michael PALMER z przyczyn naturalnych Przełożył PIOTR ROMAN Tytuł oryginału: NATURAL CAUSES Prolog Przez pierwsze dwie g...
5 downloads
10 Views
715KB Size
michael PALMER z przyczyn naturalnych Przełożył PIOTR ROMAN Tytuł oryginału: NATURAL CAUSES Prolog Przez pierwsze dwie godziny jazdy skurcze Connie Hidalgo były jak drobne ukłucia, kiedy jednak minęli zjazd z 1-95 na New London, napięcie w jej wnętrzu zaczęło rosnąć. — Billy, chyba coś się dzieje. — Daj mi spokój. Powtarzasz to od cholernego miesiąca, a jeszcze jeden przed nami. — Powinnam była zostać w domu. — Powinna.ś była zrobić dokładnie to, co robisz, czyli jechać do Nowego Jorku pomóc mi sfinalizować transakcję. — Mogłeś wziąć mercedesa. To siedzenie mnie dobija. Connie wiedziała, że wzięcie ślicznego 500SL nie wchodziło w rachubę. Ostatnią rzeczą, na jakiej zależało Billy'emu Molinarze, było zwracanie na siebie uwagi oraz zainteresowanie złodziei samochodów. Nigdy nie zmieniał nawyków — zwłaszcza gdy sprawy dobrze się miały. Zawsze jeździli na Manhattan poobijanym fordem kombi i dzięki temu szczęśliwie stamtąd wyjeżdżali. Mowy nie było, by tego wieczoru zgodził się na inne rozwiązanie. Nie powiedział, ile pieniędzy jest w dwóch torbach, które wepchnął w zapasową oponę, zdawała sobie jednak sprawę, że dużo. Więcej niż kiedykolwiek przedtem. Zaczęła się niespokojnie wiercić — zbliżał się kolejny skurcz. Wyglądała przez okno, próbując zagubić się w uciekających do tyłu światłach i mignięciach znaków drogowych. Była drobna — Billy mawiał, że składa się z samego brzucha — miała szeroko rozstawione, ciemne oczy i delikatne, jakby sztucznie wygładzone rysy, a twarz taką, że większość mężczyzn miała na nią ochotę. W wieku czternastu lat urodziła dziewczynkę, którą oddała, praktycznie ani razu się jej nie przyglądając, a teraz, dziesięć lat później. Bóg dał jej drugą szansę. Tym razem nic złego się nie stanie. Nic. — kocham cię, Billy — powiedziała łagodnie. — W takim razie przypal mi. Wyciągnął spod fotela grubego skręta z marihuany, fachowo go polizał i pochylił się ku Connie. — Nie, Billy. To niedobre dla dziecka. — Crack jest niedobry dla dziecka. Dlatego nie pozwoliłem ci brać od chwili, gdy dowiedzieliśmy się, że jesteś w ciąży. Nikt nigdy nie stwierdził, że jest coś złego w trawie. Zaufaj mi. — No dobrze, ale otwórz okno. Connie zapaliła skręta i wbrew rozsądkowi, kiedy Billy wydmuchiwał dym, głęboko go wdychała. Jak zwykle Billy miał rację. W czasie pierwszej ciąży paliła co dzień — papierosy i marihuanę — a dziecko urodziło się tłuste i doskonałe. — Posłuchaj mnie teraz — powiedział Billy. — Manny Diaz to śmieć, ale po wszystkich handlach, jakie wspólnie robiliśmy, dość mu ufam, zwłaszcza mając ciebie za tłumacza, jeśli nie będzie chciał gadać po angielsku. Ten deal jest większy od wszystkiego, co robiliśmy, i musimy przedsięwziąć szczególne środki. Chcę, żebyś siedziała w samochodzie przed bramą, z zapalonym silnikiem. Trzymaj drzwi zamknięte, aż wyjdę i powiem, że wszystko w porządku. Gdyby cokolwiek wyglądało nie tak — cokolwiek — wiej, gdzie pieprz rośnie, i zawiadom kuzyna Richiego z Newarku. Jasne? — Jasne. Wszystko jasne. Przeszył ją ból kolejnego skurczu. Connie zagryzła zęby i przycisnęła szczupłe palce do brzucha. W ostatnich dwóch tygodniach dwukrotnie wydawało się jej, że już zaczyna się poród. Miała nadzieję, że i tym razem to fałszywy alarm. Popatrzyła na zegarek Billy'ego. Jeżeli .skurcze w dalszym ciągu będą nieprzyjemne, zacznie mierzyć czas między nimi. Jeszcze się przekonywała, że to nic, czym należałoby się martwić, kiedy poczuła nowy ból, tym razem w czubkach palców. Z początku trudno było to nazwać bólem. Raczej drętwiała skóra, dość nieprzyjemnie ginęło czucie. Przy Stamford odrętwienie zrobiło się jednak stałe — przypominało przepływ prądu i pogarszało się, gdy uciskała opuszki palców, i nie znikało, gdy unosiła je w powietrzu. Kuląc się w ciemności, sprawdziła palce po kolei. Bolał każdy.
To tylko nerwy, na pewno tylko nerwy, pomyślała. Billy ponownie przypalił skręta. Jeden mach na pewno jej nie zaszkodzi, a prawdopodobnie bardzo pomoże. Connie przyciągnęła do siebie rękę Billy'ego, przycisnęła usta do wilgotnego papieru i wciągnęła dym w płuca. Minęło niemal pół roku od dnia, w którym po raz ostatni była trochę napalona. Jeden mach na pewno nie zaszkodzi dziecku. Biorąc pod uwagę, co ich czeka, malec prawdopodobnie potrzebował dyma bardziej od niej. Przy New Rochelle skończyła skręta — sama. Ból w opuszkach palców nie osłabł, a skurcze pojawiały się mniej więcej co pięć minut, ale przestało ją to aż tak przejmować. — Billy, czuję się lepiej. :— Wiedziałem, że tak będzie, skarbie. Po kilku kilometrach poczuła świdrujący ból w palcach stóp. Przerażona, zapaliła kolejnego skręta. — Hej, zostaw to! — Myślę, że dziecko zaczyna się rodzić. — Mam nadzieję, że jest na tyle mądre, by zaczekać, aż załatwimy handel. Potrzebuję cię za kółkiem. Jeżeli spieprzymy sprawę, lepiej dla dzieciaka, żeby wcale nie wychodził. — Billy, mówię poważnie. — A ty myślisz, że ja co, udaję króla dowcipu? — Popatrzył nerwowo na zegarek. — Dokładnie według planu. Robimy ten interes, mała, i wchodzimy do pierwszej ligi. Uwierz mi. To test, z którym Dominie czekał, żeby mi go dać. Nic, kurwa, tego nie może spieprzyć. Connie wyraźnie usłyszała dobitny ton w głosie kochanka i zacisnęła zęby, by pokonać drętwienie dłoni i stóp. Gra szła nie tylko o pieniądze, ale o ich przyszłość. Kiedy była młodsza, gruba i nieatrakcyjna, mężczyźni chcieli od niej wyłącznie seksu. Kiedy się zmieniła i stała piękna, mężczyźni, którzy ją podrywali, mieli więcej wyczucia — zabierali ją w ładniejsze miejsca, lecz w dalszym ciągu chcieli tego samego. Dopiero Billy okazał się inny. Zrobił z niej swoją dziewczynę i od samego początku traktował z szacunkiem. Teraz mieli mieć dziecko i obiecał, że kiedy tylko deal zostanie zamknięty, wezmą ślub. Bez względu na to, co będzie musiała dziś wieczór zrobić, by pomóc Billy'emu, zrobi to. Gdyby tylko ból zelżał... choć odrobinę. Było tak źle, że omal wybuchła łzami. Sięgnęła do sufitu i zapaliła światło w kabinie. — Hej, co robisz? — krzyknął Billy. — Chcę... chcę poszukać jakiejś kasety. Popatrzyła na swoje dłonie, po czym szybko zgasiła światło i schowała ręce tak, by nie mógł ich zobaczyć. Wszystkie palce — od pierwszych kostek po czubki — były niemal czarne. Środki dłoni nabrały matowoszarej barwy. — No i? — Co no i? — Jaką taśmę wzięłaś? — O... myślę, że lepiej sobie trochę odpocznę. Proszę Cię, Boże, myślała, pozwól mi wytrzymać jeszcze godzinę. Jeszcze tylko jedną godzinę. Północ minęła, gdy byli na Harlem River Drive. Skręcili w Stoszesnastą Ulicę. Connie martwiły nie tyle gwałtowne skurcze w brzuchu, ile fakt, że kiedy dotrą na miejsce, nie utrzyma kierownicy, nie wspominając o prowadzeniu samochodu. Lewa dłoń — unieruchomiona w szponiastej pozycji — była praktycznie bezużyteczna. Choć mogła poruszać palcami prawej, już najlżejszy ruch powodował, że całe ramię przeszywał silny ból. Boże, proszę... — No, to jesteśmy, mała — stwierdził Billy i zatrzymał się obok latarni stojącej przy bramie rozpadającej się kamienicy. — Ci goście srają w gacie na myśl o Dominicu, nie spodziewam się więc kłopotów. Nigdy jednak nie zaszkodzi dmuchać na zimne, zwłaszcza przy tak dużym interesie. Czekaj więc i miej zamknięte drzwi i zapalony silnik. Wejdę na górę i .sprawdzę towar. Jeżeli wszystko będzie dobrze, zrobimy wymianę tu, na ulicy. Okej? Connie, spytałem, czy wszystko okej. Connie Hidalgo, której dłonie i stopy drżały jak w febrze, zagryzła wewnętrzną stronę wargi i czekała, aż minie boleśnie przeszywający, szczególnie silny skurcz. Kiedy napięcie osłabło, poczuła zbierającą się między udami wilgoć. Odchodziły wody.
— Pppośpiesz się — wyjąkała. — Dziecko zaraz zacznie wychodzić. Chyba... musimy jejechać do szpitala. Billy chwycił zestaw do badania jakości towaru i poprawił kaburę pod lewą pachą. — Trzymaj się w jednym kawałku, aż skończymy — warknął. — Jasne? — Zauważył malujący się na jej twarzy ból i mina mu zrzedła. — Connie, skarbie, wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Załatwię interes z Diazem, najszybciej jak się da. A potem, jak zechcesz, dostaniesz najlepszego lekarza w Nowym Jorku. — Ale... — Teraz skup się: miej drzwi zamknięte i trzymaj się z dala od kłopotów. Kocham cię. — Ja też cię kocham — powiedziała Connie, lecz Billy'ego już nie było. Z wielkim trudem wślizgnęła się za kierownicę i zamknęła drzwi od strony kierowcy. Przekonywała się rozpaczliwie, że odejście wód to nie powód do niepokoju. Pielęgniarka ze szkoły rodzenia stale to powtarzała. Minęło pięć minut. Potem następne pięć. Skurcze stały się bolesne jak cholera. Chcąc odwrócić uwagę i ponownie sprawdzić palce, Connie zapaliła światło w kabinie. Szare, zimne dłonie z poczerniałymi czubkami palców wyglądały jak element stroju na Halloween. Spojrzała na siebie we wstecznym lusterku. Coś było nie tak z twarzą. Umysł potrzebował kilku sekund, aby zarejestrować ciemne strużki krwi, które zaczęły wyciekać z nosa i wijąc się, spływały w dół i wzdłuż górnego brzegu warg ściekały ku kącikom ust. — Proszę, Billy... pośpiesz się... Nieporadnie przeszukiwała torebkę, by znaleźć chustkę do nosa, gdy zauważyła ciemnoczerwoną plamę rozlewającą się w kroku i po nogawkach jasnobeżowych ciążowych spodni. Nie był to przezroczysty ani lekko zabarwiony płyn, o którym mówiła pielęgniarka. To była krew! Connie kręciło się w głowie, była zdezorientowana. Spróbowała zetrzeć to, co wyciekało z nosa, wpływało do ust i rozpryskiwało się na bluzce. Lewe ramię było jak z ołowiu. — Proszę... niech ktoś mi pomoże... — Po chwili dotarło do niej, że słowa kołaczą się jedynie we wnętrzu jej głowy i nie jest w stanie ich wyartykułować. Obraz przed oczami zamazywał się, lewa część ciała odrętwiała. Ogarnęło ją przerażenie, jakiego do tej pory nie znała. Nagle przednia szyba forda eksplodowała do środka i obsypał ją deszcz okruchów szkła. W ułamku sekundy z jej czoła trysnęła krew, zalewając oczy. Zaczęła je trzeć grzbietem prawej dłoni i na chwilę odzyskała widzenie. Ciało Billy'ego było rozciągnięte na masce, roztrzaskana głowa i jedno nieruchome ramię dyndało martwo nad fotelem pasażera. Connie zaczęła bezgłośnie wyć. Przez strzaskaną przednią szybę dostrzegła kilku mężczyzn zbliżających się do samochodu. Odruchowo położyła dłoń na dźwigni zmiany biegów i pchnęła ją, przerzucając z pozycji „parkowanie" na „jazda". Ford skoczył do przodu, potrącił jednego z mężczyzn, odbił się od parkujących samochodów i pomknął przed siebie. Kiedy wjechał na Trzecią Aleję, ciało Billy'ego spadło z maski. Connie, bardziej martwa niż żywa, spojrzała odruchowo w lewo i ujrzała na wysokości oczu światła reflektorów i maskę autobusu. Przez krótką chwilę słyszała straszliwy zgrzyt, któremu towarzyszył ból, jakiego jeszcze w życiu nie czuła. Potem, tak samo nagle, nastąpiła ciemność i... ogarnął ją spokój. Rozdział 1 1 lipca, Dzień Przemiany Z mieszkania Sarah Baldwin w North End do Bostońskiego Centrum Medycznego było niemal jedenaście kilometrów. Ulice były suche, wilgotność powietrza niska, a o szóstej rano ruch na ulicach praktycznie jeszcze się nie rozpoczął. Sarah zmrużyła oczy i popatrzyła w poranną jaskrawość, by wyczuć „ducha" dnia. — Dziewiętnaście minut czterdzieści pięć sekund — przewidziała. Usiadła na siodełku dwunastobiegowego roweru, poprawiła kask i wyzerowała stoper. Dopuszczała margines jedynie piętnastu sekund, a jednak częściej „wygrywała", niż „przegrywała". Przez dwa lata, od kiedy jeździła do pracy na rowerze, znacznie poprawiła dokładność, wkałkulowując w czas jazdy wszystkie najdziwniejsze zmienne, jakie była w stanie skojarzyć z konkretnym dniem. Wtorek czy czwartek? Dodaj trzydzieści sekund. Zwykła kawa na śniadanie czy bezkofeinowa? Odejmij czterdzieści pięć. Dwie noce pod rząd bez dyżuru przy telefonie? Odejmij minutę albo i więcej. Dziś tak skalkulowała czas, że będzie
musiała pedałować na tyle mocno, że poczuje, iż uczciwie ćwiczyła, ale nie na tyle, żeby się mocno spocić. Popatrzyła na szereg ciekawych architektonicznie domów, ciągnących się wzdłuż wąskiej uliczki, przy której mieszkała, wcisnęła guziczek stopera i odepchnęła się od krawężnika. Kiedyś niemal fanatycznie ćwiczyła różne metody fitness, w którymś jednak momencie zrezygnowała z chodzenia na salę. Wolała zmuszać się do maksymalnego wysiłku na rowerze, potem brała w szpitalu prysznic, przebierała się w kitel i szła na obchód. Dziś nie był jednak zwykły dzień. W Bostońskim Centrum Medycznym —jak w większości kształcących lekarzy szpitali w kraju — 1 lipca był Dniem Przemiany. Dla każdego lekarza — niezależnie od specjalności — to, co się dzieje się podczas Dnia Przemiany, stanowi jeden z najważniejszych rytuałów zawodowych. Tego dnia świeżo upieczeni absolwenci uczelni wkraczają w mury szpitali jako pierwszoroczni rezydenci, a dotychczasowi pierwszoroczni stają się w ciągu minuty rezydentami drugorocznymi. Dla Sarah „przemiana" miała oznaczać zakończenie drugiego roku rezydentury na oddziale ginekologii i położnictwa i uzyskanie prawa do określania się rezydentem trzeciorocznym. Wiąże się to z gwałtownym wzrostem odpowiedzialności. Z dnia na dzień osoba taka zyskuje prawo do pracy pod znacznie mniejszym nadzorem, traci jednak sporo okazji do zasięgania fachowych porad u kierownika szkolenia — zwłaszcza na sali operacyjnej. Świadomość tego pozwalała Sarah z nieco innej perspektywy traktować odczuwane napięcie i inaczej radzić sobie z lękiem, z którym musiała się uporać w Dniu Przemiany rok czy dwa lata temu, a który był jeszcze gorszy. Jeżeli wszystko przebiegnie właściwie, za rok, po następnym Dniu Przemiany, Sarah zostanie naczelnym lekarzem rezydentem swojego oddziału. Od tego dnia w większości wypadków podstawowe znaczenie będą miały jej decyzje, jej ocena kliniczna. Myśl ta była krzepiąca. Choć stanowisko naczelnego rezydenta w tak skromnym ośrodku jak BCM nie dało się porównać do pracy w White Memoriał czy innym olbrzymim ośrodku uniwersyteckim, to jednak robiło wrażenie — zwłaszcza że niecałe siedem lat wcześniej nawet przez myśl jej nie przeszło, że zostanie lekarzem. Wrzuciła trzeci bieg, by wspiąć się na Beacon Hill, po chwili wjechała w Back Bay. Kilka przecznic dalej, na samym rogu, stał olbrzymi budynek z czerwonawego piaskowca; mieścił się w nim kiedyś Instytut Leczenia Holistycznego Ettingera. Jak zwykle, kiedy przejeżdżała niedaleko, myślała o Peterze Ettingerze i o tym, dlaczego nigdy nie oddzwonił ani nie odpisał na żaden z jej listów. Ożenił się? Był szczęśliwy? Co się działo z Annalee, dziewczynką z Afryki Zachodniej, którą adoptował, kiedy była dzieckiem? Gdy Sarah odeszła, Annalee miała piętnaście lat i były ze sobą bardzo blisko. Jeszcze ciągle napawało ją smutkiem, że ich związek nie przetrwał. Przed trzema laty, kiedy wróciła z Włoch z dyplomem lekarskim, zatrzymała się przy instytucie. Miejsce, które kiedyś było dla niej domem i punktem, wokół którego skupiało się jej życie, zostało podzielone na sześć luksusowych apartamentów. Wśród mieszkańców nie znalazła nazwiska Petera. Kilka miesięcy później dowiedziała się o Xanadu, holistycznej komunie Petera, mieszczącej się na wzgórzach na zachód od miasta. Postanowiła, że kiedyś tam pojedzie. Uznała, że jeśli spotkają się twarzą w twarz, może uda im się wyprostować kilka spraw. Nigdy do niego nie pojechała. Zdekoncentrowana, przejechała przecznicę na żółtym świetle, prowokując wulgarny gest ze strony taksówkarza, który zamierzał wykorzystać ostatnią sekundę zielonego światła. Uważaj! — skarciła się w myśli. Bądź ostrożna! Ostatnim miejscem, w którym lekarz mógłby się znaleźć w Dniu Przemiany, była izba przyjęć na chirurgii urazowej. Kiedy skręciła z Veteran's Highway w drogę dojazdową do BCM, .spojrzała na zegarek. Od wyjazdu z domu minęło ponad dwadzieścia minut. Zsiadła z roweru, by przejść ostatnie kilkaset metrów na piechotę. Nigdy nie stwierdziła, że wynik prowadzonych ze sobą wyścigów rowerowych ma wartość przepowiadającą, mimo to zanotowała w myśli, że Dzień Przemiany rozpoczęła od przegranej. Tuż przed budynkiem szpitala drogę dojazdową pikietowali demonstranci, gwiżdżąc na przychodzący do pracy personel i od czasu do czasu wybuchając chaotycznie skandowanymi okrzykami. DCM przeżyło ostatni tydzień bez demonstracji — był to najdłuższy spokojny okres, jaki Sarah sobie przypominała — teraz jednak kolejna
grupa weszła na ścieżkę wojenną. Sarah próbowała się domyślić, kto protestuje tym razem. Pielęgniarki (ze związków RN i LPN), dział techniczny, transport, ochrona, żywienie, administracja, fizykoterapia, sanitariusze, nawet lekarze — każda grupa prowadziła w którymś momencie swoją akcję płacową, oblegając szpital. Dziś przyszła kolej na dział techniczny. PRECZ Z GLENNEM PARISEM! BCM = BARDZO CIĘŻKIE MIEJSCE. LEPIEJ KIEROWAĆ, NIŻ WIĘCEJ OBIECYWAĆ! BCM — NIE! UBEZPIECZENIA ZDROWOTNE — TAK! Plakaty były w większości zrobione profesjonalnie. Hasła na nich sięgały od ironicznych po jednoznacznie agresywne. CZY PARIS PŁONIE? CZEMU NIE? PŁAĆCIE ALBO RÓBCIE WSZYSTKO SAMI! UFASZ TEMU MIEJSCU NA TYLE, BY ODDAĆ TU POD OPIEKĘ SWOJE ŻYCIE?!!! Sarah przeszło przez myśl, że niezależnie od natury sporu działu technicznego z dyrekcją za akcją muszą stać spore pieniądze. — Ładny dzień na demonstrację, prawda? Tuż obok niej pojawił się Andrew Truscott, naczelny rezydent z oddziału chirurgii naczyniowej. Pochodził z Australii i byl zgryźliwym dowcipasem. Jego dowcip stawał się dosłownie morderczy wskutek specyficznego akcentu, który potrafił dozować słuchaczom od niemal niezauważalnego po dominujący. Liczył sobie trzydzieści sześć lat i był jedynym rezydentem w wieku Sarah. Trudno się było z nim zaprzyjaźnić — miał sztywne, tradycyjne poglądy, był zadufany w sobie i zbyt często frywołny, ale był także znakomitym chirurgiem. Poznali się w dniu, w którym Sarah przybyła do BCM, i szybko się porozumieli. Z początku Sarah miała nadzieję, że to, co ich łączy, a co określała mianem „braterstwa broni", sprawi, iż ich kontakt przemieni się w rzeczywistą przyjaźń, okazało się jednak, że „braterstwo broni" to najbliższy stopień kontaktu, jaki Andrew dopuszcza w stosunku do osób z BCM. Sarah mimo to lubiła z nim rozmawiać i nieraz korzystała z jego wiedzy fachowej. Po jakimś czasie przyznała się też wobec samej siebie, że gdyby Andrew Truscott nie byl żonaty, z przyjemnością odkurzyłaby swój zbiór kobiecych sztuczek i spróbowała przełamać jego rezerwę. Na razie nie znalazła rozwiązania palącego problemu, jak stać się kompetentnym chirurgiem bez całkowitego zduszenia w sobie potrzeby miłości, towarzystwa, seksu i innych spraw wiążących się z życiem poza murami szpitala. — Czym byłby Dzień Przemiany w BCM bez kilku pikiet? — spytała swego towarzysza. — No tak... Dzień przemiany w Bostońskim Centrum Medycznym... W skrzydle wschodnim mamy szereg profesjonalnych pigularzy, ogłupiających nowych rezydentów książkowymi opowiastkami o przesuwaniu się kamienia nerkowego albo wypadaniu dysku, a w zachodnim rozczarowanych pracowników działu technicznego, chcących wydusić z tego szpitala kilka kolejnych dolców. Czyż medycyna nie jest wspaniała? — BCM nie, ubezpieczenia zdrowotne tak... — powiedziała Sarah. — Od kiedy służby techniczne zajmują się polityką szpitalną? — Prawdopodobnie od czasu, kiedy ktoś im powiedział, że może wyduszą trochę dolców, jeżeli Evenvell przejmie to miejsce. — To nigdy nie nastąpi. Truscott uśmiechnął się. — Powiedz to im. Przez kilka lat ambitny (niektórzy powiedzieliby skąpy) Zakład Prywatnej Opieki Zdrowotnej Everwell czekał przyczajony niczym polujący kot i obserwował, jak BCM drży pod ciężarem problemów podatkowych, niepokojów pracowniczych oraz kontrowersji wynikających z oficjalnego podkreślania chęci łączenia niekonwencjonalnych metod leczenia z medycyną i chirurgią akademicką. Statut zakładał, że w wypadku odpowiedniego głosowania członków zarządu szpitala (jeżeli wyrazi na to zgodę stanowa Komisja Zdrowia Publicznego) można przetworzyć tę jednostkę w instytucję komercyjną, więc każda akcja strajkowa i każde wydarzenie, które stawiało BCM w negatywnym świetle, zbliżało ten wyjątkowy ośrodek do upadku. — Nic takiego się nie stanie, Andrew — stwierdziła Sarah. — Odkąd Paris przejął stanowisko, z roku na rok sytuacja się poprawia. Wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja. Dzięki naszym metodom przyjeżdżają do nas ludzie z całego świata. Nie możemy pozwolić, by Everwell czy ktokolwiek inny to zrujnował.
— Posłuchaj, koleżanko — powiedział Truscott, a jego akcent stał się wyraźniejszy. — Jeżeli chcesz się czymkolwiek pasjonować, powinnaś oddać swoją odznakę chirurga. Takie są zasady. — Też pasjonujesz się różnymi rzeczami — odparła Sarah. — Jesteś tylko za bardzo macho, aby to okazywać. — Popatrzyła na stojący za szeregiem demonstrantów stojak na rowery. Stały w nim jedynie dwa zardzewiałe trzybiegowce, którym chyba pocięto opony. — Wydaje mi się, że sanitariusze byli w trakcie swojego strajku nieco mniej bezpośredni. Wygląda na to, że będę musiała przypiąć rower łańcuchem do łóżka w centrali przyjmowania zgłoszeń telefonicznych. Andrew, nie masz wrażenia, że tę rozróbę pomógł zorganizować ktoś spoza obsługi technicznej? — Masz na myśli Everwell? Sarah wzruszyła ramionami. — Możliwe, ale to nie jedyny kandydat. Dzięki Axelowi Devlinowi jest więcej ludzi, którzy mają błędny pogląd na temat tego, co robimy, Devlin, felietonista z „Heralda" o bezlitośnie konseirwatywnym skrzywieniu, ochrzcił BCM mianem „Szpitala Chrupiącego Batona". Uczynił go częstym celem ataku „Topora Axela" w popularnej kolumnie, zatytułowanej Hity i kity. Sarah, która przeszła wyższego stopnia szkolenie w zakresie akupunktury i ziołolecznictwa, została tam dwa razy wymieniona z nazwiska — raczej niepochlebnie. Nigdy nie odkryła, skąd Devlin się o niej dowiedział. — Kto wie? — odparł Andrew bez większego zainteresowania. Kiwnął głową w kierunku pikietujących. — Trzeba przyznać, że to dość sękata grupka. Nie ma wśród nich nikogo bez tatuażu na mięśniu naramiennym. — Zatrzymał się przy drzwiach z napisem TYLKO DLA PERSONELU. — No cóż, doktor Baldwin... jest pani gotowa do skoku na wyższy poziom? Sarah z namysłem pogładziła się po brodzie, po czym ujęła Truscotta pod ramię. — Inne wybory, jakie mi pozostają, są albo nie do przyjęcia, albo nielegalne, doktorze Truscott. Do roboty. Piętnaście metrów nad nieskażonym działałnością człowieka górskim jeziorem Lisa Summer stała na shraju pionowej skałnej ściany. Poza girlandami białych lilii, owiniętymi wokół .szyi i głowy, była naga. Słońce odbijało się od jej smukłego, doskonałego ciała i migotało w złotoblond włosach. Wszędzie wokół kłębiły się dzikie kwiaty, pokrywające gęstą kołdrą skały i spływające z klifu obok skrzącego się wodospadu. Wysoko w górze samotny jastrząb płynął bez wysiłku po bezchmurnym, lazurowym niebie. Lisa pochyliła głowę na bok i pozwoliła słońcu grzać twarz. Zamknęła oczy i zaczęła się wsłuchiwać w odgłosy kipiącej w dole wody. Potem rozpostarła ramiona, napięła wystające za krawędź skały palce stóp, wzięła ostatni głęboki wdech i odbiła się. Kiedy leciała w dół, ściany, wiatr i wodna mgiełka pieściły jej twarz. Ciało skręcało się i powoli koziołkowało w kryształowym powietrzu i spadała... spadała... spadała... — Trzymaj się. Lisa. Doskonale. Przyj! Skurcz prawie się skończył. Minuta dziesięć... minuta dwadzieścia. Tak jest... bardzo dobrze. Świetnie sobie radzisz. Doskonale to zrobiłaś. Lisa powoli otworzyła oczy. Leżała na futonie, znajdującym się w jej zagraconym pokoju, oświetlona promieniami wczesnoporannego słońca. Obok niej siedziała Heidi Glassman, współmieszkanka, przyjaciółka i pomocnik porodowy, i głaskała ją po dłoni. Obok stały dziecięce łóżeczko i stół do przewijania, rzeczy, które znalazła w magazynie instytucji dobroczynnej i starannie odrestaurowała. Tygodnie treningu na kursie i w domu przynosiły owoce. Lisa była w trzeciej godzinie porodu, ale dzięki wywoływanym obrazom bez trudu udawało jej się uciekać świadomością od bólu wywołanego każdym następnym skurczem. Doktor Baldwin nazywała ten proces wizualizacją wewnętrzną i zewnętrzną. Powiedziała Lisie, że to najłagodniejsza forma autohipnozy — technika, która, gdy się pilnie ćwiczyło, pozwala przejść nawet najtrudniejszy poród bez jakichkolwiek środków znieczulających i innych leków. Przy niektórych skurczach Lisa używała wizualizacji zewnętrznej — „skakała" z klifu albo „podróżowała" w morskich głębinach na grzbiecie delfina. Przy innych stosowała wizualizację wewnętrzną — „oglądała" mięśnie we wnętrzu własnego brzucha i tkwiącego w nim chłopca, by mentalnie okryć siebie i jego grubą warstwą miękkiej, bawełnianej maty. — Jak się czujesz? — spytała Heidi.
— Dobrze. Po prostu dobrze... — sennie odparła Lisa. — Wyglądasz bardzo spokojnie. — Czuję się wspaniale. Nie zdając sobie z tego sprawy. Lisa powoli prostowała palce dłoni, po czym zaciskała je w pięść. — Co pięć minut przez blisko godzinę. Chyba czas zawołać lekarza. — Jeszcze się nie śpieszy — odparła Lisa. Zamknęła na chwilę oczy. — Chyba jeszcze nawet nie zaczęło się rozwarcie. Okiem wyobraźni widziała szyjkę macicy. Dopiero zaczynała się rozszerzać. — Chcesz, żebym sprawdziła? — spytała Heidi. Heidi była pielęgniarką, która pracowała kilka lat na oddziale położniczym, a teraz asystowała doktor Baldwin przy porodach w domu. — Nie sądzę, by to było konieczne — uznała Lisa, masując palce dłoni. — Coś się dzieje? — Nic. Mam tylko trochę sztywne dłonie, to wszystko. — Może to na skutek zatrzymania wody. Sprawdzę ci ciśnienie. Heidi owinęła mankiet ciśnieniomierza wokół ramienia Lisy i przyłożyła stetoskop do skóry nad jej tętnicą ramienną. Ciśnienie — 90/65 — było nieco niższe, niż powinno, ale w granicach normy dla pierwszej fazy porodu. Heidi zastanowiła się chwilę, po czym uznała, że nie ma się czym denerwować. Zapisała ciśnienie w notesie i zapamiętała, żeby ponownie je skontrolować za dziesięć albo piętnaście minut. — Kto wygra pulę? — spytała Lisa. — Chodzi o zakład, że dziś urodzisz? — Urodzę dzisiaj. Możesz na to liczyć. Kevin Dow, malarz, był kolejnym mieszkańcem Knowlton Street 313. W sumie w domu mieszkało dziesięć osób. Większość z nich była artystami albo pisarzami i nikt nie zarabiał dużo pieniędzy. Swój sposób życia w tym domu określali jako komunę, co oznaczało, że dzielili się niemal wszystkim. Lisa, która sprzedawała ceramikę własnego wyrobu i czasami odnawiała meble, mieszkała w potężnym budynku z dwuspadowym dachem od prawie trzech lat. Choć dwa razy spała z jednym z mężczyzn z komuny, była pewna, że dziecko nie jest jego, i dała mu to do zrozumienia już na samym początku ciąży — ku jego wielkiej uldze. Tak naprawdę, wcale się dla niej nie liczyło, kto był ojcem. Dziecko wychowa sama. Jej syn będzie rósł w atmosferze prostoty, miłości, cierpliwości i wyrozumiałości oraz bez nacisku stawianych z góry oczekiwań. Wstała z pomocą Heidi i podeszła do okna. Jej prawe ramię było ciężkie i zmęczone. — Chcesz czegoś? — spytała Heidi. Patrząc przez okno na wiewiórkę, skaczącą z gałęzi na gałąź, z których wszystkie wyglądały na zbyt cienkie, by utrzymać jej ciężar. Lisa zaczęła odruchowo pocierać bark. — Może trochę kakao? — Już się robi... Liso, dobrze się czujesz? — Tak... oczywiście. Chyba zaraz zacznie się następny skurcz. Ile trwał tamten? — Pięć minut i trzy sekundy. — Przy tym chyba postoję. Lisa pochyliła tułów do przodu i oparła się o parapet. Zaczęła głęboko oddychać, zamknęła oczy i spróbowała posłać strumień uwagi do swego wnętrza. Nic się jednak nie wydarzyło — nie pojawiły się żadne obrazy, nie nadszedł spokój. Ból trwał. Chyba za bardzo się starała. Powinna być skoncentrowana — tego uczyła doktor Baldwin — .skoncentrowana i przygotowana na każdy skurcz. Po raz pierwszy poczuła ziarno strachu. Może dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, jak źle może być? Może nie była odpowiednio przygotowana. Zazgrzytała zębami i wyprostowała nogi oraz ramiona. — Jak długo? — spytała. — Czterdzieści sekund... pięćdziesiąt... minuta... minuta dziesięć... Skurcz zaczął słabnąć. — Minuta dwadzieścia. Wszystko w porządku? — Teraz tak. — Lisa odsunęła się od okna i usiadła na futonie. Czoło pokrywały jej kropelki potu. — Ten był mocny. Nie byłam przygotowana. Przełknęła i poczuła w ustach smak krwi. Poruszyła językiem i znalazła rankę, którą przypadkowo sobie zrobiła, zagryzając skórę wewnątrz policzka. Ból wywołany skurczem całkiem zniknął, ale dziwaczny dyskomfort w ramieniu i barku
trwał. Heidi wyszła z pokoju; wróciła w chwili, gdy rozpoczynał się kolejny skurcz. Lisa stwierdziła, że dzięki pomocy Heidi i własnemu lepszemu przygotowaniu duchowemu udało jej się znacznie lepiej go znieść. Heidi znów nałożyła jej mankiet i sprawdziła ciśnienie. 88/50, tętno było słabiej słyszalne. — Uważam, że powimnyśmy zadzwonić — powiedziała. — Coś nie tak? — Wszystko w porządku, ciśnienie masz dobre, myślę tylko, że już czas. — Chcę, aby odbyło się to idealnie. — Tak będzie, Liso. Tak będzie. Heidi pogładziła Lisę po czole i poszła do telefonu w korytarzu. Spadek ciśnienia był minimalny, jeśli jednak oznaczał początek porodu, chciała mieć u boku doktor Baldwin. Po drugiej stronie ulicy, przed domem na Knowlton 316, Richard Pulasky kucał za samochodem i odkręcał z aparatu potężny teleobiektyw. Był pewien, że ma przynajmniej dwa dobre ujęcia dziewczyny en face. Może więcej. Wyjął z kieszeni postrzępione zdjęcie Lisy Grayson. Postać na zdjęciu nie do końca wyglądała jak kobieta w oknie, ale podobieństwo było wystarczające. To na pewno była ona i jedynie to się liczyło. Pół roku pracy właśnie zwróciło się z nawiązką. Połowa prywatnych węszycieli w mieście starała się odszukać dziewczynę, ale sukces odniósł Rickie Pulasky. Uśmiechając się pod nosem, wślizgnął się do samochodu przez drzwi pasażera. Przy odrobinie szczęścia w ciągu tygodnia będzie miał w kieszeni honorarium — piętnaście kawałków. Rozdział 2 Sarah przypięła rower do ramy metalowego łóżka, stojącego pod ścianą w pokoju, w którym na oddziale położniczym przyjmowano zgłoszenia telefoniczne. Przez pierwsze dwa lata rezydentury spędziła w ciasnym sześcianie mniej więcej tyle samo nocy, co we własnym mieszkaniu — i w ciągu ani jednej nie spała. Po przebraniu się z kolarskich spodenek w obowiązujący na oddziale bordowy kitel zatrzymała się przed stojącym na komodzie poszczerbionym lustrem. Rzadko nakładała makijaż, ale na cześć Dnia Przemiany pomalowała usta jasnoróżową szminką. Potem — jak często przed rozpoczęciem dnia pracy — przez kilka chwil obserwowała się w milczeniu. Regularne stosowanie podczas dziesięciu lat pobytu w Tajlandii kremu przeciwsłonecznego było naprawdę warte zachodu. Skóra twarzy ciągle miała dobry tonus, widać było jedynie kilka piegów — na szczytach policzków. W kącikach oczu potworzyły się drobne zmarszczki, ale nie stanowiły powodu do zmartwienia. Ciemne włosy — przez większość życia sięgające do polowy pleców — miała teraz krótko przycięte i jakby przyprószone drobnymi śladami siwizny. Stwierdziła, że w sumie — biorąc pod uwagę dwa lata źle płatnej pracy, harówy po sto godzin w tygodniu, bez wsparcia finansowego z zewnątrz — kobieta w lustrze trzymała się znakomicie. Jak w poprzednich latach. Dzień przemiany w BCM zaczynał się od kontynentalnego śniadania, po czym następowały prezentacje dla personelu i rezydentów w wykonaniu prezesa zarządu Glenna Parisa, kilku ordynatorów i jednego lub dwóch przedstawicieli rady nadzorczej. Obecny początek różnił się od poprzednich tym, że przy każdym wejściu do auli ochroniarze sprawdzali identyfikatory. Sarah dogoniła Andrew Truscotta, gdy go kontrolowano. -— Zamierzasz obserwować przedstawienie z ostatniego rzędu? Truscott od lat zajmował tam miejsce podczas większości konferencji. — Od czterech lat pod rząd oglądam slajdy starego z tej perspektywy i pomyślałem, że mógłbym spróbować siąść bliżej. — Zgoda — powiedziała i ruszyli stromymi schodami w dół amfiteatralnie ustawionych krzeseł, w kierunku drugiego rzędu. — W naszym wieku powinniśmy zacząć się uczyć, jak radzić sobie ze starczowzrocznością i otosklerozą. Wiesz może przypadkiem, dlaczego są tu ochroniarze i sprawdzają identyfikatory. Truscott chwilę się zastanawiał. — Założę się, że szukają wariatów — odparł. — Wariatów? — Ludzi, którzy zechcieliby przyjść z nieprzymuszonej woli. — Bardzo śmieszne. — Dziękuję. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że nasz nieustraszony przywódca wyjaśni powód nasilonych działań zapewniających bezpieczeństwo... albo przed,
albo tuż po dorocznej rekapitulacji historii naszej dostojnej instytucji. — Wysunął dolną szczękę w karykaturze Glenna Parisa. — W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku, w pięćdziesiątym roku istnienia, Bostońskie Centrum Medyczne przeniosło się z centrum miasta na obrzeża w celu zajęcia dziewięciu budynków, które kiedyś mieściły Szpital Stanowy Suffolk, znany lepiej pod nazwą Domu dla Świrów. Choć przeprowadzka ta odbyła się przed wieloma dziesięcioleciami, w dalszym ciągu krążą plotki, że późną nocą duch Freddy'ego Kruegera myje ręce, nakłada rękawice chirurgiczne i krąży po naszych salach operacyjnych... — Andrew, co się z tobą dzieje? Chodzi o stanowisko naczelnego rezydenta? Obawiasz się, że go nie dostaniesz? — Nie sądzę. — Sardoniczny śmiech Truscotta był niezbyt przekonujący. — Jestem jedynie zły, że moje zbyt skromne czeki wypłat podpisuje gość, który losuje możliwość poddania się zabiegowi chirurgii plastycznej, każe rezydentom chodzić na roztrąbiane wizyty domowe i zamontował na porodówkach telewizję przemysłową. — Dzięki losowaniu i wprowadzeniu rywalizacji zebrał tysiące dolarów dotacji... prawdopodobnie setki tysięcy, a większość rodzin jestzachwycona możliwością uczestniczenia w porodzie. Staliśmy się drugim co do popularności oddziałem położniczym w mieście. Zanim Truscott odpowiedział, Glenn Paris wystąpił i postukał w mikrofon. Stu dwudziestu etatowych lekarzy, rezydentów, pielęgniarek i członków zarządu zamilkło. Doktor medycyny Glenn Paris, prezes zarządu Bostońskiego Centrum Medycznego, tryskał pewnością siebie i emanował tym czymś, czym emanują ludzie sukcesu. Miał tylko metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, ale wielu ludzi uznawało go za wysokiego. Szczękę miał tak kanciastą, jak należało się spodziewać u członka wyższych sfer, a siłę spojrzenia uderzającą. Pewien jego zwolennik oświadczył, że jest mieszanką — w równych częściach — Vince'a Lombardiego, Alberta Schweitzera i I. T. Barnuma, z dorzuconą do tego odrobiną Donalda Trumpa. Axel Devlin stwierdził kiedyś, że jest najbardziej przykrą i niebezpieczną przypadłością, która trafiła się Bostonowi od czasu panoszenia się Brytyjczyków. Przed sześcioma laty zdesperowana rada nadzorcza ściągnęła Parisa z wielkiego szpitala w San Diego, szpitala, który udało mu się postawić na nogi w zadziwiająco krótkim czasie. W zawartej umowie zastrzegł sobie pozostawienie mu wolnej ręki przy zbieraniu funduszy i we wszystkich sprawach dotyczących szpitala. Zagwarantowano mu hojne wynagrodzenie oraz premie związane z zyskami szpitala i możliwość darmowego korzystania z luksusowego penthouse'u w Back Bay, darowanego kilka lat wcześniej szpitalowi przez wdzięcznego pacjenta. Paris od początku rozpoczął żwawą kampanię, mającą zapewnić szpitalowi pozytywny, łatwy do określenia wizerunek oraz doprowadzić do zamiany za wszelką cenę deficytu na zysk. W pewien sposób odniósł sukces. Zawrotne długi szpitala przestały rosnąć, a nawet zaczęły spadać. W tym samym czasie coraz silniejsze podkreślanie stosowania medycyny holistycznej i leczenia spersonifikowanego doprowadziło do poprawy reputacji ośrodka; szpital zyskiwał opinię miejsca, w którym dba się o każdego pacjenta. w wielu zakresach nie udało się jednak zmienić wątpliwej reputacji BCM — zarówno w kręgach akademickich, jak i w obiegowej opinii — a niektórzy członkowie zarządu uważali, że niedługo w szpitalu muszą zostać wprowadzone nowe kierunki działania. — Witam, żołnierze — zaczął Paris. — Chciałbym powitać wszystkich na oficjalnym rozpoczęciu dziewięćdziesiątego roku istnienia szpitala. Celem naszego corocznego spotkania jest przedstawienie nowego personelu i udzielenie pomocy młodym kolegom i koleżankom, aby poczuli się u nas jak w domu. — Dał znak, by nowi rezydenci wstali, i zaczął klaskać. — Powinniście wiedzieć — powiedział do nich — że wasza grupa jest najbardziej dopasowaną ze wszystkich grup rezydentów, którzy trafili do BCM od czasu wprowadzenia ogólnokrajowego programu dostosowawczego. Rozległ się kolejny aplauz. Kilku rezydentów niespokojnie przestępowało z nogi na nogę, najwyraźniej czekając, kiedy pozwoli im się usiąść. Paris, rozpromieniony tak, jakby prezentował własne dzieci, nie pozwalał jednak na to. Informacja o dużej zgodności zainteresowań szpitala i młodego narybku — polega to na tym, że każdy szpital robi listę oczekiwań, listy oczekiwań robią kandydaci na rezydentów, po czym komputer je porównuje — została dobrze
rozpowszechniona, ale Paris nie należał do tych, którzy pozwoliliby wyrwać sobie z rąk okazję wyduszenia maksimum efektu z tak pożądanego faktu. Truscott pochylił się do Sarah. — Zauważ, jak starannie nasz nieustraszony przywódca unika przyznania się do tego, że choć dopasowanie jest najlepsze w historii BCM, jest gorsze od współczynnika dostosowania każdego z bostońskich szpitali akademickich. — Naprawdę? — Blankenship sypnął się w zeszłym tygodniu przy lunchu. Doktor Eli Blankenship, jeden z dyrektorów, był w BCM szefem programu szkolenia rezydentów. To jego rozległa wiedza z zakresu leczenia alternatywnego i przychylny stosunek do pragnienia Sarah, by stosować techniki, które opanowała, przekonały ją do umieszczenia BCM na pierwszym miejscu ośrodków, w których chciałaby pracować. W tamtym czasie zainteresowanie jej osobą wyraziło kilka bardziej prestiżowych szpitali — głównie z powodu wyjątkowego życiorysu oraz wysokich wyników w testach wiedzy lekarskiej. — Proszę siadać — rzucił w końcu Paris. — W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku, w pięćdziesiątym roku istnienia... — mruknął Truscott. — Zanim przejdę dalej — ciągnął Paris — chciałbym powiedzieć kilka słów o wzmocnionej ochronie, z którą dziś rano wszyscy się zetknęli. W zeszłym roku zbyt wiele informacji o działaniach szpitala trafiło do pewnych dziennikarzy oraz innych grup, które nie szczędziły wysiłków, by stworzyć niekorzystny i szkodzący nam obraz Bostońskiego Centrum Medycznego. Niektóre przecieki dotyczyły drobnych, codziennych pomyłek... nie, większość z nich była zbyt trywialna, by określać je mianem pomyłek... powinienem był powiedzieć problemów wyłaniających się w trakcie opieki nad pacjentami; zdarzają się w każdym szpitalu i nigdy nie mówi się o nich publicznie. Inne dotyczyły wymiany zdań podczas spotkań personelu i na konferencjach. Zaczął piszczeć pager Sarah, na ekraniku pojawiła się informacja, że ma telefon z zewnątrz. Klnąc pod nosem, że nie może się dyskretnie wymknąć i musi wstawać tuż przed Parisem, ruszyła do najbliższego telefonu. — Wszystkie szpitale konkurują ze sobą, aby utrzymać liczbę łóżek i zapewnić rozsądny procent ich obłożenia — mówił dalej Paris. — Jak wiecie, walka o to jest czasami ostra. Szpitale o wielkości i prestiżu White Memoriał reklamują się w branżowej książce telefonicznej. Docieranie do opinii publicznej negatywnych informacji o BCM... zwłaszcza nieuzasadnionych... rani każdego z nas. Od dziś na spotkania dotyczące spraw fachowych oraz posiedzenia personelu nie mają wstępu osoby nieupoważnione, a wszyscy ci... poza naszym rzecznikiem prasowym... którzy będą rozmawiać o sprawach szpitala z prasą, zostaną poproszeni o rozwiązanie umowy o pracę... Sarah przez kilkadziesiąt sekund słuchała osoby, która do niej dzwoniła, wydała kilka poleceń, po czym wróciła na miejsce. — Jedna z moich domowych pacjentek zaczęła rodzić — szepnęła. — Ma jeszcze sporo czasu, ale trochę za bardzo spadło jej ciśnienie. Mam nadzieję, że ten cyrk zbytnio się nie przedłuży. — Odbierasz samodzielnie porody w domu? — Truscott popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Nie, Andrew. Tylko wyglądam na idiotkę. Pojedzie ze mną doktor Snyder. To będzie nasz drugi. Randall Snyder, ordynator oddziału ginekologii i położnictwa, siedział na podium, tuż za Glennem Parisem. Kiedy Sarah kiwnęła w jego kierunku głową, zorientowała się, że Paris przerwał i uważnie się jej przygląda. — Przepraszam... — szepnęła i spąsowiała. — Dziękuję... — odpowiedział Paris, bezgłośnie poruszając ustami. Odchrząknął i wypił łyk wody. Cisza na sali była dramatyczna. — Uwierzcie mi... — powiedział w końcu — ta dywersja od wewnątrz to poważna, bardzo poważna sprawa. Jak wiecie, pewne „czynniki zewnętrzne" i kilka mocniejszych finansowo instytucji tylko czekają, byśmy poszli na dno. Nasz ośrodek jest bardzo atrakcyjny i ma cudowną lokalizację. Przyjaciele, ci ludzie będą się musieli otrząsnąć z marzeń, a ich przebudzenie będzie nieprzyjemne. Od pewnego czasu negocjuję z bardzo dobrze sytuowaną grupą filantropów, których głównym celem działania jest poprawa opieki zdrowotnej. Jesteśmy tuż przed złożeniem podania o dużą dotację. Jeżeli zostanie przyznana... a w obecnej
chwili wszystko zdaje się na najlepszej drodze... BCM uzyska stabilizację finansową i zdobędzie olbrzymi potencjał. Taki byl cel, jaki wyznaczyłem sobie razem z wami sześć lat temu, a dziś z przyjemnością stwierdzam, że jego osiągnięcie jest możliwe. Buchnął aplauz, który zaczął się rozchodzić po auli, aż ogarnął wszystkich obecnych — z Andrew włącznie. — Oto duch walki — szepnęła do niego Sarah. — Zaczynały mi marznąć ręce — odparł Truscott. Glenn Paris znów się rozpromienił. — Nie przestawajcie ze względu na mnie — powiedział, kiedy oklaski umilkły. — Przebiegły typ — szepnął Truscott tak cicho, by nie przebić się przez śmiech, który rozległ się po uwadze Parisa. — To trzeba mu przyznać. — Ale czyni cuda. — Głównie robi szum wokół siebie. — Zanim przedstawię siedzące za mną osoby, ze względu na to, że omawiamy kwestię zewnętrznej ingerencji w sprawy naszego szpitala, chciałbym powiedzieć kilka słów o grupce demonstrantów, przez którą część z was była zmuszona przebić się dziś rano. Niektórzy pracownicy działu technicznego prowadzą w tej właśnie chwili nielegalny strajk. Mamy uzasadnione powody do tego, by przypuszczać, że został wszczęty i jest wspierany przez którąś z instytucji zainteresowanych naszym upadkiem. Dobrze mnie zrozumcie... nie powinniśmy pozwolić im na uczestnictwo w procesie opieki nad pacjentem ani na prowadzenie jakiejkolwiek: działalności w murach tego szpitala. — Z emfazą walnął pięścią I w mównicę. — Możecie być pewni, że im na to nie pozwolimy! Słowo „pozwolimy" jeszcze wibrowało w powietrzu, kiedy w jakimś przewodzie doszło do przebicia, co spowodowało, że | główny generator stanął. Natychmiast włączył się system awaryjny, dostarczający prąd do sal operacyjnych, OjOMu i części izby przyjęć, ale pozbawiony okien amfiteatr natychmiast pogrążył się w kompletnej ciemności. Inauguracyjny program Dnia Przemiany został zakończony. Rozdział 3 Jeżeli Sarah miałaby wymienić kogoś, kto był dla niej wzorem w trakcie zdobywania specjalizacji ginekologiczno położniczej, bez wahania wymieniłaby doktora Randalla Snydera. Od łagodnego sposobu mówienia po szare volvo — wszystko w tym człowieku było ojcowskie i dodawało otuchy. Był gdzieś w połowie między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, ale prowadził praktykę prywatną z entuzjazmem i poświęceniem. Kiedy w jego dziedzinie pojawiała się nowa technika leczenia albo metoda terapii, był jednym z pierwszych, który się z nią zapoznawał. Jeżeli nieubezpieczona pacjentka miała problemy z ciążą, przyjmował ją prywatnie, nie wspominając o płatnościach. Dziś wyrwał się z oków terminarza zajęć i wiózł Sarah do dzielnicy Jamajka llains. Miał jej tam asystować przy odbieraniu porodu dwudziesto trzy letniej, nieubezpieczonej samotnej matki z przesadnym lękiem przed lekarzami i szpitalami. — Jak ty to robisz? — spytała Sarah. — Co? — Snyder ściszył kantatę Bacha, która rozbrzmiewała z kasety. — Praktykujesz medycynę tak, jak praktykujesz, a nie pozwalasz na to, aby praca pożarła ci życie. Snyder stłumił uśmiech. — Możesz zdefiniować słowo „praca"? — No, wiesz... stały nacisk kolegów i prawników, ingerencje towarzystw ubezpieczeniowych i rządu, wpływające na to, ile Wolno żądać za pracę, góry papierzysk, które trzeba wypełniać, 1 stały strach, że mściwy albo niezrównoważony pacjent poskarży się na ciebie lub poda cię do sądu... — Ach, o to chodzi... Sarah, nie na tym polega największy stres w naszej pracy. Mnie najbardziej dręczą skomplikowane przypadki, ludzie z nieuleczalnymi chorobami, pacjenci, którzy umierają mimo naszych wysiłków. — Ale medycyna taka jest. Reszta to... — To też medycyna. To część zestawu. Uwierz mi... nie jestem spokojną maszyną, za jaką bierze mnie wielu ludzi, nie idę jednak do domu, żeby bić żonę, bo nie wygrałem na loterii albo nie udało mi się napisać bestsellera, który pozwoli
uciec od zawodu. Radzę sobie ze sprawami, o których mówisz, ponieważ, z grubsza mówiąc, ciągle kocham to, co robię, i czuję się cholernie szczęśliwy, że dostałem szansę na robienie tego. Skąd jednak takie pytanie? Masz jakieś kłopoty? — Nie można tego w zasadzie nazwać kłopotami... skręć za następnym rogiem. — Jasne. Mówiłaś, że to na Knowłton Street, tak? — Tak jest. — Znam drogę. Kontynuuj. — Wiesz o tym, że zanim poszłam na akademię, pracowałam w ośrodku medycyny holistycznej? — Oczywiście. Byłem na kilku twoich prezentacjach. Ciekawe rzeczy. Bardzo ciekawe. — Uczyłam się ziołolecznictwa i akupunktury, lecz wydarzyło się to i owo, w wyniku czego uznałam, że chciałabym poszerzyć swoją wiedzę. Wydarzyło się to i owo. Dobre złagodzenie. Sarah zastanawiała się, czy nie przedstawić ze szczegółami ostatniej kłótni z Peterem Ettingerem, szybko dotarło jednak do niej, że nie był to czas ani miejsce na odkopywanie tego trupa. — Techniki, które stosowaliśmy w tym ośrodku, miały ograniczenia — kontynuowała. — Nie kwestionuję tego, ale w naszych dążeniach oraz sposobie działania... przynajmniej większości z nas... było coś niewinnego. Koncentrowaliśmy się niemal wyłącznie na tym, co możemy zrobić dla naszych pacjentów. — I? — No cóż... medycyna, którą zajmuję się obecnie, krąży tak samo często wokół dobra pacjenta, wokół pieniędzy i wokół odpowiedzialności karmej. Wydajemy miliony dolarów na mało ważne albo wręcz niepotrzebne badania tylko po to, by mieć zabezpieczone tyłki na wypadek, gdybyśmy trafili do sądu. Agencje rządowe, uważając, że służy to oszczędności, mówią nam, jak długo wolno trzymać w szpitalu pacjenta, w zależności od choroby. Nikogo nie obchodzi, że jedna czy druga starsza kobieta po wycięciu macicy pójdzie przedwcześnie do domu, potknie się i złamie sobie szyjkę kości udowej. Rozmawiamy językiem statystyk... tabel ubezpieczeniowych i procentów, nie mówimy o żywym człowieku. — Sarah, jesteś zbyt młoda, by być aż tak znudzona. — Doktorze, chciałabym, by istniało cokolwiek, na co jestem zbyt młoda... cokolwiek... i dobrze wiesz, że nie jestem znudzona. Uważam, że podjęłam dobrą decyzję, zostając lekarzem, czasem tylko chciałabym, by ten zawód krył w sobie coś więcej, był,.. czystszy. Randali Snyder zachichotał. — Każdy zna reklamę mydła Ivory, głoszącą, że jest ono czyste w dziewięćdziesięciu dziewięciu i czterech dziesiątych procenta — powiedział i skręcił w Knowlton. — Nic, co dotyczy człowieka, nie zbliża się do tego poziomu... zwłaszcza w naszym zawodzie. Rozumiem jednak, co cię dręczy, i obiecuję, że wkrótce pociągniemy tę dyskusję, najchętniej przy kolacji u nas w domu. Jak na razie, chcialbym, żebyś wiedziała, że stajesz się cholernie dobrym lekarzem... dokładnie takim, jakiego chciałbym mieć za partnera w praktyce prywatnej. — Rany, dzięki... — Sarah nie umiała ukryć zaskoczenia, a może zadowolenia. Po raz pierwszy usłyszała, że Randall Snyder rozważał możliwość wzięcia wspólnika, nie wspominając o tym, że padło jej nazwisko. — Odłóż to na razie ad acta, jeśli jednak zechcesz, za parę miesięcy usiądziemy i pogadamy o interesach — mówił dalej Snyder. — Nie ma nic złego w krytycznym przyjrzeniu się mniej atrakcyjnym stronom naszego zawodu, dopóki nie sparaliżuje nas to, co ujrzymy. I, na Boga, nie stawiaj nikogo na piedestale, szczególnie mnie. — Zatrzymał się przy Ikrawężniku domu pod numerem 313. — A teraz, zanim wejdziemy, opisz mi w skrócie stan pacjentki, do której idziemy. W czasie studiów Sarah chyba największą wagę wśród wszelkich działań lekarza przywiązywano do zdobycia umiejętności zwięzłego, odpowiednio styl izowanego przedstawiania przypadku chorobowego. Kiedy była studentką, często leżała w wannie, zapominając o stygnięciu wody, i ze stoperem w ręku kilkanaście razy powtarzała przygotowywane na następny dzień omówienie postaci choroby, by Wypadło idealnie. Teraz technika ta stała się częścią jej natury. — Lisa Summer, niezamężna artystka, lat dwadzieścia trzy, ciąże dwie, zero porodów, spontaniczna aborcja trzy lata temu. OM dziesięć dwa.
Druga ciąża, pacjentka dotychczas nie rodziła, raz poroniła, ostatni okres dziewięć miesięcy temu. Randall Snyder kiwnął głową, by Sarah kontynuowała. — Ciąża w każdym zakresie bez anomalii. Pacjentka przybrała na wadze trzynaście i sześć dziesiątych kilograma przy wadze wyjściowej czterdzieści osiem kilogramów. W czasie badania sprzed tygodnia płód znajdował się w pozycji szczytowej, głowa zablokowana, prawdopodobnie przednią częścią potylicy. Pomijając choroby wieku dziecięcego. Lisa nie ma historii lekarskiej. Nie pali, pije okazjonalnie. Poza naturalnym preparatem prenatalnym żadnych leków. — Ach tak... tajemnicza mieszanka doktor Baldwin. Kiedy opowiadałaś o niej w zeszłym roku, byłem na konferencji wydziałowej. Chętnie dowiem się więcej. Kontynuuj. — Anamneza rodzinna skąpa. Obecnie nie utrzymuje kontaktu z rodzicami, brak kontaktu z ojcem dziecka. — Ojej. — Prowadzi ją wykwalifikowana pielęgniarka. Wygląda na to, że w dzieciństwie Lisa miała złe doświadczenia ze szpitalami i boi się ich. — Stąd poród w domu. — To jeden z powodów. Lisa jest... nie wiem, jak to dokładnie nazwać... bardzo tajemnicza, jeśli chodzi o sprawy jej dotyczące, i nie ufa ludziom. — Nawet tobie? — Nie tak bardzo jak na początku, ale tak... nawet mnie. — No cóż, wejdźmy więc i spróbujmy to zmienić. Sarah wzięła torbę z narzędziami i sprzętem potrzebnym do przyjęcia porodu. — Jeszcze jedno — powiedziała. — Heidi, jej pomocnica porodowa, przekazała mi, że ciśnienie Lisy lekko spadło i tętno jest w prawym ramieniu słabiej słyszalne niż w lewym. Ostatnie skurczowe wynosiło osiemdziesiąt pięć... w chwili gdy Glenn zaczynał mowę. Najwyższe... kilka godzin temu... sto dziesięć. — Jakie wnioski? — Powiedziałabym, że to dolny przedział normy jak na tę fazę porodu. Kiedy Heidi telefonowała, stwierdziła, że Lisa dobrze wygląda, prawdopodobnie więc nic się nie dzieje. Sarah zauważyła w oczach Snydera troskę i nagle dotarło do niej, że nie potraktowała omówienia przypadku dostatecznie poważnie. — Może i jest to dolna granica normy — stwierdził — lecz z mojego doświadczenia wynika, że w tej fazie niewiele pacjentek ma tego typu spadki ciśnienia. — Chyba... powinnam była wcześniej o tym powiedzieć. — Nonsens. Jestem panikarzem z natury. Podejrzewam, że masz rację, niskie ciśnienie prawdopodobnie okaże się skutkiem lekkiego odwodnienia. Weź narzędzia ginekologiczne, ja wezmę resztę. Kiedy wysiadali z samochodu, usłyszeli syrenę — przecznicę obok przejeżdżał jakiś wóz na sygnale. Po chwili zza rogu wypadł radiowóz na sygnale, skręcił z piskiem opon i gwałtownie hamując, zatrzymał się za vołvo. Wyskoczył z niego mundurowy policjant i nie zwracając na nich uwagi, popędził do drzwi wejściowych. — Przepraszam! — zawołał za nim Snyder. — Jestem doktor Randall Snyder z Bostońskiego Centrum Medycznego. Co się dzieje? — Nie mam pojęcia, doktorze — odparł zdyszany policjant — ale świetnie się składa, że pan tu jest. Telefonowano pod dziewięćset jedenaście, że jest tu kobieta, która ma poważne kłopoty i potrzebna jest karetka. Zaraz ktoś powinien przyjechać. — Jak ta kobieta się nazywa? — spytała Sarah, czując, że w klatce piersiowej nagle robi jej się supeł. Policjant kilka razy nacisnął dzwonek do drzwi, po czym zaczął stukać w szybę. — Summer — odpowiedział. — Lisa Summer. ...największy stres w naszej pracy... skomplikowane przypadki, ludzie z nieuleczalnymi chorobami, pacjenci, którzy umierają mimo wszelkich naszych wysiłków... Kiedy szła szerokimi schodami za policjantem w jej głowie dudniły słowa Snydera. Z góry dochodziły krzyki bólu i parskający kaszel Lisy. Zanim weszli do pokoju, poczuła zapach krwi. Lisa leżała z rozłożonymi nogami na futonie i krwawiła z nosa oraz ust. Przód szlafroka plamiła jej zarówno świeża, jak i zasychająca krew, która opryskała także łóżko, podłogę i ściany. Znacznie bardziej niepokojący był jednak szklisty lęk w oczach dziewczyny. W karierze lekarskiej Sarah dopiero kilka razy widziała
taki wyraz oczu — ostatnio u pięćdziesięcioletniej kobiety po operacji, która zaraz potem miała potężny zawał z nieodwracalnym zatrzymaniem akcji serca. — To się zaczęło zaraz po tym, jak do pani dzwoniłam — wyjaśniła Heidi, kiedy Sarah i Randall Snyder nakładali rękawiczki, po czym uklękli obok Lisy, by ją zbadać. — Zadzwoniłabym jeszcze raz, byłam jednak pewna, że już pani jedzie. Wszystko szło dobrze... poza ciśnieniem, o którym powiedziałam, i nagle Lisa zaczęła się skarżyć na silny ból w prawym ramieniu i dłoni. W czasie jednego ze skurczów przygryzła sobie policzek. Początkowo krew tylko sączyła się z ranki, potem nagle pojawiło się jej dużo. Tuż przed pani przyjazdem zwymiotowała jasnoczerwoną krwią. Krwiste wymiociny mogły pochodzić z nosa i gardła... co pani o tym sądzi? — Ciśnienie się utrzymuje? — spytała Sarah, wzięła Lisę za lewą rękę i nałożyła jej mankiet ciśnieniomierza, by dokonać kolejnego pomiaru. — Jeszcze trochę spadło. Skurczowe wynosi mniej więcej osiemdziesiąt. W prawym ramieniu nie słyszę tętna. Sarah popatrzyła na prawą rękę Lisy i natychmiast zrozumiała, dlaczego tak było. Snyder, który szukał pulsu przy nadgarstku, w tętnicy promieniowej, w zgięciu łokcia, w tętnicy ramiennej, też widział, co się dzieje. Ramię — od łokcia po dłoń — było ciemne i plamiste, palce ciemnoszare, opuszki palców niemal czarne. Z jakiegoś powodu tętnice i tętniczki dostarczające krew do kończyny zostały zablokowane. Dopływ krwi do lewej ręki i nóg Lisy też wydawał się zmniejszony, choć nie aż w takim stopniu. — Ciągle osiemdziesiąt — powiedziała Sarah. — Liso, wiem, że się boisz, postaraj się jednak zachować spokój, my będziemy stawiać diagnozę. To jest doktor, o którym opowiadałam, doktor Snyder. Jest moim szefem. Z daleka doleciało do nich wycie syreny nadjeżdżającego ambulansu. — Cccco się ze mną dzieje? — spytała Lisa, zarówno przestraszona, jak i zdziwiona. Sarah i jej przełożony wymienili spojrzenia. Choć diagnoza wymagała potwierdzenia laboratoryjnego, wiedziała, że podejrzewa — tak jak ona — iż są świadkami szybkiego rozwijania się DIC — rozsianego wykrzepiania wewnątrznaczyniowego — najdramatyczniej przebiegającego i najbardziej przerażającego ze wszystkich nagłych przypadków zakrzepicy. Sarah poprosiła o szmatkę i podała ją Lisie. — Weź to, Liso, i wydmuchaj nos tak mocno, jak tylko możesz. Kiedy usuniemy duże zakrzepy, uciskanie nosa skuteczniej zatrzyma krwawienie. Lisa, która cały czas pluła krwią do wiaderka, zrobiła, co jej kazano. Środek chustki natychmiast nasączył się krwią, nie było w nich jednak zakrzepów. Najmniejszych, .Jeszcze bardziej uprawdopodabniało to diagnozę: DIC. Z jakiegoś powodu w krwiobiegu Lisy zaczęły się tworzyć liczne maleńkie skrzepy. Krążące mikroskrzepy zlepiały się w większe i zatykały tętnice doprowadzające krew do rąk i nóg, zagrażając życiu tkanek. Jeszcze bardziej zatrważająca od blokady krążenia jest prędkość, z jaką anormalne skrzepy zużywają czynniki niezbędne do normalnego krzepnięcia krwi. Przy ich niedoborze jakiekolwiek krwawienie stanowi zagrożenie życia. Przerażającą możliwością jest udar spowodowany wylewem krwi do mózgu. — Liso, za chwilę ci powiem, co naszym zdaniem się dzieje — stwierdziła Sarah. — Wody odeszły? Lisa pokręciła głową. — Bardzo... się... boję... — powiedziała z trudem. — Ręka mnie dobija... — Rozumiem. Daj nam jeszcze chwilę. Sarah popatrzyła na szefa. — Potrzebujemy karetki, wlewu dożylnego i niech w BCM czeka hematolog albo internista... najlepiej obaj —orzekł Snyder. W jego głosie był zwykły spokój, minę miał jednak ponurą. Był to drugi przypadek w ciągu niecałych trzech miesięcy, kiedy u rodzącej pacjentki BCM doszło do DIC. Poprzednia — nie prowadzona ani przez Snydera, ani przez Sarah — zmarła na stole operacyjnym podczas rozpaczliwej próby ratowania dziecka za pomocą cesarskiego cięcia. Z powodu krwawienia do łożyska dziecko, do chwili gdy dało się je wyjąć, doznało poważnego uszkodzenia mózgu i zmarło w pierwszym tygodniu życia. Nie ustalono przyczyny DIC. — Liso, posłuchaj mnie, spróbuj się nie bać — powiedział Snyder. — Uważamy, że z jakiegoś powodu twój układ krzepnięcia krwi nie działa jak należy. Musimy jak najszybciej zawieźć cię do BCM. — Z jakiego? Co spowodowało, że krwawię? Dziecku nic się nie stanie?
