Michael Moorcock
Kronika czarnego Miecza (Przełożyła: Justyna Zandberg)
KSIĘGA PIERWSZA Złodziej dusz
W której Elryk...
4 downloads
9 Views
825KB Size
Michael Moorcock
Kronika czarnego Miecza (Przełożyła: Justyna Zandberg)
KSIĘGA PIERWSZA Złodziej dusz
W której Elryk ponownie spotyka się z Królową Yishaną z Jharkor, a także z Thelebem K’aarną z Pan Tang i w końcu dokonuje zemsty.
ROZDZIAŁ 1
W Bakshaan, mieście tak bogatym, że wszystkie inne osiedla ludzkie na północnym wschodzie wyglądały przy nim niczym ubogie mieściny, znajdowała się zwieńczona wysoką wieżą gospoda. Pewnego wieczoru w gospodzie tej siedział Elryk, pan na dymiących zgliszczach Melniboné. Na wargach albinosa błąkał się przebiegły, ironiczny uśmieszek. Melnibonéanin gawędził bowiem właśnie, przeplatając rozmowę wyrafinowanymi żartami, z czterema wielmożami stanu kupieckiego, których w najbliższych dniach zamierzał doprowadzić do bankructwa. Moonglum Elwheryjczyk, towarzysz Elryka, przyglądał się albinosowi z podziwem i niepokojem zarazem. Uśmiech nieczęsto gościł na wargach Elryka, a to, że Melnibonéanin żartował z kupcami, było już zupełnie nie do pomyślenia. Moonglum pogratulował sobie w duchu, że stoi po stronie Elryka i zastanowił się, co też może wyniknąć z tak niecodziennego spotkania. Albinos, jak zwykle, nie zwierzył się kompanowi ze swych planów. - Jesteśmy, panie Elryku, zainteresowani wynajęciem twych usług jako wojownika i czarnoksiężnika. Oczywiście, dobrze za nie zapłacimy. - Pilarmo, krzykliwie odziany, kościsty i poważny, pełnił funkcję rzecznika całej czwórki. - A jakże to zapłacicie, moi panowie? - spytał uprzejmie Elryk, wciąż się uśmiechając. Towarzysze Pilarma unieśli w zdumieniu brwi, a i sam mówca wyglądał na lekko zaskoczonego. Zamachał rękami w powietrzu, rozgarniając kłęby dymu, które unosiły się w zajmowanej przez sześciu tylko ludzi izbie gospody. - Złotem, klejnotami... - odparł Pilarmo. - Czyli łańcuchami - powiedział Elryk. - Nam, wolnym wędrowcom, niepotrzebne są podobne więzy. Moonglum wychylił się z cienia, w którym się wcześniej usadowił, a wyraz jego twarzy świadczył dobitnie o tym, że nie zgadza się z wypowiedzianą przez Melnibonéanina kwestią. Pilarma i pozostałych kupców najwyraźniej także zbiła z tropu odpowiedź Elryka. - A więc, jak mamy zapłacić? - O tym zadecyduję później - uśmiechnął się Elryk. - Ale po cóż mówić o takich rzeczach przed czasem? Jakie zadanie macie dla mnie? Pilarmo odchrząknął i wymienił spojrzenia ze swymi kamratami. Ci skinęli
twierdząco. Pilarmo zniżył głos i przemówił z wolna: - Zdajesz sobie sprawę, panie Elryku, że kupiec w naszym mieście natyka się na bardzo silną konkurencję. Wielu handlarzy współzawodniczy ze sobą o klientów. Bakshaan jest bogatym miastem i znakomita większość jego mieszkańców żyje dostatnio. - To ogólnie znany fakt - zgodził się Elryk; w głębi duszy porównywał zamożnych obywateli Bakshaan do owieczek, a siebie do wilka, który zamierza poczynić spustoszenie w owczarni. Takie to myśli sprawiały, że szkarłatne oczy albinosa błyskały humorem, który Moonglum bezbłędnie rozszyfrował jako ironiczny i złowróżbny. - Jest w mieście pewien kupiec, przewyższający pozostałych liczbą posiadanych składów i sklepów – ciągnął Pilarmo. - Jego karawany są liczne i dobrze strzeżone, więc kupiec ów może sprowadzać do Bakshaan duże ilości towarów i sprzedawać je po zaniżonych cenach. To złodziej! Przecież te nieuczciwe metody nas zrujnują! - Pilarmo najwyraźniej czuł się mocno urażony. - Mówisz, panie, o Nikornie z Ilmar? - odezwał się zza pleców Elryka Moonglum. Pilarmo bez słowa skinął głową. Elryk zmarszczył brwi. - Nikorn osobiście prowadzi własne karawany; stawia czoło niebezpieczeństwom gór, lasów i pustyń. Zasłużył sobie na sukces. - To nie ma nic do rzeczy - sapnął gniewnie Tormiel, grubas o zwiotczałym ciele, upierścienionych dłoniach i przypudrowanej twarzy. - Oczywiście, że nie - starał się załagodzić elokwentny Kelos, poklepując kompana po ramieniu. - Jestem pewien, że wszyscy tu obecni podziwiamy jego odwagę. Kupcy przytaknęli. Cichy Deinstaf, ostatni z czwórki, także odkaszlnął i skłonił swą kosmatą głowę. Pogładził bezkrwistymi palcami wysadzaną klejnotami rękojeść bogato zdobionego, lecz najwyraźniej nigdy nie używanego sztyletu i rozprostował ramiona. - Przecież jednak - ciągnął Kelos, spoglądając z aprobatą na Deinstafa - niczego nie ryzykuje, sprzedając taniej swe towary. A niskie ceny zabijają właśnie nas. - Nikorn jest jak cierń w naszym ciele - dopowiedział niepotrzebnie Pilarmo. - A wy, panowie, pragniecie, abyśmy usunęli ten cierń -raczej stwierdził niż zapytał Elryk. - Można to i tak ująć. - Czoło Pilarma pokryło się potem. Uśmiechający się albinos zdawał się przyprawiać kupca o coś więcej, niż lekki niepokój. O Elryku i jego przerażających wyczynach krążyło wiele legend. Opowiadano je sobie nie pomijając najdrobniejszych szczegółów. Gdyby nie skrajna desperacja, kupcy nigdy nie staraliby się
uzyskać pomocy albinosa. Jednakże potrzebowali kogoś, kto potrafiłby równie dobrze władać sztuką czarnoksięską, co mieczem. Przybycie Elryka do Bakshaan mogło stanowić o ich ocaleniu. - Chcemy zniszczyć potęgę Nikorna - ciągnął Pilarmo. -Jeżeli będzie to równoznaczne ze zniszczeniem samego Nikorna, cóż... - Kupiec wzruszył ramionami, na jego wargach pojawił się cień uśmiechu. Bacznie obserwował twarz Elryka. - Łatwo jest wynająć pospolitego mordercę, zwłaszcza w Bakshaan - zauważył Elryk spokojnie. - To prawda - zgodził się Pilarmo. - Nikorn jednakże zatrudnia czarnoksiężnika. I ma własną armię. Czarnoksiężnik chroni swego chlebodawcę i jego pałac za pomocą magii. W odwodzie zaś pozostaje straż złożona z pustynnych wojowników. Jeżeli magia zawiedzie, zawsze pozostają metody naturalne. Mordercy już przedtem usiłowali wyeliminować kupca, lecz niestety ich próby zakończyły się niepowodzeniem. Elryk parsknął śmiechem. - Cóż za pech, przyjaciele. Nie wydaje mi się jednak, by społeczność Bakshaan zbyt długo opłakiwała utratę kilku najemnych morderców. Ich dusze niewątpliwie ułagodziły jakiegoś demona, który w przeciwnym razie gnębiłby uczciwych obywateli. Kupcy roześmiali się nieszczerze, a siedzący w cieniu Moonglum pokazał zęby w uśmiechu. Elryk nalał wina do naczyń współbiesiadników. Trunek pochodził z winorośli, której uprawa była w Bakshaan zakazana. Zbyt wielkie jego ilości doprowadzały pijącego do szaleństwa. Melnibonéaninowi jednak zdarzało się pijać go w przeszłości i jak dotąd nie wystąpiły żadne skutki uboczne. Albinos uniósł wypełniony żółtą cieczą kubek do ust i opróżniwszy go jednym haustem odetchnął głęboko, z zadowoleniem czując, jak alkohol rozlewa mu się ciepłem po całym ciele. Pozostali sączyli trunek ostrożnie. Kupcy zaczynali już żałować pochopnego dążenia do spotkania z Melnibonéaninem. Powoli dochodzili do wniosku, że legendy nie tylko nie kłamały, ale też nie oddawały sprawiedliwości dziwnookiemu człowiekowi, do którego zwrócili się o pomoc. Elryk ponownie napełnił swój kielich żółtym winem. Ręka drżała mu lekko. Szybko oblizał wargi suchym językiem. Pociągnął kolejny łyk i zaczął szybciej oddychać. Każdego innego człowieka podobna ilość owego trunku zamieniłaby w skamlącego idiotę; przyspieszony oddech był jedyną oznaką, że wino miało jakikolwiek wpływ na Melnibonéanina. Trunek ten pili ludzie, którzy pragnęli śnić o innych, mniej rzeczywistych światach.
Elryk pił w nadziei, że przynajmniej w ciągu najbliższej nocy nie nawiedzą go żadne sny. - A kimże jest ów potężny czarnoksiężnik, panie Pilarmo? - zapytał albinos. - Zwie się on Theleb K’aarna - brzmiała nerwowa odpowiedź kupca. Purpurowe oczy Elryka zwęziły się. - Czarnoksiężnik z Pan Tang? - Tak, stamtąd właśnie pochodzi. Elryk odstawił kielich na stół i wstał, gładząc palcami wykutą z czarnej stali klingę swego miecza, Zwiastuna Burzy. - Pomogę wam, panowie - powiedział z przekonaniem. Postanowił mimo wszystko nie puszczać kupców z torbami. W jego umyśle zaczął się kształtować zupełnie nowy, o wiele poważniejszy plan. A więc, Thelebie K’aarno, pomyślał albinos, wybrałeś sobie Bakshaan na nową kryjówkę?
Theleb K’aarna zachichotał. Był to okropny dźwięk, zwłaszcza że dochodził z głębi trzewi biegłego w swej sztuce czarnoksiężnika. Odgłos ten absolutnie nie pasował do wysokiej, czarnobrodej, patriarchalnej postaci odzianej w purpurowe szaty. Dźwięk ten po prostu nie przystoił komuś obdarzonemu głęboką mądrością. Theleb K’aarna zachichotał i leżąc na łożu wpatrywał się rozmarzonymi oczyma w wyciągniętą u jego boku kobietę. Szeptał jej prosto do ucha nieskładne słowa, którymi zapewniał ją o swym uczuciu, a ona uśmiechała się pobłażliwie, gładząc długie, czarne włosy czarnoksiężnika, jak gdyby głaskała psią sierść. - Pomimo całej swej uczoności jesteś głupcem, Thelebie K’aarno - mruknęła. Nie patrzyła na mężczyznę; spod przymrużonych powiek obserwowała jasnozielone i pomarańczowe gobeliny zdobiące kamienne ściany sypialni. Pomyślała nagle, że żadna kobieta nie oparłaby się pokusie wykorzystania mężczyzny, który całkowicie oddał się pod jej władzę. - Yishano, jesteś dziwką - wymamrotał bezmyślnie Theleb K’aarna - a cała mądrość tego świata nie może przezwyciężyć miłości. Kocham cię. - Mówił szczerze, prostymi słowami, nie rozumiejąc leżącej u swego boku kobiety. Theleb K’aarna wejrzał w czarne otchłanie piekieł i nie popadł w obłęd; poznał tajemnice, których znajomość doprowadziłaby umysł przeciętnego człowieka do stadium trzęsącej się, rozbełtanej galaretki. Na pewnych sprawach rozumiał się jednak równie mało jak najmłodszy z jego uczniów. Arkana miłosne
właśnie do takich spraw należały. - Kocham cię - powtarzał, nie rozumiejąc, czemu jest ignorowany. Yishana, Królowa Jharkor, gwałtownie odepchnęła od siebie czarnoksiężnika i wstała, opuszczając z otomany nagie, kształtne nogi. Była atrakcyjną kobietą. Włosy miała równie czarne jak duszę. Mimo że nie pierwszej już młodości, nadal promieniowała dziwnym urokiem, który jednocześnie przyciągał i odpychał mężczyzn. Ubierała się chętnie w szaty z barwnego jedwabiu, wirowały wokół niej, gdy poruszała się zgrabnie i z gracją. Teraz podeszła do okratowanego okna swej komnaty i zapatrzyła się w rozpościerającą się na zewnątrz rozedrganą ciemność. Czarnoksiężnik spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, zaskoczony i niezadowolony z przerwy w miłosnych zapasach. - Co się stało? Królowa nie odrywała wzroku od widoku za oknem. Nawałnica czarnych chmur pędziła po smaganym wichrem niebie niczym stado potworów, które wyszły na żer. Nad Bakshaan zapadła niespokojna, pełna chrapliwych odgłosów noc. Taka noc zwiastowała nieszczęście. Theleb K’aarna powtórzył pytanie, lecz znów nie otrzymał odpowiedzi. Wstał raptownie i przyłączył się do stojącej przy oknie Yishany. - Odjedźmy stąd, Yishano, póki nie jest za późno. Jeżeli Elryk odkryje naszą obecność w Bakshaan, oboje ucierpimy. Kobieta nie odpowiedziała, lecz zacisnęła usta, a jej piersi poruszyły się pod zwiewną tkaniną. Czarnoksiężnik syknął gniewnie i zwarł palce na ramieniu kochanki. - Zapomnij o tym swoim zdradzieckim flibustierze Elryku. Teraz masz mnie, a ja mogę zrobić dla ciebie o wiele więcej niż wymachujący mieczem magik z leżącego w gruzach imperium. Yishana roześmiała się jadowicie i odwróciła twarzą ku niemu. - Jesteś głupcem, Thelebie K’aarno, i nie tobie równać się z Elrykiem. Trzy bolesne lata minęły, odkąd porzucił mnie, wykradł się nocą, by ruszyć za tobą w pościg; odkąd zostawił mnie usychającą z tęsknoty! Lecz ja nadal pamiętam jego namiętne pocałunki i gwałtowne pieszczoty. Bogowie! Jakże chciałabym spotkać mężczyznę takiego jak on. Odkąd odszedł, nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby mu dorównać - chociaż wielu próbowało i wielu okazało się lepszymi od ciebie. W końcu pojawiłeś się ty i przegnałeś lub pokonałeś pozostałych za pomocą magii. - Yishana prychnęła sarkastycznie, drwiąco. - Zbyt wiele czasu spędziłeś pośród swych pergaminów, bym mogła mieć z ciebie jakikolwiek pożytek!
Mięśnie twarzy czarnoksiężnika drgnęły pod spaloną słońcem skórą. Theleb K’aarna spojrzał spode łba na Królową Jharkor. - Czemu więc nadal tolerujesz mnie przy sobie? W każdej chwili mogę sporządzić eliksir, który uczyni cię powolną mej woli, dobrze o tym wiesz! - Możesz, ale tego nie zrobisz. I dlatego to ty jesteś moim niewolnikiem, potężny czarowniku! Kiedy zaistniała groźba, że Elryk zajmie twoje miejsce przy moim boku, czarami zawezwałeś demona i Elryk musiał z nim walczyć. Zwyciężył go przecież, lecz jego duma nie pozwoliła mu na tym poprzestać. Wtedy to musiałeś się przed nim kryć, a on ruszył za tobą w pościg i pozostawił mnie samą! To właśnie zrobiłeś. Jesteś zakochany, Thelebie K’aarno... Yishana roześmiała mu się prosto w twarz. -1 ta miłość nie pozwoli ci użyć magii przeciwko mnie, a jedynie przeciw mym innym kochankom. Toleruję cię, bo jesteś użyteczny, lecz jeśliby Elryk miał powrócić... Theleb K’aarna odwrócił się, gniewnie skubiąc palcami swą długą, czarną brodę. - To prawda, że na wpół nienawidzę Elryka - powiedziała Yishana. - Ale to i tak lepsze niż na wpół kochać ciebie! - Czemuż więc przyłączyłaś się do mnie w Bakshaan? -warknął czarnoksiężnik. Czemu wyznaczyłaś swego bratanka na regenta i przybyłaś tutaj? Posłałem po ciebie, a ty przybyłaś. Musisz do mnie coś czuć, skoro zrobiłaś coś takiego! Yishana roześmiała się ponownie. - Usłyszałam, że bladolicy czarnoksiężnik o purpurowych oczach, noszący u boku obdarzony mocą miecz, wędruje po krainach leżących na północnym wschodzie. Dlatego właśnie przybyłam, Thelebie K’aarno. Gniew wykrzywił rysy czarnoksiężnika. Theleb K’aarna pochylił się w przód i zacisnął szponiastą dłoń na ramieniu kobiety. - Nie zapominaj, że ten to właśnie bladolicy czarnoksiężnik jest odpowiedzialny za śmierć twego rodzonego brata - wyrzucił z siebie. - Pokładałaś się z człowiekiem, na którym ciąży krew zarówno jego własnego, jak i twojego ludu. Opuścił flotę, którą prowadził na podbój własnej ziemi, gdy tylko Władcy Smoków zdecydowali się stawić jej czoło. Dharmit, twój brat, był na pokładzie jednego z tych okrętów i teraz jego ciało, poparzone i gnijące, spoczywa gdzieś na dnie oceanu, który jest jego mogiłą. Yishana, znużona, potrząsnęła głową. - Zawsze wyciągasz tę historię w nadziei, że mnie zawstydzisz. Tak, to prawda, uprawiałam miłość z człowiekiem, którego można nazwać mordercą mych braci, lecz przecież Elryk miał na sumieniu o wiele bardziej mrożące krew w żyłach zbrodnie, a mimo to
- czy może właśnie dlatego -ja go kochałam. Twoje słowa nie wywarły pożądanego efektu, Thelebie K’aarno. A teraz zostaw mnie. Chcę spać sama. Paznokcie czarnoksiężnika nadal wbijały się w chłodną skórę Yishany. Teraz ich uścisk zelżał. - Wybacz mi - powiedział łamiącym się głosem. - Pozwól mi zostać. - Idź - odezwała się cicho. Wówczas, cierpiąc męki z powodu własnej słabości, Theleb K’aarna, czarnoksiężnik z Pan Tang, odszedł. Do Bakshaan przybył Elryk z Melniboné, który wielokroć już zaprzysięgał Thelebowi K’aarnie zemstę. Okazja po temu nadarzyła się w Lormyr, Nadsokor, Taueloru, a także w Jharkor. W głębi serca czarnobrody czarnoksiężnik dobrze wiedział, który z nich dwóch zwycięży, jeżeli dojdzie do pojedynku.
ROZDZIAŁ 2
Czterej kupcy opuścili gospodę ściśle owinięci w ciemne płaszcze. Doszli bowiem do wniosku, że bezpieczniej będzie, jeżeli nikt się nie dowie o ich związku z Elrykiem. Albinos został wiec sam, dumając nad kolejnym kielichem żółtawego wina. Zdawał sobie sprawę, że bez pomocy jakichś nadprzyrodzonych, potężnych sił nie dostanie się do zamku Nikorna. Siedziba kupca z natury była trudna do zdobycia, a czarnoksięska osłona Theleba K’aarny czyniła z niej fortecę mogącą ulec jedynie szczególnie potężnej magii. Elryk wiedział, że magicznymi zdolnościami dorównuje Thelebowi K’aarnie, a nawet go pod pewnymi względami przewyższa. Rozumiał jednak, że nie wolno mu trawić wszystkich sił na walkę z, czarnoksiężnikiem, jeżeli ma się jeszcze przebić przez straż złożoną z doborowych pustynnych wojowników, zatrudnianych przez kupieckiego magnata. Elryk potrzebował pomocy. Wiedział, że w lasach na południe od Bakshaan znajdzie ludzi, których pomoc mogłaby się okazać nieoceniona. Lecz czy zechcą mu jej udzielić? Postanowił przedyskutować ten problem z Moonglumem. - Słyszałem, że grupa moich współplemieńców pojawiła się ostatnio na północy. Przybyli oni z Vilmir, gdzie splądrowali kilka znaczniejszych miast - poinformował swego towarzysza. - Przez cztery lata, które minęły od wielkiej bitwy o Imrryr, Melnibonéanie rozproszyli się po Młodych Królestwach i albo stali się najemnikami, albo działają na własną rękę. Imrryr upadło z mojego powodu, i oni to wiedzą. Jednak jeżeli dam im możliwość zagarnięcia bogatych łupów, być może przyłączą się do mnie. Moonglum uśmiechnął się krzywo. - Nie liczyłbym na to zbytnio, Elryku - powiedział. -Wybacz mi szczerość, ale twój uczynek nie należy do tych, które łatwo się zapomina. Twoi rodacy nie z własnej woli stali się wędrowcami. Są teraz obywatelami zrównanego z ziemią miasta, najstarszego i największego z miast, jakie znał świat. Kiedy Imrryr Piękne Miasto upadło, niejeden musiał prosić Bogów, aby spadły na ciebie wszelkie możliwe klęski. Teraz uśmiechnął się Elryk. - Być może - powiedział. - Ale to są nadal moi ludzie, a ja ich znam. My, Melnibonéanie, jesteśmy starą i ekscentryczną rasą. Rzadko pozwalamy, by uczucia brały górę nad naszym opanowaniem. Moonglum zmarszczył brwi w ironicznym grymasie. Elryk właściwie zinterpretował
wyraz twarzy kompana. - Przez pewien czas stanowiłem odstępstwo od tej reguły - powiedział. - Ale teraz Cymoril i mój kuzyn leżą pogrzebani pod ruinami Imrryr, a ból, jaki odczuwam po ich stracie stanowi wystarczające zadośćuczynienie za wszelkie zło, jakie wyrządziłem. Myślę, że moi rodacy potrafią to zrozumieć. Moonglum westchnął. - Mam nadzieję, że się nie mylisz, Elryku. Kto przewodzi tej grupie? - Stary przyjaciel - odparł Elryk. - Był Władcą Smoków i poprowadził atak na statki barbarzyńców, odpływające po splądrowaniu Imrryr. Zwie się on Dyvim Tvar, niegdyś Pan Smoczych Jaskiń. - A co z jego zwierzętami? - Znowu śpią w swych jaskiniach. Z rzadka jedynie można je budzić. Potrzebują całych lat, by zregenerować utracone siły i odtworzyć zużyty jad. Gdyby nie to, Władcy Smoków władaliby światem. - Masz szczęście, że tak nie jest - zauważył Moonglum. - Kto wie - odparł Elryk powoli. - Może pod moim przywództwem stałoby się to możliwe. A w każdym razie moglibyśmy podźwignąć nowe imperium, tak jak nasi dziadowie. Moonglum nic nie odpowiedział, lecz w głębi ducha pomyślał, że Młode Królestwa nie dałyby się tak łatwo pokonać. Melnibonéanie byli ludem starożytnym, okrutnym i mądrym, ale nawet ich okrucieństwo zostało przytępione przez niewidzialną chorobę, która towarzyszy długowieczności. Brakowało im witalności, cechującej barbarzyńską rasę ich przodków, budowniczych Imrryr i jego bliźniaczych, z dawna zapomnianych miast. Witalność została zastąpiona przez tolerancję; tolerancję wiekowego narodu, pamiętającego jeszcze dni chwały, lecz wiedzącego, że dni te minęły bezpowrotnie. - Rano - powiedział Elryk - nawiążemy kontakt z Dyvimem Tvarem. Mam nadzieję, że zemsta, którą wywarł na statkach najeźdźców, a także świadomość wyrzutów sumienia, jakie musiałem cierpieć, pozwolą mu nabrać bardziej obiektywnego stosunku do planu, jaki mu przedstawię. - A teraz pora do łóżka - odezwał się Moonglum. -Czuję, że przyda mi się odrobina snu, a poza tym dziewka, która mnie oczekuje, pewnie zaczyna już się niecierpliwić. Elryk wzruszył ramionami. - Rób jak uważasz. Ja wypiję jeszcze trochę wina, a na spoczynek udam się nieco później.
Chmury, które zgromadziły się w nocy nad Bakshaan nie rozpierzchły się z nastaniem świtu. Słońce już wzeszło za ich zasłoną, lecz mieszkańcy miasta jeszcze o tym nie wiedzieli. Nic nie zwiastowało wstającego dnia, gdy w rześki poranek, pośród siąpiącego deszczu, Elryk i Moonglum jechali konno wąskimi uliczkami, kierując się ku południowej bramie i leżącym za nią lasom. Elryk zrezygnował ze swego zwykłego ubioru na rzecz prostego kubraka z zielono barwionej skóry, zdobnego w insygnia królewskiego rodu Melniboné: purpurowego kroczącego smoka na złotym polu. Na palcu Melnibonéanin nosił Pierścień Królów; kamień Aktorios osadzony w pokrytym runicznymi znakami srebrze. Ten liczący sobie wiele stuleci klejnot Elryk odziedziczył po swych potężnych przodkach. Z ramion albinosa zwieszał się krótki płaszcz. Wąskie, błękitne spodnie były wpuszczone w wysokie, czarne buty do konnej jazdy. U boku Melnibonéanina tkwił w pochwie Zwiastun Burzy. Człowiek i miecz trwali w dziwnej symbiozie. Bez miecza człowiek stałby się niedowidzącym, pozbawionym energii kaleką; bez człowieka miecz nie mógłby się żywić krwią i duszami, niezbędnymi dla jego istnienia. Jechali wspólnie, człowiek i miecz, i żaden z nich nie potrafił powiedzieć, który jest panem drugiego. Moonglum, bardziej od swego kompana wrażliwy na słotę, jechał szczelnie owinięty w płaszcz z podniesionym kołnierzem, klnąc od czasu do czasu na nieprzyjazne żywioły. Po godzinie intensywnej jazdy dotarli do obrzeży lasu. Jak dotąd po Bakshaan krążyły jedynie pogłoski o przybyciu imrryriańskich flibustierów. Słyszano o wysokich przybyszach pojawiających się czasami w podejrzanych gospodach wzdłuż południowego muru, jednak mieszczanie, pewni swego bogactwa i siły, nie przejawiali niepokoju. Wierzyli bowiem, i nie mijali się zbytnio z prawdą, że Bakshaan wytrzyma ataki dalece bardziej gwałtowne niż te, którym nie oparły się słabiej ufortyfikowane vilmiriańskie mieściny. Elryk nie miał pojęcia, czemu jego rodacy zapuścili się tak daleko na północ. Być może zamierzali jedynie odpocząć i na jednym z licznych targów w Bakshaan wymienić zagrabione dobra na żywność. Dym z kilku większych ognisk powiedział Elrykowi i Moonglumowi, gdzie znajduje się obóz Melnibonéan. Zwolniwszy kroku, skierowali konie w tę właśnie stronę. Mokre gałęzie uderzały ich po twarzach, a nozdrza drażnił słodki leśny aromat, spotęgowany przez życiodajny deszcz. Elryk poczuł niemalże ulgę, gdy nagle z poszycia wychynął uzbrojony mężczyzna i zagrodził im drogę. Imrryriański strażnik odziany był w futra i stal. Spod przyłbicy kunsztownie wykonanego hełmu spoglądały na Elryka czujne oczy. Przyłbica i skapujące z niej krople
deszczu zawężały nieco pole widzenia Imrryrianina, tak że nie od razu rozpoznał on Elryka. - Stać. Co robicie w tych stronach? - Przepuść mnie - odparł niecierpliwie Elryk. - Jestem Elryk, twój pan i cesarz. Strażnik wzdrygnął się i opuścił trzymaną w ręce pikę o długim ostrzu. Podniósł przyłbicę i wlepił wzrok w stojącego naprzeciw mężczyznę. Na twarzy Imrryrianina znać było setki targających nim uczuć, wśród których dominowały zdumienie, uwielbienie i nienawiść. Skłonił się sztywno. - Panie mój, nie jesteś tu chętnie widziany. Pięć lat temu wyrzekłeś się swego ludu i zdradziłeś go. Chociaż żywię należny szacunek dla płynącej w twych żyłach krwi królów, nie mogę być ci posłusznym ani złożyć hołdu, do czego w innych okolicznościach byłbym zobowiązany. - Oczywiście - odparł dumnie Elryk, siedząc wyprostowany na koniu. - Ale niechaj twój dowódca, a mój przyjaciel z lat chłopięcych, Dyvim Tvar, zadecyduje, jak ze mną postąpić. Zaprowadź mnie doń natychmiast i pamiętaj, że mój towarzysz nie wyrządził wam żadnej krzywdy. Traktuj go z szacunkiem należnym serdecznemu przyjacielowi Cesarza Melniboné. Strażnik skłonił się ponownie i ujął w dłoń wodze konia Elryka. Poprowadził jeźdźców leśnym traktem na rozległą polanę, gdzie stały rozbite imrryriańskie namioty. Pośrodku wytyczonego przez nie wielkiego kręgu migotały obozowe ogniska. Wokół nich rozsiedli się, gwarząc z cicha, wojownicy o szlachetnych rysach. Nawet w ponurym świetle pochmurnego dnia kolorowe płótno namiotów wyglądało żywo i radośnie. Tonacja barw bezbłędnie zdradzała melnibonéańskie pochodzenie. Na polanie widać było głębokie, przytłumione odcienie zieleni, lazuru, ochry, złota i błękitu. Wszystkie te kolory nie kłóciły się ze sobą, lecz harmonijnie zlewały. Elryka ogarnęła nagle nostalgia za smukłymi, wielobarwnymi wieżami Pięknego Imrryr. W miarę jak dwaj przyjaciele i ich przewodnik zbliżali się, siedzący przy ogniu mężczyźni podnosili na nich zdumione oczy, a odgłosy zwyczajnych rozmów zastępowały przytłumione pomruki. - Pozostań tu, proszę - rzekł strażnik do Elryka. - Powiadomię lorda Dyvima Tvara o twym przybyciu. Elryk skinął głową na znak przyzwolenia i poprawił się w siodle, świadom, że spoczywają na nim spojrzenia zgromadzonych wojowników. Żaden z nich się nie zbliżył. Ci, których Elryk znał osobiście za dawnych dni, byli wyraźnie zakłopotani. Nie patrzyli się na
albinosa, lecz odwracali wzrok, podkładając drew do ognia lub udając, że całkowicie pochłania ich polerowanie pięknie kutych mieczy i sztyletów. Co poniektórzy pomrukiwali gniewnie, lecz stanowili oni zdecydowaną mniejszość. Lwia część wojowników była po prostu zaszokowana - a także zaciekawiona. Czemu ten człowiek, król i zdrajca w jednej osobie, zawitał do ich obozu? Najokazalszy namiot, cały w złocie i purpurze, zwieńczony był proporcem, na którym widniał herb przedstawiający spoczywającego smoka, błękitnego na białym polu. Z tego to namiotu, przypasując w pośpiechu miecz, wybiegł teraz Dyvim Tvar. Inteligentne oczy Pana Smoczych Jaskiń wyrażały zaskoczenie i czujność. Dyvim Tvar, mężczyzna o szlachetnych rysach Melnibonéanina, liczył sobie kilka lat więcej niż Elryk. Jego matka była księżniczką, kuzynką matki albinosa. Pan Smoczych Jaskiń miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, lekko skośne oczy i wąską czaszkę o trójkątnym, wysuniętym podbródku. Uszy Władcy Smoków przypominały uszy Elryka; były równie delikatne, praktycznie pozbawione płatków i zwężające się szpiczaste. Dyvim Tvar zacisnął lewą rękę na głowni miecza, przy czym dało się zauważyć, że jego dłoń o długich palcach jest bardzo blada. Bladość owa nie mogła się jednak równać z trupią bielą skóry albinosa. Pan Smoczych Jaskiń, całkowicie panując nad swymi emocjami, ruszył w stronę siedzącego na koniu Cesarza Melniboné. Gdy jedynie pięć stóp dzieliło go od Elryka, Dyvim Tvar skłonił się z wolna, pochylając głowę i kryjąc twarz przed wzrokiem swego władcy. Następnie wyprostował się, spojrzał jeźdźcowi prosto w oczy i wytrzymał jego spojrzenie. - Dyvim Tvar, Pan Smoczych Jaskiń, wita Elryka, Władcę Melniboné, dzierżącego Tajemną Wiedzę Smoczej Wyspy. - Władca Smoków z powagą wypowiedział rytualne słowa prastarego pozdrowienia. Elryk odpowiedział pewnym głosem, chociaż w głębi serca wcale nie czuł pewności. - Elryk, Władca Melniboné, wita swego lojalnego poddanego. Jego życzeniem jest udzielić audiencji Dyvimowi Tvarowi. - Starożytna etykieta Melniboné nie przewidywała sytuacji, w której król musiałby prosić o możliwość udzielenia audiencji poddanemu i Dyvim Tvar odczuł niezręczność zaistniałych okoliczności. - Będę zaszczycony, jeżeli mój pan pozwoli mi towarzyszyć sobie do namiotu - odparł natychmiast. Elryk zeskoczył z konia i ruszył w stronę kwatery Dyvima Tvara. Moonglum chciał iść za nim, lecz Elryk gestem nakazał mu pozostać na miejscu. Obaj szlachetni Imrryrianie weszli do namiotu. Blask bijący z niewielkiej lampki oliwnej współzawodniczył z sączącym się przez
kolorową tkaninę ponurym światłem poranka. Wnętrze namiotu urządzone było z prostotą; znajdowało się tu twarde, żołnierskie łóżko, stół i kilka rzeźbionych, drewnianych stołków. Dyvim Tvar skłonił się i bez słowa wskazał Elrykowi jeden z nich. Albinos usiadł. Obaj mężczyźni przez kilka chwil trwali w milczeniu. Żadne uczucie nie malowało się na kamiennych, opanowanych twarzach. Po prostu siedzieli i przypatrywali się sobie nawzajem. W końcu odezwał się Elryk: - Uważasz mnie za zdrajcę, złodzieja, mordercę własnych krewnych i zabójcę swych rodaków, Władco Smoków. Dyvim Tvar skinął głową. - Za pozwoleniem mojego pana, jestem zmuszony z nim się zgodzić. - Za dawnych czasów nasze samotne rozmowy nigdy nie były tak formalne powiedział Elryk. - Zapomnijmy o rytuałach i tradycji. Melniboné upadło, a jego synowie stali się tułaczami. Tak jak dawniej, spotykamy się jako równi sobie, tylko że teraz rzeczywiście jest to prawda. Rubinowy Tron leży potrzaskany wśród ruin Imrryr i już nigdy cesarz nie zasiądzie na nim w chwale. Dyvim Tvar westchnął. - To prawda, Elryku. Czemuż tu jednak przybyłeś? Byliśmy zadowoleni mogąc o tobie zapomnieć. Nawet gdy żywe jeszcze było nasze pragnienie zemsty, nie uczyniliśmy żadnego kroku, by cię odnaleźć. Czy przyjechałeś, by się z nas naigrawać? - Wiesz przecież, że nigdy nie postąpiłbym w ten sposób, Dyvimie Tvarze. Rzadko sypiam ostatnimi czasy, a gdy już zasnę, dręczą mnie sny takie, że co rychlej się budzę. Wiesz, że to Yyrkoon, ponownie uzurpując władzę, po tym, jak obdarzyłem go zaufaniem i wyznaczyłem na regenta, zmusił mnie do takiego, nie innego postępowania. On to sprawił, że jego siostra, którą darzyłem miłością, zapadła w magiczny sen. Udzielenie pomocy barbarzyńskiej flocie stanowiło jedyną szansę, by zdjął z Cymoril zaklęcie. Powodowała mną zemsta, lecz to mój miecz, Zwiastun Burzy, pozbawił Cymoril życia, nie ja. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Dyvim Tvar westchnął ponownie i potarł twarz upierścienioną ręką. - To jednak nie wyjaśnia, czemu tu przybyłeś. Nie powinieneś kontaktować się ze swymi rodakami. Musimy mieć się przed tobą na baczności, Elryku. Nawet jeśli oddalibyśmy się pod twoje rozkazy, ruszyłbyś swoją przeklętą drogą i pociągnął nas za sobą. Nie tam leży przyszłość moja i mojego ludu. - Zgoda. Ale ten jeden raz potrzebna mi jest wasza pomoc. Potem nasze drogi ponownie się rozejdą. - Powinniśmy cię zabić, Elryku. Ale co byłoby większym grzechem: zaniechanie
sprawiedliwości i darowanie zdrajcy życia czy zbrodnia królobójstwa? Przed takim to dylematem nas postawiłeś i to w chwili, gdy dość mamy innych problemów. Czy powinienem spróbować odpowiedzieć na to pytanie? - Ależ ja byłem tylko narzędziem w rękach historii -powiedział żarliwie Elryk. - Czas prędzej czy później dokonałby tego samego. Ja jedynie przybliżyłem to, co nieuniknione. Zdziałałem tylko tyle, że ostateczny dzień nadszedł w chwili, gdy nasz naród był jeszcze dostatecznie elastyczny, by móc mu się przeciwstawić i przystosować się do nowych warunków. Dyvim Tvar uśmiechnął się ironicznie. - To jeden punkt widzenia, Elryku, i zapewniam cię, że jest w nim sporo prawdy. Ale powiedz to ludziom, którzy z twojej winy stracili swe rodziny i domy. Powiedz to wojownikom, którzy musieli opatrywać okaleczonych kompanów. Powiedz to braciom, ojcom i mężom, których żony, córki i siostry, dumne Melnibonéanki, stały się igraszką w rękach barbarzyńskich łupieżców. - To prawda - Elryk spuścił oczy. Po chwili odezwał się z cicha: - Nie mogę nic zrobić, by wynagrodzić mym ludziom poniesioną stratę. Zrobiłbym to, gdybym był w stanie. Często tęsknię za Imrryr, za jego kobietami, winem i rozrywkami. Mogę jednak zaoferować wam grabież. Mogę wam zaoferować najbogatszy pałac w Bakshaan. Zapomnijcie o starych urazach i tym jednym razem udajcie się za mną. - Zależy ci na bogactwach Bakshaan, Elryku? Nigdy nie troszczyłeś się o klejnoty i szlachetne metale! O co ci naprawdę chodzi? Albinos przesunął ręką po mlecznobiałych włosach. Czerwone oczy patrzyły z zakłopotaniem. - Jak zwykle, o zemstę, Dyvimie Tvarze. Muszę spłacić dług Thelebowi K’aarnie, czarnoksiężnikowi z Pan Tang. Może słyszałeś o nim. Jest obdarzony potężną mocą, jak na kogoś wywodzącego się ze stosunkowo młodej rasy. - A więc możesz liczyć na naszą pomoc, Elryku - przemówił Dyvim Tvar z zawziętością w głosie. - Nie jesteś jedynym Melnibonéaninem, który jest coś winien Thelebowi K’aarnie. Zaledwie rok temu jeden z naszych ludzi został z powodu królowejdziwki, Yishany z Jharkor, zamęczony na śmierć w okrutny i odrażający sposób. Zabił go Theleb K’aarna, gdyż uściski naszego towarzysza stanowiły dla Yishany namiastkę twojej miłości. Przyłączymy się do ciebie, Królu Elryku, by pomścić przyjaciela. To powinno wystarczyć ludziom, którzy pragnęliby zobaczyć twoją krew ściekającą z ostrzy noży. Elryk nie był szczęśliwy. Nagle tknęło go przeczucie, że ten korzystny zbieg
okoliczności zaowocuje w przyszłości jakimiś doniosłymi, nieprzewidywalnymi skutkami. Mimo to się uśmiechnął.
ROZDZIAŁ 3
W zadymionej czeluści, gdzieś poza ograniczeniami przestrzeni i czasu, poruszyła się pewna istota. Wszędzie dookoła niej wirowały cienie. Były to cienie ludzkich dusz. Ciemności aż drgały od przepełniających je cieni dusz ludzi, którzy posiadali władzę nad owym stworzeniem. Stworzenie bowiem zezwalało ludziom panować nad sobą - tak długo, jak długo płacili oni za to odpowiednią cenę. W ludzkim języku istota posiadała imię. Zwano ją Quaolnargn, i na to imię odpowiadała, gdy ją wzywano. Teraz się poruszyła. Usłyszała swe imię przebijające się przez bariery zwykle zagradzające drogę na Ziemię. Dźwięk słowa Quaolnargn spowodował powstanie tunelu w owych niewidzialnych barierach. Stworzenie poruszyło się znowu, gdy ponowne wołanie przeniknęło do zajmowanej przez nie czeluści. Nie wiedziało, kto je woła ani też w jakim celu. Mgliście zdawało sobie sprawę z jednego tylko faktu; otwarcie tunelu oznaczało jedzenie. Istota owa nie żywiła się ciałami swych ofiar ani nie piła ich krwi. Jej pożywieniem były dusze dorosłych mężczyzn i kobiet. Od czasu do czasu, traktując to raczej jako przekąskę, delektowała się przepyszną, słodziutką siłą życiową wysysaną z ciałek niewinnych dzieci. Na zwierzęta nie zwracała uwagi, gdyż zwierzętom brakowało smakowitej świadomości. Pomimo całej swej ograniczoności, istota owa przejawiała cechy smakosza i konesera. Dźwięk słowa Quaolnargn po raz trzeci przeniknął do czarnej czeluści. Istota dźwignęła się z miejsca i ruszyła tunelem, płynąc w powietrzu. Zbliżał się moment, kiedy znowu będzie mogła się najeść.
Theleb K’aarna się wzdrygnął. W gruncie rzeczy uważał się za pokojowo nastawionego człowieka. Nie było jego winą, że nieposkromiona miłość do Yishany doprowadziła go do szaleństwa. Nie było jego winą, że z jej powodu miał teraz pod swym nadzorem kilka potężnych i krwiożerczych demonów, które w zamian za pokarm złożony z ciał niewolników i pokonanych wrogów, chroniły pałacu kupca Nikorna. Theleb K’aarna był dogłębnie przekonany, że nic z tego nie jest jego winą. Czuł, że jego przekleństwem są okoliczności. Żałował teraz, że spotkał na swej drodze Yishanę, że powrócił do niej po pożałowania godnym incydencie poza murami Tanelorn. Czarnoksiężnik wzdrygnął się
znowu i stanął wewnątrz pentagramu, przyzywając istotę zwaną Quaolnargn. Jego szczątkowy zmysł przewidywania przyszłych zdarzeń podpowiadał mu, że Elryk szykuje się, by wydać mu bitwę. Theleb K’aaraa postanowił wezwać na pomoc wszystkie istoty, nad którymi posiadł władzę. Quaolnargn musi zniszczyć Elryka i to jeszcze zanim albinos dotrze do zamku. Czarnoksiężnik pogratulował sobie w duchu faktu, że zachował jeszcze lok białych włosów, który niegdyś pozwolił mu wysłać przeciw Melnibonéaninowi innego, teraz już pokonanego demona. Quaolnargn wiedział, że zbliża się do swego pana. Ruszył z wolna przed siebie. Nagły ból przeniknął całą jego istotę, gdy przedostał się do obcego kontinuum. Boleśnie odczuł też fakt, że mimo iż dusza jego pana znajdowała się tuż przed nim, była ona dla jakiejś przyczyny nieosiągalna. Nagle stwór spostrzegł jakiś nowy przedmiot. Poczuł jego zapach i już wiedział, co ma zrobić. Przedmiot ów stanowił fragment przeznaczonego mu pożywienia. Przepełniony wdzięcznością Quaolnargn ruszył w dalszą drogę, zamierzając dopaść swej ofiary, zanim ból towarzyszący przedłużającemu się przebywaniu w obcej krainie stanie się nie do zniesienia.
