż Winston po nich podejdzie, zostali przy drzwiach, machając do niego od czasu do czasu z nadzieją, że ich zauważy, co wydarzyło się dopiero wtedy, gdy jeden z jego znajomych też do nich pomachał. Winston wystawił palec i coś powiedział, ale najwidoczniej nie mógł się tak łatwo wyswobodzić, więc Jende i Neni dalej stali przy wejściu, trzymając się za ręce, jak dwa drzewa ze splecionymi gałęziami, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę i przyglądając się pijącym gościom, choć wiedzieli, że w pomieszczeniu pełnym atrakcyjnych, młodych białych ludzi nie wypatrzą żadnej znajomej twarzy. – Idę do toalety – szepnęła Jendemu do ucha Neni i pospieszyła do łazienki, zanim zdążył zareagować. Stanąwszy przed lustrem, zobaczyła, że
na twarz występuje jej pot, z pewnością nie z powodu temperatury, bo bar był klimatyzowany. Co ona tu będzie robić przez dwie godziny, o czym rozmawiać z tymi ludźmi? Nigdy dotąd jej nie zapraszano na przyjęcie zdominowane przez białych, a nawet gdyby było inaczej, z pewnością by odmówiła. Przyszła tu tylko ze względu na Winstona, ale może należało zostać w domu i przyrządzić mu fufu and eru w ramach prezentu urodzinowego. Takie miejsca to nie jej bajka; tacy ludzie to nie jej bajka. Wiedziała, że Winston przyjaźni się ludźmi różnych ras, ale nie miała pojęcia, że ma wśród przyjaciół tak wielu białych – ona sama nie przyjaźniła się z nikim, kto nie miałby afrykańskiego pochodzenia, a spoufalanie się z białymi nawet nie przeszło jej przez myśl. Chodzić z nimi na zajęcia, pracować dla nich, uśmiechać się do nich w autobusie – to jedno, ale godzinami się śmiać i rozmawiać, dbając o odpowiednią artykulację, żeby nie mówili, że ma niezrozumiały akcent – to coś zupełnie innego. Nie wyobraża sobie, jak w towarzystwie białej kobiety miałaby być sobą, tak jak w obecności Betty czy Fatou. O czym by rozmawiały? Z czego by się śmiały? Poza tym nie znosiła tych sytuacji, gdy coś mówiła, a oni uśmiechali się albo potakiwali, choć – wiedziała o tym dobrze – nie zrozumieli ani słowa. A ludzie w barze właśnie na takich wyglądali – byli to przede wszystkim współpracownicy Winstona, więc musiała uważać, żeby nie narobić mu wstydu. Jej zdaniem nie było nic bardziej żenującego niż czarni, którzy ośmieszają się w oczach białych, starając się sprostać ich oczekiwaniom. To między innymi dlatego tak trudno było jej zrozumieć Afroamerykanów: kompromitują się na prawo i lewo i wyraźnie mają to w nosie. Wyjęła z torebki chusteczkę, przytknęła ją do spoconej, przetłuszczonej twarzy i na nowo uszminkowała usta, zupełnie niepotrzebnie. Próbuj dalej, pomyślała, wchodząc z powrotem do baru i obciągając czerwoną bluzkę z wiązaniem na karku, żeby zakryć pasek dżinsów, który zwijał jej się irytująco w talii pod wylewającym się brzuchem. Ucieszyła się, że Jende zniechęcił ją do wkładania butów na obcasach – w kowbojkach na trzycentymetrowym obcasie, w które wetknęła dżinsy, i tak wystarczająco drżały jej nogi. Ale roztrzęsiona czy nie, i tak musiała się zmusić do swobodnego zachowania i udawać, że bywa w takich miejscach co wieczór. Gdy zostanie farmaceutką, będzie musiała na okrągło chodzić na przyjęcia z białymi. Przy odrobinie szczęścia nie będzie już wtedy mówiła z takim
silnym akcentem, co wytknął jej jeden z wykładowców; może nauczy się już wtedy akcentu amerykańskiego. Dziś wieczór postara się mówić jak najwolniej, a potem się uśmiechać. Jak będzie się tylko uśmiechać, to nikt jej nie poprosi o trzykrotne powtórzenie zdania. Przez dobrą minutę nie mogła wypatrzyć ani Jendego, ani Winstona, więc stała sama, rozglądając się wokół i obserwując grupki przyjaciół i współpracowników oraz pary szepczące sobie do ucha albo rozmawiające podniesionymi głosami. Potem dostrzegła przy drzwiach Jendego, który z kimś rozmawiał, prawdopodobnie z jakimś znajomym Winstona. Poznał ich paru w pierwszym miesiącu po przylocie do Ameryki, gdy mieszkał u kuzyna. Właśnie się zastanawiała, czy podejść do Jendego, czy zamówić napój gazowany na rachunek Winstona, gdy jak spod ziemi wyrosła przed nią młoda biała kobieta o ciemnych kręconych włosach, ze szklaneczką koktajlu w dłoni i uśmiechem tak szerokim, jakby zobaczyła coś naprawdę wyjątkowego. – O matko święta! – zawołała. – Ty na pewno jesteś Neni! Neni pokiwała głową i rozciągnęła wargi w uśmiechu. – Jestem Jenny. Dziewczyna Winstona. Dziewczyna Winstona? – Tak się cieszę, że w końcu cię poznałam! – powiedziała Jenny i uściskała Neni. – Ja też się cieszę – odpowiedziała Neni, cedząc słowa i próbując przekrzyczeć dobiegającą ze wszystkich stron, rozdzierająco głośną muzykę hiphopową. – Dobrze się bawisz? – wykrzyczała Jenny, przysuwając się bliżej. – Napijesz się czegoś? Neni pokręciła głową. – Tak się cieszę, że się w końcu spotykamy! – krzyknęła znów Jenny. – Tyle o tobie słyszałam. – Dziękuję, ja też się cieszę, że się spotykamy. – Powtarzam Winstonowi, że musimy się gdzieś wybrać we czworo, tylko że tak trudno się zgrać, gdy ludzie pracują. Ale w końcu trzeba. Jende też jest? Neni skinęła głową i uśmiechnęła się, powtarzając w myślach: dziewczyna Winstona?
– Jak ci się podoba w Nowym Jorku? Winston mówi, że jesteście tu dopiero od dwóch lat. – Podoba mi się. Bardzo. Bardzo się cieszę, że tu mieszkam. – A ja marzę o podróży do Kamerunu! – powiedziała Jenny, uśmiechając się i wznosząc z rozmarzeniem oczy do nieba. – Winston nieszczególnie się pali do wyjazdu, ale ja nalegam, żebyśmy polecieli w przyszłym roku. Neni spojrzała na Jenny, sączącą radośnie swój koktajl, i nie mogła się zdecydować, czy ma się śmiać, czy raczej jej żałować. Co ona sobie wyobraża? Winston nigdy się nie ożeni z białą kobietą. Nawet nie przedstawiał im tych, z którymi sypiał, bo zmieniał je jak rękawiczki. Ostatnio Neni i Jende dowiedzieli się, że zabawia się z koleżanką z firmy – to pewnie ona. Biedactwo. Patrzcie tylko, jak jej się świecą oczka, ilekroć wymawia jego imię. Na oko mogła mieć ze dwadzieścia sześć lat, nie więcej, ale to wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że ludzie sukcesu z Kamerunu, tacy jak Winston, niezmiernie rzadko poślubiają kobiety innej narodowości. Dopóki mogą, chętnie korzystają z wdzięków przeróżnych kobiet: białych, Filipinek, Meksykanek, Iranek, Chinek, każdej kobiety o dowolnym kolorze skóry, która się tylko nawinie, z zauroczenia, prawdziwej miłości albo zwykłej ciekawości. Gdy jednak przychodzi pora na wybór żony, ilu z nich poślubia te kobiety? Niewielu. A Winston na pewno nie byłby jednym z nich. Gdyby nie udało mu się znaleźć porządnej dziewczyny z plemienia Bakweri, ożeniłby się z kimś z innego plemienia z południowego albo północnego zachodu (ale na pewno nie z plemienia Bangwa, bo jego matka, nie wiedzieć czemu, nie znosi ludu Bangwa). Poślubiłby swoją, bo mężczyzna potrzebuje kobiety, która rozumie jego duszę, ma zbliżone zainteresowania, wyznaje podobne wartości, wie, jak mu dać to, czego potrzebuje, i rozumie, że jego dzieci muszą być wychowywane tak samo, jak matka i ojciec wychowywali jego, a tego dokonać może tylko kobieta z jego kraju rodzinnego. – A, tu jesteś – odezwał się ktoś zza ich pleców. Neni odwróciła się i zobaczyła kolejną młodą kobietę ze szklaneczką, pewnie znajomą Jenny. Jenny też się odwróciła, uściskała ją i przedstawiła Neni jako kuzynkę Winstona, która dopiero co przyjechała z Afryki. „Dopiero co przyjechała z Afryki?” – pomyślała Neni. Nie jest osobą, która dopiero co przyjechała z Afryki! Przez moment chciała poprawić Jenny, ale nie wiedziała, czy to wypada, więc tylko uśmiechnęła się pod przymusem do koleżanki Jenny, która skinęła głową, ale poza tym właściwie nie zwróciła na
nią uwagi. Zaczęła coś opowiadać Jenny i kobiety zatopiły się w rozmowie na zupełnie inny temat, czyniąc z Neni uśmiechniętą obserwatorkę ich zażyłości. Po dziesięciu minutach, nie wiedząc, jak jeszcze usilniej może sobie udowodnić, że czuje się tu swobodnie, przeprosiła i odeszła; kobiety pożegnały się zdawkowo i ciągnęły rozmowę. Przecisnęła się przez tłum, który zgęstniał chyba trzykrotnie od czasu, gdy weszli tu z Jendem, i nieumyślnie potrąciła łokciem szklankę z drinkiem trzymaną przez jakiegoś młodego mężczyznę. Drink się nie wylał, ale młody człowiek obrzucił ją spojrzeniem, które bez wątpienia znaczyło: a ty co, z palmy się urwałaś, durna babo? Jende stał samotnie tam, gdzie go ostatnio widziała, popijał drinka przez słomkę i poruszał się powoli w rytm hip-hopu w swojej jaskrawożółtej batikowej koszuli. – Możemy już iść – powiedziała mu do ucha. – Dlaczego? – zapytał. – Nie wiedziałem, gdzie jesteś. Wzięłaś sobie coś do picia? – Nie chcę nic do picia. – Znów cię mdli? Może trochę coca-coli…? – Czy ja się skarżyłam, że mnie mdli? Chodźmy. – Oj, Neni. Jeszcze pół godzinki. Piję dopiero trzeci Sex on the Beach. – To zostań. Ja idę. – Może byś chociaż zagadała Winstona i złożyła mu życzenia? – Jutro do niego zadzwonię. Powietrze na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy było ożywcze i rześkie, a zgiełk znośny, poza syrenami dwóch ambulansów pędzących w stronę położonego przecznicę dalej Roosevelt Hospital. Neni odwróciła głowę od szpitala, żeby odciąć się od wspomnień sprzed roku, gdy pewnego popołudnia zawiozła pośpiesznie na oddział położniczy swoją koleżankę Betty, która dostała silnych skurczów. Natychmiast wykonano cesarskie cięcie, ale dziecko urodziło się martwe. – Siądźmy sobie na chwilę na Columbus Circle – zaproponował Jende, a ona od razu się zgodziła, próbując wyrzucić z pamięci obraz martwego noworodka, którego wolałaby nigdy nie oglądać. Jende zaczął opowiadać, jak świetnie mu się gadało z jakimś znajomym Winstona, ale ona słuchała jednym uchem. Właśnie po raz pierwszy dostrzegła pewną rzecz: zdała sobie sprawę, że większość przechodniów na ulicy idzie w towarzystwie kogoś
bardzo do siebie podobnego. Po obu stronach ulicy zobaczyła maszerujących w obie strony, pogrupowanych ludzi: biały mężczyzna trzymał za rękę białą kobietę, czarny nastolatek chichotał w towarzystwie innego czarnego nastolatka (albo Latynosa), biała matka pchała wózek ramię w ramię z inną białą matką, czarna kobieta rozmawiała z czarną kobietą. Zobaczyła czterech Azjatów w smokingach i grupę przyjaciół o różnych kolorach skóry, ale jednakowo szykownie ubranych. Większość ludzi obracała się wśród swoich. Nawet w Nowym Jorku, nawet w miejscu tylu narodów i kultur, mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, biedni i bogaci, wśród najbliższych osób woleli mieć swoich. A dlaczego by nie? Człowiekowi o wiele łatwiej dokonać takiego wyboru, niż tracić swoją ograniczoną energię na próby wtopienia się w świat, do którego nigdy nie będzie należał, i właśnie dlatego Nowy Jork jest taki cudowny: każdy może odnaleźć w nim własny świat. Ona miała swój świat w Harlemie i nigdy więcej, nawet na godzinę, nie spróbuje się wkręcić w świat śródmiejski. Gdy dotarli do Columbus Circle, zadzwoniła do Fatou i dowiedziała się, że Liomi ma się dobrze i mogą zostać, jak długo chcą. Usiedli więc pod pomnikiem Krzysztofa Kolumba, ramię w ramię, ręka w rękę, zwróceni twarzami na północ i otoczeni deskorolkarzami, parami młodych ludzi i bezdomnymi, a samochody wokół nich okrążały rondo i sunęły Central Park West. Wiosenne powietrze było bardziej rześkie, niżby sobie życzyła, ale nie na tyle, by zmusić ją do ucieczki do metra. A nawet gdyby było inaczej, zostałaby pośrodku ronda, bo nie każdego wieczora miała okazję napawać się dźwiękami miasta i milionami rozbłyskujących wokół świateł, które przypominały jej, że dalej żyje tak, jak sobie wymarzyła. Bubakar zapewniał ich, że być może pozostaną w kraju jeszcze wiele lat, co by oznaczało, że tyle samo czasu spędzą w tym mieście. Gdy tylko o tym pomyślała, na twarz mimowolnie wypłynął jej szeroki uśmiech i przysunąwszy się bliżej Jendego, oparła się o jego ramię. – Nie ma w tym mieście lepszego miejsca – rzekł. Nie pytała, dlaczego tak uważa, bo znała odpowiedź. To tu przychodził chłonąć miasto w pierwszych dniach po przylocie. To tu często siadywał i do niej dzwonił, gdy ogarniała go taka samotność i tęsknota, że jedynie jej głos dawał mu trochę ukojenia. Podczas tych rozmów wypytywał ją, jak się miewa Liomi, co dziś na siebie włożyła i jakie ma plany na weekend, a gdy wszystko mu opowiadała, jeszcze mocniej
tęsknił za pięknem jej uśmiechu, za paleniskiem w matczynej kuchni, za lekkim wiatrem na Down Beach, za siłą uścisku Liomiego, za prostackimi żartami i śmiechem przyjaciół, gdy popijali w barze guinnessa; pragnął tego wszystkiego, co pozostawił za sobą i czego teraz żałował. Mówił jej, że w takich chwilach zastanawiał się często, czy warto było porzucać kraj w poszukiwaniu czegoś tak ulotnego jak szczęście. – Wiesz, co sobie właśnie uświadomiłem? – powiedział. – Co? – spytała, patrząc na niego z uwielbieniem. – Że siedzimy w samym centrum świata. Parsknęła śmiechem. – Śmieszny jesteś. – Nie, pomyśl chwilę – powiedział. – Columbus Circle to centrum Manhattanu. Manhattan to centrum Nowego Jorku. Nowy Jork to centrum Ameryki, a Ameryka to centrum świata. No to siedzimy w centrum świata, prawda?
15.
W drodze na pole golfowe w Westchester Clark narzekał na bolący kark, zrzędził na Phila, który oprócz niego zaprosił jeszcze parę osób, przez co trudno mu było odmówić, skarżył się, że musi przeznaczyć popołudnie na nielubiane zajęcie, choć w tym czasie mógłby siedzieć w biurze. Jende słuchał i potakiwał, jak zwykle zgadzając się ze wszystkim, co usłyszał. – Golf to nie moja bajka – powiedział Clark. – Mnóstwo ludzi chętnie udaje, że lubi grać, ale mnie by to dzisiejsze spotkanie zupełnie nie obchodziło, gdyby nie to, że mogę przy okazji załatwić interesy poza firmą. – To chyba bardzo trudna gra? – Nie, zupełnie nie. Powinieneś kiedyś spróbować. – Tak zrobię, proszę pana – powiedział Jende, chociaż nie miał pojęcia, z jakiej racji i dokąd miałby pójść na golfa. W połowie drogi na pole golfowe w Rye do Clarka zadzwoniła matka, a on włączył głośnik w telefonie, mówiąc, że nie chce się narażać na jeszcze silniejszy ból szyi. Matka podziękowała mu za rocznicowy prezent i już zaczęła opowiadać zabawną historyjkę o tym, jak to napotkała dawnego sąsiada z Evanston, gdy rozległ się sygnał następnej rozmowy. Clark powiedział, że musi się rozłączyć, i obiecał, że oddzwoni, gdy tylko odbierze telefon od szefa. – Jedziesz do Phila i reszty? – zapytał Tom. Jego głos brzmiał w głośniku znacznie słabiej, niż spodziewałby się Jende po głosie prezesa. Był miły, ale nie tak autorytarny, jak ton Clarka. – Tak, ty też jedziesz, prawda? – Nie, nie dam rady. Michelle coś nie najlepiej się czuje. – O, to niedobrze. – A jak tam Cindy? – spytał po kilku sekundach Tom. – Świetnie w czwartek wyglądała. – No tak, umie o siebie zadbać. – Słyszałem, jak kilku typów przy barze zastanawiało się, kto złowił taką sztukę.
Clark zachichotał. – Ostatnimi czasy przyjmuję komplementy jak leci. Jende odchrząknął, nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że Tom zamierzał najwyraźniej powiedzieć coś ważnego i Jende chciał przypomnieć Clarkowi o swojej obecności, żeby ten wyłączył tryb głośnomówiący. Wiedział dość o aktualnym położeniu Lehmana i nie chciał wysłuchiwać dodatkowych informacji, zwłaszcza takich, które mógłby niechcący wygadać Leah, bo ta zamęczała go ostatnio o szczegóły rozmów Clarka, żeby się dowiedzieć, jak bardzo zła jest sytuacja firmy. Powtarzał jej zawsze, że o niczym nie wie, ale ta kobieta łatwo się nie poddawała. – Clark – zaczął Tom, wreszcie gotów przejść do rzeczy. – Wiesz chyba, dlaczego dzwonię. – Domyślam się, że rozmawiałeś z Donaldem. Liczyłem, że… – Nie masz prawa rozmawiać za moimi plecami z członkami zarządu, Clark. – Nie miałem takiego zamiaru. Wpadłem na niego w drodze na mecz hokejowy syna i napomknąłem naprędce, że próbuję się umówić z tobą na spotkanie, żeby porozmawiać o… – O czym? – spytał Tom podniesionym głosem. – Znów będziesz pieprzył, że mamy się przyznać? Zmienić strategię? A myślisz, że co teraz robimy? Bawimy się w kosi-kosi-łapci? – Myślę, że pora przemyśleć długoterminową strategię, Tom – odrzekł Clark, teraz już też podniesionym głosem. – Powtarzam to i będę powtarzał. Udajemy w najlepsze, że mamy do czynienia z siłami, nad którymi nie panujemy, a to nieprawda. To tylko kwestia zmiany perspektywy, rozpatrzenia innych modeli. Zwracałem się do ciebie już w sierpniu, kiedy stało się jasne, że notowania listów zastawnych już nie wzrosną i ferment szybko się rozniesie z subprime’u do segmentu Alt-A. Pamiętasz, jak wtedy rozmawialiśmy i proponowałem zmianę kierunku? – Do czego zmierzasz? – Kiedy ty i Danny postanowiliście olać Chińczyków, ja nalegałem, żeby przyjąć każdą kasę, którą chcą w nas władować i wyciągnąć nas z tego bagna, póki… – I oznajmić światu, że jesteśmy blisko dna? Jasne! Zróbmy z siebie pośmiewisko! – W Bear Stearns też nie chcieli robić z siebie pośmiewiska!
– Bear Stearns to Bear Stearns! My nazywamy się Lehman i jeśli tego nie wiesz, jeśli nie wiesz, że my zawsze wygrywamy, to naprawdę nie mogę ci pomóc, Clark! Jeśli nie wierzysz w naszą misję, to zmarnowałeś dwadzieścia dwa lata życia. Jende usłyszał, jak Clark prycha, i domyślił się, że kręci przy tym głową. – Co prychasz? – spytał Tom. – Chodzi mi tylko o to, że musimy trochę zmienić podejście, bardziej zdecydowanie gromadzić kapitał. Na Wall Street wszyscy się uwijają i tak robią, a my jakby nigdy nic oszukujemy udziałowców, że jesteśmy dokapitalizowani. Gdybyśmy mogli choćby… – Nie będziesz już więcej rozmawiał za moimi plecami z członkami zarządu, zrozumiano? Clark westchnął ciężko, ale nie odpowiedział. – Umowa stoi? Clark udawał, że nie słyszy. – A jeśli chodzi o to, że mamy się przyznać… – A myślisz, że jak długo jeszcze utrzymamy w tajemnicy wskaźniki zadłużenia? Zamierzasz stanąć przed Kongresem i powiedzieć, że nic nie wiedziałeś o Repo 105? Pytanie, jak długo możemy utrzymać obecny stan, a nadejdzie moment, że trzeba będzie… – Czyli uważasz, że upublicznienie naszych brudów skieruje nas z powrotem na właściwe tory? Myślisz, że powinniśmy cię posłuchać, bo nagle ruszyło cię cholerne sumienie? – To nie ma nic wspólnego z sumieniem! Wiesz, że lubię ryzyko. Wiesz, że kocham wygrywać nie mniej niż inni i jestem za tym, żebyśmy zrobili, co się da, żeby wygrać. Ale na pewnym etapie trzeba umieć przyznać, że się zabrnęło za daleko, a jeśli sprawy dalej będą się posuwały w takim tempie… – Co ty powiesz? – odezwał się drwiąco Tom. – To jak daleko mamy się cofnąć? Do lat siedemdziesiątych? Może od razu wskoczymy do buicka rocznik siedemdziesiąt pięć, a wszyscy będą nas mijać modelami z dwa tysiące ósmego? Tego ode mnie oczekujesz, tak? Tacy się staliśmy bezwzględni, to teraz bądźmy może mili i grzeczni. – Ja wcale nie… – Wiesz co, naprawdę nic ci nie poradzę – ciągnął Tom niemal ze współczuciem. – Nie wiem, jaki kryzys teraz przechodzisz, ale naprawdę nie umiem ci pomóc i szczerze mówiąc, nie mam teraz do tego głowy.
– Chodzi mi tylko o to, że powinniśmy pokazać, że reprezentujemy coś więcej niż wszyscy inni, Tom. To może być nasze wybawienie. Jeśli przestaniemy odstawiać te numery i jeśli będzie trzeba, zwalimy wszystko na kogoś innego, audytorów, nieuczciwych księgowych, kogo bądź, zdołamy wyjść na prostą, zanim sprawy się pogorszą. Bo na razie to lecimy sobie w kulki, a SEC rżnie głupa, ale wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli wszystko się rozpieprzy i zacznie się szerzyć chaos, rzucą nas na pożarcie opinii publicznej, utrzymując, że nie mieli zielonego pojęcia, co, jak wszyscy wiemy, jest kłamstwem. – A myślisz, że zarząd będzie zachwycony twoją propozycją? – Donald nie powiedział nie. – Skąd ten pomysł? Donald uważa, że ci odbiło! – Odbiło to tym, którzy uważają, że styl prowadzenia interesów ujdzie nam na sucho! – wrzasnął Clark, najwyraźniej nieświadomy, jak mocno podniósł głos. – Popełniliśmy już całą masę błędów. Dalekowzroczność nie jest naszą najmocniejszą stroną i dlatego tkwimy teraz po uszy w gównie. Musimy sięgać wzrokiem daleko poza struktury Lehmana. Musimy pamiętać o następnym pokoleniu, które wejdzie na Wall Street, gdy nas zabraknie, o tym, jak ci ludzie nas osądzą. I jak osądzi nas historia! Po drugiej stronie linii rozległ się dźwięk drugiego telefonu. Tom odebrał, przemówił łagodnie do kogoś, do kogo zwracał się per „skarbie” i zapewnił tę osobę, że przyjedzie, że za żadne skarby tego nie przegapi. – Wolałbym cię teraz nie stracić – powiedział do Clarka po zakończeniu rozmowy, tonem tak łagodnym, jakby nadal przemawiał do tej drugiej osoby. – Od osiemnastu lat jedziemy razem, raz na wozie, raz pod wozem, i wiem, jestem absolutnie pewny, że to też przetrwamy. Ale jeśli uważasz, że to dla ciebie za wiele, z przykrością przyjmę twoją rezygnację. – Nigdzie się nie wybieram – odrzekł Clark. – Toczy się bitwa i zamierzam dalej walczyć o Lehmana. – I dobrze. – I dobrze. – To proponuję, żebyś wrócił do pracy i dalej walczył w takim stylu, jaki uznałem za najlepszy. A jeśli pewnego dnia okaże się, że się myliłem, będziesz mógł wspomnieć tę rozmowę i poczuć się cholernie dumny.
16.
Czekał przy krawężniku od ponad pół godziny, kiedy Vince, z kubkiem kawy w dłoni, wyszedł w końcu z apartamentowca i wskoczył na tylne siedzenie. – Jende, chłopie – powiedział, klepiąc kierowcę po ramieniu. – Dzień dobry, Vince. – Przepraszam, że kazałem ci czekać. Niestety nie mam dobrej wymówki. – Nic nie szkodzi. Postaram się pojechać szybko, żebyś się nie spóźnił na swoją wizytę. – Nie, nie ma pośpiechu. Kiedy jadę do dentysty, nie zależy mi na punktualności. W ogóle nie jechałbym aż na Long Island, gdyby nie to, że według mojej mamy doktor Mariano to najlepszy dentysta na świecie. – Dobrze mieć dentystę. – Jende wyobraził sobie, jak by to było miło, gdyby ktoś inny czyścił mu zęby. Skręcił w prawo na Broadway i minąwszy kolejne przecznice od Dziewięćdziesiątej do Pięćdziesiątej Ulicy, skierował się na wschód na I-495. – Mam włączyć radio? – spytał Vince’a. – Nie, nie trzeba – odrzekł ten z roztargnieniem. Wiercił się i rozglądał po samochodzie. – Chyba zapomniałem telefonu – dodał. – Mogę wrócić – zaproponował Jende. – Nie, szkoda fatygi. – Żaden problem. – Nie, wszystko gra – powiedział Vince, rozpierając się na siedzeniu i popijając kawę. – Dobrze mi zrobi, jak trochę poćwiczę odłączanie się od świata. Poza tym będę mógł spokojnie pogadać z tobą i dalej próbować wybić ci z głowy te wszystkie kłamstwa o Ameryce, którymi cię nakarmiono. Jende parsknął serdecznym śmiechem. – Możesz sobie gadać do woli, Vince. Choćbym nie wiadomo co usłyszał, od ciebie czy od kogokolwiek innego, nie zmienię przekonania, że Ameryka to najwspanialszy kraj na świecie, a Obama wygra wybory i zostanie jednym z największych prezydentów w amerykańskej historii.
– Super. Z tym się nie będę za mocno spierał. A jak ci powiem, że Amerykanie zamordowali afrykańskiego rewolucjonistę Patrice’a Lumumbę, żeby zahamować rozprzestrzenianie się komunizmu i zwiększyć swoje wpływy międzynarodowe? – A, Lumumba! W Limbe miałem koszulkę z jego podobizną. Ilekroć ją wkładałem, ludzie zatrzymywali mnie na ulicy, patrzyli na jego twarz i mówili: o, co za wielki człowiek. – To co, jak ci powiem, że tego wielkiego człowieka zamordowali Amerykanie? – Odpowiem, że mi przykro, że spotkało go coś takiego, ale nie wiem dokładnie, co się stało. – Właśnie ci opowiadam, co się stało. Jende zachichotał. – Zabawny jesteś, Vince – powiedział. – To miłe, że chcesz mi pomóc spojrzeć na to z innej perspektywy, ale może moje wyobrażenie o Ameryce jest dla mnie dobre. – Właśnie w tym szkopuł! Ludzie nie chcą przejrzeć na oczy i zobaczyć Prawdy, bo wygodnie im żyć w ułudzie. Dopóki karmi się ich takimi kłamstwami, które chcą słyszeć, są szczęśliwi, bo Prawda się dla nich nie liczy. Weźmy moich rodziców – uginają się pod ciężarem tylu bezsensownych wymogów, ale gdyby mogli się wyzwolić z tego własnowolnego ucisku, odnaleźliby prawdziwe szczęście. Ale oni wybrali ścieżkę osiągnięć i dokonań, i sukcesu materialnego, i pierdół, które nic nie znaczą, bo to właśnie istota Ameryki, i teraz są w potrzasku. I w ogóle tego nie kumają! – Twoi rodzice to dobrzy ludzie, Vince. – Na swój sposób tak, na pewno. – Twój ojciec tak ciężko pracuje. Czasem wydaje się taki zmęczony, że mi go żal, ale robimy to wszystko dla dzieci. – Nie wątpię w jego poświęcenie. – Nawet jeśli nie przepadasz za Ameryką, myślę, że i tak powinieneś dziękować Bogu, że masz matkę i ojca, którzy zapewniają ci godziwe życie. A teraz sam możesz iść na studia, zostać prawnikiem i stworzyć dzieciom dobre warunki do życia. – Zostać prawnikiem? A kto powiedział, że zostanę prawnikiem? Jende nie odpowiedział. Pomyślał, że się mylił; może studia prawnicze nie
są przeznaczone tylko dla ludzi, którzy chcą zostać prawnikami. – To mój ostatni semestr na prawie – oznajmił Vince. – Jesienią nie wracam. – Nie wracasz na studia prawnicze? – Przenoszę się do Indii. – Przenosisz się do Indii?! – Ale lepiej na razie jeszcze nie mów o tym moim rodzicom. – Nie, nie, na pewno bym nie… – Mówię ci o tym tylko dlatego, że lubię z tobą rozmawiać. I może jako rodzic mógłbyś mi doradzić, jak im to powiedzieć. Jende pokiwał głową i milczał przez dłuższą chwilę. Droga była prawie pusta i dość spokojna, nie licząc odległego wycia karetki. Na poboczu drogi prowadzącej na zachód stały szyldy z reklamami hoteli i szpitali, opatrzone zdjęciami atrakcyjnych ludzi, a ci w szpitalach wyglądali na równie zdrowych i szczęśliwych, co ci w hotelach. – Sam nie wiem, co powiedzieć, Vince – odezwał się w końcu Jende. – Myślę tylko: proszę, ukończ te studia i zostań prawnikiem. A potem może pojedziesz na urlop do Indii. – Nie chcę zostać prawnikiem. Nigdy nie chciałem być prawnikiem. – Ale dlaczego? – Prawnicy są przeważnie nieszczęśliwi – powiedział Vince. – Nie chcę być nieszczęśliwy. – Mój kuzyn jest prawnikiem. – I co, jest szczęśliwy? – Czasem jest szczęśliwy, czasem nie. A czy można być bez przerwy szczęśliwym? Człowiek może być nieszczęśliwy w każdym zawodzie. – Jasne. – To dlaczego nie możesz po prostu założyć, że będziesz szczęśliwym człowiekiem bez względu na wykonywaną pracę? – Na razie po prostu nie mogę wytrzymać na studiach prawniczych. Patrzę na innych studentów i czuję się okropnie – to takie smutne, że tracą cenne godziny życia na wysłuchiwanie kłamstw tylko po to, żeby ruszyć w świat i dalej je utrwalać. Nie wiedzą, że staną się trybikami w bezwzględnej machinie, wyspecjalizowanej w wypruwaniu flaków niewiniątkom. Ten cały system to jakiś absurd! Ludzie żyją życiem pozbawionym sensu, bo wpojono im przekonanie, że taki model jest dla nich dobry. Żyją kompletnie
nieświadomi tego, że są częścią społeczeństwa, którym rządzi bezlitosna klika. Jak długo jeszcze pozostaniemy w tej niewoli? Pytam: jak długo? Jende pokręcił głową. Tyrada Vince’a wydawała mu się czczą gadaniną, ale z podniesionego i poważnego tonu młodego człowieka wywnioskował, że Vince naprawdę nie znosi studiów prawniczych i wszystkiego, co związane z tą tematyką. I rozumiał, że nie chodzi nawet o uczelnię, prawników czy Amerykę, ale raczej o to, że Vince chce porzucić swój świat i wszystko, czego pragnęli dla niego rodzice. Vince chce stać się całkiem inną osobą. – Tak mi przykro, Vince – powiedział. – Nie musisz mnie żałować. Ja żyję swoją Prawdą. – Nie, przykro mi, że… nie, ja ciebie nie żałuję… tylko mi przykro, że tak to czujesz. Vince zaśmiał się pod nosem. – Nie będę cię oszukiwał – ciągnął Jende. – Jak mój syn mi powie, że rzuca studia prawnicze i przenosi się do Indii, przysięgam, że wyjmę molongo i przetrzepię mu tyłek. – Co to jest molongo? – Kijek, którym w naszym kraju biją nas rodzice, gdy zachowujemy się jak niegrzeczne dzieci. Mam jeden dla syna, ale upiekło mu się, tu nie mogę go używać; nie trzeba mi kłopotów. Vince znów się zaśmiał. – Wolno mi tylko na niego krzyczeć… – A we własnym kraju byś go uderzył, nawet gdyby był w moim wieku? – Nie, chłopie – odrzekł ze śmiechem Jende. – Z tym to sobie żartowałem. U nas rodzice przestają lać nas po tyłkach, gdy kończymy dziewiętnaście lat. Jakoś tak. – Dziewiętnaście! – No, czasem dwadzieścia. Ale próbuję ci tylko wytłumaczyć, że jeśli ojciec i matka się rozzłoszczą, jak im oznajmisz tę nowinę, to chyba to zrozumiesz. Vince nie odrzekł i przez minutę siedział w milczeniu, wyglądając przez okno. – Wiem, że nie będzie im łatwo zrozumieć – odezwał się wreszcie. – W końcu jestem zupełnie inny niż oni. Ale z drugiej strony te setki tysięcy dolarów, które władowali w Dalton i obozy letnie, i NYU, i Columbię, były po to, żebym stał się kimś, kim oni chcą. Żeby moja mama mogła powiedzieć
koleżankom, że jej syn właśnie robi aplikację sędziowską pod okiem tego czy tamtego. Sranie w banię. – Oj, Vince – westchnął Jende. – Jak kiedyś sam będziesz miał dzieci, już tak nie powiesz. – Dziwi mnie to; jesteś tak różny, a jednak pod wieloma względami tak podobny do moich rodziców. – Może właśnie dlatego tak dobrze dogaduję się z twoim ojcem. Zresztą wydaje mi się, że gdybyś trochę odpuścił ojcu, może spojrzałbyś na niego z innej strony i przekonał się, że jest bardzo miłym człowiekiem. – Hm, no, może kiedyś zauważę, że jest taki supermiły, skoro tak twierdzisz. Nigdy nie byliśmy blisko jako rodzina, więc nigdy nie postrzegałem go inaczej niż jako nieobecnego żywiciela, który dla dobra rodziny markuje, że jest inaczej. – Łatwo nie jest. – Jende pokręcił głową, skręcając w Elm Street, gdzie mieścił się gabinet dentystyczny. – Komu nie jest łatwo? – Tobie, ojcu, każdemu dziecku, każdemu rodzicowi i tak dalej. Po prostu nikomu nie jest łatwo żyć na tym świecie. – Rzeczywiście – przyznał Vince. – To dlatego nie mamy innego wyjścia, jak tylko przyjąć cierpienie i poddać się prawdzie. – Przyjąć cierpienie? – zaśmiał się Jende. – Teraz to chyba sobie żartujesz, e? – Możemy porozmawiać, co to znaczy, w drodze powrotnej. – Vince uśmiechnął się i wyprostował, bo Jende przymierzał się już do zaparkowania samochodu. – Ale proszę, niech to, co mówiłem o uczelni i Indiach, zostanie na razie między nami. Jende kiwnął głową, odwrócił się i wyciągnął rękę, a Vince ją uścisnął i wysiadł z samochodu. Kiedy wrócił po godzinie, miał szczękę zesztywniałą od znieczulenia, które mu zaaplikowano przed usunięciem zęba mądrości, i z trudem mówił. Po kilku minutach zasnął, ściskając w prawej dłoni woreczek z lodem do przykładania do lekko opuchniętej twarzy. Od czasu do czasu Jende spoglądał na twarz Vince’a w lusterku wstecznym i za każdym razem wyobrażał sobie Liomiego za jakieś osiemnaście lat. Wiedział, że nigdy nie pozwoliłby Liomiemu porzucić szansy na udaną karierę i godziwe życie, i włóczyć się po Indiach, bajając o Prawdzie i Cierpieniu, ale nie mógł też całkowicie potępić decyzji Vince’a. Patrząc na śpiącego młodego
człowieka, poczuł, że nie tylko się o niego martwi, ale i jest z niego dumny.
17.
Tego lata miasto było pełne rozpalonych i spragnionych mieszkańców: sapali na peronach metra, wojowali ze słońcem za pomocą kapeluszy z szerokim rondem i przewiewnych ubrań, spieszyli pod rusztowania w poszukiwaniu cienia, wpadali do domów towarowych nie z powodu zachwalanych w witrynach wyprzedaży, ale z tęsknoty za klimatyzacją. Ci, którzy nie zdołali umknąć na plaże i za miasto, gromadzili się w miejscach, w których choć na chwilę dało się zapomnieć o rozgrzanym, wilgotnym powietrzu: na koncertach muzyki etnicznej wykonywanej przez artystów z odległych krajów, takich jak Kazachstan czy Burkina Faso, balangach na dachach budynków, gdzie wszyscy byli absolutnie przekonani o swojej atrakcyjności i wyrafinowaniu, kiermaszach ulicznych, gdzie było za dużo kurczaka z rusztu, a za mało przewiewu, na rejsach o zachodzie słońca, z biletami last minute i tanimi koktajlami. W mieście było co robić, a jednak wielu rozpaczliwie pragnęło z niego wyjechać, znaleźć się gdzieś, gdzie głównym zadaniem staje się poszukiwanie przyjemności, a nie walka o przetrwanie, gdzie powietrze porusza się bez przeszkód, a woda ciągnie się przez tysiące kilometrów, czyli w miejscu takim jak któryś z nadmorskich kurortów Hamptons. Pewnego poranka w połowie czerwca, gdy Jende wiózł Clarka Lexington Avenue, ten powiedział mu, że może wziąć płatny urlop w pierwszych dwóch tygodniach sierpnia. Od końca lipca prawie do końca sierpnia, a także w pojedyncze dni lipcowe rodzina (przede wszystkim Cindy i chłopcy) będzie przebywać w Southampton, więc tego lata nie zapowiada się zbyt wiele pracy. – Jestem panu bardzo wdzięczny – powiedział z kamienną miną Jende, chociaż w duchu uśmiechał się uśmiechem szerszym niż Wielkie Rowy Afrykańskie. Po raz pierwszy w Ameryce dostawałby pieniądze za próżnowanie, chociaż wiedział, że przez te dwa tygodnie nie będzie siedział z założonymi rękami – zamierzał zadzwonić do korporacji taksówkarskiej, w której był kiedyś zatrudniony, i brać regularne kursy, żeby dorobić do
kwoty, którą odkładali z Neni na koszty związane z postępowaniem sądowym. – Powinieneś zapytać Cindy, czy nie potrzebuje gosposi na ten ostatni tydzień lipca i pierwsze trzy tygodnie sierpnia, kiedy Anna bierze urlop – dodał Clark po kilku minutach. – Cindy przeważnie bierze wtedy kogoś z agencji. Może twoja żona chciałaby się tym zająć i zarobić dodatkowe pieniądze? – O tak, proszę pana. Moja żona… byłaby… bylibyśmy bardzo wdzięczni. Cindy rzeczywiście kogoś potrzebowała, Neni zaś potrzebowała odpoczynku od niejednokrotnie przygnębiającego obowiązku karmienia i kąpania niesprawnych emerytów, ale ostatecznie to możliwość zarobienia większej sumy pieniędzy w ciągu czterech tygodni, niż zwykle zarabiała w trzy miesiące, spowodowała, że już po pięciu minutach rozmowy ona i Jende stwierdzili zgodnie, że warto opuścić drugi semestr letni (na co zezwalała jej wiza studencka) i pojechać do Southampton. Tego wieczora, po tym jak Jende pouczył ją, co mówić, czego nie mówić i jak się należycie wyrażać, zadzwoniła do Cindy Edwards i powiedziała, że chętnie podejmie tę pracę. Cindy zaproponowała jej posadę, ale najpierw określiła, czego wymaga: utrzymywania sześciopokojowego domu w nienagannym porządku, kupowania ściśle określonych produktów spożywczych, codziennego prania, przyrządzania konkretnych potraw, obsługiwania gości w dostojny sposób, opiekowania się w razie potrzeby dziesięciolatkiem, dwunastogodzinnego dnia pracy z licznymi przestojami. – Na pewno spiszę się na medal, proszę pani – zapewniła Neni, przyciskając mocno telefon do ucha. – Mam taką nadzieję. Jende to pracowity człowiek i przypuszczam, że nie różnicie się pod tym względem. – Jest tylko taka jedna sprawa, proszę pani – powiedziała. – Tak? – Jestem w czwartym miesiącu ciąży. Dla mnie to nie kłopot, ale… – Wobec tego dla mnie też nie – ucięła temat Cindy, po czym dodała, że w pierwszym tygodniu lipca będzie musiała pojechać z Anną koleją na Long Island, do Hamptons, żeby zapoznać się z potrzebami i oczekiwaniami pracodawców. – Pilnuj, żeby robić tylko to, o co cię proszą i dokładnie tak, jak tego wymagają – powiedział do Neni Jende tuż przed tym, jak zeszła do metra,
żeby wyruszyć w podróż do Hamptons, gdzie miała przepracować cztery tygodnie. – Ani więcej, ani mniej. – O, ty też – odpowiedziała ze śmiechem. – A jak myślisz, co zamierzam tam robić? – Tu nie ma nic do śmiechu, Neni. Po prostu solidnie pracuj. Tylko o to mi chodzi. Nie rób i nie mów niczego, co do ciebie nie należy. Dzięki tym ludziom mamy na chleb. – Nic się nie martw – powiedziała, śmiejąc się jeszcze z jego poważnego tonu, który wydał jej się tyle uroczy, co niepotrzebny. – Nie przyniosę ci wstydu. Miałam już w życiu do czynienia z bogatymi ludźmi. To była prawda – w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych rodzina Neni była zamożna. Jej ojciec pracował wtedy jako celnik w porcie w Duali i dzięki wszystkim dodatkom (nie łapówkom, ojciec zarzekał się, że nikt mu nigdy nie posmarował), które on i jego współpracownicy otrzymywali od handlarzy wwożących towary do kraju, mógł dziesięciokrotnie zwiększyć roczną pensję i dopilnować, by jego rodzinie niczego nie zabrakło. Mieszkali w ceglanym domu z płytkami na podłodze i elewacji, bieżącą wodą, mieli telefon, a jej ojciec posiadał nawet samochód (zdezelowanego niebieskiego peugeota, rocznik 1970, ale jednak samochód – w Limbe symbol dobrobytu). Jako pierwsza rodzina w Down Beach mieli w domu telewizor. Neni do dziś pamięta, jak u schyłku lat osiemdziesiątych telewizja raczkowała i stacja CRTV nadawała tylko od osiemnastej do dwudziestej drugiej. Codziennie już od siedemnastej czterdzieści pięć na podłodze w salonie zasiadała gromada dzieci z sąsiedztwa w oczekiwaniu na program z „pudła”. Gdy zakłócenia na wizji zwane przez dzieci „ryżem” ustępowały powoli obrazkowi flagi Kamerunu, dzieci chichotały z zachwytem, a dorośli, stłoczeni na sofie i porozstawianych po całym pokoju krzesłach, kazali im siedzieć cicho. Chodził telewizor. Nikomu nie wolno było hałasować, kiedy chodził telewizor. Dzieci miały oglądać w milczeniu wiadomości, a ilekroć na ekranie pojawiała się podobizna Nelsona Mandeli, dorośli rozmawiali o okropnych wydarzeniach w RPA i zastanawiali się, kiedy ci źli biali uwolnią tego zacnego człowieka. Filmy dokumentalne dzieci też miały oglądać w milczeniu, podobnie jak kreskówki z trajkoczącymi bohaterami, zwane przez dzieci „porku-porku”. Miały siedzieć w ciszy, gdy nadawano angielskie, francuskie czy amerykańskie seriale, opery mydlane i sitcomy,
z których niewiele rozumiały, co nie przeszkadzało im chichotać przy scenach pocałunków i jęczeć z przejęcia na widok filmowych ciosów. Na rozmowy pozwalano im tylko podczas teledysków. Wtedy dorośli zachęcali je do powstania i tańca przy muzyce Ndediego Eyango, Charlotte Mbango czy Toma Yomsa. I dzieci zawsze wstawały i prezentowały swoje ruchy makossy: kręciły chudymi tyłeczkami i uśmiechnięte od ucha do ucha przesuwały zaciśnięte pięści w lewo i prawo, jak tylko umiały. Cóż to był za zaszczyt: zobaczyć ulubionych muzyków śpiewających w czarnym pudełku. Neni jechała pociągiem i uśmiechała się na to wspomnienie. Sama była wtedy nastolatką, ale jako średnia z rodzeństwa nie mogła dotykać odbiornika – włączanie i wyłączanie było zarezerwowane dla jej ojca i najstarszego brata. W dzisiejszym Limbe nawet trzylatkom pozwala się włączać i wyłączać telewizor. W co trzecim domu w mieście można obejrzeć CNN, ale dziwnym trafem akurat nie u jej rodziców. W 1993 roku ojciec przestał pracować w porcie, usunięty przez wodza ludu Bamileke, który chciał obsadzić jego stanowisko współplemieńcem. Ojca przeniesiono bez uprzedzenia na znacznie mniej intratną posadę w Ministerstwie Skarbu w Limbe, a pół roku później, po śmierci jego owdowiałej siostry, która pozostawiła troje dzieci, chcąc nie chcąc musiał je przygarnąć i wychować razem ze swoją piątką. Pożegnanie z prestiżowym stanowiskiem wiązało się z częściową utratą władzy i szacunku, którymi się cieszył jako człowiek zamożny. Ludzie nadal witali go złożonymi dłońmi, ale wielu przestało go odwiedzać w domu, wiedząc, że nie dostaną już na odchodnym pięciu czy dziesięciu tysięcy franków CFA „na taksówkę”. Teraz ojciec był już na skromnej emeryturze i mógł się poszczycić co najwyżej wiekowym błękitnym peugeotem w garażu ceglanego domu.
18.
Dom letniskowy państwa Edwardsów nie został wzniesiony z cegieł, ale też wcale nie musiał; jedno jego pomieszczenie było warte więcej niż wszystkie ceglane domy New Town w Limbe razem wzięte. Kiedy Neni wybrała się tam pierwszy raz w towarzystwie Anny, żeby zapoznać się ze swoimi obowiązkami, starała się nie okazywać podziwu przy Annie, ale ta na pewno dostrzegła go na jej twarzy. Neni wodziła wokół wzrokiem od chwili, gdy wysiadły z taksówki przed dwupiętrowym domem z szarego kamienia krytym gontem, ze starannie przystrzyżonymi kulami bukszpanu po obu stronach czterokolumnowego portyku. Zaskoczył ją nie tylko rozmiar domu (po co taki wielki dom na raptem kilka miesięcy w roku? Po co pięć sypialni, skoro mają tylko dwoje dzieci? Czy oni nie rozumieją, że człowiek, choćby nie wiadomo jak bogaty, nie może spać w więcej niż jednym łóżku naraz?), ale też jego wystawna elegancja. Nawet teraz, po trzech dniach, wciąż jeszcze oszałamiał ją przepych otoczenia, szczególnie salonu z jego jednolitym białym wystrojem i wielkimi oknami, jakby mieszkańcy nigdy nie chcieli tracić z oczu nieba. Zdumiewała ją nieskazitelna czystość wnętrz i dowiedziała się od Anny, że Cindy nie znosi brudu jeszcze bardziej niż tandetnych przedmiotów; puszyste białe dywany i wełniane chodniki, na które niemal bała się nastąpić, oraz czarny żyrandol ze szklanymi elementami tak delikatnymi, że odkurzała go z największą ostrożnością z obawy, że je porysuje. Tego popołudnia, gdy przyjechała, Vince wyściskał ją i zapewnił, że powinna czuć się jak u siebie, choć nie wiedziała, jak niby miałaby to zrobić, skoro towarzyszyła jej ciągła obawa, że coś zniszczy. Tego dnia spędziła cały wieczór w kuchni w towarzystwie Mighty’ego, a gdy Vince pojechał do miasta (na medytację w Unity Center; Jende wcale nie przesadzał), a Cindy wybrała się na kolację ze znajomymi, wychyliła nos z kuchni tylko po to, żeby przejść do swojego pokoju. Już w pierwszych godzinach w Southampton zorientowała się, że jej jedyną pociechą będzie tu Mighty – przypominał jej Liomiego z tymi swoimi bujnymi rzęsami i licznymi
powodami do śmiechu. – Dobrze ci się mieszka w Harlemie? – spytał, gdy przygotowywała mu kolację. Zaskoczył ją bezpośredniością, cechą niezbyt typową dla dzieci z Limbe. – Dość przyjemnie – odparła. – A Jende mówi, że nie za bardzo mu się tam podoba. – Tak powiedział? – spytała Neni, odwracając się od piecyka. – Dlaczego miałby coś takiego mówić? – Bo jest szczery – odrzekł ze śmiechem Mighty. – A szczerość popłaca, prawda? Choć czasem przeszkadzała jej jego dociekliwość, musiała przyznać, że chłopiec jest przykładem tego, jak zwyczajne mogą być dzieci z bogatych rodzin. Na początku rozśmieszał ją stale pytaniami o afrykańskie lwy i pantery i o to, jakie jeszcze zwierzęta biegają po Limbe, i choć była pewna, że pytał o to Jendego co najmniej dziesięć razy, tak ją to zachwycało, że wymyślała opowiastki o małpach podkradających jej drugie śniadanie, gdy była jeszcze uczennicą, i o koledze, który lubił przyjeżdżać do szkoły na słoniu. „Nie wierzę”, odpowiadał Mighty na te historyjki, a Neni wymyślała na to coś jeszcze bardziej niewiarygodnego. Opieka nad Mightym była bez wątpienia najprzyjemniejszym z jej obowiązków i tym, który najwyraźniej robił największe wrażenie na Cindy. Ilekroć Cindy wchodziła do pokoju i widziała, jak Neni i Mighty bawią się i śmieją do rozpuku, Neni wyczuwała jej aprobatę, bo dla pani najwidoczniej nic nie liczyło się bardziej niż radość jej dzieci, ich nieprzerwany dostęp do tego, co w życiu najlepsze. Gdy Mighty się śmiał, a Vince uśmiechał, Cindy Edwards stawała się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Temu pragnieniu, by dzieci były szczęśliwe (Cindy dopytywała stale, czy czegoś im trzeba, ciągle przypominała Neni, by przygotowywała im takie posiłki i przekąski, jakie najbardziej lubią, dawała Mighty’emu trzy buziaki, ilekroć któreś z nich wychodziło z domu), towarzyszyła ściśle jej wyraźna potrzeba przynależności, potrzeba rozpaczliwa i bodaj stale domagająca się zaspokojenia. To pragnienie zbijało Neni z tropu, bo w dniu, w którym się poznały, Cindy Edwards wcale nie sprawiała wrażenia osoby o rozpaczliwych potrzebach. Od chwili, gdy wymieniły uścisk dłoni przed drzwiami, do momentu, gdy Cindy wyszła na kolację, otaczała ją aura wyniosłości:
wyprostowana sylwetka, ściągnięte łopatki, długi krok, wyraźne, powolne artykułowanie każdego słowa, jakby miała prawo zabrać słuchaczowi tyle czasu, ile jej się podoba. Oprowadzała Neni po domu, wskazując wszystko smukłym, wypielęgnowanym palcem ozdobionym pierścionkiem ze szmaragdem i kiwając głową niczym wszechwładna cesarzowa, i udzielała jej uprzejmych, ale szczegółowych wskazówek, co i jak ma robić każdego ranka. Powiedziała, że Anna być może wspominała już o tym Neni, ale ona musi jeszcze raz osobiście podkreślić, że nie zniesie u gosposi cech takich jak: nieuczciwość, niekomunikatywność i brak manier w towarzystwie. A jednak mimo tego wizerunku pewnej siebie kobiety można było odnieść wrażenie, że Cindy ma niemal obsesję na punkcie bywania tam, gdzie wszyscy bywają, i w ogóle naśladowania innych. Neni zauważyła, że w ciągu czterech dni Cindy co najmniej raz dziennie rozmawia telefonicznie z jakąś koleżanką i dopytuje, czy dostała zaproszenie na takie a takie przyjęcie, taką a taką kolację, nadchodzącą galę czy ślub. Gdy kilka razy zdarzyło się, że one dostały swoje zaproszenia, a ona nie, wyglądała tak, jakby ktoś zadał jej fizyczny ból: ciężkie westchnienia, opuszczenie ramion i smutny głos podpowiadały Neni, że choć Cindy mówi koleżankom, że nic się nie stało, myśli coś zupełnie innego i prawdopodobnie zastanawia się, dlaczego nie została zaproszona i co takiego zrobiła, że jej nie zaproszono, skoro jej status społeczny pozostaje bez zarzutu. Ta desperacka potrzeba, by ciągle gdzieś przynależeć, stale pielęgnować poczucie wyjątkowości w kontekście działań innych ludzi, zadziwiała Neni, ale nie zadzwoniła do Jendego, by z nim o tym porozmawiać, bo wiedziała, że powiedziałby jej to, co mówił zawsze, gdy twierdziła, że nie rozumie, jak ludzie mogą zabiegać o coś tak głupiego jak aprobata innych: dla różnych ludzi różne rzeczy są ważne. Ale szóstego dnia zadzwoniła do niego przerażona, żeby porozmawiać o Cindy. – Wydaje mi się, że pani Edwards jest bardzo chora – wyszeptała ze swojego pokoju w suterenie. – Co się stało? Neni powiedziała, że pani Edwards wygląda na chorą, a nikogo więcej nie ma w domu. – Ale jak to chorą, Neni? Ma gorączkę? Ból głowy? Rozstrój żołądka? – Nie, nie tak chorą – wyszeptała znowu. – Gdzie są wszyscy? – zapytał Jende.
Okazało się, że pan Edwards jest w mieście, a Vince i Mighty wybrali się na plażę. – Ale co to ma za znaczenie, gdzie są? – zapytała rozdrażniona. – Pani Edwards wygląda nie najlepiej, a ja się boję, bo nie wiem, co robić. Pani wygląda, jakby była bardzo chora, ale może wcale nie jest chora. Potrzebuję mężowskiej rady, a nie pytania za pytaniem. – Ale mówisz pięćdziesiąt rzeczy naraz – odparł. – Powiedz coś z sensem. Pani Edwards poinformowała ją, że idzie do swojego pokoju się zdrzemnąć, i prosiła, żeby jej nie przeszkadzać. Neni została w suterenie i robiła pranie, ale przypomniała sobie, że trzeba jeszcze wyprać pościel z pokoju gościnnego. Otworzyła bez pukania drzwi do sypialni na drugim piętrze, przekonana, że pani Edwards śpi w sypialni państwa na pierwszym piętrze. Gdy weszła, jej oczom ukazał się okropny widok: pani, zwykle opanowana i elegancka, leżała rozwalona u wezgłowia łóżka ze spoconą twarzą oblepioną kosmykami włosów, bezwładnie opuszczonymi rękami i półotwartymi ustami, z których spływała po policzku strużka śliny. – Boję się – mówiła Neni, przestraszona i bliska łez. – Rano było wszystko w porządku. Godzinę temu powiedziała mi, że idzie się zdrzemnąć, a potem wchodzę do pokoju gościnnego, a tam to. – Wygląda na martwą? – spytał Jende. – Nie, widziałam, jak oddycha – wyszeptała. – Boże mój, Boże, co ja mam zrobić? Jende milczał przez chwilę. – Nic nie rób – rzekł w końcu. – Po prostu udawaj, że nic nie widziałaś. Jeśli coś jej się stanie, możesz powiedzieć, że nie wiedziałaś. Możesz powiedzieć, że w ogóle nie wchodziłaś do pokoju. – A jeśli coś jest nie tak i powinnam coś zrobić? – Neni, Neni, posłuchaj mnie – mówił Jende rozkazującym tonem. – Niech ją znajdzie mąż albo któryś z synów i niech oni zadecydują, co dalej. Nie ruszaj jej, słyszysz? Nawet nie wracaj do pokoju. Nie mieszaj się w ich sprawy, błagam cię. – Muszę zrobić… – Nic nie musisz! Neni odłożyła słuchawkę i zadzwoniła do swojej koleżanki Betty. Betty już siódmy rok uczyła się pielęgniarstwa, na pewno będzie wiedziała, co robić.
– A, to pewnie narkotyki! – wrzasnęła Betty, próbując przekrzyczeć rozdokazywane dzieci. – Tylko człowiek po narkotykach tak wygląda. – Betty, proszę cię, nie żartuj. Zwracam się do ciebie z poważną sprawą… – Ale kto powiedział, że żartuję? Mówię ci, że to narkotyki. – Nie, nie pani Edwards… – Dlaczego się ze mną spierasz? Bogaci ludzie jak oni, tacy to lubią narkotyki. – Nie pani Edwards! To nie taka osoba, Betty, przysięgam. – A skąd ją znasz? Nosi ładne ubrania, to myślisz, że… – Po co miałaby brać narkotyki? – Neni, proszę cię, jeśli nie chcesz mi uwierzyć, to nie każ mi ślęczeć przy telefonie. – Och, Boże święty! – wykrzyknęła Neni i uderzyła dłonią o udo, gdy rozległ się krótki sygnał sygnalizujący rozmowę oczekującą. Stwierdziła, że to Jende próbuje się do niej dodzwonić i postanowiła go zignorować, wiedząc, co od niego usłyszy. – Słuchaj no – powiedziała Betty. – Słuchaj. Idź ją obudzić. Potrząśnij nią delikatnie, okej? – A jak się nie zbudzi? – Jeszcze raz to ruszysz! – rozległ się stłumiony krzyk Betty. – Zaraz tam przyjdę i tak oberwiesz, że popamiętasz! – No nie wiem… – Czekaj – powiedziała Betty i przez prawie minutę Neni nie słyszała niczego poza wrzaskiem małego dziecka. – Jak teraz nie nauczysz tych dzieci posłuszeństwa, to zaczną się zachowywać jak ci mali Amerykanie – dodała po chwili. – Sądzisz, że powinnam ją obudzić? – Tak, idź ją obudzić. – Chai! Man no die e rotten. – Sama wdepnęłaś w kłopoty swoimi ślicznymi nóżkami. Neni parsknęła śmiechem, wymuszonym śmiechem, który słyszała u matki, gdy życie przybierało tak dziwny obrót, że tylko w ten sposób można było nabrać sił do dalszych zmagań. – Jeśli nie żyje – dodała Betty – zadzwoń do męża, nie na policję. – Dobrze, dobrze, już idę. – Aha, Neni – dodała, zanim się rozłączyła. – Proszę, nie mów policji, że
najpierw zadzwoniłaś do mnie. Błagam, nawet nie wymieniaj mojego nazwiska, choćby nie wiadomo co się działo. Boję się ludzi z policji. Neni rozłączyła się i pobiegła z powrotem na górę, ściskając w dłoni telefon. Cindy spała w tej samej pozycji. Przez dobrą minutę Neni stała przy łóżku, wpatrując się w fiolkę z lekarstwami stojącą na stoliku nocnym obok pustej szklanki i na wpół opróżnionej butelki czerwonego wina, po czym podeszła bliżej. – Pani Edwards – wyszeptała, trącając ją w ramię. Jende gotów ją za to zabić, ale nie mogła zostawić tej kobiety w takim stanie. Cindy nie zareagowała. Neni wsunęła telefon do kieszeni kaby i nachyliła się niżej. – Pani Edwards – powiedziała jej prosto do ucha. Cindy natychmiast zamknęła usta i kilkakrotnie mlasnęła. – Pani Edwards, nic pani nie jest? Cindy uchyliła lekko powieki. – Czego chcesz? – wymamrotała chrapliwym głosem. – Niczego, proszę pani. Chciałam się tylko upewnić, czy nic pani nie jest. Cindy usiadła, odgarnęła z twarzy włosy i otarła policzek. Otworzyła szerzej oczy i spojrzała na Neni. – Która godzina? – spytała. Neni wyjęła telefon i spojrzała na wyświetlacz. – Piąta, proszę pani. – Jasna cholera – zaklęła Cindy, przerzucając nogi przez krawędź łóżka. Zachwiała się przy pierwszym kroku i Neni szybko złapała ją za ramię. – W porządku – powiedziała Cindy i odsunęła się. – Nic mi nie jest. Nie przestając odgarniać włosów z twarzy, usiadła w fotelu naprzeciw szafy i poprosiła o szklankę zimnej wody, po którą Neni pobiegła pospiesznie, zanim polecenie wybrzmiało do końca. Cindy wypiła, poprosiła o jeszcze oraz o talerz sałaty – samej sałaty z oliwą i octem. Neni przyniosła ją na tacy, po czym uniosła ostrożnie nogi Cindy i ułożyła je na podnóżku, żeby taca bez trudu się na nich utrzymała. – Czy przygotować pani teraz kąpiel? – spytała. Cindy kiwnęła głową. Neni weszła do łazienki, wyszorowała ręce i odkręciła wodę w wannie. Wlała dziesięć kropel płynu, uklękła przy wannie, czując na pęczniejącym brzuchu chłód jej ścianki, i zamieszała delikatnymi okrężnymi ruchami, tak,
jak nauczyła ją Anna. Gdy kąpiel była gotowa, Neni wyszła i odebrała tacę od Cindy. – Clark już dzisiaj nie przyjedzie – powiedziała Cindy, gdy Neni już miała wyjść z pokoju. – Vince przywiezie Mighty’ego, a potem wyjeżdża. Kilka kolejnych dni spędzi z kolegą na Martha’s Vineyard. Możesz podać Mighty’emu kolację, kiedy sobie zażyczy. – Dobrze, proszę pani – powiedziała Neni i pospieszyła na dół. Około dziewiętnastej usłyszała na podjeździe odgłos silnika jaguara – Cindy wyjeżdżała na któreś z umówionych spotkań.
19.
Stała pod drzwiami, pukając delikatnie i wytrwale, zdecydowana ją obudzić. – Co się dzieje? – usłyszała jęk Cindy. – To ja, proszę pani – odparła Neni. – Tak? – Chodzi o pani śniadanie. Czy życzy sobie pani, żebym przyniosła je tutaj, czy nakryła do stołu przy basenie? – A która godzina? – Jedenasta, proszę pani. – Przy basenie – powiedziała po chwili milczenia. – Za godzinę. Kiedy tuż przed dwunastą Cindy wyszła z sypialni, wziąwszy prysznic i przebrawszy się w wiązaną na karku sukienkę w czerwone paski, zastała Neni stojącą przy blacie kuchennym i krojącą w plastry ananasa. – Już prawie gotowe, proszę pani – powiedziała. – Dzień dobry. Cindy skinęła głową i poszła usiąść przy stole obok basenu. Neni widziała przez okno, jak wpatruje się w lustro wody, błękitne i nieruchome poza miejscem, w którym samotny listek marszczył delikatnie powierzchnię. Neni podniosła tacę i wyszła pospiesznie z kuchni. – Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedziała, kładąc tacę na stole. – Czy życzy sobie pani coś jeszcze? – A gdzie Mighty? – Poszedł się kąpać, proszę pani, z sąsiadem i jego synem. Mówił, że nie będzie miała pani nic przeciwko. Dałam mu kanapkę i banana. Cindy podniosła szklany dzbanuszek i zaczęła dolewać sobie mleka do kawy. Neni odwróciła się i ruszyła z powrotem do kuchni. – Neni? – zawołała Cindy, gdy ta miała już wejść do domu. – Słucham, proszę pani. – Przystaw sobie krzesło i siadaj. Neni spojrzała na nią zdziwiona, ale wróciła i wykonała polecenie. Przez kolejną minutę Cindy podjadała małe kęsy omletu z białek, plastry ananasa i jagody. Neni siedziała naprzeciwko ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Dziękuję, że mi wczoraj pomogłaś – zaczęła Cindy, odstawiając kubek z kawą i ocierając usta. Sięgnęła po okulary przeciwsłoneczne i wsunęła je na nos, choć dzień był pochmurny. Neni spojrzała na nią i skrępowana rozciągnęła sztywno wargi w nerwowym uśmiechu. – To nic takiego, proszę pani – powiedziała powoli i subtelnie, tak jak nakazywała sobie w duchu, ilekroć rozmawiała z osobami, które nie miały afrykańskiego pochodzenia. – Trochę się pani pochorowała. Cieszę się, że mogłam przyjść i pani pomóc. – Ale ja nie byłam chora – powiedziała Cindy. – Wiem, że o tym wiesz. – Pomyślałam tylko… – W porządku – powiedziała Cindy, unosząc dłoń, żeby ją uciszyć. – Jesteś dorosłą kobietą. Nie ma potrzeby kłamać. Wiem, że zobaczyłaś coś na stoliczku nocnym i pomyślałaś, że to nie jest zwyczajna drzemka. Masz dość sprytu, żeby skojarzyć fakty. Widziałam po twoich oczach, jaka byłaś przestraszona. – Nic nie widziałam, proszę pani. – Owszem, widziałaś. I wolałabym, żebyś nie próbowała ze mnie robić durnia. Neni złączyła dłonie na kolanach i zaczęła jej pocierać. Przeniosła spojrzenie z twarzy Cindy na swoje puchnące stopy wciśnięte w niebieskie klapki, a potem z powrotem na twarz Cindy. – Ależ nie, proszę pani, przysięgam… Myślałam tylko, że pani jest chora i dlatego dziś rano przyszłam panią obudzić, kiedy nie wstała pani o zwykłej porze. Cindy parsknęła śmiechem i pokręciła głową. – Naprawdę bardzo mi przykro, proszę pani – ciągnęła Neni, patrząc błagalnie w oczy Cindy. – Nie chciałam się o niczym dowiedzieć. Cindy zamieszała kawę i odłożyła srebrną łyżeczkę. Bryza znad oceanu, którą Neni rozkoszowała się od rana, teraz już nie wydawała się taka kojąca; zaczęła ją drażnić w miarę, jak przybierała na sile i zwiewała jej na twarz warkoczyki. Cindy zdjęła powolnym gestem okulary, położyła je na stole i spojrzała Neni w oczy. – Pewnie patrzysz na mnie i myślisz sobie, że żyję tak od zawsze. Pewnie ci się wydaje, że przyszłam na świat w jakiejś bogatej rodzinie?
Neni nie odpowiedziała. – Otóż nie – ciągnęła Cindy. – Pochodzę z biednej rodziny. Bardzo, bardzo biednej rodziny. – Ja też, proszę pani… Cindy pokręciła głową. – Nie, ty nic nie rozumiesz – powiedziała. – W Afryce bieda to normalka. Większość z was klepie biedę. Dla ciebie to nie taki wielki wstyd. Neni przymknęła oczy i skinęła głową, jakby rzeczywiście rozumiała i się zgadzała. – A tutaj bieda jest żenująca, poniżająca, bardzo bolesna – ciągnęła Cindy, patrząc ponad drzewami w dal. – Człowiek czeka razem z bezdomnymi w kolejce do jadłodajni. Mieszka zimą w niedogrzanym domu. Prawie codziennie je na obiad ryż i mielonkę. Jest wyszydzany w szkole… Ludzie traktują go, jakby był jakimś… – Po prawym policzku spłynęła jej łza. Cindy starła ją palcem wskazującym. – Nie masz pojęcia, przez co przeszłam. – Nie, proszę pani. – Nigdy nie zapomnę wieczora, gdy powiedziałam matce, że chcę na kolację krewetki z warzywami. Co za luksus, jak śmiem o coś takiego prosić? Dała mi w twarz i wysłała do łóżka z pustym żołądkiem. Takie miała metody. Policzek albo inne przypomnienie, że jestem gówno warta. Odchrząknęła. Neni spojrzała na swoje dłonie, a potem na Cindy. – Ale jak widzisz, wyrwałam się z tego wszystkiego. Dzięki ciężkiej pracy zdobyłam wykształcenie, zatrudnienie, kupiłam własne mieszkanie, nauczyłam się odpowiednio nosić i naturalnie wpasowałam się w ten nowy świat, żeby nikt już nie patrzył na mnie z góry i nie uważał, że jestem gówno warta. Bo ja znam swoją wartość i nikt mi nigdy nie odbierze tego, na co sobie zapracowałam. – To prawda, proszę pani. Cindy podniosła łyżeczkę, znów zamieszała kawę i odłożyła łyżeczkę. Spojrzała na Neni, która siedziała ze spuszczonym wzrokiem. – Po co ja ci to wszystko mówię, Neni? – spytała. – Nie… nie wiem, proszę pani – odpowiedziała Neni cichym z przerażenia głosem. – Mówię ci to po to, żebyś wiedziała, skąd się wywodzę i dlaczego dzień za dniem toczę walkę, żeby tu pozostać. Utrzymać rodzinę w komplecie.
Mieć to wszystko. – Wyciągnęła rękę i wskazała dom i basen, i ogród. – Mówię ci to wszystko – dodała, wbijając w Neni nieruchome spojrzenie – bo nie chcę, żebyś kiedykolwiek mówiła komuś o tym, co się wczoraj wydarzyło. – Przysięgam na grób mojej matki, że nigdy nikomu nie powiem, proszę pani. – Jesteś kobietą, Neni. Żoną, matką, tak jak ja. Proszę cię, żebyś mi to obiecała nie jak pracownik pracodawcy, ale jako kobieta kobiecie, jako ktoś, kto wie, jak ważną rzeczą jest chronienie naszych rodzin. – Przysięgam, proszę pani. Obiecuję pani, jak kobieta kobiecie. Cindy położyła na stole otwartą dłoń, Neni wsunęła w nią swoją. – Dziękuję – powiedziała Cindy, uśmiechając się po raz pierwszy tego dnia i ściskając dłoń Neni. A Neni odwzajemniła uśmiech. – Dobra z ciebie kobieta. Neni skłoniła głowę i przytaknęła. Cindy puściła jej dłoń. Neni wstała i skierowała się z powrotem do kuchni. – A tak na marginesie – dodała Cindy – jaki nosisz rozmiar? Oczywiście kiedy nie jesteś w ciąży. Neni zrobiła kilka kroków w jej stronę. – Szóstkę, proszę pani – odpowiedziała. – To większy niż ja – powiedziała z uśmiechem Cindy. – Ale może jakoś sobie poradzisz. Mam kilka rzeczy, które miałam przekazać na cele dobroczynne. – Och, tak, dziękuję pani. Wezmę je. Umiem przerabiać ubrania. Dziękuję… – To rzeczy od znanych projektantów – powiedziała Cindy, zakładając nogę na nogę i sięgając po iPhone’a. – Sukienki i tak dalej. Nie jestem pewna, czy to twój styl, ale możesz je sobie wziąć. –Dziękuję pani! Wezmę wszystko. Styl można zmienić. Bardzo pani dziękuję. – Mam też trochę rzeczy dla twojego syna. Stare ubrania i zabawki Mighty’ego. Możesz je zabrać, jak będziesz wyjeżdżać. – Och, proszę pani, tak się cieszę. Nawet nie wiem, jak pani dziękować. – I przed wyjazdem przypomnij mi o premii. Będziecie potrzebowali ekstrapieniędzy na wyprawkę.