— Będziemy wiedzieć więcej o dziecku, kiedy podłączymy urządzenie monitorujące. Teraz wyraźnie słyszę jego tętno — powiedział Snyder. — Briana — chrapliwie powiedziała Lisa. — Słucham? — Briana. Doktor Baldwin posłała mnie na usg. Będzie miał na imię Brian. Syrena zbliżającego się ambulansu zamilkła, co oznaczało, że prawdopodobnie zatrzymał się przy krawężniku. — Liso, wiem, że to niełatwe, ale im bardziej się rozluźnisz, tym wolniej będzie płynąć krew i tym większą będziemy mieli szansę na zatamowanie krwawienia — powiedział Snyder. — Chcesz, żebyśmy do kogoś zadzwonili? Do rodziców? Brata albo siostry? Lisa chwilę się zastanowiła, po czym pokręciła głową. — Moją rodziną jest Heidi. — Dobrze. Sarah, mogłabyś zadzwonić do BCM...? Sarah? Sarah miała zamknięte oczy; opuszki trzeciego, czwartego i piątego palca przykładała do lewej tętnicy promieniowej Lisy, próbując zlokalizować sześć rodzajów tętna, wykorzystywanych jedynie przez akupunkturzystów i praktyków tradycyjnej medycyny chińskiej. Lewe tętna odzwierciedlają stan serca, wątroby, nerek, jelita cienkiego, pęcherzyka żółciowego i pęcherza moczowego. Wielokrotnie, zwłaszcza u pacjentów z bliżej nieokreślonymi, niespecyficznymi dolegliwościami, ostrożna palpacja trzech tętn powierzchniowych i trzech głębokich na każdym nadgarstku dawała wskazówki co do źródła objawu i pomagała określić miejsca, w których należy wkłuwać igły akupunkturowe. — Przepraszam —powiedziała. Z powodu silnego pobudzenia Lisy oraz znaczącego zaburzenia przepływu krwi badanie nic nie ujawniło. Na skutek braku krążenia w prawym ramieniu analiza tętna po tej stronie nie miała sensu. — Zadzwonię do doktora Blankenshipa i poproszę, by czekał na nas z kimś z hematologii. — Dziękuję. Do pokoju wpadli sanitariusze. Po krótkiej informacji Randalla Snydera położyli Lisę na noszach i zaczęli zakładać wlew dożylny do jej lewego ramienia. Sarah wyszła na korytarz, do telefonu. — Doktor Baldwin, proszę mnie nie zostawiać... — powiedziała błagalnie Lisa. — Zaraz wrócę. — Niech pani powie, czy ja umrę? Sarah żywiła nadzieję, że w jej głosie jest więcej przekonania, niż faktycznie miała. — Liso, nie czas teraz na negatywne myślenie. Bardzo ważne, byś była skoncentrowana i skupiona. Musisz stosować wewnętrzną wizualizację, nad którą pracowałyśmy. Uda ci się? — Robiłam ją, zanim... zanim to się zaczęło. Raz zobaczyłam szyjkę macicy. Naprawdę. — Wierzę ci. To wspaniale. Musisz znów zacząć wizualizować. Skoncentruj się na obserwacji krwiobiegu i naczyń krwionośnych w rękach. To bardzo ważne. Pomogę ci, kiedy dojedziemy do BCM. Doktor Blankenship, internista, który się tobą zajmie, to wspaniały lekarz. Idę zadzwonić do niego. Będzie na nas czekał razem z hematologiem. Wspólnie poradzimy sobie z tym problemem. — Obiecuje pani? Sarah odsunęła z wilgotnego czoła Lisy kosmyk włosów. — Obiecuję. — Wlew dożylny założony — oznajmił jeden z sanitariuszy. — Mleczan Ringera dwieście pięćdziesiąt mililitrów, Chce pan, by ją posadzić, doktorze? Snyder skinął głową. — Sarah, może ja zadzwonię, a ty pojedź z Lisą w karetce. Przywiozę Heidi. Kiedy wychodziła z domu z sanitariuszami, robiąc, co było wjej mocy, by powstrzymać krwawienie z ust i nosa Lisy Summer, Sarah próbowała przypomnieć sobie wszystkie szczegóły dotyczące poprzedniej pacjentki, u której stwierdzono DIC. Normalny przebieg ciąży, normalny przebieg porodu aż do ostatniej fazy, potem nagła katastrofalna zmiana w układzie krzepnięcia krwi. Tak samo działo się dziś. Gdy pomagała wsuwać Lisę do karetki, jej głowę opanowała jedna myśl — identyczna z tą, która drążyła lekarzy tamtej kobiety: DLACZEGO? Rozdział 4
Do dnia dzisiejszego używano sześciu z dziewięciu budynków Szpitala Stanowego Suffolk, zakupionych przez Bostońskie Centrum Medyczne. Dwa z pozostałych zburzono i zrobiono na ich miejscu parkingi. Trzeci — rozpadający się, pięciopiętrowy gmach z wykutym w umieszczonej nad wejściem betonowej płycie napisem CHILTON — opróżniono i zabito deskami mniej więcej w czasie, gdy Sarah rozpoczęła rezydenturę. Pozostawał ciągle w tym stanie — niemy świadek utrzymujących się finansowych trudności szpitala. Budynek Chiltona i garaże były oddzielone od reszty szpitala szerokim, owalnym podjazdem. Wewnątrz pętli mieścił się duży trawiasty dziedziniec, na którym rosło kilkanaście krzewów i ustawiono może z pół tuzina podpleśnialych plastikowych ogrodowych stołów. Na „kampus", jak Glenn Paris nazwał ten teren, mogły wjeżdżać jedynie samochody pracowników administracji i ordynatorzy, którzy mieli własne miejsca parkingowe, oraz pojazdy zmierzające do izby nagłych wypadków. Jazda z Knowlton Street do BCM, ułatwiana przez wycie syren radiowozu i ambulansu, trwała piętnaście minut. Sarah, która siedziała obok Lisy Summer z tyłu podskakującego pojazdu, słyszała, jak kierowca zapowiada przez radio, że jest w drodze z pacjentką o priorytecie jeden. Wyobraziła sobie strażnika, który, nagle napuszony poczuciem wagi tego, co robi, biegnie do bramy i zatrzymuje pozostały ruch. Skurcze Lisy, które pojawiały się teraz mniej więcej co cztery minuty, były nasilone i przedłużone. Delikatne badanie, jakie przeprowadziła Sarah, wykazało, że szyjka macicy jest rozszerzona jedynie na cztery centymetry, co oznaczało, że jeszcze daleko do rodzenia. Krwawienie z nosa i ust się nasiliło. Lewa ręka i obie stopy były jeszcze ciepłe, utrzymywał się w nich przepływ kapilarny, ale prawa ręka była od łokcia w dół blada i pozbawiona życia. — Wytrzymaj jeszcze trochę, Liso — powiedziała Sarah. — Jesteśmy prawie na miejscu. Kiedy skręcili w drogę dojazdową do BCM, Sarah zrekapitułowała swoją wiedzę na temat DIC. Ponieważ podczas studiów nie zetknęła się z tą chorobą, jej wiadomości pochodziły z jednego czy dwóch wykładów wysłuchanych w akademii medycznej, kilku artykułów, które przeczytała na ten temat, oraz przypadkowego uczestnictwa w konferencji. DIC jest nie tyle osobną, specyficzną chorobą, co rzadką komplikacją różnych urazów i patologii. Zabiegi chirurgiczne, wstrząs, rozlegle zakażenie, silny uraz, przedawkowanie leków, działanie toksyn, gwałtowne oderwanie łożyska — wszystko to mogło spowodować DIC. Stan predysponujący sprawia, że w pełni rozwinięta ta choroba jest w ponad połowie przypadków śmiertelna. Lisa Summer jednak nie doznała urazu ani nie była chora. Była zdrową, młodą kobietą, u której kończyła się pozbawiona jakichkolwiek komplikacji ciąża. Może to wcale nie było DIC? Kiedy zbliżali się do szpitala, syrena zamilkła. Sarah szybko sprawdziła Lisie ciśnienie i zaczęła w myśli przygotowywać przedstawienie przypadku doktorowi Blankenshipowi. Jej zadaniem było ukazanie faktów w sposób niezamącony przez własne poglądy i staranne unikanie własnych odczuć diagnostycznych i innych sugestywnych stwierdzeń. Do momentu potwierdzenia diagnozy zakładanie czegokolwiek i wykluczanie innych możliwości jest głupie i może być bardzo niebezpieczne. Jeden z profesorów podkreślił tę zasadę w bardzo dobitny sposób: „zakładanie to sranie po ścianie". Eli Blankenship, być może najbystrzejszy umysł medyczny w całym szpitalu, połączy informacje Sarah ze swoimi obserwacjami, po czym postawi wstępną diagnozę i zaproponuje leczenie. Jeżeli nie da się odwlec rozpoczęcia terapii do chwili postawienia ostatecznego rozpoznania, będą musieli zacząć się modlić i robić to, co wyda im się najprawdopodobniejszą pomocną taktyką. W tym wypadku — na włosku wisiały dwa ludzkie życia — mało realne wydawało się to, by mogli czekać na wyniki badań laboratoryjnych. Na dodatek leczenie DIC może mieć bardzo poważne działania uboczne. Sarah doskonale zdawała sobie sprawę, że dla Lisy Summer i lekarzy, pielęgniarek i techników, którzy będą walczyć o uratowanie życia zarówno jej samej, jak i jej dziecka, dzień będzie piekłem. Cały czas nad polem walki będzie się unosiło nieustępliwe, targające duszę pytanie: DLACZEGO? Kiedy ambulans podjeżdżał tyłem do rampy izby nagłych wypadków, Sarah dostrzegła
czekającego przy drzwiach Elego Blankenshipa. Jak zwykle zaskoczył ją jego wygląd. Gdyby go nie znała, a została zmuszona do określenia jego zawodu, typowałaby na bramkarza w knajpie, dokera albo operatora ciężkich maszyn. Dyrektor do spraw medycznych BCM był zbudowany jak byk i choć nie miał nawet metra osiemdziesięciu wzrostu, jego klatka piersiowa i głowa były potężne, przedzielone jedynie symbolicznie szyją. Pomijając cienki wianuszek włosów wokół głowy, był łysy, brwi pod szerokim czołem wyglądały natomiast jak zarośla, a ramiona miał umięśnione niczym biblijny Ezaw. Choć rano gładko się golił, jego policzki były stale przyciemnione tak, jak u przeciętnego mężczyzny wieczorem. Spośród cech fizycznych jedynie oczy — bladoniebieskie, świdrujące — zdradzały geniusz. Miał specjalizację z chorób zakaźnych, intensywnej opieki medycznej oraz interny, był jednak szanowany także jako liumanista, znawca szachów i brydża sportowego oraz znał się świetnie na sztuce. Spośród wykładowców BCM nikt nie był bardziej otwarty na poglądy i metody działania studentów i rezydentów i nikt nie uczył ich skuteczniej. Blankenship, już w kitlu operacyjnym i rękawiczkach, podszedł do noszy, jeszcze zanim sanitariusze wysunęli je z samochodu, natychmiast ujął Lisę za dłoń i przedstawił się. Sarah, która cały czas uciskała nos chorej, zorientowała się od razu, że od pierwszego dotknięcia dyrektor rozpoczął badanie i ocenę sytuacji. Kiedy dotarli do sali A — jednej z głównych sal urazowych, Sarah niemal skończyła opis przypadku chorobowego. Blankenship wezwał z laboratorium specjalistkę od pobierania krwi oraz pielęgniarkę położną z urządzeniem monitorującym płód. Skinieniem głowy nakazał im przystąpienie do pracy. W tym momencie przez opaskę z gazy, mocującą wlew dożylny w ramieniu Lisy, zaczęła się przesączać krew, Blankenship zauważył, co się dzieje, twarz jednak nawet mu nie drgnęła. — Liso, chciałbym cię poprosić o cierpliwość — zaczął — i wybaczenie nam, że nie informujemy cię na bieżąco o tym, co robimy. W tej chwili dzieją się w twoim organizmie różne rzeczy naraz i obejmują różne twoje układy. Za kilka sekund nie doliczysz się pracujących przy tobie lekarzy. Najważniejszymi poza mną będą doktor Helen Stoddard, hematolog, i chirurg, doktor Andrew Truscott. Zadaniem hematologa będzie zatrzymanie krwawienia, a chirurg będzie odpowiedzialny za wlew dożylny i doglądanie twojej ręki, która nie otrzymuje wystarczającej ilości krwi. Będą nam oczywiście także pomagać doktor Baldwin i doktor Snyder, którzy, jak tylko ustabilizujemy twój stan, odbiorą dziecko. — Czy dziecku nic się nie stało? — spytała Lisa. Blankenship popatrzył na pielęgniarkę położną, która kiwnęła głową w kierunku urządzenia monitorującego. Czynność serca płodu była przyśpieszona, co często jest wczesnym sygnałem zbliżania się kłopotów. — Dziecko jest w sporym stresie — oznajmiła. — Obserwujemy je bardzo uważnie. W tym momencie na salę weszła pani doktor hematolog. Helen Stoddard, także profesor, była ordynatorem w innym szpitalu i czasami pracowała jako konsultant dla BCM. Jak lubiła mówić, była zdecydowaną reprezentantką „starej szkoły" i otwarcie krytykowała „kumanie się" BCM z „ludźmi z obrzeża", jak określała terapeutów stosujących medycynę alternatywną. W trakcie jednego ze sponsorowanych przez szpital kursów była uczestniczką panelu, na którym wypowiadano się przeciwko stosowaniu jakichkolwiek technik niesprawdzonych metodami naukowymi. Blankenship i Sarah byli w stosunku do niej w opozycji, opowiadając się za stosowaniem określonych, empirycznie sprawdzonych metod — takich jak akupunktura czy lekarstwo — oraz za starannym naukowym badaniem zarówno tych, jak i innych. — Na czym stoimy, hm? — spytała Stoddard, rzucając Sarah jedynie zdawkowe spojrzenie. — Badania w trakcie, zamówiliśmy dziesięć jednostek. — płytki i osocze też? — Tyle, ile się dało. Helen Stoddard skończyła szybkie badanie skóry, ust i nasad paznokci Lisy. Gaza, otaczająca rurkę kroplówki, była przesiąknięta krwią; krew skapywała z niej na prześcieradło noszy, a stamtąd na podłogę. Sączyła się także z miejsca nakłucia żyły, skąd pobrano krew do analizy. — Bez problemów z krzepliwością krwi w anamnezie? — spytała Blankenshipa. — Nie było żadnych. Stoddard chwilę się zastanowiła.
— Nie możemy czekać na laboratorium. Myślę, że podamy jej tyle krwi, płytek i osocza, ile się da, i do tego heparynę. Na salę weszli Randałl Snyder i Heidi Glassman — oboje nieco zdyszani. Chwilę później zjawił się Andrew Truscott. Heidi zajęła miejsce Sarah przy łóżku, podczas gdy Truscott, Sarah i Snyder odsunęli się pod drzwi. — Ma poważne kłopoty — stwierdziła Sarah. Snyder spojrzał na urządzenie monitorujące płód. — Dziecko też — stwierdził. — Zaczęłaś podawać pytocynę? — W karetce. Rozwarcie ma tylko pięć centymetrów. — Jezu... Truscott szybko zbadał ramiona, dłonie i stopy Lisy. Potem, z robiącą wrażenie sprawnością, z prędkością, z boku szyi wstrzyknął jej podskórnie środek znieczulający, wymacał palcami dwa kościste występy i przez znieczulone miejsce wsunął wielkiej średnicy igłę prosto do żyły szyjnej. Następnie wprowadził przez igłę cewnik i unieruchomił go. Uzyskano w ten sposób drugi, konieczny w tej sytuacji dostęp dożylny. — Tak czy inaczej, moim zdaniem będziemy musieli wziąć ją na salę operacyjną z powodu ręki — powiedział, wróciwszy pod drzwi. — Ciągle jeszcze nie umiem się wypowiedzieć na temat lewej ręki i stóp. Będziecie mogli zrobić cesarskie? Snyder podszedł do Helen Stoddard, zamienił z nią po cichu kilka słów, po czym wrócił na miejsce, kręcąc głową. — Być może już jesteśmy w sytuacji wyboru między dzieckiem a matką — szepnął. — Helen i inni postanowili, że nie mogą dłużej czekać na laboratoryjne potwierdzenie DIC. Podali heparynę. W obecnym stanie ich zdaniem dziewczyna nie ma szans na przeżycie cesarki. Heparyna na DIC. Dla Sarah, której praktyka chirurgiczna opierała się na zasadzie: „opanować krwawienie", metoda ta była przerażającym paradoksem: polegała na dożylnym podaniu silnego środka przeciwkrzepliwego osobie, której groziło wykrwawienie się na śmierć. Sens podania leku polegał na tym, by rozpuścić patologiczne zakrzepy i przywrócić dopływ krwi do odkrwionych kończyn i narządów wewnętrznych. Równocześnie ciągła transfuzja uzupełniałaby utratę krwi i czynniki krzepnięcia. Było to balansowanie na krawędzi o wymiarach cyrkowych — aż nazbyt często skazane na niepowodzenie. Sarah patrzyła na kobietę, którą opiekowała się przez ostatnie siedem miesięcy. Była ledwie widoczna zza kłębowiska pielęgniarek, lekarzy i techników. W ciągu kilku minut Andrew wniósł znaczący wkład we wspólne wysiłki, ona sama nie zrobiła jednak jeszcze niczego. To prawda, że zarówno on, jak i wszyscy inni aktorzy tego dramatu byli od niej starsi stażem. Lisa Summer Jednak wciąż była jeszcze jej pacjentką. Pracowały we dwie nad metodami, które można by wypróbować i które mogłyby pomóc — pod warunkiem że Helen Stoddard i Eli Blankenship dadzą im szansę. Przeprosiła i pobiegła do sutereny, gdzie słabo oświetlone tunele łączyły wszystkie budynki BCM. Jej szafka znajdowała się na trzecim piętrze Budynku Thayera, w którym na pierwszych trzech kondygnacjach mieściły się biura administracji, a na dwóch najwyższych pokoje do spania dla personelu. Sarah wjechała na górę windą i po kilku minutach pędziła schodami w dół, po czym pognała tunelem z powrotem w kierunku sali nagłych wypadków. W rękach ściskała mahoniowe pudełko z igłami do akupunktury, które otrzymała w prezencie od doktora Louisa Hana. Tego urodzonego w Chinach chrześcijańskiego misjonarza poznała, gdy pracowała dla Korpusu Pokoju w wioskach Meo, na północ od tajlandzkiego miasta Chiang Mai. Do jego śmierci, która nastąpiła trzy lata później, był jej nauczycielem azjatyckich metod leczenia. Napis na pudełku, elegancko wyrzeźbiony po chińsku przez samego Hana, brzmiał: LECZĄCA SIŁA BOGA TKWI W NAS WSZYSTKICH. Kiedy Sarah weszła na salę A, poczuła, że sytuacja się pogorszyła. Z rurki wprowadzonej Lisie przez nos do żołądka spływał do umieszczonej na ścianie butelki ssaka nieprzerwany strumyczek krwi. Cewnik w pęcherzu moczowym też był czerwony. Randall Snyder, z twarzą szarą jak popiół, stał przed urządzeniem monitorującym. Tętno nieurodzonego dziecka Lisy spadło poniżej poziomu niezbędnego do utrzymania życia. — Co się dzieje? — spytała Sarah, stając za nim. — Chyba je straciliśmy — szepnął Snyder. — Moglibyśmy natychmiast zrobić cięcie i może zdążylibyśmy z dzieckiem, ale Lisa by nie przeżyła. — Wyjdzie z tego?
— Nie wiem. Nie wygląda to dobrze. Sarah chwilkę się wahała, po czym podeszła do Helen Stoddard i Elego Blankenshipa. — Mogłabym z państwem porozmawiać? Przez chwilę zdawało jej się, że doktor Stoddard ją odprawi, potem jednak — być może przypominając sobie, że Sarah jest jedną z rezydentek, specjalnie wybranych przez Blankenshipa — hematolog przeszła pod ścianę. Blankenship poszedł za nią. — Chciałabym spróbować zatrzymać krwawienie Lisy — powiedziała Sarah. — A co, pani zdaniem, właśnie próbujemy zrobić? Sarah poczuła, jak napinają jej się mięśnie szczęki. Jeszcze nigdy nie narzucała się nieproszona żadnemu rezydentowi ani specjaliście ze swoimi umiejętnościami i technikami. Lisa była jednak jej pacjentką, a konwencjonalna terapia najwyraźniej nic nie dawała. — Doktor Stoddard, wiem, że nie ma pani wielkiego szacunku dla metod alternatywnych — zaczęła, starając się panować nad głosem — ale chcę tego samego co i pani. Chcę, by Lisa z tego wyszła. Przez ostatnie pięć albo nawet sześć miesięcy, kiedy przygotowywalyśmy się z nią do porodu w domu, pracowałyśmy, stosując autohipnozę i wizualizację wewnętrzną. Uważam, że w obu zakresach zrobiła duże postępy. — I? — Mina Stoddard była lodowata. — W połączeniu z akupunkturą może uda nam się wykorzystać własne możliwości Lisy, by spowolnić krwawienie. Oczywiście pod warunkiem, że poda jej pani dość protaminy do neutralizacji heparyny. — Słucham? — Jeżeli uda nam się na tyle spowolnić krwawienie, by zrobić cesarskie cięcie, będzie pani mogła znów zacząć podawać heparynę w celu rozpuszczenia zakrzepów. — To absurdalne. Sarah wciągnęła powietrze, żeby się uspokoić. Przez cztery lata studiów oraz dwa specjalizacji nigdy nie miała tego typu sporu z profesorem. Teraz jednak nie mogła się wycofać. — Doktor Stoddard, ciśnienie Lisy spada, krwawienie się nasila i być może już jest za późno dla dziecka. — Dlaczego, ty arogancka, ignorancka... — Sekundę, Helen — wtrącił się Blankenship. — Powiesz wszystko, co zechcesz, kiedy akcja ratunkowa się skończy, teraz jednak mamy w swoich rękach dziewczynę, której życie jest zagrożone, i tylko na niej powinniśmy się skoncentrować. Doktor Baldwin ma rację. Heparyna nie pomoże, jedynie przyśpieszy krwawienie tak, że przestaniemy nadążać z przetaczaniem krwi. _ Jeśli to zrobicie, rezygnuję z uczestnictwa w ratowaniu chorej — stwierdziła stanowczo Stoddard. _- Helen, jesteś jednym z najlepszych znanych mi hematologów i jednym z najbardziej oddanych pacjentom lekarzy. Nie mogę sobie wyobrazić, byś mogła przeciwstawić się temu, co może się okazać najlepsze dla pacjenta. — Ale... — I w głębi serca doskonale wiesz, że te kilka minut, w których Sarah spróbuje zastosować to, co umie, nie ma wielkiego znaczenia dla wyniku naszych działań. — Ale... cholera jasna, w porządku. Kiedy jednak to się zakończy, to, niezależnie od wyniku, albo ten szpital ustali jednoznaczną politykę wobec szarlatanerii medycznej, albo ja odejdę. — Zrobimy to, Helen. Obiecuję. Zrobimy to. Sarah, jak możemy ci pomóc? — Na początek podajcie Lisie protaminę. — Helen? — Niech cię cholera, Eli. Dobrze, dobrze... to absurdalne... To kompletny idiotyzm... — mruczała pod nosem, zdecydowała się jednak podać antidotum heparyny. — A teraz — dodała Sarah, czując, że jej tętno zaczyna gnać — zostawcie ze mną Heidi, odsuńcie jak najwięcej ludzi od łóżka i starajcie się zachowywać jak najciszej. — Załatwione. Coś jeszcze? — Tak. Proszę zgasić górne światło. Kiedy nastąpił kolejny skurcz, Lisa krzyknęła. Sarah pogłaskała Ją po czole, po czym uklękła przy niej. — Liso, zamknij oczy i posłuchaj mnie — powiedziała łagodnie. — Musimy zabrać się do pracy. Na tę właśnie chwilę przygotowywałyśmy się przez wszystkie sesje.
Rozumiesz mnie...? Świetnie. Zacznijmy od prostych rzeczy... od scenek, dobrze? Wywołuj je w czasie skurczów. Pomogę ci. Heidi też jest tutaj i też ci pomoże. Chcę, żebyś między skurczami koncentrowała się na moim głosie i spróbowała wizualizować to, co się dzieje w twoim sercu i krwiobiegu. Wszystko porusza się za szybko... dużo za szybko. Możliwe, że tworzą się zakrzepy i blokują twoje naczynia krwionośne. Spróbuj się odprężyć i też je zobaczyć. Odpręż się teraz... rozluźnij się... Kiedy Sarah zajrzała do cienkiej, postrzępionej książeczki, Heidi sZeptała Lisie do ucha. Upewniwszy się, że dobrze pamięta punkty akupunktury, które chciała pobudzić, wbiła pierwszą igłę, tuż pod lewym obojczykiem. Potem wkłuła w różne miejsca pięć stalowych igieł, jedną po drugiej, starając się dostosować wymaganą technikę do faktu, że Lisa miała bandaże i leżała na plecach. W sali zapadła upiorna cisza, przerywana jedynie stłumionym pomrukiem ssaka i cichym popiskiwaniem kardiomonitora. — Patrz... — usłyszała czyjś szept. — Krwawienie chyba osłabło. Sarah popatrzyła na butelkę odsysacza. Rzeczywiście strumień był słabszy. — Liso, rozluźnij się — powtórzyła Sarah, tonem ciepłym, lecz stanowczym. — Zwolnij pracę serca... zwolnij przepływ krwi... i rozluźnij się. Masz w sobie siłę... Minęła minuta. Potem następna. Lisa leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczami. Nastąpił kolejny skurcz, w wyraźnie widoczny sposób splatając mięśnie jej brzucha, nie poruszyła się jednak, a jej twarz pozostała spokojna. — Sarah, tętno spadło z dziewięćdziesięciu na pięćdziesiąt — powiedział Blankenship. — Sączenie z wlewu dożylnego i nakłucia żylnego chyba całkiem się zatrzymało. Randałl, możesz się przygotować? — Wszystko gotowe — odparł Snyder. — Anestezjolog czeka. Powiedz tylko słowo. Z sondy żołądkowej kapały jedynie pojedyncze krople, sączenie spod bandaży ustało. Sarah ostrożnie wyjęła sześć igieł. Przez dziesięć, piętnaście sekund nikt się nie odzywał. — Wyjmujcie — powiedziała w końcu Sarah. Rozdział 5 2 lipca Sarah kazała podnieść stół operacyjny o pięć centymetrów i wkręciła w paraboliczne lampy nad ich głowami sterylne uchwyty. Trochę piekły ją oczy — była na nogach i intensywnie pracowała od dwudziestu czterech godzin, praktycznie przez ten czas nie drzemiąc dłużej niż kilkanaście minut. Jej koncentracja — jak zawsze na sali operacyjnej — była jednak niczym skalpel. Po ustawieniu promieni zacisnęła palce na trzymanym w prawej dłoni narzędziu i ułożyła je z dokładnością do dziesiątych milimetra, aż poczuła, że stało się jej częścią. Lewą dłonią naciągnęła skórę nad górnym brzegiem owłosienia łonowego pacjentki, po czym jednym równomiernym pociągnięciem otworzyła powłokę brzuszną i zaczęła oddzielać cienką, żółtawą warstwę podskórnego tłuszczu. Następnie opanowała kilka drobnych krwawień, zaciskając je kleszczykami hemostatycznymi i dotykając stalowego instrumentu urządzeniem do elektrokauteryzacji. Na koniec przecięła otrzewną, ukazując wybrzuszoną, ciężarną macicę. — Wszystko w porządku? — spytała anestezjologa. — Pacjentka stabilna. — No to zaczynamy. Sarah zadrapała macicę skalpelem, po czym zrobiła w niej niewielkie nacięcie. Włożyła następnie do środka palce wskazujące ' rozsunęła na boki grubą warstwę mięśni. Lekkim dotknięciem ostrza przecięła błonę owodniową. — Jesteśmy w środku — powiedziała, gdy płyn owodniowy zaczął wypływać. — Poproszę ssak. Zasadniczym problemem był teraz czas. Silne mięśnie macicy mogły się w każdej chwili zacisnąć, sprawiając, że przyjście na świat znajdującego się w niej dziecka przestanie być prostą sprawą. Na dziesięć sekund oddech Sarah — a także, jak się jej wydawało, serce — zatrzymało się. Wsunęła dłoń głęboko do miednicy pacjentki, szukając nóżek płodu i starając się jednocześnie umiejscowić pępowinę. Jej palce delikatnie objęły patykowate nóżki i wyciągnęły je przez przecięcie. Po nogach pojawił się korpus, a potem — delikatnie, bardzo delikatnie — wysunęła ramionka i rączki. Na koniec Sarah położyła dłoń pod kruchą jak skorupka jajka czaszką i pomogła jej wydostać się
przez otwór. Urodził się nowy człowiek. Sarah szybko oczyściła nos i usta noworodka za pomocą końcówki ssaka. Chwilę później panująca na sali porodowej pełna oczekiwania cisza została przerwana rozdzierającym uszy wrzaskiem. Napięcie w pomieszczeniu natychmiast wyparowało. — To dziewczynka, Kathy — powiedziała Sarah, trochę zbyt obojętnym tonem. — Przepiękna dziewczynka. Gratulacje. Tato, jeśli zechcesz podejść do mnie, będziesz mógł przeciąć pępowinę. Tata, który dopiero co ukończył szkołę średnią, podszedł nerwowo, zrobił, co mu kazano, po czym szybko wrócił do wezgłowia łóżka, gdzie jego młodziutka żona na zmianę to płakała, to śmiała się ze szczęścia. Czując, że musi przełknąć, nagle bowiem jej gardło jakby zaczęło wypełniać coś nieprzyjemnego, Sarah podała doskonałego w każdym calu noworodka pediatrze. Miała nadzieję, że nikt na sali nie dostrzega, jak bliska jest płaczu — nie byłyby to jednak łzy radości, lecz smutku z powodu martwo urodzonego Briana Summera, mniej więcej siedemnaście godzin temu. Dochodziła właśnie szósta rano — poranek po niezwykle stresujących godzinach, szaleńczym dniu i zwariowanej nocy. Dwa normalne porody maciczne i teraz trzeci, cesarski, z przodowaniem pośladkowym. Tuż po pierwszej po południu minionego dnia radosne podniecenie, spowodowane faktem, że odegrała pierwszoplanową rolę w spowolnieniu krwawienia Lisy Summer, ustąpiło miejsca niesamowitemu smutkowi, wynikłemu z konieczności asystowania przy usunięciu z ciała matki martwego płodu, który zakończył życie, zanim zdążyli dotrzeć na salę porodową. Tak samo jak dziecko poprzedniej pacjentki z DIC, mały Brian Summer zmarł z powodu silnego krwawienia w łożysku i przedwczesnego oddzielenia się łożyska od ściany macicy. Gdyby przyszedł na świat nawet pół godziny wcześniej, być może by przeżył. Okropny wybór związany był z ratowaniem Lisy, która, gdyby nie opóźniono porodu, na sto procent wykrwawiłaby się na śmierć. z nieznanym sobie poczuciem rozkojarzenia i obojętności Sarah obserwowała własne ręce, które wyjęły łożysko młodej kobiety, po czym zaczęły zaszywać nacięcie. Decyzja, by ratować życie Lisy, była prawidłowa, mimo to pogodzenie się z efektem nikomu nie przyszło łatwo. Sarah przygotowywała się do umieszczenia klamerek do zaciśnięcia skóry, kiedy podeszła do niej pielęgniarka z chirurgii. — Sarah, doktor Truscott chciał, bym ci przekazała, że musieli wziąć Lisę Summer z powrotem na salę operacyjną — szepnęła. O nie... pomyślała. — Powiedzieli ci, co się dzieje? — Najwyraźniej środki przeciwzakrzepowe i heparyna nie rozbiły zakrzepów w jej ramieniu. Nie wiem dokładnie, co planuje doktor Truscott. — Dziękuję, Win. Przyjdę najszybciej, jak będę mogła. Kathy, prawie skończyliśmy. Pediatra dał mi właśnie znak, że z małą jest wszystko w porządku. Ma dziewięć punktów na skali Apgar. Maksymalny wynik to dziesięć, ale dajemy go jedynie dzieciom, które zaraz po wyjściu z brzucha umieją grać na skrzypcach. Zaraz przyniesie ci maleństwo. — Dziękuję, pani doktor. Bardzo pani dziękuję... Sarah przykleiła umieszczony na ranie bandaż, odeszła od stołu i zaczęła ściągać rękawiczki. — Wszyscy się z tobą cieszymy. Poszła na chirurgię. W trakcie krótkiej drogi została dwa razy zatrzymana — raz przez pielęgniarkę, potem przez rezydenta. Oboje gratulowali jej z okazji tego, co zrobiła z Lisą. — Cały szpital o tym mówi — powiedział rezydent. — Wielu osobom otworzyła pani oczy na możliwości kryjące się w technikach niekonwencjonalnych. Mam specjalizację z okulistyki z Akademii Osteopatii w Philly i nagle, po raz pierwszy, inni rezydenci zaczęli mnie pytać, czego się uczyłem, czego dotyczyły wykłady, których nie mieli studenci o profilu akademickim. Ludzie, którzy tylko pozornie popierają metody niekonwencjonalne, nagle się nimi zainteresowali. Te słowa powinny ukoić serce Sarah, dziś jednak nie były w stanie uwolnić jej od poczucia bezradności. Studia, wyposażenie Wartości setek tysięcy dolarów i dziesiątki wysoko wykwalifikowanych ludzi okazały się niewystarczające do uratowania życia dziecka Lisy Summer. Nie była to pierwsza sytuacja, w której niemal wewnętrznie umierała z powodu straty nienarodzonych i nowo narodzonych dzieci; fakt, że istoty ludzkie umierają, jest podstawową zasadą medycyny; intelektualnie rozumiała tę prawdę, z jakiegoś jednak powodu emocjonalnej reakcji na tę akurat stratę nie była w stanie zmienić ani wiedza,
ani logika. Przypomniała sobie swój stary gabinet na piętrze Instytutu Ettingera; był równocześnie gabinetem zabiegowym. W tamtych dniach wcale nie mniej angażowała się w pomaganie ludziom, a jednak ówczesny świat spokojnych, nieskomplikowanych, bardzo osobistych kontaktów z pacjentami wydawał jej się oddalony o lata świetlne. Różnica polegała głównie na stopniu, w jakim technika i nauka — niezależnie jak je zdefiniować — zdominowały zachodnią medycynę. W szpitalu akademickim czasami (a teraz właśnie tak było) czuła się, jakby zamieniła latanie na paralotni na pilotowanie odrzutowca. Opuściła instytut Ettingera z powodu nieelastyczności i, koniec końców, pozbawionego tolerancji zachowania Petera Ettingera. Decyzja, by uzyskać dyplom lekarski, była jednak spowodowana czymś znacznie głębszym: miała wrażenie, że kiedy zostanie lekarzem, zniknie szereg ograniczeń i wynikających z nich rozczarowań zawodowych. Niestety, mimo dysponowania najnowocześniejszym sprzętem i znajomością najlepszych technik operacyjnych pozostałe ograniczenia tak samo frustrowały, frustracje zawodowe zaś tak samo ją ograniczały. W zespole chirurgicznym pracowały aktualnie cztery kobiety zatrudnione na etatach i trzy rezydentki, a w szpitalu było tylko jedno pomieszczenie z szafkami dla chirurgów, przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn. Sarah zostawiła bordowy kitel chirurgiczny w szafce w pomieszczeniu dla pielęgniarek, włożyła strój w kolorze morskiej wody, zmieniła też osłonki na buty, czepek i maskę. Minęło dwanaście godzin od chwili, gdy obserwowała, jak Andrew Truscott próbował udrożnić tętnice zaopatrujące prawe ramię Lisy w krew. Celem tych działań było usunięcie jak największej liczby zakrzepów, z nadzieją, że wprowadzenie do organizmu środków przeciwzakrzepowych dokona reszty. Najwyraźniej jednak nie przyniosły one pożądanych skutków — konieczna była poważniejsza interwencja. Sarah weszła na salę operacyjną przez łazienkę. Lisa, która przebywała na tej sali po raz trzeci w ciągu niecałej doby, była już znieczulona i zaintubowana. Niska zasłonka, ustawiona w poprzek jej szyi, oddzielała anestezjologa od chirurgów. Po stronie „chirurgicznej" na ramieniu Lisy koncentrowali się Andrew i jeszcze jeden chirurg. Przez chwilę Sarah wydawało się, że drugim chirurgiem jest ten sam naczyniowiec, który asystował Andrew poprzednio, kiedy jednak operator przysunął sobie stołeczek i stanął na nim, by lepiej widzieć, zorientowała się, że jest to Ken Browne, ordynator ortopedii. Dopiero wtedy Sarah dostrzegła leżące na tacy obok pielęgniarki obcięte przedramię z zakrzywionymi jak szpony palcami i zorientowała się, że Browne i Andrew wcale nie przeprowadzają delikatnego zabiegu naczyniowego, lecz agresywnie przycinają pozostałości kości promieniowej i łokciowej — czyli kości przedramienia — kończąc amputację poniżej łokcia. Sarah poczuła, że jej mięśnie wiotczeją. i po raz pierwszy w życiu miała wrażenie, że zemdleje. O Boże, nie... najpierw dziecko... a teraz to... Andrew podniósł głowę i popatrzył na nią. — Wszystko w porządku? — spytał. — Andrew, ona była artystką. Garncarką. Jej ręce były... przepraszam. Po prostu sądziłam, że wróci do zdrowia. — Prawdopodobnie teraz... ma... taką szansę — powiedział z niejakim wahaniem Andrew. — Mnie też jest przykro, że trzeba było to zrobić, ale gangrena to gangrena. Nie było wyboru. — Rozumiem. Mimo tego stwierdzenia Sarah doskonale wiedziała, że tak naprawdę to nie ma pojęcia, co stało się z Lisą Summer. Rozdział 6 Oddział intensywnej opieki medycznej miał dwanaście łóżek i przez całą dobę były tu pielęgniarki —jedna na łóżko albo jedna na dwa łóżka. Rzadko się zdarzało, by zmiana minęła bez wystąpienia u kogoś stanu zagrożenia życia i choć — pomijając chwile, kiedy chorego ratowano — na oddziale panowała atmosfera spokoju, nigdy nie było cicho. Przez całą dobę rozlegało się lekkie buczenie, posykiwanie i popiskiwanie urządzeń monitorujących, pomp infuzyjnych i respiratorów, co trochę przypominało poszum dalekiego oceanu. To tutaj — znacznie bardziej niż na salach operacyjnych — rozgrywały się prawdziwe bitwy o życie. Sarah zdecydowanie wolała salę operacyjną od nieprzerwanej, żmudnej i
niewdzięcznej opieki nad pacjentami w stanie zagrożenia życia, bardzo jej się jednak podobała panująca na oddziale intensywnej opieki koleżeńska atmosfera. Drugiego lipca o wpół do ósmej rano zajętych było siedem łóżek oddziału. Wszystkie, czyli dwanaście, miały być zajęte po zakończeniu porannej zmiany na salach operacyjnych. Sarah, która z braku snu czuła się, jakby miała w oczach żwirek, siedziała na skraju łóżka w boksie numer osiem i czekała, aż Lisa Summer zostanie przywieziona z sali pooperacyjnej. Wieści, jakie stamtąd docierały, były — pomijając oczywistą sprawę — znakomite. Lisa przetrzymała zabieg bez większego krwawienia, DIC szybko się cofało, a krążenie w nerkach i nogach oraz w pozostałej części ramienia zdawało się wracać do normy. Można było przypuszczać, że w jakiś dziwny sposób cesarskie cięcie spowodowało ustąpienie zaburzeń krzepnięcia. Życie Lisy zostało uratowane. Narządy brzuszne, zmysły oraz układ nerwowy funkcjonowały i będzie w stanie chodzić. Z czasem nauczy się lepiej używać lewej ręki i posługiwać protezą, która zastąpi jej prawą. Może nawet znajdzie jakiś sposób, by móc wyrażać się jako artystka. Jej psychika zacznie przepracowywać utratę dziecka i któregoś dnia może znów urodzi. Z czysto klinicznego punktu widzenia Sarah wiedziała, że to wszystko jest prawda, mimo to nie była w stanie zapomnieć o tym, że Lisa była jej pacjentką i jeszcze niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej z podnieceniem przygotowywała się do porodu. — Wszystko w porządku? Sarah przeglądała wydruk zestawiający wyniki bardzo już licznych badań laboratoryjnych, które przeprowadzono Lisie, i szukała jakiejś —jakiejkolwiek — wskazówki pomocnej w zrozumieniu przyczyn katastrofy. Zaskoczona podniosła głowę i ujrzała przed sobą Almę Young, długoletnią pielęgniarkę z OIOMu. — Tak, jak najbardziej, dziękuję. Jestem tylko trochę zmęczona. — Zrozumiale. Pani dziewczyna będzie tu za kilka minut. Właśnie dzwonili z pooperacyjnej. Wygląda na to, że czuje się całkiem nieźle, oczywiście biorąc pod uwagę sytuację. — To świetnie. Wpatruję się w te cyferki z nadzieją, że nagle dostrzegę coś, czego nie zauważyłam, i zrozumiem, co się stało. — Może powinna pani raczej zamknąć oczy i kilka minut się przespać. — Obawiam się, że jeśli tak zrobię, moje ciało może uznać, że nie musi się czuć tak jak teraz, i będę załatwiona do końca dnia. — Cały szpital mówi o tym, czego pani wczoraj dokonała. Dziewczyny z urazówki uważają, że ta mała na sto procent by umarła, gdyby pani nie wkroczyła i nie przeciwstawiła się hematologowi. — Więc dlaczego nie czuję się lepiej, niż się czuję, Almo? Starsza kobieta usiadła na skraju łóżka. — Ponieważ jest pani dobrym lekarzem. Dlatego. Jest pani Wrażliwa. Obchodzi panią ludzkie cierpienie i ból... tak naprawdę obchodzi. — Dziękuję. — Mogę coś powiedzieć? ¦— Oczywiście. — Czasami wydaje mi się jednak, że pacjenci trochę za bardzo panią obchodzą. Traktuje pani wszystko, co się z nimi dzieje, zbyt osobiście. Na przykład, zamiast odpocząć, siedzi pani tutaj i ślęczy nad tymi wynikami. Przez ten oddział przewinęło się mnóstwo rezydentów i pielęgniarek i zauważyłam, że ci najlepsi mieli jedną wspólną cechę... taki mały wyłącznik, który umieli naciskać i pozwalał im w razie potrzeby zachować stuprocentową obiektywność. Ma pani wszystko, co potrzebne, aby być wśród najlepszych, ale czasami wydaje mi się, że za bardzo pozwala się pani dołować. — Tak uważasz? — Tak. Tak samo uważa kilka innych pielęgniarek. Wie pani przecież, że naszym ulubionym sportem jest analiza psychologiczna rezydentów. Wszyscy naprawdę panią lubimy, lecz też się o panią martwimy. Jest tak, jakby zawsze pani sądziła, że powinna zrobić coś więcej, i nie mogła się pogodzić z tym, że można zrobić tylko to, co jest wykonalne. Opinia pielęgniarki wyzwoliła strumień w większości niemiłych wyobrażeń i emocji, związanych z Peterem Ettingerem. — Almo, nigdy nie byłam zbyt dobra w godzeniu się z ograniczeniami. Tak naprawdę, gdybym zawsze nie sądziła, że mogę zrobić dla pacjenta coś więcej, prawdopodobnie nie zostałabym lekarzem. — Co ma pani na myśli?
Sarah roześmiała się ze smutnym tonem w głosie. — Masz trochę czasu? W oczach Almy Young pojawiła się troska. — Tak naprawdę nie mam do przyjazdu Lisy nic do roboty. Sarah chwilę się zastanowiła. Zawsze była osobą lubiącą mieć duży zakres prywatności, a fragmentaryczne życie, jakie prowadziła — internat szkoły średniej na północy stanu i college'u na przedmieściu Bostonu, ośrodek Korpusu Pokoju w Tajlandii, związek z Peterem i praca w Instytucie Ettingera, następnie studia na akademii medycznej we Włoszech, a teraz szpitalna rezydentura — wszystko to sprawiało, że łatwo było jej się izolować od nadmiaru cudzej ingerencji. W każdym miejscu z kimś zaczynała się przyjaźnić, ale żaden z tych związków — poza związkiem z jej nauczycielem doktorem Louisem Hanem — nie był na tyle silny, by przeżyć kolejną przeprowadzkę. Powoli stwierdzała, że kiedy proszono ją, by powiedziała coś o sobie — nawet jeśli miała na to ochotę — po prostu tego nie robiła. A może nie była w stanie? Ta kobieta, z którą pracowała od ponad dwóch lat, wyglądała jednak na rzetelnie zainteresowaną tym, kim jest Sarah i jak reaguje na taką sytuację, która się jej przydarzyła. Może nadszedł czas, by się nieco otworzyć. — Kilka lat temu — powiedziała wreszcie — dokładnie mówiąc, dziesięć, mieszkałam w górach na północy Tajlandii i pomagałam budować klinikę, w której nauczałam i równocześnie uczyłam się akupunktury oraz ziołolecznictwa. Moim nauczycielem i przyjacielem był tam pewien starszy mężczyzna. Był kimś w rodzaju ojca, którego nigdy nie miałam, niestety dość nagle zmarł. Wkrótce w naszej wiosce pojawił się ktoś bardzo do niego podobny, tyle tylko że znacznie młodszy. Był błyskotliwy i pełen fantazji, do tego interesowały go te same zagadnienia co mnie. Kiedy się poznaliśmy, był sławny na cały świat w wielu zakresach medycyny alternatywnej. No cóż, w ciągu miesiąca byłam z powrotem w Stanach, razem z nim i jego córką, i pracowałam w jego instytucie... — Sarah zastanawiała się, czy wymienić nazwisko Petera, uznała jednak, że nie ma ku temu powodu. — Prawie trzy lata mieszkałam z nim i jego nastoletnią córką, którą sprowadził z Afryki, kiedy była dzieckiem, i adoptował. Przez te trzy lata byłam dla niej kimś, kto w całym jej życiu najbardziej przypominał matkę. Choć... jak powiedziałam... pracowaliśmy z tym mężczyzną razem w jego instytucie, z jego punktu widzenia nie pracowaliśmy wspólnie, lecz pracowałam dla niego. Tuż zanim wydarzyło się to, o czym zaraz opowiem, poprosił mnie o rękę, niestety w naszym życiu coraz bardziej wypływała na wierzch jego ciemna strona... ogromne, nienasycone ego i przerażający mnie brak elastyczności. — Niech pani opowiada dalej. — Miał pacjenta, rzeźbiarza, którego dosłownie wyleczył z reumatoidalnego zapalenia stawów, zapalenia, które lekarze uznali za nieuleczalne. — Jak tego dokonał? — Zmienił mu dietę, dał trochę ziół, zastosował kilka podobnych technik, jakich wczoraj użyłam z Lisą. Człowiek zamienił się z inwalidy w aktywnie uprawiającego sport. — Niesamowite. — Dla nas nie było w tym nic niezwykłego. Medycyna alternatywna leczy wielu, naprawdę bardzo wielu pacjentów, wobec których medycyna klasyczna się poddała. My, lekarze medycyny, w dalszym ciągu niewiele wiemy o mechanizmach chorobotwórczych. Nasze mikroskopy robią się coraz większe i większe i udaje nam się oglądać coraz mniejsze i mniejsze rzeczy; przepisujemy penicylinę, niewiele się nad tym zastanawiając, wciąż jednak nie wiemy, dlaczego osoba A ma zakażenia gardła, które leczymy, a osoba B — nie. W każdym razie mój narzeczony wyjechał na miesiąc i pozostawił swoich pacjentów pod moją opieką. Leczył rzeźbiarza z powodu bólów głowy... za pomocą ziół, akupunktury i manipulacji chiropraktycznych. Widziałam tego pacjenta kilkakrotnie i za każdym coraz bardziej napawał mnie niepokojem. Twierdził, że ból głowy słabnie, a przynajmniej nie nasila się, ale moim zdaniem jakoś dziwnie chodził. Uwierz albo i nie, lecz wydawało mi się także, że krzywo się uśmiecha. — Pachnie kłopotami. — Tak też sądziłam. Zadzwoniłam do White Memoriał i porozmawiałam z neurologiem, który wyznaczył mu wizytę na następny dzień na jedenastą rano. Mój przyjaciel miał wrócić wieczorem z Nepalu, uznałam jednak, że pacjent musi zostać obejrzany przez neurologa, wszystko więc zaaranżowałam. Może brzmi to tak, jakby łatwo mi to przyszło, ale zapewniam cię, Almo, że strasznie ze sobą
walczyłam. Musiałam przygotować się na wyjaśnienie mojemu przyjacielowi, dlaczego wystąpiłam przeciwko wszystkiemu, w co wierzył... Sarah nie przypominała sobie, by do tej pory podzieliła się z kimkolwiek tym, co działo się podczas ostatniego, przerażającego dnia z Peterem, ale Alma była tak wspaniałą słuchaczką, że zwierzenie przyszło jej z zadziwiającą łatwością. Choć opowiadała dość szybko, wszystko, co opisywała, było jedynie skrawkami tego, co pamiętała... Noc, która zakończyła się tak potworną męczarnią, zaczęła się magicznie. Peter spokojnie i uważnie wysłuchał jej relacji na temat rzeźbiarza Lienry'ego McAllistera, a jego odpowiedź — której tak bardzo się bała — brzmiała, ogólnie mówiąc, następująco: Posłuchaj, pozostawiłem ci odpowiedzialność za instytut, ponieważ jesteś osobą odpowiedzialną. Widziałaś, co widziałaś, podjęłaś decyzję i chceszją sfinalizować. Co może być w tym złego? Potem się kochali — intensywnie, namiętnie, tak jak na początku znajomości. Sarah zdawała sobie sprawę, że Peter się przełamał — dla niej i dla dobra ich kruszącego się związku — i że nie było to dla niego łatwe. Naprawdę był przekonany o tym, że konwencjonalna zachodnia medycyna tak bardzo zagubiła się w nauce, konkurencyjnej farmakologii oraz zdehumanizowanej technologii, że czyniła więcej zła niż dobra. Nad biurkiem powiesił sobie nawet plakat z napisem: EFEKT JATROGENNY: SCHORZENIE ALBO ZRANIENIE SPOWODOWANE SŁOWAMI ALBO DZIAŁANIAMI LEKARZA Miał doskonałą okazję skrytykowania jej osądu, aby narzucić kolejny raz swą sławną opinię o lekarzach i ich metodach, a jednak z niej nie skorzystał. Sarah nie gorzej od Petera rozumiała cudowny potencjał kryjący się w relacji między lekarzem a pacjentem. Diagnostyczna i terapeutyczna siła metod holistycznych budziła w niej nadzieję, lecz w odróżnieniu od Petera nigdy nie traktowała medycyny tradycyjnej jako ostatniej i jedynej instancji. W końcu przeżyła pęknięcie wyrostka robaczkowego tylko dlatego, że zawieziono ją samolotem do amerykańskiego szpitala wojskowego, gdzie poddano ją natychmiastowemu zabiegowi chirurgicznemu. Peter miał czterdzieści lat — dwanaście lat więcej od niej. Różnica wieku, wysoki wzrost — miał metr dziewięćdziesiąt trzy — niezwykły popęd seksualny i sukces finansowy, wszystko to sprawiało, że w związku tym każda podejmowana przez nią próba postawienia na swoim była ogromnym wyzwaniem, a zajmowanie autorytatywnego stanowiska raczej marzeniem ściętej głowy. Przynajmniej jednak Peter postanowił słuchać, a nie działać: próbował zrozumieć, że jego metody działania nie muszą być jedyne. W następne przedpołudnie wzięli sobie wolne i dużą część poranka spędzili na kochaniu się. Kiedy Sarah zjawiła się w instytucie, gdzie czekało ją całe popołudnie spotkań z pacjentami, czuła się znacznie bardziej pozytywnie nastawiona do życia, niż bywało ostatnimi czasy. O trzeciej po południu zaczęła się jednak dziwić, dlaczego neurolog z White Memoriał do niej nie dzwoni. O tej porze powinny być gotowe przynajmniej niektóre wyniki badań McAllistera. Jeżeli nie myliła się co do tego, że rozwijają się u niego zaburzenia motoryki, należało zrobić tomografię i szereg innych badań, a lekarz obiecał zatelefonować natychmiast po tym, jak dowie się czegoś istotnego. Minęło wpół do czwartej... czwarta... wpół do piątej. Przyjmując kolejnych pacjentów, raz za razem spoglądała na zegarek. Wreszcie, kiedy ostatni wyszedł, zadzwoniła do White Memoriał. — Panno Baldwin, sądziłem, że pani o tym wie... — powiedział neurolog. — Co wiem? — Nagle poczuła niemiły ucisk w gardle. — Kiedy zjawiłem się dziś rano w pracy, na mojej automatycznej sekretarce była wiadomość od pana McAllistera. Zadzwonił o... o dziesiątej wieczorem i przekazał, że porozumiał się ze swoim doradcą medycznym i niestety nie może się ze mną spotkać. Sądziłem, że mianem doradcy określał panią. — Nie — odparła. — Obawiam się, że miał na myśli kogoś innego. Dziękuję panu, doktorze. — Cóż, przykro mi, że nie mogłem więcej... Odłożyła sluchawkę, zanim doktor skończył, i natychmiast ruszyła na sztywnych nogach do gabinetu Petera. Siedział rozparty w fotelu, nogi położył na biurku. — Peter, dlaczego nie powiedziałeś mi wieczorem, że dzwoniłeś do Henry'ego McAllistera?
— Nie uważałem, że to aż takie ważne. — Nie uważałeś, że to... aż takie... ważne? Nie zdziwię się, jeżeli się okaże, że dostałam wrzodu w trakcie zastanawiania się, czy przedstawić go neurologowi. — No więc nie musisz się więcej zamartwiać. — Opuścił nogi na podłogę. — Ale powiedziałeś, że zrobiłam to, co należy. — Zgadza się. To, co należy, zrobiłaś dla siebie, lecz niekoniecznie dla Henry'ego. — Skąd o tym wiesz? Jak mogłeś kazać mu odwołać wizytę, nawet go nie widząc?! — Po pierwsze, nie wierzę, by istniało cokolwiek, co może zrobić lekarz medycyny, czego tak samo dobrze, a nawet lepiej, nie mogą zrobić nasi ludzie. Doskonale o tym wiesz. Po drugie, wcale nie kazałem mu odwoływać wizyty. Powiedziałem mu, że ma postąpić według własnej oceny i niezależnie od decyzji, jaką podejmie, będę cały dzień do jego dyspozycji. Wystarczy, by zadzwonił i określił czas. — I zadzwonił? — Sarah czuła, że zaczęło jej pulsować w skroniach. Miała ochotę skoczyć przez biurko i zetrzeć mu z twarzy samozadowolenie. — Zadzwonił?! Twarz Petera stężała. — Chyba... przy tym zamieszaniu, które tu dziś panowało, zapomniałem sprawdzić. — Spojrzał na kartkę z telefonami i połączył się z recepcjonistką. Kiedy odkładał słuchawkę, oznajmił: — Wygląda na to, że nie czuł takiej potrzeby. — Peter, kawał z ciebie skurwiela. Wiesz o tym? Obróciła się na pięcie i ruszyła szybkim krokiem do swojego gabinetu. — Hej, uspokój się, mała! — zawołał za nią. — Po co te nerwy? Historia choroby Henry'ego McAllistera leżała na jej biurku. Wybrała jego numer i kiedy po kilkunastu dzwonkach nikt nie podniósł sluchawki, zatelefonowała pod 911. Jeżeli się pomyliła, wyjdzie na głupka, nie było jednak takiej możliwości, by nie załatwiła do końca tej sprawy. Po raz pierwszy od trzech lat miała wrażenie, że reaguje na bardzo trudną sytuację jak Sarah Baldwin, a nie jak marionetka w rękach Petera Ettingera. Peter wychodził właśnie ze swojego gabinetu, przemknęła jednak obok niego, nawet się nie odwracając, zbiegła na dół schodami i wypadła na ulicę. Wołał za nią, ale nie zwracała na to uwagi. McAllister mieszkał na Soutli Endzie, jakieś dziesięć przecznic od instytutu. Przez chwilę rozglądała się za taksówką, potem jednak zagryzła zęby, zacisnęła pięści i ruszyła biegiem przed siebie... — No i? — spytała Alma Young. — Przepraszam? — Co się stało z rzeźbiarzem? Nie może pani w takim momencie przerwać! — Wybacz mi... — powiedziała Sarah, nie do końca pewna, ile ze swoich myśli ujawniła. — No cóż, gdybym w tej konkretnej sytuacji uznała, że to, co zrobiłam, było wszystkim, co się dało zrobić, mężczyzna ten prawdopodobnie by zmarł. Policja wyłamała drzwi do jego mieszkania i znaleźliśmy go nieprzytomnego na podłodze. Dwie godziny później leżał na sali operacyjnej w White Memoriał. Okazało się, że to guz złośliwy... dokładnie biorąc oponiak... w prawej części mózgu. Jak czasami się zdarza, zaczął krwawić i w czaszce rosło ciśnienie. — Dzięki Bogu, zdążyła pani dotrzeć do niego na czas... — westchnęła Alma, okazując prawdziwą ulgę, że siedem lat temu los okazał się łaskawy dla nieznanego jej człowieka. Sarah uśmiechnęła się, widząc reakcję pielęgniarki. — Pozwolono mi wejść na salę i przyglądać się usuwaniu guza. To było niesamowite. Wtedy postanowiłam zostać chirurgiem. Ostatecznie wybrałam położnictwo i ginekologię. — A tamten mężczyzna? Pani... przyjaciel? Sarah wzruszyła ramionami. ¦— Następnego dnia wyprowadziłam się i od tamtej chwili nie rozmawialiśmy ze sobą. -— To ci historia... — I częściowe wyjaśnienie, dlaczego nigdy nie potrafię uznać, że zrobiłam dla pacjenta wszystko, co się dało. -— Możliwe, dalej jednak twierdzę, że lepiej będzie, jeśli pogodzi się pani z tym, że jest tylko człowiekiem. Dzisiejsi lekarze mają ogromne możliwości, ciągle jednak nie są Bogiem. Nigdy nim nie byli i nigdy nie będą. Jeżeli nie pogodzi się pani z tym, że mimo wszelkich wysiłków niektóre pani pacjentki stracą dziecko, rękę albo jedno i drugie, albo jeszcze gorzej, to prędzej czy później stres zacznie panią zjadać żywcem.
— Wiem o tym. — Naprawdę? — Naprawdę. Alma Young wyciągnęła ręce i objęła Sarah. — W takim razie, doktor Baldwin, nie chcę, by zadręczała się pani z tego powodu, że okropna choroba, z której powstaniem nie miała pani nic wspólnego, zabrała tej dziewczynie dziecko i rękę. Chciałabym, by chwaliła się pani na cały głos tym, co zrobiła pani wczoraj, aby uratować jej życie. To była wielka sprawa dla tego szpitala i każdy, komu zależy na BCM, będzie piał nad panią z zachwytu. Rozumiemy się? Sarah zmusiła się do uśmiechu. — Wedle rozkazu! Odsunęły się drzwi i sanitariusz z pielęgniarką wwieźli Lisę na łóżku na kółkach. Kilka chwil później zjawił się Andrew Truscott. Na jego twarzy widać było ślady nocy spędzonej na sali operacyjnej, mało kto by się jednak domyślił, że jest właśnie drugą dobę bez snu. Sarah znała to z własnego doświadczenia i miała wrażenie, że z każdym rokiem pracy na chirurgii brak snu miał coraz mniejszy wpływ na jej organizm. — Jak ona się czuje? — spytała. — Te amputacje nie są najelegantszą chirurgią. Przykro mi, że nie mogłem zrobić nic innego. — Zarówno ty, jak i ja. Założę się jednak, że teraz będzie z nią już tylko lepiej. — A czego innego się spodziewasz? Wyleczyłaś ją tymi swoimi igiełkami. — Nonsens. — Jak często bywało, Sarah nie była pewna, czy sarkazm w tonie Andrew jest żartem, czy oznacza dezaprobatę. — Drodzy lekarze! — zawołała Alma Young. — Czy któreś z Waszych Świątobliwości mogłoby pomóc nam przenieść tę dziewczynę? — Już pomagam — powiedziała Sarah. — To miłe z twojej strony, droga koleżanko, ponieważ muszę iść do piątki na konsultację — powiedział Truscott. — Może spotkamy się na kawie, powiedzmy za... godzinę? Chciałbym ci zadać kilka pytań na temat wczorajszego pokazu magii. Almo, zlecenia dla naszej młodej pacjentki są wetknięte pod materac. Pani doktor Mięsień będzie asystować. Z pomocą Sarah, Lisa została przeniesiona z łóżka transportowego na łóżko w boksie numer osiem. Potem Sarah się wycofają — Alma z inną pielęgniarką zaczęły podłączać wlewy dożylne, kardiomonitor i cewnik z pęcherza moczowego. — Teraz należy do pani — powiedziała w końcu Alma. Kiedy odeszła na tyle, że nie mogła być słyszana przez pacjentkę, dodała: — To będzie niezła zabawa... zwłaszcza że dziewczyna nie ma ani pieniędzy, ani rodziny do pomocy... — Postaram się jak najszybciej załatwić jej pomoc z opieki społecznej. — Może warto się też zastanowić nad konsultacją psychiatryczną. Od chwili kiedy dowiedziała się o dziecku, nie zamieniła z nikim słowa. — Wiem. Dziękuję, Almo. To dobra sugestia. Sarah podeszła do wezgłowia łóżka. Lisa leżała bez ruchu i wpatrywała się w sufit. Jej wargi, ciągle jeszcze poplamione zaschniętą krwią, były spękane i opuchnięte. Zabandażowane skrócone ramię wystawało spod wyłachmanionego prześcieradła. Sarah zaczęła do niej mówić, jednocześnie oglądając okolicę cesarskiego cięcia. Lisa ani razu nie zareagowała. — Cześć, Liso, witaj na OjOMie... bardzo cię boli?... Kiedy będzie cię bolało, zawiadamiaj o tym pielęgniarki. Nie musisz rozmawiać ze mną ani z nikim innym, póki nie nabierzesz na to ochoty... Powiem teraz kilka rzeczy i na razie sobie pójdę. Wygląda na to, że problemy z krwawieniem i zakrzepami zniknęły i nie potrzebujesz transfuzji... — Sarah spojrzała w oczy chorej, by ocenić, czy rozumie, co się do niej mówi, ale nie dostrzegła w nich iskry życia. — Liso, musisz wiedzieć, że wszyscy czujemy się okropnie z powodu tego, co się stało tobie i... — wciągnęła głęboko powietrze, by się uspokoić — ...i Brianowi. Zrobimy wszystko, co możliwe, byś mogła sobie z tym poradzić i dowiedzieć się, dlaczego doszło do tego, do czego doszło. Spróbuj być silna... Sarah odczekała minutę, lecz nie doczekała się żadnej reakcji. Przeciągnęła grzbietem dłoni po policzku Lisy. — Niedługo wrócę, by sprawdzić, jak ci się wiedzie. Musiało być jakieś wyjaśnienie. Dwa tak podobne przypadki w jednym szpitalu, w tak krótkim odstępie. Odpowiedź musiała
być gdzieś blisko. Sarah obiecała sobie w duchu, że zrobi wszystko, aby ją odkryć. Odchodząc, popatrzyła przez ramię na leżącą w boksie numer osiem młodą artystkę i spróbowała sobie wyobrazić, co można czuć, przeżywając taką nagłą, niemożliwą do wyjaśnienia tragedię. Wyszła z sali. Do spotkania z Andrew pozostały jej trzy kwadranse, a musiała jeszcze zajrzeć do kilkunastu pacjentek. — Dokąd wychodzisz? — Po prostu wychodzę. — „Po prostu wychodzę" nigdy nie było odpowiedzią do przyjęcia na to pytanie i nie jest do przyjęcia także dziś. — Tato, mam osiemnaście lat. Moi koledzy i koleżanki... — Nie jesteś taka jak inni. Nie masz być taka jak inne nastolatki. — Ale... — Jesteś osiemnastolatką, która gra w polo, jeździ na wakacje do Europy, na jesieni zostaniesz studentką Harvardu, a przede wszystkim jesteś beneficjentką funduszu powierniczego, z którego dostaniesz dwadzieścia milionów dolarów, kiedy skończysz dwadzieścia pięć lat. Z tego powodu nie jesteś i nigdy nie będziesz taka jak inne dzieciaki. A więc... z kim zamierzasz dziś się spotkać? — Tato, proszę... — Z kim!!? Z tym prymitywnym Chuckiem, który, jak uważasz, lubi cię z powodu twojej duszy i twojego charakteru? Uznano go za najprzystojniejszego chłopaka w klasie, więc planuje robić karierę jako model i nawet nie myśli o pójściu na studia. Zastanawiałaś się choć przez chwilę, dlaczego taki chłopak nagle zaczyna się interesować dziewczyną ze Stanhope Academy, dziewczyną, która nie tylko nie jest do niego w niczym podobna, ale na dodatek ma dwadzieścia kilo nadwagi!? — Tato, przestań. Proszę... przestań. — Nie przestanę. Z pewnych rzeczy musisz zdawać sobie sprawę. Ciągle o nich pamiętać. Twój wspaniały Chuckie to śmieć. Niemal każdy wieczór, kiedy nie uda ci się do niego wymknąć, spędza z cziphinderką Marcie Knuckle. Zdjęcia, które mój człowiek zrobił szczęśliwej parce, leżą na moim biurku. Masz ochotę rzucić na nie okiem? — Kazałeś go śledzić?! — Oczywiście. Jestem twoim ojcem. Moim zadaniem jest chronić cię do chwili, aż będziesz miała dość rozsądku i doświadczenia, by chronić się sama przed światem. — Jak mogłeś?! — Posłuchaj, skarbie. Wiesz, że cię kocham. Tego chłopaka interesuje tylko jedno: pieniądze. O to idzie gra. Im prędzej się tego dowiesz, tym lepiej. Jesteś, kim jesteś, i jedynie wtedy będziesz mogła być pewna, że mężczyzna chce ciebie i wyłącznie ciebie, kiedy będzie miał więcej pieniędzy niż ty. — Ty draniu! — Nie wolno ci tak do mnie mówić! — Ty draniu! Ty pieprzony draniu! Wszystko mi zrujnujesz! Wszystko! Nie... dotykaj mnie... Dotkniesz mnie, to przysięgam, że nigdy więcej mnie nie zobaczysz. — Idź do swojego pokoju. — A ty idź do diabła! — Wracaj! Natychmiast! — Idź do diabła! Puść mnie! Powiedziałam, żebyś mnie nie dotykał... cholera jasna, puść mnie! Nienawidzę cię! Nienawidzę... — Liso, obudź się! Jestem pielęgniarką. Liso, nic złego ci się nie dzieje. Przestań krzyczeć. O tak... już lepiej... znacznie lepiej. Lisa Summer zamrugała i otworzyła oczy. Wszystko było zamazane. Powoli zaczęła coraz wyraźniej dostrzegać zatroskaną twarz pielęgniarki. — Śniło ci się coś koszmarnego — powiedziała Alma Young. — Narkoza czasami to powoduje. Lisa odwróciła wzrok i wbiła go ponownie w sufit. — Potrzebujesz czegoś? Może dam ci lodu do possania? Albo coś przeciwbólowego? Jak wolisz. Jestem blisko, możesz wołać, kiedy zechcesz. Alma Young nieco zasunęła zasłonki po obu stronach łóżka i wróciła do dyżurki. Lisa zaczęła cicho płakać. — Tato... o tato... Rozdział 7
Sarah kupiła sobie maślaną bułeczkę i kawę i poszła do zarezerwowanej dla lekarzy części wielkiej kawiarni. Przy pokrytym laminatem stole gawędziło dwóch specjalistów, pozostałe cztery stoliki były jednak wolne — nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że była to najgorętsza pora w szpitalu. Andrew spóźniał się już pięć minut, Sarah od dawna wiedziała, że chirurdzy — jeśli w ogóle przychodzą na umówione spotkania — zawsze się spóźniają. Udało jej się odwiedzić trzy swoje pacjentki —jedna już słyszała o tym, co jej się udało zrobić poprzedniego dnia. Tak jak przewidziała to Alma Young, dramatyczne i skuteczne zastosowanie przez Sarah niekonwencjonalnej metody było w szpitalu tematem numer jeden. W ciągu kilkuminutowego pobytu na oddziale odebrała telefon od dyrektora do spraw szkolenia, z prośbą o zaprezentowanie stosowanych przez nią technik na specjalnym pokazie, oraz od sekretarki Glenna Parisa, która prosiła, by Sarah po południu wpadła do jego gabinetu. Kiedy szła korytarzem, pielęgniarki ściskały jej dłoń albo wyrzucały w górę pięści w geście triumfu, a naczelny rezydent na oddziale położnictwa i ginekologii zaprosił ją na obiad, by dowiedzieć się z pierwszej ręki o uratowaniu pacjentki. Sarah właśnie się zastanawiała, czy wypada usiąść z dala od stolika, przy którym rozmawiali dwaj lekarze, gdy zebrali swoje rzeczy i wstali. Jeden z nich, ogromnej wiedzy endokrynolog, Wittenberg, podszedł i podał jej rękę. — George Wittenberg. — Wiem. Poznaliśmy się w zeszłym roku na powitaniu Glenna Parisa. Metabolizm wapnia i choroby przytarczycy, zgadza się? — Ma pani znakomitą pamięć. — w aKademii medycznej czytałam kilka pańskich artykułów dotyczących projektu badawczego. Były bardzo interesujące. — Hm... dziękuję. Przyszedłem pani pogratulować, ale chętnie przyjmę komplement. Słyszałem, że dokonała pani wczoraj cudu. — Nad Lisą pracowało wiele osób. Moja pomoc była tylko jednym z działań, dzięki którym przeżyła. Sarah musiała się ugryźć w język, aby nie wspomnieć, że „cud" z Lisą miał też pewne ujemne skutki. — Dobrze powiedziane — stwierdził Wittenberg. — Jeżeli jednak szpitalne tam tamy się nie mylą, pani udział miał decydujące znaczenie. Sprawa trafiła zarówno na łamy „Heralda", jak i „Globe". Niezależnie od tego, kto przekazuje Axelowi Devlinowi negatywne informacje na temat BCM, dziś się nie popisał. Tak się składa, że Devlin nasmarował kolejny felieton pod hasłem „zniszczyć BCM", więc w porównaniu z artykułem na stronie trzeciej, w którym piszą o spotkaniu Wschodu z Zachodem, pozwalającym w Bostońskim Centrum Medycznym ratować ludzi, Devlin wychodzi na idiotę, nie raczył tego bowiem nawet zauważyć. Czytała pani gazetę? — Nie. Jeszcze nie miałam kiedy. — Proszę — powiedział Wittenberg i podał jej swój egzemplarz. — Już przeczytałem. — Dziękuję. — Nie ma sprawy. Wie pani, nie jestem szczególnym zwolennikiem Devlina, ale niezbyt lubię być kojarzony z miejscem, w którym urzęduje hinduski spec od Ayurwedy, a w klinice ortopedycznej zatrudnia kręgarza. Po tym jednak, co zrobiła pani Wczoraj, postanowiłem być nieco mniej krytyczny i dowiedzieć się więcej o medycynie alternatywnej. Uścisnął jej serdecznie dłoń i odszedł. Sarah rozłożyła gazetę na stole i przejrzała dość sensacyjnie ujęty, ale oparty na faktach reportaż na stronie trzeciej. Artykuł w „Heraldzie", którego autor wypowiada się pozytywnie o BCM... może jednak zdarzają się cuda. Potem złożyła gazetę i otworzyła ją na stronie z felietonem Devlina. AKCEPTUJ ALBO PROTESTUJ Axel Devlin 2 lipca ...I znów pojawia się Topór Axela, którego nie było przez kilka dni, ale czekał w gotowości, by przyładować każdemu, kto zechciałby się z nami zabawić. Dziś stare ostrze znów śmiga w powietrzu i ponownie łupie w wasz i mój ulubiony ośrodek leczniczy, Szpital Chrupiącego Batona, znany jako Bostońskie Centrum Medyczne. Prezes zarządu szpitala, Glenn Paris, znany jako California Glenn, zaprezentował wczoraj podczas zebrania z okazji dorocznej zmiany rezydentów swą najnowszą postawę. Osobom niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o dzień, w którym nowi rezydenci rozpoczynają specjalizację, a starzy awansując kolejny
stopień. Choć szpitalny szogun nie przedstawił żadnych tak spektakularnych (a raczej żenujących) innowacji, jak losowanie kolejności wszczepiania implantów piersi czy darmowy dostęp do kliniki krystalografii, oznajmił, że nic nie powstrzyma powrotu jego szpitala na pierwsze pozycje w rankingach ośrodków akademickich. „Możecie być tego pewni!" — wykrzyczał. W tym jednak momencie — dokładnie w tym momencie — w szpitalu zabrakło prądu i zgasły wszystkie światła. Zrozumiałeś, co to znaczy, Glenn? Twoje podejście mogło zadziałać w San Diego, ale tu, w Bostonie, lubimy, by lekarze postępowali według podręcznika, a nie według układu planet. — To nie do wiary... — Co jest nie do wiary? — Andrew Truscott postawił na stole talerz z ledwie ściętymi jajkami i podejrzanie wyglądającymi kawałkami mięsa i usiadł skosem przed Sarah. — Ten... ten złośliwy, pozbawiony zasad... śmieć. — Rozumiem, że masz przed sobą egzemplarz „Heralda". — Dlaczego Devlin tak się na nas uparł? — Nie wiesz? — Chyba nie. — Pięć lat temu... wiem o tym, ponieważ właśnie tu wtedy zaczynałem... jego żona musiała poddać się operacji pęcherzyka żółciowego. Deviin chciał, żeby stało się to w White Memoriał, ona wolała jednak Billa Gardnera i świeżą, niby to wrażliwą atmosferę u nas. Dwa dni po operacji wykonanej ręką Gardnera dostała potężnego zatoru płucnego i odjechała w mgnieniu oka. — To straszne, ale mogło się przydarzyć każdemu w każdym szpitalu. — Prawdopodobnie tak właśnie powiedział Devlinowi adwokat zajmujący się sprawami dotyczącymi błędów w sztuce lekarskiej, zaczął się więc rewanżować na swój sposób. — Smutne. _ Nie wiem. Dla niektórych ludzi taka czy inna wendeta działa terapeutycznie. „Nie wariuj — wyrównaj rachunki". Rzucanie się na BCM w taki sposób, w jaki to robi, prawdopodobnie pomaga „lU zachować równowagę. ¦— A jak, twoim zdaniem, zdobywa informacje? Ten artykuł jest napisany tak, jakby siedział w amfiteatrze w chwili, gdy zgasło światło. — Sarah, może to cię szokuje, ale nie każdy jest tak bardzo zakochany w tym szpitalu jak ty. Dość jednak o Devlinie. Jestem spragniony wiedzy. — O czym? — Nie udawaj wstydliwej. Jesteś w tej chwili gwiazdą dnia i chcę dokładnie wiedzieć, co wczoraj zrobiłaś. Sarah uśmiechnęła się. — To, co widziałeś. Jedynym sposobem, jaki przyszedł mi do głowy, było spowolnienie tętna i krążenia Lisy, z równoczesnym mentalnym działaniem, mającym spowodować zamknięcie krwawiących miejsc w jej ciele. — Przepraszam, że to mówię, ale nieco trudno prostemu człowiekowi pojąć, że Lisa Summer siłą wyobraźni zatrzymała tryskanie krwi ze swoich tętnic. — Pomijając to, że byłeś tego naocznym świadkiem, Andrew. Dobry hipnotyzer może powiedzieć hipnotyzowanej osobie, że zostanie dotknięta w ramię rozgrzanym pogrzebaczem, i kiedy dotknie jej gumką na ołówku, osoba zahipnotyzowana zacznie wrzeszczeć i natychmiast zrobi jej się w dotkniętym miejscu pęcherz. Jak to wyjaśnisz? Zasadniczym problemem jest to, czego zachodnich lekarzy nauczają anatomowie i fizjolodzy o autonomicznym układzie nerwowym. Gdyby nauczali nas także jogini albo akupunkturzyści, nasza wiedza na temat tego, nad czym ludzie mogą, a nad czym nie mogą panować w swoim organizmie, byłaby całkiem inna. — Uwierz w swoje ograniczenia, a takie będą, tak? No, na pewno jestem pod wrażeniem. Może uda ci się poprosić pannę Summer, by zajrzała do swojego wnętrza i powiedziała nam, co dokładnie się wydarzyło? Przede wszystkim w jaki sposób się to Wszystko zaczęło? Wie, że nie jest pierwsza? — Chyba nie. — A powinna. Może jeśli się dowie, ile miała szczęścia, że przeżyła, poprawi to nieco jej nastrój. — Mamy bardzo dużo czasu na poprawianie jej nastroju. Właśnie straciła dziecko i rękę. Andrew... masz jakiekolwiek podejrzenia na temat tego, co się mogło stać? Konsultowałeś kiedyś tamtą drugą dziewczynę? — Nie. A ty?