Elryk jechał na czele oddziału swych rodaków. Po jego prawej ręce znajdował się Dyvim Tvar, Władca Smoków, po lewej - Moonglum z Elwher. Za nimi podążały dwie setki wojowników, wozy wiozące łupy, a także machiny wojenne i niewolnicy. Cały pochód aż mienił się od dumnych proporców i błyszczących imrryriańskich pik o długich ostrzach. Wojownicy odziani byli w stal. Słońce odbijało się w zwężających się spiczasto nagolennikach, hełmach i naramiennikach. Wypolerowane napierśniki połyskiwały w rozcięciach futrzanych kubraków. Na kubraki jeźdźcy zarzucili jaskrawe płaszcze z imrryriańskich tkanin, iskrzące się w mglistym świetle. Tuż za Elrykiem i jego kompanami jechali łucznicy. Dzierżyli oni potężne, kościane, pozbawione cięciw łuki, których nikt poza nimi nie potrafił naciągnąć. Przez plecy przewieszone mieli kołczany pełne strzał o czarnopiórych brzechwach. Za nimi postępowali pikinierzy. Piki o błyszczących ostrzach trzymali poziomo, by nie zaczepiały o niższe gałęzie drzew. Za pikinierami jechały główne siły oddziału: imrryriańscy rycerze uzbrojeni w długie miecze i w dziwną broń o ostrzu zbyt krótkim jak na miecz i zbyt długim na sztylet. Jechali mijając łukiem Bakshaan, gdyż pałac Nikorna leżał na północ od miasta. Podróżowali w milczeniu, nie mogąc znaleźć stosownych słów. Oto Elryk, Cesarz Melniboné, po raz pierwszy od pięciu lat prowadził ich na wojenną wyprawę. Zwiastun Burzy, czarny, piekielny miecz Elryka, zadrżał u boku swego pana,
przeczuwając zbliżającą się walkę. Moonglum poruszył się niespokojnie w siodle. Denerwował się przed bitwą, wiedząc, że zastosowana w niej zostanie czarna magia. Moonglum nie miał zaufania do sztuki czarnoksięskiej ani też do istot, które były jej tworem. Według niego mężczyźni powinni załatwiać swe porachunki bez niczyjej pomocy. Jechali niespokojni i pełni napięcia. Zwiastun Burzy poruszył się u boku Elryka. Cichy jęk dobył się z czarnego metalu. W jęku tym pobrzmiewała nuta ostrzeżenia. Albinos uniósł rękę i pochód zatrzymał się. - Zbliża się niebezpieczeństwo, któremu ja jedynie mogę stawić czoło - powiedział. Pojadę naprzód. Spiął konia do krótkiego galopu i ruszył przed siebie, bacznie się rozglądając. Zwiastun Burzy odzywał się coraz donośniejszym, bardziej przenikliwym głosem, aż w końcu jęk przeszedł w stłumiony krzyk. Wierzchowiec Elryka zadrżał, a i sam jeździec był niespokojny. Nie spodziewał się, że kłopoty nadejdą tak wcześnie. Modlił się, by to, co kryje się w lesie, nie było skierowane przeciw niemu. - Ariochu, bądź ze mną - wyszeptał. - Wspomóż mnie teraz, a ofiaruję ci dwie dziesiątki wojowników. Wspomóż mnie, Ariochu. Obrzydliwy odór uderzył nozdrza Elryka. Albinos rozkaszlał się, zakrywając usta dłońmi i rozglądając się dokoła w poszukiwaniu źródła smrodu. Koń zarżał. Elryk zeskoczył z siodła i klepnął wierzchowca po zadzie, tak że ten pogalopował z powrotem. Melnibonéanin przykucnął i wydobył z pochwy Zwiastuna Burzy. Czarna klinga drżała od ostrza aż po rękojeść. Odziedziczony po przodkach magiczny wzrok powiedział mu, że stwór nadchodzi, zanim jeszcze mogły go dostrzec oczy. Rozpoznał też jego kształt. Sam Elryk również zaliczał się do jego władców. Tym razem jednak nie miał żadnej władzy nad Quaolnargnem. Nie znajdował się w obrębie pentagramu, a jako jedyną obronę miał miecz i własny rozum. Wiedział także, jaką mocą obdarzony jest Quaolnargn i zadrżał. Czy zdoła w pojedynkę rozprawić się z potworem? - Ariochu! Ariochu! Wspomóż mnie! - Z ust albinosa dobył się cienki, pełen desperacji okrzyk. - Ariochu! Nie było czasu, by wypowiedzieć zaklęcie. Quaolnargn pojawił się przed Elrykiem, skacząc pokracznie po ścieżce w jego stronę niczym wielka, zielona ropucha. Co chwila stwór wydawał bolesny jęk, gdyż każde dotkniecie ziemi przyprawiało go o cierpienia. Wzrostem górował nad Elrykiem tak znacznie, że albinos znalazł się w jego cieniu, gdy potwór był odeń odległy jeszcze o dziesięć stóp. Melnibonéanin zaczerpnął oddechu i krzyknął raz jeszcze.
- Ariochu! Krew i dusze, jeżeli mnie teraz wspomożesz! Nagle ropuchokształtny demon skoczył. Elryk odskoczył w bok, lecz zakończona długimi pazurami łapa trafiła go i posłała w leśne poszycie. Quaolnargn obrócił się niezgrabnie. Ohydna, wiecznie głodna paszcza otworzyła się, ujawniając bezzębną czeluść, z której dobywał się obrzydliwy odór. - Ariochu! W swej potwornej, bezrozumnej niewrażliwości stwór nie rozpoznał nawet imienia potężnego demona-Boga. Nie można go było nastraszyć. Trzeba go było pokonać. Potwór zbliżał się właśnie do Elryka po raz drugi, gdy chmury lunęły deszczem. Ulewa zadudniła o liście drzew. Na wpół oślepiony przez smagające go po twarzy krople, albinos cofnął się za drzewo, trzymając miecz w pogotowiu. W potocznym tego słowa rozumieniu Quaolnargn był ślepy. Nie widział ani Elryka, ani lasu. Widział i wyczuwał węchem jedynie ludzkie dusze; swoje pożywienie. Potworna ropucha, posuwając się po omacku, minęła albinosa, a wówczas ten wyskoczył wysoko w powietrze i trzymając miecz oburącz zatopił go aż po rękojeść w miękkim, rozedrganym karku demona. Rozcinane ciało - jeżeli tak można nazwać coś, co stanowiło ziemską powłokę stwora - zachlupotało obrzydliwie. Elryk z całej siły naparł na rękojeść miecza, starając się natrafić jego ostrzem na kręgosłup bestii. Kręgosłupa jednak nie było. Quaolnargn wrzasnął przeraźliwie. Głos miał piskliwy i doniosły, nawet mimo cierpienia. Potwór przystąpił do kontrataku. Elryk poczuł jak ogarnia go odrętwienie. Chwilę potem jego czaszkę przeszył ból nie mający nic wspólnego z fizycznym urazem. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Oczy albinosa rozszerzyły się w przerażeniu, gdy zrozumiał, co się z nim dzieje. Oto jego dusza opuszczała ciało. Wiedział o tym. Nie czuł fizycznego osłabienia. Świadom był jedynie tego, że z daleka spogląda na... Ale wkrótce i ta świadomość zniknęła. Wszystko zanikało, nawet ból, nawet przerażający, piekielny ból. - Ariochu! - wychrypiał. Nagle poczęła wypełniać go siła. Nie zgromadził jej sam z siebie; nie pochodziła ona nawet od Zwiastuna Burzy. Jej źródło leżało gdzie indziej. Coś wreszcie udzieliło mu pomocy, dodało mu sił. Wystarczająco dużo sił dla dokończenia dzieła. Wyszarpnął miecz z karku demona. Stanął nad Quaolnargnem. Ponad nim. Szybował w przestworzach, lecz nie pośród ziemskiego powietrza. Po prostu płynął ponad demonem. W sposób gruntownie przemyślany wybrał pewien punkt na czaszce potwora. Nie wiadomo
czemu nabrał nagle pewności, że aby zgładzić wroga tam właśnie, musi zadać cios. Powoli i uważnie opuścił Zwiastuna Burzy i przekręcił miecz w czaszce Quaolnargna. Potworna ropucha zaskowytała, upadła - i znikła. Obolały Elryk padł na ściółkę i leżał tam, drżąc na całym ciele. Podniósł się powoli. Cała energia go opuściła. Zwiastun Burzy również leżał bez życia, lecz Elryk wiedział, że wkrótce miecz odzyska siły i napełni nimi swego pana. Nagle albinos poczuł, że jego ciało sztywnieje. To go zaskoczyło. Co się z nim działo? Wkrótce zaczął tracić przytomność. Zdało mu się, że spogląda z góry w długi, czarny tunel prowadzący donikąd. Wszystko stało się rozmazane, mgliste. Zdał sobie sprawę, że się porusza. Że dokądś podąża. Dokąd - ani też w jaki sposób - nie potrafił powiedzieć. Podróżował tak przez kilka sekund. Jego zmysły rejestrowały jedynie niesamowite wrażenie ruchu i to, że nadal zaciskał w prawej dłoni Zwiastuna Burzy, swą życiodajną broń. Potem poczuł pod sobą twardy kamień i otworzył oczy. Przez moment zastanawiał się, czy to nie dalsza część halucynacji. Nad sobą ujrzał oblicze zadowolonego z siebie człowieka. - Thelebie K’aarno - wyszeptał ochryple. - Jak tego dokonałeś? Czarnoksiężnik pochylił się i wyszarpnął Zwiastuna Burzy z osłabionego uścisku Elryka. - Przyglądałem się chwalebnej walce, którą stoczyłeś z moim wysłannikiem, panie Elryku - powiedział z szyderstwem w głosie. - Kiedy stało się jasne, że w jakiś sposób udało ci się zawezwać pomoc, szybko wypowiedziałem kolejne zaklęcie, które przyniosło cię tutaj. Teraz mam twój miecz, a z nim twoją siłę. Wiem, że bez Zwiastuna Burzy jesteś nikim. Znalazłeś się w mojej mocy, Elryku z Melniboné. Elryk wciągnął powietrze w płuca. Całym jego ciałem szarpał dotkliwy ból. Spróbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Nie leżało w jego naturze uśmiechać się po poniesieniu klęski. - Oddaj mi mój miecz - powiedział. Theleb K’aarna uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją. - I kto teraz mówi o zemście, Elryku? - zachichotał. - Daj mi mój miecz! - Elryk spróbował się podnieść, ale był zbyt słaby. Oczy zaszły mu mgłą; ledwo widział promieniejącego zadowoleniem czarnoksiężnika. - A co możesz ofiarować mi w zamian? - spytał Theleb K’aarna. - Nie jesteś całkiem zdrowy, panie Elryku, a ludzie chorzy się nie targują. Mogą jedynie błagać. Elryk zadygotał w bezsilnym gniewie. Zacisnął wargi. Nie będzie błagał; nie będzie się też targował. Nic nie mówiąc patrzył na czarnoksiężnika spode łba.
- Myślę, że przede wszystkim - powiedział Theleb K’aarna z uśmiechem - zamknę to w bezpiecznym miejscu. - Zważył w ręce Zwiastuna Burzy i odwrócił się w stronę kredensu. Spomiędzy fałd szaty wyjął klucz, otworzył szafkę i umieścił w niej czarny miecz, starannie zamykając drzwi. - Potem zaprowadzimy naszego dzielnego bohatera do jego byłej damy, siostry człowieka, którego zdradził cztery lata temu. Elryk nic nie odpowiedział. - Później zaś - ciągnął Theleb K’aarna -mój pryncypał, Nikorn, obejrzy sobie mordercę, któremu wydawało się, że zdoła dokonać tego, co nie udało się innym. Czarnoksiężnik uśmiechnął się. - Co za dzień -zachichotał. - Co za dzień! Taki pracowity. Taki pełen rozrywek. Theleb K’aarna zachichotał ponownie i ujął w rękę niewielki dzwonek. Zadzwonił. Drzwi za Elrykiem otworzyły się i weszło dwóch wysokich pustynnych wojowników. Rzucili przelotne spojrzenie na albinosa, a następnie na Theleba K’aarnę. Najwyraźniej byli zaskoczeni. - Żadnych pytań - rzucił czarnoksiężnik. - Zabierzcie tego nędznika do komnaty Królowej Yishany. Elryk parsknął gniewnie, gdy strażnicy dźwignęli go i ponieśli miedzy sobą. Byli to ciemnoskórzy, brodaci mężczyźni o oczach skrytych pod krzaczastymi brwiami. Na głowach mieli charakterystyczne dla swej rasy obrzeżone wełną metalowe czapki, ich zbroje zaś wykonano nie ze stali, lecz z twardego, pokrytego skórą drewna. Strażnicy powlekli zwisającego bezwładnie Elryka długim korytarzem. Jeden z nich głośno załomotał w drzwi. Elryk rozpoznał głos Yishany każący im wejść. Za dźwigającymi albinosa pustynnymi wojownikami pojawił się chichoczący, podekscytowany czarnoksiężnik. - Prezent dla ciebie, Yishano - zawołał. Strażnicy weszli do pokoju. Elryk nie widział Yishany, ale usłyszał jej stłumiony okrzyk. - Na otomanę - rozkazał czarnoksiężnik. Strażnicy złożyli albinosa na miękkiej tkaninie. Elryk był kompletnie wyczerpany; leżał na sofie, wpatrując się w kolorowy, nieprzyzwoity fresk wymalowany na suficie. Yishana pochyliła się nad Melnibonéaninem. Elryk poczuł podniecający zapach jej perfum. - Niespodziewane spotkanie, Królowo - powiedział ochryple. Yishana przez moment patrzyła nań z troską, po czym jej spojrzenie zobojętniało. Królowa roześmiała się cynicznie.
- Och, mój bohater wreszcie do mnie powrócił. Wolałabym jednak, żeby przybył tu z własnej woli, a nie przyniesiony za kark niczym szczenię. Wilkowi wyrwano zęby i nie ma się co spodziewać, że zdoła powtórzyć swe drapieżne zaloty. - Yishana odwróciła się. Na jej pokrytej makijażem twarzy malowała się niechęć. - Zabierz go stąd, Thelebie K’aarno. Dowiodłeś swego. Czarnoksiężnik skinął głową. - A teraz - powiedział - złożymy wizytę Nikornowi. Myślę, że już nas oczekuje...
ROZDZIAŁ 4
Nikorn z Ilmar nie był młodym człowiekiem. Liczył już sobie dobrze ponad pięćdziesiąt lat, ale zdołał zachować młodzieńczy wygląd. Miał twarz wieśniaka; grubokościstą, lecz nie nalaną. Przenikliwymi, zimnymi oczyma patrzył na wspierającego się bezsilnie o oparcie krzesła Elryka.
- A więc to ty jesteś Elryk z Melniboné, Wilk Ryczącego Morza, niszczyciel, grabieżca i zabójca kobiet. Myślę, że teraz miałbyś kłopoty z pokonaniem dziecka. Mimo to muszę przyznać, że zasmuca mnie widok człowieka doprowadzonego do takiego stanu. Zwłaszcza człowieka niegdyś równie aktywnego jak ty. Czy ten czarownik mówi prawdę? Czy przysłali cię tu moi wrogowie, abyś mnie zabił? Elryk niepokoił się o swoich ludzi. Co zrobią? Zaczekają czy przystąpią do szturmu? Jeżeli zaatakują pałac, będą zgubieni - tak jak on. - Czy to prawda? - powtórzył Nikorn. - Nie - wyszeptał Elryk. - Chodziło mi o Theleba K’aarnę. Mam z nim do załatwienia stare porachunki. - Nie obchodzą mnie stare porachunki, przyjacielu -powiedział łagodnie Nikorn. Interesuje mnie jedynie zachowanie życia. Kto cię tu przysłał? - Theleb K’aarna nie mówi ci prawdy, jeśli twierdzi, że zostałem przysłany - skłamał Elryk. - Chciałem jedynie spłacić mu dług. - Obawiam się, że nie tylko czarnoksiężnik twierdzi coś podobnego - odparł Nikorn. Mam w mieście wielu szpiegów, a dwóch z nich niezależnie od siebie poinformowało mnie, że miejscowi kupcy zawiązali spisek, którego celem było wynajęcie ciebie, abyś mnie zabił. Elryk uśmiechnął się słabo. - A więc dobrze - potwierdził. - To jest prawda. Nie zamierzałem jednak spełniać ich prośby. - Byłbym skłonny ci uwierzyć, Elryku z Melniboné. Ale teraz nie wiem, jak z tobą postąpić. Nikogo nie chciałbym widzieć zdanym na łaskę i niełaskę Theleba K’aarny. Czy dasz mi słowo, że już nigdy nie będziesz nastawa! na moje życie? - Czyżbyśmy przystąpili do targu, panie Nikornie? -spytał Elryk słabo.
- Owszem. - Co więc zyskam w zamian za danie owego słowa, panie? - Życie i wolność, panie Elryku. - A miecz? Nikorn z ubolewaniem rozłożył ramiona. - Przykro mi, ale nie miecz. - Więc lepiej już mnie zabij - powiedział Elryk łamiącym się głosem. - Ależ daj spokój, to dobra propozycja. Zachowasz życie i odzyskasz wolność, a w zamian dasz mi słowo, że nigdy już nie będziesz mnie nękać. Elryk wziął głęboki oddech. - A więc dobrze. Nikorn odszedł na stronę. Theleb K’aarna, który dotychczas stał w cieniu, położył rękę na ramieniu kupca. - Zamierzasz go wypuścić? - Owszem - odparł Nikorn. - Teraz już nie stanowi zagrożenia dla żadnego z nas. Albinos ze zdumieniem pomyślał, że Nikorn zachowuje się tak, jak gdyby żywił wobec niego przyjazne uczucia. On zresztą również czuł w stosunku do kupca coś w rodzaju sympatii. Oto stał przed nim człowiek równie odważny, co mądry. Elryk wiedział jednak, że to szaleństwo. Bez miecza, jakże mu się uda podźwignąć po klęsce?
Zmierzch ustępował już miejsca nocy; dwie setki imrryriańskich wojowników leżały ukryte w poszyciu na skraju lasu. Wojownicy spoglądali na równinę i zastanawiali się, co się stało z Elrykiem. Czy był w zamku, jak sadził Dyvim Tvar? Władca Smoków wiedział co nieco o sztuce wróżenia, jak zresztą wszyscy członkowie królewskiego rodu Melniboné. Kilka pomniejszych zaklęć pozwoliło mu przypuszczać, że albinos znajduje się w obrębie zamkowych murów. Ale jak mogą przystąpić do szturmu, skoro nie ma z nimi Elryka, który potrafiłby poradzić sobie z magią Theleba K’aarny? Pałac Nikorna był poza tym fortecą, ponurą i niedostępną. Chroniła go głęboka fosa wypełniona czarną, nieruchomą wodą. Wznosił się wysoko ponad otaczający go las, nie tyle stojąc na skalistym podłożu, co z niego wyrastając. Siedziba kupca w większej bowiem części została wykuta w litej skale. Zamek zajmował sporą powierzchnię; rozpościerał się i rozrastał swobodnie, a kamienisty grunt zapewniał mu naturalną podporę. Skała miejscami była
spękana. Szlamowata woda ciekła u podnóża murów po ciemnym kożuchu mchów. Oglądany z zewnątrz dwór Nikorna nie wyglądał sympatycznie, ale fortyfikacje robiły wrażenie. Nie była to twierdza, którą można by zdobyć w dwieście osób bez pomocy magii. Część melnibonéańskich wojowników już się niecierpliwiła. Kilku zaczęło przebąkiwać, że Elryk zdradził ponownie. Dyvim Tvar i Moonglum nie chcieli w to uwierzyć. Widzieli ślady walki w lesie - i słyszeli jej odgłosy. Czekali w nadziei, że z samego zamku zostanie im dany jakiś sygnał. Obserwowali główną bramę fortecy i w końcu ich cierpliwość została nagrodzona. Olbrzymie wrota z drewna i metalu otworzyły się do wewnątrz, ciągnięte łańcuchami. W przejściu pojawił się mężczyzna o białej twarzy odziany w zniszczony strój władców Melniboné.
Albinosa
prowadziło,
podtrzymując
między sobą,
dwóch
pustynnych
wojowników. Popchnęli go naprzód; mężczyzna chwiejnym krokiem przeszedł kilka jardów po grobli ze śliskiego kamienia, spinającej oba brzegi fosy. Potem upadł. Zmęczony i obolały, z trudem począł posuwać się naprzód. - Co z nim zrobili? - jęknął Moonglum. - Trzeba mu pomóc! Dyvim Tvar powstrzymał go jednak. - Nie. To jedynie zdradziłoby naszą obecność. Niech dotrze do skraju lasu, wtedy będziemy mogli działać. Nawet ci, którzy przedtem przeklinali Elryka, teraz odczuli litość na widok albinosa. Melnibonéanin, czołgając się i potykając o kamienie, niestrudzenie posuwał się w stronę zarośli. Z blanków fortecy Imrryrian dobiegł przenikliwy śmiech i głos, w którym udało się im rozróżnić kilka słów. - I co teraz, wilku? - zapytywał głos. - Co teraz? Moonglum zacisnął pięści i zadygotał z wściekłości. Ból mu sprawiał widok dumnego przyjaciela wystawionego na szyderstwa w chwili słabości. - Co mu się stało? Co z nim zrobili? - Cierpliwości - powiedział Dyvim Tvar. - Wkrótce się dowiemy. Z biciem serca czekali chwili, gdy Elryk na kolanach wreszcie doczołgał się do zarośli. Moonglum ruszył naprzód, by wspomóc przyjaciela. Chciał podtrzymać Elryka pomocnym ramieniem, lecz albinos żachnął się i strząsnął jego rękę. Twarz Melnibonéanina ziała nienawiścią - tym gwałtowniejszą, że bezsilną. Elryk nic nie mógł zrobić, by zniszczyć obiekt swej nienawiści. Absolutnie nic. - Elryku, musisz nam powiedzieć, co się stało - odezwał się nalegająco Dyvim Tvar. -
Jeżeli mamy ci pomóc, musimy wiedzieć, co się wydarzyło. Elryk złapał z trudem powietrze i skinął twierdząco głową. Powoli jego twarz stawała się wolna od emocji. Zająkując się co chwila, albinos opowiedział swą historię. - Tak więc - mruknął Moonglum - nasze plany spaliły na panewce, ty zaś straciłeś siłę na zawsze. Elryk pokręcił głową. - Musi być jakiś sposób - wyszeptał. - Po prostu musi! - Co? Jak? Jeżeli masz jakiś plan, zdradź mi go teraz. Elryk z trudem przełknął ślinę. - A więc dobrze, Moonglumie - wymamrotał. - Zaraz go usłyszysz. Ale słuchaj uważnie, bo nie starczy mi sił, by go powtórzyć. Moonglum lubił noc, jednak tylko wtedy, gdy oświetlały ją miejskie pochodnie. Na otwartej przestrzeni zdecydowanie nie lubił ciemności i nie był zachwycony, znalazłszy się pod ich osłoną w sąsiedztwie zamku Nikorna. Parł jednak przed siebie, nie tracąc nadziei. O ile Elryk nie mylił się w swych rachubach, bitwa mogła być jeszcze wygrana, a pałac Nikorna - zdobyty. Aby do tego doszło, Moonglum musiał podjąć ryzyko, a nie należał on do ludzi, którzy rozmyślnie wystawiają się na niebezpieczeństwo. Z obrzydzeniem spojrzał na stojące wody fosy i pomyślał, że to, czego od niego wymagają, jest w najwyższym stopniu wystarczającym dowodem przyjaźni. Z filozoficznym spokojem zanurzył się w wodzie i zaczął płynąć. Palce pływaka ślizgały się po pokrywającym ściany fortecy mchu, lecz rosnący powyżej bluszcz dawał możliwość pewniejszego chwytu. Moonglum powoli wspiął się na mur. Żywił nadzieję, że Elryk miał rację i że Thelebowi K’aarnie istotnie potrzebna będzie chwila odpoczynku przed kolejnym zastosowaniem czarnej magii. Dlatego właśnie albinos nalegał na pośpiech. Moonglum wspinał się dalej, aż w końcu dotarł do małego, nie okratowanego okienka. Tego właśnie szukał. Normalnych rozmiarów mężczyzna nie przecisnąłby się przez nie, lecz w takich właśnie przypadkach niepozorna postura Moongluma okazywała się użyteczna. Elwheryjczyk drżąc z zimna przepchnął się przez niewielki otwór i wylądował na kamiennej posadzce wąskiej klatki schodowej biegnącej przy wewnętrznym murze fortecy. Moonglum zmarszczył brwi, po czym wybrał stopnie prowadzące w górę. Albinos jedynie z grubsza wytłumaczył mu, jak ma dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Obawiając się najgorszego, cicho ruszył w dalszą drogę po kamiennych schodach. Kierował się w stronę komnat Yishany, Królowej Jharkor.
Po godzinie Moonglum był już z powrotem. Trząsł się z zimna i ociekał wodą. W dłoniach dzierżył Zwiastuna Burzy. Obchodził się z mieczem ostrożnie i niespokojnie, obawiał się bowiem tkwiącego w nim zła. Klinga znowu ożyła; tętniła czarnym, pulsującym życiem. - Dzięki Bogom, nie myliłem się -mruknął słabo Elryk ze swego posłania, strzeżonego przez dwóch czy trzech Imrryrian, wśród których był też Dyvim Tvar, przypatrujący się albinosowi z troską. - Modliłem się, by moje przypuszczenie okazało się słuszne. A wiec Theleb K’aarna istotnie potrzebował wypoczynku. Musiał przecież zużyć sporo energii na wezwanie magicznej pomocy przeciwko mnie. Elryk poruszył się na posłaniu. Dyvim Tvar pomógł mu usiąść prosto. Albinos wyciągnął przed siebie smukłą, białą dłoń, sięgając po miecz z chciwością człowieka uzależnionego od jakiegoś potwornego narkotyku. - Czy przekazałeś jej moją wiadomość? - zapytał, z ulgą chwytając rękojeść Zwiastuna Burzy. - Owszem - odparł Moonglum trzęsącym się głosem. -Zgodziła się. Twoje pozostałe przypuszczenia również okazały się słuszne. Znużony Theleb K’aarna dał się złapać na lep jej wdzięków i w krótkim czasie oddał jej klucz. Czarnoksiężnik był krańcowo wyczerpany, a Nikorn zaczynał się denerwować, czy w czasie niemocy Theleba K’aarny nie nastąpi atak na zamek. Yishana sama poszła do kredensu i przyniosła mi miecz. - Kobiety czasem bywają użyteczne - powiedział sucho Dyvim Tvar. - Chociaż zazwyczaj w sprawach takich jak ta stanowią jedynie przeszkodę. - Wydawało się, że Imrryrianina niepokoi coś więcej niż tylko problem rychłego szturmu. Nikt jednak nie zapytał, co go trapi. Wszyscy uznali, że chodzi o jakąś osobistą sprawę. - Zgadzam się z tobą, Władco Smoków - odparł, niemal radośnie, Elryk. Zgromadzeni wojownicy na własne oczy widzieli, jak siła na nowo wypełnia anemiczne żyły albinosa, dodając mu nienaturalnej energii. - Nadszedł czas zemsty. Pamiętajcie jednak: Nikornowi nie może włos z głowy spaść. Dałem mu na to słowo. Elryk zacisnął mocno prawą dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy. - A teraz pora przygotować się do walki. Myślę, że zdołam uzyskać pomoc sprzymierzeńców, którzy zajmą czarnoksiężnika, byśmy mogli spokojnie przystąpić do szturmu. Niepotrzebny mi pentagram, by wezwać powietrznych przyjaciół. Moonglum przesunął językiem po wąskich wargach. - I znowu czarnoksięstwo. Powiem ci, Elryku, że cała ta okolica zaczyna cuchnąć
magią i istotami piekielnymi. - Tym razem to nie będą stwory wywodzące się z Piekieł, lecz porządne żywioły, równie potężne pod wieloma względami - szepnął albinos do ucha przyjaciela. - Spróbuj przezwyciężyć nierozumny strach, Moonglumie. Jeszcze kilka zaklęć i Theleb K’aarna straci całą ochotę do dalszej wojaczki. Elryk zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie tajne układy zawierane przez swych przodków. Wziął głęboki oddech i przymknął umęczone, szkarłatne oczy. Za-kołysał się w tył i w przód, rozluźniając uścisk dłoni na głowni miecza. Z gardła albinosa wydobył się stłumiony zaśpiew, brzmiący niczym daleki jęk wiatru. Na widok piersi Elryka, targanej nierównym oddechem, kilku młodszych wojowników, których nie wprowadzono nigdy w tajniki starożytnej wiedzy Melniboné, poruszyło się nerwowo. Śpiew Cesarza nie był przeznaczony dla uszu śmiertelnych; jego pieśń miała dotrzeć do niewidzialnych, nieuchwytnych, nadnaturalnych istot. Przepełnione mocą słowa starożytnego wiersza-zaklęcia zadźwięczały w powietrzu: Słyszcie samotne moje wołanie Wietrzne Olbrzymy budzące trwogę; Graollu, Misho, o wszechpotężni: Niech stanę twarzą w twarz z moim wrogiem. Na blask rubinu, co ogniem płonie, Na czarne ostrze, co mnie wspomaga, Na Lasshaarów odległy lament Niechaj się zerwie wielki huragan. Prędzej niż słońca chyże promienie, Niż sztorm okrutny na oceanie, Niźli godząca w jelenia strzała Niech czarnoksiężnik przede mną stanie. Pieśń urwała się. Elryk zawołał donośnym, czystym głosem: - Misho! Misho! Na imię mych dziadów zaklinam cię, byś przybył, Władco Wiatrów! Niemalże natychmiast otaczające ich drzewa skłoniły się, jak gdyby odgarnęła je czyjaś olbrzymia ręka. Dokoła rozbrzmiał przerażający głos, przypominający poszum wiatru.
Za wyjątkiem Elryka, całkowicie pogrążonego w transie, wszyscy obecni zadrżeli na jego dźwięk. - ELRYKU Z MELNIBONÉ - głos huczał niczym echo odległego sztormu. ZNALIŚMY TWYCH DZIADÓW, ZNAMY RÓWNIEŻ CIEBIE. ŚMIERTELNICY ZAPOMNIELI JUŻ O DŁUGU, JAKI WINNI JESTEŚMY RODOWI ELRYKA, LECZ GRAOLL I MISHA, KRÓLOWIE WIATRU, MAJĄ DŁUGĄ PAMIĘĆ. JAKŻE MOGĄ CIĘ WSPOMÓC LASSHAAROWIE? Głos brzmiał niemal przyjaźnie, lecz był wyniosły, odległy i budzący niepokój. Ciałem nieobecnego duchem Elryka wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Z jego gardła dobywały się przenikliwe, piskliwe dźwięki, składające się w dziwaczne, obce słowa, drażniące uszy i nerwy zgromadzonych ludzi. Albinos mówił krótko, a zaraz potem zahuczał potężny głos niewidzialnego Wietrznego Olbrzyma: - ZROBIĘ, JAK SOBIE ŻYCZYSZ. - Drzewa pochyliły się raz jeszcze, po czym w lesie zapanowała nie zmącona żadnym dźwiękiem cisza. Nagle jeden z wojowników kichnął gwałtownie i jakby na dany sygnał pozostali zaczęli rozmawiać i snuć domysły. Przez dłuższy czas Elryk pozostawał w transie, po czym niespodziewanie otworzył swe zagadkowe oczy i rozejrzał się dokoła uważnie, jak gdyby ze. zdumieniem. Następnie zacisnął mocniej dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy, pochylił się w przód i przemówił do imrryriańskich wojowników. - Wkrótce Theleb K’aarna znajdzie się w naszej mocy, przyjaciele, a my zagarniemy bogactwa zgromadzone w pałacu Nikorna! Dyvim Tvar wzdrygnął się nagle. - Nie dorównuję ci biegłością w sztuce tajemnej, Elryku - odezwał się cicho. - Mimo to oczyma duszy widzę trzy wilki prowadzące stado na łowy, a jeden z tych wilków musi zginąć. Sądzę, że mój czas jest już bliski. - Nie troskaj się tym, Władco Smoków - odparł Elryk z zakłopotaniem. - Wkrótce będziesz się śmiał z kruczego krakania i cieszył bogactwem Bakshaan. - Ton jego głosu nie był jednak przekonywający.
ROZDZIAŁ 5
Na łożu z jedwabiu i gronostajów Theleb K’aarna poruszył się niespokojnie i otworzył oczy. Ogarnęło go niejasne przeczucie nadchodzących kłopotów. Pamiętał teraz, że w chwili słabości podarował Yishanie coś, czego pod żadnym pozorem nie powinien jej dawać. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, co to był za przedmiot. Świadomość zbliżającego się niebezpieczeństwa pochłonęła jego myśli bez reszty, tłumiąc wspomnienie wcześniejszej nieostrożności. Czarnoksiężnik wstał spiesznie i naciągnął przez głowę szatę, poprawiając ją na sobie w biegu. Kierował się w stronę osadzonego w jednej ze ścian komnaty dziwnie srebrzonego lustra, w którym nie jawiło się odbicie żadnego z rzeczywistych przedmiotów. Z zamglonymi oczyma i trzęsącymi się rękoma Theleb K’aarna rozpoczął przygotowania. Ujął w dłonie jeden z wielu glinianych garnków stojących na ławie w pobliżu okna i nasypał z niego substancji, przypominającej wyglądem zaschniętą krew wymieszaną z zakrzepłym, niebieskim jadem czarnego węża, występującego w odległej, leżącej na krańcu świata krainie Dorel. Wypowiedział nad mieszaniną krótkie zaklęcie, zgarnął ją do tygla i cisnął na powierzchnię zwierciadła, jednym ramieniem osłaniając oczy. Rozległ się ostry, nieprzyjemny dla uszu trzask, rozbłysło jaskrawe, zielone światło, po czym wszystko znikło. Głęboko pod taflą zwierciadła pojawiły się ogniki, pokrywający lustro srebrny pył zdawał się falować, a całe lustro ogarnęły płomienie. Nagle na jego powierzchni począł rysować się obraz. Theleb K’aarna wiedział, że wizja na powierzchni zwierciadła jest odbiciem wydarzeń, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości. Szklana tafla ukazała Elryka przyzywającego Wietrzne Olbrzymy. Ciemna twarz czarnoksiężnika wykrzywiła się w potwornym grymasie przerażenia. Wstrząsały nim dreszcze. Bełkocąc coś do siebie Theleb K’aarna podbiegł do ławy i, oparłszy na niej dłonie, wyjrzał przez okno, za którym rozpościerała się głęboka ciemność. Wiedział, czego może się spodziewać. Na zewnątrz rozpętała się potężna, gwałtowna burza. Czarnoksiężnik zdawał sobie sprawę, że to on jest obiektem ataku Lasshaarów. Musi go odeprzeć, jeżeli nie chce, by Wietrzne Olbrzymy wyrwały z jego ciała duszę i oddały ją powietrznym duchom, by błąkała się odtąd przez całą wieczność, unoszona przez wszystkie wiatry-świata. Theleb K’aarna wyobrażał sobie, że już zawsze, zagubiony i samotny, będzie niczym potępieniec jęczał wśród
zimnych, pokrytych śniegiem szczytów górskich. Widział swą duszę skazaną na podleganie kaprysom czterech wiatrów, wiecznie w ruchu, nie znającą odpoczynku. Theleb K’aarna żywił zrodzony ze strachu szacunek dla aeromantów, nielicznych czarodziejów posiadających władzę nad powietrznymi żywiołami - a aeromancja była tylko jedną z rozlicznych zdolności, jakie posiadł Elryk, a wcześniej jego dziadowie. I nagle Theleb K’aarna w pełni zdał sobie sprawę przeciw komu walczy. Walczył oto przeciwko dziesięciu tysiącom lat i setkom pokoleń czarnoksiężników, z których każdy czerpał wiedzę nie tylko z Ziemi, lecz i leżących poza nią płaszczyzn, i przekazał ją albinosowi, którego on, Theleb K’aarna, pragnął zniszczyć. Czarnoksiężnik pożałował teraz swych zbyt pochopnych poczynań. Było już jednak za późno. W przeciwieństwie do Elryka Theleb K’aarna nie posiadał żadnej władzy nad Wietrznymi Olbrzymami. Mógł jedynie liczyć na to, że skieruje przeciw nim inne żywioły. Powinien szybko wezwać duchy ognia. Będzie musiał zastosować całą swą wiedzę piromanty, by powstrzymać szalejącą nawałnicę nadnaturalnych wichrów, która mogła poruszyć niebo i ziemię. Nawet Piekło zatrzęsłoby się od grzmotów wywołanych przez gniew Wietrznych Olbrzymów. Theleb K’aarna szybko opanował myśli i trzęsącymi się rękami począł wykonywać w powietrzu dziwaczne gesty, obiecując sowitą nagrodę temu z potężnych żywiołów ognia, który natychmiast stawi się na jego wezwanie. Czarnoksiężnik gotów był zgodzić się na całą wieczność niebytu, byle tylko zyskać kilka lat życia.