– Tak, proszę pani, przypomnę! – zawołała śpiewnie Neni, kładąc dłoń na piersi, a potem na brzuchu. – Bardzo pani dziękuję. Jestem taka wdzięczna. Cindy spojrzała na rozpromienioną kobietę i znów się uśmiechnęła. Neni odpowiedziała uśmiechem. Znalazły rozwiązanie i żadna nie czuła się przegrana.
20.
Liomi siedział obok niego na siedzeniu pasażera i obsuwał się na podłogę, ilekroć w polu widzenia pokazywał się radiowóz. Kiedy pewnego ranka jakaś biała kobieta zwróciła Jendemu uwagę, że wożenie z przodu dziecka w wieku Liomiego jest nielegalne, ten odpowiedział grzecznie, że tak, wie o tym i że bardzo dziękuje. Ojciec i syn co noc kładli się spać w sypialni sąsiadującej z zakładem pogrzebowym, czasem wśród odgłosów szamotaniny i przekleństw żałobników. Rano budzili się zlani potem; wentylator o małej mocy nie przynosił ulgi w letnim upale. Po kąpieli jedli smażone plantany i jajka, a Jende zawsze zmuszał Liomiego do zjedzenia co najmniej jednego plantana i dwóch jajek, i wypicia całej szklanki soku pomarańczowego. Ubierali się w dżinsy i koszulki, a Liomi zawsze starannie dobierał kolory ubioru do stroju ojca. Z pełnymi żołądkami i spakowanym lunchem maszerowali ramię w ramię na stację metra i jechali na północ, na Bronx, żeby odebrać taksówkę. W metrze siedzieli zawsze blisko siebie i Liomi zawsze trzymał Jendego za rękę. Po czterech godzinach odbierania i rozwożenia pasażerów wyjmowali lunch, potrawy, które ugotowała i zamroziła Neni, przesiadali się na tylne siedzenie i jedli. Na kolację chodzili od czasu do czasu do którejś z afrykańskich restauracji przy Sto Szesnastej Ulicy, gdzie zamawiali attiéké z jagnięciną z rusztu, ich ulubione danie spośród wszystkich podawanych w tych lokalach. Czasem po skończonym posiłku kupowali sobie lody w sklepie przy Sto Piętnastej Ulicy i szli Malcolm X Boulevard, trzymając się za ręce i liżąc lody. Dla Jendego te dni były idealne, prawie niebiańskie, i choć tęsknił za żoną, cieszył się, że może pobyć sam na sam z synem. – Tato? – zagadnął Liomi, gdy pewnego wieczora jedli kolację w restauracji w pobliżu stacji metra przy Sto Szesnastej Ulicy. – E? – To prawda, że wracamy do Kamerunu? Jende znieruchomiał. Odłożył grudkę attiéké, którą trzymał w palcach prawej ręki.
– A kto ci powiedział, że wracamy do Kamerunu? – spytał, nie podnosząc głosu, żeby nie przyciągać uwagi innych, ale otwierając szeroko oczy, żeby Liomi zobaczył, jak go zdenerwował. – Nikt, tato – odpowiedział. – Tylko słyszałem, jak mama tak mówiła przez telefon. – Mama tak mówiła, e? A komu? – Nie wiem, tato. – Kiedy tak mówiła? – Tato, ja nie… – Co: ty nie? Dlaczego podsłuchiwałeś rozmowę matki? Chłopiec zamilkł; na ustach zostały mu białe drobiny attiéké. Siedzący obok nich łysy mężczyzna przerwał jedzenie i zaczął się przypatrywać ojcu, siedzącemu z zaciśniętymi na stole pięściami, i siedmioletniemu chłopcu, który wyglądał na tak przerażonego, jakby chciał stamtąd uciec. – Nie wracamy do Kamerunu, słyszysz? – Tak, tato. – Nigdy nie wrócimy do Kamerunu, słyszysz, co mówię? – Słyszę, tato. – Dokończ kolację. Po powrocie do mieszkania Jende zadzwonił do Neni i o nic nie pytając, zbeształ ją bezlitośnie za to, że zdradziła się przed Liomim z ich udręką. – Jak śmiesz o tym przy nim rozmawiać? – Nie wiedziałam, że słucha. – Nie musisz niczego wiedzieć, Neni. Nie musisz wiedzieć, kto słucha tego, co mówisz. Musisz się tylko nauczyć trzymać czasem gębę na kłódkę. – Ale co z tego, że wie? Jeśli nadejdzie taki dzień, że sędzia postanowi nas odesłać do kraju, to zasłonimy mu oczy, żeby nie wiedział, że wieziemy go z powrotem do Kamerunu? Jende walnął w ramę łóżka i wstał, nie wierząc własnym uszom. – E, Neni! – wykrzyknął. – To tak właśnie myślisz? Myślisz, że powinniśmy powiedzieć dziecku, że jego ojca może czekać deportacja? Chcesz, żeby Liomi wiedział, co mnie spotyka? Neni nie odpowiedziała. Pierwszy raz tak głośno na nią krzyknął, pierwszy raz od prawie dwudziestu lat, odkąd się poznali w szkole średniej. – Bubakar obiecał, że zostaniemy tu na lata, nawet jeśli sprawy nie potoczą się tak, jak byśmy chcieli. Wiesz o tym! Wiesz, że mamy jeszcze przed sobą
wiele lat w tym kraju. Nie wiesz o tym? – Wiem, co powiedział. – To dlaczego rozpowiadasz takie rzeczy, jakbyśmy mieli stąd wyjechać za miesiąc? – Kto wie, co przyniesie przyszłość. Wszystko się może zdarzyć. Przecież to wiesz. Jende usiadł, zamknął oczy i pokręcił głową. Przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć żonie. – Mówisz tak, bo myślisz, że mnie deportują? Powiedział to cichym, zbolałym tonem człowieka odartego ze złudzeń. – E, Neni? To dlatego tak ze mną rozmawiasz? – No nie, bébé, proszę cię – powiedziała Neni, teraz już wyraźnie zawstydzona, że tak go zraniła. – Nie to miałam na myśli. – To co miałaś na myśli? – Nic, bébé. Przepraszam. Już sama nie wiem, co chciałam powiedzieć. – Dlaczego mnie tak dobijasz? – Naprawdę przepraszam, bébé. Ty wiesz, co dla nas najlepsze. Już nie będę o tym rozmawiać w obecności Liomiego. – W ogóle przestań o tym rozmawiać! Nie ma o czym gadać. Na pewno dostanę zieloną kartę! – Na pewno, bébé – odpowiedziała Neni łamiącym się głosem. – Tylko ja czasem tak bardzo się boję i chcę o tym rozmawiać z siostrą. Nie chcę wracać do Limbe, bébé. Nie… nie chcę sobie nawet wyobrażać, co się stanie, jak… – Ja też się boję, Neni. Myślisz, że się nie boję? Ale co komu po strachu? Musimy być silni i chronić Liomiego. – Masz rację. – Nie możemy się bez przerwy zamartwiać, co postanowi sędzia. Trzeba żyć dalej. – Tak. I przecież to robimy, prawda? – To o co ci w ogóle chodzi? – O nic… o nic. Będę pamiętać, żeby już tyle nie gadać. Wszystko będzie dobrze. Przepraszam, że cię rozzłościłam, bébé. Proszę, uspokój się już i odpocznij sobie. I proszę, nie rozmawiajmy o tym przez telefon. Pamiętasz chyba, co mówił Bubakar o podsłuchach rządowych. Mimo przeprosin Neni tego wieczora Jende kładł się spać rozgoryczony, wściekły na nią, że tak beztrosko ujawniła przed dzieckiem bolesną
nieprawdę, a jeszcze bardziej wściekły na siebie z powodu wszystkich życiowych porażek. Tego wieczora odesłał Liomiego do jego łóżka, bo nie chciał nawet myśleć o tuleniu dziecka, które może kiedyś zawieść. Ale rano, gdy się zbudził, Liomi leżał u jego boku z rękami zarzuconymi na ojcowski brzuch. Jende spojrzał na spoconą, okrągłą buzię i wiedział, że pozostało mu tylko utulić to dziecko i cieszyć się resztą lata we dwoje. Tego wieczora wybrali się na koncert muzyki klasycznej do St. Nicholas Park i słuchali, jak niewidomy pianista wygrywa melodię tak melancholijną, że Jendemu zaszkliły się na chwilę oczy. Po południu następnego dnia znów zapragnął doświadczyć tego, co ma latem do zaoferowania Nowy Jork wszystkim tym, którzy nie mogą lub nie chcą wyjeżdżać z miasta, zrezygnował z możliwości dodatkowego zarobku na Bronksie i wziął syna na pływalnię w Harlemie Wschodnim. – Tato, pokaż mi, jak pływałeś z wujkiem Winstonem na Down Beach – powiedział Liomi i Jende spełnił jego prośbę, i zaczął się popisywać stylem grzbietowym, którym pływał z kuzynem w wodach za ogrodem botanicznym w Limbe. Po przepłynięciu dwóch okrążeń pod czujnym okiem rozchichotanego Liomiego Jende podniósł chłopca i położył go na wznak na powierzchni wody, żeby pokazać mu ruchy pływackie. I kiedy patrzył na roześmianego syna wymachującego rękami w wodzie, pierwszy raz zobaczył w nim nie tylko dziecko, ale też rodzącego się mężczyznę, młodego człowieka podpatrującego ojca i uczącego się od niego, chłopca, który pragnął pójść w ślady ojca i stać się takim mężczyzną jak on, jeśli nie pod względem stanu posiadania, to pod względem charakteru. Tej nocy jak zwykle spali razem, Liomi przytulony do ojca, z głową na jego piersi. Gdy tak leżeli, Jende, choć nie należał do szczególnie pobożnych, odmówił długą modlitwę za swojego synka: żeby żył długo i szczęśliwie.
21.
Mniej więcej w połowie pobytu w Southampton Vince Edwards wszedł pewnego dnia do swojej sypialni, gdzie Neni przetrzepywała właśnie jego poduszki, i rzucił się na świeżo pościelone łóżko. – Nie zgadniesz, co się wydarzy – powiedział. – A co ma się wydarzyć? – spytała. – To dzisiaj – odpowiedział z szerokim uśmiechem. – Co dzisiaj? – Dzisiaj im powiem. Neni spojrzała niepewnie na jego rozpromienioną twarz. – Ale komu i co? – spytała, zastanawiając się, dlaczego Vince uznał, że powinna śledzić jego sprawy. – To Jende ci nie powiedział…? – zaczął Vince i najwidoczniej ugryzł się w język. – A co miał mi powiedzieć Jende? – Mniejsza z tym – powiedział, po czym wstał i wyszedł z pokoju. Kilka godzin później, około siedemnastej, Vince i Cindy wyszli spotkać się z Clarkiem na kolacji w restauracji w Montauk. Następnego ranka Neni w ogóle nie widziała Vince’a i prawie nie rozmawiała z Cindy, która odmówiła śniadania i lunchu, a potem przez większość popołudnia rozmawiała przez telefon, błagając kogoś o rozsądek i przemyślenie konsekwencji jego czy jej działań. Kiedy Neni zadzwoniła wieczorem do Jendego, żeby zapytać, co według niego się dzieje, Jende poprosił ją, żeby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy. – Skoro coś wiesz, to dlaczego mi nie powiesz? – spytała. – Jeśli ci powiem, to co zrobisz z tą informacją, poza obgadaniem jej z koleżankami? Neni rozłączyła się i postanowiła, że sama się dowie, co się święci. Nie mogła już dłużej podsłuchiwać Cindy, bo ta wyszła z domu na wieczorny spacer po plaży, a Mighty umiał jej tylko powiedzieć, że rodzice i Vince się pokłócili – mama nie chciała mu powiedzieć o co, a Vince wrócił do miasta.
Kiedy Mighty zadzwonił do brata zapytać, dlaczego mama jest taka zdenerwowana, Vince odpowiedział, że porozmawiają o tym, jak tylko Mighty wróci do miasta, bo pewne rzeczy trudno wyjaśnić przez telefon. Dwa dni później nie musiała się już dłużej głowić. Po tym, jak przyrządziła Mighty’emu na kolację smażonego łososia i frytki z piekarnika – oraz pączki puff-puff, o które poprosił, gdy mu powiedziała, że jadała je rano przed wyjściem do szkoły – a potem pograła z nim w gry komputerowe i otuliła go kołdrą do snu, poszła do swojej sypialni i przeczytała rozdział podręcznika z psychologii społecznej, jeden z przedmiotów wybranych na kolejny semestr studiów. Pochłonięta rozważaniami o technikach perswazji początkowo nie zwróciła uwagi na coraz donośniejsze głosy dobiegające z kuchni. Dopiero po około trzech minutach, gdy błagalne i oskarżycielskie głosy osiągnęły szczytowe natężenie, dotarło do niej, że to państwo Edwards, powróciwszy z przyjęcia weselnego, krzyczą na siebie w kuchni. Wyszła z łóżka, wspięła się na palcach po schodach z sutereny, oparła się o drzwi i przycisnęła do nich ucho. – Nie! – usłyszała krzyk Clarka. – Możesz do niej wrócić i przepracować swoje liczne problemy, jeśli musisz, ale ja się nigdzie nie wybieram! – To wolisz, żeby rodzina się rozpadła, tak? – odkrzyknęła drżącym głosem Cindy. – Wolisz to, niż spotkać się z terapeutą i przyznać, że masz problemy, które niszczą twoją rodzinę? – Jasne, skupmy się na moich problemach, bo ty ich w ogóle nie masz! – To nie przeze mnie nasz syn przenosi się do Indii! – To według ciebie Vince wyjeżdża do Indii przeze mnie? – Wyjeżdża do Indii, bo jest nieszczęśliwy, Clark! Jest zdołowany… – Przeze mnie? – Dlatego, że nie udało nam się zapewnić mu szczęścia w życiu! Dlatego, że chce tylko czuć się szczęśliwy we własnej rodzinie, a my nie możemy mu dać nawet tego! Nie rozumiesz? – Ale pieprzysz! – Co pieprzę? – Pieprzysz głupoty, że mamy się czuć odpowiedzialni za szczęście Vince’a! – wykrzyknął Clark i najwyraźniej otworzył lodówkę, a potem zamknął ją z impetem. – To dorosły człowiek. Sam jest odpowiedzialny za swoje szczęście. Nic na to nie poradzę, że chce zgrywać idiotę i porzucić zupełnie dobre życie. Na to nie mam żadnego wpływu!
Przez chwilę panowała cisza. Neni zamknęła oczy i pokręciła głową, sama nie wiedząc, kogo jej bardziej żal. Wyobraziła sobie, że Clark pije nerwowo wino albo piwo prosto z butelki, a Cindy cicho szlocha. – Czy ciebie to w ogóle obchodzi? – usłyszała drżący głos Cindy, już cichszy, ale i smutniejszy. – Czy raczej masz w dupie to, że nas tak bardzo ranisz? – No tak. Jasne! Haruję jak wół, żeby zapewnić wam takie życie. Co za okropny ze mnie człowiek. Robię wszystko, żebyście… – Nic nie robisz! Nigdy niczego nie robiłeś! Dopóki nie zrozumiesz, że rodzina musi zawsze być na pierwszym miejscu… – Są takie sytuacje, gdy praca musi się wysuwać na pierwszy plan. – Dla ciebie małżeństwo nigdy nie wysunęło się na pierwszy plan. Ani razu! To dlatego boisz się wrócić ze mną na terapię… Nie chcesz zobaczyć, jaki jesteś samolubny i nieczuły! – Czego ty ode mnie chcesz, Cindy?! –wrzasnął Clark tak głośno, że Neni zdawało się, że zadrżały ściany. – Powiedz mi, czego ty chcesz! – Ja tylko… chcę… – zaszlochała Cindy. – Chcę, żebyś… żebyśmy… chcę, żeby chłopcy byli szczęśliwi, Clark… tylko tego chcę … żebyśmy… żeby moja rodzina… – Neni usłyszała oddalające się kroki i domyśliła się, że to Clark Edwards zostawia żonę płaczącą samotnie w kuchni. Usłyszała łomot i zawodzenie, i wyobraziła sobie, jak Cindy odrywa się od blatu kuchennego i osuwa na podłogę. Wyobraziła sobie, jak siedzi sama na zimnej kuchennej posadzce i płacze. Odsunęła się od drzwi i oparła o poręcz. Czy powinna coś zrobić? Czy to wypada? Co innego można zrobić, jeśli nie wejść do kuchni i zapytać Cindy, jak można jej pomóc? Otworzyła delikatnie drzwi i weszła cicho do kuchni, żeby nie przestraszyć Cindy siedzącej dokładnie tam, gdzie sobie ją wyobraziła. Pojękiwała cicho ze spuszczoną głową, tak zagubiona w swoim nieszczęściu, że nawet nie zauważyła podchodzącej do niej Neni. Dopiero gdy ta stanęła przy niej, Cindy podniosła zaczerwienioną, załzawioną twarz, spojrzała Neni w oczy i znów zaczęła łkać. – Przepraszam, proszę pani – szepnęła Neni. – Ja tylko… chcę tylko zapytać, co mogę zrobić, żeby się pani lepiej poczuła. Cindy znów zwiesiła głowę, potaknęła i pociągnęła nosem. Neni wstała, podtrzymując dłonią brzuch, i wzięła z wyspy kuchennej pudełko
z chusteczkami. Usiadła przy Cindy i podsunęła jej chusteczkę, a Cindy ją wzięła, wytarła nos i zaczęła w nią płakać. – Mam nadzieję, że pani i panu Edwardsowi wkrótce wszystko się ułoży. – On myśli… myśli, że mu wolno… – wyjęczała cicho Cindy. – Oni wszyscy… oni wszyscy myślą, że mają prawo mnie traktować, jak im się podoba. Neni kiwnęła głową, starając się nie zwracać uwagi na dobywającą się z ust Cindy woń alkoholu. Najwyraźniej zaschło jej w gardle, a jej słowa zlewały się w bełkot, co według Neni wyraźnie świadczyło o tym, że pani wypiła więcej wina, niż powinna. – Czy podać pani wody? – spytała. Cindy pokręciła głową i poprosiła o kieliszek wina, który Neni skwapliwie przyniosła, po czym wróciła na swoje miejsce na podłodze. Pani łyknęła wina i dalej płakała. – Każdy bez wyjątku… uważa, że może mnie traktować… byle jak… jakkolwiek… Neni znów pokiwała głową, trzymając w gotowości pudełko z chusteczkami. – Najpierw mój ojciec… myślał, że mu wolno, wiesz? – powiedziała Cindy. – Zaciągnąć moją matkę do tego opuszczonego domu… zmusić ją… na siłę… miał to w dupie… Ani przez chwilę nie obchodziło go, co się stanie z dzieckiem. Pociągnęła nosem, znów łyknęła wina i zaszlochała. – A rządowi… naszemu rządowi… – wymamrotała jękliwie; po policzkach płynęły jej łzy, z nosa ciekła wydzielina. – Też było wolno. Zmusić moją matkę do donoszenia dziecka obcego człowieka. Zmusić ją do urodzenia dziecka, dlatego, że… dlatego, że… sama nie wiem dlaczego! Neni ścisnęło coś w gardle na widok tej załamanej kobiety w perłach, choć nie rozumiała, o jakim dziecku mowa. – Nienawidziłam jej… ale kto by ją osądzał? Ona też myślała, że jej wolno… ale miała takie prawo. Bić mnie, wyklinać i mówić, że jestem gruba… bo ilekroć na mnie patrzyła, przypominało jej się… przypominałam jej… co jej zrobił… ale z jakiej racji? Co ja takiego zrobiłam? Dziecko nigdy nie jest niczemu winne… to niewiniątko… Cindy sięgnęła po kieliszek z winem i wzięła duży łyk, a Neni odwróciła głowę. Tak nagle dotarło do niej, kto był tym dzieckiem, że bezwiednie
uniosła brwi, otworzyła szeroko oczy i w ostatniej chwili powstrzymała się przed zasłonięciem dłonią ust. Siedziała odwrócona z nadzieją, że Cindy nie zauważyła jej miny, zresztą nie chciała się zbyt mocno wpatrywać w przemoczoną kupkę nieszczęścia, w którą zmieniła się pani. Co miała jej powiedzieć? Nie mogła jej objąć, żeby bez słów wyrazić to, co chciała powiedzieć, musiała więc coś wymyślić. Ale co można odpowiedzieć na pijackie wyznanie o nieznośnym brzemieniu życia poczętego w akcie przemocy? Co mogła powiedzieć o sprawach, nad którymi nigdy się nie zastanawiała? – A teraz jeszcze Clarkowi wolno – ciągnęła Cindy drżącym głosem, patrząc tępo przed siebie. – Ma… absolutne prawo kochać mnie o wiele mniej niż swoją pracę. Ma absolutne prawo odstawiać mnie na boczny tor i odbierać, kiedy mu się podoba… a Vince… – Wyjęła kolejną chusteczkę i przycisnęła do niej twarz. – A teraz jeszcze Vince! – ryknęła histerycznie. – Wydaje mu się, że ma całkowite prawo mnie porzucać, chociaż… chociaż jestem zupełnie dobrą matką… chociaż sama nigdy nie porzuciłam swojej matki… po wszystkich tych latach… Ramiona jej zadrżały, a Neni, wciąż nie wiedząc, co zrobić, odłożyła pudełko z chusteczkami na podłogę, przysunęła ostrożnie dłoń do prawego ramienia Cindy i zaczęła je głaskać. Cindy zapłakała jeszcze głośniej, a Neni głaskała ją delikatnie i zastanawiała się, co jeszcze może zrobić, żeby pani poczuła się lepiej. Uznała, że trzeba jak najszybciej wezwać kogoś telefonicznie. Ale kogo? Nie Clarka. Nie Vince’a. Może Cheri albo June – ich numery są na lodówce. Ale jak im wytłumaczyć telefon o północy? Powiedzieć, że kompletnie upojona Cindy nie może przestać płakać? Że nie wie, co powiedzieć ani co zrobić, żeby poprawić jej nastrój? – Tak mi przykro, proszę pani – szepnęła. –Tak mi przykro z powodu tego, co zrobił pani ojciec. Cindy płakała dalej, a ramiona podrygiwały jej w rytm szlochu. – Czy policja go złapała, proszę pani? Cindy pokręciła głową. – Może… może mogłaby go pani odszukać? Może gdyby… – Chodzę ulicami… codziennie się rozglądam… patrzę na każdego mężczyznę, który jest podobny do mnie… i zadaję sobie pytanie: może to on? Matka powiedziała, że chyba po nim mam szkaradną twarz, bo zupełnie nie jestem podobna do niej… Chodzę z tą twarzą, twarzą potwora… i nikt
o niczym nie wie. Nikt nie wie, jak to boli! Vince nie ma pojęcia, jak to boli! – Z powodu Vince’a też mi przykro, proszę pani – powiedziała Neni. Cindy sięgnęła po kieliszek wina i opróżniła go duszkiem. Neni dalej ją głaskała po ramieniu i siedziały w ciszy przerywanej tylko odgłosami wydawanymi przez najdroższe urządzenia kuchenne. Kuchenna posadzka zdążyła się już ogrzać od ich ciał. – Nie chcę, żeby się przenosił do Indii – mówiła Cindy coraz bardziej stanowczym głosem. – Ale to nie wspieranie go w tej decyzji jest dla mnie najtrudniejsze. Mogę zebrać siły i wesprzeć swoje dziecko, nawet jeśli nie tego się po nim spodziewałam. Ale te jego złośliwości wobec mnie… To, że uważa się teraz za takiego szlachetnego, bo odnalazł swoją ścieżkę duchową… to mnie najbardziej boli. Powiedziałam mu: jeśli tak się troszczysz o ludzkość, to może zatrudnisz się w fundacji Lehman Brothers? Clark mógłby mu w tym dopomóc, ale gdzie tam, co za absurdalny pomysł! Spytał mnie, czy naprawdę uważam, że fundacja Lehmanów ma na względzie dobro ludzkości? Czy wiem, czym zajmuje się Lehman Brothers? Czy mnie obchodzi to, jak korporacje niszczą świat? Próbowałam zrozumieć tę jego złość… ale nie umiem. Co mu przeszkadza bogactwo? Dlaczego porządni, pracowici, zamożni ludzie powinni mieć poczucie winy tylko dlatego, że inni mają mniej? A byliśmy kiedyś przyjaciółmi… mój syn i ja, byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Teraz odnalazł Prawdę i nagle okazało się, że jestem naiwną, ograniczoną, zagubioną materialistką. I nie przejrzę na oczy, dopóki nie wyzbędę się ego. Cindy westchnęła i przekrzywiła głowę, jakby chciała się uwolnić od nieznośnego bólu karku. – Powiedziałam mu: dobrze, jedź… jedź szukać tej swojej Prawdy i Jedności… chcę, żebyś był szczęśliwy. Ale zamiast lecieć aż do Indii, może byś wybrał jakiś amerykański ośrodek medytacyjny… podobno jest coś takiego gdzieś w Nowym Meksyku. W końcu w Ameryce chyba też da się znaleźć Prawdę? Może byś dokończył studia gdzieś w pobliżu ośrodka medytacyjnego? Po prostu… nie mogę znieść myśli, że Vince znajdzie się tak daleko. Gdyby coś mu się stało, tobym… tobym tego nie przeżyła.
22.
Wróciła z Hamptons objuczona większą liczbą markowych ubrań, niż kiedykolwiek marzyła; dostała też buty i dodatki. Cindy powiedziała jej, że może wziąć ze strychu tyle rzeczy, ile chce, bo to, czego nie weźmie, i tak pójdzie na cele charytatywne, więc Neni zgodziła się radośnie, wzięła starą walizkę od Louisa Vuittona, z uszkodzonym zamkiem, wypakowała ją po brzegi i przewiązała jedną ze swoich bluzek. Idąc przez Penn Station, a potem ulicami Harlemu, musiała się zatrzymywać co najmniej kilkanaście razy, żeby odpocząć od ciężaru Louisa Vuittona na prawym ramieniu, wielkiej brązowej papierowej torby pełnej ubrań i zabawek dla Liomiego na lewym, jej własnej walizki na kółkach w jednej ręce i dodatkowej torby z ubraniami i zabawkami dla Liomiego w drugiej. – Musiałaś się tak męczyć z powodu kilku darmowych łaszków? – roześmiał się wieczorem Jende, gdy opowiedziała mu, jak trudno jej było sobie poradzić ze wszystkimi torbami i nieprzerwanie kopiącym dzieckiem. – Jak to: z powodu kilku darmowych łaszków? – powiedziała. – To nie są byle darmowe łaszki, bébé. Wiesz, ile te rzeczy kosztują? Ale Jende ją wyśmiał, mówiąc, że nic go to nie obchodzi. Łaszki to łaszki, powiedział, nieważne, ile kosztowały ani czyje nazwisko na nich wydrukowano. Ale już Betty jej nie wyśmiała – Betty rozumiała, że istnieje niezaprzeczalna różnica między stylem Gucciego i Tommy’ego Hilfigera; w odróżnieniu od Jendego widziała, że nie wszystkie ubrania od projektantów są jednakowe, nawet jeśli uszyto je z tej samej tkaniny i tą samą maszyną. – Spróbuj się przejść ulicą w tej bluzce od Valentina! – wykrzyknęła Betty, patrząc na metkę białej jedwabnej bluzki, gdy odwiedziła Neni kilka dni po jej powrocie. – Wyobrażasz sobie? – powiedziała Neni. – Ale nie można włożyć czegoś takiego na ulicę. – Nigdy w życiu. Coś takiego? Nawet nie wiem, gdzie bym się miała w to ubrać. Może na wesele. Albo może zachowam ją sobie do trumny.
– To na razie ja ją ponoszę, e? – zaśmiała się Betty, przykładając bluzkę do tułowia. – Dam czadu: skórzana spódnica, buty na obcasie i tak dalej. Odniosę zaraz, jak tylko się dowiem, że umarłaś, żebyś mogła… – Oddawaj moją bluzkę, obłąkana kobieto! – powiedziała Neni ze śmiechem i wydarła ją Betty z rąk. Stanęła przed dużym lustrem zawieszonym w drzwiach sypialni, przyłożyła bluzkę do piersi i poczuła jej cienki jedwab i delikatne guziki. – Ta kobieta chyba naprawdę cię polubiła, e? – powiedziała Betty. – Niby dlaczego? – No, że dała ci te wszystkie rzeczy. Neni wzruszyła ramionami i przyklękła przy walizce Vuittona, żeby z powrotem spakować rzeczy wyjęte do podziwiania. – Ja wiem, czy mnie polubiła? – powiedziała, składając sukienki i bluzki. – Robiłam, co mi kazała, a ona zapłaciła mi pieniędzmi i ubraniami. – Ale jednak… – Ona by już tego nigdy nie włożyła. Szkoda, że nie widziałaś jej szaf. Nie wiedziałam, że jedna osoba może mieć w jednym domu tak dużo ubrań i butów. – Ja bym wzięła jedną czy dwie pary butów. – Akurat! – prychnęła w odpowiedzi na ten blef Neni. – Owszem, wzięłabym – upierała się ze śmiechem Betty, otwierając szeroko oczy. – I może jeszcze jakieś dżinsy Calvina Kleina albo DKNY, gdybym w nie wcisnęła ten swój wielki tyłek. Skąd by wiedziała, że coś zaginęło, skoro ma tak dużo rzeczy? – Nawet by się nie zorientowała. Skąd można wiedzieć, że zaginęła jedna z pięćdziesięciu par butów? Nie: na oko pięćdziesięciu. Przysięgam, Betty, stałam przed szafą z butami i liczyłam. Pięćdziesiąt! – Plus kolejne pięćdziesiąt albo sto w mieszkaniu na Manhattanie. – Na pewno. – A ona mimo to taka nieszczęśliwa – westchnęła Betty. – Pieniądze rzeczywiście nic nie znaczą. – Ona ma swoje cierpienie, którego my nigdy nie zrozumiemy – powiedziała Neni, podnosząc się z podłogi i siadając na łóżku obok Betty. – I robi, co może, żeby je zatuszować, co nie jest łatwe… – Ojciec gwałciciel, nie wiadomo, jak się nazywał, nie wiadomo, jak wyglądał. Czy są na świecie pieniądze, które mogą pomóc w takiej sytuacji?
Ona nawet nie wie, czy jej ojciec jest czarny, czy biały, czy może jest Latynosem. – Oj, Betty, teraz to już się zagalopowałaś. Jej ojciec na pewno jest biały. – A skąd wiesz? Znasz człowieka? – To biała kobieta! – Tak ci się zdaje, e? Możemy od razu siąść do internetu i pokażę ci na Google. Mnóstwo ludzi uważało się za białych, aż pewnego dnia dowiadywali się, że mieli w rodzinie kogoś czarnego: ojca, dziadka… – A, wszystko jedno. Wątpię, żeby akurat to najbardziej zaprzątało jej głowę. – Mnie by tam zaprzątało. Jeśli dowiem się kiedyś, że nie jestem stuprocentowo czarna… – Betty wygięła usta w podkówkę i pokręciła głową. Neni parsknęła śmiechem. – O to w ogóle nie musisz się martwić – powiedziała. – Zważywszy na twoją hebanową cerę i wielki tyłek, nie ma szans, żeby w twoich żyłach płynęła krew inna niż afrykańska. – Zazdrość cię kiedyś zabije – odparowała Betty ze śmiechem, ustawiła się bokiem, pochyliła i klepnęła w pośladki, żeby podkreślić ich dorodność. – Ale żarty na bok – dodała. – Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby się okazało, że mój ojciec… – Ja też nie wiem, co bym zrobiła. Pewnie bym się bała, że jestem przeklęta, bo to klątwa, nie? Człowiek jest bękartem, a do tego jeszcze wszyscy wiedzą, że jego ojciec był gwałcicielem. – Kai! Nic dziwnego, że kobita pije. Widziałaś ją jeszcze kiedyś w takim stanie? – Jak wtedy? Nie, Bogu dzięki nie. Ale widziałam pustą fiolkę po lekach w koszu w sypialni. Taką samą, jak tamtego dnia. – Po lekach przeciwbólowych? Neni wzruszyła ramionami. – Nie wiem. – Na pewno po przeciwbólowych. Czytałam na kursie farmacji, że… – E, jeden semestr farmacji, a tobie się wydaje, że wiesz wszystko o lekach. Jak jesteś taka mądra, to może od razu otworzysz aptekę? – Nie hejtuj, bejbe – powiedziała Betty z udawanym amerykańskim akcentem. – Sama możesz sobie wybrać ten kurs, jak będziesz gotowa. Ale przysięgam, to musiało być coś takiego, jakiś środek przeciwbólowy.
– Niby dlaczego? – Jak to: niby dlaczego? To nie ty mi powiedziałaś, jak wyglądała, kiedy ją znalazłaś z tymi lekami i winem? Sama brałam środki przeciwbólowe i wiem, jak potrafią… – Nie – powiedziała Neni, kręcąc głową. – Ja też tak myślałam. Że może chodzi o jakieś trefne leki, ale… – Ale co? – Ale co, jeśli była naprawdę chora? – Chora na co? Jeśli była tylko chora, to dlaczego błagała cię, żebyś nikomu nie mówiła? Neni westchnęła. – Nie wiem; jeśli chodzi o tę kobietę, to już niczego nie jestem pewna. – To dlaczego się ze mną spierasz? Mogę ci pokazać rozdział w moim podręczniku. Ona łyka pigułkę od bólu i popija winem… Takie kobiety zaczynają brać leki, bo coś je tam boli, a potem zauważają, że lepiej się czują, więc biorą jeszcze więcej i więcej… – A ja brałam Tylenol – powiedziała ze śmiechem Neni. – I nie czułam niczego szczególnego. – Tylenol to nie samo, ty wieśniaro – zaśmiała się Betty, ale natychmiast sposępniała. – Mówię o lekach na receptę przepisywanych na naprawdę silny ból, taki, jaki miałam, kiedy… Podali mi to w zeszłym roku w szpitalu. Vicodin i jeszcze… – Tak było napisane na fiolce! Vicodin! Zaraz, nie jestem pewna, czy to był… – Na pewno – powiedziała Betty, po czym wstała i zaczęła składać apaszkę Burberry i długą suknię od Ralpha Laurena, które wybrała dla niej Neni spośród rzeczy od Cindy. – Czułam się lepiej, ilekroć go brałam. Mimo tego wszystkiego, co przeżyłam… – Ale chyba nie łykałaś ich jak cukierki, tak jak, zdaje się, robi teraz pani Edwards… – Tak ci się wydaje? O, nie bądź taka pewna. W szpitalu dali mi zapas tylko na dziesięć dni, ale gdybym tylko mogła, załatwiłabym sobie więcej. Może jeszcze na tydzień. Czułam się po nich o wiele lepiej, ale w tym kraju lekarze za bardzo boją się uzależnień. A ta pani Edwards musi je dostawać od kogoś znajomego, może lekarza albo farmaceuty. A czasem odkupuje się je od innych ludzi… ja tylko jestem ciekawa, ile dziennie zażywa.
23.
Ilekroć Clark znajdował się w samochodzie – rano, po południu, wieczorem – wrzeszczał na kogoś, o coś się wykłócał, wydawał dyspozycje w niecierpiących zwłoki sprawach. Sprawiał wrażenie rozzłoszczonego, sfrustrowanego, zagubionego i zrezygnowanego. – Tu się wszystko sypie – mówiła Leah Jendemu, ilekroć rozmawiali przez telefon. – Jemu już całkiem odbiło, wrzeszczy na mnie i doprowadza też mnie do szału, wszyscy powariowali, słowo daję, tu się wszędzie szerzy jakaś pieprzona zaraza. Jende odpowiadał jej, że naprawdę mu przykro, że znalazła się w takiej fatalnej sytuacji, i zapewniał ją wielokrotnie, że nie wie o niczym ponad to, czego ona dowiedziała się z notatek służbowych rozsyłanych przez Toma pracownikom Lehmana, notatek, w których informował ich, że firma zmaga się w poważnymi trudnościami, ale ani się obejrzą, a wszystko powinno wrócić do normy. Współczuł Leah jej trudnej sytuacji, szczególnie tego, że musi tkwić w pracy, której już nie lubi, bo zostało jej jeszcze pięć lat do emerytury. Było mu przykro, że Leah nie może rzucić pracy, chociaż ma problemy z nadciśnieniem, wypadają jej włosy i śpi tylko trzy godziny na dobę, ale nie czuł się uprawniony do zdradzania jej nawet urywków tego, co słyszał od Clarka. Albo tego, co u niego zaobserwował. Nie mógł jej powiedzieć, że Clarkowi zdarza się sypiać w biurze, a w niektóre wieczory jeździ do Chelsea Hotel na spotkania trwające nie dłużej niż godzinę. Nie mógł jej powiedzieć, że po tych spotkaniach na ogół odwozi Clarka do biura, gdzie ten, rozładowawszy nieco napięcie, może dalej pracować, prawdopodobnie jeszcze przez kilka godzin. Jego obowiązkiem – powtarzał to sobie stale – jest przecież ochrona Clarka, a nie Leah. – Dokąd jedziemy, proszę pana? – zapytał w ostatni czwartek sierpnia, przytrzymując przed Clarkiem otwarte drzwi na chodniku przy Chelsea Hotel. Tego dnia jego spotkanie trwało dokładnie godzinę, ale po powrocie do samochodu nadal sprawiał wrażenie zmęczonego, jakby jego twarz napinało stale chroniczne wyczerpanie. Mogło się wydawać, że tym razem
spotkanie nie do końca odniosło pożądany skutek. – Do Hudson River Park – powiedział Clark. – Do Hudson River Park? – powtórzył Jende, zaskoczony, że nie jadą do biura. – Tak. – Czy życzy pan sobie do jakiejś konkretnej części parku? – Gdzieś między Jedenastą a Dziesiątą. Albo gdzieś w pobliżu pomostów. – Proszę uprzejmie. Jende wysadził Clarka przy końcu Christopher Street i patrzył, jak przechodzi przez West Side Highway i kieruje się w stronę pomostu, a jego i tak wątłe ramiona uginają się pod ciężarem upału i słońca. – Gdzie jesteś? – zapytał telefonicznie Jendego dziesięć minut później. – W pobliżu, proszę pana – odpowiedział Jende. – Cofnąłem się na lepsze miejsce, które zwolniło się tuż za mną. – Słuchaj, a może byś tu do mnie przyszedł? Nie ma potrzeby, żebyś siedział w samochodzie. – Na pomost, proszę pana? – Tak, siedzę przy samej rzece. Spotkajmy się tutaj. Jende zamknął samochód i popędził przez ulicę w stronę pomostu, gdzie siedział na ławce Clark, bez marynarki i z twarzą zwróconą w stronę słońca. Gdy doszedł do ławki, zobaczył, że Clark ma zamknięte oczy. Wyglądało to tak, jakby odnajdywał wytchnienie w łaskawym wietrze znad rzeki wichrzącym mu włosy i omiatającym czoło; pierwszy raz od miesięcy sprawiał wrażenie odprężonego. Jende spojrzał na puste niebo, zupełnie niepodobne do gęstego powietrza poniżej. Sierpień miał się skończyć za kilka dni, a wilgoć wisiała jeszcze ciężko nad ziemią, ale Jende czuł się dobrze w parnym powietrzu zmieszanym z wiatrem wiejącym znad złączonej z Atlantykiem rzeki. Siedzący na ławce Clark zrobił wdech. A potem wydech. Wdech, wydech. I jeszcze raz. I tak przez pięć minut. Jende stał obok i czekał nieruchomo, żeby mu nie przeszkodzić. – A, jesteś – powiedział Clark, gdy otworzył wreszcie oczy. – Siadaj. Jende usiadł obok i też zdjął marynarkę. – Pięknie, co? – powiedział Clark, gdy obaj patrzyli na rzekę Hudson, o wiele krótszą, ale równie pewną i zdecydowaną jak Nil, Niger, Limpopo i Zambezi.
Jende przytaknął, chociaż nie był pewny, dlaczego właściwie siedzi z szefem na ławce na pomoście i gapi się na rzekę. – Bardzo ładnie, proszę pana. – Pomyślałem, że przyjemniej ci będzie tu posiedzieć, niż czekać na ulicy. – Dziękuję panu, ten chłodniejszy wiaterek dobrze mi robi. Nawet nie wiedziałem, że w Nowym Jorku jest takie miejsce. – To wspaniały park. Gdybym mógł, przyjeżdżałbym tu częściej oglądać zachód słońca. – Lubi pan oglądać zachód słońca? – To dla mnie najlepszy odpoczynek. Jende skinął głową i nic nie odpowiedział, chociaż pomyślał: jakie to zabawne, że zarówno Clark, jak i Vince przepadają za zachodami słońca. Jedyni znani mu ludzie, którzy potrafią specjalnie usiąść nad taflą wody i wpatrywać się w horyzont. Zastanawiał się, czy Vince zna upodobania ojca i czy coś by się zmieniło, gdyby nie wiedząc o nich, przypadkiem je odkrył; czy Vince zmieniłby zdanie o ojcu, gdyby zdał sobie sprawę, że podziela on jego zamiłowanie do czegoś, do czego gotów jest zmobilizować się zaledwie ułamek ludzkości. Przez kilka minut mężczyźni siedzieli w milczeniu i wpatrywali się w rzekę płynącą leniwie, jakby nieśpieszno jej było do spotkania z oceanem. – Na pewno już wiesz, że Vince za dwa tygodnie przeprowadza się do Indii – powiedział Clark. – Nie, proszę pana, nie wiedziałem. Do Indii? Clark potaknął. – Koniec ze studiami prawniczymi. Postanowił zostać obieżyświatem. – To dobry chłopak, proszę pana. W swoim czasie wróci bezpiecznie do Ameryki. – Albo nie, może nieprędko. Nic nie szkodzi. Nie ja pierwszy mam syna, który się przeciwstawił ojcu i postanowił przeżyć życie w niekonwencjonalny sposób. – Mam nadzieję, że się pan na niego za bardzo nie złości. – Cindy uważa wręcz, że złoszczę się za mało. A to znów złości ją, tak jakbym z niego rezygnował, bo za mało go kocham. Ale prawda jest taka, że go niemal podziwiam. – Nie boi się. – Nie, ale jest coś jeszcze. Ja w jego wieku pragnąłem od życia dokładnie
tego, co mam teraz. Właśnie takiego życia chciałem. – To dobre życie, proszę pana. Bardzo dobre życie. – Bywa. Ale potrafię zrozumieć, dlaczego Vince go nie chce. Bo sam ostatnio też go nie chcę. Przez te wszystkie gówniane interesy w Lehman wszystko to, czego dwadzieścia lat temu nigdy byśmy nie zrobili, a teraz naprawdę paskudny syf staje się normą. Na całej Wall Street. Ale niech tylko ktoś próbuje się wykazać zdrowym rozsądkiem, porozmawiać o konsekwencjach, spojrzeć na sprawę dalekosiężnie, zaraz patrzą na niego, jakby mu rozum odebrało. Jende przytaknął. – I wiem, że Vince ma trochę racji, ale problemem nie jest jakiś tam system, tylko my. Każdy z nas. Zanim przejdziemy do naprawy całego cholernego kraju, musimy naprawić siebie. A na Wall Street tego nie widać. W Waszyngtonie tego nie widać. Nigdzie tego nie widać! Nie twierdzę, że to się zaczęło wczoraj, ale robi się coraz gorzej, a jeden człowiek czy dwóch, czy trzech to za mało, żeby to naprawić. – Racja, proszę pana. – Ale ja wszystko, co mam, zdobyłem własną pracą, i jestem z tego dumny, i będę walczył do końca, żeby to ocalić. Bo kiedy to życie jest dobre, o, wtedy bywa bardzo dobre, a cena, jaką płacę, jest wpisana w ryzyko. – Święte słowa, proszę pana – powiedział Jende, kiwając głową. – Kiedy człowiek zostaje mężem i ojcem, ciągle płaci jakąś cenę. – Tu nie chodzi tylko o obowiązki małżeńskie i ojcowskie. Człowiek ma też zobowiązania wobec rodziców. Rodzeństwa. Kiedy wybierałem się na Stanford, zamierzałem studiować fizykę, zostać wykładowcą jak mój ojciec. Potem przekonałem się, na co można sobie pozwolić z pensji profesorskiej, a na co z wynagrodzenia bankowca z sektora usług inwestycyjnych, i wybrałem tę drugą ścieżkę. Nie będę zgrywał zadufanego w sobie dupka, bo prawda jest taka, że nie wybrałem tej pracy ze szlachetnych pobudek. Nie powiem, że nie fantazjowałem o sportowych wozach i prywatnych samolotach. Ale teraz jest inaczej. Teraz nie ma dla mnie nic ważniejszego niż troska o rodzinę. Choćby w pracy się paliło i waliło, w ostatecznym rozrachunku wiem, że mogę wysłać rodziców na wakacje, żeby zobaczyli kawał świata, opłacić wszystkie rachunki za leczenie, dopilnować, by moja siostra nie ucierpiała po śmierci męża, zapewnić żonie i synowi więcej dóbr, niż potrzebują. Tego Vince nie rozumie. Że człowiek dba nie tylko o własne
szczęście. Myśli też o swoich rodzicach. – Vince nie zna pana od tej strony. Widzi ojca, który pracuje w banku i zarabia pieniądze, ale mówię mu: twoi rodzice mają inne oblicze, którego ty nie znasz, bo jesteś ich dzieckiem. Dopiero teraz, gdy mam swoje lata, zaczynam patrzeć na różne rzeczy z perspektywy swojego ojca i zaczynam rozumieć. – A mówiłem mu. Powiedziałem: jeśli proszę cię, żebyś dalej studiował prawo i został prawnikiem, to nie po to, żebyś poszedł w moje ślady. Proszę cię dlatego, że wiem, jak trudno odnieść sukces w tym kraju. Trzeba się wyróżnić z tłumu, zdobywając solidne wykształcenie i wybierając dobrze płatną pracę. Czytałem o kolesiach, którzy w młodości myśleli o niebieskich migdałach, a teraz proszę, ledwie wiążą koniec z końcem, bo życie w tym kraju potrafi być brutalne, jeśli człowiek nie zarobi dość pieniędzy. A tego bym mu nigdy nie życzył, wiesz? Tego bym nigdy nie życzył swojemu synowi. Jende, wpatrzony w dal, pokiwał głową. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, a tymczasem słońce skryło się już w jednej trzeciej za niewysokimi budynkami New Jersey. Obserwowali, jak osuwa się wolno i żegna się z nimi, żegna się z miastem, aż do chwili, gdy wzejdzie znów zza East River i przyniesie nowy dzień, nowe obietnice i bolesne rozczarowania. – Coś takiego – powiedział Jende, zafascynowany tym widokiem. – Wiem, że słońce wschodzi i zachodzi, ale nie wiedziałem, że tak ładnie to wygląda. – Pięknie, prawda? – Proszę pana – odezwał się Jende po chwili. – Wydaje mi się, że Vince zostanie w Indiach na kilka miesięcy, a potem wróci w te pędy na studia prawnicze. – Wcale bym się nie zdziwił – odpowiedział ze śmiechem Clark. – Nie wiem, jak jest w Indiach, panie Edwards, ale jeśli mają tam taki upał i takie komary, jak my w Kamerunie, to jeszcze przed sylwestrem pojadę po niego na lotnisko. Obaj mężczyźni parsknęli śmiechem. – Nie martwiłbym się o Vince’a ani przez chwilę, proszę pana. Nawet jeśli zostanie, będzie szczęśliwy. Niech pan tylko spojrzy na mnie. Jestem w innym kraju, a jestem szczęśliwy. – Można na to spojrzeć i tak.
– Człowiek może wszędzie odnaleźć dom, proszę pana. – Zabawne, że myśląc dzisiaj o Vinsie, napisałem wiersz o opuszczaniu domu. – To pan pisze wiersze? – No tak, ale żaden ze mnie Szekspir czy Frost. Jende podrapał się po głowie. – Przepraszam – powiedział. – Słyszałem co nieco o Szekspirze, ale tego drugiego nie znam. Tak daleko w szkole nie doszedłem. – To wybitni poeci. Chodzi mi tylko o to, że moje wiersze mają walory terapeutyczne i często pomagają mi przetrwać trudne dni. Jende skinął głową i domyślił się, że Clark zauważył, że to ostatnie zdanie też nie było dla niego do końca zrozumiałe. – Nauczył się pan pisać wiersze w szkole? – Nie, właściwie to zacząłem kilka lat temu. Znajomy z pracy podarował mi tomik poezji, który wydał mi się dość dziwacznym prezentem – dlaczego ktoś uznał, że mógłby mi się przydać tomik poezji? To był pewnie jeden z tych byle jakich prezentów, które zdejmuje się z własnej półki. – Dostał go pan pod choinkę? – Tak, w każdym razie trzymałem go na biurku, otworzyłem pewnego dnia i tak się zachwyciłem wierszami, że postanowiłem sam jakiś napisać. To naprawdę wspaniałe uczucie, kiedy człowiek pisze wersy o tym, co przeżywa. Powinieneś kiedyś spróbować. – Brzmi bardzo ciekawie, proszę pana. – Napisałem wiersz dla Cindy, ale nie była szczególnie zachwycona, więc teraz już piszę dla siebie. – Chętnie bym jakiś przeczytał, proszę pana. – Naprawdę? Mogę ci pokazać… szlag by to trafił – powiedział Clark, spojrzawszy na zegarek. – Nie wiedziałem, że już tak późno. – Och, przepraszam, niepotrzebnie się rozproszyłem. Gadałem i gadałem i nie zwracałem uwagi na godzinę. – Nie, nie, cieszę się, żeśmy porozmawiali. Dziękuję za towarzystwo, to naprawdę miłe. Mam nadzieję, że wyrzucając z siebie te wszystkie pierdoły o pracy i tak dalej, nie postawiłem cię w niezręcznej sytuacji. – Nie, panie Edwards. Dziękuję, że pan mnie tu zaprosił. – Dziękuję, że mnie wysłuchałeś – odpowiedział z uśmiechem Clark. – I chętnie wyrecytuję ci ten wiersz. Nosi tytuł „Dom” i jeśli ci się nie spodoba,
to lepiej w ogóle nic nie mów. – Tak, proszę pana – odpowiedział Jende i też się uśmiechnął. – Nie powiem ani słowa. – Okej, no to tak to leci: Dom nie odchodzi nigdy Dom na twój powrót czeka Możesz ruszyć szukać szczęścia Możesz uciekać od nieszczęścia Możesz nawet jechać, bo tak właśnie chcesz Lecz gdy powrócisz A czekamy z nadzieją Dom na miejscu będzie stał.
24.
Czego jej brakowało po pobycie w Hamptons (poza chłopcami, szczególnie Mightym), to jedzenia – przepysznych przekąsek podawanych podczas koktajli organizowanych przez państwa Edwardsów. Przez całe życie uważała, że najlepsze jedzenie jest w Kamerunie, ale najwyraźniej się pomyliła: bogacze amerykańscy też znali się na dobrej kuchni. Choć w dni, w których Cindy wydawała przyjęcia przy basenie, Neni musiała pracować piętnaście godzin dziennie, czekała na nie z niecierpliwością, bo jedzenie było tak smaczne, tak skandalicznie smaczne, że pewnego wieczora zadzwoniła do Fatou i powiedziała jej, że umarła i trafiła do kulinarnego nieba, na co Fatou odpowiedziała: a ty skąd wiesz, że kucharz nie naszczał do potraw? Neni była pewna, że kucharz nie majstrował przy jedzeniu, bo trzej zatrudnieni przez Cindy szefowie kuchni przygotowywali większość potraw na miejscu, a trzech kelnerów zanosiło je z pomocą Neni wprost do ogrodu. Podawała przeróżne przekąski, takie, które widywała w czasopismach i których same idealnie oświetlone fotografie sprawiały, że ciekła jej ślinka; bezwstydnie smakowite dzieła sztuki kulinarnej, jak tuńczyk w sezamie z winegretem z limetki i wasabi; polędwica wołowa podana na grzance czosnkowej, z oliwkami i sosem chrzanowym; kawior kalifornijski ze szczypiorkiem na pieczywie chrupkim; kapelusze grzybów faszerowane przednim mięsem dorodnych krabów; tatar z szalotkami i imbirem, który smakował jej najbardziej i który pochłaniała bez oporów, chociaż nigdy sobie nie wyobrażała, że zje kiedyś surowe mięso jak jakiś leśny zwierz. Była pewna, że obfite resztki, których popróbowała po wszystkich trzech przyjęciach, to już wszystko, ale i tak się ucieszyła, gdy zadzwoniła do niej Anna i zapytała, czy może pomóc przy brunchu wydawanym na Manhattanie przez znajomych Cindy. – A będą gotowali ci sami szefowie kuchni? – spytała Anny. – Nie – odpowiedziała Anna. – To tylko brunch. Dwóch miejscowych szefów, żadnych kelnerów. Tak że podawać i sprzątać będziemy we dwie, ty i ja. Co roku pomagała mi taka jedna dziewczyna, która pracuje u koleżanki
Cindy, ale w zeszłym tygodniu się zwolniła, więc Cindy kazała dzwonić po ciebie. – Tylu ludzi i tylko dwie osoby do podawania i sprzątania? – Nic się nie martw, nie ma za dużo ludzi. Tylko ona i jej pięć koleżanek i ich mężowie, i trochę dzieci. Cindy mówi, że dla ciebie sto dolarów, tylko trzy godziny. Nieźle, co nie? Neni przyznała, że to więcej niż nieźle, i w niedzielne popołudnie przyjechała do mieszkania June na West End Avenue. Na miejscu było nie więcej niż sześcioro dzieci i na szczęście jednym z nich był Mighty. Gdy zobaczył ją wchodzącą do mieszkania, podbiegł i przytulił się tak mocno, że Neni musiała mu przypomnieć, że nie jest jej jedynym pupilkiem i że ma jeszcze w brzuchu dzidziusia. – Jak wam minęły ostatnie dni w Hamptons? – spytała go w kuchni, gdy czekały z Anną, aż szefowie kuchni podadzą im pierwsze przystawki. – Nuda – powiedział Mighty. – Nie bawiłeś się dobrze po moim wyjeździe? – Nie za bardzo. – No to teraz mi przykro, Mighty – powiedziała Neni i nadąwszy policzki, zrobiła na niby smutną minę. – Twoja mama naprawdę chciała, żebym miała dwa dni wolnego, ale następnym razem zostanę, jeśli pan Mighty tego zażąda. – Zażądam! – powiedział Mighty. – Rozkaz. Albo może pojedziesz ze mną do Harlemu. Będziemy mogli dalej robić puff-puff na śniadanie, a wieczorami grać w piłkę na plaży. Jak się to panu podoba, panie Mighty? – Naprawdę? Fajowo by było pojechać do Harlemu… ale zaraz, w Harlemie nie ma plaży. – No to będziemy… będę… – Będziemy oglądać głupkowate filmy, a ja za każdym razem cię pobiję w Playstation i w zapasach! – powiedział Mighty, a jego orzechowe oczy zalśniły z radości. – Pokonanie kobiety to nie powód do dumy – powiedziała Neni, krzywiąc się z oburzeniem, i podniosła tacę z przystawkami. – Chodź, zaraz wszyscy zaczną jeść. Roznosząc przystawki po pokoju jeszcze przed odstawieniem tacy na stół, uśmiechała się i kłaniała znajomym Cindy, których co do jednego poznała
w Hamptons. Byli dla niej mili i uprzejmi: służyli radą na temat korzyści płynących z jogi dla ciężarnych i mówili, gdzie znajdzie w mieście najlepsze studia jogi („Bardzo dziękuję za informację, proszę pani”, mówiła zawsze); przypominali jej, że może śmiało zwracać się do nich po imieniu (na co nie mogła się zdobyć, bo w Limbe oznaczałoby to brak szacunku); komplementowali ją za jej gładką skórę i piękny uśmiech („Pani też ma gładką i piękną skórę, proszę pani”, „Pani też ma piękny uśmiech, proszę pani”); dopytywali, jak długo trwa wyplatanie takich warkoczyków („Tylko osiem godzin, proszę pani”). Ich życzliwość ją zaskoczyła – po tych kobietach obnaszających autentyczne torebki Gucciego i Versacego i rozprawiających o spa, wakacjach i operze spodziewała się raczej obojętności. Na podstawie znanych jej filmów, w których bogaci biali ludzie jedli i pili, i śmiali się, zupełnie nie zwracając uwagi na uwijających się wokół kelnerów i służących, wyobrażała sobie, że posiadaczki domów letnich w Hamptons nie miałyby jej nic do powiedzenia, oczywiście poza wydawaniem poleceń. Gdy poznała ze cztery z nich – i za każdym razem spotykała się z uśmiechem i pytaniem, w którym jest miesiącu ciąży – opowiedziała Betty o tej nieoczekiwanej uprzejmości i orzekły zgodnie, że zachowanie kobiety wynika prawdopodobnie z tego, że nie co dzień spotykają piękną, ciężarną Kamerunkę z Harlemu. Przypuszczały, że dla byle gosposi takie kobiety raczej już nie są dobre i miłe. Tego niedzielnego popołudnia najżyczliwsza i najmilsza była dla Neni Cindy – przypominała jej, by wykonywała tylko lekkie prace i uważała, żeby się nie przeciążyć. Gdy patrzyła, jak Cindy gawędzi z koleżankami i śmieje się, odrzucając do tyłu głowę, musiała utwierdzać samą siebie w przekonaniu, że dziwne zdarzenia w Hamptons naprawdę miały miejsce. – Musimy pogadać o Cindy – szepnęła jej do ucha Anna, gdy znalazły się w kuchni. – Co? – spytała szybko Neni. – Co z nią? Anna odciągnęła ją za ramię do odległego zakątka kuchni, z dala od kucharzy i gości wchodzących i wychodzących z talerzami omletów z białek i szklankami koktajli owocowych. – Ma problemy – szepnęła Anna. – Problemy? – W Hamptons nic nie widziałaś? Neni otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.
– Nic nie widziałaś w Hamptons? No? – spytała, zadzierając zaczepnie brodę. –Widziałaś czy nie? – Czy ja wiem… – zaczęła Neni, zaskoczona tym nagłym pytaniem. – Jak przychodzę rano, to czuć od niej alkoholem – szepnęła Anna, machając ręką przed twarzą, jakby chciała rozpędzić niewidzialny odór. – Tak – powiedziała Neni. – Wino to lubi. Gosposia pokręciła głową. – To nie jest lubienie. To problem. – Ale… – W zeszłym tygodniu zaglądam do kosza, a tam trzy puste butelki po winie. Mighty wina nie pije. Clarka nie ma w domu, w ubiegłym tygodniu widziałam go może raz czy dwa razy. – Może… – Czy ktoś może dolać dzieciom ponczu i donieść serwetek? – zawołał jeden z szefów kuchni. Anna zatrzymała Neni gestem i poszła sama się tym zająć. – Szczerze mówiąc – szepnęła Neni po jej powrocie – w Hamptons też to zauważyłam. – A! Czyli nie zwariowałam. – Nie wiedziałam, że kobieta może tak pić. – Ta rodzina ma problemy. Spore problemy. – A kiedyś taka nie była? – Nie. Wcześniej piła normalnie – kapkę tu, kapkę tam. Ja dla nich pracuję dwadzieścia dwa lata i czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Ale zawsze mają inne problemy. Jak jedzą kolację, to za bardzo nie rozmawiają. Nie za często widać, jak się kłócą, ale też nie za często, jak się cieszą. – Myślisz, że on wie? – spytała Neni, zerkając przez ramię za siebie. Anna pokręciła głową. – Psińco tam wie. Nikt nie wie. Patrz, jak ona tu wygląda. Skąd ludzie mają wiedzieć, jeśli nie widzą butelek? Neni westchnęła. Chciała powiedzieć Annie o pigułkach, ale uznała, że jest już dość zmartwiona. Sprawa z alkoholem wystarczyła. – Może sama kiedyś przestanie – powiedziała. – Ludzie sami z siebie nie przestają – rzuciła Anna. – Piją i piją, i piją. – Ale nic na to nie poradzimy. – Nie, tak nie mów – powiedziała Anna, kręcąc energicznie głową, aż dwie
kępki włosów składające się na jej grzywkę oderwały się od czoła. – Nie możemy mówić, że nic się nie da zrobić, bo jej się może coś stać i wtedy co z nami? W moim mieście taki jeden pił, pił i w końcu wziął i umarł. Jak ona umrze, to kto mi zapłaci? Kto zapłaci twojemu mężowi? Niewiele brakowało, a Neni parsknęłaby śmiechem, po części z powodu argumentacji Anny, a po części z powodu jej nieuzasadnionego strachu. W Limbe masę ludzi pije siedem dni w tygodniu i jeszcze nigdy nie słyszała, żeby alkohol kogoś zabił. Jednego z jej wujów uważano nawet za czołowego moczymordę w Bonjo – gdy był w szczytowej pijackiej formie, uszczęśliwiał całą dzielnicę recitalami piosenek Eboi Lotina – a jednak nadal żył w Limbe i miał się dobrze. – Myślisz, że to nic takiego – powiedziała Anna. – Ale ja wiem, że ludzie tracą pracę, jak rodzina ma duży problem. Moja koleżanka, która pracuje u rodziny na Dolnym Manhattanie, straciła miesiąc temu pracę… – O Boże – zachłysnęła się Neni i przytknęła dłoń do piersi. – Weź już mnie nie strasz. – Znam Cindy od wielu lat – ciągnęła Anna. – Odkąd cztery lata temu umarła jej matka… – Znałaś jej matkę? – Tak, znałam. Była w domu ze cztery czy pięć razy. Niedobra kobieta. Niedobra, niedobra kobieta. To było widać po tym, jak rozmawiała z Cindy, jak się na nią złościła, wiecznie niezadowolona. – To nic dziwnego… – Ale dla siostry Cindy, dziecka męża matki, który zmarł dawno temu, matka zawsze była miła. Jak przychodziły razem, to jak niedobra kobieta się odzywała do siostry, to zawsze: skarbie to, skarbie tamto. A do Cindy… – Anna pokręciła głową. – Ja bym na jej miejscu wyrzuciła ją ze swojego życia. – Nie, Cindy zawsze ją odwiedzała na Dzień Matki, aż zła kobieta umarła. – Dlaczego tak? – A bo ja wiem? Skąd mam wiedzieć. A w tym roku na Dzień Matki Mighty przyszedł do mnie i mówi, że mu smutno, bo jego rodzina nie jeździ już na Dzień Matki do Wirginii, a on chce się spotkać z kuzynami. Miałam ochotę na niego nakrzyczeć i powiedzieć: a po co ty chcesz wracać do tej Wirginii? A siostry Cindy to od śmierci matki w tym domu nie widziałam. Cindy nie ma już żadnej rodziny poza chłopcami i Clarkiem.
– Ale ma mnóstwo przyjaciółek. – Przyjaciółki zamiast rodziny? – powiedziała. – Przyjaciółki to nie rodzina. Z salonu dobiegł śmiech Cindy, rozbawionej najwyraźniej jakąś zasłyszaną opowieścią. Jak to możliwe, że w ludzkim życiu przeplata się jednocześnie tyle szczęścia i tyle nieszczęścia? – pomyślała Neni. – Musimy powiedzieć Clarkowi o alkoholu – powiedziała Anna. – Nie, nie możemy! – Można podawać deser! – zawołał drugi szef. Neni ruszyła pospiesznie roznosić desery, a Anna sprzątała stół po daniu głównym. – Nie musimy mu od razu mówić – powiedziała Neni, gdy wróciły do swojego kącika. – Sam się dowie. Może zostawisz na stole puste butelki po winie, żeby je znalazł. – Jak ma je znaleźć, skoro go nigdy nie ma w domu? A ona się zorientuje, że coś knuję, jeśli wyjmę butelkę z kosza i postawię ją na stole. To ty musisz mu powiedzieć pierwsza. – Ja! – Zrobimy to razem. Jeśli tylko ja mu powiem, to pomyśli, że to nic poważnego. Ale jeśli ty też mu powiesz, to zrozumie, że to nie przelewki. Powiedz mu po prostu, że ktoś w Hamptons pił za dużo wina. Nie wiesz kto. On ma głowę na karku, domyśli się. – I powie jej, a ona będzie wiedziała, że to przeze mnie! – Żaden mężczyzna nie jest taki głupi. Jak mu powiesz w przyszłym tygodniu, to potem ja zrobię to samo, powiem, że ktoś pije za dużo wina tu, w mieszkaniu. Wtedy będzie wiedział, że to prawda. Zrobi, co zechce. My wiemy, że mamy czyste ręce. Neni podeszła do wyspy kuchennej, podniosła butelkę z wodą i wypiła duszkiem połowę. Może i Anna ma rację, pomyślała. Może trzeba zrobić co należy i ostrzec Clarka. Ale ona sama zawsze uważała, że nie warto się mieszać do cudzych spraw małżeńskich, bo małżeństwo i tak jest wystarczająco skomplikowane i pełne nieszczęść. Ale Anna powiedziała coś ważnego: Clark ciągle pracuje i nie może wiedzieć, przez co naprawdę przechodzi jego żona. Przez cały swój pobyt w Hamptons widywała go tylko w te dni, gdy wydawali przyjęcia, przy czym on i Cindy udawali, że co noc sypiają w tym samym łóżku. Podczas pierwszego przyjęcia, wydanego z okazji pięćdziesiątych urodzin Cindy, przechadzali się za rękę wokół
basenu, rozdawali uśmiechy i obejmowali gości pośród ciepłego wieczoru rozświetlonego płomieniami świec, z dźwiękami kwartetu smyczkowego w tle. W pomarańczowej sukni z odkrytymi plecami i z wymodelowaną fryzurą Cindy wyglądała jak Gwyneth Paltrow, a może jeszcze piękniej, a z pewnością niewiele starzej. Przed końcem przyjęcia stanęli objęci, z urodziwymi synami u boku, a znajome Cindy wzniosły toast, opowiadając, jaka to z niej wspaniała i bezinteresowna przyjaciółka. Cheri ze łzami w oczach opowiedziała o pewnym wieczorze, gdy to zadzwoniła zapłakana do Cindy, bo jej matka przebywająca w domu opieki w Stamford zachorowała i nazajutrz musiała przejść operację, a Cheri nie mogła przy niej być, bo miała pilne sprawy służbowe w San Francisco. Cheri powiedziała gościom, że jako jedynaczce było jej naprawdę ciężko, ale Cindy wybawiła ją wtedy z opresji. Zaproponowała, że sama potowarzyszy matce Cheri, i o piątej rano wsiadła w pociąg z Grand Central do Stamford. Została w szpitalu do chwili, gdy po przejściu trzygodzinnej operacji matkę Cheri przewieziono całą i zdrową do jej pokoju. Cheri powiedziała, przełykając łzy, że Cindy to nie tylko jej najlepsza przyjaciółka, Cindy to jej siostra. Goście, opaleni i ubrani w stroje ze stosownymi metkami, uśmiechali się i klaskali, gdy Cheri podeszła do Cindy i obie przyjaciółki, padłszy sobie w objęcia, stały tak przez dłuższy czas. Clark poprosił wszystkich o uniesienie kieliszków. Oznajmił, że trudno mu powiedzieć coś więcej ponad to, co powiedziała już przyjaciółka Cindy, poza tym, że to wszystko prawda i że Cindy jest prawdziwym skarbem i – o rany – czyż nie wygląda jak seksowna trzydziestopięciolatka? Wszyscy się roześmiali, łącznie z Vince’em, który tego wieczora prawie się nie uśmiechał. Zdrowie Cindy! – zawołali. Zdrowie Cindy! Neni nie była pewna, czy Clark został na noc, ale wiedziała, że nazajutrz rano już go nie było, znikł także niegasnący poprzedniego wieczora uśmiech Cindy. Gdy podczas lunchu Neni spytała Mighty’ego, gdzie jego ojciec, ten nie podnosząc nawet głowy znad talerza, odpowiedział krótko: w pracy. Dokończył w milczeniu posiłek, a gdy Neni zabierała mu talerz, wymamrotał: „Oby stracił tę pracę”. Neni pokręciła głową, nie mogąc zrozumieć decyzji Clarka Edwardsa. Dlaczego ciągle pracuje? Jak można aż tak kochać swoją pracę? Taka praca bez przerwy nie ma żadnego sensu, szczególnie gdy człowiek ma w domu taką udaną rodzinę. Clark z pewnością wie, co robi swoim bliskim i dlaczego tak postępuje… ale jednak dobrze by
było, gdyby zrozumiał, jak nieszczęśliwa jest jego żona, bo pewnie właśnie dlatego nadużywa alkoholu. Matka Neni powiedziała jej kiedyś, że ludzie piją za dużo tylko dlatego, że są nieszczęśliwi i że z tego samego powodu pije jej wuj, choć nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego jest taki nieszczęśliwy, skoro ma dwie żony i jedenaścioro dzieci. – Idź z nim teraz porozmawiać – szepnęła Anna. – Już po deserze, wszyscy zaczną się zbierać. Neni skinęła głową i ruszyła w stronę salonu. Ani myślała mówić panu Edwardsowi o pigułkach. To była widocznie największa tajemnica Cindy i Neni musiała dotrzymać danego słowa. Zamierzała zrobić tylko to, co nakazała jej Anna. Powiedzieć panu Edwardsowi o winie. Ni mniej, ni więcej. Już miała wejść do salonu, gdy coś sobie przypomniała. Jende. Odwróciła się i znów podeszła do Anny. – Jende mnie zakatrupi – powiedziała. – Za co? – Za wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Ciągle mnie przestrzega, że mam tylko robić, co do mnie należy i do widzenia. Odzywać się tylko wtedy, kiedy sprawa mnie dotyczy. – No to nic mu nie mów. To sprawa między tobą a mną. Idź. Clark stał samotnie przy oknie i śledził wzrokiem albo ruch na West Endzie, albo kajakarzy na rzece Hudson. Neni sięgnęła po tacę ze słodkimi bułeczkami i podeszła do niego. – Dzień dobry, panie Edwards – powiedziała. – Przepraszam, że dopiero teraz się witam. – Witaj, Neni – powiedział Clark i uśmiechnął się do niej. – Dziękuję ci za pomoc. Spojrzał na bułeczki. – Dziękuję, ale muszę sobie darować. – Czy życzy pan sobie inny deser? Clark pokręcił głową. Nie widziała go dwa tygodnie, a wyglądał jak inny człowiek. Chyba posiwiały mu włosy, twarz miał nieogoloną i wyglądał na kogoś, kto potrzebuje przytulenia, a potem wygodnego łóżka, żeby się odciąć i przez co najmniej piętnaście godzin wyłącznie spać. Obrócił twarz z powrotem w stronę okna i dalej wyglądał na zewnątrz. Neni stała z tacą, wpatrywała się w pustą białą ścianę na lewo od okna, nie
wiedząc, jak powiedzieć to, co chciała. Cindy siedziała z koleżankami na sofie po przeciwległej stronie pokoju, panowie majstrowali przy swoich BlackBerry i iPhone’ach, dzieci bawiły się w innym pomieszczeniu – wydawało się, że miejsce i moment są wprost idealne. – Yyy… panie Edwards… chciałam… – zaczęła. – Hm? – powiedział Clark, nie odwracając wzroku od okna. – Chciałam… muszę pana o coś zapytać. – Śmiało – powiedział, nadal wpatrując się w okno. – No bo… yyy… zawsze mnie ciekawiło… czy pan jest spokrewniony z Johnem Edwardsem? Clark odwrócił się i zachichotał. – Nie, o ile wiem, to nie. Zabawne. Pierwszy raz ktoś mnie o to pyta. – Bo tak sobie pomyślałam, że chyba jest trochę do pana podobny – powiedziała Neni, pocierając łokciem brzuch w miejscu, gdzie kopało ją dziecko, pewnie za jej durnotę. – Zabawne – powtórzył Clark, po czym zasugerował jej, żeby poczęstowała innych bułeczkami, bo może zechcą ich spróbować. Neni skinęła głową, po czym popędziła z powrotem do kuchni. – I jak poszło? – spytała Anna. Neni pokręciła głową i oparła się czołem o lodówkę. – Nie powiedziałaś? Neni westchnęła i znów pokręciła głową. – No cóż – powiedziała Anna. – Przynajmniej żeśmy próbowały.