— Nie mam pojęcia, co się z nią działo, a kiedy ją przywieziono i zmarła, byłam na urlopie, widziałam ją jednak kiedyś w klinice. — I? — Była zdrową, młodą kobietą z nieskomplikowaną ciążą, jak Lisa. Przepisałam jej specyfik ziołowy, którego często używam, i życzyłam dużo szczęścia przy porodzie. To był jedyny raz, kiedy ją widziałam. — Specyfik ziołowy? — Tak jest. Niemal każda kobieta w ciąży dostaje od swojego lekarza jakieś witaminy. W naszej klinice położniczej jest to standard. W górskich wioskach w Tajlandii, gdzie pracowałam, wszystkie ciężarne kobiety wzbogacają dietę, tyle że uzupełnienie stanowią zioła: mieszanka pokruszonych korzeni i ziół, zaparzanych i wypijanych dwa razy w tygodniu jak herbata. Jedyne badanie, jakie przeprowadzono na tych kobietach, wykazało, że ich dzieci po urodzeniu są cięższe i mniejszy jest procent zgonów noworodków niż w grupie kobiet, które rodziły w szpitalu akademickim w Chiang Mai. Uwierz mi, że ludzie w wioskach Meo nie najlepiej się żywią, a warunki higieniczne są straszne. Uczestniczyłam w tym badaniu razem z lekarzem z państwowej służby zdrowia oraz specjalistą ziołolecznictwa, który nauczył mnie większości tego, co wiem. — Ciekawe. — W rzeczy samej... ciekawe. Sarah z zapałem wykorzystywała okazję do opowiedzenia o badaniach w Tajlandii oraz swojej pracy z plemionami Meo i Akha. Był to cudownie szczęśliwy i spokojny czas w jej życiu. Gdyby nie nagła śmierć Louisa Hana i pojawienie się Petera Ettingera, być może pracowałaby tam do dziś. — To znaczy, że zamiast podawanych podczas ciąży witamin używasz mieszanki ziół? — Od chwili gdy udało mi się znaleźć w mieście specjalistę w zakresie ziołolecznictwa. Robi mi mieszankę. Każdej kobiecie, z którą rozmawiam w naszej klinice położniczej, daję wybór: witaminy lub herbatka. Niektóre biorą jedno, inne drugie. Zapisuję wagę przy porodzie oraz dane dotyczące rozwoju dziecka obu grup, ale liczby są jeszcze zbyt małe, by dostrzec jakąś różnicę. — Fascynujące. O jakich korzeniach i ziołach jest mowa? .— Znasz się na ziołolecznictwie? -— Tylko jeśli za taką znajomość uznasz korzystanie z zestawu aromatyzowanych herbat. Dlatego chciałbym zostać oświecony. — W takim razie dam ci ulotkę rozdawaną wszystkim kobietom, które widuję w klinice. Opisano w niej wszystkie dziewięć składników oraz działanie każdego z nich. — Arcydzięgieł, dong quai, żywokost... — zaczął wyliczać Andrew. — Brzmi to dość egzotycznie. — Nie do końca. Gdybyśmy byli w Pekinie, kwas foliowy, beta karoten, tlenek miedziowy i wiele innych składników naszych standardowych witamin dla ciężarnych uznano by za dziwaczne. — Rozumiem. Ten szpital jest jakby dla ciebie stworzony, prawda? — Wiem, że masz kilka zastrzeżeń, ale uważam, że oferujemy pacjentom najlepszą opiekę ze wszystkich szpitali w mieście. — Możliwe. Z pewnością wkrótce staniemy się wiodącą jednostką w leczeniu DIC w przebiegu ciąży. Zapiszczał pager Sarah. Miała zadzwonić pod wewnętrzny 2350. — Sala porodowa — powiedziała. — Muszę iść. — Nie troszcz się o tacę. Odniosę ją. — Dziękuję. Andrew, uważasz, że powinniśmy powołać komisję, która zaczęłaby badać oba przypadki? — Moim zdaniem to doskonały pomysł. Jeżeli się zastanowić nad tym, czego powinno być w tym szpitalu więcej, to od razu narzuca się odpowiedź. Komisji. — Mówię poważnie. Co prawda to nie epidemia ani nic w tym stylu, ale dwa tak podobne i niezwykłe przypadki to sprawa warta przemyślenia. Wiele osób się dziwi. No cóż, muszę odebrać poród. Porozmawiamy później, dobrze? — Na pewno. Patrzył za Sarah, aż wyszła z kawiarni. Potem wyjął z kieszeni kitla kopertę i postukał nią z namysłem o dłoń. — Nie dwa przypadki, moja droga — mruknął. — Teraz już trzy.. Rozdział 8
Gabinet starszych rezydentów chirurgii mieścił się w pozbawionym okien, kwadratowym pomieszczeniu o boku długości dwa i pół metra, które kiedyś służyło Szpitalowi Stanowemu Suffolk jako magazyn szczotek. Konieczność korzystania z tego pomieszczenia — nie wspominając już o fakcie, że użytkował go razem z dwoma innymi osobami — była dla Andrew Truscotta upokorzeniem nie mniejszym niż pozostałe, jakie musiał wycierpieć jako pracownik Bostońskiego Centrum Medycznego. To powinien być jego rok. Powinien był zostać szefem rezydentów, a następnie dostać stały, dożywotni etat. Nie było uzasadnienia wybrania gościa, na którego się zdecydowano zamiast niego. W żadnym normalnym szpitalu coś takiego nie mogłoby się zdarzyć. Po roku studiów podyplomowych w zachodniej Australii poznał amerykańską turystkę, a następnie ożenił się z nią i postanowił zamieszkać w Stanach. Spodziewał się, że będą tam lepsze możliwości pracy i prowadzenia badań — no i oczywiście dochody. Bostońskie Centrum Medyczne nie było ośrodkiem, który wybrał na pierwszym miejscu na rezydenturę, ale bez niezadowolenia przyjął ofertę pracy ze strony Elego Blankenshipa. W sumie —¦ rozumował — był to bostoński szpital akademicki. Trzy miesiące po rozpoczęciu pierwszego roku specjalizacji z chirurgii w BCM Truscott zaczął dyskretnie szukać wolnych miejsc w programach rezydenckich innych szpitali. Ponieważ były takie jedynie w wątpliwych instytucjach o jeszcze mniejszym prestiżu, zdecydował się pozostać. Nie cierpiał Glenna Parisa i panującej w BCM karnawałowej atmosfery. Nie lubił pracy w szpitalu, który tak bardzo bagatelizował badania kliniczne, że wielu pracowników uczelnianych uważało to za coś w rodzaju żartu. Przede wszystkim zaś miał żal o to, że choć poświęcił centrum pięć lat życia, odmówiono mu awansu, ponieważ —jak wyraził to jego ordynator: „był nieelastyczny i za mało tolerancyjny". Następnie poinformowano go, że szpital nie ma ani pieniędzy, ani pomieszczeń na prowadzenie badań i gabinetów, by go zatrzymać po zakończeniu jego rezydentury. Odrzucenie przez Szpital Chrupiącego Batona było hańbą ostateczną. Teraz Andrew Truscott siedział w maleńkim gabinecie, popijał ze styropianowego kubka sok pomarańczowy i kolejny raz czytał list, przesłany mu przez ordynatora chirurgii. Był datowany: 23 czerwca i został napisany w Biurze Patologa w Nowym Jorku. Dotyczył prośby ordynatora chirurgii, by Andrew, jako przewodniczący Komisji Zachorowalności i Śmiertelności w Przypadkach Chirurgicznych, przyjrzał się bliżej sprawie i zalecił, jakie działania — jeśli jakiekolwiek — powinien podjąć oddział. DROGI DOKTORZE Po pierwsze proszę wybaczyć opóźnienie, z jakim wysyłam panu ten list. Naszą agencję dotknęły ograniczenia budżetu, które znacznie spowolniły prowadzenie koniecznych do zamknięcia przypadkuw badań laboratoryjnych i cytologicznych oraz działań biurokratycznych. Niestety tak się składa, że liczba spraw, z którymi mamy do czynienia, stale rośnie. Przypadek, o którym chcę panu napisać, dotyczy 24 letniej kobiety, Constanzy Hidalgo, która zginęła w listopadzie zeszłego roku, prowadząc samochód, staranowany przez autobus. Szczegóły sprawy oraz wyniki badań przeprowadzonych przez mój wydział są zawarte w załączonych dokumentach, jak pan z pewnością zauważy, wszystko wskazuje na to, że w chwili śmierci kobieta właśnie rodziła. Nasze badania laboratoryjne i mikroskopowe pozwalają przypuszczać, że doszło u niej do ostrego krwawienia — prawdopodobnie rozsianego wykrzepiania wewnątrznaczyniowego. Kilka miesięcy temu mój patolog uczestniczył w krajowym sympozjum, w trakcie którego jeden z obecnych tam specjalistów wspomniał o przypadku DIC, które powikłało poród z efektem śmiertelnym. Tak się złożyło, że później rozmawiano o tym w mojej obecności. Zgon nastąpił w szpitalu, w którym pan pracuje. Na podstawie kontaktu z rodziną pani Hidalgo dowiedziałem się, że także pochodziła z Bostonu i była prowadzona przez wasz oddział położniczej opieki domowej. Nie wiem, czy jest to zbieg okoliczności, czy jakiś trend. Proszę wykorzystać materiały w zamkniętej kopercie i w sposób, w jaki pan sobie życzy, informować mnie o rozwoju sytuacji. DIC zdarza się w pewnym odsetku ciąż, ale nie bez oczywistej przyczyny. Z poważaniem Dr med. MARYlN SILYERMAN Prof. patologii
Andrew otworzył kopertę zawierającą kopię historii choroby Constanzy Hidalgo. Dane sięgały wstecz aż do jej dzieciństwa, nie zawierały jednak informacji o jakimkolwiek znaczeniu medycznym. Zjawiała się na wszystkie bez wyjątku badania ciążowe i nic w zapiskach klinicznych nie sugerowało, że czeka ją i jej dziecko katastrofa. Od chwili otrzymania listu Truscott przeczytał historię choroby wiele razy, studiował ją jednak ponownie, bardzo uważnie przesuwając palcem po każdej linijce tekstu. Zatrzymał się przy krótkiej notatce z 10 sierpnia. Pacjentka czuje się dobrze i w dalszym ciągu pracuje napół etatu jako kelnerka. Narzeka nieco na zmęczenie, nie stwierdza się jednak obrzęku kostek, bólów brzucha, częstszego oddawania moczu, bólów głowy, nieostrego widzenia ani niecodziennego krwawienia. Bad. fiz.: objawy czynności życiowych w normie, badanie kardiologiczne w normie, bez obrzęków, płód w 22 tyg. Odgłosy serca płodu dobrze słyszalne, 140/ndn. Wrażenie ogólne: 22-tyg. ciąża maciczna. Plan: Pacjentka decyduje się przejść z multiwitaminy ciążowej na specyfik ziołowy. Wydano 3-mies. zapas i poinstruowano o przyjmowaniu. Powrót do kliniki: 4 tyg. Notatka była podpisana: lek. med. S. Baldwin. Truscott otworzył aktówkę i wyjął zapiski sporządzone na oddziale opieki domowej na temat Lisy Summer i Alethei Worthington — dwudziestodwuletniej kobiety, która zaczęła rodzić rankiem 4 kwietnia. Właśnie wtedy wystąpiły u niej objawy DIC Dosłownie wykrwawiła się na śmierć na sali porodowej. Podobnie jak Constanza Hidalgo, Alethea Worthington była raz badana w klinice położniczej przez Sarah. Tak jak Lisa Summer i Constanza Hidalgo, zdecydowała się na przyjmowanie zaleconych przez Sarah specyfików ziołowych. Truscott położył nogi na biurku i zaczął dumać. Bez wątpienia był to zbieg okoliczności, że każda z trzech ofiar DIC przyjmowała preparat ziołowy Sarah. Podczas dwóch lat pracy w BCM doktor Baldwin zbadała dziesiątki — może setki — pacjentek i większość z nich przeszła całkiem normalny poród. Mimo wszystko, póki nie uda się ustalić jednoznacznej, konkretnej przyczyny wystąpienia DIC, możliwość wykorzystania tego zbiegu okoliczności do dalszego podkopania zaufania publicznego do BCM była bardzo intrygująca — zwłaszcza gdy dowie się o tym Jeremy Mallon. Mało brakowało, by Truscott uznał, że nie warto wspominać o zgaśnięciu świateł w trakcie przemowy Glenna Parisa, powiedział mu jednak o tym. Za pośrednictwem Mallona informacja ta dotarła do adwokata reprezentującego Zakład Prywatnej Opieki Zdrowotnej Everwell, przez niego trafiła do Axela Devlina. Dziennikarz o ostrym piórze zrobił resztę. Truscott otworzył „Heralda". Nie wiedział, ile Mallon zapłaci mu za historyjkę o Dniu Przemiany, należało się jednak spodziewać czegoś zbliżonego do połowy miesięcznej pensji. Pieniądze były oczywiście miłym dodatkiem, ale dla Truscotta znacznie bardziej liczyłby się list z Everwell, gwarantujący mu stały etat, w razie gdyby ZPOZ Everwell przejął BCM. Mallon był szczodry, ale z taką obietnicą jeszcze nie wystąpił. Być może sprawa z DIC pomoże Andrew wydębić od niego tego rodzaju zapewnienie na piśmie. Truscott wyjął gauloisa ze srebrnej papierośnicy, którą dostał od byłej narzeczonej, zapalił i wybrał prywatny numer Mallona. — Cześć, Mallon, tu Truscott — zaczął. — Cieszę się, że tak szybko wykorzystałeś taśmę dotyczącą Dnia Przemiany. Posłuchaj teraz uważnie: mam dla ciebie coś jeszcze. Coś naprawdę dobrego... Nie. nie chcę rozmawiać o tym przez telefon... Tak, tak będzie doskonale. Bardzo dobrze. Jeszcze tylko jedno... obiecałeś mi list... Tak, dokładnie ten list. Będziesz go miał ze sobą, kiedy się spotkamy?... To świetnie. Doskonale. Odłożył słuchawkę, zebrał kserokopie dokumentacji medycznej i schował papiery do aktówki. Ze wszystkich płatności od Mallona ta zapowiadała się na najsłodszą. IMiewiele go ruszało, że ujawnienie faktów, które zamierzał przekazać, mogło ściągnąć kłopoty na głowę Sarah Baldwin. Jako chirurg miała takie same umiejętności i była tak samo pewna siebie jak każda inna kobieta, z którą spotkał się wśród lekarskiej braci, równocześnie jednak reprezentowała wszystko, co go mierziło w Bostońskim Centrum Medycznym. Teraz, po sprawie z Lisą Summer, nie będzie się dało żyć ani z nią, ani z resztą dziwacznego elementu, zatrudnianego przez ten szpital. Należało się spodziewać, że zarówno ona, jak i jej podobni będą się wygrzewać w promieniach swojego sukcesu niczym
stado nażartych baranów na słońcu. Był idealny moment na sprowadzenie kilku deszczowych chmur. Poza tym ego Sarah bez trudu przeżyło inne złośliwości, które zdradził Mallonowi, a które dotyczyły właśnie jej, więc i z tą sytuacją sobie poradzi. Gra szła o upokorzenie Glenna Parisa i popsucie mu przedstawienia. Był zraniony i osłabiony i jego byt wcale nie był taki pewny. Idąc do pracy, Andrew Truscott nucił pod nosem: Och, BCM ku krawędzi zbliża się... Rozdział 9 5 lipca Sarah nigdy nie lubiła się ubierać. Jak jej się wydawało, związany z tym dyskomfort sięgał niedzielnych poranków w Ryerton — bardziej wsi niż miasteczka w stanie Nowy Jork, gdzie się wychowywała. Jej matka — prawdopodobnie chcąc zatrzeć stygmat nieślubnej córki, co niedziela spędzała niemal godzinę, szykując ją do kościoła. Sukienki Sarah były doskonale wyprasowane, buty nieskazitelnie wyczyszczone. Zanim każde pasmo włosów znalazło się na swoim miejscu, Sarah była zazwyczaj kilkakrotnie dokładnie szczotkowana. Zawsze — przynajmniej do chwili kiedy u matki zaczęły się pojawiać pierwsze objawy choroby Alzheimera —jej strój wieńczyła wielka, biała kokarda. Obecnie Sarah kręciła się i obracała przed lustrem w sypialni, próbując ocenić, jak wygląda w czwartym stroju, który przymierzała. Była ósma rano, za kwadrans miała przyjechać taksówka, która zawiezie ją do szpitala. Dwa dni temu — bez najmniejszej Wątpliwości z inspiracji Glenna Parisa i szpitalnego działu kontaktów z prasą — w obu miejscowych gazetach pojawiły się artykuły o tym, jak to w Bostońskim Centrum Medycznym połączyły siły medycyna wschodnia i zachodnia, ratując życie młodej kobiecie. Pozytywne publicity BCM miało jednak krótki żywot. Następnego dnia w „heraldzie" pojawił się, napisany przez anonimowego autora, artykulik. Na podstawie wiadomości z niewymienionego, ale „wiarygodnego" źródła donoszono, że niezwykle, katastrofalne krwawienie, stanowiące powikłanie przypadku położniczego, było trzecią tego typu komplikacją w BCM w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy. Według informatora, w odróżnieniu od Lisy Summer, pozostałe dwie pacjentki zmarły. Glenn Paris natychmiast zareagował i ogłosił, że 5 lipca o dziewiątej rano zwołuje konferencję prasową. Ponieważ Dzień Niepodległości nie jest zbyt bogaty w wiadomości, starannie przygotowane oświadczenie Parisa zostało omówione przez wszystkie bostońskie rozgłośnie radiowe i telewizyjne. Oznajmił w nim, że na konferencji prasowej wystąpią doktorzy Randall Snyder i Eli Blankenship — ordynatorzy położnictwa i interny BCM, oraz doktor Sarah Baldwin, rezydentka, która w tak wyjątkowy sposób przyczyniła się do uratowania Lisy Summer. Za dziesięć dziewiąta, kiedy zadzwonił dzwonek, Sarah miała na sobie mokasyny, marszczoną spódnicę, beżową bluzkę, ręcznie haftowany birmański pas i luźny turkusowy blezer. Głównym ustępstwem z jej strony, w związku z oficjalnymi okolicznościami, było włożenie rajstop, co nigdy nie wydawało jej się wygodne — tym bardziej w lipcu. — Idę! — krzyknęła do domofonu. Pośpiesznie chwyciła bogato zdobione, mosiężne kolczyki, które zrobił dla niej rzemieślnik z plemienia Akha, i wpięła je w uszy, zbiegając ze schodów. Choć podziwiała Glenna Parisa, rola w organizowanym przez niego ekstrawaganckim przedstawieniu nie była zbytnio w jej stylu. Doniesienie o trzecim przypadku DIC u pacjentki BCM wymagało jednak ze strony szpitala szybkiej, uspokajającej, a zarazem bogatej w informacje reakcji. Paris uznał, że Sarah może mu w tym pomóc. Sprawa, która w pierwszym przypadku wzbudzała ciekawość, w drugim napawała troską, stała się nagle przerażającym priorytetem. Taksówkarz podwiózł ją do Budynku Thayera. Glenn Paris czekał już w swoim gabinecie i serdecznie się z nią przywitał. Jak zwykle był doskonale ubrany. Jego garnitur w kolorze mocnej opalenizny, błękitna jak niebo koszula i czerwony krawat sprawiały wrażenie dobranych przez dobrego krawca na użytek telewizji. Wydawał się nieco spięty, otaczała go jednak aura pewności siebie i energii, która rozbrajała i dodawała mu atrakcyjności. Aura ta bardzo przypominała tę, która przyciągnęła Sarah do Petera Ettingera. — Sarah, domyślasz się może, kto mógł przekazać tę informacje „Heraldowi"? — Nie, panie dyrektorze.
— Nikt, z kim rozmawiałem, się tego nie domyśla. Ordynator chirurgii dostał z Biura Patologa Nowego Jorku list w sprawie Hidalgo i przesłał jego kopie na patologię, położnictwo, hematologię, internę, do Komisji Zachorowalności i Śmiertelności i... — niemal jakby na koniec sobie o tym przypomniał — do mnie. Najpierw przeczytałem o tej cholernej sprawie w gazecie, a dopiero potem w skierowanym do mnie liście! Co mam na to powiedzieć?! Każda osoba, z którą rozmawiałem, dała kserokopie listu jednej albo dwóm dalszym i zrobiło się ich ze trzydzieści. Każda z nich mogła udostępnić tę informację. Wszyscy twierdzą, że nie zdawali sobie sprawy, jakie to ważne. No cóż. Sarah, znajdę jednak łobuza! Niezależnie od tego, kto to jest, tym razem posunął się za daleko. Zapamiętaj moje słowa: dostanę go! — Na pewno, panie dyrektorze — powiedziała cicho Sarah. Choć rozumiała jego złość, trudno jej było ją zaakceptować. Mało brakowało, a powiedziałaby mu, że, pomijając źródło nowego przecieku i negatywne głosy prasowe, działo się coś bardzo poważnego i przerażającego. Bostońskie Centrum Medyczne ewidentnie stało się ośrodkiem niemiłych wydarzeń. Kiedy wyszli z budynku od strony kampusu, dostrzegli dużą grupę ludzi idących w kierunku auli. Byli wśród nich pracownicy szpitala i reporterzy, nawet ekipa telewizyjna. — Wygląda na to, że będziemy mieli sporą frekwencję — stwierdził Paris. — To świetnie. Musimy dać opinii publicznej do zrozumienia, że panujemy nad sytuacją. Sprawa dotacji dla naszej fundacji wygląda nieźle, ale pieniądze nie są jeszcze zaklepane. Negatywna opinia może nam sprawić sporo kłopotów. — Rozmawiał pan już z kimś z personelu medycznego? — spytała Sarah w nadziei, że sprowadzi go na ziemię. — Od pojawienia się tego artykułu niemal bez przerwy siedzę z doktorem Blankenshipem. Mam przyjaciela w administracji Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie i skontaktowałem z nim Elego. Twierdzi, że spróbuje przysłać do nas kogoś, aby... Paris przerwał w pół zdania i podniósł dłoń, aby Sarah się nie odezwała. Dał znak, by poszła za nim do pomieszczeń opieki ambulatoryjnej. W niewielkiej odległości od nich, tuż przy rogu budynku, dobrze ubrany mężczyzna z aktówką w dłoni rozmawiał po cichu z jednym ze szpitalnych konserwatorów. Dwa dni wcześniej dziki strajk pracowników działu technicznego załamał się na skutek groźby Parisa, że wyrzuci z pracy każdą uczestniczącą w nim osobę. Natychmiast w całym szpitalu pojawiły się na ścianach ulotki potępiające jego działanie i choć wszyscy wrócili do pracy, ani jedna ulotka nie została zdjęta. — Zna pani tego gościa w garniturze? Sarah pokręciła głową. Mężczyzna miał czterdzieści parę lat był szczupły, jego fryzura była ewidentnie natapirowana i miał charakterystyczny, orli nos. Nawet z odLegłości pięćdziesięciu metrów bez trudu dało się dostrzec bryLant w sygnecie na małym palcu Lewej dłoni. — Powiedziałabym, że to aLbo sprzedawca samochodów, aLbo adwokat — stwierdziła Sarah. — Tak naprawdę to śmieć — odparł Paris. — Jest adwokatem. Do tego lekarzem. — Jestem pod wrażeniem. — Nie ma potrzeby. Nazywa się Mallon. Jeremy Mallon. Słyszała pani kiedyś o nim? Nie? To dobrze. Głównie ugania się za karetkami i bierze też coś w rodzaju zaliczki od Everwella. Jeśli się nie mylę, ma nawet trochę ich akcji. Od miesięcy podejrzewałem, że to właśnie on kryje się za niektórymi, jeśli nie wszyskimi, naszymi kłopotami. To małe tete a tete, którego jesteśmy świadkami, dość poważnie uzasadnia moje podejrzenia. Nagle Mallon ich dostrzegł. Jedno jego słowo wystarczyło, aby konserwator zaczął się pośpiesznie oddalać. Paris szybkim krokiem ruszył w jego kierunku, Sarah szła tuż za nim. — Ty skurwysynu! — krzyknął Paris. — Wiedziałem, że to twoja robota! — Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparł niezrażony napaścią Mallon. — Poza tym ostrożniej bym dobierał słowa wypowiadane publicznie do ludzi. Nawet gdyby Paris nie wspomniał jej o tym mężczyźnie, Sarah od razu by go znielubiła. — Awaria prądu nie była cholernym przypadkiem! — wrzasnął Paris. — Tak samo ten lewy strajk! Podejrzewałem, a teraz mam dowód! Mam nadzieję, że dobrze zapłaciłeś temu gnojowi, adwokacino, bo właśnie stracił pracę! Paris na tyle podniósł głos, że kilka osób zdążających do auli zatrzymało się i
zaczęło obserwować incydent. Nadchodziło dwóch pracowników administracji — jednego Sarah rozpoznała jako Colina Smitha, dyrektora finansowego szpitala. — Paris, strzelasz kulą w płot — powiedział Mallon. — Nie muszę robić ci kłopotów, sam doskonale je na siebie ściągasz. — Wynoś się z terenu szpitala! — Nic z tego. Zaraz ma się odbyć konferencja prasowa i zamierzam wziąć w niej udział. Z fascynacją będę się przyglądał temu, jak krążysz na paluszkach wokół faktu, że to miejsce staje się umieralnią. __Dlaczego, ty śmierdzący... Pracownicy administracji stanęli między Parisem a Malłonem, zanim Paris zdążył się rzucić na przeciwnika. — Spokojnie, Glenn... —powiedział Colin Smith. —Nie jest tego wart. .— Masz się wynosić z mojego szpitala! — zawył Paris. — Coraz bardziej wyglądasz i brzmisz jak tonący — powiedział Mallon, który nagle zaczął Sarah przypominać gada. — A jeśli chodzi o „twój" szpital, to ciesz się nim, póki możesz, nie sądzę bowiem, by taki stan długo się utrzymał. — Wynoś się stąd! Tym razem Colin Smith musiał przytrzymać swego szefa siłą. — Wiesz co, Paris? Tak naprawdę to mam znacznie ciekawsze rzeczy do roboty, niż kolejny raz się przyglądać, jak strzelasz sobie w stopę. Zapoznam się z najciekawszymi fragmentami tego przedstawienia w wieczornych wiadomościach. — Nie czekając na odpowiedź, Mallon odwrócił się i wyszedł przez budynek ambulatorium. — Śmieć... — ryknął Paris. — Uspokój się — powiedział Smith. — Colin, nie dostaną nas. Jeżeli Everwell i ten szmaciarz chcą przejąć BCM, będą mnie musieli przedtem pogrzebać! — Nie dojdzie do tego, Glenn. Mamy asa w rękawie. Wiesz o tym i ja też o tym wiem. Jego słowa miały niezwykle łagodzący wpływ na Parisa. Sarah widziała, jak mięśnie twarzy dyrektora się rozluźniają. Otworzył dłonie, w końcu nawet się uśmiechnął. — Masz rację, Colin. Stuprocentową. Świetny z ciebie facet. Paris przeprosił Sarah za to, że stracił panowanie nad sobą, i przedstawił ją Smithowi i drugiemu mężczyźnie, którego stanowisko miało coś wspólnego z nadzorem nad szpitalną elektrownią. Potem poprosił, by poszli przodem. — Jeśli się nie domyśliłaś — powiedział do Sarah — to asem, o którym mówii Colin, jest dotacja. Mamy ją dostać od Fundacji McGratha, wokół której krążymy od prawie trzech lat. Proszę zachować to jednak dla siebie... jak powiedziałem, nic nie zostało Jeszcze podpisane, zaklepane i przekazane. Nie mam najmniejszej wąpliwości, że gdyby ten śmierdzący Mallon wiedział, o jak dużą dotację chodzi i od kogo ma nadejść, zrobiłby wszystko, byśmy jej nie dostali. — Proszę na mnie polegać. — Sprawa jest na ostrzu noża. Jeżeli dostaniemy pieniądze wygramy, jeżeli ich nie dostaniemy, przegramy, pulę zaś zbiorą Mallon i Everwell. Proste. Kiedy doszli do budynku, w którym mieściła się aula, najpierw usłyszeli i zaraz potem zobaczyli smukły helikopter, który nadlatywał nad kampus, po czym elegancko wylądował na lądowisku, na którego budowę Paris się uparł, mieszczącym się na dachu budynku chirurgii. — To ta osoba z CDC? — spytała Sarah. — Wątpię. Nie wiem nawet, czy już kogoś wysłali. Bardziej prawdopodobne, że to jakaś szycha z telewizji chce wziąć udział w konferencji prasowej. — Albo któryś z naszych pacjentów ma bogatą rodzinę lub przyjaciół. — Też wątpię. Kazałem sprawdzić każde przyjęcie do szpitala i gdyby był tu pacjentem ktoś warty wzmianki, to wiedziałbym na pewno. Chodźmy teraz i pokażmy im nasze przedstawienie. — Zrobię, co się da. Willis Grayson, przypięty w fotelu obok pilota śmigłowca typu Sikorsky S76, obserwował rozciągające się pod nim Bostońskie Centrum Medyczne. Podniecenie, które czuł w związku z możliwością ujrzenia po raz piervszy od pięciu lat swego jedynego dziecka, tłumiła wściekłość na tych, którzy sprawili, że znalazło się w takim miejscu i w takim stanie zdrowia. Po powrocie z wyjazdu służbowego, w trakcie którego restrukturyzował firmę z
Krzemowej Doliny, pod bramą swej posiadłości na Long Island natknął się na detektywa o nazwisku Pulasky, który tam od dłuższego czasu koczował. Detektyw miał ze sobą zdjęcia jego córki, pierwsze fotografie od dnia jej zniknięcia, oraz egzemplarze obu bostońskich gazet. Choć opublikowane w nich artykuły nie zawierały zdjęć Lisy Summer, Pulasky zapewnił, że pacjentka z Bostońskiego Centrum Medycznego i jego córka to jedna i ta sama osoba. Wizyta kilku bostońskich ludzi Graysona w Jamaica Plains, gdzie mieszkała Lisa, uwiarygodniła to, co twierdził Pulasky. Po zapłaceniu informatorowi Grayson odbył dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw wezwał swojego pilota, potem kazał Benowi Harrisowi, osobistemu lekarzowi, odwołać umówione wizyty i przygotować się do natychmiastowego wylotu. Po niecałych dwóch godzinach byli na lądowisku śmigłowców na dachu jednego z budynków BCM. — Nie gaś silnika, Tim — powiedział Grayson, wysiadając. — Jeżeli Lisa może podróżować, zabierzemy ją stąd i natychmiast zawieziemy do naszego szpitala. — Pomógł wysiąść lekarzowi. — Tylko niczego przede mną nie ukrywaj, Ben. Pamiętaj, że jesteś zobowiązany do lojalności wobec mnie, a nie tej kiszącej się we własnym sosie medycznej zgrai, o której muszę ciągle czytać. Jeżeli ktokolwiek coś spieprzył w zakresie opieki nad Lisą, chcę o tym wiedzieć. Przez niemal wszystkie pięćdziesiąt cztery lata życia Willisa Graysona napędzającą go siłą była złość. Jako dziecko brał siłę z bezradnej wściekłości, kiedy leżał przywiązany do kolejnych szpitalnych łóżek, a lekarze zmagali się z jego zagrażającymi życiu napadami astmy. Gdy był nastolatkiem, furia z powodu stałej nieobecności ojca przemysłowca i emocjonalnej niedostępności udzielającej się towarzysko matki objawiała się kolejnymi aktami agresji, powodując wyrzucenie z kilku prywatnych szkół. Wiele lat później, kiedy wreszcie został dopuszczony do sanctinn sanctorum ojcowskiej firmy, jego rozpaczliwa, nieokiełznana potrzeba wzięcia odwetu kazała mu odebrać ojcu władzę i zmienić profil biznesu z produkcji na przejmowanie przedsiębiorstw. W ciągu niecałych dwudziestu lat jego osobisty majątek osiągnął niemal pięćset milionów dolarów, ale on sam niewiele się zmienił. Pokój Lisy mieścił się na czwartym piętrze budynku, na którego dachu wylądował śmigłowiec. Choć lądowisko było nowoczesne, budynek wymagał odnowienia. Wystarczyła minuta, by Grayson zauważył nieopróżniony kosz na śmieci, ściany wymagające malowania, starszego pacjenta, przywiązanego do krzesła i pozostawionego bez nadzoru na korytarzu i wszechobecny zapach będący mieszanką brudu, potu i ludzkich odchodów. — To miejsce jest ostatnią dziurą, Ben — stwierdził. — Nie pojmuję tego. Mogłaby sobie kupić szpital, a trafia do czegoś takiego. Ludzie Graysona donieśli mu, że Lisa leży w pokoju pięćset piętnaście. Mając za plecami swojego lekarza, Grayson przeszedł szybkim krokiem obok punktu, gdzie dyżurowały pielęgniarki, nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzącą tam i robiącą notatki pielęgniarkę. Krępa młoda kobieta, którą plakietka identyfikowała jako piel, dypl., mgr. Janinę Curtis, krzyknęła za nimi: — Przepraszam! Mogę w czymś pomóc? — Nie — odburknął Grayson. — Idziemy do pokoju pięćset piętnaście. — Proszę się zatrzymać! — zażądała. Grayson zesztywniał. Zrobił, co mu kazano, przy czym zaczął powoli zaciskać i otwierać dłonie. Stojący za nim doktor Ben Harris głośno westchnął z ulgą. — Lisa Summer naprawdę nazywa się Lisa Grayson — powiedział Grayson z przesadną cierpliwością. — Jestem jej ojcem, a to jest jej prywatny lekarz, doktor Benjamin Haris. Możemy iść dalej? Twarz pielęgniarki pomarszczyła się w namyśle, zaraz jednak rysy dziewczyny się wygładziły. — Odwiedziny zaczynają się o drugiej — stwierdziła. — Jeśli jednak Lisa wyrazi zgodę, mogę zrobić vyjątek. Pięści Graysona znów się zacisnęły, tym razem pozostały w tej pozycji. — Czy wie pani, kim jestem? — Słyszę, kim pan twierdzi, że jest. Proszę pana, nie chciałabym... — Ben, nie mam czasu na te wygłupy — warknął Grayson. — Zostań tu i wyjaśnij tej kobiecie, kim jestem i dlaczego tu jestem. Jeżeli będzie robiła jakieś problemy, zadzwoń do cholernego dyrektora tego nibyszpitala i wezwij go. Ja idę zobaczyć się z Lisą.
Ruszył przed siebie, nie czekając na odpowiedź. Jedna z tabliczek wsuniętych w ramki przy drzwiach numer pięćset piętnaście oznajmiała: L. SUMMER; drugie miejsce było puste. Willis Grayson zawahał się. Czy dobrze zrobił, że nie przysłał przedtem kwiatów ani nie zadzwonił? Jeżeli — jak przypuszczał — ludzie nastawili ją przeciwko niemu, trudno było przewidzieć, co myśli. Zdecydował, że jednak lepiej wejść bez zapowiedzi. Po tym jak Charlie albo Chuck, czy jak tam ten drań się nazywał, nakłonił ją do ucieczki z domu, Grayson wydał dziesiątki tysięcy dolarów na odszukanie córki. Ślad urywał się w Miami, potem chłoptyś nagle wrócił do domu bez niej, nie mając zielonego pojęcia, gdzie mogła się podziać. Przez następne kilka miesięcy Grayson kazał go śledzić i sprawdzać jego pocztę, nic to jednak nie dało. W końcu gnojek oddryfował na boczny tor, nie wiedząc nawet, jak blisko był połamania obu nóg albo i gorzej. Nie, pomyślał ze złością Grayson. Trzeba będzie znacznie więcej niż kilka kwiatków. Zapukał delikatnie do drzwi, zaczekał, po czym ponownie zapukał. W końcu pchnął je. Mieszanina zapachów pudru i mleczka pielęgnacyjnego, krochmalu i środka odkażającego była znajoma i niemiła. Nie był w pokoju szpitalnym od wieczoru sprzed ośmiu lat, kiedy siedział z Lisą i trzymał za rękę żonę; została ostatecznie pokonana przez złośliwy guz, z którym walczyła od ponad roku. Teraz jego córka siedziała nieruchomo w wysokim, wyściełanym fotelu i patrzyła tępo przez okno. Widok bandaży, okrywających to, co pozostało z jej prawego ramienia, sprawił, że Grayson poczuł w gardle smak żółci. Obszedł fotel i usiadł na marmurowym parapecie. Lisa krótko na niego spojrzała, po czym zamknęła oczy i odwróciła głowę. — Cześć, skarbie — powiedział. — Tak się cieszę, że cię znalazłem. Bardzo za tobą tęskniłem. Zaczekał na jakąś odpowiedź, z miny i układu barków odczytał jednak, że jej nie otrzyma. Niech będą przeklęci, pomyślał, robiąc z jej przyjaciół, współlokatorek, kochanków i lekarzy — prawdziwych i wyimaginowanych — bliżej nieokreślony obiekt nienawiści. Niech wszystkich piekło pochłonie za to, że cię do tego doprowadzili. — Przykro mi, wiem, przez co musiałaś przejść — spróbował ponownie. — Liso, proszę... porozmawiaj ze mną. Chcę cię stąd zabrać. Przyleciał ze mną doktor Harris. Pamiętasz go na pewno. Jest na korytarzu. Jego ludzie czekają w domu w ośrodku medycznym. Zbada cię i jeżeli stwierdzi, że można, zawieziemy cię tam w półtorej godziny. Tim czeka na dachu w helikopterze. Też za tobą tęsknił, skarbie. Wszyscy za tobą tęsknili. Liso? Lisa cały czas patrzyła w innym kierunku. Grayson wstał i zaczął chodzić po pokoju, szukając słów, które otworzyłyby przed nim jej serce. Miał ochotę wykrzyczeć: Gdybyś tylko mnie słuchała! Gdybyś "nie posłuchała, nic z tego by się nie wydarzyło! — Wiem, że jesteś na mnie zła, ale wszystko da się naprawić — powiedział. — Naprawdę jesteś wszystkim, co mam, i zrobię wszystko, abyś znów ze mną była. Proszę cię... Liso... Wiem, że zostałaś zraniona, i chcę ci pomóc się zrewanżować. Chcę, żebyś się dowiedziała, dlaczego ta straszna rzecz ci się przytrafiła... I mojemu wnukowi... Jeżeli ktoś jest za to odpowiedzialny, chcę być młotem, który w te osoby uderzy. Dobrze... dobrze... — Wziął głęboki wdech, aby się uspokoić, i znów podszedł do okna. — Rozumiem, że po tak długim czasie to może nie być dla ciebie łatwe. Zatrzymam się w „Bostonian", numer telefonu będzie leżał na twoim stoliku. Załatwię ci prywatną pielęgniarkę i poproszę Bena Harrisa, aby porozmawiał z twoimi lekarzami. Proszę cię, moja mała... ko... kocham cię... Pozwól mi wrócić do swojego życia. Zawahał się, odwrócił i ruszył do drzwi. — Wróć za jakiś czas, tato — powiedziała nagle. Grayson stanął. Usłyszał to, czy tylko mu się tak wydawało? — Po południu — dodała. — O trzeciej. Obiecuję, że wtedy z tobą porozmawiam. Cichy, monotonny głos nie krył w sobie ani złości, ani wybaczenia. Willis Grayson odwrócił się i wbił w córkę wzrok. Lisa siedziała bez ruchu i wyglądała przez okno. — Dobrze — stwierdził w końcu. — O trzeciej. Delikatnie pocałował Lisę w czubek głowy. Nie zareagowała.
— Będę o trzeciej — szepnął. — Dziękuję, mała. Dziękuję... Wychodząc, stanął przy drzwiach i jeszcze raz popatrzył na kikut, który kiedyś był jej ręką. Ktoś za to zapłaci... Rozdział 10 Sarah weszła za Glennem Parisem głównym wejściem do auli i podążyli ku scenie. Jedynie kilka ostatnich rzędów było pustych, ale ludzie ciągle napływali. Każda z trzech bostońskich stacji telewizyjnych, reprezentujących trzy wielkie sieci, ustawiła między podium a pierwszym rzędem dla widzów reflektory, kamerzystę i reportera. Choć Sarah rzadko oglądała telewizję, rozpoznała dwóch komentatorów wiadomości. Było oczywiste, że perspektywa wybuchu fali rzadkiej choroby wzbudzała dość spore zainteresowanie. Mównica, pokryta czerwonym aksamitem, była zastawiona kilkunastoma mikrofonami. Za mównicą stało pięć składanych krzeseł — trzy po lewej i dwa po prawej stronie. Randall Snyder i Eli Blankenship zajęli już miejsca po lewej — przedzieleni pustym krzesłem. Paris dał znak Sarah, by na nim usiadła. Jeżeli Paris się denerwował, że nie dotarł przedstawiciel Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych, nie widać tego było ani po jego minie, ani po zachowaniu. Przez chwilę mierzył salę wzrokiem, po czym zapiął marynarkę i podszedł do trójki lekarzy. — No cóż, z pewnością nie da się powiedzieć, że popadliśmy w apatię — powiedział cicho. — Gdyby zjawił się ktoś z CDC, przedstawienie byłoby nieco bardziej dopięte, ale musimy sobie radzić z tym, co mamy. Zrobię kilka uwag wstępnych, po czym kolej na was. Eli, ty zaczniesz, Randall, przejmiesz pałeczkę po czym, Sarah, pani skończy. Proponowałbym, by wasze oświadczenia były krótkie, uzupełniajcie fakty wraz z pojawianiem się pytań, Radzę wam jedynie, byście pamiętali, że im mniej powiecie, tym trudniej będzie przekręcić wasze słowa. Każdemu z was ograniczę czas do dziesięciu minut... z pytaniami włącznie. Jeżeli na koniec wyda się to sensowne, dam wamjeszcze kilka minut, i nie martwcie się... wszyscy poradzicie sobie bez kłopotu. Sarah zrozumiała, że to „wszyscy" było skierowane bezpośrednio do niej. — On to uwielbia, prawda? — powiedziała, kiedy Paris podszedł do mównicy. — Na to wygląda — odparł Blankenship. — Jest w tym bardzo dobry. Ty wyglądasz nieco mizernie. Poradzisz sobie? — Zdawało mi się, że tak, póki tu nie weszłam. Proszę popatrzeć na ten motłoch. Blankenship wyciągnął mięsistą rękę i poklepał Sarah po ojcowsku po plecach. — Przypomnij sobie stare lekarskie porzekadło — powiedział. — Każdy krwotok kiedyś się kończy. — To bardzo uspokajające. Dziękuję bardzo. Wprowadzające uwagi Parisa, bez korzystania z notatek i wyrecytowane bez jednego zająknięcia, nakreśliły obraz instytucji poświęcającej się bezgranicznie ochronie zdrowia i walce o dobre samopoczucie obywateli Bostonu i nieustraszenie kroczącej do walki z problemami, które dręczą opinię publiczną. — Jesteśmy w ścisłym kontakcie z działem epidemiologii Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie i obiecano nam przysłać jednego z najlepszych ludzi, aby pomógł prowadzić dochodzenie, które już sami rozpoczęliśmy. Miałem nadzieję, że uda mu się uczestniczyć w tej konferencji prasowej... — wskazał na puste krzesło — niestety nie było to możliwe. Następnie zaznaczył, że wystąpienie trzech przypadków DIC może okazać się niczym więcej niż zbiegiem okoliczności, Bostońskie Centrum Medyczne postanowiło jednak złapać byka za rogi i natychmiast rozpocząć dokładne dochodzenie — z równoczesnym informowaniem opinii publicznej o bieżącym rozwoju wydarzeń. Sarah nie podobało się, że Paris wspomniał o epidemiologu z CDC, choć przed chwilą sam jej powiedział, że wcale nie wie, czy w ogóle ktoś stamtąd się zjawi. Uznała jednak to za niewinną przesadę, w tych warunkach wręcz zrozumiałą. Po prostu próbował rozwodnić jak najwięcej zarzutów. Kiedy przedstawiał Elego Blankenshipa, sytuacja wyglądała tak, jakby artykuł z „Heralda" jeszcze wcale go nie zmusił do wyłożenia kart. Przemowa dyrektora nieco podniosła Sarah na duchu i czuła, że jei napięcie trochę się zmniejszyło. Dopiero pod koniec formalistycznej wypowiedzi Blankenshipa poczuła się na tyle swobodnie, aby rozejrzeć się po widowni. Jeżeli w auli było — jak kiedyś słyszała — dwieście pięćdziesiąt miejsc, to obecnych było przynajmniej dwieście osób. Wielu spośród słuchaczy
było rezydentami i wykładowcami akademii medycznej — w tym Andrew Truscott, który zajął swoje zwykłe miejsce w ostatnim rzędzie. Sądząc po wyglądzie i strojach, znacząca liczba ludzi przyszła jednak z miasta. Wśród nich Sarah rozpoznała kobietę, którą — tak jak Lisę — przygotowywała do porodu w domu. Nietrudno było wyobrazić sobie, o czym myśli i czym się zamartwia. Najciekawsza wydała jej się jednak inna kobieta, siedząca niedaleko Andrew. Była Afrykanką w każdym calu — dotyczyło to koloru skóry, fryzury, stroju i biżuterii. Mimo oślepiającego światła i sporej odległości Sarah dostrzegła jej urodę. Wodząc wzrokiem po audytorium, zauważyła, że ta niezwykła młoda kobieta patrzy prosto na nią i cały czas się uśmiecha. Skądś cię znam, tak? — pomyślała Sarah. Tylko skąd? Blankenship opadł ciężko na krzesło i buchnęły oklaski. Sarah szeptem mu pogratulowała, choć tak była zajęta obserwowaniem Murzynki, że nie usłyszała ostatniej odpowiedzi Blankenshipa. Jak należało się spodziewać, Randall Snyder był bardzo konkretny, a także optymistyczny. Trzy przypadki DIC bez dwóch zdań niepokoiły, lecz bez starannego zbadania okoliczności, zwłaszcza sposobu postawienia diagnozy, było zbyt wcześnie nawet na próbę łączenia ich w jedno. Jak na razie, wnioskował, opinia publiczna powinna zachować spokój i zawierzyć, że jego oddział starannie przyjrzy się wszystkim pacjentkom pod kątem jakichkolwiek odchyleń od normy, mogących sugerować podwyższoną podatność na niepożądane stany. Choć jego wystąpienie nie było szczególnie treściwe, aplauz dla Snydera był wyraźnie głośniejszy niż dla Elego. Sarah musiała przyznać, że zadziałała tu siła ojcowskiego wizerunku, i równocześnie przypomniała sobie, że od osiemnastego roku życia w niemal każdych wyborach prezydenckich opowiadała się za treścią programową, a nie za ojcowskim wizerunkiem, i tylko raz głosowała na zwycięzcę. Wreszcie nadeszła jej kolej. W celu przedstawienia sprawy w sposób uporządkowany wydrukowała to, o czym chciała powiedzieć, na pliku karteczek o wymiarach osiem na dwanaście centymetrów. Po pięciu minutach omówiła większość punktów, cały czas jednak miała wrażenie, że od słuchaczy dzieli ją przepaść. Zdawała sobie sprawę, że, wbrew jej woli, to, co mówi, brzmi sztucznie i znacznie bardziej apodyktycznie i pompatycznie, niżby chciała. Najchętniej wykrzyczałaby: Halo, ludzie — to nie ja! Na tych sprawach naprawdę mi zależy! Bardzo chciałabym o nich mówić, ale Z wami, a nie DO was. Może chodźmy do Arboretum Arnolda, rozłóżmy na trawie parę koców i zastanówmy się nad tym, dlaczego ludzie chorują, co to znaczy być chorym i co potrzeba, aby żyć w zdrowiu? Kończąc uwagi formalne, podziękowała wszystkim za skupienie i poprosiła o zadawanie pytań. W ułamku sekundy audytorium, które wyglądało na obojętne i wpół śpiące, zamieniło się w las machających rąk. Sarah popatrzyła na Parisa, by dał jej wskazówkę, czy chce stanąć obok niej i wybierać pytających. Dyrektor jednak machnął ręką i się uśmiechnął. Sarah wzruszyła ramionami, odwróciła się w kierunku lasu rąk i wskazała palcem. — Czy naprawdę pani uważa, że krwawienie Lisy Summer zostało zatrzymane dzięki akupunkturze i jej wyobrażeniom? Oczywiście, że tak uważam, kretynie! — Mocno wierzę, że były to czynniki, które do tego doprowadziły. Ale, jak powiedziałam, w tym samym czasie prowadzone były inne działania. — Czy już kiedyś przedtem zatrzymała pani za pomocą tej techniki krwawienie? Może gdyby pani jeszcze bardziej się wysiliła, pani słowa zabrzmiałyby jeszcze bardziej protekcjonalnie... — Niespecyficznie, ale uczestniczyłam w wielu operacjach, w których znieczulano jedynie za pomocą akupunktury. Za każdym razem krwawienie znacznie słabło. — Proszę nam powiedzieć więcej o pani drodze lekarskiej. Wspomniała pani, że pracowała w ośrodku holistycznym. Gdzie dokładnie? Glenn, czy czas już się skończył? — Tutaj, w Bostonie. Nazywał się Instytut Ettingera. Annalee! Sarah z niedowierzaniem zwróciła głowę ku kobiecie w ostatnim rzędzie. Annalee Ettinger uśmiechała się do niej i machała. Minęło ponad siedem lat od chwili, gdy Sarah po raz ostatni widziała nastolatkę, którą Peter przywiózł z Mali jako dziewczynkę i zaadoptował. Lecz to nie upływ czasu sprawił, że jej nie rozpoznała. Kiedy Sarah wyprowadziła się z mieszkania Back Bay, Annalee była przemiłą i interesującą piętnastolatką, miała jednak
potężną nadwagę i była bardzo wstydliwa. Jej przemiana wyglądała na cud. Twarz — z przepięknymi, wysokimi kośćmi policzkowymi — wyglądała jak wyrzeźbiona. Sarah wystarczająco długo się jej przyglądała, by mieć pewność, że nawiązały kontakt. Annalee uśmiechnęła się i skinęła głową. .— Ettinger... — kontynuował pytający. — Czy to ten sam człowiek, który reklamuje w telewizji taki dietetyczny proszek? — Nie wiem — odparła Sarah. — Poza obejrzeniem od czasu do czasu w pracy kawałka Ryzyka!, nie mam czasu na oglądanie telewizji. Nie kontaktowałam się z panem Ettingerem od kilku lat. — To on! — wykrzyknęła jakaś kobieta. — To ten sam człowiek! Biorę ten jego środek i schudłam już dwanaście kilo! Jest fantastyczny! Słuchacze buchnęli śmiechem i Sarah zrozumiała, że straciła panowanie nad wydarzeniami. Glenn Paris szybko podszedł do mównicy. — Doktor Baldwin, bardzo pani dziękujemy. Wskazał jej krzesło i pozwolił słuchaczom klaskać dalej. Być może wynikało to z nieco kontrowersyjnej wypowiedzi, może z braku zdecydowanego zakończenia, w każdym razie Sarah miała wrażenie, że reakcja słuchaczy na jej wystąpienie była grzeczna, ale nie entuzjastyczna. Jeżeli Snyder zdobył kilkadziesiąt tysięcy dolarów nagrody i szanse na powrót jutro, by bronić mistrzostwa, a Eli Blankenship wygrał kino domowe, to ona wygrała jedynie uścisk ręki i planszę do gry w Ryzyko! Nieświadoma mających ją wesprzeć posykiwań Blankenshipa i Snydera, Sarah wbiła wzrok w miejsce na podłodze tuż obok butów Glenna Parisa i zaczęła czekać na słowa, które poślą wszystkich do domu. Jej prezentacja nie była zachwycająca, ale nie była także katastrofą. Najlepsze było to, że się skończyła. W głowie Sarah krążyła teraz masa pytań — wartych siedmiu lat czekania — a odpowiedzi na nie znajdowały się w ostatnim rzędzie, razem z Annalee Ettinger. Glenn Paris zakończył konferencję obietnicą, że opinia publiczna będzie informowana o rozwoju sytuacji. Na scenę natychmiast wpadło kilku dziennikarzy, przepychając się niegrzecznie łokciami, by zdobyć jak najkorzystniejszą pozycję przy mówcach. Sarah popatrzyła na Annalee, która zapewniła gestem, że się nie śpieszy. Po jakimś czasie tłumek pytających zaczął się rozpraszać. Paris klepnął Sarah w plecy i właśnie zamierzała odejść, gdy podeszła starsza kobieta. Pod pachą miała grubą teczkę, Sarah widziała ją podczas konferencji — w cieniu, w głębi sali. Kobieta niczym nie zwracała na siebie uwagi — była niewysoka, ubrana konserwatywnie w prostą, ciemną spódnicę i blezer. Jej krótkie włosy ze starannie zrobioną trwałą były równą mieszanką brązu i siwizny. Choć twarz miała w sobie coś przyjaznego i spokojnego, rysy niemal ginęły za wielkimi, okrągłymi okularami w rogowych oprawkach. Rozglądając się po słuchaczach, Sarah uznała ją za babcię z miasta, zbyt skromną, by przebić się przez tłum do krzeseł. — Doktor Baldwin, panie Paris — powiedziała. — Nazywam się Rosa Suarez. Wymowa nazwiska była wyraźnie latynoska. — Tak, pani Suarez? — spytał Paris, niezdolny do usunięcia ze swego tonu akcentu zniecierpliwienia. — Czym możemy służyć? Kobieta łagodnie się uśmiechnęła. — Ten człowiek z Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych, o którym pan mówił... wysokiej klasy epidemiolog, którego panu obiecano? — Tak? — powiedział Paris. — Co z nim? — No cóż, to ja. Rozdział 11 Park — piaszczysta oaza z kilkoma ławkami i mocno podniszczonymi urządzeniami do zabaw dla dzieci — mieścił się kilka przecznic odBCM. Sarah zgłosiła dyżurnemu rezydentowi wyjście i opuściła budynek z kobietą, która kiedyś niemal została jej przybraną córką. Obecna Annalee Ettinger — szczuplejsza, pewna siebie i zaskakująco światowa — niewiele przypominała wstydliwą i pulchną dziewczynę, z którą Sarah przed tylu laty tak bardzo starała się zaprzyjaźnić. Od pierwszych, pełnych ostrożności minut ich rozmowy Sarah czuła między nimi znacznie silniejszą więź niż kiedykolwiek, gdy część równania stanowił Peter. — Pisałam do ciebie z akademii — powiedziała Sarah, kiedy usiadły na ławce. — Dwa albo trzy razy. Nie odpisałaś. Annalee kiwnęła głową.
— Jakiś rok po tym jak się wyprowadziłaś, szukałam czegoś w biurku taty i znalazłam jeden z twoich listów, nie było jednak koperty ani adresu zwrotnego. Skopiowałam list i zachowałam go, nigdy jednak nie zapytałam o niego ojca. Byłam wtedy skoncentrowaną na sobie gówniarą i nie widziałam świata poza własnymi problemami. Może powinnam była mocniej nacisnąć i spróbować nawiązać z tobą kontakt, w sumie jednak... niezależnie od powodów, jakie miałaś... to ty nas opuściłaś. W tamtych latach za mało należało mi na kontakcie z tobą, by się dowiedzieć więcej. Głos miała głęboki i melodyjny, paznokcie idealnie wymanikiurowane i pomalowane błyszczącym karmazynem. Jeżeli jako nastolatka zachowywała się nieraz głupio, była egocentryczna i niedojrzała, to teraz cechowała ją dojrzałość daleko wykraczająca Poza jej wiek biologiczny. Zapaliła i głęboko się zaciągnęła. — Przepraszam, że odeszłam tak, jak odeszłam, ale byłam bardzo rozzłoszczona. Mimo wszystko nie mogę zrozumieć, jak, Peter mógł ukrywać przed tobą listy ode mnie. — Kiedy sobie poszłaś, był bardzo zraniony i wściekły. Muszę przyznać, że ja też... aż do dnia, w którym znalazłam twój list.__ Annalee wyjęła z torebki paczkę virginia slimów. Kiedy wystukiwała papierosa z paczki, złote i srebrne bransoletki, których miała na każdym nadgarstku po jakieś dziesięć, pobrzękiwały. — Podejrzewam, że nie palisz. — Już od lat. — To dobrze. Zyskasz na zdrowiu, wciągnęła dym. — W jednym z moich listów próbowałam ci wyjaśnić powody odejścia — powiedziała Sarah. — Boże... aż boję się pomyśleć, jaką przedstawił ci wersję. — Mój ojciec jest wspaniałym człowiekiem, ma jednak pewne wady. Jedną z nich jest noszenie w sobie urazy. Wiedziałaś, że mniej więcej rok po twoim odejściu się ożenił? Jeżeli coś takiego w ogóle jest możliwe, to małżeństwo było typowym wzięciem rewanżu. Była dość ładna, w WASPowskim stylu i pochodziła z bogatej rodziny, której przedstawiciele prawdopodobnie przybyli na Mayflower **. Jestem zaskoczona, że nie przysłał ci zaproszenia. — Bardzo zabawne. Posłuchaj: różne sprawy toczą się tak, jak mają się toczyć. Naprawdę w to wierzę. Kochałam twego ojca w dziewięćdziesięciu pięciu procentach, ale pozostałe pięć procent dotyczyło spraw waŻnych, z którymi nie mogłabym wytrzymać do końca życia. Nie wierzę, że istniała wielka szansa na to, by coś w tym zakresie się zmieniło. Moim zdaniem to wspaniałe, że się ożenił. — Nie sądzę, pani doktor, by podzielał pani zdanie, ich małżeństwo trwało tylko rok. — Rozumiem. A jaki miałyście kontakt? — Biorąc pod uwagę to, że byłam prawdopodobnie pierVSzą czarną osobą, która przebywała w pobliżu Carole, a dla niej nie pracowała, myślę, że niezły. Nie widywałyśmy się często. Niedługo po twoim odejściu Peter posłał mnie do szkoły z internatem. To kolejny powód, który sprawił, że nie starałam się szukać ciebie. Byłam strasznie popaprana. Sam pomysł, by posłać mnie do szkoły, był może i niezły, ale czas został wybrany bez sensu. Wydaje mi się, że kiedy sprowadzał mnie z Mali, spodziewał się, że zostanę kimś innym... profesorem uniwersyteckim, muzykiem koncertowym czy kimś w tym rodzaju. W każdym razie wszystko działo się tak, jakby stara Carole w jednej chwili była, a w następnej... pUFFF! i znikła. — Kiedy zamknął instytut? — Niedługo potem. Mieszkaliśmy jeszcze trochę w Bostonie, później zaczęła się sprawa z Xanadu. — Ach... marzenie Petera. Wiedziałam, że któregoś dnia je urzeczywistni. Xanadu — pierwsze z planowanej sieci osiedli mieszkalnych wysokiej klasy, mających zapewniać długie i zdrowe życie dzięki stosowaniu diety, ćwiczeń fizycznych, określonych zabiegów związanych z porami roku, procedur antystresowych i medycyny holistycznej. Peter opowiadał o tej ambitnej koncepcji, odkąd się poznali, i przez lata, które wspólnie spędzili, jej omawianie i rozważanie zajęło im niezliczone godziny. Gdy się rozstali, Peter zaczął się rozglądać za odpowiednim terenem i inwestorami, a nawet w holu instytutu w widocznym dobrze miejscu wystawił zamknięty w szklanej gablocie architektoniczny projekt prototypowego kompleksu. Twierdził, że budowa domów będzie ściśle nadzorowana, a wszystkie elementy konstrukcyjne będą zgodne ze starożytnymi zasadami zdrowia i harmonii,
przypisywanymi hinduskim uzdrowicielom ayunvedyjskim. — Teraz sprawa lada chwila ostro ruszy z miejsca — powiedziała Annalee — przez jakiś czas wszystko było jednak na ostrzu noża. W którymś momencie Peter mówił nawet o bankructwie. — I co się stało? — Proszek. — Jaki proszek? — Proszek, o którym była mowa na waszej konferencji. O ile wiem, uratował mu tyłek. — Roześmiała się głośno. — Teraz, kiedy się nad tym zastanowię, muszę przyznać, że to niezła rzecz... Ratuje Peterowi dupsko i pozwala mu się mnie pozbyć! Co za produkt! — Nie rozumiem. — Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzania Xaiiadu. Hej, musiałaś o tym słyszeć! — Dziś słyszałam o tym po raz pierwszy. Byłam bardzo skonfundowana, kiedy zaczęto o nim mówić na konferencji, a każdy,,, poza mną... zdawał się wiedzieć, o co chodzi. — Powód jest taki, że wszyscy obecni... poza tobą... faktycznie wiedzieli, o co chodzi. Tak jak większość ludzi w tym kraju. Cóż, Peter w ostatnim czasie tak często występuje w telewizji, promując swój wynalazek, że aż się dziwię, że go nie nominowano do Emmy. Nie oglądasz telewizji? — Nie mam czasu. Annaiee zdusiła niedopałek i kilka sekund później zapaliła następnego papierosa. — No tak... występuje w programach, którym nadano przydomek „inforama". Są skonstruowane jak reportaże... trvają pół godziny, występują w nich zaproszeni goście, są naszpikowane wstawkami filmowymi i tak dalej... ale w rzeczywistości to reklamy. Nadaje sieje głównie poza godzinami dużej oglądalności... w nocy i w niedziele rano. I niech mnie diabli, zaczynają przynosić niezłą kasę. Peter ma na ścianach swego gabinetu wykresy pokazujące stały wzrost sprzedaży. Odkąd zaczął kampanię kilka miesięcy temu, sprawa rozwija się fenomenalnie. Nagle wielki zły wilk cofnął się od drzwi do Xanadu. — A ten proszek w ogóle działa? — spytała Sarah. — Ciekawa jestem, jakie są w nim zioła. — Jasne, pewnie, że działa. To nie Peter jednak wymyślił mieszankę. Jest dziełem doktora Singha, Nie jest lekarzem medycyny, lecz terapeutą ayurwedyjskim. Chyba wiesz, o co w tym chodzi. — Medycyny ayurwedyjskiej nauczano w Indiach na wieki przed urodzeniem się Hipokratesa albo Galena. Jest sporo powodów, które sprawiły, że udało jej się tak długo utrzymać. — W każdym razie wydaje mi się, że doktor Singh przyniósł proszek kilka lat temu do Petera i zaproponował mu coś w rodzaju spółki. Nie znam szczegółów, ale jestem pewna, że w umowie znalazł się punkt, zgodnie z którym Peter miał zostać rzecznikiem firmy. Doktor Singh jest bardzo bystry, lecz nie jest najdynamiczniejszym i najbardziej fotogenicznym człowiekiem, jakiego widziałam w życiu. Słyszałaś kiedyś o nim? — Nie. Nigdy. — Ja też wiele o nim nie wiem, w każdym razie próbowałam bez efektu jakichś stu, może dwustu diet, aby zmienić swój wygląd, gdy Peter spytał, czy nie chciałabym zostać jego świnką doświadczalną i wypróbować kuracji, zanim w nią zainwestuje. Efekt? — Wstała i okręciła się wokół własnej osi, aby Sarah mogła się przyjrzeć. — Brawo. Nie masz problemów z utrzymaniem diety? -— Jakiej diety? Po co mi dieta? Ci, którzy obejrzeli choć jedną inforamę, wiedzą, że Ayurwedyjski System Odchudzania Xanadu nie namawia do diety, a jedynie zaleca umiarkowanie w jedzeniu i unikanie kilku zakazanych potraw. — Powiedz coś więcej o umiarkowaniu — poprosiła Sarah, coraz bardziej zachwycona tą kiedyś tak ponurą dziewczyną. — To jest najlepsza część. Na początku, kiedy zaczęłam brać proszek, próbowałam zachowywać umiar i traciłam wagę. Po miesiącu albo dwóch, dlatego że jestem, jaka jestem, zaczęłam jeść jak prosiak. I dalej traciłam wagę! To dopiero wzięło Petera. Czy to nie coś?! Sarah wstała i czule objęła Annalee. — I to jak! — Przytrzymała Annalee za ramiona i cofnęła się, by popatrzeć jej w oczy. — Annalee, zawsze uważałam cię za kogoś szczególnego, kto mimo swoich problemów ma niezwykłe możliwości. IMimo wszystko nie doceniłam cię. Stałaś się
kimś naprawdę pięknym i wspaniałym. — Dzięki. Ty też jesteś niezwykła. Opisując mnie, o czymś jednak zapomniałaś. — Naprawdę? Piękna... wspaniała... — I w ciąży. — Annalee dostrzegła cień, który przemknął po twarzy Sarah. — I szczęśliwa — dodała szybko. — Bardzo szczęśliwa. To dziecko urodzi się niezależnie od tego, co się stanie, i chciałabym, byś to ty sprowadziła je na świat. — Wspaniale! Dzięki, że akurat mnie wybrałaś. Poproszę mojego ordynatora, żeby czekał w odwodzie. Annalee, naprawdę, naprawdę jestem podniecona! Jesteś pewna co do ciąży? — Testowałam się w Planowaniu Rodziny. Jezu, oni są najlepsi na świecie! Nie umieli bez większej liczby badań określić, czy to czwarty, czy piąty miesiąc, ale fakt jest jednoznaczny. Zawsze miałam dziwne miesiączki, więc dlatego tak późno zaczęłam podejrzewać, że to może być ciąża. — Gratulacje. Zbadam cię i może nawet zrobimy USG. Annalee, to będzie świetna zabawa. — Wiem. Właśnie zastanawiałam się, do kogo iść, kiedy przeczytałam o tobie w gazecie. Potem dowiedziałam się z telewizji ° konferencji prasowej i powiedziałam mojemu chłopakowi, Taylorowi, że pierwsze ręce, które dotkną naszego dziecka, to będą ręce Sarah Baldwin. — Taylor... podoba mi się to imię. Powiedz coś o nim. Jak wygląda? Co robi? — Wygląda... wygląda jak Denzel Washington, ma tyłek jak Wesley Snipes, a rusza się jak Michael Jordan. — Jezu! — I jest muzykiem... świetnym. Gra na gitarze, na basie, nawet na trąbce. — Rock and roll? — Skąd! Jazz. Przez jakiś czas śpiewałam w jego zespole. Tak się poznaliśmy. Proszek doktora Singha wywarł nieoczekiwany skutek nie tylko na Peterze. Chyba także na mnie. Byłam m uniwerku w Massachusetts i dość dobrze sobie radziłam na psychologii, ale moje życie towarzyskie było raczej mizerne. Nagle zza zwałów tłuszczu wychynęła kobieta i chyba... jak ty byś powiedziała... straciłam nieco panowanie nad sobą. — Zrozumiałe. — Szybko trafiłam na Zachodnie Wybrzeże, znalazłam się w artystycznym towarzystwie, zaczęłam śpiewać i próbowałam występować w filmach. Zainteresowało się mną trochę paru producentów, ale najbardziej chyba zależało im na moich cyckach. Potem spotkałam Taylora. Nazywa się West. Natychmiast zaczęłam porządkować swoje życie. Taylor często wyjeżdża na koncerty i nie śpimy na pieniądzach, więc kilka miesięcy temu przyjęłam ofertę Petera, by wrócić do domu i pomóc mu z Xanadu. — Co sądzi o zostaniu dziadkiem? — Hmmm... jeszcze... jeszcze nic nie wie. Dopiero pozna Taylora i w dalszym ciągu sądzi, że w styczniu wracam na uczelnię. Sarah potrzebowała kilku sekund, by przełknąć tę wiadomość. — Mam nadzieję, że kiedyś zrobisz dyplom — powiedziała w końcu — ale uważam, że powinnaś mu powiedzieć prawdę. Zaufaj mu. — Rozpatrzę to. — Poza tym i tak wkrótce zacznie się zastanawiać, dlaczego jego wspaniały ayurwedyjski proszek zadziałał tak wybiórczo... mam na myśli dolną część twojego brzucha. — W tej sprawie na pewno masz rację. — Dzięki. Miło mieć potwierdzenie, że opanowałam kilka podstaw położnictwa. Uważam też, że jeżeli ty zaufasz jemu, on łatwiej pogodzi się z tym, że postanowiłaś się widywać ze mną. Ten czas to czas wystarczający na zagojenie się większości ran... Nawet jego. W końcu to się i tak wkrótce wyda... podobnie jak sprawa z twoim brzuchem. — Jeżeli tak sobie życzysz, zrobię to. — Tak bym sobie życzyła, lecz musisz działać zgodnie ze swoim wyczuciem. Jeśli razem mieszkacie i pomaga ci finansowo... — Rozumiem. — Nie sądzę też, by cokolwiek zmieniło wyciąganie kwestii znikających listów, które pisałam do ciebie. — To już prehistoria. — Dokładnie. Jezu... ależ cię zagaduję. Myślisz, że to efekt napięcia na myśl o
perspektywie spotkania się po tylu latach z twoim ojcem? — Powiem ci inaczej: obyś w chwili przyjmowania naszego dziecka była znacznie bardziej rozluźniona! —Annalee znów się roześmiała. Uśmiech czynił jej twarz jeszcze ponętniejszą. — Popracuję nad tym. Chcę ci jednak coś powiedzieć. — Wal. — Jeżeli mam zostać twoją lekarką, a chcesz dać dziecku maksimum szans na to, by urodziło się zdrowe, papierosy muszą zniknąć. Migdałowe oczy młodej kobiety zwęziły się. — Nie mogłabym zamiast nich zrezygnować z czegoś innego? Sarah pokręciła głową. — To ważna sprawa. — W porządku. Szlugi przechodzą do historii. — Znakomicie. — Sarah popatrzyła na zegarek. — Muszę teraz wracać do szpitala, jeżeli jednak mnie odprowadzisz, chętnie opowiem ci... przynajmniej część mojej wersji... dlaczego odeszłam. — Nie musisz. Sarah wzięła Annalee pod rękę. — Wiem. Kiedy doszły pod bramę kampusu BCM, Annalee obejmowała Sarah ramieniem i smutno kręciła głową. — Nic z tego, co powiedziałaś, zbytnio mnie nie zaskakuje. Nie jest złym człowiekiem, jest jedynie czasami trudny. A jeśli mówimy o niespodziankach, to prawdopodobnie wcale aż tak bardzo cię nie zaskoczy, że Henry McAllister jest Peterowi oddany, prawie zawsze bywał u nas na kolacji i projektuje wielką fontannę, która stanie na trawniku Xanadu od frontu. — Masz rację — odparła Sarah. — Nie zaskakuje mnie to. Zamilkła. Mimo że odwiedziła McAllistera w szpitalu po operacji, nie dał do zrozumienia, że wie, jaką Sarah odegrała role w ratowaniu jego życia. Postanowiła mu o tym nie mówić. Znała prawdę sama dla siebie i to było najważniejsze — a przynajmniej tak się jej wtedy wydawało. — No cóż... — stwierdziła Annalee, najwyraźniej chcąc zmienić temat. — Po pierwsze dla mnie samej, a po drugie dla dziecka w moim brzuchu będę przez najbliższe kilka miesięcy prowadziła idealne życie. Koniec z paleniem, koniec z piciem, koniec z siedzeniem po nocy, koniec z batonami czekoladowymi i... mam też przestać...? — Nie — odparła Sarah. — To możesz robić niemal do samego końca. — W takim razie masz przed sobą początek ciąży doskonałej. — Podręcznikowy przypadek. Jeśli już tu jesteś, to może od razu chodź do kliniki. Co o tym myślisz? Możesz się potem zarejestrować jako pacjentka ambulatoryjna, a zanim pójdziesz do domu, zrobimy ci rutynową analizę krwi i moczu. Wystarczy mi czasu na krótkie badanie... sprawdzimy, czy wszystko jest w porządku. Potem podeszłybyśmy do mojej szafki, gdzie mam zapas preparatu ziołowego, który bierze wiele moich pacjentek. Powinnaś od razu zacząć go przyjmować. Oczywiście, jeżeli wolisz preparat naturalny od wyrobów przemysłu farmaceutycznego. — Przecież w dalszym ciągu jestem nieodrodną córeczką mojego tatusia... a jeżeli coś polecasz, zgadzam się w ciemno. W końcu to ty jesteś doktorem. Rosa Suarez włożyła ostatnią sztukę ubrania do komody i postawiła na stoliku przy łóżku oprawione w ramki zdjęcia męża Alberta, trzech córek i czworga wnuków. Pensjonat, który wybrała z dostarczonej przez wydział listy, nie był zbyt elegancki, ale wystarczająco wygodny i znajdował się tak niedaleko Bostońskiego Centrum Medycznego, że można tam było dojść na piechotę. Po niemal dwudziestu pięciu latach pracy w swoim zawodzie i przeprowadzeniu dziesiątek dochodzeń w terenie rozpakowywanie się było dla niej czymś tak dobrze znanym jak jej własna toga. To zadanie różniło się jednak od innych. Niezależnie od tego, czy potrwa krótko czy długo, czy wyniki okażą się istotne, czy nieważne — będzie ostatnie w jej karierze, przed wyjazdem położyła na biurku szefa podanie o zwolnienie i obiecała Albertowi, że tym razem się nie wycofa. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni. Mąż, siedemdziesięciolatek starszy od niej niemal o dziesięć lat, będzie mógł jeszcze przez kilka lat cieszyć się razem z nią emeryturą. Wydział będzie mógł zatrudnić trochę „świeżej krwi" i — co znacznie ważniejsze— zapomnieć o koleżance, starszej pani, której wielu kolegów z pracy przypisywało sknocenie bardzo ważnego dochodzenia.