Gromadzącym się Wietrznym Olbrzymom towarzyszyły grzmoty i ulewa. Od czasu do czasu niebo rozdzierała błyskawica, nie niosąc jednak ze sobą śmierci, gdyż ani jeden piorun nie uderzył w ziemię. Moonglum i imrryriańscy wojownicy zdawali sobie sprawę z przebiegającego powietrze drżenia, lecz jedynie obdarzony magicznym wzrokiem Elryk mógł dostrzec choć trochę z tego, co się naprawdę działo. Dla zwykłych oczu Lasshaarowie pozostawali niewidzialni. Machiny oblężnicze konstruowane przez Imrryrian z wcześniej przygotowanych części w porównaniu z mocą Wietrznych Olbrzymów wyglądały jak kruche zabawki, lecz to one właśnie miały zadecydować o przyszłym zwycięstwie. Lasshaarowie mogli bowiem walczyć jedynie z nadnaturalnym przeciwnikiem. Wojownicy pracowali w szaleńczym pośpiechu; w ich rękach tarany i drabiny oblężnicze powoli nabierały kształtu. Zbliżała się godzina szturmu. Zerwał się wiatr, rozległ
się suchy trzask piorunu. Nawałnica czarnych chmur przesłoniła księżyc. Ludzie pracowali przy świetle pochodni, jako że zaskoczenie nie miało większego znaczenia w planowanym ataku. Dwie godziny przed świtem byli już gotowi. I nadszedł wreszcie moment, gdy Elryk, Dyvim Tvar i Moonglum, jadąc na czele imrryriańskich wojowników, ruszyli w stronę zamku Nikorna. Szykując się do drogi, Elryk zakrzyknął przeraźliwym głosem. Odpowiedział mu niedaleki grzmot. Gruba bruzda błyskawicy przeorała nagle niebo, mknąc w stronę pałacu. Ziemia zadrżała. Kula karminowopomarańczowego ognia pojawiła się nad zamkiem i wchłonęła błyskawicę! Tak rozpoczęła się walka miedzy ogniem a powietrzem. Cała okolica ożyła niesamowitymi, zgrzytliwymi krzykami i jękami, drażniącymi uszy maszerujących wojowników. Ludzie wyczuwali panujący dokoła zamęt, niewiele jednak mogli dostrzec. Nad większą częścią zamku jaśniała pulsująca, nieziemska poświata, chroniąc nieszczęsnego, trzęsącego się ze strachu czarnoksiężnika. Theleb K’aarna wiedział, że jest zgubiony, jeżeli Wietrzne Olbrzymy choć na chwilę przełamią opór Władców Płomienia. Obserwujący walkę Elryk uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedział, że nie musi się już troszczyć o nadnaturalną płaszczyznę wydarzeń. Pozostawał jeszcze jednak zamek i świadomość, że żaden nadludzki sprzymierzeniec nie pomoże w jego zdobyciu. W walce przeciwko dzikim, pustynnym wojownikom, tłoczącym się na blankach, zamierzającym zetrzeć w proch złożony z dwustu ludzi oddział, Imrryrianie mogli liczyć jedynie na własne umiejętności szermiercze i taktykę dowódców. Rozwinęły się Proporce Smoczego Ludu; złotogłów rozbłysł w niesamowitej poświacie. W luźnym szyku, powoli, synowie Imrryr ciągnęli na wojnę. Dowódcy dali rozkaz do ataku. Ponad głowami maszerujących wzniosły się drabiny. Twarze obrońców wyglądały jak blade plamy na tle czarnych murów. Od strony zamku dobiegały jakieś krzyki, nie sposób było jednak rozróżnić słów. W awangardzie nadciągającego oddziału pojawiły się dwa wielkie tarany, sporządzone poprzedniego dnia. Wąska grobla nie stanowiła najbezpieczniejszej drogi, ale tylko po niej można się było przedostać przez fosę. Do każdego z dwóch olbrzymich, nabijanych żelazem taranów przystąpiło po dwudziestu ludzi. Poczęli oni biec w stronę bramy pośród świstu strzał. Przed większą częścią pocisków osłaniały ich tarcze, tak że wkrótce dotarli do grobli i szybko przedostali się przez fosę. Pierwszy taran uderzył we wrota. Patrzącemu na to Elrykowi zdawało się, że żaden obiekt wykonany z drewna i stali nie może
się oprzeć równie gwałtownemu uderzeniu, jednak brama zadrżała niemal niezauważalnie i wytrzymała impet! Wojownicy wydali okrzyk podobny wrzaskowi żądnych krwi wampirów i bokiem, niczym kraby, usunęli się, dając drogę niosącym drugi taran towarzyszom. Wrota ponownie zatrzęsły się, tym razem bardziej wyraźnie, lecz nie ustąpiły. Dyvim Tvar wykrzykiwał słowa zachęty ludziom wspinającym się na drabiny oblężnicze. Wśród nich znajdowali się najdzielniejsi, najbardziej zdesperowani Imrryrianie. Wiadomo było, że niewielu z nich osiągnie szczyt, a nawet gdyby wdarli się na blanki, to jeszcze czeka ich ciężka walka, by utrzymać się przy życiu aż do nadciągnięcia pozostałych towarzyszy. Wrzący ołów z sykiem wylewał się z olbrzymich kotłów umocowanych na obrotowych trzpieniach. Taka konstrukcja bardzo ułatwiała ich obsługę. Niejeden dzielny Imrryrianin spadł z drabiny, by umrzeć od gorącego metalu, nim jeszcze jego ciało roztrzaskało się o ostre skały. Pokaźnych rozmiarów kamienie wychylały się sponad murów w skórzanych sakwach podwieszonych na krążkach linowych i opadały na najeźdźców gruchocącym kości, śmiercionośnym deszczem. Mimo wszystko napastnicy parli naprzód. Pół setki wojennych okrzyków rozbrzmiewało dokoła. Część wojowników niestrudzenie wspinała się po długich drabinach, ich towarzysze zaś, z tarczami wzniesionymi ponad głowy dla ochrony, nadal przypuszczali na bramę atak za atakiem. Na tym etapie bitwy ani Elryk, ani jego dwóch towarzyszy nie mogli nic zrobić, by przyjść swym ludziom z pomocą. Ich żywiołem była walka wręcz. Nie było dla nich miejsca nawet w tylnych szeregach, gdzie stali łucznicy, szyjący strzałami w znajdujących się wysoko na murach obrońców twierdzy. Wrota zaczynały ustępować. Pojawiały się w nich coraz to większe szpary i szczeliny. I nagle, w najmniej spodziewanym momencie, prawe skrzydło bramy zaskrzypiało na umęczonych zawiasach i runęło na ziemię. Tryumfalny ryk wydarł się z piersi oblegających. Porzuciwszy tarany Imrryrianie przedarli się przez wyłom, pracując toporami i maczugami, ścinając głowy nieprzyjaciół z taką łatwością, że przypominali żeńców, z kosami i cepami sunących przez łan zboża. - Zamek jest nasz! - zakrzyknął Moonglum, biegnąc pod górę w stronę wyrąbanego otworu. - Zdobyliśmy zamek! - Nie bądź zbyt pochopny w swych sądach - odparł Dyvim Tvar, lecz mówiąc to roześmiał się i popędził za innymi w stronę twierdzy. - I gdzie ten twój przewidywany koniec? - zawołał Elryk do swego przyjaciela, ale
urwał nagle, widząc jak na obliczu Dyvima Tvara pojawia się cień, a usta wykrzywiają się w szyderczym grymasie. Biegli dalej, czując się dosyć nieswojo, aż w końcu Władca Smoków uśmiechnął się i obrócił wszystko w żart. - Czeka na mnie cierpliwie w ukryciu. Ale nie frasujmy się tym. Jeżeli pisane jest mi zginąć i tak nie zdołam emu zapobiec! - Klepnął Elryka po ramieniu, wzruszony niezwykłym u albinosa zakłopotaniem. Przebiegli pod potężnym sklepieniem bramy i wpadli na dziedziniec, gdzie chaotyczna walka przerodziła się wciąg pojedynków; przeciwnicy dobierali się parami i walczyli ze sobą na śmierć i życie. Zwiastun Burzy jako pierwszy z mieczy trzech przyjaciół zakosztował krwi i wysłał do Piekła duszę pustynnego wojownika. Ostro, ze świstem przecinając powietrze księga śpiewała złowieszczą, tryumfalną pieśń. Ciemnoskórzy wojownicy pustyni byli sławni ze swej odwagi i sztuki władania mieczem. Ich zakrzywione ostrza siały spustoszenie w imrryriańskich szeregach, jako i na tym etapie walki znacznie przeważali liczebnie nad siłami Melnibonéan. Wysoko na górze pierwszym napastnikom udało się wreszcie wedrzeć na blanki. Melnibonéanie starli się: ludźmi Nikorna, zmuszając ich do cofania się. Wielu ciemnoskórych wojowników runęło z nie zabezpieczonych krawędzi parapetów. Jeden z obrońców, z krzykiem spadając z murów, leciał wprost na Elryka. Zawadził albinosa nogą, przewracając go na śliski od krwi i deszczu bruk. Pustynny wojownik, choć ciężko ranny, szybko spostrzegł nadarzającą się okazję i podniósł się z zachłannością malującą się na obliczu, które w tym momencie wyglądało jak karykatura ludzkiej twarzy. Zbrojna w jatagan ręka uniosła się w górę i zamarła na chwilę, by tym pewniej móc strącić głowę Elryka z ramion. Nagle jednak hełm wojownika rozpadł się na dwie części, a z czoła trysnęła fontanna krwi. Dyvim Tvar wyrwał zdobyczny topór z czaszki pokonanego i uśmiechnął się do wstającego z ziemi albinosa. - Mimo wszystko obaj będziemy mogli radować się ze zwycięstwa - zawołał, przekrzykując szczęk broni i zgiełk czyniony przez walczące żywioły. - Mój koniec jest bardziej odległy niż... - Urwał nagle, a na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Elrykowi serce podeszło do gardła, gdy ujrzał stalowe ostrze wyłaniające się z prawego boku Dyvima Tvara. Stojący za Władcą Smoków złośliwie uśmiechnięty ciemnoskóry wojownik wyszarpnął ostrze z ciała rannego. Elryk zaklął i ruszył do ataku. Wojownik zasłonił się mieczem, cofając się w pośpiechu przed rozwścieczonym albinosem. Zwiastun Burzy, śpiewając pieśń śmierci, uniósł się w górę po czym opadł, przecinając bez
trudu zakrzywioną klingę i rozrąbując łopatkę. Ciemnoskóry padł, rozpłatany na dwoje. Elryk obrócił się w stronę Dyvima Tvara. Imrryrianin, choć blady i o twarzy ściągniętej z bólu, trzymał się jeszcze na nogach. Krew ciekła z rany, wsiąkając w odzienie. - Jesteś ciężko ranny? - spytał niespokojnie albinos. -Potrafisz powiedzieć? - Ten wypierdek trola ciął mnie pod żebro. Myślę, że nie uszkodził żadnych organów. - Dyvim Tvar jęknął i spróbował się uśmiechnąć. - Jestem pewien, że wiedziałbym, gdyby rana była poważna. I upadł. A kiedy Elryk odwrócił go na wznak, ujrzał przed sobą martwą, tężejącą twarz przyjaciela. Nigdy już Władca Smoków, Pan Smoczych Jaskiń, nie miał ujrzeć swoich zwierząt. Elryk stał nad ciałem swego rodaka, czując się chory i zmęczony. Z mojego powodu, pomyślał, zginął oto kolejny szlachetny człowiek. Była to jednak jedyna trzeźwa myśl, na jaką mógł sobie pozwolić. Nagle bowiem otoczyła go grupka pustynnych wojowników i musiał odpierać ciosy świszczących dokoła mieczy. Imrryriańscy łucznicy, dokonawszy dzieła na zewnątrz, przedostali się teraz przez otwór w bramie i poczęli szyć z haków w szeregi nieprzyjaciół. Elryk zawołał głośno: - Mój krewniak, Dyvim Tvar, leży martwy. Ciosem w plecy zabił go nieprzyjacielski wojownik. Pomścijcie go, bracia. Pomścijcie Władcę Smoków z Imrryr! Głuchy jęk wyrwał się z gardeł Melnibonéan. Ruszyli teraz do jeszcze zacieklejszego ataku. Elryk krzyknął do grupki wojowników z toporami w dłoniach, zbiegającej z blanek, gdzie walka zakończyła się zwycięstwem Imrryrian: - Chodźcie za mną. Możemy pomścić krew przelaną przez Theleba K’aarnę! - Albinos orientował się już nieźle w geografii zamku. Z niedaleka dobiegł go głos Moongluma. - Poczekaj jeszcze chwilę, Elryku, a i ja dołączę do ciebie. - Odwrócony plecami do albinosa pustynny wojownik upadł, a zza niego wyłonił się uśmiechnięty szeroko Moonglum, z mieczem pokrytym krwią od ostrza aż po rękojeść. Elryk poprowadził swych ludzi w stronę niewielkich drzwi w ścianie głównej wieży zamku. Wskazał na nie uzbrojonym w topory wojownikom. - Bierzcie się do roboty, chłopcy, byle szybko! Z zawziętością malującą się na twarzach, Imrryrianie poczęli rąbać twarde drewno. Elryk niecierpliwie przypatrywał się odłupywanym drzazgom. Sytuacja rozwijała się w zatrważający sposób. Theleb K’aarna zaszlochał ze
zdenerwowania. Kakatal, Władca Płomienia i jego słudzy niewiele mogli poradzić przeciw Wietrznym Olbrzymom. Siły przeciwników zdawały się wciąż wzrastać. Czarnoksiężnik nerwowo gryzł kłykcie i drżał w swej komnacie. Poniżej walczyli, krwawili i umierali ludzie. Theleb K’aarna zmusił się do pełnej koncentracji na jednym tylko problemie: na całkowitym unicestwieniu sił Lasshaarów. Mimo to jednak czarnobrody mężczyzna wiedział, że tak czy inaczej, prędzej czy później, musi nadejść jego koniec. Topory coraz głębiej wgryzały się w twarde drewno. Nareszcie drzwi puściły. - Przebiliśmy się, mój panie. - Jeden z wojowników wskazał gestem na ziejącą w deskach dziurę. Elryk wsunął w otwór rękę i podważył zamykającą drzwi zasuwę. Metalowa sztaba uniosła się lekko, po czym opadła ze szczękiem na kamienną podłogę. Albinos zaparł się ramieniem o drzwi i otworzył je na oścież. Wysoko na firmamencie pojawiły się dwie olbrzymie, niemal ludzkie postacie wyraźnie odcinające się na tle nocnego nieba. Jedna z nich była złota i jaśniała niczym słońce. Ta zdawała się dzierżyć wielki, ognisty miecz. Druga, srebrnogranatowa, kłębiąca się na podobieństwo
dymu,
trzymała
w
dłoni
migotliwą
włócznię
w
mieniącym
się,
pomarańczowym kolorze. Misha i Kakatal zwarli się w walce. Jej wynik miał przesądzić o losie Theleba K’aarny. - Szybko - krzyknął Elryk. - Na górę! Ruszyli pędem po schodach, które prowadziły do komnaty Theleba K’aarny. Nagle drogę zagrodziły im czarne jak sadza drzwi nabijane gwoździami z purpurowego metalu. Nie było w nich ani dziurki od klucza, ani zasuw, ani rygli, lecz wyglądały na bardzo solidne. Elryk rozkazał żołnierzom, by imali się toporów. Sześć uderzeń zlało się w jedno. Równocześnie też rozbrzmiało sześć głosów; żołnierze krzyknęli i znikli. Nawet smużka dymu nie znaczyła miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stali. Moonglum cofnął się gwałtownie. Oczy miał rozszerzone ze strachu. Odsunął się od Elryka, nadal stojącego przy drzwiach. W dłoni albinosa wibrował Zwiastun Burzy. - Odejdźmy stąd, Elryku. Tu działa jakaś przerażająca czarnoksięska siła. Pozostawmy czarownika twoim powietrznym przyjaciołom! - Magię najlepiej zwalczać magią! - krzyknął niemal histerycznie albinos. Ciął potężnie czarne drzwi, całym ciałem idąc za ciosem. Zwiastun Burzy najpierw jęknął, następnie wydał okrzyk brzmiący jak okrzyk zwycięstwa, po czym zawył niczym żądny dusz
demon. Rozbłysło oślepiające światło. Elryk usłyszał potworny ryk, przez moment miał wrażenie nieważkości i nagle drzwi runęły do wewnątrz. Moonglum przyglądał się temu wszystkiemu; wbrew woli pozostał na miejscu. - Zwiastun Burzy rzadko mnie zawodzi, Moonglumie - krzyknął Elryk skacząc przez wyłamany otwór. -Chodź, dotarliśmy do kryjówki Theleba K’aarny... - Nagle urwał, ujrzawszy na podłodze komnaty bełkocącą postać. Człowiek, który niegdyś był Thelebem K’aarną, siedział zgarbiony i skulony pośrodku zniszczonego pentagramu, mamrocąc do siebie pod nosem. Nagle oczy czarnoksiężnika rozbłysły inteligencją. - Za późno na zemstę, Elryku - powiedział. - Wygrałem. Bo widzisz, uznałem twoją zemstę za własną. Milczący i poważny albinos postąpił krok do przodu, uniósł Zwiastuna Burzy i zatopił śpiewającą klingę w czaszce Theleba K’aarny. Przez moment nie wyciągał ostrza z rany. - Pij do syta, Zwiastunie Burzy - mruknął. - Obaj zasłużyliśmy sobie na to. Ponad nimi nagle zapadła głucha cisza.
ROZDZIAŁ 6
To nieprawda! Kłamiecie! - krzyknął przerażony człowiek. - Nie my jesteśmy odpowiedzialni. - Pilarmo stał przed grupką najpoważniejszych obywateli Bakshaan. Za bogato odzianym kupcem kryło się trzech jego kompanów, tych właśnie, którzy kilka dni wcześniej spotkali Elryka i Moongluma w tawernie. Jeden z oskarżycieli wskazał tłustym palcem na północ, w stronę pałacu Nikorna. - Owszem, Nikorn był wrogiem wszystkich kupców z Bakshaan. Z tym się zgadzam. Ale teraz horda dzikusów o rękach splamionych krwią atakuje jego zamek z pomocą demonów, a prowadzi ich Elryk z Melniboné! Dobrze wiecie, że jesteście za to odpowiedzialni. Plotka obiegła już całe miasto. To wy wynajęliście Elryka - i oto co się stało! - Ale nie mogliśmy przypuszczać, że on posunie się aż do zabicia Nikorna! - Gruby Tormiel załamał ręce. Na jego twarzy malowały się rozpacz i przerażenie. - Krzywdzicie nas swymi oskarżeniami. My tylko... - Kto tu kogo krzywdzi! - Głównym mówcą grupki mieszkańców Bakshaan był Farrat, mężczyzna o grubych wargach i rumianej twarzy. Zirytowany, zamachał rękami. - Kiedy Elryk i jego szakale skończą z Nikornem, przyjdą do miasta. Głupcy! Białowłosemu czarnoksiężnikowi od początku chodziło właśnie o to, wy zaś zapewniliście mu wygodną wymówkę. Zadrwił sobie z was, ot co! Możemy walczyć z uzbrojoną armią, ale nie ze sztuką czarnoksięską! - Co mamy robić? Co mamy robić? Już dzisiaj Bakshaan może zostać starte z powierzchni ziemi! - Tonniel obrócił się w stronę Pilarma. - To był twój pomysł! Wymyśl coś teraz! - Możemy zapłacić okup - wyjąkał Pilarmo. - Przekupić ich, dać im tyle pieniędzy, ile zapragną. - A kto ma dać te pieniądze? - zapytał Farrat. Kłótnia rozgorzała na nowo.
Elryk spojrzał z niesmakiem na okaleczone ciało Theleba K’aarny. Odwrócił się i napotkał wzrok pobladłego Moongluma. - Odejdźmy stąd, Elryku - powiedział niewysoki mężczyzna. - Yishana zgodnie z
obietnicą oczekuje cię w Bakshaan. Musisz dotrzymać ostatniego punktu umowy, którą zawarłem w twoim imieniu. Albinos ze znużeniem skinął głową. - Dobrze. Sądząc po odgłosach, Imrryrianie zdobyli już zamek. Porzucimy ich tutaj, niech złupią, co się da, i odjedziemy, póki jeszcze możemy. Czy zechciałbyś na moment zostawić mnie samego? Zwiastun Burzy nie chce przyjąć duszy czarnoksiężnika. Elwheryjczyk westchnął z wdzięcznością. - Za kwadrans dołączę do ciebie na dziedzińcu. Też chciałbym mieć jakiś udział w łupach. - Moonglum wyszedł, tupiąc po schodach. Elryk stanął nad ciałem swego wroga. Rozpostarł ramiona, nadal trzymając w ręku ociekający krwią miecz. - Dyvimie Tvarze! - wykrzyknął. - Ty i twoi rodacy zostaliście pomszczeni. Niechaj demon, który zawładnął duszą Dyvima Tvara wypuści ją teraz i przyjmie w zamian duszę Theleba K’aarny. Coś niewidzialnego i nienamacalnego - a mimo to wyczuwalnego - poruszyło się w komnacie i zawisło nad rozciągniętym na podłodze ciałem czarnoksiężnika. Elryk wyjrzał przez okno i zdało mu się, że słyszy uderzenia smoczych skrzydeł, czuje gryzący oddech smoka, widzi płynącą po świtającym niebie uskrzydloną postać, niosącą na swym grzbiecie Dyvima Tvara, Władcę Smoków. Elryk uśmiechnął się pod nosem. - Niechaj Bogowie Melniboné strzegą cię, gdziekolwiek jesteś - powiedział cicho i, odwracając się od zmasakrowanego ciała, wyszedł z pokoju. Na schodach spotkał Nikorna z Ilmar. Szeroka twarz kupca pałała gniewem. Nikora trząsł się z wściekłości. W ręce trzymał potężny miecz. - Wreszcie cię znalazłem, wilku - powiedział. - Darowałem ci życie, a ty odpłaciłeś mi w ten sposób. - To musiało się stać - powiedział Elryk ze zmęczeniem w głosie. - Dałem jednak słowo, że nie będę nastawa! na twe życie i wierz mi, Nikornie, dotrzymam go. Nie zabiłbym cię, nawet gdybym nie złożył przysięgi. Nikorn stał o dwa kroki od drzwi, blokując wyjście. - A więc ja zabiję ciebie. Dalej, stawaj! - Wycofał się na korytarz, o mało co nie potykając się o leżące tam ciało Imrryrianina. Stanął w pozycji i spoglądając spode łba czekał, aż Elryk wyłoni się zza drzwi. Albinos istotnie wyszedł, lecz miecz miał schowany w pochwie. - Nie.
- Broń się, wilku! Odruchowo prawa ręka Melnibonéanina chwyciła za rękojeść miecza, nadal jednak Elryk nie wyciągał broni. Nikorn zaklął i złożył się do ciosu, który o włos ledwie minął białolicego czarnoksiężnika. Albinos odskoczył i, niechętnie dobywszy Zwiastuna Burzy, zamarł w miejscu, czujnie czekając na następny ruch Nikorna. Elryk chciał po prostu rozbroić kupca. Nie zamierzał zabijać ani okaleczać dzielnego człowieka, który oszczędził go, gdy był zdany na jego łaskę. Nikorn ponownie zamierzył się na albinosa i ten sparował cios. Zwiastun Burzy dźwięczał cicho, drżąc i pulsując. Szczęknął metal, rozgorzała zaciekła walka. Wściekłość Nikorna przeszła w zimną, dziką furię. Elryk, broniąc się, musiał wykorzystywać całą swą siłę i umiejętności. Chociaż starszy niż albinos i do tego mieszkający w mieście kupiec, Nikorn był wybornym szermierzem. Poruszał się z fantastyczną szybkością i czasami Melnibonéanin bronił się nie tylko dlatego, że tak właśnie postanowił. Coś jednak zaczęło się dziać z klingą albinosa. Wyginała się w dłoni Elryka, zmuszając go do kontrataku. Nikorn cofnął się. W jego oczach błysnął strach, gdy zdał sobie wreszcie sprawę z mocy wykutego w Piekle ostrza. Kupiec walczył ze wszystkich sił, albinos zaś nie walczył wcale. Znalazł się całkowicie w mocy przecinającego ze świstem powietrze miecza, który zaciekle godził w broniącego się Nikorna. Zwiastun Burzy nagle wysunął się z ręki Elryka. Nikorn krzyknął. Miecz opuścił swego pana i sam pomknął w stronę serca przeciwnika. - Nie! - Elryk chciał przytrzymać klingę, lecz nie mógł. Zwiastun Burzy zatopił się w sercu Nikorna i zakrzyknął. W jego głosie dźwięczał demoniczny tryumf. - Nie! - Albinos chwycił rękojeść i chciał wyszarpnąć broń z ciała kupca. Ten krzyknął w piekielnym bólu. Powinien być już martwy. Wciąż jednak żył. - Zabiera mnie! Ten po trzykroć przeklęty stwór zabiera mnie! - Nikorn zakrztusił się. Przemienionymi w szpony rękoma chwycił czarne ostrze. - Powstrzymaj go, Elryku. Błagam cię, powstrzymaj go! Proszę! Elryk ponownie spróbował wyciągnąć klingę z serca Nikorna. Nie mógł. Zbyt głęboko utkwiła w mięśniach, ścięgnach i organach. Jęczała teraz chciwie, spijając to wszystko, co stanowiło istotę Nikorna z Ilmar. Wysysała z umierającego człowieka jego życiowe siły, cały czas odzywając się cichym i obrzydliwie zmysłowym głosem. Albinos nadal walczył z opierającym się mieczem. Na próżno. - Do diabła! - jęknął. - Ten człowiek był niemalże moim przyjacielem. Dałem słowo,
że go nie zabiję. - Zwiastun Burzy jednak, mimo że obdarzony zdolnością odczuwania, nie mógł słyszeć swego pana. Nikorn wrzasnął raz jeszcze. Jego głos cichł z wolna, przechodząc w słabe, zamierające zawodzenie. Po czym jego ciało umarło. Ciało umarło, a dusza przyłączyła się do niezliczonej gromady dusz przyjaciół, rodaków i wrogów, jakie nakarmiły tego, który żywił Elryka z Melniboné. Elryk załkał. - Dlaczego ciąży na mnie ta klątwa? Dlaczego? Osunął się na pokrytą brudem i krwią podłogę. Długą chwilę później Moonglum odnalazł swego przyjaciela leżącego z twarzą do ziemi. Chwycił Elryka za ramię i odwrócił go na plecy. Zadrżał, ujrzawszy stężałą w bólu twarz albinosa. - Co się stało? Elryk uniósł się na łokciu i wskazał leżące nie opodal ciało kupca. - To już kolejny, Moonglumie. Och, do diabła z tym mieczem! - Nikorn zabiłby cię bez wątpienia - odparł Moonglum, czując się dość nieswojo. - Nie myśl o tym. Wielekroć już się zdarzyło, że słowo zostało złamane bez winy tego, kto je składał. Chodź, przyjacielu. Yishana oczekuje nas w tawernie Pod Purpurową Gołębicą. Elryk podniósł się z trudem i ruszył z wolna w stronę pogruchotanych bram pałacu, gdzie czekały na nich wierzchowce. Jadąc w kierunku Bakshaan, nieświadomy tego, co trapi jego mieszkańców, Elryk lekko uderzał dłonią Zwiastuna Burzy, ponownie zwieszającego się u jego boku. Wzrok miał chmurny i nieobecny. - Uważaj na to piekielne ostrze, Moonglumie. Zabija wrogów, lecz bardziej ceni sobie krew przyjaciół i krewnych. Moonglum potrząsnął gwałtownie głową, jak gdyby chcąc pozbyć się natrętnych myśli. Milczał. Elryk przez moment chciał rzec coś jeszcze, lecz zmienił zdanie. Odczuwał potrzebę mówienia, ale nie wiedział, co powiedzieć.
Pilarmo jęknął. Z malującym się na twarzy bólem przyglądał się swym niewolnikom, ciągnącym pełne skarbów skrzynie i układającym je w stos obok wielkiego domu kupca. W innych częściach miasta trzech towarzyszy Pilarma również znajdowało się blisko ataku
serca. Także ich skarby bowiem traktowano z równym brakiem szacunku. Mieszkańcy Bakshaan podjęli decyzję, kto powinien zapłacić każdy żądany okup. Nagle na ulicy pojawił się powłóczący nogami, obdarty człowiek. Krzyczał, wskazując za siebie. - Albinos i jego towarzysz! Przy północnej bramie! Stojący obok Pilarma mieszczanie wymienili spojrzenia. Farrat przełknął ślinę. - Elryk przychodzi się targować - powiedział. - Szybko. Otwórzcie skrzynie i powiedzcie strażnikom przy bramach, by go przepuścili. - Jeden z ludzi popędził wypełnić polecenie. Najbliższe minuty Farrat i inni wykorzystali, by pracując w nerwowym pośpiechu wystawić jak największą część skarbu Pilarma przed oczy albinosa. Po chwili w uliczce pojawił się jadący galopem Elryk; z tyłu podążał Moonglum. Obaj mężczyźni zachowali kamienną twarz. Dobrze wiedzieli, że nie wolno im okazać zaskoczenia. - Co to ma być? - zapytał Elryk, spoglądając z ukosa na Pilarma. Farrat skulił się w sobie. - Skarby - powiedział płaczliwym głosem. - To dla ciebie, panie Elryku, dla ciebie i twoich ludzi. Jest ich o wiele więcej. Nie ma potrzeby używać magii. Twoi ludzie nie muszą nas atakować. To bajeczny skarb, posiada olbrzymią wartość. Czy przyjmiesz go i pozostawisz nasze miasto w pokoju? Moonglum omal nie zachichotał, ale udało mu się w porę opanować. - Owszem - odparł Elryk zimno. - Wystarczy. Przyjmuję. Dopilnuj, aby to i cała reszta zostały dostarczone moim ludziom do zamku Nikorna. W przeciwnym wypadku wszyscy tu obecni będziecie się smażyć na wolnym ogniu, nim jeszcze nadejdzie świt. Farrat rozkaszlał się nagle, zadrżał. - Stanie się wedle twej woli, panie Elryku. Skarb zostanie dostarczony. Dwaj mężczyźni zawrócili konie, kierując je w stronę tawerny Pod Purpurową Gołębicą. Kiedy odjechali wystarczająco daleko, by zgromadzeni Bakshaanianie nie mogli ich usłyszeć, Moonglum odezwał się: - O ile dobrze zrozumiałem, to nasz przyjaciel Pilarmo i jego towarzysze nie ponaglani płacą nam okup. Albinos nie był w nastroju do żartów, ale uśmiechnął się pod nosem. - Owszem. Od początku zamierzałem ich obrabować, ale wyręczyli mnie ich rodacy. W drodze powrotnej upomnimy się o nasz udział w łupach. W końcu dotarli do tawerny. Yishana czekała już tam, zdenerwowana, w podróżnym
odzieniu. Ujrzawszy twarz Elryka Królowa westchnęła z satysfakcją, a jej usta rozchyliły się w kuszącym uśmiechu. - Tak więc Theleb K’aarna nie żyje - powiedziała. -My zaś możemy odnowić nasz nagle przerwany związek, Elryku. Albinos skinął głową. - Zobowiązałem się do tego w naszej umowie. Ty wypełniłaś swoją część pomagając Moonglumowi odzyskać mój miecz. - Na twarzy Melnibonéanina nie jawiły się żadne emocje. Yishana objęła Elryka, lecz ten odsunął się od niej. - Później - mruknął. - Nie obawiaj się jednak. Nie złamię złożonej obietnicy, Yishano. Pomógł zaskoczonej kobiecie dosiąść konia. - A co z Nikornem? - spytała nagle. - Czy jest bezpieczny? Polubiłam tego człowieka. - Nie żyje - odparł albinos zdławionym głosem. - Jak to się stało? - zapytała. - Po prostu, jak wszyscy kupcy - odpowiedział Elryk -za bardzo lubił się targować. Zapadła nienaturalna cisza. Trójka jeźdźców popędziła wierzchowce w stronę bram Bakshaan. W przeciwieństwie do Moongluma i Yishany, Elryk nie zatrzymał się, by zabrać część bogactw Pilarma. Jechał przed siebie, zdając się nie dostrzegać nic dokoła. Pozostali musieli ostro poganiać konie, nim wreszcie zrównali się z albinosem, dwie mile za miastem. W Bakshaan żaden wietrzyk nie poruszał liści w ogrodach bogaczy. Najlżejszy powiew nie chłodził spoconych twarzy biedaków. Jedynie słońce gorzało na niebie, okrągłe i czerwone. W poprzek jego tarczy przesunął się cień przypominający kształtem smoka, po czym zniknął.
KSIĘGA DRUGA Królowie w ciemnościach
Wśród Królów, co w ciemnościach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co żyją w Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci też, mieszka pod Wzgórzem. JAMES CAWTHORN, PIEŚŃ VEERKADA
ROZDZIAŁ 1
Elryk, władca nie istniejącego, rozbitego Cesarstwa Melniboné pędził przed siebie niczym uciekający, z pułapki drapieżny wilk, ogarnięty szaleństwem i radością. Jechał z Nadsokor, Miasta Żebraków, a jego ślad znaczyła nienawiść. Rozpoznano w nim bowiem dawnego wroga, zanim zdołał posiąść tajemnice, dla poznania których udał się w to właśnie miejsce. U boku albinosa śmiejąc się w głos jechał Moonglum, groteskowo niski człowieczek, pochodzący z Elwher leżącego na niezbadanym wschodzie. Za przyjaciółmi podążał pościg Nadsokorczyków. Płomienie pochodni rozdarły aksamitną zasłonę nocy. Wrzeszcząca, okryta łachmanami hałastra poganiała kościste kuce, pędząc śladem Elryka i Moongluma. Ścigający przypominali stado wygłodniałych, zabiedzonych szakali, nie można było jednak lekceważyć siły, jaką niosły ze sobą ich liczne szeregi, długie noże i kościane łuki połyskujące w świetle pochodni. Tworzyli grupę zbyt dużą, by mogła ich pokonać dwójka mężczyzn, zbyt małą jednak, by stanowiła poważne niebezpieczeństwo w pościgu. Elryk i Moonglum opuścili więc miasto bez zbędnych sporów i śpieszyli teraz w stronę pełnej tarczy księżyca, którego blade światło rozjaśniało mrok, ukazując niespokojne wody rzeki Yarkalk. Jej nurt mógł zapewnić im szansę ucieczki przed rozjuszonym tłumem. Mimo to, gdy rzeka zagrodziła im drogę, przystanęli, niepewni, czy nie lepiej stawić czoło Nadsokorczykom. Wiedzieli jednak, co zrobią z nimi żebracy, przeprawa zaś przez rzekę przy odrobinie szczęścia mogła zakończyć się pomyślnie. Konie dotarły do opadających stromo brzegów Yarkalk i stanęły dęba, wierzgając kopytami. Przeklinając, mężczyźni spięli konie i zmusili je do zejścia w stronę rzeki. Wierzchowce zanurzyły się w wodzie, parskając i chrapiąc. Yarkalk wartko toczyła swe nurty w kierunku wyrosłego z piekielnych nasion Lasu Troos. Las ów leżał w granicach Org, krainy czarnej magii i przerażającego, przedwiecznego zła. Elryk wypluł z ust wodę i zakaszlał. - Nie sądzę, by podążyli za nami do Troos - krzyknął do swego kompana. Moonglum nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko szeroko, ukazując białe zęby. W oczach niskiego mężczyzny jawił się nie skrywany strach. Konie pewnie płynęły z prądem. Z tyłu dobiegały pełne zawodu okrzyki żądnych krwi Nadsokorczyków, dało się jednak też słyszeć rechotanie i szyderstwa.
- Niechaj las zajmie się nimi! Elryk odpowiedział im dzikim śmiechem. Wierzchowce pozwalały się nieść ciemnej, głębokiej rzece. Szeroki nurt płynął prosto w stronę spragnionego słońca, lodowato zimnego świtu. Poszarpane, ostroczube turnie wznosiły się po obu stronach przecinanej wartką rzeką równiny. Upstrzone na zielono spiczaste masy brązów i czerni rzucały cienie na niższe skały. Zdawało się, że trawy na równinie kłonią się nie tylko z powodu wiatru. W świetle poranka grupa żebraków kontynuowała pościg wzdłuż brzegów. W końcu jednak Nadsokorczycy zrezygnowali i trzęsąc się ruszyli na powrót do miasta. Kiedy odeszli, Elryk i Moonglum skierowali swe wierzchowce w stronę brzegu. Potykając się, konie wspięły się na szczyt stromizny, gdzie skały i trawy ustępowały miejsca pojedynczo rosnącym drzewom. Ich pnie wznosiły się wysoko w górę, plamiąc ziemię mrocznymi cieniami. Liście trzęsły się na gałęziach niczym żywe, obdarzone czuciem twory. Troos
był
niesamowitym
lasem.
Lasem
pełnym
osobliwych,
obsypanych
chorobliwymi cętkami, krwistych kwiatów. Lasem pełnym drzew o powyginanych, krętych pniach, czarnych i błyszczących; o kolczastych liściach w kolorze mrocznej purpury i połyskującej zieleni. Zaiste, nie było to najzdrowsze miejsce. Świadczył o tym chociażby odór gnijących roślin, z obezwładniającą siłą oddziałujący na subtelny zmysł powonienia Elryka i Moongluma. Moonglum zmarszczył nos i obrócił głowę w kierunku, z którego przyjechali. - Może zawrócimy? - zapytał. - Moglibyśmy ominąć Troos i szybko przejechać skrajem Org. Droga do Bakshaan zabrałaby nam trochę ponad jeden dzień. Co ty na to, Elryku? Elryk zmarszczył brwi. - Nie wątpię, że w Bakshaan powitaliby nas równie ciepło jak w Nadsokor. Na pewno nie zapomnieli zniszczeń, jakie tam poczyniliśmy i bogactw, które zdobyliśmy na ich kupcach. Nie, mam ochotę pomyszkować trochę w tym lesie. Wiele słyszałem o Org i porastającej go nienaturalnej kniei. Chcę sprawdzić, ile prawdy kryje się w opowieściach. Jeżeli zajdzie potrzeba, mój miecz i magia będą nas bronić. Moonglum westchnął. - Elryku, nie igrajmy z niebezpieczeństwem, chociaż ten jeden raz. Albinos uśmiechnął się lodowato. Purpurowe oczy rozbłysły w bladej twarzy ze szczególną intensywnością. - Niebezpieczeństwo? Co nam może grozić oprócz śmierci? - Nie mam ochoty umierać właśnie teraz - odparł Moonglum. - Czekają na nas
karczmy Bakshaan, lub Jadmar, jeśli wolisz, albo też... Elryk jednak już popędzał konia w stronę lasu. Moonglum westchnął i pojechał za nim. Wkrótce ciemne kwiaty przesłoniły niebo, i tak wystarczająco ciemne, i wędrowcy musieli posuwać się niemalże po omacku. Las wydawał się przestronny i rozległy; wyczuwali to, chociaż większą jego cześć spowijał przygnębiający mrok. W oczach Moongluma kraina ta idealnie pasowała do opowieści zasłyszanych od wędrowców o szalonych oczach, wędrowców pijących na umór w cieniach nadsokorskich tawern. - Istotnie, to właśnie jest Las Troos - odezwał się na głos. - Powiadają, że niegdyś Przeklęty Lud uwolnił potężne moce, które spowodowały okropne zmiany wśród ludzi, zwierząt i roślin. Ten las był ich ostatnim tworem i ma zginąć jako ostatni. - Są momenty, w których dzieci zawsze nienawidzą swych rodziców - powiedział Elryk tajemniczo. - Są dzieci, których należałoby się wystrzegać - odezwał się Moonglum. - Niektórzy twierdzą, że u szczytu potęgi nie obawiali się nawet Bogów. - Zaiste, śmiały lud - odparł albinos z nikłym uśmiechem. - Żywię dla nich szacunek. Teraz powrócił zarówno strach, jak i Bogowie, i ta myśl pociesza mnie wielce. Moonglum zastanowił się nad tym przez moment, lecz w końcu nic nie odpowiedział. Zaczął się czuć nieswojo. Las przepełniały złowieszcze szmery i szepty, chociaż o ile się zorientowali, nie zamieszkiwały go żadne zwierzęta. Wędrowców niepokoiła nieobecność ptaków, gryzoni i owadów, i mimo że zwykle nie tęsknili do podobnych stworzeń, teraz z ulgą przyjęliby ich towarzystwo w tej złowrogiej krainie. Moonglum począł śpiewać drżącym głosem w nadziei, że śpiew podniesie go na duchu i pozwoli mu przestać myśleć o tym, co się czai w głębi lasu. Uśmiechem i słowem się param, Z nich zyski czerpać się staram. Choć me ciało jest niskie, jeszcze mniejsza odwaga, Moją sławę to tylko wspomaga. Tak śpiewając, czując jak powraca właściwa mu dobroduszność, Moonglum jechał za człowiekiem,
którego
uważał
za
swego
przyjaciela,
uznając
jednocześnie
jego
zwierzchnictwo, chociaż żaden z nich nic na ten temat nie wspominał. Słysząc słowa piosenki kompana, Elryk uśmiechnął się. - Chwaląc się niskim wzrostem i brakiem odwagi nie odstraszysz wrogów, Moonglumie. - Ale w ten sposób nikogo nie sprowokuję - odparł Moonglum gładko. - Póki śpiewam o własnych niedostatkach, jestem bezpieczny. Gdybym zaś zaczął opiewać swe talenty, ktoś mógłby uznać to za wyzwanie i postanowić dać mi nauczkę. - Prawdziwe to słowa - przytaknął albinos z powagą. - I dobrze powiedziane. Począł wskazywać na poszczególne kwiaty i liście, mówiąc o ich dziwacznym zabarwieniu i budowie, określając te cechy słowami, których Moonglum nie mógł zrozumieć, chociaż wiedział, że należą one do słownika czarnoksiężników. Wydawało się, że dręczący Elwheryjczyka lęk nie ma przystępu do Melnibonéanina, lecz Moonglum wiedział, że Elryk często pod maską obojętności ukrywa swe prawdziwe uczucia. Gdy zatrzymali się na krótki popas, Elryk począł przeglądać próbki, które pobrał z drzew i ziół. Niektóre ze swych trofeów troskliwie schował do kieszeni w pasie, nie wyjaśnił jednak Moonglumowi, czemu to robi. - Ruszajmy - powiedział. - Czekają na nas tajemnice Troos. Wówczas jednak zmroków lasu dobiegł ich cichy, kobiecy głos. - Lepiej przełóżcie tę wyprawę na jakiś inny dzień, wędrowcy. Elryk ściągnął wodze konia, kładąc jedną dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy. Głos z lasu wywarł na nim niespodziewane wrażenie. Niski, gardłowy dźwięk sprawił, że serce, bijąc jak szalone, na moment podeszło mu do gardła. Zrozumiał nagle, że oto stanął na jednej ze ścieżek Losu, lecz dokąd ścieżka ta miała go doprowadzić - nie potrafił powiedzieć. Szybko opanował swój umysł, a następnie ciało, i spróbował przeniknąć wzrokiem cień, z którego dobiegał głos. - Bardzo to uprzejme z twojej strony, pani, że udzielasz nam rad - powiedział surowo. - Ukaż się nam i wyjaśnij, co masz na myśli... Wówczas wyłoniła się z lasu, jadąc powoli na czarnym wałachu stającym co chwila dęba, tak że ledwo sobie mogła z nim poradzić. Moonglum w podziwie zaczerpnął oddechu. Kobieta, mimo pulchnych kształtów, była niewiarygodnie piękna. Miała patrycjuszowską twarz i odzienie, a szarozielone oczy spoglądały tajemniczo i niewinnie zarazem. Była bardzo młoda. Pomimo oczywistej kobiecości i dojrzałej urody Moonglum nie dawał jej więcej niż siedemnaście lat. Elryk zmarszczył brwi.
- Podróżujesz sama? - Teraz tak - odparła, starając się ukryć zaskoczenie na widok karnacji albinosa. Potrzebuję pomocy, ochrony. Ludzi, którzy bezpiecznie doprowadzą mnie do Karlaak. Tam czekać będzie na nich zapłata. - Do Karlaak, nad Płaczącym Pustkowiem? To po drugiej stronie Ilmiory, sto lig stąd. Cały tydzień szybkiej jazdy. - Elryk nie czekał na odpowiedź dziewczyny. - Nie jesteśmy najemnikami, pani. - A więc wiążą was rycerskie śluby, panie. Nie możecie odmówić mej prośbie. Melnibonéanin parsknął śmiechem. - Rycerskie śluby, pani? Nie pochodzimy z tych parweniuszowskich kraików na południu, gdzie obowiązują dziwaczne kodeksy i normy zachowania. Wywodzimy się ze szlachetnych rodów starszych ras. O naszych czynach przesądzają jedynie nasze własne zachcianki. Nie prosiłabyś nas o opiekę, gdybyś znała nasze imiona. Dziewczyna zwilżyła językiem pełne wargi i zapytała niemal pokornie: - A brzmią one...? - Elryk z Melniboné, pani, na zachodzie zwany El-rykiem Zabójcą Kobiet, to zaś jest Moonglum z Elwher. Cechuje go brak sumienia. - Słyszałam legendy - odparła. - Legendy o białowłosym łupieżcy, czarnoksiężniku rodem z piekła, którego miecz żywi się ludzkimi duszami... - Wszystko się zgadza. I jakkolwiek by wyolbrzymiono te opowieści, i tak nie oddadzą całej sprawiedliwości potwornej prawdzie, która leży u ich podłoża. A teraz, pani, czy nadal pożądasz naszej pomocy? - W głosie Elryka nie brzmiała złośliwość. Albinos mówił łagodnie, widząc przerażenie dziewczyny, mimo że ta starała się je ukryć, z determinacją zaciskając usta. - Nie mam wyboru. Jestem zdana na waszą łaskę. Mój ojciec, Starszy Senator Karlaak jest bardzo bogaty. Ludzie zowią Karlaak Miastem Nefrytowych Wież. Jego mieszkańcy posiadają rzadkie okazy nefrytów i bursztynu. Wiele z nich może trafić do waszych rąk. - Uważaj, pani, jeżeli nie chcesz mnie rozgniewać -ostrzegł Elryk, chociaż oczy Moongluma rozbłysły chciwością. - Nie jesteśmy tragarzami, których można wynająć, ani towarami, które można kupić. Poza tym - albinos uśmiechnął się lekceważąco - pochodzę z Imrryr, Miasta Snów, ze Smoczej Wyspy, serca Starożytnego Melniboné. Wiem, na czym polega prawdziwe piękno. Nie skusisz błyskotkami mnie, który widziałem mleczne Serce Ariocha, iskrzący się oślepiającym blaskiem Rubinowy Tron oraz bajeczne, nie nazwane kolory, którymi lśni Aktorios w Pierścieniu Królów. To więcej niż zwykłe klejnoty, pani. W
nich kryje się moc, która tchnęła życie w cały wszechświat. - Proszę cię o wybaczenie, panie Elryku, i ciebie, panie Moonglumie. Elryk roześmiał się niemalże z sympatią. - Nieszczególni z nas komicy, pani. Jednak Bogowie Szczęścia pomogli nam uciec z Nadsokor i powinniśmy spłacić im dług. Odwieziemy cię do Karlaak, Miasta Nefrytowych Wież, a Las Troos zbadamy kiedy indziej. Niepokój widniejący w oczach dziewczyny przytłumił nieco wylewność jej podziękowań. - A teraz, skoro my dokonaliśmy już prezentami - powiedział Melnibonéanin - może byłabyś tak dobra i powiedziała nam swe imię oraz historię. - Jestem Zarozinia z Karlaak, córka rodu Voashoonów, najpotężniejszego klanu w południowo-wschodniej Ilmiorze. Nasi krewni mieszkają w handlowych miastach na wybrzeżach Pikaraydu. Wraz z wujem i dwoma kuzynami wybraliśmy się w podróż, by ich odwiedzić. - Niebezpieczna wyprawa, pani Zarozinio. - Tak, panie. Zwłaszcza że czyhały na nas nie tylko zwykłe niebezpieczeństwa. Dwa tygodnie temu pożegnaliśmy się z krewniakami i wyruszyliśmy do domu. Nie niepokojeni przebyliśmy cieśniny Vilmir i tam wynajęliśmy wojowników, którzy mieli nas osłaniać w drodze przez Vilmir i dalej do Ilmiory. Ominęliśmy Nadsokor wiedząc, że uczciwi wędrowcy nie spotykają się w Mieście Żebraków z gościnnym przyjęciem... Elryk uśmiechnął się na te słowa. - Nieuczciwi wędrowcy też nie, jak mieliśmy okazję się przekonać. Wyraz twarzy Zarozinii dobitnie świadczył, że trudno jej pogodzić dobry humor albinosa z jego fatalną reputacją. - Ominąwszy Nadsokor - ciągnęła dziewczyna - ruszyliśmy w stronę granic Org, gdzie leży Troos. Podróżowaliśmy bardzo ostrożnie wzdłuż obrzeży lasu, wiedząc, jak złą sławą się cieszy. I wówczas wpadliśmy w zasadzkę, a najemnicy uciekli. - W zasadzkę? - przerwał Moonglum. - Kto ją zastawił, czy możesz to powiedzieć, pani? - Sądząc po przykrym dla oka wyglądzie i przysadzistej posturze musieli to być tubylcy. Napadli na nasz orszak. Mój wuj i kuzyni walczyli dzielnie, lecz zostali zabici. Jeden z kuzynów zdołał uderzyć mego wałacha po zadzie i wierzchowiec pogalopował przed siebie. Nie potrafiłam go powstrzymać. Słyszałam okropne wrzaski, szaleńczy śmiech, a kiedy wreszcie udało mi się zatrzymać konia, okazało się, że się zgubiłam. Później usłyszałam, jak
nadchodzicie i cała w strachu czekałam, aż mnie miniecie, sądząc, że także jesteście mieszkańcami Org. Gdy jednak rozpoznałam wasz akcent i doszły mnie fragmenty rozmowy, pomyślałam, że moglibyście mi pomóc. - W istocie, pomożemy ci, pani - odezwał się Moonglum, kłaniając się szarmancko z siodła. - Jestem głęboko wdzięczny za przekonanie pana Elryka o tym, że potrzebne jest ci wsparcie. Gdyby nie to, znajdowalibyśmy się teraz głęboko w tym potwornym lesie, bez wątpienia walcząc z jakimś niebezpieczeństwem. Boleję wraz z tobą nad śmiercią twych krewniaków i zapewniam cię, że od tej pory strzec cię będą nie tylko miecze i dzielne serca, lecz także magia, która może zostać w razie potrzeby zastosowana. - Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. - Elryk zmarszczył brwi. - Beztrosko mówisz o magii, przyjacielu Moonglumie, ty, który tak jej nienawidzisz. Moonglum uśmiechnął się szeroko. - Pocieszałem jedynie młodą damę, Elryku. I przyznaję, że zdarzały się chwile, gdy z wdzięcznością myślałem o posiadanej przez ciebie piekielnej mocy. Proponuję jednak, byśmy teraz rozbili obóz i, pokrzepiwszy siły, ruszyli dalej o świcie. - Zgadzam się - odparł Elryk, spoglądając na dziewczynę niemalże z zakłopotaniem. Ponownie poczuł gwałtowne bicie serca i tym razem trudniej przyszło mu je opanować. Dziewczyna również wydawała się zafascynowana albinosem. Przyciągała ich jakaś niewidzialna siła, wystarczająca, by zmienić bieg przeznaczenia i rzucić dwoje ludzi na ścieżki losu, z których istnienia nie zdawali sobie dotąd sprawy. Noc nadeszła szybko, gdyż dni były krótkie w tej części świata. Moonglum dokładał drew do ognia, nerwowo rozglądając się dokoła. Zarozinia, odziana w bogato wyszywaną suknię ze złotogłowiu, migoczącą w świetle ogniska, podeszła z wdziękiem do Elryka, który siedział na ziemi segregując zebrane zioła. Dziewczyna zerknęła ostrożnie na albinosa, a widząc, że rośliny absorbują go całkowicie, poczęła przyglądać mu się z nie skrywaną ciekawością. Melnibonéanin podniósł wzrok i uśmiechnął się blado. Teraz, gdy nie starał się skrywać swych uczuć, jego twarz przybrała szczery, sympatyczny wyraz. - Niektóre z tych ziół mają lecznicze właściwości - powiedział - a innych używa się do przywoływania duchów. Są też takie, które dają nienaturalną siłę lub przyprawiają ludzi o szaleństwo. Te mi się przydadzą. Zarozinia usiadła przy jego boku, odgarniając czarne włosy pulchną ręką. Piersi dziewczyny wznosiły się i opadały gwałtownie. - Czy istotnie jesteś przynoszącym zło czarnoksiężnikiem, o którym mówią legendy,
panie Elryku? Trudno mi w to uwierzyć. - W wiele miejsc sprowadziłem zło - odparł albinos -ale w większości przypadków istniało ono tam już wcześniej. Nie szukam wymówek. Wiem, kim jestem i co zrobiłem. Zabijałem bezlitosnych czarnoksiężników i niszczyłem złych władców, ale jestem też odpowiedzialny za śmierć wielu szlachetnych mężczyzn i jednej kobiety. Była moją kuzynką. Kochałem ją i zabiłem. Mój miecz ją zabił. - A czy jesteś panem swego miecza? - Często się nad tym zastanawiam. Bez niego jestem bezradny. - Melnibonéanin objął dłonią rękojeść Zwiastuna Burzy. - Powinienem być mu wdzięczny. - Ponownie czerwone oczy albinosa zyskały na głębi, skrywając pełną goryczy świadomość głęboko zakorzenioną w jego duszy. - Przepraszam, jeżeli obudziłam jakieś bolesne wspomnienia... - Nie przepraszaj, Zarozinio. Ten ból tkwi we mnie od dawna, ty nie masz z tym nic wspólnego. Mówiąc szczerze w twojej obecności czuję wielką ulgę. Zaskoczona, spojrzała na albinosa i uśmiechnęła się. - Nie chcę, byś pomyślał, że jestem kobietą swobodnych obyczajów, ale... Melnibonéanin wstał szybko. - Moonglumie, czy z ogniem wszystko w porządku? - Oczywiście, Elryku. Będzie się palił przez całą noc. - Moonglum przechylił głowę na bok. Równie bezsensowne pytania nie leżały w naturze Elryka, ale że albinos nie odezwał się już więcej, mały człowieczek wzruszył ramionami i odwrócił się, by zająć się sprawdzaniem broni. Nie wiedząc, o co jeszcze mógłby się zapytać, Elryk zwrócił się do Zarozinii, mówiąc cicho i z naciskiem: - Jestem mordercą i złodziejem, nie nadaję się do... - Panie Elryku, jestem... - Jesteś zauroczona legendą, to wszystko. - Nie! Gdybyś czuł to, co ja, wiedziałbyś, że to musi być coś więcej. - Jesteś młoda. - Wystarczająco dorosła. - Strzeż się. Moje przeznaczenie musi się dopełnić. - Przeznaczenie? - To właściwie nie przeznaczenie, lecz okrutna rzecz zwana klątwą. Nie odczuwam litości, chyba że widzę coś we własnej duszy. Wtedy czuję litość i lituję się. Ale nienawidzę
przyglądać się własnej duszy. Na tym polega moja klątwa. To nie Los, nie Gwiazdy, nie Ludzie, nie Demony, nie Bogowie. Spójrz na mnie, Zarozinio. Widzisz przed sobą albinosa, igraszkę w rękach Bogów Czasu. Elryka z Melniboné, który dąży do powolnej i okrutnej samodestrukcji. - To samobójstwo! - Owszem. Skazałem się na powolną śmierć. A ci, których spotkam na swej drodze, cierpią także. - To wszystko nieprawda, Elryku. Przemawia przez ciebie szaleństwo, zrodzone z poczucia winy. - Bo jestem winny, Zarozinio. - A przecież Moonglum podróżuje z tobą pomimo ciążącej klątwy. - On jest inny. Pewność siebie chroni go przed wszelkim złem. - Ja też jestem pewna siebie, Elryku. - Ale w twoim przypadku wynika to z młodości. To co innego. - Czy więc muszę stracić siłę wraz z młodością? - Jesteś silna. Jesteś równie silna jak my, zapewniam cię. Zarozinia wstała, otwierając ramiona. - A więc pojednajmy się, Elryku z Melniboné. I tak uczynili. Elryk chwycił dziewczynę, całując ją z mocą wynikającą nie tylko z namiętności. Po raz pierwszy zapomniał o Cymoril z Imrryr. Leżeli razem na miękkiej darni, niepomni na Moongluma, który polerował zakrzywioną klingę z piekącą zazdrością w sercu.