25.
Przez cały dzień sprzątała mieszkanie, robiła zakupy i przygotowywała pięciodaniową pożegnalną kolację dla Vince’a. Popołudnie spędziła w kuchni, przyrządzając potrawkę egusi z wędzonym indykiem, zupę z okry i garri, smażone plantany z fasolą, ryż jollof z kurzymi żołądkami oraz ekwang, rodzaj gołąbków, które przygotowywała przez dwie godziny, bo musiała obrać bulwy taro, zetrzeć je, potem dokładnie i skrupulatnie zawinąć w liście szpinaku i wreszcie dusić w rondlu przez godzinę, z olejem palmowym, suszoną rybą, langustami, solą, pieprzem, maggi i dziką cebulą. Wolałaby, żeby Jende dał jej więcej czasu na przygotowania, ale on powiedział jej o wizycie Vince’a dopiero poprzedniego wieczora. Podwiózłszy Clarka do domu, zapytał, czy nie ma nic przeciwko, żeby razem z Neni zaprosili Vince’a na małą kolację, żeby życzyć mu szerokiej drogi i poczęstować kameruńskimi potrawami, których bardzo chciał spróbować, a Clark odpowiedział, że nie widzi przeszkód, jeśli tylko Vince jest tym zainteresowany. On i Cindy zamierzali w niedzielę zabrać Vince’a i Mighty’ego na kolację, ale raczej nie zapowiada się na uroczyste pożegnanie, więc Vince może równie dobrze wybrać się w jakieś radośniejsze miejsce. Kiedy Jende zadzwonił do Vince’a, żeby go zaprosić, ten odpowiedział: jasne, akurat wieczorem mam kilka wolnych godzin, to wpadnę na wspaniałą kameruńską wyżerkę, dzięki, stary. O piętnastej, dwie godziny przed planowanym przybyciem Vince’a, zadzwonił telefon Jendego. – Sam nie wiem, Vince – usłyszała Neni głos Jendego z salonu. – Najpierw zapytam o zdanie żonę. Jende wszedł do kuchni z telefonem przykrytym dłonią. – Vince dopytuje, czy może przyprowadzić ze sobą Mighty’ego – powiedział. – Nie! – Tak też mu powiedziałem. – Boże broń! Chcesz, żeby pani Edwards nas zabiła? Jej mały w Harlemie?
Wieczorem? O Boże, proszę, nie, ja w tym nie biorę udziału. Nie, nie, nie. Tylko mi brakuje kłopotów. Jende poszedł do salonu, pomówił przez pół minuty z Vince’em i wrócił do kuchni. – Mówi, że rodzice nie muszą wiedzieć. Pan Edwards jest w pracy, a pani Edwards poszła gdzieś na kolację czy coś takiego, i niczego się nie dowiedzą. Mówi, że Mighty miał iść się bawić do kolegi, ale to nieaktualne, więc przez cały wieczór miał siedzieć w domu z opiekunką. – No to niech to robi. Jende odwrócił się i już miał odejść, ale się zawahał. – Daj dziecku przyjść, Neni. – Powiedziałam: nie. – Nigdy nie jechał metrem, nigdy nie był w Harlemie. Niech go brat przywiezie. Vince za tydzień wyjeżdża i nie będą się widzieli nie wiadomo jak długo. To tylko godzina. – I co, myślisz, że w ciągu godziny nic złego nie może się stać? – powiedziała Neni, szorując z wysiłkiem kuchenkę zachlapaną jedzeniem i tłuszczem. – Jeśli coś się stanie, to już Vince’a zmartwienie – powiedział Jende. – Tak mu powiem. – Tak powiesz, gdy będą nas próbowali wsadzić za kratki? – Nic się nie martw, pójdę siedzieć za nas oboje. Neni obróciła się z powrotem do kuchenki i zaczęła szorować jeszcze energiczniej. Cały Jende – myśli, że wszystko wie najlepiej. Usłyszała, jak mówi Vince’owi, że dobrze, nie mogą się ich doczekać, zapraszają o piątej, a potem zapowiada Liomiemu, że ten szczególny gość, o którym wcześniej rozmawiali, przyprowadzi innego gościa, więc niech się lepiej przebierze w jeszcze porządniejsze ubrania. Zanim Vince i Mighty dotarli na miejsce, Neni też zdążyła się już wykąpać i przebrać, i czuła się teraz bardziej podekscytowana niż stremowana. – Neni! – zawołał Mighty, gdy otworzyła drzwi, i padł jej w objęcia. – A wy co robicie w moim domu? – przekomarzała się, gdy Vince ją ściskał i nachylał się, żeby przybić piątkę Liomiemu. – Nie wierzę, że jestem w Harlemie! – powiedział Mighty. – A usmażyłaś puff-puff? Neni i Jende parsknęli śmiechem.
– To się je na śniadanie – powiedział Jende. – Dziś wieczorem podamy takie dania, że brzuchy wam pękną z przejedzenia. – Super! Jeśli synów państwa Edwardsów zbiły z tropu niewątpliwe oznaki ubóstwa w mieszkaniu (wytarty brązowy dywan, przedpotopowy telewizor stojący na stoliku kawowym naprzeciwko sofy, wiatrak w kącie robiący za klimatyzację, zwisające ze ściany sztuczne kwiaty, które bynajmniej nie ożywiały wnętrza), nie dali nic po sobie poznać. Zachowywali się tak, jakby wpadli do któregoś z mieszkań przy Park Avenue albo Madison Avenue, jakby znaleźli się po prostu w innym pięknym mieszkaniu w innej dobrej dzielnicy. Mighty popędził z Liomim do sypialni, żeby obejrzeć jego zabawki, i zachwycony krzyknął do brata, że wszyscy śpią w jednej sypialni – ale fajnie! Vince usiadł z Jendem na wyblakłej zielonej sofie, gdzie popijając napój słodowy i podjadając orzeszki ziemne, rozmawiali o tym, jaki to z Ameryki jest wspaniały kraj, jaki to z Ameryki jest straszny kraj, jaki to z Ameryki jest – tu byli zgodni – najpotężniejszy kraj na świecie. Kiedy Neni poprzekładała potrawy na półmiski i poustawiała je na stole, Jende oznajmił, że pora jeść. – Zjemy po kameruńsku – powiedział do Vince’a i Mighty’ego. – W Kamerunie na ogół nie siadamy wokół stołu jak wy w Ameryce. Każdy bierze jedzenie i siada, gdzie chce: na krześle, na podłodze. Je też tak, jak chce: łyżką, widelcem albo rękami. – Ja chcę usiąść na podłodze i jeść rękami! – powiedział Mighty, a Liomi dodał natychmiast, że on też. Neni rozłożyła więc na podłodze obrus i przeniosła jedzenie ze stołu, po czym wszyscy usiedli w kręgu na podłodze i przystąpili do jedzenia, śmiejąc się z pełnymi ustami, bo Jende zaczął opowiadać historie z dzieciństwa, jak to razem z Winstonem, obaj jedenastoletni, kradli owoce mango, i Jende złapał się raz we wnyki i musiał biec z nimi do domu, a tam ojciec sprawił mu lanie, po czym zabrał do właściciela wnyków, żeby je zdjął. Vince chichotał, a Mighty i Liomi śmiali się tak, że prawie się udławili, ale Neni tylko przewróciła oczami, bo słyszała już tę historyjkę i za każdym razem miała inne zakończenie. – Tata opowiada najlepiej na świecie! – wykrzyknął Liomi. – Chcę jeszcze posłuchać! – powiedział Mighty. Vince spojrzał na zegarek, a potem na Jendego i Neni, i wreszcie pokręcił głową.
– Sorry, gościu, musimy już iść. – Dlaczego? – Przepraszam, ale mam inne plany. Muszę cię zawieźć do domu do Stacy. – Ale Neni! – zawołał Mighty, patrząc na Neni, ale ona odwróciła wzrok. Vince wstał i poszedł do kuchni umyć ręce. – Nie chcę jeszcze wracać – powiedział Mighty do Jendego i Neni, patrząc błagalnie to na jedno, to na drugie. – Proszę, mogę jeszcze trochę zostać? – Tata i mama nie będą tym zachwyceni, Mighty – powiedział Jende. – Ale oni wrócą dopiero po północy. Tata może dopiero jutro, a mama mówiła, że wróci nie wcześniej niż o drugiej nad ranem. Słyszałem, jak rozmawiała ze Stacy. No to mogę zostać do dziesiątej albo jedenastej, a oni nawet się nie dowiedzą. – Przykro mi, gościu – powiedział Vince, wychodząc z kuchni. – Mam inne plany. Było fajnie, co? Przyjadę po ciebie w poniedziałek wieczorem i znów zrobimy coś fajnego. Okej? Mighty nie odpowiedział. Nadąsał się, odwrócił i zaczął pocierać palce pokryte olejem palmowym z ekwang. – Ja też kiedyś przyjdę się do ciebie pobawić – powiedział Liomi do Mighty’ego, może po to, żeby go pocieszyć, a może dlatego, że Mighty wspomniał, że ma nowsze i fajniejsze modele niektórych zabawek Liomiego, z których większość Neni dostała od Cindy. Bez względu na intencje powiedział to tak uroczo i od serca, że Neni prawie się roześmiała, ale na widok smutnej miny Mighty’ego pomyślała, że lepiej nie śmiać się otwarcie z naiwności swojego dziecka, które sądzi, że zostanie kiedyś zaproszone na zabawę do państwa Edwardsów. Potem jednak pomyślała, że wcale nie jest taka pewna, czy Cindy nie zaprosiłaby do siebie Liomiego. Choć nigdy go nie poznała, posyłała mu ubrania i zabawki, czasem zupełnie nowe. Gdy Liomi zachorował na zapalenie płuc zaledwie miesiąc po podjęciu przez Jendego pracy, Cindy odesłała go wieczorem do domu z koszem pełnym owoców, herbat i przeróżnych zdrowych smakołyków. Liomi własnoręcznie przygotował dla niej kartkę z podziękowaniami, a ona odpowiedziała mu listem, w którym chwaliła jego pismo i podkreślała, że Jende musi być pracowitym ojcem. – Dlaczego Jende nie może mnie później odwieźć do domu? – spytał Mighty, który dalej się dąsał na brata, który kazał mu wstać i umyć ręce. – Jak pojadę do domu, to będę siedział i się nudził…
– Ale mówiłeś, że dobrze się bawisz ze Stacy – przypomniała Neni. – No, ale nie tak. Proszę, Neni. Nawet nie usmażyliśmy puff-puff. – Może latem przyszłego roku znów przyjadę do Hamptons – powiedziała Neni. – I znów będziemy robić to samo, co? – No. Jende wstał i wyciągnął rękę do chłopca, żeby pomóc mu się podnieść. – Będzie jeszcze okazja, Mighty. Jak Bóg pozwoli, będzie jeszcze wiele okazji. Mały wstał, podszedł za Jendem do kuchennego zlewu i umył ręce. Po półtorej godziny dobrej zabawy Jongowie wyściskali na pożegnanie młodych Edwardsów i życzyli Vince’owi udanego pobytu w Indiach, a młodzi Edwardsowie podziękowali Jongom za naprawdę superową kolację. Już mieli wychodzić, gdy Mighty’emu przyszło coś do głowy. – Jak to: będzie jeszcze okazja, skoro Vince wyjeżdża? – spytał Neni. – Mama i tata nigdy mnie tu nie przywiozą. Neni uśmiechnęła się i powiedziała, że w takim razie będzie musiał wsiąść w metro i przyjechać sam, a Mighty uśmiechnął się szeroko – pomysł samodzielnej wyprawy metrem z Upper East Side do Harlemu po to, żeby popróbować kameruńskiej kuchni, wydał mu się najwyraźniej absolutnie czaderski.
26.
To się zdarzyło w połowie września, mniej więcej w tym czasie, gdy wieczorne powietrze zaczyna bezlitośnie wymazywać letnie wspomnienia, a niegdyś radosne trele furgonetek z lodami kojarzą się raczej z elegią. Dwa tygodnie wcześniej miał realistyczny sen, sen z rodzaju tych, które pamięta się dokładnie przez wiele miesięcy. Znalazł się z powrotem w Limbe i chodził po bazarze ze swoim przyjacielem Bosco, który, o dziwo, był w tym śnie wysoki i szczupły i w niczym nie przypominał przysadzistego mężczyzny, którym w rzeczywistości był. To był dzień targowy, wtorek lub piątek – poznał po wszechobecnym tłoku i wolno przejeżdżających samochodach; kierowcy trąbili zniecierpliwieni i wystawiając głowy przez okna, wyklinali jeden drugiego: Commot for my front before I cam jambox ya mouth, ya mami ya, ya mami pima! Gdy przechodzili obok murowanego budynku, w którym sprzedawano krem czekoladowy, importowane wina, ciastka i inne luksusowe towary, Bosco zauważył, że tego wieczora na ulicy nie widać śpiewających hazardzistów. Jende spojrzał na miejsce, w którym gromadzili się hazardziści, tuż obok kobiet sprzedających jaburu i strong kanda, a także rozmaite wędzone ryby. Teraz nikogo tam nie było. Żadnych mężczyzn o nieokreślonym pochodzeniu, ubranych w agbady, grających na bębnach djembe i śpiewających harmonijnie pieśń, która miała zachęcić przechodniów do wydania pieniędzy na gry hazardowe i wygrania w ten sposób dużych kwot. – Pewnie przenieśli się w inne miejsce – stwierdził Jende. – Dziś dzień targowy. Nie przepuściliby takiej okazji w dniu, w którym każdy przychodzi z wypchanym portfelem. – Nigdy nie lubiłem tych śpiewających hazardzistów – powiedział Bosco. – Ale nie są nawet w połowie tak szkodliwi jak spekulanci. Spekulantów nienawidzę. – Nie można tak o nikim mówić. – Nienawidzę ich! – wykrzyknął Bosco, a wargi wykrzywiły mu się jak
u dziecka, które lada chwila dostanie napadu złości. – Moja matka dała im do pomnożenia pieniądze na moje czesne, żeby za drugą część opłacić też szkołę mojej siostrze, ale oni wzięli pieniądze i zapadli się pod ziemię. Moja matka wszystko straciła! To dlatego nie ukończyłem szkoły. Oni ukradli moje czesne. – Ale to wina twojej matki, że dała im pieniądze. – Nie, to nie jej wina! To wina spekulantów. Obiecywali, że zarobi drugie tyle. Nie pomnożyli tej kwoty! Wzięli ją, wydali i puścili nas z torbami. Bosco usiadł na chodniku i zaczął lamentować. Jende próbował go uspokoić, głaszcząc go po ramionach, ale Bosco nie chciał pociechy: odpychał ręce Jendego, płakał histerycznie i bez końca złorzeczył spekulantom. Wokół niego zebrał się tłum i ludzie zaczęli dopytywać, co się stało. – Spekulanci, spekulanci – powtarzał przez łzy. Tłum wybuchnął śmiechem. – Ty głupi, ty, ryczysz jak dziecko – mówili ludzie. – Spekulanci umieją się przymilać. Jak chcą nasze pieniądze, to dostaną nasze pieniądze. – Nie! – błagał Bosco. – Nie dawajcie pieniędzy spekulantom. Spekulanci to źli ludzie. Bóg ich pokarze! Za to, co zrobili mojej matce, nie uwolnią się od biegunki! Nie zmrużą więcej oka. Ich dzieci pomrą na straszne choroby! Zakłopotany Jende, nie wiedząc, jak przekonać tłum, żeby zostawił jego przyjaciela w spokoju, zerwał się do biegu. Pędził przez targ, trącając łokciem dziewczynę z tacą pełną żółtej papryki na głowie i krzepkiego mężczyznę niosącego na barkach bele tkaniny. Wiatr dął mu w twarz, jakby chciał mu przeszkodzić w biegu, powstrzymać przed porzuceniem przyjaciela i zostawieniem go na pastwę prześmiewców, ale Jende brnął naprzód, jakby go kto gonił, szybciej niż potencjalna ofiara wygłodniałego drapieżnika; pędził z nadzieją, że ujrzy ocean i ten widok przyniesie mu ulgę. Wreszcie dotarł zadyszany na plażę. Ale zamiast wody zobaczył tam hałdę śmieci, cuchnącą i rozciągniętą aż po horyzont. Obudził się zlany potem. Pod prysznicem myślał o tym śnie i doszedł do wniosku, że to wszystko dlatego, że nie dotrzymał obietnicy danej Boscowi. Przyjaciel zadzwonił do niego dwa miesiące wcześniej i poprosił o pieniądze, żeby mógł zabrać żonę do specjalisty w Bingo Baptist Hospital z powodu bolesnej opuchlizny prawej piersi. Lekarz w szpitalu państwowym Mile One nie potrafił wyjaśnić,
co jej dolega, a żona Bosca płacze bez ustanku od wielu dni i nie może poruszać prawą ręką. – The bobbi dey like say e don already start rotten for inside – powiedział Bosco łamiącym się głosem, a tymczasem w tle słychać było krzyk jego żony. Jende obiecał, że zobaczy, co da się zrobić. Nie zrobił nic. W dniu poprzedzającym sen rozmawiał wieczorem z Sapeurem, który powiedział mu, że żona Bosca właściwie stoi już nad grobem. Sen zrodził się więc z poczucia winy, uznał Jende. Chciał zadzwonić do Bosca, żeby zapytać, czy może jakoś pomóc, ale musiałby doładować kartę, poza tym przypuszczał, że jego pieniądze nie uratowałyby życia nieszczęsnej kobiecie. W dodatku musiał pędzić do pracy. Wioząc Mighty’ego i Stacy do kolegi chłopca, dalej rozmyślał o śnie i o tym, co może znaczyć. Może któryś z jego kameruńskich przyjaciół powierzył pieniądze spekulantom. Wcale by go to nie zdziwiło. Ludzie nie uczą się na błędach innych, mimo że po Limbe krążą opowieści o tym, jak to spekulanci oszukali matkę tego czy ojca tamtego. „Dlaczego nie wyciągają wniosków?”, zadawał sobie pytanie. Nie przypominał sobie, żeby jakikolwiek mieszkaniec Limbe, który powierzył pieniądze spekulantom, zarobił na tym interesie. Albo w ogóle dostał z powrotem to, co im powierzył. A jednak ludzie dalej oddawali swoje pieniądze, wpadali w pułapkę zastawioną przez sprytnych młodych mężczyzn, którzy podchodzili do nich na ulicy i odwiedzali ich w domach, obiecując szybki i duży zarobek za pomocą bliżej nieokreślonych metod. Pewna kobieta z Sapa Road była tak zachwycona dwoma czarującymi mężczyznami w garniturach, którzy odwiedzili ją w domu, że oddała im oszczędności swojego życia, a oni obiecali je podwoić w ciągu trzech miesięcy. Po Limbe krążyła pogłoska, że kobieta chciała wykorzystać te pieniądze na przeprowadzkę do Ameryki, do swojego jedynego syna. Ale w umówionym dniu spekulanci nie wrócili. Ani nazajutrz. Ani po miesiącu. Kobieta, kompletnie zdruzgotana, najadła się trutki na szczury i zmarła, pozostawiając pochówek synowi. Gdy Jende zbudził się rano w dniu, w którym upadł Lehman, zdążył już zepchnąć sen i samego Bosca w zakamarki pamięci. Nie rozmyślał o spekulantach ani o ich osobliwych ofiarach, cieszył się jedynie z wolnego poniedziałku. Cindy dała mu dzień wolnego, mówiąc, że Clark ma za dużo pracy w biurze, żeby gdziekolwiek jechać, i zapewniając go, że Mighty może
jeździć taksówkami, bo ona ma tylko jedno umówione spotkanie, a nauczycielka pianina Mighty’ego jest na urlopie. Jende przyjął ten prezent od Cindy z wdzięcznością; wolny dzień roboczy to doskonała rzecz. Skoro Liomi pójdzie do szkoły, on sam będzie mógł spędzić trochę czasu z Neni i pomóc jej w domu: wysprzątać łazienkę, zrobić pranie, a jak mu starczy czasu, przyrządzić i zamrozić kilka posiłków, żeby Neni co najmniej do końca tygodnia nie musiała się przejmować gotowaniem. Od powrotu z Hamptons bez przerwy bolały ją plecy i poprosił ją, żeby przerwała pracę i chodziła tylko na te zajęcia, na które musiała, żeby nie stracić wizy studenckiej. Stwierdził, że w ostatnich miesiącach ciąży kobieta nie powinna się przeciążać, chociaż jego matka przy każdym z piątki dzieci pracowała na roli do dnia rozwiązania, co więcej, jego najmłodszego brata urodziła pod drzewem guajawy na ich polu za Mawoh Quarters. – Ale ja chcę pracować – protestowała Neni i przeklinała dzień, w którym zadzwoniła do agencji i powiedziała, że nie może pracować przez kilka kolejnych miesięcy. Praca nie zając, wrócisz, jak będziesz gotowa, zapewniał ją Jende. Słuchał cierpliwie, ilekroć wygłaszała długie, pełne żałości tyrady o tym, jak bezczynność w ciąży sprawia, że czuje się gruba, zgnuśniała i bezużyteczna, przypominał, jak bardzo chwilami nie znosiła swojej pracy i przekonywał, że rezygnacja z pracy to najlepsza z możliwych decyzji, bo zdrowie jest najważniejsze. Prędzej zacznę pracować na cztery etaty, niż pozwolę ci pracować w bólu i niewygodzie, obiecywał. Tydzień po odejściu Neni z pracy Jende jeszcze dobitniej dał wyraz swojemu oddaniu i powiadomił ją, że od grudnia, po urodzeniu dziecka, zostanie w domu i opuści semestr wiosenny i letni na studiach. – Nie! – odpowiedziała natychmiast, wstając z sofy, gdzie siedzieli przytuleni. – Nie mam zamiaru przerywać studiów. – Przemyślałem sprawę i podjąłem już decyzję – poinformował ją ze spokojem, rozpierając się na sofie i zakładając nogę na nogę. – Podjąłeś decyzję, e? – Wzięła się pod boki i spiorunowała go spojrzeniem, a on sięgnął po pilota i włączył telewizor. – Co to znaczy: podjąłeś decyzję? A kiedy to niby ją podjąłeś? Wiesz, że mi się to nie podoba. Ani trochę mi się nie podoba to, że podejmujesz decyzje w mojej sprawie, nie pytając mnie o zdanie. Nie jestem twoim dzieckiem! – Jesteś moją żoną i nosisz moje dziecko – odrzekł, nie patrząc na nią i wciskając od niechcenia przyciski pilota, jakby omawiał z żoną plany
obiadowe. – Chcę, żeby moja żona przez pewien czas została w domu z moim nowo narodzonym dzieckiem. – Dlaczego? – Uważam, że tak będzie najlepiej dla ciebie i dla dziecka. – A może byś tak zapytał, co ja uważam za najlepsze? – odparowała zła, że podjął decyzję o jej życiu, nie pytając jej o zdanie i co gorsza, zmusił ją do odsunięcia perspektywy podjęcia pracy farmaceutki o cały rok. – Jak możesz decydować, że biorę rok wolnego i nawet mnie nie zapytasz, czy mnie to uszczęśliwi? – Zostaniesz z dzieckiem w domu na kilka miesięcy – powtórzył, tym razem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Niemowlę musi zacząć życie na rękach matki, a ja chcę, żebyś odpoczęła po ciąży i nacieszyła się dzieckiem. – Kobieta nie musi odpoczywać po ciąży! I nie mogę wziąć dwóch semestrów wolnego! – Już postanowione. – Nie chcę! Wiesz, że nie mogę! – Owszem, możesz. – Nie mogę! Wiesz, że mi się zmieni status i stracę wizę, i co wtedy? Jende powiedział, że jej status się nie zmieni. Omówił już sprawę z Bubakarem, który im pomoże i zrobi co się da, żeby w dziekanacie do spraw studentów zagranicznych zgodzili się przyznać Neni urlop dziekański z powodów zdrowotnych. – Nie wierzę, że mi to robisz – płakała, a on, niewzruszony jej łzami, dalej zmieniał kanały w telewizji, nie mogąc znaleźć żadnego ciekawego programu. – Dlaczego nie mogę chodzić chociaż na niektóre zajęcia, tak jak teraz? Dlaczego znów zachowujesz się jak mój pan i władca? Przewidziawszy jej reakcję, Jende ignorował te protesty, dając jasno do zrozumienia, że myślał o tym przez wiele dni i nie zmieni teraz zdania. W końcu zamilkła i pokonana położyła się do łóżka, bo nic więcej nie mogła poradzić. To on ją sprowadził do Ameryki. To on opłacał czesne. On był jej opiekunem i obrońcą. On podejmował decyzje dotyczące rodziny. Czasami naradzał się z nią w różnych sprawach, ale najczęściej robił to, co uważał za najsłuszniejsze. Nie miała innego wyjścia, jak tylko się podporządkować. Tego od niej oczekiwał. Im bardziej rozlewały jej się stopy i obniżał brzuch, tym częściej skarżyła się koleżankom na jego zachowanie – zbyt wiele rzeczy jej narzucał lub
zakazywał dla dobra jej i dziecka. Żądał, żeby jadała na kolację potrawy z łososia lub sardynek, które dla niej przyrządzał, bo przeczytał w którymś ze starych czasopism pani Edwards, że służą ciężarnym, a płody, których matki żywiły się tłustymi rybami, wyrastają na inteligentnych dorosłych. Pilnował, żeby dokładnie myła sałatę, bo a nuż na liściach osiadły szkodliwe zarazki? Nie mogła już chodzić na obcasach z obawy, że Jende zacznie perorować o tym, jak może zrobić krzywdę sobie i dziecku, i czy warto ryzykować życie nienarodzonego dziecka tylko po to, żeby dobrze wyglądać? Jakby co najmniej zmieniła się w jajko, które w każdej chwili może się stłuc. „A ta co narzeka?”, mówiła jej Fatou. Betty i Olu, inna koleżanka ze studiów, mówiły to samo. O co tyle rabanu, przecież on tylko pilnuje, żebyś uważała, powtarzały. Sama opowiadałaś, jak się męczyłaś przy dwóch ostatnich ciążach i porodach, kiedy jeszcze mieszkałaś u ojca, przypominała jej Betty, a teraz, gdy mąż traktuje cię jak księżniczkę, żebyś znów nie cierpiała, ty jeszcze gderasz? Jak tak bardzo lubisz ciężkie życie, zamień się na parę miesięcy ze mną. W końcu postanowiła ze wstydem zdać się na jego mądrość, wiedząc, że tylko nieliczne kobiety (również bogate) mają zaszczyt wychodzić za nadopiekuńczego mężczyznę takiego jak Jende, który nie tylko robi, co w jego mocy, żeby zapewnić żonie wszelkie wygody, ale także godzinami czyści zakurzone ściany mieszkania i wybija karaluchy biegające w salonie z kąta do kąta jak lekkoatleci na bieżni, a wszystko to w trosce o zdrowie swojego nienarodzonego dziecka. Chociaż nie mogła ani zrozumieć, ani zaakceptować jego decyzji o konieczności przerwania przez nią studiów, zaczęła stopniowo uwalniać się od poczucia winy spowodowanego faktem, że została gospodynią domową w mieście pełnym niezależnych kobiet i nie będzie, przynajmniej na razie, kobietą sukcesu na miarę Oprah czy Marthy Stewart. Postanowiła napawać się niechcianym przywilejem siedzenia przez cały dzień w domu i oglądania godzinami przeróżnych talkshow, sitcomów i serwisów informacyjnych, co właśnie czyniła w ten poniedziałkowy poranek, gdy CNN nadała tę wiadomość. – Jende! – zawołała z salonu. – Jende! – E? – odpowiedział, wybiegając z sypialni, gdzie składał przyniesione z pralni ubrania. Panika w jej głosie wzbudziła w nim niepokój; ilekroć tak go wołała, bał się, że to ma coś wspólnego z dzieckiem. – Patrz – powiedziała, wskazując telewizor. – Coś o Lehman Brothers. Czy
to nie tam pracuje pan Edwards? Owszem, odrzekł, ale nie wpadł w popłoch, nie chciał nawet myśleć, że ta wiadomość ma coś wspólnego z obawami Leah. Usłyszał, jak dziennikarz mówi, że upadek firmy można porównać do potężnego trzęsienia ziemi, które w najbliższych miesiącach odbije się głośnym echem na całym świecie. Inny dziennikarz powiedział o katastrofalnych spadkach na giełdzie i ryzyku recesji. Wyemitowano wywiad z byłą pracownicą Lehman Brothers. Powiedziała, że nic tego nie zapowiadało. Ludzie nabierali różnych podejrzeń, ale nikt nie sądził, że naprawdę dojdzie do czegoś takiego. Dopiero dzisiaj powiadomiono ich, że to koniec. Kobieta powiedziała, że nie ma pojęcia, co teraz pocznie. Nikt nie wiedział, co ma dalej robić. Neni położyła dłoń na piersi. – Czy to znaczy, że pan Edwards już nie ma pracy? – zapytała. Żadne z nich nie zadało kolejnego pytania – czy to oznacza, że pracę stracił także Jende? Strach nie pozwalał im wypowiedzieć tych słów. W kolejnych tygodniach podobne obawy miały zagościć w głowach wielu nowojorczyków. Wielu nabierało przekonania, że od plagi, która spadła na domy byłych pracowników Lehmana, dzieli ich tylko parę ulic. Restauratorzy, artyści, korepetytorzy, wydawcy, szefowie fundacji, kierowcy limuzyn, opiekunki do dzieci, gosposie, agencje pośrednictwa pracy, dosłownie każdy, kogo obmywał strumień pieniędzy płynących z Wall Street, wpadł tego dnia w panikę. W przypadku niektórych ten strach był uzasadniony: w dniu upadku Lehman Brothers ich źródła utrzymania naprawdę miały zniknąć wraz z miliardami dolarów, które z dnia na dzień ulotniły się jak kamfora. – Muszę zadzwonić do pana Edwardsa – orzekł Jende i sięgnął pospiesznie po leżący na stole telefon. Clark nie odebrał komórki, ale pod numerem domowym odezwała się Cindy. – Nadal u nas pracujesz – zapewniła. – Och, dziękuję pani. Bardzo dziękuję. – Wszystko zostaje po staremu. Clark do ciebie zadzwoni i da znać, kiedy będziesz mógł wrócić do pracy – dodała, po czym rozłączyła się szybko, żeby odebrać drugi telefon. Jende odłożył aparat na stół i usiadł obok Neni. Drżał na całym ciele; wdzięczny, ale oszołomiony. Właśnie do niego dotarło, jak ściśle jego los
spleciony jest z losem innego człowieka. A gdyby panu Edwardsowi coś się kiedyś stało? Jego pozwolenie na pracę miało wygasnąć w marcu i możliwe, że nie uda mu się go odnowić, ale to będzie zależało od wyroku sądu. Bez dokumentów nigdy nie dostanie tak dobrze płatnej pracy. Jak wtedy zadba o żonę i dwoje dzieci? W ilu restauracjach musiałby pomywać, żeby zarobić dość pieniędzy? – Proszę, nie myśl tak – powiedziała Neni. – Masz jeszcze pracę, e? Dopóki mamy pana Edwardsa, mamy też zajęcie. Czy nie jesteśmy dzisiaj w lepszej sytuacji niż ci wszyscy ludzie wychodzący z Lehmana? Popatrz tylko. Tak mi ich szkoda. Ale my też nie wiemy, co nas czeka za zakrętem. Nie wiemy i tyle. Cieszmy się więc, że dziś los nas oszczędził.
27.
Pierwszego
wspólnie spędzonego dnia po upadku Lehman Brothers niewiele rozmawiali. Nie było zbyt wiele do powiedzenia, zresztą brakowało na to czasu, bo Clark, wzdychając ciężko, walił w klawiaturę laptopa, jakby zacinały mu się klawisze. Wydawało się, że w ciągu siedmiu dni postarzał się o dziesięć lat – na czole pokazała mu się głęboka zmarszczka – a Jende nie mógł się nadziwić, dlaczego ten człowiek to sobie robi, dlaczego, skoro ma tyle pieniędzy, nie może wybrać spokojnego, bezstresowego życia z dala od Nowego Jorku. Sam na miejscu pana Edwardsa na pewno by tak postąpił. Gdyby zbliżał się do pierwszego miliona, pożegnałby się z cierpieniem i wyjechał z miasta. Dlaczego człowiek miałby celowo wybierać życie w ciągłym stresie? Ale najwyraźniej ludzie pokroju Clarka Edwardsa tak nie myśleli. Widocznie nie chodziło już o pieniądze. Zdaje się, że to właśnie życie na Wall Street, jakkolwiek przytłaczające, dawało mu wytchnienie. – Bardzo mi przykro, proszę pana – wydusił w końcu po dziesięciu minutach spędzonych wspólnie w samochodzie w drodze do nowego miejsca pracy Clarka w Barclays, brytyjskim gigancie, który wchłonął Lehmana po ogłoszeniu jego upadłości. – Dzięki – odparł Clark, nie podnosząc głowy znad laptopa. – Mam nadzieję, że wszystko się ułoży, proszę pana. – Prędzej czy później. Jende wiedział, co oznacza ta szorstka odpowiedź: nie odzywaj się już. Tak też zrobił. Nie odrywał oczu od drogi i do końca tygodnia jeździli w milczeniu – z apartamentowca Sapphire przy Upper East Side do siedziby Barclays w Midtown East lub do zajmowanego niegdyś przez Lehmana, a obecnie przez Barclays biurowca przy Siódmej Alei; ze spotkania z byłym szefostwem Lehmana na spotkanie z dyrektorami Barclays; z lunchu z oficjelami z Departamentu Skarbu w Waszyngtonie na kolację z adwokatami w restauracji amerykańskiej na Long Island. Clark prawie się do niego nie odzywał poza zdawkowymi powitaniami, żądaniami szybszej jazdy i przypomnieniami, żeby po niego wrócił o określonej godzinie po
odebraniu Cindy lub odwiezieniu Mighty’ego. Raz zdarzyło mu się ofuknąć Jendego za zajechanie komuś drogi, ale najczęściej siedział spocony na tylnym siedzeniu i mamrotał coś do siebie, jeśli akurat wyjątkowo nie prowadził rozmowy telefonicznej, kiedy to ciskał się od okna do okna i mówił coś do różnych ludzi naglącym, nerwowym tonem, przeczesywał sterty dokumentów, otwierał i zamykał laptopa, szeleścił „Wall Street Journal”, gryzmolił coś w notesie. Jende nie rozumiał niczego z jego wypowiedzi – po miesiącach dokształcania przy lekturze „Wall Street Journal” zaczął pojmować ideę nabywania tanio i sprzedawania drogo, ale to, o czym mówił ostatnio Clark – pochodne, regulacje, wskaźniki, przereklamowany szajs – to była dla niego czarna magia. Z jego tonu przebijało przede wszystkim przygnębienie i wyczerpanie. – Szkoda, że go nie widziałaś tego wieczora, kiedy to się stało – powiedziała Cindy do Cheri, gdy Jende wiózł je do Stamford do matki Cheri. – Takiego przerażonego go jeszcze nie widziałam. – Nic dziwnego – odparła Cheri. – Pracował do upadłego, a tu plajta. Ale że akurat Lehman? Mowę mi odjęło. – Tobie, mnie i reszcie świata. – Z jakiegoś powodu takie rzeczy dzieją się wtedy, kiedy nie ma mnie w kraju. Jedenasty września: a mnie nie ma. Zamach w Oklahoma City: a mnie nie ma. I teraz znów to samo. – A może to i lepiej. Czasem lepiej znaleźć się z dala od tego szaleństwa. – Nie. Wolałabym być u siebie. To nic przyjemnego, pędzić przez Florencję do pokoju hotelowego, żeby włączyć telewizor i oglądać, co się dzieje w kraju. Wolałabym być w domu i bać się nocą we własnym łóżku. – Pewnie tak. – Próbowałam wczoraj się do ciebie dodzwonić, zaraz po wylądowaniu. – Wiem. Przepraszam, nie miałam nastroju do rozmowy. Ale wysłałam ci SMS-a. Nie widziałaś? – Nie, nie dostałam żadnego SMS-a. Gdybyś nie zadzwoniła dzisiaj rano, wsiadłabym sama w pociąg. Pomyślałam, że ze względu na to, co się stało, pewnie zmieniłaś zdanie. – Och, nie, dobrze mi to zrobi – powiedziała Cindy. – Tyle się dzieje, że muszę wyjechać z miasta. Już nie daję rady. – Zrozumiałe. – Wyjechałabym wczoraj sama na długi weekend, ale na sobotę umówiłam
się z Mightym na kino i kolację, poza tym muszę pomóc mu się przygotować do przesłuchania w orkiestrze dziecięcej. Zresztą obiecałam twojej mamie, że jeszcze przyjadę. Muszę się na trochę oderwać. To jakiś koszmar. Clark zrobił się taki okropny! – Pewnie wyglądał jak ostatnia sierota, kiedy to się stało – zasugerowała Cheri, a Cindy potaknęła. Opowiedziała przyjaciółce, że przed dwoma dniami Clark wrócił z pracy wcześniej, około dziewiątej. Zdjął koszulę i przysiadł na krawędzi łóżka ze zwieszoną głową i gołymi plecami zgarbionymi jak u człowieka czekającego na ładunek do przeniesienia. Nie poruszał się ani nie odzywał nawet wtedy, gdy weszła, przywitała się i wsunęła do łóżka. Nazajutrz wcześnie rano miała umówioną mammografię i musiała porządnie wypocząć, więc nie miała nastroju na gadkę-szmatkę i dlatego nie zapytała, dlaczego tak siedzi – ponury, milczący i nieruchomy. Sięgnęła tylko po „The New Yorkera” – nie zdążyła jeszcze prześledzić sylwetki Obamy – i zaczęła go przeglądać. – Lehman składa wniosek o ogłoszenie upadłości – powiedział Clark nagle, nie podnosząc głowy. Cindy nabrała gwałtownie powietrza, upuściła czasopismo i zasłoniła dłonią usta. Usiadła na łóżku i zapatrzyła się na tył jego głowy. – Dobrze słyszałaś – dodał w przestrzeń. – Robiliśmy, co w naszej mocy. Nie udało się uratować firmy. Lada dzień oficjalnie to ogłosimy. Próbowali jeszcze walczyć, ciągnąć to dalej, ale… – urwał i pokręcił głową. – Biedactwo – powiedziała Cheri. – Nie miałam pojęcia, co zrobić ani co powiedzieć – ciągnęła Cindy. Mogła tylko znów nabrać powietrza i czekać, aż wiadomość do niej dotrze. Spojrzała na swoje dłonie – dopiero teraz zauważyła, że się trzęsą. Przez głowę przebiegały jej tysiące myśli: ile stracą? Co zrobią, jeśli stracą za dużo? Co z jego karierą? Czy nic mu nie jest? Co czuje? Jak to możliwe? Czy jest szansa, że władze federalne w ostatniej chwili postanowią zainterweniować i powstrzymać procedurę upadłościową? Przecież tak się stało w przypadku Bear Stearns, prawda? Chciała się przysunąć i go objąć, żeby żadne z nich nie zostało samo ze swoimi obawami, ale nie miała pewności, czy Clark tego chce i potrzebuje, więc przesunęła się tylko na krawędź łóżka i usiadła obok niego. – A wiedziałaś, co się święci? – spytała Cheri. – Że jest aż tak źle? Cindy odpowiedziała, że niezupełnie. Wiedziała o zmaganiach
w Lehmanie, ale nie znała szczegółów, a już na pewno nie wiedziała, że koniec jest taki bliski. Clark powiedział jej tylko, że firma zapuszcza się na niebezpieczne wody i poprosił o wyrozumiałość, jeśli będzie musiał odwołać wspólne plany ze względu na pracę. Ale skąd miała wiedzieć, że takie sytuacje z ostatniego lata różnią się od innych okoliczności, kiedy z powodów służbowych musiał odwoływać wspólne kolacje, odkładać urlopy i chodzić bez niej na bankiety? – Takie jest ryzyko życia z pracoholikiem – westchnęła Cheri. – Trudno mu zaufać. – Zapraszam do mojego życia – powiedziała grobowym głosem Cindy. – Albo raczej do tego, co z niego zostało. – Wszystko będzie dobrze, Cindy. Wszyscy sobie jakoś poradzimy. Sean też stale musi mi o tym przypominać. Mówi, że mam przestać dwadzieścia razy dziennie sprawdzać stan naszego portfela inwestycyjnego, ale ja nie mogę się powstrzymać. We Florencji codziennie rano budziłam się przerażona, że wszystko stracimy. Oczywiście dzwoniłam do Seana, a on sobie spał. Nie mam pojęcia, jak on to robi, że nadal tak dobrze sypia w nocy. Ja w tym tygodniu sypiam chyba nie więcej niż cztery godziny na dobę. Cindy nie odpowiedziała od razu; sprawiała wrażenie zagubionej w labiryncie setek myśli. – Chciałabym mieć w sobie spokój Seana – powiedziała w końcu. – Jego to chyba nic nie wytrąca z równowagi. – No, ale nie uwierzysz, co mi wczoraj zasugerował – wypaliła Cheri. – Co? – Uważa, że może powinniśmy na kilka miesięcy pozbyć się Rosy, dla oszczędności. – Żartujesz sobie? Poważnie mówił? Cheri parsknęła śmiechem. – Niebywałe! Nawet nie raczyłam odpowiedzieć, gdy to zaproponował. – Tak, tylko tego nam jeszcze trzeba, co? – oburzyła się Cindy. – Straty finansowe spędzają nam sen z powiek, a do tego jeszcze mamy gotować, sprzątać i prać? Wspaniale, po prostu wspaniale! Kobiety wybuchły zgodnym śmiechem. – Ale zaczynam się bać, bo to się może źle skończyć – powiedziała poważnym tonem Cheri, gdy przestały się już śmiać. – Ludzie zaczynają mówić o lataniu klasą turystyczną i sprzedaży domów letniskowych…
– To przerażające, ale Anny nigdzie nie puszczę, bez względu na to, jak potoczą się sprawy i co zaczną robić inni, żeby przetrwać. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. – Ja Rosy też nigdzie nie puszczę. Trzeba chyba mieć nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży, choć na razie wygląda to paskudnie. Cindy przytaknęła. To samo mówił jej Clark. Kiedy wtedy wieczorem zapytała go, czy na tej nieuchronnej upadłości ucierpi cała gospodarka, odpowiedział, że owszem, jego zdaniem czeka ich zapaść gospodarcza; nastąpi zmiana, która co najmniej na jakiś czas dotknie każdego mieszkańca kraju, w taki czy inny sposób. Kiedy upada tak potężna instytucja jak Lehman, ludzie zaczynają się zastanawiać, na ile pewne są pozostałe instytucje finansowe. Na rynku wybuchnie panika, powiedział. Wartość portfeli spadnie dwukrotnie. Istny obłęd, który może zrujnować inwestycje i życie milionów porządnych, niewinnych ludzi. Może się zrobić bardzo nieprzyjemnie. Ale jakoś wyjdą na swoje. Tacy jak oni na krótką metę stracą pieniądze, ale wyjdą na swoje, raczej prędzej niż później, w odróżnieniu od tych biedaków, którzy wylądowali na bruku. – Mam nadzieję, że się nie myli – odparła Cheri. – I naprawdę mam nadzieję, że wkrótce wszystko się ułoży. – Sama nie wiem – powiedziała po chwili Cindy. – Od tamtego wieczora nie rozmawialiśmy za wiele – on jest taki spięty i rozdrażniony, że boję się odezwać. W ubiegłym tygodniu przez trzy dni w ogóle go nie widziałam. – Na pewno przejście do Barclays pochłania masę czasu. – Wiem… tak też mówi. Ale… nigdy nie wiadomo. Mam nadzieję, że to tylko z tego powodu, a nie dlatego, że… – Daj spokój, Cindy. – Ale to właśnie w takich okolicznościach, Cher… – szepnęła Cindy. – Oni właśnie wtedy zaczynają szukać tych… – urwała; być może domyśliła się, że Jende słucha jej uważnie, co zresztą było prawdą. – Przestańże się już zadręczać – powiedziała przyjaciółka. – Wszystko będzie dobrze. Nie on jeden mierzy się z kryzysem. Nie my jedne. Przed nami długa droga, ale wszyscy wyjdą na swoje. Clark też wyjdzie na swoje. Słysząc te słowa, i Jende uśmiechnął się pod nosem, bo żywił tę samą nadzieję i gorąco życzył panu Edwardsowi, by opuścił go ten ponury nastrój, w którym był od miesięcy. Poprzedniego wieczora po pracy Clark zadzwonił do swojego przyjaciela
Franka i zastanawiał się głośno, czy już nie czas pożegnać się z Wall Street. Powiedział, że gra już nie jest warta świeczki i że męczy go to całe nieuniknione wciskanie ludziom kitu. Nigdy go nie obchodziło, co sądzą o nim inni, a teraz to się nagle zmieniło – ogląda tych dupków na MSNBC i zgadza się z nimi, a to, że cały kraj rzuca się na ludzi takich jak on, jest całkowicie uzasadnione. Powiedział Frankowi, że nic na to nie poradzi, ale czuje się poniekąd odpowiedzialny za tę zasraną chryję, nie dlatego, że osobiście przyczynił się do skrzywdzenia kogokolwiek, ale dlatego, że należał do systemu i choć przyznawał to niechętnie i bardzo żałował, że Lehman porzucił swoje zasady, a Wall Street zapomniała o istnieniu czegoś takiego jak sumienie, sam też przyłożył do tego rękę i to ze względu na jego udział – choćby nie wiadomo jak mały – w całej masie krętackich inicjatyw, na które zresztą się nie zgadzał, stało się to, co się stało. Nie był pewny swojej przyszłości w Barclays; nie chodziło o bank, chodziło o niego. Może po prostu się starzeje. Może zaczyna wątpić w sens swojego życia. Dlaczego ni stąd, ni zowąd zaczyna nagle mówić jak Vince? Na dźwięk tego imienia Jende miał ochotę zapytać, jak się wiedzie młodemu człowiekowi w Indiach. Ilekroć czytał w prasie wzmiankę o tym kraju, myślał o Vinsie, ale wydawało mu się, że nie wypada pytać o niego Clarka i rozdrapywać gojących się ran. Przez kilka dni po upadku Lehmana rozmyślał też o Leah, ale znał tylko jej numer służbowy i nie wiedział, jak inaczej można się z nią skontaktować. Myśl o rozmowie z nią wprowadzała go w osobliwy nastrój, co najmniej jakby miał zadzwonić na cmentarz do zmarłego przyjaciela. Ale martwił się o nią, o jej nadciśnienie i opuchnięte nogi, więc kilka dni po powrocie do pracy wybrał jej numer z nadzieją, że usłyszy nagraną wiadomość z informacją, jak się z nią skontaktować. – Leah! – powiedział zdumiony i uszczęśliwiony, gdy odebrała telefon. – A co ty tam robisz? Myślałem… bałem się… – O tak, kotku – powiedziała. – Mnie też wylali. Jutro ostatni dzień. Chcieli, żebym co nieco uprzątnęła przed odejściem. Inaczej byś mnie tu nie uświadczył. – Tak mi przykro, Leah. – Mnie też… ale co zrobisz? Czasem lepiej, jak już jest po wszystkim, wiesz? Człowiek nie śpi po nocach, zamartwia się, co go czeka. Przynajmniej teraz już po wszystkim i… sama już nie wiem… przynajmniej teraz się
wysypiam, no i mogę spieprzyć z tej zasranej roboty. – To strach nas wykańcza, Leah – powiedział Jende. – Klamka zapadła, ale gorszy jest strach. Tego się w życiu nauczyłem. Strach jest najgorszy. Leah zgodziła się z nim, ale dodała, że nie może już dłużej rozmawiać. Podyktowała Jendemu numer domowy, żeby zadzwonił później, co też uczynił jeszcze tego samego wieczora. – Co teraz zrobisz? – zapytał. – Coś fantastycznego – odparła, a jej głos brzmiał raźniej niż rano. – Kotku, ja mam ponad dwadzieścia lat doświadczenia. Tym się nie martwię. Zrobię sobie miesiąc wolnego, odpocznę, a potem wezmę się do szukania pracy. – Dobry pomysł. – Może polecę do siostry na Florydę. Oto zaleta życia bez męża i dzieci; nikt mnie nie zatrzyma, nie da mi odczuć, że nie mogę jechać, gdzie chcę i kiedy chcę, i robić, co mi się żywnie podoba. Zamierzam się dobrze bawić w Sarasocie, a kiedy wrócę, odkurzę stare CV. – Zobaczysz, wrócisz i ani się obejrzysz, jak będziesz miała nową pracę – zapewnił Jende. – Pan Edwards na pewno powie wszystkim, że jesteś dobrą sekretarką. – Niech tylko spróbuje zaprzeczyć. – Zadzwoń do mnie po powrocie, dobrze? Dasz mi znać, czy wszystko u ciebie w porządku? Leah obiecała zadzwonić, a Jende życzył jej przyjemnego pobytu na Florydzie. Nazajutrz, odbierając i rozwożąc członków rodziny Edwardsów, Jende rozmyślał o Leah i innych byłych pracownikach Lehmana. Rozmyślał o stanie miasta i o stanie państwa. Rozmyślał o tym, jakie to dziwne i smutne, i straszne, że Amerykanie mówią o „kryzysie gospodarczym”, określeniu, które w Kamerunie schyłku lat osiemdziesiątych, gdy kraj wszedł w fazę długotrwałej recesji, rozbrzmiewało w radiu i telewizji praktycznie codziennie. W Limbe niewielu rozumiało, dlaczego doszło do zapaści i co robi rząd, żeby wyprowadzić z niej kraj i nie dopuścić do powtórki, ale wszyscy wiedzieli, że ze względu na tajemnicze zniknięcie wielkich sum pieniędzy ogromnie trudno kupić żywność i inne artykuły pierwszej potrzeby. Teraz to samo dzieje się w Ameryce. I jest źle. Bardzo źle. Nikt nie potrafił powiedzieć, ile czasu upłynie, zanim skończy się to pandemonium
wywołane upadkiem Lehmana, pandemonium, którego dało się uniknąć. To może potrwać lata, mówili w telewizji eksperci. Może nawet pięć lat, twierdzili niektórzy, zwłaszcza że kryzys rozprzestrzenia się na cały świat i ludzie tracą bezpieczne posady, oszczędności życia, rodziny i zdrowie psychiczne. Ale on… Bogu dzięki, on nadal ma pracę. Ilekroć wyprowadzał samochód z garażu, czuł przemożną wdzięczność, bo wiedział, że mógłby być bezrobotny, jak wielu innych ludzi w całym kraju. Co dzień czytał w porzuconym przez Clarka „Wall Street Journal” o nowych zwolnieniach, a po pracy oglądał w wiadomościach CNN kolejne materiały na ten sam temat. Co wieczór kładł się spać przepełniony nadzieją, ale kolejne tygodnie miały przynieść tylko dalsze pogorszenie. Jeszcze więcej osób straciło pracę i nadzieję na znalezienie nowej w najbliższej przyszłości. Odnotowano gigantyczny spadek wartości indeksu Dow Jones. Wskaźniki rosły i opadały, rosły i opadały, i tak bez końca, niczym piekielna fala. Oszczędności emerytalne stopniały o połowę, znikły, jak wykradzione przez złowrogich kosmitów. Perspektywy emerytur przesunęły się w czasie; wizje leniwych dni na plaży trzeba było odrzucić albo odłożyć o dekadę. Uszczuplono nakłady na stypendia naukowe; wielu studentów nie doczekało się upragnionych dyplomów. Rozważano ponownie decyzje o ślubach i weselach. Marzenia o kupnie domów odpłynęły w niebyt. Odwołano plany wakacyjne, bez względu na to, ile dni przepracowało się w tym roku i jak bardzo potrzebowało się wytchnienia. Pod wieloma względami była to niespotykana klęska, plaga na miarę egipskiej. Jedyna różnica między starożytnymi Egipcjanami a współczesnymi Amerykanami, myślał Jende, jest taka, że Egipcjanie ściągnęli na siebie klątwę własną niegodziwością. Ściągnęli na swą ziemię wszeteczeństwo, czcząc bożków i zniewalając bliźnich, żeby móc żyć w przepychu. Przedłożyli bogactwa nad prawość, pazerność nad sprawiedliwość. Amerykanie niczego takiego nie zrobili. A jednak wierzby na całej ziemi opłakują kres licznych marzeń.
28.
W
ciągu pierwszych pięciu tygodni po upadku Lehmana jeździli do Chelsea Hotel co najmniej z tuzin razy. Wydawało się, że w miarę jak nasilała się histeria na rynkach, a balast na nadwątlonych barkach pana Edwardsa stawał się coraz cięższy, coraz bardziej potrzebował on tych spotkań, potrzebował ich rozpaczliwie, tak jak wypalona ziemia pragnie deszczu. Jakby były jego jedyną drogą do witalności, jego jedynym sposobem na pozostanie przy zdrowych zmysłach w świecie obłędu – dopiero wtedy, gdy dzwonił potwierdzić każde spotkanie, w jego zwykle posępnym tonie dało się słyszeć wyczekiwanie. W drodze do hotelu zawsze potwierdzał swoje rendez-vous. Zawsze też upewniał się u rozmówcy, czy dziewczyna zrobi wszystko to, co obiecywano na stronie internetowej. Zawsze kiwał głową i czasem się uśmiechał, gdy słyszał, że nie wyrzuci pieniędzy w błoto i będzie bardzo, bardzo zadowolony. Siedzący za kierownicą Jende udawał, że nic nie słyszy. Miał prowadzić samochód, a nie słuchać. Przed każdym spotkaniem zatrzymywał się pod hotelem, wysadzał Clarka i szukał w pobliżu miejsca do parkowania. Tam czekał, aż szef zadzwoni i każe się odebrać za pięć minut. Kiedy Clark wsiadał z powrotem do samochodu, Jende widział człowieka rozluźnionego, ale poza tym nieróżniącego się niczym od człowieka, który wcześniej wysiadł. Włosy miał zaczesane do tyłu, jak wtedy, gdy wysiadał z samochodu. Błękitną koszulę nienagannie wyprasowaną, kołnierzyk rozprostowany. Jego postawa nie zdradzała wyrzutów sumienia. Jende wiózł go gdzie trzeba i o nic nie pytał. Nie miał prawa. Gdy Clark wsiadał do samochodu, rzucał czasem jakąś uwagę o pogodzie albo drużynach sportowych: Yankees czy Giants. Jende zawsze odpowiadał szybko i zgadzał się ze wszystkim, co mówił szef, jakby chciał powiedzieć: w porządku, proszę pana, to, co pan robi, jest najzupełniej w porządku. I wiedział, że Clark właśnie tak się przy nim czuje, że mu ufa i wierzy, że nikt nigdy się nie dowie. Choć nie padło ani jedno słowo, nawiązała się między nimi silna więź – dwaj mężczyźni związani tą tajemnicą i tym, że co
dzień polegają na sobie nawzajem, żeby móc przeć dalej przed siebie i osiągać drobne i życiowe cele, związani relacją, którą zbudowali po niecałym roku krążenia po autostradach i stania w ulicznych korkach. Więź była tak mocna, jak tylko mogła być więź między człowiekiem i jego szoferem, ale nie dość mocna, by szofer mógł się zapuszczać na grząski grunt. I dlatego gdy pewnego wieczora Clark wrócił do samochodu bez krawata, Jende odzywał się tylko tyle, ile było trzeba. Każdego innego dnia Jende nie zauważyłby zniknięcia krawata, bo na ogół nie zwracał na nie uwagi. Winston podarował mu kiedyś krawat – po tym, jak Jende opowiedział mu o tym, co usłyszał od Clarka podczas rozmowy kwalifikacyjnej: że jeśli chce się rozwijać zawodowo, powinien sobie sprawić krawat z prawdziwego zdarzenia – odrzucił jednak propozycję Winstona, który chciał dać mu lekcje wiązania, bo sądził, że coś jeszcze pamięta po tym, jak kilka razy zakładał go w Limbe. Ale rano pierwszego dnia jego pracy okazało się, że ani on, ani Neni nie wiedzą, jak go zawiązać. Neni zaproponowała, że poszuka w Google, ale zabrakło na to czasu. Jende poszedł do pracy z przypinanym krawatem, a Clark pochwalił go za „bardziej profesjonalny wygląd”, co Jende wziął za potwierdzenie, że zmierza we właściwym kierunku. Jeszcze przed końcem tygodnia Winston znów zaproponował mu lekcję, ale Jende odmówił, bo uznał to za zbyteczne, a zresztą – pomyślał – z jakiej racji mężczyzna ma sobie zakładać pęta na szyję jak kozioł? Tylko nieliczne krawaty wydawały mu się warte tej niewygody, ale gdy tego ranka przyjechał po pana Edwardsa, jego niebieski krawat przykuł jego uwagę. Widniały na nim liczne flagi i Jende, przyjrzawszy mu się w lusterku wstecznym podczas postoju na światłach, dostrzegł brytyjskiego Union Jacka, paski i gwiazdy amerykańskie, francuskie Drapeau Tricolore i włoskie il Tricolore, czyli flagi, które rozpoznawał po latach śledzenia piłkarskich mistrzostw świata. Szukał zielono-czerwono-żółtej flagi kameruńskiej z gwiazdką na czerwonym tle, ale bezskutecznie, choć z jakiegoś powodu znalazła się tam flaga malijska. Gdy tego wieczora czekał na Clarka przed Chelsea Hotel, zastanawiał się, czy po powrocie szefa nie zagadnąć go o ten krawat, po części po to, żeby rozładować niezręczną ciszę, która zapadała zawsze między nimi w pierwszych minutach po powrocie Clarka, a po części dlatego, że skoro miał wydać pieniądze na prawdziwy krawat, chciał, żeby to było coś równie godnego uwagi, i liczył, że pan Edwards podpowie mu,
gdzie można kupić tańszą replikę, bo ta sztuka pochodziła pewnie z któregoś ze sklepów dla bogaczy przy Piątej Alei. Ale Clark wrócił do samochodu bez krawata. Jende otworzył usta i już miał coś powiedzieć, ale szybko się zreflektował. Nie miał prawa komentować wyglądu szefa. I nie jemu dociekać, gdzie mógł się podziać krawat, choć to pytanie nie dawało mu spokoju. Na pewno nie w aktówce Clarka – nigdy nie wnosił jej do hotelu. Ani w kieszeni – to by nie miało sensu. Chyba nie podarował go komuś, z kim właśnie… – Czy życzy pan sobie jechać z powrotem do biura? – spytał Jende, ruszając spod hotelu i zastanawiając się, jakiej to przyjemności musi doznać mężczyzna, żeby zapomnieć krawata. – Nie, do domu. – Do domu? – Nie inaczej. Jende od razu się domyślił, co z tego wyniknie. Clark wejdzie do domu, a Cindy, w końcu kobieta, a kobiety są z natury dociekliwe, zapyta go, gdzie zgubił krawat. Clark zacznie się jąkać i wymamrocze jakieś kłamstwo, w które ona nie uwierzy. Rozpęta się kłótnia, może nawet trzecia tego dnia, i jutro uszy Jendego będą narażone na wysłuchiwanie kolejnych żenujących szczegółów ich pożycia małżeńskiego. A nieszczęsny Clark, jakby nie miał dość utrapień, będzie miał do stoczenia kolejną bitwę. Chyba że Cindy nie zauważy. Wybiła już dziesiąta i może już śpi. Clark wróci do domu, rozbierze się, weźmie prysznic, a biedna kobieta, Bogu dzięki, o niczym się nie dowie.
29.
Pewnego wieczora na początku listopada, tydzień po zniknięciu krawata, Cindy wezwała go do siebie na górę. Trzy dni wcześniej Barack Obama wygrał wybory prezydenckie i nowojorczycy tańczyli ze szczęścia na Times Square, a on i Neni skakali z radości po całym salonie i ronili łzy wzruszenia na wieść, że światem rządzi teraz syn Afrykanina. A dzień wcześniej Clark oznajmił, że da mu dwa tysiące dolarów podwyżki za wzorową pracę już od dwunastu miesięcy. – Usiądź, proszę – poleciła Cindy i wskazała krzesło przy stole kuchennym. Jende spoczął na krześle obciągniętym czarną skórą. Na prostokątnym marmurowym blacie stał wazon z bukietem świeżo ściętych fioletowych kalii, a obok leżał notes oprawny w niebieską skórę. Jende spojrzał na notes, a potem na Cindy. Już wiedział: zauważyła brak krawata. Na pewno zauważyła brak krawata. Na pewno się pokłócili, o to lub o coś innego. To musiała być ostra sprzeczka, może taka, jak ta z Hamptons, związana z wyjazdem Vince’a do Indii, o której opowiadała mu Neni. Łatwo zauważyć, kiedy mąż albo żona ma za sobą paskudną kłótnię z drugą połową – wyglądają, jakby zostali sami na świecie, jakby nie mieli nikogo i niczego. Tak właśnie wyglądała Cindy tego wieczora. Nie przypominała już olśniewającej pani Edwards z czasów, gdy zaczął dla nich pracować. Nadal miała piękną, gładką, nieskazitelną cerę, ale w jej oczach pojawiła się pustka, której nie mogły zatuszować nawet wprawnie nałożone tusz do rzęs i konturówka, i Jende widział, że panią spotkało coś złego, że spotyka ją to nadal. Mimo asymetrycznie zaczesanych, lśniących fal włosów w kolorze rudawego blondu, pereł na szyi i uszminkowanych na czerwono ust Jende nie miał wątpliwości, że Cindy jest pogrążona w głębokim bólu i desperacko potrzebuje czegoś, co odmieniłoby jej stan i przyniosło spokój ducha. – Jak ci minął dzień? – zapytała. – Chwała Bogu, dobrze, proszę pani.
Cindy skinęła głową, podniosła kubek z kawą i trzymając go oburącz, wzięła łyk. – A żona i syn zdrowi? – Najzupełniej, proszę pani. Dziękuję, że pani pyta. Cindy znów skinęła głową. Nie odzywała się przez dobre dziesięć sekund, siedziała tylko ze zwieszoną głową i dłońmi zaciśniętymi na kubku. – Jestem zmuszona cię o coś poprosić – podjęła wreszcie łagodnym tonem, podnosząc głowę i patrząc Jendemu w oczy. – O wielką przysługę. I to od jutra. – Cokolwiek pani potrzebuje. Cokolwiek. – To dobrze, to dobrze. Ponownie zamilkła, pokiwała głową i znów ją spuściła. Jende czekał, patrząc na kołnierzyk jej żółtej bawełnianej bluzki, ale Cindy nie podnosiła głowy. Rozejrzał się po kuchni, popatrzył na puste blaty i zawieszony nad wyspą kuchenną żyrandol o trzech szklanych kloszach. Już się wydawało, że Cindy pozostanie w tej pozycji przez dobrą minutę, gdy nagle uniosła głowę, odsunęła z twarzy włosy i spojrzała mu w oczy. – Masz tu notować wszystkie miejsca, do których wozisz Clarka. – Przesunęła w jego stronę niebieski notes. – Opisywać wszystkich ludzi, z którymi go widzisz. Masz zapisywać wszystko, w tym notesie. Jende poruszył się na krześle i usiadł prosto. – Nie musisz mu mówić, o co się poprosiłam, okej? Niech to pozostanie między nami. Rób tylko, o co cię proszę. Wszystko będzie dobrze. Włos ci z głowy nie spadnie. Głos miała gardłowy i poczerwieniał jej czubek nosa. Wyjęła chusteczkę ze stojącego na stole pudełka, wytarła nos, wstała, wrzuciła ją do kosza i wróciła na miejsce. Jende podniósł notes i przyjrzał mu się uważnie. Przekartkował puste strony i obrócił, jakby chciał się przekonać, czy to rzeczywiście notes. Potem odłożył go ostrożnie, wziął głęboki oddech, plasnął dłońmi o uda i czekał, aż zbierze się na odwagę, żeby móc odpowiedzieć jak należy. – Pani Edwards – odezwał się w końcu. – Prosi mnie pani o coś bardzo trudnego. – Wiem. – Pani mnie prosi… proszę pani, jeśli zrobię coś takiego, mogę stracić pracę u pana Edwardsa. Pan Edwards dał mi wyraźnie do zrozumienia…
– Nie stracisz pracy – powiedziała. – Dopilnuję tego osobiście. Pracujesz dla całej rodziny, nie tylko dla niego. Załatw, co chcę, a ja dopilnuję, żebyś nie stracił pracy. – Ale proszę pani… – naraz odjęło mu mowę i nie mógł wydusić słowa. – Proszę pani… – zaczął znów. – Na pewno pani wie, że dla pana Edwardsa nastał bardzo trudny czas. Widzę, ile on pracuje, proszę pani. Widzę, jak mu trudno. Wygląda na zmęczonego, tak ciężko pracuje, ciągle rozmawia przez komórkę, ciągle coś pisze na komputerze, spotkanie goni spotkanie. – Nie musisz mi mówić, jakim zapracowanym człowiekiem jest mój mąż. – Tak, proszę pani. Oczywiście, proszę pani. – Jest jakaś inna kobieta – powiedziała Cindy, po czym zamilkła i odwróciła głowę, jakby zrobiło jej się wstyd, że ujawniła swoje lęki przed zwykłym szoferem. – Co ci wiadomo na ten temat? – Nic, proszę pani. – Dokąd ich woziłeś? – Przysięgam pani, że… – Nie okłamuj mnie! Zobaczył, że trzęsą jej się ręce, a jego dłonie skostniały z zimna; nie pamiętał, żeby kiedyś mu tak zmarzły w pomieszczeniu. Miał nieprzepartą ochotę wyciągnąć ręce i przytrzymać jej dłonie, powiedzieć, żeby się nie martwiła i nie bała. Ale nie mógł się na to zdobyć – nie miał prawa dotykać pani. A jednak musiał ją przestrzec. – Proszę pani – powiedział. – Mam nadzieję, że mnie pani dobrze zrozumie. Ale proszę, niech się pani za bardzo nie zamartwia. Cindy pokręciła głową i parsknęła śmiechem, cichym i szyderczym. – Wydaje mi się, proszę pani, że bez względu na to, co pani myśli o panu Edwardsie – co on robi i z kim się spotyka – on po prostu bez przerwy pracuje. To, proszę pani, nie jest łatwe dla kobiety, dla żadnej kobiety. Mojej żonie też jest ciężko, bo najczęściej wracam do domu późno, a czasem muszę też pracować w weekendy. Ale ona rozumie, że muszę to robić, żeby zadbać o rodzinę, tak jak pan Edwards. Cindy skinęła głową. – Twoja żona jest w ciąży, prawda? – spytała. – Tak, proszę pani – odparł z nikłym uśmiechem. – Dziecko urodzi się w przyszłym miesiącu. – To miło. Nadal nie wiecie, czy to chłopiec, czy dziewczynka?
– Nie, proszę pani, nie wiemy. Dowiemy się przy porodzie. – No dobrze, Jende – powiedziała. – Pomyśl o swojej ciężarnej żonie i nowo narodzonym dziecku. Pomyśl o swojej rodzinie i swojej sytuacji. Przemyśl dobrze sprawę i daj mi znać, czy będziesz chciał mieć pracę, żeby ich utrzymać. Wstała, powiedziała mu dobranoc i wyszła z kuchni.
30.
Tego wieczora wrócił do domu wcześniej, około dwudziestej, i zastał tam Winstona siedzącego przy stole i raczącego się kwacoco i zupą banga. Na blacie stały dwie niebieskie emaliowane miski – jedna zawierała długie na piętnaście centymetrów, gotowane strużki taro, a druga zupę z orzechów palmowych z wędzonymi szyjkami indyczymi przebijającymi spod warstwy unoszącego się na powierzchni oleju. Na stole stał też talerz ze ślimakami smażonymi w pomidorach z cebulą, kolendrą i grzybkami shiitake. – Nigdy nie zgadniesz, z kim się spotykam w weekend – powiedział Winston, gdy Jende umył już ręce i zasiadł z nim przy stole, nad przygotowanym przez Neni nakryciem. – Maami? – zapytał Jende. – Skąd wiedziałeś? – Znam cię nie od dzisiaj. O jakiej innej kobiecie mógłbyś mówić z takim błyskiem w oku? Winston uśmiechnął się szeroko. – Znalazłem ją na Facebooku – powiedział. – Na Facebooku? – powiedział Jende. – Ten cały Facebook to jakiś kosmos, e? Neni, prawda, że odnalazłaś tam swoją kuzynkę, która przeniosła się do Czecho… Czechsło… no, któregoś z tych krajów? Siedząca na sofie Neni skinęła głową, nie odrywając wzroku od „Oprah Magazine”. – Ten mbutuku nie dzwoni do domu ani nie wysyła matce pieniędzy – powiedziała. – Ale ma dość czasu, żeby pokazywać światu na Facebooku swoje nowe buty i ubrania. – Mówię wam, ten wahala Facebook to niezły odlot – kontynuował Winston. – Loguję się, widzę znajomego z BHS, zagaduję innego znajomego, a już za chwilę oglądam zdjęcia Maami, jej makandi jest tak manyaka ma lambo jak w liceum. Kai! – klasnął w dłonie i rozłożył je, żeby zademonstrować im szerokość jej pośladków. – Zadzwoniłem do niej jeszcze tego samego wieczora i rozmawialiśmy do drugiej nad ranem.
– Nie ma męża? – Mówi, że ma tam w Teksasie chłopaka, jakieś białe chuchro. Ale to się jeszcze okaże, poczekajcie, aż zobaczy mnie na własne oczy. Jende zachichotał z pełnymi ustami. – Jak już ją zobaczysz – rzekł, przełknąłszy – poproś ją, żeby porównała węże. Ten, który okaże się dłuższy i zwinniejszy, wygrywa. – Jende! – Neni otworzyła szeroko oczy i wskazała Liomiego. – To wujek ma węża? – spytał chłopiec, odwracając się od telewizora. – Tak – odparł ze śmiechem Winston. – Ale nie możesz go obejrzeć. – Ale wujku… – Przestań zadawać dorosłym głupie pytania i idź odrobić lekcje – wykrzyknął Jende. – Nie krzycz na niego z takiego powodu – skarciła go żona, gdy Liomi poszedł do sypialni. – To wyście zaczęli. – Mógł zatkać uszy. – Dlaczego miałby zatykać uszy? – Bo dzieci… – Życie małżeńskie! – wykrzyknął Winston, wyrzucając w górę ręce o zatłuszczonych palcach. – Przestańcie się kłócić, bo na dobre wyrzeknę się małżeństwa! Błagam was! Neni rzuciła Jendemu wściekłe spojrzenie i wróciła do swojego czasopisma. – Jak tam bolo, Bo? – spytał Winston. – Stan krytyczny – odrzekł Jende, po czym zrelacjonował szczegółowo swoje spotkanie z Cindy. Neni odłożyła czasopismo i słuchała uważnie. – Musisz jej powiedzieć, co wiesz – zdecydowała, gdy Jende skończył swoją opowieść. Dłoń trzymała na brzuchu, opuchnięte stopy na stołku. – Ja uważam, że mam prawo wiedzieć o tobie wszystko. Więc ona też ma prawo wiedzieć wszystko o swoim mężu. Winston, który właśnie odrywał skórę i mięso z indyczej szyjki, pokiwał głową. – Ech, wy, kobiety – powiedział Jende. – Tylko byście się zamartwiały. Dlaczego chcecie wiedzieć wszystko o męskich sprawach, e? Ja nie chcę wiedzieć wszystkiego o waszych. Czasem słyszę, jak rozmawiasz z przyjaciółkami przez telefon i nawet nie chcę słuchać, co do nich mówisz.