— Pani Suarez, są dla pani dwie przesyłki. Ciężkie! — zawołała z dołu gospodyni. — Niech pani podpisze, pani Frumanian, ale ich nie podnosi! To książki. Zaraz po nie zejdę. Przygotowując się do pracy w Bostonie, Rosa Suarez spędziła wiele godzin w bibliotece. Położyła teczkę z notatkami na łóżku i wyjęła plik kartek. Charakteryzowała ją staranność i niezwykłe zwracanie uwagi na szczegóły. Były to niemal jej znaki firmowe — klucz do przez pewien czas nieprzerwanego pasma sukcesów. Nigdy jej to nie zawiodło — nawet w San Francisco. Przysięgła sobie, że i tym razem dzięki swemu podejściu do pracy pozna prawdę. Wiedziała doskonale, że szef bronił się rękami i nogami przed przekazaniem jej tego dochodzenia. Fiasko sprawy BART prawdopodobnie pozbawiło go awansu i od tego czasu stawał na głowie, aby zajmowała się jedynie przesuwaniem papierów, robieniem bibliografii i porządkowaniem kilometrów wydruków komputerowych. W chwili telefonu z Bostonu była jednak jedynym wolnym epidemiologiem, a tam umierali ludzie. Przebrała się w szary dres, który dostała od córek na Boże Narodzenie, i poszła na dół wąskimi schodami. Pani Frumanian stała niczym strażnik nad dwoma kartonowymi pudłami i najwyraźniej czekała, by Rosa sprawdziła zawartość. Była to miła, pulchna kobieta, o twarzy pomarszczonej w sposób, który zdaniem Rosy czynił ją interesującą. — Poradzę sobie, pani Frumanian. Dziękuję bardzo. — Bzdura. Jestem od pani dwa razy większa i jest pani moim gościem. Jeżeli ma pani książki do noszenia, ja też mam książki do noszenia. Jej silny akcent świadczył o pochodzeniu z Europy Wschodniej, Rosa nie umiała jednak określić kraju. Wyjętym z kieszeni fartucha nożem gospodyni rozcięła sklejającą kartony taśmę. — Hematologia... Programowanie komputerów dla zaawansowanych... Rachunek różniczkowy... Krzepnięcie krwi... — Starsza kobieta czytała tytuły i kładła kolejne tomy na przedramię. Jej wymowa była zaskakująco prawidłowa. — Dwóch moich chłopców ukończyło uczelnie. W czasie wakacji stale przywozili ze sobą podobne książki, tyle że ich nigdy nie czytali. — Podejrzewam, że ja spędzę sporo czasu na czytaniu. Rosa, najdelikatniej jak umiała, wypchnęła gospodynię za drzwi. Jeżeli miała pracować, trzeba było ustalić pewne granice. Dostała szansę — ostatnią szansę — na okazanie się zwycięzcą i tym razem nie będzie ufać nikomu. Nikomu. Rozdział 12 Wilis Grayson ściskał pod pachą bukiet egzotycznych kwiatów o wartości stu pięćdziesięciu dolarów i wspinał się po schodach na czwarte piętro budynku chirurgii. Od powrotu z wybrzeża drobne przeziębienie nie pozwalało mu wchodzić do basenu, mile widziane było więc nawet to drobne ćwiczenie fizyczne. Rano opuścił szpital rozentuzjazmowany, bo Lisa obiecała z nim porozmawiać. Potem razem z Benem Harrisem spędził godzinę u doktora Randalla Snydera. Ginekolog wydawał się dostatecznie przyzwoity fachowo, choć na pewno nie był potęgą intelektualną. Na Benie wywarł wrażenie, co znacznie osłabiło wściekłość Willisa na lekarzy, którzy opiekowali się jego córką. Złagodziło to także jego obawy co do Bostońskiego Centrum Medycznego. Opieka nad Lisą wydawała się odpowiednia — zwłaszcza że zarówno Snyder, jak i administracja szpitala cały czas sądzili, że pacjentka nie ma czym zapłacić. Rozczarowywało oczywiście to, że ani Snyder, ani nikt z reszty zespołu lekarskiego nie mieli zielonego pojęcia, co mogło spowodować u Lisy problem z obrazem krwi, lecz widać było, że próbowali dojść do sedna sprawy. Grayson polecił Benowi Harrisowi dotrzeć do najlepszych specjalistów, aby zajęli się Lisą. Po południu planował złożyć wizytę pani ordynator oddziału Rehabilitacji i fizykoterapii. Zamierzał ją taktownie poinformować, że choć docenia jej wysiłki, doborem i założeniem protezy Lisy zaimą się specjaliści z nowojorskiego Instytutu Rehabilitacji Ruska. Na koniec — może rano — spróbuje się spotkać z rezydentką ginekolog, o której twierdzono, że miała największy wkład w uratowanie życia Lisie. Jeżeli Sarah Baldwin faktycznie odegrała taką rolę, jego ludzie dowiedzą się więcej zarówno o niej samej, jak i o jej potrzebach i zaproponują odpowiednią nagrodę. Naenergetyzowany odzyskaniem panowania nad sytuacją, nad którą utracił panowanie
prawie pięć lat temu, Willis Grayson szedł szybkim krokiem w kierunku sali pięćset piętnaście. Kiedy stanął przed drzwiami, okazało się, że oba miejsca na plakietkę z nazwiskiem są wolne. Zapukał raz i pchnął drzwi. Oba łóżka były świeżo posłane, pokój pusty. — Co się, do cholery... Tłumiąc strach, zmieszanie i złość, Grayson sprawdził obie metalowe szafki, następnie łazienkę. Wszędzie było czysto i pusto, Po opuszczeniu rano pokoju Lisy spróbował sprawić, by przeniesiono ją do jednoosobowego pokoju, a kiedy poinformowano go, że wszystkie pokoje na piętrze są dwuosobowe, dobitnie przekazał pielęgniarce oddziałowej, że zapłaci każdą sumę za pozostawienie drugiego łóżka pustego. Co się, do cholery, stało... Rzucił kwiaty na jedno z łóżek i pobiegł do dyżurki pielęgniarek. Janinę Curtis, z którą rozmawiał rano, wyglądała na przygotowaną do konfrontacji. — Panno Curtis, co się stało z moją córką?! Wytrzymała jego spojrzenie. — Nic się nie stało — powiedziała z przesadną cierpliwością. — Czuje się dobrze. Została przeniesiona do innego pokoju. — Ale umawialiśmy się rano, że zostanie tam, gdzie jest, i nikt inny nie będzie z nią leżał. — Wiem, czego pan żądał, ale Lisa poprosiła o przeniesienie i spełniliśmy jej prośbę. — Gdzie jest? — Obawiam się, że nie mogę panu powiedzieć. — Panno Curtis, nie mam nastroju na przekomarzanki. — Po pierwsze PANJ Curtis, a po drugie to nie są przekomarzanki. Pańska córka jednoznacznie nam przekazała, że nie życzy sobie pana widzieć. — Co?! — Powiedziała, że jeżeli chce pan z nią rozmawiać, niech pan spróbuje przyjść ponownie jutro rano. Podejmie decyzję w zależności od tego, jak się będzie czuła. — Niech ją cholera! Kilka godzin temu kazała mi przyjść o trzeciej po południu. Gdzie ona jest? — Panie Grayson, proszę ściszyć głos. Nasza pacjentka wydała nam jednoznaczne i bardzo określone polecenie i zamierzamy w stu procentach je spełnić. Proponowałabym, aby zrobił pan to, o co prosiła, i wrócił jutro rano. — A ja bym proponował, aby pani uważała, z kim w ten sposób rozmawia. — Panie Grayson, dziś rano, gdy się pan przedstawiał, w stu procentach zrozumiałam, kim pan jest, i powiem szczerze: jest mi to obojętne. Lisa jest dorosła i w pełni odpowiedzialna, jeśli chodzi o decyzje dotyczące jej życia. Jest także naszą pacjentką. Wiele przeszła i zamierzam uszanować wszelkie jej życzenia. Uśmiechnęła się chłodno i wróciła do pracy. Wściekle wbił w nią wzrok i przez chwilę się zastanawiał, czy nie przeszukać wszystkich sal na piętrze. Odwrócił się jednak i odszedł szybkim krokiem. Pierwsze spotkanie Andrew Truscotta z adwokatem Jeremym Mallonem, do którego doszło mniej więcej dwa i pół roku wcześniej, odbyło się na stadionie, podczas meczu drużyn Red Sox i Yankees. Zanim Glenn Paris zerwał umowę ZPOZ Everwell z BCM, instytucja ta używała pomieszczeń szpitala do leczenia niewielkiej liczby pacjentów wymagających hospitalizacji. Co roku — dziękując w ten sposób lekarzom — Eyerwell wynajmował autobus, ładował go piwem i zabierał cały personel szpitala na huczny biwak, a następnie do Fenway Parku. Mallon dowiedział się o plotkach dotyczących rozczarowania Truscotta pracą w BCM i zadbał o miejsce na meczu obok niego. Kiedy skończył się trzeci trening, mieli już wspólny szyfr, dotyczący personelu szpitala i zarządu, i ustalili, że obaj nie lubią zarówno Glenna Parisa, jak i jego ekscentrycznych błazeństw. W trakcie piątego Truscott dał jednoznacznie do zrozumienia, że nie jest niechętny dostarczaniu za określone gratyfikacje poufnych informacji o wewnętrznych sprawach szpitala, podczas siódmego wymienili się telefonami i ustalili, że powinni się niedługo ponownie spotkać. Teraz, bogatszy mniej więcej o trzydzieści tysięcy dolarów, Andrew wpisał fikcyjne nazwisko do księgi gości przy Federal laza 100 i jechał windą do znajdujących się na dwudziestym ósmym piętrze biur kancelarii Wasserman i Mallon. Jego związek z adwokatem był chwiejny. Andrew ani nie lubił go, ani mu nie ufał, i choć Mallon był zbyt śliski, aby się deklarować co do swoich
zapatrywań, uważał, że te uczucia są wzajemne. Oczywiście obaj odnosili z kontaktu korzyści, a informacje, jakie Truscott miał tego dnia w aktówce, należały do tych, które sprawią, że współpraca będzie kontynuowana. Mosiężne plakietki na mahoniowych drzwiach do firmy wymieniały czterech partnerów i mniej więcej dwudziestu współpracowników. Jeremy Mallon okazał się jedynym, który był adwokatem i lekarzem. Wielkie wnętrze z oszkloną biblioteką i wielostanowiskową recepcją zdobiły oryginalne obrazy olejne, wśród których były dzieła Sargenta, O'Keeffe'a i mały Wyedi. Truscott zastanawiał się, ile zwycięstw i ugod w sprawach o popełnienie błędu lekarskiego było potrzebnych, aby stworzyć taką kolekcję. Zaraz po wejściu na teren recepcji Andrew poczuł zapach chińskiego jedzenia. Zatrzymał się na krótko przed Sargentem i uderzająco pięknym obrazem współczesnego realisty Scotta Pryora, a następnie podążył za zapachem do gabinetu Mallona. Choć liczba rozrzuconych na tekowym biurku kartonów sugerowała mały bankiet, w środku był tylko Mallon. — Wchodź, Andy, wchodź. — Mallon dał znak pałeczkami, by gość usiadł. — Nie wiedziałem, co chcesz, więc zamówiłem wszystkiego po trochu. Andrew aż się skulił na dźwięk zdrobnienia swojego imienia, którego nigdy nie lubił. ANDY. Mimo sążnistych sum, jakie dostawał, był bardzo czujny w kontaktach z Mallonem — farciarzem, który cokolwiek robił, zdawał się zawsze dążyć do jakiegoś ukrytego, innego celu. Andrew był przekonany, że gdyby posłużyło to sprawom Mallona, adwokat zjadłby go z takim samym beznamiętnym entuzjazmem, z jakim pochłaniał kaczkę po pekińsku. — W lodówce pod barkiem jest piwo, wino, wszystko, co chcesz. Wybacz mi, jeżeli zanadto popędzam, ale Axel czeka na mnie z pisaniem felietonu, a w moim klubie jest przyjęcie, na które żona kazała mi przyjść. — Nie ma problemu. Mój klub. Choć Andrew nie czuł się najlepiej w obecności Mallona, podziwiał jego potęgę i styl. Nie po raz pierwszy, odkąd zaczęli się spotykać, przeszło mu przez myśl, jak by to było, gdyby kroczył drogą kariery prawniczej. Gdzieś niedaleko stąd, na mosiężnej plakietce mogłoby być napisane: WASSERMAN, TRUSCOTT I MALLON. — Oglądałeś wieczorne wiadomości? — spytał Mallon. — Nie, dopiero wyszedłem z pracy. .— Ten cholerny Paris trafił do wszystkich trzech stacji. Niedobrze mi się robi na widok jego gęby. — Co krąży, to dotrze, gdzie trzeba — powiedział Andrew i poklepał aktówkę. — Mam nadzieję, że to, co masz, jest dobre, bo zaczyna nam brakować czasu. — A co masz na myśli? — Dokładnie to, co powiedziałem. Konkurencja w służbie zdrowia robi się z dnia na dzień ostrzejsza. Wielkie ryby połykają małe rybki. Nikt nie jest bezpieczny i każdy ma lekką paranoję. W tej chwili Everwell jest w niezłej sytuacji, ale zaczyna im brakować łóżek i przestrzeni biurowej i uznali, że nie mogą już zbyt długo czekać, aż BCM pójdzie z torbami. Zastanawiają się nad innymi możliwościami, z których najtańsza będzie o wiele milionów droższa od kupienia spalonego BCM. O wiele milionów. Poza tym każdy inny zakup da znacznie mniej miejsca i wyposażenia. Potrzebujemy tego szpitala. — Słyszałem plotki o dużych zwolnieniach, które planuje się w BCM. Czy nie wskazuje to na pogarszanie się sytuacji finansowej? — Andy, między plotkami a faktami jest przepaść. Może i ludzie plotkują o zwolnieniach, lecz mój informator w BCM doniósł mi o rozpoczęciu dodatkowego naboru pracowników. To nie wszystko. Od kilku lat mam dobry kontakt z kilkoma naprawdę dużymi kredytodawcami szpitala, w tym z bankiem, który udzielił im pożyczki pod hipotekę. Ostatnio przekazano mi, że Paris i jego doradca finansowy Colin Smith przestali się skrobać z forsą. Nawet zaczęli spłacać niektóre rachunki. Moim zdaniem chodzi o tę fundację, o której Paris mówił w przemówieniu. — Wtedy po raz pierwszy o niej usłyszałem. — I na pewno nie ujawnił nazwy? — Słuchałeś taśmy. -— Chcę mieć nazwę tej fundacji, Andrew, i to szybko. Jak dowiemy się, z kim mamy do czynienia, będziemy mieli szansę na jakieś działanie. Jeżeli Parisowi i Smithowi uda się wyciągnąć ten szpital z dna, prawdopodobnie nigdy więcej się do niego nie dobierzemy. Nie zapominaj, o jaką stawkę dla nas obu się gra.
— Jeżeli zdobędę dla ciebie tę nazwę, oczekuję, że choć drobna część z tych milionów, o których wspomniałeś, trafi do mnie. — TrUscott sam był zdziwiony, że to wypowiedział. Oczy Mallona błysnęły. — Andrew, zrób sobie przysługę i nie próbuj przykręcać nii śruby — powiedział z mrożącym krew w żyłach spokojem. -_ Rozumiemy się? Przynieś mi tę nazwę i pozwól, że wybiorę nagrodę dla ciebie. Obaj wiemy, że nie masz przyszłości w Szpitalu Chrupiącego Batona. Kropka. Muszę ci przypominać, że pomijając kilka szpitali na zadupiu, rynek jest zapchany chirurgami? Możesz się założyć, że tych paru nielicznych, których się jeszcze zatrudni na porządnych etatach, było szefami rezydentów. Tego nigdy nie będziesz mógł umieścić w swoim CV. Twoja przyszłość jest przy nas, Andy... ty o tym wiesz i my o tym wiemy. Pomóż więc nam i zdobądź dla mnie tę nazwę. Truscott poczerwieniał. Bez dwóch zdań w negocjacjach nie dorastał do pięt Mallonowi — specowi od manipulacji i panowania nad ludźmi. Mógł jedynie wziąć się w garść i się od niego uczyć. Kiedyś jego dzień na pewno nadejdzie. — Sprawa jasna — stwierdził lakonicznie. — To świetnie. Co masz dla mnie w tej teczce? Andrew podał Mallonowi kartkę, którą dostał od Sarah, kserokopie historii chorób oraz kilka swoich notatek. — To dotyczy Sarah Baldwin. — Rozumiem. Kolejny cierń w naszym tyłku. Ta baba stała się ulubienicą mediów. Andrew okiem wyobraźni widział siedzącą przed nim w kawiarni Sarah — przyszłą szefową rezydentów ginekologii — z samozadowoleniem wygłaszającą mu wykład o sile działania terapii niekonwencjonalnej. — Twój przyjaciel Devlin może będzie w stanie to zmienić — stwierdził. Mallon popatrzył na przygotowaną przez Sarah ulotkę. — Sangwinaria kanadyjska, liście księżycowego smoka, Usypiacz słoni... To jakieś zioła? — Dokładnie. Parzy się je i pije jako coś w rodzaju herbatki. Jak widzisz, każdy składnik ma kilka nazw. Baldwin poleca je jako lepsze od standardowych preparatów zalecanych ciężarnym kobietom. Twierdzi, że jakieś przeprowadzone w dżungli badanie udowodniło przewagę tych ziół nad... jak to określa... „przetworzonymi witaminami". — Fascynujące. Mów dalej, Andy. — Niemal wszyscy w BCM uważają, że Summer jest drugim przypadkiem DIC w naszym szpitalu. To nieprawda. Jest trzecim - — Pchnął w kierunku Mallona list od nowojorskiego patologa. — Jak bez trudu zauważysz na podstawie dokumentów szpitalnych, które skopiowałem, wszystkie trzy kobiety... z których dwie zmarły, a jedna ciągle jeszcze przebywa w szpitalu... poza tym że były pacjentkami BCM, łączyło jeszcze jedno: wszystkie trzy wybrały herbatkę Baldwin. Mina Mallona wyraźnie mówiła, że dalsze wyjaśnienia nie są konieczne. — Czy przepisuje to jakikolwiek inny ginekolog? — Nie. — Skąd więc bierze ten środek? — Od jakiegoś zielarza w Chinatown. Chcesz, żebym się dowiedział od kogo? — Jak najbardziej. Dziś jednak z tym nie zdążymy. Po naszym spotkaniu wyślę faks do Devlina i nie martw się, nikt więcej nie położy ręki na tych dokumentach. Myślisz, że te zioła mogły wywołać krwawienie? — Same w sobie nie, znane sąjednak przypadki... tak naprawdę jest ich nawet dużo... alergii na określony związek, powodujących uwrażliwienie pacjenta na inne czynniki. — Podaj mi jakiś. — Mallon przysunął sobie notatnik. — Niech się zastanowię... szereg antybiotyków... prawdopodobnie najbardziej znanym jest tetracyklina... powoduje u określonych osób bardzo silną wrażliwość na promienie słoneczne. Mechanizm tej reakcji nie jest do końca znany, w każdym razie może być ona bardzo, naprawdę bardzo poważna. Nie ma możliwości określenia z góry, które osoby spośród biorących tetracyklinę się uwrażliwią... u wielu absolutnie nic się nie dzieje... mówi się więc każdemu, kto dostaje lek, żeby w czasie przyjmowania go wychodzić na słońce tylko w ubraniu. — Przypomniałem sobie teraz o tym. Zbadałeś ten spis? — Tylko go pobieżnie przejrzałem. Nic z niego nie rozumiem. Próbowałem sprawdzić kilka z zawartych w tym ziół. — I?
— Będzie się tym musiał zająć ktoś, kto ma więcej czasu ode mnie i dostęp do lepszej biblioteki. Rozmaite nazwy... naukowe, Zachodnie, azjatyckie... powodują, że sprawa jest dość skomplikowana. — Im bardziej to będzie skomplikowane, tym lepiej — stwierdził Mallon. — Pojawią się liczne możliwości nieporozumień, problemy językowe, błędne listy przewozowe... — Niedostateczna kontrola dawkowania — dodał Andrew. - Zanieczyszczenie przez inne zioła lub pestycydy. — Strach pomyśleć, zwłaszcza jeśli któreś z tych ziół może mieć wpływ na krzepliwość krwi. — Mallon zamilkł i, nieobecny duchem, przez kilkadziesiąt sekund stukał w blat gumką. — No tak, wszystko miałoby większy potencjał, gdybyśmy wiedzieli więcej o biologii — stwierdził w końcu. — Zanim to jednak nastąpi, sądzę, że Devlinowi uda się wykorzystać to, co już mamy. Ten materiał zapowiada się nieźle. Całkiem nieźle, Andy. — Też tak uważam. — Jak wygląda twój związek z Sarah Baldwin? Truscott się zastanowił. — Nic nas nie łączy — odparł po chwili. — W takim razie zrób wszystko, co w twojej mocy, aby dowiedzieć się na jej temat, ile się da. Co tylko możliwe. — Mallon wyjął z szuflady dwie koperty. — Nagroda za twoją lojalność i za tę informację — stwierdził i podał mu jedną z nich. — A to jest list od dyrektora do spraw medycznych Everwell, o który prosiłeś. Zawarta w nim obietnica wiąże się z założeniem, że Everwell przejmie BCM. Nie będzie przejęcia, nie będzie stanowiska. Jasne? — Jak najbardziej. — To dobrze. Lubię jasne sytuacje. Świetnie sobie radzisz, Andy. Naprawdę świetnie. — Malłon wsunął otrzymane materiały do aktówki i zatrzasnął ją. — Chyba lepiej będzie nie faksować tego Devlinowi, lecz osobiście mu to zawieźć. Przepraszam, jeśli ci się wydaje, że cię popędzam, ale żona na mnie czeka... — Nie ma sprawy — stwierdził Truscott i ruszył do wyjścia. — Mam przynajmniej tygodniowe zaległości w spaniu i powinienem to trochę nadrobić, zwłaszcza że jutro rano spotykam się z Wiliisem Graysonem. — Z TYM Wiliisem Graysonem? — Tak. Nie wspomniałem o tym? Boże, ale tępak ze mnie. Miałem zamiar ci o tym powiedzieć, ale tak mnie zaabsorbowała sprawa... — O czym zamierzałeś mi powiedzieć? — Dziewczyna, która przeżyła DIC, ta, która leży w naszym szpitalu... — To co? — Okazało się, że to córka Graysona. — Słucham? — Nie znam całej historii, lecz wygląda na to, że od lat żyje skromnie pod nazwiskiem Lisa Summer. Grayson przyleciał dziś rano śmigłowcem i poumawiał się z każdym lekarzem, który miał jakiś związek z leczeniem jego córki. — Dlaczego? —- Nie wiem. Podejrzewam, że chce się dowiedzieć, co dokładnie się wydarzyło. Mam się z nim widzieć o jedenastej. Mallon podrapał się w podbródek. — Wiesz, gdzie się zatrzymał? — Grayson? Nie mam pojęcia. — Nieważne. Mogę się dowiedzieć. W jakim stanie jest jego córka? — Ma depresję jak cholera, z medycznego punktu widzenia jej stan jest jednak zadowalający. Ramię... to co z niego zostało... goi się dobrze. — I straciła dziecko? — Zgadza się. — Wnuk Willisa Graysona... — Słucham? — Nic, nic. — Mallon nagle jakby zapomniał o obecności Andrew, złapał słuchawkę stojącego na najbliższym biurku telefonu, zadzwonił do Axela Devlina i przekazał, że wkrótce pojawi się u niego goniec ze „specjalną przesyłką". Potem wybrał kolejny numer. — Z kim mówię? Z Brigitte? O, Luanne... co słychać? Jeremy Mallon przy aparacie... Świetnie, po prostu świetnie, dziękuję. Wiesz o przyjęciu, tak? Tak, dokładnie, jest tam właśnie pani Mallon i czeka na mnie. Mogłabyś ją odnaleźć i przekazać, że przyjdę późno? Powiedz jej, że jeżeli nie zjawię się do dziesiątej. Wcale mnie nie będzie. Zrozumiałaś?... Dziękuję, Luanne. Bardzo ci dziękuję. Zadzwonię jeszcze w tym tygodniu. — Odłożył
słuchawkę. — Myślę, że Mary Ellen nie wyrzuci za burtę siedemnastu lat małżeństwa z powodu jednej nieobecności na przyjęciu... — powiedział bardziej do siebie niż do Truscotta. — Posłuchaj, Andy: zostaję tutaj, muszę zadzwonić. Trafisz sam do wyjścia? — Oczywiście. Będziesz próbował skontaktować się z Graysonem? — Gość ma na pewno kupę adwokatów, wątpię jednak, by któryś miał lekarskie wykształcenie. Tacy jak Grayson zawsze chcą mieć tylko to, co najlepsze. Muszę znaleźć jakiś sposób na Poinformowanie go, kto jest najlepszy w tym zakresie działań prawnych. Uważaj na siebie. Nie czekając na wyjście Truscotta, wrócił do swojego biurka. AKCEPTUJ ALBO PROTESTUJ Axel Devlin 6 lipca Miejsce akcji: Szpital Chrupiącego Batona, znany jako Bostońskie Centrum Medyczne (BCM). Podczas konferencji prasowej, w której uczestniczył niemal każdy, kto ma mikrofon, Glenn Paris, znany jako Kalifornijskie Marzenie, poinformował opinię publiczną o najnowszych troskach dręczących jego kiedyś dostojną instytucję leczniczą. Wygląda na to, że wśród pacjentek oddziału ginekologicznego BCM — znane są nam TRZY PRZYPADKI ~ doszło do pojawienia się straszliwej choroby krwawiennej, zwanej DIC. Jedna z biedaczek straciła w efekcie ramię, pozostałe dwie — życie. Nienarodzone dzieci wszystkich tych kobiet zmarły, zanim udało sieje sprowadzić na świat. PIĘĆ ZGONÓW; JEDNO KALECTWO. To poważna sprawa, moi drodzy. Poważna i przerażająca jak cholera. Paris, zawsze przykładający wielką wagę do wizerunku, odegrał wczoraj gładkie i zgrabne przedstawienie, którego celem było złagodzenie niepokoju opinii publicznej, wynikłego z nagłej epidemii śmiercionośnej choroby. Wybrani lekarze przedstawili wyjaśnienia z punktu widzenia medycyny, Paris obiecał przeprowadzenie natychmiastowego dochodzenia przez wydział epidemiologii Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie, a na koniec lek. med. Sarah Baldwin — zielarka, akupunkturzystka i ginekolog — wyjaśniła, w jaki sposób „skoczyła" na pomoc z wiernymi igłami do akupunktury w dłoni, aby ratować życie ostatniej ofiary DIC. Okazuje się jednak, że ani doktor Baldwin, ani pan Paris nie raczyli się podzielić z opinią publicznąjedną informacją o tym, co łączyło wszystkie trzy kobiety, które zapadły na DIC. Wszystkie przyjmowały SPECJALNY SPECYFIK CIĄŻOWY, spreparowany osobiście przez doktor Baldwin. Jest on sporządzony z dziewięciu ziół i korzeni o takich nazwach, jak Księżycowy smok czy Usypiacz słoni. Dobra pani doktor poleca preparat wszystkim swoim pacjentkom zamiast wypróbowanych i wiarygodnych (oraz sprawdzonych przez FDA) witamin ciążowych. Dwie spośród pacjentek przyjmujących ten SPECJALNY PREPARAT CIĄŻOWY nie żyją, a trzecia jest okaleczona. Zbieg okoliczności?! Przedstawiłem tę sprawę zaprzyjaźnionemu farmaceucie i ciągle jeszcze próbuję zetrzeć mu z twarzy zdziwioną minę. Otrzymał listę ziół zawartych w eliksirze doktor Baldwin i obiecał przeprowadzić dla nas kilka badań. Do ich zakończenia nawet on nie będzie jednak w stanie odpowiedzieć na szereg pytań: Skąd pochodzą te zioła i korzenie? Kto bada, czy nie sąskażone?! Kto bada skład preparatu? To niesamowite, co może się dziać, jeżeli zakładowi leczniczemu pozwoli się coraz bardziej oddalać od głównego nurtu ogólnie uznanej opieki medycznej. Bądźcie czujni... i nie mówcie potem, że stary Machacz Toporem was nie ostrzegał... Rozdział 13 6 lipca Sarah stała w sali operacyjnej pod lampą emitującą białoniebieskie światło o barwie arktycznego lodu. Na galerii obserwacyjnej siedzieli i obserwowali ją chyba wszyscy, z którymi miała kontakt w czasie pełnego wydarzeń weekendu. Przyjmowała poród za pomocą cesarskiego cięcia. — Jaka szkoda, pani dziecko nie żyje — powiedziała do pacjentki, której twarz była zakryta prześcieradłem. Odwróciła się do galerii i ukłoniła się. — Wielka szkoda, proszę państwa. Jej dziecko nie żyje. Jaka szkoda... Glenn Paris uśmiechał się do niej przyzwalająco, tak samo rozpromienieni byli Randall Snyder i Annalee Ettinger. Alma Young — ubrana w strój pielęgniarki — klaskała i posyłała jej całusy. Kilku dziennikarzy spośród obecnych na konferencji prasowej uniosło kciuk w geście aprobaty, kilku fotografów błysnęło
fleszem. Zaczerwieniła się i jednym szarpnięciem ściągnęła prześcieradło, pod którym leżała ona sama. Zamiast oczu miała krwawe zagłębienia, usta zaś otwarte w niemym krzyku śmierci. Sarah obudziła się z krzykiem, oblana zimnym potem. Dochodziło wpół do piątej rano. Drżąc, wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Zrobiła sobie herbatę i zaczęła napuszczać gorącą wodę do wanny. Przerażała ją nie tylko treść snu, ale także fakt, że jej się przyśnił. W młodości przez wiele lat była niewolnicą wszelkiego rodzaju koszmarów sennych. Stały scenariusz — powracający nieraz dwa, nawet trzy razy w tygodniu — ukazywał ją związaną, zakneblowaną i kompletnie bezradną. Ten zasadniczy wątek rozwijał się różnie — dźgano ją nożem, bito, duszono, zrzucano z dużej wysokości, topiono w morzu. Nigdy nie widziała w snach twarzy dręczącej osoby, nie miała jednak najmniejszej wątpliwości, że jest to mężczyzna. Czasami — choć rzadko — przypalał ją papierosem. Bywały okresy, kiedy koszmary tak bardzo ją męczyły, tak zdominowały jej życie, że najchętniej po prostu nie chodziłaby spać. Mając dwadzieścia kilka lat, powodowana sugestią zatroskanego nauczyciela, zaczęła chodzić na psychoterapię. Dla pani psycholog było jasne, że przyczyną horroru było jakieś wydarzenie w życiu Sarah — jednorazowe albo wielokrotne. Terapeutka robiła, co mogła, by odkryć przyczynę, lecz matka Sarah, która coraz bardziej popadała w demencję, nie była w stanie dostarczyć wielu użytecznych informacji. Psycholog posłała Sarah na kilka sesji hipnozy, raz nawet zawiozła ją do Syracuse, na konsultację w uniwersyteckim ośrodku zdrowia. Nic nie pomagało — Sarah po prostu nie była w stanie nawiązać kontaktu z jakimkolwiek wydarzeniem w dzieciństwie, które mogłoby stać się ogniskiem zapalnym tak dziwacznych i obezwładniających fantazji. W czasie studiów dręczące sny stały się rzadsze, choć nie mniej przerażające. Sarah poszła na kolejną psychoterapię i cykl sesji hipnozy, zgodziła się nawet brać lek stworzony zdaniem jej lekarza do zmiany neurologicznych wzorców snu. Zamiast poprawić sen, lek pogorszył jej średnią ocen. Wreszcie nadszedł spokój. Rozwiązanie przynieśli prości ludzie z gór, dla których objechała pół świata. We wsi u stóp gór Luang Chiang Dao, kilka kilometrów od granicy z Birmą, doktor Louis Han oddał ją w ręce uzdrowiciela — pomarszczonego, mocno Zgarbionego mężczyzny, który zdaniem Hana miał ponad sto dziesięć lat. Uzdrowiciel, posługujący się dialektem mandaryńskim, którego Sarah nie rozumiała, korzystał z pomocy Hana jako tłumacza. Uważał, że nieistotne jest, czy koszmary senne są wynikiem Wydarzeń z przeszłości, czy takich, które jeszcze się nie zdarzyły. Liczy się jedynie to, że Sarah nie ma spokoju w czasie snu. Jej dzienny duch przewodni pozostaje cały czas z nią związany, 3 wycieńczające sny nie są niczym innym jak złością ducha 'niezadowolonego z zatrzymywania na siłę i wyrazem żądania zerwania w nocy łączących ich więzów, by móc odpocząć i się odnowić. Zdaniem starca Sarah potrzebowała tylko jednej rzeczy, żeby pozbyć się koszmarów sennych: spędzenia na koniec każdego dnia kilku minut w spokoju i kontemplacji, w trakcie których najpierw ściskałaby swego ducha przewodniego, a następnie go puszczała. Nawet Louis Han nie znał składu herbatki, którą uzdrowiciel zaparzył dla niej tego wieczoru, Sarah bez obaw ją jednak wypiła i wkrótce zasnęła. Kiedy obudziła się po dwóch dobach, czuła, że ma w sobie dziennego ducha — pięknego, śnieżnobiałego łabędzia. Od tego czasu co wieczór medytowała przed snem, nieraz widząc przy tym, jak biały łabędź odlatuje. Jej dni —nawet te najbardziej męczące — zaczęły się kończyć spokojnie, a wyraźne jak film koszmary, z którymi nie mogła sobie poradzić, nie pojawiły się więcej. Do dziś. O tak wczesnej porze w rurach jej budynku było dużo ciepłej wody — za kilka godzin nie wystarczy jej nawet na skromny prysznic. Sarah dolewała gorącej wody do wanny cienkim, ale nieprzerwanym strumieniem, aż uznała, że drżenie zniknęło na dobre. Wszystko, co się wydarza, ma SwoJą przyczynę, przypomniała sobie często powtarzaną maksymę. Wiara w nią stanowiła jeden z fundamentów, na których zbudowała swoje życie. Wszystko, co się dzieje, jest dla nas nauką albo ma skierować nas w nową, ważniejszą stronę. Kiedy skończyła się wycierać i włożyła szlafrok, informacja, którą zawierał nocny koszmar — tak naprawdę to dwie
informacje — była dla niej dość jasna. Po pierwsze — było to zrozumiałe, ale nie całkiem do przyjęcia — pozwoliła, aby wymagania zawodowe wygrały z życiem pozazawodowym. Czas, który poświęcała na medytację i refleksję, coraz bardziej się skracał i stał nieefektywny. Straciła kontakt ze swoim duchowym ja. Coraz mniej uwagi zwracała na Sarah i w coraz większym zakresie wierzyła w to, że pomaganie innym dostarczy jej dość sił, by radzić sobie z kolejnymi dniami. Koszmar nocny dowodził, że tak nie jest. Informował ją także o czymś innym: dość występów na „wielkiej scenie". Wykłady dla studentów i rezydentów to jedno, a bycie źródłem wiadomości prasowych i telewizyjnych to coś innego. Postanowiła, że wraca do podstaw i swych zasadniczych zajęć. Koniec z kamerami i wywiadami. Podeszła do okna. Matowe, szare niebo rozświetlały pierwsze promienie światła, odbijające się w mgiełce deszczu. Koszmar nocny przyniósł jeszcze jedno: dałjej nieco dodatkowego czasu przed pójściem do pracy. Czasu na koncentrację, odzyskanie perspektywy. Postanowiła, że od tego dnia — poza dyżurami w szpitalu — będzie codziennie ustawiać zegarek dwadzieścia minut wcześniej. Włączyła kasetę z odgłosami oceanu, położyła na podłodze wielką poduszkę i usiadła na niej w pozycji lotosu. Pozwól robić mi dziś to, co należy, pomyślala, uspokajając się kilkoma głębokimi oddechami. Dla moich pacjentów i dla mnie... pozwól mi robić to, co trzeba... Jej oddech spowolniał i spłycił się. Napięcie mięśni zaczęło znikać. Myśli rozpraszały się i coraz mniej przeszkadzały. W tym momencie zadzwonił telefon. Po piątym dzwonku było jasne, że zapomniała włączyć automatyczną sekretarkę, po dziesiątym, że dzwoniący był zdeterminowany albo miał problemy. Stawiając sto do jednego, że to pomyłka lub —jeszcze gorzej —jakiś wariat, Sarah podpełzła do telefonu. — Halo? — powiedziała, odchrząkując. — Doktor Baldwin? — Słucham? — Doktor Baldwin, nazywam się Rick liochkiss. Pracuję dla Associated Press i byłem wczoraj na konferencji prasowej z pani udziałem. — To niezwykłe bezmyślne i niegrzeczne, by dzwonić o tej porze. — Zastanowiła się, czy po prostu nie odłożyć słuchawki. — Czego pan chce? — Na początek interesowałby mnie pani komentarz dotyczący oskarżeń, jakie Axel Devlin wysunął wobec pani w swoim dzisiejszym felietonie... Lisa Grayson siedziała przed lusterkiem i próbowała coś zrobić z włosami. Za parę minut jej ojciec miał złożyć kolejną — trzecią— wizytę w szpitalu. Tym razem zamierzała się z nim zobaczyć. Podjęła tę decyzję poprzedniego wieczoru, lecz przed godziną goniec przyniósł złoty naszyjnik z wygrawerowanym jej imieniem; zamiast kropli nad „i" był brylant. Gdyby na tym się skończyło — innymi słowy ojciec w dalszym ciągu nie starał się zrozumieć, kim ona jest i co się dla niej liczy — prawdopodobnie znów by go odesłała, do prezentu była jednak dołączona notatka. Napisał ją na papierze listowym, który matka Zamówiła wiele lat temu — z ryciną Stony Hill, ich domu. Lisa odłożyła szczotkę i przyjrzała się rysunkowi. Ciekawe, czy jej pokój został przemeblowany. Kolejny raz przeczytała słowa ojca. DROGA LISO Wiem, że jesteś na mnie zła za rzeczy, które zrobiłem i Cię zraniły. Przepraszam, bardzo przepraszam za to, że nie poświęciłem więcej czasu, by Cię lepiej zrozumieć. Potrzebuję Ciebie. Wybacz mi i wróć do mojego życia. Obiecuję, że tym razem wszystko będzie się odbywać na Twoich zasadach. Kocham Cię TATA Przepraszam. Pięć lat. Oboje stracili po pięć lat życia. Jeżeli on naprawdę zrozumiał, że to były jedyne słowa, które chciała usłyszeć... Przepraszam... potrzebuję Ciebie. Lisa dotknęła bandaża na kikucie. Teraz ona też go potrzebowała. Może zawsze go potrzebowała? Dumanie przerwał dzwonek telefonu. — Halo? — Liso, tu Janinę z dyżurki pielęgniarek. Jest tu znów twój ojciec. — To dobrze. Czas się z nim zobaczyć. Mogłabyś go przysłać? Kiedy Wiljis Grayson zapukał i wszedł do jej pokoju, Lisa stała naprzeciwko drzwi. W jednym ręku trzymał różę, w drugim gazetę. Przez chwilę stał w otwartych drzwiach i starał się wyczuć jej nastrój, potem rzucił gazetę i
kwiat na łóżko i podszedł, by objąć córkę. — Nie masz pojęcia, jak bardzo bez ciebie cierpiałem. — Tato, napisałeś, że bardzo ci przykro za sposób, w jaki mnie traktowałeś, i za to, że mnie odepchnąłeś. Wystarczyło, byś to tylko powiedział. — Chcę, żebyś pojechała ze mną do domu. Jeszcze dziś. — Chyba nie zdążą mnie tak szybko wypisać. — Jeśli każesz, zrobią to jeszcze dziś. Rozmawiałem już z doktorami Snyderem i Blankenshipem. Obraz twojej krwi wrócił do normy, a szwy możemy ci zdjąć w naszym szpitalu. — Co z moim pokojem? — W Stony Hill? — Tak. — Dlaczego... jest, jaki był. Wygląda tak samo jak w dniu, w którym... jest taki jak zawsze. Zamierzasz przyjechać? — Muszę spakować w domu kilka rzeczy i chcę się pożegnać z współmieszkankami. — Pomożemy ci z Timem — powiedział z podnieceniem Grayson. — Twoja przyjaciółka będzie u nas zawsze mile widziana i będzie mogła zostać tak długo, jak sobie zażyczy. Rozmawiałem z niil kilka razy. To bardzo miła osoba. — Możemy natychmiast stąd odejść? — Zawiadomimy pielęgniarki i natychmiast po tym, jak twoi lekarze zajrzą na oddział i wypiszą zlecenie, możemy znikać. — Chciałabym przed odejściem zobaczyć się z doktor Baldwin. Twarz Graysona stężała. — Liso, mogłabyś na chwilę usiąść? Musimy o czymś porozmawiać. Podał jej „Heralda", złożonego tak, by felieton Axela Devlina był na wierzchu. — Dwie kobiety zmarły? To prawda? — Obawiam się, że tak. Brałaś te zioła? — Co tydzień. Pod koniec dwa razy w tygodniu. Obie kobiety też je brały, tak? Grayson skinął głową. — Liso, na zewnątrz stoi dwóch ludzi, z którymi chciałbym, byś porozmawiała. To adwokaci. Chcę, by nas reprezentowali. — Reprezentowali nas? Grayson wskazał na jej bandaż. — Jeżeli ktoś, ktokolwiek, jest odpowiedzialny za to, a także za to, co... co się stało z moim wnukiem, twoim synem, chcę, by zapłacił tak samo drogo, jak ty zapłaciłaś. — Ale doktor Baldwin... — Liso, nie twierdzę, że to ona jest odpowiedzialna... czy ktokolwiek inny. Chcę tylko, byś porozmawiała z tymi dżentelmenami. — Ale... — Skarbie, od tego czegoś zmarły dwie kobiety i ich dzieci. Musimy przebadać sprawę. Dla nich, dla ciebie, a szczególnie dla tych, które mogą być następne. — Jeśli obiecasz, że nie stanie się nic bez mojej zgody... — Obiecuję. — Tato, mówię poważnie. — Nie stanie się nic, na co nie wyrazisz zgody. Porozmawiasz teraz z tymi ludźmi? — Jeżeli bardzo ci na tym zależy. — Zależy mi. Grayson podszedł do drzwi i dał znak. Po chwili do środka weszło dwóch mężczyzn z aktówkami w dłoniach. Jeden miał nadwagę, drugi był chudy i kanciasty, miał twarde, szare oczy. — Panna Lisa Grayson — powiedział z dumą jej ojciec i wskazał na tęższego z mężczyzn. — To jest Gabe Priest. Jego firma prowadzi sporo naszych interesów na Long Island. Adwokat podszedł do Lisy i zaczął podawać jej prawą rękę, kiedy się zorientował, co robi. Natychmiast cofnął się o krok, — A ten pan będzie się zajmował naszymi sprawami w Bostonie — powiedział Grayson i wskazał na drugiego z przybyłych, dając mu znak, by podszedł. — Liso, chciałbym, byś poznała pana Jeremy'ego Mallona. Rozdział 14 Piętnaście po pierwszej po południu Sarah po raz pierwszy w swoim zawodowym życiu poprosiła na sali operacyjnej, by ją zastąpiono. Podwiązanie jajowodu za pomocą laparoskopu było zabiegiem dość prostym, do tego miała wielką ochotę go
przeprowadzić, poranek był jednak łańcuchem konferencji, wyjaśnień, rozmów telefonicznych i kolejnych rozmów telefonicznych. Bez względu na to, jak bardzo się starała, nie była w stanie się skoncentrować na tyle, by czuć się na sali operacyjnej swobodnie. Dla lekarza, którego rozpraszają poważne problemy — zawodowe albo osobiste — nie ma gorszego ani bardziej niebezpiecznego miejsca od szpitala. Sarah nieraz słyszała to stwierdzenie na obowiązkowych wykładach, na których omawiano zagadnienia minimalizacji ryzyka zawodowego oraz problematykę odpowiedzialności zawodowej, nigdyjednak nie poczuła jego znaczenia na własnej skórze. Jeden z wykładowców ujął to tak, że w najlepszym wypadku, ryzyko popełnienia poważnej pomyłki jest niczym kruk, który nieustannie siedzi na ramieniu lekarza i karmi się jego zmęczeniem, brakiem czasu, rutyną i utratą koncentracji. Rozpadające się małżeństwo, problemy finansowe, alkohol, narkotyki albo wszelkiego rodzaju zarzuty o niedociągnięcia zawodowe jeszcze zwiększają istniejące ryzyko. Chwilowe rozkojarzenie, pominięcie przecinka przy ordynowaniu leków, niezauważenie zmiany w wynikach któregoś z badań laboratoryjnych — możliwości katastrofy w instytucji zajmującej się opieką zdrowotną były nieskończone i często bardzo dobrze Zakamuflowane. Jeśli lekarz będzie chirurgiem, myślała Sarah, którego dręczy niepokój, że Jego problemy mogą zostać publicznie ujawnione, to kruk wykładowcy natychmiast zamieni się w węża. Wzięła filiżankę herbaty, poszła do pustego pokoju na piętrze, gdzie mieściły się kwatery sypialne rezydentów, i położyła się, próbując usunąć tępy ból głowy. Po telefonie od dziennikarza z Associated Press, który przerwał jej medytację o wpół do szóstej rano, odebrała trzy następne — też od reporterów, którzy chcieli się dowiedzieć, co sądzi o felietonie Axela Devlina. Po dziesiątym: „Bez komentarza" i czwartym: „Proszę więcej do mnie nie dzwonić", wyłączyła telefon. Krótka próba powrotu do medytacji okazała się bezowocna. Zdecydowała się w końcu włożyć na kombinezon ze spandexu żółtą nieprzemakalną kurtkę i w drobnym deszczu pojechała na rowerze do sklepiku na końcu ulicy. W środku było trzech klientów. Sarah miała wrażenie, że robi coś zakazanego, zapłaciła za kawę i pączka, potem, jakby nigdy nic — za „Heralda". Wyszła, schowała się we wnęce i przejrzała, a potem bardzo dokładnie przeczytała prozę Axela Devlina. Felieton bardzo ją wzburzył, nie tyle jednak z powodu treści, co bezczelnych przekręceń i ewidentnego zamiaru zrobienia jak największej krzywdy. To, co napisał Devlin, było w zasadzie zgodne z faktami: wszystkie trzy ofiary DIC były ambulatoryjnie konsultowane przez Sarah i wszystkie zdecydowały się na zestaw ziołowy, ale przyczyna ich krwawienia nie miała z tą decyzją najmniejszego związku. Zioła były w stu procentach zgodne z mieszanką, której przewaga nad preparatem syntetycznym została udowodniona w badaniu naukowym. Miała kopie artykułu, w którym zostało to opisane — opublikowanego po angielsku w jednym z najbardziej prestiżowych azjatyckich czasopism naukowych — i mogła przedstawić je na każdą prośbę. Za zawartość i czystość ziołowej mieszanki gwarantował Kwong Tian Wen, jeden znajstarszych, najbardziej doświadczonych i najbardziej uznanych zielarzy na północnym wschodzie. Bez trudu dałoby się dowieść, że czystość jego produktów jest równa, a może nawet przewyższa czystość preparatów wytwarzanych przez firmy farmaceutyczne — zwłaszcza dotyczy to gencryków. Odkąd regulacje rządowe zaczęły wymagać wszędzie, gdzie tylko się dało, substytutów gencrycznych, od czasu do czasu zdarzało się, że różnym pozbawionym skrupułów firmom zarzucano rozprowadzanie leków nieodpowiadających wymaganym standardom. Wielokrotnie niższą wartość miały związki o znaczeniu dla życia pacjentów, kary zaś, jakie nakładano na firmy, najczęściej kończyły się na naganie i drobnym klapsie. Sarah z przyjemnością doprowadziłaby do ujawniania takich zjawisk, tyle że Devlin nie działał uczciwie. Wystarczyło, by poprosił ją o wyjaśnienie — zamiast tego teraz będzie musiała wystąpić na konferencji prasowej, by jasno i wyczerpująco odpowiedzieć na jego zarzuty. W trakcie poranka, który właśnie minął, atmosfera wokół niej nie miała nic wspólnego z poklepywaniami i gratulacjami po zabiegu wykonanym Lisie Summer. Kiedy zjawiła się na oddziale ginekologiczno położniczym, by pójść na obchód, wszędzie leżały egzemplarze „Heralda" — w dyżurce pielęgniarek, przy łóżkach pacjentów, nawet w łazience dla personelu. Wiele pielęgniarek niemal promieniowało wobec niej chłodem, za plecami słyszała
szepty, kątem oka dostrzegała niezbyt miłe gesty. Nikt jednak nie wspomniał wprost o artykule — nikt poza ordynatorem, dyrektorem do spraw personalnych, dyrektorem administracyjnym i rzecznikiem prasowym szpitala. W południe udało jej się wyrwać z tego domu wariatów i pójść do Lisy. Jeżeli ktokolwiek zasługiwał na wyjaśnienia obalające oszczerstwa Devlina, była to właśnie ona. Pusty pokój, sprzątnięty i czekający na następną pacjentkę, był niepokojący — nie bardziej jednak od informacji, że Lisa opuściła szpital razem z ojcem niecały kwadrans temu, nie próbując nawet zadzwonić do Sarah. Nie zostawiła żadnej wiadomości. Zaczekała jedynie na zlecenie wypisu, które wydał Randall Snyder, i poszła sobie. Godzinę później Sarah poprosiła kogoś o zastępstwo przy zabiegu laparoskopowym. O wpół do trzeciej krótka drzemka i trzy aspiryny zmniejszyły Ucisk w głowie. Położyła „Heralda" na metalowym stoliku i wyjęła z szuflady papier do pisania. Zawsze była wojownikiem, ale w niedawnej przeszłości dwa razy postanowiła, że nie będzie uszlachetniać pisaniny Devlina na jej temat jakąkolwiek odpowiedzią. Tym razem jednak nie mogło być mowy o tym, by odwróciła się plecami do jego ataku. Przedstawi i potwierdzi swoje kwalifikacje i nie przestanie działać, dopóki nie ujawni jego destrukcyjnych, nieodpowiedzialnych metod dziennikarskich. W Wellesley bardzo chwalono jej pracę dyplomową z antropologii, za którą dostała wyróżnienie — zarówno za treść, jak i za styl. Nie było powodu, dla którego sama nie mogłaby napisać wstępnej wersji oświadczenia dla prasy, przywołującego Devlina do porządku i równocześnie dobitnie podkreślającego wartość określonych terapii ziołowych. Po raz kolejny starannie przeczytała felieton, tym razem podkreślając kluczowe słowa i frazy. Choć nie miało to zasadniczego znaczenia, przydałoby się poznanie źródła, z którego Devlin czerpał informacje. Glenn Paris mówił o wyniszczających ich firmę przeciekach dotyczących wewnętrznych spraw szpitala, a nawet zagroził „zniszczeniem" tego, kto jest za to odpowiedzialny. Czy felieton, który miała przed sobą, był wynikiem kolejnego przecieku z tej serii, czy ktoś próbował zniszczyć jedynie ją? Specjalny preparat ciążowy... dziewięciu ziół i korzeni... Księżycowy smok... Usypiacz słoni... Czyżby któraś z jej pacjentek poszła do Devlina z rozdawaną przez nią ulotką? Bez sensu. Nigdy nie ukrywała ani faktu istnienia preparatu, ani jego składu i nikt — nawet Devlin — szczególnie się nim nie interesował. Do dziś. Dwie spośród pacjentek... nie żyją, a trzecia jest okaleczona... Zamyślona Sarah wodziła długopisem po kartce. Kto wiedział, że konsultowała w klinice każdą z trzech ofiar? Kto miał dostęp do ich historii chorób? Czy Devlin zaufałby komuś, kto nie jest lekarzem? Skąd pochodzą te zioła i korzenie, Kto bada, czy nie są skażone!? Kto bada skład preparatu? Nawet ton pytań Devlina był profesjonalny. Ktoś dostarczył mu gotowych sformułowań. Ktoś, kto niemal na pewno był lekarzem. Sarah na kilka minut zamknęła oczy i zaczęła przeszukiwać wspomnienia, przeczesywała fakty i możliwości. — Nie... — szepnęła w końcu. — O nie... Rzuciła długopisem o ścianę, złapała kitel i wypadła z pokoju. — Dlaczego, Andrew!? — zawyła, zbiegając schodami. — Na litość boską, dlaczego!? — Dla pieniędzy. To oczywiste — odparł Truscott. Sarah huknęła pięścią w egzemplarz „Heralda", prosto w narysowaną podobiznę Axela Devlina. — Andrew, wiem, że nie lubisz Glenna i tego miejsca, ale od dwóch lat jesteśmy przyjaciółmi. Mogłeś mi zrobić coś takiego dla pieniędzy? —- Nie dla pieniędzy, kochana, dla mnóstwa pieniędzy. A jeżeli chodzi o przyjaźń, to ostatni przyjaciel, jakiego pamiętam, ukradł mi w czwartej klasie rower i dał go dziewczynie, która mu się podobała. ¦— Andrew... .— Poradzisz sobie, mała. Jesteś prawdopodobnie najbardziej kompetentną kobietą, jaką znam. Nie zapominaj, że nie istnieje coś takiego jak zła sława. Istnieje tylko sława. Ten artykuł wzbudzi publiczne zainteresowanie twoją osobą. — To bzdura i doskonale o tym wiesz. Kto ci płacił? Devlin? Eyerwell? — Tak naprawdę to nie twój interes, kto mi płacił. Poza tym nie minąłem się
nijak z prawdą... ani o tobie, ani o tym szpitalu. Konsultowałaś wszystkie trzy kobiety i dałaś im swój eliksir. — Przed przekazaniem informacji komuś takiemu jak Devlin mogłeś przynajmniej zadać sobie nieco trudu i porozmawiać ze mną albo przeczytać wyniki badań dotyczące preparatu. Doskonale wiesz, że to, co zrobiłeś... sposób, w jaki to zrobiłeś... jest nie w porządku. Nie możesz przynajmniej tego przyznać? — Coś ci powiem — stwierdził Truscott z nagłą gwałtownością. — Przyznam, że to, co zrobiłem, było nie w porządku, jeżeli ty przyznasz, że od chwili pojawienia się tutaj irytowałaś ludzi swoim świętojebliwym podejściem do niedociągnięć i bezduszności w działaniu nieszczęsnych, ograniczonych lekarzy akademickich. Chodzisz z nadętą miną, obnosząc się z własnym przeświadczeniem, gdybyście znali wszystkie wielkie tajemnice które ja znam i gdybyście byli tak doskonałymi lekarzami jak ja, które niemal każdego tu przeraża. — Ale... — Pozwól mi skończyć! Może wydaje ci się, że pomagasz nam stawać się lepszymi lekarzami, lecz nawet tutaj... nawet w Szpitalu Chrupiącego Batona, gdzie uchodzi niemal wszystko... jesteś uznawana za czubka. Kobiety uważają, że nie jesteś wystarczająco profesjonalna, a mężczyźni są przez ciebie tak zastraszeni, że omijają cię, jak kapitanowie statków omijają góry lodowe. Zanim więc mnie zaatakujesz, przyjrzyj się sobie. Sarah była niebezpiecznie blisko łez. Została przez tego człowieka skrzywdzona, jednoznacznie skrzywdzona, na dodatek udało mu się zepchnąć ją do defensywy. Przez dwa lata pracy w BCM miała wrażenie, że wszyscy pracownicy szanują ją i akceptują — Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Wiele osób — na przykład Alma Young — wręcz mówiło jej o tym wprost. Należała do tych rezydentów, którzy mogli się pochwalić najlepszymi ocenami. po dwudziestu latach praktyki prywatnej Randall Snyder zastanawiał się, czy przyjąć ją na wspólnika. Dlaczego pozwala temu... temu klonowi Petera Ettingeia, by tak ją traktował? Zagryzła wargę, aż nabrała pewności, że się nie rozpłacze potem szybkim ruchem złapała „Heralda" i skierowała się do wyjścia. — Dokąd idziesz? — spytał Truscott. — Wracam do pracy. — Co zamierzasz z tym zrobić? — Jeżeli masz na myśli, czy pójdę do Glenna, to odpowiedź brzmi: nie wiem. — Nie wywalą mnie. Jeżeli nie będą mieli jednoznacznych dowodów. — Andrew — rzuciła, nie odwracając się — w tej chwili mam dzięki temu, co zrobiłeś, ważniejsze sprawy na głowie niż zastanawianie się, czy cię wywalą, czy nie. Rozdział 15 7 lipca Siłownia — umieszczona w wielkim pomieszczeniu z przeszklonym dachem na tyłach Wielkiego Domu — była urządzona nie gorzej od większości klubów. Annalee Ettinger nie podchodziła co prawda tak fanatycznie do ćwiczeń fizycznych jak jej ojciec, ale ćwiczyła niemal codziennie. Siłownię wyposażono w atlas wielofunkcyjny, sztangi, symulator schodów, bieżnię, symulator nart, basen z regulowanym przepływem wody do pływania pod prąd, poręcz baletową z lustrami, matę do skoków gimnastycznych i saunę. Peter właśnie skończył trening z trenerem i ćwiczył dodatkowo ze sztangą. Annalee udawała, że ćwiczy na atlasie i czekała na odpowiedni moment do rozpoczęcia rozmowy. Choć nie bała się ojca, jak jeszcze kilka lat temu, nie czuła się w jego obecności swobodnie. Znała go na tyle dobrze, by móc w większości sytuacji przewidzieć jego reakcje, nie miała jednak zielonego pojęcia, jak się zachowa, dowiedziawszy się tego, co właśnie zamierzała mu wyjawić. Popatrzyła na niego i jak zawsze — była pełna podziwu. W wieku czterdziestu ośmiu lat miał ciało trzydziestolatka. Od dawna pracował niemal obsesyjnie nad siłą i elastycznością, a dla zachowania równowagi oraz poprawy koncentracji codziennie ćwiczył przez czterdzieści minut tai chi. Zarówno w życiu zawodovym, jak i prywatnym nie zwykł przegrywać ani nie okazywał słabości. Jak potraktuje decyzję, którą podjęła jego córka? Kiedy przywiózł Annalee z Mali, miała niecałe dwa lata. W podaniu o adopcję nie ukrywał, że uratował jej życie. Jej matka zmarła na czerwonkę i bez niego dziewczynka nie miałaby dużej szansy na przeżycie. — Najchętniej zabrałbym ze sobą wszystkie osierocone dzieci z twojej wioski —
powtarzał jej nieraz. — Nie było to jednak możliwe, rozważyłem więc dziesiątki argumentów dotyczących dziesiątek dzieci i w końcu wybrałem ciebie, ponieważ mnie nie odstępowałaś. Od samego początku obowiązywały ją takie same jak i jego standardy wyznaczające osiągnięcia i sukces. Nie było to może uczciwe, ale innych nie znał. Kiedy chodziła do szkoły, źródłem stałych zmartwień Petera była jej nadwaga i brak zainteresowań. Choć zawsze czuła się osądzana — i często wydawało jej się, że nie dorasta do jego oczekiwań — nigdy nie miała wątpliwości, że mu na niej zależy. Przez dwadzieścia lat ich znajomości spotykał się z wieloma kobietami, z dwoma mieszkał, a z jedną się ożenił, nigdy jednak nie dał odczuć Annalee, że jest dla niego na drugim miejscu. Teraz, mimo wielu lat buntu i obojętności z jej strony, przyjął ją do domu, zadbał o nią i uczynił częścią Xanadu — jego marzenia. Holistyczna Wspólnota Zdrowia Xanadu powstawała na stu pięćdziesięciu akrach mieszanych ziem uprawnych i lasów, poprzecinanych wiekowymi kamiennymi murami. Wielki Dom — chaotyczna, trzynastopokojowa budowla — powstała w tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku. Kiedy Peter kupił nieruchomość, dom był w tak złym stanie, że część architektów uważała, iż jest nie do odrestaurowania. Udowodnił, że nie mieli racji. Teraz dom miał trzymetrowej wysokości pokoje i fasadę nieodbiegającą od oryginału i stał się pokazowym miejscem — centrum Xanadu. Peter dał Annalee mały gabinet na parterze i uczynił ją zastępcą dyrektora do spraw marketingu i kontaktów z prasą. Postanowili — w zasadzie to on postanowił — że kiedy wróci w styczniu na studia, zmieni kierunek i zacznie studiować marketing. Półtora roku później powinna być gotowa do obrony magisterium z zarządzania. Równolegle ze studiami — zwłaszcza w lecie i podczas ferii uniwersyteckich — zwiększałaby swą rolę w Xanadu. Teraz — tak czy inaczej — ten starannie zbudowany plan musiał się zmienić. — Tato, świetnie wyglądasz! Naprawdę super. Peter ćwiczył z trzykilowymi hantlami w każdej dłoni. Jego czoło i przycięte tuż przy skórze siwe włosy błyszczały adekwatnym do wysiłku potem. Doskonałe pocenie się, pomyślała. To jest to. Oto skrócona definicja Petera Ettingera. — Ciesz się młodością, póki czas — odparł, nie zwalniając ruchów. — To się robi z każdym rokiem trudniejsze. Kończysz? — Tak, nie czuję się dziś najlepiej... Komentarz ten spowodował gwałtowne zakończenie ćwiczenia przez Petera. — Jeśli o tym wspominasz, to od kilku dni obserwuję, że nie wyglądasz najlepiej. Nonsens, pomyślała. Jeżeli widzieli się w ciągu minionego tygodnia pięć minut, to dużo. Nie musisz mi imponować, Peter. Uwierz mi, i tak mi imponujesz. — Jestem nieco wychudzona, co? — Tak. W rzeczy samej. — Popatrzył na jej delikatną, hebanową twarz. — Bardzo dowcipne... Annalee przypomniała sobie, że poczucie humoru jej ojca było znacznie mniej rozwinięte od jego innych cech. Będzie musiała się pilnować w czasie tej rozmowy. Przeciągnęła długie, smukłe ciało, ciekawa, czy zauważył niedużą, niską wypukłość jej brzucha. — Boli mnie nieco brzuch — powiedziała. — Może napij się herbaty żeńszeniowej. Popatrzył na koparkę podążającą z hukiem w kierunku jeziora, nad którym powstawał amfiteatr. — I mam lekkie wzdęcie. — W takim razie należałoby do niej dodać nieco kory jabłoni i szafranu. — I... i od... pięciu miesięcy nie miałam okresu. Peter wyraźnie zesztywniał i powoli się do niej odwrócił. — Od ilu? — Od pięciu. Zmrużył oczy. — Czy mam w takim razie zakładać, że jesteś w ciąży? Annalee słabo się uśmiechnęła. — Byłoby to zasadne założenie. — West? Muzyk? — Tak. Tato, jeśli zapomniałeś, ma na imię Taylor. — Jesteś pewna? — Że nazywa się Taylor? — Nie, o ciąży.
Annalee przyjrzała się ojcu, próbując wywnioskować z jego niiny i tonu głosu, co myśli i czuje. Uznała, że sygnały są zachęcające. — Jestem pewna. Zrobiłam test. Zanim zadasz następne pytanie chciałabym ci powiedzieć, że jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa i podniecona. — To miło. — Nie bądź nonszalancki. Peter nałożył luźny frotowy podkoszulek. Annalee zdawała sobie sprawę, że myśli nad implikacjami tego, co usłyszał. Wyraźnie było widać, że nie jest zadowolony, ale to nie zaskakiwało jej. Zadowalało go niewiele rzeczy, których nie zainicjował ani nie kontrolował. — A Taylor? — spytał. — W dalszym ciągu będzie jeździł z zespołem. Prędzej czy później weźmiemy jednak ślub. Peter złapał pięciokilową hantlę i mechanicznie wykonał z nią po dziesięć powtórzeń ćwiczenia bicepsu —najpierw jedną, potem drugą ręką. — Kochasz go? — spytał niespodziewanie. Pytanie zaskoczyło Annalee, zwłaszcza że nadeszło bez wypytywania o jego zarobki i przyszłe dochody. — Tak... oczywiście. Bardzo go kocham. — I podchodzi poważnie do muzyki? — Bardzo. Annalee nie mogła uwierzyć w jego słowa. Przez lata sądziła, że ta cecha ojca jest zarezerwowana jedynie dla płacących pacjentów. — Mam przyjaciela... w zasadzie pacjenta... wiceprezesa w Blue Notę Records. Znasz tę firmę? — Najlepsi producenci jazzowi w branży. — Mogę załatwić zespołowi Taylora przesłuchanie. — To byłoby cudowne. — Po ślubie. — To przypomina. — A jeżeli mój przyjaciel powie, że są wystarczająco dobrzy, sfinansuję produkcję ich albumu. — Rozumiem. — Pod warunkiem że oboje razem z dzieckiem zamieszkacie w Xanadu, do chwili aż będziecie samodzielni finansowo. — To bardzo szczodra oferta. — Annalee, jesteś moim jedynym dzieckiem. Chcę, byś miała dobre życie. — Rozumiem — powiedziała, ciągle mocno zaskoczona i nieco zdezorientowana jego reakcją. — Nie mogę z góry na sto procent zapewnić, że Taylor zgodzi się na twoje warunki, ale sądzę, że tak będzie. -— Ja też tak sądzę. No i oczywiście chciałbym, aby dziecko przyszło na świat w Xanadu. Zdobędziemy dla ciebie najlepsze akuszerki świata. — Ale... ale już prawie postanowiłam, że chciałabym urodzić w szpitalu, z pomocą ginekologa. — Tak? Annalee miała poważne podejrzenia, że ojciec się domyśla, co nastąpi. — Już się z jedną widziałam. Zgodziła się przyjąć mnie jako pacjentkę. — Kobieta? Annalee westchnęła. — Sarah. Sarah Baldwin. Widziałam się z nią w szpitalu. Wybuch, którego się spodziewała, nie nastąpił. — Wiem — powiedział krótko. — Słucham? — Widziałem cię w wiadomościach wśród publiczności. Twierdzenie, że wybijałaś się z tłumu, byłoby dla ciebie niesprawiedliwe. — Dlaczego nic nie powiedziałeś? — Właśnie coś mówię. Teraz, kiedy wiem, po co tam poszłaś, mówię nawet sporo. Nie chcę, aby mój wnuk przyszedł na świat w jakimś zawiiusowanym, cuchnącym środkami do odkażania, popełniającym błędy szpitalu. Zwłaszcza nie z pomocą Sarah Baldwin. — Ale... — Annalee, na ławce leży wczorajszy „Herald" i dzisiejszy „Globe". W obu gazetach są artykuły o Sarah. Zakładam, że ich nie czytałaś ani nie oglądałaś wiadomości. W przeciwnym razie najprawdopodobniej byś o tym wspomniała. Czekał cierpliwie, aż przejrzała gazety. — Dała ci te zioła? — spytał w końcu.
-— Tak. Sądziłam... sądziłam, że to zaakceptujesz. ¦— Nie ma niczego w wykonaniu Sarah Baldwin, co mógłbym zaakceptować... może poza porzuceniem przez nią destrukcyjnych wysiłków w kierunku połączenia medycyny i leczenia. — Ale... — Annalee, dziś o drugiej ma przyjść do mnie kilku ludzi Sądzę, że powinnaś być obecna na tym spotkaniu. — Kto to będzie? — O drugiej. W moim gabinecie. I proszę: ani słowa na ten temat Sarah Baldwin, przynajmniej dopóki nie usłyszysz, co ci ludzie mają do powiedzenia. Zgoda? Annalee ze zdziwieniem patrzyła, jak wiele bólu i złości widać na jego twarzy. Wiedziała, że odchodząc, Sarah go zraniła, aż do tej chwili nie miała jednak pojęcia jak bardzo. — Zgoda — powiedziała w końcu. Rozdział 16 8 lipca Lydia Pendergast zgięła się w pasie i powoli, bardzo powoli, wyciągnęła dłonie ku podłodze. Wszyscy stojący obok łóżka do badań — Sarah Baldwin, kręgarz Zachary Rimmer i pielęgniarka z ośrodka walki z bólem — obserwowali ją wyczekująco. — W dół i w dół, i nie wiadomo, gdzie się zatrzyma — powiedziała Lydia. Była żwawą siedemdziesięciolatką, którą jakiś czas temu praktycznie przykuły do łóżka ból i sztywność w dolnej części pleców. Wielu ortopedów i neurochirurgów uznało, że powodem jej dolegliwości są ostrogi, powstałe w wyniku zwyrodnieniowego zapalenia stawów. Uznali, że nie mogą operować z powodu braku pewności co do efektu zabiegu korekcyjnego, wieku pacjentki oraz zaawansowania choroby. Na koniec jeden z lekarzy wysłał chorą do ośrodka zwalczania bólu BCM — multidyscyplinarnej kliniki, która stawała się coraz bardziej znana i szanowana na północnym zachodzie. Tuż po rozpoczęciu pracy w szpitalu Sarah zaoferowała ośrodkowi swe umiejętności z zakresu akupunktury. Zazwyczaj udawało jej się pracować tam pół dnia w tygodniu. Palec Lydii dotknął kafelka na podłodze. — TA DA! — zawołała, nie prostując się. — W porządku. Doktor Baldwin... teraz dodatek dla pani. Lekko przesunęła stopę i pochylała się dalej, aż położyła płasko na podłodze całą dłoń. Zatrzymała się, by Sarah mogła zrobić zdjęcie antycznym polaroidem, będącym własnością kliniki. Potem, przy aplauzie siedzących na galerii widzów, wyprostowała się i ukłoniła. Niech Bóg panią błogosławi... niech Bóg Was wszystkich błogosławi... Kiedy Sarah szła schodami w górę, by schować w szafce na trzecim piętrze Budynku Thayera pudełko z igłami do akupunktury, które niosła ze sobą, w głowie odbijały jej się echem słowa Lydii Pendergast. Sukces terapeutyczny; wdzięczna pacjentka; praca do wykonania. Dzień wyglądał niemal jak zwykły dzień — zwłaszcza wporównaniu z dwoma poprzednimi. Wielu pracowników szpitala zachowywało się wobec niej w sposób wyraźnie chłodny i choć było to nieprzyjemne, na pewno dało się wytrzymać. Kilka razy była bliska załamania i wtedy ktoś inny mówił coś miłego albo dodającego otuchy, inaczej jednak było z irytującą, wytrwałą i pozbawioną jakichkolwiek skrupułów prasą. W domu przestała odbierać telefony, a z telefonistkami w szpitalu umówiła się, że będą starannie selekcjonować pragnące rozmawiać z nią osoby. Nie było to wcale zabawne, wiedziała jednak, że — tak jak wszystko inne — i ta sytuacja minie. Sarah otworzyła szafkę. Kiedy rozsunęły się drzwi windy, była zasłonięta. Wysiadł z niej Andrew Truscott i poszedł szybkim krokiem do pokoju czterysta dwadzieścia jeden —jednego z pomieszczeń sypialnych, z którego Sarah często korzystała. Wydało jej się dziwne, że choć nadchodziła pora lunchu, Andrew zamierza sobie zrobić przerwę. Może chciał się chwilę przespać, aby pozbyć się bólu głowy. Uśmiechnęła się na tę myśl. Na pewno nie bolała go głowa ze strachu, co powie na jego zachowanie Glenn Paris. Kilka godzin po ich rozmowie w gabinecie Andrew postanowiła nie składać na niego doniesienia i przekazała mu swą decyzję następnego dnia. Nie oczekiwała
podziękowań, jego reakcja wcale jej więc nie rozczarowała. — Rób, co chcesz — stwierdził zjadliwie. — Nie masz dowodów, a biorąc pod uwagę twoją obecną sytuację w tym szpitalu, wątpię, aby Paris albo ktokolwiek skupił się na tym, co masz do powiedzenia. Truscott miał rację. Miała dość problemów bez rozpoczynania bitwy, w której liczyłoby się jej słowo przeciwko słowu nienagannie się zachowującego, stosownego w każdym calu starszego rezydenta chirurga. Nie to było jednak decydującym argumentem, doniosłaby na niego, gdyby uważała, że coś to pomoże. Jeżeli przecieki się powtórzą, nie będzie miała wyjścia. Właśnie zamierzała zamknąć szafkę, kiedy drzwi windy ponownie się otworzyły. Tym razem wysiadła z niej Margie Vates, pediatra. Była matką dwójki dzieci i żoną przemiłego człowieka, który prowadził szpitalne biuro spraw socjalnych. Bystra i atrakcyjna, równocześnie była niepewna siebie i strasznie lubiła flirtować. Stojąc za drzwiami szafki, Sarah patrzyła, jak Margie poprawia białą spódnicę, sprawdza swój wygląd w wiszącym na ścianie lustrze, cicho puka do drzwi pokoju czterysta dwadzieścia jeden i wślizguje się do środka. Andrew Truscott i Margie Vates! Po chwili namysłu Sarah stwierdziła, że w zasadzie nie jest to zbyt zaskakujące, cicho zamknęła szafkę i ruszyła w kierunku pobliskich schodów. Andrew rzadko mówił o swojej żonie i dziecku, a od czasu do czasu pojawiały się kolejne plotki łączące Margie z kolejnym lekarzem BCM. Oboje mieli wielkie ego i dużą potrzebę akceptacji. Ich schadzka — choć obserwowanie tego faktu było mało przyjemne — wydawała się logiczna. W kafejce Sarah wzięła kanapkę z tuńczykiem, chipsy i sok ananasowy i wyszła z jedzeniem na zewnątrz, zmierzając do jednego ze stojących na dworze stolików. Najpierw przyznał się do nielojalności wobec szpitala, a teraz Margie Vates... w ciągu kilku ostatnich dni jej opinia o Andrew spadła na łeb na szyję. Sarah szybko zjadła i wróciła do szpitala przez budynek chirurgii. Przez głośniki wywoływano Andrew Truscotta — miał się stawić jak najszybciej w sali dwieście dwadzieścia siedem. Korytarzem biegł chirurg z pierwszego roku rezydentury — Bruce Lonegan. Minął Sarah i pognał schodami w górę. — Bruce, co się dzieje? — Nie wiem! — odkrzyknął podniecony. — Chyba pęknięcie ttb. „Ttb" — tętniak aorty brzusznej. Pęknięcie takiego tętniaka jest jednym z najgroźniejszych stanów zagrożenia życia i wymaga natychmiastowej interwencji chirurgicznej. Nawet gdyby miała pilne obowiązki — a przez najbliższą godzinę nie planowała nic Ważnego — Sarah zareagowałaby na tego typu wezwanie o pomoc. Poza tym, pomyślała złośliwie, że w tej właśnie chwili Andrew Truscott może nie być w najlepszej formie do przeprowadzenia zabiegu chirurgicznego w nagłym przypadku. W sali dwieście dwadzieścia siedem panowało wczesne stadium zorganizowanego chaosu, jaki zawsze towarzyszy sytuacjom kryzysowym w szpitalu prowadzącym szkolenia młodych kadr. Bruce Lonegan i inny rezydent chirurg skakali wokół starszego pana znajdującego się w ewidentnie ciężkim stanie. Był półprzytomny wił się i jęczał. — Zamów na cito dziesięć jednostek krwi i zawiadom blok operacyjny, żeby się przygotowali! — krzyknął Lonegan. —Art, wkłuj się do tętnicy! Niech ktoś spróbuje zmierzyć ciśnienie! Jasna cholera, gdzie jest Andrew!? — W czym mogę pomóc? — spytała Sarah, kiedy z głośnika nad ich głowami ponownie rozległo się wezwanie Truscotta. — Ten gość to pacjent Andrew — odparł Lonegan. — Wyszedł trzy albo cztery dni temu na... w celu usunięcia tętniaka. Zabieg był planowany wcześniej, ale pojawiła się niewydolność krążenia, więc kardiolodzy poprosili, abyśmy przełożyli zabieg do czasu, aż sytuacja się unormuje. Miał być operowany jutro. Przed chwiią weszła do niego pielęgniarka i zastała go w takim stanie. Bardzo spadło mu ciśnienie, jest nieprzytomny. Brzuch jest napięty, musi mu się przesączać tętniak. Cholera jasna, wzywają Andrew tylko przez głośniki czy też przez pager? Sarah przypomniała sobie, że na piętrze, gdzie znajdują się pokoje sypialne, nie ma głośników, a Andrew najprawdopodobniej nie podał telefonistce numeru pokoju, w którym będzie. Jeżeli wyłączył pager, nie zostanie zawiadomiony. Nikt poza mną nie wie, gdzie teraz jest. Podniosła słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu i zasugerowała telefonistce, aby zadzwoniła do pokoju czterysta dwadzieścia jeden. — Jeśli doktor Truscott nie podniesie, proszę mnie natychmiast zawiadomić — poprosiła.
Do Lonegana i jego kolegi dołączył ktoś z interny, było jednak jasne, że pacjent przegrywa walkę z czasem. Lonegan pracował na chirurgii dopiero od tygodnia. Bez doświadczonego chirurga naczyniowego stał na straconej pozycji i zdawał sobie z tego sprawę. — Może Andrew ma wyłączony pager — powiedziała Sarah, uświadamiając sobie, że do chwili przybycia starszego stażem lekarza albo chirurga musi przejąć kierowanie akcją. — Powiedziałam telefonistce, jak ma próbować go złapać, przez ten czas załóżcie mu wlewy, podajcie trochę płynów, spróbujcie stetoskopem dopplerowskim zbadać ciśnienie, załóżcie cewnik i każcie przygotować salę operacyjną. Dlaczego on tak podryguje? — Ciśnienie jest góra sześćdziesiąt. Dlatego. Choć internista mógł mieć rację, wyjaśnienie to nie zadowoliło Sarah. Widziała wielu pacjentów we wstrząsie, niektórych w stanie, który przypominał atak padaczki, ale w tym wypadku było coś innego. Dyskretnie, ale starannie sprawdziła choremu tętna akupunkturowe. Kilka z nich było słabych i nitkowatych. Miała za mało doświadczenia, aby dokładnie ocenić znaczenie tego faktu, czuła jednak, że cokolwiek się tu działo, było ogólniejsze od przeciekającej tętnicy. Może mieli do czynienia z jakimś zaburzeniem metabolizmu? Pielęgniarka właśnie skończyła pobierać krew. Sarah odciągnęła ją na bok. — Niech laboratorium zrobi pełne badanie składu chemicznego. Jak najszybciej. Zwłaszcza niech ustalą poziom elektrolitów, cukru, wapnia, fosforu i magnezu. Zadzwonił telefon przy łóżku. Sarah capnęła słuchawkę, chwilę słuchała, po czym ją odłożyła. — Doktor Truscott zaraz tu będzie — powiedziała. Do przybycia Andrew minęło niemal pięć minut. Kiedy wpadł do sali, przy pacjencie był już anestezjolog, choremu podawano krew, a na korytarzu czekał transport, by przewieźć starszego pana na salę operacyjną. Zadzwoniono także do jego rodziny i poinformowano o pogorszeniu się sytuacji. Zabieg w tych okolicznościach znacznie zmniejszał szansę na przeżycie. — Przepraszam wszystkich — powiedział Truscott, natychmiast przejmując „dowodzenie". — Mój cholerny pager wysiadł. Całkowicie ignorując Sarah, szybko dokonał oceny stanu pacjenta i zlecił przewiezienie go na salę operacyjną. Potem kazał opowiedzieć, co się stało; lekarz złożył nerwowe, nieco nieskładne sprawozdanie. — Na bloku operacyjnym czekają gotowi — zakończył Lonegan. — Krew poszła na chemię i próby krzyżowe. — Świetnie, chłopcze, bardzo dobrze — rzucił krótko Truscott, równocześnie osłuchując brzuch pacjenta za pomocą stetoskopu — bo zaczniemy go kroić, zanim doliczysz do trzech. Do sali wpadli noszowi i zaczęli przenosić pacjenta na łóżko na kółkach. Dopiero wtedy Truscott odwrócił się do Sarah. — A co panią tu sprowadza, pani doktor? Czy poza wszystkimi innymi problemami ten człowiek ma też coś ginekologicznego? Jedna z pielęgniarek głośno się roześmiała. Sarah uspokoiła się, powtarzając sobie, że Truscott za mało się dla niej liczy, aby dała mu się zdenerwować. — Pomyślałam sobie, że może jesteś nieco zmęczony i może ci się przydać pomoc — odparła. — Wiedziałam, że... hm... odpoczywasz w pokoju czterysta dwadzieścia jeden. Kiedy tam wchodziłeś, stałam akurat przy swojej szafce. Dlatego telefonistka się dowiedziała, gdzie po ciebie dzwonić. Truscott zbladł. Kąciki jego warg wykrzywiły się. — Dziękuję... bardzo... — wydusił. — Jesteś dla mnie ostatnio niezwykle uprzejma... — Nie przywiązuj do tego wielkiej wagi — odparła Sarah, patrząc mu prosto w oczy. Sanitariusze ułożyli pacjenta na łóżku. Machnięciem ręki Truscott kazał im pędzić do sali operacyjnej. W kilka sekund pokój opustoszał, poza Sarah i jedną pielęgniarką wszyscy wyszli. Podłoga — zarzucona zakrwawionymi płatami gazy i papierowymi opakowaniami, plastikowymi osłonkami igieł, gumowymi rękawiczkami, butelkami po rurkach do wlewów i tak dalej — wyglądała jak pobojowisko. Sarah nałożyła rękawiczki i zaczęła sprzątać. — Zajmę się tym — powiedziała pielęgniarka. — Jest pani lepiej w tym ode mnie przeszkolona? Pielęgniarka uśmiechnęła się. — Dziękuję.