Wszyscy zasnęli i ogień wygasł. Ogarnięty radością Elryk zapomniał, a może nie chciał pamiętać, że nadeszła jego kolej, by stanąć na straży. Moonglum czuwał do późnej nocy, lecz w końcu zmorzył go sen, jako że Elwheryjczyk nie miał nic, z czego mógłby czerpać dodatkowe siły. W cieniu potwornych drzew ostrożnie poruszyły się jakieś postacie. Mieszkańcy Org o zdeformowanych ciałach poczęli podkradać się niezgrabnie w stronę śpiących. Instynkt kazał Elrykowi otworzyć oczy. Albinos popatrzył na spokojną twarz leżącej obok Zarozinii, po czym, nie ruszając głową, rozejrzał się dokoła i dostrzegł niebezpieczeństwo. Przekręciwszy się na bok chwycił Zwiastuna Burzy i wyszarpnął klingę z pochwy. Miecz zawarczał, jak gdyby niezadowolony, że go budzą.
- Moonglumie! Niebezpieczeństwo! - wrzasnął Melnibonéanin, przerażony, gdyż ryzykował coś więcej niż tylko własne życie. Niewysoki mężczyzna podniósł raptownie głowę. Spał trzymając zakrzywioną szablę na kolanach, więc teraz zerwał się na równe nogi i z bronią podbiegł do Elryka. Napastnicy podchodzili coraz bliżej. - Przepraszam - powiedział. - To moja wina, ja... I wówczas tubylcy zaatakowali. Elryk i Moonglum stanęli nad dziewczyną, która obudziła się i zobaczyła, co się dzieje. Nie krzyknąwszy nawet, zaczęła rozglądać się za jakąś bronią. Nie znalazła jej jednak, więc siedziała spokojnie, nie mogąc zrobić nic innego. Cały tuzin śmierdzących padliną stworów mamrocząc coś po cichu wymierzył w stronę Elryka i Moongluma długie, groźne ostrza przypominające katowskie miecze. Zwiastun Burzy ze świstem przeciął powietrze, odepchnął miecz i pozbawił głowy jego właściciela. Krew trysnęła z tułowia osuwającego się bezwładnie koło ogniska. Moonglum uchylił się przed furkoczącym ostrzem, stracił równowagę, upadł i ciął przeciwnika pod kolana, przerywając ścięgna. Napastnik wrzeszcząc zwalił się na ziemię. Moonglum, nie podnosząc się, zadał cios od dołu, przebijając serce kolejnego z tubylców. Wtedy wreszcie zerwał się na nogi i stanął ramię w ramię z Elrykiem, osłaniając wstającą z posłania Zarozinię. - Konie - rzucił albinos. - Jeżeli to bezpieczne, spróbuj je przyprowadzić. Przy życiu pozostało jeszcze siedmiu tubylców. Moonglum syknął, gdy ostrze odcięło kawałek ciała z jego lewego ramienia, lecz oddał cios, przebijając gardło napastnika, po czym obrócił się lekko i rozrąbał twarz następnego. Trójka przyjaciół parła naprzód, odpierając ataki rozwścieczonych napastników. Sycząc z bólu Moonglum, którego lewa dłoń ociekała jego własną krwią, wyciągnął z pochwy swój długi sztylet. Ułożywszy kciuk na rękojeści niski mężczyzna zablokował szablą cios przeciwnika, zbliżył się do niego i mierząc od dołu rozorał mu pierś sztyletem. Pulsujący ból w ranie stał się nie do zniesienia. Elryk, trzymając swój wielki, runiczny miecz oburącz zatoczył nim półkole, powalając na ziemię kilka wyjących, zdeformowanych stworów. Zarozinia rzuciła się w stronę koni, skoczyła na swego wałacha i podprowadziła pozostałe wierzchowce w kierunku walczących mężczyzn. Albinos zadał kolejny cios i jednym susem znalazł się w siodle, błogosławiąc własną przezorność, która kazała mu zostawić cały ekwipunek przy koniu na wypadek niebezpieczeństwa. Moonglum szybko poszedł w jego ślady i cała trójka cwałem opuściła polanę. - Juki! - Nie tylko rana była przyczyną pobrzmiewającego w głosie Moongluma bólu.
- Zostawiliśmy juki! - I co z tego? Nie przeciągaj struny, przyjacielu. I tak mieliśmy spore szczęście. - Ale tam zostały wszystkie nasze skarby! Elryk roześmiał się, po części z ulgi, po części dlatego, że istotnie był w dobrym humorze. - Nie bój się, przyjacielu, odzyskamy je. - Znam cię, Elryku. Nie masz szacunku dla rzeczywistych bogactw. Ale nawet Moonglum śmiał się, gdy zostawili za sobą rozwścieczonych mieszkańców Org i mogli jechać dalej skróconym galopem. Elryk przechylił się w siodle i objął Zarozinię. - Jesteś godną córą walecznego klanu, którego krew płynie w twych żyłach. - Dziękuję - powiedziała, zadowolona z komplementu - jednak moi rodacy nie dorównują w sztuce władania mieczem ani tobie, ani Moonglum owi. To było fantastyczne. - Podziękuj Zwiastunowi Burzy - odparł Elryk krótko. - Nie. Podziękuję tobie. Wydaje mi się, że pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tej piekielnej klindze, niezależnie od jej rzeczywistej mocy. - Jest mi niezbędna. - Do czego? - Ona daje mi siłę, a teraz daje siłę także tobie. - Nie jestem wampirem - uśmiechnęła się dziewczyna - i nie muszę czerpać siły z tak potwornego źródła. - Ale ja muszę - powiedział albinos z powagą. - Nie kochałabyś mnie, gdyby miecz nie zaopatrywał mnie we wszystko, czego potrzebuję. Bez niego jestem niczym pozbawiony kręgosłupa mięczak. - Nie wierzę ci, ale nie będę się teraz z tobą spierać. Przez chwilę jechali w milczeniu. Później, gdy zatrzymali się i zsiedli z koni, Zarozinia przyłożyła zioła, które dał jej Elryk, do rany Moongluma i zaczęła ją opatrywać. Elryk zamyślił się głęboko. Las wokół nich pełen był makabrycznych, niesamowitych odgłosów. - Jesteśmy w sercu Troos - powiedział. - Nie chcieliśmy zagłębiać się w puszczę, ale pokrzyżowano nam szyki. Zastanawiam się, czy naszej wizyty w tej krainie nie powinny zwieńczyć odwiedziny u Króla Org. Moonglum roześmiał się. - Czy mamy posłać przodem naszą broń? I związać sobie ręce? - Ból w ramieniu
został już złagodzony obecnością szybko działających ziół. - Naprawdę chcę to zrobić. Wszyscy mamy do spłacenia dług mieszkańcom Org. Zabili wuja i kuzynów Zarozinii, zranili ciebie, a teraz zagarnęli wszystkie nasze skarby. Jest wiele powodów, dla których powinniśmy prosić Króla o rekompensatę. A poza tym, te stwory wyglądają na dość głupie i łatwo je będzie oszukać. - Zgadzam się. W nagrodę za brak zdrowego rozsądku Król po prostu nas poćwiartuje. - Mówię poważnie. Myślę, że powinniśmy pojechać. - Przyznaję, że chętnie odzyskałbym utracone bogactwa. Ale nie możemy ryzykować bezpieczeństwa damy, Elryku. - Mam zostać żoną Elryka, Moonglumie. Jeżeli on jedzie odwiedzić Króla Org, ja jadę z nim. Moonglum uniósł w górę jedną brew. - Nie traciliście czasu. - Zarozinia mówi prawdę. Wszyscy pojedziemy do Org. Magia uchroni nas przed niewczesnym gniewem Króla. - A więc nadal pragniesz śmierci i zemsty, Elryku. -Moonglum wzruszył ramionami i dosiadł konia. - Cóż, nie robi mi to różnicy, bo odkąd podróżuję z tobą, mam same zyski. Co prawda twierdzisz, że twoje towarzystwo przynosi pecha, ale mnie przyniosłeś jedynie szczęście. - Nie będziemy igrać ze śmiercią - uśmiechnął się Elryk - ale mam nadzieję, że uda nam się zaspokoić pragnienie zemsty. - Wkrótce nadejdzie świt - powiedział Moonglum. -Wedle mojego rozeznania, orgijska cytadela leży o sześć godzin jazdy stąd na południowo-południowy wschód. Musimy wziąć kierunek na Przedwieczną Gwiazdę. Oczywiście, o ile mapa, którą widziałem w Nadsokor nie myliła się. - Twoje wyczucie kierunku nigdy nie zawodzi, Moonglumie. W każdej karawanie powinien być człowiek taki jak ty. - To dlatego, że my, w Elwher, opieramy całą filozofię na gwiazdach - odparł Moonglum. - Sądzimy, że w nich zapisane są całe dzieje Ziemi. Przecież gdy obracają się dokoła naszej planety, muszą widzieć wszystkie rzeczy, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. To są nasi Bogowie. - Przynajmniej łatwo możecie przewidzieć ich zachowanie - powiedział Elryk i cała trójka ruszyła w stronę Org. Lekko im było na sercach, mimo że właśnie zdecydowali się podjąć niesłychane ryzyko.
ROZDZIAŁ 2
W okolicznych krainach niewiele wiedziano o królestwie Org. Powszechnie znany był jedynie fakt, że w jego granicach leży Las Troos i wielu ludziom ta wiedza wystarczała. Mieszkańcy lasu w przytłaczającej większości nie wyglądali zbyt urodziwie; ich ciała były dziwacznie zdeformowane, jak gdyby nie ukształtowane do końca. Legenda głosiła, że w Troos żyją potomkowie Przeklętego Ludu. Powiadano, że władcy owych stworów z wyglądu przypominają zwyczajnych ludzi, ale ich umysły są jeszcze bardziej zwyrodniałe niż członki poddanych. Tubylców nie było wielu. Mieszkali rozproszeni po całym lesie, rządził zaś nimi król z cytadeli, którą także zwano Org. Do tej właśnie cytadeli zmierzał Elryk z dwojgiem swych towarzyszy. W drodze Melnibonéanin wyjaśnił, w jaki sposób zamierza ich obronić przed orgijskimi wojownikami. W lesie udało mu się znaleźć liście, które w połączeniu z pewnymi zaklęciami (nieszkodliwymi w tym sensie, że istniało jedynie niewielkie niebezpieczeństwo, by ten, kto je wypowiada ucierpiał od przyzywanych przez siebie duchów) mogły obdarzyć osobę pijącą otrzymany z nich wywar czasową niewrażliwością na rany. Pod wpływem magii cząstki skóry i ciała ulegały specyficznemu przegrupowaniu, zyskując odporność na wszelkie ostrza i niemal wszystkie ciosy. Elryk, który niespodziewanie stał się bardzo rozmowny, wyjaśnił, na czym polega działanie wywaru i zaklęć, ale że używał słów archaicznych i ezoterycznych, pozostała dwójka niewiele zrozumiała z jego wykładu.
Zatrzymali się o godzinę jazdy od miejsca, w którym Moonglum spodziewał się znaleźć cytadelę, tak by Elryk zdążył przygotować eliksir i wypowiedzieć zaklęcie. Albinos pracował szybko. W używanym przez alchemików moździerzu roztarł liście z odrobiną wody, po czym zagotował otrzymany ekstrakt na wolnym ogniu. Podczas gdy wywar wrzał nad ogniskiem, Melnibonéanin narysował na ziemi tajemnicze runy. Niektóre z nich miały tak dziwaczne kształty, że zdawały się niknąć w danym wymiarze i pojawiać gdzieś poza nim. Ciało, ścięgna, krew i kości
Uchroń, ziele, od słabości. Niech bezpiecznie podróżuje Ten, kto ciebie pokosztuje. Elryk śpiewnym głosem wyrecytował słowa zaklęcia. W powietrzu ponad ogniem pojawiła się niewielka, różowa chmura, zawirowała i przybrawszy spiralny kształt, pomknęła w stronę misy. Wywar zabulgotał i się uspokoił. - Śmiesznie proste, dziecinne zaklęcie - powiedział Melnibonéanin. - Tak banalne, że niemal o nim zapomniałem. Nieczęsto miałem okazję je stosować, gdyż niezbędne do eliksiru liście rosną tylko w Troos. Wywar zastygł przez ten czas w masę, z której Elryk utoczył niewielkie gałki. - W większych ilościach - przestrzegł - substancja ta jest trucizną. Objawy wystąpiłyby dopiero po kilku godzinach. Mimo to musimy podjąć niewielkie ryzyko. Wręczył przyjaciołom po gałce, którą oni przyjęli nieufnie. -Połknijcie je, tuż zanim dotrzemy do cytadeli - powiedział albinos - chyba że wcześniej natkniemy się na orgijskich wojowników. Dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę.
Kilka mil na południowy wschód od Troos niewidomy mężczyzna obudził się, śpiewając przez sen smętną pieśń...
O zmroku dotarli do posępnej cytadeli Org. Z blanków starożytnej, zbudowanej na planie kwadratu siedziby Królów Org dobiegły ich gardłowe głosy. Potężna skała ociekała wilgocią, przeżerały ją porosty i mizerny, cętkowany mech. Jedyne wejście wystarczająco duże, by mógł przezeń przejechać konny jeździec znajdowało się na szczycie ścieżki, którą pokrywało głębokie niemal na stopę czarne, cuchnące błoto. - Czego szukacie na królewskim dworze Gutherana Potężnego? Nie widzieli osoby, która zadała to pytanie. - Gościny i posłuchania u twego władcy - odparł Moonglum niefrasobliwie, skutecznie ukrywając zdenerwowanie. - Przynosimy do Org ważne wieści. Z blanków wyjrzała zniekształcona twarz. - Wejdźcie, nieznajomi. Witajcie - powiedziała nieza-chęcająco.
Ciężka, drewniana krata uniosła się w górę, by umożliwić im wejście. Konie powoli przebrnęły przez błoto i wędrowcy znaleźli się na podwórcu cytadeli. Ponad ich głowami morze czarnych, strzępiastych chmur pędziło po szarym niebie, śpiesząc w stronę horyzontu, jak gdyby chcąc uciec od grozy Org i potworności Lasu Troos. Podwórzec pokrywało, chociaż nie tak grubą warstwą, takie samo cuchnące błoto jak to, które broniło dostępu do cytadeli. Nad dziedzińcem wisiał ciężki, nieruchomy cień. Po prawej ręce Elryka widniały schody prowadzące do zwieńczonego łukiem przejścia, częściowo przesłoniętego zwieszającą się masą anemicznych porostów, identycznych jak te, które albinos widział na zewnętrznych murach i w Lesie Troos. W przejściu, odgarniając porosty bladą, upierścienioną dłonią, pojawił się wysoki mężczyzna i stanąwszy na najwyższym stopniu schodów, spod przymrużonych powiek mierzył przybyszów wzrokiem. W przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców cytadeli mężczyzna był przystojny, z masywną, lwią głową i długimi, białymi włosami podobnymi włosom Elryka, ale przybrudzonymi, splątanymi i niezadbanymi. Wysoki człowiek nosił ciężki kaftan z pikowanej, tłoczonej skóry i żółte, sięgające kostek spodnie. U pasa miał nagi sztylet o szerokim ostrzu. Liczył sobie więcej lat niż Elryk. Albinos szacował go na jakieś czterdzieści - pięćdziesiąt wiosen. Dumna i cokolwiek dekadencka twarz mężczyzny była dziobata i poorana bruzdami. Nieznajomy patrzył na nich w milczeniu, nie witając. Zamiast tego dał znak jednemu ze strażników na blankach, by opuszczono kratę. Opadła z hukiem, odcinając drogę ucieczki. - Zabijcie mężczyzn i zatrzymajcie kobietę - rozkazał potężny mężczyzna niskim, monotonnym głosem. Elrykowi zdarzało się słyszeć podobną mowę z ust umarłych. Zgodnie z planem Elryk i Moonglum stanęli po obu stronach Zarozinii i zamarli w bezruchu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Pokraczne stwory, zaskoczone, zbliżyły się do nich ostrożnie, wlokąc szerokie nogawki spodni po błocie i kryjąc dłonie w długich, niekształtnych rękawach przybrudzonych szat. Miecze świsnęły w powietrzu. Elryk zachwiał się wprawdzie od ciosu, jaki spadł na jego ramię, ale nic poza tym. Moonglum podobnie. Stwory odskoczyły. Na ich zwierzęcych twarzach malowały się zakłopotanie i zdumienie. Wysoki mężczyzna otworzył szeroko oczy. Podniósł do grubych warg upierścienioną dłoń i poskubał zębami paznokieć. - Nasze miecze nie czynią im szkody, Królu! Nie odnoszą ran, nie krwawią. Co to za ludzie?
Albinos roześmiał się hałaśliwie. - Nie jesteśmy zwykłymi ludźmi, mały człowieku, możesz być tego pewien. Jesteśmy wysłannikami Bogów i przybyliśmy do twego Króla z posłaniem od naszych potężnych władców. Nie obawiaj się, nie skrzywdzimy was, gdyż wy nie możecie nas skrzywdzić. A teraz odejdźcie i przygotujcie wszystko na nasze powitanie. Elryk spostrzegł, że Król Gutheran jest zaskoczony, ale bynajmniej nie zwiedziony jego słowami. Albinos zaklął w duchu. O inteligenci mieszkańców Org sądził po wyglądzie tych, których spotkał wcześniej. Ich król, szalony czy nie, był o wiele inteligentniejszy i trudniejszy do oszukania. Melnibonéanin ruszył po schodach w stronę spoglądającego groźnie Gutherana. - Witaj, Królu Gutheranie. Bogowie wreszcie powrócili do Org i pragną, byś o tym wiedział. - Org nie musiało czcić Bogów przez całą wieczność -odparł Gutheran głucho, odwracając się w stronę cytadeli. - Czemuż mielibyśmy teraz ich przyjąć? - Jesteś impertynencki, Królu. - A ty zuchwały. Skąd mam wiedzieć, że istotnie przychodzicie w imieniu Bogów? Ruszył przodem, prowadząc ich przez nisko sklepione sale. - Widziałeś, że miecze twych podwładnych nie czynią nam żadnej szkody. - To prawda. Chwilowo uznam to za wystarczający dowód. Powinienem chyba urządzić bankiet na waszą cześć. Wydam stosowne rozkazy. Rozgośćcie się, wysłannicy. Słowa króla nie brzmiały zbyt uprzejmie, ale nic nie można było wywnioskować z ich tonu; Gutheran mówił jednostajnym, monotonnym głosem. Elryk zsunął z ramion ciężki, podróżny płaszcz i powiedział beztrosko: - Wspomnimy naszym władcom o ciepłym przyjęciu, z jakim się tu spotkaliśmy.
Dwór królewski pełen był mrocznych sal, w których pobrzmiewały echa ironicznego śmiechu. Mimo że Elryk zadawał Gutheranowi wiele pytań, król nie chciał na nie odpowiadać lub czynił to za pomocą mętnych, nic nie znaczących zdań. Gościom nie przydzielono komnat, w których mogliby się odświeżyć, przez kilka godzin stali więc w głównej sali cytadeli. Gutheran, jeżeli im towarzyszył i nie wydawał dotyczących bankietu rozkazów, siedział otępiały na tronie i skubał paznokcie, nie zwracając na nic uwagi. - Ładna gościnność - szepnął Moonglum. - Elryku, jak długo będzie działał eliksir? - Zarozinia trzymała się blisko albinosa.
Melnibonéanin objął ją ramieniem. - Nie wiem. Już niedługo. Ale spełnił swą rolę. Wątpię, żeby próbowali nas zaatakować po raz drugi. Mimo to strzeżcie się innych, bardziej wyrafinowanych zakusów na nasze życia. Główna sala miała sufit o wiele wyżej niż pozostałe. Otaczała ją biegnąca pod sklepieniem galeria. Komnata była zimna, nie ogrzana. Na żadnym z kilkunastu otwartych, urządzonych na nagiej podłodze palenisk nie płonął ogień. Nie udekorowane ściany ociekały wilgocią; kamienne, zniszczone przez czas mury sprawiały posępne wrażenie. Na podłodze, której nie pokrywały nawet słomiane maty, walały się stare kości i kawałki psującej się żywności. - Nie można powiedzieć, żeby przesadnie dbali o swą rezydencję - skomentował Moonglum, rozglądając się dokoła z niesmakiem i zerkając na zamyślonego Gutherana, który najwyraźniej zapomniał o ich obecności. Do komnaty wsunął się służący i szepnął królowi kilka słów. Ten skinął głową i opuścił Wielką Salę. Wkrótce weszli doń ludzie niosący ławy i stoły i poczęli ustawiać je pod ścianami. Bankiet miał się w końcu rozpocząć. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Troje gości usiadło po prawej ręce króla, który przywdział wysadzany drogimi kamieniami łańcuch, oznakę swej władzy. Po lewej stronie siedział syn Gutherana i kilka milczących kobiet z królewskiego rodu. Książę Hurd, młodzieniec o posępnej twarzy, który zdawał się nosić w sercu urazę do swego ojca, sięgnął w stronę nieapetycznie wyglądającego jadła, jakie im podano. - Czegóż więc żądają Bogowie od nas, biednych mieszkańców Org? - zapytał książę przyglądając się Zarozinii o wiele bardziej intensywnie, niżby to mogło tłumaczyć zwyczajne zainteresowanie. - Niczego, prócz tego, byście oddawali im cześć. W zamian za to możecie w szczególnych przypadkach liczyć na ich pomoc - odparł Elryk. - I to wszystko? - Hurd roześmiał się. - To i tak więcej, niż oferują nam ci spod Wzgórza. - Jakiego Wzgórza? - zainteresował się Moonglum. Nikt mu nie odpowiedział. Zamiast tego uszu biesiadników dobiegł ostry, piskliwy śmiech. W drzwiach prowadzących do Wielkiej Sali stał wychudły, zmizerowany mężczyzna, patrzący przed siebie nieruchomym wzrokiem. Jego twarz, chociaż wynędzniała, silnie przypominała rysy Gutherana. Mężczyzna trzymał w ręku muzyczny instrument i szarpał
palcami struny, z których wydobywały się melancholijne, jękliwe dźwięki. - Spójrz, ojcze - odezwał się Hurd gwałtownie. - Oto ślepy Veerkad, twój brat minstrel. Może zaśpiewa dla nas? - Zaśpiewa? - Którąś ze swych pieśni, ojcze. Wargi Gutherana zadrżały i wykrzywiły się w dziwnym grymasie. Po chwili władca odezwał się: - Zezwalam, by zabawił naszych gości jakąś bohaterską balladą, jeżeli takie jest jego życzenie, jednakże... - Jednakże pewnych pieśni śpiewać nie powinien... - Hurd wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. Elryk zgadywał, że książę rozmyślnie dręczy swego ojca, nie potrafił jednak domyślić się prawdziwego znaczenia odgrywanej sceny. - Wujku Veerkadzie zawołał Hurd do niewidomego. - Chodź, zaśpiewaj nam! - Wyczuwam obecność nieznajomych - rzekł Veerkad głucho, nie przerywając gry. A więc w Org pojawili się goście. Hurd zachichotał i pociągnął wina z kielicha. Gutheran jęknął i zadygotał, nerwowo gryząc paznokcie. - Chętnie usłyszelibyśmy jakąś pieśń, minstrelu - zawołał Elryk. - Zaśpiewam wam, nieznajomi, o Trzech Królach w Ciemnościach. Usłyszycie przerażającą historię Królów Org. - Nie! - krzyknął Gutheran, zrywając się z miejsca. Veerkad jednak rozpoczął już pieśń. Wśród Królów, co w ciemnościach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co żyją w Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci też, mieszka pod Wzgórzem. Ten się pojawi w słońca dziedzinie, Gdy z pozostałych choć jeden zginie... - Przestań! - Gutheran, powodowany szaleńczą wściekłością, ruszył chwiejnym krokiem naokoło stołu w stronę swego brata. Drżąc na całym ciele, z twarzą pobladłą z przerażenia, rzucił się na niewidomego mężczyznę. Po dwóch ciosach minstrel osunął się na posadzkę i legł bez ruchu.
- Zabierzcie go! Pilnujcie, by się tu więcej nie pokazał! - krzyknął król. Na jego ustach pojawiła się piana. Hurd, spoważniały nagle, przeskoczył stół, zrzucając zeń talerze i puchary. Chwycił Gutherana za rękę. - Uspokój się, ojcze. Obmyśliłem dla nas nową rozrywkę. - Ty! Pragniesz jedynie mego tronu! To ty sprowokowałeś Veerkada, by zaśpiewał tę okropną pieśń! Wiesz dobrze, że nie mogę jej słuchać bez... - Władca zerknął na drzwi. Pewnego dnia stara przepowiednia spełni się i pojawi się Król spod Wzgórza. Wtedy obaj zginiemy, a wraz z nami całe Org. - Ojcze - Hurd uśmiechnął się zjadliwie. - Niechaj towarzysząca naszym gościom dama wykona przed nami Taniec Bogów. -Jak? - Niech kobieta zatańczy dla nas, ojcze. Elryk usłyszał jego słowa. Wiedział, że eliksir przestał już działać, a nie mógł na oczach wszystkich podać swym przyjaciołom nowej jego porcji. Wstał. - To, o czym mówisz, byłoby świętokradztwem, książę. - Zapewniliśmy wam rozrywkę. Obyczajem Org jest, by goście również zabawiali swych gospodarzy. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Elryk pożałował, że chciał okpić mieszkańców Org. Teraz jednak nic nie mógł zrobić. Zamierzał ściągnąć z tubylców daninę w imieniu Bogów, lecz najwyraźniej zamieszkującym tę krainę szaleńcom groziło coś o wiele bardziej namacalnego niż gniew Najwyższych. Melnibonéanin popełnił błąd, zaryzykował życie swoje i swoich przyjaciół. Jak powinien postąpić? Usłyszał szept Zarozinii: - W Ilmiorze nauczyłam się tańczyć, gdyż wszystkie damy są u nas uczone tej sztuki. Pozwól mi zatańczyć dla nich. To może ich ułagodzić i otumanić tak, że sprawy przybiorą lepszy obrót. - Arioch świadkiem, że bardzo by się to nam przydało. Byłem głupcem obmyślając podobny plan. Dobrze, Zarozinio, zatańcz dla nich, ale uważaj. - Do Hurda zaś Melnibonéanin zawołał: - Nasza towarzyszka zatańczy dla was, byście mogli ujrzeć piękno stworzone przez Bogów. Później zaś musicie zapłacić daninę, gdyż nasi władcy zaczynają się niecierpliwić. - Daninę? - Gutheran podniósł wzrok. - Nic nie wspominałeś o daninie. - Bogów czci się składając im w ofierze szlachetne kamienie i cenne metale, Królu
Gutheranie. Wydawało mi się, że nie wymaga to tłumaczenia. - Bardziej wyglądacie mi na pospolitych złodziejaszków niż na niepospolitych wysłanników, przyjaciele. My, mieszkańcy Org, jesteśmy biedni i nie mamy bogactw, które moglibyśmy rozdawać jakimś szarlatanom. - Uważaj, co mówisz, Królu! - dźwięczny głos Elryka ostrzegawczo rozbrzmiał w komnacie. - Kiedy ujrzymy taniec, zadecydujemy, ile prawdy jest w twych słowach. Albinos usiadł. Chwycił pod stołem rękę podnoszącej się właśnie Zarozinii, dodając jej otuchy. Dziewczyna z gracją i pewnością siebie wyszła na środek sali i zaczęła tańczyć. Elryk, który ją kochał, zdumiał się jej wdziękiem i biegłością w tej sztuce. Zarozinia tańczyła stare, piękne tańce z Ilmiory, wprawiające w zachwyt nawet gruboskórnych mieszkańców Org. Gdy wirowała po posadzce, wniesiono wielki, szczerozłoty Puchar Powitalny. Hurd pochylił się przez stół. - Puchar Powitalny, panie. Nasz zwyczaj każe, by goście pili z niego na znak przyjaźni - rzekł do Elryka. Albinos skinął głową, niezadowolony, że przerywają mu obserwowanie przepięknego tańca. Nie zdejmował wzroku z pląsającej lekko postaci. W całej komnacie panowała cisza. Hurd wręczył Elrykowi puchar. Melnibonéanin odruchowo podniósł go do warg. Widząc to Zarozinia zbliżyła się w tańcu do stołu i lawirując zręcznie posuwała się w stronę Melnibonéanina. Albinos pociągnął pierwszy łyk. Dziewczyna krzyknęła i stopą wytrąciła mu puchar z ręki. Wino bryznęło na Gutherana i Hurda, który zerwał się z miejsca, zaskoczony. - To wino jest zatrute, Elryku! Hurd z rozmachem uderzył ją w twarz. Dziewczyna upadła na brudną podłogę, jęcząc cicho. - Ty suko! Wysłannikom Bogów na pewno nie zaszkodziłaby odrobina narkotyku w winie. Rozwścieczony Elryk odepchnął Gutherana i zamachnął się na Hurda. Z warg księcia trysnęła krew. Narkotyk jednak zaczynał już działać. Gutheran coś krzyknął; Moonglum, wznosząc wzrok do góry, dobył szabli. Albinos chwiał się na nogach, zmysły odmawiały mu posłuszeństwa. Cała scena wydała mu się nagle mocno nierealna. Widział, jak służący chwytają Zarozinię, nie mógł jednak dostrzec, jak daje sobie radę Moonglum. Czuł się otumaniony i chory, tracił panowanie nad swym ciałem. Resztką sił Elryk zebrał się w sobie i jednym potężnym ciosem powalił Hurda na
ziemię. A potem stracił przytomność.
ROZDZIAŁ 3
Na nadgarstkach czuł zimny uścisk łańcuchów. Twarz, piekącą w miejscu, gdzie rozorały ją paznokcie Hurda, chłodziła siąpiąca z góry mżawka. Albinos rozejrzał się dokoła. Przykuto go do dwóch kamiennych menhirów, stanowiących fragment olbrzymiego kurhanu. Była noc; wysoko na niebie wisiał blady księżyc. W dole ujrzał grupkę ludzi. Pomiędzy nimi dostrzegł Hurda i Gutherana, którzy szczerzyli zęby w złośliwym uśmiechu. - Żegnaj, wysłanniku. Przysłużysz nam się dobrze: ta ofiara ułagodzi mieszkańców Wzgórza! - krzyknął Hurd, po czym razem z innymi pośpieszył w stronę cytadeli, której czarna sylweta rysowała się nie opodal. Gdzie się znajdował? Co się stało z Zarozinią i Moonglumem? Dlaczego przykuli go tutaj, dlaczego zostawili -nagle spłynęło nań przypomnienie i wszystko stało się jasne - pod Wzgórzem! Melnibonéanin zadrżał, bezradny w skuwających go mocnych łańcuchach. Zaczął je szarpać w rozpaczy. Bezskutecznie. Starał się naprędce wymyślić jakiś plan, ale rozpraszał go ból i niepokój o los przyjaciół. Z dołu dobiegały okropne, szurające dźwięki. Nagle pośród mroku pojawił się upiorny biały kształt. Albinos rzucił się w swych łańcuchach, aż zadźwięczało żelazo.
W Wielkiej Sali cytadeli Org odrażająca uroczystość przekształcała się właśnie w ekstatyczną orgię. Gutheran i Hurd, całkowicie pijani, śmiejąc się jak szaleńcy, świętowali swe zwycięstwo. Za drzwiami komnaty stał Veerkad, nasłuchujący i pełen nienawiści. Minstrel nienawidził zwłaszcza swego brata, człowieka, który wydarł mu tron i oślepił, by uniemożliwić studia nad magią, za pomocą której chciał wezwać Króla spod Wzgórza. Wreszcie nadszedł czas - szepnął do siebie i zatrzymał przechodzącego sługę. - Powiedz mi, gdzie trzymają dziewczynę. - W komnacie Króla Gutherana, panie. Veerkad pozwolił odejść służącemu i sam ruszył po omacku przez mroczne korytarze, a potem w górę po krętych schodach, aż dotarł do pokoju, którego szukał. Wydobył klucz,
jeden z wielu, które zrobił bez wiedzy Gutherana, i otworzył drzwi. Zarozinia zobaczyła wchodzącego ślepca, lecz nic nie mogła zrobić. Była zakneblowana i związana fałdami własnej sukni, a poza tym wciąż oszołomiona po uderzeniu Hurda. Powiedziano jej, jaki los spotkał Elryka, wiedziała też jednak, że Moonglum uciekł i straże nadal przeczesują cuchnące korytarze Org. - Przyszedłem, by zaprowadzić cię do twego towarzysza, moja pani - Veerkad uśmiechnął się, chwytając dziewczynę brutalnie i, podniósłszy ją z siłą zrodzoną z szaleństwa, z trudem ruszył w stronę drzwi. Wszelkie przejścia i korytarze znał w Org doskonale, gdyż wśród nich upłynęło mu dzieciństwo i młodość. Na korytarzu jednak, na zewnątrz komnaty Gutherana, stało dwóch ludzi. Jednym z nich był Hurd, książę Org, któremu nie podobał się zachwyt, jaki Zarozinia wywołała u jego ojca, gdyż pożądał jej dla siebie, Młodzieniec dostrzegł Veerkada unoszącego z sobą dziewczynę i czekał w milczeniu, aż wuj się oddali. Drugim był Moonglum, który obserwował całą scenę z cienia, w którym skrył się przed szukającymi go strażnikami. Gdy Hurd ruszył ostrożnie za Veerkadem, niewysoki mężczyzna podążył za nimi. Veerkad wyszedł z cytadeli przez niewielkie, boczne drzwiczki i razem ze swym żywym bagażem powlókł się w stronę widniejącego nie opodal Cmentarnego Wzgórza.
Tuż obok olbrzymiego kurhanu kłębił się tłum trupio bladych ghuli, wyczuwających obecność Elryka; ofiary, jaką złożyli im mieszkańcy Org. I wreszcie Elryk zrozumiał. Oto, czego w Org lękano się bardziej niż gniewu Bogów. Miał przed sobą dawno umarłych przodków ludzi, którzy ucztowali teraz w Wielkiej Sali. Być może słusznie zwano ich Przeklętym Ludem. Na czym polegała klątwa? Nigdy nie odpocząć? Nigdy nie umrzeć? Po prostu zdegenerować w bezrozumne ghule? Melnibonéanin zadrżał. Rozpacz przywróciła mu pamięć. Jękliwe, przejmujące wołanie o pomoc rozległo się między ołowianym niebem a tętniącą ziemią. - Ariochu! Zniszcz kamienie! Uratuj swego sługę! Ariochu, panie, wspomóż mnie! To jednak nie wystarczało. Ghule zbiły się w gromadę i mozolnie ruszyły w górę Wzgórza, w stronę bezradnego albinosa. - Ariochu! Te stworzenia dawno już zapomniały o należnej ci czci! Pomóż mi je zniszczyć!
Ziemia zadrżała, a niebo zasnuło się chmurami, które przesłoniły księżyc, lecz nie skryły przed wzrokiem Elryka zbliżających się nieubłaganie bladolicych, bezkrwistych ghuli. Nagle na niebie pojawiła się kula ognia. Czerń nocy zdawała się poruszać, pulsować wokół niej. A potem, z ogłuszającym hukiem wystrzeliły z kuli dwie ogniste błyskawice, rozbijając w pył więżące Elryka kamienie. Albinos, wiedząc, że Arioch zażąda zapłaty za okazaną pomoc, podniósł się z ziemi. Ledwo stanął na nogi, opadły go pierwsze ghule. Melnibonéanin nie cofnął się, lecz powodowany szalonym gniewem skoczył w sam środek gromady i począł wywijać łańcuchami, zasypując blade stwory gradem ciosów. Ghule odskoczyły, mrucząc gniewnie i jęcząc z bólu, i uciekły w dół, w stronę wejścia do kurhanu. Elryk widział teraz ziejący czernią na tle czarnej nocy otwór w zboczu Wzgórza. Oddychając ciężko spostrzegł, że jego prześladowcy przeoczyli sakiewkę zwisającą mu u pasa. Wyjął z niej kłąb cienkiego, złotego drutu i pośpiesznie zabrał się za otwieranie zamków u kajdan.
Veerkad zachichotał pod nosem. Słysząc to Zarozinia omal nie oszalała z przerażenia. Ślepiec nieprzerwanie mamrotał dziewczynie do ucha: - Ten się pojawi w słońca dziedzinie, gdy z pozostałych choć jeden zginie. Kiedy zaś Król z Org odejdzie w mroki, wtedy umarłych usłyszym kroki. Wskrzesimy go razem, ty i ja. On zemści się na moim przeklętym bracie. Twoja krew, moja maleńka, go przyciągnie. Minstrel wyczuł, że ghule już odeszły i wywnioskował z tego, że zaspokoiły głód. - Twój ukochany dobrze mi się przysłużył. - Veerkad roześmiał się i ruszył w stronę wejścia do kurhanu. Im bardziej taszczący Zarozinię ślepy szaleniec zbliżał się do serca Wzgórza, tym mocniejszy stawał się unoszący się dokoła odór śmierci. Hurd, otrzeźwiony zimnym, nocnym powietrzem, z przerażeniem ujrzał, dokąd kieruje się Veerkad. Kurhan, Wzgórze Króla, cieszył się wśród mieszkańców Org jak najgorszą sławą. Młodzieniec zatrzymał się przed czarnym wejściem i odwrócił, chcąc się wycofać. Nagle dostrzegł schodzącego po zboczu Elryka, odcinającego mu drogę ucieczki. Strach wyolbrzymił w oczach księcia zakrwawioną sylwetkę Melnibonéanina. Z dzikim wrzaskiem Hurd runął w stronę Wzgórza. Elryk nie spostrzegł księcia i wrzask całkowicie go zaskoczył. Wytężał wzrok, by dostrzec, kto krzyczał, było już jednak za późno. Albinos zaczął zbiegać po stromiźnie w stronę wejścia do kurhanu. Kolejna postać wynurzyła się z ciemności.