– To ty – powiedziała Neni. – Co nie znaczy, że wszyscy myślą tak samo. Ja akurat nie chcę wiedzieć, gdzie codziennie chodzisz i z kim się spotykasz, ale niektóre żony chcą. Niektórzy mężowie też. Nie mam nic przeciwko temu. – Czyli mogę zacząć dopytywać o ciebie twoje przyjaciółki? – Jeśli chcesz zadzwonić teraz do moich koleżanek i o coś je zapytać, proszę bardzo. Ja mam czyste ręce. To, co o mnie powiedzą, nie różni się od tego, co o mnie wiesz. – E, czyżby? – Co to znaczy: „E, czyżby?” – Czyli jak zapytam twoje koleżanki, to nie powiedzą mi, jakie świństwa wyprawiałaś na ulicy z jednym z tych Afroamerykanów z opuszczonymi gaciami? – spytał z uśmiechem. Winston się roześmiał. – O, ludzie Nowego Jorku, co on wygaduje! – zawołała Neni, wznosząc ręce. – A po co miałabym to robić? Po co miałabym brać takiego bez roboty, za to z pięcioma dzieciatymi babami? No, błagam. Jak będę chciała spróbować czegoś nowego, to wezmę sobie jakiegoś miłego białego staruszka z masą pieniędzy i butlą tlenową. – Niezły pomysł – stwierdził Winston. – Po jego śmierci moglibyśmy się podzielić kasą. Neni i Winston zaśmiali się zgodnie i przybili sobie piątkę na odległość. – Nie no, poważnie – powiedział Jende. – Kobiety muszą się nauczyć zaufania. Muszą ufać mężom, że ci wiedzą, co robią. – Muszę się zgodzić z Neni, Bo – orzekł Winston. – Musisz jej powiedzieć. – Czy wyście się opili kwacha? Nie mogę pisnąć słówka o tym, co on robi. Nikomu! Nie mam w tym żadnego interesu. Podpisywałem umowę, kiedy mnie zatrudniał. Pamiętacie? – Tak. – Jego żona wstała, żeby posprzątać ze stołu. – No i co? – W umowie było napisane, że nie mogę rozmawiać o nim z nikim, nawet z jego żoną. – Olej umowę – doradził Winston. – Bo, jak możesz tak mówić, ty, prawnik? Jak możesz mnie do tego namawiać, skoro wiesz, że stracę przez to pracę? – Ale o czym tak się boisz jej powiedzieć? – spytała Neni, wracając
z kuchni. – Chyba nie dowiedziałeś się o jakiejś jego tajemnicy, e? Co? Ma jakąś tajemnicę? Jende milczał. Już od dawna chciał się z nią tym podzielić. Kiedy dowiedział się o kobietach, pomyślał, że byłoby miło, gdyby Neni wiedziała. Mogliby wtedy plotkować o tym wieczorami i zaśmiewać się z pana Edwardsa, zgadując, czy zamówił sobie kobietę słusznego wzrostu, czy może blondynkę. Ilekroć by podrzucał pana Edwardsa do Chelsea Hotel, mówiłby jej o tym i śmialiby się do rozpuku, a ona byłaby wdzięczna, że on nigdy by czegoś takiego nie zrobił, bo jest dobrym człowiekiem, człowiekiem honoru, człowiekiem prawym. Ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że gdyby jej powiedział, sprawy mogłyby przybrać inny obrót. Mogłaby nabrać podejrzeń, a nawet zacząć się bać. Pomyślałaby sobie: a co, jeśli pan Edwards i jemu zaproponował prostytutkę, na przykład w ramach premii; a co, jeśli pan Edwards go zindoktrynował, zaraził, przekonał, że Bóg dał mężczyźnie prawo zadowalania się tak często, jak potrzebuje? Już sobie wyobrażał, jak Neni zaczyna się obawiać, zwłaszcza że ostatnio twarz jej nabrzmiała, nogi opuchły i całe ciało wyglądało, jakby miało pozostać otyłe na wiele lat. Co mu wcale nie przeszkadzało. Wcale a wcale. Ale wiedział, że według niej jest inaczej i dlatego kupowała te wszystkie czasopisma ze szczupłymi kobietami na okładkach i pilnowała, żeby nie dolewać do potraw za dużo oleju palmowego. Zaczynała gadać o odchudzaniu, kaloriach i cholesterolu; bezcukrowe tamto, beztłuszczowe siamto i inne bzdury, o których nikt w Limbe nie rozmawiał. Zaczynała się przejmować pierdołami. Stawała się niespokojną żoną. Kochał ją tak bardzo (nie zamieniłby jej nawet na paszport amerykański), ale rozumiał, dlaczego się boi. Nigdy nie kochała innego mężczyzny, podobnie jak jej matka nigdy nie kochała nikogo poza swoim mężem. I jak to się skończyło? Dwadzieścia cztery lata po ślubie, rok po tym, jak jej ojciec stracił posadę w porcie, matka dowiedziała się, że jej mąż zapłodnił nastolatkę, która mieszkała w Portor-Portor Quarters. Matka czuła się upokorzona; Neni – jeśli to w ogóle możliwe – czuła się upokorzona jeszcze bardziej. Matka przyłapała ją na płaczu i skarciła. Ocieraj te łzy, powiedziała. Mężczyznami włada coś, nad czym nie panują. Neni miała ochotę odkrzyknąć matce, żeby przestała usprawiedliwiać swojego męża, który zachowuje się tak, jakby wszyscy wokół byli winni jego nieszczęściu.
Chciała jej wykrzyczeć, że nie powinna trwać przy tym rozjuszonym mężczyźnie, który strofuje ją w obecności dzieci, ale wiedziała, że gdyby matka, półetatowa sekretarka, zechciała rozpocząć nowe życie z ośmiorgiem dzieci, to ledwie wiązałaby koniec z końcem. Otarła więc łzy i tego dnia powzięła postanowienie, że nade wszystko będzie cenić u mężczyzn jedną cechę: lojalność. A pod tym względem Jende był niezrównany i przewyższał wszystkich znanych jej mężczyzn: zawsze dotrzymywał danego słowa. – Wiesz coś na ten temat? – spytała ponownie. – Dlaczego miałby się ze mną dzielić swoimi sekretami? Jestem jego szoferem, nie przyjacielem. – No więc co? – spytała. – Powiedz jej. Na twoim miejscu nie narażałabym się na gniew pani Edwards. – Zgadzam się z Neni – stwierdził Winston. Siedział teraz obok niej na sofie, a Jende został sam przy stole. – Jak tylko Neni opowiedziała mi o tej kobiecie i jej lekach, od razu wiedziałem, że coś z nią nie tak. – To wcale nie znaczy… – To znaczy, Bo, że przez tę kobietę możesz stracić pracę. – Bzdura! – Żadna bzdura, Jende. – Kobiety umieją postawić na swoim – stwierdził Winston. – Jeśli jej nie dasz tego, czego chce, możesz stracić pracę. Ona cię zatrudniła, ona może cię zwolnić, mówię ci. – Ale co ja mogę na to poradzić? – spytał Jende. – Jeśli coś ją niepokoi, to dlaczego nie zapyta swojego męża? – A kto wie, co to za małżeństwo? Dziwne małżeństwa mają ludzie w tym kraju, Bo, bardzo dziwne. To nie tak jak u nas, że mężczyzna może robić, co uważa za stosowne, a kobieta się dostosowuje. Tu jest na odwrót. Kobiety mówią mężczyznom, czego chcą, a mężczyźni to robią, bo powiadają: szczęśliwa żona to szczęśliwe życie. Dziwne to społeczeństwo. – Więc co powinienem zrobić według ciebie? – spytał Jende Winstona. Winston spojrzał uważnie na kuzyna i ściągnął brwi. – Coś mi właśnie przyszło do głowy – oznajmił, zakładając nogę na nogę i krzyżując ramiona. – Co takiego? – spytał Jende. Winston wstał i wyjął zza paska poły koszuli. – W tym domu jest tak gorąco, że można smażyć puff-puff w powietrzu –
powiedział. Podszedł do okna i uchylił je odrobinę. – Powinniście zostawiać to okno… – Daj spokój z tym oknem i powiedz coś do rzeczy! – rozkazała Neni. – Dobra, dobra, już mówię, co myślę. – Uśmiechnął się promiennie i luzując krawat, usiadł z powrotem obok Neni. – Oto co powinieneś zrobić… ale jeśli się na to zdecydujesz, absolutnie nie możesz się zamartwiać, jak coś pójdzie nie tak. – On i zamartwianie? – prychnęła Neni. – Też mi coś! Gadaj. Jeśli nie on, to ja to zrobię. – Nie, to zadanie dla niego. Jende skinął głową. Winston wyprostował się i nachylił w jego stronę. – Powiem ci, co masz zrobić – powiedział. – Wejdziesz na górę porozmawiać z kobietą. Nie jutro. Może za dwa dni, żeby wiedziała, że miałeś czas przemyśleć sprawę, e? Jende znów przytaknął. – Spotkasz się z nią i spojrzysz jej prosto w oczy. Nie zaczynaj z tym swoim rozbieganym spojrzeniem jak u mbutuku, bo zobaczy, że się boisz. – Powiesz w końcu, o co w tym wszystkim chodzi? – Powiesz jej: proszę pani, myślałem o pani prośbie i rozumiem. Ale przykro mi, proszę pani, nie mogę czegoś takiego zrobić. – Tu Winston rozłożył ręce i wzruszył ramionami. Potem ściągnął brwi. – A ona na to: jak śmiesz, koniec z tobą, do widzenia. A ty wtedy spojrzysz jej prosto w oczy i powiesz: proszę mnie źle nie zrozumieć, proszę pani, ale jeśli pani mnie zwolni, powiem wszystkim o lekach. – Co?! – wykrzyknął Jende. – Mamma mia, Winston! – zawołała Neni i znów przybili sobie piątkę. – Czy wyście pogłupieli? – Chcesz mieć dalej pracę czy nie? – Chcę, ale… – Ale co? – spytała Neni. – Nie zrobię czegoś takiego tej nieszczęsnej kobiecie, która i bez tego ma dość zmartwień. Wy tu sobie siedzicie i gadacie tak, jakby była dla mnie tylko przechodniem na ulicy. – Ona jest dla ciebie nikim! – powiedziała Neni. – Myślisz, że jak stracisz pracę, to na drugi dzień będzie pamiętała twoje imię?
– Jesteś tylko czarnym, który ją wozi – poparł ją Winston. – Mówię ci, Bo, gdybyś wiedział o takich białych to, co ja, w ogóle byś się o nią nie martwił. – Ja się o nią nie martwię! – powiedział Jende. Po prawym policzku płynęła mu strużka potu. – Za głupiego mnie macie czy co? Wiem, że jestem tylko szoferem. Ale to nie znaczy, że nie mam jej żałować. Jak dzisiaj do mnie mówiła, to na jej widok aż mi łzy w oczach stanęły. – E? – prychnęła Neni, unosząc lewą stronę górnej wargi. – Czyli ci jej szkoda, co? Wiesz ty co, bébé? Zgadnij, komu staną łzy w oczach, jak ona zdecyduje, że już nie pracujesz? Mnie! – Pan Edwards nigdy mnie nie zwolni z powodu żony. – Oby – powiedział Winston, zerkając na swój telefon. – Tego nigdy nie zrobi. On nie jest taki. – Nie ufaj tak drugiemu człowiekowi, Bo. Ludzie mają wiele twarzy. – Proszę, zostawmy już ten temat. Umiem sobie sam poradzić. Nie stracę pracy. Neni zacisnęła wargi, wymamrotała coś pod nosem i skrzyżowawszy ramiona, rozparła się na sofie. – A pokazywałem wam zdjęcie Maami? – spytał Winston. Sięgnął po swojego iPhone’a, dotknął kilkakrotnie ekranu i wyświetlił podobiznę swojej licealnej dziewczyny, teraz kobiety o pięknej, starannie umalowanej twarzy, długich, kręconych włosach i obfitym biuście. Pokazał ją Neni, a ona skinęła głową i przekazała telefon Jendemu, który czując na sobie spojrzenie żony, przyznał od niechcenia, że byłaby z niej piękna pani Winstonowa Avera. – Musisz zrobić tak, jak mówi Winston – oznajmiła Neni, dalej siedząc z rękami założonymi nad pękatym brzuchem. – Nie masz innego wyjścia, jak tylko zamknąć jej usta, bo jeśli powiesz coś, co mąż chce przed nią zataić, to pan Edwards cię zwolni za niedotrzymanie umowy. A jeśli ona kiedyś odkryje, że wiedziałeś o czymś, a się nie podzieliłeś, to cię zwolni za kłamstwo. Nie będzie jej obchodziło, czy masz rodzinę, czy… – Neni, proszę cię! Błagam, zejdź ze mnie. Głowa mnie już boli, okej? – Mnie też boli głowa, okej? W ogóle mi się nie podoba ta sytuacja. Znam panią Edwards. Wiem, co z niej za kobieta. Sprawia wrażenie słabej, ale zawsze dopnie swego, w taki czy inny sposób. Nie możesz sobie teraz pozwolić na jakieś uchybienie w pracy, mówię ci. Jeden mały błąd i tracisz pracę, a teraz… – Myślisz, że o tym nie wiem?!
– Uspokójcie się już – wtrącił się Winston. – I Bo, proszę cię, nie odzywaj się tak do naszej kobiety. A zwłaszcza teraz, kiedy nosi naszego pięknego amerykańskiego dzidziusia. – Może kobieta nosząca dzidziusia powinna wiedzieć, kiedy zamknąć usta. Neni obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów, nawet nie skrywając chwilowej pogardy. Wyprostowała się i zaczęła wstawać z sofy. Winston zerwał się, by jej pomóc. – Wlej trochę oleju do tej jego kapuścianej głowy – poprosiła go Neni. – Bo jak powiem jeszcze jedno słowo, to przysięgam, zacznę krwawić z ust jak zarzynana krowa. Mężczyźni zarechotali, a Neni życzyła Winstonowi dobrej nocy i podreptała do sypialni. – Jak można się tak wplątać w sprawy małżeńskie innych ludzi? – spytał Jende Winstona, gdy za Neni zamknęły się drzwi. – Aj, to mnie już przerasta. – Kobiety potrafią być bardzo przebiegłe – powiedział Winston. – Jeśli jej nie dasz tego, czego chce, na pewno do niego pójdzie i wymyśli na ciebie jakąś historyjkę, żeby się ciebie pozbył. – I będę jak Józef w Egipcie. – Tak – potwierdził Winston. – Właśnie jak Józef. Ale zamiast tłumaczyć sen o siedmiu latach tłustych i siedmiu chudych, przeżyjesz siedem lat ciężkiej próby.
31.
Rankiem
w dniu swoich trzydziestych ósmych urodzin stał przed samochodem i przytrzymywał drzwi Clarkowi Edwardsowi, jak w każdy inny dzień tygodnia. Miał na sobie szary wełniany garnitur, który Neni kupiła mu na urodziny w sklepie Target, białą koszulę, przypinany czerwony krawat i eleganckie brązowe buty. Gdy przed wyjściem do pracy stał przed lustrem w sypialni i podziwiał swoje odbicie, Neni orzekła, że wygląda na jeszcze przystojniejszego niż zwykle, a on się z nią zgodził i dał jej w podzięce długiego buziaka. – Mam dziś urodziny, proszę pana – oznajmił Clarkowi. – To wszystkiego najlepszego – odrzekł Clark, nie odrywając wzroku od włączającego się właśnie laptopa. – Nie zapytam cię o wiek. – Dziękuję panu – odpowiedział z uśmiechem Jende. Stali właśnie na światłach na skrzyżowaniu Park Avenue i Siedemdziesiątej Ulicy i Jende zastanawiał się, jak najlepiej poruszyć drażliwy temat. – Wiem, że jest pan teraz bardzo zajęty – zaczął – ale chciałbym z panem omówić pewną sprawę. – Słucham. – Clark nadal nie odrywał wzroku od ekranu. – Chodzi o panią Edwards, proszę pana. Clark dalej wpatrywał się w laptopa. – A co z nią? – Zdaje się, proszę pana, że ona chce wiedzieć, dokąd pan jeździ. I z kim się spotyka. I w ogóle co pan robi. Chce, żebym jej opowiadał, w jakich sytuacjach pana widuję. Clark popatrzył na twarz Jendego w lusterku wstecznym. – Naprawdę? Jende pokiwał głową. – Nie wiem, co robić, proszę pana. Dlatego pana pytam. Najchętniej by się odwrócił, żeby zobaczyć, co wyraża mina Clarka – wściekłość? Rozczarowanie? Frustrację? – ale nie mógł; mógł jedynie krzyżować z nim przelotnie spojrzenie w lusterku.
– Powiedz jej wszystko, co chce wiedzieć – polecił Clark. – Mam jej powiedzieć, proszę pana? Czy pan sobie życzy… życzy sobie pan… – Jak cię o coś zapyta, to możesz jej odpowiadać. – Mogę jej powiedzieć wszystko, proszę pana? – Oczywiście, że możesz jej powiedzieć wszystko. A dokąd to mnie zabierasz, o czym nie mógłbyś mówić? Z kim mnie widujesz? – Właśnie tak jej powiedziałem, proszę pana. Powiedziałem jej, że wożę pana od jednego biurowca do drugiego, po całym śródmieściu… a czasami… – Nigdy nie wspominaj o Chelsea. – Nigdy nie wspomniałem o Chelsea, proszę pana. I nie mam zamiaru. Mężczyźni zamilkli, potwierdzając bez słów, że każdy z nich ma świadomość, że drugi wie. Jende chciał uzmysłowić Clarkowi coś jeszcze; pragnął go zapewnić o swojej lojalności i ponownie obiecać, że jego tajemnica pozostanie strzeżona. Chciał to powiedzieć panu Edwardsowi, bo on dał mu przyzwoitą pracę, która odmieniła jego życie i pozwoliła mu zadbać o rodzinę, wysłać żonę na studia, co kilka miesięcy posyłać teściowi w prezencie gotówkę, wymienić dach i spróchniałe drewniane ściany rodzinnego domu i jeszcze odłożyć na gorsze czasy, i za to wszystko jest gotów zawsze go chronić, jak tylko się da. Nie powiedział tego, ale Clark Edwards i tak mu podziękował. Pot spływający Jendemu po plecach szybko wyparował. – Dziękuję panu bardzo za wyrozumiałość – dodał. – Nie mogłem przez to spać. Nie wiedziałem, co robić. Cieszę się, że mogę oboje państwa uszczęśliwić. – Jasna sprawa. – Tak się bałem, że stracę pracę, jeśli nie postąpię jak należy. – Nie ma się czego obawiać. Twoja posada jest bezpieczna. Doskonale się spisujesz. Rób dalej to, o co proszę, a nie będziesz musiał się niczym przejmować. Zamilkli na chwilę, a silnik wozu krztusił się w śródmiejskim kotle spragnionych zakupów turystów, udręczonych pracowników, handlarzy ulicznych, autobusów miejskich i wycieczkowych, żółtych taksówek, czarnych samochodów, wózków dziecięcych, gońców na rowerach i całego tego nadmiaru. – Proszę pana – zagadnął Jende – czy pani Edwards dobrze się czuje?
– Tak, dobrze, a dlaczego pytasz? – Bo zdawało mi się, że… – zaczął. Zadzwonił telefon i Clark odebrał. – Rozmawiałaś z Cindy? – powiedział do osoby po drugiej stronie. – To świetnie… zdaje się, że zarezerwowała wam pokoje w Mandarin Oriental, nie wiem dlaczego… nie, nie ma problemu, skoro wszyscy tak wolą. – Słuchał przez chwilę, po czym parsknął śmiechem. – To takie podobne do mamy – powiedział. – A tata nie byłby sobą, gdyby nie zaplanował spaceru po Central Parku… Tak, dopilnuję, żeby Jende odebrał wszystkich z lotniska… Ja też, ja też się nie mogę doczekać; będzie wspaniale… No, ja też nie pamiętam. Może jak urodzili się Mighty i Keila i nikt nie miał ochoty na tłumne wizyty świąteczne z niemowlętami?… Nic nie przywoźcie i mamie też przekaż, żeby się tym nie martwiła. Cindy i June wszystkim się zajmą. Mają już gotowe menu… Nie, raczej poradzą sobie same, robią to od lat… Aha, no dobrze… to śmiało. Nie wiedziałem, że już jej to zaproponowałaś. Cieszę się, że jesteście ze wszystkim na bieżąco… Słuchaj, Cec, muszę kończyć… Zapowiada się nieźle. – Przepraszam – zwrócił się do Jendego, gdy już się rozłączył. – Bardzo jesteśmy przejęci, że spotkamy się w Nowym Jorku pierwszy raz od tak wielu lat. – Doskonale to rozumiem, proszę pana. – Mówiłeś coś o Cindy? – Tak, proszę pana. Chodziło mi o to… wprawdzie nie wiem, czy wolno mi tak mówić, ale wydawało mi się, że trochę schudła i chciałem się upewnić, czy nic jej nie dolega. Jeśli jest inaczej, to zrobię, co tylko w mojej mocy i… jeśli trzeba, mogę pomóc w domu. – To nie będzie konieczne, ale dziękuję. Cindy ma się bardzo dobrze. – Miło mi to słyszeć, proszę pana, bo trochę się martwiłem… – Ta recesja nie oszczędziła nikogo z nas, ale Cindy sobie radzi. – Jak Bóg da, proszę pana, to niedługo wszyscy wyjdziemy na prostą. Clark sięgnął po leżący obok „Wall Street Journal”. Po kilku minutach lektury podniósł głowę i spojrzał na Jendego. – Powinieneś jej powiedzieć, że schudła – stwierdził. – Na pewno się ucieszy. Jende się uśmiechnął. – Może tak zrobię – odrzekł. – Pani Edwards to dobra kobieta.
– No – potwierdził Clark, wracając do czytania. – To dobra kobieta.
32.
Dwa razy dziennie – podczas przerwy na lunch i przed wieczornym odstawieniem samochodu – spisywał wszystko, co według niego chciałaby przeczytać Cindy: korzystne informacje, banalne raporty. Notował zupełnie niepotrzebne szczegóły, dopisywał godziny, miejsca i nazwiska, które niczemu nie służyły, dodawał opisy osób, których czyny i zachowania nie wnosiły niczego nowego. Pierwszy raz od czasów nauki w szkole średniej miał okazję codziennie pisać, więc korzystał z tej szansy i starał się używać zwrotów i wyrażeń, które nie bardzo pasowały do codziennych rozmów; dokładać słowa wyczytane ze słownika kupionego jeszcze w szkole średniej, popisywać się znanymi z prasy zdaniami i czasami, które, jak skrycie liczył, udowodnią pani, że podszedł do zadania z rozwagą. We wtorkowe popołudnie napisał: Odbrałem pana Edwardsa o 7.05, ale powolny ruch zadziwił pana Edwardsa ze względu na spotkanie o 7.45. Wysadziłem pana Edwardsa pod pracą o 7.42. Uprzednio, gdy był jeszcze w samochodzie, zadzwonił do swojej nowej sekretarki (bezustannie zapominam jej nazwisko) i powiedział, że się spóźni. Kiedy wysadziłem go przed biurem, na zewnątrz stała czarna kobieta w garsonce. Wygląda, że też właśnie wysiadła z samochodu. Widziałem, że ona i pan Edwards powiedzieli cześć i potem weszli razem do biura. Widziałem już wcześniej tę kobietę. Moje komórki mózgowe wzbudzały się cały dzień i już pamiętam. Ona pracowała też w Lehmanie. Teraz jest 14.30 i nie widziałem pana Edwardsa, bo on wytyczył cały ten czas, że będzie w biurze. W piątkowy wieczór, po przewiezieniu Clarka z Chelsea Hotel do biura, napisał: O 16.00 pan Edwards i ja wyjeżdżaliśmy z Waszyngtonu. Odbierał dużo telefonów, ale żaden nie wydawał się ostrożny ani śliski. Chyba wszystkie były z pracy. Do jednego mówił to, do drugiego tamto. Różne pracowite rzeczy. Całą drogę powrotną nie odzywałem się do niego z obawy, żeby mu nie wywołać zakłóceń. Kiedy wróciliśmy do miasta, było po 20.00. Zawiozłem
go na jego siłownię. Z siłowni wyszedł o 22.00 i zawiozłem go do pracy. Gdy tylko się dało, zamiast Chelsea Hotel wpisywał siłownię, ale w tygodniach, w których Clark jeździł do hotelu częściej niż dwa razy, wymyślał inne powody, co tydzień coś nowego. Pewnego wieczora z obawy, że Cindy próbowała się dodzwonić do Clarka, gdy ten był w hotelu, napisał, że utknęli w korku w Holland Tunnel, gdzie jest „zdumiewająco niedostateczny zasięg sieci komórkowej”. Innym razem napisał, że Clark musiał się spieszyć na zebranie, więc „wskoczył naprędce do żółtej taksówki, kiedy wracałem po niego po odebraniu Mighty’ego, nie mogę zatem stwierdzić z całą stanowczością, gdzie pojechał ani z kim się spotkał. Ale jestem jednoznaczny w swoich przekonaniach, że jechał na bardzo ważne zebranie”. Niebieski notes brał codziennie do pracy i co rano pokazywał go Cindy, a ta przeglądała go w drodze do pracy. Czasem zdawało mu się, że czyta wszystko ze szczegółami, kiwając głową i zaglądając na poprzednie strony. Zawsze oddawała notes bez słowa komentarza poza zdawkowymi podziękowaniami i przypomnieniem o kolejnych relacjach. – Będę dalej pisał, proszę pani – odpowiadał zawsze, przytrzymując jej drzwi, gdy wysiadała. – Życzę pani wspaniałego dnia. I rzeczywiście mogło się wydawać, że mniej więcej od czasu, gdy zaczął jej przekazywać swoje relacje, Cindy staje się coraz weselsza. Jej rozmów telefonicznych z przyjaciółkami nie przeplatały już łzawe szepty o tym, „co on mi robi?” i wątpliwościami w rodzaju: „ile jeszcze mam to znosić?”. Coraz częściej miała powody do śmiechu, a po trzech tygodniach czytania wpisów Jendego śmiała się już znacznie częściej i głośniej. Nie wyglądała już tak, jak rok wcześniej (jej skóra, choć nadal jędrna, straciła nieco blasku, a obojczyki jeszcze bardziej się uwydatniły) i stale mówiła o Vinsie, zamartwiając się, że od trzech dni nie odpisuje na maila, ale odnajdywała też powody do uśmiechu, na przykład to, że June pogodziła się z Mikiem i że razem z Clarkiem i Mightym wylatują na święta na SaintBarthélemy. „Zapowiada się cudownie”, mówiła przyjaciółkom, a Jende życzył jej gorąco, żeby tak było, bo po miesiącach wysłuchiwania jej jęków i westchnień, i obserwowania, jak podparłszy dłonią policzek, opiera głowę o szybę i zapatrzona w błogi świat za oknem kręci głową i mówi: wszystko jedno, Clark, rób, jak uważasz; po tym, jak zbyt często był świadkiem nieodstępującego jej cierpienia, które tak świetnie skrywała w obecności
osób spoza kręgu rodziny i najbliższych przyjaciół, naprawdę bardzo chciał, żeby pani spędziła cudowne chwile. I wygląda na to, że właśnie to ją spotkało w poniedziałek po Święcie Dziękczynienia, gdy wybrała się z Clarkiem na galę w hotelu Waldorf Astoria. Z okazji święta odwiedzili ich rodzice Clarka, a także jego siostra z dziećmi, a kilka dni później Mighty powiedział Jendemu, że jego rodzina miała obłędne Święto Dziękczynienia. Obchodzili je jak zwykle z rodziną June (obowiązki gospodarza rodziny pełniły na zmianę), a jego matka, babcia i ciotka przez cały dzień urzędowały w kuchni: gotowały, piekły, zaśmiewały się i gawędziły. Dla rodziny jego taty to było pierwsze od wieków spędzone wspólnie Święto Dziękczynienia, zważywszy na to, że jego dziadkowie mieszkają w Kalifornii, a ciotka i kuzynostwo w Seattle, w dodatku wiele osób pracuje, a zarówno tata, jak i ciotka nie znoszą świątecznych wyjazdów. Ale w tym roku wszyscy orzekli, że trzeba się spotkać i wspaniale się razem bawili. Jende zdziwił się na wieść, że Cindy i jej teściowa tak się kochają, bo w Limbe kobiety często łkały w poduszkę przez swoje teściowe, ale Mighty powiedział mu, że nie, że jego mama nazywa jego dziadków „mamą i tatą” i dzwoni do nich raz w miesiącu, a także zawsze pamięta o ich urodzinach i rocznicach ślubu. Naciskała zawsze, by Mighty i Vince robili to samo, a gdy zapominali, strofowała ich i przypominała, że rodzina jest najważniejsza. Święto Dziękczynienia minęło, a Jende widział w nowo odkrytej radości Cindy, że stabilna rodzina to dla niej największe źródło szczęścia. Dzięki temu odzyskanemu szczęściu jej małżeństwo już nie kulało, lecz podrygiwało, pląsało i wirowało w rytm Odgłosów wiosny Straussa. W dniu gali w hotelu Waldorf Astoria ona i Clark wsiedli do samochodu rozpromienieni i tak szczęśliwi, jakich ich jeszcze nie widział w całym roku znajomości, ani razem, ani każdego z osobna. Może wpisy w notesie rozproszyły jej obawy, pomyślał Jende, może upewniła się dzięki nim, że jej mąż to porządny człowiek. A może zjazd rodzinny przypomniał jej o wszystkim, o co warto zawalczyć. A może chodziło o coś innego, co zaszło między nią a mężem, coś, o czym Jende nie mógł wiedzieć. Cokolwiek to było, w zupełności wystarczyło, by przemienić ich w parę młodocianych kochanków, szepczących i chichoczących w drodze na galę; ona olśniewająca w czerwonej, rozkloszowanej od kolan sukni bez ramiączek, a on
odmłodniały i nienagannie uprzejmy, ubrany w doskonale skrojony smoking. Pięć godzin później wsiedli do samochodu jeszcze bardziej rozradowani, śmiejąc się z tego, co wydarzyło się na parkiecie. – Nie sądziłem, że nadejdzie dzień, w którym zobaczę państwa Edwardsów takich szczęśliwych – powiedział Jende do Neni, gdy po północy wrócił do domu. – A co, całowali się i robili to i owo na tylnym siedzeniu? – spytała Neni, stawiając mu na stole kolację. – Nie, broń Boże. Gdybym zobaczył coś takiego, na pewno spowodowałbym wypadek. Nie, tylko opierali się o siebie i szeptali sobie do ucha, a ona śmiała się głośno po każdym jego zdaniu. On bawił się jej włosami… w każdym razie nie chciałem się za długo przyglądać, ale to wszystko mnie naprawdę zdumiało. – Ciekawe, co też się stało. Może dolała mu do jedzenia kilka kropli napoju miłosnego? Jakiegoś naprawdę mocnego, który sprawia, że mężczyzna zakochuje się w kobiecie i traktuje ją jak księżniczkę? – Oj, Neni – powiedział ze śmiechem Jende. – Kobiety w Ameryce nie używają napojów miłosnych. – Tak sądzisz? – zawtórowała mu śmiechem Neni. – Oj, używają. Tylko nazywają je bielizną.
33.
To była zaledwie iskra w długim okresie zastoju, chwilowe wytchnienie od katuszy emocjonalnego rozkładu. Dwa dni po hotelowej gali w jednym z tabloidowych dzienników ukazał się pewien artykuł, a motyl, w którego przeobrażało się ich małżeństwo, na powrót stał się gąsienicą. Taka historia w normalnych okolicznościach przeszłaby bez echa i zostałaby potraktowana jak stek bzdur. Przecież nikt twardo stąpający po ziemi nie byłby dość naiwny, by twierdzić, że takie rzeczy się nie zdarzają. Gdyby nie zbiorowa potrzeba dowiedzenia nikczemności domniemanych architektów kryzysu finansowego, niewielu sięgnęłoby po ten artykuł. Kopiowany bezrefleksyjnie w wielkonakładowej prasie i na szanowanych blogach, stał się jednak kolejnym przypomnieniem, że społeczeństwo amerykańskie jako całość nigdy nie będzie mogło się określić jako inteligenckie, skoro łatwa dostępność opowieści o życiu prywatnym innych ludzi przeobraża dorosłych, którzy na co dzień wzbogacają swój intelekt wartościową wiedzą, w podlotków, którzy muszą czerpać satysfakcję ze świadomości, że ktoś jest jeszcze żałośniejszy niż oni sami. Ale artykuł, choć ukazał się w podłym brukowcu, nie umknął uwadze opinii publicznej. Rozmawiano o nim w salonach fryzjerskich i na ławkach przy placach zabaw, jego treść powtarzano sąsiadom i szkolnym koleżankom. Nowy Jork był w pogrążony w cierpieniu, a ci, którzy umieścili tę historię na pierwszej stronie, dobrze wiedzieli, gdzie skierować potok furii. – Widziałeś to? – spytała Leah Jendego, gdy ten, ujrzawszy na wyświetlaczu telefonu nieodebrane połączenie, oddzwonił do niej podczas przerwy na lunch. – Ale co? – spytał Jende. – No, tę relację prostytutki. Jest ostro! – Ostro? – Biedny Clark! Mam nadzieję, że nie… – Nie wiem, o czym ty mówisz, Leah. – Och, kotku, czyli jeszcze nie czytałeś – powiedziała podniesionym
tonem Leah. – No to słuchaj: nie uwierzysz, ale ta kobieta, ta dama do towarzystwa – nie znoszę, kiedy używa się tych wyszukanych słów na określenie prostytutki – no, w każdym razie ta kobieta twierdzi, że ma masę klientów z Barclaysa i – teraz słuchaj – klienci płacą za jej usługi pieniędzmi z rezerw federalnych! – Z rezerw federalnych? – Z rezerw federalnych! Wyobrażasz to sobie? Jende pokręcił głową, ale nie odpowiedział. Co dzień słyszał o tych rezerwach, ale nadal nie rozumiał, czy to coś dobrego, czy wprost przeciwnie. – A chcesz usłyszeć coś naprawdę obłędnego? – ciągnęła coraz bardziej piskliwym głosem podekscytowana Leah. – Wśród stałych klientów z najwyższego szczebla wymieniła Clarka! – Nie – odrzekł bez wahania Jende. – To nieprawda. – Tu jest napisane czarno na białym. – To nieprawda. – Skąd wiesz, że to nieprawda? – Podała jego nazwisko? – Nie, wymieniła tylko stanowiska, a ja znam jego stanowisko. Jende zaśmiał się pod nosem. – Oj, Leah – powiedział. – Nie trzeba wierzyć we wszystko, co się wyczyta w gazecie. Ludzie wypisują różne rzeczy… – O, w to akurat wierzę, kotku. Znam tych ludzi, wiem, co wyprawiają… Nikt mnie nie przekona, że to niemożliwe… – Nie ma takiej możliwości, pan Edwards nigdy nie użyłby pieniędzy federalnych do swoich własnych celów. Nawet jeśli inni mężczyźni z Barclaysa korzystają z usług tej prostytutki, to skąd ona wie, z czyjej kieszeni pochodzą pieniądze? Pan Edwards ma własne pieniądze. Nigdy by nie tknął państwowych pieniędzy. – Może i nie, ale czy nie tknąłby też prostytutek? Myślisz, że nigdy nie korzystał z usług jednej, dwóch czy setki? Założę się, że widziałeś, jak… – Nigdy niczego nie widziałem. – Biedna Cindy. – Dlaczego ona biedna? – Bo na pewno to czyta. Szlag ją trafi! – Na pewno nie uwierzy w ani jedno słowo – orzekł Jende, już nieco
poirytowany; zastanawiał się, czy Leah cieszy się z rozpadu rodziny, czy tylko delektuje plotką. – To dziwne, jak ludzie w tym kraju wypisują kłamstwa o innych. Tak nie powinno być. U nas w kraju wszyscy plotkują, ale nikt by tego nigdy nie spisał jak tu, w Ameryce. – Och, Jende – zaśmiała się Leah. – Ty naprawdę wierzysz w Clarka, co? – Nie podoba mi się, kiedy ludzie wymyślają historyjki o innych. – Jende był coraz bardziej wzburzony złośliwą satysfakcją Leah. – A skąd ta kobieta w ogóle wie, jakie stanowisko zajmuje pan Edwards? – No, to akurat jest ciekawe, no nie? Burdelmamy nie podają dziewczynom nazwisk klientów. Dziewczyny znają tylko godzinę i miejsce schadzki i… kotku, proszę, nie pytaj, skąd to wszystko wiem – zaśmiała się pod nosem Leah, ale Jende jej nie zawtórował. – A Cindy – ciągnęła Leah – ta to nie będzie na nic zważała. Ta kobieta to paranoiczka przez wielkie P i ostrzegam cię, że zasypie cię gradem pytań. Nawet mnie bombardowała pytaniami, gdy tylko miała szansę, i w końcu musiałam jej powiedzieć: kobieto, ja dla ciebie nie pracuję, nie możesz zabierać dwudziestu minut mojego czasu… – A o co mnie będzie wypytywała? – Oj, kotku, o masę rzeczy – powiedziała Leah i Jende wyobraził sobie, jak się uśmiecha, pewnie napawając się myślą o tragikomedii, która się wkrótce rozegra. – Zapyta cię, czy woziłeś go kiedyś do hotelu i czy widziałeś którąś z tych dziuni. Na twoim miejscu bym naprawdę uważała, bo… – Och, Leah, proszę cię, przestań się za mnie zamartwiać. – Jende silił się na nonszalancki ton. – Jeśli będzie miała jakieś pytania, zada je mężowi. – Biedaczka. Za nic nie chciałabym się znaleźć na jej miejscu. Na miejscu żadnej z nich… Rozumiesz teraz, dlaczego nigdy nie wyszłam za mąż? Tak po prawdzie, pomyślał Jende, nie wyszłaś za mąż, bo nikt cię nie chciał albo nie znalazłaś nikogo, kogo byś pokochała na tyle, żeby go poślubić, bo żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie odmawia ukochanemu mężczyźnie, gdy ten chce ją poślubić. Kobiety lubią podnosić raban o niezależność, ale każda kobieta, Amerykanka czy nie, chce mieć porządnego chłopa. Jeśli jest inaczej, to dlaczego tak wiele filmów kończy się kobiecym uśmiechem z powodu zdobycia mężczyzny? – Wiesz, nie zrozum mnie źle, małżeństwo jest w porządku – ciągnęła Leah, a Jende ledwo jej słuchał, bo modlił się, żeby ta historia okazała się zmyślona, a Cindy mogła powiedzieć, że ktoś chciał zwyczajnie zaszkodzić
ludziom pokroju Clarka. – Oni już sporo razem przeszli. Clark kiedyś prawie umarł, bo pękł mu wyrostek robaczkowy i trzeba było pędzić na ostry dyżur. I wydaje mi się, o ile mnie pamięć nie myli, że to było w tym samym roku, w którym urodził się przedwcześnie Mighty. Cindy podobno chciała tylko jedno dziecko i Mighty był nieplanowany, tak przynajmniej słyszałam. Chociaż założę się, że dziękuje teraz swojej szczęśliwej gwieździe, skoro Vince wyjechał do Indii i został jej tylko Mighty… W każdym razie biedaczka spędziła okrągły miesiąc w szpitalu. Clark i Cindy, niech ich Bóg strzeże, przeszli przez to razem. Ale tak już bywa w małżeństwie, no nie? On każe mi włączać pocztę głosową, gdy ona dzwoni, ale gdy się ich widzi na firmowych imprezach, wyglądają na najszczęśliwszą parę pod… – Wybacz, Leah – przerwał jej Jende, zerkając na zegarek i odpalając silnik. – Niektórzy naprawdę nieźle tuszują swoje brudne sprawki, a jeśli chodzi o tych ludzi, to wierz mi, trzeba pracować na takim stanowisku jak moje, żeby wiedzieć, że kiedy śmieją się w ten szczególny… – Wybacz, Leah – wtrącił znów Jende. – Naprawdę muszę już jechać po Mighty’ego. – Och, przepraszam, kotku – zapiała Leah. – Jedź, jedź, ale obiecaj, że jak Cindy się dowie, to do mnie zadzwonisz i opowiesz, co się dzieje. Umieram z ciekawości. Jende obiecał na odczepnego, że tak zrobi, rozłączył się szybko i dopiero po kilku minutach przypomniał sobie, że nie zapytał, jak jej idzie szukanie pracy. Gdy ostatnio rozmawiali, Leah wydawała się przygnębiona tym, że po wysłaniu ponad pięćdziesięciu egzemplarzy CV nie odebrała ani jednego telefonu, ale dziś, może dzięki pikantnym szczegółom z życia innych, sprawiała wrażenie rozradowanej. Ech, kobiety i plotki. A co, jeśli to nieprawda, że Leah wymyśla niestworzone historie dla zabicia czasu? Po drodze zadzwonił do Winstona z nadzieją, że ten przeczyta artykuł w internecie i doradzi mu, co robić, ale Winston nie odbierał. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Neni, ale uznał, że to bez sensu – cóż innego by powiedziała poza tym, co usłyszał już od Leah? Musiał zdecydować, co powie Cindy, gdy ją odbierze o piątej. Musiał założyć, że czytała artykuł. Musiał sobie wyobrazić, że w drodze do Lincoln Center, gdzie miała się spotkać z koleżanką na kolację i wyjście do opery, będzie mu zadawała pytania. Musiał się przygotować na to, że będzie musiał
ją na okrągło zapewniać, że nigdy nie widział Clarka w towarzystwie prostytutki – i taka była prawda: na własne oczy nigdy nie widział pana Clarka z prostytutką. Musiał się przygotować na to, że Cindy mu nie uwierzy, ale musiał robić, co w jego mocy, żeby ją przekonać, że nic mu o tym nie wiadomo, a wszystko, co opisał w niebieskim notesie, to święta prawda. – Dobry wieczór pani – przywitał się, przytrzymując jej drzwi. Nie odpowiedziała. Rysy miała stwardniałe jak marmur, oczy mimo zapadającego zmierzchu ukryte za ciemnymi okularami, a usta zasznurowane tak ciasno, że aż trudno było sobie wyobrazić, że kiedykolwiek rozciągnęły się w uśmiechu. – Do Lincoln Center, proszę pani? – Zawieź mnie do domu. – Dobrze, proszę pani. Czekał na jej pytania, ale na próżno – podczas czterdziestopięciominutowej, powolnej jazdy do Sapphire nie padło ani jedno słowo, nawet przez telefon. Przypuszczał, że go wyłączyła i wcale się nie dziwił, że w takim czasie chce uciszyć świat – jej przyjaciółki prawdopodobnie próbowały się do niej dodzwonić, żeby wyrazić swoje zdumienie i przyznać, jak okropnie im przykro i mówić przeróżne inne rzeczy, które w żaden sposób nie mogły zdjąć z niej hańby. Co by jej dało wysłuchiwanie tego wszystkiego? A jeśli nie dzwoniły do niej, wydzwaniały pewnie do siebie i mówiły: coś podobnego, słyszałaś? Ale że akurat Clark? Biedna Cindy, musi być zdruzgotana! Ale jak on mógł? Myślisz, że to prawda? Co ona teraz pocznie? I tak dalej, i tak dalej, powtarzałyby wszystko to, co mówiły koleżanki jego matki w ich kuchni w Limbe, gdy męża jednej z ich znajomych przyłapano na rozkraczonej kobiecie. Wyglądało na to, że czy w New Town, czy w Nowym Jorku kobiety uważają zawsze, że koleżanka musi znaleźć sposób, żeby to wszystko jakoś przeboleć, i zapominają, jak trudno uprzątnąć zgliszcza po tak druzgocącej zdradzie. Gdy zbliżali się do Sapphire, Jende spojrzał w lusterku wstecznym na Cindy z nadzieją, że ona coś powie, cokolwiek, co da mu szansę na potwierdzenie jego niewinności, ale Cindy milczała. Nie przewidział tej ciszy, a nawet gdyby przewidział, nie pomyślałby, że wzbudzi w nim większą grozę niż pytania. Od Sapphire dzieliła ich zaledwie jedna przecznica, a ona dalej milczała; twarz miała nieprzeniknioną i zwróconą w stronę szyby i zimnego, ciemnego
świata na zewnątrz. – Mam jutro zawieźć panią do biura o jedenastej trzydzieści? – zapytał, zatrzymując się przed budynkiem. Cindy nie odpowiedziała. – Mam notes z wczorajszym wpisem, proszę pani – dodał, otwierając przed nią drzwi. – Notowałem wszystko, co pan… – Zatrzymaj go sobie – rzuciła, odchodząc. – Już go nie potrzebuję.
34.
Początkowo zdawało mu się, że to tylko przeziębienie – chłopiec pociągał nosem, odkąd ruszyli spod Sapphire. Potem pomyślał, że Mighty wydaje dziwne odgłosy dla zabawy, więc o nic nie pytał. Jende przeważnie pytał go co rano, jak się czuje i czy wszystko gra, ale dziś myśli krążyły mu jedynie wokół jego własnych tarapatów oraz nieszczęść, które niechybnie na niego spadną, jeśli nie zdoła się wywikłać z kłopotów małżeńskich państwa Edwards i ochronić swojej posady. Czuł, że gdy tylko zostanie sam w samochodzie, musi porozmawiać z Winstonem i poradzić się go, co ma powiedzieć albo zrobić, a czego nie mówić i nie robić, gdy jeszcze tego samego ranka odbierze Cindy. – Masz może chusteczki? – zapytał go na światłach Mighty. Jende wyjął paczkę chusteczek ze schowka i obrócił się, żeby mu podać. – Mighty… – powiedział zdziwiony na widok łzy płynącej po policzku chłopca. – Co jest? Co się stało? – Nic – szepnął chłopiec, ocierając oczy. – O nie, powiedz, proszę. Wszystko gra? Mighty kiwnął głową. Jende zatrzymał się przy krawężniku. Żeby uniknąć spóźnienia, za dziesięć minut powinni znaleźć się w szkole, ale nie mógł puścić zapłakanego dziecka na lekcje. Jego ojciec raz zrobił mu coś takiego, kiedy miał osiem lat i dzień po śmierci dziadka przepłakał całą drogę do szkoły. Błagał ojca, żeby pozwolił mu zostać w domu na ten jeden dzień, ale ojciec odmówił: siedzenie w domu i uchylanie się od nauki czytania i pisania nie przywróci wam waszego mbamby, powiedział Jendemu i jego braciom, gdy wychodził z domu, żeby wraz z innym krewnym wykopać dziadkowi grób. Jende prosił matkę, żeby po wyjściu ojca pozwoliła mu zostać w domu, ale matka, od zawsze posłuszna ojcu, otarła mu z policzków łzy i kazała iść do szkoły. Nawet teraz, trzydzieści lat później, nadal pamięta ten przygnębiający dzień: ocierając łzy rąbkiem szkolnego mundurka, szedł Church Street ze swoim szkolnym workiem mukuta; koledzy bez końca wołali za nim „ashia ya”, co
tylko nasilało jego płacz. Pogrążał się w żalu na widok innych dzieci podnoszących z ożywieniem ręce, żeby odpowiedzieć na pytania z arytmetyki albo powiedzieć, kto odkrył Kamerun („Portugalczycy!”); podczas przerwy zaś, gdy inni chłopcy grali w piłkę, on siedział pod nerkowcem i rozmyślał o swoim mbambie. Zgasił silnik i przesiadł się na tylną kanapę. – Powiedz mi, co się stało – rzekł. – Proszę. Mighty zacisnął mocno powieki, żeby powstrzymać łzy. – Ktoś ci coś powiedział? Ktoś ci dokucza w szkole? – Nigdzie nie jedziemy… Nie lecimy na Saint-Barthélemy – wyszlochał Mighty. – Och, tak mi przykro, Mighty. Twoja matka właśnie ci to powiedziała? Pokręcił głową. – Nie powiedzieli mi. Ale… sam wiem. Wczoraj wieczorem wszystko słyszałem. – Co słyszałeś? – Wszystko… jak krzyczała… i płakała… – Twarz mu poczerwieniała, a nozdrza rozszerzały się i zwężały w miarę, jak próbował nad sobą zapanować i poradzić sobie z cierpieniem na tyle godnie, na ile było stać dziesięciolatka. – Stałem pod ich drzwiami. Słyszałem, jak mama płacze, a tata mówi, że… że może już czas to przerwać, że on już ma dość kombinowania… A mama płakała i tak głośno krzyczała… Jende wyjął mu z ręki chusteczkę. – W małżeństwie ludzie cały czas się kłócą – powiedział, ocierając Mighty’emu spływające po policzkach łzy. – Wiesz o tym, prawda? Kiedyś wieczorem Neni i ja też się pokłóciliśmy, ale rano znów byliśmy przyjaciółmi. Wiesz, że mamusia i tatuś też się z powrotem zaprzyjaźnią, prawda? Mighty pokręcił głową. – Na twoim miejscu bym się za bardzo nie martwił. Zaprzyjaźnią się, słowo daję. Polecicie na na Saint-Barthélemy, a potem mi opowiesz, jak świetnie się… – To będą najgorsze święta na świecie! – Oj, Mighty. – Jende przyciągnął dziecko do piersi. Przeszła mu przez głowę myśl, że ktoś może go zobaczyć i wezwać policję: oto czarny mężczyzna tuli do piersi białego chłopczyka we wnętrzu luksusowego wozu
zaparkowanego przy chodniku na Upper East Side, ale miał nadzieję, że tak się nie stanie, bo ani myślał odpychać od siebie dziecka, które już rozpłakało się na dobre. Chciał mu pozwolić się porządnie wypłakać, bo czasem do poprawy nastroju człowiek potrzebuje tylko tego. – Mogę w ten weekend odwiedzić ciebie i Neni? – spytał Mighty, ocierając nos wierzchem dłoni, gdy już się uspokoił, a Jende znów wytarł mu twarz. – Neni i ja chętnie byśmy cię ugościli, Mighty. To bardzo dobry pomysł. Ale twoi rodzice… nie możemy ich okłamywać. – Proszę, Jende, chociaż na trochę? – Przykro mi, Mighty. Naprawdę bym chciał, żebyś przyjechał, ale nie mogę czegoś takiego zrobić. – Nawet na godzinkę? Może Stacy też by przyjechała? Jende pokręcił głową Mighty pokiwał smutno głową i otarł z twarzy resztkę łez. – Ale wiesz, co możemy zrobić? – zapytał z uśmiechem Jende. – Neni może nasmażyć puff-puff i dojrzałych plantanów, a ja ci je jutro przyniosę. Może zjesz trochę w samochodzie w drodze do szkoły, a resztę w domu, po powrocie. Czy to ci poprawi humor? Chłopiec podniósł na niego oczy i uśmiechnął się.
35.
Nazwali
ją Amatimba Monyengi, bo liczyli, że to ich zmarła córka powróciła i niesie im szczęście: „Amatimba” w ich rdzennym narzeczu Bakweri oznacza „powróciła”, a Monyengi – „szczęście”. Zdrobniale nazywaliby ją Timbą. Urodziła się dziesiątego grudnia w Harlem Hospital, dwie przecznice od ich mieszkania. Dwunastego grudnia przeszli ze szpitala do domu: ojciec niósł nowo narodzoną córkę w nosidle, a matka prowadziła za rękę starszego syna. W mieszkaniu czekali na nich przyjaciele, którzy przyszli świętować z nimi narodziny. Winston wyjechał już na święta do Houston dalej zabiegać o względy Maami, ale w nagrzanym salonie zgromadziło się dziewięcioro przyjaciół, żeby wspólnie biesiadować, cieszyć się i witać Timbę na ziemi. – Weź sobie tyle wolnego, ile potrzebujesz – powiedział Clark, gdy Jende zadzwonił do niego, żeby podzielić się nowiną. – U Mighty’ego zaczyna się wkrótce przerwa świąteczna, a Cindy bierze trochę wolnego w pracy. Poradzimy sobie. – Dziękuję panu bardzo, proszę pana – odrzekł Jende, zupełnie niezdziwiony szczodrością pracodawcy. – Życzę panu i pani Edwards wesołych świąt. Jende zadzwonił też do Cindy, żeby osobiście przekazać jej wieści. Nagrał wiadomość i Cindy wprawdzie nie oddzwoniła, ale kilka dni później wpadła do nich Anna z kartonem pieluch na wyrost, najwyraźniej prezentem od państwa Edwardsów. – Jak my się kiedykolwiek zdołamy odwdzięczyć państwu Edwards? – spytała go Neni, gdy Anna, pogruchawszy chwilę nad Timbą, wyszła pospiesznie, żeby złapać pociąg do domu, do Peekskill. – Nie zdołamy – odrzekł. – Wystarczy, że podziękujemy Bogu za nich i wszystko, co już mamy. – Tak, tak trzeba – przyznała. A nazajutrz przyszło do niego pismo z urzędu imigracyjnego. „W związku z tym, że oskarżony wjechał na teren Stanów Zjednoczonych
w sierpniu 2004 roku i otrzymawszy zezwolenie na pobyt nieprzekraczający trzech miesięcy, pozostał dłużej niż do listopada 2004 roku bez powiadomienia stosownych władz, zostanie wydalony z terytorium Stanów Zjednoczonych” – głosiło pismo. Jende ma się stawić w sądzie imigracyjnym i przedstawić powody, dla których nie powinien zostać wydalony z kraju. Datę rozprawy wyznaczono na drugi tydzień lutego. – Nie ma się czym przejmować, mój bracie – zapewnił go znów Bubakar, gdy Jende zadzwonił do niego wieczorem, żeby omówić treść listu. – Miałem już do czynienia z takimi przypadkami. Wiem, co robić. – To co zrobisz? – dopytywał Jende. – Podczas pierwszej rozprawy niewiele można zdziałać, to wstępna rozprawa ogólna. Sędzia chce tylko zweryfikować twoje dane osobowe i adres, zapyta też, czy zgadzamy się z zarzutami, czy je odrzucamy; taka tam biurokracja. Potem wyznaczy termin kolejnej rozprawy, która odbędzie się nie wiadomo kiedy. Jak powiedziałem ci już wcześniej, mój bracie, biorąc pod uwagę zaległości sądu i to, że w razie potrzeby możemy się wielokrotnie odwoływać, możesz zyskać jeszcze masę czasu w tym kraju. – A ile mnie to wszystko będzie kosztowało? – zapytał Jende. – Te wszystkie wnioski, jeden po drugim… ile kosztuje każdy? – Trochę to będzie kosztowało, mój bracie. Procedury imigracyjne do tanich nie należą. Musisz po prostu robić co trzeba i płacić. Wiem, że moje honoraria nie są tak niskie, jak u tych ćwoków, co stają przed sądem i nie mogą wydukać słowa, ale jeśli ze mnie nie zrezygnujesz, to pomogę ci przez to przejść, daję słowo. Przechodzimy przez to razem, mój bracie. Krok za krokiem, razem, e? Po zakończeniu rozmowy z Bubakarem Jende zadzwonił do Winstona. Powiedział kuzynowi, że nie wie, co robić: dalej wierzyć Bubakarowi czy zmienić kierunek. – Sam nie wiem, Bo – odrzekł Winson. – Coś mi się zdaje, że ten człowiek może cię zwodzić na manowce. – Ale mówi, że miał już do czynienia w wieloma podobnymi przypadkami. I że ostatecznie wszystkie zakończyły się pomyślnie. Winston miał wątpliwości. Doszedł do wniosku, że Bubakar to beznadziejny, pyskaty błazen. Dawny kolega, który opuścił kancelarię Dustin, Connors & Salomon i rozpoczął samodzielną działalność jako adwokat imigracyjny, powiedział mu ostatnio, że groteskowa opowiastka
o ucieczce do Ameryki przed teściem o morderczych zamiarach nie wystarczy, żeby dostać azyl. – A jak ci się zdaje, kto zasiada na imigracyjnych stołkach? – zapytał kolega, gdy Winston przedstawił mu wszystkie istotne szczegóły sprawy Jendego. Zgoda, na pewno nie największe bystrzachy spośród urzędników państwowych, ale to jednak inteligentni ludzie, którzy słyszeli dość fałszywych opowieści o prześladowaniach i widzieli dość pięknych młodych kobiet, które dla zdobycia zielonej karty deklarowały bezgraniczną miłość do dziewięćdziesięcioletnich starców, więc umieją odróżnić zmyśloną historyjkę od takiej, która może mieć coś wspólnego z prawdą. I owszem, dodał kolega, zdarza się, że azyl przyznaje się wnioskodawcom, którzy przed niczym nie uciekają, ale na litość boską, fikcyjna historyjka powinna być o wiele lepsza niż ta śmiechu warta bujda, którą zaproponował Jendemu Bubakar. Poza tym w tej sprawie zagadkowe jest to, dlaczego tak długo rozpatrywano wniosek Jendego o azyl. Słyszał o podobnych przypadkach, gdy rozpatrywane sprawy wpadały w czarne dziury i osoby składające wniosek całymi miesiącami i latami czekały na przesłuchania i wyroki, ale przypadek Jendego wydaje się dość ekstremalny, co oznacza, że albo ma pecha, albo zatrudnił skandalicznie gnuśnego adwokata. – Czy ten kolega może w takim razie przejąć moją sprawę? – spytał Jende, gdy to wszystko usłyszał. – Nie – odpowiedział w imieniu znajomego Winston. – On się specjalizuje w wizach dla inwestorów, pomaga zagranicznym milionerom i multimilionerom w uzyskiwaniu pozwoleń na wjazd i legalny pobyt w celach inwestycyjnych, biznesowych i handlowych, to taki bardziej dochodowy interes, wiesz? Ale powiedział, że twoim przypadkiem powinien się zająć ktoś znacznie mądrzejszy niż Bubakar. A dlaczego on nie postawił na prześladowania polityczne? – zapytał, choć to pytanie byłoby bardziej na miejscu podczas ich pierwszego spotkania z Bubakarem. – Czy nie na to powołuje się większość osób ubiegających się o azyl? Młodszy brat Langamana, ten z Montany, twierdzi, że wyjechał z pays, bo Biya chciał go wsadzić do Kondengui za to, że mu się sprzeciwił. W pays ten paysan nawet nie widział kabiny do głosowania, ale teraz twierdzi, że był członkiem SDFu i przedstawił dowody, że jego znajomi byli torturowani i przetrzymywani przez całe miesiące, i jeśli wróci do Kamerunu, może go spotkać to samo. Każdy, kto wjeżdża do tego kraju, może wymyślić dowolną historyjkę o tym,
jak wyglądało jego życie w kraju. Możesz powiedzieć, że byłeś księciem albo działaczem politycznym, albo dyrektorem sierocińca, a przeciętny Amerykanin powie: o, łał! Do licha, kiedy ngahs zaczynają mi zadawać pytania w rodzaju: „A jak tam sytuacja polityczna w Kamerunie?”, do dziś odpowiadam zawsze, że byłem opozycjonistą. A ten beznadziejny idiota, zamiast wymyślić dla ciebie coś podobnego, kazał ci się trzymać historyjki o ucieczce przed teściem. – Może i Winston ma rację – orzekła Neni, gdy Jende streścił jej ich rozmowę. – Ale skoro prąd rzeki zniósł ładunek już do połowy drogi, to może pozwolić jej znieść go do samego oceanu? Jende też tak uważał. Po co zasięgać kolejnej opinii i porównywać dwa czarne scenariusze? Uznali, że zostaną przy Bubakarze; wszystko jakoś się ułoży. Wzbudzali w sobie nawzajem nadzieję i wpajali wiarę, że pewnego dnia spełni się ich marzenie o obywatelstwie amerykańskim. Ale tej nocy obojgu przyśniły się koszmary, które rano sobie opowiedzieli. Jendemu przyśniło się, że ktoś puka do drzwi i obcy mężczyźni w mundurach wyprowadzają go z domu na oczach dzieci i omdlewającej żony. Neni przyśniło się zaś, że wraca do prawie opustoszałego Limbe, miasta opuszczonego przez młodych i ambitnych, i skąpo zaludnionego przez ludzi zbyt starych, zbyt młodych i zbyt słabych, by uciec do dalekich krajów w poszukiwaniu bogactw, których na próżno szukać w Limbe. W pewnym momencie zobaczyła doroczne wyścigi pirog i siebie tańczącą na Down Beach na powitanie pustych łodzi. Kiedy się obudziła, przyciągnęła do piersi śpiącą córeczkę i pocałowała ją. Powiedziała sobie, że pewnego dnia Timba przyjedzie do Limbe jako dumna Amerykanka kameruńskiego pochodzenia, która powraca do kraju zobaczyć ziemie przodków. A nie jako dziecko niedoszłych azylantów wyrzucanych z kraju jak popsute jedzenie. A Liomi zostanie pewnego dnia prawdziwym Amerykaninem, szeptała w ciemności. Tak polubił Amerykę i prawie nie tęsknił za nikim ani za niczym z Limbe. Był szczęśliwy, że mieszka w Nowym Jorku, podniecały go zatłoczone ulice i atakujący zewsząd zgiełk. Mówił jak Amerykanin i tak dobrze znał się na baseballu i stolicach poszczególnych stanów, że nikt by nie powiedział, że nie jest Amerykaninem, a półlegalnym – właściwie nielegalnym – małym imigrantem, którego przyszłość w tym kraju zależy od tego, czy sędzia uwierzy w nieprawdopodobną historyjkę o ucieczce przed prześladowaniem. Za nic nie wezmą go z powrotem do Limbe. Gdyby tak
zrobili, możliwe, że nie byłby już tym szczęśliwym dzieckiem, którym jest i był przed przylotem do Ameryki. Mógłby być zły, rozczarowany, zgorzkniały i już na zawsze przepełniony żalem do swych rodziców. Drugiej nocy po otrzymaniu listu Neni leżała bezsennie, wpatrywała się w ciemność i nie mogła przestać o tym myśleć. Prasując nazajutrz rano ubranka dziecięce, śpiewała hymny, które śpiewają religijni ludzie w Limbe, gdy życie nie podsuwa im żadnych odpowiedzi na dręczące ich pytania. Śpiewała pieśń o tym, że ma bardzo wielkiego Boga, który stoi zawsze u jej boku, i o Jezusie, który nigdy nie upada, choćby zawiodła go cała ludzkość. Ta pieśń przypominała jej zawsze wizyty w kościele w Limbe, po których czuła się lepsza, szczęśliwsza i odciążona, bo przez dwie godziny otaczali ją rozradowani ludzie, którzy wierzyli, że ich los może się odmienić, bo nad wszystkim czuwa wszechmogąca Istota. Podczas drzemek Timby szukała w Internecie pobliskich kościołów. Wybór był szeroki i większość parafii zdawała się gotowa przyjąć osobę dowolnego wyznania, byle zapełnić kościelne ławy. Wybrała kościół w Greenwich Village zwany Judson Memorial Church, brązowy budynek o fasadzie skierowanej w stronę Washington Square Park, bo lubiła słuchać ulicznych grajków w Greenwich i uwielbiała fontannę pośrodku parku, gdzie w czerwcu zabierała Liomiego, żeby się pobawił. W niedzielę przed Bożym Narodzeniem, kiedy Jende był w pracy, wybrała się z dziećmi do kościoła. Matka ostrzegała ją, żeby nie chodziła z niemowlęciem daleko od domu, dopóki nie skończy trzech miesięcy, ale Neni puściła tę radę mimo uszu. Zawinęła Timbę w chustę i wziąwszy Liomiego za rękę, pojechała tam metrem, napierw linią 2, a potem A. Wysiadła na stacji West Fourth i ruszyła raźno przez Greenwich Village, wydychając chmurki pary w ten zimny grudniowy poranek i pragnąc jak najszybciej znaleźć się w miejscu, w którym odnajdzie ukojenie. Gdy dotarła na miejsce, poczuła się zawiedziona tym, co zobaczyła. Zamiast do miejsca kultu, wypełnionego wielobarwnym tłumem młodych nowojorczyków tańczących rock’n’rolla i jive’a i wołających „Amen!”, trafiła do obszernego, pozbawionego ławek pomieszczenia pełnego białych ludzi w średnim wieku, którzy wcale nie tańczyli, tylko śpiewali hymny, i w odróżnieniu od roztańczonych i rozradowanych wiernych wypełniających w każdy niedzielny poranek kościoły w Limbe, ani myśleli się poruszać i pozbyć się w ten sposób trosk i zmartwień. Żeby uniknąć spojrzeń
zebranych, usiadła na krześle z tyłu z niemowlęciem w chuście i milczącym Liomim. Pastorem była kobieta o długich siwych włosach i w okularach z czerwonymi oprawkami; wygłaszała kazanie na temat jakiejś nadchodzącej rewolucji, ale Neni ani tego nie rozumiała, ani nie potrafiła odnieść do swojej aktualnej sytuacji. Po nabożeństwie pastorka podeszła do niej i przedstawiła się jako Natasha. Podeszli też parafianie, żeby ją powitać i pozachwycać się śpiącą w chuście Timbą. Pewien mężczyzna powiedział, że przed laty pracował w Kamerunie jako wolontariusz Korpusu Pokoju, daleko na północy na Wyżynie Adamawa. Neni uniosła brwi i uśmiechnęła się, zaskoczona i ucieszona, że w miejscu takim jak to spotkała kogoś, kto był w jej kraju. Choć nie była nigdy na Wyżynie Adamawa, poczuła się tak, jakby spotkała nagle po latach dawnego przyjaciela z dzieciństwa. – To nie do wiary, że był pan w moim kraju – powiedziała do mężczyzny, oddając kościelnemu wypełniony formularz osobowy. – Niektórzy Amerykanie nie wiedzą nawet o istnieniu takiego kraju jak Kamerun. Mężczyzna parsknął śmiechem – Tak – powiedział. – Amerykanie nie słyną z wybitnej znajomości geografii Afryki. – Dodał też, że słyszał o Limbe, choć nigdy tam nie był. Chciałby się tam wybrać i posiedzieć na którejś z czarnych plaż. – Tak bardzo się ucieszyli z naszego przyjścia – powiedziała wieczorem Neni do Jendego. – Może dlatego, że nie mają tam czarnych, a chcą ich mieć we wspólnocie – odrzekł Jende. – Biali ich pokroju zawsze próbują udowodnić swoim znajomym, jak bardzo lubią czarnych. – Mam to gdzieś. Podobało mi się tam. Jeszcze wrócę. – A po co? W Limbe nawet nie chodziłaś do kościoła. I nie jesteś ochrzczona w żadnym obrządku. – I co z tego, że nie jestem ochrzczona? A nie chodziłam z tobą do baptystów na Boże Narodzenie i Wielkanoc? I nie chodziłam czasem na misję Full Gospel niedaleko naszego domu? – To nie znaczy, że można cię nazwać praktykującą. – No to od teraz będę praktykująca. Myślę, że w takim okresie dobrze, żebyśmy zaczęli chodzić do kościoła. Oglądałam kiedyś w wiadomościach materiał o rodzinie, która miała zostać deportowana, ale uciekła do kościoła. Duchowni pozwolili im zostać w kościele, a rząd nie miał prawda ich tam
tknąć. Jende pokręcił głową i parsknął drwiącym śmiechem. – A więc myślisz, że zrobimy coś takiego, e? – zapytał. – Co to za durny pomysł? Nie mam zamiaru się ukrywać w żadnym kościele. A jak długo ci ludzie tam zostali? – Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? – To ty myślisz, że to dobry pomysł. Po co miałbym robić coś takiego? Dorosły człowiek i ma się ukrywać w kościele? Po kiego? – Po kiego?! Chcesz wiedzieć, po kiego, Jende? Dla naszych dzieci! Po tego! Żeby nasze dzieci mogły dalej żyć w Ameryce! Wstała z sofy i usiadła przy stole; rozzłoszczona jego deklaracją nie miała już ochoty siedzieć obok niego. Jende wydawał się zaskoczony jej nieoczekiwanym gniewem i wściekły, że śmie mu się sprzeciwiać w takiej sprawie. – Myślisz, że ja nie dbam o moje dzieci? – spytał. – Myślisz, że nie zrobię wszystkiego, co w mojej mocy, żebyśmy zostali w Ameryce? – Nie! – zawołała, podrywając się z krzesła i wymierzając w niego palec. – Wcale nie myślę, że będziesz walczył do końca o nasz pobyt tutaj! Myślę, że jak przyjdzie co do czego, to się poddasz, bo za bardzo dbasz o swoją dumę. Ale ja zrobię, co będzie trzeba, żebyśmy zostali w Ameryce! A nawet się prześpię na kościelnej posadzce, bez względu na to… – pobiegła do sypialni i usiadła na łóżku, przy śpiącej córeczce. – A ty co beczysz? – powiedział, idąc za nią i patrząc na nią wściekle z progu sypialni. – Na co te głupie płacze, Neni? Udawała, że nie słyszy. – Myślisz, że ja nie chcę zostać w Ameryce? Myślisz, że przyjechałem tu po to, żeby sobie wyjechać? Pracuję jako służący, wożę ludzi po mieście przez cały dzień, a czasem przez cały tydzień, i odpowiadam „tak, proszę pana”, „oczywiście, proszę pani”, kłaniam się nawet małemu dziecku. I na co to wszystko, Neni? O jakiej ty dumie mówisz? Poniżam się bardziej, niż byłoby gotowych się poniżyć wielu mężczyzn. Jak myślisz, po co to robię? Dla ciebie, dla siebie. Bo chcę, żebyśmy zostali w Ameryce! Ale jeśli Ameryka stwierdzi, że nas u siebie nie chce, to myślisz, że będę ich błagał do końca życia? Spał w kościele? Nigdy. Ani przez jeden dzień. Jak chcesz, to sobie idź spać na kościelną posadzkę. Jak się zmęczysz, to możesz przyjechać do mnie i do dzieci do Limbe. Co za absurd!
Zatrzasnął za sobą drzwi i zostawił ją zapłakaną w sypialni. Sama w ciemnościach kołysała się do snu własnym płaczem, z Timbą przy piersi i Liomim na łóżeczku przy ich posłaniu. Kiedy zbudziła się nazajutrz wcześnie rano, zastała Jendego śpiącego na sofie w salonie.
36.