W tym momencie do sali wpadła dziewczyna z wydrukiem komputerowym w ręku. — Gdzie są wszyscy? — spytała zadyszana. — Poszli na blok operacyjny. Dlaczego pani pyta? Pielęgniarka podała Sarah wydruk. — MIa poziom magnezu zero koma cztery — powiedziała. — Kierowniczka kazała przekazać, że sprawdzała dwa razy i... Sarah już jednak nie słuchała. Popatrzyła na telefon, zmieniła jednak zdanie i wybiegła na korytarz. Poziom magnezu 0,4 — znacznie poniżej normy — wyjaśniał stan kliniczny pacjenta. Tak niski poziom magnezu zawsze zagraża życiu, a jeśli się go nie podwyższy przed rozpoczęciem zabiegu, skończy się on dla chorego śmiertelnie. Sarah podejrzewała, że tak silny spadek poziomu magnezu wynikał ze złego znoszenia intensywnej kuracji diuretycznej, którą zastosowano w celu usunięcia niewydolności krążenia. "objaw .lATROGENNY: SCHORZENIE ALBO URAZ, SPOWODOWANE SŁOWAMI ALBO DZIAŁANIAMI LEKARZA. Sarah „włączyła" tablicę świetlną, która kiedyś wisiała nad biurkiem Petera Ettingera. Wszystko wskazywało na to, że nagłe pogorszenie się stanu pacjenta nie było spowodowane chorobą. a leczeniem — środkami moczopędnymi, a nie tętniakiem. Dotarła do drzwi bloku operacyjnego w chwili, gdy łóżko na kółkach wjeżdżało do jednej z sal. — Andrew, zaczekaj! Nie minęło pół godziny, jak starszy pan zareagował na wlew z magnezem i się obudził. Do przejścia przed rokiem na emeryturę Terence Cooper był dość znanym szkutnikiem. Śmiał się w sposób nieco przypominający gdakanie i miał wspaniały, bezzębny uśmiech. Zaraz po ujrzeniu Sarah zaprosił ją na randkę, zapewniając, że jego żona nie będzie mu tego miała zbytnio za złe, — Pani Cooper stale mi mówi, żebym próbował nowych rzeczy. Sarah pozwoliła uścisnąć sobie rękę, po czym odwróciła się, by wyjść. Dopiero wtedy Andrew się do niej odezwał. Stanął między nią a drzwiami. — Mogę wyjaśnić sprawę pokoju czterysta dwadzieścia jeden — powiedział. — Wcale mnie to nie interesuje — odparła. — Poza tym że po zejściu na dół mógłbyś być uważniejszy. Gdybyś nie... spał, podejrzewam, że przed wzięciem go na salę sprawdziłbyś chemię. — Chyba masz rację. — To świetnie — rzuciła Sarah, minęła Truscotta i wyszła na korytarz. — Uwielbiam mieć rację. — Dzięki za uratowanie mi tyłka — zawołał za nią. — Jesteś świetnym lekarzem! Sarah ułożyła sobie w głowie odpowiedź, pokręciła jednak tylko głową i szła dalej. W chwili gdy dotarła na oddział ginekologicznopołożniczy, zabrzęczał jej pager. Oddzwoniła, spodziewając się usłyszeć głos Andrew, lecz nie miała ochoty na naprawianie z nim stosunków. Odebrał jednak ktoś inny: Annalee Ettinger. Sarah siedziała na skraju łóżka w niewielkim pokoiku dla rezydentów i ze smutkiem słuchała relacji o tym, jak zachował się jej ojciec. — Nie wiem, co bardziej go zdenerwowało... to, że poszłam do ośrodka akademickiego, czy to, że spotkałam się z tobą—powiedziała Annalee. — W tym równaniu jestem najmniej ważnym elementem. Znam ginekolog w Worcesterze, która z przyjemnością przeprowadzi ci poród w domu. — Peter uparł się, żeby nie było żadnych lekarzy. Jedynie położne. Mówił wręcz o sprowadzeniu kogoś z Mali. — Jak ty się z tym wszystkim czujesz? — Żal mi ciebie po tym, co powypisywano na twój temat w prasie, nijak to jednak nie wpłynęło na moją opinię. — To dobrze. — To samo dotyczy obietnic Petera... pieniądze, nagranie dla Taylora i tak dalej. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo się staram, nie mogę zapomnieć o tym, co Peter dla mnie zrobił... od samego początku. — Rozumiem. — Wiem, że nie jest ideałem, ale... — Annalee, nie musisz się tłumaczyć. Rozumiem cię. Jesteś zdrową młodą kobietą, do tego w znakomitej formie. Nie mam powodów przypuszczać, by pojawiły się jakiekolwiek problemy. Prześlę ci adres tej ginekolog z Worcesteru... ot tak, na wszelki wypadek, gdybyś chciała jakiejkolwiek pomocy. — Dzięki, że starasz się mi wszystko ułatwić. — Nonsens.
Zapadła długa chwila niezręcznej ciszy. — Sarah... jest jeszcze coś — powiedziała w końcu Annalee. —-Peter chciał, żebym wzięła udział w pewnym spotkaniu... — Mów dalej. — Było czterech ludzi i Peter. Chcieli, aby zbadał skład preparatu ziołowego, który podajesz, i sprawdził kogoś, kto nazywa się Kwang albo Kwok czy jakoś tak... wiesz, o kogo chodzi? Sarah poczuła zamęt w głowie. — Tak, wiem. Co to byli za ludzie? — Dwa garnitury z Nowego Jorku. Prawnicy. Był z nimi William Grayson, ojciec dziewczyny, którą uratowałaś. Musi być wielką szychą, bo Peter skakał wokół niego jak szczeniak. Zachowywał się tak, jakbym powinna wiedzieć, kim jest, ale nie znam go. — A czwarta osoba? — Dłoń, którą Sarah trzymała słuchawkę, była lodowata. — Kolejny prawnik. Bardziej śliski od pozostałych dwóch, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nazywa się Mallon. — Niestety jego też znam. — Sarah, Peter powiedział o tobie kilka dość niemiłych rzeczy. Chyba mówił je z mojego powodu. Powiedział na przykład, że nigdy nie byłaś tak dobrą zielarką ani akupunkturzystką, za jaką się uważasz. Mało brakowało, a kazałabym mu przestać albo bym wyszła, nie mogłam jednak zrobić ani jednego, ani drugiego. Przepraszam... — Annalee, nie przepraszaj. Rób to, co uważasz za słuszne, i bądź ze mną w kontakcie. Jestem ci bardzo wdzięczna, że zadzwoniłaś. — Naprawdę przepraszam... Sarah odłożyła słuchawkę. Obawiała się, że jeśli jeszcze coś powie, to się rozpłacze, a Annalee nie potrzebowała dodatkowego stresu. Jakie to szalone... kiedy byli razem — razem pracowali i tworzyli parę — Peter mówił zarówno jej, jak każdemu, kto miał ochotę tego słuchać, że jest jedną z najlepszych specjalistek ziołolecznictwa i akupunkturzystką w Ameryce, a teraz nagle... była nieudolną oszustką. Poprawiła poduszkę pod głową i bezmyślnie wbiła wzrok w sufit. Prawda była taka, że zostając lekarzem medycyny, próbując połączyć najlepsze osiągnięcia obu sztuk leczenia — wschodniej i zachodniej — stała się zagrożeniem dla fachowców po obu stronach barykady. To, że obaj atakujący ją ludzie — Andrew i Peter — byli mężczyznami, nie musiało mieć znaczenia, podejrzewała jednak, że ma. Przez kilka minut — otoczona kokonem samotności i odrzucenia — płakała. Nie potrwało jednak długo, jak stwierdziła, że poczucie winy przechodzi w złość. Poza nadepnięciem na rozdęte ego dwóch mężczyzn nie zrobiła nic złego. Jeśli chcą walczyć, niech im będzie. Podniosła się i nadała wiadomość dla Elego Blankenshipa. Oddzwonił po minucie. — Doktorze Blankenship — zaczęła. — Nie wiem dokładnie, z kim powinnam porozmawiać ani co mam robić, ale chciałabym się jak najszybciej z panem spotkać. Wydaje mi się, że ktoś chce mnie zaskarżyć. Rozdział 17 20 lipca Sarah wiedziała, że bywały już w jej życiu chwile, gdy była tak podejrzliwa i czuła się tak skrępowana jak dziś, nie umiałaby jednak powiedzieć, kiedy to było. Sala posiedzeń zarządu imienia Milsapa w BCM była długa i dość wąska, wyłożona puszystym wschodnim dywanem. Sięgające od podłogi do sufitu okna ukazywały widok na centrum miasta, a wielki orzechowy stół otaczało dwadzieścia krzeseł z wysokimi oparciami, obitych skórą w kolorze byczej krwi. Choć Sarah jeszcze nigdy tu nie była, słyszała o tym pomieszczeniu — głównie z ust lekarzy, którzy narzekali, opowiadając, jakich to sprzętów medycznych postanowił nie kupić Glenn Paris, aby można było wyposażyć to wnętrze. Przy jednym końcu stołu siedziało pięciu mężczyzn — Paris, doktorzy Snyder i Blankenship, dyrektor do spraw finansowych Colin Smith oraz afektowany adwokat Arnold Hayden. Popijali drinki, nalewane z butelek wyjętych z wyłożonego lustrami barku, i przyjaźnie gawędzili. Sarah chodziła obok drugiego końca stołu, na zmianę to wyglądając przez okna na zwiewany silnymi podmuchami deszcz, to spoglądając na zegarek. List przysłany kilka dni temu przez mecenasa Jeremy'ego Mallona do firmy, w której Sarah była ubezpieczona — Mutual Medical Protective Organization —
uczynił sprawę oficjalną. Sarah została oskarżona o działanie niezgodne z wymogami sztuki lekarskiej w wypadku Lisy Grayson. Dwa dni później inspektor do spraw rozpatrywania roszczeń w MMPO przydzielił do jej sprawy adwokata Matthew Danielsa. Mające się zaraz rozpocząć spotkanie zostało zwołane na jego żądanie. Sarah niemal przez godzinę rozmawiała ze swoim nowym adwokatem przez telefon, w wyniku rozmowy nie dowiedziała się jednak o nim niczego poza tym, że pochodzi z południa i jest bardzo oszczędny w słowach. Podejrzewała, że jego obraz, jaki sobie stworzyła, był bardziej wynikiem tkwiącego gdzieś w jej głowie hollywoodzkiego stereotypu łysiejącego, otyłego, pocącego się prawnika, niż tego, co mówił. — Sarah! — zawołał Paris. — Chodź tu do nas i wypij kieliszek tego chablis! Robimy się nerwowi od samego patrzenia, jak krążysz niespokojnie w tę i z powrotem. Sarah zawahała się, postanowiła jednak iść po linii najmniejszego oporu i przyjęła ofertę. Podobnie jak obaj ordynatorzy, od chwili wysunięcia wobec niej oskarżenia Paris zachowywał się kordialnie, była jednak pewna, że każdy z nich ma swoje wątpliwości. — Ciekawe, dlaczego ten Daniels chciał, abyśmy zebrali się w szpitalu, a nie u niego w kancelarii — niemal wypluł Arnold Hayden. — Nieodpowiednio. Bardzo nieodpowiednio. — Arnold, słyszałeś coś kiedyś o nim? — spytał Smith. — Nie. Zacząłem sprawdzać, ale daleko nie zaszedłem. Ma dyplom prawa z Essex. — Harvard to to nie jest. — Nawet nie uczelnia prawnicza — poprawił Hayden złośliwie. — Pracuje w kancelarii Daniels, Hannigan i Goldstein. Nigdy o niej nie słyszałem, lecz ktoś zbiera dla mnie informacje. — Jestem pewna, że firma ubezpieczeniowa nie przydzieliłaby do mojej sprawy kogoś, kto nie jest dobry — powiedziała Sarah. — To ich pieniądze. Poza tym chyba nie potrzeba Clarence'a Darrowa, by udowodnić, że nie postępowałam wbrew sztuce lekarskiej. Mallon opiera oskarżenie wyłącznie na tym, że trzy kobiety brały mój preparat. Możemy przedstawić mnóstwo innych, które też go brały i urodziły bez jakichkolwiek komplikacji. — To prawda — stwierdził Blankenship. — Aby zamknąć krąg, potrzebujemy zachorowania na DIC o podobnych objawach, ale dotyczącego kobiety, która nigdy nie brała niczego innego jak standardowe witaminy ciążowe. — Wolałabym, żeby uznano mnie za winną, niż przyczynić się do tego, by choć jeszcze jedna kobieta musiała przez to przechodzić. — Naturalnie. Jak najbardziej. To oczywiste, że wszyscy uważamy tak samo, jeśli jednak coś takiego miałoby się przydarzyć... albo gdzieś się przydarzyło... na pewno zarówno ty, jak i twoja mikstura byłybyście poza podejrzeniem. Sarah popatrzyła na zegarek i znów zaczęła chodzić. Matthew Daniels spóźnił się już pięć minut. Jego przybycie sprawiłoby, że grupa składałaby się z dwóch prawników, dwóch profesorów medycyny, dwóch dyrektorów szpitala i jej. To, że znalazła się w grupie jako jedyna kobieta, w znacznym stopniu neutralizował fakt, że była dyplomowanym lekarzem medycyny, nic jednak nie równoważyło jej zakłopotania tym, że była osobą oskarżoną. Prawdę mówiąc, lepiej by się czuła, gdyby niechcący wpadła na obrządek inicjacyjny ekskluzywnego studenckiego bractwa. Byłoby jej znacznie łatwiej, gdyby przyszła z nią Rosa Suarez, epidemiolog nie dała się jednak namówić, twierdząc, że najlepiej będzie, jeśli pozostanie z dala od polityki szpitala i rządzących nim ludzi. Od pojawienia się na scenie Suarez zdawała się mieszkać w BCM. Sarah widywała ją w najróżniejszych porach — przemierzającą korytarze z kserokopiami dokumentów, schowaną za stertami grubych tomiszczy w bibliotece, robiącą notatki w archiwum czy rozmawiającą z pracownikami. Na samym początku dochodzenia przesłuchiwała bardzo długo Sarah, potem przeprowadziła z nią kilka dodatkowych, krótkich rozmów. Choć niechętnie mówiła o czymkolwiek, co nie miało związku z jej zadaniem, ujawniła, że miała w Georgii męża imieniem Alberto i żadnej rodziny ani przyjaciół w Bostonie. Sarah zaprosiła ją na kolację, Suarez jednak grzecznie odmówiła. Choć mówiła cicho i łagodnie i na pewno nie była agresywna, Sarah bez trudu dostrzegła jej inteligencję i determinację. — Sarah — powiedział Paris. — Sporządziłaś listę składników swojej mieszanki? — Listę tak, ale bez wyjaśnień dotyczących poszczególnych składników. Zrobiła to Rosa Suarez. Zamierza uzupełnić te informacje, kiedy będzie miała okazję przeprowadzić kilka badań.
— Właśnie ją ma. Cóż za dociekliwa kobieta! Mogłaby mnie tylko lepiej informować o tym, co się dzieje. Mam wrażenie, że nie bardzo mnie lubi, choć nie mam pojęcia dlaczego. Pozwoliłem jej poruszać się bez ograniczeń po szpitalu. Wiadomo, czy coś odkryła? — „Pożyczyła" jedną z moich laborantek i w moim zapasowym laboratorium zaczęła coś hodować — powiedział Blankenship. — Sarah, zgadzam się z Glennem. Pani Suarez jest bardzo kompetentna, ale też bardzo skryta. Podejrzewam mimo wszystko, że tak czy inaczej dotrze do sedna całej tej sprawy. — Co sprawiłoby, że sens tego spotkania oraz zatrudnienie twojego spóźnionego adwokata okazałyby się wątpliwe... — Spóźniać się na zwołane przez siebie spotkanie... —jęknął Arnold Hayden. — Nieodpowiednio. Bardzo nieodpowiednio. Jakby na komendę, drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Matt Daniels. Stojąc na korytarzu, otrząsał z wody parasol i płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy się odwrócił, Sarah z przyjemnością musiała przyznać, że jej wyobrażenie o nim nie mogło być dalsze prawdy. Był wysoki i dobrze zbudowany, miał kanciastą, ogorzałą twarz. Był też przemoczony do nitki. — Daniels. Matt Daniels — powiedział i zaczął suszyć czoło i ciemne włosy chusteczką, jeszcze bardziej mokrą od reszty jego ubrania. — Przepraszam, że się spóźniłem. Złapałem gumę. Z własnej winy. Zrobiłem dziś tyle głupot, że nawet gdybym był papieżem, powinno się mnie wykląć. Jego akcent był wyraźny, ale nie tak silny, jak zapamiętała Sarah. Fale, jakie od niego emanowały w jej kierunku, były bez wyjątku pozytywne — zwłaszcza te, którymi informował ją, że jest w tym zgromadzeniu tak samo nie na miejscu jak ona. Podszedł do najbliższego mężczyzny, by podać mu rękę — przypadkiem okazał się nim Randall Snyder. Kiedy stało się jasne, że ordynator położnictwa i ginekologii woli pozostać suchy, adwokat cofnął się i jedynie skinął głową. Nieodpowiednio, pomyślała Sarah z zadowoleniem. Bardzo nieodpowiednio. Daniels okrążył stół, aby znaleźć puste krzesło, postawił aktówkę na blacie i starł z niej wodę rękawem sportowej marynarki. Jeśli uświadamiał sobie rozbawione i pełne niewiary miny na twarzach piątki mężczyzn obok niego, nie okazał tego. — Panie Daniels, nazywam się Sarah Baldwin — powiedziała Sarah. Wyciągnęła rękę na powitanie, jej dłoń zniknęła w jego dłoni. — Matt. Matt wystarczy. Zaczęła mu przedstawiać obecnych, przy Haydenie pamięć ją jednak zawiodła. — No tak, chciałbym jeszcze raz państwa przeprosić i podziękować za przybycie w tak niemiły wieczór — powiedział Daniels, kiedy dość zirytowany Hayden się przedstawił. — Naszym adwersarzem w tej sprawie jest Jeremy Mallon i postanowiłem zwołać spotkanie po mojej rozmowie z nim dziś rano. Jak z pewnością państwo wiecie, jest zdecydowany rozdmuchać sprawę. Nikt nie zaoponował. Sarah dostrzegła, jak obecni wymienili się spojrzeniami, bez trudu odczytując ich myśli. Ze słów Glenna Parisa wynikało, że w kręgach prawników zajmujących się błędami w sztuce lekarskiej Mallon był legendą. — Panie Daniels, czy wie pan, kim jest Jeremy Mallon? —-spytał Arnold Hayden. Oho, pomyślała Sarah. A więc to tak... — Hm, cóż, w zasadzie to nie, proszę pana. Nie wiem. — Panie Daniels... — kontynuował prawnik. Odchrząknął. — Zanim zaczniemy, chętnie dowiedzielibyśmy się nieco o pańskich doświadczeniach w zakresie spraw dotyczących błędów w sztuce lekarskiej. Do tej pory nasz szpital nigdy nie był z tego powodu skarżony, mamy jednak wszelkie podstawy zakładać, że jeśli Sarah przegra, to do tego dojdzie. I zrobią to nie tylko Graysonowie, ale także rodziny pozostałych kobiet. Co gorsza, będziemy musieli znieść lanie ze strony prasy. Mam więc nadzieję, że nie uzna pan mojego pytania za arogancję. — Skądże znowu, panie Hayden — powiedział obojętnym tonem Daniels. — Dlaczego miałbym, nie wygląda pan wcale na aroganckiego. Odpowiedź na pańskie pytanie brzmi: broniłem tylko jednego lekarza oskarżonego o błąd w sztuce lekarskiej. Był dentystą. Kobieta oskarżyła go o to, że jej bóle głowy są spowodowane wyrwaniem dodatkowego zęba trzonowego, co spowodowało, że popsuł się jej zgryz. Doprowadziliśmy do procesu i wygrałem sprawę. — To bardzo uspokajające — odparł niezbyt grzecznym tonem Hayden. — Wie pan może, dlaczego MMPO akurat pana wybrało do prowadzenia tej sprawy?
— Jeśli mam być szczery, też się nad tym zastanawiałem, choć nie kryję, że bardzo mi to pochlebia. Jestem na ich liście adwokatów już od dwóch lat i po raz pierwszy przekazali mi sprawę. — To wspaniale, wprost cudownie! — wybuchnął Paris. — Panie Daniels, nie chcę, aby zabrzmiało to niegrzecznie, ale gra idzie o wielką stawkę. Pański przeciwnik... Jeremy Mallon... postawił sobie za cel doprowadzenie tego szpitala do upadku. Jest w tym, co robi, cholernie dobry Mam na myśli skarżenie lekarzy. Nie sądzi pan, że powinniśmy zadzwonić do MMPO i poprosić o przydzielenie do tej sprawy innej kancelarii? Sarah obserwowała, jak Daniels zastanawia się nad odpowiedzią. Jeżeli atak z dwóch flank wywarł na nim wrażenie, jego mina tego nie zdradzała, co przypominało jej Fessa Parkera w roli Davy'ego Crocketta, zastanawiającego się nad tym, czy stanąć do obrony Alamo. Jego mina była bardzo poważna, ale w błękitnych oczach kryła się iskra — buntowniczy ogieniek — który (była tego pewna) tylko ona widziała. — No cóż... — powiedział w końcu Daniels — z wielu powodów bym tego nie chciał, ale ponieważ panowie poruszyli temat, powinniśmy rozważyć za i przeciw. — To dobrze — rzucił Paris. — Jednakże chciałbym zwrócić uwagę na kilka szczegółów — dodał Matt. — Po pierwsze doktor Baldwin jest moją klientką i to, czy zostanę, czy odejdę, zależy tylko i wyłącznie od niej, I odemnie, po rozmowie z nią co nieco przeczytałem i pogawędziłem sobie z kilkoma osobami. Mallon czy nie Mallon, uważam, że mogę ją dobrze bronić. — Jak może pan mówić coś takiego, nie mając żadnego doświadczenia w tej dziedzinie? — spytał Hayden. — Ponieważ prawo jest prawem, panie Hayden, a ciągle jestem na tyle naiwny, że proces sądowy kojarzy mi się z odkrywaniem prawdy. A docieranie do prawdy było czymś, co zawsze lubiłem. Glenn Paris popatrzył na Sarah. — Sarah, naszym zdaniem lepiej byłoby, gdyby doradzał ci i bronił cię ktoś bardziej... jak mam to powiedzieć... doświadczony od pana Danielsa. Ma jednak rację... ty jesteś klientką. Decyzja należy do ciebie. Sarah popatrzyła na Danielsa, który chłodno wytrzymał jej spojrzenie. Dawać tego Santa Annę, panie Travis. Nigdzie się nie wybieram. — No cóż, panie Paris, jeśli wolno mi zdecydować bez narażenia się na utratę pracy, to mam wrażenie, że jeżeli pan Daniels będzie się w sądzie zachowywał podobnie jak tutaj, to jestem w dość dobrych rękach. Panie Daniels... Matt... jestem pewna, że jeżeli będzie pan musiał skorzystać z pomocy pana Haydena albo innego prawnika BCM, to pan to zrobi, tak? — Oczywiście. — W takim razie, panie Paris, ten człowiek może mnie reprezentować. — Dobry Boże! — wykrzyknął nagle Eli Blankenship. — Chyba właśnie sobie przypomniałem, kim jest nasz pan Daniels! Proszę powiedzieć, czy mam rację, Matt. Koniec dziewiątej rundy, bez autów, bazy zapakowane, trzy i zero na pałkarza z Toronto... — Tak, tak... — powiedział Matt nieco niecierpliwie. — To byłem ja. Dziękuję, że pan pamięta, ale to dawna historia. — Co pamięta? — spytała Sarah. — Dziewięć rzutów, dziewięć trafionych, trzy auty, koniec meczu — powiedział Blankenship. — Jedna z najwspanialszych w historii krótkich akcji rewanżowych. Kiedy usłyszałem nazwisko, od razu wydało mi się znajome. — Jestem pewien, że trochę zwiódł pana z tropu ten „Matt" — powiedział Daniels znacznie grzeczniej. — Niewielu pamięta, że mam prawdziwe imię. — Hej, może mi ktoś wyjaśnić, o co chodzi? To ja jestem oskarżona! — Obawiam się, że też nic nie rozumiem — powiedział Paris. — Czarny Kot Daniels — wyjaśnił Blankenship. — Dziesięć lat jako rezerwowy miotacz w drużynie Red Sox. — Dwanaście — poprawił Daniels. — Jeśli jednak nie mieliby państwo nic przeciwko temu, aby wrócić do... — Dlaczego czarny kot? — spytał Paris. Daniels westchnął. — Doktor Baldwin... Sarah... naprawdę mi przykro za to zamieszanie. Wyobrażam sobie, że cała sytuacja musi być dla pani przerażająca. Siedzieć tu, podczas gdy powątpiewa się w moje kwalifikacje, a terazjeszcze ta gadka o baseballu... to na
pewno niczemu nie służy. — Nic mi nie jest — odparła Sarah. — Poza tym też chętnie się dowiem. — No dobrze. Panie Paris, mój przydomek jest wynikiem licznych zabobonów, w które wierzyłem, grając. — Wchodząc do gry, stawał pan zawsze najpierv na pierwszej bazie — powiedział Blankenship. — Nigdy nie siadał pan w miejscu, gdzie rozgrzewają się rezerwowi zawodnicy. Nigdy pan nie rzucał, nie będąc obwiązany w pasie czerwoną tasiemką. — Niebieską — poprawił Matt. — Zna się pan na baseballu. — Oczywiście, niebieską. W dalszym ciągu pan taki jest? Znaczy się... przesądny? — Hm... ee... jeśli o to panu chodzi, to w dalszym ciągu przywiązuję wagę do rytuałów i wierzę w szczęście, ale zapewniam, nie przeszkadza mi to. Kiedy jestem na sali sądowej, tasiemkę wiążę na pasku od strony pleców, aby zasłaniała ją marynarka. Może jednak przeszlibyśmy teraz do sedna. Jak elokwentnie zauważył pan Paris, gra idzie o dużą stawkę. Niestety wszystko wskazuje na to, że nasz szacowny adwersarz zyskał nad nami nieco przewagi. — Co ma pan na myśli? — spytał Paris. Daniels wyjął z aktówki notatki. — Sarah, mężczyzna, który zaopatruje panią w zioła i korzenie... nazywa się Kwong? — Zgadza się. Kwong Tian Wen. — No cóż, dziś po południu pan Mallon uzyskał ex parte nakaz zamknięcia sklepu pana Kwonga. Jutro rano o ósmej będzie tam z chemikiem, przedstawicielem biura szeryfa i Bóg wie kim jeszcze. Zamierza pobrać próbki znajdujących się tam substancji i rozpocząć procedurę dowodową. — Może pan to zablokować? — spytał Paris. — Niech na to pytanie odpowie pan Hayden. — Nie w tej chwili, Glenn — powiedział Hayden. — Zostaliśmy wymanewrowani. Doktor Baldwin, jak Mallon mógł tak szybko poznać nazwisko tego człowieka? — Przychodzi mi do głowy kilka możliwości. — No i? — powiedział Paris. — Zanim wymienię jakiekolwiek nazwiska, chciałabym sprawdzić kilka rzeczy. Ufam panu Kwongowi bez zastrzeżeń... jest jednym z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Im szybciej Mallon zrobi swoje, tym szybciej zrozumie, że nie ma powodów do wysuwania oskarżeń. — Moim zdaniem przy przeszukaniu sklepu pana Kwonga powinien być obecny ktoś ze szpitala — stwierdził Daniels. — Spotkamy się jutro pod tym adresem. — Przesunął w stronę Haydena kopię nakazu sądowego. — Nie mogę — odparł prawnik. — Będę w tym czasie w sądzie. — Eli, a ty? — spytał Paris. — Byłbyś doskonałym reprezentantem szpitala. — Chyba mogę się tam wybrać. — Doskonale. Dostaniesz dodatkowy deser. Musimy mieć nadzieję, że Sarah się nie myJi. Panie Daniels, chyba już pan rozumie co mamy na myśli, mówiąc o tym, że Mallon jest groźny? Prowadził dziesiątki... może nawet setki... spraw o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej. Ma mnóstwo łudzi do pomocy i nie odpuści absolutnie niczego. — To fakt, nie wygląda na osobę, którą można zjeść na śniadanie — przyznał Daniels. — Może mógłby pan włączyć w tę sprawę swoich partnerów? — spytał Hayden. — Czy panowie Hannigan albo Goldstein mają w tym zakresie jakieś doświadczenie? Cholera jasna, pomyślała Sarah. Nigdy mu nie odpuszczą? — Cieszę się, że poruszył pan ten temat — stwierdził Daniels. — A więc mają doświadczenie w sprawach, w których oskarża się lekarza o błąd w sztuce — skwitował to Hayden. — To świetnie. W tym biznesie współpraca jest podstawą. — No cóż, nie do końca tak jest. Billy Hannigan nigdy nie lubił być adwokatem, ale żona nie pozwalała mu robić nic innego. W zeszłym roku uciekła z innym adwokatem, a wtedy on po prostu wyjechał. Kiedy ostatni raz o nim słyszałem, pracował podobno jako dyskdżokej w stacji radiowej w Lakę Placid. — A Goldstein? Daniels podrapał się po brodzie, po czym westchnął. — Cóż... prawda jest taka, że Goldstein to wymysł Billy'ego. Zanim do niego dołączyłem, nazywał swoją kancelarię Hannigan i Goldstein... chyba po to, aby ściągać żydowskich klientów. Papier firmowy już zmieniłem, także w nagłówku jest tylko moje nazwisko, ale ciągle zapominam zmienić nasze ogłoszenie w książce
branżowej. — To bardzo nieodpowiednie postępowanie — stwierdził Hayden. — Naprawdę wielce nieodpowiednie. — Sarah — powiedział Paris. — Uważam, że tego typu kamuflaż pozwala ci ponownie rozważyć swoją decyzję. — Panie Paris, kamuflaż to chyba zbyt mocne słowo. Moim zdaniem nie było tu próby ukrycia prawdy. Sądzę, że poradzimy sobie z pomocą pana Danielsa... nawet bez pana Goldsteina. — Bardzo dziękuję — powiedział Daniels. — Jeśli więc stoimy wszyscy w tym samym narożniku, powinniśmy może zacząć przygotowywać obronę. Jutro o ósmej rano zaczyna się runda pierwsza. Na tym zakończmy. — Bardzo nieodpowiednio... — rozległo się westchnięcie. Rozdział 18 Pomijając pracownicę nocnej zmiany. Rosa Suarez była w archiwum sama. Zbliżało się wpół do jedenastej, a od południa nic nie jadła. Plecy i kark bolały ją od pochylania się nad biurkiem, w pewnym sensie jednak niewygoda miała w sobie coś przyjemnego. Minęły ponad dwa lata od czasu, kiedy ostatni raz mogła poświęcać długie godziny na prowadzenie dochodzenia — dwa lata od wykonywania pracy stanowiącej poważne wyzwanie. Wstępna faza dociekań miała zostać zakończona tego wieczoru. Zarówno Alberto, jak i jej szef z niecierpliwością wyczekiwali powrotu Rosy do Atlanty. Niestety ani jeden, ani drugi nie będzie zadowolony z tego, co miała im do powiedzenia. Jak na razie, nie udało jej się wyjaśnić, skąd wzięły się dziwaczne przypadki DIC, lecz dwie rzeczy były jasne. Z czysto statystycznego punktu widzenia nie był to zbieg okoliczności. Tak samo pewne było to, że dopóki nie ustali się i nie usunie przyczyny tragedii, wystąpią kolejne przypadki choroby. Czekało ją dokładne przeczesanie baz danych CDC, przejrzenie ich kombinacji oraz sprawdzenie kilku wstępnych wyników hodowli kultur bakteryjnych. Potem będzie musiała najprawdopodobniej wrócić do Bostonu. Udało jej się porównać właściwości fizyczne wszystkich trzech kobiet oraz sprawdzić pewne dane demograficzne — niektóre związki były prawdopodobnie znaczące, inne zbyt niejasne, aby brać je poważnie. Wszystkie trzy kobiety miały grupę krwi A plus i mieszkały niecałe pięć kilometrów od szpitala. Wszystkie od przynajmniej czterech lat były pacjentkami Bostońskiego Centrum Medycznego i każda była już raz w ciąży. Jeśli chodzi o mniej logiczne powiązania, to wszystkie trzy urodziły się w kwietniu (choć w różnych latach), były pierwszymi dziećmi swoich rodziców i skończyły edukacje na szkole średniej. Były praworęczne i miały brązowe oczy. Należało zebrać znacznie więcej danych, lecz w tej fazie badań najbardziej niepokojącym czynnikiem był preparat ciążowy, podany wszystkim trzem kobietom przez Sarah Baldwin. Botanik ze Smithsonian Institution oraz przyjaciel z MEmory University dostarczyli kilka wstępnych danych dotyczących dziewięciu składników specyfiku, konieczna była jednak dokładna analiza biochemiczna. Instynkt podpowiadał Rosie, że choć każdy ze składników specyfiku ziołowego mógł być czynnikiem pobocznym, biorącym udział w rozwijaniu się zagrażającej zdrowiu reakcji biologicznej, to same w sobie były niegroźne. Narzędziem jej profesji nie był jednak instynkt — ważne były liczby i prawdopodobieństwa. — Ramono, przepraszam! — zawołała do archiwistki siedzącej za biurkiem po drugiej stronie sterty akt. — Czy to wszystkie akta dotyczące grupy, którą badam? — Dane z siedmiu lat, dotyczące kobiet, które rodziły w tym szpitalu i albo w trakcie porodu, albo po nim miały transfuzję. Dostała pani wszystkie teczki. Pani Suarez, wie pani, że od chwili przybycia do BCM spędziła tu pani więcej czasu niż wszyscy pracownicy szpitala razem wzięci? — Założę się, że masz rację, dziś będzie to jednak mój ostatni pobyt tutaj... przynajmniej na jakiś czas. Jutro wracam do... Rosa przervała w pół zdania i wbiła wzrok w leżącą przed nią teczkę. Były to dokumenty dotyczące Alelhei Worthington, drugiego przypadku DIC. Już kilka razy czytała słowo po słowie na każdej kartce — tak samo jak przeanalizowała akta Constanzy Hidalgo i Lisy Summer. Teraz jednak jej uwagę zwróciło coś innego. — Pani Suarez... wszystko w porządku? — Tak, tak, jak najbardziej, moja droga! Ramono, masz przypadkiem nożyk albo pilniczek do paznokci? — Mam w torbie szwajcarski scyzoryk oficerski, więc chyba znajdzie się i jedno,
i drugie. — Doskonale. Mogłabyś przynieść mi jeszcze raz teczki pozostałych dwóch kobiet, no wiesz... — Summer i Hidalgo. Oczywiście. — Dziękuję, moja droga. Używając okularów jako szkła powiększającego. Rosa przyjrzała się miejscu, w którym jeden z dwóch elastycznych pasków metalu spinał kartki. Tam gdzie metalowy wąs przechodził przez dziurki w kartkach, wystawały poszarpane kawałeczki papieru. Rosa zaznaczyła kartki po obu stronach wystających fragmencików i ostrożnie poluzowała zapięcie. Przesunęła ostrze szwajcarskiego scyzoryka między kartkami i na stół wypadły dwa maleńkie kawałeczki papieru. Delikatnie włożyła oba kawałki do koperty, po czym upewniła się, że podobne skrawki papieru tkwią przy drugim metalowym wąsie. Zostawiła je na miejscu i zacisnęła mocowanie kartek tak, jak było przedtem. To, co odłożyła, dowodziło niemal ze stuprocentową pewnością, że z akt wyrwano kartki — prawdopodobnie dwie. Znalezienie identycznych śladów ingerencji w teczce Constanzy Hidalgo zajęło jej niemal dziesięć minut. Skrawki papieru świadczyły o usunięciu przynajmniej dwóch, a być może nawet trzech kartek. Najgrubszą teczkę miała Lisa Summer. Zanim Rosa upewniła się, że z jej dokumentacji nic nie usuwano, dochodziła jedenasta. Położyła teczki w stosik i po raz pierwszy od dwóch godzin wstała i przeciągnęła się. Trudno było ocenić znaczenie odkrycia; mimo że akta Summer wyglądały na nietknięte, fakt, że dwie z trzech teczek ofiar DIC zniszczono, był istotny. Co do tego nie miała wątpliwości. Na dworze przestało lać i na czarnym jak aksamit niebie pojawiło się kilka bladych gwiazd. Nagły zwrot sytuacji sprawił, że Rosa poczuła przypływ nowej energii. Jakaś jej część domagała się, by — tak jak często to robiła — nie kładła się spać, lecz usiłowała rozwikłać zagadki, aż pojawią się odpowiedzi, miała już jednak sześćdziesiąt lat i trudno było przewidzieć, w jakim stopniu czułaby się wyczerpana. Biorąc pod uwagę to, że będzie miała pracowity dzień w Atlancie, musiała przed porannym lotem przespać się choć kilka godzin. Dokuczała jej rozpaczliwa potrzeba podzielenia się z kimś tym, co odkryła — z kimkolwiek, kto zechciałby jej wysłuchać i powiedzieć, co o tym myśli. Werbalizacja chodzących po głowie pomysłów i ciągów logicznych była kiedyś dla niej bezcennym narzędziem, lecz rany spowodowane sprawą BART — sprawą sprzed dwóch lat — ciągle jeszcze były bolesne. Ów utrzymujący się ból przypominał jej raz za razem, by jak najmniej ufać ludziom. Rosa zebrała swoje rzeczy, podziękowała archiwistce i obiecała niedługo wrócić. Wyszła z budynku od strony kampusu. Dwie kobiety umarły z powodu tajemniczej komplikacji zdrowotnej i w obu wypadkach zmanipulowano opis historii choroby... Rosa zaczęła szukać jakiegoś niewinnego wyjaśnienia, nic jednak nie przychodziło jej do głowy. To, co zaczęło się jako fascynująca epidemiologiczna układanka, nagle zamieniło się w ponurą sprawę. Sarah podała rękę każdemu z pięciu przedstawicieli BCM i podziękowała wszystkim za gotowość niesienia pomocy. Spotkanie, które zaczęło się w atmosferze napięcia i konfrontacji, okazało się w końcu bardzo owocne. Wszyscy zgadzali się co do tego, że kluczem do szybkiego zneutralizowania oskarżenia, które wysunął Grayson, jest znalezienie identycznego przypadku DIC u pacjentki w końcowej fazie ciąży — w BCM albo dowolnym szpitalu — która nigdy nie miała do czynienia z Sarah. W związku z sugestią Matta Daiiielsa, Paris i Snyder zobowiązali się nawiązać kontakt z kolegami w całym kraju, a Blankenship postanowił prześledzić literaturę fachową. Arnold Hayden obiecał, że pozostanie w bliskim kontakcie z Danielsem, a Colin Smith zapewnił, że wszystkie wydatki, poniesione przez Haydena albo jego podwładnych, zostaną pokryte z funduszy szpitala. Na koniec ustalono, że uczestnicy spotkania będą prezentować jednolite poglądy wobec Jeremy'ego Mallona i prasy. Dopóki Sarah Baldwin nie udowodni się jakiejkolwiek winy, będą ją uważać za niewinną. Aby okazać swe wsparcie, następnego poranka Eli Blankenship miał towarzyszyć Sarah i Mattowi podczas przeszukania sklepu chińskiego zielarza. — Dobra robota — powiedziała Sarah do Matta, kiedy brał parasol i płaszcz. — Udało się panu rozwiązać bardzo trudną sytuację z powściągliwością i klasą.
— Nonsens. Gdyby nie rzuciła mi pani kilku piłek, wyleciałbym z gry. — Nie jestem zbyt dobra w slangu baseballowym, ale jeśli się nie mylę, to wypada się z gry, kiedy przeciwnikowi uda się dobrze rzucić kilka piłek... Po raz pierwszy uśmiech Matta był spontaniczny i niekontrolowany. Sarah natychmiast uzupełniła listę właściwości, którymi ujął ją ten mężczyzna. — W dalszym ciągu nie mam pojęcia, dlaczego inspektor w MMPO przydzielił mnie do tej sprawy, ale cieszę się, że to zrobił. Nie jestem tak gładki jak większość kolegów, przeciwko którym staję, lecz proszę się nie martwić... umiem walczyć i przetrwać. Zawsze wykonuję prace domowe i, na szczęście, jestem bystrzejszy, niż na to wyglądam. — Nie martwię się. Naprawdę. Poza tym mam nadzieję, że po jutrzejszym dniu będziemy mogli świętować najszybciej wygraną sprawę w pańskiej karierze. Niech mi pan powie jedno; jak udało się panu grać w baseball i równocześnie skończyć studia prawnicze? — No cóż... byłem zawodnikiem rezerwowym. Jako miotacz zawsze dobrze panowałem nad piłką, ale okazałem się za mało błyskotliwy, aby wspiąć się na szczyty. Po drugim roku w pierwszej lidze w prasie zaczęto wytykać mi błędy... moje piłki leciały za wolno albo nieidealnym torem... oznajmiając, że władze klubu nie zechcą mnie i nie utrzymam się przez następny rok. W którymś momencie tyle się naczytałem uwłaczających mi artykułów, że postanowiłem mieć coś w rezerwie. Zacząłem studiować między sezonami i osiem lat później zrobiłem dyplom. Z Red SoxaiTii byłem kilka lat w Lidze Narodowej... tak samo z Exposami... a także z Pawtuckett w Lidze Międzynarodowej, a kiedy zostałem prawnikiem, jeszcze przez rok rzucałem dla drużyny z pierwszej ligi. — To niesamowite! — Poprawka. To efekt dwóch króliczych łap, egipskiego amuletu sprzed dwóch tysięcy lat i sławetnej niebieskiej tasiemki, o której mówił doktor Blankenship. No i kilkunastu innych rytuaów. — Naprawdę wierzy pan w takie rzeczy? — Parafrazując to, co Mark Twain powiedział kiedyś o Bogu, powiem, że postanowiłem wierzyć w to, na wypadek gdyby miało się okazać, że coś w tym jest. — Przesądny adwokat, który cytuje Marka Twaina i gra w pierwszej lidze w baseball... trudno pana nazwać przeciętniakiem. — Panią też. Jezu, prawie jedenasta! Obiecałem opiekunce do dziecka, że wrócę! — Opiekunce do dziecka? Choć ich stosunek był czysto zawodowy i Sarah wiedziała, że z powodów etycznych Matt musi się tego trzymać, wiadomość, że jest żonaty, rozczarowała ją. — Mam dwunastoletniego syna. Nazywa się Harry. Przez większość roku mieszka z matką. — Rozumiem. -— No cóż, to spotykamy się jutro rano u pana Kwonga? — Jeśli uda się panu trafić. — Mijałem już to miejsce. Jak mówiłem, zawsze staram się odrabiać prace domowe. Jadę na Brookline... podwieźć gdzieś panią? — Dziękuję, ale mieszkam na North Endzie i mam w szpitalu rower. Przestało padać, a jazda zaraz po burzy jest czystą przyjemnością. Matt wyciągnął rękę, by się pożegnać. Ich spojrzenia się spotkały i na krótką chwilę coś między nimi zaiskrzyło. Sarah natychmiast odwróciła głowę. — Proszę się nie martwić — powiedział Matt. — Poradzimy sobie. — Jestem tego pewna. Jeszcze tylko jedno pytanie. Zanim pan przyszedł, Hayden stwierdził, że większość adwokatów zorganizowałaby wstępne spotkanie w swoim biurze. Dlaczego tak pan nie zrobił? Matt włożył płaszcz, w jedną dłoń wziął aktówkę, w drugą parasol. — Prawda jest taka, że chciałem zrobić dobre wrażenie na Glennie Parisie i jego ekipie, zwłaszcza jednak na pani, a moje biuro nie należy do największych i najelegantszych w mieście. — Rozumiem. — A co gorsza, mój cholerny partner, pan Goldstein, za nic nie chce sprzątać. Następnym razem może zaryzykuję i się pani pochwalę. Teraz jednak proszę się przespać... mamy jutro ciężki dzień. Sarah patrzyła, jak jej adwokat idzie do windy. Wszelkie obawy dotyczące następnego dnia i spotkania w sklepie Kwong Tian Wena nie liczyły się, bo już za dziewięć i pół godziny znów zobaczy swojego adwokata. — Skończyli państwo?
Zgarbiona sprzątaczka od godziny jeździła odkurzaczem po korytarzu, czekając, aż będzie mogła wejść do sali Milsapa. — Tak, oczywiście. — Nie ma sprawy, nie ma sprawy. Przystojny z niego chłopak...! bardzo przystojny. — Oczy starej kobiety migotały. — Wie pani co? To samo sobie pomyślałam, ale chyba domyśliła się pani tego. — Wiesz, dziecko, patrzyłam nie tylko na niego... patrzyłam częściej na ciebie... Wdychając słodkie, czyste letnie powietrze, Sarah wyszła z budynku od strony kampusu i zaczęła iść w kierunku miejsca, gdzie przypięła łańcuchem swój rower. Teren był jasno oświetlony i dobrze patrolowany i choć od czasu do czasu pojawiały się informacje o natarczywych zachowaniach wobec kobiet —jedna została napadnięta i okradziona — rozległy plac nie wywoływał w Sarah poczucia zagrożenia. Administratorzy terenu w regularnych odstępach umieszczali notatki z żądaniem, aby zostawiać rowery wyłącznie w przeznaczonych do tego miejscach, ponieważ jednak znajdowały się one poza kampusem, pracownicy techniczni i pielęgniarki, pozostający w szpitalu po zapadnięciu zmroku, nie zważali na to i przypinali rowery do żelaznych balustrad schodów znajdujących się przed wieloma wejściami do budynków. Sarah przypięła swój rower do niskiej, stalowej balustrady przy bocznym wejściu do budynku chirurgii. Miejsce wydawało jej się bardzo przydatne jako schowek na rower i używała go już wielokrotnie. Kiedy wyszła zza rogu, zdziwiła ją ciemność. Światło nad wejściem się nie paliło — nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej to się zdarzyło. Próbowała przebić wzrokiem mrok i zrobiła ostrożny krok... potem jeszcze jeden. Mężczyzna stał z lewej strony, mocno przytulał się do ściany. Czując czyjąś obecność, Sarah zamarła. Zmrużyła oczy i zamrugała, niestety jej wzrok nie zaadaptował się jeszcze na tyle, by mógł przeniknąć ciemność. Było bardzo cicho. Sarah wysilała się, aby usłyszeć oddech albo jakiś ruch. Coś tu było... blisko. Przeniosła ciężar na prawą nogę, aby w każdej chwili móc się odepchbąć i rzucić do ucieczki. — Wiem, że tu jesteś. Czego chcesz? — usłyszała nagle własny głos. Minęło pięć nieskończenie długich sekund... dziesięć. — Nniech pppapani nnnie uucieka — powiedział mężczyzna szarpanym szeptem. Sarah odruchowo cofnęła się, równocześnie jednak odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Mężczyzna, widoczny teraz jako kontur, wyszedł z cienia. Nie był wiele wyższy od Sarah i wydawał się bardzo szczupły. Ledwie dało się dostrzec kontury jego twarzy. — Ppani dododoktor Baldwin... chchchodzę za papaniąod kilku dni. Mmuuszę z ppanią porozma... — Sarah, to pani? Sarah zawirowała na pięcie. Niecałe pięć metrów od niej stała Rosa Suarez, odwrócona tak, że widziała Sarah, ale nie widziała mężczyzny. Usłyszawszy głos Rosy, mężczyzna zaczął uciekać. Pochylił nisko głowę i przebiegł obok niej, potrącając ją i niemal przewracając. — Stój! — krzyknęła Sarah. Mężczyzna przecinał już trawnik i biegł w kierunku frontowej bramy. Z walącym sercem Sarah podeszła do Rosy. — Nic pani nie jest? — Nie, wszystko w porządku. — Rosa ciężko oddychała i patrzyła w kierunku, w którym pobiegł mężczyzna. Poklepała się po piersi. — Kto to był? — Nie mam pojęcia. Znał moje nazwisko i powiedział, że musi ze mną porozmawiać. Kiedy pani zawołała, uciekł. — Dziwne. — Strasznie się jąkał. Powiedział, że chodzi za mną od kilku dni. Ale teraz wydaje mi się, że chyba go już kiedyś widziałam. Jeździ zagranicznym niebieskim samochodem... chyba hondą. Boże, jakie to było dziwaczne... nie mogę uwierzyć, że nie rzuciłam się do ucieczki. Cała się trzęsę. Rosa ujęła dłonie Sarah w swoje. Niemal natychmiast drżenie osłabło. Po chwili Sarah odpięła rower. Obie kobiety ruszyły powoli w kierunku głównej bramy — Sarah prowadziła rower — Przepraszam, że nie mogłam pani pomóc na dzisiejszym spotkaniu — odezwała się po chwili Rosę. — Jak poszło?
— Chyba dość dobrze. Adwokat Lisy ma nakaz przeszukania jutro sklepu mojego dostawcy ziół i pobrania próbek. — Martwi się pani tym? — Tak naprawdę to się z tego cieszę. Im prędzej zbadają składniki, tym szybciej adwokat zrozumie, że nie zrobiłam nic złego. Rosa zatrzymała się i popatrzyła na Sarah. Było jasne, że chodzi jej coś po głowie — coś, o czym chciałaby porozmawiać. — Sarah, cieszyłabym się, gdyby odprowadziła mnie pani do domu — powiedziała w końcu. — Mój pensjonat jest zaraz za rogiem. Chciałabym pani wyjaśnić, dlaczego postanowiłam nie przedstawiać na waszym dzisiejszym spotkaniu moich ustaleń i opinii. — Nie ma takiej potrzeby. — Niepokoi mnie to, że była pani śledzona. Uważam, że to, co odkryłam, może być bardzo ważne... zwłaszcza jeśli to, co właśnie się pani przydarzyło, ma jakikolwiek związek ze sprawą. — Proszę mówić dalej. — Chciałabym zacząć od tego, że w mojej ojczyźnie, na Kubie, byłam lekarką... Sarah z wytężoną uwagą słuchała zwięzłego, ale wymownego streszczenia życiorysu Rosy. Po emigracji z Kuby z powodów politycznych Rosa — ledwie znając angielski — przeszła przez kilka obozów dla uchodźców i po jakimś czasie musiała pogodzić się z tym, że nie ma sposobu, by udało jej się udokumentować swe wykształcenie oraz dyplom lekarza. Po kilku zatrudnieniach w dość „czarnych" zawodach udało jej się zdobyć prostą pracę urzędniczą w CDC, Jej mąż — w ojczyźnie poeta i nauczyciel — pracował w introligatorni, gdzie dotrwał do emerytury, na którą przeszedł przed kilkoma laty. Bystry umysł i doświadczenie medyczne Rosy sprawiły, że stosunkowo szybko otrzymała stanowisko epidemiologa. Sarah słyszała o kilku jej sukcesach — o głównej roli, jaką odegrała w wyśledzeniu źródła wybuchu choroby legionistów w Filadelfii i o odkryciu związku między liczbą zgonów z powodu białaczki w jednym z teksańskich hrabstw a zatrutym przez odpady promieniotwórcze strumieniem. U szczytu świetnej kariery Rosa została przydzielona do zbadania doniesień o niezwykłym zakażeniu bakteryjnym, które zaczęło się pojawiać w różnych — geograficznie wydzielonych — miejscach w San Francisco. Nieznany zarazek zdążył do czasu rozpoczęcia dochodzenia zabić kilka osób o osłabionym układzie odpornościowym oraz cierpiących na inne dolegliwości zdrowotne. Zbierane przez niemal rok dane, będące wynikiem tysięcy wywiadów oraz hodowli bakteryjnych, jednoznacznie wskazywały winnego: Armię Stanów Zjednoczonych. Na podstawie swoich dociekań Rosa uważała, że w celu zbadania pewnych założeń prowadzenia walki biologicznej i teorii o mechanice prądów powietrza wojsko używa biologicznie nieaktywnego markera bakteryjnego w tunelach BART, czyli Bay Arena Rapid Transit. Ze względu na delikatną naturę oskarżenia Rosa nie ujawniała swoich odkryć, dopóki zebrane przez nią materiały nie pozwalały na jednoznaczną interpretację. Niestety w którymś momencie powiedziała o nich nieodpowiedniej osobie. Do sprawdzenia jej wniosków kongres wyznaczył doborowy zespól, złożony z najlepszych w kraju epidemiologów i specjalistów chorób zakaźnych. Komisja stwierdziła, że w licznych wnioskach Rosy brakuje najważniejszych danych, a przygotowane przez nią programy komputerowe nie chciały działać albo działały bardzo słabo, rachunek prawdopodobieństwa nie potwierdzał hipotez technicy laboratoryjni nie otrzymali próbek, które — jak biła się w piersi — wysyłała. Na koniec — co było najbardziej haniebne — jeden z członków komisji bez większego trudu odnalazł źródło zakażenia: wysypisko śmieci na obrzeżu miasta. Dyrektorzy prywatnego laboratorium, odpowiedzialni za omyłkowe przyjęcie skażonego materiału, bez nacisków przyznali się do błędu. Zostali skazani, lecz wkrótce — czego Rosa dowiedziała się swoimi sposobami — otrzymali wielkie zlecenie wojskowe. — Tak więc wysypisko oczyszczono i liczba zakażeń zaczęła spadać — powiedziała Rosa. — Mnie, że tak powiem, odsunięto na boczny tor, a to dochodzenie przydzielono mi tylko dlatego, że nikt inny nie był akurat wolny. — Dopuszczono się sabotażu. Nie mogę w to uwierzyć. Przepraszam... wierzę. — Może więc rozumie pani teraz, dlaczego chciałam zachować dystans wobec wszystkich osób związanych z tą sprawą... z panią włącznie. — Roso, proszę się tym nie przejmować. Musi pani wykonywać swoją pracę. — Jutro rano wracam na jakiś czas do Atlanty. Moje dochodzenie jest dopiero w
fazie początkowej, natknęłam się jednak na kilka spraw, które nie dają mi spokoju, i chciałam panią ostrzec. — Ostrzec mnie? — Nie chodzi o to, o czym pani myśli — powiedziała Rosa i poklepała Sarah po ramieniu. — Tak naprawdę to chciałam pani od kilku dni powiedzieć, że wstępne wyniki badań wskazują na to, iż mamy do czynienia raczej z jakimś rodzajem infekcji, a nie z toksyną albo trucizną. Nie chciałam... nie chciałam jednak z nikim o tym rozmawiać. Doszły do zdobionego wiktoriańskimi sztukateriami budynku, w którym Rosa się zatrzymała. — Przed czym więc chce mnie pani ostrzec? — Sarah, jesteś osobą, która bardzo dba o innych. W twoim zawodzie to ważna cecha. Widzę, jak cierpisz z powodu oskarżeń, które przeciwko tobie wysunięto. Nie chcę w tej chwili mówić o szczegółach, mam jednak powody uważać, że ktoś może starać się o to, bym nie odkryła prawdy. Zakładając, że tą osobą nie jest pani... a takie założenie postanowiłam zrobić... powinna być pani ostrożna przy wyborze osób, z którymi będzie pani rozmawiać i którym zechce pani zaufać. — Ale... — Sarah, proszę nie protestować. Już ujawnienie tego, co powiedziałam, było dla mnie trudne. Kiedy uznam, że będzie to odpowiednie, powiem pani więcej. Czeka mnie teraz wiele pracy, a pani musi przygotować się do obrony. Sarah westchnęła. — Pani założenie jest prawidłowe. Nie jestem osobą, która chciałaby ukryć prawdę. Rosa znów poklepała ją po ramieniu. — Wiem, moja droga. Proszę o cierpliwość wobec mnie i niech pani zachowuje wielką, naprawdę wielką ostrożność. Sarah zaczekała, aż starsza pani weszła do środka, po czym powoli popedałowała w kierunku centrum. Przez jakiś czas pracowała nad oczyszczeniem umysłu. Kiedy uznała, że nic z tego nie wyjdzie, skoncentrowała się na myśleniu o swoim nowym adwokacie i dziwnym, jąkającym się człowieczku. Za każdym jednak razem jej myśli zaczynały krążyć wokół tajemniczego ostrzeżenia Rosy Suarez. Proszę o cierpliwość wobec mnie i niech pani zachowuje wielką, naprawdę wielką ostrożność. Jeżeli pani epidemiolog zamierzała ją przestraszyć, znakomicie jej się to udało. Rozdział 19 21 lipca Sklep zielarski Kwonga Tian Wena zajmował parter i piwnicę mocno zniszczonej, trzypiętrowej ceglanej kamienicy. Sarah bardziej niż zwykle zajęła się swoim wyglądem i doborem stroju, wyszła z domu piętnaście po siódmej i przeszła kilka kilometrów z North Endu do Chinatown na piechotę. Czuła pewną obawę przed spotkaniem z Jeremym Mallonem i ciągle jeszcze nie mogła zapomnieć o spotkaniu z dziwacznym jąkałą i ostrzeżeniu Rosy Suarez. Poranek był jednak jasny, powietrze niezwykle przejrzyste a jej nastrój znacznie się poprawił — nareszcie zostanie usunięty cień, który zawisł nad ziołowym preparatem, a poza tym zobaczy się ze swoim adwokatem. Znała Kwonga z lat pracy w Instytucie Ettingera, a po ukończeniu akademii medycznej odszukała go przy pomocy kilku znajomych z bostońskiej wspólnoty terapeutów holistycznych. Chociaż w tym kręgu bardzo go szanowano, mimo to przed podjęciem współpracy Sarah dwa razy z nim rozmawiała, Prawie nie mówił po angielsku, ale kiedyś doskonały chiński Sarah okazał się jeszcze na tyle dobry, że mogli robić interesy. Kiedy potrzebował tłumacza, Kwong walił laską w sufit albo w rurę wodociągową i w ciągu minuty lub dwóch zjawiał się któryś z jego urodzonych w Ameryce wnuków. Sarah podziwiała wiedzę Kwonga i pociągała ją wiecznie optymistyczna postawa tego mężczyzny. Oczywiście dostrzegała w nim wiele uderzających podobieństw — fizycznych i metafizycznych — z Louisem Hanem. Nic na to nie mogła poradzić — wierzyła, że spotkanie z Kwongiem daje jej namiastkę kontaktu z kimś, kim byłby jej nauczyciel, gdyby dożył siedemdziesiątki. Początkowo Sarah odbierała zioła osobiście, potem jednak, kiedy zwiększyły się wymagania szkolenia specjalizacyjnego, zaczęto jej dostarczać preparat. Teraz — być może po raz pierwszy — dotarło do niej, jak bardzo tęskniła za wizytami w
sklepie, pomyślała ze smutkiem, że rozluźnienie kontaktów z Kwongiem to kolejny punkt na liście ofiar jej praktyki lekarskiej. Sklep mieścił się przy wąskiej uliczce, w zasadzie zaułku odchodzącym od Kneeland. Kiedy Sarah wyszła zza rogu, ujrzała starszego pana oraz Debbie, jedną z jego wnuczek. Stali na zewnątrz budynku, co wydawało się dziwne, zaraz jednak ujrzała żółtą taśmę, przylepioną na krzyż na drzwiach i na oknach. Myśl o upokorzeniu i zdziwieniu Kwonga, kiedy jakiś zastępca szeryfa albo konstabl pojawił się z nakazem sądowym zamknięcia lokalu, była bardzo bolesna. — Dzień dobry, panie Kwong — powiedziała Sarah po kantońsku. — Cześć Debbie. Przepraszam z powodu tego... — Wskazała w kierunku taśm. Kwong machnął sękatą dłonią, dając znak, że nie ma za co przepraszać, Sarah widziała jednak, że jest zdenerwowany. Nagłe dotarło do niej, że minął już chyba rok, odkąd ostatni raz się widzieli. Siwa kozia bródka była nieuczesana i pod dolną wargą poplamiona nikotyną. Strój z niebieskiego jedwabiu — prawdopodobnie ten sam, w którym zawsze go widywała — był postrzępiony i miał popękane szwy. Czyżby Kwong tak bardzo się zestarzał? A może przedtem patrzyła na niego młodszymi, naiwniejszymi oczami? — Mężczyzna cały czas pilnuje sklepu, odkąd założyli te taśmy — wyjaśniła Debbie. — Chodzi od alejki do drzwi i od drzwi do alejki. Mówi, że chce zadbać o to, aby nikt niczym w środku nie manipulował. Co ma na myśli? — Nic ważnego, Debbie. Wszystko wróci do normy, zanim zdążysz mrugnąć okiem. Naprawdę bardzo mi przykro, że musicie z dziadkiem przez to wszystko przechodzić. Kruchość starszego pana była uderzająca. Sarah modliła się, by Mallon i jego ludzie po prostu wzięli potrzebne im próbki i poszli sobie. Jeżeli będą w jakikolwiek sposób zastraszać Kwonga, Matt będzie musiał za wszelką cenę go bronić. Właśnie zamierzała, korzystając z pomocy Debbie, wyjaśniać Kwongowi sytuację, kiedy w głębi uliczki pojawił się adwokat. Razem z nim szedł Eli Blankenship — energicznie gestykulował, jakby dyskutowali na szczególnie trudny temat. Sarah bardzo się cieszyła, że ma go u swego boku — nie było w BCM człowieka o bystrzejszym umyśle i bardziej imponującej prezencji. Matt był co prawda wysoki i dobrze zbudowany, ale przy profesorze wyglądał jak drobny chłopaczek. Przedstawiła ich sobie z pomocą Debbie. Było oczywiste, że zielarza interesuje tylko jedno — aby obaj dali mu święty spokój. Matt natychmiast poprosił Sarah i Blankenshipa na stronę. — Czy ten człowiek wie, co się dzieje? Sarah wzruszyła ramionami. — W głowie ma jeszcze wszystko po kolei — powiedziała. — Podejrzewam, że dość dobrze wie, co się dzieje, nie jestem jednak pewna, czy kojarzy, że to wszystko nie jest związane z nim, lecz ze mną. — Wygląda, jakby zbyt wiele czasu spędzał z fajką do opium w ustach. — No to co? Opium jest częścią jego kultury. Nie podejrzewasz, gdzie może być Mallon? — Nie, choć spodziewałem się, że się spóźni. Denerwowanie i irytowanie przeciwnika to stara prawnicza sztuczka. Utrzymała się przez wieki głównie dlatego, że działa. — Dał znak, aby wrócili do starca i dziewczynki. — Debbie — powiedział grzecznie — przeproś dziadka za to, że nadużywamy jego uprzejmości, i obiecaj mu, że zrekompensujemy niewygody. Dziewczynka — ubrana w dżinsy i bawełnianą bluzę — wyglądała na trzynastolatkę. Miała gładką twarz i krótkie czarne włosy. Sarah zamierzała powiedzieć Mattowi, aby używał łatwiejszych pojęć niż „nadużywać uprzejmości" i „rekompensować niewygody", kiedy dziewczynka z szybkością karabinu maszynowego zaczęła tłumaczyć. Starszy pan jedynie burknął i machnął ręką. — Mówi, że służyć wam, to dla niego przyjemność, i nie musicie mu nic płacić — wyjaśniła Debbie. W tym momencie w alejkę wjechała długa limuzyna. Sarah odwróciła się do Kwonga, aby uspokoić go, że przybysze nie są groźni. — Ten tłusty to szeryf Mooney — powiedział Matt do Elego — a ten wysoki... czy to nie gość z telewizyjnych programów o odchudzaniu? Sarah cicho jęknęła i przyjrzała się lincolnowi. Między Mallonem i szeryfem stał Peter Ettinger — wyprostowany, jakby połknął kij od szczotki, wyższy od nich przynajmniej o głowę. Przeszywał wzrokiem uliczkę na całej długości i wpatrywał się prosto w Sarah. — Ty draniu... — mruknęła pod nosem. To on musiał być „świadkiem ekspertem"
Mallona. Delikatnie dotknęła Kwonga, który zrobił minę świadczącą o sporej dezorientacji. Cofnęła się i obserwowała, jak dwie grupki mężczyzn — niczym przeciwnicy w jakiejś makabrycznej konkurencji sportowej — podchodzą do siebie i zaczynają się sobie przedstawiać. Chwila gdy Matt wyciągnął rękę do Petera, zapadła jej głęboko w pamięć. Szeryf hrabstwa, dyrektor do spraw medycznych BCM, Peter, Matt, zdezorientowany stary Chińczyk, rozwinięta nad wiek nastolatka. Cała sprawa nagle nabierała karnawałowej atmosfery. Za kilka minut, kiedy cała ósemka wejdzie do środka sklepu, wszystko na pewno stanie się jeszcze dziwniejsze. Sklep Kwonga był przedziwnym labiryntem i nie miał jednoznacznych przejść. Osiem osób sprawi, że raczej na pewno przekroczona zostanie granica możliwości wnętrza. Matt przyprowadził przeciwników do miejsca, gdzie stała Sarah. Peter pozwolił, by go jej przedstawiono. Wyciągnął rękę, ale Sarah nie podała mu swojej. — No proszę — powiedział. — Wygląda na to, że wpakowaliśmy się w niezłe kłopoty... — Jego mina była bardzo podobna do tej, którą miał owego straszliwego ostatniego dnia w swoim gabinecie. — Wygląda też na to, że staliśmy się jeszcze bardziej władczy i niemili, niż byliśmy — odparła. Nie masz do czynienia z dzieckiem patrzącym na świat rozszerzonymi oczami, przywiezionym z dżungli, Peter. Jeśli rwiesz się do walki, to się nie rozczarujesz. — Znacie się? — spytał Matt. — Doktor Baldwin kiedyś coś dla mnie robiła — szybko powiedział Ettinger. — „Ciężko harowała", byłoby lepszym określeniem. Nie jestem z tego dumna, ale zanim się obudziłam i przeskoczyłam przez mur, żyliśmy ze sobą przez trzy lata. — Żyliście ze sobą!? — wykrzyknął Matt. — Mallon, co to ma znaczyć!? Przez sekundę albo dwie, zanim Mallon odpowiedział, Sarah Wyraźnie widziała w jego oczach zdziwienie. Peter ukrył to przed nim! Drań tak bardzo chciał się na niej zemścić, że nie powiedział słowa o ich wspólnej przeszłości! — Peter... ee... pan Ettinger tylko pomaga nam przygotować sprawę... — powiedział dość agresywnie Mallon. — Nie... nie zamierzaliśmy wzywać go na świadka do sądu. Pełni jedynie funkcję doradczą. — Sądziłem, że stać pana na coś więcej niż powierzenie roli rzeczoznawcy odrzuconemu kawalerowi — oświadczył Matt.__ Nie lubię, jeśli aż tak bardzo ułatwia mi się sprawę. Możemy wejść do środka i załatwić co trzeba? Mallon nie odpowiedział, po jego minie widać było jednak, że Matt upuścił mu krwi — jeśli nawet była to tylko kropla lub dwie. — Niezły ruch — szepnęła do niego Sarah. — Teraz niech pan tylko zadba, żeby Mallon nie zrewanżował się na panu Kwongu. Przecięto żółte plastikowe taśmy i przedstawiciele stron — prowadzeni przez pana Kwonga i jego wnuczkę — zaczęli wchodzić do sklepu. Carihale de Baldwina, pomyślała Sarah. Szeryf Mooney — mistrz ceremonii w białym garniturze z kory. Jeremy Mallon — wąż i galaiit w jednym ciele. Eli Blankenship bez lamparciej skóry, niemal rozpychający framugę drzwi. Peter Ettinger — człowiek szczudło, pochylający się, aby wejść do środka. Carmyale de Bealdwina. Kiedy znaleźli się w środku, Sarah z satysfakcją zauważyła, że wystające krokwie powodują, że człowiek szczudło musi być stale pochylony. Sklep był bardziej zagracony i pachniał mocniej, niż Sarah pamiętała. Wszędzie były łodygi dzikich roślin i zasuszonych kwiatów, powtykane między beczułki korzeni, mąki, ryżu i liści. Stary kontuar ze szklanym frontem i półki pod ścianą były zastawione słojami o najróżniejszych wielkościach, kształtach i zawartościach. W jednym znajdowały się pocięte na kawałki skorpiony, w innym duże pszczoły, jeszcze innym węgorz w płynie konserwującym. Na niektórych słojach były kartki z napisami po chińsku, ale większości nieoznakowano. W kącie leżały dwa zaspane, nieco wyliniałe, długowłose koty — jeden całkiem biały, drugi czarny jak sadza. Pośrodku bałaganu, niczym totem albo wykrzyknik, stał dobrze zaopatrzony, druciany regał z wyrobami do pielęgnacji stóp firmy Dr Scholl. — Nie sądzę, by sprowadzenie tu ławy przysięgłych nam pomogło — szepnął Blankenship. — Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie — odparła Sarah. — No więc, drogi kolego, jak zamierza pan działać? — spytał Matt.