- Elryku! Dzięki wszystkim gwiazdom i Bogom Ziemi! A więc żyjesz! - Podziękuj Ariochowi, Moonglumie. Gdzie jest Zarozinia? - Tam, w środku. Ten ślepy minstrel zabrał ją ze sobą, a Hurd poszedł za nimi. Ci wszyscy królowie i książęta są szaleni, nie potrafię dostrzec żadnego sensu w ich działaniach. - Nie wydaje mi się, żeby Veerkad chciał dobrze dla Zarozinii. Szybko, musimy ich odnaleźć. - Na wszystkie gwiazdy, czuć odór śmierci! Nigdy nie spotkałem się z czymś takim, nawet po bitwie w dolinie Eshmir, kiedy wojska Elwheru starły się z armią Kalega Yoguna, księcia-uzurpatora z Tanghensi i pół miliona trupów usłało dolinę od krańca po kraniec. - Jeżeli masz za słabe nerwy... - Wolałbym ich wcale nie mieć. Tak byłoby lepiej. Chodźmy... Pośpiesznie ruszyli w głąb korytarza, kierując się odległym echem histerycznego śmiechu Veerkada i nieco bliższym odgłosem kroków oszalałego ze strachu Hurda, który dostał się pomiędzy dwóch wrogów, a trwożył się namyśl o trzecim. Książę Org powoli, po omacku sunął przed siebie, łkając cicho z przerażenia.
W fosforyzującym świetle wypełniającym Główny Grobowiec Veerkad, otoczony zmumifikowanymi ciałami swych przodków, śpiewał przed wielką trumną Króla spod Wzgórza pieśń stanowiącą część rytuału wskrzeszenia. Trumna istotnie była olbrzymia; o połowę większa niż Veerkad, który odznaczał się słusznym wzrostem. Minstrel nie baczył na własne bezpieczeństwo, my siał jedynie o zemście na swym bracie, Gutheranie. W dłoni trzymał długi sztylet, unosząc go nad leżącą na ziemi skuloną i przerażoną Zarozinią. Przelanie krwi ofiary stanowiło kulminacyjny moment obrzędu, a wówczas... Wówczas, całkiem dosłownie, rozpętałoby się Piekło. Taki właśnie plan powziął Veerkad. Królewski brat zakończył pieśń i wzniósł sztylet, gdy nagle do Głównego Grobowca wpadł Hurd z nagim mieczem w dłoni. Minstrel obrócił się gwałtownie, z bezsilną wściekłością malującą się na ślepej twarzy. Nie zwlekając ani na chwilę, Hurd wraził miecz w ciało Veerkada aż po rękojeść, przebijając stryja na wylot. Minstrel jednak, czując zbliżającą się śmierć, jęcząc zacisnął dłonie na gardle księcia. Mocno. Obaj mężczyźni, w których jakimś cudem tliła się jeszcze iskierka życia, zwarci w walce miotali się po migoczącej komnacie, wirując w makabrycznym tańcu śmierci. Trumna Króla spod Wzgórza poczęła drżeć i dygotać z lekka, ruch jej był ledwo dostrzegalny.
W tej właśnie chwili w komnacie pojawili się Elryk i Moonglum. Widząc, że Veerkad i Hurd są już bliscy śmierci, Elryk rzucił się ku leżącej na ziemi Zarozinii. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dziewczyna była nieprzytomna, nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa. Elryk wziął ją na ręce i odwrócił się w stronę wyjścia. Rzucił okiem na rozedrganą trumnę. - Szybko, Moonglumie. Jestem pewien, że ten głupiec przywołał ducha zmarłego. Pośpiesz się, przyjacielu, zanim opadną nas piekielne zastępy. Moonglum głośno chwycił w płuca powietrze i ruszył za albinosem, który biegł już w stronę wyjścia z kurhanu, za którym widniała atramentowa czerń nocy. - Dokąd teraz, Elryku? - Musimy zaryzykować powrót do cytadeli. Zostały tam nasze konie i bagaże. Wierzchowce są nam potrzebne, by jak najszybciej opuścić to miejsce. O ile instynkt mnie nie zawodzi, wkrótce nastąpi tu straszna rzeź. - Nie przypuszczam, by mieszkańcy Org zdołali stawić czoło wrogowi, Elryku. Gdy wychodziłem z zamku, wszyscy byli pijani. Dlatego właśnie z taką łatwością udało mi się wymknąć. Jeżeli cały czas pili z równą intensywnością, nie sądzę, by jeszcze mogli się poruszać. - A więc nie traćmy czasu. Pozostawiwszy Wzgórze za sobą pobiegli do cytadeli.
ROZDZIAŁ 4
Moonglum mówił prawdę. W Wielkiej Sali wszyscy leżeli pogrążeni w pijackim śnie. Płonące na paleniskach ognie buzowały, aż cienie tańczyły po ścianach. - Moonglumie - odezwał się cicho Elryk - idź z Zarozinią do stajen i przygotuj nasze konie. Ja muszę jeszcze spłacić Gutheranowi zaciągnięty dług. - Albinos wskazał palcem na stół. - Spójrz, zwalili tu wszystkie łupy, by napawać oczy dowodami swego zwycięstwa. Zwiastun Burzy leżał na stosie splądrowanych sakw i juków, które zawierały zarówno dobra zrabowane wujowi i kuzynom Zarozinii, jak i te odebrane Elrykowi i Moonglumowi. Zarozinia, przytomna już, lecz nadal oszołomiona, odeszła z Moonglumem, by odnaleźć stajnie, albinos zaś ruszył w stronę stołu, omijając rozciągnięte wszędzie ciała całkowicie pijanych mieszkańców Org oraz płonące na paleniskach ognie. Westchnął z ulgą, gdy wreszcie zacisnął dłoń na rękojeści swego wykutego w piekielnym ogniu miecza. Melnibonéanin jednym susem przesadził stół i już miał chwycić Gutherana, na którego szyi nadal błyszczał wysadzany bajecznie bogatymi klejnotami królewski łańcuch, gdy wielkie drzwi prowadzące do sali otworzyły się z hukiem. Świszczący podmuch lodowatego powietrza wpadł do komnaty, aż ognie pochyliły się i zamigotały nagle. Elryk, zapomniawszy o Gutheranie, odwrócił się, otwierając szeroko oczy. U wejścia do komnaty stał, wypełniając sobą całkowicie drzwi, Król spod Wzgórza. Dawno zmarłego monarchę przywołał Veerkad, którego własna krew posłużyła, by dopełnić aktu wskrzeszenia. Króla spod Wzgórza okrywały przegniłe szaty, suche kości obciągała napięta, poszarpana skóra. W jego piersi nie biło serce, gdyż dawno już pożarły je żywiące się padliną istoty. Władca nie miał też płuc, które mogłoby wypełnić powietrze. Mimo to jednak Król spod Wzgórza żył... Król spod Wzgórza. Był on ostatnim, wielkim władcą Przeklętego Ludu, który w swym gniewie zniszczył połowę Ziemi i stworzył Las Troos. Za zmarłym królem kłębiły się hordy upiornych wojowników, których w legendarnej przeszłości pochowano razem z ich dowódcą. Rozpoczęła się masakra. Elryk mógł jedynie zgadywać, jaka krzywda sprzed wieków stała się przyczyną dokonywanej właśnie zemsty, lecz niezależnie od wszystkiego grożące mu niebezpieczeństwo było bardzo realne.
Albinos wyciągnął Zwiastuna Burzy, gdyż rozjuszona horda wywierała gniew na wszystkim, co żyło. Salę wypełniły jęki i przerażone wrzaski nieszczęsnych mieszkańców Org. Elryk, na wpół sparaliżowany ze zgrozy, nadal stał obok tronu. Słysząc hałas, Gutheran obudził się i ujrzał przed sobą Króla sprzed Wzgórza. - Nareszcie będę mógł odpocząć! - zawołał, niemalże z ulgą. Osunął się, umierając w żelaznym uścisku zmarłego władcy i pozbawiając Elryka możliwości dokonania zemsty. Albinos przypomniał sobie posępną pieśń Veerkada. Trzej Królowie w Ciemnościach: Gutheran, Veerkad i Król spod Wzgórza. A teraz żył tylko ostatni; ten, który był martwy przez całe tysiąclecia. Zimny, martwy wzrok króla omiótł całą salę i zatrzymał się na Gutheranie, rozciągniętym na swym tronie, ze starożytnym łańcuchem, oznaką sprawowanego urzędu, nadal zwieszającym mu się z szyi. Elryk zerwał go z martwego ciała i cofnął się, widząc zbliżającego się Króla spod Wzgórza. Albinos wsparł się plecami o słup; wszędzie dookoła ucztowały ghule. Martwy król podszedł jeszcze bliżej i nagle, z jękliwym świstem dobywającym się z głębi rozkładającego się ciała, rzucił się na Elryka, zmuszając go do rozpaczliwej obrony przed atakiem ostrych pazurów. Albinos desperacko ciął nie znającego bólu przeciwnika. Nawet magiczne ostrze niewiele mogło zdziałać przeciwko istocie, której nie sposób było ani upuścić krwi, ani odebrać duszy. Melnibonéanin zasypywał wroga gradem ciosów, ale wyszczerbione paznokcie darły jego skórę, a zęby niebezpiecznie zbliżały się do gardła. Nad tym wszystkim zaś unosił się obezwładniający odór śmierci, jako że kłębiące się w komnacie odrażające ghule pożerały zarówno żywych, jak i umarłych. I nagle Elryk usłyszał głos Moongluma i ujrzał postać swego przyjaciela na galerii biegnącej wokół Wielkiej Sali. Elwheryjczyk trzymał w dłoniach wielki dzban oliwy. - Zapędź go w stronę największego paleniska, Elryku. Być może w ten sposób uda nam się go pokonać. Pośpiesz się, bo inaczej zginiesz! W szaleńczym przypływie siły Melnibonéanin zmusił olbrzymiego króla do wycofania się w stronę płomieni. Wszędzie wokół nich ucztowały ghule, pożerając szczątki swych ofiar. Niektóre z nich wciąż jeszcze żyły. Rozpaczliwe wrzaski głuszyły odgłosy rzezi. Król spod Wzgórza stał odwrócony plecami do buchających płomieni, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Zbytnio zajęty był walką z Elrykiem. Moonglum zrzucił dzban. Gliniane naczynie roztrzaskało się o kamienne palenisko. Wrząca oliwa bryznęła na
króla. Ten zachwiał się na nogach i wówczas albinos uderzył z całej mocy. Cała siła białowłosego mężczyzny i jego miecza została użyta, by odepchnąć Króla spod Wzgórza. Władca upadł prosto w płomienie, które natychmiast zaczęły go pożerać. Przerażające, głuche wycie dobyło się z ust ginącego olbrzyma. Płomienie objęły całą komnatę, która wkrótce zaczęła wyglądać jak samo Piekło, otchłań wypełniona jęzorami ognia, wśród których kręciły się ghule, na nic nie zważając w ferworze uczty. Szalejący żywioł odciął drogę do drzwi. Elryk rozejrzał się dokoła i dostrzegł tylko jedną drogę ucieczki. Schował do pochwy Zwiastuna Burzy, wziął krótki rozbieg i skoczył w górę, chwytając za otaczającą galerię balustradę. Zdążył w samą porę, płomienie właśnie objęły miejsce, w którym stał przed chwilą. Moonglum pochylił się i pomógł przyjacielowi przedostać się przez poręcz. - Jestem rozczarowany, Elryku. - Elwheryjczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zapomniałeś o skarbach. Albinos pokazał mu przedmiot, który trzymał w lewej ręce: wysadzany kamieniami królewski łańcuch. - Ta błyskotka w pewnej mierze wynagrodzi nasze trudy - Melnibonéanin uśmiechnął się, unosząc w górę połyskujący klejnot. - Na Ariocha, niczego nie ukradłem! W Org nie ma już królów, którzy mogliby to nosić! Chodźmy do Zarozinii i odzyskajmy konie. Pobiegli galerią, której fragmenty już poczęły się kruszyć i spadać w szalejący poniżej ogień. Cała trójka szybko opuściła mury Org. Oglądając się za siebie widzieli pojawiające się w ścianach zamku szczeliny i słyszeli ryk zniszczenia, które siały płomienie, pożerając wszystko, co było twierdzą Org. Ogień zniszczył monarszy tron, pozostałość po Trzech Królach w Ciemnościach, teraźniejszych i przeszłym. Nic się nie ostało z Org prócz pustego grzebalnego kopca i dwóch sczepionych ze sobą trupów, leżących tam, gdzie przez wieki spoczywali ich przodkowie: w Głównym Grobowcu. Trójka przyjaciół zniszczyła ostatnie ogniwo łączące świat z poprzednią epoką i oczyściła Ziemię z przedwiecznego zła. Tylko Las Troos pozostał jako świadectwo panowania i odejścia Przeklętego Ludu. Las Troos pozostał jako przestroga. Widoczne przy świetle buchającego płomieniami pogrzebowego stosu kontury owego lasu napełniły Elryka, Moongluma i Zarozinię nową trwogą, ale i ulgą. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, albinos, choć szczęśliwy, począł zastanawiać się nad nowym problemem.
- Czemu tak marszczysz brwi, ukochany? - spytała Zarozinia. - Ponieważ myślę, że miałaś rację. Pamiętasz, jak powiedziałaś, że pokładam zbytnie zaufanie w moim mieczu? - Pamiętam, że powiedziałam jeszcze, iż nie będę się z tobą kłócić. - Zgoda. Ale czuję, że częściowo miałaś rację. Tam, w kurhanie, nie miałem ze sobą Zwiastuna Burzy, a przecież walczyłem i zwyciężyłem, bo niepokoiłem się o ciebie. - Głos Elryka był bardzo cichy. - Być może za jakiś czas będę mógł podtrzymywać swe siły za pomocą ziół, które odnalazłem w Troos? Być może będę mógł porzucić Zwiastuna Burzy na zawsze? Słysząc te słowa Moonglum roześmiał się głośno. - Elryku, nigdy nie przypuszczałem, że będę świadkiem czegoś takiego. Odważyłeś się pomyśleć o porzuceniu swej piekielnej klingi. Nie wiem, czy to ci się kiedyś uda, ale sama myśl o tym jest pocieszająca. - Masz rację, przyjacielu. Masz rację. - Melnibonéanin pochylił się w siodle i chwycił ramiona Zarozinii, przyciągając ją do siebie, dość ryzykownie, jako że gnali przed siebie w pełnym galopie. Nie wstrzymując konia, nie zważając na szybkość, albinos pocałował dziewczynę. - Nowy początek! - zawołał, przekrzykując świst wiatru. - Nowy początek, moja miłości!
I śmiejąc się, pojechali w stronę Płaczącego Pustkowia i Karlaak, by tam dać się poznać, wzbogacić i wziąć udział w najdziwniejszym ślubie, jaki kiedykolwiek oglądały Północne Krainy.
KSIĘGA TRZECIA Zwiastun Pożogi
W której Moonglum powraca ze Wschodu z niepokojącymi wieściami...
ROZDZIAŁ 1
Sokoły o zakrwawionych dziobach szybowały na lodowatym wietrze. Ptaki unosiły się wysoko ponad hordą jeźdźców nieubłaganie posuwającą się przez Płaczące Pustkowie. Jeźdźcy owi przebyli już dwie pustynie i trzy górskie łańcuchy i parli dalej, pchani przez głód. Do wysiłku zagrzewały ich opowieści zasłyszane od podróżników, którzy zawitali do ich położonej na wschodzie ojczyzny oraz słowa zachęty padające z ust przywódcy o cienkich wargach, kołyszącego się w siodle na czele kawalkady. Przywódca dzierżył dziesięciostopową dzidę, ozdobioną krwawymi trofeami pochodzącymi z poprzednich łupieżczych wypraw. Wojownicy, zmęczeni, jechali z wolna, nie wiedząc nawet, że zbliżają się do celu. Daleko za hordą, krępy jeździec opuścił Elwher, rozśpiewaną, pełną zgiełku stolicę Wschodu i wkrótce dotarł do doliny. Skamieniałe szkielety drzew nadawały okolicy posępny wygląd. Końskie kopyta uderzały ziemię koloru popiołu. Jeździec pędził co sił przez wymarłe pustkowie, które niegdyś było malowniczą krainą Eshmir, złotym ogrodem Wschodu. Krainę Eshmir nawiedziła zaraza; szarańcza zniszczyła całe jej piękno. I zaraza, i szarańcza kryły się pod jednym imieniem: Terarn Gashtek, Wódz Hordy Jeźdźców; szalony, dziki mężczyzna o zapadniętej twarzy, siejący zniszczenie, zwiastujący rozlew krwi i pożogę. Tak właśnie brzmiało jego drugie miano: Zwiastun Pożogi. Jeździec, który był świadkiem nieszczęścia, jakie Terarn Gashtek sprowadził na malownicze Eshmir, zwał się Moonglum. Moonglum śpieszył do Kaarlak nad Płaczącym Pustkowiem, ostatniego przyczółka cywilizacji Zachodu, o której tu, na Wschodzie, wiedziano niewiele. Mały człowieczek chciał odszukać Elryka z Melniboné, który na stałe osiedlił się w pełnym uroku rodzinnym mieście swej żony. Jeździec z desperacją pędził w stronę Karlaak, by ostrzec Elryka i błagać go o pomoc. Był to ten sam Moonglum: niewysoki, zadziorny, z szerokimi ustami i szopą rudych włosów, jednak na jego wargach nie gościł zwykły uśmiech. Pochylając się nad końską grzywą, mężczyzna pędził w stronę Karlaak, albowiem to właśnie Eshmir, malownicze Eshmir, rodzinna prowincja Moongluma, sprawiało, że mógł on być sobą. Przeklinając, Moonglum jechał do Karlaak. To samo jednak czynił Terarn Gashtek. Zwiastun Pożogi dotarł już do Płaczącego
Pustkowia. Horda posuwała się powoli, gdyż wozy, które ze sobą prowadziła, zostały daleko z tyłu, a znajdujące się na nich zapasy żywności były jeźdźcom niezbędne. Oprócz żywności na jednym z wozów jechał spętany jeniec, który leżąc na plecach przeklinał Terarna Gashteka i jego skośnookich wojowników. Drinij Barę pętało coś więcej niż rzemienie i stąd właśnie brały się jego przekleństwa. Drinij Bara był czarnoksiężnikiem, którego w normalnych warunkach nie dałoby się przytrzymać w ten sposób. Gdyby tuż przed przybyciem Zwiastuna Pożogi do miasta, w którym się zatrzymał, czarownik nie uległ swej słabości do wina i kobiet, nie byłby teraz związany, a Terarn Gashtek nie posiadłby jego duszy. Dusza Drinij Bary spoczywała w ciele małego, czarnego kota; kota, którego Terarn Gashtek schwytał i woził wszędzie ze sobą. Drinij Bara bowiem, zwyczajem wschodnich czarowników, dla ochrony ukrył swą duszę właśnie w ciele kota. Z tej to właśnie przyczyny był teraz niewolnikiem Wodza Hordy Jeźdźców i musiał go słuchać, w obawie, że w przeciwnym razie ten zabije zwierzę ł tym samym wyśle duszę do Piekła. Dumny czarnoksiężnik cierpiał z powodu tego upokorzenia, niemniej jednak zasłużył sobie na to.
Blada twarz Elryka z Melniboné nosiła jeszcze nikłe ślady poprzedniej tułaczki, jednak na wargach albinosa jaśniał uśmiech, a w purpurowych oczach widniał spokój. Melnibonéanin spoglądał na młodą, czarnowłosą kobietę, z którą przechadzał się po tarasowych ogrodach Karlaak. - Elryku - spytała Zarozinia - czy wreszcie znalazłeś szczęście? Mężczyzna skinął głową. - Tak myślę. Zwiastun Burzy spoczywa pośród pajęczyn w zbrojowni twego ojca. Substanqe, które zdobyłem w Troos, wzmacniają mój wzrok i całe ciało, i muszę je zażywać tylko sporadycznie. Nie myślę o dalszych podróżach i walce. Jestem zadowolony będąc tutaj, spędzając czas bądź w twoim towarzystwie, bądź studiując księgi w bibliotece Karlaak. Czegóż mógłbym żądać więcej? - Za bardzo mnie chwalisz, panie mój. Stanę się zbytnio zadowolona z siebie. Elryk roześmiał się. - Lepsze to, niż gdybyś w siebie zwątpiła. Nie obawiaj się, Zarozinio. Nie zamierzam ruszać w podróż. Owszem, brak mi Moongluma, ale to naturalne, że znużyło go życie w
mieście i zapragnął odwiedzić rodzinne strony. - Cieszę się, że nic cię nie niepokoi, Elryku. Mój ojciec z początku niechętnie widział cię jako stałego mieszkańca Karlaak, obawiając się zła, które ci towarzyszy. Te trzy miesiące jednak dowiodły, że zło odeszło bez śladu. Nagle z dołu dobiegł ich okrzyk. Jakiś mężczyzna, krzycząc, walił w drzwi domu. - Wpuśćcie mnie, do diabła! Muszę mówić z waszym panem! Nadbiegł służący. - Panie, przy drzwiach jest jakiś człowiek. Utrzymuje, że jest waszym przyjacielem i przybywa z wieścią. - Jakie imię podał? - Obco brzmiące miano. Moonglum. - Moonglum! Niedługo przebywał w Elwher. Wpuśćcie go! W oczach Zarozinii błysnął strach. Dziewczyna mocno chwyciła ramię albinosa. - Elryku, oby nie przynosił wiadomości, które przyczyniłyby się do twego wyjazdu. - Żadne wiadomości nie dokonałyby tego. Nie obawiaj się, Zarozinio. Melnibonéanin wybiegł z ogrodu na dziedziniec domostwa. Moonglum pośpiesznie przejechał przez bramę i zeskoczył z konia. - Moonglum, przyjacielu! Skąd ten pośpiech? Oczywiście, cieszę się widząc cię wcześniej, dlaczego jednak przybywasz tak szybko? Na okrytej pyłem twarzy Elwheryjczyka malowała się zawziętość. Po szybkiej i długiej jeździe ubranie niskiego mężczyzny oblepione było błotem. - Zbliża się Zwiastun Pożogi i wspiera go magia - wyrzucił z siebie Moonglum. Musisz ostrzec miasto. - Zwiastun Pożogi? To imię nic nie znaczy. Mój przyjacielu, mówisz, jakbyś był opętany. - Bo jestem. Jestem opętany nienawiścią. Ten człowiek zniszczył moją ojczyznę, zabił rodzinę, przyjaciół, a teraz przymierza się do dalszych podbojów na Zachodzie. Dwa lata temu był kimś niewiele lepszym od zwykłego pustynnego rozbójnika, ale już wówczas zaczął gromadzić wielką hordę barbarzyńców, z którą dzisiaj przemierza wschodnie krainy, plądrując i grabiąc. Jedynie Elwher nie ucierpiało od jego ataków, gdyż jest to miasto zbyt duże, by mógł je zdobyć. Obrócił za to dwa tysiące mil pięknej krainy w dymiące zgliszcza. Postanowił podbić cały świat i jedzie na zachód, prowadząc ze sobą pięćset tysięcy wojowników. - Wspomniałeś o magii. Cóż barbarzyńca może wiedzieć o tak wyrafinowanych
kunsztach? - Sam niewiele. Ma jednak w swej mocy jednego z naszych największych czarowników: Drinija Barę. Pojmał go, gdy ten leżał pijany w sztok między dwiema ladacznicami w tawernie w Phum. Drinij Bara umieścił swą duszę w ciele kota, aby żaden wrogi mu czarnoksiężnik nie mógł jej ukraść podczas snu. Ale Teram Gashtek, Zwiastun Pożogi, znał ten sposób. Złapał zwierzę, związał mu nogi, pysk i zasłonił oczy, więżąc tym samym parszywą duszę Drinija Bary. Teraz czarnoksiężnik jest jego niewolnikiem; jeżeli nie będzie słuchał barbarzyńcy, ten zabije kota, przez co dusza czarownika trafi do piekła. - Ten rodzaj magii jest mi zupełnie nie znany - powiedział Elryk. - Nie sądzę, by podobne praktyki były czymś więcej niż tylko przesądem. - Kto to może wiedzieć? Ale dopóki Drinij Bara wierzy w to, że jest bezsilny, będzie spełniał każde życzenie Terarna Gashteka. Jego magia zniszczyła już kilka dumnych miast. - Jak daleko jest ten Zwiastun Pożogi? - Co najwyżej o trzy dni konnej jazdy od Karlaak. Musiałem nadłożyć drogi, by nie wpaść w ręce jego zwiadowców. - A więc musimy przygotować się do oblężenia. - Nie, Elryku, musicie przygotować się do ucieczki! - Do ucieczki? Czy mam żądać od mieszkańców Karlaak, by opuścili swe domy i zostawili tak piękne miasto, bezbronne, na pastwę łupieżców? - Jeżeli oni nie zechcą, przynajmniej ty musisz wyjechać i zabrać ze sobą Zarozinię. Nikt nie zdoła stawić czoła takiemu nieprzyjacielowi. - Moja magia też nie jest błahostką. - Owszem, ale magia jednego człowieka nie powstrzyma pół miliona wojowników również wspomaganych przez sztuki czarnoksięskie. - To prawda. W dodatku Karlaak nie jest fortecą, lecz miastem kupieckim. Dobrze więc, porozmawiam z Radą Starszych i postaram się ją przekonać. - I to szybko, Elryku, bo jeśli ci się nie uda, Karlaak nie wytrzyma nawet jednego dnia oblężenia pod naporem krwiożerczej zgrai Terarna Gashteka.
- Są uparci - powiedział Elryk, gdy nocą tego samego dnia usadowił się wraz z Moonglumem w zaciszu własnego pokoju. - Nie chcą zdać sobie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa. Nie chcą wyjechać, a ja nie mogę ich opuścić, gdyż powitali mnie tu z radością i uczynili obywatelem Karlaak.
- A więc musimy tu zostać i czekać na śmierć? - Możliwe. Wydaje się, że nie mamy wyboru. Wpadłem jednak na pewien pomysł. Mówisz, że czarnoksiężnik jest więźniem Terarna Gashteka. Jak myślisz, co zrobi, jeżeli odzyska swoją duszę? - Bez wątpienia zemści się na tym, kto go uwięził. Ale Terarn Gashtek nie jest na tyle głupi, by dać mu taką szansę. Nie możemy liczyć na wsparcie z tej strony. - A gdybyśmy pomogli Drinijowi Barze? - Jak? To niemożliwe. - Wydaje się, że to nasza jedyna nadzieja. Czy ten barbarzyńca wie coś o mnie i o mojej przeszłości? - O ile wiem, to nie. - Czy rozpoznałby ciebie? - Dlaczego miałby mnie rozpoznać? - A więc proponuję, byśmy się do niego przyłączyli. - Przyłączyli? Elryku, nie jesteś bardziej rozsądny niż w czasach, gdy podróżowaliśmy razem jako wolni wędrowcy! - Wiem, co robię. To jedyny sposób, by dostać się w pobliże Terarna Gashteka. Na miejscu obmyślimy bardziej szczegółowy plan pokonania barbarzyńców. Wyruszymy o świcie. Nie ma czasu do stracenia. - Dobrze więc. Miejmy nadzieję, że nie opuściło cię dawne szczęście. Wątpię w to jednak; zarzuciłeś dawny styl bycia i sądzę, że szczęście przeminęło wraz z nim. - Zobaczymy. - Czy weźmiesz ze sobą Zwiastuna Burzy? - Miałem nadzieję, że nigdy już nie będę musiał używać tego piekielnego miecza. Jest bardzo zdradliwy, mówiąc najoględniej. - To prawda. Przypuszczam jednak, że będziesz go potrzebował. - Masz rację. Zabiorę go więc. Elryk zmarszczył brwi i zacisnął pięści. - To jednak oznaczałoby złamanie danej Zarozinii obietnicy. - Lepiej złamać obietnicę, niż wydać dziewczynę Hordzie Jeźdźców. Trzymając w jednej ręce płonące smolne łuczywo, Elryk otworzył kluczem drzwi prowadzące do zbrojowni. Nie czuł się najlepiej w wąskim korytarzu, wypełnionym zaśniedziałą bronią, nie używaną przez całe stulecie. Z bijącym mocno sercem Melnibonéanin podszedł do następnych drzwi i zdjął
zasuwę. Znalazł się w niewielkim pokoiku, w którym spoczywały z dawna zapomniane insygnia zmarłych przed wiekami wojennych przywódców Karlaak - a także Zwiastun Burzy. Czarna klinga zabrzęczała, jak gdyby witając swego pana. Albinos wziął głęboki oddech i sięgnął po miecz. Zacisnął dłoń na rękojeści; zadrżał cały, czując przepełniające go niezdrowe, potworne podniecenie. Z wykrzywioną twarzą schował ostrze do pochwy i niemal wybiegł ze zbrojowni, pragnąc wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.
Elryk i Moonglum dosiedli skromnie wyglądających wierzchowców i, odziani niczym prości najemnicy, nie tracąc czasu pożegnali zgromadzonych na podwórcu radców Karlaak. Zarozinia ucałowała bladą dłoń Melnibonéanina. - Wiem, że musisz jechać - powiedziała dziewczyna z oczyma pełnymi łez - ale uważaj na siebie, mój ukochany. - Będę uważać. Módl się, by poszczęściło nam się we wszystkim, co postanowimy. - Niechaj Biali Bogowie was prowadzą. - Nie, módl się raczej do Władców Ciemności, gdyż właśnie ich pomoc będzie nam niezbędna. I nie zapomnij, co masz ode mnie przekazać posłańcowi, który wyruszy na południowy zachód, by szukać Dyvima Slorma. - Nie zapomnę - obiecała - chociaż obawiam się, że los znowu zaprowadzi cię na dawne, ciemne ścieżki. - Pomyśl raczej o tym, co może zgotować teraźniejszość. O moje przeznaczenie zatroszczę się później. - Jedź więc, panie mój, i oby szczęście ci sprzyjało. - Żegnaj, Zarozinio. Moja miłość do ciebie sprawi, że znajdę w sobie o wiele więcej siły niż w czasach, gdy przydawało mi jej jedynie to piekielne ostrze. - Albinos spiął konia i wraz z Moonglumem ruszył w stronę Płaczącego Pustkowia i niespokojnej przyszłości.
ROZDZIAŁ 2
Wyglądając niczym dwie drobne figurki na tle rozległej, pokrytej miękką darnią równiny zwanej Płaczącym Pustkowiem, gdyż deszcz nigdy nie przestawał tu padać, jeźdźcy pędzili swe zmęczone wierzchowce pośród siąpiącej mżawki. Nadjeżdżających dostrzegł skulony w siodle i trzęsący się z zimna pustynny wojownik. Wytężył wzrok, starając się rozróżnić jak najwięcej szczegółów, co nie było proste w padającym deszczu, po czym zawrócił brzuchatego kuca i szybko odjechał w kierunku, z którego przybył. Wkrótce dotarł do większej grupki wojowników, odzianych jak i on w futra i zdobne chwastami żelazne hełmy. Wszyscy mieli przy sobie krótkie kościane łuki i kołczany pełne długich strzał, z lotkami z piór jastrzębia. U boków zwisały zakrzywione jatagany. Dosiadający kuca mężczyzna zamienił kilka słów ze swymi towarzyszami i po chwili wszyscy ruszyli galopem ku nadjeżdżającym. - Jak daleko jeszcze do obozu Terarna Gashteka, Moonglumie? - zapytał Elryk. Brakło mu tchu, gdyż jechali cały dzień bez ustanku. - Jeszcze kawałek. Powinniśmy już... patrz! Moonglum wskazał ręką przed siebie. Z naprzeciwka szybko zbliżało się dziesięciu wojowników. - Pustynni barbarzyńcy, ludzie Zwiastuna Pożogi. Przygotuj się do walki, nie będą tracić czasu na pertraktacje. Zwiastun Burzy wyskoczył z pochwy, zdając się prowadzić dłoń Elryka, tak że albinos uniósł ciężkie ostrze nie czując nawet jego wagi. Moonglum dobył obu swych mieczy, trzymając krótszy z nich w tej samej ręce, którą dzierżył wodze konia. Wojownicy rozciągnęli się w półkole i runęli na dwójkę przyjaciół, wznosząc dzikie okrzyki wojenne. Elryk poderwał konia. Wierzchowiec wspiął się na tylne nogi i w tym samym momencie ostrze Zwiastuna Burzy zatopiło się w gardle pierwszego napastnika. Z rozdartego ciała buchnął smród podobny zapachowi siarki. Pierwszy wojownik, krztusząc się i bezskutecznie starając się złapać oddech, umarł, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała pełna świadomość okrutnego przeznaczenia, które stało się jego udziałem - Zwiastun Burzy bowiem wydzierał pokonanym dusze na równi z krwią. Melnibonéanin, dziko ciąwszy kolejnego wroga, odrąbał mu prawą rękę i rozpłatał
zwieńczony pióropuszem hełm wraz ze znajdującą się pod nim czaszką. Deszcz i pot spływały po bladej, ściągniętej twarzy, zalewając płonące purpurą oczy. Albinos zmrużył powieki i chwiejąc się w siodle odwrócił się, by odbić cios świszczącego jataganu; sparował uderzenie, związał klingę z klingą barbarzyńcy, po czym jednym ruchem nadgarstka rozbroił przeciwnika, który zawył niczym wilk do księżyca. Długi, przenikliwy krzyk rozbrzmiewał jeszcze przez moment, póki piekielny miecz nie wydarł pokonanemu duszy. Elryk, czując odrazę do samego siebie, wykrzywił twarz, lecz nadal walczył z nadludzką siłą. Moonglum starał się nie wchodzić albinosowi w drogę, wiedząc, że miecz Melnibonéanina lubi odbierać życie jego przyjaciołom. Wkrótce pozostał tylko jeden z przeciwników. Elryk rozbroił go i powstrzymał miecz, już sięgający ku szyi barbarzyńcy. Pogodzony z myślą o czekającej go okrutnej śmierci mężczyzna powiedział coś w gardłowym języku, którego brzmienie nie było Elrykowi obce. Albinos zastanowił się przez chwilę i zdał sobie sprawę, że jest to mowa zbliżona do jednego z wielu starożytnych dialektów, które jako czarnoksiężnik musiał poznać dawno temu w Melniboné. - Jesteś jednym z wojowników Terarna Gashteka, Zwiastuna Pożogi - odezwał się w tym samym języku. - To prawda. Ty zaś musisz być Złym o Białej Twarzy, o którym wspominają legendy. Błagam cię, byś zabił mnie zwykłym mieczem, nie tym, który trzymasz w ręce. - Nie mam zamiaru cię zabijać. Przybyliśmy tu, by przyłączyć się do Terarna Gashteka. Zaprowadź nas do niego. Barbarzyńca pośpiesznie skinął głową i szybko wdrapał się na swego wierzchowca. - Kim jesteś, że przemawiasz Wysoką Mową naszego ludu? - Zwą mnie Elrykiem z Melniboné. Czy słyszałeś kiedyś to imię? Wojownik potrząsnął głową. - Nie, ale od pokoleń nikt poza szamanami nie posługiwał się Wysoką Mową. Ty zaś nie wyglądasz na szamana. Ubierasz się jak zwykły wojownik. - Obaj jesteśmy najemnikami. Ale dość już o tym. Resztę wyjaśnię twojemu przywódcy. Pozostawiwszy trupy na pastwę szakali, przyjaciele ruszyli za trzęsącym się w siodle barbarzyńcą. Wkrótce dostrzegli ścielący się po ziemi dym pochodzący z wielu ognisk, a po pewnym czasie ujrzeli rozciągające się na sporej przestrzeni obozowisko potężnej armii barbarzyńskiego wodza.
Obóz obejmował co najmniej milę wielkiej równiny. Wojownicy mieszkali w wysokich, okrągłych namiotach ze skór rozpiętych na rusztowaniach. Wielkie zbiorowisko ludzkie wyglądało niczym prymitywne miasto. Mniej więcej w jego centrum znajdowała się duża konstrukcja, ozdobiona pstrymi jedwabiami i brokatami. - To musi być siedziba Terarna Gashteka - powiedział Moonglum w języku Zachodu. - Widzisz, na wpół wyprawione skóry swego namiotu pokrył chorągwiami podbitych miast. Mały człowieczek spoważniał nagle, ujrzawszy podarty sztandar Eshmir, flagę z wizerunkiem lwa z Okary i poplamiony krwią proporzec pogrążonego w smutku Changshai. Pojmany wojownik prowadził przyjaciół pomiędzy szeregami siedzących w kucki barbarzyńców, patrzących na nich niewzruszenie i mruczących coś między sobą. Przed wejściem do siedziby Terarna Gashteka stała oparta jego potężna dzida bojowa ozdobiona innymi jeszcze trofeami poprzednich podbojów: czaszkami i kośćmi pokonanych książąt i królów. - Nie można dopuścić, by ktoś taki zniszczył odrodzoną cywilizację Młodych Królestw - powiedział Elryk. - Młode królestwa są prężne - zauważył Moonglum. -Ich upadek następuje dopiero, gdy się zestarzeją, a wówczas częstokroć przyczyniają się doń ludzie pokroju Terarna Gashteka. - Póki żyję, barbarzyńcy nie zniszczą Karlaak. Nie dotrą nawet do Bakshaan. - Mimo to nie broniłbym im dostępu do Nadsokor. Miasto Żebraków zasłużyło sobie na odwiedziny Zwiastuna Pożogi - odparł Moonglum. - Jeżeli my zawiedziemy, tylko morze ich powstrzyma, a i to nie jest pewne. - Z pomocą Dyvima Slorma rozprawimy się z nimi. Miejmy nadzieję, że wysłannik z Karlaak szybko odnajdzie mego krewniaka. - Jeżeli nie, będziemy mieli kłopoty z własnoręcznym pokonaniem pół miliona wojowników, przyjacielu. Prowadzący ich barbarzyńca krzyknął nagle: - O Zdobywco, potężny Zwiastunie Pożogi, są tu ludzie, którzy pragnęliby z tobą rozmawiać. - Wprowadź ich - odwarknął ktoś niewyraźnie. Weszli do wnętrza cuchnącego namiotu, oświetlanego przez ogień płonący w obrębie ułożonego z kamieni kręgu. Wychudzony mężczyzna, niedbale odziany w jaskrawe, zdobyczne szaty, na wpół leżąc spoczywał na drewnianej ławie. Wewnątrz namiotu znajdowało się kilka kobiet. Jedna z nich nalewała właśnie wina do ciężkiego złotego
pucharu, który mężczyzna trzymał w wyciągniętej ręce. Terarn Gashtek mocno odepchnął kobietę, aż ta upadła jak długa, po czym przyjrzał się nowo przybyłym. Wynędzniała twarz barbarzyńcy przypominała wyglądem czaszki wiszące na zewnątrz namiotu. Zwiastun Pożogi policzki miał zapadłe; wąskie, skośne oczy wyzierały spod krzaczastych brwi. - Co to za jedni? - Nie wiem, panie, jednak we dwójkę zabili dziesięciu naszych ludzi, a ja ledwo uszedłem z życiem. - Zasłużyłeś sobie na śmierć, skoro dałeś się rozbroić. Wynoś się stąd i znajdź szybko nowy miecz, jeśli nie chcesz, by twoje wnętrzności posłużyły szamanom za materiał do wróżb. Barbarzyńca wyniósł się pośpiesznie z namiotu. - A więc pokonaliście dziesięciu moich zabijaków i przyszliście do mnie, by się tym pochwalić? Co macie na swoje usprawiedliwienie? - Panie, broniliśmy się jedynie przed twymi wojownikami. Nie szukaliśmy z nimi zwady. - Elryk starał się mówić chropawym językiem jak mógł najlepiej. - Broniliście się więc nadspodziewanie dobrze. Każdy z was równa się co najmniej trzem obrosłym w tłuszcz mieszczuchom. Ty jesteś z Zachodu, od razu to widać, twój milczący przyjaciel zaś ma twarz Elwheryjczyka. Przybyliście tu ze Wschodu czy z Zachodu? - Z Zachodu - odparł Elryk. - Jesteśmy wędrującymi wojownikami, oferujemy nasze umiejętności temu, kto zapłaci albo obieca bogate łupy. - Czy wszyscy wojownicy z Zachodu są równie wprawni jak wy? - Terarn Gashtek nie potrafił ukryć tego, z czego nagle zdał sobie sprawę: że może nie doceniał ludzi, których zamierzał podbić. - Jesteśmy trochę lepsi niż reszta - skłamał Moonglum - ale niewiele. - A co z magią, czy wasi ludzie potrafią stosować potężną magię? - Nie - odparł Elryk. - Ta sztuka praktycznie u nas zanikła. Usta barbarzyńcy wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu, jednocześnie pełnym ulgi i tryumfu. Terarn Gashtek skinął głową, sięgnął pod jaskrawe jedwabie, wydobył małego, czarno-białego związanego kota i począł gładzić jego grzbiet. Zwierzę wyprężyło się, lecz jedyne, co mogło zrobić, to nasyczeć na swego wroga. - W takim razie nie musimy się martwić - powiedział Wódz Hordy Jeźdźców. - A teraz mówcie, po co tu przybyliście? Za zabicie dziesięciu z moich najlepszych zwiadowców mógłbym kazać was torturować całymi dniami.
- Zorientowaliśmy się, że przyłączając się do ciebie, panie, moglibyśmy się wzbogacić - odparł Elryk. - Moglibyśmy wskazać ci najbogatsze osady, najsłabiej bronione miasta, których zdobycie nie zabierze wiele czasu. Czy pozwolisz nam zostać? - To prawda, że potrzebuję ludzi takich jak wy. Owszem, możecie zostać, ale pamiętajcie, że nie będę wam ufał, zanim nie dowiedziecie swej lojalności. Teraz znajdźcie sobie kwatery, wieczorem zaś przyjdźcie do mnie na ucztę. Dane wam wówczas będzie na własne oczy ujrzeć potęgę, która stała się moim udziałem; siłę, która zmiecie siły Zachodu i olbrzymie połacie ziemi obróci w perzynę. - Dzięki - powiedział Elryk. - Będziemy z niecierpliwością wyczekiwać wieczora. Przyjaciele opuścili siedzibę Terarna Gashteka i przez pewien czas włóczyli się pośród różnorodnego zbiorowiska namiotów, ognisk, wozów i zwierząt. Wydawało się, że w obozie jest niewiele żywności, za to dostatek wina, którym syciły się skurczone, wygłodzone żołądki barbarzyńców. Elryk i Moonglum zatrzymali przechodzącego wojownika i oznajmili mu rozkazy, jakie wydał dowódca. Wojownik niechętnie zaprowadził ich do namiotu. - To tutaj. Zajmowali go trzej spośród ludzi, których zabiliście. Prawem walki należy do was, tak samo jak broń i łupy, które znajdują się wewnątrz. - Już jesteśmy bogatsi - Elryk uśmiechnął się szeroko, udając zadowolenie. W zaciszu namiotu, o wiele mniej porządnego niż siedziba wodza, przyjaciele postanowili się naradzić. - Czuję się dziwnie nieswojo - powiedział Moonglum -kiedy pomyślę, że otacza nas ta zdradziecka horda. A za każdym razem, gdy przypomnę sobie, co zrobili z Eshmir, ręce mnie swędzą, by zabić jeszcze kilku barbarzyńców. I co teraz? - Na razie nic nie możemy zrobić. Poczekajmy do wieczora i zobaczmy, jak rozwinie się sytuacja. - Elryk westchnął. - Nasze zadanie graniczy z niemożliwością. Nigdy nie widziałem równie wielkiej armii. - Wydają się nie do pokonania - dodał Moonglum. -Nawet bez magii Drinij Bary, która kruszy mury miast, żaden naród nie mógłby w pojedynkę stawić im czoła. Obaj wiemy, jak skłócone są kraje na Zachodzie. Może nie starczyć im czasu, by w porę się zjednoczyć. Groźba zawisła nad całym cywilizowanym światem. Módlmy się o przypływ natchnienia. Dobrze, że przynajmniej twoi Ciemni Bogowie są wyrafinowani, Elryku. Miejmy nadzieję, że inwazja barbarzyńców jest dla nich równie odrażająca, jak dla nas. - Bogowie grają w dziwną grę, a ludzie są w niej jedynie pionkami - odparł Elryk. Kto może wiedzieć, co zamierzają?