Do świąt Bożego Narodzenia zostały trzy dni i w okrywającym miasto mroku powstał tymczasowy wyłom wypełniony blaskiem choinek z Rockefeller Center i Lincoln Center oraz hipnotyzującymi dekoracjami w witrynach przy Piątej Alei. W oknach mieszkań w podmiejskich dzielnicach migotały blado, lecz nieprzerwanie iskry nadziei, wskrzeszane przez tych, którzy wierzyli, że nadejdą wkrótce lepsze czasy. Nawet ci przygnębieni ruszali ochoczo na ulice, żeby coś usłyszeć, kogoś spotkać czy odwiedzić jakieś miejsce, które przypomni im, że święta za pasem, a wiosna za rogiem i nim człowiek się obejrzy, w Nowym Jorku znów nastanie lato. „Witaj i przyjmij najlepsze życzenia wesołych świąt – napisała w mailu do Neni pastorka Natasha. – Ogromnie się cieszę, że wstąpiłaś do nas do Judson i bardzo bym chciała Cię bliżej poznać. Jeśli znajdziesz czas, zapraszam Cię na pogawędkę do mojego biura”. Neni umówiła się na spotkanie nazajutrz i nic nie powiedziała Jendemu. W biurze parafialnym spotkała wikarego Amosa, młodego brodatego rudzielca z New Hampshire. Powiedział Neni, że był kiedyś mnichem buddyjskim, ale potem uznał, że postępowe idee liberalizmu chrześcijańskiego są bliższe jego przekonaniom niż buddyzm. Neni ciekawiły różnice między tymi wyznaniami, ale pomyślała, że lepiej nie pytać, bo w ten sposób obnaży swoją niewiedzę na temat religii i spraw duchowych i ujawni prawdziwe motywy, które przywiodły ją do kościoła. W cywilu pastorka Natasha prezentowała się bardziej powściągliwie niż wtedy, gdy jako zapalona kaznodziejka stała przy ambonie i mówiła o potrzebie rewolucji, która do głębi wstrząśnie krajem. Sięgające połowy pleców siwe włosy z przedziałkiem pośrodku nosiła rozpuszczone i Neni podziwiała ją za odwagę: zapuścić siwe włosy i zrezygnować z farbowania w mieście pełnym salonów, w których tylko czekają, by ocalić starzejące się kobiety przed siwizną, to nie byle co. Na regale w jej biurze stały oprawione zdjęcia szczęśliwych rodzin: dwóch ojców i niemowlęcia; dwóch matek i małego dziecka; pary staruszków z psem; młodego mężczyzny i młodej
kobiety z noworodkiem. Natasha powiedziała Neni, że wszystkie zdjęcia przedstawiają jej parafian. Spytała Neni o jej rodzinę i chciała wiedzieć, co ją sprowadziło do Judson. Neni odparła, że chyba chce zostać chrześcijanką, na co Natasha powiedziała, że nie trzeba być chrześcijaninem, żeby dołączyć do wspólnoty Judson. Neni poczuła ulgę, ale i tak chciała przyjąć chrzest – a co, jeśli ludzie z misji Full Gospel nieopodal jej domu w Limbe nie mylą się w sprawie nieba i piekła? Tak na wszelki wypadek, bo jeśli niebo rzeczywiście istnieje, to chciałaby móc się do niego dostać. Jej rodzina nie chodziła do kościoła (poza krótkim okresem po tym, jak ojciec stracił pracę w porcie), ale Neni wierzyła, że istnieje Bóg, który ma syna Jezusa, choć trudno jej było uwierzyć, że w ludzi posiadających dar języków rzeczywiście wstąpił Duch Święty. – Możesz wierzyć, w co tylko chcesz, jesteś tu mile widziana – zapewniła ją Natasha. – Przyjmujemy każdego. Zewsząd. Nie obchodzi nas, czy wierzysz w niebo, piekło i perłowe wrota. Nie obchodzi nas nawet, czy wierzysz, że do nieba najlepiej dostać się metrem, kolejką czy pociągiem, i tak cię przyjmiemy – dodała, a Neni parsknęła śmiechem. Później porozmawiały przy herbacie o macierzyństwie i małżeństwie. Ich rozmowa o rodzicielskim poświęceniu własnych marzeń i zatraceniu własnego ja w małżeństwie była tak bezpośrednia, że Neni posunęła się dalej, niż planowała, i opowiedziała Natashy o kłopotach deportacyjnych Jendego. Powiedziała jej o ich niedzielnej kłótni i o wstydzie, który by czuła, gdyby musiała wrócić do Limbe, a także o poczuciu klęski, które już by jej nie odstępowało, klęski związanej z tym, że nie zapewniła dzieciom godnego życia, życia pełnego możliwości, życia, którego w żaden sposób nie mógł im zapewnić Kamerun. Natasha słuchała i kiwała głową, pozwalając strapionej kobiecie wylać wszystkie zgromadzone przez miesiące łzy. Dała jej chusteczkę i wzięła od niej Timbę, gdy ta – wyczuwając zapewne cierpienie matki – sama też zaczęła płakać. – Amerykańskie prawo imigracyjne bywa okrutne – powiedziała do Neni, głaszcząc ją po kolanie. – Ale Judson stanie za tobą do tej walki. Będziemy stać przy tobie aż do końca. Tego popołudnia Neni Jonga wyszła z kościoła i pofrunęła do Washington Square Park lekko niczym najzgrabniejszy latawiec. Na ławce siedział mężczyzna grający na flecie, a obok kobieta w czarnej puchowej kurtce grała na skrzypcach. Neni uśmiechnęła się, idąc przez park i słuchając ich gry –
dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak niebiańsko brzmi muzyka klasyczna. Po drugiej stronie parku, pod Łukiem Waszyngtona, stała grupa młodych ludzi z transparentami, demonstrujących przeciwko programowi ratunkowemu rządu. Oddłużyć nas, a nie naszych ciemiężców! Dlaczego nas niszczycie za nasze podatki! Śmierć Wall Street! Paulson antychryst! Neni stanęła przy pustej fontannie i obserwowała zbiegowisko, podziwiając zaangażowanie tych ludzi w sprawy kraju. Jej sympatię wzbudził szczególnie młody biały człowiek z dredami, który podrygiwał i wygrażał pięścią nieobecnym wrogom. Pewnego dnia – pomyślała Neni – jeśli Judson pomoże im zostać w Ameryce, ona też zostanie obywatelką amerykańską i też będzie mogła tak protestować. Powie, co tylko zechce o ludziach u władzy, i nie będzie się obawiała, że wtrącą ją do więzienia, tak jak się to czyni w niektórych afrykańskich krajach z dysydentami, którzy otwarcie krytykują okropne reżimy. Najchętniej zaczęłaby skakać po parku, ożywiona nadzieją, którą dała jej współczująca duchowna, ale nie mogła. Timba zaczęła się wybudzać z zimna, a ona sama musiała odebrać Liomiego ze szkoły i ugotować obiad. Kiedy Jende wrócił przed północą z pracy i jeszcze się rozbierał, nałożyła mu pospiesznie jedzenie i usiadła przy stole w salonie, nie mogąc się doczekać, aż podzieli się z nim niesamowitą nowiną o tym, jak Judson pomoże im pozostać w Ameryce. – Pojechałam dzisiaj do Greenwich do kościoła – zaczęła, gdy zjadł kilka pierwszych kęsów. – A po co? – Po nic szczególnego. Pastorka przysłała mi maila powitalnego i zaprosiła mnie w odwiedziny, więc się wybrałam. – Nie sądzisz, że trzeba mi było wcześniej powiedzieć? – Przepraszam. Jak ostatnio poszłam, to się rozzłościłeś. Nie chciałam cię znów denerwować. Patrzył na nią przez kilka sekund, po czym wrócił do swoich ziemniaków ze szpinakiem. Neni udawała przed samą sobą, że to spojrzenie nie było tak nieprzyjemne, jak zapewne miało być. Musiała mu teraz szybko przebaczać, bo inaczej czarno widziała ich małżeństwo. Po prostu musiała, bo od dnia, w którym przyszedł list o rozprawie deportacyjnej, Jende nie był już tym samym człowiekiem. Brzemię tego listu go przygniatało, widziała to wyraźnie; był teraz stale na skraju wytrzymałości. Nie głaskał jej już po
włosach, gdy karmiła dziecko. Nie zawracał sobie głowy żartobliwym szturchaniem Liomiego. Jej mąż, który rzadko używał słów takich jak „głupi” czy „idiota”, w chwilach złości i frustracji sypał teraz nimi na prawo i lewo, kierując je pod adresem anonimowych urzędników imigracyjnych, swojego adwokata, rodziny w Kamerunie, syna, a nade wszystko – żony. Zbeształ swoją matkę za to, że poprosiła o pieniądze na załatanie ściany kuchennej i warknął na Liomiego, gdy dziecko zapytało, czy może je zabrać do salonu gier. Odsuwał talerz z jedzeniem, jeśli brakowało w nim soli albo pieprzu, i nie odbierał telefonów od przyjaciół. Tak jakby pismo sądowe z żywego, szczęśliwego człowieka przekształciło go w rozwścieczonego, umierającego malkontenta, który chce pokazać światu, jak bardzo go złości perspektywa rychłej śmierci. – Pastorka powiedziała mi, że kościół pomoże nam zostać w kraju – ciągnęła Neni. – Ale o czym ty mówisz? – O naszej sytuacji prawnej. Powiedziałam o niej pastorce. – Co takiego?! – zawołał i walnął pięścią w stół. Neni milczała. Jende odsunął talerz z jedzeniem i wstał. – Czyś ty oszalała? – spytał, pukając się w skroń. – Czy ty masz nierówno pod sufitem, Neni? Jak śmiesz omawiać z tymi ludźmi sprawę moich dokumentów, nie pytając mnie wpierw o zdanie? Czyś ty naprawdę zgłupiała? Oddychał ciężko, aż się w nim gotowało. Siedziała przed nim pokornie jak owieczka przed rozwścieczonym lwem. – Co się z tobą dzieje? Co się z tobą ostatnio dzieje? Myślisz, że masz prawo rozmawiać o czymś takim z innymi ludźmi bez mojego pozwolenia? Czy wiesz, kim naprawdę są ci ludzie? Myślisz, że możesz im opowiadać o moich prywatnych sprawach, bo poszłaś raz do ich kościoła? E, Neni? Czyś ty zgłupiała? Neni nawet się nie tłumaczyła. Wiedziała, że posunęła się za daleko – Bubakar ostrzegał ich, by strzegli historii o swoich perypetiach imigracyjnych i nikomu jej nie opowiadali. – Gadu-gadu, powiecie komuś, że nie macie papierów, a on zadzwoni do służb i na was doniesie. Tylko ja, Wszechmogący i rząd amerykański możemy wiedzieć, jak wjechaliście do kraju i co robicie, żeby w nim pozostać – ostrzegał ich stale. Wiedział, co się stanie, jeśli ktoś złośliwy
zdradzi ich plany służbom imigracyjnym – to by oznaczało również koniec dla niego. Neni zgadzała się z radą adwokata; wierzyła, że utrzymywanie pewnych spraw w tajemnicy może uchronić człowieka przed pesymizmem i złośliwością. Dla niej było to nie tylko roztropne, ale i łatwe – dochowywanie tajemnic przychodziło jej tak naturalnie jak oddychanie. Kiedy była jeszcze nastolatką, nie powiedziała, że nosi w brzuchu córeczkę, która teraz już nie żyje, nikomu poza Jendem. Zwlekała nawet z powiedzeniem rodzicom i do piątego miesiąca taktownie ukrywała pęczniejący brzuch pod luźnymi kabami i pod torbami. Zatajanie ich nowojorskiej historii imigracyjnej przychodziło jej równie łatwo. Poza Betty i Fatou nie powiedziała nikomu. Kiedy inni znajomi pytali ją o ich sytuację wizową, uchylała się od odpowiedzi i rzucała tylko od niechcenia, że ich dokumenty są w drodze. Mimo wstydu opowiedziała Natashy o swoim trudnym położeniu, bo wierzyła, że istnieją Amerykanie, którzy chcą zatrzymać w kraju pracowitych imigrantów. Widziała ich w wiadomościach: współczujących Amerykanów, którzy mówili, że Stany Zjednoczone powinny być bardziej otwarte na pokojowo nastawionych przybyszów. Wierzyła, że ci życzliwi Amerykanie, tacy jak Natasha, nigdy by ich nie zdradzili, i to chciała powiedzieć Jendemu: że parafianie z Judson kochają imigrantów, że tajemnica rodziny jest u Natashy bezpieczna. Ale wiedziała też, że przekonywanie rozwścieczonego mężczyzny jest bezcelowe, więc postanowiła siedzieć cicho ze zwieszoną głową, gdy ją łajał, gdy nazywał ją głupią kretynką i tępą cholerą. Mężczyzna, który obiecywał, że będzie się zawsze o nią troszczył, stał teraz nad nią i wyrzucał z siebie stek wyzwisk, wypluwał jad, o którego istnieniu nawet nie wiedziała. Pierwszy raz w ich wieloletnim związku bała się, że ją pobije. Była prawie pewna, że by ją pobił. A gdyby tak się stało, wiedziałaby, że to nie jej Jende ją bije, lecz jakaś żałosna istota zrodzona z bólu życia na obczyźnie.
37.
W świąteczny poranek zjedli smażone plantany i fasolę, ale prezentów nie było, bo Jende nie chciał, by Liomi dorastał w przekonaniu, że dawanie i otrzymywanie materialnych prezentów ma coś wspólnego z miłością. Każdy może iść do sklepu, kupić cokolwiek i dać to byle komu, powiedział Liomiemu, gdy chłopiec zapytał go po raz enty, dlaczego nie dostanie choćby małego autka. Prawdziwą miarą tego, czy ktoś cię kocha, pouczał go, jest to, co robi dla ciebie swoimi rękami, mówi do ciebie ustami i myśli o tobie w sercu. Liomi protestował, ale w bożonarodzeniowy poranek, podobnie jak we wszystkie inne świąteczne poranki w życiu, musiał się obejść bez prezentów. Po południu zjedli ryż i potrawkę z kurczaka, jak w większości domów w Limbe. Neni usmażyła chin-chin i upiekła ciasto z przepisu, którego używała jeszcze w Limbe w czasach, gdy piekła nad paleniskiem w żeliwnym naczyniu pełnym piasku. Poprzedniego wieczora, gdy cała rodzina siedziała na sofie i oglądała film To wspaniałe życie, Jende pomyślał, że może warto by było zaprosić na święta Leah, która nie mając męża, dzieci ani żyjących rodziców, siedzi pewnie samotnie w swoim mieszkaniu w Queens. Nie mógł znieść myśli, że Leah będzie sama w dniu, w którym wszyscy powinni być razem, ale nie chciał wymagać za dużo od Neni, bo miał pewność, że gdyby Leah przyjęła jego zaproszenie, Neni z okazji wizyty Amerykanki ugotowałaby siedem różnych potraw, a wiedział, że nie czułby się dobrze, że robi to wszystko, choć ma dość pracy z opieką nad Liomim i małą. Zadzwonił więc tylko rano do Leah z życzeniami wesołych świąt. Powiedział, że w pracy wszystko w porządku, a ona powiedziała, że wybiera się do Rockefeller Center i mówiła o tym z takim podnieceniem, jakby stanie na mrozie i wpatrywanie się w drzewo było nie wiadomo jak cudowne. Przez resztę dnia opowiadał Liomiemu różne historie i kołysał Timbę do snu po karmieniach. Nikt ich nie odwiedził, inaczej niż w Limbe, gdzie ludzie chodzą od domu do domu i składają sobie życzenia, ale to i tak były dla niego szczęśliwe święta, znacznie szczęśliwsze niż jego pierwsze Boże
Narodzenie w Ameryce. Rok wcześniej cały poranek i popołudnie przeleżał na górze piętrowego łóżka w suterenie na Bronksie, w mieszkaniu, które dzielił z Portorykańczykami. Na spacer było za zimno, a przechodnie na ulicach byli zbyt obcy, by można z nimi świętować ten wyjątkowy dzień. Winston wyleciał na Arubę z kobietą, z którą wtedy kręcił, więc Jende nie miał z kim jeść, śmiać się i wspominać świąt dzieciństwa, kiedy było zawsze za dużo jedzenia, picia i przede wszystkim tańca. Leżąc w ciemnym pokoju, wyobrażał sobie Liomiego w czerwonym garniturze, który mu wysłał z okazji świąt; uśmiechał się na myśl, że jego syn przechadza się po mieście i mówi wszystkim z dumą, że dostał ten strój od taty z Ameryki. Wyobrażał sobie, jak Neni zabiera Liomiego do New Town, żeby złożyć życzenia jego matce, która przygotowała z pewnością potrawkę z kurczaka z batatami i ndolé na przystawkę, a także jakąś potrawę z plantanów i nyana ngowa. Pragnął usłyszeć ich głosy, ale za nic nie mógł się dodzwonić – linie telefoniczne z krajów Zachodu do znacznej części Kamerunu były przeciążone i pulsowały głosami ludzi takich jak on, samotnych i stęsknionych, dzwoniących do domu, żeby dołączyć do radosnego świętowania, choćby na odległość. Poirytowany wyrzucił kartę i został w łóżku do szesnastej, zadzwoniwszy tylko do swojego przyjaciela Arkama do Phoenix, co wcale nie złagodziło jego samotności, bo Arkamo, mieszkając w mieście z silnie zintegrowaną społecznością kameruńską, bawił się świetnie na afrykańskim przyjęciu. Jende wziął prysznic, dojadł resztki chińszczyzny na wynos, zawinął się w kołdrę i usiadłszy przy oknie we wspólnym pomieszczeniu, wyjrzał na ulicę: na lodowate powietrze, na ludzi w bezbarwnych strojach, na radosny dzień umykający tak szybko i dławiący go tęsknotą. Pięć dni po Bożym Narodzeniu wrócił do pracy tylko po to, żeby się przekonać, że nie ma za wiele do roboty. Clark mieszka w hotelu, powiedziała mu Anna, gdy zadzwonił do niej zapytać, dlaczego szef nie odbiera telefonu. Większość pracy wykonuje teraz tam, dodała. Cindy wzięła wolne w pracy (prawdopodobnie od dnia, w którym ukazał się artykuł, domyślił się Jende, bo Anna zadzwoniła do niego nazajutrz, gdy jechał ze szkoły po odwiezieniu Mighty’ego, i powiedziała, że nie musi przyjeżdżać do Sapphire, bo Cindy nie musi jechać do pracy. Tego dnia jedyną osobą, którą musiał podwozić – na lekcje pianina i z powrotem – był Mighty. Anna
dodała, że ma tylko zawieźć Mighty’ego do domu nauczycielki przy Upper West Side, przekazać go Stacy, która będzie tam na niego czekać, a po godzinie zawieźć Mighty’ego i Stacy z powrotem do Sapphire, chyba że Mighty zechce pojechać ze Stacy gdzie indziej, co jest mało prawdopodobne, bo podczas tej przerwy świątecznej Mighty nie ma na nic ochoty i przesiaduje tylko samotnie w pokoju. Potem może jechać do domu i wygląda na to, że reszta wolnych dni będzie równie leniwa, ciągnęła Anna i jeszcze dodała pełnym grozy szeptem, że nie wiadomo, jak długo Clark zostanie w hotelu i jak długo Cindy będzie siedziała zamknięta w mieszkaniu, bo ostatnio nie wychodzi nawet na spotkania z koleżankami i coraz więcej pije, a biedny Mighty ma teraz dwoje rodziców, którzy… – tu Anna się zreflektowała, że może powiedzieć za dużo, i zakończyła rozmowę. – Mighty, mój dobry przyjacielu – powiedział Jende, gdy Mighty umościł się już na tylnym siedzeniu. – Jak ci minęły święta? – Nie chcę o tym rozmawiać. – Dobrze, dobrze, nie ma sprawy. Nie musisz mi nic mówić oprócz jednego: rozmawiałeś z Vince’em na Skypie? – Tak, mama do niego zadzwoniła. – Co u niego? Mighty wzruszył ramionami i nie odpowiedział. – Dobrze się tam bawi? Opowiadał ci jakieś zabawne historyjki o Indiach? – Ma dredy. – Dredy? – spytał Jende i prawie się roześmiał, gdy wyobraził sobie Vince’a z dredami. Podobali mu się biali z dredami, ale Vince Edwards, syn Clarka i Cindy Edwardsów, i dredy? Chętnie sfilmowałby ukrytą kamerą minę Cindy. – Tak. Ma takie śmieszne dredy. – Naprawdę? A dobrze z nimi wygląda? Na pewno bardzo przystojnie, co? – Czy ja wiem… Jende uznał, że najlepiej zostawić Mighty’ego w spokoju. Najwyraźniej nie miał ochoty rozmawiać, a próby rozbawienia go tylko jeszcze bardziej go smuciły. – Wczoraj wieczorem kłócili się w kuchni – powiedział nagle Mighty po kilku minutach ciszy. – Kto? Mamusia i tatuś? Mighty kiwnął głową.
– Och, Mighty, tak mi przykro. Ale pamiętasz, co ci mówiłem o kłótniach małżeńskich? To, że mamusia i tatuś się kłócą, to jeszcze nic złego. Jak ludzie są po ślubie, to lubią się czasem pokłócić. Czasem nawet krzyczą, ale to nic nie znaczy, wiesz? Mighty nie odpowiedział. Jende usłyszał, jak pociąga nosem, i miał nadzieję, że Mighty nie płacze. Dość się już napłakał. – Słyszałem, jak mama płacze i rzuca czymś w ścianę… chyba szklankami i talerzami, bo coś się tłukło. Tata krzyczał, żeby przestała… ale ona… – wyjął chusteczkę z paczki podsuniętej przez Jendego i wytarł nos. – Twoi rodzice wkrótce znów się polubią, Mighty – zapewnił Jende, nie tylko po to, żeby przekonać Mighty’ego, ale i siebie. – Mówiła: nie chcę go więcej widzieć na oczy. Mówiła tacie, że musi się go pozbyć, że ma się go pozbyć, i to już, bo inaczej… – Kogo pozbyć? – Nie wiem, ale krzyczała w kółko to samo. Mój tata mówił: nie zrobię tego, a mama krzyczała, że musi, bo inaczej popamięta. – Przykro mi to słyszeć, Mighty. Ale twoja mama… była tylko zła, wiesz? – Bardzo zła. Tak głośno płakała i krzyczała. Jende westchnął głęboko. – Nie mogłem zasnąć – ciągnął Mighty. – Przykryłem głowę poduszką, ale… – A nie wymienili imienia tej osoby? Mighty pokręcił głową. – Ale myślę, że chodziło o Vince’a. – Vince’a? – Tak, mama naprawdę się zdenerwowała o te dredy. Powiedziała, że wygląda jak chuligan. – Nie, Mighty. – Jende zaśmiał się cicho. – To niemożliwe, żeby twoja mamusia prosiła tatusia o pozbycie się Vince’a. Mamusia bardzo was kocha, ciebie i Vince’a. – Oni się rozwodzą! – Nie, proszę, nie mów tak. – Jende wyciągnął rękę, by pogłaskać Mighty’ego po nodze. – Nie mów takich rzeczy i nie denerwuj się tak bardzo. Jeszcze będą razem szczęśliwi. Tacy już bywają dorośli. Jeszcze się polubią. – Właśnie że nie! Oni się rozwodzą! – Proszę cię, nie przejmuj się za bardzo rzeczami, które nigdy się nie
zdarzą – powiedział Jende, z trudem prowadząc samochód jedną ręką. – Wszystko będzie dobrze, Mighty… wszystko będzie dobrze… To się skończy dobrze dla wszystkich… Proszę, otrzyj oczy. Gdy dotarli do budynku na rogu Osiemdziesiątej Dziewiątej Ulicy i Columbus Avenue, po Mighty’ego wyszła Stacy. Jende patrzył, jak chłopiec zmusza się do uśmiechu i mówi opiekunce, że owszem, strasznie się cieszy na ten utwór, który przygotowała na dziś nauczycielka. Gdy Mighty i Stacy odeszli, Jende wsiadł z powrotem do samochodu i zadzwonił do Winstona, który na szczęście odebrał telefon po pierwszym sygnale, chociaż od czasu, gdy pojechał do Houston odwiedzić Maami, prawie nigdy nie odbierał. – Ach, Bo, ty i te twoje zmartwienia – powiedział Winston, gdy Jende opowiedział mu, że Cindy chce się kogoś pozbyć. – Mogła mówić o dziesięciu różnych osobach. Może mówiła o… – Na pewno o mnie – powiedział Jende, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nie pracuje dla niej żaden inny mężczyzna. Anna to kobieta, Stacy to kobieta, jej sekretarka to kobieta. Wszyscy oprócz mnie. – No to może nie chodziło o kogoś, kto dla niej pracuje. Kobiety takie jak ona mają różnych ludzi do różnych spraw. Lekarzy, którzy zajmują się ich zmarszczkami, i ludzi, którzy robią im fryzury, i ludzi, którzy urządzają im wnętrza… – Naprawdę uważasz, że wrzeszczałaby w środku nocy, żeby nakazać mężowi pozbyć się kogoś, kto urządza jej mieszkanie? Ech, Bo… – No dobra, dobra. Ja tylko nie chcę, żebyś się zamartwiał, i tyle. Nie możesz trząść się jak osika z powodu historyjki zasłyszanej od małego dziecka, e? Nie katuj się tak. Jak będziesz się tak dalej zachowywał, niedługo doczekasz się zawału, mówię ci. Nie wiesz nic na pewno. Nie wiesz nawet, czy dziecko dobrze słyszało, e? – Ale co ja pocznę bez tej pracy? Aż się cały trzęsę. Co ja zrobię, jeśli… – Ej, o co ta cała sisa? E? Słuchaj, jeśli tak się boisz, to mogę zadzwonić do Franka i go zapytać. Jeśli Cindy chce, żeby Clark cię zwolnił, to Clark nie ukryje tego przed Frankiem. A ja mogę poprosić Franka, żeby pomógł ci przekonać Clarka. – Tak, proszę, tak będzie najlepiej. To on mi pomógł załatwić tę pracę. Zresztą mnie lubi… Zrób tak, proszę. On jest dla mnie zawsze taki miły, kiedy wiozę jego i pana Edwardsa.
– No to nie masz się czym przejmować. Mogę zadzwonić do niego jutro, okej? – Nie wiem, jak ci dziękować, Bo. – Oddaj mi swojego syna na niewolnika – zaproponował Winston, zmuszając Jendego do śmiechu. Po skończonej rozmowie Jende oparł głowę o zagłówek, zamknął oczy i usiłował myśleć o samych miłych rzeczach. Ojciec zawsze mu powtarzał: nawet jeśli jest źle, trzeba myśleć tylko o dobrych rzeczach. I Jende w najtrudniejszych czasach robił to tak często, jak się dało – kiedy siedział w więzieniu po tym, jak Neni zaszła w ciążę; kiedy jego córka pewnej nocy zmarła i ojciec Neni nakazał ją pogrzebać z samego rana, odmawiając mu prawa do pożegnania; kiedy ojciec Neni chyba po raz setny odrzucił jego prośbę o jej rękę; po tym, jak siedem miesięcy po przybyciu do Ameryki odebrał telefon od jednej z sióstr Neni z informacją, że Neni i Liomi mieli wypadek drogowy, gdy jechali autobusem do ciotki Neni w Muyuka. W takich chwilach robił tylko to, na co miał wpływ i rozmyślał o tych niezliczonych dobrych rzeczach, które go w życiu spotkały, i wielu innych dobrych rzeczach, które go niechybnie spotkają w przyszłości. Robił tak, kiedy czuł się bezsilny, jak podczas tych czterech miesięcy spędzonych w więzieniu w Buea, gdy czekał, aż jego ojciec zbierze dość pieniędzy, by przekonać ojca Neni, żeby wniósł o jego zwolnienie. W więzieniu wszystko było potworniejsze, niż sobie wyobrażał – zimne górskie powietrze, od którego swędziała go skóra i przez które dygotał od wieczora do świtu; zbyt skąpe porcje prawie niejadalnego jedzenia; zbiorowe cele szczelnie wypełnione chrapiącymi mężczyznami; silnie zakaźne choroby, jak czerwonka, która trwała u niego dwa tygodnie i przez cały ten czas skręcał się z bólu brzucha i wysokiej gorączki. To właśnie w czasie choroby rozmyślał o swoim życiu, o tym, co zrobi, gdy zostanie zwolniony. O niczym nie marzył bardziej niż o wyjeździe z Kamerunu i przeprowadzce do kraju, w którym przyzwoitych młodych ludzi nie wtrąca się do więzienia za drobne wykroczenia, ale daje im się szansę na osiągnięcie czegoś w życiu. Gdy wyszedł wreszcie z więzienia – po tym, jak jego ojciec przekazał ojcu Neni dość pieniędzy, by wystarczyło na ciążowe wydatki i utrzymanie dziecka przez pierwszy rok życia i po tym, jak pan Jonga przyrzekł, że Jende będzie trzymał się z dala od Neni – wrócił do Limbe, zdecydowany zacząć oszczędzać pieniądze na wyjazd z kraju. Dzięki swojemu przyjacielowi
Bosco, który pracował w służbach miejskich, dostał pracę w tym samym miejscu i zaczął odkładać co miesiąc tyle pieniędzy, ile tylko mógł na przyszłość u boku Neni. Ona jednak przez pierwszy rok po jego zwolnieniu nie chciała mieć z nim do czynienia, początkowo dlatego, że ojciec zagroził jej wyrzuceniem z domu, jeśli będzie nadal marnowała życie z Jendem, a później ze względu na żałobę po zmarłym dziecku. W końcu ją odzyskał – dzięki osobiście dostarczanym co dwa tygodnie listom miłosnym upstrzonym słowami takimi jak „bezbrzeżne” i „nadobna” – ale gdy zestawiał swoje oszczędności z cenami biletów lotniczych, jego marzenia o ich wspólnym życiu w Ameryce wydawały się zawsze odleglejsze niż najbliższa gwiazda. Dopiero ponad dekadę później, dzięki temu, że Winston pracował jako adwokat na Wall Street, udało mu się zebrać dość pieniędzy, by ruszyć do Ameryki i zacząć nowe życie. Nowe życie, choć dało mu dużo swobody, przyniosło jednak nową dawkę bólu. Poznał nowe oblicze bezsilności, jakiej dotąd nie znał: na przykład strach i rozpacz, których doświadczył, gdy Neni i Liomi leżeli w szpitalu po wypadku. Chociaż ich urazy nie były bardzo groźne (Liomi miał podbite oko i opuchniętą twarz, a Neni złamany nadgarstek, nadwerężony kark oraz kilka stłuczeń i skaleczeń), nie mógł się opędzić od myśli, że mógł równie dobrze odebrać inny telefon od siostry Neni: zamiast informacji o obrażeniach i prośby o pieniądze na pokrycie kosztów leczenia szpitalnego mógł usłyszeć, że zginęli i trzeba wyłożyć pieniądze na pogrzeb. Myśl o tym, że mogliby umrzeć, a on tkwiłby bezradnie w Ameryce, mroziła mu krew w żyłach, więc tak często, jak tylko mógł, starał się przymuszać do rozmyślania tylko o dobrych rzeczach. I to właśnie robił teraz w samochodzie, siedząc z zamkniętymi oczami. Wyobrażał sobie, jak państwo Edwards dochodzą do porozumienia i są znów szczęśliwi, tak jak zgodnie z opowieściami Vince’a byli szczęśliwi jeszcze w Alexandrii w Wirginii, zanim jego ojciec zaczął pracować w Lehmanie osiemdziesiąt godzin tygodniowo i wyjeżdżać służbowo cztery, pięć razy w miesiącu, i zanim jego matka przestała się uśmiechać tak często, jak wcześniej, chyba że spędzała czas z synami albo przyjaciółmi lub uczestniczyła w jakimś wydarzeniu, gdzie czuła potrzebę udawania przed światem, że jest szczęśliwą kobietą w szczęśliwym związku. Jende nie miał pewności, czy państwo Edwardsowie wrócą jeszcze do tych dawno minionych, szczęśliwych czasów, gdy mieli mniej pieniędzy, ale więcej ze
sobą wspólnego, a Vince był jedynakiem, ale uważał, że to nic nie szkodzi, bo niektóre małżeństwa nie muszą być szczęśliwe. Wystarczy, że są zadowalające, i miał nadzieję, że państwu Edwardsom uda się osiągnąć przynajmniej to. Pomyślał o żyjącym w Indiach Vinsie i życzył mu w duchu sukcesów w poszukiwaniu Prawdy i Jedności. Miał nadzieję, że pewnego dnia rodzina znów będzie w komplecie, a on będzie woził jej członków jeszcze przez całe lata. Uwielbiał swoją pracę i, daj Boże, chciałby ją wykonywać tak długo, dopóki by mieszkał w Nowym Jorku. Nadeszły trudne czasy, ale pan Edwards to dobry człowiek, jego synowie to dobrzy chłopcy, a pani Edwards, choć zachowuje się czasem tak, jakby zawiódł ją cały świat, to dobra kobieta. Właśnie otwierał oczy, gdy zadzwonił telefon. Zerknął na wyświetlacz. Pan Edwards. Uśmiechnął się. Proszę, dopiero o nim myślał, a on dzwoni – to znaczy, że pana Edwardsa czeka długie życie. – Jak ci minęły święta? – zapytał Clark. – Bardzo dobrze, proszę pana. Mam nadzieję, że panu także? – O tyle o ile – powiedział Clark. Zamilkł, a po chwili odchrząknął. – Czekasz na Mighty’ego? – Tak, proszę pana. – Aha. Słuchaj, zrób coś dla mnie, dobrze? Możesz zajrzeć do mnie do biura, jak odwieziesz Mighty’ego? – Jest pan teraz w biurze, proszę pana? – Tak, właśnie wszedłem, wziąłem taksówkę. Nie chciałem cię odciągać od Mighty’ego. – Rozumiem, proszę pana. Przyjadę, jak tylko odwiozę Mighty’ego do domu. – Dobrze, świetnie. A… możesz zaparkować i wejść do mnie na górę. Mam… mamy do omówienia pewną sprawę.
38.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w centrum. Może i przejechał kilka skrzyżowań na czerwonym świetle, zmieniał pasy bez kierunkowskazów, nie utrzymywał bezpiecznej odległości od jadących przed nim samochodów. Może jechał po krawężniku i nawet się nie zorientował, bo z całą pewnością nie zauważył tysięcy ludzi na Broadwayu. Taki był oszołomiony. Dojechał do garażu, wyjął spod siedzenia swoją aktówkę, położył ją na kolanach i przez dobrą minutę siedział bez ruchu. Posiadanie aktówki i noszenie jej codziennie do pracy – oto jeden z jego najważniejszych powodów do zawodowej dumy. Dzięki niej czuł się spełniony, jakby sam był kimś ważnym, a nie szarym człowiekiem wożącym kogoś ważnego. Dwa miesiące po objęciu posady szofera państwa Edwardsów wybrał się na poszukiwania idealnej aktówki i w sklepie przy Grand Concourse na Bronksie znalazł właśnie tę: prostokątną walizeczkę z imitacji skóry, z niklowanym uchwytem. Przypominała aktówki noszone przez pracowników administracyjnych służb miejskich w Limbe, te, które nieraz podziwiał, gdy ich właściciele maszerowali do swych biur, a on zostawał na dworze, żeby sprzątać ulice i opróżniać pojemniki na śmieci. Teraz, skoro miał aktówkę, nie był już szeregowym pracownikiem fizycznym. Co dzień przed wyjściem do pracy pakował swój lunch do aktówki, w której znajdowały się już: słownik, plan miasta, chusteczka płócienna, chusteczki jednorazowe, długopisy i wycięte ze starych gazet i czasopism artykuły, które miał zamiar przeczytać. W metrze w stronę centrum, wystrojony w garnitur i dopinany krawat, ściskał mocno w dłoni uchwyt aktówki i czuł, że nie różni się niczym od siedzących obok księgowych, inżynierów i doradców finansowych. Odłożył aktówkę na fotel pasażera i otworzył schowek w samochodzie. Lepiej zabrać z samochodu wszystkie rzeczy osobiste, pomyślał. Nie chodziło o to, że się boi albo oczekuje najgorszego; uważał po prostu, że do rozmowy, która może się różnie zakończyć, lepiej być przygotowanym. Pan Edwards najpewniej chciał z nim po prostu porozmawiać, wydać jakieś nowe
polecenia albo zweryfikować wcześniejsze. Ze spotkania wyjdzie z pewnością uśmiechnięty i jeszcze się zbeszta, że nie zdążył wysiąść z samochodu, a już pocił się jak mysz. A co, jeśli rozmowa nie skończy się szczęśliwie? Oczywiście, że skończy się szczęśliwie. Pewnie skończy się… Najprawdopodobniej skończy się… Lepiej jednak zabrać swoje rzeczy osobiste i opróżnić samochód. Przejrzał schowek, ale niczego w nim nie znalazł, niczego, co by tam wrzucił i zapomniał wyjąć. Pod tym względem zawsze się pilnował i wszystkie swoje rzeczy, nawet śmieci, trzymał w neseserze; chociaż w samochodzie spędzał wiele godzin dziennie, praktycznie w nim mieszkał, zawsze pamiętał, że to nie jego wóz – ani teraz, ani w przyszłości. Obrócił się i spojrzał na tylne siedzenie. Wyglądało nieskazitelnie, podobnie jak dywaniki, w końcu tuż przed świętami odwiedził myjnię. Gdyby przyszło mu odejść, zostawiłby wszystko w dobrym stanie. Ale przecież nie odejdzie. Idzie tylko porozmawiać o czymś z panem Edwardsem. Zwykła rozmowa. Nic poza tym. Włożył rękawiczki i czapkę, sięgnął po aktówkę i wysiadł z samochodu. Pierwszy raz w życiu docenił zimę za jej chłód, dzięki któremu z jego czoła zniknął pot. Lekki południowy wiatr niósł mu orzeźwienie, gdy tak szedł pośród wieczornego zmierzchu w stronę siedziby Barclays, mijając mężczyzn w garniturach, niektórych z aktówkami, innych z torbami listonoszkami, a jeszcze innych z pustymi rękami; to pewnie ci, którzy zostawili swoje rzeczy na biurkach, przekonani, że nazajutrz wrócą do pracy. Portier w holu biurowca, oczekujący już najwyraźniej fajrantu i przedsylwestrowego świętowania, skinął z roztargnieniem głową w odpowiedzi na pozdrowienie Jendego i nawet nie poprosił go o dokument. Zapisał z błędem nazwisko Jendego i w ogóle na niego nie patrząc, wręczył mu przepustkę, zajęty rozmową z roześmianą kobietą, portierką, która zarzekała się, że rok 2009 będzie wreszcie jej rokiem i że znajdzie sobie w końcu porządnego mężczyznę. W windzie stał obok dwóch mężczyzn rozmawiających o swoich premiach świątecznych. Pan Edwards wspominał o podwyżce, ale o premii nic nie mówił. Czy to możliwe, że o tym chciał z nim porozmawiać? To by było bardzo miłe ze strony pana Edwardsa, ale nie uważał, że potrzebuje premii, skoro nieźle zarabia, dostanie podwyżkę i jest dobrze traktowany. Gdyby pan Edwards zaproponował mu premię, musiałby się zachować tak, jak
zachowują się Amerykanie, gdy czegoś chcą, ale z jakiegoś powodu wstydzą się wziąć, czyli zaprotestować nieśmiało, mówiąc: och nie, proszę pana, nie trzeba, naprawdę, proszę pana, to niepotrzebne, naprawdę nie trzeba, proszę pana… a potem przyjąć pieniądze. – Dobry wieczór panu – powiedział, gdy recepcjonistka zamknęła za nim drzwi. Clark siedział za biurkiem i pisał coś w kołonotatniku. Spojrzał na Jendego, uśmiechnął się i bez słowa wskazał mu krzesło, a sam nie przerywał pisania. Jende usiadł i starał się oddychać, bo tylko to mu zostało. Jeśli za oknem obok biurka Clarka migały światła, Jende ich nie widział. Jeśli na ścianach wisiały obrazy lub w wystroju jego nowego biura znalazło się cokolwiek godnego uwagi, Jende tego nie zauważył. Myślał tylko o swoim oddechu i o tym, że serce łomocze mu w piersi jak bębny, na których grywał w dzieciństwie, gdy podczas pełni księżyca dzieci do północy tańczyły na ulicach Limbe. Clark odłożył notatnik, spojrzał na Jendego i plasnął dłońmi o blat biurka. – Jende… – zaczął. – Mam nadzieję, że wiesz, że mam o tobie bardzo dobre zdanie. – Dziękuję panu. – Jesteś bez wątpienia moim ulubionym szoferem… Choćbym nie wiadomo jak wysilał wyobraźnię, nie masz sobie równych. Jesteś pracowity, pełen szacunku, dobrze się przebywa w twoim towarzystwie. Pracujesz bez zarzutu. Proszę, niech pan powie, co ma do powiedzenia, bo zaraz umrę, błagał w duchu Jende, kiwając głową. – Tak się cieszę, że jest pan zadowolony z mojej pracy, proszę pana – rzekł, uśmiechając się półgębkiem. Clark przeczesał palcami włosy. Westchnął, pokręcił głową i potarł oczy. Przez chwilę Jende nie mógł odgadnąć, co ten człowiek chce mu przekazać. Może jest chory i chce mu uzmysłowić, na czym polega wożenie chorego człowieka? Może się przeprowadza i chce, żeby Jende przeprowadził się razem z nim? Wyglądało na to, że rozmowa będzie dotyczyła Clarka, a nie Jendego. W końcu Clark spojrzał na niego i Jende wszystko zrozumiał. – Naprawdę mi przykro, Jende – powiedział. – Ale muszę cię zwolnić. Jende zwiesił głowę. A więc to się dzieje. To się naprawdę dzieje. – Naprawdę mi przykro – powtórzył Clark.
Jende siedział ze spuszczoną głową. Był na to przygotowany, ale niezupełnie. Słowa Clarka wyzwoliły w nim ze sto różnych emocji, ale nie mógł się zdecydować, której się poddać. – Wiem, że to dla ciebie fatalny czas na taką nowinę, dopiero urodziło ci się dziecko… – Ale dlaczego, proszę pana? – zapytał Jende, podnosząc wzrok. – Dlaczego? – Tak, proszę pana! – powiedział. – Chcę wiedzieć dlaczego! Nie panował już nad sobą. Złość wzięła górę nad pozostałymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma emocjami i nic już nie mogło jej pohamować. Dłonie spotniały mu już nie ze strachu, lecz z wściekłości. – Niech pan mi powie dlaczego! – powtórzył. – To… to skomplikowane. – Czy to przez panią Edwards? Clark nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć Jendemu w oczy. – Czy chodzi o panią Edwards, proszę pana? – powtórzył Jende. Mówił podniesionym głosem i nie mógł nad tym zapanować. – Za dużo się teraz dzieje, Jende…naprawdę mi przykro. Staram się, jak tylko mogę… naprawdę, ale najwyraźniej to za mało i… zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie dość. – Nadal mi pan nie odpowiedział, czy chodzi o panią Edwards, proszę pana! – Ja już… To skomplikowane. – Niech pan mnie nie okłamuje! To przez nią! – wykrzyknął Jende, wstając i odsuwając z impetem krzesło. Podniósł z podłogi aktówkę i trzasnął nią o blat stołu tak mocno, że Clark nieomal odskoczył. – Chodzi o zapiski – powiedział, otwierając aktówkę i wyjmując niebieski notes. Rzucił aktówkę z powrotem na podłogę i wymachując energicznie uniesionym wysoko notesem, nie spuszczał oczu z Clarka. – Chodzi o te głupie zapiski, prawda, panie Edwards? – wykrzyknął tonem człowieka cierpiącego, rozzłoszczonego, pokonanego i zdradzonego. – Powiedział mi pan, o czym mam jej pisać, i tak robiłem. Pisałem tylko to, co mi pan kazał. Tak robiłem, proszę pana! Więc niech pan mi teraz powie! Chodzi o notes, prawda, panie Edwards?
Clark nie odpowiedział. Nie poprosił Jendego o obniżenie głosu. Ukrył twarz w dłoniach i znów potarł oczy. – Robiłem tylko to, co mi pan kazał, proszę pana! Zrobiłem to dla pana, panie Edwards! Ale jej się to nie podoba, bo ma swoje zdanie na ten temat, prawda, proszę pana? Ma mnie za kłamcę. Ma mnie za kłamcę, prawda, proszę pana? Ale ja nie jestem kłamcą! Przysięgam na mojego ojca, że nigdy nie zrobiłbym niczego, co mogłoby sprowadzić kłopoty na jakąś rodzinę! To, co zrobiłem, zrobiłem po to, żeby to pan nie miał kłopotów. A teraz chce pan mnie ukarać, proszę pana? Chce pan mnie ukarać i sprawić, żeby moje dzieci cierpiały przez to, że robiłem, co mi pan kazał? – Bardzo żałuję… – Niech mnie pan nie żałuje! – wykrzyknął Jende i trzasnął notesem o biurko. – Nie potrzeba mi żalu. Potrzebuję pracy! Ja tej pracy potrzebuję, panie Edwards. Proszę, niech pan mi tego nie robi. Proszę, błagam pana, panie Edwards, przez wzgląd na moją żonę i moje dzieci, i moich rodziców! Przez wzgląd na mnie i moją rodzinę, proszę, bardzo pana proszę, błagam pana, niech pan mi tego nie robi! Usiadł, spocony i zadyszany. W aktówce miał chusteczkę, ale ocieranie potu całkowicie mijało się z celem. Clark wysunął szufladę biurka, wyjął czek i mu podał. – Wypłata za resztę tygodnia – powiedział. – Plus odprawa. Unikając jego spojrzenia, Jende wziął czek i złożył go, nie patrząc na kwotę. Podniósł się z krzesła, podszedł po aktówkę i podniósł pudełko z lunchem i słownik, które wypadły, gdy rzucił wszystko na podłogę. Wsunął czek do słownika, wyprostował się i poprawił garnitur. Clark Edwards także wstał i wyciągnął rękę. – Dziękuję za wszystko, Jende – powiedział, ściskając jego wiotką dłoń. – Dobranoc panu.
39.
Łączenie się w radości z innymi ludźmi, gdy samemu jest się pogrążonym w smutku, to oznaka prawdziwej miłości, mówiła Natasha z ambony w Judson. Pokazuje umiejętność ujarzmiania ego i postrzegania swojego ja nie jako odrębnej jednostki, ale niezbędnego elementu Boskiej Jedności. Po powrocie z kościoła Neni chciała opowiedzieć Jendemu o przekazie Natashy. Chciała powiedzieć, że mimo ich położenia powinni być szczęśliwi, bo w świecie jest przecież tyle radości, a cała ludzkość jest jednością. Chciała mu opowiedzieć to wszystko i jeszcze więcej, ale nie mogła, bo nie była pewna, czy sama w to wierzy. Straciła nadzieję i szczęście innych nie miało tu nic do rzeczy. Ten Jende, który wrócił do niej do domu w dniu, w którym go zwolniono, wyglądał na człowieka okrutnie przygniecionego życiem. Neni podejrzewała, że coś jest nie tak, ale uznała, że nie godzi się przymuszać wyczerpanego człowieka do wyznań, więc zostawiła go w spokoju. Jende poszedł do łóżka bez jedzenia i powiedział jej tylko, że miał zły dzień i jest bardzo zmęczony. – Nie będę już pracował dla pana Edwardsa – oznajmił jej nazajutrz o piątej rano, gdy zbudziła się, żeby nakarmić Timbę. – Co się stało? – zapytała. – O Boże! Co się stało? Jak sobie teraz poradzimy? Jak to możliwe, że coś takiego stało się akurat teraz? Kilka miesięcy przed rozprawą? – Nic się nie stało – odrzekł. – Pan Edwards to dobry człowiek i jest bardzo zadowolony z mojej pracy. Po prostu już mnie nie potrzebuje. – Ale dlaczego?! – Nie powiedział dlaczego, tylko mi podziękował i powiedział, że już mnie nie potrzebuje. – O Boże, Boże, dlaczego? Jende zapewnił ją, że sobie poradzą. Pan Edwards dał mu odprawę o wartości dwóch miesięcznych pensji. Zanim skończą się pieniądze, będzie już jeździł taksówką po Bronksie. Musi tylko zadzwonić do pana Jonesa i odzyskać dawną posadę.
– Przecież tak daleko już zaszliśmy, prawda? – powiedział, kładąc jej dłonie na ramionach i patrząc w oczy. – Gdyby w czasach, gdy zbierałem śmieci w Limbe, ktoś powiedział nam, że znajdziemy się w Nowym Jorku, uwierzyłabyś w to? Neni pokręciła głową i zacisnęła powieki, żeby pohamować łzy. Na łóżku obok nich gaworzyła Timba, żyjąca jeszcze w swoim idealnym świecie. – To przez panią Edwards! – powiedziała Neni. – To nie ma znaczenia, bébé. – To przez nią! – Chodź. – Przyciągnął ją do piersi.
40.
Pan Jones, właściciel korporacji taksówkowej, nie mógł mu zaproponować żadnej zmiany. – Ludzie ustawiają się w kolejce do prowadzenia taksówki – powiedział. – Za dużo ludzi. Nawet nie mam tylu wozów, żeby wszystkim podnająć. – Nawet po północy? – spytał Jende. – Wezmę cokolwiek. – Mam tylko pięć wozów. Pięć wozów i piętnastu chętnych kierowców. Jende próbował go namówić na odebranie zmian innym kierowcom i przekazanie jemu. – Ja przecież tak dbałem o samochód, pamięta pan, panie Jones? Zero wypadków. Zero zarysowań. – Sorry, bracie. Nie mam dla ciebie roboty. Na pewno nie przez dwa najbliższe miesiące. Zadzwonię, jak ktoś zrezygnuje, słowo. Wpiszę cię na zastępstwo. Neni weszła do sypialni właśnie w chwili, gdy kończył rozmowę. Głowę miał zwieszoną tak nisko, że wydawało się, że zaraz się oderwie. Usiadła przy nim na łóżku. – Mamy jeszcze całkiem sporo oszczędności – powiedziała, kładąc mu dłoń na kolanie. – I co z tego? – Nie przejmujmy się za bardzo, e? – Tak. – Wstał. – Dopóki mamy pieniądze, nie ma co się przejmować. Przeszedł do salonu, usiadł na sofie i włączył telewizor. Nie minęła minuta, a go wyłączył; nie mógł oglądać telewizji. Siedzenie w domu bez pracy jawiło mu się jako najgorsza możliwa kara. Ta bezczynność. Poczucie bycia niepotrzebnym. Oglądanie telewizji w czasie, gdy inni są w pracy, wydawało mu się totalnym bluźnierstwem – tak postępują małe dzieci i starzy albo chorzy ludzie, a nie mężczyźni w sile wieku. – Nasmażyć ci plantanów i jajek? – szepnęła Neni, nachylając się nad nim i opierając dłonie o kolana. Za bardzo się starała, jak na jego gust. To nie ona miała go uratować. Musiał uratować się sam.
– Nie – odparł, wstając i kierując się w stronę drzwi. – Muszę się przewietrzyć. W kolejnym tygodniu po wielu długich, niespokojnych nocach udało mu się dostać posadę pomywacza w dwóch restauracjach. W jednej z nich pracował już wcześniej, zaraz po przylocie do Nowego Jorku, zanim jeszcze zrobił prawo jazdy i zaczął jeździć taksówką. Pierwszego dnia pracy współpracownik powiedział mu, że w Hell’s Kitchen otwiera się nowy lokal. Jende pojechał tam metrem zaraz po zmianie i dostał drugą pracę. Pracował więc rano, po południu i wieczorem, a także w weekendy. Sześć dni w tygodniu wychodził, gdy Liomi jeszcze spał, i wracał, gdy zdążył już zasnąć. Za pracę na dwóch zmianach dostawał niespełna połowę tego, co zarabiał za kierownicą u pana Edwardsa. Pocieszał się, że zważywszy na fatalną sytuację gospodarczą, lepsze to niż dzielenie losu rzeszy bezrobotnych. A jednak ten upadek uwłaczał jego godności. Nosić codziennie garnitur i aktówkę, jeździć w ważne miejsca i podsłuchiwać ważne rozmowy tylko po to, żeby zeskrobywać teraz resztki z talerzy i ładować je do zmywarki. Jeździć lexusem na zebrania zarządów tylko po to, żeby teraz stać w kącie i czyścić sztućce. Nadrabiać telefonicznie zaległości towarzyskie podczas wolnych godzin przesiedzianych w samochodzie, dzwonić do Neni, żeby dowiedzieć się, jak jej mija dzień, albo do rodziców zapytać o zdrowie czy do przyjaciół z Limbe, żeby sprawdzić, co u nich słychać, tylko po to, żeby zamienić to teraz na marne piętnaście minut, kiedy można przysiąść tu i ówdzie, żeby dać odpocząć rękom albo przełknąć naprędce darmowy restauracyjny posiłek. Po trzech tygodniach pracy w restauracjach zaczęły go boleć stopy. – Może to artretyzm – podsunęła Neni, ponieważ jego ojciec cierpiał na tę samą przypadłość. Od choroby poskręcały mu się palce rąk i nóg i Jende zawsze się obawiał, że to dziedziczne. – Musisz iść do lekarza – zdecydowała pewnego ranka po tym, jak przez całą noc jęczał z bólu, nie mogąc zasnąć. Zgodził się z nią, ale kiedy znajdzie na to czas? Poza tym wątpi, żeby to był artretyzm. Nie miał jeszcze czterdziestki, był młody i silny; ból minie sam. Wystarczy odrobina masażu po pracy. Co noc Neni nacierała mu więc stopy olejem kokosowym, a potem je obwiązywała. Rano czuł się lepiej i był gotów na dwanaście albo i więcej godzin zmywania. Zaczęła go błagać, żeby pozwolił jej wrócić do pracy.
Mogłaby zadzwonić do agencji i od ręki dostać kogoś do opieki domowej. W takim okresie co dwa źródła dochodu, to nie jedno, przekonywała. Ale Jende odmówił; chciał, żeby żona była w domu. Jest mężczyzną, potrafi o nią zadbać. Nie wyobrażał sobie, że miałaby zostawić niemowlę w żłobku, na który ledwie mogą sobie pozwolić, popędzić na cały dzień do pracy, po czym wrócić zmęczona, przytłoczona i przepełniona poczuciem winy. A potem, bez względu na zmęczenie, zająć się jeszcze karmieniem niemowlęcia, chłopca i dorosłego mężczyzny. Jego obowiązkiem jest uchronienie jej przed takim życiem. Jeśli nie potrafi, to znaczy, że nie wypełnia swoich obowiązków, a i tak odnosi już takie wrażenie, gdy wraca wieczorami do domu, a ona się zamartwia, bo zabrakło pieluch dla dziecka, Liomi potrzebuje nowych butów i brakuje pieniędzy na kupno wołowiny, więc nie może ugotować ryżu z gulaszem. Ilekroć widział jej niepokój, kusiło go, żeby wybrać trochę pieniędzy z ich oszczędności, ale opierał się pokusie. Poradzą sobie z tymi niewielkimi kwotami, które zarabiał w restauracjach. Jesienią musiała wrócić na studia. Jego sprawa deportacyjna była w toku. Najgorsze mogło dopiero nadejść. W dniu rozprawy włożył czarny garnitur, który miał na sobie w pierwszym dniu pracy dla państwa Edwards. Dzień wcześniej Neni wyczyściła go, uprasowała i ułożyła porządnie na sofie. Tego wieczora żadne z nich nie przełknęło kolacji, bo strach odebrał im apetyt. Jende rozmawiał telefonicznie z Winstonem, siedząc przy komputerze i wczytując się w historie o ludziach, którzy przegrali sprawę o deportację, i o podzielonych rodzinach zamieszkujących różne kraje, bo tylko jedno z rodziców zostało deportowane. Co ma być, to będzie, powiedział Jende do Neni, zanim położyli się spać, a ona przytaknęła z oczami pełnymi łez. – Śpisz? – szepnął do niej w środku nocy. – Nie. Nie mogę zasnąć. – Co my poczniemy? – zapytał ją żałosnym głosem, rozpaczliwie oczekując słów pocieszenia. – Nie wiem, co poczniemy… sama nie wiem. Nie mogli się do siebie przysunąć i zasnąć w krzepiącym uścisku, bo między nimi spało dziecko, więc chwycili się tylko za ręce. Rano Jende stawił się w sądzie u boku Bubakara i adwokat odpowiedział na większość pytań sędziego, przemawiając z nienagannym amerykańskim akcentem. Bubakar, sędzia i adwokat z Urzędu Imigracyjnego wypowiadali
się na zmianę, a Jende niewiele z tego rozumiał. Sędzia nakazał Jendemu stawić się ponownie w sądzie w czerwcu. Bubakar podziękował sędziemu. Sędzia poprosił następnego pozwanego. Cała rozmowa trwała nie dłużej niż dziesięć minut. – Widzisz? A nie mówiłem? – powiedział z uśmiechem Bubakar, gdy wychodzili z budynku rządowego. – Pójdę dalej tym tropem i dalej będziemy zyskiwać na czasie. Póki co jesteś wolnym człowiekiem! Jende przytaknął, choć wcale nie czuł się wolny. Uważał, że odwlekanie tego, co nieuniknione, to dość żałosny stan ducha. Wolałby być naprawdę wolny.
41.
Siedziała w autobusie z papierową torebką na kolanach i patrzyła na klientów mijających się w progach butików, narożnych sklepów spożywczych, sklepów z elektroniką, salonów jubilerskich, drogerii i barów szybkiej obsługi. Ruch na Sto Dwudziestej Piątej Ulicy był dość niemrawy – autobus linii M60 zatrzymywał się i ruszał co ćwierć minuty, ale Neni siedziała spokojnie, słuchając głosów siedzących za nią mężczyzn rozprawiających o ceremonii zaprzysiężenia prezydenta. – Za żadne skarby bym tego nie przepuścił – powiedział pierwszy. – A mój syn powiedział: akurat będę stał godzinami na mrozie – odparł drugi. – Na mrozie? Co za dzieci, uwierzyłbyś? Taka historyczna chwila, a ten gada pierdoły o mrozie? Pierwszy mężczyzna zachichotał. – Aż mnie ciarki przechodzą, jak sobie przypomnę, jak pastor się modlił i mówił o cudzie; jak to możliwe, że do tego doszło… – Za naszego życia. – Za życia mojej matuli. – Po czymś takim to wiesz, nieważne, co będzie dalej. – Też prawda. – Bo gdzieś tam z góry doktor King patrzy na brata Baracka i mówi: zuch chłopak. – Ano tak. Naszemu chłopakowi się udało. Neni wysiadła z autobusu w Lexington i przeszła na stację piątej linii metra do centrum. W wagonie znów trzymała torebkę na kolanach, zaciskając mocno palce na uchwycie. Wysiadłszy na końcu Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, sprawdziła adres państwa Edwards i ruszyła w stronę Park Avenue. Nigdy dotąd nie była w tej części miasta i nie mogła się nadziwić jej wytworności – czystym ulicom, portierom wystrojonym jak bogacze, kobietom w butach Louboutina na kilkunastocentymetrowej szpilce kroczącym dumnie, jakby należał im się cały świat, podany na wysadzanej diamentami tacy; wszystko to tak blisko i zarazem tysiące kilometrów od
Harlemu. – W czym mogę pomóc? – spytał portier w Sapphire, nie ruszając się zza drzwi z włókna szklanego. – Chcę się spotkać z panią Edwards – powiedziała. – Jest pani umówiona? Neni skinęła głową z nadzieją, że milczeniem zatuszuje oszustwo. – Wejściem dla personelu – polecił mężczyzna i wskazał jej drzwi garażowe po prawej stronie. Gdy szła słabo oświetlonym korytarzem w stronę apartamentu 25A, serce biło jej jak szalone. A jeśli pani Edwards nie ma w domu? A jeśli Anna zmieniła zdanie i jej nie wpuści? Anna powiedziała jej, że pani Edwards może być w sypialni państwa, gdzie nie można jej przeszkadzać, ale niech Neni zajrzy, a nuż ją złapie. – Ty szczęściaro, ty – szepnęła Anna, gdy otworzyła drzwi. – Właśnie przeszła do salonu. Neni zdjęła buty w przedpokoju i poszła za Anną do kuchni. – Po co chcesz się z nią spotkać? – spytała, patrząc z zaciekawieniem na Neni. – Chcę jej tylko coś dać. – To ja dam w twoim imieniu. – Anna wyciągnęła rękę. – Nie, chcę jej to dać osobiście. – Neni pospiesznie schowała torebkę za plecami. Nie mogła opowiedzieć Annie o swoim planie. Na pewno próbowałaby ją od niego odwieść. Anna zadzwoniła dwa dni po tym, jak Jende stracił pracę, i powiedziała, że jej bardzo przykro i strasznie się boi, że będzie następna, bo Cindy zachowuje się ostatnio jak wariatka (prawie nie je, rzadko wychodzi, rano czasem snuje się chwiejnie po mieszkaniu z opuchniętymi, nabiegłymi krwią oczami), a ona sama nie może powiedzieć Clarkowi o alkoholu, bo gdyby Cindy się domyśliła, że o niej rozmawiali, wszystkie lata przepracowane dla jej rodziny nic by nie znaczyły. Powiedziała, że wydzwania potajemnie po agencjach w poszukiwaniu nowej pracy i podrywa się na równe nogi na każde wypowiadane przez Cindy słowo, żeby nie dać jej pretekstu do zwolnienia jej z posady, bo bardzo potrzebuje tej pracy, szczególnie teraz, gdy jej córka zaczęła studia, a najstarszemu nie powiodło się w interesach budowlanych i musiał przeprowadzić się do niej z żoną i trójką dzieci. Neni, wciąż jeszcze oszołomiona i mało zainteresowana rozmową o potencjalnej
utracie pracy, skoro zwolnienie jej męża stało się już faktem, zapewniła ją zdawkowo, że Cindy jej nie zwolni po dwudziestu dwóch latach, ale Anna na okrągło powtarzała, że nigdy nie wiadomo, że ludzie robią czasem dziwne rzeczy, że naprawdę nigdy nie wiadomo. – Zaczekaj tutaj – poleciła Anna. – Pójdę sprawdzić, czy zechce cię przyjąć. Neni została sama w kuchni i przez kilka minut oglądała wnętrze – sprzęty ze stali nierdzewnej i kremowe szafki z mosiężnymi uchwytami, nieskazitelnie czystą wyspę kuchenną z miską idealnie kształtnych jabłek i bananów, czarny marmurowy blat stołu i wazon ze świeżymi kaliami, kuchenkę wolf z wściekle czerwonymi pokrętłami. Kuchnia była jeszcze piękniejsza niż ta w Southampton, choć zdawało jej się dotąd, że nic nie przyćmi urody tamtej. Zadawała sobie pytanie, czy Cindy często tu gotuje, czy używa kuchni tylko od czasu do czasu, żeby przyrządzić coś specjalnego chłopcom albo pomóc w organizacji przyjęcia, tak jak robiła to latem. – Idź do salonu – szepnęła do niej Anna. – Daj jej szybko, co masz dać, i wyjdź. Neni po raz pierwszy weszła do salonu państwa Edwardsów przy Upper East Side i przez długą sekundę nie widziała nic poza rozciągającym się za oknem widokiem na Manhattan – panoramą budowli z betonu i stali, ustawionych ściśle jak blaszane i ceglane domy w New Town w Limbe. W pokoju pachniało najdelikatniejszą, najsłodszą mieszanką pudru dziecięcego i perfum, i Neni zdała sobie sprawę, że Jende nie kłamał – wszystko jest białe lub szare: wielki żyrandol (białe kryształki, lśniące srebrzyste ramiona), posadzka (błyszczący szary marmur), pluszowy dywan (śnieżnobiały), sofa i mniejsza kanapa (białe), fotele (szare z białymi narzutami), okładziny ścienne (z fakturą, w czterech odcieniach szarości), stojący pośrodku stół ze szklanym blatem i ustawionymi na nim srebrnymi wazonami, świeczniki stojące w czterech rogach pokoju (srebrne), otomana (szare pasy), bliźniacze ramy ze szrafowanymi podobiznami nagiej kobiety leżącej na boku i na plecach (białe płótna) oraz zasłony i lambrekiny (srebrzyste). – Anna mówiła, że przyszłaś mi coś dać – powiedziała Cindy. Nie podniosła wzroku znad czytanej książki. – Tak, proszę pani – odparła Neni. – Dzień dobry pani. Cindy wyciągnęła rękę po torebkę.
– Uszyła ją moja matka w Kamerunie, proszę pani – powiedziała Neni, podając prezent. – Pomyślałam, że się pani spodoba, bo podobała się pani podobna sukienka, którą miałam na sobie w Hamptons. Cindy zajrzała do torebki i odstawiła ją na podłogę. – Dziękuję – powiedziała. – I pozdrów Jendego. Neni, zakłopotana, stała jak wryta. Nie tak wyobrażała sobie rozpoczęcie i zakończenie tego spotkania. Mimo wszystko zdawało jej się, że Cindy bardzo ją polubiła w ciągu jej ostatnich dni w Southampton i że rozstały się w serdecznych nastrojach (z uściskiem, cokolwiek niezręcznym, ale Neni czuła się w obowiązku uściskać panią z wdzięczności za podarki i premię). Podczas brunchu w mieszkaniu June Cindy dopytywała o Liomiego i powiedziała Neni, że podeśle mu przez Jendego kilka zimowych kurtek Mighty’ego, co też trzy dni później uczyniła. Ale ta radosna pani Edwards z tamtej niedzieli nie była tą samą panią Edwards, która spędzała ten czwartek w swoim salonie. Anna wspominała, że odkąd dzień po świętach Clark wyprowadził się do hotelu, Cindy schudła co najmniej pięć kilogramów i Neni wyraźnie widziała, jak mizernie wygląda, mimo starannego makijażu. – Coś jeszcze? – spytała Cindy, podnosząc wzrok znad książki. – Tak… tak, proszę pani – potwierdziła Neni. – Przyszłam też po to, żeby o czymś z panią porozmawiać. – Słucham? Uznawszy, że musi być dzielna, jeśli ma powiedzieć to, co przyszła powiedzieć, Neni podeszła do sofy i usiadła obok Cindy, która wybałuszyła oczy na widok takiego zuchwałego zachowania byłej gosposi, ale zmilczała. – Przyjechałam, proszę pani, żeby zapytać, czy może pani pomóc mojemu mężowi – zaczęła Neni. Głowę miała przekrzywioną, a powieki błagalnie zmrużone. – Proszę, niech pani pomoże mojemu mężowi… Niech pani mu pomoże odzyskać pracę u pana Edwardsa. Cindy odwróciła głowę i spojrzała w okno. Neni czekała na odpowiedź pośród tysiąca zmieszanych odgłosów nowojorskiej ulicy. – Śmieszna jesteś, wiesz? – powiedziała Cindy, odwracając się z powrotem w stronę Neni. Na jej twarzy próżno było szukać uśmiechu. – Bardzo śmieszna z ciebie dziewczyna. Przychodzisz do mnie prosić o pomoc dla męża? Neni skinęła głową.
– Dlaczego? Co według ciebie mogę dla niego zrobić? – Cokolwiek, proszę pani. – Twój mąż stracił pracę, bo Clark już nie potrzebuje jego usług. Nie mogę nic na to poradzić. – Ale proszę pani… – nie ustępowała Neni, nadal z przekrzywioną głową i błagalnym spojrzeniem. – Może by mu pani pomogła znaleźć nową pracę? Może pani kogoś zna, może ktoś z pani znajomych potrzebuje szofera? Cindy zarechotała. – Za kogo ty mnie masz? – spytała. – Za biuro pośrednictwa pracy? Może by tak łaskawie sam się ruszył i znalazł sobie inną pracę? – To nie chodzi o to, że nie może sam znaleźć pracy, proszę pani. Znalazł małe co nieco, zmywa naczynia w restauracjach, ale to niełatwa praca, za dużo godzin, i co wieczór bolą go stopy. Teraz jest tak trudno, proszę pani. Bardzo… bardzo trudno teraz dostać dobrą pracę, a mnie i dzieciom też jest ciężko, jak on nie ma dobrej pracy i nie może o nas dobrze zadbać. – Przykro mi. – Cindy sięgnęła po książkę. – Takie życie. Neni poczuła ścisk w gardle i przełknęła z wysiłkiem ślinę. – Ale proszę pani, jeszcze w Hamptons powiedziała mi pani, żebym pani pomogła. Pamięta pani moją obietnicę, proszę pani? Jak kobieta kobiecie. Jak matka matce. Dziś proszę panią o to samo. Proszę o pomoc, pani Edwards. Jakąkolwiek pomoc. Cindy nie przerywała czytania. – Jakąkolwiek, proszę pani. Nawet gdyby to miała być praca dla mnie. Nawet gdyby… – Przykro mi, okej? Naprawdę nie mogę ci pomóc. Chciałabym, ale nie mogę. – Bardzo panią proszę… – Byłabym wdzięczna, gdybyś wyszła i dała mi poczytać. Ale ona nie wyszła. Neni Jonga ani myślała wyjść, dopóki nie dopnie swego. Odwróciła się, podniosła z podłogi torebkę i wyjęła telefon komórkowy. Otworzyła go i w folderze ze zdjęciami znalazła to, czego szukała. Nadeszła jej chwila. – Ja wtedy, proszę pani, zrobiłam zdjęcie – powiedziała, teraz już wyprostowana. Cindy podniosła wzrok znad książki. – Wtedy w Hamptons… – szepnęła Neni, przysuwając się bliżej
i podtykając Cindy pod nos swoją motorolę RAZR – …sfotografowałam to. Cindy spojrzała na zdjęcie. Na jej wychudzonej twarzy natychmiast odmalowało się przerażenie, gdy zobaczyła siebie kompletnie zamroczoną, z półotwartymi ustami, cieknącą po policzku śliną, górną częścią ciała rozpłaszczoną u wezgłowia łóżka i fiolką z lekami oraz na wpół opróżnioną butelką wina w tle. – Jak śmiesz?! Neni odsunęła telefon i zatrzasnęła pokrywę. – Myślisz, że możesz mnie szantażować? Za kogo ty się uważasz? – Jestem po prostu matką, tak jak pani – odparła Neni, wkładając telefon z powrotem do torebki. – Próbuję tylko robić co mogę dla swojej rodziny. – Wynoś się z mojego domu, ale już! Neni ani drgnęła. Cindy wstała i powtórzyła rozkaz. Neni siedziała bez słowa. – Wszystko w porządku? – spytała Anna, wbiegając do salonu ze ścierką w dłoni. Mówiła do Cindy, ale piorunowała wzrokiem Neni, jakby chciała zapytać: „Co ty u licha wyprawiasz?”. Neni nie zwróciła na nią uwagi. Anna nie miała z tym nic wspólnego. – Wezwij policję! – krzyknęła Cindy. Ale Neni ani drgnęła. Zachichotała tylko i pokręciła głową. – Dobrze. – Anna ruszyła pędem do kuchni, ale zatrzymała się w pół drogi. – A co mam powiedzieć? – Włamanie! Szybko. Przynieś telefon! Chcesz nauczki, dostaniesz nauczkę! Neni dalej siedziała bez ruchu. – Wyczytałam wszystko w Internecie, proszę pani – powiedziała z lekkim uśmieszkiem. – Co wyczytałaś?! – Jak to sprawnie przeprowadzić… Co powiedzieć, jak przyjedzie policja. – Ty tępa szmato! – Wiem, o co mnie zapyta policja. Wiem, co powiem. Zanim przyjadą, skasuję zdjęcie. Kiedy wejdą, powiem, że nie wiem, o czym pani mówi. Policjanci pomyślą, że pani odbiło i zadzwonią do pani męża. Albo do znajomych. Wtedy będzie im pani musiała powiedzieć. Tego pani chce, pani Edwards?