Mallon, najwyraźniej nieświadom tego, że opiera się plecami garnituru od Armaniego o gruby, zakurzony pęk wysuszonych słoneczników, teatralnie — powoli i pogardliwie — rozejrzał się po wnętrzu. Było jasne, że już się otrząsnął. — Mamy listę składników preparatu stosowanego przez doktor Baldwin — powiedział w końcu. — Będziemy po kolei prosić o dostarczenie ich nam. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wnuczka pana Kwonga będzie tłumaczyć. Próbki każdej substancji zostaną umieszczone w dwóch, opisanych zgodnie z obowiązującą procedurą, torebkach na dowody. Pierwszą torebkę będzie zamykał szeryf Mooney, zamknięcie podpisze pan albo doktor Baldwin. Zawartość drugiej torebki zostanie zbadana przez pana Ettingera, który sporządzi wszelkie notatki, jakie uzna za stosowne. Jeszcze dziś, w godzinach późniejszych, zacznie razem z zespołem botaników i chemików naukowo określać każdy składnik. Czy wyraża pan zgodę na tę procedurę, mecenasie? — Sarah, Eli, nie macie nic przeciwko temu? — Jako przedstawiciel Bostońskiego Centnara Medycznego też chciałbym zbadać każdy składnik — powiedział Blankenship. — Zna się pan na ziołolecznictwie? — spytała Sarah. — Tak, nieco. Jego półuśmiech sugerował, że, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, to co Blankenship określał mianem „nieco", czyniło z niego niezłej klasy eksperta. Sarah poprosiła Blankenshipa i Matta, aby podeszli bliżej. — Jest coś, co powinnam wyjaśnić — powiedziała. — Nam czy wszystkim? — Wszystkim. — Odchrząknęła, by usunąć nerwowość z głosu. — Bądź bardzo ostrożna — ostrzegł Blankenship. — Pamiętaj... to przeciwnik. — Rozumiem. Panie Mallon, zanim pan zacznie działać, chciałabym wyjaśnić, że skład mikstury przywiozłam z Azji Południowo Wschodniej. Został napisany po chińsku przez wybitnego zielarza i uzdrawiacza. Mam przy sobie kopię tej wersji. Z niej właśnie korzystał pan Kwong, by przygotować herbatkę, którą przepisuję. Niektóre angielskie nazwy na wykazie, który pan ma... udostępnionym moim pacjentkom... to według mnie określenia najbardziej odpowiadające nazwom korzeni i ziół, jakich używa. — Dopóki na obu listach substancje są wymieniane w tej samej kolejności i przyzna pani wraz z panem Kwongiem, że to, co wkładamy do torebek, jest identyczne z tym, co podała pani Lisie Grayson, nie będą mnie interesować nazwy. W odpowiednim czasie pan Ettinger wraz ze swoimi współpracownikami przedstawi nam nazwy naukowe i skład chemiczny. Poproszę jednak o kopię listy po chińsku. Debbie przetłumaczyła dziadkowi, co postanowiono, i podała mu wykaz. Sarah była pewna, że starszy pan zna na pamięć skład mikstury, ujawnianie tego przed Mallonem nie posłużyłoby jednak jej sprawie. — No to świetnie — powiedział Mallon. — Numer jeden to pseudożeńszeń orientalny. — Panax pseitdoginseiig — szepnął pod nosem Blankenship. Debbie poprosiła dziadka, aby wyjął wymienioną roślinę. Zielarz nieco niecierpliwie kiwnął głową, ledwie rzucił okiem na listę i spod kontuaru wyciągnął wielki słój z zasuszonymi kawałkami w środku. Za pomocą metalowej łopatki noszącej oznaki wieloletniego użycia nasypał trochę suszu do dwóch plastikowych torebek. Na jednej z nich Sarah poświadczyła podpisem autentyczność i podała torebkę Mattowi, on zaś przekazał ją szeryfowi. Druga torebka trafiła najpierw do Blankenshipa, potem do Petera. Blankenship potrzebował jedynie chwili, by spojrzeć na zawartość, Peter powąchał próbkę, wziął odrobinę na język i roztarł nieco substancji między palcami. Po kilku hmm...mmm...hmmm, które zdaniem Sarah służyły jedynie zirytowaniu jej, włożył próbkę numer jeden do teczki. Drugi specyfik — pomarszczony korzeń — został potraktowany tak samo, także trzeci, który na liście Sarah nosił nazwę Księżycom' smok. — Tak naprawdę to wióry kory drzewa medarah — wyjaśniła Sarah. — Jest endemiczne na Jawie, występuje jednak także w południowych Chinach. Wspaniałe na zaburzenia wewnętrzne i żołądkowe. Doskonale wpływa na poranne mdłości. Zauważyła, że stojący przy przeciwległym końcu lady szeryf Mooney zaczął się uważnie przyglądać zawartości jednego ze szklanych słojów. Stał na najwyższej półce, za kilkoma większymi pojemnikami. Sarah wytężyła wzrok, aby dostrzec, co też tak bardzo ciekawiło stróża prawa, i dać znać Mattowi, kiedy Kwong zaczął
dziko machać rękami i wrzeszczeć. — Nie! Nie! Nie! — zawył, a jego twarz była mieszaniną złości i zaskoczenia. — Nie, nie, nie!!! Zachowywał się niemal histerycznie. Złapał się wnuczki i gestykulował w kierunku dwudziestolitrowego słoja, z którego właśnie miał wyjąć próbkę czwartego składnika mieszanki. Sarah nigdy przedtem nie słyszała, żeby stary Chińczyk tak podnosił głos, ale przestraszone, sfrustrowane spojrzenie znała doskonale. Często widywała taki wyraz oczu u matki, kiedy choroba Alzheimera nieubłaganie postępowała. Coś poszło nie tak... stało się coś bardzo złego. Rozdział 20 — Debbie, co się dzieje? Dziewczynka, która bezskutecznie próbowała uspokoić dziadka, jedynie pokręciła głową. Sarah wzięła nieduże krzesełko i pomogła posadzić na nim starszego pana. Kwong w dalszym ciągu — choć znacznie mniej energicznie — mówił do Debbie i pozostałych po kantońsku, wyrzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego. Sarah uklękła obok niego i gładziła go po ręku, aż zaczął się uspokajać. — Nie wiem, co się stało — powiedziała Debbie. — Wyjmował zioła i wkładał je do torebek i wszystko było w porządku. Nagle wyjął kawałek ze słoja, powąchał go i zaczął krzyczeć. Bardzo się o niego boję. Nie czuje się dobrze. Twarz Kwonga — już na początku dość ziemista — zrobiła się jeszcze bledsza. Sarah odruchowo zbadała tętno promieniste przy nadgarstku. Przez chwilę zdawało się jej, że serce dziko mu wali, potem jednak zauważyła, że to wali jej własny puls, który czuła w opuszce palca. Choć znaczenie takiego obrotu wydarzeń nie zostało jeszcze przeanalizowane przez jej umysł, ośrodkowy układ nerwowy najwyraźniej już tego dokonał. Zdziwienie... ewidentna pomyłka... reakcja histeryczna. Nigdy by się tego nie spodziewała po swoim zielarzu. Z drugiej strony, Kwong, którego pamiętała, był kimś całkiem innym. — Doktorze Blankenship, uważa pan, że nic mu nie jest? — spytała. — A tobie? — odpowiedział szeptem. Sarah zagryzła dolną wargę i skinęła głową. — Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę... —powiedziała. — Co tu się dzieje? — spytał głośno Mallon. — Dostał jakiegoś ataku... to się dzieje! — niemal krzyknęła Sarah. Wzięła głęboki wdech, aby się uspokoić. — Przepraszam. Mie chciałam na pana naskakiwać. Muszę porozmawiać z panem i sądzę, że doktor Blankenship powinien zbadać pana Kwonga. Mallon odszedł kilka kroków, by Sarah mogła porozmawiać ze swoim adwokatem. Eli Blankenship zajął się Kwongiem — dotknął jego tętnicy szyjnej, zbadał uderzenie koniuszkowe serca, obejrzał źrenice i nasady paznokci i ocenił ruch klatki piersiowej przy wydechu. — Proszę państwa, sytuacja jest taka — powiedział Matt po wysłuchaniu Sarah — czwarte zioło na liście powinno być czymś w rodzaju rumianku, a pan Kwong najwyraźniej się zdenerwował, gdyż zawartość słoja okazała się inna. — A co to jest? — rzucił Mallon energicznie, niczym atakujący rekin. — Jest na liście? Debbie, spytaj go, co to za roślina. Spytaj, czy dodał jej do mieszanki, którą dał doktor Baldwin. — Debbie, nie rób tego — wtrącił się Matt. — Jezu, Mallon, co się z panem dzieje? Eli, w jakim on jest stanie? — Niestety nie mam stetoskopu — odparł Blankenship. — Myślę, że nic mu nie jest, ale nie mam ostatecznej pewności. Kwong był znacznie spokojniejszy, choć nie mniej zdziwiony. Siedział, opierając dłonie na kolanach, wpatrywał się w słój i kręcił głową. — Debbie, czy twoja mama jest w domu? — spytała Sarah. — Chyba powinniśmy zaprowadzić go na górę i dać mu się położyć. — W domu nie ma nikogo — odparła dziewczynka. — Ale mogłabym go przypilnować. Może dałabym mu trochę chińskiego wina. Uwielbia je. — Sekundę! — rzucił Mallon. — Chcę otrzymać odpowiedź na moje pytanie. — Wypchaj się, mecenasie — warknął Matt. — To przedstawienie jest skończone. Peter, który przez ten czas kontynuował badanie zioła, odchrząknął, aby ściągnąć na siebie uwagę. — Może się mylę — powiedział tonem, sugerującym, że dobrze wie, co mówi — ale moim zdaniem jest to zioło znane jako iwni. Naukowa nazwa brzmi: Moriula citrifolia. Używa się go na wyspach Pacyfiku w postaci okładu do powstrzymywania
krwawień, a w postaci naparu do uregulowania krwawienia miesiączkowego i osłabienia zbyt silnych krwawień wewnętrznych. Bardzo skuteczne. Bardzo silne. Wniosek wypływający z tego stwierdzenia —jeżeli było prawidłowe — zrozumieli wszyscy: zioło o silnym działaniu na krzepnięcie krwi zostało omyłkowo wprowadzone przez Kwonga do mieszanki zamiast rumianku. Przez chwilę wszyscy zdawali się mówić naraz: Małlon poganiał Petera, aby jak najszybciej zrobił analizę biologiczną i chemiczną, Matt kazał Mallonowi milczeć, Blankenship uspokajał Kwonga i pytał go, czy czuje się wystarczająco dobrze, aby kontynuować, Sarah pytała Debbie, czy umiałaby znaleźć lekarstwa dziadka, żeby mogli się zorientować, na co choruje Zamieszanie i hałas przerwał szeryf Mooney. — Przepraszam wszystkich — powiedział głośno. — Mam spotkanie i muszę niedługo wracać do biura, zanim jednak wyjdę, obawiam się, panie Kwong, że będzie mi pan musiał jeszcze coś wyjaśnić. — Odwrócił się do Blankenshipa. — Doktorze, czy pan Kwong jest na tyle zdrowy, by mógł mi podać ten słój z górnej półki? Ten z brązowym proszkiem? Z tyłu, z samego końca półki? — Podejrzewam, że jeśli to ważne, to... — Chwileczkę! —przerwał Matt. — Szeryfie Mooney, co pan robi? Nie ma pan prawa szykanować tego człowieka! Mooney, któremu z pięć centymetrów brzucha zwisało za pasek, zaczął machać paluchem na adwokata. — Poznaliśmy się dopiero dziś, Matt, ale od razu miałem wrażenie, że pana znam — powiedział. — Lubiłem patrzeć, jak pan rzuca. Oglądałem ten sławny mecz z Toronto, nie muszę jednak wysłuchiwać, co mam prawo robić, a czego nie. — Lecz... — Zwłaszcza że się pan myli. — Wyjął z wewnętrznej kieszeni jakiś dokument i podał go adwokatowi. — Ten nakaz został wydany wczoraj wieczorem przez sędziego Johna O'Briena i daje nam prawo wkroczenia do tego lokalu i wzięcia wszelkich próbek. — Wydany na jakiej podstawie? — Na podstawie telefonu w sprawie tego człowieka... gorąca linia narkotykowa. Zdobyłem nakaz na wszelki wypadek, nie zamierzałem go używać aż do chwili, gdy dowiem się czegoś o właścicielu tego lokalu. Tak się jednak składa, że pracowałem dla DEA i kiedy widzę opium, natychmiast je poznaję. A moim zdaniem dokładnie to jest w tym słoju. Angielski słownik Kwonga, choć bardzo skąpy, obejmował jednak słowo „opium". Jego podniecenie natychmiast znów zaczęło narastać. — Opium nie! Nie moje! — krzyczał, przeplatając protesty po angielsku kanonadą słów po kantońsku. Na jego twarzy malowało się nie tylko zdziwienie, ale także przerażenie. — Mooney, cholera jasna! Nie widzi pan, że człowiek nie jest w formie na takie zabawy? — Młoda damo, mogłabyś poprosić dziadka, aby podał mi ten słój? — nalegał szeryf. Matt złapał słój z półki i walnął nim o kontuar. — Tak bardzo pożąda pan tego słoika? Proszę, oto on! Co z pana za policjant... dręczyć w taki sposób starca na oczach dziecka? — Dla kogoś, kto nie lubi handlarzy narkotyków, nie liczy się ich wiek. W tym momencie Kwong, który wrzeszczał i machał patykowatymi ramionami jak szalony, nagle zamarł. Jego oddech stał się ciężki i pochrapujący, twarz natychmiast pociemniała. — Dziadku! Sarah i Eli zrozumieli, co się dzieje. Ostry obrzęk płuc — niewydolność serca, niemal na pewno w wyniku zawału. Szybko położyli Kwonga na podłodze. Usilnie próbował złapać powietrze, w wyraźnie słyszalny sposób rzęził, oddychał przynajmniej dwa razy szybciej niż normalnie i walczył, by nie położono go na plecach. — Wezwijcie karetkę — powiedział Blankenship w przestrzeń. — Sarah, możesz się z nim porozumieć? — Trochę. — Stań więc za nim i zrób co możesz, aby go uspokoić. Musimy zyskać nieco czasu, aż zjawią się ratownicy z tlenem i morfiną. Sarah zaczęła wycierać staremu człowiekowi czoło i twarz. Silnie się pocił. Szeptała mu do ucha i masowała po plecach. Tlen i morfina, myślała. Tlen i
morfina... — Doktorze Blankenship... —powiedziała w którymś momencie. — Opium. Profesor natychmiast zrozumiał. Ostra niewydolność serca — nawet spowodowana zawałem — często w znakomity sposób reaguje na silne, narkotyczne uspokojenie. Morfina jest w tym stanie jedną z terapii z wyboru. A morfina jest, jak wiadomo, pochodną opium... — Jesteśmy pewni, co jest w tym słoju? Sarah znów wytarła czoło Kwonga. Kolor jego skóry był upiorny. Wydawało się bardzo prawdopodobne, że obrzęk płuc zamieni się przed przybyciem ratowników w zatrzymanie pracy serca. — Debbie, chodź tu szybko! — powiedziała. — Nie bój się. Potrzebujemy twojej pomocy. Spytaj dziadka, czy w tym słoju rzeczywiście jest opium. Powiedz mu, że to bardzo, bardzo ważne. Dziewczynka nie poruszyła się. — Debbie, proszę cię... — błagała Sarah. — To może uratować mu życie. Musimy wiedzieć. Zapytaj go. — Nie muszę pytać. To jest opium. Jego opium. Wszyscy w rodzinie wiedzą: pali je z przyjaciółmi. Od dawna tego jednak nie robił. Poza tym zawsze trzymał je zamknięte na dole. Nie wiem, jak ten słój trafił na tę półkę. — Dziękuję, Debbie — powiedziała Sarah. — Dobrze zrobiłaś, że nam powiedziałaś. Nie martw się. Eli Blankenship wkładał już kryształki pod język starego Chińczyka. Sarah znów się nim zajęła — uspokajała go, wycierała spoconą twarz. Po minucie Blankenship podał następną dawkę. — Ty praktykowałaś w dżungli — powiedział. — Dla starego zwierza szpitalnego jak ja podawanie tego typu lekarstw jest nieco przerażające. Oddech Kwonga robił się jednak wyraźnie wolniejszy i poprawił mu się kolor skóry. W dalszym ciągu walczył o każdy łyk powietrza, ale śmiertelny strach w jego oczach znikał. — Puls zwalnia, robi się mocniejszy — powiedziała Sarah z podnieceniem. Po raz pierwszy od rozpoczęcia kryzysu popatrzyła na Matta. — Niezła robota — poruszył bezgłośnie ustami. Kiedy zjawili się sanitariusze, Eli zdążył podać trzecią porcję opium i Kwong nie był już in extremis. Po kilku minutach, w trakcie których prawnicy obu stron obserwowali wydarzenia w milczącej fascynacji, sanitariusze przypięli nowy ładunek do noszy, podłączyli tlen, wlewy dożylne i podali leki. Akcją kierował Eli Blankenship. Choć sytuacja wydawała się opanowana, nalegał, aby pozwolono mu pojechać z Kwongiem do szpitala. Wsadzono starca do karetki i Blankenship — z zadziwiającą gracją — wskoczył do środka za noszami. Kiwnął na pożegnanie Sarah, uniósł do niej kciuk i odjechali. Jeremy Mallon mamrotał coś do Matta o „byciu w kontakcie" i wyprowadził ze sklepu swoich dwóch towarzyszy. Debbie pobiegła na górę, by zostawić matce kartkę, że ma przyjechać do White Memoriał. Sarah, nagle blada nie mniej niż był Kwong w najgorszej chwili, opadła na krzesło. Matt przyniósł jej szklankę wody. — Wykonała pani zadziwiającą robotę — powiedział. — Cieszę się, że był z nami doktor Blankenship. Jest mistrzem. — Ale to pani wpadła na pomysł podania opium. Starszy pan wyjdzie z tego? — Nie wiem. Jest taki... taki kruchy. Jakby od ostatniego razu, kiedy się widzieliśmy, zrobił się nagle bardzo stary. — Wtedy był nieco inny? — Całkiem inny. Ma kłopoty, prawda? — To zależy. Sądzi pani, że Kwong cały czas dawał pani nie to, co trzeba? — Nie wiem. Nie mam pojęcia, co sądzić. — Jeśli o mnie chodzi, czuję smród. Co to opium robiło na półce? — Może HanWen zgłupiał na starość. Jeśli tak, mógł tak samo dobrze postawić słój na wystawie. — Nie kupuję tego. Przynajmniej nie teraz. A anonimowy telefon, gorąca linia narkotykowa? Nie bądźmy naiwni. — A co z ziołem no i jeśli Jeśli Peter ma rację, a sądzę, że ma, jak to pan wyjaśni? — Nie wiem. Może staruszek coś spaprał, może to jest czyste, ale kawałek z opium jest za oczywisty, Zbyt im pasuje. — Nie ma pan jednak pomysłu, jak udowodnić, że Tian Wen został wrobiony,
prawda? Jeśli został. — Nie mam. — Mnie też nic nie przychodzi do głowy. — No cóż, wygląda na to, że czeka nas trochę ciężkiej pracy — stwierdził Matt ponuro. — Ciężkiej pracy nigdy się jednak nie bałem. Poradzimy sobie. W tym momencie wstał długowłosy, czarny kot Kwonga, podreptał do Matta i usiadł mu na stopach. Rozdział 21 Kula skręciła w prawo i dudniąc, mknęła po torze, dwa centymetry od rynienki bocznej — znacznie bliżej, niż życzyłby sobie tego Leo Durbansky. Dziesięciu mężczyzn — pięciu z jego od lat ostatniej drużyny Komisariatu Czwartego i pięciu z Dorchesteru, odwieczni mistrzowie Ligi Policji i Straży Pożarnej — wstrzymało oddech, kiedy boczna rotacja sprawiła, że kula zaczęła się kierować ku miejscu między jedynką a trójką. Dotarcie do kręgli zdawało się trwać wieczność. — Zasuwaj... — szepnął Leo. — Zasuwaj, mała, zasuwaj... Leo nie mógł się pozbyć wrażenia, że sytuacja była jak artykuł rodem z „Wielkiego Świata Sportu": ostatnia kula ostatniego meczu sezonu, stawką jest mistrzostwo, naprzeciwko Tych, Którzy Zawsze Wygrywają stoją Ci, Którzy Nigdy Nie Wygrywają, a Leo Durbansky, którego przeciętna wynosi sto pięćdziesiąt, nagle rozgrywa mecz życia. Robi dwa razy czterdzieści pięć, dwa razy sześćdziesiąt osiem a teraz, być może... być może... zrobi... Kasztanowa kula Lea załomotała z ogromną siłą, przewracając dziewięć kręgli niczym wystrzelony z haubicy pocisk. Dziesiąty pozostał jednak w pionie, bujając się na boki niczym serce metronomu. Paru kolegów z drużyny jęknęło. Ktoś poklepał Lea po ramieniu. Nagle, nie wiadomo dlaczego, na tor wypadł jeden z przewróconych kręgli i powoli, wirując jak na bardzo zwolnionym filmie, zaczął po niej tańczyć. Członkowie obu drużyn zamarli. Kręgiel, który nie zamierzał sluchać praw fizyki, trącił dziesiątkę. Chwila była odpowiednia, gwiazdy stały jak należy i dziesiątka — trafiona w momencie gdy była lekko odchylona na bok — wychyliła się poza punkt ciężkości, przez trwającą wieczność kpiła sobie z obserwujących ją łudzi, po czym poleciała na bok. Wrzask i aplauz przekroczyły wszelkie wyobrażenia Lea. Był od dwudziestu dwóch lat weteranem patrolowania ulic, który przez niinione dwa dziesięciolecia nie zrobił niczego, by się zhańbić, ale także niewiele, aby się czymś wyróżnić, a teraz było jasne, że jego nazwisko i wyczyn zostaną zapamiętane na zawsze. Mack Peebłes obiecał, że napisze o jego wyczynie do „Sports Illustrated", do rubryki Twarze z tłumu, a Joey KeiTigan wspomniał o telefonie do swojego kuzyna, który pisał o sporcie dla „Heralda". Nawet chłopcy z Dorchesteru postawili mu piwo. Kiedy postanowił iść do domu, było już po jedenastej. Niedługo po meczu dzwonił do Jo, opowiedział jej o niesamowitym wieczorze i wspomniał, żeby nie czekała. Może jednak będzie czekała. Może? Noc była chłodna i bezksiężycowa, a wiedząc, że mógł wypić o piwo za dużo, jechał znacznie ostrożniej niż zwykle. Gdyby jedynie odrobinę mocniej przycisnął pedał gazu, najprawdopodobniej nie zauważyłby ruchu w ciemnym wejściu do piwnicy po prawej stronie ulicy. Leo wcisnął hamulec i odruchowo zgasił światła. Niewysokimi schodkami wychodził na poziom ulicy mężczyzna, popychany przez drugiego mężczyznę. Napastnik — blondyn — był mniej więcej o pół głowy wyższy od swej ofiary, a prawą rękę trzymał w kieszeni wiatrówki w taki sposób, że nie mogło być najmniejszej wątpliwości, że ma tam broń. Leo zgasił silnik, otworzył schowek i wyjął służbowy rewolwer. Gdyby jechał radiowozem, musiałby postąpić zgodnie z przepisami i natychmiast zażądać wsparcia, ale w prywatnym samochodzie nie miał radia, jego osobisty regulamin nakazywał zaś odpowiednie — ostrożne — działania. Nie wiadomo, co by zrobił kiedy indziej, ale ten wieczór był zaczarowany. Sprawdził bębenek rewolweru i przyglądał się uważnie, jak niższy mężczyzna jest wpychany — jego głowa wylądowała na podłodze, a kolana na tylnej kanapie — do czarnego albo ciemnogranatowego, dość nowego oldsmobila. Po wepchnięciu do samochodu ofiara była praktycznie bezradna i łatwa do pilnowania. Mogło to sugerować, że napastnik jest zawodowcem. Leo zwilżył wargi. Jadąc przez South End, a następnie wjeżdżając na drogę szybkiego ruchu, powtórzył pod nosem numery rejestracyjne oldsmobila. Miał suche usta i wilgotne
dłonie. Wbrew własnej woli i dość nieadekwatnie do sytuacji wciąż na nowo przeżywał chwile swego triumfu w Beantown Lines. Tocząca się kula brzmiała w jego głowie jak crescendo kotłów, a jej uderzenie w kręgle niczym eksplozja miny przeciwpiechotnej. Kiedy przejeżdżali przez most Neponset, ujrzał przez tylną szybę jadącego przed nim samochodu jakiś ruch i przez chwilę zastanawiał się, czy gość na podłodze nie dostał właśnie w czapę. Wzruszył ramionami. Jeśli doszło do morderstwa, nic na to nie poradzi, jeśli jednak nie, oznaczało to, że ta magiczna noc przygotowała dla Lea Durbansky'ego znacznie więcej niż nagrodę za grę w kręgle. Leo właśnie wyobrażał sobie, jak dumna będzie żona z wymienienia go w raporcie dziennym, gdy oldsmobil skręcił i wjechał w słabo oświetloną, rzadko zabudowaną uliczkę. Zwolnił i pozwolił samochodowi przed sobą kawałek odjechać. Nie byłby to pierwszy trup wyrzucany w tej okolicy, los chciał jednak tym razem, aby sprawy odbyły się inaczej. Mundur Lea leżał złożony na tylnym siedzeniu. Nie spuszczając oczu ze ściganej zwierzyny, sięgnął za siebie po kajdanki i wsunął je do kieszeni. Reflektory oldsmobila zgasły na tle poświaty tworzonej przez światła miasta, bez trudu dało się jednak dostrzec jego kontury. Stał przed wypalonym budynkiem. Leo widział kilka dróg, którymi mógłby niewidziany zbliżyć się do samochodu porywacza. W środku oldsmobila zapaliło się na chwilę światło — zabójca otworzył drzwi i wysiadł. Może to wcale nie jakiś wielki profesjonalista, pomyślał Leo. Dobry zawodowiec nigdy by nie pozwolił na to, aby w trakcie roboty zapaliła się lampka kabiny. Sam wyciągnął rękę i ustawił przełącznik lampki w takiej pozycji, aby się nie włączyła. Delikatnie otvorzył drzwi, wysunął się na zewnątrz i natychmiast przykląkł na jedno kolano. Słyszał dwa męskie głosy, z tej odległości jednak nie był w stanie rozróżnić słów. Aby się dowiedzieć, w jaki sposób zabójstwo zostanie wykonane, musiał jak najszybciej zbliżyć się do napastnika i jego ofiary. Bulgotało mu w żołądku. Do gardła podchodził nieprzyjemny smak mieszanki piwa i żółci. Ostrożnie, nakazał sobie. Zachowaj taki sam spokój jak w kręgielni, to zaraz przyszpilisz tego drania... Chwycił mocno rewolwer, przycisnął palec do spustu i w kilkanaście sekund zbliżył się do obu mężczyzn o trzydzieści metrów. — Pppmoszszszę, nnniech pppan tttego niinie robi. Nininikomu nie zagrażam. — Masz minutę, by powiedzieć mi, komu się wygadałeś. Masz sześćdziesiąt sekund... jeszcze pięćdziesiąt... — Ppprnoszszę... proszszszę... Ofiara, z trudem wyjąkująca każde niemal słowo, klęczała, jęczała i chlipała. Leo podpełzł do rogu rozpadającego się płotu. Był oddalony od miejsca zbrodni o mniej więcej pięćdziesiąt metrów i żałował jak cholera, że nie wozi w taurusie reflektora. W aktualnej sytuacji miał minimalną przewagę, gdyby jednak zaświecił blondynowi w oczy z mocnej latarki, sprawa byłaby całkiem inna. Przysunął się ze dwa metry bliżej. Potem jeszcze dwa. — Czas minął — powiedział zabójca. — Stój! — wrzasnął Leo. Serce waliło mu jak szalone. — Nie ruszaj się! Nawet nie próbuj... Blondyn przekręcił głowę nie więcej jak o kilka milimetrów, jakimś sposobem Leo zrozumiał jednak, że nie podda się bez walki. Kiedy palec Lea zaczął pociągać za spust, zabójca zanurkował w bok, przekręcając się w czasie lotu w powietrzu. Leo strzelił tuż przed pojawieniem u wylotu lufy zabójcy jasnego płomyka. Odgłos strzału przeciwnika niemal zlał się z okrzykiem bólu. Mam cię! — pomyślał Leo. Mam cię! Zabójca ciężko upadł, złapał się za nogę i zaczął się rzucać na boki. Jego jąkająca się ofiara szybko wstała i rzuciła się do ucieczki. Kiedy mężczyzna zniknął w ciemności, Leo uznał, że to pewnie jakiś miejscowy łachudra, którym nie warto się zajmować; to, co zapewni mu nagrodę — tytuły w gazetach i wymienienie z nazwiska w raporcie — leżało przed nim, wijąc się z bólu na ziemi. Prawdopodobnie poszukiwany, pomyślał. Może jest nawet na którejś z ważnych list. — Teraz słuchaj, dupku. Leż na miejscu i się nie ruszaj! Jestem z policji! Leo wykrzyczał te słowa, nic jednak nie usłyszał. Zakręciło mu się w głowie... wszystko jakby się oddaliło... dostał mdłości. Nagle poczuł kłucie po prawej stronie szyi — tuż za uchem. Sięgnął tam ręką i dłoń oraz przedramię zalała mu
krew. Zawroty głowy i mdłości nasilały się. Leo opadł na kolano. Bardzo powoli przewrócił się na bok. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał Leo Durbansky, był niesamowity łoskot tysiąca kul do kręgli, pędzących po tysiącu torów i uderzających prosto w tysiąc miejsc. Rozdział 22 29 sierpnia Tuż po dwunastej w południe Sarah minęła Public Garden i wyszła na Boston Common, gdzie była umówiona z Mattem. Dzień, który już o świcie zapowiadał się na gorący, zrobił się parny. Na trawie pod rozłożystymi, dającymi dużo cienia drzewami jedli lunch biznesmeni w koszulach z krótkimi rękawami. Wszyscy mieli poluzowane krawaty i przy każdym leżała starannie ułożona marynarka. Na wielkiej polanie, na której swego czasu musztrowano żołnierzy szykujących się do wojny o niepodległość, rozmawiały ze sobą grupki matek w szortach i kusych topach, a po bujnej letniej trawie szalały ich dzieciaki. Sarah najchętniej wyciągnęłaby się na ziemi i odpoczęła. Albo spotkałaby się z Mattem na pikniku, zjadła z nim kilka sandwiczy z indykiem i pesto od Nicole, po czym poszła na relaksujący spacer po Charles. Prawdę mówiąc, niemal wszystko byłoby lepsze od tego, co ją czekało. O pierwszej mieli się z Mattem stawić w sali na pierwszym piętrze budynku Sądu Najwyższego Hrabstwa Sufibik — przed trybunałem zajmującym się pomyłkami lekarskimi. Matt, który w ostatnich latach trzy razy uczestniczył w posiedzeniach tego trybunału, wyjaśnił jej kilka szczegółów proceduralnych, włącznie z tym, że mogłaby się wcale nie zjawić. objaśnił, że oskarżani lekarze rzadko decydują się na osobistą obecność na procesie, zwłaszcza jeśli — tak jak dziś — istnieje spore prawdopodobieństwo, że wyrok będzie dla nich niekorzystny. Ponieważ mogła sobie dogodnie ustalić godziny przyjmowania pacjentów ambulatoryjnych i miała niemal chorobliwą potrzebę bezpośredniego uczestniczenia w prawniczej bitwie o zachowanie dobrego imienia, więc nie brała absolutnie pod uwagę możliwości takiej decyzji. System trybunałowy, zainicjowany w Indianie, a następnie przejęty przez Massachusetts, powstał po to, żeby odstraszyć przed oskarżaniem lekarzy z błahych powodów. Wierzono, że tego rodzaju procedura zmniejszy któregoś dnia horrendalne składki ubezpieczeniowe, powodujące, że lekarze przestają prowadzić praktyki kliniczne. Składki te oraz opłaty dodatkowe, także zaległe, sięgające w wypadku niektórych specjalistów do stu tysięcy dolarów rocznie, były główną przyczyną rosnącej spirali kosztów opieki zdrowotnej. Aby otrzymać licencję, obowiązkowe było odpowiednie zabezpieczenie finansowe, w efekcie czego lekarze chcący pracować w stanie Massachusetts musieli stale zwiększać liczbę pacjentów i zlecać coraz więcej „obronnych" badań laboratoryjnych. Jak wyjaśnił Matt, zadaniem trybunału składającego się z sędziego, prokuratora i lekarza o tej samej specjalności co oskarżony nie było ustalenie winy albo niewinności. Miał jedynie odpowiedzieć na pytanie, czy przy założeniu, że zarzuty Lisy Grayson są prawdziwe, doszło do popełnienia błędu w sztuce lekarskiej. Ujmując to w języku prawniczym, chodziło o ustalenie, czy oskarżenie wysuwane przez Lisę Grayson i jej adwokatów jest oparte na domniemaniu faktycznym. — Trybunał znacznie częściej wypowiada się na korzyść powoda niż oskarżonego, ale nawet w sytuacjach, w których powód przegrał w trybunale, może dojść do procesu w zwykłym sądzie po złożeniu kaucji... w Massachusetts wynosi ona sześć tysięcy dolarów... pokrywającej koszty procesu i honorarium adwokata — wyjaśnił Matt. — Jeśli sędzia uzna, że powód nie jest w stanie złożyć kaucji, może od niej odstąpić. Jeśli chodzi o Graysonów, raczej nie ma takiej obawy. Od trawnika odbiła się wysłużona, poplamiona na zielono piłka do baseballu i przetoczyła się po chodniku tuż przed nogami Sarah. Podniosła ją i z potężnym zamachem odrzuciła goniącemu ją nastolatkowi. Chłopak, Latynos, odruchowo złapał piłkę w rękawicę i wstydliwie uśmiechnął się do niej spod daszka czapki z logo Red Soxów. — Niezła ręka jak na dziewczynę, co Ricky? — zawołał Matt. Pomachał do Sarah przez trawnik, zostawił grupę chłopaków, z którymi grał, i ruszył w jej stronę. Miał na sobie adidasy, podkoszulek ze znakiem graficznym Greenpeace i spodnie od dresu. Mówiąc, gestykulował rękawicą, jakby była częścią jego dłoni. — Ricky, ładnie złapałeś — powiedział, mijając chłopaka. — Chwyt między palcem
wskazującym a środkowym zaczyna ci wychodzić. Cześć, może zobaczymy się jutro. — Sprytny chłopak — powiedziała Sarah. — To przestępca — odparł Matt. — Nie, żartowałem, choć no... nie do końca. Te dzieciaki to członkowie gangu. Los Muchachos. Kilka lat temu sąd przydzielił mi obronę dwóch z nich. Na szczęście nie było to nic poważnego, w każdym razie pokazałem im kilka wycinków z gazet na mój temat... oczywiście tylko tych z dobrymi opiniami... i zostaliśmy czymś w rodzaju kumpli. Teraz cały gang gra w piłkę, a paru pracuje z młodszymi dzieciakami. Ricky zmontował nawet drużynę szkolną. Ma talent. — I to wszystko twoja zasługa? — Skądże! Ich. Ja tylko im powiedziałem, że nie ma nic złego w waleniu w piłkę zamiast w czyjąś głowę. W przyszłym tygodniu Ricky'emu kończy się zawieszenie. Jakiś czas temu zdobyłem dwa bilety w loży na mecz Soxów z Baltimore i chciałem iść z Harym... to mój syn... ale musiał wracać do domu, do szkoły letniej, więc wezmę Ricky'ego. Miała to być niespodzianka, ale powiedziałem mu. Nie za bardzo umiem robić niespodzianki. — Gdzie mieszka Harry? Cień smutku przemknął po twarzy Matta. — W Kalifornii. Ton, jakim to powiedział, zniechęcał do zadawania dalszych pytań. Po kilku minutach niezręcznej ciszy Matt lekko się uśmiechnął i skinął głową w kierunku dalszego końca Common. — Moje biuro jest tam. Sarah ucieszyła się, że przestaną rozmawiać o niemiłych dla niego sprawach, i ruszyli. Garnitur miał w pracy— na czwartym piętrze przebudowanego domu mieszkalnego z brązowego kamienia. Sarah już przy wejściu stwierdziła, że trzypokojowy apartament nie jest ani tak brzydki, ani zagracony, jak to przedstawił. — Wszystko jest względne — odparł. — Niestety w moim biznesie adwokatów jest więcej niż szarańczy i liczy się wizerunek. Kiedyś zabiorę cię do Jeremy'ego Mallona, to zobaczysz, jakie on ma biuro. — Oszczędź mi tego. Przedstawił ją swojej sekretarce — miłej kobiecie o matczynym wyglądzie i imieniu Ruth. Sarah wiedziała, że kobieta pali się do rozmowy, jeszcze zanim otworzyła usta. — Pan Daniels jest wspaniałym człowiekiem — zaczęła zaraz po tym, jak Matt poszedł się przebrać. — Na takiego wygląda. — Jest też znakomitym prawnikiem. I świetnym ojcem. Mówi, że jest pani najważniejszym klientem, jakiego miał kiedykolwiek. Zawsze ciężko pracuje, ale jeszcze nie widziałam, by jakiejś sprawie poświęcał tyle czasu. — To uspokajające. Sarah uśmiechnęła się niewyraźnie i popatrzyła na wąski stolik do kawy w poszukiwaniu jakiegoś czasopisma. Skończyło się na czteromiesięcznym egzemplarzu „Consumers Report" z pozaginanymi rogami kartek. Niestety informacja, którą chciała w ten sposób przekazać Ruth, nie została odebrana. — Zostaje, kiedy wychodzę wieczorem — paplała dalej — i już jest, kiedy przychodzę rano. Kobieta, z którą się ostatnio spotykał, nie mogła pojąć, jak ważne jest dla niego rozwijanie kancelarii po tym, co się stało z Harym i tak dalej. Zerwała z nim chyba dlatego, że nie poświęcał jej dość uwagi. I tak jej nie lubiłam. Zbyt snobistyczna, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Pan Daniels zasługuje na kogoś lepszego. Nagle Sarah poczuła, że nie wie, czy bardziej wolałaby poprosić kobietę, by przestała opowiadać jej tak osobiste rzeczy o szefie, czy zacząć wypytywać ją o dalsze szczegóły, Postanowiła pójść pośrednią drogą. — Co się stało z Harrym? — spytała, przypominając sobie smutek na twarzy Matta i podejrzewając najgorsze. — Nie chodzi o Harry'ego, ale o byłą żonę pana Danielsa. Kilka lat temu praktycznie porwała chłopaka i przeniosła się do Kalifornii. Do Los Angeles. Pan Daniels walczył z nią w sądzie, lecz nic nie wskórał... choć wszyscy wiedzą, że jego była nadużywa alkoholu, a on byłby znacznie lepszym rodzicem dla chłopaka. — To bardzo smutne. — Istotnie. Tak mu zależy na chłopaku, że niczego tej kobiecie nie odmówi. Prywatna szkoła. Szkoła letnia. Dodatkowe pieniądze na ubrania. Koszty jego
przylotów tutaj i z powrotem, kiedy raczy pozwolić mu się widzieć z synem. Wypisuję sporo czeków, więc wiem, ile płaci za te loty. Myślę, że to dlatego pani sprawa jest dla niego taka ważna. Jeśli dobrze sobie poradzi, firma ubezpieczeniowa prawdopodobnie zacznie mu przysyłać więcej spraw. Przepraszam... nie gadam zbyt wiele? Pan Daniels stale mnie strofuje za to, że zagaduję klientów, prawda jest jednak taka, że gdyby było ich więcej, mówiłabym mniej... jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Sarah zastanowiła się, jak długo musiałaby znać swego lakonicznego adwokata, aby się dowiedzieć tylu osobistych rzeczy na jego temat, ile dowiedziała się po trzech minutach kontaktu z sekretarką. Zanim skończyła myśl, zaskrzeczał prastary interkom na biurku Ruth. — Sarah, przepraszam, że to trwa tyle czasu — powiedział Matt. — Zadzwoniłem do klienta w pewnej drobnej sprawie i nie chce mnie puścić. To już długo nie potrwa. Ruth, przestań robić to, co robisz, i zabaw naszego gościa. Nie chcemy, aby pomyślał, że jesteśmy jedną z tych nadętych firm, odnoszących się z rezerwą do klienta. Budynek Sądu Najwyższego Hrabstwa Suffolk, wielki granitowy grzmot, znajdował się nieopodal biura Matta — pięć minut spacerem. — Mam nadzieję, że nie spodziewa się pani czegoś w stylu Perry'ego Masona — powiedział, gdy czekali na światłach przy Washington Street. — Mallon nałoży dziś twarde rękawice i będzie bębnił w nas bezlitośnie... pisemnymi oświadczeniami, składanymi pod przysięgą, listami od ekspertów, artykułami naukowymi. Kiedy skończy, uraczymy trybunał argumentami niewiele różniącymi się od twierdzeń, że matka Mallona nosi wojskowe buty. To będzie nasza pierwsza bitwa, tyle tylko że oni mają karabiny, a my nie, nie będzie więc zbyt przyjemna. Niech pani jednak nie zapomni, że to jedynie przygrywka. — Brzmi to okropnie. — Proszę się nie martwić, mamy szansę. Proszę nie dać się wytrącić z równowagi po tym, co pani usłyszy. Jak już pani raz powiedziano w sklepie pana Kwonga, ci ludzie nie są pani przyjaciółmi. A tak na marginesie, widziałem się z nim wczoraj. — Z Tian Wenem. — Tak. Byłem u niego kilka razy. Zrezygnowałem z bronienia go z powodu konfliktu interesów w związku z pani sprawą, ale załatwiłem mu Angelę Case. Jest znakomitym adwokatem. Naprawdę lubię starego. Wspomniał, że odkąd wyszedł ze szpitala, ani razu go pani nie odwiedziła. — Nie chciałam iść do niego ze względu na zamieszanie wokół twojej osoby. Jest przemiłym starszym panem i bardzo mi przykro z tego powodu, że zachorował i oskarżono go o przechowywanie opium, prawda jest jednak taka, że jestem też zła. To było jego opium; nie zaprzeczył. — Zgadza się, jeśli jednak dobrze pamiętam, to pani powiedziała mi kiedyś, że palenie przez niego opium jest sprawą kulturową, a nie kryminalną. Zaprzecza, że trzymał opium w sklepie, i cały czas utrzymuje, że gdyby nawet wypalił pięćdziesiąt fajek, nie pomyliłby opium z rumiankiem... — Ale pomylił. Zrzucanie z siebie odpowiedzialności nie zmieni rzeczywistości. Matt, paliłam opium kilka razy, kiedy byłam w Tajlandii, i wiem, co może zrobić z człowiekiem. Jest bardzo prawdopodobne, że Tian Wen spieprzył sprawę z powodu beztroski, wieku, opium albo jakiejś kombinacji tych czynników, a wskutek jego błędów... pomyłek w trakcie przygotowania mieszanki... zginęli ludzie. — Nie kupuję tego. — Nie dziwię się. Jest pan moim adwokatem, ale dopóki nie zdobędzie pan dowodu, że go wrobiono... wraz ze wskazaniem kto i dlaczego... będę uważała, że być może to właśnie on jest odpowiedzialny za to, co się stało z tymi kobietami. Ja jestem współodpowiedzialna, ponieważ zdecydowałam się skorzystać z jego pomocy. Wyszli zza rogu pasażu handlowego, naprzeciwko Sądu Najwyższego. Ujrzeli przed sobą grupkę może dwudziestu demonstrantów. Samotny mundurowy policjant powstrzymywał ich od wejścia na schody. Z boku ekipa Kanału 7 robiła wywiad z jednym z demonstrantów — wychudzonym, brodatym mężczyzną w sięgającym ziemi, purpurowym płaszczu z kapturem. — Nie podoba mi się to — mruknął Matt, zatrzymując się, by ocenić sytuację. — O co tu chodzi? — spytała Sarah. — Jeśli się nie mylę, o panią. Czytała pani rano „Heralda"? Sarah pokręciła głową. — Byłam o siódmej w klinice i ledwie zdążyłam napić się kawy. Tylko niech pan
nie mówi, że znów udało mi się trafić na łamy gazety. — Pani oraz pani szpitalowi. Na czwartej stronie jest artykuł o dotacji, którą BCM dostało niedawno na budowę ogromnego ośrodka, w którym badano by w naukowy sposób pewne aspekty medycyny alternatywnej. Macie Budynek Chiltona? — Budynek Chiltona. Jest zamknięty i zabity deskami. Za kilka miesięcy ma zostać zburzony, a na jego miejscu powstanie nowy ośrodek. Ale to stara sprawa... wszyscy w BCM wiedzą o niej od tygodni. — Dla „Heralda" to nowina. Zaraz obok tego artykułu, na stronie piątej, jest informacja, że ma pani dziś stanąć przed trybunałem orzekającym w sprawach dotyczących błędów w sztuce lekarskiej. Wspomina o tym także Axel Devlin. „Początek końca doktor Płatek", tak to mniej więcej określa. Zadzwoniło do mojego biura kilka osób... chodziło im o szczegóły. Nic nikomu nie powiedziałem, ale Ruth uważa, że ktoś zamierzał zorganizować popierającą panią demonstrację. To musi być to. — O nie... — Jeśli nie ustali się tego wcześniej, nie ma możliwości dostania się do budynku tylnym wejściem. Chyba nie mamy wyboru i musimy stawić temu czoło. Jako pani adwokat radzę, aby przez najbliższe kilka minut ograniczyła pani swoje słownictwo do: „Dziękuję" i „Bez komentarza". Zgoda? Demonstrantami byli głównie przedstawiciele najróżniejszych specjalności medycyny alternatywnej. Sarah część z nich rozpoznała, na przykład wysokiego chiropraktyka i akupunkturzystę, który kiedyś zajmował stanowisko profesora zwyczajnego w Pekinie. Zjawiły się także trzy kobiety, które przyjmowały preparat Sarah, przeszły normalnie ciążę i urodziły bez komplikacji. Dwie z tych kobiet przyniosły swe dzieci w nosiłkach na plecach. Kiedy Sarah i Matt się zbliżyli, grupa zaczęła klaskać. — Trzymaj się! — krzyknął ktoś. — Powodzenia, pani doktor! Jesteśmy z panią — zawołałaf kobieta. Niosła ręcznie robiony transparent z napisem: ALTERNATYWNI TERAPEUCI NAPRAWDĘ DBAJĄ O PACJENTA Osobnik w purpurowym płaszczu przervał wywiad dla Kanału 7 i podszedł szybkim krokiem, wyciągając przy tym rękę. — Doktor Misza Korkopowicz, leczenie energią i szamanizm — przedstawił się. — Jesteśmy z panią, doktor Baldwin. Dzięki pani nasze szeregi zacieśniły się jak nigdy dotąd. — Dziękuję... —mruknęła Sarah, zaraz jednak Matt pociągnął ją w górę schodami. — Matt, to bardzo dziwne i trudne dla mnie. Część z tych ludzi szanuję jako uzdrowicieli, ale niektórzy, jak na przykład ten Misza, to szarlatani. Kiedy wchodzili do budynku, Matt spojrzał za siebie. — Podobnie by było, gdyby to byli lekarze, prawda? — Spójrzmy, co tu mamy, i jak zamierzamy udowodnić zasadność naszego powództwa... Jeremy Mallon krótko popatrzył w notatki i zaczął powoli spacerować przed trybunałem. Dwaj siedzący za stołem dla powodów adwokaci uważnie go obserwowali —jeden był mniej więcej w wieku Mallona, drugi nieco starszy. — Adwokaci Graysona — szepnął Matt. Skinął głową w kierunku sali sądowej, która w chwili ich przybycia była niemal pusta. Teraz część miejsc zajmowali demonstranci sprzed gmachu, a między fotelami przeciskał się właśnie Willis Grayson z czteroosobowym orszakiem. Zanim Sarah zdążyła odwrócić wzrok, odnalazły ją jego zimne szare oczy. Kryjąca się w nich siła i złość sprawiły, że Sarah zadrżała. Kiedy znów popatrzyła na Mallona, natychmiast pomyślała o Lisie — jak się czuje i czy zaproponowano jej uczestnictwo w procesie. Należąca do składu trybunału lekarka — Rita Dunleavy, ginekolog z Harvardu — i prokurator, łysiejący, pomarszczony mężczyzna o nazwisku Keefe, siedzieli obok sędziego Judaha Landa, który zdaniem Matta był nieprzejednanym weteranem walki o sprawiedliwość i spędził ponad dwadzieścia pięć lat na ławie sędziowskiej. Wstępne uwagi Mallona zawierały takie słowa jak: „niebezpieczne", „lekkomyślne", „nieodpowiedzialne", „niedbałe", „aroganckie", „niskiej jakości", „nieudane" i „fatalne". Twierdził, iż Sarah przepisywała potencjalnie silną mieszankę leków pacjentkom znajdującym się w stanie zwiększonej wrażliwości organizmu przygotowującego się do porodu. — Biorąc pod uwagę brak kontroli nad lekami ziołowymi — mówił — między glebą w
Azji Południowo Wschodniej a krwiobiegiem kobiety w Bostonie istnieje mnóstwo etapów pośrednich, na których coś może się popsuć. Wnioskujemy dziś o zapoznanie się z listami dwóch specjalistów — ginekologa, doktora Raymonda Gorfinkle'a, i niebędącego lekarzem zielarza, pana Harolda Linga. Wynika z nich, że przepisując pacjentkom ziołowy preparat zamiast witamin ciążowych, doktor Baldwin wykroczyła poza granice standardowej praktyki medycznej, a w sposobie przygotowania i podawania tegoż preparatu wykroczyła poza standardy praktyk terapii holistycznych. Zwłaszcza list pana Linga kwestionuje kompetencje zielarza, który zalecił zestaw ziół, a następnie sporządził specyfik przepisywany przez doktor Baldwin. Następnie Mallon przeczytał wszystkim oba krytyczne listy. Gorfinkle, ginekolog z West Roxbury, podkreślał, że w trakcie ponad trzydziestu lat praktyki widział wszelkie możliwe rodzaje rytuałów i obrządków, do których uciekały się pacjentki. Niektóre z nich wydawały mu się bardzo niezdrowe, inne nieszkodliwe, nigdy jednak nie spotkał się z czymś poważnie odbiegającym od standardów medycznych i zlecanym przez lekarza. Jego zdaniem, podawanie w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, w Bostonie w stanie Massachusetts, ziół zamiast zaaprobowanych przez FDA witamin ciążowych stanowi działanie medyczne o zaniżonym standardzie. Ling, zielarz z nowojorskiego Chinatown, był nie mniej krytyczny. Napisał, że leki ziołowe mają rację bytu przy działaniach służących utrzymaniu zdrowia, ale i wtedy tylko w niewielkich ilościach oraz przy przygotowywaniu ich przez renomowanego, odpowiedzialnego zielarza. Jego zdaniem Kwong Tian Wen — znany z tego, że zażyva opium — nie jest ani renomowany, ani odpowiedzialny. Poza tym — zioło w słoju, w którym według Kwonga powinien być rumianek — mogło spowodować problemy z krzepliwością krwi. — Ling jest jednym z najstarszych przyjaciół Petera — szepnęła Sarah — a Gorfinkle to wynajęty pistolet. Robi majątek, zeznając przeciwko innym lekarzom. — Nie jestem zaskoczony. Moja żona na pewno z przyjemnością zrobiłaby mi to samo, co Ettinger robi pani. — Panie Daniels — powiedział sędzia Land tonem sugerującym, że wolałby, aby Matt się wcale nie odzywał — ma pan pięć minut na przedstawienie swoich argumentów. Na obecnym etapie nie zostaną rozpatrzone listy od ekspertów, gdyby chciał pan takie przedstawić, ani inne dowody. — Wiem, Wysoki Sądzie. Dziękuję bardzo. — Do Sarah szepnął: — Niech pani posłucha: nie chcę powiedzieć nic, co pozwoliłoby Mallonowi się zorientować, którą część jego argumentacji chcemy obalić. W obecnych okolicznościach nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy wygrać tę sprawę, na razie zrobię więc tylko tyle, żebyśmy się sami nie zranili. — Rozumiem — powiedziała Sarah, choć wcale nie była tego pewna. — Wysoki Sądzie, doktor Dunleavy, panie Keefe — zaczął Matt, starając się nie kopiować techniki chodzenia swego poprzednika i wplatając w sposób mówienia jedynie lekki akcent. — Zajmujemy się dziś sprawą, która przez mojego kolegę, pana Mallona, została przedstawiona jako przypadek oparty na domniemaniu faktycznym. Zamiast faktów pokazano nam jednak jedynie zasłonę dymną. Czego zabrakło? Co próbuje pan Mallon ukryć za zasłoną dymną? Wydaje mi się, że dostrzegacie to państwo tak samo wyraźnie jak ja. Pan Mallon próbuje ukryć fakt, iż nie ma żadnego dowodu na to, że jakiekolwiek działania podjęte lub zaniechane przez doktor Sarah Baldwin mają związek z wystąpieniem u Lisy Grayson DIC. Uczciwie mówiąc, jestem zaskoczony, że dysponując tak mało solidnym materiałem, pan Mallon zdecydował się na przekazanie tej sprawy do trybunału. Usłyszeliśmy, co doktor Gorfinkle ma do powiedzenia o tym, że „nie powinno się było", a pan Ling na temat „możliwe, że mogłoby", są to jednak niewiele znaczące spekulacje. Nie usłyszeliśmy argumentów naukowych, ani jednego fachowego określenia, które wskazywałoby nieprawidłowe decyzje zaangażowanej, oddanej pacjentom lekarki i precyzowało, z powodu... z powodu!... których przypisywanych jej działań doszło do martwicy płodu i poważnego inwalidztwa matki. Nie przedstawiwszy takiej fachowej opinii, panu Mallonowi nie udało się dowieść, że powództwo opiera się na domniemaniu faktycznym. Na tej podstawie wnioskuję o oddalenie oskarżenia. — Brawo — szepnęła Sarah, kiedy Matt usiadł. — Brawo. — Gówno prawda — odszepnął. — Słucham'.'' — To ja stawiam zasłonę dymną, a po minach członków trybunału widać bez trudu, że to dostrzegają. Mallon zrobił więcej, niż musiał, by wygrać.
Sędzia podziękował uczestnikom, obiecał ogłosić decyzję w ciągu godziny i zamknął posiedzenie. Kiedy wychodzili z sądu, Matt się nie odzywał. Milczał też przez sporą część drogi do biura. — No i co? — spytała w końcu Sarah. — w związku z czym? — Co pan sądzi? — Na jaki temat? — Sprawiał wrażenie zaskoczonego i rozkojarzonego. — Na temat tego, co się właśnie odbyło. — Sądzę, że przegraliśmy. — I co z tego? Przepowiedział pan to przed wejściem na salę. — Nie zmienia to faktu, że źle się z tym czuję. Nieźle nam przyłożyli, a Mallon nawet się przy tym nie spocił. — Opadł na stojącą na chodniku ławkę. — Niech mnie pani posłucha: martwe noworodki i okaleczone matki sprawiają, że ławy przysięgłych ogarnia złość. Nie wiem, w jakim stopniu Mallon jest w stanie powiązać zioła pana Kwonga z DIC Lisy Grayson ani czy sędzia pozwoli mu przedstawić pozostałe dwa przypadki DIC, podejrzewam jednak, że wykorzystując to, iż Kwonga aresztowano za wykroczenie związane z narkotykami, a następnie zapraszając do złożenia zeznań kruchą, ładną, jednoręczną Lisę, uda mu się wytworzyć nastrój emocjonalny, który sprawi, że ława przysięgłych na nas przerzuci ciężar przedstawienia dowodów. W takiej sytuacji nie chce się znaleźć żaden obrońca. W postawie Matta było coś nerwowego, w jego oczach i okolicy szczęki dało się dostrzec napięcie, którego Sarah dotychczas u niego nie widziała. — Może powinien pan od razu przejść do sedna? Popatrzył na nią zaskoczony, że tak szybko i precyzyjnie go przejrzała. — Sedno jest takie, że istnieje opcja, której nie omawiałem z panią, a którą powinniśmy teraz poważnie rozważyć. — To znaczy? „Czarny Kot" Daniels zagryzł dolną wargę i zaczął przesuwać obcasem leżący na chodniku niedopałek. — Zrezygnować. Rozdział 23 Zbliżała się do trzyrodzinnego domu stojącego przy ślepej uliczce w podupadającej dzielnicy Dorchester. Bardzo by mu się przydały nowe dachówki, studzienki kanalizacyjne i malowanie. Niosąc ciężką aktówkę. Rosa Suarez powoli szła prowadzącą do frontowych drzwi ścieżką. W zasadzie kończyła zbieranie faktów, jak na razie nie pojawiło się jednak nic, co mogłoby wyjaśnić pojawienie się w Bostońskim Centrum Medycznym trzech przypadków DIC. Na jej prośbę CDC rozesłało do setek szpitali listy z zapytaniami o podobne doświadczenia. Niestety wszystkie zgłoszone przypadki miały logiczne, „klasyczne" przyczyny — takie jak: abruptio placeutae, toksemia czy ogarniające cały organizm zakażenie. W nadziei, że dostrzeże coś, czego nie udało jej się dostrzec za pierwszym razem, Rosa postanowiła powtórzyć niektóre etapy dochodzenia. Zabierała się właśnie do przeprowadzenia kolejnych rozmów z rodzinami obu zmarłych kobiet, w połowie tygodnia chciała odbyć rozmowę z Lisą Grayson. Równocześnie planowała na różne sposoby sprawdzać posiewy, których miała mnóstwo. Choć jej bezpośredni przełożony w zasadzie nie powiedział niczego wprost, pojawił się pierwszy sygnał niecierpliwości — krótka notatka służbowa. Informował w niej. że doktor Wayne Werner, starszy epidemiolog, kończy prowadzone przez siebie aktualnie dochodzenie i za trzy lub cztery tygodnie będzie mógł Zostać przydzielony do nowego zadania. Każda osoba z wydziału, która przewiduje, iż będzie potrzebowała jego pomocy, ma złożyć w terminie dwutygodniowym pisemny wniosek w tej sprawie. Rosa wiedziała, że w najlepszym razie notatka jest skierowanym do niej żądaniem o przedstawienie jakiejś prawdopodobnej hipotezy, a w najgorszym — ostrzeżeniem, że wkrótce zostanie zastąpiona. Nazwisko topornie napisane nad skrzynką pocztową mieszkania na parterze brzmiało BARAHONA. Fredy Barahona, robotnik, nie wychodził już z domu z powodu schorzenia kręgosłupa. Jego żona Maria pracowała na nocnej zmianie w fabryce obuwia sportowego. .Jej córką z pierwszego małżeństwa —jedyną, jaką było jej pisane
spłodzić — była Constanza Hidalgo. Rosa wyraźnie czuła zmęczenie intensywnym śledztwem. które trwało już prawie dwa miesiące. Schudła, po raz pierwszy od kilku lat pokłóciła się z mężem i w kąciku oka pojawił się irytujący tik, była jednak wystarczająco przestraszona i zdeterminowana, by pracować mimo wszelkich trudności. Rozpaczliwie pragnęła odejść na emeryturę jako zwycięzca, znacznie ważniejsze było jednak to, że chciała zapobiec zbliżającej się — była o tym przekonana — katastrofie. Ktoś z rozmysłem wyrwał kartki z historii chorób przynajmniej dwóch z trzech pacjentek z DIC, śledzono i raz nawet zaczepiono Sarah Baldwin, a skrupulatne techniki badawcze, które tak wiernie służyły Rosie przez lata, nie przyniosły żadnego rezultatu, Rosa miała wrażenie, że krąży wokół tykającej bomby zegarowej, nie mając najmniejszego pojęcia, jak ją rozbroić. W tej fazie dochodzenia pewne wydawało jej się jedynie przeświadczenie, że dopóki nie uzyska — i to szybko — odpowiedzi, umrą kolejne kobiety i ich nienarodzone dzieci. Maria Brahona była pulchną, spracowaną kobietą, która w pewnym okresie swego życia mogła być nawet dość atrakcyjna. Udawała radosną, ale w jej oczach było widać ból z powodu utraty jedynego dziecka. Podczas pierwszej rozmowy z Rosą zaczęła płakać, natychmiast jednak wzięła się w garść, przeprosiła i odpowiadała dalej na pytania. Teraz (jej mąż drzemał po drugiej stronie pokoju na zdezelowanej leżance) podała Rosie herbatę i ponownie mówiła o Connie. Choć jej angielski był wystarczająco dobry, wyraźną ulgę sprawiało jej, że może rozmawiać po hiszpańsku. — W samochodzie znaleziono narkotyki — mówiła. — Powiedziano nam, że Connie miała we krwi marihuanę, ale nie wierzę w to. Była szczęśliwa. Dobra. I tak bardzo, bardzo piękna. Jej jedynym przestępstwem było to, że zakochała się w tym draniu Billym Molinarze. Proszę, pani Suarez... proszę. Przepraszam, że zaklęłam. — Nie musi pani przepraszać, pani Barahona. — Była taka piękna... gdyby pani ją widziała... kiedy szła, mężczyźni zatrzymywali się na ulicy. Wybraliśmy już imię dla jej chłopca. Giullenno. Choć pewnie wołano by go Billy, Connie zamierzała dać mu imię w języku hiszpańskim. Tak samo jak podczas pierwszej rozmowy, Maria Barahona chwilami mówiła bez ładu i składu. Znów była bliska płaczu i Rosa dość rozpaczliwie wpadła jej w słowo. — Proszę pani, kilka lat temu... od trzech do pięciu... pani córka była z jakiegoś powodu leczona w Bostońskim Centrum Medycznym. Wie pani, o co chodziło? Kiedy pani Barahona skoncentrowała się na pytaniu Rosy, z jej twarzy zniknęła część cierpienia. — Niczego... niczego takiego nie pamiętam. Miewała bóle głowy i czasami problemy z żołądkiem, zwłaszcza... hm, rozumie pani, podczas comiesięcznych przypadłości, ale nie było to nic, co nie przeszłoby po wzięciu lekarstwa. Zawsze bardzo ufała lekarzom z Bostońskiego Centrum. Jeśli kazali jej wziąć jakąś tabletkę cztery minuty po czwartej, moja Consfanza siadała i patrzyła na zegarek aż do trzy po czwartej. A więc kolejny ślepy zaułek. Rosa wbiła wzrok w podłogę i próbowała wyobrazić sobie przerażenie, jakie narastało w Connie Hidalgo w ostatnich godzinach życia. Czy istniała jakaś droga do poznania prawdy? Czego jeszcze powinna spróbować? — Pani Barahona... Mario... wiem. że Connie mieszkała z Billym Molinarem — powiedziała w końcu. — Kiedy ostatecznie wyprowadziła się z domu? — Planowali ślub — powiedziała Maria, wyraźnie zażenowana. — Wiele nocy spędzała u nas. Wiele. — Niech się pani nie gniewa, nie zamierzałam niczego sugerować, zastanawiałam się tylko, czy w pokoju są jeszcze jej rzeczy. To wszystko. Jeśli tak i nie miałaby pani nic przeciwko temu, chętnie rzuciłabym na nie okiem. — O! Oczywiście. Jeśli uważa pani, że mogłoby to w czymś pomóc, może pani oglądać, co tylko pani zechce. Jej pokój jest w głębi, po prawej. Niczego nie zmieniałam. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chętnie zaczęłabym jednak robić kolację. Rozumie pani... pracuję na nocnej zmianie. — Wiem — odparła Rosa i popatrzyła na Fredy'ego Barahonę, któremu bardzo przydałoby się golenie. Od chwili jej przybycia praktycznie nawet nie drgnął. Rosa była ciekawa, czy kiedykolwiek w życiu zrobił własnoręcznie jakiś posiłek, i natychmiast przyszła jej do głowy myśl, jakie sama ma wielkie szczęście, iż udało jej się spędzić czterdzieści lat małżeństwa z Albertem Suarezem. — Dziękuję, Mario, poradzę sobie. Sypialnia Connie Hidalgo zdradzała, iż była ona kobietą, która nigdy nie
przestała być dziewczynką. Komoda i łóżko — pomalowane prawdopodobnie przez samą Connie — były białe z różowymi akcentami. Poszewki na poduszki (też różowe), miały falbanki i ręcznie namalowano na nich niedźwiadki i baloniki. Wszędzie stały pluszowe zwierzęta — było ich ze sto. Zebry i słonie, niedźwiedzie i małpy, koty i najróżniejsze psy. Ściany niemal całkiem pokrywały plakaty ukazujące romantyczne wyspy i rozświetlone wielkie miasta. Rosa musiała przełknąć, by pozbyć się goryczy smutku w ustach. Co prawda patolog stwierdził we krwi Connie obecność marihuany, ale Rosa była pewna, że dziewczyna stałaby się kochającą, oddaną dziecku matką. Rosa wzięła do ręki stojące na komodzie zdjęcie i uniosła zasłonę w oknie, aby lepiej mu się przyjrzeć. Była na nim Connie — jeszcze bardziej emanująca pełnią życia niż na zdjęciu z gazety, które Rosa miała w swoich aktach — ramię w ramię ze smagłym, przystojnym, uśmiechającym się z pewnością siebie młodzieńcem. Musiał to być Billy Molinaro. Zdjęcie zrobiono na pokładzie jakiejś łodzi, prawdopodobnie widokowej. Z tyłu wznosiła się charakterystyczna panorama Manhattanu. Connie — o skórze koloru miedzi, szczupła i z nie byle jakim biustem — była zachwycająca. Nie bardzo wiedząc, czego właściwie szuka. Rosa najpierw zajrzała do szuflad komody, a następnie przejrzała zawartość niewielkiej biblioteczki. Stały tam kieszonkowe wydania romansideł i nieoddane książki z bibliotek. Nie było albumu z fotografiami ani wycinkami prasowymi, był jednak rocznik — „Miecz i Róża" — Saint Ceciha's High School. Było to niskobudżetowe wydawnictwo — mocno różniące się od drukowanych na błyszczącym papierze, całkowicie kolorowych egzemplarzy z innych szkół, na przykład tych, do których chodziły jej córki. Zaczęła przeglądać kartki i czarno białe zdjęcia, szukając fotografii Connie. Za pierwszym razem nie znalazła jej, nie było też zbyt wielu wpisów od kolegów i koleżanek z klasy. Te, które znalazły się w środku, nie były zbyt wylewne: Wszystkiego najlepszego wspaniałej koleżance... Nie znaliśmy się zbyt dobrze, ale mam nadzieję, że poszczęści Ci się w życiu... Wszystkiego najlepszego od koleżanki z lekcji łaciny... Rosa znów popatrzyła na promieniejącą, zmysłową kobietę płynącą statkiem wycieczkowym z pełnym fantazji młodym mężczyzną, który miał zostać jej mężem. Chłodne pozdrowienia od szkolnych kolegów i koleżanek nijak do niej nie pasowały. Rosa przerzuciła kartki, by obejrzeć znajdujące się na końcu zdjęcia klasowe. W roczniku klasy jej córek umieszczano na każdej stronie cztery spore kolorowe portrety, a „Miecz i Róża" miała na stronie po dziesięć zdjęć czarno białych. Pod każdym — miniaturową czcionką — znajdowało się streszczenie osiągnięć ucznia z lat pobytu w szkole świętej Cecylii. Constanza Hidalgo pracowała w kawiarni i była członkiem klubu sztuki kulinarnej. Nie było słowa o udzielaniu się w zespole muzycznym, kółku artystycznym czy sekcji sportowej. Rosa wbiła wzrok w zdjęcie Connie. Nawet uwzględniając fakt, że portret był nieco nieostry. Rosa wątpiła, czy sama z siebie rozpoznałaby na nim Connie. Znów popatrzyła na zdjęcie ze statku. Dziewczyna z rocznika była tą samą, która towarzyszyła młodemu mężczyźnie... choć właściwie był to ktoś inny. Usta te same, oczy też, nie było w nich jednak spojrzenia widocznego w oczach z nowszego zdjęcia. Twarz z rocznika była znacznie bardziej okrągła i mniej ciekawa. Jakby ktoś wziął nóż do obierania i ściągnął z twarzy młodszej Connie bylejakość. Rosa odłożyła rocznik i zaczęła dalej badać pokój. W biblioteczce i na podłodze nie znalazła nic ciekawego. Otworzyła niedużą szafę. Były tu dwie sukienki ciążowe, kilka eleganckich garsonek i sukienek (numer sześć) i kilkanaście par butów. Jeśli to, co znajdowało się w szafie, było tą częścią garderoby, której Connie postanowiła nie przenosić do mieszkania Billy'ego Molinara, bez wahania można by umieścić byłą pracownicę szkolnej kafejki i członkinię klubu gotowania na liście kandydatek do tytułu najlepiej ubranej kobiety w mieście. Dno szafy — podobnie jak większość pokoju — było zasłane pluszowymi zwierzętami. Rosa nie miała pojęcia, co zwróciło jej uwagę i jaki rodzaj wyczucia kazał jej się schylić i odsunąć stertę na bok, w każdym razie pod niedźwiedziami, lampartami śnieżnymi i tukanami leżało pudełko po butach, przewiązane kilkoma gun)kami. W środku znajdował się pamiętnik. Matt wywołał entuzjazm sekretarki, dał jej bowiem do końca dnia wolne. Podzielili się z Sarah kanapką z mielonką i frytkami. które kupili w Gold's i przez dłuższy czas rozmawiali o samych nieważnych
rzeczach. — Musi pani zaraz wracać do szpitala? — spytał, nalewając kawę zaparzoną w noszącej ślady długiego używania maszynce do kawy. — Muszę wypisać kilka pacjentek i przekazać je koledze zajmującemu się opieką ambulatoryjną, sporządzić parę dokumentów i zabrać rower, ale mogę jeszcze chwilę zostać. — To świetnie. Powinniśmy omówić kilka spraw. — Na przykład rezygnację? — Na przykład dokładnie określić, z kim właściwie walczymy i jak działają firmy ubezpieczające lekarzy na wypadek popełnienia błędu w sztuce lekarskiej, takie na przykład jak MMPO. Ślady napięcia, w ciągu ostatnich sześciu tygodni narastającego u jej adwokata, zdawały się na trwale wyryte na jego czole. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, jej niewinność — o której udowodnienie miał walczyć — wydawała się oczywista, jednoznaczna. A teraz? Popijała kawę i poprosiła, by kontynuował. — Po pierwsze chciałbym, aby wiedziała pani, że moim zdaniem w tej sprawie coś śmierdzi. Wiem, że może trudno pani w to uwierzyć, ale uważam, że ktoś wrobił Kwong Tian Wena, aby wyglądało, że to on... a z nim pani... jest odpowiedzialny za trzy przypadki DiC. — W obecnej sytuacji nie mamy jednak żadnego dowodu na to, że to nie myjesteśmy winni. Mamy jedynie słowo Kwong Tian Wena. — I słowo jego rodziny. Możemy oprzeć obronę na założeniu, że ktoś stara się o to, aby przypisać pani winę. Nie osiągniemy jednak celu, nie przedstawiając, kto to robi i dlaczego. — Co oznacza, że przegramy. — Sarah, naprawdę musimy się z tym liczyć. — Zamilkł. Miał zaciśnięte pięści. — Zaraz, zaraz! To nie pan mi mówił, że w większości wypadków naszemu systemowi prawnemu udaje się trafnie określić, co jest prawdą, a co nie? — „W większości wypadków" nie oznacza zawsze, w tej sprawie zaś sytuacja jest naprawdę skomplikowana. Tian Wen bywa w kiepskim stanie umysłowym i mogę próbować uzyskać od lekarza zwolnienie go z konieczności składania zeznań, liczenie na to jest jednak dość ryzykowne, bo jego stan ogólny się poprawił i jeśli nawet sąd przychyli się do naszego wniosku, Mallon może go zechcieć przesłuchać w domu. Tak czy owak, przysięgli przyjrzą mu się... jak to się mówi w ich slangu... blisko i osobiście. — Jak Mallon wytłumaczy, że tak wiele kobiet piło herbatkę ziołową i nic im się nie stało? — Podejrzewam, że zna pani odpowiedź na to pytanie. — Chce pan powiedzieć, że po prostu stwierdzi, iż Tian Wen źle sporządził tylko kilka porcji mieszanki? — Albo że nieodpowiednie zioło lub zioła z jakichś powodów zadziałały u części kobiet, a u pozostałych nie zadziałały. W obecnej sytuacji wystarczy, że przedstawi wersję sprawiającą wrażenie racjonalnej... nie będzie wcale musiała mieć związku z prawdą. Trzeba wziąć pod uwagę, że on będzie miał u swego boku Lisę Grayson, a my Tian Wena, przysięgli zaś mogą sądzić, iż rozpatrują skargę nie przeciwko ludziom z krwi i kości, lecz superbogatym towarzystwom ubezpieczeniowym, więc obawiam się, że może się skończyć na tym, że my będziemy musieli udowodnić niewinność. Już widzę Mallona. — Wziął do ręki piłkę baseballową i rękawicę i zaczął chodzić po gabinecie. Uderzając piłką o rękawicę, rozpoczął przemowę: — Ta śliczna młoda artystka z dwiema zdrowymi rękami i zdrowym dzieckiem w łonie oddała się z ufnością i wiarą w ręce doktor Sarah Baldwin. Doktor Baldwin zrobiła z tą śliczną, młodą artystką coś niecodziennego i nieprzepisowego... coś, co daleko wykraczało poza normy przyjęte w społeczności lekarskiej, i nagle śliczna, młoda artystka traci dziecko i prawą rękę. Ponieważ w trakcie ciąży naszej ślicznej, młodej artystki nie wydarzyło się nic innego, doktor Baldwin powinna udowodnić sądowi, że to nie ona jest winna tragedii. — Brzmi okropnie. — W terminologii prawniczej ta drobna manipulacja na końcu nazywa się res ipse loguitor... sprawa albo czyn przemawiają same za siebie. To lufa prawniczej broni, w którą nie lubi patrzeć żaden adwokat, używa się jej jednak czasami... głównie podczas procesów, których przedmiotem jest błąd w sztuce lekarskiej. — Sądziłam, że można uważać mnie za niewinną, dopóki nie udowodni mi się winy.
— Jeśli Mallon nakłoni sędziego do przyjęcia res ipse loguitor, nam zaś nie uda się udowodnić, że to nie z naszej winy doszło do tragedii, jesteśmy ugotowani. Więcej, jeśli przegramy, z niemal stuprocentową pewnością należy oczekiwać, że kolejne dwie rodziny sięgną po to, co pozostało z pani ubezpieczenia, co pani posiada lub mogłaby kiedykolwiek posiadać. — Zatrzymał się i opadł na krzesło. — Co powinnam, pana zdaniem, zrobić? — Zanim na to odpowiem, chciałbym, aby wiedziała pani jeszcze jedno. Ma to związek z Willisem Graysonem. Niemal od początku sprawy coś mnie dręczyło, a dziś, kiedy go ujrzałem w otoczeniu armii prawników, chyba zrozumiałem, o co chodzi, Sarah, on nie tylko chce sprawić, by pani przegrała sprawę, on chce panią zniszczyć. — Nie... nie rozumiem — stwierdziła, czując nagle zimno na plecach. — Jeśli się nie mylę, Grayson ma więcej pieniędzy niż Bóg dusz w swej owczarni, tak? — Tak sądzę. — Bez dwóch zdań nie miałby nic przeciwko temu, aby dostać sześćdziesiąt procent z przyznanego przez ławę przysięgłych dużego odszkodowania, prawdopodobnie nie sięgałoby to jednak dochodów, jakie uzyskuje z odsetek od lokat kapitałowych. Mówiąc inaczej, Mallonowi chodzi o pieniądze i przyłożenie pani szpitalowi, a Graysonowi o to, aby pani... lub osoba odpowiedzialna za tragedię jego córki... została na długo wycofana z obiegu. — To nie do wiary. Willis Grayson prowadzący krucjatę, która ma mnie zniszczyć... to szalone, kompletnie zwariowane. Chce pan wiedzieć, co jest w tym wszystkim jeszcze bardziej zwariowane? Najbardziej zwariowane ze wszystkiego? Nie do końca wiem, czy jego działanie jest uzasadnione, czy nie. — Mówiłem pani, jakie jest moje zdanie na ten temat. — Mówił pan. Co powinnam robić dalej? — Możemy spróbować uzyskać jakąś ugodę... bez przyznawania się do winy. Nie jestem pewien, czy uda mi się nakłonić do tego MMPO, Mallona albo Graysona, ale nigdy nic nie wiadomo. To coś w rodzaju „meksykańskich zapasów"... pata, w którym my twierdzimy, że wygralibyśmy sprawę, ale honoraria adwokackie przekroczyłyby sumę ugody, a druga strona twierdzi, że MMPO zapłaciło mimo nieprzyznania się do winy, co implikuje, iż mieli rację, składając pozew. Kończymy wymianę retorycznych figur i wszyscy żyją dalej. Nim człowiek zdąży się zorientować, fale zamierają i wielki staw znów jest spokojny. — Możemy to osiągnąć? — Możemy spróbować. — Uważa pan, że powinniśmy. Matt złożył dłonie czubkami palców i spojrzał w okno. Zmarszczki przecinające jego czoło pogłębiły się. — Jeśli się zgodzą, odpowiedź brzmi „tak" — powiedział w końcu. — Tak, uważam, że powinniśmy to zrobić. — Muszę to przemyśleć. Ile mamy czasu? — Może tydzień. Jeśli pani na tym zależy, może nieco więcej. — Dziękuję. Była rozkojarzona, czuła się niemal chora i nagle poczuła wielkie zmęczenie. Kwong Tian Wen... Matt... Lisa... Willis Grayson... szpital... cholerny Peter... oskarżenie o przestępstwo kryminalne... kolejne pozwy... jak to możliwe, że ta sprawa jeszcze tak niedawno wydawała się prosta? Odstawiła filiżankę i wstała, by wyjść. — Odwiozę panią do szpitala. — Nie trzeba. — Sarah... z przyjemnością panią odwiozę. Bardzo bym chciał... Odwróciła się, by na niego popatrzeć, ale szybko spojrzał w bok i zaczął pakować dokumenty do teczki. Z przyjemnością panią odwiozę... bardzo bym chciał... Naprawdę to powiedział? — Propozycja przyjęta — stwierdziła. Kiedy w ślimaczym tempie oddalali się od centrum, Matt skoncentrował wzrok na jadącym przed nimi samochodzie. Sarah nigdy by nie pomyślała, że może być zadowolona z korków na ulicach, ale to, co dotychczas było niemożliwe, stało się prawdą. Jazda z biura Matta do BCM normalnie zajmowała kwadrans, teraz trwała czterdzieści minut. Pomijając kilka zdań o sprawach niezwiązanych z procesem, milczeli. Kiedy mówiła, patrzyła prosto na niego, a gdy milczeli, obserwowała go kątem oka. Okoliczności były najgorsze z możliwych — zadurzenie się w adwokacie,
który miał ją właśnie bronić w sprawie o błąd w sztuce lekarskiej, nie było najmądrzejszą rzeczą na świecie, a właśnie to się w tej chwili działo. Nie widziała sposobu, w jaki mogłaby temu zapobiec. Choć do tej pory tego nawet nie zasugerował, czuła, że Matt jest nią zainteresowany, etyka zawodowa nie pozwalała mu jednak postępować zgodnie z emocjami czy choćby je wyrazić. Może gdyby doszło do ugody z przeciwnikiem, przeszkody przestałyby być barierą i mogliby zacząć się lepiej poznawać, a może nawet zakochać... Przed podjęciem decyzji w kwestii ugody Sarah musiała się czegoś dowiedzieć. — Matt, niech mi pan powie jedną rzecz. Co by pan zrobił, gdyby mógł pan rozegrać tę sprawę wedle własnej woli, tak aby mieć z niej jak najwięcej zysku dla siebie? Uważnie na nią popatrzył. — Dziwne pytanie. Co ma pani na myśli, mówiąc: „jak najwięcej zysku dla siebie"? — No, wie pan... sprawy finansowe, rozwój kariery. Zanim zadała to pytanie, zastanawiała się, czy podzielić się z nim swoim wrażeniem na temat Ruth. Kobieta była jej zdaniem zbyt rozgadana i być może wręcz stanowiła dla niego zawodowe zagrożenie, ale rozmowa o tym wydawała się nieco pochopna. Przez chwilę obawiała się, że Matt podejrzewa, iż wie o nim więcej, niż sam ujawnił. — No cóż... — stwierdził w końcu. — Obawiam się, że gdyby uszeregować hipotetyczne opcje, to najbardziej pożądaną byłaby sądowa walka typu „wszystkie chwyty dozwolone", stoczona z Mallonem i zakończona naszym sukcesem; spowodowałaby wrzawę w mediach, zyskałbym ogromne honorarium, a pani uniewinnienie. — A najmniej pożądaną? — Według tego samego scenariusza, ale z naszą przegraną. Byłbym w efekcie raczej skończony jako specjalista od obrony osób oskarżonych o błąd w sztuce lekarskiej, nie wspominając o szansie na uzyskanie dobrych referencji. W naszym biznesie wszyscy wiedzą, który adwokat wygrywa, a który nie, i nikt nie stawia na przegranego. — Czy dlatego zaleca pan ugodę? Wcisnął z całej siły hamulec i wbił w nią wzrok. Chyba nie słyszał wściekłego trąbienia za nimi. — Tak pani uważa? — Proszę się nie obrażać. Nie uważam tak i nie to miałam na myśli... cholera, Matt... chyba sama nie wiem, co chcę powiedzieć. Po prostu zależy mi na tym, by to wszystko się skończyło. Jego mina natychmiast złagodniała. Ujął ją za rękę. Ruszył i podjechał do krawężnika. — Sarah, gdybym uważał, że to nam pomoże, dałbym sobie wbić drzazgi pod paznokcie. Pracowałem jak szalony, przyjrzałem się sprawie z każdej strony, a ciągle wpadam w ślepe uliczki. Jeśli zbyt mocno naciskam w kwestii ugody, to prawdopodobnie dlatego, że dziś po raz pierwszy poczułem, co się szykuje, jeśli jednak jest pani na to zdecydowana albo druga strona nie zgodzi się na ugodę, jestem gotów walczyć. Prawdopodobnie nie wie pani zbyt wiele o rezerwowych miotaczach, ale najogólniej mówiąc, nie mają w mózgu pola, które zwykłym ludziom sygnalizuje, że istnieje uzasadniony powód, by zacząć się czegoś bać. Sugestia ugody to moim zdaniem wyjście najlepsze dla pani. Być może to wyjście okaże się także najlepsze dla mnie, ale jeśli tak się stanie, będzie to dziełem przypadku. Niech się pani nad tym wyjściem dobrze zastanowi. Ta sprawa jeszcze sienie zaczęła, a już narobiła więcej szumu niż większość innych procesów, i jeśli pójdziemy do sądu, zostanie pani pierWszoplanową aktorką, zmuszoną do występu na cyrkowej arenie, jakiej sobie pani nie wyobraża. Axel Devlin okaże się wtedy jedynie jednym z pani problemów. — Rozumiem i przepraszam za to, co powiedziałam. Zawiadomię pana natychmiast po podjęciu decyzji. Skinął głową i włączył się ponownie do ruchu. — Proszę się nie martwić — stwierdził. — Tak czy inaczej, sprawy się uregulują. Nieważne, co się stanie... — Tak? —Mów, Matt, ponaglała go w myśli. Powiedz mi, że nieważne, co się stanie, będziemy walczyć razem. Powiedz mi, że jesteś szczęśliwy, bo mnie poznałeś...