Gdy Elryk i Moonglum ponownie weszli do pełnego dymu namiotu Terarna Gashteka, oświetlało go dodatkowo kilka pochodni z sitowia, a uczta, składająca się głównie z wina, była już w toku. - Witajcie, przyjaciele! - krzyknął Zwiastun Pożogi, wymachując pucharem. - Oto moi kapitanowie, chodźcie i przyłączcie się do nich. Elryk nigdy dotąd nie widział tak odrażającej bandy barbarzyńców. Wszyscy byli pijani. Na podobieństwo swego przywódcy przyozdobili się najprzeróżniejszymi szatami i przedmiotami pochodzącymi z łupieżczych wypraw. Miecze jednak mieli własne. Dla nowo przybyłych zrobiono miejsce na jednej z ław i podano im wino, którym przyjaciele częstowali się wstrzemięźliwie. - Wprowadzić niewolnika! - wrzasnął Teram Gashtek. - Przyprowadźcie Drinij Barę, naszego przybocznego czarnoksiężnika. - Na stole, przed Zwiastunem Pożogi, leżał związany, wyrywający się kot, a przy nim żelazne ostrze. Uśmiechnięci szeroko wojownicy przywlekli do ogniska mężczyznę o przygnębionej twarzy i zmusili go, by ukląkł przed wodzem barbarzyńców. Wychudzony czarnoksiężnik pilnie wpatrywał się w Terarna Gashteka i małego kota. Nagle jego wzrok trafił na żelazne ostrze. Drinij Bara spuścił oczy. - Czego chcesz znowu ode mnie? - zapytał ponurym głosem. - W jaki sposób zwracasz się do swego pana, magiku? Zresztą, mniejsza z tym. Mamy gości, których trzeba zabawić; ludzi, którzy obiecali, że zaprowadzą nas do siedzib brzuchatych kupców. Rozkazujemy, byś pokazał im kilka ze swoich sztuczek. - Nie jestem jarmarcznym kuglarzem. Nie możesz prosić o coś takiego jednego z największych czarnoksiężników świata! - My nie prosimy. My rozkazujemy. Dalej, ożyw nieco ten wieczór. Czego ci trzeba do zaklęć? Kilku niewolników, krwi dziewic? Wszystko załatwimy. - Nie jestem bełkoczącym szamanem, nie potrzebuję takich rekwizytów. Nagle czarownik dostrzegł Elryka. Albinos poczuł, że potężny umysł usiłuje przeniknąć jego myśli. Został rozpoznany jako czarnoksiężnik. Czy Drinij Bara go zdradzi? Elryk, cały w napięciu, czekał, aż padną dekonspirujące go słowa. Odchylił się na oparcie krzesła i jedną ręką zrobił znak, który zostałby rozpoznany przez czarnoksiężnika z Zachodu. Czy Drinij Bara także go znał? Znał. Na moment zawahał się, rzucił okiem na przywódcę barbarzyńców. Potem
odwrócił się i począł kreślić dłońmi linie w powietrzu, mrucząc coś pod nosem. Zgromadzeni w namiocie jęknęli, gdy w pobliżu dachu pojawiła się chmura złotawego dymu, przybierająca powoli kształt wielkiego konia unoszącego jeźdźca, w którym wszyscy rozpoznali Terarna Gashteka. Wódz barbarzyńców pochylił się w przód, wpatrując się w obraz. - Co to jest? U stóp konia pojawiła się mapa z zaznaczonymi na niej licznymi lądami i morzami. - Krainy Zachodu! - krzyknął Drinij Bara. - To proroctwo! - Jakie? Widmowy koń począł deptać mapę, która rozdarła się i rozleciała w tysiące rozwiewających się w dym kawałków. - Tak właśnie potężny Zwiastun Pożogi rozprawi się z możnymi narodami Zachodu! zawołał Drinij Bara. Barbarzyńcy w uniesieniu jęli wznosić okrzyki, lecz Elryk uśmiechnął się pod nosem. Czarnoksiężnik kpił sobie z Terarna Gashteka i jego ludzi. Dym uformował złotą, ognistą kulę, która powoli zaczęła znikać. Teram Gashtek roześmiał się. - Niezła sztuczka, magiku, i prawdziwe proroctwo. Dobrze się sprawiłeś. Zabierzcie go z powrotem do jego nory! Wyprowadzany z namiotu Drinij Bara pytająco zerknął na Melnibonéanina, lecz nic nie powiedział.
Później tego wieczora, gdy barbarzyńcy nadal pili na umór, Elryk i Moonglum wyślizgnęli się ze swego namiotu i ruszyli w stronę miejsca, gdzie trzymano Drinij Barę. Dotarli do małej chaty i dostrzegli wojownika, trzymającego straż u wejścia. Moonglum wyciągnął bukłak wina i, udając, że jest pijany, kołyszącym się krokiem podszedł do obcego mężczyzny. Albinos nie ruszył się z miejsca. - Czego tu szukasz? - warknął strażnik. - Niczego, przyjacielu, staramy się po prostu trafić z powrotem do własnego namiotu, to wszystko. Nie wiesz przypadkiem, gdzie on jest? - Skąd miałbym to wiedzieć? - Prawda, skąd miałbyś to wiedzieć? Napij się wina, jest bardzo dobre, z zapasów Terarna Gashteka.
Mężczyzna wyciągnął rękę. - Dawaj. Moonglum pociągnął haust z bukłaka. - Nie, jednak zmieniłem zdanie. Jest za dobre, by je rozdawać zwykłym wojownikom. - Naprawdę? - strażnik podszedł kilka kroków w stronę Elwheryjczyka. - Może się o tym sam przekonam? A może jeszcze dodam parę kropli twojej krwi, by dodać mu smaku, mój mały przyjacielu? Moonglum cofnął się, a wojownik ruszył za nim. Elryk podbiegł miękko w stronę namiotu i zanurkował do środka. Na stosie nie wygarbowanych skór leżał tam Drinij Bara, z rękami związanymi w nadgarstkach. Czarnoksiężnik podniósł wzrok. - To ty... Czego chcesz? - Przybyliśmy, by ci pomóc, Drinij Baro. - Mnie pomóc? Nie jesteś moim przyjacielem. Co przez to zyskasz? Za wiele ryzykujesz. - Jako czarnoksiężnik postanowiłem pomóc bratu w potrzebie - powiedział Elryk. - Domyślałem się, że też parasz się magią. Ale w moich stronach czarownicy nie są sobie przyjaźni, wprost przeciwnie. - Powiem ci prawdę. Potrzebujemy twojej pomocy; musimy powstrzymać krwawy najazd barbarzyńców. Mamy wiec wspólnego wroga. Jeżeli pomogę ci odzyskać duszę, czy wesprzesz mnie i mego przyjaciela? - Oczywiście. Od początku planuję zemstę. Ale dla mojego dobra, bądź ostrożny. Jeżeli Terarn Gashtek domyśli się, że jesteście tu, by mi pomóc, zabije kota i nas wszystkich także. - Postaramy się przynieść kota tutaj. Czy to wystarczy? - Tak. Ja i zwierzę musimy zmieszać krew, a wówczas dusza wróci do mego ciała. - Dobrze więc. Spróbuję... - Elryk odwrócił się, słysząc dochodzące z zewnątrz głosy. - Co to takiego? - To musi być Terarn Gashtek - odparł czarnoksiężnik z lękiem w głosie. - Przychodzi każdego wieczoru, by ze mnie szydzić. - Gdzie jest strażnik? - Chrapliwy głos barbarzyńcy dał się słyszeć o wiele wyraźniej. Zwiastun Pożogi wszedł do namiotu. - Co...? - Dostrzegł Elryka stojącego nad czarnoksiężnikiem. W oczach Wodza Hordy pojawiło się zaskoczenie i niepokój.
- Czego tu szukasz, człowieku z Zachodu? Co zrobiłeś ze strażnikiem? - Ze strażnikiem? - powtórzył Elryk. - Nie widziałem żadnego strażnika. Rozglądałem się za własnym namiotem i usłyszałem, jak ten kundel krzyczy, więc wszedłem. Poza tym byłem ciekaw, jak wygląda wielki czarnoksiężnik, gdy jest związany i okryty brudnymi szmatami. - Jeszcze raz dasz upust swej ciekawości, przyjacielu -warknął Terarn Gashtek - a będziesz mógł zobaczyć, jak wygląda twoje własne serce. A teraz wynoś się stąd, wyruszamy o świcie. Elryk udał przestrach i szybko zniknął z namiotu.
Samotny jeździec w liberii Oficjalnego Wysłannika Karlaak co koń wyskoczy pędził na południe. Wierzchowiec galopem pokonał szczyt wzgórza i wysłannik ujrzał przed sobą wioskę. Pośpiesznie zjechał w dół zbocza, krzycząc do pierwszego napotkanego człowieka. - Szybko, powiedz mi, czy wiadomo ci coś o Dyvimie Slormie i jego imrryriańskich wojownikach? Czy widziano ich w tych stronach? - Tak, tydzień temu. Podążali w kierunku Rignariom przy granicy z Jadmarem, by zaoferować usługi vilmiriańskiemu pretendentowi. - Jechali konno czy szli pieszo? - I tak, i tak. - Dzięki, przyjacielu - krzyknął jeździec i galopem wyjechał z wioski, kierując się w stronę Rignariom. Wysłannik z Karlaak pędził przez całą noc, wzdłuż świeżo wydeptanego szlaku. Niedawno musiała przeciągnąć tędy wielka gromada ludzi. Mężczyzna modlił się, by był to właśnie Dyvim Slorm i jego wojownicy. W słodko pachnących ogrodach miasta Karlaak panował nastrój niepokoju; mieszkańcy czekali na wieści. Wiedzieli jednak, że nie nadejdą one zbyt szybko. Całą nadzieję pokładali w Elryku i wysłanniku pędzącym na południe. Gdyby misja tylko jednego z nich zakończyła się sukcesem, nie byłoby dla nich ratunku. Obaj muszą zwyciężyć. Obaj.
ROZDZIAŁ 3
Bezładny tupot wielu nóg rozległ się pośród deszczowego poranka. Niecierpliwy głos Terarna Gashteka zagrzewał wojowników do większego wysiłku. Niewolnicy złożyli namiot wodza i wrzucili go na wóz. Zwiastun Pożogi podjechał i wyszarpnął olbrzymią dzidę z miękkiej ziemi, po czym zawrócił konia i ruszył na zachód. Tuż za nim posuwali się jego kapitanowie, a wśród nich Elryk i Moonglum. Porozumiewając się w języku Zachodu, przyjaciele rozpatrywali nowy problem. Barbarzyńca spodziewał się, że zaprowadzą go prosto do zdobyczy, a że jego zwiadowcy poruszali się po sporym obszarze, nie sposób było nie napotkać po drodze żadnej osady. Mieli więc spory kłopot; zapewnienie Karlaak kilku dni bezpieczeństwa kosztem innego miasta byłoby rzeczą haniebną, lecz jednak... Kilka chwil później do Terarna Gashteka podjechali w pełnym galopie dwaj pokrzykujący zwiadowcy. - Miasto, panie! Niewielkie i łatwe do zdobycia! - Nareszcie! Będziemy mogli wypróbować naszą broń i sprawdzić, jak wytrzymała jest skóra mieszkańców Zachodu. - Barbarzyńca odwrócił się do Elryka. - Czy znasz to miasto? - Gdzie ono leży? - zapytał albinos ochrypłym głosem. - Dwanaście mil na południowy zachód - odparł zwiadowca. Pomimo że osada skazana była na zagładę, Melnibonéanin poczuł niemal ulgę. Mówili o mieście Gorjhan. - Znam - powiedział.
Cavim Siodlarz, jadący w stronę odległej farmy ze świeżo wykonaną uprzężą, dostrzegł w oddali jeźdźców; słońce połyskiwało na ich jaskrawych hełmach. To, że nadjeżdżali od strony pustyni, było już wystarczającym dowodem, w dodatku tak liczna, uzbrojona gromada nie mogła mieć przyjaznych zamiarów. Cavim zawrócił konia i uskrzydlany strachem popędził z powrotem do miasta. Stwardniałe płaty błota pokrywające ulice Gorjhan zadudniły pod kopytami Cavimowego wierzchowca. Wysoki, przerażony okrzyk wdzierał się do mieszkań przez
zamknięte okiennice. - Nadjeżdżają bandyci! Ratujcie się! Bandyci! Po upływie kwadransa radni miasta zebrali się na pośpieszne obrady i rozważali, czy należy się bronić, czy uciekać. Starsi doradzali ucieczkę, lecz młodsi woleli zostać i przygotować broń, by odeprzeć ewentualny atak. Niektórzy twierdzili, że miasto jest zbyt ubogie, by zwróciło na siebie uwagę bandytów. Mieszkańcy Gorjhan radzili jeszcze i kłócili się między sobą, gdy pierwsza fala najeźdźców z wrzaskiem podjechała pod miejskie mury. Jednocześnie z uprzytomnieniem sobie, że nie ma czasu na dalsze kłótnie, na radnych spłynęła świadomość nieuniknionej klęski. Chwyciwszy za nielicznie posiadaną broń, ludzie pobiegli na wały. Terarn Gashtek przekrzykiwał hałas czyniony przez kłębiących się barbarzyńców, depczących otaczające Gorjhan błoto. - Nie traćmy czasu na oblężenie! Przyprowadzić czarnoksiężnika! Przywleczono Drinij Barę. Spomiędzy fałd odzieży Terarn Gashtek wydobył małego czarnego kota i przyłożył mu ostrze do gardła. - Wypowiedz zaklęcie, czarowniku, które szybko zburzy mury. Czarnoksiężnik rzucił mu gniewne spojrzenie, szukając oczyma Elryka, lecz albinos odwrócił wzrok i odjechał z koniem kawałek dalej. Drinij Bara wydobył z wiszącej u pasa sakiewki garść proszku ł rzucił ją w powietrze. Proszek zamienił się w gaz, by następnie stać się migoczącą kulą ognia, a w końcu twarzą; przerażającą, nieludzką twarzą uformowaną z płomieni. - Dag-Gaddenie, Niszczycielu - zaintonował Drinij Bara - wiąże cię starożytny układ, czy będziesz mnie słuchał? - Muszę słuchać, więc będę posłuszny. Co rozkażesz? - Rozkazuję, byś zdruzgotał mury miasta i pozostawił mieszkających w ich obrębie ludzi nagich niczym kraby pozbawione pancerzy. - Niszczenie sprawia mi przyjemność, więc będę niszczył. - Migocząca twarz wyblakła, zmieniła kształt i z wyciem poleciała w górę, zostawiając za sobą dymiący ślad. Wisząc nad miastem wyglądała niczym przesłaniający niebo baldachim z ognistych kwiatów. Nagle chmura opadła na Gorjhan, a tam gdzie dotknęła murów, te dygotały i kruszyły się z hukiem, znikając w mgnieniu oka. Elryk zadrżał; gdyby Dag-Gadden przybył do Karlaak, taki sam los spotkałby rodzinne miasto Zarozinii.
Barbarzyńscy wojownicy tryumfalnie wdarli się do bezbronnego miasta. Nie chcąc brać udziału w masakrze, Elryk i Moonglum nie mogli też nic zrobić, by pomóc szlachtowanym mieszkańcom Gorjhan. Na widok rozszalałych żołnierzy bezmyślnie przelewających krew przyjaciele doznali szoku. Postanowili schronić się w niewielkim domku, który zdawał się jak dotąd nie tknięty przez plądrujących barbarzyńców. W środku znaleźli trójkę przerażonych dzieci, kulących się wokół starszej dziewczynki, trzymającej w drobnych rączkach zardzewiały sztylet. Trzęsąc się ze strachu, mała obronnym gestem wyciągnęła przed siebie nóż. - Nie marnuj naszego czasu, dziecko - powiedział Elryk - bo to może kosztować was życie. Czy w tym domu jest poddasze? Dziewczynka skinęła głową. - A więc schowajcie się tam szybko. Dopilnujemy, by nie stała wam się krzywda. Przyjaciele nie wychodzili z budynku, nie chcąc przyglądać się masakrze, którą urządzali w mieście wyjący barbarzyńcy. Z zewnątrz dochodziły ich odgłosy rzezi; w powietrzu unosił się odór mięsa i świeżej krwi. Nagle w drzwiach pojawił się barbarzyńca pokryty krwią, która na pewno nie była jego własną, ciągnąc za włosy przerażoną kobietę. Kobieta nie opierała się nawet, zbyt przerażona tym, czego była świadkiem. - Znajdź sobie jakieś inne gniazdko, sokole - warknął Elryk. - Ten dom jest już zajęty. - Mnie nie potrzeba będzie wiele miejsca - odparł wojownik. I wówczas napięte mięśnie albinosa zareagowały niemal odruchowo. Prawa ręka wystrzeliła w stronę lewego biodra, długie palce zacisnęły się na czarnej rękojeści Zwiastuna Burzy. Ostrze wyskoczyło z pochwy. Elryk postąpił krok do przodu, a jego purpurowe oczy błyszczały nie skrywaną nienawiścią. Miecz wbił się w ciało barbarzyńcy. Niepotrzebnie Melnibonéanin uderzył ponownie, przecinając przeciwnika w połowie. Kobieta leżała bez ruchu, nie tracąc jednak przytomności. Elryk podniósł jej bezwładne ciało i delikatnie przekazał je Moonglumowi. - Zabierz ją na górę, do pozostałych - powiedział szorstko. Na zewnątrz rzeź dobiegła końca. Barbarzyńcy, zajęci plądrowaniem miasta, podłożyli ogień pod część budynków. Elryk wyszedł przed drzwi domu. W ubogiej osadzie nie było wiele łupów, lecz wojownicy Zwiastuna Pożogi, łaknący przemocy, dawali upust swej energii niszcząc martwe przedmioty i podpalając splądrowane domostwa. Albinos, trzymając miecz w opuszczonej ręce, patrzył na płonące miasto. Jego twarz
stała się maską tańczących świateł i cieni, rzucanych przez długie jęzory płomieni strzelające pod zamglone niebo. Dookoła barbarzyńcy sprzeczali się o mizerną zdobycz; od czasu do czasu krzyk kobiety wzbijał się ponad czyniony przez nich tumult i niknął pośród ordynarnych wrzasków i szczęku metalu. Nagle pośród otaczającego go zgiełku Melnibonéanin rozróżnił inne jeszcze głosy. Oprócz hałasu towarzyszącego plądrowaniu jego uszu dobiegły teraz jękliwe, błagalne tony. Spomiędzy dymów wyłoniła się grupa prowadzona przez Terarna Gashteka. Terarn Gashtek trzymał w ręce krwawy strzęp ludzkiego ciała; ludzką dłoń, uciętą w nadgarstku. Za przywódcą kilku jego kapitanów prowadziło miedzy sobą rozebranego do naga starego człowieka. Krew tryskająca z okaleczonej ręki pokrywała całe jego ciało. Terarn Gashtek dostrzegł albinosa i zmarszczył brwi, po czym zawołał: - A teraz, białowłosy, zobaczysz, jakie dary składamy naszym Bogom. O wiele lepsze od ziarna i kwaśnego mleka, którymi karmiła ich ta świnia. Gwarantuję, że już za chwilę nasz staruszek odtańczy dla nich piękny taniec, prawda, kapłanie? Z gardła starego człowieka dobył się jęk, a błyszczące gorączką oczy spojrzały na Elryka. Głos kapłana przybrał na sile i stał się piskliwym, oszalałym krzykiem, w dziwny sposób odrażającym. - Ujadajcie, psy! - zawołał. - Ale Mirath i Taargano pomszczą ruinę swej świątyni i okaleczenie kapłana! Przynieśliście ze sobą ogień i od ognia zginiecie! - Krwawiącym kikutem ręki starzec wskazał na Elryka. - A ty, ty jesteś zdrajcą, tak jak byłeś nim już tyle razy. Widzę to wypisane na twej twarzy. Chociaż teraz... Jesteś... - kapłan przerwał, by zaczerpnąć oddechu. Elryk zwilżył wargi. - Jestem, kim jestem - powiedział. - Ty zaś jesteś jedynie starym człowiekiem, który wkrótce umrze. Twoi Bogowie nie mogą uczynić nam nic złego, nie odczuwamy dla nich szacunku. Nie będę dłużej słuchał tej niedorzecznej paplaniny! Na twarzy starego kapłana zajaśniała nagle świadomość niedawnych cierpień i cierpień, które miały dopiero nadejść. Starzec umilkł, zdając się rozmyślać nad swym losem. - Nie marnuj oddechu, potrzebny ci będzie, by krzyczeć - powiedział Terarn Gashtek do nic nie rozumiejącego człowieka. I wówczas odezwał się Elryk: - Zabicie kapłana przyniesie pecha, Zwiastunie Pożogi! - Wydaje się, że masz słabe nerwy, mój przyjacielu. Nie obawiaj się, jeśli złożymy go
w ofierze naszym Bogom, będzie to nam mogło przynieść jedynie szczęście. Elryk odwrócił się. Gdy ponownie wchodził do domu, pośród nocy rozległ się pełen bólu wrzask. Śmiech, który mu towarzyszył, nie należał do przyjemnych. Później, gdy płonące domy wciąż rozjaśniały ciemności, Elryk i Moonglum, udając pijanych, posuwali się w stronę skraju obozu. Każdy z przyjaciół dźwigał na ramionach ciężkie pakunki i obejmował ręką kobietę. Moonglum zostawił bagaże i kobiety pod opieką albinosa, a sam oddalił się, by wkrótce powrócić z trzema końmi. Przyjaciele otworzyli worki, aby dzieci mogły się z nich wydostać. Patrzyli, jak kobiety w milczeniu dosiadają koni. Pomogli dzieciom wspiąć się na siodła. Cała gromadka oddaliła się galopem. - A teraz - powiedział Elryk gwałtownie - musimy wykonać jeszcze dzisiaj w nocy resztę naszego planu, niezależnie od tego, czy wysłannik dotarł do Dyvima Slorma, czy też nie. Nie zniosę bezczynnego przyglądania się jeszcze jednej takiej masakrze.
Terarn Gashtek spił się do nieprzytomności. Leżał rozciągnięty na piętrze jednego z nie tkniętych płomieniem domów. Elryk i Moonglum podkradli się do niego. Podczas gdy albinos pilnował, by nikt im nie przeszkodził, jego przyjaciel ukląkł przy wodzu barbarzyńców i ostrożnie, zręcznymi palcami sięgnął pomiędzy fałdy ubrania pijanego mężczyzny. Moonglum uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął wyrywającego się kota, a na jego miejsce włożył wcześniej przygotowaną wypchaną skórę królika. Trzymając zwierzę w mocnym uścisku niski mężczyzna wstał i skinął Elrykowi głową. Obaj po cichu opuścili budynek i jęli przedzierać się pomiędzy bezładnie rozstawionymi namiotami. - Upewniłem się, że Drinij Bara leży na dużym wozie -powiedział Melnibonéanin. Teraz szybko, największe niebezpieczeństwo mamy już za sobą. - A kiedy wreszcie czarnoksiężnik i kot wymienią krew - zapytał Moonglum - i kiedy dusza Drinij Bary na powrót znajdzie się w jego ciele, co wtedy? - Wówczas nasze połączone siły mogą wystarczyć, by przynajmniej powstrzymać dalszy napór barbarzyńców, ale... - albinos przerwał, widząc zbliżającą się do nich dużą grupę wymachujących rękami wojowników. - Ależ to białowłosy i jego mały przyjaciel - roześmiał się jeden z nich. - Dokąd się wybieracie, kamraci? Elryk wyczuł ich nastrój. Wcześniejsza rzeź nie zaspokoiła w pełni ich żądzy krwi.
Szukali kłopotów. - Nigdzie w szczególności - odparł. Barbarzyńcy podeszli chwiejnym krokiem, otaczając dwójkę przyjaciół. - Wiele słyszeliśmy o twoim dziwnym ostrzu, człowieku z Zachodu - prowodyr wyszczerzył zęby w uśmiechu. -Ciekawe, jak się sprawdzi w spotkaniu z prawdziwą bronią. Wojownik wyszarpnął jatagan zza pasa. - Co ty na to? - Oszczędzę ci tego - odparł zimno Elryk. - Cóż za łaskawość! Wolałbym jednak, byś przyjął moje zaproszenie. - Dajcie nam przejść - powiedział Moonglum. Twarze barbarzyńców spoważniały nagle. - Jakim tonem mówisz do zdobywców świata? - zapytał ich przywódca. - Lepiej to załatwmy - powiedział Elryk do przyjaciela. Wyszarpnął ostrze z pochwy. Miecz zadźwięczał cicho, szyderczym tonem. Barbarzyńcy usłyszeli to i zawahali się na moment. - No i...? - zapytał Elryk, trzymając w dłoni obdarzoną czuciem klingę. Wyglądało na to, że wojownik będący prowodyrem grupy nie za bardzo wiedział, co robić. W końcu zmusił się, by zawołać głośno: - Czyste żelazo z łatwością przezwycięży czarnoksięskie sztuczki - i rzucił się do ataku. Elryk, wdzięczny za nadarzającą się możliwość zemsty, odbił uderzenie, odepchnął klingę barbarzyńcy i wymierzył cios, który wciął się w tułów napastnika tuż nad biodrem. Mężczyzna krzyknął i umarł. Moonglum, walcząc z dwoma wojownikami naraz, zabił jednego z nich, lecz drugi krótkim, szybkim cięciem drasnął lewe ramię Elwheryj-czyka. Ten jęknął i upuścił kota. Albinos doskoczył i powalił barbarzyńcę jednym uderzeniem. Zwiastun Burzy zawodząc ogłaszał swój tryumf. Reszta napastników odwróciła się i uciekła. - Czy jesteś ciężko ranny? - wydyszał Elryk, lecz Moonglum klęcząc wpatrywał się w mrok. - Szybko, Elryku, czy widzisz kota? Upuściłem go w czasie walki. Jeżeli go zgubiliśmy, my także jesteśmy zgubieni. Przyjaciele gorączkowo jęli przeszukiwać obozowisko. Niestety, bez skutku. Kot bowiem, z właściwym jego gatunkowi talentem, zaszył się w jakimś bezpiecznym miejscu. Parę chwil później z domostwa, które obrał na swą kwaterę Terarn Gashtek, dobiegła ich nieopisana wrzawa.
- Odkrył, że kot został skradziony! - wykrzyknął Moonglum. - I co teraz? - Nie wiem. Szukajmy dalej i miejmy nadzieję, że nikt nas nie podejrzewa. Kontynuowali obławę, ale bez rezultatu. Nadal byli zajęci poszukiwaniami, gdy podeszło do nich kilku barbarzyńców. - Wódz życzy sobie z wami mówić - powiedział jeden z nich. - Dlaczego? - Tego dowiecie się od niego. Idziemy. Niechętnie, przyjaciele ruszyli za wojownikami i stanęli przed rozjuszonym Terarnem Gashtekiem. Zwiastun Pożogi zaciskał w szponiastej ręce wypchaną skórę królika, a jego twarz była ściągnięta wściekłością. - Pozbawiono mnie władzy nad czarnoksiężnikiem - ryknął wódz barbarzyńców. - Co wam o tym wiadomo? - Nie rozumiem - odparł Elryk. - Ukradziono kota, a na jego miejsce podłożono tę szmatę. Ostatnio przyłapano was na rozmowie z Drinij Barą. Myślę, że to wy jesteście odpowiedzialni za kradzież zwierzęcia. - Nic nie wiemy o całej tej sprawie - powiedział Moonglum. - W obozie panuje zamęt - warknął Terarn Gashtek. - Cały dzień zabierze mi doprowadzenie ludzi do porządku. Raz spuszczeni ze smyczy nie będą słuchać nikogo. Ale kiedy przywrócę karność, przesłucham wszystkich moich wojowników. Jeżeli okaże się, że mówicie prawdę, zostaniecie zwolnieni, ale na razie dopilnuję, byście mieli okazję porozmawiać z czarnoksiężnikiem. - Zwiastun Pożogi kiwnął głową. - Zabrać ich, rozbroić, związać i wrzucić na wóz, do czarownika. Gdy ich wyprowadzano, Elryk mruknął do przyjaciela: - Musimy uciec i odnaleźć kota, ale tymczasem wykorzystajmy okazję i naradźmy się z Drinij Barą.
- Nie, bracie czarnoksiężniku - powiedział Drinij Barą w ciemnościach. - Nie pomogę ci. Nie będę ryzykował, póki nie dostanę kota. - Przecież Terarn Gashtek nie może ci już grozić. - A jeżeli schwyta zwierzę, co wtedy? Elryk umilkł. Szarpnął się w więzach, starając się ułożyć wygodniej na twardych deskach wozu. Już miał ponowić namowy, gdy ktoś odsłonił plandekę i pomiędzy jeńców wrzucono kolejnego spętanego człowieka. Znowu zapanowały ciemności.
- Kim jesteś? - zapytał albinos w dialekcie barbarzyńców. - Nic nie rozumiem - odparł mężczyzna w języku używanym na Zachodzie. - Pochodzisz więc z Zachodu? - Melnibonéanin przeszedł na Wspólną Mowę. - Tak. Jestem Oficjalnym Wysłannikiem Karlaak. Wracałem do miasta, gdy te śmierdzące szakale mnie pojmały. - Co? Ty jesteś człowiekiem, którego wysłaliśmy na poszukiwanie Dyvima Slorma, mojego krewniaka? Jestem Elryk z Melniboné. - Mój panie, czyż wiec wszyscy dostaliśmy się do niewoli? Och, Bogowie! A więc Karlaak rzeczywiście jest zgubione! - Czy dotarłeś do Dyvima Slorma? - Tak. Dogoniłem go i jego ludzi. Całe szczęście, że byli bliżej Karlaak, niż się spodziewaliśmy. - I co odpowiedział na moją prośbę? - Odparł, że cześć młodzieży jest skłonna ci pomóc, lecz dotarcie do Smoczej Wyspy nawet z pomocą magii zabierze trochę czasu. Mimo to mamy jakąś szansę. - Szansa to już połowa sukcesu. Jednak jeżeli nie uda nam się wykonać drugiej części planu, na nic nam się to nie zda. Musimy znaleźć sposób, by dusza Drinij Bary powróciła do jego ciała. Wówczas Terarn Gashtek nie zdoła już go zmusić, by bronił barbarzyńców. Mam pewien pomysł; przypomniało mi się, że od pradawnych czasów więzy pokrewieństwa łączą Melnibonéan i istotę zwaną Meerclar. Dzięki Bogom, odkryte w Troos zioła sprawiają, że nie tracę sił. Muszę teraz przywołać mój miecz. Albinos zamknął oczy i odprężył swe ciało i umysł, po czym skoncentrował myśli na jednym tylko przedmiocie: na swym mieczu, Zwiastunie Burzy. Przez całe lata trwała potworna symbioza między człowiekiem i jego mieczem. Dawna więź przetrwała chwile rozłąki. - Zwiastunie Burzy! - krzyknął Melnibonéanin. - Zwiastunie Burzy, połącz się ze swym bratem! Przybądź, cudowny mieczu, przybądź, w Piekle wykuta klingo, twój pan cię potrzebuje... Na zewnątrz dało się słyszeć nagły poszum wichury. Uszu Elryka dobiegły pełne przerażenia okrzyki i dziwny, świszczący dźwięk. Nagle pokrywająca wóz tkanina została przecięta i przy blasku gwiazd albinos dostrzegł śpiewające, rozedrgane ostrze, unoszące się w powietrzu nad jego głową. Melnibonéanin z trudem powstał, czując, jak ogarniają go mdłości na samą myśl o tym, co powinien zrobić. Otuchą jednak napawała go myśl, że tym razem nie czyni tego dla własnej korzyści, ale by ratować świat przez złem niesionym przez
barbarzyńców. - Napełnij mnie swą siłą, mieczu - zawołał, związanymi rękoma chwytając za rękojeść. - Napełnij mnie swą siłą i miejmy nadzieję, że to już ostatni raz. Ostrze poruszyło się w jego dłoniach. Albinos miał przerażające uczucie, że moc miecza, moc, którą klinga niczym wampir wyssała z ciał setki odważnych mężczyzn, przepływa z rękojeści do jego trzęsących się członków. Melnibonéanin poczuł, że wypełnia go niesamowita siła, i wiedział, że nie jest jedynie siłą fizyczną. Wykrzywiając twarz albinos skoncentrował się, by zapanować zarówno nad nową mocą, jak i nad ostrzem, gdyż obie te rzeczy równie dobrze mogły zapanować nad nim. Elryk rozerwał więzy i wstał. Barbarzyńcy już biegli w stronę wozu. Albinos szybko przeciął rzemienie krępujące pozostałych i, nie bacząc na zbliżających się wojowników, wezwał kolejnego sprzymierzeńca. Melnibonéanin mówił teraz dziwnym, obcym językiem, którego w normalnych warunkach nie potrafiłby sobie przypomnieć. Był to jeden z języków, których uczyli się Królowie - Czarnoksiężnicy Melniboné, przodkowie Elryka, jeszcze przed zbudowaniem Imrryr, Śniącego Miasta, co nastąpiło dziesięć tysięcy lat przed urodzeniem albinosa. - Meerclarze z rodu Kotów, to ja, twój krewniak, Elryk z Melniboné, ostatni z linii, która zadzierzgnęła więzy przyjaźni z tobą i twoim ludem. Czy mnie słyszysz, Władco Kotów?
Z dala od Ziemi, w świecie, w którym nie obowiązywały panujące na planecie ludzi fizyczne prawa czasu i przestrzeni, w świecie pełnym głębokiego, bursztynowo-błękitnego ciepła, poruszyło się podobne do człowieka stworzenie. Stworzenie przeciągnęło się i ziewnęło, ukazując drobne, szpiczasta zakończone zęby, po czym przechyliło leniwie głowę w stronę pokrytego futrem ramienia i nasłuchiwało przez chwilę. Głosu, który usłyszał stwór, nie wydał żaden z przedstawicieli jego ludu; rodzaju, który kochał i otaczał opieką. Jednak język, w którym wzniesiono wołanie, był mu znajomy. Stworzenie uśmiechnęło się, gdy nagle spłynęło nań przypomnienie. Wypełniło je przyjemne ciepło, biorące się z poczucia wspólnoty. Teraz pamiętało, że istniała rasa, która w przeciwieństwie do reszty ludzi (którymi gardziło) dzieliła z nim te same upodobania. Rasa, która kochała przyjemności, okrucieństwo i wyrafinowanie dla nich samych. Rasa Melnibonéan. Meerclar, Władca Kotów, Obrońca Kociego Rodzaju, łaskawie wysłał swój wizerunek
w stronę źródła głosu. - Jak mogę ci pomóc? - zamruczał. - Meerclarze, szukamy jednego z twych poddanych, który znajduje się gdzieś niedaleko stąd. - Tak, wyczuwam go. Czego od niego chcecie? - Niczego, co do niego należy. Ma on jednak w swym ciele dwie dusze, a jedna z nich nie jest jego własna. - Tak, to prawda. Ten mój poddany ma na imię Fiarshern i pochodzi z wielkiej rodziny Trrechoww. Zawołam go. Przyjdzie na dźwięk mego głosu.
Barbarzyńcy próbowali pokonać strach, który ich zdjął na widok nadnaturalnych wydarzeń, mających miejsce na wozie. Terarn Gashtek przeklinał głośno: - Was jest pięćset tysięcy, a ich tylko kilku. Bierzcie ich! Wojownicy ostrożnie jęli posuwać się do przodu. Kot Fiarshern usłyszał wołający go głos. Instynktownie wiedział, że jest to głos, którego nierozsądnie byłoby nie usłuchać. Zwierzę szybko pobiegło w stronę źródła dźwięku. - Patrzcie, kot! Tam biegnie! Łapcie go! Dwóch barbarzyńców Terarna Gashteka rzuciło się, by wykonać rozkaz, lecz maleńki kot wymknął im się i zwinnie skoczył na wóz. - Fiarshernie, oddaj człowiekowi jego duszę - powiedział Meerclar łagodnie. Zwierzę podeszło w stronę czarnoksiężnika i delikatnie zatopiło zęby w jego żyle. Chwilę później Drinij Bara roześmiał się dziko. - Znowu mam swoją duszę. Dzięki ci, o wielki Władco Kotów. Pozwól mi się jakoś odwdzięczyć! - Nie ma takiej potrzeby - Meerclar uśmiechnął się przewrotnie - a poza tym czuję, że twój los jest już przesądzony. Żegnaj, Elryku z Melniboné. Z przyjemnością odpowiedziałem na twoje wołanie, chociaż widzę, że nie podążasz już starożytnymi ścieżkami swych ojców. Jednak przez pamięć na dawną przyjaźń nie odmówiłem ci drobnej przysługi. Żegnajcie, wracam do cieplejszego miejsca, nie mógłbym dłużej przebywać w tak niegościnnej krainie. Wizerunek Władcy Kotów rozmył się. Meerclar powrócił do świata przepełnionego bursztynowo-błękitnym ciepłem, by ponownie zapaść w przerwany sen. - Dalej, bracie czarnoksiężniku! - zawołał z uniesieniem Drinij Bara. - Teraz dokonamy zemsty, na którą tak długo czekaliśmy!
Razem z Elrykiem zeskoczył z wozu, lecz pozostała dwójka nie była równie skora do walki. Dookoła zgromadzili się barbarzyńcy z Terarnem Gashtekiem na czele. Wielu z nich trzymało w pogotowiu łuki z długimi strzałami założonymi na cięciwy. - Zastrzelcie ich! - wrzasnął Zwiastun Pożogi. - Zastrzelcie ich teraz, zanim zdążą przywołać inne demony. Deszcz strzał ze świstem pomknął w stronę wozu. Drinij Bara uśmiechnął się i wyrzekł kilka słów, niemal od niechcenia poruszając dłońmi. Strzały zatrzymały się w powietrzu, wykręciły i runęły z powrotem, przy czym każda z nich w tajemniczy sposób wbiła się w gardło człowieka, który ją wystrzelił. Terarn Gashtek jęknął i obrócił się na pięcie, roztrącając zgromadzonych wojowników. Gdy już znalazł się w bezpiecznym miejscu, wydał rozkaz do ataku. Wiedząc, że wycofanie się będzie równoznaczne z klęską, barbarzyńcy zacieśnili otaczające czwórkę przyjaciół koło. Świt rozjaśniał już nabrzmiałe chmurami niebo, gdy Moonglum spojrzał w górę. - Spójrz, Elryku - wykrzyknął, wskazując na coś ręką. - Tylko pięć - odparł albinos. - Tylko pięć, ale może tyle wystarczy. Melnibonéanin sparował mieczem kilka godzących weń ciosów. Mimo że sam miał teraz nadludzkie siły, wydawało się, iż cała moc opuściła Zwiastuna Burzy, który był teraz nie bardziej użyteczny niż zwyczajne ostrze. Nie przerywając walki Elryk odprężył wszystkie mięśnie i poczuł, jak moc przepływa z jego ciała z powrotem do czarnej klingi. Runiczne ostrze znowu poczęło śpiewać i chciwie wyszukiwać gardła i serca dzikich barbarzyńców. Drinij Bara nie miał miecza, lecz wcale nie odczuwał jego braku. Czarnoksiężnik bronił się bardziej wyrafinowanymi środkami. Dookoła niego piętrzyły się stosy trupów. Ciała pokonanych pozbawione były kości; makabryczny efekt magicznej osłony czarownika. Dwójka czarnoksiężników, Moonglum i wysłannik wyrąbywali sobie drogę pośród na wpół oszalałej tłuszczy barbarzyńców, rozpaczliwie starającej się pokonać wrogów. W zamieszaniu trudno było wypracować logiczny plan dalszego działania. Elwheryjczyk i posłaniec z Karlaak porwali jatagany z ciał zabitych i włączyli się do walki. W końcu udało im się dotrzeć do obrzeży obozowiska. Cała horda barbarzyńców uciekała na zachód, popędzając konie uderzeniami ostróg. Nagle Elryk dostrzegł Terarna Gashteka z łukiem w ręce. Melnibonéanin odgadł, jaki zamiar powziął wódz barbarzyńców i krzyknął ostrzegawczo do Drinij Bary, który stał odwrócony plecami do Zwiastuna Pożogi.
Czarnoksiężnik, wykrzykujący właśnie słowa jakiegoś przerażającego zaklęcia, spojrzał w jego stronę i urwał, zamierzając za pomocą magii obronić się przed ciosem. Nim jednak zdążył to uczynić, strzała wbiła mu się w oko. - Nie! - krzyknął jeszcze Drinij Bara. I umarł. Widząc, że jego sprzymierzeniec nie żyje, Elryk zatrzymał się i spojrzał w niebo, gdzie znajome mu stwory zataczały w locie olbrzymie kręgi. Dyvim Slorm, syn Elrykowego kuzyna Dyvima Tvara, Władcy Smoków, przyprowadził legendarne smoki Imrryr, by wspomóc swego krewniaka. Jednak większość olbrzymich gadów spała jeszcze i miała spać przez następne stulecie. Pan Smoczych Jaskiń zdołał obudzić jedynie pięć smoków. Dotychczas Dyvim Slorm nie mógł włączyć się do walki, w obawie, by nie uczynić krzywdy Elrykowi i jego przyjaciołom. Terarn Gashtek także dostrzegł majestatyczne stworzenia. Wódz barbarzyńców widział, że jego ambitny plan podbicia świata sypie się w gruzy. Rzucił się w stronę Elryka. - Ty białolicy łajdaku! - zawył. - To ty jesteś odpowiedzialny za wszystko, co się stało! Teraz zapłacisz cenę, jaką wyznaczy ci Zwiastun Pożogi! Albinos roześmiał się i zasłonił się mieczem przed atakiem rozjuszonego barbarzyńcy. Wskazał palcem na niebo. - One także noszą miano Zwiastunów Pożogi, Terarnie Gashteku, i lepiej od ciebie zasłużyły sobie na ten przydomek! I Melnibonéanin zatopił ostrze swego miecza w ciele barbarzyńcy. Teram Gashtek zakrztusił się i jęknął, gdy klinga wyciągała zeń duszę. - Możliwe, że byłem plagą tego świata, Elryku z Melniboné - wydusił z siebie - ale walczyłem o wiele czyściej niż ty. Obyś ty i wszystko, co jest ci drogie było przeklęte na całą wieczność! Elryk roześmiał się znowu, lecz głos zadrżał mu lekko, gdy ponownie spojrzał na ciało barbarzyńcy. - Od długiego już czasu nie muszę się obawiać podobnych klątw, przyjacielu. Przypuszczam, że twoja też nie odniesie pożądanego efektu. - Albinos przerwał nagle. -Na Ariocha, mam nadzieję, że się nie mylę. Sądziłem, że nad moim przeznaczeniem nie ciążą już żadne klątwy, ale być może nie mam racji...