– Anna! Telefon! Anna wbiegła do salonu z telefonem i podała go Cindy. – Zostaw nas same – poleciła Cindy Annie, a ta jeszcze raz zgromiła Neni spojrzeniem i wyszła pospiesznie z pokoju. Pani Edwards trzymała telefon i patrzyła na niego, jakby wybranie numeru wymagało sił, których nie umiała zebrać. – Dzwoń pani – powiedziała Neni. – Stul pysk! – A co im pani powie? Że mam pani zdjęcia, jak pani miesza leki z alkoholem? Ja się nie boję. To pani powinna się bać, bo jeśli policja mnie weźmie, to wszyscy się dowiedzą dlaczego. Cindy stała, ściskając telefon i ciężko dysząc, a jej piersi unosiły się i opadały, jakby wbiegała pędem na wulkan Kamerun. – Niech pani po nich dzwoni – powtórzyła Neni. – Proszę, niech pani dzwoni. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, ćwiartować i siekać na drobne kawałki, ciało Neni rozpadłoby się na miliard kawałeczków, tyle jadu było we wzroku Cindy. Ale spojrzenie nie ma takiej mocy i Neni widziała, że jest już bliska zwycięstwa. Cindy rzuciła telefon na sofę i usiadła, drżąc na całym ciele. – Czego chcesz? – spytała. Drżały jej nawet policzki. – Pomocy, proszę pani. Jakiejkolwiek pomocy. – I myślisz, że tak się ją dostaje? To miałaś cały czas w głowie, kiedy cię zatrudniałam? Że mnie zaszantażujesz? Znajdziesz sposób na skrzywdzenie mojej rodziny? Neni pokręciła głową. – Nigdy nie robiłam zdjęć w takim celu, proszę pani. Tego dnia, kiedy zrobiłam zdjęcie, bałam się, że jeśli coś złego się pani stanie, pokażę policji, jak pani wyglądała, gdy weszłam do pokoju, i w ten sposób będę miała czyste ręce. Nawet nie pamiętałam, że mam to zdjęcie, dopiero kilka dni temu… – Chyba masz mnie za głupią, skoro myślisz, że w to uwierzę. – Może pani wierzyć albo nie, ale taka jest prawda, pani Edwards. – Szantaż… szantaż… – powtarzała Cindy, kręcąc głową i wygrażając Neni palcem. – To jest karalne… jeszcze za to zapłacisz…Dopilnuję, żebyś za to zapłaciła. Mijały nieskończenie długie sekundy, a kobiety mierzyły się spojrzeniami,
oczy piwne naprzeciw zielonych, krągłe policzki naprzeciw zapadniętych, oblicze determinacji naprzeciw oblicza klęski. Cindy pierwsza odwróciła wzrok. – Co zrobisz ze zdjęciem? – spytała, patrząc za okno, a w jej głosie pierwszy raz tego dnia dało się słyszeć panikę. Neni wzruszyła ramionami. – Jeszcze nie wiem, proszę pani – odparła i znów się uśmiechnęła. – Ale poznałam takiego jednego, on pracuje dla portalu z kroniką towarzyską z Hamptons. Mówił mi, że zawsze szukają ciekawych zdjęć kobiet takich jak pani. – Ty paskudna zdziro! Neni tylko się uśmiechnęła. Kłamstwo zadziałało. Właśnie takiej reakcji oczekiwała. – Siadaj – nakazała Cindy. – Przykro mi, proszę pani. Muszę ugotować rodzinie obiad. – Siadaj, powiedziałam! Neni usiadła. – Ile chcesz? Neni spojrzała Cindy prosto w oczy, prychnęła śmiechem i nic nie odpowiedziała. – Gadaj, ile chcesz. – Proszę pani, pani powinna chyba wiedzieć lepiej ode mnie, ile coś takiego kosztuje. – Nie do wiary. – Cindy pokręciła głową. – Nie do wiary. Bardzo się na tobie zawiodłam, Neni. Jestem zbulwersowana i bardzo, bardzo zawiedziona. Ale Neni Jonga nie dałaby się ponownie nabrać. Odwaga, o jaką się nigdy nie podejrzewała, zagościła w niej na dobre. Wzruszyła ramionami i przysunęła bliżej torebkę. – Po tym wszystkim, co Clark i ja zrobiliśmy dla ciebie i Jendego? Tak nam odpłacasz? Neni odwróciła głowę i drgnęła, jakby chciała znów wstać. Cindy podniosła się, wyszła szybko z pokoju i po minucie wróciła z czekiem. Neni nawet nie spojrzała na kwotę, tylko pokręciła głową. – Gotówka, proszę pani. – Nie przechowuję w domu dużej ilości gotówki. – A ja, proszę pani, słyszałam coś innego. Podobno bogaci ludzie trzymają
w domu masę gotówki na wypadek, gdyby coś się stało z bankami. – Nie wyciągaj o mnie wniosków na podstawie tego, co czytałaś. Neni prychnęła i uśmiechnęła się. Bawiła się lepiej, niż przypuszczała. – No to poczekam, aż pani pójdzie do banku. Albo możemy pójść razem. Zobaczyła zaciśniętą pięść pani Edwards i pomyślała przez chwilę, że zaraz oberwie w szczękę albo znów poprosi Annę o telefon. Ale kobieta tylko wyszła i wróciła po kilku minutach z papierową torbą. – Daję ci to tylko z dobroci serca – powiedziała, podając jej torbę. – Wiem, jak bardzo tego potrzebujesz i nie chcę, żeby twoje dzieci cierpiały z powodu głupoty twojego męża. Ale jeśli cię jeszcze kiedyś zobaczę, to słowo daję, że wylądujesz w więzieniu. Możesz w to wierzyć albo nie, ale dopilnuję, żebyś trafiła za kratki, i będę miała w dupie twoje położenie. A teraz dawaj zdjęcie i spieprzaj z mojego domu. Neni wyjęła kartę SIM, podała Cindy telefon i wyszła z apartamentu Edwardsów.
42.
Gdy już położyła dzieci spać, przeliczyła w łazience gotówkę, spojrzała na swoje odbicie w lustrze i uśmiechnęła się: nie ma jak zacząć dzień od zadręczania się o pieniądze i zakończyć go w niewyobrażalnie triumfalnym nastroju. Otworzyła apteczkę, wyjęła swoją czerwoną szminkę, nałożyła ją, ściągnęła wargi, znów się uśmiechnęła, spryskała szyję perfumami i weszła do salonu, w którym Jende oglądał mecz NBA. – Co to? – zapytał, gdy położyła obok niego na sofie brązową papierową torebkę. – A zgadnij. – Znowu byłaś na zakupach, e? – spytał, nie odrywając wzroku od ekranu i rychłej przegranej Brooklyn Nets. Neni pokręciła głową i usiadła koło niego. Z ust nie schodził jej uśmiech. W innych okolicznościach chętnie pobawiłaby się z nim w zgaduj-zgadulę, ale dziś nie mogła już dłużej ukrywać dobrej nowiny. Nachyliła się i szepnęła mu do ucha: – To pieniądze! – E? – Pokazałam pani Edwards zdjęcie. Dała mi dziesięć tysięcy. – Co takiego? – Dziesięć tysięcy dolarów, bébé! Parsknęła śmiechem na widok jego wstrząśniętej miny; z niedowierzania nie tylko rozdziawił usta, ale i nadął nozdrza i wybałuszył oczy. Ale jemu nie było do śmiechu. Otworzył torebkę i zajrzał do środka. Popatrzył na żonę, potem na torebkę i znów na żonę. – Coś ty zrobiła, Neni? – zapytał. – Dziesięć tysięcy dolarów, bébé! – powiedziała po raz trzeci, nadal nie mogąc uwierzyć w to, jak wysoko Cindy wyceniła zdjęcie. – Czyś ty zwariowała? – Zaraz, czy ty masz wściekłą minę? Nie mogła w to uwierzyć. Wprawdzie nie spodziewała się wybuchu czystej
radości, ale nie sądziła, że będzie aż tak źle. Jende patrzył na nią rozgniewany, jakby była złodziejką, jakby zrobiła coś haniebnego, a ona przecież tylko załatwiła im dziesięć tysięcy dolarów. Dziesięć tysięcy dolarów, których potrzebowali i które im się należały! – Co dokładnie zrobiłaś? Neni powtórzyła mu, co powiedziała Cindy Edwards. – Jak śmiesz! – powiedział, strącając ze swojego kolana jej dłoń. – Jak śmiem?! – Tak, jak śmiesz! Dlaczego myślisz, że masz prawo ją tak traktować? Jak mogłaś, Neni? Po tym wszystkim, co oni zrobili dla nas? – A może po tym, co my zrobiliśmy dla nich! – Porwała torebkę i wstała. – Czy my też nie byliśmy dla nich dobrzy? Z jakiej racji oni i ich problemy są ważniejsze niż my i nasze problemy? Ja dochowałam tajemnicy, a ona co mi robi? Każe mężowi cię zwolnić! – Tego nie wiesz! – To ty nie znasz kobiet takich jak ona, Jende. Nie wiesz, że uważają się za lepsze od ludzi takich jak my. Że myślą, że ludziom takim jak my mogą robić, co im się podoba. – Pan Edwards zrobił to, co musiał zrobić! Nie podoba mi się to, co mi zrobił, ale ma prawo robić to, co konieczne! – Aha, a ja twoim zdaniem nie mam takiego prawa? – To nie znaczy, że trzeba jej było od razu robić coś takiego – odparł. – My tacy nie jesteśmy! Jak to w ogóle możliwe, że nie zapytałaś mnie wcześniej o zdanie? – Bo wiem, co byś powiedział! – Tak! Powiedziałbym to, bo nie chcę mieć do czynienia z taką podłością. – Podłością, e? – Tak, to podłe i wcale mi się nie podoba. Nikt nie ma prawa traktować podle drugiego człowieka. – Aha, czyli teraz jestem podła? Czyli ożeniłeś się z podłą kobietą, tak? Jende westchnął i odwrócił głowę. – Powiedz mi, co myślisz, Jende. Masz mnie za podłą kobietę, e? Zrobiłam coś, żeby nam pomóc, a ty od razu uważasz… – Nie musiałaś robić czegoś takiego! – Myślała, że może nas wykorzystać, głupich Afrykanów, którzy nie wiedzą, jak się bronić. Wydaje jej się, że nie jesteśmy tacy mądrzy jak ona
i że może… – Bycie Afrykańczykiem nie ma z tym nic wspólnego! – A owszem, ma! Jak ktoś ma pieniądze, to wydaje mu się, że może wszystko. Może człowieka zatrudnić, kiedy chce, zwolnić, kiedy chce, to dla niego nic nie znaczy. – Co ty gadasz? Ta kobieta była dla nas dobra! – Czyli nie chcesz pieniędzy? – zapytała, potrząsając papierową torbą. Jende wyszedł do łazienki. Usłyszała plusk wody i domyśliła się, że Jende obmywa twarz – tak czasem robił, gdy nie wiedział, co powiedzieć. Usiadła na sofie, wściekła i upokorzona. Jak on może mówić, że „tacy” nie są, skoro próbowała tylko wyciągnąć rodzinę z opresji? A teraz jeszcze twierdzi, że jest podła? Jest złym człowiekiem, bo próbuje być dobrą matką i żoną? Wrócił do salonu i usiadł koło niej. Odwróciła się. – Nie chciałem się tak wściec – powiedział i przysunął się bliżej. – Nie dotykaj mnie. – Spróbujmy się uspokoić i zacząć tę rozmowę jeszcze raz, okej? – Powiedziałam: nie dotykaj mnie. Nie próbuj mnie nawet tknąć. Jende odsunął się i przez kilka sekund żadne z nich się nie odzywało. – Nie podoba mi się to, co zrobiłaś – rzekł w końcu spokojnie Jende. – Jeśli nie chcesz pieniędzy, nie musisz ich brać! – Wstała i potrząsnęła mu torbą przed nosem. – Założę konto w banku i sama będę z niego korzystała. – Neni, usiądź, proszę. – Jutro rano pójdę do banku, założę konto i… Jende wyciągnął rękę i wyrwał jej torbę. Rzuciła się na niego, żeby ją odebrać, ale on pociągnął ją na sofę i zmusił, by usiadła obok niego. Próbowała wstać i uciec, ale trzymał ją mocno. – Przepraszam, bébé – szepnął jej do ucha. – Po prostu… jestem zszokowany. Sam jeszcze nie wiem, co powiedzieć. Neni prychnęła drwiąco i zacisnęła usta w linijkę. – Zrobiłaś coś… – pokręcił głową. – Krótko mówiąc: do dzisiaj nie wiedziałem, z jaką kobietą się ożeniłem. – E, serio? – spytała. – To z jaką? Podłą, e? – Nie – odrzekł. – Silną. Nie wiedziałem, że jesteś zdolna do tego, o czym
mi właśnie opowiedziałaś. Neni przewróciła oczami. – Ale proszę, nie rób tak więcej. Błagam cię, bébé. Nigdy więcej. Nieważne, dlaczego uważasz, że to twój obowiązek, po prostu tak nie rób. – To chcesz pieniądze czy nie? – spytała z uśmiechem, zadowolona, że Jende się rozchmurzył. – Sam nie wiem… Źle się z tym czuję, Neni. – Źle się… – Ale dziesięć kolo w naszych rękach…? – Czyli teraz się zaczynasz cieszyć, e? – Dziesięć tysięcy dolarów! Roześmiała się i go pocałowała. Jeszcze raz przeliczyli pieniądze, dotykając z namaszczeniem każdego z szeleszczących banknotów studolarowych. – Nie wydamy ani grosza – zdecydował. – Dołożymy je do oszczędności i będziemy się zachowywać tak, jakbyśmy ich w ogóle nie mieli. Jak, nie daj Boże, pewnego dnia przyjdzie najgorsze, to dopiero wtedy ich użyjemy. Neni skinęła głową. – Cudów nigdy dość, e? – powiedział. – Cudów nigdy dość – potwierdziła. – Dopóki wstaje i zachodzi słońce. – Ale czy ty się nie bałaś? A gdyby zadzwoniła po policję? Neni Jonga wzruszyła ramionami, spojrzała na męża i uśmiechnęła się. – Tu się właśnie różnimy – odparła. – Ty byś o tym za dużo myślał, zastanawiał się, czy to wypada, czy nie. A ja wiedziałam, że tak muszę postąpić.
43.
Odkąd Jende przestał pracować dla państwa Edwardsów i ich miesięczny budżet na wydatki spożywcze skurczył się o mniej więcej jedną trzecią, zakupy w Pathmarku stały się męczącym obowiązkiem, zupełnie inaczej niż na początku ich pobytu w Ameryce, gdy uwijała się z podnieceniem po sklepie, mówiąc sobie w duchu: Mamami eh, tyle jedzenia! Jaki wybór! Wszystko w jednym miejscu! Jedyne, czego wtedy nie tolerowała, to ceny – zupełnie absurdalne. Trzy plantany za dwa dolary? Dlaczego? W Kamerunie dwa dolary to mniej więcej 1000 franków, a jeszcze po 2000 roku kobieta mogła za tę kwotę nakupić żywności na trzy obfite posiłki dla całej rodziny. Za 400 franków mogła kupić masę bulw taro, do tego za 250 franków sporo wędzonej ryby, za 100 franków porcję warzyw, za kolejne 100 kilkanaście dekagramów oleju palmowego, za resztę pieniędzy langustę i przyprawy, i w domu ugotować z tego wielki garnek portor-portor coco, które jej czteroosobowa rodzina zjadłaby na lunch i obiad, a jeszcze może zostałoby na rano dla dzieci. Co sprytniejsze gospodynie ostrzej doprawiłyby danie, żeby dzieci musiały popijać każdy łyk, dzięki czemu szybciej by się najadły i potrawy wystarczyłoby na dłużej. Neni nie mogła zrozumieć, dlaczego w Ameryce za tę samą ilość pieniędzy może kupić tylko trzy plantany, które nie wystarczyłyby na całodniowe wyżywienie dla samego Jendego. Nie spodziewała się wprawdzie, że ceny w Nowym Jorku będą takie same jak w Limbe, ale trudno jej było się nie przejmować, gdy kupowała pół kilo krewetek za równowartość 5000 franków, czyli tyle, ile wynosi miesięczny koszt wynajmu pokoju w domu z blachy ze wspólną łazienką na dworze. Musisz przestać porównywać ceny – radził jej Jende, ilekroć poruszała ten temat. Jeśli będziesz to dalej robić, tak jak dotąd, nigdy niczego w Ameryce nie kupisz. Gdy w tym kraju wchodzi się do sklepu, najlepiej nie zwracać uwagi na kurs walutowy, reklamy i to, co obecnie wszyscy jedzą, piją i o czym rozmawiają, i kupować tylko to, czego się potrzebuje. Tak też zaczęła robić i może po dziesiątej wizycie w Pathmarku przestała przeliczać ceny i nauczyła się planować
posiłki zgodnie z aktualnymi promocjami. Żeby dotrzeć do sklepu w tych pierwszych tygodniach w Nowym Jorku, szła zawsze trzynaście przecznic na północ i trzy przecznice na zachód. Jedną ręką pchała wózek na zakupy, a drugą trzymała Liomiego i oboje – w identycznych wiosennych kurtkach w kwiaty, kupionych przez Jendego przed ich przylotem – maszerowali niespiesznie, gdy tylko pozwalała im na to pogoda, bo Neni nie chciała przeoczyć niczego z charakteru Harlemu: ani kamienic z piaskowca, z czarnymi poręczami, ani zadowolonych klientek podziwiających swoje fryzury w salonach fryzjerskich, ani sympatycznych staruszków, witających ich skinieniem głowy, ani innych uśmiechniętych i zadowolonych mieszkańców dzielnicy. Jende ostrzegał ją przed wyprawianiem się na północ, bo krążyły pogłoski o gangach i strzelaninach na blokowisku w pobliżu Sto Czterdziestej Piątej Ulicy, ale ponieważ nigdy nie spotkała nikogo uzbrojonego, najzupełniej spokojnie mijała wystające na rogach ulic grupki starszych i młodszych ludzi. W Pathmarku, nawet już po pierwszej wizycie, zakupy na modłę amerykańską wprawiały ją w zachwyt: te kolejki do kas i oczekujący spokojnie klienci, równe alejki z cenami przy produktach, żeby klienci mogli łatwo wybrać najkorzystniejszą ofertę, przesadna drobiazgowość producentów żywności, którzy nie tylko dbali o atrakcyjne opakowanie płatków kukurydzianych, herbaty czy peklowanego mięsa, ale zamieszczali też dokładne informacje o zawartości opakowania, a niektórzy posuwali się wręcz do szczegółowego opisywania wpływu danego produktu na kondycję klienta. Bez względu na porę dnia i liczbę klientów w sklepie, zakupy w supermarkecie niezmiennie ją fascynowały i napełniały osobliwym spokojem, zupełnie inaczej niż na bazarze, a szczególnie na bazarze w Limbe. Ale z tego samego powodu tęskniła za chaosem i wybujałym żywiołem kameruńskiego targowiska. Choć uwielbiała Pathmark, po amerykańskich zakupach marzyła czasem, żeby się przenieść w sam środek spektaklu, który rozgrywał się we wtorki i piątki w jej rodzinnym mieście. W tym dniu stoiska, przez resztę tygodnia w połowie opustoszałe, wypełniały się z jednej strony wędzonymi rybami i langustami, z drugiej – plantanami, bulwami taro i innymi warzywami, a pośród tego wszystkiego piętrzyła się odzież używana z Duali i leżało mięso z zarżniętych rano krów. Brakowało jej porannej pogoni za najświeższymi produktami i rozpychających się łokciami mężatek polujących na najmodniejsze okrika dla mężów i dzieci.
Tęskniła za pokrzykiwaniem przekupniów zachęcających klientów do wybrania ich towarów i za przemyślnymi umowami zawieranymi między kupującymi a sprzedawcami. – Ile za ten pęk plantanów? – pytała klientka. – Dla ciebie trzy tysiące, siostro – odpowiadał handlarz. – Trzy tysiące? Dlaczego? Dam siedemset. – Nie, siostro, siedemset nie da rady, niech będzie tysiąc osiemset. – Nie, dam dziewięćset pięćdziesiąt. Jak nie, to do widzenia. – Okej, okej, bierz, sprzedam za tę cenę, komu, komu, bo idę do domu. – A, to taki z ciebie spryciarz. – Żaden spryciarz, moja siostro, to sama prawda. Jak już nic nie zarobię, to co poradzić? Ach, bazar w Limbe. Tak jej brakowało tej radości, kiedy kończy się transakcję z przekonaniem, że wynegocjowało się dobrą cenę za woreczek ryżu. W Pathmarku nie znali targowania. Właściciel ustalał ceny i nikt nie śmiał ich kwestionować. Tak jakby był najwyższym bóstwem, a szkoda, bo gdyby mogła negocjować, znalazłaby sposób na dopięcie nowego domowego budżetu. Jej rodzina musiała teraz jeść mnóstwo kurzych żołądków, bo udka zarezerwowane były na szczególne okazje. Liomi niedługo będzie musiał jadać na śniadanie puff-puff zamiast cheeriosów, a Jende będzie musiał pić mniej mountain dew, a więcej wody. Jeśli chodzi o nią, to pozostanie przy wspomnieniach o krewetkach jadanych w Hamptons, bo dopóki ich dochody nie wzrosną, nie będzie krewetek na obiad, nawet w niedziele i święta. Gdy tak szła przez sklep, rozmyślając o krewetkach, przypomniała jej się Anna i brunch, który razem obsługiwały. Cindy powiedziała im, że resztki mogą wziąć do domu, a Anna zrezygnowała ze swojej doli, więc Neni wzięła wszystko, włącznie z krewetkami w bekonie, które jeszcze tego samego wieczora zjedli ochoczo całą rodziną. To także dzięki Annie tak się sprawdziła jako gosposia państwa Edwardsów – ilekroć zostawiała jej wiadomość, że nie wie, jak wypełnić polecenie Cindy, Anna oddzwaniała do niej z instrukcjami. Zważywszy na to wszystko, chętnie by się z nią zaprzyjaźniła, ale wiedziała, że to już niemożliwe – jakakolwiek nadzieja na rozkwit przyjaźni zgasła podczas ich ostatniej rozmowy. – Coś ty wczoraj zrobiła Cindy? – zapytała bez zbędnych wstępów Anna, gdy zadzwoniła przed szóstą rano nazajutrz po wizycie Neni w apartamencie Edwardsów. Dzwoniła najwyraźniej z pociągu, jadąc do pracy.
– Anna? – szepnęła półprzytomnie Neni, po czym wstała z łóżka i przeszła do salonu, żeby nie obudzić dzieci. – Pytam, coś ty wczoraj zrobiła Cindy? – powtórzyła Anna. – Chcę wiedzieć. Neni usiadła na sofie i położyła dłoń na lewej piersi, ciężkiej i obolałej od nadmiaru mleka, ponieważ Timba, obecnie dwumiesięczna, zaczęła przesypiać całe noce. – Nie rozumiem, co chcesz wiedzieć – odpowiedziała Annie. – Chcę wiedzieć, po co wczoraj do nas przyszłaś, co powiedziałaś Cindy i dlaczego krzyczała, żebym wezwała policję. Próbowałam się do ciebie dodzwonić po twoim wyjściu, ale włączała się poczta głosowa. – Musiałam jechać do domu, do dzieci – odparła Neni. – Okej, ty i te twoje dzieci. No to gadaj, co zaszło między tobą a Cindy. Neni wzięła głęboki oddech i pokręciła głową. Że też ta Anna ma czelność dzwonić do niej o szóstej rano i ją przesłuchiwać. – Wiesz ty co, Anno? – powiedziała, zerkając na drzwi sypialni, żeby się upewnić, czy są zamknięte. – Nie lubię mówić ludziom takich rzeczy, bo nie lubię, kiedy ludzie mówią to mnie, ale to nie twoja sprawa. – Owszem, to jest moja sprawa – odparła szybko Anna. – Jak to może być twoja sprawa, skoro to zaszło między mną a panią Edwards? Ja mam z nią swoją relację, a ty swoją. – Jeśli ktoś przychodzi do tego domu i robi coś komukolwiek z jego mieszkańców, dotyczy to także mnie. Pracuję dla nich i robię, co mogę, żeby byli zadowoleni. Przyszłaś tu wczoraj, a wiesz, co się stało, jak wyszłaś? – Co? – Chcę wiedzieć, co jej zrobiłaś – powtórzyła Anna. – Posprzeczałyśmy się o coś i tylko przyszłam przypomnieć jej o pewnej umowie. – Co za umowa? – Anno, proszę… – Wyszłaś od nas, a ta kobieta zamknęła się w łazience i płakała tam przez dwie godziny! – powiedziała Anna nieco głośniej, żeby zagłuszyć stukot kół. – Próbowałam do niej wejść, to krzyczała, żeby ją zostawić w spokoju. Powiedziała, że mam się pier…, no wiesz! Powtarzała to w kółko, że mam się pier…, że wszyscy mamy się pier… i zostawić ją w spokoju. Co ja mam robić? Może ona myśli, że to, co jej zrobiłaś, to zrobiłyśmy razem, ty i ja?
– Ja nie… – Zadzwoniłam do Stacy i błagałam ją, żeby po treningu hokeja wzięła gdzieś Mighty’ego, żeby nie zobaczył matki w takim stanie. Nie chciałam, żeby usłyszał, jak płacze przez to, co jej zrobiłaś. – Mówisz tak, jakby to była moja wina. – A czyja? Może moja? – Niczyja! – Wiesz, że ma problemy – powiedziała ze złością Anna, a jej gniew narastał z każdym kolejnym słowem. – Wiesz, ile ma problemów… – Zaraz, a tobie się wydaje, że ja nie mam problemów? Wiesz, ile ja ich mam? – Czyli wczoraj wieczorem przyszłaś do Cindy rozwiązywać swoje problemy, tak? To dlatego wychodziłaś z uśmiechem? Bo rozwiązałaś swój problem i doprowadziłaś kobietę do płaczu… – Nie przyszłam nikogo prosić o rozwiązanie moich problemów! Jeśli coś mi się w moim życiu nie podoba, to szukam sposobu, żeby to naprawić. Sama rozwiązuję swoje problemy! – Myślisz, że z powodu… – Co myślę, to myślę! – ucięła Neni. – Jeśli pani Edwards nie jest zadowolona ze swojego życia, to niech sama rozwiązuje swoje problemy. Mam już dość tego, że inni chcą, żebym troszczyła się o nich bardziej niż o siebie i swoją rodzinę. – Nikt ci nie każe się o siebie nie troszczyć! – Tak, każe: ty i pani Edwards. Zadzwoniłaś właśnie po to, żeby mi to powiedzieć. Żeby mi się zrobiło przykro, bo pani Edwards ma poważne problemy, a ja powinnam się o nią martwić. – Chcę tylko wiedzieć… – Wybacz, Anno, ale jeśli pani Edwards chce zmienić swoje życie, to niech sama szuka swojej drogi do szczęścia! I mam nadzieję, że znajdzie ją naprawdę szybko, bo bardzo mi jej żal.
44.
Na środku peronu, między dwiema zajętymi ławkami, muzykował człowiek na wózku inwalidzkim. – Odpowie ci wiatr… – śpiewał zachrypniętym głosem. – Odpowie ci wiatr wiejący przez świat, o tak, odpowie ci, bracie, tylko wiatr1. Na pozór nikt nie patrzył ani nie słuchał, gdy muzyk przystawił do ust harmonijkę i dmuchał w nią z przymkniętymi oczami, kiwając głową w takt własnej wspaniałej muzyki. Dwoje ludzi zaglądało w głąb tunelu i mamrotało coś pod nosem, a jeden zastanawiał się głośno, kiedy do cholery przyjedzie to cholerne metro. – Amen, bracie – powiedział ktoś, gdy skończyła się pieśń. – A to the men, święte słowa – dodał ktoś inny, potwierdzając, że nie tylko jedna osoba słuchała. Wiele osób stojących w tej samej części peronu co Neni przytaknęło; niektórzy zaczęli klaskać. Neni też klaskała, po czym wrzuciła muzykowi do kubka pięćdziesiąt centów, żeby mu pokazać, że doceniła ten piękny, oryginalny utwór. Gdy weszła do kancelarii parafialnej, wikary zaprowadził ją do sali konferencyjnej, gdzie na stole stało pudełko z listami i kopertami. – Tak ci dziękuję, że przyszłaś – powiedział, pokazując jej, jak składać listy do darczyńców i wsuwać je do kopert. – Akurat pilnie potrzebujemy wolontariuszy. – Cieszę się, że mogę pomóc – odparła Neni. – Kiedy rano dzwoniłam, nie wiedziałam, że potrzebujecie pomocy. – Idealne wyczucie czasu. A gdzie mała? – W domu z moją koleżanką. Chciałam po prostu wyjść na trochę sama z domu. – To zrozumiałe. Nie wiem, czy sam zniósłbym tę monotonię, gdybym musiał codziennie siedzieć z dzieckiem w domu. – A jest Natasha? – Jest teraz na konferencji poświęconej dialogowi międzywyznaniowemu, ale powinna wrócić za jakąś godzinę. Jak przyjdzie, to powiem jej, że tu
jesteś. Natasha zajrzała do niej po trzech kwadransach. – Neni, jak przemiło, że wpadłaś pomóc! – powiedziała. – Cześć, Natasho. – Mam teraz trochę roboty, ale zajrzyj do mnie przed wyjściem, to pogadamy, okej? Neni została sama w sali konferencyjnej; składała kartki na troje i wsuwała je do zaadresowanych żółtych kopert, starając się wymazać z pamięci przeprowadzoną poprzedniego ranka rozmowę z Anną. Kobieta tak ją zirytowała, że minął dzień, a w Neni jeszcze się gotowało. – Co u ciebie? – zapytała Natasha, wskazując jej krzesło przy biurku, gdy Neni weszła do kancelarii, żeby się pożegnać. – Wszystko w porządku. – Dzieciaki zdrowe? Mąż? Neni skinęła głową. – A tobie jak mija nowy rok? – Dobrze. Natasha spojrzała na nią z powątpiewaniem, wstała i zamknęła drzwi. – A tak naprawdę, to co u ciebie? – spytała. – Jak sytuacja z dokumentami twojego męża? – Staram się tym nie przejmować, ale łatwo nie jest. – Coś nowego w tej sprawie? – Ciągle czekamy i mamy nadzieję… ale koleżanka powiedziała mi o pewnym rozwiązaniu, które może nam pomóc. – Wspaniale. Co to za rozwiązanie? – Nie wiem, czy ci się to spodoba. – Nie mnie ma się podobać, Neni – odparła z uśmiechem Natasha. – Ja mam cię wysłuchać i pomóc ci usłyszeć głos twojego serca. – Nawet nie powiedziałam jeszcze mężowi… – Rozumiem. Nie musisz mi mówić, jeśli nie czujesz się z tym dobrze. Neni spojrzała na pokrzepiający uśmiech Natashy i pomyślała, że może warto. – Moja koleżanka ma kuzyna – zaczęła cicho. – Uhm. – Mogę za niego wyjść. – Wyjść?
Neni skinęła głową. – Jeśli go poślubię, mogę dostać zieloną kartę. – Hmm, rozumiem. – Muszę tylko… muszę się rozwieść z mężem na kilka lat. Wtedy będę mogła wyjść za kuzyna koleżanki, a on mi załatwi papiery. Natasha skinęła głową, zdjęła z nadgarstka frotkę i związała włosy w koński ogon. Wstała i podeszła do stojącego przy drzwiach dystrybutora z wodą. – Napijesz się? – spytała. Neni pokręciła głową i patrzyła, jak kobieta napełnia jednorazowy kubek i wypija duszkiem wodę. – Ale orzeźwienie – powiedziała z uśmiechem pastorka, wrzuciła kubek do kosza i z powrotem zajęła miejsce za biurkiem. Neni czekała i zorientowała się nagle, że słyszy własne bicie serca. – Chcesz poślubić kogoś innego na kilka lat – podsumowała Natasha. – Koleżanka to wymyśliła. Tylko że nie wiem, czy to dobre, czy złe. – Och, myślę, że wyszłyśmy już teraz poza to, co dobre i złe. – Znam pewną osobę, która to często powtarza. – Rumi. – Kto? – Dżalaluddin Rumi, mistyk suficki. To on powiedział: „Jest taki obszar poza ideami dobra i zła. Tam się spotkamy”, a chodziło mu o to, że nie należy się za często zastanawiać, co jest dobre, a co złe. – Ale wszystko w życiu jest albo dobre, albo złe. – Tak? – A nie? – Dlaczego chcesz się rozwieść i położyć na szali swoje małżeństwo dla dokumentów, Neni? Dlaczego? Czy Ameryka jest dla ciebie taka ważna? Czy jest dla ciebie ważniejsza niż twoja rodzina? Neni spuściła oczy i patrzyła na podłogę. Dobiegł ją szum rozmów przechodniów z Thompson Street, mijających okno gabinetu. – Ten plan jest obarczony różnorakim ryzykiem – powiedziała Natasha. – Tak też powiedziałam koleżance, gdy mi to zaproponowała. Bo mam taką inną koleżankę z pracy, której siostra zrobiła coś podobnego. Zostawiła w kraju męża i dzieci, przyjechała do Ameryki i wyszła dla dokumentów za pewnego Jamajczyka, żeby móc tu sprowadzić męża i dzieci. Ale gdy już
było po wszystkim, ten Jamajczyk odmówił jej rozwodu, dopóki nie da mu więcej pieniędzy. Teraz chce pięćdziesiąt tysięcy dolarów. – Coś okropnego. – No tak, bo ona teraz nie może wrócić do swojego kraju, wyjść ponownie za męża i sprowadzić tu dzieci. Siedzi tutaj, jej rodzina tam, i biedaczka modli się tylko, żeby Jamajczyk przestał być taki chciwy, bo ona naprawdę chce być ze swoim mężem i dziećmi. – I znając tę historię, nadal chcesz zaryzykować? – Kuzyn mojej koleżanki to miły człowiek. – Och, nie wątpię! A ten Jamajczyk też jest prawdopodobnie cudownym człowiekiem. – Sama już nie wiem, co mam robić. – Czasem najlepiej nie robić nic. Neni uśmiechnęła się półgębkiem. Bezczynność nie wchodziła w rachubę, ale z szacunku dla Natashy nie powiedziała jej tego. Poza tym lepiej, żeby przestała paplać o ich sytuacji z dokumentami, żeby nie powiedzieć czegoś wbrew Jendemu. – Ten człowiek, który mówił mi o dobru i złu – podjęła, próbując zmienić temat – ma młodszego brata, który nie cierpi nic nie robić. – W tym kraju nie lubimy nic nie robić. Neni i Natasha wybuchnęły zgodnym śmiechem. – Pracowałam kiedyś w rodzinie tych chłopaków i zawsze coś z młodszym robiłam, ale lubiłam to. Był bardzo zabawny. Kiedyś zabrałam go do jego kolegi, matka kolegi zaproponowała mu coś do jedzenia, a on podziękował i powiedział, że woli zjeść w domu to, co ja ugotuję. Uważał mnie za najlepszą kucharkę. – Na pewno się nie mylił – powiedziała Natasha, a Neni się uśmiechnęła. Gdy wieczorem Liomi bawił się z Timbą, odliczając jej palce u nóg, Neni napisała maila do Mighty’ego. Odpowiedź nadeszła po kilku sekundach: Przepraszamy, ale nie udało się dostarczyć wiadomości pod następujący adres:
Użytkownik usunął konto Kopia wiadomości: Cześć, Mighty, co u Ciebie? Jak tam w szkole? Mam nadzieję, że dobrze się sprawujesz i słuchasz matki i ojca. Podobno Twoja
matka nie czuje się za dobrze. Pamiętaj, co Ci mówiłam: matki to szczególne osoby, więc bądź dla niej miły. Trzymaj się, Neni
45.
Cindy Eliza Edwards zmarła samotnie w łożu małżeńskim w chłodne popołudnie w marcu 2009 roku, pięć tygodni po tym, jak Neni Jonga odwiedziła ją w mieszkaniu. Gdy umierała, jej mąż przebywał na delegacji w Londynie. Jej starszy syn siedział w Indiach i kroczył Drogą Oświecenia. Syn młodszy zaś uczył się w Dalton School, gdzie kształtowano go na podobieństwo jego ojca. Ojciec Cindy, o tożsamości nieznanej ani jej, ani jej matce, zmarł dwadzieścia lat wcześniej. Matka, która według niej kochała ją za mało, nie żyła od czterech lat. Jej siostra przyrodnia, od śmierci matki zupełnie nieobecna w jej życiu, mieszkała nadal w Falls Church w Wirginii i pod względem materialnym żyła wygodniej niż wtedy, gdy były dziećmi, ale znacznie mniej wygodnie niż Cindy w Nowym Jorku. Jej koleżanki, rozpierzchłe po całym Manhattanie, robiły zakupy w Saks i Barneys, jadły lunch, piły wino, organizowały przyjęcia, gale i akcje dobroczynne oraz wyczekiwały z niecierpliwością następnych wakacji w tropikach. – Nic z tego nie rozumiem! – powtarzała w kółko Neni, gdy Winston opowiadał jej i Jendemu wszystko, czego dowiedział się od Franka nazajutrz po jej śmierci. Lekarz sądowy orzekł, że udusiła się wymiocinami, przekazał Frank. We krwi stwierdzono wysokie stężenie opioidów i alkoholu, co skłoniło lekarza do postawienia tezy, że Cindy łyknęła wiele pigułek vicodinu, wypiła co najmniej dwie butelki wina, zasnęła i nieszczęśliwie zadławiła się własnymi wymiocinami. Anna znalazła ją leżącą na wznak na łóżku, z rozrzuconymi, zwieszonymi z łóżka rękami, otwartymi oczami i ustami, i zaschniętymi wymiocinami na brodzie, szyi i dekolcie jedwabnej koszuli nocnej. Ponieważ Clarka nie było w mieście, Anna zadzwoniła zapłakana do Franka i wykrzyczała mu, co się stało. Frank nie mógł wyjść z ważnego zebrania w pracy, więc poprosił swoją żonę, Mimi, żeby jak najszybciej pojechała do apartamentu Edwardsów. Mimi pojechała i zastała swoją przyjaciółkę martwą. – O Boże, Boże! – rozpłakała się Neni.
– Jak można umrzeć taką bezsensowną śmiercią? – zastanawiał się Jende. – Dlaczego nie poszła do lekarza? – spytała Neni, chwytając się teraz za głowę. – Miała tyle pieniędzy, a umarła we własnym łóżku! Dlaczego żadna z koleżanek nie próbowała jej do tego zmusić? Dlaczego nikt nie zauważył, że coś z nią nie tak? Co to w ogóle za kraj? Winston powtórzył za Frankiem, że Cindy odgrodziła się od świata. Nawet Mimi, która należała do jej najbliższych przyjaciółek, nie widziała jej od miesięcy. Mimi musiała w końcu przyjechać bez zapowiedzi do apartamentu Edwardsów po tym, jak Cindy tygodniami nie odbierała telefonu i nie odpisywała na maile i po tym, jak przeprowadziła z tuzin telekonferencji z Cheri i June, które były zaniepokojone i coraz bardziej wystraszone, bo nie mogły zrozumieć, dlaczego Cindy nie mówi im, co się dzieje. Kobiety zgodziły się, że trzeba interweniować w sprawie Cindy i trzy dni przed tragedią Mimi, zachęcona przez Annę, weszła do jej sypialni. Zobaczyła tam przyjaciółkę: poszarzałą, siedzącą bezwładnie na łóżku w jedwabnej białej koszuli nocnej i wpatrzoną obojętnie w przestrzeń. Cindy powiedziała jej, że nie może wyjść z ciemności, a Mimi błagała ją, żeby wybrała się do psychiatry, bo mierzy się najwyraźniej z ciężką depresją. Cindy odmówiła i powiedziała, że nie ma depresji, ale Mimi błagała ją, żeby to zrobiła przynajmniej ze względu na dzieci. Pomyśl o Mightym, powiedziała. Pomyśl, jak musi się czuć, gdy ogląda swoją matkę w takim stanie. Cindy rozpłakała się i przystała na terapię w ośrodku pod Bostonem, bo – jak powiedziała – skoro schyłek jej małżeństwa wydaje się nieunikniony, a jej mieszkający w Indiach syn nie odbiera od niej telefonów i nie odpisuje na maile, jej całe życie coraz bardziej traci sens i musi coś teraz zrobić, jeśli jeszcze kiedykolwiek ma zasmakować szczęścia. Kazała Mimi obiecać, że nikomu nie powie, o czym rozmawiały, nawet Frankowi, nawet Cheri i June. Mówiła, że gdy tylko poczuje się lepiej, przeprosi wszystkich za ignorowanie ich telefonów i maili i sama wszystko im opowie. Neni słuchała tej historii z dłonią przyciśniętą do piersi i szeroko otwartymi ustami. Gdy Winston skończył, otarła oczy rąbkiem spódnicy. – Czy wypada mi dzisiaj zadzwonić do pana Edwardsa? – zapytał Jende. – Nie – odrzekł Winston. – Może za kilka tygodni albo miesięcy. Za dużo się teraz dzieje w ich życiu. Frank opowiedział mi to wszystko tylko dlatego, że wpadł na chwilę do biura w drodze na lotnisko, skąd miał odebrać Clarka. Ma mnie powiadomić, kiedy będzie znał datę pogrzebu. Dam wam znać.
Jende pokręcił ze smutkiem głową. – Jak sobie teraz poradzi pan Edwards? – Frank twierdził, że bardzo płakał przez telefon – powiedział Winston. – Zdaje się, że bez względu na to, co między nimi zaszło, naprawdę kochał żonę.
46.
Podczas nabożeństwa żałobnego, które odbyło się tydzień później, Mighty Edwards, ubrany w szary garnitur, uroczo niewprawnie odegrał Clair de Lune Claude’a Debussy’ego. W pierwszej ławce zasiadł Clark w okularach przeciwsłonecznych. Dwustu posępnych żałobników siedziało pod wysokim na trzydzieści metrów sklepieniem kościoła Świętego Pawła Apostoła na rogu Sześćdziesiątej Ulicy i Alei Kolumba. Otaczały ich wizerunki Zbawiciela i Matki Boskiej, nad ich głowami ciągnęły się dwa rzędy żyrandoli, a po prawej stronie, na małym stoliku, leżała księga, do której wszyscy utrudzeni i obciążeni, wszyscy zrozpaczeni, mogli wpisywać swoje intencje modlitewne i prośby o udzielenie błogosławieństwa. Ksiądz podziękował Bogu za umiłowanie Cindy Edwards i wezwanie jej do siebie na wieczny spoczynek. Jakież wielkie wesele panuje w niebie, powiedział. Po tym, jak wierni odśpiewali Nearer, My God, to Thee, a solistka wykonała Peace, Perfect Peace, córka Mimi i Franka, Nora Dawson, ubrana w dopasowaną sukienkę mini z długimi rękawami, z włosami blond, prostymi i rozpuszczonymi jak u jej zmarłej matki chrzestnej w najszczęśliwszych chwilach jej życia, podeszła do ołtarza i odczytała pierwsze trzy wersy z czternastego rozdziału Ewangelii Świętego Jana: – Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we mnie wierzycie! W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, tobym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Amen. Gdy przyszła pora na wygłoszenie mowy pogrzebowej – po tym jak ksiądz zapewnił żałobników, że Jezus rzeczywiście przygotował dla Cindy specjalne mieszkanie w niebie, po eucharystii i po tym, jak Cheri odczytała zamówiony na tę okazję wiersz zatytułowany Nikt mnie nie ostrzegł, że miłość do ciebie napełni mnie bólem – wstał i podszedł do ambony Vince Edwards. Nie miał przed sobą kartki. Opowiadał anegdoty. O tym, jak był mały
i matka, w naszyjniku z pereł, urządzała mu awantury. O matce, która wzięła go na wędrówkę po górach Adirondack, żeby zrzucić z brzucha ostatnie trzydzieści deka tłuszczyku. Klientki Cindy, modelki i aktorki zajmujące ławę pośrodku kościoła, zachichotały. Mówił o zamiłowaniu swojej matki do zdrowego trybu życia, o tym, z jakim zaangażowaniem pomagała klientom lepiej się odżywiać, lepiej żyć, lepiej wyglądać i doskonalić się przez to, że lepiej wyglądają. Mówił o jej miłości do przyjaciół, do tych, którzy jej potrzebują. O zamiłowaniu do sztuki – o przymusowych wycieczkach do Metropolitan Museum of Art, nieudanej próbie nauczenia go gry na skrzypcach i udanej – Mighty’ego na pianinie, żeby pewnego dnia mógł objawić światu swój talent w Carnegie Hall. Ktoś w pierwszym rzędzie zaczął klaskać. Dołączyli inni. Vince zwiesił głowę i odchrząknął. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do zgromadzonych. Powiedział, że jest szczęściarzem, skoro miał taką matkę. – Owszem, była niedoskonała – dodał. – Owszem, miała swoje wady. Ale była piękna. Taka piękna. Jak my wszyscy. Jende, siedzący w ostatniej ławie, zamknął oczy i odmówił modlitwę o wieczny spoczynek dla duszy Cindy. Z miejsca, gdzie siedział – posępny czarny pośród posępnych białych – widział czerwoną urnę z prochami kobiety, która jeszcze kilka tygodni wcześniej wręczała mu czeki na utrzymanie rodziny; kobiety, która ufundowała jego bratankom i bratanicom rok nauki, a jego synowi dała garnitur od Brooks Brothers. Widział od tyłu połowę głowy Clarka i fragment białej czupryny jego matki. Nie widział głowy Mighty’ego, ale gdy zobaczył chłopca wchodzącego po schodach i siadającego przy pianinie, zebrało mu się na płacz. Pożałował nie tylko kobiety, której prochy spoczywały w urnie, ale i tego małego chłopca, wesołego dziecka, które tak często woził rano do szkoły, dziecka, które musiało teraz żyć okryte wstydem z powodu okoliczności śmierci matki. – Patrzyłem na niego i myślałem: co to nieszczęsne dziecko teraz pocznie? – powiedział do Neni, gdy tego wieczora leżeli twarzą w twarz w łóżku. Neni nic nie odpowiedziała. – To nie twoja wina – odezwał się Jende. – Stale ci to powtarzam. Na panią Edwards przyszedł już czas. – Człowiek myśli sobie, że pomaga drugiemu, jak strzeże jego tajemnicy…
– I pomogłaś jej. – Nie pomogłam. Usiadła gwałtownie, aż spod stanika wyjrzały jej wkładki laktacyjne. – Oddajmy te pieniądze na kościół – powiedziała płaczliwie. Jende położył się na plecach i zapatrzył w sufit. – Uważam, że powinniśmy oddać te pieniądze. – Ech, kobiety, wy to jesteście, e? – powiedział, chichocząc i kręcąc głową. – Co ma do tego płeć? – warknęła. – Niedługo przestaniesz się czuć winna. – Gdybym wiedziała, że ona umiera… – I tak by umarła, okej? – powiedział niewyraźnie, już z zamkniętymi oczami. – Czyby ci dała te pieniądze, czy nie, i tak by umarła.
47.
Słyszała o stowarzyszeniach prymusów, ale nie wiedziała, o co w tym chodzi, gdy więc dostała pismo ze stowarzyszenia Phi Theta Kappa z propozycją członkostwa, natychmiast zadzwoniła do Betty. – To znaczy, że jesteś zdolna – powiedziała Betty. – Naprawdę? – Tak, proszę pani, naprawdę! Zapraszają tylko tych, którzy mają dobre oceny. Co udajesz zdziwioną, jakbyś nie wiedziała, że w tej twojej jajowatej czaszce siedzi niezły mózg? – Zazdrość cię kiedyś zabije, Betty – powiedziała ze śmiechem Neni. – Chyba ciebie. Kiedy Jende wrócił wieczorem do domu, Neni pokazała mu pismo, pełna obaw, co powie o studolarowym wpisowym, ale i podniecona tym, że Jende zobaczy dowód jej biegłości naukowej. Zawdzięczała ją przecież także jego ciężkiej pracy, dzięki której opłacali jej studia. – Nawet nie wiem, czy w ogóle wstępować – powiedziała z udawaną obojętnością. – Ale to dobra rzecz, bébé. Piszą, że należysz do czołówki najlepszych studentów całej uczelni. Dlaczego nic nie powiedziałaś? Popatrz: nadal biorą cię pod uwagę, chociaż w tym semestrze przerwałaś studia. – Czyli mogę wydać sto dolarów na wpisowe? – Wydaj i trzysta – rzekł, obejmując ją w talii i całując. – Jeśli mamy uszczknąć co nieco z oszczędności, to nie znajdzie się lepszy powód. Skoro możesz się zapisać i być może zdobyć jakieś stypendium, które przyznają członkom… – Tak, stypendia, właśnie o nich myślałam. Tylko pomyśl, bébé! Gdyby tak udało mi się załatwić stypendium na wrześniowe, a może i styczniowe czesne, toby było coś, prawda? – Może przypomniałbym sobie wtedy, co to znaczy spokojny sen. Nazajutrz Neni złożyła online wniosek o członkostwo i kilka dni później otrzymała kopertę z pismem powitalnym zawierającym informacje
o przywilejach członkowskich. Weszła natychmiast na wspomnianą w liście stronę i znalazła wykaz stypendiów – dziesiątek stypendiów odpowiadających jej średniej, jej poziomowi postępów, jej kierunkowi studiów oraz jej zainteresowaniom zawodowym. W większości przypadków nabór był już jednak zamknięty, a w pozostałych sytuacjach wymagano nominowania przez dziekana. – No to idź do dziekana i poproś go, żeby cię nominował – powiedział Jende na wieść o tym odkryciu. – Ale ja nie znam żadnego dziekana – odparła, powściągając irytację z powodu jego protekcjonalnego tonu. – Neni, idziesz na uczelnię i pytasz kogoś, który dziekan przydziela stypendia. Idziesz do niego i mówisz o swojej sytuacji, jasne? Mówisz mu, że po to, by zapewnić sobie dalszy legalny pobyt w kraju, musisz wrócić we wrześniu na studia. Powiedz mu, że jesteś bardzo zdolna i chcesz zostać farmaceutką, ale twój mąż już dużo nie zarabia. Daj mu do zrozumienia, że bardzo chcesz być farmaceutką i jak bardzo chce tego dla ciebie twój mąż. Musisz mówić, co tylko się da, bo nie wiadomo, czy trafisz na człowieka o miękkim sercu. Neni słuchała i kiwała głową, a godzinę później napisała maila do swojego byłego wykładowcy matematyki, który następnego ranka odpisał i podał jej numer gabinetu niejakiego dziekana Flipkensa. Wykładowca napisał, że na rozmowę z dziekanem nie trzeba się umawiać, można przyjść bez zapowiedzi. Po południu zostawiła Timbę u Betty z nadzieją, że spotka się z dziekanem i jak najszybciej załatwi sobie stypendium. Idąc ze stacji metra na uczelnię, wyobrażała sobie dziekana jako białego, dobrotliwego starszego pana z przerzedzonymi siwymi włosami, ale gdy dotarła na miejsce, okazało się, że wyobraźnia ją zawiodła: owszem, był biały, ale młody – z gęstą, brązową czupryną – i już po minucie spędzonej w jego gabinecie zorientowała się, że z pewnością nie ma tak miękkiego serca, jak życzyłby sobie tego Jende. – Przykro mi, że muszę panią rozczarować, pani Jonga – powiedział – ale nie przydzielam stypendiów na wniosek studenta. Wyróżniam osoby o wybitnych osiągnięciach, które udzielają się społecznie na uczelni i w swoich środowiskach. – Rozumiem, panie dziekanie – odparła spokojnie Neni, starając się nie pokazywać, jak bardzo jest zdesperowana. – Ale, jak pan widzi, mam bardzo
dobre oceny i dlatego przyszłam się dzisiaj z panem spotkać. – Owszem, widzę pani oceny. Ale co z zaangażowaniem w sprawy uczelni i lokalnej społeczności? – Ja… – Czy należy pani do jakiejś organizacji studenckiej? Zrobiła pani coś dla wzbogacenia życia innych studentów BMCC? – Panie dziekanie, ja… – Czy pracuje pani społecznie w którejś z organizacji na terenie miasta? Albo swojej dzielnicy? Neni pokręciła głową. – Pracowałam raz jako wolontariuszka w swojej parafii, ale… naprawdę chciałabym się bardziej angażować, panie dziekanie… – Zawstydziła się nagle, jakby przyłapano ją na kradzieży. – Tylko nie mam na to czasu. – Nikt nie ma czasu, pani Jonga – odrzekł dziekan. – Mam dwoje dzieci, a przed urodzeniem drugiego pracowałam zawodowo. Gdybym tylko miała czas, chętnie zrobiłabym coś dla BMCC, bo lubię tu studiować. Ale bez wolnego czasu nic nie wskóram, panie dziekanie. – Nie bardzo wiem, co pani odpowiedzieć. – Potrzebuję jakiegokolwiek wsparcia, panie dziekanie. Zostały mi tylko dwa semestry do rozpoczęcia studiów uzupełniających. Ale mój mąż stracił dobrze płatną posadę. Naprawdę nie wiem, jak miałabym we wrześniu wznowić studia bez stypendium. Gdyby mógł mi pan jakoś dopomóc… Dziekan przyjrzał jej się zza okularów w stylowych czarnych oprawkach i odwrócił się do komputera. Neni oceniła, że może być w jej wieku, choć wyglądał na znacznie młodszego, zupełnie jak ci gładkolicy i ufryzowani młodzi mężczyźni z billboardów rozsianych po Times Square. Neni nie mogła się oprzeć wrażeniu, że dziekan przesiaduje w tym gabinecie raczej z przymusu niż z pasji, i to wystarczyło, by nabrała przekonania, że gdyby przyszło jej rzucić studia, zupełnie by go to nie obeszło. Gdy sunął myszką po podkładce, obserwowała jego dłonie, wypielęgnowane i delikatne, dłonie człowieka, który w życiu nie przepracował fizycznie ani jednego dnia. – Odesłałbym panią do działu stypendiów socjalnych – rzekł, przenosząc na nią spojrzenie – ale widzę, że przyjechała pani z zagranicy. Z pewnością wie pani, że stypendia naukowe i socjalne przyznajemy w zasadzie wyłącznie obywatelom USA i osobom mieszkającym tu na stałe, więc naprawdę
niewiele możemy dla pani zrobić. Neni skinęła głową, zapięła kurtkę i sięgnęła po leżącą na ziemi torebkę. – Ale muszę panią o coś zapytać, pani Jonga – ciągnął dziekan, nie bacząc na to, że Neni najwyraźniej chce zakończyć spotkanie. – Widzę, że chce pani zdawać na farmację. Czy to jeszcze aktualne? Neni skinęła tylko głową, bo nie chciało jej się już niepotrzebnie strzępić języka. – Czy mogę zapytać, dlaczego akurat farmacja? – Podoba mi się farmacja – odpowiedziała z ożywieniem. – Rozumiem. Ale dlaczego? – Dlatego, że chcę wydawać ludziom leki, żeby się lepiej czuli. Gdy przyjechałam do Ameryki, kuzyn męża doradził mi ten kierunek, powiedział, że jest bardzo obiecujący. I wszyscy mi mówią, że to dobra praca. Czy jest jakiś powód, dla którego miałabym nie zostać farmaceutką, panie dziekanie? Dziekan uśmiechnął się, a Neni wyobraziła sobie, że w duchu śmieje się szyderczo z niej i z żarliwości, z jaką broniła wyboru zawodu. – Kto twierdzi, że po farmacji można dostać dobrą pracę, ma rację – rzekł dziekan, wciąż z tym samym wyniosłym uśmiechem. – Zastanawiam się tylko, a bardzo niechętnie mówię takie rzeczy studentom, bo nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że namawiam go do obniżenia poprzeczki, czy nie przyszło pani na myśl, że może to niewłaściwa ścieżka kariery dla osoby w pani sytuacji? – Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi. – Zastanawiam się tylko, pani Jonga, czy dla kogoś takiego jak pani nie znalazłby się bardziej odpowiedni zawód. – Chcę zostać farmaceutką – powiedziała Neni, tym razem nie kryjąc złości. – Wspaniale, to się pani chwali. Ale przyszła pani tu dziś, bo rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy na ukończenie studiów. Ma pani dwoje dzieci, pani mąż za mało zarabia i wszystko wskazuje na to, że z trudem wiążecie koniec z końcem. Studiowanie farmacji jest bardzo drogie, pani Jonga, a pani nie ma obywatelstwa. Dopóki nie zmieni się pani status prawny, trudno będzie pani uzyskać pożyczkę na dalsze studia, o ile oczywiście uda się pani w ogóle znaleźć sposób na ukończenie BMCC. – A więc pańskim zdaniem nie powinnam próbować zostać farmaceutką? Dziekan zdjął okulary i położył je na biurku.
– Do moich obowiązków jako prodziekana do spraw studenckich należy doradztwo zawodowe – powiedział. – A gdy doradzam studentom takim jak pani, pani Jonga, staram się ich kierować ku osiągalnym celom. Czy pani rozumie, co to znaczy osiągalny cel? Neni patrzyła na niego bez słowa. – Jest wiele wspaniałych zawodów związanych ze służbą zdrowia i możemy pani pomóc w zdobyciu któregoś z nich. Pielęgniarka, technik ultrasonografii, rozmaite posady administracyjne, masa różnych zawodów, które… sama pani rozumie, będą bardziej osiągalne. – Osiągalne to dla mnie za mało. – Nie sądzi pani, że szkoda by było przez całe lata dążyć do osiągnięcia tak mało realistycznego celu? Uważam… chcę to tylko z panią omówić i zastanowić się wspólnie, jakie ma pani szanse na ukończenie BMCC, kontynuowanie studiów i uzyskanie tytułu magistra farmacji, skoro zmaga się pani z trudnościami finansowymi, wychowuje dwoje dzieci i posiada tylko wizę na pobyt tymczasowy. Nie sądzi pani, że szkoda czasu i pieniędzy na rozpoczynanie czegoś tylko po to, żeby to później porzucić, uznawszy, że to za duże obciążenie? A zanim pani uzna, że chcę pokrzyżować pani plany, proszę zrozumieć, że mówię to tylko ze względu na swoje wieloletnie doświadczenia. Nie uwierzyłaby pani, jak często jestem świadkiem podobnych sytuacji i jak bardzo żałuję, że nie udzieliliśmy takim studentom stosownej porady. Na każdego studenta w pani sytuacji, który faktycznie zostaje farmaceutą lub lekarzem, przypada czworo lub pięcioro takich, którzy w ogóle nie dostają się na farmację ani na medycynę, po czym muszą zawrócić z obranej drogi i zacząć się uczyć pielęgniarstwa. Neni pokręciła ze śmiechem głową. Sytuacja, na pozór niewesoła, była jednak na swój sposób zabawna. – Chyba nie powiedziałem niczego śmiesznego – odezwał się dziekan. – Czy pan od dziecka marzył o tej posadzie, panie dziekanie? – spytała Neni. Rozbawienie sytuacją minęło i w Neni tak się gotowało, że obawiała się, że złość zaraz wykipi jej nosem. – Właściwie to miałem inne marzenia, ale sama pani rozumie… życie często… – I to dlatego nie chce pan, żebym została farmaceutką? – spytała, wstając i zarzucając na ramię torebkę. – Bo siedzi pan w tym gabinecie, a nie gdzie indziej?
– Proszę usiąść, pani Jonga – polecił młody człowiek, wskazując krzesło. – Nie trzeba się od razu… – Chcę zostać farmaceutką! – oznajmiła Neni. – I dopnę swego. Kiedy Jende wrócił wieczorem z pracy, nie powiedziała mu o tej rozmowie, napomknęła tylko, że prawdopodobnie w ogóle nie dostanie stypendium. – To po co w takim razie idziemy na ceremonię tego stowarzyszenia? – spytał takim tonem, jakby Neni srodze go zawiodła. – Bo miło by było uczcić to, jak daleko już zaszłam – odparła, ale Jendego to nie przekonało. – Nie mam zamiaru zwalniać się z pracy i tracić pieniędzy tylko po to, żeby oglądać, jak wstępujesz do organizacji, która i tak nam nie pomoże. Idź z jakąś koleżanką. Albo z Winstonem. Zadzwoniła do Winstona, a on powiedział, że pójdzie z największą przyjemnością. Nie omieszkał się z nią podroczyć, mówiąc, żeby lepiej się upewniła, czy na pewno wstępuje do stowarzyszenia prymusów, a nie do jakiegoś tajnego stowarzyszenia, bo czasem trudno je odróżnić, a ona odparowała, że gdyby miała wstąpić do jakiejś tajnej organizacji, to wybrałaby tę, która wywindowała go z posady kasjera w chicagowskim spożywczaku na stanowisko radcy prawnego na Wall Street. Winston roześmiał się i powiedział, że jest z niej bardzo dumny, a w dniu ceremonii wyszedł wcześniej z pracy, przyjechał do auli i zasiadł w pierwszym rzędzie razem z nią, Fatou i dziećmi. Później Fatou czekała z Timbą w korytarzu, a Winston i Liomi klaskali i wiwatowali, gdy Neni z dwadzieściorgiem ośmiorgiem innych studentów została oficjalnie powołana na członkinię stowarzyszenia Phi Theta Kappa. Po uroczystości Winston zaprosił wszystkich na restauracji japońskiej, gdzie zamówił wielki półmisek przeróżnych rodzajów sushi z węgorzem, awokado, ogórkiem, mięsem kraba, krewetkami i sezamem. Zachęcał Fatou, żeby piła tyle sake, ile tylko chce, i śmiał się z niej, gdy osuszywszy czarkę, za każdym razem stukała nią o blat. – To ona ledwo wstąpiła do société, a my tak świętujemy – powiedziała Fatou, śmiejąc się, że wygłupia się jak dziewczyny, które widziała w MTV. – To co zrobisz, jak zostanie farmaceutką? – Weźmie nas do restauracji w Trump Hotel – zaśmiała się Neni z łyżką pełną miso w dłoni. – Wynajmie do smażenia naszych steków samego Donalda Trumpa.
Winston pokręcił głową. – Nie – powiedział z uśmiechem, zadowolony, że kobiety tak dobrze się bawią jego kosztem. – W dniu, w którym nasza wyjątkowa dziewczyna zostanie farmaceutką, zaproszę wszystkich do miejsca zwanego Four Seasons.
48.
Pora deszczowa w Limbe rozpoczyna się w kwietniu. Co kilka dni pada przez godzinę lub dwie, nie dość dotkliwie, by odwieść mieszkańców od wychodzenia z domu, ale dostatecznie mocno, by zmusić ich do wkładania gumowych butów chang przed wyruszeniem na błotniste ulice. W maju deszcze nasilają się i między kolejnymi ulewami robi się chłodniej, ale jeszcze nie na tyle chłodno, by mieszkańcy musieli wkładać swetry. Deszcze majowe padają przeważnie nocą i tak donośnie bębnią o cynkowe pokrycia, że niektórzy obawiają się, że gdy zasną, dachy spadną im na głowy. Właśnie takiej majowej ulewnej nocy umarł pan Jonga. Żona i dzieci przez cały wieczór i część nocy biegali w niesłabnącym deszczu do kuchni w podwórzu, żeby przyrządzać mu masepo i napar z trawy cytrynowej. Wmuszali je w niego wraz z paracetamolem i pigułkami nivaquine zaleconymi przez farmaceutę z Half Mile. Farmaceuta stwierdził u pana Jongi malarię lub dur brzuszny i zalecił podawanie tych leków po posiłku trzy razy dziennie. Pani Jonga i jej synowie robili wszystko, co nakazał aptekarz, ale nie pomogły ani lekarstwa białych, ani specyfiki medycyny ludowej: pan Ikola Jonga zmarł o czwartej rano, w porze, gdy z pobliskiego meczetu dobiegły pierwsze nawoływania do modlitwy. Jende odebrał telefon od swojego średniego brata, Moto, dwie godziny przed ukończeniem zmiany w restauracji w Hell’s Kitchen, a niecałą godzinę po śmierci pana Jongi. Ciało starca nie zdążyło jeszcze ostygnąć. – Papa nie żyje, o, papa nie żyje – płakał Moto. Szef kuchni pozwolił Jendemu wyjść wcześniej z pracy. – Przyjmij moje wyrazy współczucia – powiedział. – Proszę, przekaż ode mnie kondolencje swojej rodzinie w Afryce. Przez całą drogę do domu Jende siedział w wagonie metra ze zwieszoną głową, zbyt oszołomiony, by płakać. Gdy tylko wszedł do mieszkania, zobaczył lamentującą Neni z telefonem komórkowym przy uchu. Na jego widok odrzuciła telefon i podbiegła go przytulić. Dopiero wtedy pękła tama za jego powiekami.
– Tato, o, tato – płakał. – Jak mogłeś pozwolić, żebym cię już więcej nie zobaczył? Tato, e, jak mogłeś mi to zrobić? – Łzy, ślina i wydzieliny tryskały mu na wszystkie strony z oczu, nosa i ust. – Dlaczego na mnie nie poczekałeś, tato, e? Dlaczego mi to zrobiłeś? Tuż po południu przyszedł Winston ze swoją dziewczyną Maami. On zwolnił się z pracy, a Maami, która niedawno przeprowadziła się z Houston do Nowego Jorku po tym, jak Winston z powrotem ją poderwał i natychmiast zapłodnił, przyniosła laptopa i siedziała w sypialni nad swoimi programami księgowymi. Wieczorem przyszło wielu przyjaciół, tych samych, którzy przyszli potańczyć po narodzinach Timby. Nikt nie pytał, czy Jende pojedzie do domu. Domyślili się, że jeśli tak postanowi, to sam im to powie, a jeśli nie pojedzie, to cóż, żadnego dorosłego człowieka nie należy zmuszać do przyznania, że nie może pojechać do siebie pogrzebać własnego ojca. Pana Jongę pochowano dwa tygodnie później na cmentarzu komunalnym w Limbe. Jende przesłał pieniądze na pogrzeb i dwudniową ucztę z masą jedzenia i alkoholu, przemowami i pijatykami, tańcami, śpiewami i lamentami. Ta uroczystość kosztowała więcej, niż pan Jonga zarobił przez dziesięć lat. Jego ciało, przystrojone w biały garnitur, położono na ceglanym katafalku nakrytym nowiutkim białym prześcieradłem. Pani Jonga, ubrana w czarną kabę, przez całą noc siedziała przy nim na podłodze i kiwała tylko głową, gdy żałobnicy przechodzili gęsiego przez pokój, żeby pożegnać zmarłego i życzyć jej dużo siły. – Ashia, mama – mówili. – Tie heart, na so life dey, oh. How man go do? Nazajutrz ciało pobłogosławił pastor z Mizpah Baptist Church, chociaż pan Jonga od dziesiątek lat nie przekroczył progu kościoła. Pani Jonga zawsze chciała, by został ochrzczony jak Jende i jej pozostali synowie; wyobraziła sobie, że pastor zanurzy go w strumieniu płynącym przez ogród botaniczny, a gdy go podniesie, wierni zaśpiewają: Dźwięczne dzwony niebiańskie! Niechaj zagości radość, bowiem dusza powraca z puszczy! Ale pan Jonga nie życzyłby sobie takich kościelnych wygłupów. Po śmierci pójdę za Jezusem, ale najpierw muszę go zobaczyć na własne oczy, mówił żonie. – I w którym kościele go teraz pobłogosławią? – spytał Jende Moto, gdy rozmawiali o tym, jak wyprawić ojcu jeden z najwystawniejszych pogrzebów, jakie kiedykolwiek widziało Limbe (a w mieście panowało przekonanie, że ten, kto ma dorosłe dziecko w Ameryce, nie może mieć pospolitego pogrzebu).
– Wszędzie tam, gdzie kochają pieniądze – odpowiedział Moto. – Wiem, że wysłałeś już tyle pieniędzy, ile się dało, ale gdybyś mógł podesłać jeszcze trochę, tobyśmy zanieśli do kościoła zgrabną kopertę i na pewno chętnie przyślą pastora, który go pobłogosławi i odeśle prosto do nieba. Pierwszy raz od kilku dni Jende się roześmiał. Przesłał pieniądze, a nazajutrz dowiedział się, że w Mizpah Baptist Church zgodzili się pobłogosławić jego ojca. Pani Jonga była wciąż zagorzałą, pełnoprawną parafianką, a także członkinią Kakane, kobiecego kółka parafialnego. To ze względu na nią pastor zgodził się przyjść do domu i pobłogosławić pana Jongę na jego drodze do Raju. Pieniądze przesłane przez Jendego to w końcu nie danina na rzecz kościoła, lecz ofiara dziękczynna za długie i szczęśliwe życie ich ojca. Po nabożeństwie żałobnym kobiety z kółka parafialnego, przebrane w okolicznościowe stroje, poprowadziły żałobników w orszaku z domu na cmentarz. Za kobietami szła opłacona orkiestra marszowa, a dalej jechał wynajęty land rover wiozący zdobioną mosiądzem trumnę z ciałem pana Jongi. Za samochodem ciągnął się trzykilometrowy pochód krewnych i znajomych, niektórzy z oprawionymi portretami pana Jongi uniesionymi wysoko nad głową. Maszerowali i tańczyli, i zawodzili przez całe New Town i przez bazar, płacząc i śpiewając: Yondo, yondo, yondo, yondo suelele. Jende oglądał wszystko na filmie, o którego nakręcenie poprosił Moto. Sześciogodzinne nagranie obejrzał za jednym posiedzeniem. Zobaczył, jak matka upadła z rozpaczy, gdy otwarto trumnę i zebrani zobaczyli ciało jego ojca po tym, jak przyniesiono je do domu na czuwanie. Słuchał przemów o tym, jakim porządnym człowiekiem był pan Jonga, jakim solidnym rolnikiem i dobrym warcabistą. Oglądał tańce trwające od piątkowego wieczora do sobotniego poranka. Wysłuchał kazania wygłoszonego w domu przez pastora, kazania o tym, że ani śmierć, ani życie; ani anioły, ani demony; ani teraźniejszość, ani przyszłość; ani żadne siły, ani żadna wielkość, ani żadna otchłań, ani nic innego we wszechświecie nie może oddzielić dzieci Boga od Jego miłości. Jende patrzył, jak trumna z jego ojcem obsuwa się do grobu, a pastor woła: „Ikolo Jonga, z prochu powstałeś i w proch się obrócisz!”. Smutek spowodowany tym, że nie mógł pochować ojca, odczuwał równie dotkliwie, jak żal po jego śmierci. Podczas oglądania ziarnistego obrazu prawie cały czas płakał, poza momentami osłupienia na widok siwych
włosów, dodatkowych kilogramów i luk w uzębieniu rozmaitych znajomych i krewnych, ludzi, których nie widział od prawie pięciu lat. Nazajutrz zaczęły go boleć plecy. Pewnego popołudnia musiał wyjść wcześniej z pracy i odwołać wieczorną zmianę w drugiej restauracji. Zdawało mu się, że ból przeniósł się ze stóp na plecy, ale przy tym wyraźnie się zaostrzył. Przez wiele dni przed porannym wyjściem do pracy leżał na podłodze, skręcał się z bólu i łykał po pięć tabletek paracetamolu. Kolega z pracy polecił mu lekarza w Queens, który skasował sześćdziesiąt dolarów za dwudziestominutową konsultację, poinformowawszy go wcześniej, że ubezpieczenie zdrowotne, które wykupiła dla nich przez internet Neni – po tym, jak wygasło jej prawo do bezpłatnej opieki okołoporodowej – było w zasadzie bezużyteczne (dzieci, na szczęście, objęte zostały programem publicznej opieki zdrowotnej). Lekarz przyjął go w pozbawionym okien gabinecie w suterenie, zbadał i powiedział, że jego bóle mogą być wynikiem napięcia nerwowego. – Czy jest pan obecnie narażony na jakieś poważniejsze stresy? – zapytał Jendego. „Czy jestem narażony na poważniejsze stresy?”, chciał powtórzyć Jende. „Owszem, panie doktorze, wygląda na to, że jestem. Za kilka tygodni mam się stawić w sądzie imigracyjnym i ubłagać sędziego, żeby mnie nie deportował. Właśnie zmarł mi ojciec i nie mogłem go pochować. Cóż może być bardziej wstydliwego dla pierworodnego syna? Moja matka ma swoje lata i brak jej sił na pracę na roli, hodowlę świń i wystawanie na bazarze, więc muszę zacząć częściej przesyłać jej pieniądze. Mam żonę i dwoje dzieci, którym muszę zapewnić wyżywienie, ubranie i dach nad głową. Moja żona musi wrócić na uczelnię, żeby nie stracić wizy studenckiej, a ja nie wiem, czy zmywając naczynia w restauracjach, zdołam zarobić na jej czesne. Być może będzie musiała porzucić studia i przebywać w kraju nielegalnie. Może też wyląduje w sądzie imigracyjnym i będzie musiała błagać o możliwość pozostania w kraju i poszukiwania sposobu na ukończenie studiów. Co tam zresztą studia, w niektóre dni nie stać nas nawet na ugotowanie porządnego posiłku z kurczakiem. Pilnuję oszczędności odłożonych na czarną godzinę, ale teraz zadaję sobie pytanie, na co właściwie odkładam? Czarna godzina właśnie nadeszła, a mnie wysiada kręgosłup. A więc owszem, panie doktorze, jestem narażony na poważne stresy”.
49.