— Chciałem... eee... by pani wiedziała, że stuprocentowo stoję po pani stronie. Dwie minuty później zatrzymał się przy głównym wjeździe do BCM. Sarah podziękowała za podwiezienie i przez chwilę dumała, czy nie ujawnić tego, co czuje, postanowiła się jednak odwrócić i odejść. Miał już dość spraw na głowie. Jeśli źle odczytała jego zachowanie, tylko spowodowałaby większy stres. Weszła na teren kampusu przez bramkę strzeżoną przez ochroniarzy i poszła w kierunku budynku chirurgii, przy którym zostawiła rower. Krótka przejażdżka przez arboretum będzie znakomitym odpoczynkiem przed już zbyt długo odkładaną nasiadowką przy dyktafonie. Ugoda czy walka? Po głowie gnało jej tysiąc myśli. Szła rozkojarzona i dopiero kilka metrów przed budynkiem zorientowała się, co się stało. Rower ubabrany był jaskrawoczerwoną emalią. Do siodełka ktoś przywiązał szmacianą lalkę, którą też oblano czerwoną farbą. Jedno ramię lalki było oderwane i rzucone na ziemię. Brzuch rozpruty. Do piersi przypięta była kartka z bazgrołem: KONOWAŁ ZABÓJCA Sarah próbowała zachować spokój, po policzkach popłynęły jej jednak łzy i pognała do budynku chirurgii. Zadzwoniła do ochrony, zaraz potem do Matta. — Proszę o telefon do szpitala — nagrała się na automatycznej sekretarce. — Musimy się jak najszybciej zobaczyć. Podjęłam decyzję, co robimy. Rozdział 24 — Hodowle zniszczone! Wszystkie! Nigdy przedtem coś takiego się nie zdarzyło. Nigdy! Zdenerwowany technik laboratoryjny, bystry młodzieniec o nazwisku Chris Hall, kręcił z niewiarą głową. Choć prawdopodobnie Rosa była z ich dwojga bardziej zrozpaczona, pocieszająco klepała go po ramieniu. — Kiedy sprawdzał je pan ostatnio? — Wczoraj po południu. Przechodzę między inkubatorami codziennie. Nie tylko pani materiał został zniszczony. Wniwecz pójdą dziesiątlii eksperymentów i innych hodowli. Boże, nie mogę w to uwierzyć! Doktor Wheelock, doktor Caro, doktor Blankenship... wszyscy się wściekną. Wczoraj zmieniałem podłoże i wszystko, co wyrzucałem, było idealne, kryształowo czyste. To, co umieściłem, musiało być z jakiegoś powodu zakażone cytotoksyną. — Bywa, Chris. Takie rzeczy się zdarzają. Każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o mikrobiologii, rozumie to, zwłaszcza ci, którzy mieli do czynienia z hodowlami tkanek. — W odróżnieniu od bakterii, które hodowano w laboratorium na agarze odżywczym, mającym konsystencję ciała stałego, wirusy można hodować jedynie na żywych, mnożących się tkankach. — Pokaż mi laboratorium, które nigdy nie miało problemów z zanieczyszczeniem hodowli tkankowych, to uznam, że laboratorium takie nigdy niczego nie zrobiło. Nie masz zamrożonych próbek? — Parę. — Coś z tego, co ci dałam? — Wątpię. Doktor Suarez, tak mi przykro... naprawdę. — Przepraszaj, jeśli zrobiłeś to z rozmysłem, a jeśli nie, doprowadź laboratorium do porządku i się nie martw. Poradzimy sobie. Uznała, że nie ma sensu dokładać laborantowi, sama jednak czuła, jak z każdą sekundą coraz bardziej dręczy ją pulsujący bół głowy, spowodowany zmęczeniem i rozczarowaniem. Choć nie zamierzała tego ujawniać Chrisowi Hallowi, niezależnie od tego, co się stało, strata rozpoczętych hodowli nie była aż tak katastrofalna, jak można by się spodziewać, gdyż z powodu sprawy BART z niemal paranoidalną starannością kopiowała wszystko, co robiła — nawet najtrywialniejsze prace. Duplikaty każdej próbki posłała Kenowi Mulhollandowi, staremu przyjacielowi z laboratorium CDC w Atlancie. Podczas ostatniego sprawdzianu — mniej więcej tydzień temu — nie znalazł niczego. — Mam nadzieję, że inni będą tak samo wyrozumiali jak pani. — Jestem tego pewna. Masz księgę hodowli, które dla mnie robiłeś? Podał jej standardowy, oprawny w tekturę notes laboratoryjny z napisem na okładce: R. SUAREZ. Rosa otworzyła aktówkę i położyła notes na pamiętniku Connie Hidalgo. Zamierzała zabrać się do czytania po tylenolu i krótkiej drzemce. — Wspomniałem o tym, że w paru pani buteleczkach zaczynało coś się dziać? — Nie, nie wspominałeś. — Próbki te zaznaczyłem w księdze gwiazdkami na marginesach, żeby częściej je sprawdzać. Nie było to nic konkretnego, jedynie lekkie poszarpania płatka z
tkanką, jakie się obserwuje we wczesnych fazach zakażenia. Tego rodzaju zmiany pojawiają się, gdy w komórkach tkanki zaczyna brakować gazu... na tej podstawie wiemy, kiedy trzeba rozmrozić kolejną partię. — Dziękuję, Chris. Gdy wrócę do siebie, sprawdzę kody i zobaczę, jakie próbki były w tych buteleczkach. — Jeśli zaczynało coś rosnąć... w co mocno wątpię... był to najwolniej rosnący wirus, z jakim miałem do czynienia w życiu. — Prawdopodobnie nic się nie działo, ale dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Dzięki też za chęć współpracy. Zostawię doktorowi Blankenshipowi notatkę i powiem mu o twoim pozytywnym nastawieniu. — Dziękuję bardzo. Po tej katastrofie przyda mi się każda pomoc. Rosa wyszukała w głębinach torebki dwa tylenole, popiła je ciepłą wodą z jednego z wszechobecnych w szpitalu „źródełek" i wyszła z budynku. Parne popołudniowe gorąco, które biło od asfaltu i pni drzew, przypominało jej dom. Przypominało jej jednak także, że nikt — szef, mąż, dzieci — nie chciał, aby wracała do Bostonu. Nikt poza nią tego nie chciał. Mimo wszystko — wbrew zanieczyszczeniu hodowli tkankowych — czuła, że może, być może, ciężka praca wreszcie się opłaci. Dotychczas nieprzejrzany pamiętnik i książka laboratoryjna, zawierająca opisy prawdopodobnie pozytywnych hodowli. Nie było to wiele, ale na pewno więcej, niż miała kilka godzin temu. Kiedy dotarła do pensjonatu, jej sukienka pod pachami i przy dekolcie była przemoczona. Obowiązkową konwersację z panią Frumanian, obejmującą sprawozdanie z postępów, odbyła, udzielając jeszcze bardziej skąpych odpowiedzi niż zwykle. Szybko poszła na górę, wdzięczna, że gospodyni nie zabrała jej stojącego na oknie małego wentylatora. Po przebraniu się w szorty i bawełniany podkoszulek sprawdziła, przy których hodowlach Chris rall postawił krzyżyk. Były dwie — 172A i 172B — obie na podłożu z fibroblastów. Klucz kodowy, schowany w jednym z podręczników, identyfikował źródło obu próbek jako surowicę pobraną z tego, co pozostało z procesu krwiotwórczego Lisy Grayson. Rosa przejrzała resztę notatnika, po czym zadzwoniła do Atlanty, do Kena Mulhollanda. Wirusolog przekazał jej, że w żadnej z próbek, które mu przysłała, nie udało się niczego wyhodować — ani w fibroblastach, ani w żadnych innych komórkach. Ślepy zaułek. Rosa ułożyła wysoko stopy, zamknęła oczy i spróbowała się zdrzemnąć. Po dziesięciu minutach zrezygnowała. Będzie miała mnóstwo czasu na spanie, kiedy afera zostanie rozwikłana. Położyła przy łóżku notes i długopis, nasunęła okulary na ciągle jeszcze zaczerwieniony nos i otworzyła pamiętnik Constanzy Hidalgo. Obejmował on okres pięciu lat, a notatki były prowadzone niemal codziennie. Niektóre zawierały jedynie kilka słów, a niektóre składały się z zapisanych na maszynie kartek, podpiętych pod odpowiednią datę. Wymieniając osoby, posługiwała się inicjałami łub tajemniczymi skrótami. Niemal na każdej kartce było coś narysowane — w większości twarze... małe, niezłe szkice. Zapiski zaczynały się w dniu siedemnastych urodzin Connie i kończyły tuż przed dwudziestymi drugimi. Ton pierwszego wpisu sugerował, że pamiętnik, który miała w ręku Rosa, poprzedzał inny tomik. Niemal od pierwszej strony Rosa znalazła się w smutnym życiu i paśmie pełnych bólu fantazji nieśmiałej, źle wyedukowanej dziewczyny, mieszkającej z matką, która nie miała dla niej wiele czasu, i ojczymem dotykającym jej za często i nazbyt intymnie. W miarę czytania w Rosie narastało przeświadczenie, że należy za wszelką cenę ukryć pamiętnik przed Marią Barahoną. Connie jakoś udało się odeprzeć większość awansów Fredy'ego Barahony, a mniej więcej po ukończeniu dwudziestu lat przestała o nich wspominać. Jeśli Maria o niczym nie wiedziała za życia Connie, nie było sensu skazywać jej teraz na cierpienie z powodu odkrycia tak nieprzyjemnej sprawy. Od czasu do czasu pojawiały się informacje o wizytach w różnych klinikach Bostońskiego Centrum Medycznego. Tak jak mówiła Maria Barahona, chodziło głównie o zapalenie gardła i bóle głowy. W wieku osiemnastu lat Connie zachorowała na rzeżączkę. Leczono ją na oddziale nagłych wypadków, a została zarażona przez kogoś o inicjałach T.G., mężczyznę, który „kłamał, mówiąc, że mnie kocha, a wiedziałam, że kłamie. No cóż, póki to trwało, było fajnie, żebracy zaś nie mogą być wybrańcami". Rosa zaczynała odczuwać coraz większe zmęczenie i właśnie zamierzała odłożyć pamiętnik, kiedy natrafiła na kolejny wpis dotyczący wizyty w BCM, kiedy Connie
skończyła dziewiętnaście lat, zanotowana została Wizyta w BCM z powodu bólu głowy. Dziwny mały doktor... przyszedł do mnie doktor S., chyba Arab... coś w tym stylu. Stwierdził, że nie muszę być już dłużej gruba. Powiedziałam mu, że diety nic mi nie dają, na co odparł, że wcale nie będę się musiała głodzić. Chce mnie zobaczyć za tydzień. Chyba nie pójdę. A może pójdę? Jest dość miły. Nagle Rosa się obudziła. Nastąpiły liczne wizyty u doktora S. Kilka razy Connie wspominała o „dietetycznym proszku", a największe wrażenie robiło to, że rzeczywiście ubywało jej na wadze. W ciągu czterech miesięcy Connie Hidalgo straciła dwadzieścia pięć kilogramów, a w sumie — po pół roku — trzydzieści; ważyła wtedy czterdzieści dziewięć kilogramów. Tak wielka zmiana robiła wrażenie. Rosę znacznie bardziej zaintrygowało jednak to, że dzień, w którym Connie rozpoczęła kurację u doktora S., był tym samym dniem, spod którego zaczęto wyrywać kartki z jej historii choroby. We wpisach, które pozostawiono, nie było jakiejkolwiek wzmianki o tym, że odwiedziny u doktora S. — ktokolwiek to był — mogły mieć jakiś związek z jej gwałtowną śmiercią. Rosa była jednak pewna, że jeśli taki związek istniał, ustali go. Przebijała się przez resztę pamiętnika, gdy z Atlanty zadzwonił Ken Mulholland. — Roso, mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Kiedy rozmawialiśmy, sprawiałaś wrażenie wykończonej. — Byłam, ale się ożywiłam. Wiesz, jak to bywa z kobietami... w jednej chwili jesteśmy bez sił, zaraz potem tryskamy energią. — Wszyscy powinniśmy się tak starzeć jak ty. Posłuchaj mnie, po naszej rozmowie poszedłem do laboratorium i przejrzałem kilka próbek, o których wspomniałaś. W jednej z nich... tylko jednej... pływa dziwny fragment DNA. Mój technik sprawdza ją dokładnie. Możliwe, że to twór wirusowy, ale hodowla tkankowa wydaje się czysta, a przy tak małej ilości materiału trudno dokładnie się wypowiadać. Mogłabyś dostarczyć mi jeszcze jakieś próbki? — Może od tej samej pacjentki, ale w chwili uzyskiwania surowicy była chora, a teraz wyzdrowiała. — Rozumiem. — Posłuchaj, spróbuję zdobyć surowicę ozdrowieńca, nie mam jednak pewności, że mi się uda. Pacjentka, o którą chodzi, skarży jednego z lekarzy szpitala o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej i w obecnej chwili może się nie bardzo palić do współpracy. — A co z pozostałymi dwiema pacjentkami? — Obie nie żyją. — Nie ma innych przypadków? — Nie ma. — Rosa zawahała się. — Przynajmniej na razie. Kiedy Matt oddzwonił, Sarah była już w domu — leżała zwinięta na kanapie, ubrana w najwygodniejsze, podarte dżinsy i piła drugi kieliszek chardonnay. Złożyła zeznania ochronie szpitala i policji i zostawiła notatkę Glennowi Parisowi, który był na jakimś spotkaniu. Zgłosiła wyjście rezydentowi i dała się podwieźć do domu sekretarce oddziału ginekologiczno położniczego. — Kto mógł to zrobić? Masz jakiś pomysł? — spytał Matt, gdy opowiedziała mu, co się stało w ciągu ostatnich godzin. — Nie wiem. Każdy. Te trzy dziewczyny miały przyjaciół i rodziny. Po świecie kręci się mnóstwo wariatów, którzy oglądają w telewizji wiadomości i natychmiast postanawiają zostać krzyżowcami. Nie jestem cyniczna, ale wiem, że ludzie umieją być paskudni. — Potwierdzam. Powiedziałaś, że podjęłaś decyzję. Chcesz mi ją przekazać telefonicznie czy osobiście? Sarah żywiła nadzieję, że Matt zada to pytanie, i miała przygotowaną odpowiedź. — Miałbyś ochotę do mnie przyjechać? Lubię gotować, a zupełnie brak mi na to czasu. Mam w domu dość produktów, aby przygotować posiłek... pod warunkiem, że nie jesteś zbyt wybredny. Przy okazji, nie dokończę sama butelki wina. — Załatwione. Będę za pół godziny. Mógłbym usłyszeć jakąś wskazówkę co do podjętej decyzji? — Więcej niż wskazówkę. Postanowiłam, że pod żadnym pozorem nie mogę dopuścić do ugodowego załatwienia sprawy. — Kiedy się rozstawaliśmy, sądziłam, że wiem, co mam robić — powiedziała Sarah. — A kiedy zobaczyłam, co zrobili z moim rowerem, byłam stuprocentowo pewna. Siedzieli na kanapie, pili kawę bezkofeinową i jedli resztki ciasta, które
upiekła z mrożonki znalezionej w czeluściach zamrażarki. Kolacja — naleśniki z kurczakiem i grzybami oraz smażone krótko na tłuszczu warzywa — została przyjęta dość wyrozumiale, mimo to Sarah wcale nie była tak odprężona, jak by chciała. Powodem był przede wszystkim incydent w szpitalu, ale także to, że Matt był pierwszym mężczyzną, którego gościła u siebie od niemal dwóch lat. — Zrobimy wszystko, cokolwiek powiesz. Jeśli nie podobało mu się, że podjęła decyzję niezgodną z jego zaleceniem, dobrze to ukrywał. — Matt, przeraża mnie to, co może się wydarzyć w sądzie, ale ugoda bez jakichkolwiek wniosków nie doprowadzi do powstrzymania ludzi z czerwoną farbą, a nie zamierzam spędzać życia na uciekaniu przed nimi ani na odpieraniu ich ataków. Jeśli jestem niewinna, muszą się o tym dowiedzieć, a jeśli jestem winna, to ja muszę się o tym dowiedzieć. Uwierz mi, nie rozpadnę się, jeżeli nawet wydarzy się coś najgorszego, jeżeli Willis Grayson dopnie swego i pójdę do więzienia. Wierzę w siłę wyższą i wierzę w to, że ma wobec mnie konkretny zamiar. Na tym stoisz. — Na tym stoję. Podejrzewałem, że zdecydujesz się walczyć, i muszę przyznać, że jak tylko wysiadłaś z samochodu, zacząłem planować terminy składania oświadczeń pod przysięgą. Na pierwszy ogień pójdzie twój stary przyjaciel Ettinger. Mogę obiecać jedno: niech Mallon szykuje się na walkę jak cholera. — Cieszę się, że mnie reprezentujesz. — Jest jednak pewien problem. Musisz mi pomóc go rozwiązać. — O co chodzi? Było mu wyraźnie nieswojo. Chwilę się powiercił, po czym odwrócił się do niej i ujął ją za ręce. — Sarah, nie możemy pozwolić na to, by cokolwiek się między nami wydarzyło... przynajmniej do zakończenia tej sprawy. Chciałem... cholera, nawet nie wiem, co chciałbym powiedzieć. Musisz przestać tak na mnie patrzeć. Splotła palce z jego palcami. Twarz Matta — przemiła, wspaniała twarz — mówiła wszystko, co Sarah chciała wiedzieć o jego uczuciach względem niej. — Chciałabym ci pomóc, ale nie umiem panować nad tym, co czuję i jak na kogoś patrzę. Tak jak ty nie umiesz zapanować nad sposobem, w jaki teraz mi się przyglądasz. Powoli przeciągnęła językiem po wargach. Matt rozpiął kołnierzyk. — Sarah, musisz przestać tak robić, zanim się całkiem rozpłynę — powiedział. — Posłuchaj, pracuję dziewięćdziesiąt godzin w tygodniu, jestem samotny jak cholera i prawda jest taka, że zaczynam myśleć o tobie na okrągło, jeśli jednak mam dalej być twoim adwokatem, nie jest to dobry pomysł. Nawiązywanie związków uczuciowych z klientami jest niewskazane, ponieważ zaburza to obiektywizm spojrzenia. W niektórych stanach jest to wręcz uregulowane prawnie. Niedługo może tak samo być w Massachusetts. — Rozumiem. — Więc pomożesz mi? Przynajmniej na razie. Nie mam zbyt silnej woli. — Zastanowię się nad tym, pamiętaj jednak, że jestem już dużą dziewczynką, umiem w miarę dobrze o siebie zadbać i niezależnie od tego, co się stanie, nie zamierzam skarżyć się na ciebie do adwokatury. Poza tym czyż to nie wspaniałe dla klienta, że broni go adwokat, który nieustannie o nim myśli? — Sarah, to nie żarty. W twojej sprawie trzeba podejmować wiele decyzji. Mnóstwo. Dziś podjęłaś decyzję sama, ale przy innych będziesz potrzebowała obiektywnego, beznamiętnego adwokata. Jeśli zacznę być zbyt zaabsorbowany tobą, będę musiał zrezygnować. — Zaabsorbowany... mną... jak ładnie to brzmi... Matt, przepraszam, nie bądź na mnie zły. Doskonale cię rozumiem. Naprawdę. Nie chcę sprawiać ci kłopotów. Jestem pewna, że jeśli potrzebna ci będzie pomoc, ktoś taki się znajdzie. Ufam w tym zakresie twojej ocenie... i swojej. Moja sprawa jest oczywiście ważna, ale tylko z punktu widzenia kogoś, kto przez kilka ostatnich lat spędził zbyt wiele czasu ze stetoskopem w ręku. Wzięła go za ręce. Ich oczy się spotkały. Tym razem Matt nie próbował odwrócić głowy. Sarah poczuła, że robi jej się sucho w ustach. Ile czasu minęło od ostatniego razu, kiedy czuła się tak z mężczyzną? Powoli zamknęła oczy, jej ręce przesunęły się w górę jego ramion i zaczęła się do niego przysuwać. Czuła, jak Matt pochyla głowę, a jego usta się przybliżają. Rozległ się dzwonek telefonu. Napięcie natychmiast opadło. Matt głupawo się uśmiechnął, opuścił ręce i odsunął się.
— Mam automatyczną sekretarkę — powiedziała. Najchętniej wyrwałaby telefon ze ściany. — Nie ma sprawy. Odbierz. Proszę cię, podnieś. Głosu, który rozległ się w słuchawce, nie słyszała od półtora miesiąca. — Sarah, mówi Andrew Truscott. Jeśli zamierzasz odłożyć... nie rób tego! Cholera, pomyślała i zakryła dłonią mikrofon. — To Andrew Truscott... — szepnęła do Matta. — Chirurg, o którym ci mówiłam... Tak, Andrew? — powiedziała do słuchawki przesadnie chłodno. — Czego chcesz? — Byłaś bardzo delikatna, nie robiąc mi kłopotów z Parisem — zaczął. — Także w sposobie, w jaki potraktowałaś... tę drugą sprawę. — Dzwonisz, aby mi to powiedzieć? — Paris właśnie zaproponował mi bardzo dobre stanowisko w BCM, wraz z katedrą dydaktyczną w akademii medycznej i własnym laboratorium w nowym centrum... tym, które ma powstać na miejscu Budynku Chiltona. Planuje prowadzenie tam naprawdę podniecających programów badawczych. Wszystko wskazuje na to, że dzięki jego metodom szpital w końcu wyszedł z zapaści finansowej. — Nie zamierzam ci gratulować. — Gdybyś mu się na mnie poskarżyła, moja kandydatura być może nigdy by nie przeszła. — Dzwonisz, by mi to powiedzieć? — Nie. Sarah... posłuchaj mnie, nie wiem, jak długo on jeszcze u nas zostanie. Dzieje się w tej chwili coś, co ma związek z tobą, a chcę ci pomóc. Naprawdę. — Nie rozumiem. — Jestem w tej chwili w Chinatown. Jadłem kolację z przyjacielem z Australii, w miejscu, które nazywa się Szechuan Terrace przy Hudson Street. Mój przyjaciel musiał wracać do hotelu, a kiedy wyszedł, zostałem jeszcze na drinka. Wtedy przy sąsiednim stoliku ktoś wymienił twoje nazwisko... wspomniał o tym, jak zachowywałaś się w sądzie i jak łatwo było zamienić coś w sklepie zielarza. Wyraził się, że z radością załatwił twój tyłek i tyłek Kwonga. Sarah poczuła, że zaczyna jej walić serce. Cała się napięła. — Gdzie ten człowiek jest teraz? — Tu, na sali, po drugiej stronie. Dałem kasjerce dwadzieścia dolarów i podała mi jego nazwisko. Facet nazywa się Tommy Szeto. — Andrew przeliterował. — Znasz go? — Nie. Pierwszy raz słyszę to nazwisko. — Jest z dwoma ludźmi. Kasjerka chyba ich się trochę boi. Twierdzi, że nie wie, gdzie ten Szeto mieszka i... cholera, Sarah, chyba wychodzą. Pójdę za nimi. Spotkajmy się tu za trzy kwadranse albo za godzinę. Szechuan Terrace. Hudson Street. Do zobaczenia. Zaufaj mi... przyjdź... Sarah przez dziesięć sekund słuchała sygnału, po czym odłożyła słuchawkę. Półtora miesiąca nie dawał znaku życia, nie wspominając o przeprosinach, a teraz coś takiego... Matt z zaciekawieniem przyglądał się jej. Nie miała powodu wierzyć Truscottowi, nie była jednak w stanie określić żadnego ukrytego motywu, jaki mógłby mieć, dzwoniąc do niej. Jeśli to, co powiedział, było prawdą i mógł wszystko udowodnić, miała podstawy przypuszczać, że wszystko w jej życiu obraca się ku lepszemu. — Powiedział, że telefonuje z restauracji w Chinatown, że obok siedział człowiek, który zamienił zioła w sklepie Kwonga i mówił o tym. Chce się tam ze mną spotkać za mniej więcej godzinę. Pojedziesz ze mną? — Oczywiście. Wierzysz mu? — Czy to ważne? Chcę, by ta sprawa się skończyła. Bardzo mi na tym zależy. Objął ją i mocno uścisnął. — Mnie też. Rozdział 25 — Muszą tu serwować niesamowite jedzenie, bo, sądząc po panującej atmosferze, długo by się nie utrzymali — powiedział Matt. Najtrafniejszym opisem Szechuan Terrace było słowo: „plastikowy". Z sufitów zwisały plastikowe latarnie, na stołach leżały plastikowe obrusy, na ścianach wisiały plastikowe chińskie płaskorzeźby. Nawet boksy — zrobione z czerwonego plastiku — były przedzielone plastikowymi zasłonkami. Sarah i Matt poszli do Chinatown na piechotę. Mimo że znacznie się ochłodziło, a na wschodzie widać było raz za razem błyskawice, bryza była jednak przyjemna i miasto tętniło życiem.
Dochodziło wpół do dziesiątej, wnętrze lokalu okazało się zapełnione w jednej czwartej. Większość klientów była pochodzenia azjatyckiego. — Też myślisz, że miarą jakości chińskiej restauracji jest liczba jedzących w niej Chińczyków? — spytała szeptem Sarah. — Oczywiście. Każdy tak uważa. — Sądziłam tak, zanim spędziłam kilka lat na Dalekim Wschodzie. W rzeczywistości jest tyle samo Azjatów gustujących w złej chińskiej kuchni, co Amerykanów uwielbiających złe zachodnie potrawy. To tylko sprawa czasu, aż ktoś otworzy w Pekinie budkę z MeSaigonkami. Matt usiadł przy długim, mahoniowym barze, a Sarah nonszalancko przeszła między boksami i wróciła do niego. — Ani widu Andrew — stwierdziła i usiadła obok Matta, na pokrytym plastikiem stołku. — Jeśli dobrze opisałaś Truscotta, to wolta o sto osiemdziesiąt stopni wydaje się dość dziwna. — Niekoniecznie. Andrew wie, że mogłam narobić mu w szpitalu mnóstwo kłopotów, a nie zrobiłam tego. Niedawno zauważyłam też, że przeoczył odbiegający od normy wynik badania laboratoryjnego; pacjent mógłby mu umrzeć na stole, poza tym... jaki mamy wybór? Ten Tommy Szeto może być kluczem do wszystkiego. Za dziesięć dziesiąta Sarah poszła do kasjera, który po krótkiej rozmowie z kelnerkami stwierdził, że tego wieczoru nie było w lokalu nikogo, kto by odpowiadał rysopisowi Andrew Truscotta. Dodał jednak, że było bardzo dużo gości. Na dźwięk nazwiska Tommy'ego Szeto w ciemnych oczach kasjera błysnął ognik świadczący o tym, że nie jest mu ono obce, zaprzeczył jednak, by kogoś takiego znał. — Nikt tu nie pamięta Andrew, wydaje mi się jednak, że kasjer zna Szeto — szepnęła Sarah do Matta. — Twierdzi, że nie zna go, ale zdradzają go oczy. — Więc gdzie jest Andrew? — Nie wiem, mam jednak pod splotem słonecznym niemiłe odczucie. Zaczekajmy jeszcze dziesięć minut. — Wpadłem na lepszy pomysł. Matt poszedł do automatu wiszącego w wejściu i zaczął wertować książkę telefoniczną. Z miejsca, w którym stanął, widać było każdą osobę wychodzącą z jakiegokolwiek boksu, a więc Andrew widziałby wychodzącego Szeto. Intuicja podpowiadała Sarah, że Truscott naprawdę podsłuchał rozmowę, której treść jej przekazał, jeśli jednak tak było, to gdzie się podział? — Sze kreska to? Tak wymawia się to nazwisko? — spytał Matt po powrocie do stolika. — Tak powiedział Andrew. — W książce jest kilka takich nazwisk, ale nie towarzyszy im imię Tommy. — Nie zaskakuje mnie to. — Znam gościa z Chinatown, nazywa się Benny Hsing, a w książce jest niejaki Bennett Hsing. — I co? — Był pracownikiem klubu u Soxów, ale wyrzucono go z pracy. Mieszał się do wszystkich spraw i nie umiał utrzymać języka za zębami. Jeśli ten Szeto jest czymś więcej niż wytworem wyobraźni Truscotta, Benny będzie go znał. — Gdzie mieszka? — Przy Regal Street. Kilka przecznic stąd. — Będzie chciał z tobą rozmawiać? — Może zechce. Dość mnie lubił. Moje życie było takie nudne, że nie wplątał się w kłopoty, rozpowszechniając plotki o mnie. Nikt by nie uwierzył, że robię coś niezwykłego, dał mi więc spokój. Poza tym kiedy Steve Matz oskarżył go o kradzież złotego łańcucha na szyję i sprawił, że wywalono go z roboty, starałem się podkreślić, że z prawnego punktu widzenia... bez naocznego świadka i bez przedstawienia przywłaszczonego przedmiotu... Matz nie bardzo ma go o co oskarżyć. — To dlaczego wyrzucono Benny'ego? — Byłem wtedy studentem drugiego roku, do tego niezbyt pilnym, a drużyna zawdzięczała Matzowi najwięcej wygranych piłek, strikeoutów i punktów z biegu, bez błędu przeciwnika. Dopóki tak grał, mógł doprowadzić do wyrzucenia niemal każdej osoby z klubu. — Może najpierw zadzwońmy? — Benny nigdy nie nadstawił za kogoś karku, więc może trudniej mu będzie
odmówić, jeśli zjawimy się u niego bez zapowiedzi. Wyszli z restauracji o dziesiątej, przedtem jednak Sarah zadzwoniła do Truscotta do domu. Widziała kilka razy jego żonę — Claire — która zawsze robiła na niej wrażenie słodkiej, choć boleśnie nieśmiałej osoby. Nie znała nikogo innego, kto z tak niebiańską cierpliwością znosiłby ekstrawagancje i uszczypliwy język Truscotta. — Hm... myślałam, że pani wie — powiedziała Claire. — W końcu jesteście z Andrew przyjaciółmi... — O czym? — Jesteśmy w separacji. Andrew wyprowadził się jakieś półtora miesiąca temu. Mieszka w apartamencie niedaleko szpitala. Jeśli pani chce, mogę podać numer telefonu. — Claire, tak mi przykro... — Dziękuję za współczucie, ale jakoś sobie radzimy - W ostatnich latach i tak miałam wrażenie, że poślubił szpital, a teraz związał się z nową kobietą. Nie powiedział z kim. Nie wiem, czy mi pani uwierzy, ale dopuszczałam myśl, że z panią. — Nic z tych rzeczy. Tak naprawdę nie rozmawialiśmy od kilku tygodni. Sarah zapisała nowy numer Andrew i wybrała go. Nie podniesiono słuchawki. Regal Street znajdowała się niedaleko od Combat Zonę, kiedyś kwitnącej dzielnicy czerwonych latarni. Dzieliły ich od niej ponad trzy przecznice, które przeszli w siąpiącym deszczu i w towarzystwie dalekich grzmotów. Dom Benny'ego Hsinga okazał się niezbyt zapraszającą kamienicą z cegły, w bramie śmierdziało moczem, a domofon miał zbyt wiele guzików, jak na wielkość budynku. Przy jednym z nich znaleźli nazwisko Hsing. Po dwóch buczeniach pojawił się u szczytu schodów prowadzących na pierwsze piętro, popatrzył na nich z góry i podszedł do drzwi. — Kot! — wykrzyknął. — Zawsze jesteś miłym widokiem dla moich zmęczonych oczu! — Mówił szybko i urywał końcówki, co stanowiło ostry kontrast z przeciąganiem słów przez Matta. — Cześć, Benny! Co słychać? Benny... to jest Sarah Baldwin. Masz chwilę czasu? — Dla ciebie? Dla Czarnego Kota? Oczywiście, jasne. Wchodźcie. Wchodźcie. Benny był brzuchatym, łysiejącym mężczyzną, miał popsute zęby, nieszczery uśmiech, poplamione spodnie i podkoszulek i cuchnął tytoniem, potem i piwem. Sarah uznała, że zapewne zmienił się na gorsze od czasu, gdy pracował dla Red Soxów, nie musiała jednak zbytnio wysilać wyobraźni, by ujrzeć, jak kradnie komuś złoty łańcuch. — Żona śpi — powiedział Benny, wskazując na drzwi sypialni, po czym poprowadził ich do kanapy przykrytej brązowym wojskowym kocem. — Podać wam coś? Piwo? Colę? Jezu. Kot, co za przypadek... niedawno oglądałem mecz Soxów z Detroit i myślałem, no wiesz, o dawnych czasach. Droga pani, ten facet obok pani był kiedyś cholernie dobrym miotaczem. Świetnym jak cholera. — Tak słyszałam. — Do tego łebskim. Mówię pani, mało było bardziej łebskich. Kot, jesteś teraz papugą, prawda? — Tak, Benny. Potrzebujemy twojej pomocy. — Mojej pomocy? — Szukamy kogoś. Nazywa się Szeto. Tommy Szeto. Benny gwałtownie odwrócił się do Sarah i wyciągnął ku niej gruby paluch. — Lekarka! To pani! Lekarka Kwong Tian Wena! Jezu, przepraszam panią, że tak mówię, ale wygląda pani znacznie ładniej niż na zdjęciu, które wydrukowali w gazecie. — Dziękuję... — Kwong twierdzi, że ktoś go wrobił — przerwał jej Matt. —-Przysięga, że ktoś grzebał w jego ziołach w sklepie, przyniósł z piwnicy opium i włożył je do słoja na półce. Słyszałeś coś na ten temat? — Czarny Kot Daniels... w moim domu. Masz u mnie dług, Kocie. Byłeś jedyną osobą, która stanęła po mojej stronie, kiedy dobrał się do mnie ten drań Matz. Jedyną. Odkąd mnie wywalili, nie najlepiej mi się wiedzie. Naprawdę kiepsko. Powiódł dłonią wokół siebie, ukazując nędzne mieszkanie. Matt wyciągnął portfel i położył na stole dwie dwudziestki. — To ważne, Benny — powiedział. Benny patrzył na pieniądze z pogardą. — Nie wiem zbyt wiele — stwierdził. — Tak naprawdę to nie wiem nic. — Benny, nie mam przy sobie więcej gotówki. Uwierz mi. Nie... chwileczkę! —
Sięgnął ponownie do portfela i wyciągnął dwa bilety, delikatnie, jakby były zrobione z bezcennego kryształu. — To dwa bilety w pierwszych rzędach, na mecz Soxów z Orioles w przyszłym tygodniu. Zaraz za pierwszą bazą. Powiedz nam to, co chcemy wiedzieć o Tommym Szeto, a czterdziestak i bilety są twoje. Sarah otworzyła usta, by zaprotestować przeciw takiemu wyrzeczeniu ze strony Matta, adwokat zastopował ją jednak szybkim spojrzeniem. Benny wpatrywał się chciwie w bilety. — Wiesz, jak dawno nie byłem na meczu? — W przyszłym tygodniu możesz być na stadionie. Powiedz nam, co wiesz o Tommym Szeto, i gdzie mogę go znaleźć. — Kocie, słyszałem jedynie plotki. Tylko plotki. Szeto nie jest miłym facetem. Absolutnie. Jeśli się dowie, że powiedziałem komuś o nim, zacznie sprzedawać moje ciało po kawałku. Jest z tong, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. — Należy do gangu? — Tong to nie gang. Kocie. Gangi mogą działać, jeśli tong im pozwoli. — Mów dalej. — Krążą plotki... tylko plotki... że Szeto dostał masę kasy za narobienie Kwongowi koło dupy. Naprawdę masę kasy. — Wiedziałem — szepnął Matt. — Od kogo? — spytała Sarah, nagle skonsternowana i równocześnie przestraszona. Benny Hsing wzruszył ramionami i pokręcił głową. — Gdzie można go znaleźć'.' — spytał Matt. — Pojawia się i znika. Jest często w Nowym Jorku. Wiesz... tam, gdzie wpływają statki. Ma tam różne kobiety, ale często grywa w pokera u Maurice'a Fanga. Benny patrzył pożądliwie na pieniądze i bilety, Matt nie wykonywał jednak żadnego ruchu, by mu je podsunąć. — Gdzie to jest? — Kocie, proszę... jeśli Szeto dowie się, że cokolwiek sypnąłem, jestem trupem. — Nic się nie dowie. Gdzie to jest? Benny jeszcze się wahał, po czym napisał adres na odwrocie koperty. — Pierwsze piętro. Zielone drzwi. Poker co noc do piątej rano, potem na nowo od dziesiątej rano. Maurice jest okej, ale to kumpel Szeto. Szeto to wąż. Powinniście być ostrożni. — Będziemy. Po czym poznam Szeto? Henry przeciągnął palcem po twarzy — od kącika oka do kącika ust. — Wielka blizna. Chyba od noża. Matt odsunął się od pieniędzy i biletów i Benny capnął je jednym ruchem. Poszedł potem szybkim krokiem do sypialni i wrócił z piłką baseballową. — Masz, Kocie — powiedział. — Byłeś dla mnie dobry. Zawsze. Gdy rzuciłeś tę piłkę w meczu z Toronto, wygraliśmy ligę. Pamiętasz? Nieraz mało brakowało, bym ją sprzedał, za każdym jednak razem mówiłem sobie, że to twoja piłka i kiedyś ci ją oddam. — To bardzo miłe z twojej strony, Benny. Dzięki. Matt kilka razy uderzył piłką o dłoń, po czym schował ją do kieszeni. — Naprawdę uważaj z Szeto — powtórzył Benny. — Uważaj i nie wspominaj o mnie. Życzę szczęścia, proszę pani. Sarah podziękowała i zeszli źle oświetlonymi schodami do śmierdzącej bramy. Deszcz nasilił się, mocniej wiało. — Chodźmy do kawiarni na rogu zastanowić się, co dalej. Sarah wskazała na najbliższe otoczenie i zatkała nos. — Zrobię wszystko, by tylko stąd wyjść. To było miłe z jego strony, nie sądzisz? — Co? — Że dał ci piłkę. — Aha. Pomijając fakt, że mam w domu piłkę z tamtego meczu. Ciągle lało, choć burza przeszła. Po kawie i szarlotce Sarah i Matt wyszli z kawiarenki i przebiegając od bramy do bramy, dotarli do bankomatu Banku Bostońskiego. Rozpatrzyli i odrzucili wszelkie możliwe wyjścia z sytuacji i w końcu wrócili do pierwszego pomysłu: znajdą Tommy'ego Szeto i w jakiś sposób wyciągną od niego, kto go zatrudnił i dlaczego. Zdecydowali, że zastosują wszelkie dostępne środki, by osiągnąć cel — prośbę, groźbę lub przekupstwo, a jeśli trzeba będzie, nawet odrobinę przemocy. Sarah przestała wątpić, że to Tommy Szeto podmienił zioła w sklepie Kwong Tian Wena. Pogodziła się z myślą, że ktoś chciał zrujnować starego albo zniszczyć jej
karierę zawodową — prawdopodobnie jedno i drugie. Szansa na zatrzymanie tego typu gangstera jak Szeto na tak długo, by go oficjalnie przesłuchać, była niewielka — mniej więcej taka sama jak szansa na zainteresowanie sprawą wymiaru sprawiedliwości. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie było dobrego wyjścia. Musieli znaleźć Szeto, zanim się dowie, że go szukają, i zniknie. Proste. Bankomat dał im tylko dwieście pięćdziesiąt dolarów, Matt uznał jednak, że może to wynikać z ustalonego przez bank dziennego limitu wypłat. Rozpryskując fontanny wody, pobiegli do znajdującego się cztery przecznice dalej domu, w którym miał się odbywać conocny poker. Nie znaleźli odpowiedzi na pytanie, co mogło się stać z Andrew Truscottem, i dręczyło ich to. Postanowili — zdając sobie sprawę, że był to jedynie szczątkowy plan — że będą się zachowywać tak, jakby mieli oficjalną sprawę do Szeto — na przykład chcieli mu oddać pieniądze. — A jeśli nie połknie haczyka? — spytała Sarah. — To przejdziemy do planu B, choć nie bardzo wiem, na czym polega. Koniec końców wszystko może zależeć od tego, który z nas jest potężniej zbudowany. — Albo lepiej uzbrojony. Dwupiętrowy, rozpadający się budynek stał przy wąskiej uliczce, jedną przecznicę od sklepu Kwonga. Frontowymi drzwiami wchodziło się do holu, zarzuconego śmieciowymi przesyłkami i oświetlonego nie lepiej niż wejście do kamienicy przy Regal Street. Zielone drzwi, pomalowane błyszczącą farbą, znajdowały się u szczytu schodów prowadzących na pierwsze piętro. Dolatywała zza nich muzyka smyczkowa i piskliwy, kobiecy śpiew. — Pamiętaj o tym, by wyglądać tak, jakbyś wiedziała, co robisz — szepnął Matt do Sarah, zanim zapukał. Drzwi uchyliły się — tylko na tyle, że w szparze dało się zauważyć jedynie pasek twarzy i otoczone pomarszczoną skórą oko. — Czego chcecie? Głos był ponury i niecierpliwy. — Nazywam się Matt Daniels, — Matt machnął wizytówką i szybko ją schował. — Jestem adwokatem z kancelarii Hannigan, Daniels i Chung. Jeśli Maurice Fang to pan, muszę z panem porozmawiać. — O czym? — O pieniądzach należnych jednemu z pana klientów. Chodzi o dużą sumę. Panie Fang... wiem, że gra się tutaj w karty i nie interesuje mnie to, nie zwykłem jednak robić interesów na korytarzu. Możemy wejść? Jest już późno i naprawdę chciałbym zakończyć tę sprawę i iść się przespać. Przysłuchując się temu przedstawieniu, Sarah — niewidoczna zza drzwi — kiwnęła z uznaniem głową. Po kilku sekundach sztaba w drzwiach odsunęła się i zielone drzwi stanęły otworem. Mieszkanie Maurice'a Fanga było znacznie lepiej urządzone od mieszkania Benny'ego Hsinga, unosiło się tu jednak znacznie więcej dymu. Zza drzwi pokoju w głębi holu wypływała gęsta, niebieska chmura. — Kogo szukacie? — spytał Fang. Był nadzwyczaj chudy i drobny, mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat i był ubrany w czarną koszulę z grubym, białym krawatem. Pierwsze wrażenie Sarah było następujące: czyjś dziadek próbujący udawać Nathana Detroita. Matt natychmiast tak się przesunął, by znaleźć się między Fangiem a zadymionym pokojem. — Jak powiedziałem, jestem adwokatem. To moja asystentka, panna Shaip. Zajmujemy się przeniesieniem praw własności pewnej nieruchomości i szukamy pana Szeto. Ma na imię Tommy. Jestem upoważniony do przekazania z góry do pięćdziesięciu dolarów za informację, która pomoże mi go znaleźć, abym mógł się zająć zleconą mi sprawą. Szukamy go cały dzień i ktoś nam zasugerował, byśmy poszukali tutaj. — Kto? — Panie Fang, jestem prawnikiem i ten, kto to zrobił, zrobił to w zaufaniu. Dzięki temu nikt nie musi się o nic martwić. Z panem włącznie. — Pokaż pięćdziesiątaka. Fang wziął banknoty i kazał Mattowi i Sarah zaczekać w salonie, po czym poszedł do pokoju karcianego. Matt pozostał tam, gdzie rozmawiali, Sarah przybliżyła się do niego. Po minucie Fang wrócił i wyciągnął rękę z pieniędzmi. — Nikt nie zna żadnego Szeto. Hej, czekaj pan! Matt właśnie go minął i skierował się do pokoju gry. — Spytam sam — stwierdził. — Mieliśmy naprawdę ciężki dzień. Kiedy Sarah
ruszyła za Mattem, natychmiast zauważyła, że jednym z grających w karty Chińczyków jest Szeto. Był szczupły i niezdrowo blady, miał małpie rysy, cienki jak ołówek wąsik i rzucającą się w oczy bliznę, przebiegającą dokładnie tak, jak powiedział Benny. Maurice Fang spróbował wyciągnąć Matta z pokoju, został jednak bez trudu odepchnięty na bok. — Nie wiem, czy któryś z panów jest Tommym Szeto, ale muszę z nim porozmawiać o czekających go pieniądzach — skłamał. — Dużych pieniądzach. Mężczyźni przy stole wpatrywali się w niego bez słowa. Nikt się nie poruszył. — Widzisz pan? — zaprotestował Fang. — Widzisz pan? Wynoście się teraz! Matt popatrzył na Sarah. Oboje doskonale wiedzieli, że nie dostaną drugiej szansy. Szeto najwyraźniej nie kupił wersji Matta. — Chyba przejdziemy do planu B — szepnął przez ramię Matt. Rozejrzał się wokół siebie, po czym podszedł do Szeto i złapał zaskoczonego Chińczyka za rękę. — Miło pana spotkać, panie Szeto. Naprawdę miło. Zanim Szeto zdążył zareagować, Matt pociągnął go w górę, wykręcił mu rękę na plecy, a wolnym ramieniem otoczył jego szyję i zacisnął chwyt. — Ccco... jjesst... — wycharczał Chińczyk. — Nic ci nie zrobię, Tommy — powiedział Matt i wyciągnął więźnia na korytarz — ale musimy pogadać. — Zacisnął mocniej ramię. — Rozumiesz mnie? Szeto skinął głową. Matt trzymał go mocno. Odwrócił Chińczyka twarzą do Sarah. — Wiesz, kim ona jest? Wiesz? Szeto próbował walczyć, ale szybko zrezygnował. Był przynajmniej piętnaście centymetrów niższy od Matta i dwadzieścia pięć kilogramów lżejszy. — Puść... mnie... — Wiesz, kto to jest? — Wiem. — I po co przyszliśmy? — Tak... wiem. Puść... Matt poluzował chwyt, a wtedy Szeto z niezwykłą prędkością wyrwał rękę, grzbietem dłoni uderzył Matta w twarz i z całej siły kopnął go kolanem w krocze. Matt jęknął z bólu i padł ciężko na ścianę. Szeto zamierzał powtórzyć cios, ale Matt zdążył się pozbierać. Gangster wrzasnął coś po chińsku do Maurice'a Fanga, pognał do okna na końcu korytarza i wyskoczył na schody pożarowe. Matt — oczy szkliły mu się i łzawiły, z kącika ust ściekała krew — rzucił się za nim. Sarah biegła niemal równo z nim. Szeto zniknął ze schodów pożarowych i po chwili usłyszeli okrzyk bólu. — Zranił się — powiedział Matt, patrząc w dół, na deszcz. — Złapiemy go. Nie czekając na odpowiedź, wyszedł na śliską, żebrowaną metalową konstrukcję. W ciągu kilku sekund Sarah stała obok niego. — Pierdol się, pojebie! — wrzasnął za nimi Maurice Fang. Szeto, najwyraźniej nie mogąc zejść, skoczył na dół. Był jakieś dwadzieścia metrów od nich i ciężko kuśtykając, uciekał w kierunku sąsiedniego zaułka. — Musimy się śpieszyć — powiedział Matt, ukląkł i zwolnił zaczep schodków. — Nic ci się nie stało? — spytała Sarah, kiedy zeszli na błotnistą, źle wybrukowaną uliczkę. — Potem! — rzucił. — Chodź! Sarah popędziła za Mattem, rozpryskując fontanny wody z błotnistych kałuż. Dogoniła go tuż przed skrętem w sąsiedni zaułek. Stały wzdłuż niego pojemniki na śmieci i pełne odpadków kartonowe pudła, latarnie były niezapalone. Wpatrywali się w deszcz i ciemność, nikogo jednak nie mogli dostrzec. — Co Szeto krzyknął do Maurice'a? — spytał Matt. — Zrozumiałaś? — Nie jestem pewna. Chyba: „zawołaj Guo Minga" albo coś podobnego. Szli ostrożnie uliczką. Tommy Szeto mógł się ukryć w wielu miejscach i czekać, by ich zaatakować. Nagle uliczkę zalało jaskrawe światło błyskawicy i po chwili gruchnął grzmot. Nie minęło wiele czasu, jak znów błysnęło. — Tam! — wrzasnął Matt, wskazując przed siebie. Dostrzegł cień Szeto, który sunął wzdłuż budynku ku przeciwległemu końcowi uliczki. Kiedy usłyszał krzyk Matta, rzucił się do ucieczki. Pognali za nim i po chwili wbiegli na tory tramwajowe, prowadzące do wielkiej Stacji Południowej.
Szeto dokuśtykał do pustego składu i zniknął między dwoma wagonami. Matt — bardzo już zmęczony — biegł kawałek za nim, Sarah — mająca wyraźnie lepszą kondycję — podążała w odstępie kilku kroków. Kiedy przeszli między wagonami, zamarli. Szeto był oddalony od nich może o piętnaście metrów, przestał jednak biec i odwrócił się. Obok niego stało jeszcze trzech ludzi — dwaj Azjaci — w tym jeden z bronią w ręku, i... Andrew Truscott. — Jezu... — mruknąl Matt. — Matt, to Andrew... — szepnęła Sarah, mrużąc oczy. — Tak podejrzewałem — odparł Matt. — Andrew... co ty wyprawiasz?! — krzyknęła Sarah. — Co tu się dzieje? — Zapraszam do nas! — krzyknął Szeto, przekrzykując łoskot tramwajów. — Powoli! Guo Mingjest doskonałym strzelcem. Nie każcie mu się wykazywać umiejętnościami! — Andrew, co tu się dzieje? — Nie widzisz? — powiedział Matt. — Schowaj się za mnie i idź w stronę wagonów. Szybko... Sarah nic nie rozumiała, zrobiła jednak to, co kazał. — Jeszcze jeden krok i oboje jesteście martwi! — ostrzegł Szeto. — Tak jak wasz przyjaciel! — Mężczyźni stojący po obu stronach Andrew odsunęli się i martwe ciało zwaliło się na tory. — Guo Ming, zabij ich — spokojnie powiedział Szeto. — Sarah, biegnij! — zawołał Matt, kiedy Szeto wyłonił się zza swoich ludzi. Matt trzymał dłoń w kieszeni, mocno zaciśniętą na piłce. Płynnym ruchem wyjął rękę z kieszeni, zrobił krok do przodu i rzucił. Człowiek z bronią, oddalony od niego nie więcej niż o dziesięć metrów, potrzebował sekundy, by pojąć, co się dzieje, ale okazało się to — jak dla niego — o sekundę za długo. Mocna, rzucona z rotacją piłka, trafiła go prosto w krtań, tuż nad obojczykiem. Rewolwer wystrzelił w powietrze i upadł na żwir. Mężczyznę szarpnęło do tyłu, jakby kopnął go muł, padł jak wór na ziemię i zaczął cicho jęczeć. Sarah przeciskała się między wagonami. — Uciekaj, Sarah! — znów zawołał Matt, biegnąc za nią. — Z powrotem do zaułka! Przecięli ulicę i kiedy odwrócili się u wylotu uliczki, zobaczyli, jak Szeto i jego ludzie wychodzą spomiędzy wagonów. Rewolwer w dłoni gangstera błysnął i cegła nad głową Sarah rozprysnęła się na kawałki. Matt złapał ją za rękę i pociągnął ku ziemi. Rzucili się do dalszej ucieczki. Rozdział 26 — Widzisz ich? — spytała Sarah. Kulili się za samochodem zaparkowanym na jakiejś ciemnej ulicy. Zbliżała się północ, bezlitosna, kłująca ulewa cały czas dręczyła świat. Matt popatrzył przez okna samochodu. — Są po drugiej stronie ulicy — szepnął. — Ten drugi nie chce chyba wybierać się zbyt daleko bez Szeto, a Szeto nie bardzo może chodzić ze zranioną nogą. Chyba moglibyśmy im uciec. — Wiesz, gdzie jesteśmy? — Nie do końca, ale centrum musi być tam. Sarah ostrożnie się uniosła i zobaczyła dwójkę bandytów. Nie wydawało się, by im się szczególnie śpieszyło. — To wariaci! Zabili Andrew! Matt, boję się! Nie mogę przestać się trząść. — To znaczy, że będziesz musiała dowodzić, bo jestem w gorszym stanie. Posłuchaj, Szeto ledwie może się poruszać. — Rozejrzał się po ulicy. — Tamten zaułek... biegniemy do niego, po czym spróbujemy dostać się na Stuart Street... a przynajmniej gdzieś, gdzie są ludzie. Zgoda? — Matt, zobacz! Tam gdzie jeszcze przed chwilą było dwóch ludzi, teraz stało czterech. Nowa para wyszła zza pleców Szeto i rozglądała się po ulicy. Jeden z nich mial broń, drugi mówił do walkietalkie albo. telefonu komórkowego. Obaj przybysze wyglądali na wypoczętych| i bardzo wysportowanych. — Jezu, są jak wojsko... — Tong. Pamiętasz, co mówił o nich Benny? — Musimy się stąd wydostać. — Jezu, Matt... są chyba kolejni... Faktycznie — trzech nowych bandytów pojawiło się na końcu ulicy. — Naszą jedyną drogą ucieczki jest teraz tamta alejka. Musimy się tam dostać.
Trzymaj głowę nisko, aż znajdziemy się za rogiem, potem gnaj, ile sił w nogach. Gotowa? — Tak. — Sarah... naprawdę mi na tobie zależy. Chodź, zakończmy to! Nisko pochyleni, zaczęli się powoli wycofywać. Aby zachować równowagę, trzymali dłonie na asfalcie. — Teraz! — powiedział w końcu Matt. Obrócili się na pięcie i pognali uliczką. Jeden z prześladowców wrzasnął za ich plecami i w chwilę później rozległy się trzaśnięcia dwóch strzałów. — Trzymaj się nisko! — zawołał Matt. — Nie przystawaj! Zaułek był wąski i pełen śmieci. Przebiegając, Matt przewrócił pojemnik z odpadkami, potem drugi. — Na prawo! — krzyknęła Sarah i wskazała palcem do przodu. Na końcu zaułka pojawiło się dwóch następnych mężczyzn. Nagle Chinatown — obejmujące góra kilkanaście kwartałów bloków — stało się nieskończenie wielkie. Reagując na polecenie Sarah, Matt skręcił w wąską przestrzeń między dwoma budynkami, poślizgnął się, upadł, wstał i pobiegł dalej. — Mnożą się... jak... króliki — wydyszał. — Sarah, nie wiem, czy uda nam się stąd wydostać. Chyba musimy znaleźć jakąś kryjówkę. Sarah była w tej chwili z nich obojga wyraźnie szybsza. Kiedy dotarli do skrzyżowania, wyprzedzała Matta o trzy metry. Zwolniła i spojrzała w prawo. Kilka metrów od nich dostrzegła wejście do kina. Było ewidentnie nieczynne i zabito je deskami, ale na froncie wisiały podarte plakaty, reklamujące chińskie filmy. Był nawet plakat, na którym Humphrey Bogart i Katherine Hepbum prowadzili „Afrykańską Królową". — Matt... — westchnęła, wskazując na drzwi. — Możesz je otworzyć? Uderzył raz ramieniem, po czym się cofnął i wyłamał drzwi jednym potężnym kopnięciem. Wślizgnęli się do środka i szybko zamknęli drzwi. W holu było dość ciemno, rozjaśniał go jedynie poblask światła lamp ulicznych, wpadający przez dwa nieduże okienka, umieszczone wysoko na jednej ze ścian. Poza mocno zniszczoną wykładziną dywanową nie było żadnego wyposażenia. Choć kino wydawało się nieodwiedzane prawdopodobnie od kilku lat, Sarah bez trudu wyczuła zapach prażonej kukurydzy, którą tu robiono i sprzedawano. Trzymając się za ręce, weszli na salę. Tak samo jak w holu tutaj również było — tuż przy suficie — kilka wąskich okienek, które musiano zasłaniać podczas projekcji. Przez okienka wpadało tyle światła, że dało się dostrzec kontury proscenium. Siedzenia — z wyjątkiem kilku bardzo zniszczonych — wymontowano i wyniesiono. — Prawdopodobnie sala pochodzi z okresu świetności wodewilów — stwierdził Matt. — Musimy znaleźć kryjówkę albo boczne drzwi i szybko stąd znikać. Sarah wskoczyła na scenę. — Matt, popatrz tutaj! — szepnęła. Na ścianie, z boku sceny, z sufitu zwisała stalowa drabinka, której dolny koniec był jedynie kilka centymetrów nad podłogą. Prowadziła na wąski, podwieszony pod sufitem pomost, biegnący jakieś siedem, osiem metrów nad ich głowami, ledwie widoczny w mroku. Nie czekając, Sarah wzięła ze sterty pod ścianą pikowaną matę, jakiej używa się do przeprowadzek, i zaczęła się wspinać na górę. — Jest mocna! — zawołała po chwili. — Chodź! Kilka sekund później drzwi do holu otworzyły się z trzaskiem. Z ulicy doleciały głosy. Matt popatrzył w górę, nie był jednak w stanie dostrzec Sarah. Zarzucił na ramię dwie następne maty do przeprowadzek i błyskawicznie zaczął się wspinać. Metalowy pomost — szeroki na metr, zwisający z sufitu na metalowych prętach — był dość masywnie zbudowany. Matt rozłożył jedną z mat obok maty Sarah, a drugą zwinął, robiąc prowizoryczną poduszkę. Materiał był wilgotny i zalatywał stęchlizną, ale w stanie, w jakim się znajdowali — przerażeni i przemoczeni do nitki — przekroczyli granicę, za którą przestaje się odczuwać niewygodę. Matt położył się obok Sarah i wciągnął nogi na pomost w chwili, gdy bandyci weszli do kina. — Widzisz coś? — szepnęła Sarah, niemal przykładając usta do ucha Matta. Matt pokręcił głową i położył się na plecach, modląc się, by byli niewidoczni dla mężczyzn na dole. Intruzi — było ich chyba dwóch — paplali po chińsku, lecz w głosach nie czuło się pośpiechu. Po minucie, może dwóch, obeszli kino, po czym poszli sobie. Drzwi wejściowe otworzyły się, a potem zamknęły. Naprawdę opuścili kino?
Sarah otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Matt przyłożył jej palec do warg, nakazując ciszę, i mocniej przyciągnął ją do siebie. Minęło pięć minut i w ciemności rozległo się odchrząknięcie i ciche kaszlnięcie. — Wiedziałem... — szepnął Matt. W tym momencie drzwi wejściowe jeszcze raz trzasnęły. Kilku nowych ludzi zaczęło rozmawiać z gangsterem, którego zostawiono na straży. Nagle ciemne, stęchłe powietrze przeciął strumień jaskrawego światła. — Cholera... Matt nie tyle wypowiedział to słowo, co przedstawił je mimicznie. Sarah jeszcze mocniej się do niego przytuliła. Rozpaczliwie próbowała zrozumieć mówione po chińsku zdania, udawało jej się jednak wychwycić jedynie pojedyncze słowa i tylko czasami jakiś zwrot. Mimo to było jasne, że Tommy Szeto jest zarówno wściekły, jak i przerażony. Wszystko wskazywało na to, że komuś — ani razu nie padło nazwisko, które by rozpoznała — bardzo się nie spodoba, gdyby Sarah i Mattowi udało się uciec i zaczęliby mówić. Ten, który zdołałby ich odnaleźć, mógł się spodziewać nagrody. Próbując się nie ruszać nawet przy oddychaniu, patrzyli, jak plamy światła poruszają się po suficie i omiatają pomost — z pewnością oświetlały także spody mat, na których leżeli. Matt z podziwem uznał, że wzięcie ich na górę było ze strony Sarah genialnym posunięciem. Był ciekaw, jak ich gniazdko wygląda z dołu. Prawdopodobnie wcale nie przypomina kryJówki. Jeśli uda im się wyjść cało z tego kina, będzie musiał w szczególny sposób podziękować Sarah... Jeśli. Światła i głosy w dole zbliżyły się do sceny. Promień przebił się przez kratownicę pomostu, potem następny. Światła przesunęły się wzdłuż konstrukcji i wróciły. Sarah poczuła, że zaczyna drżeć. Prawdopodobnie czując jej ruch, Matt lekko odwrócił głowę i przycisnął usta do jej czoła. W tym momencie jeden z mężczyzn w dole złapał za drabinę, metalowa konstrukcja zatrzęsła się. Kiedy wszedł na pierwszy szczebel, pochyliła się. Usta Matta mocniej przywarły do czoła Sarah. Mężczyzna zrobił drugi krok w górę, potem trzeci. Nagle pomost się uniósł i silnie zabujal — mężczyzna odepchnął się od drabiny i zeskoczył na scenę. — Nic nie ma — powiedział. Promienie latarek — przynajmniej te, które widać było z góry — zaczęły się przesuwać po innych częściach sali. Uciekinierzy — przemoczeni i wycieńczeni — walczyli z potrzebą poruszenia się. Mrowiły ich kończyny, mięśnie zaczynały dostawać skurczów. Dłonie i stopy przeszywało zimno. Obejmowali się mocno, by się nie poruszyć ani nie jęknąć — byli razem, ale bardzo od siebie oddaleni. Poszukiwania trwały jeszcze mniej więcej pół godziny. Tommy Szeto wyszedł wcześniej, ale jego ludzie bardzo dokładnie przeczesywali teren. Dwa razy otwarto i zamknięto drzwi wejściowe. W końcu zapadła cisza. Sarah zaczęła zmieniać pozycję, lecz Matt powstrzymał ją. — Są tu jeszcze — szepnął niemal bezgłośnie. — Nie ruszaj się. Lekko odwrócił głowę i nagle jego wargi dotknęły jej warg. Gdzieś z ciemności w dole dobiegł szelest ubrania i usłyszeli ciche chrząknięcie. Nie mając ochoty — ani odwagi — oderwać ust od warg Matta, Sarah przesunęła rękę w górę, aż dotknęła jego szyi. Leżeli tak przez następne dwie godziny — z zamkniętymi oczami i zsynchronizowanym oddechem. Pilnujący kina mężczyzna mniej więcej co kwadrans ruszał się albo robił jakiś hałas. Wreszcie — po bolesnej wieczności — włączył walkietalkie i zaczął mówić po chińsku. — Chce iść — szepnęła Sarah. Chińczyk przeciągnął się i stęknął. Poczłapał w głąb sali. Znów otworzyły się i zamknęły drzwi. Potem zapadła cisza. — Co sądzisz? — spytał Matt. — Chyba nas nie znaleźli. — Moim zdaniem poszedł. — Matt, nie mogę przestać myśleć o Andrew. Nie ruszaj się jeszcze. Odwrócił głowę tak, że ich usta znów się zetknęły. — Jeśli nalegasz... O wpół do szóstej rano zamglone światło nowego poranka zaczęło rozjaśniać wnętrze kina. Skuleni na zardzewiałym pomoście, Sarah i Matt poruszali się nieznacznie tylko po to, aby nie sparaliżowało im kończyn. Nie przestali się jednak obejmować i nie rozmawiali. Jedno z nich — a może nawet oboje — prawdopodobnie przez jakiś czas spało, choć nie byli tego pewni. Matt przesunął dłonie tak, że objął twarz Sarah i pocałował ją delikatnie w oczy.
— Byłaś niesamowicie dzielna — powiedział. — Popełniłem wielkie głupstwo, chcąc bawić się z tym draniem w komandosa. — Naprawdę sobie poszli? Matt powoli i ostrożnie usiadł, po czym popatrzył między elementami kratownicy pomostu. — Nie wiem, co się dzieje w holu, ale sala jest pusta. Myślę, że powinniśmy jednak poczekać z wyjściem do jakiejś dziewiątej. Im więcej ludzi będzie na ulicach, tym większa szansa na dotarcie do domów. Uczciwie powiem, że gdybym był Tommym Szeto, już byłbym w drodze do jakiegoś dalekiego miejsca. — Biedny Andrew... naprawdę próbował mi pomóc. — Może zrobił to, aby odzyskać miejsce w niebie — stwierdził Matt. — Biorąc pod uwagę, jak skończył, chyba będziesz musiała przyznać, że zachował się cholernie szlachetnie. Ciekawe, czy zdążył się dowiedzieć, kto zapłacił Szeto. Masz jakiś pomysł? — Nie. Ani kto, ani dlaczego. Teraz jednak wiemy coś ważnego. — To, że ktoś za wszelką cenę próbuje wykazać, że ty jesteś winna spowodowania przypadków DIC. — Nie jest to oczywiście dowód, że Tian Wen i ja jesteśmy niewinni, wygląda jednak na to, że ktoś tak uważa. Kiedy się stąd wydostaniemy, możemy próbować dowiedzieć się, kto to jest. Najpierw jednak pójdę porozmawiać z Claire Truscott. — Wydawało mi się, że mówiłaś, iż Andrew od niej odszedł. — W dalszym ciągu jest ojcem ich dziecka. Chcę jej pomóc we wszelki możliwy sposób... teraz i w przyszłości. Matt popatrzył na zegarek. — Dwie godziny. Może dwie i pół. Chyba powinniśmy zostać na górze i zachowywać się bardzo cicho. — Też tak sądzę. Uśmiechnęła się i lekko go pocałowała. Wsunął jej rękę z tyłu pod bluzkę i zaczął masować plecy. — Nie jest to dokładnie ta podkołdrowa sytuacja, o której fantazjowałem — stwierdził. — A ja myślałam, że specjalnie zaaranżowałeś tę noc, wiedząc, że gustuję w niezwykłych przygodach. — Obiecaj, że nie zgłosisz moich niecnych czynów do adwokatury. — Jeśli obiecasz, że nie zrezygnujesz ze mnie jako klientki. Znów go pocałowała, tym razem nieco namiętniej, badając językiem wnętrze jego ust. Sięgnęła w dół, poluzowała pasek jego spodni, po czym zaczęła go delikatnie głaskać. — Byłeś w nocy bardzo macho, Kocie... — szepnęła. — Ten tchórz nic złego ci nie zrobił? — Nie przypominam sobie — odparł, patrząc na nią rozszerzonymi oczami. — Może trochę... o tak... to, co robisz, naprawdę pomaga... naprawdę... Ponownie się do niego uśmiechnęła. Nocny horror, który właśnie minął, kazał jej myśleć o przyszłości oraz o mężczyźnie, którego łagodne oczy się w nią wpatrywały. — To dopiero początek... — szepnęła. — Pamiętaj, że jestem lekarzem. Kiedy uznam, że to uzasadnione z klinicznego punktu widzenia, pocałuję i będzie lepiej... Rozdział 27 9 października — Skalpel... proszę gąbkę... przygotować wziernik... No i jak, Kristen? Czujesz coś? Doskonale, to znakomicie... Chcesz w dalszym ciągu oglądać wszystko na monitorze?... Dobrze. Działamy dalej... Młoda kobieta na stole operacyjnym, matka trojga dzieci, błagała o podanie jej zamiast narkozy znieczulenia miejscowego. Choć normą była narkoza, Sarah wyraziła zgodę na zmianę procedury. Pierwsze podwiązanie jajników za pomocą laparoskopii robiła pod koniec pierwszego roku rezydentury i wszystko poszło jak po maśle — podobnie następne dwadzieścia czy dwadzieścia pięć takich samych zabiegów, w których w trzech przypadkach wykorzystała znieczulenie lokalne, połączone z podaniem silnych środków uspokajających. Była naprawdę dobrym chirurgiem — technicznie i klinicznie jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym wśród tych, którzy przeszli identyczny proces szkoleniowy. Dlaczego jej
szpitalne życie zamieniło się w takie piekło? — W porządku, Kristen. Patrzysz teraz na swe wnętrze. Na czubku tego laparoskopu jest maleńkie, ale silne światełko. Po prawej stronie lampki znajduje się światłowód, który zbiera światło i sprawia, że może poruszać się po zakrętach. Światłowód transmituje obrazy do tego okularu i na monitor. W tej chwili gwiazdą ekranu jest twój lewy jajnik... ta maleńka różowa plamka na środku! Niesamowite, co? Technika światłowodowa. Sarah czasami zastanawiała się, kto jest autorem tego zadziwiającego, rewolucyjnego wynalazku. Dzięki niemu nie tylko zmieniła się światowa komunikacja, ale przesunęły się także granice chirurgii — prawdopodobnie żaden pojedyńczy wynalazek od momentu stworzenia znieczulenia nie spowodował większego postępu. Czy życie odpowiednio wynagrodziło autora? Stał się bogaty? Był pogodzony ze światem, czy może spory z kolegami, choroba albo czyjeś machinacje sprawiły, że życie stało się dla niego ciężkie? Przez maleńkie nacięcie tuż nad łonem Kristen wsunęła do środka dwubiegunowy instrument do przyżegania, i patrząc przez laparoskop, przeprowadziła jego końcówki wokół wąskiego jajowodu. Następnie przesunęła końcówki wzdłuż jajnika — od miejsca, gdzie łączył się z macicą — do postrzępionego końca tuż przy jajniku. — Wszystko gra, Kristen, twój jajowód jest całkowicie czysty. Za chwilę złapię go szczypczykami na końcu przyżegacza i zamknę za pomocą temperatury. Jeśli chcesz w dalszym ciągu patrzeć, zobaczysz prawdopodobnie, jak komórki tkanki tłuszczowej się gotują i pękają. Potem... abyś w przyszłości nie musiała zmieniać danych w zeznaniu podatkowym z powodu powiększenia się rodziny... zrobimy to samo w jeszcze jednym miejscu, trochę bliżej macicy. Przyżegania spowodują obumarcie nerwów czuciowych, biegnących wzdłuż jajowodu, nie będziesz więc czuła dużego bólu... jeśli w ogóle go poczujesz... Które zrobimy... po tym jak skończymy... użyte odruchowo zwroty brzmiały dziwnie, pasowały do samopoczucia Sarah. Popatrzyła na pielęgniarki. Zazwyczaj bardzo lubiły z nią pracować — zawsze rozmawiały i dowcipkowały podczas zabiegów, teraz jednak, choć trudno było powiedzieć dlaczego, pojawił się między nimi dystans. Sarah i Matt zgłosili zabójstwo Andrew na policji, ale przydzielony do sprawy detektyw nie odnalazł jego ciała ani nie udało mu się stwierdzić czegokolwiek, co dowodziłoby popełnienia przestępstwa. Nie odnalazł Tommy'ego Szeto ani żadnego świadka, gotowego potwierdzić cokolwiek z zeznań jej i Matta. Sprawa o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej przeciwko Sarah postępowała, a z powodu niczym nieudowodnionej relacji z wypadków w nocy w Chinatown w dalszym ciągu jej osoba ściągała spore zainteresowanie mediów. Po szpitalu krążyło pocztą pantoflową sporo plotek. Jedna z nich głosiła, że Andrew zostawił żonę dla Sarah, po czym — kiedy Sarah rzuciła go dla nowego mężczyzny — wyjechał do Australii. Według innej zaś Sarah miała zabić Andrew w trakcie sporu, jaki mieli jako kochankowie, a potem wymyśliła legendę o chińskim gangu, w razie gdyby kiedyś znaleziono jego ciało. Świadomość, że nie ma jakiejkolwiek możliwości przekonania wątpiących w nią ludzi, była strasznie frustrująca. Jeśli chodzi o Sarah i BCM, ton prasy zmienił się z destrukcyjnego na brutalny. W „Globe" opublikowano wstrętny list autorstwa prezesa Stowarzyszenia Sąsiedztwa Chińskiego. Określono w nim oskarżenia Sarah dotyczące tongs i zastosowanej wobec niej przemocy jako obraźliwe dla mieszkającej w Chinatown społeczności. W licznych publikacjach i programach radiowych zakwestionowano jej motywy, moralność, a nawet zdrowie psychiczne. Najgorsze było to, że nic się nie zmieniło. Absolutnie nic. W rozpaczliwej próbie oczyszczenia nazwiska Sarah — i nagle zachwianej własnej reputacji — Matt zatrudnił prywatnego detektywa. Po ponad trzech tygodniach poszukiwań i zainkasowaniu przeszło dwóch tysięcy dolarów honorarium detektyw stwierdził jedynie, że Tommy Szeto wyjechał z Bostonu, a prawdopodobnie także z kraju. Nikt, z kim rozmawiał w Chinatown, nic nie wiedział o doktorze Andrew Truscotcie. — No i po wszystkim, Kristen. Jeszcze tylko kilka plastrów i możesz jechać na salę — powiedziała Sarah. — Dziękuje wszystkim. Dziękuję bardzo. Padło kilka mruknięć, nikt jednak głośno nie pochwalił zabiegu, który został doskonale wykonany. Sarah ściągnęła rękawiczki i poszła do przebieralni dla pielęgniarek. Czuła się izolowana i chciało jej się płakać. Mimo wszystko ciągle zależało jej na pracy i odkryciu prawdy — zwłaszcza od śmierci Andrew — było
jednak dość wątpliwe, że kiedyś jeszcze poczuje się dobrze w BCM. Znalezienie się na piedestale — a dotyczy to większości lekarzy — sprawia, że człowiek staje się łatwym celem. Sarah nigdy by nie przypuszczała, jak krucha może być reputacja lekarza i szacunek do niego jako do fachowca. Niezwykle bolesne było stwierdzenie, że ponad dwa lata dobrej pracy bez jakiegokolwiek błędu — z braniem bez szemrania dodatkowych dyżurów i pomaganiem zawsze, kiedy to było konieczne — nie wystarczyły do zrównoważenia bezpodstawnych plotek i insynuacji. Przebrała się w czyste ubranie, włożyła swój kitel i wyszła. Zatrzymała się w punkcie pocztowym, by sprawdzić, czy są dla niej jakieś przesyłki. Między raportami i pisemnymi transkryptami tego, co przy operacji każdy chirurg ma obowiązek nagrać na taśmę magnetofonową, była pozostawiona rano notka od Rosy Suarez, która prosiła o kontakt. Był też list od prezesa zarządu szpitala — zaopatrzony w drukowaną z komputera naklejkę. Koperta wyglądała tak samo jak wiele podobnych, otrzymywanych z zaproszeniem na herbatkę personelu i zarządu czy informujących o kursie mającym zaktualizować stan jej wiedzy. Tym razem jednak koperta nie zawierała zwykłego materiału. Tekst — podpisany przez jakąś maszynistkę z upoważnienia prezesa zarządu — grzecznie informował Sarah, że z powodu otaczającej ją i jej przyszłość niepewności złożona z profesjonalistów podkomisja zarządu zażądała od ordynatora oddziału ginekologii i położnictwa, doktora Randalla Snydera, przedstawienia alternatywnej rekomendacji na stanowisko naczelnego rezydenta. — Cholera! — Sarah wsunęła list do kieszeni kitla i walnęła pięścią w ladę. — Co, cholera? Uśmiechał się do niej Eli Blankenship, którego łysina błyszczała w jaskrawym jarzeniowym świetle. Jego obecność natychmiast złagodziła złość Sarah. Od początku gehenny dyrektor do spraw medycznych miał dla niej zawsze jakieś dobre słowo — emanował optymizmem i dodawał otuchy, analizował jej problemy, wykorzystując w pełni swój niesamowity intelekt. Powiedział jej na przykład, że nie ma najmniejszej wątpliwości, iż to, co mówiła z Mattem o Tommym Szeto i Andrew Truscotcie, jest w stu procentach prawdą. Jego zdaniem tak samo uważałby każdy prawdziwy znawca tajemnic, DIC. relacja była zbyt fantastyczna i zbyt niedopracowana w szczegółach, by mogła być czymś innym niż faktograficzną relacją. — Dzień dobry, doktorze — odezwał się pracownik punktu pocztowego, podając mu wielki plik komunikatów, raportów z laboratorium, czasopism i gazet. — Dzień dobry. Tatę. Jak małżonka? — Dzięki panu świetnie jej się wiedzie. Blankenship uśmiechnął się z zadowoleniem i podszedł z Sarah do okna. — Co się dzieje? — spytał. Wyjęła list od zarządu i podała mu go. Przeczytał go w kilka sekund. — To absurdalne! — wykrzyknął. — Rob McCormick i te baby z zarządu spędzają tyle czasu na przejmowaniu się pozorami, że nie dostrzegają prawdziwych osiągnięć. Ergo, sami też ich nie mają. Idioci. Sarah, nie byłem umówiony z tobą i twoim adwokatem? — Był pan. Jutro po południu. — Obiecuję, że do tego czasu zdążę porozmawiać z McCormickiem. Nie mogę ci zagwarantować, że zmieni stanowisko, ale kiedy muszę, umiem być bardzo przekonywujący. Obiecuję ci też, że napiszę dłuższy artykuł o DIC. Stałem się w tej dziedzinie niezłym ekspertem i jestem dość mocno przekonany, że przyczyną całego zamieszania jest coś znacznie poważniejszego niż nieodpowiedni składnik w twoim suplemencie, i przysięgam, że dowiemy się co. — Patrzył w jej wypełnione złością i rozpaczą oczy. — Sarah, nie możesz pozwolić, aby ta sprawa cię złamała. Masz w tym szpitalu znacznie więcej wsparcia, niż sądzisz... moim zdaniem... także ze strony doktora Snydera. Byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że ma coś wspólnego z tym listem. — Musi mieć. Jeszcze kilka miesięcy temu zaproponował, bym została jego wspólniczką, a teraz jest tak chłodny i formalny, że bardziej się nie da. Mam wrażenie, że większość ludzi tutaj... wśród nich doktor Snyder... byłaby najszczęśliwsza, gdybym zrezygnowała i uciekła. — Ale nie zrobisz tego? — Nie, doktorze, nie zrobię tego. Nie zamierzam uciekać, ponieważ bez względu na to, co uważa większość, nie mam sobie nic do zarzucenia... ani w sprawie choroby tych trzech kobiet, ani w wypadku Andrew. Dla dodania otuchy Blankenship objął ją ramieniem.