Niemalże wszyscy wojownicy Terarna Gashteka siedzieli już w siodłach i cała horda
co sił w koniach pędziła na zachód. Należało ich powstrzymać, gdyż podróżowali z prędkością, przy której szybko dotarliby do Karlaak, a jedynie Bogowie wiedzieli, co mogli zrobić barbarzyńcy dotarłszy do bezbronnego miasta. Nad głową Elryk słyszał łopot trzydziestostopowych skrzydeł. Nozdrza albinosa poczuły znajomy zapach olbrzymich, latających gadów, które ścigały go całe lata temu, gdy poprowadził flotę korsarzy do ataku na swoje rodzinne miasto. Melnibonéanin rozróżnił charakterystyczny dźwięk Smoczego Rogu i dostrzegł Dyvima Slorma usadowionego na grzbiecie smoka-przewodnika. W osłoniętej żelazną rękawicą dłoni krewniak Elryka trzymał długi, podobny do dzidy bodziec. Zataczając koła smok zniżył lot. Ogromne cielsko wylądowało na ziemi trzydzieści stóp od albinosa; skórzaste skrzydła rozpostarły się raz jeszcze, a potem złożyły. Władca Smoków pomachał ręką w stronę Elryka. - Witaj, Królu Elryku. Ledwo zdążyliśmy na czas, jak widzę. - Przybyliście w samą porę - uśmiechnął się Elryk. -Dobrze jest znowu widzieć syna Dyvima Tvara. Obawiałem się, że nie zechcesz wysłuchać mojej prośby. - Dawne urazy zostały zapomniane po bitwie pod Bakshaan, kiedy to mój ojciec zginął, walcząc u twego boku podczas oblężenia fortecy Nikorna. Żałuję, że jedynie młodsze zwierzęta były gotowe do lotu. O ile pamiętasz, pozostałe zostały wykorzystane zaledwie kilka lat temu. - Pamiętam - odparł albinos. - Czy mogę cię błagać o jeszcze jedną przysługę, Dyvimie Slormie? - O co chodzi? - Pozwól mi lecieć na smoku-przewodniku. Wyszkolono mnie w kunszcie Władców Smoków, a poza tym mam powód, by zemścić się na barbarzyńcach. Niedawno byliśmy zmuszeni przyglądać się bezlitosnej rzezi. W ten sposób mógłbym im odpłacić podobną monetą. Dyvim Slorm skinął głową i zeskoczył ze swego wierzchowca. Zwierzę poruszyło się niespokojnie i odchyliło wargi, ujawniając tkwiące w zwężającym się ostro pysku zęby, grubością dorównujące ramieniu mężczyzny i długie niczym miecz. Rozwidlony język poruszył się w paszczy. Olbrzymie, zimne oczy spojrzały badawczo na Elryka. Albinos śpiewnie przemówił do gada w starej mowie Melniboné, przejął bodziec i Smoczy Róg z rąk Dyvima Slorma, po czym ostrożnie wspiął się na wysokie siodło u podstawy smoczej szyi. Obute stopy umieścił w ciężkich, srebrnych strzemionach. - A teraz leć, bracie smoku - zaśpiewał. - W górę, w górę! Przygotuj jad!
Olbrzymie skrzydła ze świstem poczęły bić powietrze. Wielkie cielsko oderwało się od ziemi i wzbiło wysoko, pod szare, przesłonięte chmurami niebo. Pozostałe cztery smoki podążyły za przewodnikiem. Skoro tylko osiągnęli odpowiednią wysokość Elryk, nadal grając na rogu umówione sygnały, za pomocą których mógł wydawać odpowiednie rozkazy, wyciągnął miecz z pochwy. Wieki
wcześniej
przodkowie
Elryka
jechali
na
swych
pokrytych
łuską
wierzchowcach, by podbić cały Zachodni Świat. W Smoczych Jaskiniach odpoczywało wówczas o wiele więcej gadów. Teraz pozostała ich tylko garstka, a i tak jedynie najmłodsze z nich spały wystarczająco długo, by można je było obudzić.
Olbrzymie gady pędziły po smaganym wichrem niebie. Długie białe włosy albinosa i jego poplamiony czarny płaszcz powiewały na wietrze. Elryk gnał swych podkomendnych na zachód, śpiewając tryumfalną Pieśń Władców Smoków. Wietrzne konie z obłokami Fruną tam, gdzie rogu granie. Zwyciężyły przed wiekami I tym razem tak się stanie! Myśli o miłości, pokoju, o zemście nawet, zagubiły się podczas niemal beztroskiej przejażdżki pod migoczącym niebem, zwieszającym się nad ziemią pogrążoną w starożytnej Epoce Młodych Królestw. Elryk, archetypiczny, dumny i pogardliwy, jako że nawet w jego anemicznych żyłach płynęła krew Królów - Czarnoksiężników Melniboné, zdawał się zapomnieć o wszystkim. Nie miał przyjaciół, nie poczuwał się do odpowiedzialności względem kogokolwiek, a jeżeli zawładnęło nim zło, było to zło w swej czystej, olśniewającej formie, nie skażonej ludzkimi intrygami. Smoki szybowały wysoko, aż znalazły się ponad szpecącą krajobraz czarną, falującą masą ludzi. Gady leciały teraz równolegle z gnaną przez strach hordą barbarzyńców, którzy, w swej głupocie, zapragnęli podbić ziemie ukochane przez Elryka z Melniboné. - Ho, bracia smoki! Uwolnijcie wasz jad, niech płonie, niech płonie! I niechaj pożoga oczyści cały świat! Zwiastun Burzy również przyłączył się do dzikiego okrzyku. Smoki zanurkowały, przeszyły niebo i spadły na oszalałych ze strachu barbarzyńców, zalewając ich strumieniami
łatwo palnego jadu, którego woda nie mogła ugasić. Odór zwęglonej skóry wypełnił powietrze. Ogień i dym pokryły całą okolicę, która wkrótce poczęła przypominać otchłanie Piekieł, dumny zaś Elryk odgrywał w nich rolę Władcy Demonów, wymierzającego swą potworną zemstę. Albinos nie rozkoszował się tym widokiem; zrobił jedynie to, co było konieczne i nic ponadto. Nie krzyczał już więcej, lecz zawrócił swego smoka i wzbił się w górę, graniem na rogu przyzywając pozostałe gady. Im zaś wyżej się wznosił, tym mniej odczuwał tryumfu, na którego miejsce wpełzała do jego duszy czysta zgroza. Nadal jestem Melnibonéaninem, pomyślał. Nie jestem w stanie tego z siebie wykorzenić. Pomimo fizycznej siły nadal jestem słaby, nadal jestem skłonny używać tego przeklętego ostrza, nawet w przypadkach, kiedy wystarczyłoby zastosowanie innych środków. Z okrzykiem obrzydzenia albinos odrzucił od siebie miecz, ciskając go w przestrzeń. Klinga krzyknęła kobiecym głosem i jak kamień poleciała w stronę odległej ziemi. - Nareszcie - powiedział Melnibonéanin. - Wreszcie to zrobiłem. - Po czym, już spokojniejszy, skierował swego wierzchowca w stronę miejsca, w którym pozostawił przyjaciół i kazał smokowi wylądować. - Gdzie jest miecz twoich przodków, Królu Elryku? -zapytał Dyvim Slorm. Albinos nie odpowiedział. Podziękował tylko krewniakowi za pożyczenie smokaprzewodnika. Wszyscy ponownie wspięli się na siodła skrzydlatych wierzchowców i polecieli w stronę Karlaak, by oznajmić nowiny. Zarozinia ujrzała swego małżonka lecącego na pierwszym ze smoków i wiedziała, że Karlaak i .Zachodnie Krainy są uratowane, Krainy Wschodu zaś zostały pomszczone. Elryk trzymał się dumnie, lecz gdy podszedł, by powitać ją u bram miasta, dziewczyna ujrzała na jego twarzy nieopisaną powagę. Wiedziała, że powrócił doń wcześniejszy smutek, o którym myślał, że należy już do przeszłości. Zarozinia podbiegła do albinosa, ten zaś objął ją mocno, lecz nie powiedział ni słowa. Elryk pożegnał się z Dyvimem Slormem i jego Imr-ryrianami, po czym, mając za sobą w pewnej odległości Moongluma i wysłannika, wszedł do miasta, a potem do własnego domu, nie słuchając podziękowań, którymi zasypywali go mieszkańcy Karlaak. - Co się stało, panie mój? - spytała Zarozinia, gdy albinos z westchnieniem rzucił się na wielkie łóżko. - Czy rozmowa mogłaby coś na to poradzić? - Zmęczyły mnie już miecze i magia, Zarozinio, to wszystko. Ale w końcu raz na zawsze pozbyłem się tego piekielnego ostrza, a myślałem już, że moim przeznaczeniem jest dźwigać go do końca życia.
- Masz na myśli Zwiastuna Burzy? - A cóż innego? Zarozinia nic na to nie rzekła. Nie opowiedziała El-rykowi o mieczu, który, najwyraźniej powodowany własną wolą, wpadł z krzykiem do Karlaak i podążył w stronę zbrojowni, by tam zawisnąć na swym dawnym miejscu w ciemnościach. Albinos zamknął oczy i westchnął głęboko. - Śpij dobrze, panie mój - powiedziała dziewczyna cicho. Z oczyma pełnymi łez i smutkiem na twarzy położyła się obok Melnibonéanina. Nie obudziła się już więcej.
EPILOG Na ratunek Tanelorn...
W którym dowiadujemy się o dalszych przygodach Czerwonego Łucznika Rackhira, a także o dziejach innych bohaterów i miejsc, z którymi Elryk dotychczas spotykał się i które odwiedzał jedynie (jak sam mniemał) w swoich snach...
ROZDZIAŁ 1
Daleko za połyskliwie zielonym, wysokim i złowrogim Lasem Troos, tak daleko na północy, że ani w Bakshaan, ani w Elwher, ani w żadnym innym z miast Młodych Królestw nic na ten temat nie wiedziano, tuż przy wiecznie przesuwających się granicach Pustyni Westchnień leżało Tanelorn, samotne, przedwieczne miasto, ukochane przez tych, którym dawało schronienie. Charakterystyczną cechą Tanelorn było to, że przygarniało ono i hołubiło obieżyświatów. Do jego cichych uliczek i niskich domów przybywali zabiedzeni, zdziczali, spodleni i umęczeni wędrowcy, i tu znajdowali ukojenie. Większość znękanych tułaczy mieszkających w spokojnym Tanelorn wypowiedziała posłuszeństwo Władcom Chaosu, którzy, jako Bogowie, bardziej niż trochę interesowali się sprawami ludzi. Zdarzyło się więc, że ci właśnie Władcy poczuli się urażeni istnieniem niezwykłego miasta i. nie po raz pierwszy, postanowili przedsięwziąć coś na jego szkodę. Polecili Narjhanowi, jednemu spośród swego grona (gdyż pozostali w owym czasie mieli inne zajęcia), by wyruszył do Nadsokor, Miasta Żebraków, którego mieszkańcy od dawna żywili urazę do Tanelorczyków i stworzył wielką armię, zdolną zaatakować bezbronne Tanelorn i je zniszczyć, zabijając zamieszkujących je ludzi. Narjhan uczynił to, uzbroił swe wojsko, złożywszy wpierw obszarpanym wojownikom najprzeróżniejsze obietnice. Niczym gwałtowny przypływ czereda żebraków ruszyła na Tanelorn, by spustoszyć miasto i wymordować jego mieszkańców. Olbrzymie morze okrytych łachmanami mężczyzn i kobiet, ślepych, okaleczonych i o kulach, powoli, złowrogo i nieubłaganie posuwało się na północ w stronę Pustyni Westchnień.
W Tanelorn mieszkał Czerwony Łucznik, Rackhir, pochodzący ze Wschodnich Krain leżących poza Pustynią Westchnień, poza Płaczącym Pustkowiem. Rackhir był niegdyś Kapłanem-Wojownikiem, sługą Władców Chaosu, ale porzucił dawne życie, by oddać się spokojniejszym zajęciom: złodziejstwu i nauce. Rackhir miał ostre rysy, wyraźnie zaznaczone kości czaszki, wydatny, orli nos, głęboko osadzone oczy, wąskie wargi i rzadką brodę. Nosił czerwoną czapeczkę ozdobioną piórem jastrzębia, czerwony kubrak, dopasowany i ściągnięty w pasie, czerwone bryczesy i takież buty. Wyglądało to, jak gdyby cała krew wypłynęła z
jego żył, by zabarwić ubranie, a pozbawione życiodajnego płynu ciało wojownika wyschło na wiór. Mężczyzna czuł się jednak szczęśliwy w Tanelorn, gdyż miejsce to czyniło wszystkich ludzi jego pokroju szczęśliwymi. Rackhir chętnie umarłby w tym mieście, gdyby ludzie w nim umierali, to jednak nie było wcale takie pewne. Pewnego dnia Czerwony Łucznik ujrzał Bruta z Lashmar: potężnego blondyna o szlachetnej twarzy i okrytym hańbą imieniu. Brut, mimo że najwyraźniej zmęczony, w pośpiechu przejechał przez niską bramę prowadzącą do Miasta Spokoju. Srebrny rząd koński i ozdoby wojownika były przybrudzone, żółty płaszcz podarty, a kapelusz o szerokim rondzie zniszczony. Sporawy tłumek zgromadził się wokół nowo przybyłego, który zatrzymał się na miejskim rynku i tam przekazał wieści, z jakimi przybył. - Tysiące żebraków z Nadsokor ruszyło przeciw Tanelorn - powiedział. - Prowadzi ich Narjhan z Chaosu. Mieszkańcy Tanelorn znali się na wojennym rzemiośle, większość z nich celowała w tej sztuce i nie brakło im wiary w siebie, było ich jednak bardzo niewielu. Horda żebraków, dowodzona przez istotę pokroju Narjhana mogła zniszczyć miasto i obrońcy zdawali sobie z tego sprawę. - Czy więc powinniśmy opuścić Tanelorn? - zapytał Uroch z Nievy, młody, wyniszczony człowiek, do niedawna nałogowy pijak. - Zbyt wiele zawdzięczamy temu miejscu, by je teraz porzucać - odparł Rackhir. Będziemy go bronić, dla naszego wspólnego dobra. Podobne miasto nigdy już nie powstanie.
Brut przechylił się w siodle i powiedział: - Zasadniczo zgadzam się z tobą, Czerwony Łuczniku. Ale słowa to jeszcze nie wszystko. W jaki sposób proponujesz bronić otoczonego niskimi murami miasta przeciwko oblężeniu Chaosu? - Będzie nam niezbędna pomoc - odparł Rackhir. -Nadnaturalna pomoc, jeżeli zajdzie taka potrzeba. - Może Szarzy Władcy zgodziliby się nam pomóc? - to pytanie zadał Zaś Jednoręki; leciwy, sterany wędrowiec, który niegdyś wstąpił na tron, lecz wkrótce znów go stracił. - Właśnie, Szarzy Władcy! - zakrzyknęło chóralnie kilka pełnych nadziei głosów. - Kim są Szarzy Władcy? - zapytał Uroch, ale nikt nie zwrócił nań uwagi. - Co prawda nie są oni zobowiązani pomagać nikomu - zauważył Zaś Jednoręki - ale Tanelorn nie podlega ani Siłom Prawa, ani Siłom Chaosu. Powinno im zależeć, by takie
miejsce w ogóle istniało. W końcu ich też nie wiążą żadne układy. - Jestem za tym, by szukać pomocy u Szarych Władców - potwierdził Brut. - Ale co z pozostałymi? Odpowiedziała mu powszechna zgoda, lecz wszyscy umilkli, gdy zdali sobie sprawę, że nie mają pojęcia, jak skontaktować się z owymi tajemniczymi i beztroskimi istotami. To właśnie Zaś zwrócił w końcu uwagę zebranych na ten problem. - Znam pewnego jasnowidza - powiedział wtedy Rackhir - pustelnika, który mieszka na Pustyni Westchnień. Może on potrafiłby nam pomóc? - Myślę, że nie powinniśmy tracić czasu na szukanie nadnaturalnych sprzymierzeńców w walce przeciwko gromadzie żebraków - odezwał się Uroch. - Zamiast tego przygotujmy się lepiej, by odeprzeć atak zwyczajnymi metodami.
- Zapominasz - powiedział Brut ze zmęczeniem - że żebraków prowadzi Narjhan. On nie jest człowiekiem; wspomagać go będą wszystkie siły Chaosu. Wszyscy wiemy, że Szarzy Władcy nie są związani ani z Prawem, ani z Chaosem, lecz czasami pomagają którejś ze stron, powodowani chwilowym kaprysem. To nasza jedyna szansa. - Dlaczego nie poszukamy wsparcia u Władców Prawa, zaprzysiężonych wrogów Chaosu? Są oni przecież potężniejsi niż Szarzy Władcy - zapytał znowu Uroch. - Ponieważ Tanelorn jest miastem, które nie opowiedziało się po żadnej ze stron konfliktu. Wszyscy tu obecni wypowiedzieliśmy posłuszeństwo Chaosowi, lecz nie przysięgaliśmy nic Władcom Prawa. Oni zaś, w tego rodzaju sprawach, pomagają jedynie tym, którzy złożyli odpowiednią przysięgę. Tylko Szarzy Władcy mogą stanąć w naszej obronie, jeżeli taka będzie ich wola - wytłumaczył Zaś. - Pojadę na poszukiwanie pustelnika - powiedział Rackhir, Czerwony Łucznik. - Może powie mi, jak mogę przedostać się do Domeny Szarych Władców. Wówczas od razu tam się udam, gdyż mamy niewiele czasu. Gdybym zdołał do nich dotrzeć i wybłagać pomoc, na pewno się o tym dowiecie. Jeżeli mi się nie powiedzie, przyjdzie wam umrzeć w obronie Tanelorn, ja zaś, o ile będę żył, dołączę do was w ostatniej bitwie. - Dobrze więc - zgodził się Brut. - Ruszaj w drogę, Czerwony Łuczniku. Obyś prędkością mógł dorównać jednej ze swych strzał. I tak, biorąc ze sobą niewiele ponad kościany łuk i kołczan pełen szkarłatne opierzonych strzał, Rackhir wyruszył w stronę Pustyni Westchnień.
Horda żebraków posuwała się od Nadsokor na południowy zachód przez krainę Vilmir. Nie ominęła nawet okropnego kraju Org, który mieścił w swych granicach przerażający Las Troos. Jej szlak znaczyły płomienie i zgroza. Gromadzie przewodził butny, całkowicie zakuty w czarną zbroję jeździec, którego głos głucho dudnił pod hełmem. Przepełniała go odraza do własnych podkomendnych. Ludzie uciekali na sam widok żebraków. Gdziekolwiek przeszli, pozostawiali za sobą nagą ziemię. Większość świadków owej migracji wiedziała, co się stało: oto dzicy, okrutni żebracy z Nadsokor, odstąpiwszy od swych zwyczajów, całą zgrają opuścili rodzinne miasto. Ktoś dał im broń, ktoś sprawił, że ruszyli na północ i na zachód w stronę Pustyni Westchnień. Kim był ten, który ich prowadził? Przeciętni śmiertelnicy nie potrafili się tego domyślić. Dlaczego szli w kierunku Pustyni Westchnień? Poza Karlaak, które pozostawili nietknięte, nie było już w tej okolicy żadnego miasta, tylko pustynia, za którą leżał kraniec świata. Jaki mieli cel? Czyżby na podobieństwo lemingów dążyli ku własnej zagładzie? Ludzie z nienawiścią obserwujący poruszenia odrażającej czeredy, mieli nadzieję, że tak właśnie jest.
Rackhir jechał przez Pustynię Westchnień. Towarzyszył mu żałobny poświst wiatru. Jeździec musiał chronić twarz i oczy przed unoszącymi się w powietrzu ziarenkami piasku. Jechał już cały dzień i bardzo chciało mu się pić. Wreszcie ujrzał przed sobą skały, których poszukiwał. Dotarłszy do nich zawołał, przekrzykując wichurę. - Lamsarze! Słysząc wołanie Rackhira pustelnik wyjrzał ze swego schronienia. Odziany był w wysmarowane olejem skóry, całe pokryte piaskiem. Pełno piasku tkwiło także w jego brodzie. Nawet skóra żyjącego na odludziu mężczyzny zdawała się kolorem i strukturą przypominać pustynię. Lamsar natychmiast rozpoznał Rackhira po charakterystycznym stroju. Kiwnął ręką w zapraszającym geście, po czym na powrót zniknął pośród skał. Rackhir zeskoczył z konia i poprowadził go w stronę wejścia do jaskini. Lamsar siedział na gładkim kamieniu. - Witaj, Czerwony Łuczniku - zagadnął. - Z twojego zachowania wnioskuję, że chcesz uzyskać ode mnie pewne informacje. Widzę też, że twoja misja jest pilna. - Potrzebuję pomocy Szarych Władców, Lamsarze - powiedział Rackhir. Stary pustelnik uśmiechnął się. Wyglądało to, jak gdyby w skale pojawiła się nagle
szczelina. - A więc to istotnie coś bardzo pilnego, skoro chcesz zaryzykować przeprawę przez Pięć Bram. Powiem ci, jak dotrzeć do Szarych Władców, lecz ostrzegam, że jest to niebezpieczna podróż. - Zdecydowałem się podjąć ten trud - odparł Rackhir - gdyż groźba zawisła nad Tanelorn i tylko Szarzy Władcy mogą coś na to poradzić. - W takim razie musisz przejść przez Pierwszą Bramę, która znajduje się w naszym wymiarze. Pomogę ci ją odnaleźć. - A co potem? - Musisz przebyć wszystkie pięć bram. Każda z nich prowadzi do królestwa, które leży jednocześnie w naszym wymiarze i poza nim. W każdym królestwie musisz porozmawiać z jego mieszkańcami. Niektórzy z nich są przyjaźni ludziom, niektórzy nie, lecz wszyscy muszą odpowiedzieć na pytanie: „Gdzie jest następna Brama?” Może się jednak zdarzyć, że ktoś będzie próbował ci przeszkodzić w przedostaniu się przez kolejne wrota. Gdy przekroczysz ostatnie z nich, znajdziesz się w Domenie Szarych Władców. - A gdzie jest Pierwsza Brama? - Leży gdzieś w obrębie tego królestwa. Odszukam ją dla ciebie. I Lamsar usadowił się w pozycji medytacyjnej. Rackhir, który spodziewał się, że starzec uczyni raczej jakiś cud, był rozczarowany.
Minęło kilka godzin, nim Lamsar wreszcie się odezwał. - Brama jest na zewnątrz. Zapamiętaj to, co teraz powiem: jeżeli duch ludzkości wynosi X, to połączenie dwojga musi równać się jego podwojonej wartości, z czego wynika, że duch ludzkości zawsze posiada dostateczne siły, by dominować nad samym sobą. - Dziwne równanie - powiedział Rackhir. - Owszem, zapamiętaj je jednak i przemyśl trochę, a potem wyruszymy. - My? Chcesz jechać ze mną? - O tym właśnie myślałem. Pustelnik był już leciwy. Rackhir nie chciał podróżować ze starcem. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że wiedza pustelnika może być dlań bardzo użyteczna, więc się nie sprzeciwiał. Medytował przez chwilę nad równaniem i podczas tych rozmyślań miał niesamowite uczucie, że jego umysł gorzeje i rozpada się na drobne kawałki. W końcu wpadł w dziwny trans i poczuł, że rosną w nim nowe siły, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.
Pustelnik wstał i Rackhir poszedł w jego ślady. Wyszli przez otwór jaskini, lecz zamiast Pustyni Westchnień ujrzeli przed sobą obłok mgły rozświetlony migoczącą, błękitną poświatą. Kiedy przezeń przeszli, znaleźli się na wzgórzu wznoszącym się u podnóża niewysokiego górskiego łańcucha. Poniżej, w dolinie, dostrzegli dziwacznie zbudowane wioski: wszystkie budynki tworzyły krąg, otaczający wielki amfiteatr, którego środek zajmowało okrągłe podium. - Chciałbym poznać przyczynę, dla której domy w tych wioskach wzniesiono na tak dziwnym planie - odezwał się Lamsar, gdy razem z Rackhirem począł schodzić w dolinę. Kiedy dotarli w pobliże jednej z wsi, ludzie wylegli na zewnątrz i radośnie tańcząc ruszyli w stronę przybyszy. Zatrzymali się tuż przed nimi i przywódca gromady, przestępując w tańcu z nogi na nogę, przemówił w te słowa: - Widzimy, że jesteście obcy w naszej krainie. Witajcie i przyjmijcie to, co wam ofiarowujemy: jadło, gościnę i rozrywkę. Obaj mężczyźni podziękowali z wdzięcznością i z całą gromadą podążyli w stronę okrągłej wioski. Tam zobaczyli, że amfiteatr zbudowany jest z błota i znajduje się nieco poniżej poziomu, na którym wzniesiono domy, jak gdyby wyklepały go uderzenia setek stóp. Przywódca mieszkańców wioski zaprowadził ich do własnego domu i zaproponował posiłek. - Przybyliście do nas w Czasie Odpoczynku - powiedział. - Ale nie martwcie się, wkrótce wszystko zacznie się od nowa. Nazywam się Yerleroo. - Szukamy następnej Bramy - powiedział Lamsar uprzejmym głosem - i śpieszymy się bardzo. Czy wybaczycie nam, że nie zostaniemy tu długo? - Chodźcie - powiedział Yerleroo. - Już się zaczyna. Zobaczycie nas w najlepszej formie. Musicie się przyłączyć. Wszyscy wieśniacy zgromadzili się już w amfiteatrze, otaczając położone pośrodku podium. Większość mieszkańców miała jasną skórę, jasne włosy i radosny uśmiech na twarzy, lecz część z nich najwyraźniej pochodziła z innej rasy. Ci byli ciemnoskórzy, ciemnowłosi i posępni. Wyczuwając coś złowrogiego w panującej atmosferze, Rackhir zapytał wprost: - Gdzie jest następna Brama? Yerleroo zawahał się, poruszył ustami, po czym uśmiechnął się. - Tam, gdzie spotykają się wiatry - odparł. - To nie jest żadna odpowiedź - zaprotestował gniewnie Czerwony Łucznik. - Nieprawda - usłyszał z tyłu cichy głos Lamsara. - To zupełnie dobra odpowiedź. - A teraz zatańczymy - powiedział Yerleroo. - Najpierw zobaczycie, jak my to robimy,
a potem się do nas przyłączycie. - Mamy tańczyć? - zapytał Rackhir, żałując, że nie wziął ze sobą miecza, a przynajmniej sztyletu. - Owszem. Spodoba się wam. Wszystkim się podoba. Zobaczycie, że dobrze wam to zrobi. - A jeżeli nie zechcemy tańczyć? - Musicie. To dla waszego własnego dobra, wierzcie mi. - A on - Rackhir wskazał na jednego z posępnych ludzi. - Czy jemu też się to podoba? - To dla jego własnego dobra. Yerleroo klasnął w ręce i natychmiast wszyscy jasnowłosi pogrążyli się w szaleńczym, machinalnym tańcu. Niektórzy z nich śpiewali. Posępni ludzie nie przyłączyli się do śpiewu. Po chwili wahania bezwiednie poczęli poruszać nogami. Chmurny wyraz na ich twarzach dziwnie kontrastował z podrygującymi ciałami. Wkrótce cała wioska tańczyła, wirowała i nuciła monotonną melodię. Yerleroo przemknął obok w tańcu. - Chodźcie, przyłączcie się teraz. - Lepiej już odejdziemy - powiedział Lamsar, uśmiechając się blado. Obaj mężczyźni cofnęli się kawałek. Yerleroo dostrzegł to. - Nie, nie wolno wam odejść. Musicie tańczyć. Lamsar i Rackhir odwrócili się i pobiegli tak szybko, jak tylko pozwalały na to siły starego człowieka. Tańczący zmienili kierunek ruchu i nadal wirując złowieszczo ruszyli za uciekinierami, zachowując pozory wesołej zabawy. - Nic z tego - powiedział Lamsar i zatrzymał się, obserwując tancerzy z ironicznym wyrazem twarzy. - Musimy wezwać Bogów Gór. Szkoda, bo magia męczy mnie bardzo. Miejmy nadzieję, że ich władza rozciąga się na tę płaszczyznę. Gordar! Z ust Lamsara dobyły się słowa jakiegoś wyjątkowo nieprzyjemnego w brzmieniu języka. Roztańczeni wieśniacy zbliżali się coraz bardziej. Lamsar wskazał na nich ręką. Tancerze nagle zamarli w bezruchu. Przerażająco powoli ich zastygłe w setkach różnych póz ciała zamieniły się w gładki, czarny bazalt. - To dla ich własnego dobra. - Lamsar uśmiechnął się gorzko. - Chodźmy, musimy dojść do miejsca, gdzie spotykają się wiatry. I zadziwiająco szybko obaj mężczyźni tam właśnie dotarli.
W miejscu, gdzie spotykają się wiatry, podróżni ujrzeli Drugą Bramę, utworzoną pomiędzy kolumnami z bursztynowego płomienia, przecinanego gdzieniegdzie akcentami zieleni. Wędrowcy przeszli przez Bramę i natychmiast znaleźli się świecie ciemnych, buzujących kolorów. Nad głowami mieli ciemnoczerwone niebo, po którym przesuwały się, tańczyły i wibrowały plamy innych barw. Przed sobą widzieli las ciemnej, ciężkiej, cętkowanej na czarno i niebiesko zieleni. Czubki drzew poruszały się niczym rozszalały przypływ. Cała ta przerażająca kraina pełna była niezwykłych zjawisk. Lamsar wydął wargi. - Na tej płaszczyźnie króluje Chaos. Musimy szybko dostać się do następnej Bramy, gdyż w przeciwnym wypadku Władcy Chaosu będą starali się nas powstrzymać. - Czy to zawsze tak wygląda? - wydusił z siebie Rackhir. - Zawsze panuje tu rozbuchana noc, ale co do reszty, to zmienia się ona wraz z nastrojami Władców. W tych stronach nie obowiązują żadne reguły. Parli przed siebie przez rozedrganą, krzykliwą krainę, pośród ciągłych zmian i towarzyszących im wybuchów. Raz ujrzeli na niebie olbrzymią, uskrzydloną postać w przydymionym, żółtym kolorze, kształtem z grubsza przypominającą człowieka. - Vezhan - powiedział Lamsar. - Miejmy nadzieję, że nas nie zauważył. - Vezhan! - powtórzył szeptem Rackhir. To właśnie Vezhanowi służył niegdyś. Z wysiłkiem sunęli przed siebie, niepewni kierunku czy nawet prędkości w tej niesamowitej krainie.
Po pewnym czasie dotarli do brzegów dziwnego oceanu. Było to szare, falujące, ponadczasowe morze; tajemnicze morze rozciągające się w nieskończoność. Wyczuwało się, że poza tą kotłującą się równiną wody nie ma już żadnego brzegu; ani lądu, ani ciemnych, chłodnych lasów, ani ludzi, ani statków. Morze to prowadziło donikąd. Kompletnie zawierało się w tym właśnie słowie: morze. Ponad oceanem wznosiło się, górując nad całą krainą, słońce koloru ochry, rzucające na wodę czarnozielone, nastrojowe cienie. Cienie te sprawiały, że cała okolica wyglądała niczym wnętrze ogromnej jaskini, zwłaszcza że niebo przesłaniały czarne, przedwieczne chmury. A wszystkiemu temu towarzyszył huk przybrzeżnych fal; samotna, naznaczona przeznaczeniem melancholia białych grzywaczy rozbijających się o kamienie. Dźwięk ten nie
zwiastował ani śmierci, ani życia, ani wojny, ani pokoju; po prostu symbolizował wiecznotrwałą, pozbawioną harmonii egzystencję. Rackhir i Lamsar nie mogli już iść dalej. - Czuję śmierć wiszącą w powietrzu - powiedział Rackhir i wzdrygnął się. Morze ryczało i kotłowało się. Łoskot rozszalałych fal zdawał się wzywać podróżnych, by nie ustawali w wędrówce; witać obłąkańczą pokusą, ukazywać jedyną zdobycz, jaką mogliby osiągnąć po wejściu do wody - śmierć. - Nie jest moim przeznaczeniem zginąć w ten sposób -odezwał się Lamsar. Lecz już po chwili pędzili z powrotem w stronę lasu, gdyż wydało im się, że dziwne morze wylało na plażę, by ich pochłonąć. Obejrzeli się za siebie i zobaczyli, że linia brzegowa nie posunęła się ani o kawałek, przybrzeżne fale zaś są o wiele mniej wzburzone, a morze spokojniejsze. Lamsar znajdował się tuż za Rackhirem. Czerwony Łucznik chwycił starca za rękę i przyciągnął go do siebie, jak gdyby ratując z wodnego wiru. Obaj mężczyźni przez dłuższy czas trwali w miejscu niby zahipnotyzowani, wsłuchując się w zew oceanu i czując na skórze chłodną pieszczotę wiatru. W mdłym blasku obcego wybrzeża, pod nie dającym ciepła słońcem, ich ciała połyskiwały niczym gwiazdy w nocy. Wędrowcy w milczeniu odwrócili się w stronę lasu. - Czyżbyśmy byli uwięzieni w Królestwie Chaosu? - zapytał Rackhir po pewnym czasie. - Jeżeli kogoś spotkamy, będzie on chciał nas zgładzić. W jaki sposób możemy zadać pytanie o Bramę? Nagle z olbrzymiego lasu wyłoniła się potężna postać, naga i powykrzywiana niczym pień drzewa, zielona jak niedojrzała cytryna, lecz z dobrodusznym wyrazem twarzy. - Witajcie, nieszczęśni odstępcy - powiedział olbrzym. - Gdzie jest następna Brama? - zapytał Lamsar szybko. - Niemalże przez nią przeszliście, lecz odwróciliście się od niej - roześmiał się olbrzym. - To morze w rzeczywistości nie istnieje, jest tylko po to, by uniemożliwić podróżnym przedostanie się przez Bramę. - Ale przecież istnieje tutaj, w Królestwie Chaosu - powiedział Rackhir głucho. - Można tak powiedzieć. Ale czym jest to, co istnieje w Chaosie, jak nie zamętem w umysłach oszalałych Bogów? Rackhir nałożył cięciwę na łuk i przygotował strzałę, lecz wszystko to czynił w poczuciu własnej bezsilności. - Nie strzelaj - powiedział Lamsar cicho. - Jeszcze nie. - Pustelnik popatrzył na strzałę i wymamrotał coś pod nosem. Olbrzym zbliżył się jakby od niechcenia, nie śpiesząc się.
- Z przyjemnością wyegzekwuję od was zapłatę za zbrodnie - odezwał się. - Dlatego właśnie zwą mnie Hionhurnem Katem. Umrzecie lekką śmiercią, lecz wasz późniejszy los będzie nie do zniesienia. - Wielkolud podszedł jeszcze bliżej, wyciągając przed siebie rozczapierzone dłonie. - Strzelaj! - wychrypiał Lamsar. Rackhir podniósł łuk, napiął potężnie cięciwę i posłał strzałę prosto w serce olbrzyma. - Uciekaj! - wrzasnął Lamsar i wbrew złym przeczuciom pobiegli w stronę brzegu i przerażającego morza. Usłyszeli dobiegający z tyłu jęk potwora. W tym właśnie momencie dotarli do skraju oceanu, lecz zamiast bezkresnej wody ujrzeli wokół siebie skalisty górski łańcuch. - Strzała śmiertelnika nie mogła go zranić - odezwał się Rackhir. - Jak udało ci się go powstrzymać? - To stare zaklęcie. Zaklęcie Sprawiedliwości. Jeżeli rzuci się je na jakąkolwiek broń, powoduje, że będzie ona godzić w niesprawiedliwych. - Ale jak to się stało, że ugodziła nieśmiertelnego Hionhurna? - zapytał Czerwony Łucznik. - W świecie Chaosu nie ma sprawiedliwości. Coś, co jest stałe i niezmienne, niezależnie od jego natury, musi wyrządzić szkodę sługom Władców Chaosu. - Tak wiec przeszliśmy przez trzecią Bramę - powiedział Rackhir, zdejmując cięciwę z łuku. - Musimy jeszcze znaleźć czwartą i piątą. Uniknęliśmy dwóch niebezpieczeństw. Czego jeszcze powinniśmy się spodziewać? - Kto to może wiedzieć? - odparł Lamsar. Wędrowcy przebyli skaliste góry i weszli do lasu, w którym czuło się chłód, mimo że słońce dobiegło już do zenitu i przeświecało przez gęste listowie. Cała okolica przeniknięta była atmosferą starożytnego spokoju. Podróżni usłyszeli świergot ptactwa i ujrzeli maleńkie, złote ptaszki, jakich nigdy dotąd nie widzieli. - Panuje tu jakiś dziwny spokój. Nie mam do niego zaufania - odezwał się Rackhir, lecz Lamsar w milczeniu wskazał ręką przed siebie. Rackhir ujrzał ogromną, zwieńczoną kopułą budowlę. Splendoru dodawały jej marmury i błękitna mozaika. Budynek wznosił się na pokrytej żółtą trawą polanie. Słońce odbijało się od marmuru, błyszcząc niczym ogień. Wędrowcy zbliżyli się do budowli i ujrzeli, że kopułę podtrzymują wielkie, marmurowe kolumny wpuszczone w platformę z mlecznego nefrytu. Ze środka platformy wyrastały kręcone schody z błękitnego kamienia, wznoszące się wysoko i niknące w kolistym otworze. W ścianach budynku mężczyźni zobaczyli okna, lecz nie mogli przez nie zajrzeć do
wewnątrz. W okolicy nie stwierdzili śladu istnienia jakichkolwiek mieszkańców budynku, lecz to akurat nie wydawało się wędrowcom dziwne. Rackhir i Lamsar przecięli żółtą polanę i weszli na nefrytową platformę. Była ciepła, jak gdyby nagrzana od słońca. Ledwo udało im się uniknąć poślizgnięcia na wygładzonym kamieniu. Dotarli do błękitnych schodów i ruszyli po nich, patrząc w górę, lecz nie mogąc nic dostrzec. Nie usiłowali nawet zadać sobie pytania, dlaczego z taką pewnością siebie wtargnęli do budynku. Bez zastanawiania się przyjęli, że jest to jedyne słuszne posunięcie. Poza tym nie mieli żadnego wyboru. Całe to miejsce wydawało im się dziwnie znajome. Rackhir czuł to, lecz nie wiedział dlaczego. Wewnątrz budynku znajdował się chłodny, cienisty korytarz, wypełniony melanżem miękkiej ciemności i jaskrawego, słonecznego światła, które wpadało przez okna. Podłoga była perłoworóżowa, sufit zaś miał barwę głębokiego szkarłatu. Rackirowi korytarz przypominał łono matki. Po chwili wędrowcy natknęli się na częściowo ukryte w mroku małe drzwiczki i leżące za nimi schody. Rackhir pytająco spojrzał na Lamsara. - Czy mamy kontynuować poszukiwania? - Musimy. Może w ten sposób uda nam się zdobyć odpowiedź na nasze pytanie.
Wspięli się po schodach i znaleźli się w mniejszym korytarzu, podobnym do tego, który widzieli na dole. Różniło go jednak to, że pośrodku stało dwanaście ustawionych w półkole szerokich tronów. Pod ścianą, w pobliżu drzwi dostrzegli kilka obitych purpurową tkaniną krzeseł. Trony wykonane były ze złota, zdobne srebrem i wyściełane białym suknem. Znajdujące się za tronem drzwi otworzyły się nagle i pojawił się w nich wysoki, delikatnie wyglądający mężczyzna, za którym stali inni, o twarzach niemal identycznych. Jedynie ich szaty różniły się między sobą. Gospodarze tego miejsca mieli bladą, niemalże białą cerę, proste nosy, wargi cienkie, lecz nie okrutne. Z twarzy wyzierały nieludzkie, zielono nakrapiane oczy, ze smutnym spokojem wpatrujące się w przestrzeń. Przywódca wysokich ludzi spojrzał na Rackhira i Lamsara. Kiwnął głową i uprzejmie skinął bladą dłonią o długich palcach. - Witajcie - przemówił. Głos miał wysoki i słaby, niczym głos dziewczyny, lecz pięknie modulowany. Jedenastu mężczyzn usadowiło się na tronach, lecz pierwszy z nich, ten, który mówił, nadal stał w miejscu. - Usiądźcie, proszę - powiedział. Rackhir i Lamsar usiedli na wyściełanych purpurowo krzesłach. - Jak się tu dostaliście? - zapytał mężczyzna.
- Przeszliśmy przez Bramę z Chaosu - odparł Lamsar. - Czy szukaliście naszego królestwa? - Nie. Wędrujemy do Domeny Szarych Władców. - Tak właśnie myślałem. Wasi ludzie rzadko u nas goszczą, chyba że przez przypadek.
- Co to za miejsce? - zapytał Rackhir, gdy mężczyzna, który z nimi rozmawiał, usiadł wreszcie na ostatnim wolnym tronie. - To kraina poza czasem. Niegdyś była częścią Ziemi, którą znacie, ale w odległej przeszłości odłączyła się od niej. Nasze ciała, w przeciwieństwie do waszych, są nieśmiertelne. Sami o tym decydujemy, ale nie jesteśmy tak jak wy przywiązani do naszych materialnych powłok. - Nie rozumiem - zmarszczył brwi Rackhir. - O czym mówisz? - Wyraziłem to w najprostszy zrozumiały dla ciebie sposób. Jeżeli nadal nie wiesz, o czym mówię, nie mogę ci tego wytłumaczyć bardziej przystępnie. Nazywają nas Strażnikami, chociaż niczego nie strzeżemy. Jesteśmy wojownikami, lecz nie wojujemy z nikim. - Co wiec robicie? - zaciekawił się Rackhir. - Istniejemy. Pewnie chcecie wiedzieć, gdzie leży następna Brama? - Owszem. - Pokrzepcie się więc, a potem pokażemy wam Bramę. - Jaka jest wasza funkcja? - zapytał Rackhir. - Funkcjonowanie - odparł mężczyzna. - To nieludzkie! - To właśnie jest ludzkie. Wy przez całe życie gonicie za czymś, co tkwi w was samych i co można znaleźć w każdym człowieku. Jednak tam tego nie szukacie, pragniecie iść świetniejszą drogą. W ten sposób marnujecie życie, by w końcu się przekonać, że je zmarnowaliście. Cieszę się, że nie jesteśmy już do was podobni, żałuję jednak, że nie możemy wam pomóc. To jest zabronione. - Nie szukamy Szarych Władców z błahych powodów - cicho, z szacunkiem odezwał się Lamsar. - Wędrujemy, by uratować Tanelorn. - Tanelorn? - szeptem zapytał mężczyzna. - Czyż więc Tanelorn nadal istnieje? - Owszem - odparł Rackhir. - I zapewnia schronienie strudzonym ludziom, zasługując na ich bezgraniczną wdzięczność. - Teraz wreszcie Czerwony Łucznik zdał sobie sprawę, czemu miejsce to wydało mu się znajome; panowała w nim bowiem ta sama co w Tanelorn
atmosfera, która tu jednak była o wiele bardziej intensywna.
- Tanelorn było ostatnim z naszym miast - powiedział Strażnik. - Wybaczcie, niewłaściwie was oceniliśmy. Większość wędrowców, którzy trafiają na naszą płaszczyznę, to zwykli włóczędzy, pozbawieni prawdziwego celu, zasłaniający się jedynie wymówkami, wyimaginowanymi powodami, dla których muszą przemieszczać się z miejsca na miejsce. Musicie kochać Tanelorn, skoro podjęliście ryzyko przeprawy przez Bramy. - Kochamy to miasto - odezwał się Rackhir. - Jestem wdzięczny, że je zbudowaliście. - Zbudowaliśmy je dla własnych potrzeb, ale dobrze, że służy też innym. I że inni służą jemu. - Pomóżcie więc nam - poprosił Rackhir. - Pomóżcie Tanelorn. - Nie możemy. To niezgodne z prawem. A teraz rozgośćcie się i pokrzepcie trochę. Podano jedzenie, zarówno miękkie jak i chrupkie, słodkie i kwaśne, a także napój, który zdawał się przenikać przez pory ich skóry. Pili łapczywie. - Otworzyliśmy dla was drogę - powiedział Strażnik po pewnym czasie. - Idźcie nią, a znajdziecie się w kolejnej krainie. Ostrzegam was jednak, ta jest najbardziej niebezpieczna. Ruszyli więc drogą, którą otworzyli Strażnicy i przeszli przez Czwartą Bramę, by trafić do przerażającego królestwa: Królestwa Prawa.