Gdy tylko wyszedł z gabinetu, wiedział już, że klamka zapadła. Wieczorem, po pracy, poprosił Neni, żeby usiadła z nim przy stole w pokoju. Wziął ją za rękę i spojrzał jej głęboko w oczy. – Neni… – zaczął. – Co się dzieje? Co powiedział lekarz? – Neni… – powtórzył. – Jende, proszę… – Dojrzałem do powrotu do domu. – Do którego domu? Co to znaczy: powrót do domu? Jende wziął głęboki oddech i milczał przez kilka sekund. – Do Limbe – powiedział żonie. – Chcę wrócić do Limbe. Wyrwała dłoń z jego dłoni i odsunęła krzesło od stołu, jakby Jende ujawnił właśnie, że zapadł na potworną chorobę zakaźną. – A to co ma znaczyć? – zapytała, wyraźnie rozzłoszczona. – Ja już nie chcę zostawać w tym kraju. – Mamy spakować manatki i wrócić do Limbe? Czy o to ci chodzi? Skinął głową i popatrzył na nią ze smutkiem, jak dziecko błagające o litość. Spojrzała mu w oczy, przekrwione, o ciężkich powiekach, jak u chorego, załamanego człowieka. Gdy znów spróbował ująć jej rękę, odsunęła się jeszcze dalej i ukryła dłonie za plecami. – Chcesz wrócić do Limbe? – Tak. – Ale dlaczego? Dlaczego tak mówisz, Jende? Co to ma znaczyć? – Już mi się nie podoba życie w tym kraju. Nie wiem, jak długo tak jeszcze wytrzymam, Neni. Życie w Limbe było udręką, ale tu, teraz… to ponad moje siły. Neni Jonga wpatrywała się w męża, jakby chciała poczuć współczucie, ale była zdolna tylko do irytacji. – Czy to lekarz coś ci powiedział? – spytała. – Chodzi o twoje plecy?
– Nie… to znaczy, nie tylko o to. O wszystko, Neni. Nie zauważyłaś, jaki jestem nieszczęśliwy? – Oczywiście, bébé. Zauważyłam, że jesteś nieszczęśliwy. Ale zmarł ci ojciec i jesteś w żałobie. Każdy, kto kocha ojca tak, jak ty kochałeś swojego, byłby nieszczęśliwy. – Ale tu nie chodzi tylko o śmierć mojego ojca. Chodzi o wszystko, co nam się przytrafiło. O to, że straciłem pracę. O moją sytuację prawną. I ta praca, praca, praca, ciągle praca. Po co? Po te marne grosze? Ile cierpienia może znieść człowiek na tym świecie, e? Jak długo jeszcze… – głos mu się załamał i Jende musiał odchrząknąć, żeby dokończyć zdanie. – Przecież wiesz, że sobie poradzimy, Jends – powiedziała Neni, biorąc go za rękę. – Przeszliśmy już tak wiele. Wiesz, że damy radę, prawda? Jende pokręcił głową. – Nie – odrzekł. – Nie wiem, czy dam radę. Naprawdę bardzo się staram, ale nie wiem, czy moje życie w tym kraju kiedykolwiek się poprawi. Ileż można zmywać naczynia? – Tylko póki nie dostaniesz papierów. – Nieprawda. – Pokręcił ze smutkiem głową. – Papiery to nie wszystko. W dzisiejszej Ameryce dokumenty nie wystarczą. Zobacz tylko, jak wielu ludzi z papierami cienko przędzie. Cierpią nawet niektórzy Amerykanie. A urodzili się w tym kraju. Mają amerykańskie paszporty, a mieszkają na ulicy, zasypiają głodni, co dzień tracą posady i domy przez ten… ten kryzys gospodarczy. Z sypialni dobiegło ich kwilenie Timby. Urwali rozmowę i popatrzyli po sobie, czekając, aż sama się uspokoi i z powrotem zaśnie. Tak też się stało. – W tym kraju dokumenty to nie wszystko – powtórzył Jende. – Jak myślisz, co by się zmieniło w moim życiu, gdybym dostał jutro papiery? – Znalazłbyś lepszą pracę, prawda? – Jaką lepszą pracę? Nie mam wykształcenia, które można by potraktować poważnie. Co będę robił? Zatrudnię się w Pathmarku? I przez następne dziesięć lat będę ważył krewetki jak Tunde? – Ale bébé, praca w Pathmarku nie jest zła. Sam wiesz. Tunde ma bardzo dobrą pracę. Ma świadczenia, ubezpieczenie, płacą nawet za niego składkę emerytalną; tak mi mówiła Olu. I w dodatku dostaje rabat na żywność dla swojej rodziny. To nie jest według ciebie dobra praca? Jende spojrzał na Neni, roześmiał się gorzko i znów pokręcił głową. Może
i jej zdaniem jej koleżanka Olu żyje na niezłym poziomie, bo jej mąż pracuje na stoisku z owocami morza w Pathmarku, ale on nie uważał, żeby Tunde był zadowolony ze swojego życia. Jak mógłby być zadowolony, skoro przez cały tydzień, dzień po dniu, pracuje przy owocach morza i gdy wraca wieczorem do domu, czuć od niego rybą. – Czyli sądzisz, że Tunde i Olu mają niezłe życie, e? – Myślę, że dobrze sobie radzą i my też możemy, jak tylko otrzymasz swoje dokumenty i dostaniesz podobną pracę. – Jak myślisz, jak długo będę mógł dbać o rodzinę za pieniądze zarobione w Pathmarku? E, Neni? Jak mam cię posłać na wakacje za takie pieniądze? Za co opłacimy Liomiemu studia? Albo w ogóle zdołamy się ruszyć z tej nory pełnej karaluchów? – No to pojedziemy do Phoenix. Przecież tego zawsze chciałeś, prawda? – Nie przenoszę się do Phoenix! Myślisz, że w Phoenix czeka nas coś lepszego? Ja tu siedziałem i zazdrościłem Arkamowi, że ma tam ładny pięciopokojowy dom, tymczasem dwa dni temu dowiedziałem się, że go stracił. Dom towarowy, w którym pracował, zamknięto, Arkamo został bez pracy, nie może płacić bankowi i bank odebrał mu dom. Wiesz, gdzie teraz mieszka z całą rodziną? W suterenie u siostry, w pomieszczeniu bez okien! Tego dla nas chcesz, Neni? Żebyśmy skończyli w suterenie w Phoenix? Neni westchnęła i pokręciła głową. – No dobrze, bébé – powiedziała. – To zostaniemy w Nowym Jorku. Może uda ci się wrócić za kierownicę. Może znajdziemy ci inną pracę podobną do tej, którą miałeś u pana Edwardsa? – Gadasz od rzeczy. – Chodzi mi tylko o to, że… – Myślisz, że łatwo znaleźć taką pracę? Myślisz, że komuś takiemu jak ja łatwo znaleźć taką dobrą pracę? A gdzie byłaś, jak rozesłałem ze sto CV w odpowiedzi na znalezione w Internecie oferty pracy dla szofera i nikt do mnie nie zadzwonił? Wiesz dobrze, że pracę u pana Edwardsa dostałem tylko dlatego, że pan Dawson bardzo lubi Winstona i zaufał mu, że poleci kogoś porządnego. Dostałem tę pracę tylko dzięki Winstonowi, a nie dzięki sobie. Okej? Więc przestań gadać tak, jakbyś nie miała oleju w głowie. Neni zorientowała się, że go rozzłościła. Próbowała go pogłaskać po ramieniu, żeby załagodzić to, co powiedziała, ale Jende wyrwał się i wstał. – Proszę, bébé – powiedziała, podnosząc głowę. – Przecież damy sobie
radę, prawda? Jende wyszedł bez słowa z pokoju i udał się do kuchni. Gdy weszła tam za nim, zobaczyła, że otwiera i zamyka szafki i szuflady. – Bébé, czego szukasz? – Musisz o czymś wiedzieć, Neni – powiedział i odwrócił się do niej. – Musisz wiedzieć, że to, jak daleko zaszliśmy, zawdzięczamy w większości Winstonowi. Rozumiesz? Wiesz, że nie mielibyśmy takich oszczędności, gdyby Winston nie zaproponował, że zapłaci resztę honorarium Bubakara. Nie mielibyśmy nic, gdyby nie mój kuzyn, który pokrył prawie wszystkie koszty związane z procedurami imigracyjnymi, pomógł mi znaleźć tę pracę, pomógł mi znaleźć to mieszkanie! Ale co, jeśli nasza sytuacja w tym kraju znacznie się pogorszy? Ty masz wizę studencką i będziesz musiała się dalej uczyć, żeby jej nie stracić, mnie władze próbują deportować, a jeśli zaczną nam się kończyć pieniądze, a jedno z nas poważnie podupadnie na zdrowiu, to do kogo się zwrócimy? Winston będzie miał dziecko. Weźmie ślub. Urodzą im się następne dzieci. Jego młodsze siostry kończą w przyszłym roku studia w Kamerunie i musi je tutaj sprowadzić. Nie będziemy już mogli się zwracać do Winstona w każdej sprawie. A nawet gdybyśmy mogli, to ja jestem mężczyzną! Nie mogę cały czas oczekiwać, że mój kuzyn wyciągnie do mnie rękę. – Ale niezbadane są wyroki boskie. Może w taki czy inny sposób uda ci się zdobyć posadę szofera u kogoś innego, e? – Nie słuchasz mnie, Neni. Nie słuchasz! Zapomnij o boskich wyrokach, okej? Nawet jeśli spróbuję znów poszukać pracy za kierownicą, to czy naprawdę sądzisz, że jakaś gruba ryba z Wall Street ot, tak weźmie z ulicy jakiegoś Afrykańczyka? I to jeszcze w takich warunkach gospodarczych, gdy masa ludzi szuka podobnej pracy? Dziś nawet ci, którzy wkładali co dzień garnitury do pracy na Wall Street, szukają czasem pracy za kółkiem. Już nie jest tak łatwo. Myślisz, że jak mi się uda znaleźć pracę za więcej niż trzydzieści pięć tysięcy? – Może mógłbyś… – Co mógłbym? – Są inne możliwości… – Dlaczego się ze mną spierasz? Chodzi o to, że mi nie wierzysz? Szkoda, że cię przy mnie nie było tydzień temu, gdy spotkałem pewnego człowieka, który woził innego dyrektora z Lehman Brothers. Czasem siedzieliśmy razem
przed biurowcem; to był rześki, pyzaty człowiek. Natknąłem się na niego w centrum i wyglądał tak, jakby od dobrego roku nie zjadł porządnego posiłku. Nie udało mu się znaleźć innej pracy. Mówi, że teraz jest za dużo kandydatów na szoferów. Nawet byli policjanci i ludzie z solidnym wyższym wykształceniem chcą siadać za kółko. Ludzie tracą pracę na prawo i lewo, i na gwałt szukają nowej, byle mieć na rachunki. To powiedz mi teraz: skoro on, Amerykanin, biały człowiek z papierami, nie może znaleźć pracy jako szofer, to co mam powiedzieć ja? Podobno sytuacja w kraju ma się poprawiać, ale wiesz co? Nie wiem, czy mogę tu zostać do tego czasu. Nie wiem, czy mogę tak dalej cierpieć tylko dlatego, że chcę mieszkać w Ameryce.
50.
Nie wyjedzie. Za nic. Nie wróci do Limbe. Przez lata mieszkała w domu ojca i zajmowała się wyłącznie gospodarstwem, najpierw zbyt rozżalona i zażenowana, by wrócić do szkoły po tym, jak przerwała naukę, a następnie straciła córkę, a później – gdy cztery lata po śmierci dziecka dojrzała wreszcie do powrotu – nie mogła tego zrobić, bo jej ojciec uznał, że nie warto płacić niemal dwudziestoletniej córce za naukę w szkole średniej. Zaproponował jej praktykę w szwalni, ale Neni się sprzeciwiła i powiedziała, że nie wyobraża sobie siedzenia pięć dni w tygodniu przy maszynie do szycia. Jak chcesz, odparł ojciec, w takim razie zostań w domu i wyobrażaj sobie, że przez resztę życia nie robisz nic. Dopiero gdy Liomi skończył rok, ojciec zgodził się wreszcie opłacić jej wieczorowy kurs komputerowy po tym, jak przekonała go, że nabycie podstawowych umiejętności w tej dziedzinie może jej pomóc w znalezieniu pracy biurowej. Jednak po roku nauki nie udało jej się znaleźć żadnej posady, bo w Limbe w ogóle trudno było o pracę, a zwłaszcza dla młodej kobiety, która nie ukończyła nawet szkoły średniej. Neni siedziała więc w domu, znudzona i sfrustrowana; nie mogła się usamodzielnić, bo była zależna finansowo od rodziców, nie mogła wyjść za Jendego, bo ojciec nie pozwoliłby jej poślubić pracownika służb miejskich, a ona nic na to nie mogła poradzić, bo oboje, ona i Jende, uważali, że nie należy się przeciwstawiać któremukolwiek z rodziców i brać ślubu wbrew jego woli. Po dziesięciu latach marzyła już tylko o wyjeździe do Ameryki. Wcale nie sądziła, że życie w Ameryce jest usłane różami – obejrzała wystarczająco dużo odcinków Dallas i Dynastii, by wiedzieć, że w tym kraju żyją też źli ludzie – ale za to sitcomy takie jak Bajer z Bel-Air czy Bill Cosby Show uzmysłowiły jej, że jest na świecie miejsce, w którym czarni mają takie same szanse na osiągnięcie dobrobytu jak biali. Afroamerykanie, których widziała w kameruńskiej telewizji, byli szczęśliwymi ludźmi sukcesu, dobrze wykształconymi i szanowanymi, Neni nabrała więc przekonania, że skoro oni mogą sobie tak świetnie radzić w Ameryce, to może i ona. W Ameryce
każdy, czarny czy biały, dostaje jednakową szansę i może stać się tym, kim tylko zapragnie. Nawet po tym, jak obejrzała Chłopaków z sąsiedztwa i Rób, co należy, nie zmieniła zdania i nie dała się przekonać, że losy bohaterów odzwierciedlają coś więcej niż życie bardzo małego odsetka czarnych, podobnie jak Amerykanie rozumieją zapewne, że pokazywane na ekranie wojna i głód w Afryce to zaledwie ułamek życia Afrykanów. Mieszkańcy Limbe, którzy wyemigrowali do Ameryki, nigdy nie wysyłali zdjęć przedstawiających takie życie, jakie pokazano w tych filmach. Wszystkie znane jej amerykańskie zdjęcia Kameruńczyków przedstawiały prawdziwą sielankę: roześmiane dzieci na śniegu, uśmiechnięte pary w galeriach handlowych, rodziny pozujące na tle ładnego domu, obok ładnego samochodu. Ameryka stała się dla niej synonimem szczęścia. Dlatego też w dniu, w którym Jende powiedział jej, że Winston zaproponował, że kupi dla niego bilet lotniczy, żeby mógł się przeprowadzić do Ameryki, a potem sprowadzić tam ją i Liomiego, ze łzami w oczach napisała do Winstona pięcioakapitowego maila z podziękowaniami. Amerykańskie filmy – na przykład Mamuśkę i Panią Doubtfire – oglądała nie tylko dla rozrywki, ale też w ramach przygotowań. Wyobrażała sobie przyszłość w Nowym Jorku, gdzie uzupełni wykształcenie, kupi dom, założy szczęśliwą rodzinę. Choć na miejscu okazało się, że niewielu czarnych żyje w takich warunkach jak bohaterowie sitcomów i dosłownie nikt, bez względu na kolor skóry, nie ma takiego kamerdynera jak rodzina z Bajeru z Bel-Air, to odkrycie prawie nie zmieniło jej opinii na temat możliwości, jakie daje Ameryka. Może i nie jest doskonała, ale to i tak wspaniały kraj. I tak może tu osiągnąć o wiele więcej niż w Limbe. Mimo codziennych trudów i tak może wysyłać zdjęcia swoim znajomym z Limbe i pisać: patrzcie tylko, patrzcie na mnie i moje dzieci, w końcu wychodzimy na prostą. A teraz, gdy już tak daleko zaszła i gdy od rozpoczęcia studiów na farmacji dzieliły ją tylko dwa semestry w BMCC, Jendemu zachciało się wracać do domu. Chciał ją zaciągnąć z powrotem do Limbe. Za żadne skarby. – To co ty chcesz zrobić? – spytała Fatou, splatając jej włosy w warkoczyki. – Nie wiem – odparła Neni. – Naprawdę nie wiem. Fatou objęła ją za ramiona, obróciła i pochyliła jej głowę, żeby dokończyć wyplatanie warkoczyków przy skórze. – Małżeństwo – powiedziała. – Każda go chce. A jak już ma, to się
okazuje, że jej daje to, czego nie chce. Neni prychnęła. Fatou nie mogła się powstrzymać przed wymyślaniem na poczekaniu rozmaitych porzekadeł; bez wahania przyjęła rolę księgi wątpliwych kobiecych mądrości. – Nieważne, co robią kobiety w tym kraju – ciągnęła. – My, Afrykanki, musimy ustawiać się za mężem, iść za nim i powtarzać: tak, tak. My, Afrykanki, musimy tak robić. Nie powiemy mężowi: nie, nie zrobię tego. – Czyli ty robisz wszystko, o co cię poprosi Ousmane, e? – Tak. Robię. Co chce, to robię. A jak myślisz, dlaczego mamy siedmioro dzieci? – Bo tak kazał Ousmane? – A jak ci się zdaje? Która kobita przy zdrowych zmysłach chciałaby tak cierpieć siedem razy w życiu? Neni roześmiała się, ale to była jedna z niewielu okazji do tego, by pośmiać się z koleżanką ze swojej ciężkiej doli. Najczęściej kręciła z niedowierzaniem głową i tak też zrobiła dwa dni później, gdy Betty zostawiała u niej dzieci w drodze do swojej drugiej pracy w domu opieki na Lower East Side. – Powiedz mu, że nie jedziesz – powiedziała w kuchni Betty, podczas gdy dzieci walczyły w salonie o pilota do telewizora. – Co on wygaduje, że ma tu za ciężkie życie? Gdybyśmy nie mieli ciężkiego życia u siebie, to po co byśmy porzucali swoje kraje i przyjeżdżali tutaj? – Uważa, że lepiej cierpieć we własnym kraju niż gdzie indziej. – Ha! Proszę cię, nie rozśmieszaj mnie. Naprawdę uważa, że cierpienie w Kamerunie jest lepsze niż cierpienie w Ameryce? Neni wzruszyła ramionami. – Pożałujesz, jeśli wrócisz do domu, mówię ci to od razu – oznajmiła Betty. – Dlaczego wy się zachowujecie jak przedszkolaki? Wszędzie życie jest ciężkie. Człowiek wie, że może kiedyś los się odmieni. Albo i nie. Nikt nie wie, co go czeka. Ale się nie poddajemy. – Wiesz, jak nam ostatnio trudno. Odkąd stracił… – A te pieniądze, które wyciągnęłaś od pani Edwards? – Ciii! – powiedziała Neni. Wyjrzała z kuchni, żeby sprawdzić, czy nie ma gdzieś w okolicy Liomiego. – Jende twierdzi, że nie możemy korzystać z tych pieniędzy – szepnęła. – Ukrył je na osobnym koncie i mówi, że ruszymy je dopiero, gdy nadejdzie najgorsze.
– Dlaczego to on decyduje, na co wydać pieniądze? – Och, Betty, nie musisz tego aż tak ujmować. Betty rozdziawiła usta, nadęła nozdrza i dwukrotnie zmierzyła wolno wzrokiem jej twarz, od brody do czoła i z powrotem. – Neni? – powiedziała, przekrzywiając głowę. – E? – Czy to ty pomaszerowałaś do tej kobiety i zarobiłaś sobie te pieniądze? Neni skinęła głową. – Czy to pieniądze Jendego, czy wasze? – Nasze… – To powiedz swojemu mężowi, że to też twoje pieniądze i chcesz tu za nie pozostać! – A to co za gadanie? – odparła Neni. – Masz mnie za Amerykankę? Nie mogę po prostu powiedzieć mężowi, że chcę, żeby było tak i tak. – A dlaczego nie? – Nie wiesz, jaki jest Jende. To dobry człowiek, ale jednak mężczyzna. – To co, wrócisz do Kamerunu? – Nie chcę jechać! – To nie jedź! Powiedz mu, że chcesz zostać w Ameryce, i próbuj dalej. Zanim zaczniesz myśleć o pakowaniu, masz jeszcze do zrobienia milion rzeczy; najpierw załatw sobie papiery i zacznij od początku. Mówiłam ci, że jeśli potrzebujesz pożyczyć pieniądze na czesne, znam ludzi, którzy mogą ci pomóc. Jutro zacznę dzwonić, zresztą może jeszcze dziś wieczorem wykonam kilka telefonów. Tylko… nawet nie myśl o tym absurdalnym powrocie do kraju. Powiedz Jendemu, że nigdzie się nie wybierasz. Że chcesz tu zostać i próbować dalej! Neni spojrzała na Betty, na przerwę dzielącą jej zęby na dwie równie piękne połowy. Ona akurat o trudnych próbach wiedziała wszystko. Spędziła w tym kraju trzydzieści jeden lat i dalej próbowała, a Neni nie mogła zrozumieć dlaczego. Betty przyjechała tu z rodzicami jako dziecko i dzięki nim zdobyła dokumenty. Od ponad dekady miała obywatelstwo i proszę bardzo, poprzestała na szkole pielęgniarskiej i pracowała na dwa etaty w domach opieki. Neni nie mogła pojąć, jak to możliwe. Gdyby ona zdobyła obywatelstwo, nie minęłoby pięć lat, a pracowałaby już jako farmaceutka. Farmaceutka z ładnym SUV-em i domem w Yonkers, Mount Vernon, a może nawet w New Rochelle.
Tego wieczora spędziła prawie dwie godziny przy komputerze, szukając rady w Google. „Jak przekonać męża”. „Jak postawić na swoim”. „Mąż chce wracać do kraju”. Nie znalazła jednak żadnej porady adekwatnej do jej sytuacji. Gdy stanęła potem przed lustrem, żeby wykonać peeling, obiecała sobie, że będzie walczyć z Jendem do skutku. Nie miała innego wyjścia. Nie chodziło tylko o to, że pokochała Nowy Jork, że spędziła w nim wspaniałe chwile i miała nadzieję na kolejne. Ani o to, że liczyła, że pewnego dnia zostanie farmaceutką, i to odnoszącą sukcesy. I niemal zupełnie nie o to, co by tu musiała zostawić, a czego nie sposób ujrzeć w jej rodzinnym mieście: dorożki na ulicach, gigantyczne rozświetlone choinki na placach i piękne parki, w których na tle wielobarwnych liści koncertują za darmo muzycy. Nie chodziło tylko o to, co ona sama musi porzucić. Nic podobnego. Chodziło przede wszystkim o to, czego zostaną pozbawione jej dzieci, i o to, dokąd wszyscy wrócą: do Limbe. O brak nieograniczonych możliwości, szans na przyszłość, czyli czegoś, co w domu jej ojca było zupełnie nieobecne. Zamierzała walczyć o swoje dzieci i o siebie, bo nikt nie wyjeżdża tak daleko tylko po to, żeby powrócić bez zgromadzonej fortuny i bez spełnionych marzeń. Musiała walczyć o to, by nie stali się nigdy obiektami drwin, jak ona wtedy, gdy zaszła w ciążę i zrezygnowała ze szkoły. – Co powiedzą ludzie na mieście? – powiedziała kilka dni później do Jendego, zanim wyszedł rano do pracy. – Patrzcie tylko, powiedzą. Ameryka im śmierdzi. – A więc to cię martwi, e? – odrzekł. – Chcesz spędzić w ten sposób resztę życia, bo boisz się, że ktoś cię wyśmieje? – Nie! – odpowiedziała i gdy wkładał kurtkę, wymierzyła palec w stronę jego twarzy. – Nie to mnie martwi. To ty mnie martwisz! Kilka minut po jego wyjściu zadzwoniła Betty. – Już teraz rozumiem, dlaczego niektóre kobiety decydują się na ślub z innymi kobietami – powiedziała, zanim Neni zdążyła jej opowiedzieć o swoim poranku. – Co się stało? – spytała obojętnie Neni, żałując, że odebrała. – Idę do Macy’s i kupuję sobie na wyprzedaży jedną kieckę, a Alphonse zachowuje się tak, jakbym spędzała całe dnie na zakupach. – A co to ma wspólnego ze ślubem z kobietą? – Jaka kobieta wpędzałaby drugą w poczucie winy z powodu sukienki na
poprawę humoru? Ani myślę wkładać starą sukienkę na wesele, na którym ludzie będą mi robić zdjęcia i wrzucać je na Facebooka. Zaraz zacznie się komentowanie: „Ale ta Betty się postarzała, ale przytyła”. W dzisiejszych czasach trzeba dbać o… – Betty, przepraszam, muszę iść do sklepu… – Co się stało? – Nic. – Jak to: nic? Neni udała, że nie słyszy. – Chodzi o Jendego? – A o kogo innego? Już sama nie wiem, jak mam z nim rozmawiać. Betty chrząknęła z dezaprobatą, raz i drugi. – Wiesz ty co… – zaczęła. – Wielu się głupot w życiu nasłuchałam, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś wyjeżdżał z Ameryki po to, żeby wrócić do swojego biednego kraju. – Jemu się zdaje, że zjadł wszystkie rozumy. – A co powiedział, jak wspomniałaś o rozwodzie? – Jeszcze z nim o tym nie rozmawiałam. – Jeszcze nic nie powiedziałaś! Przez tyle czasu… – Proszę cię, tylko brakuje, żebyś jeszcze ty mnie dobijała. Błagam cię. Myślę o tym… – Nie możesz sobie po prostu bezczynnie siedzieć i myśleć. – Wcale nie siedzę bezczynnie! Porozmawiam z nim o tym, ale nie dzisiaj; za późno wróci z pracy. – No to kiedy go o to zapytasz? Wiesz, że im dłużej będziesz zwlekać… – Kilka dni nic nie zmieni. – To co, chcesz czekać do przyszłego roku? – Powiedziałam przecież, że z nim porozmawiam.
51.
Do takiego tematu trzeba podejść z największą ostrożnością. Ani zbyt poważnie, ani zbyt beztrosko. Trzeba wykazać się subtelnością, żeby rozmowa nie przerodziła się w kłótnię. To dlatego czekała, aż Jende znajdzie się w łazience i zacznie myć zęby. Weszła w chwili, gdy nakładał na szczoteczkę pastę colgate, od początku do końca włosia, tak jak zawsze, nawet jeszcze w Limbe, gdzie tubka pasty kosztowała ich czasem tyle, co góra bulw taro. Przysiadła na pokrywie sedesu i patrzyła, jak Jende odkręca wodę i moczy szczoteczkę. – Tak sobie pomyślałam… – zaczęła, patrząc na jego odbicie w lustrze. Jende wsunął szczoteczkę do ust i zaczął mocno szorować zęby trzonowe. – Chodzi o to, że… Betty ma kuzyna… który może… który ma obywatelstwo. Jende wypluł białą pianę. – No i co? – spytał, nawet się nie odwracając. – Mógłby nam pomóc, bébé. Z dokumentami. Jende włożył szczoteczkę z powrotem do ust i wrócił do szorowania: góra, lewo, prawo, dół. Widoczne w lustrze oczy miał tak przekrwione, że Neni jeszcze czegoś takiego nie widziała. – Jeśli próbujesz powiedzieć to, co mi się wydaje – rzekł z ustami pełnymi piany – to lepiej się zamknij, i to już. – Ale… proszę, wysłuchaj mnie, bébé. Proszę. Betty go spytała i powiedział, że może to dla nas zrobić. Jende odwrócił się do niej; usta miał półotwarte, a po brodzie spływała mu strużka piany. Neni odwróciła wzrok. – Chodzi o pieniądze od pani Edwards – powiedziała. – Powinniśmy mu nimi zapłacić. Jende uniósł dźwignię baterii, nabrał wody, przepłukał usta, po czym wypluł rozcieńczoną pianę i zaczął myć twarz, rozchlapując wodę aż na lustro i kosz na śmieci. Gdy skończył, ściągnął ręcznik wiszący na drzwiach
kabiny prysznicowej i przykrywszy nim twarz, wziął kilka oddechów. – Weźmiemy rozwód i wyjdę za niego. W ten sposób dostanę dokumenty, potem on i ja się rozwiedziemy, a my znów weźmiemy ślub, ale przez cały ten czas będziemy żyli… Jende, jakby usłyszał coś niewiarygodnie szokującego, zerwał gwałtownie ręcznik z twarzy, która zdawała się teraz czarniejsza niż jego włosy. Odwrócił się w jej stronę. – Te klepki, wiesz, te w twojej głowie – postukał się po czaszce palcem wskazującym – chyba się trochę poluzowały, co? – Nie musimy wracać do Kamerunu, Jends – powiedziała głosem tak pełnym rozpaczy, że załamywał się przy każdym słowie. Jende rzucił ręcznik na podłogę i otworzył drzwi. – Jeśli jeszcze kiedyś otworzysz jadaczkę i zaproponujesz mi coś równie absurdalnego, to… – Ale bébé… – Powiedziałem coś, Neni. Jeśli jeszcze raz usłyszę od ciebie takie głupoty, to jak Boga kocham… – Pieniądze są od pani Edwards, należą też do mnie! Stał w drzwiach i patrzył, jak jego żona siedzi z zadartą głową. – Tylko spróbuj otworzyć usta i powiedzieć jeszcze jedno słowo, Neni! – To co zrobisz? Trzasnął drzwiami i zostawił ją zastygłą w bezruchu na pokrywie sedesu.
52.
Bubakar przystał na pomysł Jendego. Zwróci się do sędziego o zamknięcie procedury deportacyjnej, a Jende sam wyjedzie z kraju. – To się nazywa „dobrowolny powrót” – powiedział Bubakar. – Wyjeżdżasz bez rozgłosu w ciągu dziewięćdziesięciu dni. Władze będą zadowolone. Nie muszą płacić za odtransportowanie cię do Kamerunu. – A będę mógł jeszcze wrócić do Ameryki? – zapytał Jende. – Oczywiście – odrzekł adwokat. – O ile w ambasadzie przyznają ci kolejną wizę. Ale czy tak zrobią? Na to pytanie ci nie odpowiem. Nie dostaniesz bezwzględnego zakazu wjazdu do kraju, jak stałoby się wtedy, gdybyś po cichu przedłużył pobyt po wygaśnięciu wizy. Możesz wrócić, ale czy uda ci się uzyskać kolejną wizę po tym, co teraz zrobiłeś? O tym zdecyduje tylko ambasada w Kamerunie. – A co z moją żoną i dziećmi? – zapytał Jende. – Czy będą mogli wrócić? – Mała zawsze będzie mogła wrócić, bo jest Amerykanką. A jeśli chodzi o Neni, to wszystko powinno być w porządku pod warunkiem, że złoży oficjalne pismo potwierdzające, że rezygnuje ze studiów na BMCC, a potem wyjedzie w określonym terminie po tym, jak jej nazwisko zostanie usunięte z bazy danych studentów zagranicznych. W ambasadzie zapewne przyznają jej w przyszłości kolejną wizę, bo to, że miała wcześniej wizę studencką i musiała przerwać naukę ze względu na urodzenie dziecka, raczej nie będzie świadczyło na jej niekorzyść. Ale twój syn Liomi będzie w równie trudnej sytuacji jak ty. – Dlaczego? To tylko dziecko. Nie mogą go karać za to, że rodzice go tu sprowadzili. To przeze mnie został dłużej, niż pozwalała mu wiza. To moja wina, panie Bubakar. Nie jego. – E? Tak myślisz, abi? – zaśmiał się adwokat swoim charakterystycznym dwutonowym śmiechem. – Coś ci powiem, mój bracie. Rząd amerykański ma w nosie to, czy ktoś przyleciał jako jednodniowe niemowlę i przebywa tu nielegalnie, czy też został wrzucony z zawiązanymi oczami do kontenera i ocknął się dopiero w Kansas City. Słyszysz? Rząd amerykański ma
w dupie, czyja to wina. Nielegalny pobyt to nielegalny pobyt. Trzeba ponieść konsekwencje. – Ale… – I właśnie dlatego musisz się bardzo poważnie zastanowić, czy wywozić rodzinę z powrotem do kraju – powiedział. – Mówisz, że masz po dziurki w nosie tego kraju, e? Wierzę ci. Ja też mam go czasem potąd. Ameryka potrafi być piekłem, wiem. Man nova see suffer until the day ei enter America, make I tell you. Znów się zaśmiał, tak jak człowiek potrafi się zaśmiać tylko na wspomnienie okropnych minionych przeżyć. – Jestem tu od dwudziestu dziewięciu lat – ciągnął. – Przez pierwsze trzy lata potrafiłem godzinami szukać biletu powrotnego do Nigerii. Ale wiesz co, mój bracie? Cierpliwość. Wytrwałość. Oto cała sztuka. Trzeba wytrwać, jak na mężczyznę przystało. A popatrz na mnie teraz, e? Mam dom w Canarsie. Jedna córka studiuje medycynę. Syn jest inżynierem budownictwa w New Jersey. Druga córka studiuje w Brooklyn College. Przy odrobinie szczęścia dostanie się do Fordham Law i zostanie prawniczką, jak ja. Jestem z nich bardzo dumny. Kiedy na nich patrzę, ani trochę nie żałuję tego, co wycierpiałem. Mogę śmiało powiedzieć, że los jest dla mnie łaskawy. Wytrwałem i spójrz tylko na mnie. Nie mam zamiaru cię okłamywać, że za miesiąc czy za rok twoje życie stanie się łatwiejsze, bo może nie. W Ameryce, żeby zmienić się z ledwo wiążącego koniec z końcem imigranta w człowieka sukcesu, trzeba przejść długą drogę. Ale wiesz co, mój bracie? Każdy może to zrobić. Jestem najlepszym przykładem na to, że dzięki ciężkiej pracy i wytrwałości każdy może to zrobić. – Bzdury – powiedział Winston, gdy Jende powtórzył mu słowa Bubakara. – Pewnie, że nie chce, żebyś wrócił do siebie. W Kamerunie nie ma takich możliwości jak w Ameryce, ale to nie znaczy, że należy tu koniecznie zostać, jeśli nie ma to już sensu. Dlaczego wszyscy zachowują się tak, jakby Ameryka była pępkiem świata? – Cały ten stres – powiedział Jende. – Po co to wszystko? – Żeby człowiek zdechł i zostawił dzieciom długi do spłacenia – odparł Winston. Dodał, że nawet gdyby Jende zdobył dokumenty, to jako niewykształcony imigrant z Afryki być może nigdy nie zdołałby zarobić dość pieniędzy, żeby żyć tak, jak by chciał, nie wspominając już nawet o własnym domu albo
opłaceniu studiów żony i dzieci. Możliwe, że nigdy nie zaznałby spokojnego snu. – Ilekroć rozmawiam z kimś z pays, kto próbuje rzucić swoją dobrą pracę i uciec do Ameryki, mówię mu: „Ty lepiej uważaj. Lepiej uważaj. Make man no say I no be warn ei say America no easy”. – Ale mnie to niezbyt poważnie ostrzegałeś – powiedział ze śmiechem Jende. – Nie – odrzekł Winston i też się roześmiał. – Nie ostrzegałem cię. Po prostu kupiłem ci bilet, żebyś mógł sam się przekonać, jak to jest. – Też prawda. – Ale jeśli ktoś mnie teraz zapyta, czy powinien rzucić pracę w kraju i przyjechać do Ameryki, to słowo daję, Bo, będę go błagał, żeby na razie wybił sobie Amerykę z głowy. – Albo chociaż poczekał, aż się skończy ta cała recesja. – Jakie: skończy? Czy to się kiedykolwiek skończy? – Kiedyś na pewno w tym kraju będzie lepiej. – Wcale bym nie był taki pewny, Bo. Sam nie wiem. Krótko mówiąc, nawet prawnicy, ludzie tacy jak ja, nie mogą już liczyć na godne życie w tym kraju. Czytałem o Meksykanach, którzy przekraczali nielegalnie granicę, żeby dostać się do Ameryki, a teraz próbują przekroczyć granicę, żeby wrócić do swojego kraju. Dlaczego? Bo tu już niczego nie osiągną. – Ale ludzie tacy jak ty mają szczęście – powiedział Jende. – Mają dobrą pracę i pieniądze. – Uważasz, że mam szczęście? – A nie masz więcej szczęścia niż reszta z nas? Jeśli nie uważasz się za szczęściarza, zapraszam cię do Harlemu, na to śmietnisko, a ja zamieszkam chętnie w pobliżu Columbus Circle. – No tak, pewnie mam szczęście – zachichotał Winston. – Haruję jak wół od rana do nocy dla ludzi, którzy zgarniają prawie wszystko, a innym zostawiają resztki. Ale ostatecznie trafiają do mnie pliki ich brudnych pieniędzy, więc… – Ale co poradzisz? – Co poradzę? Nic nie poradzę. A nawet gdybym mógł, pewnie bym nic nie zrobił, bo lubię pieniądze, nawet jeśli brzydzę się ich pochodzenia. – Jak to tutaj mówią: każdy orze, jak może. – Szkoda mi tylko ludzi takich jak ty, Bo – westchnął Winston. – W tym
kraju… Mówię ci, nadejdzie dzień, gdy Meksykanie przestaną nielegalnie napływać do Ameryki. Poczekaj, sam zobaczysz. – Może to Amerykanie zaczną uciekać do Meksyku – powiedział Jende. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś do tego doszło – zgodził się Winston i obaj wybuchnęli śmiechem, wyobrażając sobie Amerykanów przeprawiających się masowo przez Rio Grande. Zakończywszy rozmowę, Jende poczuł wdzięczność dla Winstona, że ten wsparł go w jego decyzji. Potrzebował potwierdzenia swoich racji, a nie znalazł go u nikogo innego, nawet u swojej matki. Kiedy powiedział jej o swoim planie powrotu do kraju, spytała, dlaczego wraca, skoro inni uciekają z Limbe, skoro wielu jego rówieśników emigruje do Bahrajnu i Kataru albo wędruje lub jedzie wieloma zatłoczonymi autobusami do Libii, żeby móc wsiąść do cieknącej łodzi i przybić do wybrzeża Włoch z marzeniami o szczęśliwszym życiu, o ile wcześniej nie pochłonie ich Morze Śródziemne.
53.
Gdy urodził się Liomi, wzięła go na ręce i płakała ponad godzinę. Ciąża trwała długo, prawie czterdzieści dwa tygodnie, i wiązała się chyba ze wszystkimi okropnymi objawami ciążowymi: koszmarnymi porannymi mdłościami i wymiotami, które utrzymywały się przez cztery miesiące, nieustannymi bólami głowy przez kolejne dwa, bólem pleców, który nie pozwalał jej się przewrócić na drugi bok i bez jęku wstać z łóżka, opuchniętymi stopami niemieszczącymi się w kupionych przez Jendego butach w rozmiarze czterdzieści i wreszcie strasznym trzydziestogodzinnym porodem. W ostatnim miesiącu ciąży, nie chcąc spędzać całego dnia w łóżku i wysłuchiwać przytyków rodzeństwa i znajomych, którzy pewnie śmialiby się, że ciąża to nie choroba, poruszała się po mieście o lasce. „Przestań się zachowywać jak staruszka”, powiedzieliby z pewnością, naigrawając się dobrodusznie z jej niezgrabnego chodu i wielkiego brzucha. „A gdybyś była w ciąży i musiała się przy tym zajmować piątką dzieci?”, powiedział do niej ze złością ojciec, gdy oznajmiła, że nie będzie już nosiła na głowie zakupów, bo ciężarne kobiety nie powinny dźwigać ciężarów. Nie znosiła jego drwiących uwag, ale ponieważ nie miała męża, który by ją ochronił, musiała zostać w domu ojca i jemu się podporządkować. Gdy Liomi wreszcie wyszedł – po tym, jak dwie położne przez ponad godzinę majstrowały przy jej brzuchu i uciskały go z każdej strony, a matka i ciotka trzymały jej nogi w powietrzu i wrzeszczały: „Przyj! Przyj! Jeśli wiesz, jak zasmakować słodyczy, musisz też wiedzieć, jak znieść gorycz!” – objęła jego zakrwawione, obrzmiałe ciałko i płakała tak mocno, że bała się, że wypłacze całą wodę z organizmu i straci siły. – Już po wszystkim – mówiły jej kobiety z sali. – Na co jeszcze płaczesz? Ale Neni wiedziała, że to jeszcze nie koniec, i kobiety także o tym wiedziały. To była dopiero zapowiedź znacznie gorszych cierpień, ale wszystkie one byłyby tego warte, jeśli tylko dziecko żyło i miało się dobrze, a ona mogła spojrzeć mu w oczy i zobaczyć, jaki cudowny, cudowny dostała dar.
– No to dlaczego chcesz go oddać do adopcji? – spytała Natasha. Siedząca na sofie Neni pochyliła się, wyjęła chusteczkę z pudełka stojącego na stoliku kawowym i odwróciwszy wzrok, przyłożyła ją do twarzy. Na ekranie komputera stojącym na oddalonym o półtora metra biurku włączył się wygaszacz ekranu i rozpoczął się pokaz zdjęć Natashy, jej męża, dzieci i wnucząt. Sprawiali wrażenie szczęśliwej rodziny. – Doskonale rozumiem, że chcesz zapewnić swojemu dziecku możliwie najlepszą przyszłość – powiedziała Natasha. – Trudno by było cię winić za to, że chcesz tego, co każda matka. Ale musisz zadać sobie pytanie, czy to najlepsza droga? Co jesteś gotowa dać w zamian za to, czego chcesz? I co wiesz o tym człowieku, z którym chcesz porozmawiać? – W ubiegłym roku uczył mnie matematyki na uczelni – odpowiedziała Neni cichym, pełnym rozpaczy głosem. – Uhm, i co jeszcze? To twój bliski przyjaciel? Neni pokręciła głową. – Nie w tym sensie, że pozostajemy w ciągłym kontakcie. Ale przed końcem semestru spotkaliśmy się na kawie i obiecaliśmy sobie, że będziemy podtrzymywać znajomość. To bardzo miły człowiek. Był miły dla mnie, a gdy poznał mojego syna, także dla niego. – Jak często się kontaktujecie? – Wymieniliśmy kilka maili, nic szczególnego. Wpisał mnie na listę, gdy rozsyłał zdjęcia ze swojej czterdziestki, którą świętował ze swoim chłopakiem w Paryżu. Ja też go dopisałam do listy, gdy informowałam znajomych o narodzinach Timby. Odpisał mi, pogratulował i dodał, że nie może się doczekać własnego dziecka. Takie tam. – Rozumiem. Neni skinęła głową. – Powiedział mi, że on i jego chłopak bardzo chcą adoptować dziecko i dlatego dwa wieczory temu, gdy leżałam i rozmyślałam o swoim synu, nagle mnie oświeciło. Obudziłam się rano i nie mogłam myśleć o niczym innym. – Nie powiedziałaś jeszcze nikomu, prawda? – A komu miałabym powiedzieć, Natasho? Moje koleżanki pomyślą, że mi rozum odjęło, a co do mojego męża, to nawet nie wiem, jak mu… To dlatego najpierw zadzwoniłam do ciebie. Gdybyś mogła mi pomóc porozmawiać z moim mężem, pomóc mu zrozumieć, że tak będzie najlepiej dla naszego
syna. – Naprawdę tak uważasz, Neni? Nie odpowiedziała. – Naprawdę sądzisz, że oddanie syna temu profesorowi, którego ledwie znasz, oraz jego partnerowi, uszczęśliwi twoje dziecko? Ciebie? Bo będziesz musiała… – Jeśli to będzie znaczyło, że mój syn może zostać w Ameryce i zdobyć obywatelstwo jako dziecko adoptowane przez Amerykanów, będę zadowolona. Powiem mu, że tak będzie dla niego najlepiej i on też będzie zadowolony. I nie obchodzi mnie, czy to geje, jeśli tylko obiecają, że będą go dobrze traktować. – A czy nie będzie to przeszkadzać twojemu mężowi? Jaki jest jego stosunek do gejów? – Nie boi się ich. – Tak, ale czy… a zresztą nieważne. To nie ich orientacja najbardziej mnie niepokoi. To, że są homoseksualni, jest tak samo wspaniałe jak to, że ja nie jestem. Zastanawiam się jednak, co z tego wszystkiego wyjdzie. Załóżmy, że napiszesz maila do swojego wykładowcy, spotkacie się, a on powie: jasne, jeśli musisz wracać do Kamerunu, mój partner i ja z przyjemnością zaadoptujemy twojego synka. Załóżmy, że twój syn będzie zadowolony z takiego obrotu sprawy, na lotnisku dasz mu buziaka na do widzenia, wsiądziesz do samolotu, a gdy wzniesie się w powietrze, to jak według ciebie będziesz się czuła ze świadomością, że możesz go nie zobaczyć przez całe lata? – Nie wiem, jak się będę czuła… będę się o niego martwiła, ale… ja się w życiu nie lubię zamartwiać na zapas tym, jak się będę czuła. Muszę po prostu… Natasha nachyliła się i przysunęła pudełko z chusteczkami bliżej Neni, która pociągnęła nosem, ale nie sięgnęła po chusteczkę. – Wiem, że przyszłaś do mnie po to, żebym cię utwierdziła w tym postanowieniu – zaczęła Natasha. – Bym ci powiedziała, że podejmujesz trudną, ale słuszną decyzję. Ale ja nie mogę tego zrobić… Naprawdę nie mogę, bo sądzę, że jej pożałujesz. Wiedząc, jak bardzo kochasz syna, nie wierzę ani przez chwilę, że coś takiego zrobisz. Ale jeśli okaże się inaczej… przykro mi, Neni, ale żal, szczególnie ten związany z dzieckiem, to nie jest coś, z czym chciałabyś żyć.
– Nie będę żałować – powiedziała Neni. – Nie będę żałować, że go zostawiłam, żeby mógł dostać obywatelstwo, dorosnąć i być… – A skąd masz pewność, że dostanie obywatelstwo, jeśli go adoptują? – Sprawdziłam w Google i wyczytałam, że obywatele amerykańscy mogą adoptować dziecko bez dokumentów i ubiegać się o zieloną kartę dla niego, a po kilku latach dziecko może dostać obywatelstwo. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Na twoim miejscu skonsultowałabym się najpierw z adwokatem specjalizującym się w adopcjach, szczególnie że mowa o parze homoseksualnej i trzeba wziąć pod uwagę ustawę o ochronie małżeństwa. – Ale nie mogę wziąć pieniędzy na adwokata, nie uprzedzając o tym męża! – powiedziała Neni, wyrzucając ręce w powietrze. – A jeśli spróbuję z nim o tym porozmawiać… Ostatnio nie mogę już dosłownie nic powiedzieć, bo on… – Na razie nie martw się o pieniądze. Zawsze mogę ci gdzieś załatwić bezpłatną konsultację albo porozmawiać z radą parafialną na temat pokrycia kosztów pomocy prawnej dla was. – Och, tak ci dziękuję, Natasho! Dziękuję ci bardzo, dziękuję z całego serca! – Ale zanim zaczniemy wydawać pieniądze na prawników – dodała Natasha – chciałabym cię jeszcze poprosić, żebyś się spokojnie zastanowiła… – Nad czym? – Nad tym, czy to rzeczywiście najlepsze rozwiązanie. Poświęciła trochę więcej czasu na… – Nie mam więcej czasu! – wykrzyknęła Neni. – Mój mąż chce lada chwila wracać do kraju, a ja nie wiem, co jeszcze mogę zrobić! Jestem na niego taka wściekła, że nie mogę jeść, nie mogę spać… – Ale musi być jakiś inny sposób na to, żeby wasza rodzina wybrnęła z tej sytuacji. – Są inne sposoby, ale na nie mój mąż się nie zgadza! – rozpłakała się znów Neni, wyjęła z pudełka kilka chusteczek i zaczęła w nie łkać. Natasha oparła się i milczała przez dobrą minutę, czekając, aż Neni się wypłacze i wytrze oczy i nos. Gdy Neni skończyła, Natasha wstała, podniosła z podłogi zużyte chusteczki i przyniosła nowe pudełko. – Och, Natasho, co ja mam począć? – spytała Neni, gdy pastorka zajęła
z powrotem swoje miejsce. – Czasem wydaje mi się, że gram w jakimś filmie o stukniętej Afrykance. – Musimy zaufać Bogu, że ten film będzie miał szczęśliwe zakończenie, prawda? A Neni i jej rodzina żyli długo i szczęśliwie! Neni parsknęła śmiechem, potem się rozpłakała, a potem śmiała się i płakała jednocześnie. Natasha obserwowała cały ten wachlarz emocji, a Neni ocierała oczy, śmiała się i znów płakała, nie dowierzając, gdzie ją rzucił los. – Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jakie to dla ciebie trudne, ale musisz dobrze rozważyć, co chcesz zrobić. Chcesz się rozwieść ze swoim mężem i wyjść za człowieka, którego ledwie znasz. Chcesz oddać do adopcji swoje dziecko ze świadomością, że możesz go nie zobaczyć przez wiele lat. – Natasha urwała i przyjrzała się bacznie Neni. – Wydaje mi się, że powinnaś zrobić mały krok wstecz i zadać sobie pytanie, dlaczego… – Jak trzeba, to trzeba. – Skoro tak twierdzisz. – Nie podoba mi się, jak kobieta słyszy: oj, ty to byś za dużo chciała, dlaczego chcesz tego czy tamtego? Kiedy byłam młodsza, mój ojciec powiedział: pewnego dnia sama się przekonasz, że jesteś kobietą i nie możesz za dużo chcieć; że niby mam być zadowolona ze swojego życia, nawet jeśli nie takiego życia oczekuję. – Nie, nie – powiedziała Natasha, kręcąc głową. – Wcale się nie wstydzę, że chcę więcej od życia. Gdy tylko moja córka dorośnie, powiem jej, że może sobie chcieć, czego tylko chce, i to samo powiem synowi. Ktoś zapukał do drzwi gabinetu Natashy i powiedział, że czeka już na nią kolejną umówiona osoba. Natasha odparła, że będzie gotowa za pięć minut. Wstała, obeszła stolik, usiadła przy Neni i ujęła jej dłonie. – Będę cię wspierać – powiedziała. – Cokolwiek postanowisz, masz moje pełne wsparcie. Neni przytaknęła i zwiesiła głowę. – Nie musisz się martwić, że będę cię oceniać. Neni siedziała chwilę w milczeniu, wciąż ze spuszczoną głową. – Tam, skąd pochodzę, mnóstwo matek odsyła swoje dzieci do innych ludzi – powiedziała cicho i uniosła głowę. – Chcą, żeby wychowali je krewni, którzy mają więcej pieniędzy.
– Uhm. – Czasem te matki i ci ojcowie są biedni, a czasem są po ślubie, żyją razem i starczyłoby im pieniędzy na wyżywienie dzieci, ale chcą, żeby dorastały w bogatym domu. – Czy to przeważnie działa? – Czasem krewni traktują dzieci dobrze, bywa też, że źle, ale matki i tak je tam zostawiają. Nigdy nie rozumiałam dlaczego. Wzięła głęboki oddech, opadła na sofę, skrzyżowała ręce na brzuchu i utkwiła wzrok w podłodze. – Co sobie pomyślałaś? – spytała Natasha. – Może staję się kimś innym. – Uhm. I co myślisz o tej nowej osobie, którą się stajesz? – Sama nie wiem. – Ujmę to inaczej: lubisz tę osobę, w którą się zmieniasz? Oczy Neni zaszkliły się łzami, ale nie zapłakała. Spojrzała w okno i zamrugała powiekami, żeby odpędzić łzy.
54.
Przepadły
chwile czułych kuchennych objęć, chwile wykradzionej łazienkowej namiętności po uśpieniu dzieci. Krążyli teraz po dwóch różnych orbitach, każde przeświadczone o własnej racji i bezsensie rozumowania drugiego. Neni, nie chcąc w pełni zaakceptować tej nowej osoby, którą się stawała – zdawało się to daremne, w końcu to nie ona miała podjąć ostateczną decyzję – mogła jedynie prowadzić z Jendem nerwowe rozmowy o przyszłości, które kończyły się oskarżeniami z jej strony i jego wybuchami złości. – Jedziemy do domu – mówił. – Koniec, kropka. – Jak możesz nam to robić?! – wrzeszczała. – Jak możesz być taki samolubny?! Jeśli rozmawiali w czasie posiłku, Jende odsuwał talerz i zaczynał jej wymyślać i mówić, że łyknęła bez zastanowienia bzdurne twierdzenie, że Ameryka to najwspanialszy kraj na świecie. – Wiesz co – mówił drwiąco-pouczającym tonem – z Ameryką nie jest tak, jak ci się zdaje; to kraj kłamstwa i ludzi, którzy chcą je słyszeć. Jeśli chcesz znać prawdę, to ci ją powiem: w tym kraju nie ma już miejsca dla ludzi takich jak my. Jak ktoś stracił zdrowy rozsądek, to może wierzyć w te kłamstwa i zostać tu na zawsze z nadzieją, że pewnego dnia jego sytuacja się poprawi i zacznie żyć szczęśliwie. A jeśli chodzi o mnie, to nie mam zamiaru żyć nadzieją, że pewnego dnia w cudowny sposób stanę się szczęśliwy. Ani mi się śni! Ale do najgorszej kłótni doszło cztery dni przed jego rozprawą, gdy leżał, zwijając się z bólu na podłodze w salonie, a ona powiedziała mu, że największe szanse na wyleczenie pleców ma w Nowym Jorku, gdzie są lepsi lekarze niż w Limbe. Perorowała bezmyślnie, masując mu plecy i nie zastanawiając się, jak zareaguje obolały człowiek, który za cztery dni ma się stawić w sądzie imigracyjnym. – Zamknij się – warknął pomiędzy jękami. Nazajutrz Neni spojrzała na to z perspektywy i zrozumiała, że po tym
ostrzeżeniu należało zamilknąć. Ale wtedy o tym nie pomyślała: walka o uzmysłowienie mężowi głupoty jego racji jeszcze trwała. – Co ty jesteś taki uparty? – zapytała. – Wiesz przecież, że tutejsi lekarze mogą znaleźć sposób… Jende zepchnął ją z pleców, wstał i próbując sam rozmasować sobie ramiona, spiorunował ją wzrokiem. – Chcę tylko powiedzieć, że… – Nie słyszałaś, że kazałem ci się zamknąć? – Ten ból ci nigdy nie minie, jeśli… Nie spodziewała się policzka. Poczuła tylko, że się chwieje i zszokowana upada pod siłą ciosu, a twarz pali ją, jakby ktoś wtarł w nią gorącą smołę. Stał nad nią z zaciśniętymi pięściami i wrzeszczał najpaskudniejszym głosem, jaki słyszała. Krzyczał, że jest beznadziejną idiotką, głupią, samolubną babą, która chętnie zobaczyłaby, jak jej mąż zdycha z bólu, żeby tylko mogła zostać w Nowym Jorku. Neni zerwała się na równe nogi. Policzek nadal ją palił. – Czy ty mnie uderzyłeś?! – wrzasnęła, przyciskając do niego lewą dłoń. – Uderzyłeś mnie?! – Tak – odpowiedział, wybałuszając oczy. – I spróbuj znów otworzyć dziób, to oberwiesz jeszcze raz! – Dawaj! Jende odwrócił się i chciał odejść, ale Neni złapała go za koszulę i przyciągnęła. Próbował ją odepchnąć, ale nie puszczała; zagrodziła mu drogę i zapłakana krzyczała mu prosto w twarz. – To dlatego mnie ściągnąłeś do Ameryki, e? Żeby mnie zabić i odesłać zwłoki do Limbe! Dawaj, uderz mnie, Jende… Błagam, uderz mnie jeszcze raz! Odepchnęła go otwartymi dłońmi, piszcząc jak świnia pani Jonga tuż przed ubojem. – Na co czekasz, od razu mnie zabij! – krzyknęła. – Dlaczego nie? Uderz mnie i od razu zabij! – Nie zmuszaj mnie, żebym cię znów uderzył – warknął Jende, odpychając jej ręce i zaciskając pięść. – Ostrzegam cię. – Och, nie, proszę, uderz! Podnieś rękę i uderz mnie! Ameryka ci dokopała, nie wiesz, co robić i wydaje ci się teraz, że jak mnie uderzysz, to będzie lepiej. No dalej, proszę, uderz mnie…
Więc uderzył. Uderzył mocno, brutalnie. Otwartą dłonią w policzek. Raz i drugi. I jeszcze raz. I jeszcze raz nad uchem, aż ją ogłuszyło. Zanim zdążyła poprosić o następny cios, już go dostawała. Piszczała, oszołomiona i obolała, w końcu upadła z jękiem na podłogę. – Och, umieram! Umieram! Z sypialni wybiegł Liomi. Zobaczył matkę skuloną w kącie i stojącego nad nią ojca z ręką uniesioną i gotową do ciosu. – Wracaj do pokoju, ale już – warknął ojciec. Chłopiec stał oniemiały, zastygły, bezsilny. – Powiedziałem: wracaj do pokoju, ale już, bo cię stłukę na kwaśne jabłko! – warknął znów ojciec. – Mamo… – Ale już! Liomi wybuchnął płaczem i pobiegł do pokoju. Rozległo się pukanie do drzwi. – Czy wszystko w porządku? – dobiegł ich męski głos. Neni opanowała szloch. Jende otworzył drzwi. – Tak, proszę pana – odpowiedział starszemu sąsiadowi, wysuwając spoconą twarz przez uchylone drzwi. – Wszystko w porządku, dziękuję panu. – A kobieta? – spytał sąsiad. – Wydawało mi się, że słyszałem krzyki. – Nic mi nie jest – odpowiedziała z podłogi Neni głosem tak nienaturalnym jak banknot dolarowy wydrukowany na papierze w kratkę. Mężczyzna dał za wygraną. Jende włożył buty i wyszedł, trzaskając drzwiami. Żaden inny sąsiad już nie przyszedł. Nawet jeśli coś słyszeli, nie zareagowali. W mieszkaniu nie zjawiła się policja i nikt nie przesłuchał Jendego na okoliczność przemocy w rodzinie ani nikt nie nakłaniał Neni do złożenia zeznań. Wniesienie oskarżenia przeciwko mężowi nawet nie przeszło jej przez myśl, chociaż wiedziała, że tak postępują Amerykanki bite przez mężów. Coś takiego nie mieściło jej się w głowie; nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego własnemu mężowi. Gdyby znów ją pobił, poprosiłaby Winstona, żeby z nim porozmawiał. Gdyby zrobił to trzeci raz, zadzwoniłaby do pani Jonga. Kuzyn i matka już by mu nalali oleju do głowy. Kłótnia małżeńska to nie jest kwestia, w którą należy angażować policję – to sprawa osobista, rodzinna. Płakała jeszcze przez dobre dwadzieścia minut, a potem wstała i przeszła
do sypialni, ocierając łzy rąbkiem sukienki. Liomi siedział na łóżku i cicho kwilił. Objęła go i zapłakała razem z nim, ale żadne z nich się nie odezwało – ze strachu. Zasnęli razem na dużym łóżku, Timba pośrodku, a Liomi na miejscu ojca. Neni Jonga zasnęła ze łzami spływającymi na poduszkę, przekonana, że mąż pobił ją nie dlatego, że jej nie kocha, ale dlatego, że jest zagubiony i nie umie znaleźć innego wyjścia z pasma udręki, w które zmieniło się jego życie. Jende spał samotnie na podłodze w salonie, po części z powodu złości, a po części ze względu na ból pleców. Nazajutrz rano Neni, jak to się często zdarzało, obudziła się pierwsza i zrobiła Jendemu śniadanie, a on je zjadł i poszedł do pracy. Wrócił po czternastu godzinach z bukietem czerwonych róż dla niej i nową grą komputerową dla Liomiego. Liomi wziął prezent i podziękował, nie patrząc ojcu w oczy, bo dalej się go bał po tym, co zrobił matce. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby zapewnić ci szczęśliwe życie w Kamerunie – powiedział Jende do Neni. – Będziemy tam bardzo godnie żyć. Neni tylko odwróciła twarz. Jende próbował ją do siebie przyciągnąć. Stawiła opór. Jende ukląkł i objął ją za stopy. – Proszę – powiedział, patrząc na nią z dołu. – Przebacz mi. Przebaczyła mu. A co miała zrobić? Trzy dni później Jende stawił się w sądzie imigracyjnym. – Wysoki sądzie, mój klient chciałby złożyć prośbę o zezwolenie na dobrowolny powrót – powiedział Bubakar. – Czy pański klient zdaje sobie sprawę z tego, jakie utraci prawa? – Tak, wysoki sądzie. Sędzia przewertował papiery i spojrzał na Jendego. – Panie Jonga, czy zdaje pan sobie sprawę, że jeśli zgodzę się na dobrowolny powrót, będzie pan musiał opuścić kraj w ciągu stu dwudziestu dni? – Tak, wysoki sądzie – odrzekł Jende. Sędzia spytał pełnomocniczkę służb imigracyjnych i celnych, czy wnosi sprzeciw wobec przyznania oskarżonemu prawa do dobrowolnego powrotu. Nie wnosiła.
– Dobrze więc – oznajmił sędzia. – Wniosę o rewizję i wydam wyrok. Otrzyma pan powiadomienie i zostanie zobowiązany do opuszczenia kraju przed upływem wyznaczonego terminu. Jende skinął głową, ale ulga, której się spodziewał, nie nadeszła od razu. Nie nadeszła też wtedy, gdy wyszedł z budynku sądu ze świadomością, że najprawdopodobniej nie będzie już musiał nigdy do niego wchodzić. Nie nadeszła, gdy przyszedł do pracy i zamienił garnitur na strój roboczy, wiedząc, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie musiał zmywać naczyń, żeby wykarmić swoje dzieci. Kamień spadł mu z serca dopiero wtedy, gdy nocą Neni spojrzała na niego i ze łzami w oczach wyznała, jak bardzo się cieszy, że jego męka być może wkrótce się skończy.
55.
To był telefon z zagranicy, ale wiedziała, że nie z Kamerunu, bo pierwsze trzy cyfry wyświetlonego numeru to nie było 237. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie odebrać, ale spieszyła się razem z dziećmi na przyjęcie z okazji siedemdziesiątych urodzin teściowej Olu we Flatbush, więc zignorowała sygnał i powiadomienie o nagraniu wiadomości. Wrzuciła telefon do torebki z nadzieją, że sprawdzi wiadomość w drodze na urodziny, ale siostra Olu, która po nich przyjechała, trajkotała bez przerwy o swoim weselu na pięciuset gości, które ma się odbyć w grudniu w Lagos. Och, będzie naprawdę fantastycznie, powtórzyła kobieta z pięć razy, a Neni miała na końcu języka: tak, tak, baw się dobrze na swoim fantastycznym weselu, bo gdy skończą się tańce i zacznie się to, co się nazywa małżeństwem, zapomnisz, co znaczy fantastyczny. Ale nie musiała tego mówić – wiedziała, że już wkrótce kobieta sama się o tym dowie; słuchała jednym uchem i kiwała głową, jakby ją to obchodziło. Dopiero nazajutrz rano, po niekończącej się nocy tańców przy przebojach takich muzyków jak Fela Kuti czy P-Square, w pomieszczeniu pełnym kobiet Joruba w najbardziej wyszukanych zawojach gele, jakie kiedykolwiek widziała, pomyślała o nagranej wiadomości i zaspana sięgnęła po telefon ponad wyczerpanym Jendem. „Cześć, Neni, tu Vince” – rozległ się głos w słuchawce. „Cześć, co u was? Mam nadzieję, że wszystko dobrze. Wiem, pewnie jesteś zaskoczona, że się odzywam, ale spokojnie, nic się nie dzieje. U mnie wszystko w porządku, wprost świetnie. Dzwonię, bo mam do ciebie szybkie pytanie. Właściwie sprawę do omówienia. Nie chcę zawracać głowy, wiem, że może się narzucam, ale… myślisz, że mogłabyś do mnie oddzwonić, gdy dostaniesz tę wiadomość? Możesz się tylko połączyć, powiedzieć, że jesteś wolna, a ja oddzwonię. Nie chcę, żebyś wydawała pieniądze na telefon do Indii, ale byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała się ze mną skontaktować. Dobra, peace and love dla mojego zioma Jendego i dla Liomiego. Dzięki i… mam nadzieję, że wkrótce pogadamy. Mówi Vince Edwards, tak nawiasem
mówiąc. Ha, ha. To tak na wypadek, gdybyś znała więcej Vince’ów w Indiach. Namaste”. Neni zapisała wiadomość i rozłożyła się na łóżku. Na dworze pokrzykiwało na siebie dwóch pijaków, obok chrapał Jende, jak przystało na człowieka po szesnastu godzinach pracy. Neni zamknęła oczy i próbowała z powrotem zasnąć, ale chrapanie Jendego, sterta brudnych ubrań na podłodze i nieoczekiwana wiadomość od Vince’a starły z jej oczu resztki snu, więc przegramoliła się przez Timbę i Jendego i poszła do salonu. Odsłuchując ponownie wiadomość, pomyślała, że Vince może chcieć od niej tylko jednego: chce się dowiedzieć, co zaszło między nią a jego matką. Widocznie Anna mu powiedziała. Pewnie nie może pojąć, jak ktoś, kogo brał za dobrego człowieka, jednak takim nie jest. Pewnie powiedział sobie, że musi poznać prawdę, w końcu ciągle gadał o Prawdzie. Jeśli nie żyjemy w Prawdzie – powtarzał – nie żyjemy w ogóle. Neni przypomniała sobie, że na szczęście ma kartę telefoniczną. Zadzwoni do niego, a jeśli Vince naprawdę zechce wysłuchać jej wersji, wszystko mu opowie. – O! Nie byłem pewny, czy zechcesz oddzwonić – ucieszył się Vince. – Dlaczego miałabym nie oddzwaniać? – Nie wiem, wszyscy mają tyle własnych spraw na głowie, że nie można oczekiwać, że oddzwonią tylko dlatego, że się ich prosi. – Ja nie jestem jak wszyscy. – Nie, nie jesteś, Neni. Nikt nie jest jak wszyscy, a ty się ani trochę nie zmieniłaś – powiedział ze śmiechem Vince. – Co u was dobrego? Jak tam Jende i Liomi? Macie drugie dziecko, prawda? – Wszyscy zdrowi. A jak tam Mighty i twój tata? Vince odpowiedział, że u nich wszystko w porządku, chociaż trochę się martwi, że mieszkają tylko we dwóch. Neni potakiwała, ale nic nie mówiła. Owszem, interesowały ją losy rodziny Edwardsów, ale bardziej ciekawiło ją, jaką sprawę ma do niej Vince. Normalnie zapytałaby o to najwyżej po trzydziestu sekundach, bo nie znosiła, gdy ktoś dzwonił niespodziewanie i trzymał ją w niepewności – szczególnie jeśli podejrzewała, że może chodzić o sprawę, o której niezręcznie rozmawiać – ale do tej porannej rozmowy z Vince’em musiała podejść łagodniej i delikatniej. Zaczęła mu więc zadawać pytanie za pytaniem, a on, najwidoczniej w nastroju do pogawędki, opowiadał jej znacznie więcej, niż potrzebowała wiedzieć, ale nadal nie zdradzał, dlaczego właściwie dzwoni.
Powiedział, że jego tata radzi sobie całkiem nieźle, ale od śmierci żony bardzo się wszystkim przejmuje. Ciągle sprawdza, czy u członków rodziny wszystko w porządku. Dzwoni do rodziców co najmniej trzy razy w tygodniu, czyli trzy razy częściej, niż przywykli. Co drugi dzień pisał maile do Vince’a, żeby się dowiedzieć, co ostatnio zwiedzał, i upewnić się, czy ma dość pieniędzy. Kilka razy dziennie sprawdzał, co u Mighty’ego, chociaż Anna, Stacy i zatrudniony na pół etatu szofer zapewniali go wielokrotnie, że Mighty ma się dobrze, i obiecywali, że pod ich opieką włos mu z głowy nie spadnie. – Rodzicom trudno przestać myśleć o dzieciach – zauważyła Neni. Vince odpowiedział, że oczywiście to rozumie, ale to naprawdę dziwne, że życie jego ojca zaczęło się nagle kręcić wokół rodziny. To by było nawet dość zabawne, gdyby nie było takie smutne. Wygląda na to, że zaczął przedkładać dobro Mighty’ego nad wszystko inne: zmienia terminy spotkań, żeby jeździć z nim na treningi hokeja, odrzuca zaproszenia na przyjęcia i kolacje, żeby pograć z nim w gry komputerowe, i pisze dla niego wiersze, gdy mały już zaśnie. – Kiedyś do niego zadzwoniłem, a on wracał z kursu gotowania – powiedział ze śmiechem Vince. – Chce się nauczyć gotować takie potrawy, jakie mama przyrządzała Mighty’emu. – Tak się cieszę, że to słyszę, ze względu na Mighty’ego – powiedziała Neni. – Na pewno wiesz więcej niż ja, ale to dziecko nie pragnęło niczego bardziej niż czasu spędzonego z ojcem. – Tak, dla Mighty’ego to dobrze. Ale ilekroć rozmawiam z tatą o tym, co porabia, brzmi to dość smutno… Wygląda na to, że szybko się uczy i całkiem nieźle trzyma, ale Wszechświat zrzucił na niego ten ciężar i tata musi go teraz dalej dźwigać i iść swoją drogą. A choć ma swoje lata, jeszcze tej drogi nie odnalazł, bo tak się dzieje, kiedy człowiek goni za złudzeniami. – Mężczyźnie niełatwo samotnie wychować dziecko. My, kobiety, mamy to we krwi. – On tego nie ma we krwi, zapewniam cię. Ale jestem z niego dumny, z tego, jak sobie radzi i robi, co w jego mocy. – Powinieneś mu to powiedzieć, Vince. Na pewno się ucieszy. Co może bardziej uszczęśliwić rodzica niż potwierdzenie, że jego dziecko jest z niego dumne? – Powiedziałem mu, że czuję wdzięczność z powodu dobrego
samopoczucia Mighty’ego i że to wszystko jego zasługa. Neni skinęła głową, ale się nie odezwała. – Będzie musiał przejść długą drogę – ciągnął Vince. – Ale wygląda na to, że zaczął rozumieć znaczenie równowagi w życiu i zdał sobie sprawę, że… – Ale Mighty z kolei pewnie się w tym wszystkim pogubił – powiedziała Neni. – Tak. Jak jest dobrze, to jest dobrze, ale raz na jakiś czas trafia mu się gorszy dzień, nie ma na nic ochoty i biedny tata nie ma pojęcia, co wtedy robić. Ale ogólnie jest znacznie szczęśliwszy, niżbym przypuszczał, i dostaje coś, czego ja nigdy nie dostałem. Kiedy wyjechałem po pogrzebie, bardzo się o niego martwiłem. – Wyjechałeś zaraz po pogrzebie? – Nie, zostałem ponad miesiąc, ale gdy przyjechałem tutaj, bardzo często myślałem o powrocie do domu. – Ty? O powrocie? Myślałam, że nienawidzisz Ameryki. Vince parsknął śmiechem. – Nie kocham Ameryki – odrzekł. – Ale mam tam rodzinę, więc będę musiał coś wymyślić, żeby zacząć przynajmniej trawić ten kraj. – Ciągle nie rozumiem, co tu jest takiego niestrawnego. – Te wszystkie brednie dla zaślepionych mas, które… Chodzi mi o tę bezmyślność. Ludzie siedzą na swoich sofach i oglądają badziewie przerywane wezwaniami do zakupu badziewia, który rodzi pragnienie kolejnego badziewia. Siedzą przy komputerach i zamawiają towary od najohydniejszych korporacji, które zniewalają innych ludzi i odbierają dzieciom szanse dorastania w świecie, w którym mogą być naprawdę wolne. Ale mamy przecież swoje wygodne życie, oszczędzamy pieniądze, a korporacje zapewniają sześćdziesięciogodzinny tydzień pracy plus zwolnienia lekarskie, więc co za różnica, czy jesteśmy współwinni? Żyjmy dalej swoim życiem, a nasz kraj niech dalej popełnia na całym świecie okropne zbrodnie. – Chcesz mi oddać swoje amerykańskie obywatelstwo i wziąć moje kameruńskie? – zaśmiała się Neni. Ale Vince jej nie zawtórował. – W każdym razie skoro Mighty i mój tata jako tako sobie radzą, pewnie nigdy nie wrócę na dobre – powiedział. – Może będę przyjeżdżał raz w roku, nie wiem jeszcze.