Nic nie świeciło na jaśniejącym szarym niebie, nic się nie poruszało, nic nie mąciło szarości. Nic nie zakłócało smętnej, szarej równiny rozciągającej się wokół nich bez końca. Nie było nawet horyzontu; jedynie jasne, bezkresne pustkowie. W powietrzu wyczuwało się jednak obecność czegoś, co minęło, co odeszło, pozostawiając po sobie zaledwie nikły przyczynek do atmosfery tego miejsca. - Jakie niebezpieczeństwa mogą się tu kryć? - zapytał Rackhir, wzdrygając się. Przecież tu nic nie ma. - Niebezpieczeństwo samotnego szaleństwa - odparł Lamsar. Ich głosy zagubiły się w szarym bezmiarze. - Kiedy Ziemia była bardzo młoda - ciągnął Lamsar, a jego słowa niosły się przez pustkowie - wszystko tak właśnie wyglądało. Jednakże wtedy istniały przynajmniej morza. Tu nie ma nic.
- Mylisz się - powiedział Rackhir z bladym uśmiechem. - Tu jest Prawo. - To prawda. Czymże jednak jest Prawo, jeżeli nie ma nic, między czym można by dokonać wyboru? Tu istotnie jest Prawo - pozbawione sprawiedliwości. Szli przed siebie, nadal wyczuwając w powietrzu obecność czegoś nieuchwytnego, co niegdyś było jak najbardziej uchwytne. Wędrowali przez opustoszałą krainę Absolutnego Prawa.
W końcu jednak Rackhir coś wypatrzył. Coś migotało, zanikało i pojawiało się znowu, aż w końcu, zbliżywszy się do tego czegoś, stwierdzili, że to człowiek. Mężczyzna miał szlachetny kształt głowy, potężnie zbudowane ciało, lecz twarz wykrzywiał mu pełen bólu grymas. Nie dostrzegł wędrowców, nawet gdy ci podeszli do niego bardzo blisko. Podróżni zatrzymali się przed obcym i Lamsar odkaszlnął, by zwrócić na siebie uwagę. Mężczyzna obrócił głowę i zerknął na nich nieuważnie. Grymas na jego twarzy wygładził się i zastąpiło go łagodniejsze, zamyślone spojrzenie. - Kim jesteś? - spytał Rackhir. Mężczyzna westchnął. - Jeszcze nie - powiedział. - I tym razem jeszcze nie. Znowu widziadła. - My mamy być widziadłami? - uśmiechnął się Rackhir. - Wydawało nam się, że to ty nim jesteś. - Czerwony Łucznik przyjrzał się rozmywającej się, zanikającej powoli postaci obcego. Mężczyzna wygiął kark, niczym łosoś szykujący się do skoku przez zaporę, po czym jego ciało znowu powróciło do pierwotnej formy. - Myślałem, że pozbyłem się już wszystkiego, co zbędne, poza własną, upartą postacią - powiedział obcy ze zmęczeniem, - Ale oto znowu coś się pojawia. Czyżby moje rozumowanie było błędne, czy nie myślę już tak sprawnie jak dawniej? - Nie obawiaj się - powiedział Rackhir. - Jesteśmy istotami z krwi i kości. - Tego się właśnie obawiałem. Przez całą wieczność zdzierałem powłoki ułudy, które zaciemniają prawdę. Już miałem zdobyć się na ostateczny wysiłek, gdy nagle na powrót przeniknęliście do tego świata. Niestety, mój umysł nie jest już tak sprawny jak przed laty. - Zapewne sądzisz, że nie istniejemy naprawdę? - zapytał Lamsar powoli, z przebiegłym uśmiechem na ustach. - Wiesz przecież dobrze, że tak właśnie jest. Nie istniejecie, podobnie jak ja nie istnieję. - Na twarzy mężczyzny ponownie pojawił się grymas. Jego rysy wykrzywiły się, a cała postać poczęła zanikać, po to tylko, by na powrót przybrać swą wcześniejszą formę.
Mężczyzna westchnął. - Nawet rozmawiając z wami zdradzam to, w co wierzę. Przypuszczam jednak, że gdy odpocznę trochę, znowu uda mi się zebrać siły i przygotować się do końcowego wysiłku, dzięki któremu zdołam osiągnąć ostateczną prawdę: nie-istnienie. - Ależ nie-istnienie oznacza nie-myślenie, nie-pragnienie i nie-działanie - powiedział Lamsar. - Chyba nie chcesz samego siebie skazać na taki los? - Nie ma czegoś takiego jak „ja”. Jestem jedyną rozumującą istotą w całym stworzeniu, jestem niemalże czystym rozumem. Jeszcze trochę wysiłku i stanę się tym, do czego dążę: jednością z nie-istniejącym wszechświatem. Aby to osiągnąć, muszę pozbyć się wszelkich drugorzędnych przeszkód - takich jak wy - a potem pogrążyć się w autentycznej rzeczywistości. - A co nią jest? - Stan całkowitej nicości, kiedy nie ma nic, co mogłoby przeszkadzać porządkowi rzeczy, ponieważ nie istnieje coś takiego, jak porządek rzeczy. - Trudno to nazwać konstruktywną ambicją - odezwał się Rackhir. - Konstruktywność to pozbawione znaczenia słowo, jak zresztą wszystkie słowa, jak tak zwana egzystencja. Wszystko znaczy nic, oto jedyna prawda. - Ale ten świat przecież istnieje. Chociaż tak pusty, zawiera jednak światło i twarde skały. Nie udało ci się czystym rozumowaniem wykluczyć ich egzystencji - powiedział Lamsar. - Znikną, kiedy i ja zniknę - powiedział mężczyzna powoli. - Wy zresztą też znikniecie w tej samej chwili. Wówczas Prawo będzie panować nie zagrożone. - Ależ Prawo nie będzie mogło wówczas panować. Zgodnie z twoim rozumowaniem nie będzie przecież istnieć. - Mylicie się. Nicość jest Prawem. Nicość jest celem Prawa. Prawo to tylko droga, dzięki której wszystko może dążyć do ostatecznego stanu, stanu nie-istnienia. - No cóż - powiedział Lamsar w zamyśleniu. - W takim razie lepiej powiedz nam, gdzie znajduje się następna Brama. - Nie ma żadnej Bramy. - A gdyby była, gdzie moglibyśmy ją znaleźć? - zapytał Rackhir. - Gdyby Brama istniała, a nie istnieje, znajdowałaby się w środku góry, blisko miejsca, które niegdyś nazywano Morzem Spokoju. - A gdzie to jest? - zapytał znowu Rackhir, zdając sobie nagle sprawę z beznadziejności swego położenia. W krainie tej nie było ani punktów orientacyjnych, ani słońca, ani gwiazd - nic, względem czego mogliby określić kierunek.
- Niedaleko Góry Surowości. - A dokąd ty się udajesz? - chciał wiedzieć Lamsar. - Na zewnątrz, donikąd, w nicość. - A jeżeli uda ci się osiągnąć cel, gdzie my się znajdziemy? - W jakiejś innej nicości. Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale skoro nigdy nie istnieliście w rzeczywistości, nie możecie się też znaleźć w nie-rzeczywistości. Tylko ja jestem rzeczywisty, a ja nie istnieję. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy - powiedział Rackhir z wymuszonym uśmiechem, który wkrótce zastąpił pełen zamyślenia wyraz twarzy. - Jedynie mój umysł sprawia, że nie-rzeczywistość nie oddala się od nas - dodał mężczyzna. - Muszę się bezustannie koncentrować, gdyż w przeciwnym razie zalałaby nas powódź przedmiotów, które przeminęły, i musiałbym znowu zaczynać od początku. Na początku było wszystko: Chaos. Ja stworzyłem nicość. Z malującą się na twarzy rezygnacją Rackhir naciągnął cięciwę na łuk i, założywszy strzałę, wycelował w stronę zamyślonego człowieka. - A wiec pragniesz nie-istnieć? - zapytał. - Już wam mówiłem. Strzała Rackhira przebiła serce mężczyzny. Ciało nagle zmaterializowało się całkowicie i ciężko upadło na trawę. Równocześnie dokoła pojawiły się góry, lasy i rzeki. Mimo to kraina nie przestała być pełnym spokoju, uporządkowanym światem. Rackhir i Lamsar, wędrując w poszukiwaniu Góry Surowości, rozkoszowali się jego pięknem. Wydawało się, że w okolicy nie ma żywego stworzenia. Wędrowcy, nadal zaszokowani, rozmawiali jeszcze przez chwilę o człowieku, którego zmuszeni byli zabić, aż w końcu dotarli do olbrzymiej, gładkiej piramidy. Chociaż najwyraźniej naturalnego pochodzenia, z całą pewnością do ostatecznej formy doprowadziła ją praca rąk ludzkich. Rackhir i Lamsar obeszli podstawę bryły, aż w końcu dotarli do otworu. Bez wątpienia to właśnie była Góra Surowości. W pobliżu łagodnie falował ocean. Wędrowcy przeszli przez otwór i ujrzeli dokoła filigranową krainę. Przebyli ostatnią Bramę. Znajdowali się w Domenie Szarych Władców. Drzewa wyglądały niczym zastygłe pajęczyny. Tu i ówdzie błękitniały płytkie sadzawki. W świetlistej wodzie odbijały się wznoszące się wokół brzegów smukłe skały. Wszędzie dookoła niewysokie wzgórza ciągnęły się aż po pastelowożółty horyzont, naznaczony odcieniami czerwieni, pomarańczy i głębokiego błękitu. Wędrowcy czuli się tu przerośnięci, niezgrabni, niczym wielkie, niekształtne
olbrzymy, depczące cienkie, krótkie źdźbła trawy. Mieli wrażenie, że niszczą świętość tego miejsca. Nagle spostrzegli nadchodzącą dziewczynę. Zatrzymała się, gdy podeszli bliżej. Okrywały ją luźne, czarne szaty, falujące wokół niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Twarz miała bladą i ostrą, czarne oczy wielkie i tajemnicze. Ze smukłej szyi zwisał klejnot. - Sorana - powiedział Rackhir łamiącym się głosem. - Przecież umarłaś. - Zniknęłam - odpowiedziała - i znalazłam się właśnie tutaj. Powiedziano mi, że pojawisz się w tym miejscu, więc postanowiłam tu cię spotkać. - Ale to jest Domena Szarych Władców, a ty służysz Chaosowi. - Owszem, ale na dworze Szarych Władców mile widziani są wszelkiego rodzaju wędrowcy, czy służą Prawu, Chaosowi, czy też żadnemu z nich. Chodź, zaprowadzę cię do nich. Rackhir, oszołomiony, pozwolił poprowadzić się przez dziwną krainę, a Lamsar podążył za nim. Sorana i Rackhir byli niegdyś kochankami. Działo się to w Yeshpotoom-Kahlai, Nieczystej Fortecy, gdzie kwitło urzekające zło. Sorana, czarodziejka, miłośniczka przygód, pozbawiona sumienia kobieta, wysoko ceniła sobie Czerwonego Łucznika od momentu, gdy pewnego wieczoru pojawił się w Yeshpotoom-Kahlai, cały pokryty własną krwią po przedziwnej bitwie miedzy Rycerzami Tumbru a rozbójnikami-inżynierami Loheba Bakry. Siedem lat temu zaś Rackhir usłyszał jej przenikliwy wrzask, gdy do Nieczystej Fortecy wdarli się Błękitni Zabójcy, lubujący się w mordzie złoczyńcy. Czerwony Łucznik właśnie opuszczał w pośpiechu Yeshpotoom-Kahlai i uznał, że bliższe wnikanie w to, czemu Sorana wydała z siebie dźwięk, który do złudzenia przypominał przedśmiertny okrzyk, byłoby wysoce nierozsądne. A teraz spotkał ją tutaj. Sorana nie robiła nic bezcelowo. Nie podejmowała żadnego działania, jeżeli nie mogła odnieść z tego jakiejś korzyści. W dodatku służyła Chaosowi. Powinien odnosić się do niej z rezerwą. Teraz wędrowcy ujrzeli przed sobą ogromną liczbą wielkich namiotów koloru migoczącej szarości, która w padającym świetle zdawała się melanżem wszelkich możliwych barw. Pomiędzy namiotami wolnym krokiem przemieszczali się ludzie. Wszędzie dokoła panowała atmosfera bezczynności. - Tutaj - powiedziała Sorana, uśmiechając się do Rackhira i trzymając go za rękę Szarzy Władcy urządzili swój tymczasowy dwór. Podróżują po całej krainie, wożąc ze sobą jedynie nieliczne przedmioty i prowizoryczne domostwa. Powitają cię uprzejmie, jeżeli
zdołasz ich zainteresować. - Ale czy nam pomogą? - Musisz ich o to sam zapytać. - Jesteś zaprzysiężona Eeąuor z Chaosu - zauważył Rackhir - i musisz stanąć u jej boku, przeciwko nam, prawda? - Tutaj panuje zawieszenie broni - uśmiechnęła się Sorana. - Mogę jedynie informować Chaos o waszych posunięciach, a jeżeli Szarzy Władcy zdecydują się wam pomóc, muszę przekazać, w jaki sposób chcą to uczynić, o ile uda mi się tego dowiedzieć. - Jesteś szczera, Sorano. - W tej krainie hipokryzja jest o wiele bardziej wyrafinowana, a najsubtelniejszym ze wszystkich kłamstw jest prawda - powiedziała kobieta, po czym cała trójka weszła na teren zajęty przez wysokie namioty i skierowała się w stronę jednego z nich.
W innym królestwie na Ziemi, olbrzymia horda, pokrzykując i śpiewając, pędziła za odzianym w czarną zbroję jeźdźcem przez trawiaste równiny na północ, coraz bardziej zbliżając się do samotnego miasta. Różnorodna broń pobłyskiwała pośród wieczornych mgieł. Tłum parł naprzód niczym rozhukana fala przypływu, przepełniony histeryczną nienawiścią, którą Narjhan zasiał w nędznych sercach żebraków. Pośród najeźdźców znajdowali się złodzieje, mordercy, biedota żyjąca odpadkami - nie skład gromady stanowił problem, ale jej liczebność. W Tanelorn zaś wojownicy o poważnych twarzach wysłuchiwali wieści, jakie przynosili ze sobą zwiadowcy wysyłani poza mury miasta, by ocenili siły armii żebraków. Brut, przechadzający się w srebrnej zbroi odpowiadającej jego randze, wiedział, że minęły już dwa dni, odkąd Rackhir opuścił Pustynię Westchnień. Jeszcze trzy dni i miasto zostanie pochłonięte przez potężną hordę Narjhana. Mieszkańcy wiedzieli, że nie zdołają powstrzymać jej naporu. Mogli jedynie pozostawić Tanelorn własnemu losowi, lecz tego nie chcieli uczynić. Nawet słaby Uroch nie pragnął uciekać. Działo się tak dlatego, że Tajemnicze Tanelorn napełniało swych mieszkańców dziwną siłą, a żaden z nich nie wiedział, skąd się ona bierze. Tam, gdzie niegdyś ziała pustka, teraz tkwiła potężna moc. Ludzie nie opuszczali miasta z egoistycznych pobudek; gdyby z niego wyjechali, znów znaleźliby się we władzy pustki, a tego obawiali się najbardziej.
Brut był przywódcą i to on przygotował Tanelorn do obrony. Obrona ta mogłaby wytrzymać napór armii żebraków, ale wszyscy wiedzieli, że nic nie poradzi przeciw Chaosowi. Brut wzdrygnął się pomyślawszy, że gdyby Chaos skierował całe swe siły przeciw Tanelorn, wszyscy jego obrońcy w jednej chwili znaleźliby się w Piekle. Kopyta koni powracających zwiadowców i wysłanników wzbiły tumany pyłu wysoko nad miejskie mury. Jeden z nich przejechał przez bramę na oczach Bruta. Jeździec zatrzymał wierzchowca tuż przy szlachcicu. Był to wysłannik z Kaarlak nad Płaczącym Pustkowiem, jednego z miast położonych najbliżej Tanelorn. - Prosiłem Kaarlak o pomoc - wykrztusił wysłannik -ale tak jak przypuszczaliśmy, jego mieszkańcy nawet nie słyszeli o Tanelorn i podejrzewali, że zostałem wysłany przez armię żebraków i chcę zastawić pułapkę na nielicznych pozostałych w mieście wojowników. Rozmawiałem z Senatorami, lecz nie chcieli nic przedsięwziąć w tej sprawie. - Czy nie było tam Elryka? On zna Tanelorn. - Nie, nie było go tam. Krąży plotka, że sam walczy teraz z Chaosem, gdyż jego słudzy porwali mu żonę, Zarozinię. Albinos ruszył za nimi w pościg. Wydaje się, że Chaos wszędzie wzrasta w siłę. Brut pobladł na twarzy. - A co z Jadmarem? Czy Jadmar przyśle wojowników? - dopytywał niecierpliwie wysłannik. Wiedział, że wielu ludzi zostało wysłanych do pobliskich miast, by szukać tam pomocy. - Nie wiem - odparł Brut. - To nie ma już zresztą znaczenia. Armia żebraków jest oddalona zaledwie o trzy dni marszu od Tanelorn, a Jadmarczycy nie dotarliby tu przed upływem dwóch tygodni. - A Rackhir? - Nie powrócił jeszcze i nic nie słyszałem o jego losach. Mam przeczucie, że już go nie ujrzymy. Tanelorn jest skazane na zagładę.
Rackhir i Lamsar skłonili się głęboko przed trójką niewysokich ludzi, siedzących w namiocie. Jeden z mężczyzn jednak powiedział z niecierpliwością w głosie: - Nie poniżajcie się przed nami, którzy jesteśmy naj-pokorniejsi ze wszystkich. Wędrowcy wyprostowali się więc, czekając, aż gospodarze tego miejsca ponownie się do nich odezwą. Szarzy Władcy udawali pokorę, lecz jak się wydawało, była to jedynie ostentacja,
gdyż czerpali dumę ze swej pozy. Rackhir zdał sobie sprawę, że będzie musiał stosować najbardziej wyrafinowane pochlebstwa, a nie sądził, by to mu się udało. Był przecież wojownikiem, a nie dworakiem czy dyplomatą. Lamsar także to zrozumiał, powiedział więc: - O Władcy, porzuciwszy dumę przybyliśmy tu, by nauczyć się od was prostszych prawd, które są jedynymi prawdami. Jeden z Władców przybrał skromny wyraz twarzy i odpowiedział: - Nie my powinniśmy oceniać, co jest prawdą, a co nią nie jest, gościu. Możemy podzielić się z wami jedynie pewnymi przemyśleniami. Możliwe, że okażą się one dla was interesujące lub pomocne w odnalezieniu własnej prawdy. - Zaiste, to bardzo prawdopodobne - powiedział Rackhir, nie bardzo wiedząc, z czym właściwie się zgadza, ale uznając, że to będzie najlepsze wyjście. - Zastanawialiśmy się też, czy bylibyście skłonni podzielić się z nami przemyśleniami na temat, który żywo nas interesuje: ochrona naszego Tanelorn. - Nie jesteśmy na tyle zadufani, by narzucać komuś swoje zdanie. Nie można nas nazwać błyskotliwymi intelektualistami - odparł mówca uprzejmie. - Nie mamy też zbytniego zaufania do własnych opinii. Kto wie, może są błędne, oparte na błędnych przesłankach? - Istotnie - odezwał się Lamsar, uznając, że najlepiej pochlebi gospodarzom, jeżeli wspomni o ich skromności. - Szczęście to dla nas, że możemy wreszcie odróżnić prawdziwą uczoność od dumy. Albowiem najwięcej widzi człowiek cichy, który mówi niewiele, za to uważnie obserwuje. Mimo to, chociaż zdajemy sobie sprawę, że nie jesteście przekonani, czy wasze przemyślenia lub pomoc będą dla nas użyteczne, biorąc za przykład wasze zachowanie, pokornie pytamy: czy znacie jakiś sposób, w który moglibyśmy ocalić Tanelorn?
Rackhir z trudem nadążał za złożonością z pozoru jedynie nieskomplikowanego przemówienia Lamsara, spostrzegł jednak, że Szarzy Władcy są zadowoleni. Kątem oka Czerwony Łucznik obserwował Soranę. Kobieta uśmiechała się pod nosem. Po tym uśmiechu Rackhir zorientował się, że właściwie rozegrali to spotkanie. Sorana przysłuchiwała się też uważnie. Rackhir zaklął po cichu. Władcy Chaosu dowiedzą się o wszystkim i nawet jeżeli Tanelorn zdoła uzyskać pomoc od Szarych Władców, Chaos będzie miał czas przedsięwziąć odpowiednie kroki, by zapobiec uratowaniu miasta. Mówca Szarych Władców dźwięczną mową porozumiał się ze swymi kompanami, po czym odezwał się znowu: - Z rzadka jedynie mamy zaszczyt gościć równie odważnych i inteligentnych ludzi. W
jaki sposób nasze dyletanckie umysły mogą oddać przysługę waszej sprawie? Rackhir nagle zorientował się, niemal śmiejąc się z tej niespodziewanej myśli, że Szarzy Władcy wcale nie byli aż tak mądrzy. Za pomocą pochlebstwa udało im się uzyskać ich pomoc. - Narjhan z Chaosu prowadzi wielką armię ludzkich szumowin, armię żebraków powiedział Czerwony Łucznik. - Przysiągł, że zmiecie z powierzchni ziemi Tanelorn i zabije wszystkich jego mieszkańców. Potrzeba nam jakiegoś rodzaju magicznej pomocy, by zmierzyć się z kimś równie potężnym jak Narjhan i pokonać żebraków. - Przecież Tanelorn nie można zniszczyć - powiedział Szary Władca. - Miasto jest wieczne... - odezwał się inny. - Ale to wyobrażenie... - mruknął trzeci. - W Kaleef żyją żuki - rzekł Szary Władca, który do tej pory jeszcze się nie odzywał. Wytwarzają specyficznego rodzaju jad. - Żuki, panie? - zapytał Rackhir. - Są wielkie jak mamuty - wytłumaczył trzeci Władca - ale mogą zmieniać swój rozmiar, a także rozmiar zdobyczy, jeżeli nie mieści się w ich gardzieli. - Jeżeli już o to chodzi - odezwał się pierwszy mówca - góry na południu naszej krainy zamieszkuje chimera. Potrafi zmieniać postać, a co więcej, nienawidzi Chaosu, gdyż to właśnie Chaos ją stworzył i pozbawił własnego kształtu. - Jest też czterech braci z Himerscahl, którzy posiedli moc czarnoksięską zaproponował drugi Władca, lecz pierwszy przerwał mu: - Ich magia nie działa poza ich własną płaszczyzną -powiedział. - Myślałem raczej o wskrzeszeniu Błękitnego Czarodzieja. - Zbyt niebezpieczne, a w dodatku przekraczające nasze możliwości - rzekł jego towarzysz. Spór trwał. Rackhir i Lamsar czekali w milczeniu. W końcu odezwał się pierwszy mówca: - Zdecydowaliśmy, że Żeglarze z Xerlerenes najlepiej będą wam mogli pomóc w obronie Tanelorn. Musicie udać się w góry Xerlerenes i odnaleźć ich jezioro. - Rozumiem - powiedział Lamsar. - Górskie jezioro. - Nie - odezwał się Władca. - Ich jezioro leży nad górami. Poszukamy kogoś, kto mógłby was tam zabrać. Być może udzielą wam pomocy. - Czy nie możecie zagwarantować nic ponadto? - Nie. Wtrącanie się w sprawy innych nie leży w naszej naturze. Żeglarze sami
zadecydują, czy wam pomogą, czy nie. - Rozumiem - powiedział Rackhir. - Dziękujemy. Ile czasu minęło odkąd opuścił Tanelorn? Ile jeszcze pozostało czasu do ataku żebraków Narjhana na miasto? Czy może już on nastąpił? Nagle, jakby sobie o czymś przypominając, rozejrzał się za Soraną, lecz kobiety nie było w namiocie. - Gdzie leżą góry Xerlerenes? - pytał właśnie Lamsar. - Nie w naszym królestwie - odparł jeden z Szarych Władców. - Znajdziemy wam przewodnika.
Soraną wypowiedziała słowo, które natychmiast przeniosło ją w błękitny, dobrze jej znany przejściowy świat. W krainie tej nie było innych kolorów poza niezliczonymi odcieniami błękitu. Tutaj kobieta czekała, aż Eequor zauważy jej obecność. Ponieważ czas nie płynął w tym miejscu, nie potrafiła powiedzieć, jak długo trwa oczekiwanie. Na znak dowódcy horda żebraków powoli, niezdyscyplinowanie zatrzymała się wreszcie. Głos zadudnił spod hełmu, który zawsze okrywał twarz Władcy Chaosu. - Jutro ruszymy na Tanelorn. Nadejdzie wreszcie długo oczekiwana chwila. Teraz rozbijcie obóz. Jutro Tanelorn zostanie ukarane, a kamienie, z których zbudowano jego niskie domy staną się jedynie pyłem unoszonym na wietrze. Milion żebraków podnieconym szmerem głosów dał wyraz swej radości. Nikt nie zapytał, dlaczego wędrowali tak daleko. Dowodziło to potęgi Narjhana.
W Tanelorn Brut i Zaś Jednoręki cichym, opanowanym głosem rozmawiali o naturze śmierci. Przepełniał ich smutek, lecz bardziej niż siebie żałowali Tanelorn, które wkrótce miało zginąć. Na zewnątrz mizerna armia usiłowała otoczyć kordonem miasto, ale wojowników było tak niewielu, że nie udało im się wypełnić przerw miedzy ludźmi. W domach zapłonęły światła, jak gdyby po raz ostatni. Wosk żałobnie kapał ze świec.
Sorana, spocona jak zawsze po epizodzie w świecie przejściowym, powróciła na płaszczyznę zajmowaną przez Szarych Władców i odkryła, że Rackhir, Lamsar i ich przewodnik szykują się już do drogi. Eequor powiedziała jej, co robić: zadaniem Sorany było
nawiązanie kontaktu z Narjhanem. Reszty mieli dokonać Władcy Chaosu. Odziana na czarno kobieta przesłała ręką całusa swemu byłemu kochankowi, który w środku nocy opuszczał właśnie obóz. Czerwony Łucznik uśmiechnął się do niej wyzywająco, ale gdy odwrócił twarz, zmarszczył brwi i ruszył w milczeniu za swymi kompanami do Doliny Prądów, gdzie znajdowało się przejście do świata, w którym piętrzyły się góry Xerlerenes. Ledwo się tam znaleźli, zaraz zawisło nad nimi niebezpieczeństwo. Ich przewodnik, wędrowiec imieniem Timeras, wskazał ręką na nocne niebo, na którym rysowały się kontury wysokich turni. - W tym świecie panują Żywioły Powietrza - powiedział. - Spójrzcie! Ujrzeli pikujące w dół stado sów. Wielkie oczy gorzały złowieszczo. Dopiero gdy ptaki zbliżyły się, wędrowcy zobaczyli, jakie są olbrzymie: wzrostem niemalże dorównywały ludziom. Siedząc w siodle Rackhir napiął cięciwę łuku. - W jaki sposób tak szybko mogli odkryć naszą obecność? - zastanawiał się Timeras. - Sorana - odparł krótko Rackhir, zajęty łukiem. - Musiała ostrzec Władców Chaosu, a ci wysłali te przerażające ptaszyska. Pierwsza z sów pomknęła w dół z rozcapierzonymi pazurami i półotwartym dziobem. Czerwony Łucznik posłał strzałę prosto w pierzastą gardziel. Ptak wrzasnął i z trudem wzbił się w górę. Rackhir wypuszczał z jęczącej cięciwy strzałę za strzałą. Pociski trafiały w cel przy akompaniamencie świstu miecza Timerasa, który ciął uskrzydlonych przeciwników, uchylając się przed szponami nurkujących bestii.
Lamsar przyglądał się bitwie, lecz nie brał w niej udziału. Wydawało się, że zamyślił się właśnie w momencie, gdy jak najbardziej pożądane było szybkie działanie. Jeżeli w tym świecie dominują powietrzne duchy, rozważał pustelnik, to ulękną się silniejszych przedstawicieli innych żywiołów. I Lamsar gorączkowo starał się przypomnieć sobie odpowiednie zaklęcie. Gdy wreszcie udało im się przepędzić sowy, Rackhirowi pozostały zaledwie dwie strzały w kołczanie. Najwyraźniej ptaszyska nie były przyzwyczajone do skutecznie broniącej się zdobyczy i pewne swej przewagi nie atakowały zbyt zaciekle. - Przypuszczam, że czekają na nas jeszcze inne niebezpieczeństwa - powiedział Rackhir cokolwiek drżącym głosem. - Władcy Chaosu z pewnością użyją rozmaitych środków, by nas powstrzymać. Jak daleko jeszcze do Xerlerenes? - Niezbyt daleko - odparł Timeras. - Ale to ciężka droga.
Ruszyli naprzód. Lamsar jechał za nimi, zatopiony we własnych myślach. Wędrowcy pędzili wierzchowce wzdłuż stromej, górskiej ścieżki. Po jednej jej stronie ziała bezdenna przepaść. Rackhir, niezbyt pewnie czujący się na wysokości, trzymał się jak najbliżej zbocza góry. Gdyby miał jakichś Bogów, do których mógłby się modlić, niewątpliwie czyniłby to w tej chwili.
Gdy minęli załom skalny, ujrzeli naprzeciwko nadlatujące - czy też nadpływające olbrzymie ryby. Stwory, wielkie niczym rekiny, świeciły własnym światłem. Obdarzone były potężnymi płetwami, za pomocą których szybowały w powietrzu, wyglądając niczym sunące nad dnem morskim płaszczki. Najwyraźniej stworzenia te wiele łączyło z rybami. Timeras wyciągnął miecz, lecz Rackhirowi pozostały tylko dwie strzały. Jego łuk miał więc stać się bezużyteczny, jako że powietrznych ryb było bardzo wiele. Lamsar jednak roześmiał się tylko i przemówił wysokim głosem, dobitnie akcentując każdą sylabę: - Crackhor - pishtasta salafar! Wielkie, ogniste kule zmaterializowały się na tle czarnego nieba. Płomienne pociski wielokolorowego ognia przybrały dziwne, wojenne kształty i pomknęły w stronę nienaturalnych ryb. Płomienie osmaliły olbrzymie cielska. Stwory wrzasnęły, zajęły się ogniem i płonąc runęły w głęboki wąwóz. - Żywioły Ognia! - wykrzyknął Rackhir. - Powietrzne duchy boją się podobnych istot - odparł Lamsar spokojnie. Ogniste istoty towarzyszyły im przez resztę drogi do Xerlerenes. Nie odstępowały podróżnych aż do nastania świtu, odstraszając innych wrogów, których najwyraźniej nasłali na nich Władcy Chaosu.
O świcie ujrzeli łodzie z Xerlerenes. Stały na kotwicach pośród spokojnego nieba. Kłębiaste chmury baraszkowały wokół smukłych stępek, olbrzymie żagle były zwinięte. - Żeglarze mieszkają na pokładzie swych statków - powiedział Timeras - gdyż tylko one nie podlegają prawom natury. Timeras przyłożył złożone dłonie do ust. Jego okrzyk poniósł się daleko w rześkim powietrzu poranka:
- Żeglarze z Xerlerenes, mieszkańcy powietrza, przybyli goście z błaganiem o pomoc!
Na jednej z burt czerwono-złotego żaglowca pojawiła się czarna, brodata twarz. Mężczyzna osłonił oczy przed wschodzącym słońcem i popatrzył w dół na przybyłych, po czym zniknął znowu. Po pewnym czasie drabinka z cienkich rzemyków wijąc się jak wąż ześlizgnęła się po burcie aż do miejsca, w którym na górskim szczycie siedzieli na koniach wędrowcy. Timeras uchwycił ją, sprawdził jej wytrzymałość i począł się wspinać. Rackhir wyciągnął rękę i unieruchomił drabinkę. Wydawało się, że jest zbyt cienka, by unieść ciężar człowieka, lecz ledwo ujął ją w dłonie, wiedział, że mocniejszej nie widział w życiu. Lamsar burknął coś gniewnie, gdy Rackhir gestem wskazał, że ma podążyć za Timerasem, lecz udało mu się dostać na pokład wcale zwinnie. Czerwony Łucznik ruszył w górę jako ostatni, unosząc się w przestworzach wysoko ponad turniami, pnąc się w stronę żeglującego w powietrzu statku. Flota składała się z jakichś dwudziestu czy trzydziestu łodzi. Rackhir odniósł wrażenie, że Tanelorn miałoby szansę, gdyby Żeglarze ruszyli mu na ratunek - oczywiście jeżeli miasto jeszcze nie padło. Tak czy owak jednak Narjhan dowie się, jakiego rodzaju pomocy szukają obrońcy.
Wygłodniałe psy szczekaniem powitały poranek i horda żebraków, budząc się po nocy, którą spędziła śpiąc na gołej ziemi, ujrzała Narjhana już na koniu, rozmawiającego z jakimś przybyszem. Była nim dziewczyna w czarnych szatach, które falowały wokół niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Na smukłej szyi zawieszony miała klejnot. Zakończywszy rozmowę, Narjhan rozkazał, by przyprowadzono konia dla gościa. Dziewczyna jechała tuż za Władcą Chaosu, za nimi zaś podążała cała armia żebraków, pokonując ostatni etap znienawidzonej podróży do Tanelorn. Ujrzawszy, jak słabo strzeżone jest cudowne miasto, żebracy roześmiali się głośno, lecz Narjhan i jego towarzyszka wpatrywali się w niebo. - Może jeszcze zdążymy - odezwał się głuchym głosem Władca Chaosu, dając rozkaz do ataku. Żebracy, wyjąc, puścili się biegiem w stronę miejskich murów. Rozpoczął się atak.
Brut wyprostował się w siodle. Po twarzy spływały mu łzy, niknąc w brodzie. W urękawiczonej dłoni trzymał olbrzymi topór wojenny. Drugą ręką podtrzymywał leżącą w poprzek siodła nabijaną kolcami maczugę. Zas Jednoręki dzierżył długi i ciężki miecz o szerokim ostrzu, z wyobrażonym na rękojeści kroczącym złotym lwem. Ostrze to pomogło mu zdobyć tron w Andlermaigne, wątpił jednak, czy z jego pomocą zdoła zachować pokój w Tanelorn. U boku Zasa stał Uroch z Nievy o pobladłej lecz gniewnej twarzy. Uroch przyglądał się nadciągającej nieuchronnie okrytej łachmanami gromadzie. Wrzeszcząc, żebracy zwarli się w walce z obrońcami Tanelorn. Chociaż słabsi liczebnie, wojownicy walczyli zaciekle, gdyż bronili nie tylko swego życia i tego, co w tym życiu ukochali; bronili wszystkiego, co nadawało życiu sens. Narjhan siedział na koniu, obserwując bitwę. Sorana zatrzymała się u jego boku. Władca Chaosu nie mógł brać czynnego udziału w walce, a jedynie przyglądać się jej i w razie potrzeby zastosować magię, by wspomóc swe sługi lub bronić własnej osoby. Obrońcom Tanelorn cudem udawało się powstrzymywać napór rozwrzeszczanej hordy. Ich broń ociekała krwią, wznosząc się i opadając pośród morza kotłujących się ciał, połyskując czerwonawym światłem świtu. Pot zmieszał się ze słonymi łzami w szczeciniastej brodzie Bruta. Lashmaryjczyk zwinnie zeskoczył z grzbietu swego czarnego konia, gdy zwierzę rżąc żałośnie zwaliło się na ziemię. W gardle narastał mu szlachetny okrzyk bojowy przodków i chociaż nie bardzo pasował on do tej haniebnej walki, Brut, wywijając ostrym toporem i rozłupującą wszystko w drzazgi maczugą, pozwolił wydostać mu się z rykiem z krtani. Nie miał jednak nadziei w sercu; Rackhir nie powrócił i Tanelorn było skazane na zagładę. Pocieszał go jedynie fakt, że umrze wraz z miastem, a jego krew zmiesza się z popiołami Tanelorn. Także Zas poczynał sobie dzielnie, póki nie padł z roztrzaskaną czaszką. Biegnący w stronę Urocha z Nievy żebracy zmasakrowali stopami jego starcze ciało. Dusza Zasa, nadal zaciskającego dłoń na złotej rękojeści miecza, opuszczała właśnie ciało, by zniknąć w Otchłani, gdy Uroch również zginął w walce. I wówczas nagle Statki z Xerlerenes zmaterializowały się na niebie i Brut, zerknąwszy przypadkowo w górę, wiedział, że Rackhir wreszcie powrócił, chociaż mogło być już za późno. Narjhan także spostrzegł Statki. Zawczasu przygotował się na ich spotkanie. Żaglowce szybowały w przestworzach, otoczone przez Żywioły Ognia, które
zawezwał Lamsar. Duchy powietrza i płomienia przybyły na ratunek słabnącemu Tanelorn...
Żeglarze przygotowali się do walki. Czarne twarze przybrały pełen koncentracji wygląd, gęste brody skrywały uśmiech. Mężczyźni z Xerlerenes przysposobili wojenny rynsztunek. Różnego rodzaju broń - długie, hakowate trójzęby, stalowe sieci, zakrzywione miecze, wydłużone harpuny - połyskiwała w świetle poranka. Rackhir stał na dziobie prowadzącego statku. W kołczanie miał pełno smukłych strzał ofiarowanych przez Żeglarzy. Pod sobą widział Tanelorn. Widok wciąż nie zdobytego miasta sprawił mu ulgę. Dostrzegł też kłębiących się wojowników, ale z tej wysokości nie potrafił powiedzieć, czy są to przyjaciele, czy wrogowie. Lamsar krzyknął w stronę uwijających się dokoła Żywiołów Ognia, wydając im instrukcje. Timeras uśmiechnął się szeroko i trzymał miecz w pogotowiu. Żaglowiec zakołysał się na wietrze i opuścił niżej. Teraz zobaczył Narjhana i stojącą obok Soranę. - Ta suka ostrzegła go, przygotował się na nasze przybycie - powiedział Rackhir, zwilżając wargi i wyciągając strzałę z kołczana. Statki z Xerlerenes opuszczały się coraz niżej, żeglując na prądach powietrza. Złote żagle wypełniały się wiatrem. Załoga zgromadziła się na jednej burcie, rwąc się do walki. I wówczas Narjhan wezwał Kyrenee.
Wielka niczym burzowa chmura, czarna jak Piekło, z którego pochodziła, Kyrenee uformowała się z powietrza. Jej bezkształtne cielsko ruszyło w stronę Statków z Xerlerenes, bryzgając dokoła strumieniami trucizny. Olbrzymie macki owijały się wokół nagich ciał krzyczących Żeglarzy, miażdżąc je w swym uścisku. Lamsar pośpiesznie przywołał ogniste istoty, zajęte pożeraniem żebraków. Żywioły utworzyły jedną wielką płomienistą kulę, która pomknęła na spotkanie Kyrenee. Dwie masy zderzyły się z towarzyszącym temu wybuchem, oślepiające Czerwonego Łucznika różnokolorowym światłem. Statki rozkołysały się i rozedrgały tak, że kilka z nich przewróciło się stępką do góry, a ich załogi poleciały w dół na pewną śmierć. Eksplozja rozniosła dokoła fragmenty płomiennej kuli i strzępy trującego czarnego ciała Kyrenee, które uśmiercały wszystko, co stanęło na ich drodze, po czym znikały. Powietrze wypełniło się smrodem, odorem spalenizny, pozostałością po żywiołach. Kyrenee umarła. Jeszcze przez moment niosło się jej zamierające wycie. Żywioły
Ognia, umierając lub wracając do własnej sfery, wyblakły i znikły. To, co pozostało z ciała wielkiej Kyrenee, opadło powoli na ziemię i przykryło część kłębiących się wokół żebraków. Jedynym, co pozostało po olbrzymiej rzeszy ludzi, była rozciągająca się szeroko mokra plama, pokryta zbielałymi kośćmi. - Szybko, dokończcie walki, nim Narjhan zdoła przywołać inne potwory - krzyknął Rackhir. Żaglowce spłynęły niżej. Żeglarze zarzucali stalowe sieci, wciągając na pokład wielką liczbę żebraków, harpunami i trójzębami dobijając rzucających się nieszczęśników.
Rackhir wypuszczał strzałę za strzałą, z satysfakcją widząc, że każda z nich trafiała nieprzyjaciela właśnie tam, gdzie ją wycelował. Pozostali przy życiu obrońcy Tanelorn, prowadzeni przez Bruta, lepkiego od krwi, lecz uśmiechającego się na myśl o zwycięstwie, rzucili się na przerażonych żebraków. Narjhan nie ruszał się z miejsca, gdy jego ludzie, uciekając, kłębili się wokół niego i dziewczyny. Sorana, wyglądająca na przestraszoną, spojrzała w górę i napotkała wzrok Rackhira. Czerwony Łucznik wycelował w nią strzałę, lecz rozmyślił się i strzelił w stronę Narjhana. Pocisk przebił czarną zbroję, lecz nie mógł wyrządzić krzywdy Władcy Chaosu. Wtedy Żeglarze z Xerlerenes zarzucili ze statku, na którym płynął Rackhir, największą sieć i złapali w nią Narjhana razem z Sorana. Krzycząc z ożywieniem wciągnęli szamoczące się ciała na pokład. Rackhir podbiegł kawałek, by obejrzeć zdobycz. Sorana miała biegnące w poprzek twarzy zadrapanie od stalowej sieci, ale Narjhan leżał nieruchomy i przerażający. Rackhir wyszarpnął topór z rąk jednego z Żeglarzy i kopnięciem zrzucił czarny hełm, stawiając stopę na piersi pokonanego. - Pożegnaj się z życiem, Narjhanie z Chaosu! - krzyknął w bezrozumnym podnieceniu. Radość ze zwycięstwa przyprawiła go niemal o histerię, gdyż pierwszy raz się zdarzyło, że śmiertelnik pokonał Władcę Chaosu. Jednakże zbroja była pusta, jak gdyby nigdy nie wypełniało jej ciało. Narjhan zniknął.
Spokój zapanował na pokładzie Statków z Xerlerenes i ponad miastem Tanelorn. Pozostali przy życiu wojownicy zgromadzili się na miejskim rynku i wiwatując świętowali zwycięstwo.
Friagho, Kapitan Żeglarzy podszedł do Rackhira i wzruszył ramionami. - Nie złowiliśmy tego, dla którego tu przypłynęliśmy, ale i tak sporo ryb złapało się w nasze sieci. Dziękujemy za połów, przyjacielu. Rackhir uśmiechnął się i położył dłoń na czarnym ramieniu Friagha. - Dziękujemy za pomoc. Oddaliście nam wielką przysługę. Friagho ponownie wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę zdobyczy, unosząc w górę trójząb. Nagle Rackhir krzyknął: - Nie, Friagho. Pozwól mi zachować zawartość tej sieci. Sorana, gdyż to ona była zawartością, o której mówił Czerwony Łucznik, spojrzała niespokojnie, jak gdyby wolała raczej zostać przebita trójzębem Żeglarza. - Oczywiście, Rackhirze - odparł Friagho. - Na tej ziemi zostało jeszcze mnóstwo ludzi. -1 pociągnął za sieć, by uwolnić dziewczynę. Sorana wstała, drżąc na całym ciele i spoglądając na Rackhira lękliwie. Czerwony Łucznik uśmiechnął się dość przyjaźnie i powiedział: - Podejdź tutaj, Sorano. Podeszła wiec do niego i stanęła, wpatrując się rozszerzonymi oczami w kościstą, sokolą twarz. Śmiejąc się głośno, Rackhir podniósł dziewczynę i zarzucił ją sobie na ramię. - Tanelorn jest bezpieczne! - krzyknął. - Tak jak ja nauczysz się miłować spokój tego miejsca! - I począł schodzić po drabince, którą Żeglarze opuścili na jednej z burt. Lamsar czekał na nich na dole. - Odchodzę teraz do mej samotni - powiedział. - Dziękuję ci za pomoc - odparł Rackhir. - Bez niej Tanelorn nie istniałoby już. - Tanelorn będzie istnieć zawsze, póki żyć będą ludzie - powiedział pustelnik. - Bo to nie jest miasto, którego murów dziś broniliście. Tanelorn to ideał, utopia. I Lamsar uśmiechnął się.