– Wizyta raz czy dwa razy w roku wszystkim dobrze zrobi. – Możliwe. Po pogrzebie naprawdę trudno mi było się z nimi pożegnać. – Nawet sobie tego nie wyobrażam – powiedziała Neni. – Tak mi przykro, że sprawy tak się potoczyły, Vince. Naprawdę mi przykro. Chciałam ci napisać maila, żebyś wiedział, że ta wiadomość bardzo mnie zasmuciła, ale… nie mogłam nawet… – Nie przejmuj się. Wiem, że takiego maila niełatwo się pisze. – Nie, nie chodziło tylko o to. Wiem, że byliście sobie naprawdę bliscy z mamą. Mighty mówił mi, że kiedyś pojechaliście nawet na wakacje bez niego. – To prawda – roześmiał się Vince. – Latem, zanim rozpocząłem studia, wybraliśmy się na Fidżi. – Słyszałam o Fidżi. Udał wam się wyjazd? – Było zarąbiście, w dzień nurkowaliśmy z butlą albo z rurką, a wieczorami ucztowaliśmy, zajadając się przepysznymi owocami morza; mieszkaliśmy praktycznie przy samym oceanie. – To musiały być bardzo przyjemne wakacje. – Super było. Pamiętam, jak kiedyś rano taki koleś na plaży próbował startować do mojej mamy, a ja podszedłem i udawałem, że jest moją dziewczyną. Niezły ubaw – zachichotał. – Moja mama była kiedyś bardzo wyluzowana. Milczeli oboje przez dłuższą chwilę. – Ale co naprawdę między wami zaszło? – spytała Neni. Vince nie odpowiedział od razu. – Ona pozostała tą samą osobą, a ja się zmieniłem – rzekł w końcu. – Chyba tak to można najlepiej podsumować. – Brakuje ci jej. – No tak, ale co możemy w życiu innego zrobić, niż się pogodzić? – Sama nie wiem, Vince. Chętnie mówisz o akceptacji, ale kiedy człowieka spotyka coś złego, niełatwo się z tym pogodzić i nie obchodzi mnie, co mówią o tym inni. Ci wszyscy ludzie, którzy opowiadają, że pogodzili się z tym, jak wygląda ich życie… jak oni to robią? – Sam nie wierzę, jak często ostatnio rozmyślam o domu. To na pewno przez to, że zabrakło mamy, ale kiedy tu wróciłem, dzwoniłem do domu o wiele częściej, niż sobie kiedykolwiek obiecywałem. – Bo było ci żal Mighty’ego?
– Tak. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak będzie teraz wyglądać jego życie, wiesz? Mama odeszła, tata ciągle pracował. Wiedziałem, że nawet jeśli Mighty ma znajomych mamy, Stacy i Annę, to nie będzie to samo. – Pewien rodzaj miłości da tylko matka. – Może i tak. Ale Wszechświat daje nam różne źródła Miłości i łączy nas w Jedności. Kim jesteśmy, żeby decydować, które źródło Miłości ma być dla nas dostępne na zawołanie? Miłość to Miłość i w każdej chwili mamy to, czego nam potrzeba. Chociaż muszę przyznać, że Mighty nie spędza czasu ze znajomymi mamy równie chętnie, jak z tobą i Jendem. – Może jeśli dadzą mu smażone plantany i puff-puff, polubi ich bardziej. Oboje się zaśmiali. – Tak się składa, że właśnie w tej sprawie dzwonię – powiedział Vince i spoważniał. – W sprawie plantanów i puff-puff? – Nie – odrzekł i zaśmiał się krótko. – W sprawie Mighty’ego. – Wiesz, że dla was obu zrobię wszystko, więc mów śmiało. – Chodzi o to, że Stacy przeprowadza się do Portland i potrzebujemy nowej opiekunki dla Mighty’ego. – I? – Kilka dni temu rozmawiałem o tym z tatą. Miał zadzwonić do agencji i kogoś znaleźć, ale pomyślałem o tobie i obaj uznaliśmy, że byłabyś idealną kandydatką. – Ale ja nie szukam pracy – powiedziała szybko Neni. – Wiem. Nie prosimy cię o podjęcie pracy na cały etat. Gdybyś mogła to zrobić, byłoby fantastycznie, ale rozumiem, że przy dwójce dzieci nie chcesz teraz pracować pełną parą. – To prawda. – Rozumiem. Nie ma sprawy. Jeśli nie możesz pracować na cały etat, zawsze możemy rozwiązać to inaczej: znajdziemy Mighty’emu całodzienną opiekunkę, a ty spędzałabyś z nim tylko kilka godzin tygodniowo. – Na przykład ile? – Dogadamy się tak, żeby wszyscy byli zadowoleni: ty, mój tata i Mighty. – Dalej nie bardzo rozumiem. Nie sądzisz, że Mighty’emu wystarczy jedna opiekunka? – Nie, nie o to chodzi. Okej, powiem ci, w czym rzecz. Uważamy, że dobrze by było, gdyby Mighty miał w życiu kogoś na stałe, kto będzie dla
niego jak czuła matka. Neni milczała. – Jego psycholog twierdzi, że dzięki temu łagodniej przejdzie żałobę. To dziecko potrzebuje tego. Nie kogoś, kto zastąpi mamę – tego oczywiście nikt nie potrafi – ale kobietę, którą kocha i o której wie, że ona też bardzo kocha jego. – A co z siostrą twojego ojca? – spytała Neni. – Albo koleżankami twojej matki? – Moja ciotka mieszka w Seattle, a koleżanki mojej mamy… Nie zrozum mnie źle, one mają swoje zalety, ale to nie to samo. Nie i tyle. Mighty przywiązał się do ciebie, a mój tata i ja… naprawdę chętnie ci zapłacimy nawet za to, że raz na jakiś czas weźmiesz gdzieś Mighty’ego i Liomiego na kolację albo przywieziesz go do Harlemu i spędzicie razem wieczór tak jak kiedyś. – Powiedziałeś tacie o tamtym wieczorze? – Tak. Ale dopiero ostatnio. – I nie wściekł się? – Nie. Co ciekawe, naprawdę się ucieszył, że mieliśmy takie przeżycie. Neni skinęła głową, ale nic nie mówiła. – Nie musisz się decydować od razu – powiedział Vince. – Może przemyśl to przez parę dni, porozmawiaj z Jendem, a ja za tydzień do ciebie zadzwonię. Może tak być? Neni pokręciła głową. Nie mogła odpowiedzieć twierdząco, bo nie potrzebowała kilku dni do namysłu. Zanim jeszcze Vince skończył wyjaśniać, o co chodzi, znała już odpowiedź: nie. Nie może tego zrobić. Lada chwila przyjdzie pismo z sądu, a to oznacza, że jej dni w Ameryce są prawdopodobnie policzone. Jende był pewny, że sędzia zgodzi się na wyjazd – tak pewny, że zaczął już szukać biletów lotniczych i dwa dni wcześniej zapytał ją, za ile według niej uda im się sprzedać łóżko. Nawet gdyby sędzia odrzucił wniosek albo Jende z jakiegoś powodu postanowił go wycofać, i tak nie podjęłaby tej pracy, bo nie mogłaby zrobić czegoś takiego matce chłopca. Mighty był jej oczkiem w głowie, a Cindy odeszła, żywiąc do niej nienawiść. Jak mogłaby z czystym sumieniem spojrzeć Mighty’emu w oczy po tym, co zrobiła jego matce? Co by pomyślał Vince, gdyby Anna powiedziała mu, czego była świadkiem? Wprawdzie nie zabiła Cindy, ale może trochę tak, i nie postąpiłaby słusznie,
wkraczając z powrotem do domu Cindy, bez względu na jej sympatię dla Mighty’ego. Wiedziała, że jej dusza nie zaznałaby po śmierci spokoju, gdyby jej wróg przekroczył bezwstydnie próg jej domu i zajął jej miejsce w życiu jej dzieci.
56.
Wiadomość nadeszła w piątkowe popołudnie: sędzia zgodził się na jego dobrowolny powrót. – Musisz wyjechać do końca września – przekazał Bubakar. – Powiedział: do trzydziestego września. Miał ci dać sto dwadzieścia dni, ale… – Żaden kłopot, panie Bubakar – odrzekł Jende, uśmiechając się uśmiechem szerokim jak któryś z Wielkich Rowów Afrykańskich. – Jestem gotowy. – Nie wiem, co się stało. Zmienił zdanie. Teraz masz tylko dziewięćdziesiąt dni. Jende przesunął się na skraj parkowej ławki, żeby zrobić miejsce mężczyźnie w fioletowym garniturze. – Dziewięćdziesiąt dni wystarczy, panie Bubakar. Naprawdę nie potrzebuję więcej czasu. – Dobrze. Wiem, że to za krótko, ale nic na to nie poradzę, mój bracie. Przykro mi. – Nie, proszę się o mnie nie martwić, panie Bubakar. Znalazłem dobrą ofertę z Air Maroc. Cena była taka dobra, że kupiłem nam już bilety, wybierając najtańszą ofertę. Wylatujemy w sierpniu. – A! To jesteś naprawdę gotowy, co? – Kiedy powiedział mi pan w zeszłym tygodniu, że jest pan pewien niemal na sto procent, że sędzia przychyli się do wniosku, od razu zacząłem się rozglądać za biletami. Kupiłem nawet dzisiaj nową walizkę – powiedział ze śmiechem. – Cieszę się, że humor ci dopisuje, mój bracie. Niektórzy po zakupieniu biletu płaczą aż do dnia, w którym wchodzą na pokład. – Ale co mam począć, panie Bubakar? U nas w kraju jest takie powiedzenie: jeśli Bóg odetnie ci palce, to nauczy cię jeść stopami. – Abi, gdybym był chrześcijaninem, odpowiedziałbym na to: amen. A jak tam pani domu? Cieszy się z powrotu tak samo ja ty? Jende prychnął śmiechem.
– Wcale się nie cieszy – powiedział. – Ale się pakuje. – Pilnuj tylko, żeby nie wydała wszystkiego na zakupy – ostrzegł go Bubakar. – Z kobietami to trzeba uważać, mówią zawsze, że przed powrotem do domu muszą kupić to i tamto. Wszystko, co tylko je upiększy, to niezbędny zakup. – Oj, za późno, panie Bubakar – zaśmiał się Jende. – Na to już za późno. Dał Neni więcej pieniędzy na zakupy, niż zamierzał; kiedy powiedział jej, że może wydać pięćset dolarów, na co tylko chce, uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu dni. Ostatecznie wydała osiemset i kupiła wszystko to, co niełatwo dostać w Limbe: zabawki ze sklepu „Wszystko za dolara”, żeby znajome dzieci nie musiały się bawić błotem i patykami, jedzenie w słoikach i słodkie płatki śniadaniowe, do których przywykł Liomi, zapas odzieży na wiele lat naprzód, żeby w najbliższym czasie mogli utrzymać amerykański poziom. Dla siebie kupiła w Chinatown kremy nawilżające i przeciwzmarszczkowe – specyfiki, które w jej przekonaniu pomogą jej na długo zachować młodość i urodę i wyróżnią ją na tle kobiet w rodzinnym kraju. Dotarły do niej pogłoski, że w Limbe jest teraz wiele młodych, niezamężnych kobiet, atrakcyjnych i bezwstydnych wolowose, które budzą obawy mężatek. Owszem, przez cały okres ich małżeństwa Jende nigdy nie spojrzał pożądliwym okiem nawet na najbardziej odsłonięty biust (przynajmniej nie w jej obecności), ale nigdy też nie musiała się martwić, że jakaś kobieta spróbuje go jej wykraść. Dlaczego jakaś kobieta miałaby go jej odbijać, skoro w Nowym Jorku mieszkają tysiące zamożniejszych mężczyzn? Ale w Limbe już by tak nie było. Tam młode i wolne kobiety chętnie by się na niego rzuciły. Nie byłby już biednym chłopakiem z blaszanego domu w New Town, ale mężczyzną, który wrócił z Ameryki z kieszeniami wypchanymi dolarami. Te wolowose oblepiłyby go jak muchy, chichocząc, szczerząc zęby w uśmiechu i mówiąc: „Mr Jende, how noh? Dobrze pan wygląda”. Nie może mu dać powodów do strzelania oczami, szczególnie że nie ma już takich atutów jak te młode kobiety. Już nigdy nie będzie wyglądała tak jak one, bo macierzyństwo wycisnęło z jej piersi powab i nakreśliło na brzuchu bruzdy przemęczenia. Jej ciało nie było już cudem, więc najlepszą bronią w batalii o mężowskie spojrzenie nie byłaby nagość, lecz świetlista, nieskazitelna, pozbawiona zmarszczek cera oraz ubrania i dodatki wkładane na ciało, które zamierzała w najbliższym miesiącu odchudzić o trzy
kilogramy. Do Limbe musiała wrócić przygotowana. – A ty nie zapominaj o dziewczynach w twoim kraju, one se też pewnie wcierają te delikatne amerykańskie kremy – powiedziała Fatou, kiedy Neni, przeszedłszy tylko przez ulicę, zajrzała do niej, żeby wręczyć jej torebkę w ramach spóźnionego prezentu urodzinowego, i wspomniała przy tym o swoich przygotowaniach do walki o utrzymanie silnych więzi małżeńskich. – One tam też wiedzą, jak kupować kremy, rozpylać perfumy i wyglądać jak prosto z Ameryki. – Niech no tylko się do niego zbliżą – odparła Neni. – Ukatrupię. Fatou spojrzała Neni w szeroko otwarte oczy i zaśmiała się na widok jej determinacji. – Ja to nigdy nie będę miała tego problemu – powiedziała. – Mojego Ousmane to żadna nie wykradnie. Która by zechciała Ousmane z jego nogami jak kije od miotły? Żadna. No to będzie mój. Neni parsknęła śmiechem. W obecności przyjaciółki zapomniała na chwilę o swoich obawach na przyszłość i uśmiała się serdecznie. Posiadanie męża, którego pragną inne kobiety, to przekleństwo pod przykrywką szczęścia, mówiła sobie. Ale był to też powód do dumy. Kiedy wrócą do Limbe, Jende będzie kimś. Biznesmenem. Kupi im ładny ceglany dom w Sokolo albo Batoke, albo Mile Four, a ona będzie miała gosposię. Powiedział jej to wszystko w Red Lobster, dokąd wybrali się kolację, zostawiwszy dzieci pod opieką Winstona i Maami. – Obiecuję ci z całego serca, bébé – powiedział. – W Limbe będziesz żyła jak królowa. Neni bawiła się jedzeniem, unikając jego spojrzenia. – I co ja mam zrobić? – odparła. – Musimy wracać, czy tego chcę, czy nie. – Tak, bébé, ale chcę, żebyś wracała szczęśliwa. Nie chcę, żebyś wracała z płaczem, tak jak płakałaś ostatnio. Nie chcę cię oglądać takiej zapłakanej, e? Wcale mi się to nie podoba. Zacisnął wargi i wykrzywił je w podkówkę jak mały chłopiec, a Neni się roześmiała. – Ja tak kocham Nowy Jork, Jende – powiedziała. – Taka tu jestem szczęśliwa. Ja po prostu nie… Ja nawet nie wiem, jak… Jende ujął jej dłonie i pocałował, tak, jak to widział u amantów filmowych. Opłacili rachunek i poszli spacerkiem na Times Square, jedno z jego
ulubionych miejsc w Nowym Jorku. Zanim Neni przyjechała do Ameryki, Times Square był po Columbus Circle jego drugą namiastką najlepszego przyjaciela – stale przypominał mu, co pozostawił za sobą w Kamerunie. Czuł się tam jak na Half Mile Junction w Limbe, gdzie ponad zakurzonymi drogami górowały szyldy reklamowe Ovaltine i Guinnessa, taksówkarze trąbili i wyzywali zuchwałych pieszych, knajpy działały w weekendy praktycznie do rana, ponętne prostytutki hałaśliwie pomstowały na skąpych klientów i gdzie panował nieustający zgiełk. Jende i Neni stanęli ramię w ramię na skrzyżowaniu, na rogu Broadwayu i Czterdziestej Drugiej Ulicy, i celebrowali tę chwilę. W Limbe nie będzie żadnego Times Square, pomyślała Neni. Żadnych billboardów z reklamami rzeczy, na które chciałaby móc sobie pozwolić. Żadnego McDonalda, w którym będzie mogła się podelektować swoimi ukochanymi mcnuggetsami. Koniec z wielobarwnym, wielojęzycznym tłumem pędzącym w tysiące fajnych miejsc. Koniec z marzeniami o karierze farmaceutki. Żegnaj, wizjo mieszkania w Yonkers, Mount Vernon albo New Rochelle. Zatopiła twarz w jego ramieniu i poprosiła się w duchu o szczęśliwe życie.
57.
W Limbe dziesięć tysięcy dolarów, które Neni wyciągnęła od Cindy, plus osiem tysięcy, które zaoszczędzili (pięć tysięcy z czternastomiesięcznego okresu, gdy Jende pracował u państwa Edwards i co miesiąc odkładali pilnie trzysta pięćdziesiąt dolarów, i trzy tysiące z czasów, gdy Neni pracowała u Cindy), czyniło z nich prawdziwych milionerów. Nawet po kupieniu biletów lotniczych i dokonaniu wszelkich niezbędnych zakupów Jende pozostawał jednym z najbogatszych ludzi w New Town. Zgodnie z ostatnim kursem franka CFA – jeden dolar to sześćset franków – wracał do domu z ponad dziesięcioma milionami franków, sumą wystarczającą do tego, by zacząć życie na nowo w pięknym wynajętym domu z garażem na samochód i z gosposią, żeby jego żona mogła poczuć się jak królowa. Wystarczyłoby też na rozkręcenie interesu, który pewnego dnia miał mu pozwolić postawić przestronny dom z cegły i posłać Liomiego do Baptist High School w Buea, szkoły z internatem, do której uczęszczał Winston, bo jego nieżyjący już ojciec należał do zamożnego ludu Banso, ale Jende już nie, ponieważ pan Jonga nie mógłby sobie na nią pozwolić. Ból stóp minął, choć Jende zaprzestał leczenia. Miesiąc przed ich planowanym wyjazdem zadzwonił Winston z pytaniem, czy Jende nie chciałby pokierować budową nowej inwestycji Winstona i jego wspólnika – hotelu przy kameruńskiej Seme Beach – a po zakończeniu budowy zostać głównym kierownikiem hotelu. – O zarobkach jeszcze porozmawiamy, Bo – powiedział Winston. – Dobrze ci zapłacimy, na pewno zarobisz więcej niż w służbach miejskich. Jende roześmiał się i obiecał, że to przemyśli. Gdy dwa dni później Winston przyszedł do nich z wizytą, Jende odrzucił propozycję. Doceniał uczynność kuzyna, ale chciał rozkręcić własny interes, poznać smak pracy bez zwierzchnika. Powiedział, że przez całe życie powtarza tylko: tak, proszę pana, tak, proszę pani. Uznał, że przyszedł już czas wznieść się ponad innych i usłyszeć: tak, panie Jonga. Po powrocie do Limbe zamierzał założyć własną firmę: Jonga Enterprises.
Posługiwałby się sloganem: „Jonga Enterprises – wiedza z Wall Street w Limbe”. Zamierzał poszerzać ofertę, zbudować konglomerat i wchłonąć konkurencję. Ale zacząć musiał skromnie. Może zakupiłby kilka taksówek albo benskins, motocykli do przewożenia pasażerów. Albo zatrudniłby ludzi do uprawy trzech hektarów ziemi, które zostawił mu ojciec w regionie Bimbia. Mógłby wtedy sprzedawać żywność na targu w Limbe, a część eksportować. Winston zasugerował, że warto zacząć właśnie od działalności rolniczej. W Limbe jest dość taksówek, a benskins, ze względu na wysoki wskaźnik wypadkowości i coraz powszechniejsze przekonanie, że motocykle to diabelski wynalazek – niedługo zupełnie stracą pasażerów. A jedzenie, powiedział Winston, zawsze jest potrzebne. – Jedzenie – zgodził się Jende. – I bary. – Czy ludziom w Kamerunie znudzi się kiedyś pijaństwo? – powiedział Winston. – Podobno w całym mieście otwiera się bar za barem i podobno to interes jak żaden inny. Słyszałem, że gdzieś tam leją nawet heinekena i budweisera. Heineken i budweiser? W Kamerunie? Jende pochylił się, żeby zakołysać koszykiem, w którym leżała do góry brzuchem Timba i domagała się natychmiastowej uwagi. Winston wstał i spojrzał na dziecko. Uśmiechnął się do niego, połaskotał po brzuszku, przemówił pieszczotliwie w odpowiedzi na bezzębny uśmiech i w końcu wrócił na sofę. – No więc sam rozumiesz, że ta amerykańska dominacja posunęła się już za daleko, Bo – powiedział Winston. – Paysans nie wystarczy już guinness i 33 Export, teraz chcą budweisera i heinekena. – I motorolę RAZR – powiedział Jende. – Matka poprosiła, żebym przywiózł jej ten model, żeby miała najładniejszy telefon ze wszystkich koleżanek, z którymi pracuje na farmie. Nie pytaj mnie, po co bierze w pole telefon. Tam nie ma zasięgu. Ale zobaczyła RAZR w nigeryjskim filmie i nie chce innego. – A niby dlaczego ma pozostawać w dwudziestym wieku? – Mówiłem Neni – powiedział Jende. – Mówiłem: może nawet nie będziesz za bardzo tęsknić za Nowym Jorkiem, bo w Limbe znajdziesz wiele tych samych rzeczy. Ale nie, ona nie słucha. Dalej chodzi po domu z nosem na kwintę jak… jak sam już nie wiem co. – Ach, Bo, bądź dla niej trochę bardziej wyrozumiały. Nie jest jej łatwo… – Ale czy to nieprawda? Wszystko, co widziała tu, może też zobaczyć
w Limbe. Dziewczyny w Limbe wyglądają teraz podobno jak Beyoncé. I nikt już nie chce pić country mimbo. Wino palmowe wychodzi z mody. Każdy chce być jak Amerykanin albo Europejczyk. Emmanu mówił, że pewien klub na West Endzie sprzedaje cristal na kieliszki. – Poważnie? – Poważnie. To klub Victora. Pamiętasz Victora? – Którego Victora? – spytał Winston. – Tego, z którym graliśmy w piłkę w czwartoligowych rozgrywkach? Tego, który mieszka za kościołem katolickim i ma tyłek jak dziewczyna? – Właśnie tego – potwierdził Jende. – Emmanu przysięga, że klub jest helele. – A jak zgromadził taki kapitał? – Nie słyszałeś o tym? Pojechał do Bułgarii. Do Bułgarii, Rosji albo Australii – no, gdzieś tam, w każdym razie przywiózł poważne kolo. Ludzie w mieście gadają, że był tancerzem. Kto wie, co on tam tańczył? Sądząc po majątku, jaki przywiózł, musiał to robić naprawdę dobrze. – Czarny mężczyzna trzęsący tyłkiem dla białych kobiet – powiedział Winston. – Czy nie tego właśnie chcą? A Victor umie zakręcić tyłkiem, mówię ci. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś tańczyłem wokół takiej pięknej ngah w Black and White. To chyba było w święta. Stary, dudniła muzyka, a ja dawałem czadu i już miałem do niej podbić. – Winston wstał i zakręcił biodrami, demonstrując, jak tańczył kiedyś makossę. Jende obserwował go z uśmiechem. – I wtedy… – powiedział Winston, zatrzymał się i rozpostarł ramiona – … nagle nie wiadomo skąd zjawia się Victor, robi ten taki ruch à la Michael Jackson i ta ngah zaczyna się śmiać. Chyba z Thrillera, bo chłopak aż cały wibrował. Ngah śmiała się do rozpuku, aż tu naraz patrzę, a gdzie ona jest? Skubaniec wykradł mi ngah tymi swoimi kocimi ruchami, normalnie mi ją sprzątnął sprzed nosa! Stałem na środku klubu jak głupi! Jende aż się pokładał ze śmiechu i z trudem łapał oddech. – Och, Limbe – powiedział. – Aż mi się nie chce wierzyć, że tam wracam. – Tylko żebyś się tam po powrocie nie zmienił w American Wonder. – Winston ze śmiechem usiadł z powrotem na sofie. – Bądź poważny, tylko o to cię proszę. Jende pokręcił głową. Nigdy nie zmieni się w American Wonder, któregoś z tych mbutuku, którzy
wyjeżdżają do Ameryki, a po powrocie do kraju mówią z komicznym amerykańskim akcentem i wtrącają do wypowiedzi amerykańskie zwroty. Chodzą dumnie po mieście w garniturach, kowbojkach i bejsbolówkach i twierdzą, że nie rozumieją już kameruńskiej kultury, bo w Ameryce to dopiero jest życie. Powstała nawet o nich piosenka: Come and see American Wonder. Come and see American Wonder. Do you know American Wonder? Come and see American Wonder. On nigdy nie zrobi z siebie pośmiewiska. Będzie szanowanym człowiekiem. Wieczorem, gdy Neni i Liomi wrócili do domu z nowymi tenisówkami dla Liomiego, Jende opowiedział Neni o pomyśle produkcji i sprzedaży żywności. Neni nie podnosiła głowy i milczała, przepakowując buty do taniej foliowej torby w kratę. – Może nawet coś wymyślimy i zaczniemy eksportować żywność tu, e? – powiedział. – I sprzedawać w tutejszych afrykańskich sklepach? – Po co mnie w ogóle pytasz o zdanie? – odparła, uniosła głowę i spojrzała na niego tak, jakby się go brzydziła. – Przecież sam najlepiej wszystko wiesz. Jej spojrzenie było tak ostre, że mogłaby go nim rozpruć, tak jak ostry nóż rozcina świński brzuch. Nie minął tydzień, odkąd stali na Times Square, a ona znów nim gardziła za to, że zabiera ją i jej dzieci z Ameryki. – Ale bébé… – zaprotestował. – Pomyślałem tylko, że chciałabyś wiedzieć… – Po co? Nie, proszę, o nic mnie nie pytaj. Rób, co uważasz za stosowne, okej? Chcesz coś zrobić, zrób to, po swojemu. Nie musisz mnie pytać. Na szczęście Liomi już z powrotem zapragnął zostać kiedyś kimś takim jak tata, więc gdy Neni stwierdziła, że chce w ciszy i spokoju dokończyć swoją pracę i zamknęła za sobą drzwi sypialni, Jende poszedł do salonu i tam dokazywał i łaskotał się z synem na podłodze aż do utraty tchu. Nazajutrz zadzwonił do swojego brata Moto i poprosił go, żeby zaczął poszukiwać ludzi do przygotowania pól w Bimbii pod uprawę plantanów, egusi i taro. Poprosił go też o rozejrzenie się za czteropokojowym ceglanym domem z garażem, a także za gosposią i tymczasowym samochodem, którym mógłby na razie jeździć, dopóki nie dopłynie do niego w kontenerze używany hyundai kupiony na aukcji w New Jersey. Trzy dni później brat napisał mu SMS-a, w którym informował, że znalazł dom do wynajęcia w Coconut Island, a także samochód, mitsubishi pajero z 1998 roku. Do dnia
przylotu rodziny Moto wyposaży dom w podstawowe sprzęty i zatrudni gosposię. – A widzisz – skwitowała Fatou, gdy Neni powiedziała jej o domu i o gosposi. – Wyjedziesz z jednego pokoju i zamieszkasz w posiadłości. Dlaczego Ousmane czegoś takiego dla mnie nie zrobi? – No to poproś Ousmane’a, żeby cię zabrał z powrotem do domu – odparła Neni. – Ousmane nie chce wracać do domu. – Fatou zamilkła i spojrzała na puste torby leżące na podłodze salonu. – Ja to bym wróciła. Pojechała do swojej wioski, zbudowała dom niedaleko matki i ojca. Bym spokojnie pożyła i spokojnie umarła. Jak o mnie chodzi, to mogłabym wracać très bientôt. Gdy to powiedziała, nieodłączny błysk w jej oku przygasł i Neni wiedziała, że jej przyjaciółka mówi serio; pierwszy raz tego popołudnia nie obracała wszystkiego w żart. Fatou tęskniła za rodzicami, zwłaszcza teraz, gdy przekroczyli osiemdziesiątkę i potrzebowali opieki jej i jej dwóch braci. Cała trójka martwiła się o nich, ale na odległość niewiele mogli zdziałać – jeden z braci mieszkał we Francji, a drugi w Oklahomie. Ich rodzice musieli polegać na opiece dalszych krewnych, którym Fatou i jej bracia przesyłali co kilka miesięcy pieniądze. Musieli żyć jak ludzie, którym nigdy nie urodziły się dzieci i Fatou ogarniał wstyd, ilekroć odbierała od krewnego informację, że któreś z rodziców zachorowało i potrzeba pieniędzy na szpital. Fatou zawsze przesyłała pieniądze w ciągu doby, nawet jeśli sama miała do uregulowania jakieś należności. Cóż innego mogła zrobić? Po dwudziestu czterech latach gotowa była porzucić wyplatanie warkoczyków za pieniądze i wrócić do domu, ale nie ona jedna podejmowała decyzje. A nawet gdyby Ousmane zechciał wrócić do kraju, jej dzieci były Amerykanami, którzy nigdy nie odwiedzili kraju rodziców. Cała siódemka – troje po dwudziestce, a czworo w wieku nastoletnim – ani myślała zamieszkać w Afryce Zachodniej. Część z nich nie uważała się już nawet za Afrykanów. Gdy ktoś ich pytał, skąd pochodzą, mówili nieraz: och, my jesteśmy tutejsi, z Nowego Jorku, z Ameryki. Mówili to z dumą i przekonaniem. Dopiero przyciśnięci do muru przyznawali, że mają afrykańskich rodziców. „Ale my jesteśmy Amerykanami”, dodawali zawsze. To bolało Fatou i zastanawiała się zawsze, czy to możliwe, że dzieci uważają się za kogoś lepszego od niej, bo są Amerykanami, a ona Afrykanką.
58.
Lud Bakweri zamieszkujący Limbe wierzy, że sierpień to miesiąc przeklęty. Deszcz pada za mocno i za długo; rzeki wzbierają zbyt gwałtownie i zbyt szybko. Suchych dni jest za mało, a chłodnych nocy – za dużo. Miesiąc jest rozwlekły, ponury i nieprzyjazny, dlatego też wielu członków plemienia nie bierze ślubów, nie buduje domów ani nie zakłada firm w sierpniu. Czekają, aż przeminie razem ze swymi klątwami. Wywodzący się z Bakweri Jende Jonga w klątwy nie wierzył. Sierpień czy nie sierpień, czas wracać do domu i tyle. Chodząc ulicami Nowego Jorku w ostatnich dniach w Ameryce, nie czuł ani odrobiny żalu z powodu wyjazdu, ani nie żałował, że to doświadczenie skończyło się w taki, a nie inny sposób. Dość miał już życia z karaluchami w mieszkaniu w dzielnicy Harlemu pełnej smażalni kurczaków, kościołów przypominających sklepy i zakładów pogrzebowych, przed którymi wystawali bez końca młodzi mężczyźni z zaplecionymi przy skórze warkoczykami i w spodniach z obniżonym krokiem, opłakujący któregoś ze swoich ziomów i spluwający niedbale w jego kierunku. Dość miał już tego, że wieczorem wdrapuje się na piąte piętro i dzieli łóżko z córką, a ledwie kilka centymetrów dalej stoi łóżko jego syna. Dość miał już pozorowanych uśmiechów podczas układania talerzy w sterty i polerowania sztućców, i z całą pewnością dość miał tych nocy, gdy wracał metrem i wchodził do domu cuchnący potem, smażeniną i przemęczeniem. Dla niego przekleństwem byłby kolejny rok życia w takich warunkach. Przekleństwem byłby brak świadomości, że pora wracać do siebie. Brak świadomości, że będzie szczęśliwszy, gdy będzie mógł spać w osobnej sypialni, odwiedzać matkę i braci, gdy tylko zapragnie, spotykać się z przyjaciółmi w boucarou przy Down Beach, żeby upiec rybę na ruszcie i napić się piwa nad oceanem, jeździć własnym samochodem i pocić się na dworze w styczniu… to by dopiero było przekleństwo. „Na pewno nie będziesz tęsknił za Ameryką?” – pytali go bezustannie koledzy z pracy. „Nawet za futbolem?”. Śmiał się, ilekroć słyszał te pytania.
„Może trochę za futbolem”, odpowiadał. „I za sernikiem”. Neni, dla odmiany, nie umiała wykrzesać z siebie ani odrobiny radości, w miarę jak zbliżał się termin wyjazdu. Łzy płynęły jej bez ostrzeżenia w metrze, w Pathmarku, w Central Parku, w mieszkaniu podczas wykonywania codziennych obowiązków. Na myśl o ponownym spotkaniu z rodziną i dawnymi przyjaciółmi nie odczuwała ani krzty podniecenia, a jedynie obawę, że nigdy nie będzie tak szczęśliwa w Limbe, jak była w Nowym Jorku. Martwiła się, że nie będzie już miała wiele wspólnego z dawnymi koleżankami, bo już tak bardzo się od nich różniła, bo zakosztowała innego życia i przeszła pozytywną i negatywną, a na pewno złożoną metamorfozę, bo życie ją zarazem otworzyło i ograniczyło w taki sposób, jakiego wcześniej sobie nawet nie wyobrażała. Choć cieszyła się na spotkanie z matką i rodzeństwem, bała się spotkania z ojcem, z którym rozmawiała ostatnio w maju, gdy zadzwonił, żeby jej powiedzieć, że jego nieślubny syn mieszkający w Portor-Portor Quarters przebywa w szpitalu i potrzeba pieniędzy na lekarstwa. Neni powiedziała, że nie ma na to pieniędzy, a ojciec na nią nawrzeszczał. „Jak możesz mówić, że nie masz pieniędzy, gdy twój brat umiera w szpitalu?” – krzyczał. „To nie mój brat!” – odkrzyknęła Neni. Na te słowa ojciec się rozłączył, a ona nawet się nie pofatygowała, żeby zadzwonić i zapytać, jak się miewa chłopiec. Nie był jej bratem i nigdy nim nie będzie. Nic nie mogła poradzić na to, że jest jej obojętne, czy przeżyje, czy umrze. Jeśli chodzi o dzieci, Neni oscylowała między radością a smutkiem – radością z powodu całego piękna, które miał im do zaoferowania Kamerun, a smutkiem z powodu tego, czego im dać nie może. Będą dorastać w przestronnym domu w Limbe, nauczą się francuskiego, opanują bezbłędnie ruchy makossy. Będą mieć w pobliżu kochających dziadków i całą masę wujków, ciotek i kuzynów. W okresie świątecznym i noworocznym będą się przebierać w swoje najlepsze kostiumy i krążyć z przyjaciółmi po mieście, śmiać się i objadać ciastem i chin-chin. Nigdy nie będą musiały się zastanawiać, dlaczego ich matka kupuje w sklepie „Wszystko za dolara” albo dlaczego ich ojciec tylko pracuje i pracuje. Liomi pójdzie do szkoły w Buea razem z dziećmi z wyższych sfer; nadal może zostać prawnikiem jak jego wuj Winston. Timba będzie dorastać, tańcząc z przyjaciółmi w świetle księżyca i śpiewając Gombe gombe mukele mukele, gdy chmury się rozproszą i odsłonią rozgwieżdżone niebo. Nauczy się śpiewać: Iyo cow oh, njama
njama cow oh, your mami go for Ngaoundéré for saka belle cow oh, oh chei! Pójdzie do klasy z internatem w prestiżowym żeńskim Saker Baptist College, gdzie przez osiem miesięcy w roku będzie odcięta od świata za żelaznymi wrotami, odseparowana od chłopców i motywowana do nauki w gronie dziewcząt, którym przypisano role lekarek i inżynierek. W Limbe Liomi i Timba będą mieli wiele rzeczy, których nie mieliby w Ameryce, ale zarazem zbyt wiele rzeczy utracą. Stracą możliwość dorastania na wspaniałej ziemi niepoprawnych marzycieli. Nie będą mogli się zachwycić ani zainspirować niezwykłymi wydarzeniami rozgrywającymi się w tym kraju, niesłychanymi wynalazkami i osiągnięciami mężczyzn i kobiet, którzy wyglądają tak jak oni. Będą pozbawieni swobód, praw i przywilejów, których Kamerun nie może ofiarować swoim dzieciom. Wyjeżdżając z Nowego Jorku, poniosą niewymierną stratę, bo choć na całym świecie istnieją wspaniałe miasta i miasteczka, to pewne dziecięce przyjemności, pewne przygody i wyzwania zarezerwowane są tylko dla małych nowojorczyków.
59.
Betty urządziła im przyjęcie pożegnalne na Bronksie. Znalazła się tam większość ich znajomych, którzy towarzyszyli im od przyjazdu do miasta poprzez narodziny Timby aż po śmierć pana Jongi. Przyszli Winston i Maami, Olu i Tunde, wykładowca – który w towarzystwie swego równie wspaniałego skośnookiego chłopaka wstąpił w drodze na inne przyjęcie i uściskał Neni na pożegnanie – oraz Fatou i Ousmane, o którego tyczkowatych nogach pomyślała od razu Neni, gdy tylko przekroczył próg ubrany w spłowiałe dżinsy; gdy wyobraziła sobie, jak wyglądają, pierwszy raz tego wieczora naprawdę szczerze się uśmiechnęła. Każdy przyniósł coś do jedzenia: smażone plantany, zupę z wernonii, potrawkę z egusi, nóżki wołowe z fasolą, poulet DG, tilapię z rusztu, attiéké, moi moi, młode ziarna soi, ryż jollof, curry z kurczaka, tłuczone bataty. Winston przyniósł napoje, a także laptopa i głośniki. W skąpo umeblowanym salonie Betty jedli i tańczyli przy muzyce PetitPays i Koffiego Olomidé, Brendy Fassie i Papy Wemby. Potem z głośników rozbrzmiał utwór Meiwaya zatytułowany 200% Zoblazo. Dźwięki trąbek i syntezatorów wzywały wszystkich biesiadników na parkiet. Rytm – ostry, pulsujący, zdecydowany – poderwał wszystkich na równe nogi. Ci, którzy jedli, odstawili talerze. Ci, którzy pili, odłożyli butelki. Ting, ting, ting, ding, ding. Neni przeniosła się na środek pokoju – w rytm takiej muzyki biodra same jej się kołysały. Choć nie był to najszczęśliwszy dzień jej życia, stopy same jej pląsały. Wszyscy stłoczyli się na niewielkiej przestrzeni pośrodku pokoju. Kobiety uniosły ramiona i wywijały pośladkami, mocniej i mocniej, coraz bliżej podłogi, szybciej i szybciej, ku górze. Mężczyźni stali za nimi, obejmując je jedną ręką w talii, i pracowali biodrami: góra, dół, lewo, prawo, w przód, w tył, z boku na bok. Muzyka narastała, a pośladki i krocza, ciasno złączone, poruszały się zgodnym ruchem. I wtedy zaczął się refren, a zebrani zaczęli podskakiwać i wybijać rytm pięściami, śpiewając na całe gardło: Blazo, blazo, zoblazo, on a gagné! On a gagné! Kiedy jeden z kolegów z pracy Jendego zapytał, co oznaczają te słowa, odkrzyknął bez tchu:
– To znaczy, żeśmy wygrali, stary! To znaczy, żeśmy wygrali! Judson Memorial Church także ich pożegnał. Natasha zapytała Neni, czy Jende mógłby przyjść z nią do kościoła w drugą niedzielę sierpnia. Jende się zgodził – uznał, że to niezły moment na odwiedzenie amerykańskiego kościoła i sprawdzenie, czy Amerykanie odczytują Biblię tak samo jak Kameruńczycy. Tego ranka odbyło się czytanie z rozdziału 18 Księgi Rodzaju, opowieść o strudzonych wędrowcach, którzy nawiedzili Abrahama, a Abraham, nieświadom, że to aniołowie, przyjął ich życzliwie. Natasha wygłosiła kazanie o strudzonych wędrowcach w Ameryce. Potępiła współczesne określenie strudzonego wędrowca – nielegalny przybysz. – Pamiętacie, jak na Ellis Island witaliśmy naszych wędrowców pudełkami z jedzeniem? – spytała, a zebrani zareagowali gromkimi brawami. – I bezpłatnymi badaniami lekarskimi! – krzyknął ktoś z tyłu i wszyscy wierni wybuchnęli śmiechem. Natasha patrzyła z uśmiechem, jak jej parafianie szepczą coś między sobą. – Smutne – powiedziała. – Traktować naszych przyjaciół w potrzebie jak wrogów. Zapominać, że my też pewnego dnia możemy poszukiwać domu. To nie ma nic wspólnego z miłością, o której mówi Biblia, miłością, której nauczał Jezus Chrystus, gdy powiedział: kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Przed końcem kazania Natasha zaprosiła rodzinę Neni do ołtarza. – To państwo Jonga – oznajmiła zebranym. – Za tydzień wracają do ojczyzny, do Kamerunu. Przybyli do Ameryki, żeby tu zamieszkać, ale my im nie pozwalamy. Wracają do siebie, bo nie mogą zdobyć dokumentów uprawniających ich do pozostania w kraju i zapewnienia lepszego życia sobie i swoim dzieciom. Wracają, bo my jako naród zapomnieliśmy, jak przyjmować u nas wszystkich wędrowców. Zamilkła i rozejrzała się wokół, dając wiernym czas na przetrawienie jej słów. Potem odwróciła się do Neni i Jendego, uściskała ich i podziękowała za to, że zechcieli się podzielić swoją historią. Ojciec, matka, syn i córka wrócili na swoje miejsca, odprowadzani spojrzeniami wszystkich zebranych. Po kazaniu wstał Amos, wikary. – Słyszeliście kazanie Natashy i poznaliście państwa Jonga – powiedział. – Oni nie są obcy. To nasi sąsiedzi, ale nie mogą się wśród nas osiedlić. Dlatego zachęcam was do szczodrej ofiary, żeby pomóc im stworzyć nowy
dom w ich kraju. A dając – ciągnął – pamiętajmy, że par takich jak oni jest o wiele więcej. Co gorsza, wielu z nich nie może powrócić do swojego ciepłego, spokojnego kraju. Dla wielu jedyną szansą na jakikolwiek dom jest Ameryka. Gdy Amos wspomniał o pieniądzach, Neni i Jende spojrzeli po sobie. Natasha nic im o tym nie wspominała i ten nieoczekiwany miły gest sprawił, że Neni zaszkliły się na chwilę oczy na myśl, że opuszcza kraj, w którym nie brak organizacji kierujących się współczuciem i tolerancją. Po mszy ustawiła się przed nimi kolejka parafian, którzy podchodzili kolejno, żeby się z nimi przywitać. Pewna kobieta chciała wiedzieć, gdzie leży Kamerun, a inna zapytała, czy Jende potrzebuje pomocy w znalezieniu prawnika do spraw imigracyjnych. Odpowiedział pierwszej kobiecie, że Kamerun leży tuż obok Nigerii, a drugiej, że nie, nie potrzebuje prawnika, bo procedura została zamknięta. Większość wiernych chciała tylko uścisnąć im dłonie albo życzyć wszystkiego dobrego czy też zapewnić ich, jak bardzo się cieszą, że zechcieli podzielić się z nimi swoją historią. Jakaś nastolatka powiedziała im ze ściśniętym gardłem, że ojciec jej koleżanki został deportowany do Gwatemali, chociaż nikogo tam nie zna, i jej koleżanka jest teraz bardzo smutna. Jende uściskał ją i powiedział, że oni na szczęście mają jeszcze w Kamerunie wielu krewnych i przyjaciół.
60.
Odpowiedź na maila nadeszła niespełna dwie godziny po tym, jak Jende kliknął przycisk „wyślij”. „Miło, że się odezwałeś, Jende”, napisał Clark. „Zdziwiłem się na wieść, że wracasz do domu, ale rozumiem. Czasem człowiek po prostu musi wrócić do siebie. Zajrzyj się pożegnać, zapraszam. Umów się przez sekretarkę”. Jende wybrał się do Clarka w tym samym czarnym garniturze, który miał na sobie pierwszego dnia pracy. Neni powiedziała, że to zbyteczne, ale on wiedział swoje. – Idę między ludzi chodzących w garniturach. Dlaczego mam wyglądać jak byle kto? Kiedy wszedł, Clark wstał zza biurka, żeby go przywitać. – Bardzo miło, że wpadłeś się pożegnać – powiedział z uśmiechem i wyciągnął rękę. – To ja powinienem panu podziękować za poświęcenie mi czasu, proszę pana – odpowiedział Jende, ujmując oburącz dłoń Clarka. Ten, jakby odmłodniały, sprawiał wrażenie nadzwyczaj zadowolonego z tego spotkania: uśmiechał się najszerszym uśmiechem, jaki Jende u niego kiedykolwiek widział. Jende widział wyraźnie, że przyczyną dobrego nastroju pana Edwardsa jest jednak coś więcej niż jego wizyta; były szef wyglądał wreszcie jak autentycznie szczęśliwy człowiek. – Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia z powodu śmierci pani Edwards – powiedział Jende, gdy już usiedli. – Byłem na pogrzebie, proszę pana, ale nie miałem okazji do pana podejść, żeby powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Clark skinął głową. Jende rozejrzał się po gabinecie, w którym teraz urzędował. Nie było tu ani sofy, ani widoku na Central Park, ale krajobraz Queens też miał pewien kameralny urok. – Jak tam twoja rodzina? – zapytał Clark. – Cieszą się, że wracają do domu? – Wszystko u nich dobrze, dziękuję panu. Moja żona jest wściekła, ale
w końcu jej to minie. Mój syn jest szczęśliwy, bo opowiadam mu o wszystkich fajnych rzeczach, które zrobimy razem w domu. A mała jeszcze niczego nie rozumie, więc ja tam jestem szczęśliwy. – Jesteś szczęśliwy? – Tak, ale im bliżej tego dnia, tym częściej nachodzi mnie smutna myśl, że być może nigdy już nie zobaczę tego miasta. Nowy Jork to wspaniałe miejsce. Niełatwo będzie mieszkać gdzie indziej. – Tak, ja też będę musiał się tego nauczyć. Wyjeżdżam za miesiąc. – O! Czyżby pan też się przeprowadzał? Clark skinął głową. – Mighty i ja przenosimy się do Wirginii. – Do Wirginii? – Znalazłem pracę w Waszyngtonie. W najbliższy weekend jedziemy się rozglądać za nowym domem. Mam nadzieję, że znajdziemy coś w pobliżu Arlington i Falls Church. – Falls Church? Pamiętam… czy to nie stamtąd pochodziła pani Edwards? – Masz dobrą pamięć. A w Arlington mieszkała przez pewien czas moja rodzina przed przeprowadzką do Illinois. Moi rodzice opuszczają Kalifornię, żeby być bliżej nas. – To panu bardzo dobrze zrobi, proszę pana. – Rodzina przede wszystkim – powiedział Clark. – Ty to już na pewno wiesz. – Rodzina najważniejsza, proszę pana. – Mam w okolicy kilkoro kuzynów, a Cindy przyrodnią siostrę. Pod koniec nie były ze sobą blisko, ale przyjechała na pogrzeb i razem z Mightym utrzymujemy z nią teraz kontakt. – To dobrze, proszę pana. – Tak, odwiedziliśmy ją kilka miesięcy temu i świetnie się bawiliśmy. Mighty nie może się doczekać zabawy z kuzynami. To ważne, żeby wiedział, że ma rodzinę, skoro… skoro teraz tak wiele się zmieniło. – Święta racja, proszę pana. – Jende pokiwał głową. – Święta racja. A jak tam Vince? – Dobrze, rozmawiałem z nim dziś rano. Zamierza otworzyć ośrodek medytacyjny dla biznesmenów odwiedzających Mumbaj, żeby pośród pogoni za nowymi możliwościami mogli nacieszyć się odrobiną ciszy i spokoju. – Clark się roześmiał. – Trochę to śmieszne, ale być może coś jest na rzeczy.
– To bardzo mądry chłopak, proszę pana – powiedział Jende. Dyrektor uśmiechnął się, nie kryjąc dumy. – No tak, tylko trudno stwierdzić, jak się potoczą jego losy. – Może wyląduje w Limbe – roześmiał się Jende. – Może – zawtórował mu Clark. – Nigdy nie wiadomo. Może pojedzie do Limbe i będzie pouczał ludzi, jak zjednoczyć się z Wszechświatem i wyzwolić z więzów ego. Albo roześle swoich uczniów, by rozpowiadali wszędzie, jak odrzucić złudzenia. – A może, proszę pana – podchwycił Jende, teraz już pękając ze śmiechu – weźmie ich wieczorem na plażę na oglądanie zachodu słońca. Na jednym odcinku plaży rybacy będą wyciągać z wody swoje łodzie, a z drugim będzie siedział po turecku Vince ze swoimi wyznawcami, intonując pieśni medytacyjne. – Już to sobie wyobrażam! – powiedział Clark, rechocząc i waląc otwartą dłonią w biurko. – To by było do niego podobne. – Może zamieszkać ze mną i moją żoną, dopóki mu się nie znudzi życie w jednym miejscu. – Och, na pewno nie będzie miał problemu ze znalezieniem nowego celu podróży. Wspominał, że jeśli ten pomysł na interes nie wypali, być może wybierze się do Boliwii. Nie pytaj mnie, co jest w Boliwii. – Może mnóstwo świadomych ludzi, proszę pana? – Może mnóstwo świadomych ludzi! – odpowiedział Clark i obaj wybuchnęli śmiechem. – To bardzo szczególny młody człowiek – dodał Jende, gdy już się uspokoili. – Tak, szczególny to dobre określenie. – Gdyby na świecie było dziesięć tysięcy młodych ludzi takich jak on, albo chociaż tysiąc, to przysięgam panu, świat byłby szczęśliwszy. Clark tylko się uśmiechnął. Jende zmienił pozycję na krześle. Cieszył się z towarzystwa dawnego szefa, ale jego nowa sekretarka ostrzegła go, że Clark ma tylko trzydzieści minut. Zerknął na zegarek. Zostało mu niewiele czasu. Musiał szybko powiedzieć, co naprawdę go tu sprowadza. – Proszę pana – zaczął. – Przyszedłem tu nie tylko się pożegnać, ale też osobiście podziękować panu za pracę, którą mi pan dał. Może pan nie rozumie, jak bardzo zmieniła moje życie, ale dzięki niej mogłem odłożyć
trochę pieniędzy, a teraz mogę wrócić do siebie i godnie żyć. Chociaż chciałbym móc dalej dla pana pracować i dłużej zostać w Ameryce, cieszę się, że mogę teraz jechać do domu i żyć na wyższym poziomie niż przed wyjazdem do Ameryki. Tak że bardzo panu dziękuję, proszę pana. Clark poruszył się w fotelu i potarł dłońmi powieki. – Coś takiego – powiedział. Najwyraźniej nikt dotąd nie posunął się do dziękowania mu tylko za to, że zapłacił za usługę. Na biurku zadzwonił telefon, ale Clark nie odebrał. – Słyszę, co się teraz opowiada o ludziach z Wall Street, o tym, jacy to są źli. Ale ja się z tym nie zgadzam. Bo to pan, człowiek z Wall Street, dał mi pracę, która pomogła mi zatroszczyć się moją rodzinę. I był pan dla mnie bardzo miły. Myślę, że jest pan dobrym człowiekiem, panie Edwards, i dlatego przyszedłem panu podziękować. Clark Edwards zapatrzył się na swojego byłego szofera i wyraźnie głowił się, jak ubrać w słowa swoje zaskoczenie tym, co usłyszał. – Jestem ogromnie poruszony, Jende – powiedział. – Naprawdę. Ja tobie też dziękuję. Spędzanie z tobą czasu to było dla mnie wspaniałe doświadczenie. Często wręcz czysta przyjemność. A jeśli tego dotąd nie powiedziałem, to mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo ceniłem twoją lojalność i oddanie. – Dziękuję panu. – I Jende… przepraszam… – Nie, proszę, panie Edwards, niech pan nie przeprasza. Bo za co? – Że nasz wspólny czas musiał dobiec końca. Niezupełnie wiem, jak to ująć, ale… to szkoda, wiesz? Jende pokręcił głową. – U nas w kraju mówi się, że nic nie jest dane na zawsze, panie Edwards. Dobre czasy muszą przeminąć, złe też, czy tego chcemy, czy nie. – Właśnie. Ale cieszę się, że możemy się rozstać jako przyjaciele. – Ja też się cieszę, proszę pana. – Jende pokiwał głową, po czym odsunął krzesło i wstał. Clark też się podniósł i mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, a w oknie za nimi tętniły życiem nowojorskie ulice, którymi niegdyś jeździli. – Pozdrów ode mnie Neni – poprosił Clark. – Pozdrowię. Proszę przekazać Mighty’emu, że Neni i ja przesyłamy mu szczególne pozdrowienia.
– Zrobione. On was bardzo polubił. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale wasza obecność w jego życiu naprawdę wywarła na niego ogromny wpływ. Ciągle powtarza: a Jende powiedział to, a Neni powiedziała tamto. – My też o nim myślimy, szczególnie po śmierci pani Edwards. Czasem myślałem, żeby do pana zadzwonić i spróbować się z nim spotkać, ale… ja i moja żona mieliśmy tyle kłopotów, że nie miałem nawet czasu na wiele rzeczy, które chciałem zrobić. Ale nie zapominamy o nim. To dobry chłopiec. – To prawda. Cieszę się, że wyczekuje przeprowadzki do Wirginii. Gdyby nie chciał jechać, zrezygnowałbym z tej szansy, chociaż to coś, z czym się nosiłem już od dawna. – Barclays przenosi pana do swojej filii w Waszyngtonie? – Nie, zacznę zupełnie inną pracę. Stanę na czele firmy lobbingowej. Jende podrapał się po głowie. – To firma, która działa na rzecz ochrony interesów różnych organizacji – wyjaśnił Clark. – Ja będę odpowiedzialny za interesy związków kredytowych. W dzisiejszych warunkach gospodarczych to będzie bardzo odpowiedzialna praca. Jestem bardzo podekscytowany tą perspektywą. – To chyba bardzo się panu zmieni zakres obowiązków? – Owszem. Wall Street mi służyła, ale wydaje mi się, że nie ma tam już miejsca dla takich jak ja. Poza tym po tym wszystkim, co zaszło, jestem gotowy na zmianę. – To mnie bardzo cieszy, proszę pana – powiedział z uśmiechem Jende. – Mam nadzieję, że będzie z pana dobry lobbysta. – Dziękuję – odpowiedział Clark i też się uśmiechnął. – Też na to liczę. Jende odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. – A, Jende! – zawołał Clark. – Zapomniałem cię o coś zapytać. Dlaczego właściwie wracasz do siebie? Jende nie potrzebował czasu do namysłu. Odwrócił się, podszedł z powrotem do biurka i powiedział całą prawdę. – Władze odrzuciły mój wniosek o azyl, proszę pana. – Azyl? Nie miałem pojęcia, że starasz się o azyl. – Bo nigdy o tym nie wspominałem, proszę pana. To była sprawa między mną, żoną i naszym adwokatem. Uznałem, że nie wypada zawracać panu głowy takimi sprawami. – Nie, oczywiście, rozumiem, tylko jestem zaskoczony. Co to znaczy, że
odrzuciły? Deportują cię? – Nie, proszę pana, nie deportują mnie. Ale bez azylu nie dostanę zielonej karty, a żeby dostać azyl, musiałbym przez wiele miesięcy stawiać się w sądzie imigracyjnym i wydawać masę pieniędzy. A potem sędzia mógłby zadecydować, że i tak nie przyzna mi azylu, więc i tak skończyłoby się to deportacją. Nie tak chcę przeżyć życie, proszę pana, szczególnie że niełatwo cieszyć się życiem w tym kraju, gdy jest się biednym. – Ale czy nie ma innego sposobu na zdobycie zielonej karty? – spytał Clark, odebrawszy telefon i powiedziawszy rozmówcy, że oddzwoni. – Wiem, że bardzo chciałeś, żeby twoje dzieci wychowywały się w Ameryce. – Zrobiłem, co w mojej mocy, proszę pana, ale… – Na pewno coś się da zrobić, żeby taki przyzwoity i pracowity człowiek jak ty mógł zostać w Ameryce. Jende pokręcił głową. – Prawo jest prawem – rzekł. – Słuchaj… – Clark wyprostował się w fotelu. – Mój dobry kolega ze Stanford jest zastępcą dyrektora w Urzędzie Imigracyjnym. Gdybyś mi powiedział o swojej sprawie, skontaktowałbym się z nim i zapytał o radę albo przynajmniej poprosił o polecenie jakiegoś znakomitego adwokata. Nie miałem pojęcia. Jende spuścił wzrok i pokręcił głową z żałosnym uśmiechem. – Może jeszcze nie jest za późno – ciągnął Clark. – Może mógłbyś przesunąć datę wylotu i dać mi trochę czasu, żeby mógł się skontaktować z tym znajomym i sprawdzić, czy możemy ci jeszcze pomóc? – Wydaje mi się, że już za późno, proszę pana. – Ale spróbować nie zaszkodzi, prawda? – Sędzia się na to nie zgodzi, proszę pana, a nawet jeśli… – Jesteś gotowy do wylotu. Jende się uśmiechnął. – Prawda jest taka – zaczął – że ciałem może i jeszcze jestem tutaj, ale sercem już w domu. To prawda, że przyjechałem tu, żeby uciec przed ciężkim życiem i wcale nie chciałem wracać. Ale gdy okazało się, że to jedyne wyjście, odkryłem, że cieszę się na myśl o powrocie, proszę pana. Będę tęsknił za Ameryką, ale dobrze będzie z powrotem zamieszkać we własnym kraju. Już sobie wyobrażam, jak idę na grób ojca pokazać mu moją córkę. Widzę siebie, jak chodzę z przyjaciółmi po Limbe, siedzę przy drinku,
zabieram syna na stadion. Nie boję się już swojego kraju, inaczej niż kiedyś. – Ale co z dziećmi? – Nic im nie będzie, proszę pana. Córce załatwiliśmy już amerykański paszport. Wróci tu, gdy będzie gotowa, a może pewnego dnia sprowadzi brata w ramach sponsoringu rodzinnego. Jeśli nie, mój syn pojedzie do Kanady, a moja żona raz na kilka lat będzie mogła ich odwiedzać w obu krajach. Clark pokiwał z uśmiechem głową. Jende spojrzał na zegarek i znów skierował się w stronę drzwi, ale Clark poprosił go, żeby chwilę poczekał. Podszedł do swojej aktówki leżącej na krześle obok biurka, usiadł na chwilę, pisząc coś pospiesznie i wrócił z białą kopertą, którą podał Jendemu. – Weź to – powiedział – i zaopiekuj się swoją rodziną. – Och, proszę pana… bardzo panu dziękuję – powiedział Jende, schylił głowę i przejął oburącz kopertę. – Bardzo panu dziękuję, panie Edwards. – Niech to pozostanie między nami. Bezpiecznej podróży. – Aha, jeszcze jedno, proszę pana – odezwał się Jende, gdy Clark zrobił krok w stronę drzwi. – Czy ma pan kontakt z Leah? Ja i moja żona chcieliśmy ją zaprosić na nasze przyjęcie pożegnalne, ale jej telefon domowy został odłączony. – Tak, odezwała się do mnie kilka miesięcy temu – odpowiedział Clark. – Przesłała mi swoje CV, żebym pomógł jej znaleźć pracę, i przekazałem je do kadr, ale wątpię, żeby coś z tego wyszło; wiesz, wstrzymanie przyjęć i te sprawy. – To może wciąż jeszcze nie pracuje? – Całkiem możliwe. Na rynku pracy jest teraz ciężko, szczególnie osobom w jej wieku. Przypuszczam, że się zebrała i wyprowadziła z miasta, żeby nie wydać całych oszczędności. Jende pokręcił zdumiony głową. Gdy ostatnio rozmawiali, czyli przy okazji Bożego Narodzenia, Leah nie wspominała o wyprowadzce. Sprawiała wrażenie zadowolonej, ale na pewno zamartwiała się o swoją przyszłość: brak perspektyw zatrudnienia, topniejące oszczędności, kilka lat do emerytury. Na pewno była przerażona, chociaż nic na to nie wskazywało. Może to dlatego tak się cieszyła, że pójdzie zobaczyć choinkę przy Rockefeller Center? Może to dlatego, że chciała zanurzyć się w atmosferze nadziei i przynajmniej na kilka godzin zapomnieć o swoim trudnym
położeniu? – Jeśli ją pan kiedyś spotka – powiedział Jende – proszę ją ode mnie pożegnać i przeprosić w moim imieniu, że nie mogłem tego zrobić osobiście, dobrze? Proszę jej przekazać, że wróciłem do Kamerunu, ale może pewnego dnia, jak Bóg da, przyjadę do Ameryki z wizytą i znów się spotkamy. – Miejmy nadzieję, że to wszystko zapamiętam. – Tak bardzo mi jej szkoda, proszę pana – powiedział Jende. – Gospodarka idzie w górę – odrzekł Clark, odwracając się w stronę drzwi. – Tak mówią, proszę pana, ale… W każdym razie mam nadzieję, że Leah szybko wyjdzie na prostą. – Jestem pewien, że sobie poradzi – powiedział Clark, gdy doszli do drzwi, gdzie życzyli sobie nawzajem szczęścia i wymienili ostatni uścisk dłoni.
61.
Garnki i inne sprzęty kuchenne oddała Betty, a naczynia stołowe i sztućce – Fatou. Winston i Maami wzięli przyprawy i zapasy ze spiżarni: garri, olej palmowy, langusty, fufu, egusi, tłuczone bataty i rybę wędzoną. Olu przyszła po swoje stare podręczniki i biurko – bratanek jej męża miał wkrótce przyjechać z Nigerii, żeby uczyć się pielęgniarstwa w Hunter College. Natasha z radością przyjęła nieużywane kaby. Neni powiedziała jej, że zabiorą jej za dużo miejsca, a pastorka ucieszyła się, że uzupełni garderobę o kolorowe suknie. Stół i krzesła sprzedali za pośrednictwem serwisu z ogłoszeniami, podobnie jak komodę z sypialni, telewizor, kuchenkę mikrofalową i łóżko Liomiego. Odzież zimową, stare ubrania letnie i znoszone buty zaniosła do sklepu prowadzonego przez organizację charytatywną; starą sofę Jende wystawił na chodnik z nadzieją, że weźmie ją ktoś potrzebujący. Wieczorem przed ich wylotem mieszkanie było już puste, nie licząc bagażu spiętrzonego w kącie pokoju. To, czego nie udało im się rozdać, wylądowało w śmietniku, poza łóżkiem pozostawionym następnym lokatorom. Nowi lokatorzy przyszli obejrzeć mieszkanie w towarzystwie pana Charlesa i przy okazji zasypali Neni kilkunastoma pytaniami: czy wdrapywanie się co dzień na piąte piętro jest bardzo uciążliwe? Czy są jacyś szemrani sąsiedzi? Gdzie najlepiej zamawiać późnym wieczorem chińskie albo tajskie jedzenie na wynos? Czy w Harlemie naprawdę jest teraz bezpieczniej, tak jak wszyscy twierdzą? To była para młodych ludzi, ledwie po dwudziestce – pięknych, roztrzepanych, białych, z równie długimi włosami – którzy uciekli z Detroit, żeby zrobić karierę muzyczną. Kiedy Neni zapytała ich, jaką grają muzykę, uśmiechnęli się i powiedzieli, że trudno ją zaszufladkować, że to mieszanina techno, hip-hopu i bluesa. Nazywali się The Love Stucks. Neni już miała się do nich uprzedzić, ale zaproponowali, że odkupią łóżko dwa razy drożej, niż oferowano jej w Internecie. Zapłacili od razu gotówką
i pocałowali się w jej sypialni. Gdy wychodzili, usłyszała, jak pan Charles przypomina im, żeby nigdy nie wspominali nikomu o tym układzie, bo jeśli zabiorą mu lokal socjalny, stracą na tym wszyscy. Kobieta obiecała, że nie pisną słowa; nie mogła uwierzyć, że właśnie udało im się znaleźć mieszkanie w Nowym Jorku, na które ich stać. Do odlotu zostało mniej niż osiemnaście godzin i Neni znalazła się teraz sama w salonie. Timba spała w sypialni, a Jende zabrał Liomiego na kolację do restauracji przy Sto Szesnastej Ulicy na ostatnią porcję attiéké i jagnięciny z rusztu. Po kolacji zamierzali pójść na ostatnią gałkę amerykańskich lodów przy Sto Piętnastej Ulicy, może też na kawałek sernika. Skoro wszystkie torby były już spakowane, odzież na drogę przygotowana, a karty pokładowe wydrukowane, Neni nie miała już nic więcej do roboty. Usiadła na podłodze, oparła się o ścianę i rozejrzała po pokoju. Wydał jej się mniejszy i ciemniejszy. Czuła się dziwnie, jakby siedziała w odległej grocie w lesie w kraju, w którym nigdy wcześniej nie była. Czuła się jak we śnie o domu, który nigdy do niej nie należał. Spojrzała w stronę okna i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zapomniała czegoś zrobić. Chyba nie. A może zapomniała się z kimś pożegnać? Nie. Jej koleżanki zaproponowały, że wpadną na tę ostatnią noc, żeby pośmiać się i powspominać, bo kto wie, kiedy i czy w ogóle się jeszcze spotkają? Podziękowała im, ale odmówiła. Dzień wcześniej pożegnała się na dobre z Fatou. Długo się ściskały, a Fatou powiedziała, że chyba zaraz popłacze się jak dziecko. Neni nie chciała już więcej pożegnań. Ani z Fatou, ani z Betty, ani z Olu, ani z Winstonem, ani z nikim innym z grona przyjaciół. Chciała pójść spać, obudzić się, wziąć prysznic, przygotować dzieci, zebrać bagaże i ruszyć w drogę.
62.
Żegnali się z Nowym Jorkiem w jeden z najgorętszych dni roku. W drugiej połowie sierpnia, prawie dokładnie pięć lat po tym, jak przyleciał tu Jende. Na lotnisku JFK mieli wsiąść do samolotu linii Air Maroc do Casablanki, a tam przesiąść się na samolot do Duali. W taksówce jadącej na lotnisko Neni wyglądała w milczeniu przez okno. Wszystko ją omijało. Omijała ją Ameryka. Omijał ją Nowy Jork. Omijały ją mosty i billboardy z uśmiechniętymi ludźmi. Migały przed oczami drapacze chmur i kamienice z piaskowca. Szybko. Za szybko. Bez odwrotu. Jende nie czuł nic. Zmusił się do tego. Siedział na przednim siedzeniu z zalążkiem nowego życia, pieniędzmi spakowanymi do czerwonego plecaka JanSportu, dwudziestoma jeden plikami banknotów spiętych brązowymi gumkami. Każda zawierała tysiąc dolarów jego majątku: osiemnaście tysięcy od Cindy Edwards plus ich oszczędności; tysiąc czterysta dolarów od parafian z Judson i dwa tysiące od Clarka Edwardsa. – Dlaczego nie prześlesz pieniędzy przez Western Union i nie odbierzesz ich na miejscu? – zapytał Winston. – Za nic – odrzekł Jende. – Chcesz, żeby rząd Kamerunu wiedział, że przywożę ze sobą takie pieniądze? – Ty i te twoje lęki – zaśmiał się Winston. – A co zrobią, jak się dowiedzą? Nie mogą opodatkować przelewanych środków. – Tak ci się wydaje, e? Poczekaj tylko, aż Biya zmieni prawo. Rząd zawoła od nas dziesięć procent od każdego przelewu Western Union. – Ach, Bo! Rząd nigdy czegoś takiego nie zrobi. – Skąd wiesz? – Nie wiem. Ale jak już coś takiego mówisz, to rozumiem, czemu jesteś ostrożny. Żadnemu rządowi nie można ufać – ja nie ufam rządowi amerykańskiemu, a już najmniej – kameruńskiemu. – Racja, ale to nasz rząd i nasz kraj. Kochamy go, nienawidzimy, ale to
wciąż nasz kraj. Co poradzisz? – To nasz kraj – przytaknął Winston. – I nigdy się go nie wyrzekniemy. Do Kamerunu przylecieli o czwartej rano następnego dnia. Tak jak ich ostrzegano, kraj nie zmienił się przez pięć lat ani na jotę. Międzynarodowe lotnisko w Duali było nadal duszne i zatłoczone. Celnicy nadal domagali się łapówek i znużeni podróżni im je dawali, bo nie mieli siły walczyć z chytrym systemem. Mężczyźni i kobiety w jaskrawych afrykańskich strojach nadal tłoczyli się przy bramkach i krzyczeli do swoich nowo przybyłych krewnych po angielsku, francusku, w pidgin i w każdym z dwustu rdzennych języków: „Tu jestem! Tu jesteśmy!”. Rozradowani rodzice, a czasem najwidoczniej całe wielopokoleniowe rodziny czekali przed halą przylotów, żeby powitać swoich synów i córki, którzy polecieli za ocean, a wracając, przynosili im dumę; przepychali się i szturchali, żeby dostać w końcu długo oczekiwany uścisk. Wokół parkingu wciąż krążyli chłopcy w łachmanach polujący na naiwnych przybyszów, którzy uwierzą w ich historyjki o głodzie i bezdomności, i rzucą dolara albo euro. Podróż z Duali do Limbe była nadal uciążliwa: kierowcy i piesi pomstowali na siebie nawzajem, a młodzi i starzy na równi walczyli o miejsce na zakurzonych i tłocznych drogach Bonaberi. Moto, brat Jendego, jechał po nich dwie godziny wynajętym fordem pikapem. To był jedyny dostępny pojazd, który mógł pomieścić rodzinę i siedem walizek z odzieżą i obuwiem. Pozostałe rzeczy miały przypłynąć po kilku miesiącach: stary hyundai, cztery wielkie pudła pełne ubrań i butów z dyskontów, trzy kartony konserwowanej żywności ze sklepu „Wszystko za dolara”, dwie walizki z zabawkami, grami i książkami Liomiego, fotelik samochodowy, wózek i łóżeczko turystyczne dla Timby, wszystko kupione z ogłoszenia. Jeszcze trzy walizki ubrań, które podarowała Neni Cindy, oraz rzeczy, które Neni kupiła w Chinatown: podrabiane torebki Chanel, Gucciego i Versacego, sztuczna biżuteria, okulary przeciwsłoneczne, buty, peruki i treski, kremy, perfumy i kosmetyki do makijażu. To za pomocą tych nabytków miała zamiar pokazać niezamężnym kobietom z Limbe, że nie dorastają jej do pięt. Rzeczy Cindy zamierzała sobie zarezerwować na szczególne okazje. Wkładałaby je na wesela i rocznice, żeby pokazać tym dziewczynom, że choć żyje między nimi, nie jest jedną z nich – jest teraz kobietą z klasą, w autentycznych markowych ubraniach, i żadna z nich nie może się z nią równać.
Tuż po siódmej rano, gdy Neni i dzieci spały, ford przejechał pod białoczerwonym szyldem nad drogą głoszącym: Witamy w Limbe, mieście przyjaźni. Wspomnienie tego znaku niosło Jendemu ukojenie w pierwszych dniach w Ameryce, ukojenie połączone z przekonaniem, że pewnego dnia przejedzie pod nim w okolicznościach innych niż te, które wygnały go z kraju. – Witamy, witamy – mruknął do siebie na widok migających w oddali świateł rodzinnego miasta. Moto zdjął jedną dłoń z kierownicy i poklepał go z uznaniem po ramieniu. – Co mówiłeś, tato? – wymamrotał zaspany Liomi. Jende odwrócił się w stronę tylnego siedzenia i spojrzał na syna. – Zgadnij, gdzie jesteśmy. – Gdzie? – zapytał Liomi, walcząc z ołowianymi powiekami. – Zgadnij – szepnął znów Jende. Chłopiec otworzył oczy. – W domu?
1
Fragment utworu Boba Dylana Blowin’ in The Wind w przekładzie Andrzeja Bianusza (przyp. tłum.).