— Dowiemy się, jakie jest sedno sprawy — stwierdził z przekonaniem. — Dowiemy się, co zaszkodziło tym kobietom, a także ustalimy, kto odpowiada za śmierć Andrew Truscotta. Sarah, wkrótce nastąpi przełom. Czuję to w trzewiach. — Poklepał się po brzuchu, którego nie powstydziłby się zawodnik sumo. — A tak się składa, że nie są najwrażliwszym miejscem w moim ciele. Teraz zrobię, co w mojej mocy, aby nikt w tym szpitalu nie podejmował żadnych działań przeciwko tobie na podstawie wiary w coś, co ich zdaniem mogłoby być zgodne z prawdą. — Dziękuję. Dziękuję za wszystko. — Nie ma za co. Zobaczymy się jutro wieczorem... liczę na to, że będę miał dla ciebie dobre wiadomości od tego cholernego zarządu. Dokąd teraz się wybierasz? — Chcę zadzwonić do Rosy Suarez. Najwyraźniej coś znalazła, o czym chce mi powiedzieć. — Opowiesz mi o tym jutro. A może uda ci się namówić naszą tajemniczą panią epidemiolog, by przyszła na nasze spotkanie i sama o wszystkim powiedziała. — Może — odparła Sarah, czując, że od tygodni nie była tak skupiona i zdecydowana. — Może ją namówię. — Roso, co to znaczy, że odsunięto panią od śledztwa? Sarah siedziała na stołku u stóp łóżka Rosy Suarez i wpatrywała się w nią z niewiarą. — Już kiedyś mówiłam, że nieczęsto mam z moim szefem takie same poglądy. — Chodzi o to dochodzenie w San Francisco? — Dokładnie. — Ale ktoś przecież pozmieniał pani dane! — On tak nie uważa, w każdym razie wytknął mi brak postępów oraz podkreślił, że nie wystąpiły kolejne przypadki DIC i do chwili przejścia na emeryturę za cztery miesiące mam siedzieć w bibliotece. Nie przewiduje zastąpienia mnie w tym śledztwie nowym pracownikiem. — To straszne. — Sarah czuła, jak w piersiach zawiązuje jej się supeł przerażenia. Miała nadzieję... głęboko w to wierzyła... że ta niezwykła, pracowita, mała kobieta w jakiś sposób rozwikła zagadkę, która zagrażała jej karierze. — Po tym, co mi pani mówiła, naprawdę miałam nadzieję na przełom, a teraz pani wyjeżdża. Jest mi... Rosa Suarez przerwała jej gestem dłoni. Usiadła na skraju łóżka, tak by mieć oczy na poziomie oczu Sarah. — Nastąpił przełom i zapewniam panią, że nie wyjadę — oświadczyła. — Ale... — Mam mniej więcej półtora miesiąca niewykorzystanego urlopu zdrowotnego, więc oficjalnie jestem na zwolnieniu i wracam do zdrowia po wypadnięciu dysku. Zaprzyjaźniony ortopeda, który był mi winien przysługę, okazał się tak uprzejmy i sporządził odpowiednią dokumentację. Rozbujany wskaźnik nastroju Sarah nieco się podniósł. — Dziękuję pani... — powiedziała, wyraźnie ochrypłym głosem. — Dziękuję, że pani nie rezygnuje, lecz muszę przyznać, że nie rozumiem tego. Jak pani wydział może przerywać dochodzenie, w którym doszło do decydującego przełomu? — Ponieważ nic o nim nie wie — odparła Rosa z uśmiechem. — I nie dowie się, dopóki sprawa nie będzie stuprocentowo pewna i dwa razy potwierdzona. Czuję, że choć w tę sprawę nie jest... tak jak to było w San Francisco... zamieszana Armia Stanów Zjednoczonych, to mogą z nią mieć do czynienia potężne i bogate siły. — To znaczy? — Problem, z jakim się pani spotkała, był dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, nie stwierdzono ani jednego przypadku DIC, z którym nie byłaby pani związana, po drugie, w żadnym z trzech przypadków nie stwierdzono innego wspólnego czynnika ryzyka poza pani preparatem ziołowym. — Jak na razie rozumiem. — Po wpadnięciu w liczne ślepe zaułki odkryłam jednak inny czynnik, łączący wszystkie trzy przypadki DIC. — Mianowicie? — z podnieceniem spytała Sarah. — Mianowicie wagę. Przez ponad kwadrans Rosa opisywała swe wysiłki, które zakończyły się znalezieniem pamiętnika Constanzy Hidalgo oraz odkryciem, jak niesamowicie wiele straciła kilogramów... dzięki jakiemuś proszkowi otrzymanemu od lekarza z BCM, „obcokrajowca", opisywanego w pamiętniku jako „dr S.". — Z tą informacją w zanadrzu, prześledziłam jeszcze raz przeszłość Alethei
Worthington i Lisy Summer. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, niżbym chciała, głównie dlatego, że rodzina Alethei Worthington praktycznie nie istnieje, a Lisy i jej ojca nie było w kraju przez prawie cały miniony miesiąc. Mimo wszystko dowiedziałam się intrygujących rzeczy. Alethea miała kiedyś straszliwe kłopoty z wagą. Jeden z sąsiadów powiedział mi, że ważyła ponad sto kilo. Zrobiłam z jej albumu szkolnego kilka kserokopii. Proszę, oto Alethea... jak widać, była dość spora. — Wiadomo, czy brała ten sam preparat odchudzający co Connie? — Nie do końca, udało mi się jednak ustalić, że schudła prawie cztery i pól roku temu... mniej więcej w tym samym czasie co Connie. Strony obejmujące ten okres zostały wyrwane z prowadzonych w BCM historii chorób obu dziewczyn. — I nikomu pani o tym nie mówiła? Rosa pokręciła głową. — Po wydarzeniach w San Francisco niełatwo mi przyszło podzielić się tymi informacjami nawet z panią — stwierdziła. — Wiem jednak, ile pani wycierpiała, i choć nie bardzo znam się na rozpoznawaniu, komu można ufać, pani ufam. — Dziękuję. Boże, tak bardzo pani dziękuję... Blankenship miał rację. Przełom był bliski. — Jest coś jeszcze — powiedziała Rosa. — Znacznie więcej. — Lisa? — Dokładnie. Nie rozmawiałam z nią bezpośrednio, ale byłam kilka razy w domu, w którym mieszkała w Bostonie. Jej współlokatorzy byli podejrzliwi... szczególnie z powodu powództwa przeciwko pani, ale w końcu pomogli. Dali mi te zdjęcia. Na górze są ujęcia z okresu zaraz po przeprowadzce, ostatnie są nowsze. — Schudła ze dwadzieścia kilogramów! — Nieco ponad trzydzieści. W domu mieszkał tylko jeden mężczyzna, który był tam, kiedy cztery i pół roku temu straciła na wadze, lecz jest pewien, że udało jej się to dzięki jakiemuś proszkowi. Okres się zgadza, prawdopodobnie chodzi o ten sam proszek. Sarah, nie mamy do czynienia ze zbiegiem okoliczności. Jestem o tym przekonana. — Sprawdzała pani, czy w historii Lisy też brakuje kartek? — Nie ma dowodu, by cokolwiek usunięto, to jednak o niczym nie świadczy. Nie ma ani jednego wpisu z całego roku. — Roso, to naprawdę jest przełom! Ma pani pojęcie, kim może być ten doktor S.? — Domyślam się. Pamiętnik Constanzy Hidalgo sugeruje, że to mężczyzna, prawdopodobnie nieamerykańskiego pochodzenia. Dodałam do tego równania okres, w którym podawano ten fantastyczny proszek, i inicjał „S". Następnie sprawdziłam listę pracowników. — Chwilę pogrzebała w aktówce, po czym wyciągnęła notes. Zakładając, że wszystkie parametry, które wybrałam, są prawidłowe, mamy trzech dobrych kandydatów. Nie bardzo wiedziałam, co zrobić z opinią, że mężczyzna był „obcokrajowcem". Constanza nie była tego zbyt pewna. Pierwsza osoba z listy do dziś pracuje w BCM, pozostali dwaj zwolnili się kilka lat temu. Podała Sarah notes. — Lek. med. Gilberto Santiago... lek. med., dr. fil. Sun Soon... dr med. (ayurw.) Praraod Singh — przeczytała Sarah. — Żadne z tych nazwisk nic mi nie mówi. Nawet Santiago. — Co może znaczyć stopień naukowy ostatniego lekarza? — spytała Rosa. — prawdopodobnie doktor medycyny ayurwedyjskiej. To prastary hinduski system leczniczy... — Głos Sarah zamarł. — Co się stało? Wyglądasz, jakbyś właśnie ujrzała ducha. Sarah powoli podniosła głowę i popatrzyła Rosie w oczy. — Być może właśnie ujrzałam prawdę. Muszę zadzwonić., — Proszę skorzystać z mojego telefonu. Jeśli to międzymiastowa, może pani skorzystać z mojej służbowej karty kredytowej. Zanim ktoś się połapie, że pracownica znajdująca się na zwolnieniu lekarskim w Atlancie dzwoniła z Bostonu, dawno będę na emeryturze. Jedyną rzeczą, jaką Sarah mogła zrobić, aby skontaktować się z Annalee Ettinger, było pozostawienie jej pilnej wiadomości u telefonistki w Xanadu. Nie podała swego nazwiska, ale nazwisko Rosy, i kilkakrotnie podkreśliła wagę sytuacji. — Wygląda na to, że teraz pani kolej na wyjaśnienia — powiedziała Rosa, kiedy Sarah odłożyła słuchawkę. Choć sama nie wiedziała zbyt wiele, Sarah przekazała swoje informacje o Pramodzie Singliu i Ayurwedyjskim Ziołowym Systemie Odchudzającym. Przedstawiła Petera Ettingera, najkorzystniej jak umiała. Rosa natychmiast jednak dosłyszała, z jakim napięciem w głosie o nim opowiada.
— Na mnie robi wrażenie klasycznego megalomana — stwierdziła. — Od początku wiedziałam, że nie jest mu obca pycha, ale przede wszystkim dostrzegałam w nim wizjonerstwo. — Z moich doświadczeń wynika, że zarówno jedno, jak i drugie często prowadzi prosto właśnie do megalomanii. Kiedy zadzwonił telefon, Sarah odruchowo sięgnęła po słuchawkę. — Mówię z panią doktor Rosą Suarez? Natychmiast rozpoznała głos Annalee. — Annalee, to ja, Sarah. Co słychać? — Hej, cóż za niespodzianka! Dzięki tobie u nas obojga wszystko idzie świetnie. Małe zaczyna tęsknić za wielkim skokiem. — Ile jeszcze zostało? — Sześć, siedem tygodni. Jeśli o mnie chodzi, mogłoby to być jednak już jutro. Peter sprowadził z Mali dwie akuszerki, które nie odstępują mnie na krok. Ponieważ nie mają nic innego do roboty, stale tylko gotują, sprzątają i wpadają jedna na drugą. — Annalee, taka jestem podniecona... — Aha. Tym razem Peter przerasta siebie. Powiedz mi teraz, o jaką to niecierpiącą zwłoki sprawę chodzi i kim jest Rosa Suarez. — Tak naprawdę to doktor Suarez. Jest obok mnie. Badała... badała dla rządu programy odchudzające i opowiedziałam jej o kuracji Petera i o doktorze Singhu. — Zbierają forsę szuflami. Peter otworzył w dotychczasowym punkcie sprzedaży całkiem nowy plac załadunkowy. Przynajmniej dwudziestu ludzi zajmuje się wyłącznie pakowaniem towaru i wysyłką. Wygląda na to, że pół Ameryki ma nadwagę i ogląda w nocy telewizję, a każdy... jak wyraża się Peter... chce podążyć wyższą ścieżką ku szczupłej sylwetce. — Annalee, czy wiesz, jak mogłybyśmy się skontaktować z doktorem Singhiem? — Nie. Przyjeżdża co kilka tygodni z nową dostawą kapsułek z witaminami, ale praktycznie go nie widuję. Mogę spytać Petera, nie mówiąc mu, że chodzi o spotkanie z tobą. Jest wściekły, że twój adwokat kazał mu zeznawać. — Nieźle... posłuchaj, Annalee, nie ściągnij sobie przeze mnie kłopotów na głowę, bardzo by nam jednak pomogło, gdybyśmy mogły porozmawiać z doktorem Singhiem. — Zobaczę, co da się zrobić. To wszystko? — Mogłabyś przysłać mi trochę tego proszku? — Chcesz powiedzieć, że nie zamierzasz płacić czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt pięć czekiem albo kartą znaczącej firmy kredytowej i wolisz uniknąć trzech do sześciu tygodni czekania na dostawę... przepraszamy, że nie można płacić przy odbiorze gotówką? Chyba mogę ci pomóc w tym zakresie. Sarah podała Annalee adres Rosy, podziękowała i na koniec jeszcze raz bardzo poprosiła przyjaciółkę, by za żadną cenę nie popadła w jakikolwiek konflikt z ojcem. Potem usiadła i wbiła wzrok w jesienne kolory za oknem. — Roso, naprawdę pani sądzi, że ten proszek na odchudzanie może mieć związek z przypadkami DIC? — Zakładając, że fakty, jakimi dysponujemy, są prawdziwe, jest to tak samo prawdopodobne jak to, że spowodowała je twoja mieszanka ziołowa. — Nie widzę w tym odrobiny logiki. — Jest tak, ponieważ fakty, którymi dysponujemy, nie są kompletne. Chętnie zobaczyłabym którąś z „reklam edukacyjnych", o których pani mówiła. — Zajmę się tym. Mój adwokat ma paru znajomych w telewizji. Może uda mu się zdobyć kasetę na jutro... mamy wieczorem kolejne spotkanie w większym gronie, na którym chcemy omawiać postępy przygotowań do procesu. Może pani przyjdzie? — Nie myślałam o tym, ale ze względu na to, że nie uczestniczę teraz oficjalnie w sprawie, chyba przyjdę. Zwłaszcza że jedną z atrakcji wieczoru będzie tak dobry film. Szczególnie w kontekście tego, co mi pani powiedziała i co wychwyciłam z pani rozmowy telefonicznej... stawka właśnie wzrosła. — Nie rozumiem. — Pani przyjaciółka Annalee też brała ten proszek, prawda? — Brała. — i za kilka tygodni rodzi. — Nie pomyślałam o tym... — Biorąc pod uwagę wszystko, nad czym musiała pani myśleć w ciągu ostatniej godziny... nic dziwnego. Na szczęście mamy nieco czasu. Niezbyt wiele, ale mamy. Spotkamy się jutro wieczorem u pani adwokata. Sarah mocno i długo uścisnęła Rosę i obiecała, że nikomu nic nie powie o tym,
czego się właśnie dowiedziała, po czym zbiegła na dół schodami i wróciła do BCM. Była na krzywej wznoszącej, od dawna nie czuła się tak podniecona i naenergetyzowana. Rosa usiadła po turecku na łóżku i zaczęła analizować nowe informacje. Sarah miała rację — wiązanie zachorowania na DIC z krótkoterminowym przyjmowaniem przed kilku laty sproszkowanych ziół nie miało zbytniego sensu... na razie. Nie wiązało się to także w jakikolwiek sposób z faktem zniknięcia kartek z historii chorób. Rysując w notesie nieskoordynowane linie i strzałki, Rosa próbowała poukładać dane, po jakimś czasie poczuła jednak, że traci koncentrację. Wycieńczona, opadła na poduszkę. Wszystko było nieuchwytne. Wszystko. Czuła się tak, jakby kazano jej układać puzzle z galarety. Jej największym marzeniem było zamknięcie akt i udanie się na spoczynek, zamiast tego jednak zadzwoniła do Kena Mulhollanda w laboratorium CDC. — Cześć Roso! Jak plecy? Sam dźwięk jego głosu wywołał na jej ustach uśmiech. Ze wszystkich kolegów z pracy jedynie Ken wiedział, gdzie Rosa faktycznie przebywa i w jaki sposób zdobyła wolne dni. — Dzięki Bogu codziennie gorzej — odparła. — Masz coś dla mnie? — Tak i nie. Nie wiem, jak mają się sprawy między tobą a twoim szefem, ale dostaliśmy oficjalną notatkę, że twoje dochodzenie zostało zamknięte. Nikt w wydziale nie ma mu poświęcać czasu. Szef mojego działu był u mnie w tej sprawie osobiście, wiedział bowiem, że ci pomagałem, i... eee... dostałem jednoznaczne polecenie. — To znaczy, że zostałeś ostrzeżony. Mojemu szefowi naprawdę więc zależy, bym poniosła porażkę. Przykro mi, Ken. Nie ryzykuj, choć muszę powiedzieć, że potrzebuję twojej pomocy. — Z chęcią służę pomocą. Nie jesteś jedyną osobą, która może zachorować. Jeśli będzie trzeba, zachoruję na grypę i przyjadę ci pomóc na miejscu. Mówiłaś, że masz dostęp do sprzętu, tak? — Nie takiego jak twój, ale mam. Do laboratorium z technikiem. Masz coś nowego? — Mamy dość faktów, by stwierdzić, że w chwili ostatniego pobrania krwi, w lipcu, twoja dziewczyna miała jakiegoś wirusa DNA, niestety jest ich za mało do sklasyfikowania albo określenia typu. Niczego więcej się nie dowiemy, bo nasza ostatnia próbka została zużyta. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej, potrzebne jest osocze. — Więc trzeba będzie je w jakiś sposób zdobyć... — Muszę też znać nazwisko i numer twojego technika. Możliwe, że będę musiał prosić go o zajęcie się hodowlą. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy. — To ważna sprawa, prawda? — Ken, siedzę tu na szczycie wulkanu i mogę ci przysiąc, źe wkrótce... bardzo niedługo... wybuchnie. Rozdział 28 10 października — Nazywam się Johnny Norman i mówię do Państwa z Television City. Chciałbym zapytać wszystkich... obecne w studiu osoby i miliony telewidzów przy odbiornikach: jesteście gotowi zmienić swe życie na lepsze?! — Tak! — Jesteście gotowi złapać szczęście za nogi i nie puszczać go?! — Tak! — Jesteście gotowi podążać Wyższą Ścieżką ku Szczupłej Sylwetce i Zdrowiu? — Tak! — Nieco głośniej, proszę. Nie słyszę was. — TAK!!! — No to świetnie! Znaleźliście się w odpowiednim miejscu, więc zaczynajmy. Najwyższy czas znów pozdrowić naszego trenera z High Road... człowieka, który doprowadził swój klub do dwóch Superpucharów, ale nie umiał oderwać się od pucharków z lodami. Prześlijmy wielkie, odchudzające za pomocą ziół pozdrowienie trenerowi Tomowi „Niedźwiedziowi" Griswoldowi! Na scenę wbiegł wysoki, kanciasty na twarzy i smukły jak młode drzewko trener Tom Griswold. Klaskał, jakby był w trakcie swego sławnego „kazania w przerwie". Wypełniający poczekalnię gabinetu Matta ludzie obserwowali materiał reklamowy, z niemal chorobliwą fascynacją wysłuchując życiorysu Griswolda, ilustrowanego
zadziwiającymi obrazami, które demonstrowały rozwój jego kariery, ukazywały coraz większy szacunek, jakim go darzono, i uwidaczniały stale zwiększanie się obwodu jego brzucha. — Miałem w banku więcej pieniędzy, niż chciałbym wydać, kochającą rodzinę, robiłem karierę jako komentator i ważyłem sto trzydzieści kilogramów, przez co lekarze byli przekonani, że nie przeżyję następnych kilku miesięcy. Z początku spokojnie mi poradzili, abym schudł. Potem zaczęli trochę bardziej grozić. Powiedzieli, że jeśli nie stracę na wadze, mogę sobie darować kupowanie niedojrzałych owoców. (Wybuch śmiechu na sali). No cóż... popatrzcie na mnie teraz! Zawirował w pełnym gracji piruecie, zachwycone audytorium na sali wybuchnęlo głośnym aplauzem. — Zadziwiające... — mruknął Glenn Paris. — Ameryka... — stwierdził Eli Blankenship. — Kraj, w którym nigdy się nie jest zbyt bogatym albo zbyt szczupłym. — A teraz, Johnny... — ciągnął trener — zanim ujrzymy człowieka, któremu Ameryka zawdzięcza to zadziwiające odkrycie, podaj nam aktualną liczbę. Ekran wypełniła olbrzymia, jaskrawo oświetlona tablica z szeregiem pustych pól, które zdawały się czekać na oznajmienie przez Johnny'ego Normana wspaniałej wieści. — W porządku, trenerze. Zaczynamy. Na dzień dzisiejszy liczba ludzi w naszym kraju i na całym świecie, tych, którzy dołączyli do naszej Wyższej Ścieżki ku Szczupłej Sylwetce i Zdrowiu, wynosi pięćset siedemdziesiąt jeden tysięcy sześćset dziewiętnaście! (Potężny aplauz). — Po czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt pięć za sztukę — stwierdził adwokat Arnold Hayden. — Niesamowite. Od kiedy to rozprowadzają? — Od mniej więcej pół roku — powiedział Matt. — Nie zapominaj, Arnoldzie — włączył się do rozmowy Colin Smith— że wszystko wskazuje na to, iż to działa. Naprawdę. Nie zapłaciłbyś pięćdziesięciu dolarów, by pozbyć się tej swojej opony... zwłaszcza gdybyś nie musiał się w tym celu zadręczać dietami? — Dziękuję, John — powiedział trener Griswołd. — Chciałbym teraz wszystkich przedstawić człowiekowi, który dał mi kilka lat życia, nie wspominając o tym, co zrobił dla mojej gry w tenisa i, o czym szybko opowie wam moja piękna żona Sherry, mojego życia miłosnego. — Nastąpiło kilka podnieconych „och!". — Najpierw jednak posłuchajmy piosenki w wykonaniu jednej z prawdziwych cór Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego. Betty Wilson, gwiazda Broadwayu, niegdyś o wadze ponad stu kilogramów, będzie pierwszą osobą, która opowie wam o tym, jak bardzo nienawidziła patrzeć w lustro. Dziś w dalszym ciągu jest gwiazdą, popatrzcie jednak na to, co sama codziennie ogląda w lustrze... — Rozległy się gwizdnięcia i okrzyki, przeznaczone dla piosenkarki, której wyszywana niebieskimi cekinami tunika w rozmiarze numer sześć zdawała się namalowana na idealnie kształtnym ciele). — Panie i panowie, tytułową piosenkę z najnowszego przedstawienia Broadwayu zaśpiewa Betty Wilson! Matt przewinął taśmę na szybkim podglądzie, a kiedy to robił, obecni widzowie pomrukiwali, wyrażając niewiarę albo zachwyt, który ledwie przechodził im przez gardło. Po piosence i kolejnych dwóch minutach lepkiej od słodyczy przemowy, trener — przy żywiołowej owacji łudzi w studio — przyprowadził na scenę Petera Ettingera. Sarah poczuła, jak na jego widok tężeją jej mięśnie szczęki, lecz nawet ona musiała przyznać, że choć w różnych okolicznościach wyglądał na większego, niż był w rzeczywistości, w telewizji wydawał się jeszcze bardziej imponujący. Z wdziękiem żyrafy kroczył z jednego końca sceny na drugi i recytował zapisaną ze wszystkimi szczegółami historię odkrycia przez siebie w New Delhi doktora Pramoda Singha oraz jego zachwycającego Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego. Następnie oświadczenia złożyło kilku starannie dobranych klientów, którzy doznali niepowodzeń z najróżniejszymi innymi metodami pozbywania się nadwagi. Ich poruszające wyrazy uznania były przeplatane wstępem do medycyny ayurwedyjskiej, w którym przedstawiona została jej historia trwająca wiele tysięcy lat. Metoda powstawała w czasach, z których pochodzą pierwsze zapisy historyczne człowieka, przeszła przez liczne okresy zachwytu i niechęci i w niewiarygodny sposób odrodziła się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku.
Na koniec — na tle obrazów z Indii — kilka słów powiedział sam Pramod Singh. Oznajmił, że zioła, z których składa się mieszanka, to jedynie część sukcesu — choć trzeba przyznać, że najważniejsza. — Używaj naszego proszku w odpowiedni sposób, jedz z umiarem, unikaj pięciu zakazanych potraw — mówił lytmicznie, niemal śpiewnie — a niezależnie od tego, co będziesz poza tym robić, stracisz na wadze tyle, ile chcesz. Medytuj pięć minut dziennie, stosuj się do podstawowych zasad Ayurwedy, przedstawionych w podręczniku, a poza odzyskaniem szczupłości poznasz wiele nowych swobód. Poznasz, czym jest wolny duch. Przepraszam, że nie mogę być z wami osobiście, ale muszę nadzorować zbiór dwunastu najważniejszych, naturalnych składników naszego proszku. Już się nie mogę doczekać spotkania z wami za kilka tygodni. A teraz niech znów mówi doktor Peter Ettinger. — Doktor czego? — spytał Matt i zatrzymał taśmę. — Peter Ettinger ma kilka doktoratów, przyznanych przez różne instytuty, lecz wątpię, czy ma tytuł doktora medycyny, uzyskany na konwencjonalnej akademii medycznej. — Pani ton każe zakładać, że nie bardzo go pani lubi — powiedział Colin Smith. — Dla mnie to on jest nadętym dupkiem — stwierdził Glenn Paris. Sarah uśmiechnęła się pod nosem, była bowiem niemal pewna, że Peter takimi samymi słowami opisałby Parisa. — No cóż — powiedział Matt — chyba powinniśmy zaczynać. Ja już powiedziałem swoje, podkreślając, że koszmarna noc, którą przeżyliśmy z Sarah w Chinatown, była zdarzeniem faktycznym, a choć plotki krążą... brak ciała i tak dalej, Andrew Truscott nie żyje. Policja nie odkryła nic nowego, tak samo zatrudniony przeze mnie prywatny detektyw, mimo że jest bardzo dobry Nie zrezygnowaliśmy z udowodnienia, że nasza opowieść jest prawdziwa, ale nie bardzo mamy też pomysł, jak w tej sprawie działać dalej. Ktoś chciałby coś zaproponować? No tak... jeśli nie ma żadnych pytań, proponuję przejść do dalszych punktów programu. Jak na razie Jeremy Mallon wygrywa na całej linii, a my tylko się bronimy. Mam nadzieję, że jutro... po formalnym przesłuchaniu Petera Ettingera... sytuacja się zmieni. Zanim puszczę dalej taśmę, pani Suarez przedstawi w ogólnym zarysie, na czym będziemy próbowali go przyszpilić. Mam nadzieję, że zechce powiedzieć kilka szczegółów. Najpierw jednak poproszę o głos doktorów Snydera i Blankenshipa... w dowolnej kolejności. Sarah na ułamek sekundy udało się spojrzeć Mattowi w oczy. Był pewny siebie i panował nad przebiegiem spotkania. Jakiż zrobił postęp od chwili pojawienia się w Sali Milsapa w BCM... Jakże marzyła o dniu, w którym będą mogli być oficjalnie przyjaciółmi i kochankami, dniu, w którym Willis Grayson, jego złość i jego adwokaci będą sprawą przeszłości. — Chyba ja zacznę — powiedział Randall Snyder. — To, co mam do powiedzenia, nie zajmie dużo czasu. — Odkaszlnął. — Poprosiłem Amerykańskie Kolegium Położnictwa i Ginekologii o wysłanie do ordynatorów wszystkich oddziałów ginekologicznych w kraju listów z prośbą o informacje na temat przypadków DIC podczas ciąży i porodu, o niewyjaśnionym pochodzeniu. Jak na razie nie zgłoszono ani jednego przypadku, w którym nie wystąpił choć jeden czynnik predysponujący: ahniptio placentae, infekcja, toksemia, niedokrwistość sierpowatokrwinkowa, śmierć płodu in utero. Ani jednego. Sarah... muszę powiedzieć, że po wysłaniu tylu listów i dziesiątkach telefonów niezgłoszenie nawet jednego przypadku DIC, choroby, która rozwinęła się bez przyjmowania ordynowanej przez ciebie herbatki ziołowej, pozostaje dla mnie bardzo niepokojące i... jeśli mogę się tak wyrazić... bardzo obciążające. — Dziękuję — chłodno oświadczył Matt. — Może pan mówić, co pan chce, ale jest ewidentne, że ktoś podjął wielki wysiłek i spowodował mnóstwo bólu, by mieszanka ziołowa sprawiała wrażenie czynnika odpowiedzialnego za DIC. Fakt ten znacznie bardziej niż wszystko inne sugeruje, że odpowiedzialność leży gdzie indziej. Doktorze Blankenship? Dyrektor do spraw medycznych z namysłem postukał ołówkiem o wnętrze dłoni, po czym podniósł plik papierów, które położył przed spotkaniem na podłodze obok swego krzesła. — No cóż... zgodnie z moim zadaniem miałem zostać jednym z najlepszych na świecie specjalistów z zakresu rozsianej koagulopatii wewnątrznaczyniowej. Okazało się, że nie jest to tak skromne zadanie, jak początkowo myślałem. Odkryłem, że wszyscy zajmujący się krzepliwością wiedzą, kiedy mają do czynienia
z DIC, ale nie mają pojęcia dlaczego. Popularniejsza nazwa DIC brzmi „koagułopatia ze zużycia czynników krzepliwości", ponieważ podczas jej trwania wszystkie czynniki krzepliwości krwi ulegają zniszczeniu... giną we wnętrzu niewielkich, nienaturalnych skrzeplin. W swej najgorszej postaci DIC niemal zawsze kończy się śmiercią i fakt ten sprawia, że uratowanie przez oskarżoną Sarah życia powódce Lisie jest tym bardziej godne podziwu. Pacjenci, u których dojdzie do tak nasilonego DIC, jakie rozwinęło się u powódki, po prostu umierają. Czy zeznałbym to, stojąc na miejscu dla świadków, panie Daniels? Może pan być tego pewien. — Ton Blankenshipa, dotychczas chłodny, nagle zrobił się dramatyczny. — Jeśli mam być szczery, to powiem, że zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by pomóc Sarah. Ta sprawa bardzo mnie dręczy i tak samo dręczy mnie brak pomocy ze strony naszego szpitala. Kilka miesięcy temu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, obiecaliśmy zarówno jej, jak i sobie, że zaprezentujemy wspólny front i będziemy traktować Sarah jako niewinną, dopóki nie zostanie udowodnione... udowodnione!... co innego. Randall, Glenn, rozmawiałem z Robem McCormickiem o liście, który rozesłał, żądając w przyszłym roku zastąpienia Sarah na stanowisku głównego rezydenta na oddziale ginekologii. Powiedział, że chętnie wycofa się na razie z tego pomysłu, jeśli wy dwaj uważacie, że należy tak zrobić. — Eli... — przerwał mu Paris — nie jest teraz raczej czas ani miejsce na... — Glenn, przepraszam cię bardzo. Nie chcę zaczynać wojny ani żenować Sarah, jeśli jednak staniemy jednym frontem, jak ustaliliśmy, McCormick będzie musiał się wycofać. Jasne? Paris był wyraźnie oburzony. Nie chodziło o to, czy zgadzał się, czy nie z postulatem Blankenshipa — nie lubił, jeśli w jakimkolwiek zakresie mówiło mu się, co ma robić. Po długiej przerwie, w trakcie której wziął się w garść, uśmiechnął się i skinął głową. — Masz rację, Eli. Nie wiem, skąd u Roba ten pomysł, ale zadzwonię jutro do niego i wybiję mu go z głowy. — Znakomicie. Randall? — Nie mam nic przeciwko temu — bez entuzjazmu stwierdził Snyder. — W takim razie jedziemy dalej — stwierdził Blankenship. — Jest pewna kategoria przyczyn DIC, o której chyba warto wspomnieć, a są to trucizny. Wstrzyknięcie naturalnie występującego czynnika krzepliwości krwi, trombiny, może spowodować obraz chorobowy typu DIC, tak samo podanie określonych jadów żmij. — Mokasynów? — spytał Matt. — Nie. Grzechotników. — Nie wierzę, by doustne podanie któregoś z tych związków mogło komukolwiek zaszkodzić — stwierdziła Sarah. — Kiedy zaczęło się DIC, Lisa była w domu. Wątpię, by dostała jakikolwiek zastrzyk. — Albo została ukąszona przez węża — dodał głupkowato Arnold Hayden. Nikt się nie roześmiał. — Jak powiedziałem, o działaniu trucizn wspomniałem jedynie dla pełności obrazu — odparł Blankenship. — Musimy brać pod uwagę, że istnieje toksyna, która przyjęta doustnie, powoduje DIC. Może ktoś znalazł się w jej posiadaniu i mści się na naszym szpitalu albo oddziale ginekologii. W obecnym stadium nie da się tego wykluczyć. — Tylko tego jeszcze nam brakowało... — jęknął Glenn Paris. — Szaleńca... — Ktoś ma jakieś pytania? — spytał Matt. — Nie? W takim razie, Roso, może byłaby pani uprzejma przedstawić nam parę szczegółów dotyczących postępów pani dochodzenia. Mogłaby pani streścić dotychczasowe wnioski? Wczesnym popołudniem Sarah ponad godzinę rozmawiała z Rosą. Epidemiolog była między młotem a kowadłem; z jednej strony konieczne było, aby ci, którzy mogli w jakiś sposób pomóc Sarah, mieli wszystkie informacje i mogli na ich podstawie poszukiwać rozwiązań, a z drugiej —przeżyła na własnej skórze, jak zabójcze może być ujawnianie szczegółów dochodzenia przed jego zakończeniem. Wiedziała, że dopóki wyniki nie zostaną sprawdzone, ponownie zweryfikowane i zamknięte, będzie się czuć nieswojo, przekazując komukolwiek szczegóły swojej pracy. W końcu tak naprawdę nie ustaliły nic poza tym, że Rosa weźmie udział w spotkaniu i ujawni tyle danych oraz swoich przypuszczeń, ile uzna za stosowne. Nic więcej. — Na początek muszę podkreślić to, o czym przed chwilą mówił doktor Snyder — zaczęła Rosa. — Związek między przyjmowaniem ziół podawanych przez Sarah a pojawieniem się wszystkich trzech przypadków DIC jest pewny, choć nie umiemy
jeszcze określić, czy jest znaczący w naukowym rozumieniu tego słowa. Muszę tu dodać, że zarówno moje doświadczenie laboratoryJne, jak i wyniki prac badawczych przemawiają przeciwko istnieniu bezpośredniego toksycznego związku między DIC a przyjmowaniem jakiegokolwiek zioła. Znacznie bardziej prawdopodobna byłaby alergia na któryś ze składników albo zanieczyszczenie go jakąś toksyną, co do obu tych ewentualności mam jednak duże zastrzeżenia. Popieram także zdanie moich przedmówców, że znalezienie choćby jednego przypadku DIC u osoby, która nie przyjmowała specyfiku doktor Baldwin, jednoznacznie uwolniłoby ją od zarzutów. — Sądzi pani, że można jakoś wykorzystać sprawę tych ayurwedyjskich produktów odchudzających? — spytał Paris. — Miałam nadzieję, że pan nam w tym zakresie pomoże, panie Paris. Co wie pan o Pramodzie Singhu? — Tak naprawdę to niewiele. Sześć lat temu, kiedy zacząłem pracować w BCM, postanowiłem poszerzyć działalność naszego szpitala o różne aspekty tak zwanej medycyny holistycznej. Szukałem dla BCM określonej tożsamości... czegoś, co sprawi, że ludzie będą chcieli do nas przychodzić. Pramod Singh był wtedy bardzo szanowanym lekarzem medycyny ayurwedyjskiej, jakoś dowiedział się o naszych planach i skontaktował się ze mną. Dałem mu pensję i przez niemal dwa lata pracował w naszym dziale opieki ambulatoryjnej. Potem po prostu się zwolnił. Bez zapowiedzi. Bez listu wyjaśniającego motywy tego kroku. Przekazując jedynie jednozdaniową notkę. Następny raz widziałem go na jednej z tych idiotycznych reklamówek. Kiedy go zatrudniałem, miałem nadzieję, że zostanie włączony w bardziej rozwiniętą formę medycyny holistycznej w naszym szpitalu, ale do chwili otrzymania dotacji od Fundacji McGratha mieliśmy tak kiepską sytuację finansową, że nie byłem mu w stanie czegokolwiek zagwarantować. Jeśli już przy tym jesteśmy... zapraszam wszystkich na wyburzenie Budynku Chiltona pod koniec miesiąca. Będzie to równocześnie początek największego programu rozbudowy w historii BCM. Tuż przed Wielkim Wybuchem stawiam szampana. Mam także nadzieję, że niektórzy z was zechcą uczestniczyć w loterii, którą prowadzimy, a której główną nagrodą jest możliwość uruchomienia dźwigni, która wyzwoli wybuch. Jeśli wolno mi to tak określić... okazja, która zdarza się raz w życiu. — Czy ktoś z państwa wie może, czy podczas pracy w BCM doktor Singh stosował swój proszek odchudzający? — spytała Rosa, ignorując bombastyczną gadkę Parisa. — Moglibyście państwo o to popytać? — Uważa pani, że ten produkt ma jakiś związek z przypadkami DIC? — spytał Snyder. — Doktorze Snyder, ja się zazwyczaj obracam w kręgu prawdopodobieństw. Im częściej jakiś związek występuje, tym prawdopodobniejsze, że jest statystycznie istotny, a do szeregu wspólnych cech naszych trzech przypadków zapewne możemy dodać kontakt... przed czterema lub pięcioma laty... z doktorem Singhiem i jego preparatem. Nie zapominajmy, że... jak wyjaśnił nam właśnie pan Paris... świadomie stworzono wyjątkowy ośrodek, w którym powstawały takie produkty, jak proszek doktora Singha czy specyfik ziołowy doktor Sarah, może się więc okazać, że najbardziej łączy wszystkie trzy kobiety, którymi się zajmujemy, to, że zdecydowały się poddać opiece BCM. — Tego nam tylko brakowało! — wykrzyknął Paris. — Roso, chyba nie zamierza pani czegokolwiek z tego przekazać prasie? Rosa uśmiechnęła się. — Nakłonienie mnie do ujawnienia tego, co powiedziałam, nawet w tym gronie, kosztowało doktor Baldwin sporo wysiłku. Nie zamierzam przedstawiać moich wniosków szerszemu gremium, przynajmniej nie w tej chwili. — Proszę państwa! — stwierdził Matt. — Jeśli nie ma innych spraw, uznajmy spotkanie za zakończone i zabieram się do przygotowania naszej pierwszej ofensywy. Arnoldzie, przesłuchanie Ettingera odbędzie się o jedenastej w biurze Malłona. Zapraszam. — Może przyjdę — odparł adwokat. — Daj im popalić, Daniels — stwierdził Paris. Uczestnicy spotkania zaczęli się rozchodzić — w końcu pozostali jedynie Matt, Sarah i Rosa. — Chyba poszło dobrze'.'' — powiedziała Sarah. — Daj spokój. Nie posunęliśmy się właściwie nawet o krok. — Matt chodził przy oknie, zaciskając pięści ze złości. — Brakuje fragmentów historii chorób, zapłacono chińskim gangsterom, aby wrobili ciebie i bezradnego starego człowieka, śledzi cię jakiś nerwowy, mały, jąkający się świr. Ktoś gdzieś wie,
co tu się dzieje, a mnie robi się niedobrze na myśl, że nie jestem to ja, i coraz bardziej mnie to męczy. — Może będę mogła trochę pomóc — powiedziała Rosa. — Słucham? — Matt gwałtownie się zatrzymał. — Jest jeszcze coś, o czym nikomu nie wspominałam. Postanowiłam podzielić się tym z wami... ale z nikim innym. Proszę nikomu nie ujawniać tego, co zaraz powiem. Matt popatrzył na Sarah. — Ma pani nasze słowo. — W chwili gdy nastąpił kryzys. Lisa Grayson miała we krwi wirusa DNA. Mój laborant nie umie go dokładnie określić, wie jednak, że nie jest on czymś zwykłym. Do dokładnego zbadania potrzebuje więcej osocza krwi Lisy. — Choć nie ma u niej symptomów DIC? — Weźmie wszystko, co dostanie. Jeśli hodowla bakteryjna nic nie wykaże, poszuka przeciwciał i sprawdzi, czy można odkryć coś tą drogą. Zna się doskonale na swojej pracy, obawiam się jednak, że nie dotrzemy do Lisy z ominięciem jej adwokata. — Może w takim razie, zanim zaatakujemy Ettingera, powinniśmy porozmawiać z tym adwokatem — stwierdził Matt. — Sprawa jest bardzo ważna — powiedziała Rosa. — Nie wierzę, że za to, co się stało, odpowiedzialny jest sam proszek odchudzający ani sam specyfik ziołowy. Oba preparaty mogą grać jakąś rolę, ale sensowniejsze wydaje się zakażenie. Mam okropne wrażenie, że jeśli wkrótce nie dotrzemy do sedna sprawy, umrą kolejne kobiety. Osiemdziesiąt kilometrów na zachód, na łóżku z baldachimem leżała Annalee Ettinger w ramionach swego narzeczonego Taylora. — Tay, znów coś drgnęło. Dotknij tutaj. Jestem gotowa przysiąc, że mam skurcze. Rozdział 29 11 października Nie było uprzejmego przedstawiania się, kulturalnego podawania sobie rąk. Bitwa rozpoczęła się zaraz po tym, jak przeciwnicy się zjawili i usiedli przy wielkim stole konferencyjnym w bibliotece kancelarii Mallona, ledwie pani stenograf rozłożyła swoją maszynę i zdążyła rozluźnić palce. Ponieważ nie było sędziego, Sarah zastanawiała się, jak obrzydliwie może się wszystko potoczyć. — Pańskie pełne nazwisko? — zapytał Matt po podaniu do protokołu godziny, daty, miejsca spotkania, listy obecnych i celu, w którym się wszyscy zebrali. — Peter David Ettinger. — Zawód? — Jestem antropologiem i uzdrowicielem. — Pańskie wykształcenie? — Mam dyplom ukończenia Reed College i magisterium Uniwersytetu Stanu Michigan... oba z antropologii, oba z wyróżnieniem. — W reklamach telewizyjnych pańskiego produktu mającego służyć odchudzaniu często jest pan ohreślany jako „doktor". Ma pan taki stopień naukowy? — Zostałem doktorem honoris causa Wyższej Szkoły Chiropraktyki w Holbrook, w związku z osiągnięciami w ziołolecznictwie, i kilku innych uczelni. — Zrobił pan doktorat z filozofii? — Nie. — A jest pan doktorem medycyny? — Oczywiście, że nie. — Jakie jest pańskie obecne stanowisko? — Jestem dyrektorem wykonawczym Holistycznej Wspólnoty Zdrowia Xanadu oraz przewodniczącym Korporacji Xanadu. — Co dokładnie robi ta korporacja? — Produkujemy i rozprowadzamy Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzający. Matt przed spotkaniem wyjaśnił Sarah, że klucz do skutecznego przesłuchania świadka jest taki sam jak w wypadku wzięcia kogoś w krzyżowy ogień pytań na sali sądowej — nie zadaje się pytań, na które nie zna się odpowiedzi. Niestety — dodał zaraz — na jedyne istotne pytanie, które zamierzał zadać Peterowi Ettingerowi, nie znał odpowiedzi. Sarah wpatrywała się w swoje dłonie, które ciasno splotła i położyła na stole. Miała nadzieję, że Peter nie dostrzeże, jak mocno je zacisnęła. Kiedy przyjechała do Bostonu, myślała nawet o tym, by nawiązać z nim kontakty czysto
zawodowe albo koleżeńskie, teraz jednak ledwie była w stanie na niego patrzeć. Nigdy nie zrobiła mu nic złośliwego, zależało jej jedynie na takim życiu, by nie mieć z nim nic wspólnego. Ani razu nie potępiła go publicznie, nie wysłała mu ani jednego niemiłego listu, nie opublikowała żadnego demaskatorskiego artykułu, nie zażądała jakiejkolwiek rekompensaty za korzyści, jakie odniósł zawodowo dzięki byciu z nią, a mimo wszystko pomagał montować przeciwko niej oskarżenie, które nie tylko mogło ją pognębić zawodowo, ale wręcz spowodować, że zostanie wtrącona do więzienia. — Powiedział pan, panie Ettinger, że jest uzdrowicielem... przepraszam, woli pan, by zadając pytania używać słowa „pan" czy „doktor"? — Wszystko jedno. Może być „pan". — Mecenasie, proszę nie być napastliwym wobec świadka — wtrącił Jeremy Mallon obojętnym tonem, choć było to wyraźne ostrzeżenie. — Ani w słowach, ani w sposobie mówienia. Zrobi pan to, a przesłuchanie skończy się szybciej, niż się panu marzyło. — Panie Mallon, proszę mi nie grozić — skontrował Matt. Sarah miała wrażenie, że specjalnie podkreślił przy tym swój akcent z Missisipi. — Sam pan osiodłał tego muła kilka miesięcy temu, w sklepie starego, chorego człowieka, więc bądź pan... wraz ze sztabem swoich ekspertów... gotów go ujeździć. Siedząca w rogu sali stenografka beznamiętnie szeptała wypowiadane na sali słowa do osłoniętego specjalną obudową mikrofonu, równocześnie pisząc stenogram na maszynie. Arnold Hayden, który siedział po prawej ręce Matta, skinął głową, dając do zrozumienia, że riposta była uzasadniona i odpowiednia. Siedzący naprzeciwko Haydena asystenci Mallona szepnęli coś Mallonowi do ucha. Sarah ukradkiem popatrzyła na Petera; jego twarz wyglądała jednak jak pozbawiona emocji maska. Wszystko wskazywało na pułapki w pułapkach, ukrytych w pułapkach. Gdyby od tego procesu nie zależało jej życie zawodowe i styl bycia, przyglądałaby się mu z najwyższą fascynacją. Dzień zaczął się kontrowersyjnie — na godzinę przed przesłuchaniem. Mallon bez jakichkolwiek wyjaśnień odmówił wyrażenia zgody na pobranie krwi jego klientce — Lisie Grayson — i stwierdził, że ani Matt, ani Sarah, ani Rosa Suarez ani ktokolwiek inny, kto nie uzyska jego zgody, nie ma prawa się z nią kontaktować. Matt przyjął to pozornie obojętnie i zdecydował się nie zarzucać czegokolwiek Ayurwedyjskiemu Ziołowemu Systemowi Odchudzającemu, dla Sarah było jednak jasne, że zanim spotkanie się skończy, złota żyła Petera zostanie zaatakowana. Arnold Hayden był z nimi od samego rana. Sarah z przyjemnością stwierdziła, iż nieuzasadnione okazało się jej pierwsze wrażenie, w którym doszła do wniosku, że pod bardzo reprezentacyjnym wyglądem niewiele się kryje fachowości. Przenikliwość Haydena była bez dwóch zdań bardzo przydatna Mattowi, a jego styl bycia bardzo ją samą uspokajał. Teraz — w walce — obecność i postawa Haydena dodawały pytaniom Matta wiarygodności i siły. Było jeszcze coś, co uzasadniało obecność szpitalnego prawnika — możliwość udzielenia pomocy, gdyby w jakikolwiek sposób objawił się ograniczony obiektywizm Matta. Nie chciał rezygnować ani z Sarah, ani z bronienia jej i prosząc Haydena o pomoc, dokładnie o tym myślał. Choć nie ujawnił, jak daleko zaszła jego znajomość z klientką, podejrzewał, że szpitalny prawnik sporo się domyśla. — Znakomicie, panie Ettinger, wróćmy do sedna — powiedział Matt. — Mógłby nam pan przedstawić swoją definicję uzdrowiciela? Przez następne półtorej godziny Matt zadawał, przeformułowywał i znów zadawał pytania mające nie tyle dotknąć jakiegoś prawnie istotnego zagadnienia, co raczej wypełnić luki i nadać określony ton przesłuchaniu. Strategia, jaką ustalili we troje przed spotkaniem, miała doprowadzić do tego, aby w końcu Peter przyznał, że sposób, na jaki Sarah dobierała i przepisywała zioła, nie różni się od metody, którą stosuje sam. Gdyby się do tego przyznał, automatycznie stałby się biegłym, którego mogłaby wykorzystać obrona. Wtedy Matt zacząłby rozkładać na czynniki pierwsze związki między Ettingerem, Ayurwedyjskim Ziołowym Systemem Odchudzającym i Pramodem Singhiem. — Kiedy dojdę do tego punktu, pomacham tym — powiedział Matt rano, unosząc w dłoni egipski amulet. — Jaką ma szansę przeciwko dwóm tysiącom lat czarnej magii? Po upływie półtorej godziny zrobili przerwę, w trakcie której jedna z pracownic Mallona przyniosła kawę. — Matt, może powinieneś zamienić się filiżankami z Jeremym — szepnęła Sarah. —
Kto wie, co mógł ci wsypać do kawy. — Bzdura — odparł. —Boi się mnie tak samo, jak głodny lew górski bałby się zajączka wielkanocnego. Zamordowanie mnie to ostatnia rzecz, jaką chciałby teraz zrobić. Bardzo dobrze się mną bawi, zaraz jednak nieco przykręcę jego ekspertowi śrubę. Wskaźnikiem tego, w jakim stopniu mi się to udaje, będzie częstotliwość i głośność, z jaką Mallon zacznie zgłaszać sprzeciwy. Arnoldzie, masz jakieś propozycje? — Tak naprawdę to żadnych. Moim zdaniem nadszedł czas, by ustalić kilka szczegółów dotyczących pana Singha. Jak na razie sposób, w jaki postępujesz, robi na mnie wrażenie. — Dziękuję. Miło z twojej strony, że coś takiego mówisz... zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że jak na razie niczego nie osiągnąłem, — To, co robisz, nazywa się w sporcie „osłabiającymi ciosami na korpus". Mało kto zwraca na nie uwagę, ale zawsze poprzedzają ciosy w głowę. Świetnie sobie radzisz. — Poklepał Matta po ramieniu. Po chwili przesłuchanie wznowiono. — Znakomicie, panie Ettinger — zaczął Matt — chciałbym przez chwilę porozmawiać o pańskim Ayurwedyjskim Ziołowym Systemie Odchudzającym. — Dlaczego? — spytał Mallon. — Przedstawił pan świadka jako eksperta. Próbuję udokumentować jego kompetencje. — Peter, nie widzę, jakie znaczenie dla sprawy ma mieć ten kierunek zadawania pytań. Jeśli nie chcesz odpowiadać na dalsze pytania w tym kontekście, nie widzę powodu, dla którego miałbyś to robić. — Ja widzę ku temu dwa powody, panie Ettinger — powiedział ¦ Matt spokojnie, ale z naciskiem. — Po pierwsze, jeśli odmówi pan odpowiedzi, obiecuję, że zanim jeszcze dziś zajdzie słońce, będę rozmawiał z sędzią, prosząc go o nakaz zmuszający pana do odpowiedzi. A po drugie... — popatrzył na Sarah, potem na Mallona, w końcu starannie wystudiowanym ruchem przekręcił głowę i popatrzył na Ettingera — po drugie mam powody do... nie! ...mam dowody, że Lisa Grayson przyjmowała przed nieudanym porodem pański ziołowy produkt odchudzający, podobnie jak preparat ziołowy Sarah Baldwin. — Ale... — Powiedziałem: „dowody". — Chwileczkę! — warknął Mallon. —Peter, poczekaj chwilę. Nie odpowiadaj. Panie Daniels, nie zamierzam połknąć tego haczyka, ale ponieważ to, co pan twierdzi, jest dla mnie nową informacją, zanim będziemy kontynuować, chętnie porozmawiałbym z panem Ettingerem na osobności. — Proszę bardzo. Arnold Hayden odwrócił się od Mallona i przyłożył sobie pięść do policzka. Chwila, jaką Matt wybrał na cios, oraz technika uderzenia okazały się perfekcyjne. Pierwszy cios w głowę wydawał się idealny. Sarah patrzyła, jak jej były kochanek prostuje wielkie ciało. Spojrzał na nią — miał ściągniętą twarz, był wyraźnie wściekły. Przez chwilę wyglądał tak, jakby miał zrobić obsceniczny gest. Poruszyła ustami, układając je w słowo „dorośnij". Na szczęście nie zrozumiała, co w ten sam sposób odpowiedział. — Świetnie — stwierdził Mallon, kiedy wrócili. — Nie tylko zgadzam się, by pan Ettinger odpowiadał na zadawane w tym duchu pytania, ale popieram to. — Był zadowolony, jego zachowanie emanowało pewnością siebie. Zbytnią pewnością siebie. Sarah próbowała się domyślić, co było powodem takiej reakcji. — Panie Ettinger, jak pan poznał Pramoda Singha? — spytał Matt. — Kilka lat temu, kiedy pracował w Bostońskim Centrum Medycznym, przeprowadziliśmy kilka wspólnych szkoleń. Opowiedział mi o zasadach prastarego ayurwedyjskiego systemu dietetycznego i ziołach, które z dużym efektem stosuje u swoich pacjentów chcących schudnąć. — Czy Lisa Summer była jedną z jego pacjentek? — Nie wiem. — Constanza Hidalgo? ! — Nie... — Peter, zatrzymaj się! — rzucił Mallon. — Panie Daniels proszę się trzymać tematu i pacjentki, której sprawa dotyczy. — Panie Ettinger, czy Pramod Singli chciał sprzedawać swój produkt ogółowi społeczeństwa?
— Chciał. — Z panem jako rzecznikiem sprawy... pierwszoplanową figurą? — Między innymi. — I tak, w ramach rozszerzania prowadzonego przez każdego z was biznesu opartego na Ayurwedzie, zawarliście umowę. — Sprzeciw z powodu napastliwej formy pytania — przerwał Mallon. — Nie odpowiadaj, Peter. — Panie Ettinger, z czego dokładnie składa się wasz produkt? — Z szeregu ziół, roślin i korzeni. Dokładnie mówiąc, z dwunastu składników. Doktor Singh zdobywa je w Indiach i innych krajach Dalekiego Wschodu i przysyła mi je. Mamy linię produkcyjną, na której występujące w naturze produkty są mieszane z proszkiem białkowym, tworząc pełnowartościowy preparat, zastępujący środki odżywcze i zmniejszający apetyt. — Ale nie macie naukowego potwierdzenia składu produktu? Ettinger popatrzył na Jeremy'ego Mallona. Kiedy znów odwrócił się do Matta, uśmiechał się z pewnością siebie. — W odróżnieniu od preparatu doktor Baldwin mamy pełne potwierdzenie naukowe... analizę przeprowadzoną przez FDA oraz aprobatę produktu. Zażądałem tego, zanim pozwoliłem użyć nazwy Xanadu, i nalegamy na bieżące powtarzanie testów. Kolejny cios w głowę, tym razem jednak ze strony powództwa. Matt zaczął przeglądać notatki. Formułował w głowie następne pytanie, Sarah wyraźnie czuła, jak walczy o panowanie nad nerwami. — Ten zakład produkcyjno pakujący — powiedział w końcu — znajduje się na terenie Wspólnoty Xanadu? — Tak. — Wysyłka też? — W oddzielnym budynku, ale tak, też się tam znajduje. Tak, wysyłamy z terenu Xanadu. — Panie Ettinger, jak wielką furę pieniędzy zarabiacie na tym proszku? — Sprzeciw! — zawył Mallon. — Peter, nie odpowiadaj. Panie Daniels, forma i treść tego pytania to amatorszczyzna... w języku baseballowym, który może lepiej pan rozumie, nazywa się to „liga z zadupia". Do tej chwili brałem poprawkę na to, że... pomijając źle naprostowany ząb trzonowy albo coś w tym stylu... jest to pana pierwsza sprawa dotycząca błędu w sztuce lekarskiej, lecz na pytania jak to, które pan zadał, nie zamierzam się jednak godzić. Policzki Matta spurpurowiały. Pod stołem Sarah poklepała go delikatnie po udzie. — Spokojnie — szepnęła. Matt uspokoił się długim, głębokim oddechem. — Panie Ettinger, proszę pokrótce opisać, co się dzieje w tej pańskiej fabryczce. — To bardzo proste — odparł Peter Ettinger, jakby mówił do trzecioklasisty. — Surowe rośliny i korzenie wjeżdżają do hali, są dokładnie myte, sprawdzane i sterylizowane za pomocą wysokiej temperatury albo światła ultrafioletowego. Następnie są kruszone lub proszkowane, mieszane w proporcjach zgodnych ze starożytnym ayurwedyjskim przepisem, a potem łączone z przygotowaną fabrycznie bazą białkową. Na koniec mieszanka jest ponownie sterylizowana i pakowana. — A potem wysyłana? — Ostateczny, kierowany do wysyłki produkt składa się z czteromiesięcznej dawki preparatu, podręcznika Ayurwedy i zasad diety ayurwedyjskiej oraz zestawu witamin. — Witamin? Matt wyraźnie się ożywił na to słowo. — Tak, witamin. — Witamin ziołowych'.' Takich jak u doktor Baldwin? Peter znów się z zadowoleniem uśmiechnął. — Raczej nie. — Jego głos był kwaśny jak ocet. — Specyfik doktor Baldwin to preparat pomysłu doktor Baldwin, a nasz to czyste witaminy... standardowe, dopuszczone przez FDA multiwitaminy, produkowane przez Huron Pharmaceuticals. Zapał Matta zgasł. — Pigułki? — spytał. — Kapsułki żelowe. Codziennie rozpuszcza sięjednąw koktajlu odchudzającym. Jeremy Mallon teatralnie ziewnął. — Panie Daniels... proszę. Pańska wyprawa rybacka wpadła na mieliznę i dobrze
pan o tym wie. Pan Ettinger był dla pana znacznie bardziej cierpliwy, niż trzeba. Znacznie bardziej tolerancyjny, niż ja byłbym na jego miejscu. — Panie Ettinger, czy jesteście z panem Singhiem wspólnikami? — spytał Matt, ignorując protest Mallona. — Jesteśmy. — Jak mógłbym znaleźć tego człowieka... pańskiego wspólnika, ayurwedyjskiego zielarza? — Dość tego! — warknął Mallon. — Nie ma sprawy — powiedział Ettinger. — Prawda jest taka, że Pramod spędza obecnie większość czasu w Indiach, do tego głównie podróżując. Kontaktuję się z nim przez biuro American Express w New Delhi. Jeśli życzy pan sobie poznać adres, każę sekretarce go panu przesłać. — Dość tego — powtórzył Mallon. — Albo zacznie pan pytać o inne sprawy, albo koniec przesłuchania. — W zasadzie skończyłem, chcę tylko coś panom powiedzieć — stwierdził Matt. — Poza protokołem. — Evelyn, skończyliśmy. Dziękuję bardzo. — Mallon szeptał ze swoimi asystentami, aż stenografka wyszła. — No, mów pan. — Choć o tym nie wspomnieliśmy i zamierzam zadbać o to, aby nie stało się to przedmiotem tej sprawy, wszyscy wiemy, że poza Lisą Grayson jeszcze dwie kobiety zachorowały na DIC. — I co z tego? — Powiedziałem, że dysponujemy dowodami, iż Lisa Grayson była kilka lat temu leczona przez doktora Singha za pomocą środka, który moim zdaniem jest identyczny z Ayurwedyjskim Ziołowym Systemem Odchudzającym. Mamy dowody, że pozostałe dwie ofiary DIC straciły dużo na wadze, także za pomocą tego preparatu. — Co?! — krzyknął Ettinger. Spodziewając się, że Matt powie to, co powiedział, Sarah obserwowała Petera uważnie. Jego zaskoczenie wyglądało na autentyczne. Od razu przypomniała sobie jednak, że już nieraz dała mu się nabrać. — Spokojnie, Peter — powiedział Mallon. — Ten człowiek od rana gra przegranymi kartami. To tylko blef, który ma nas przestraszyć. — To nie jest blef — odezwała się Sarah. — Chciałbym zobaczyć te wasze tak zwane dowody — stwierdził Mallon. — A my chcielibyśmy dostać próbkę krwi Lisy Grayson — ze złością odparowała Sarah. — Dziękuję państwu bardzo, spotkanie skończone — oznajmił Mallon. Wrzucił dokumenty do aktówki, niemal siłą postawił Petera Ettingera na nogi i popchnął go do drzwi. — To nie jest zabawa — powiedział Matt. — Tu chodzi o ludzkie życie. Nie dba pan o to? — Pieprz się — odwarknąl Mallon. — Peter, to bardzo ważne... — powiedziała błagalnie Sarah. — Pamiętaj, że Annalee też brała wasz preparat. — Ale nie brała twoich fałszywych ziół. Trzymaj się od niej z daleka, to nic się jej nie stanie. Jego zjadliwość niemal sprawiła, że Sarah skoczyłaby na niego. Zamiast tego słodko się uśmiechnęła. — Peter? — Słucham? — Nie mów mi, co mam robić. Rozdział 30 17 października Jesień na Long Island była tego roku przepiękna. Lisa Summer, ubrana w turkusowy dres, przebiegła tunelem połyskujących liści, wbiegła wznoszącą się półtora kilometra Kenneshaw Road i znalazła się na płaskiej, żwirowanej płaszczyźnie, prowadzącej z powrotem do Stony Hill. Pociła się, ale nie za bardzo — zwłaszcza uwzględniając to, że gdy dobiegnie do domu, skończy swój pierwszy w życiu półmaraton! Fantastycznie! — pomyślała. Dwadzieścia jeden kilometrów dla kobiety, która jeszcze nie tak dawno uważała, że granica jej możliwości to szybki spacer do sklepu na rogu. — Dużo jak cholera... dużo jak cholera...
Śpiewała słowa w stylu kołysanki, dokładnie w rytmie kroków. Maraton Bostoński miał się odbyć w połowie kwietnia — będzie wtedy gotowa. Jej fizykoterapeuta znał organizatorów biegu i jeśli Lisie udałoby się przebiec czterdzieści dwa kilometry z hakiem w czasie nieprzekraczającym czterech i pół godziny, obiecał zająć się tym, aby odstąpiono od konieczności przedstawiania potwierdzonego wyniku z biegu maratońskiego, co było konieczne doj uzyskania pozwolenia na start i oficjalnego numeru. — Ale ona biega... ale ona biega... Z czoła wpadło jej do oczu kilka kropel potu. Nieco zwolniła', i wsadziła prawą rękę do kieszeni kurtki. Pięść — pomyślała. Pięść! Mioelektryczna ręka Otto Bocha była niezwykła, lecz nie miała czucia. Aby nakazać protezie, by zrobiła to, co trzeba. Lisa musiała wykorzystywać inne informacje. Tak więc najpierw poczuła znane jej już napięcie wokół łokcia. Tam właśnie wszczepiono elektrody... w tym, co pozostało ze zginaczy przedramienia. Po chwili poczuła twardość zamkniętej pięści, przyciskającej się do boku od strony kieszeni. — Rusz się, fałszywa ręko... — szepnęła, dysząc w szybkim rytmie. — Rób, co do ciebie należy. Wyjęła rękę z kieszeni i bez patrzenia wiedziała, że palce zaciskają się wokół zwiniętej w kulkę chustki. — Nie takie to łatwe, ręko — powiedziała, wycierając czoło. — Nie takie łatwe... W ciągu dwóch miesięcy, odkąd dostała protezę, dokonała wielkich postępów. Fizykoterapeuta i protetyk obiecali jej, że z czasem będzie w stanie podnieść słupek popiołu z papierosa bez zgniecenia go. Że będzie w stanie coś złapać i nikt nie będzie mógł jej tego odebrać! Bioniczna Kobieta! Oczywiście były też granice możliwości protezy. Zdecydowała się na mniej rzucającąsię w oczy „kosmetyczną skórę", rezygnując z bardziej funkcjonalnych i łatwiejszych w utrzymaniu metalowych szczypiec, ale, generalnie biorąc, sztuczna dłoń znacznie przekraczała jej oczekiwania. Poza tym koncentracja na nauce używania protezy bardzo pomogła jej zwalczyć depresję. W dalszym ciągu bardzo tęskniła za dzieckiem i wiele razy w ciągu dnia myślała o tym, jak wyglądałoby jej życie z maleństwem, w jakiś jednak sposób wiedziała, że to, co przeszła, było punktem zwrotnym w jej życiu. Konfrontacja z tragedią, starania o poradzenie sobie z bólem i żałobą — wszystko to sprawiło, że rozwinęła się w zakresach, w których nic się u niej nie działo od dnia ucieczki z domu rodzinnego. Do tego, oczywiście, dochodził ojciec. Przemiana w zachowaniu Wilhsa Graysona, w ciągu kilku miesięcy od jej powrotu do Stony Hill, była — jeśli coś takiego mogło w ogóle istnieć — jeszcze bardziej zadziwiająca od tego, co stało się z Lisą. Zrobił się łagodniejszy niż kiedykolwiek, znacznie nmiej kontrolował i znacznie chętniej słuchał, na dodatek rezygnował ze swoich zajęć, aby przebywać z córką. Nigdy nie sądziła, że ojciec potrafi się zmienić, a jednak to nastąpiło! Przebiegła przez wąski mostek przy żwirowej drodze prowadzącej do domu. Monitorowana przez kamery brama była zamknięta, ale wąska furtka otwarta. Zostało jej jeszcze sześćset pięćdziesiąt metrów. Mięśnie nóg bolały, lecz wiedziała, że uda jej się dobiec do końca. Nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. — Panno Grayson! — zawołał ktoś za jej plecami. Lisa zatrzymała się i odwróciła, truchtała w miejscu, by nie wypaść z rytmu. Zza drzewa wyszedł młody mężczyzna w szarym mundurze. Pod pachą miał kopertę z nadrukiem Federal Express. — Proszę przynieść nam to do domu — powiedziała, zastanawiając się, gdzie mężczyzna zostawił furgonetkę. Stała tak, aby zachować bezpieczną odległość. — Chcę dokończyć bieg. — Nie mogę! — rzucił pośpiesznie. — Zapłacono mi, abym dostarczył to pani osobiście. Trzeci dzień próbuję panią złapać. Jeśli patrol pani ojca znów mnie dorwie, zrobią mi krzywdę, a wrócą tu za chwilę. Musimy się pośpieszyć. Lisa ze zdziwieniem popatrzyła na zegarek, zastanowiła się i zatrzymała w miejscu. — Dobrze, co to za list? — Cały czas stała mniej więcej dwadzieścia metrów od mężczyzny,
— Nie wiem. Zapłacono mi jedynie za dostarczenie go osobiście do pani rąk. To wszystko. Proszę... słyszę samochód. — Proszę położyć kopertę na ziemi i odejść! Młody człowiek chwilę się wahał, po czym położył kopertę na trawie. — Proszę nie pozwolić sobie tego odebrać — powiedział, po czym odwrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Od strony domu faktycznie słychać było odgłos nadjeżdżającego samochodu. Lisa złapała kopertę i pobiegła drogą, aż dotarła do kępy krzewów na tyle gęstej, by dało się dobrze w niej schować. Z ukrycia, głośno dysząc, obserwowała przejeżdżających powoli dwóch ochroniarzy ojca. Kiedy odgłos silnika ucichł w oddali, odpoczęła na tyle, by móc rozerwać opakowanie, w którym Federal Express umieścił przesyłkę. Znajdująca się w środku koperta była biała, nie miała żadnego nadruku, jedynie, najwyraźniej damską ręką, starannie napisane nazwisko adresata: LISA GRAYSON. Notatkę w kopercie sporządzono na komputerze. DROGA LISO Mężczyzna, który dostarczył Pani przesyłkę, nie pracuje dla Federal Express. Zatrudniłam go w nadziei, że uda mu się znaleźć sposób, by dostarczyć Pani ten list. Nazywam się Rosa Suarez, być może pamięta mnie Pani. Jestem epidemiologiem przydzielonym do zbadania przypadków DIC w Bostońskim Centrum Medycznym. Potrzebuję Pani pomocy, nie byłam jednak w stanie skontaktować się z Panią telefonicznie i listownie. Po pozostawieniu szeregu wiadomości na Pani automatycznej sekretarce dowiedziałam się, że zmieniony został Pani numer domowy, a nowy jest nie do zdobycia — przynajmniej dla mnie. Dwa listy polecone, które wysłałam, poczta uznała za dostarczone, a ich przyjęcie potwierdzone w Pani imieniu. Być może otrzymała je Pani, ale mam pewne wątpliwości. Nie sądzę, aby Pani ojciec albo adwokat chcieli usłyszeć to, co mam do powiedzenia, i odpowiedzieć na to, o co muszę Panią zapytać... — Pan Daniels? — Tak. — Phelps przy aparacie, Roger Phelps. Cieszę się, że udało mi się pana złapać. A Ja nie — pomyślał Matt. Być może zawdzięczał inspektorowi do spraw rozpatrywania roszczeń MMPO przydział do sprawy Sarah, ale było coś w zachowaniu tego człowieczka — w jego mowie, może w oczach — co sprawiało, że Matt czuł się nieswojo. — Tak, panie Phelps? Czym mogę służyć? Na biurku Matta piętrzyły się tomy raportów z badań naukowych, prawnicze księgi i kserokopie szpitalnych historii chorób. W ciągu najbliższych dwóch tygodni Matt zamierzał przesłuchać dwóch świadków Mallona, powołanych przez niego jako biegłych, oraz Lisę Grayson. Mallon planował w tym samym czasie dobrać się do Sarah i Kwong Tian Wena. Jak na razie nie miał od niego żadnego sygnału po burzliwym zakończeniu przesłuchania Petera Ettingera. Mallon nie odezwał się ani słowem. Matt miał nadzieję, że jego przeciwnik zaproponuje przynajmniej zawieszenie sprawy do momentu, aż zbadane zostaną zarzuty dotyczące preparatu odchudzającego Ettingera, nic takiego jednak nie nastąpiło. Wszystko wskazywało na to, że niezależnie od pojawiania się nowych faktów, Mallon jest odporny na wszelkie rewelacje. — Panie Daniels, po pierwsze chciałem podziękować za informowanie mnie na bieżąco o rozwoju wypadków w sprawie Baldwin — powiedział Phelps. — Bardzo nam to ułatwiło analizę sytuacji i podjęcie decyzji, jak działać dalej. — Decyzji? — Tak, panie Daniels. Po starannym wyważeniu wszystkich aspektów sprawy postanowiliśmy iść na ugodę. — Słucham? — Zrobił pan świetną robotę i mogę pana zapewnić, że w przyszłości będzie pan często proszony o... — Panie Phelps, proszę mi wybaczyć, ale nie rozumiem. — Czego pan nie rozumie? Policzyliśmy koszty kontynuacji procesu, prawdopodobnie przegranego, i potencjalną sumę odszkodowania, jaką mogłaby przyznać ława przysięgłych. W efekcie postanowiliśmy podjąć próbę ugody, ustaliliśmy sumę, przedstawiliśmy ją Mallonowi i zaakceptował ją w imieniu swojego klienta. Oczywiście jednym z warunków ugody jest nieobarczenie winą doktor Baldwin. Matt z niewiarą wpatrywał się w telefon. — Panie Phelps... —powiedział w końcu tak obojętnym tonem, na jaki było go stać
— Sarah Baldwin nie jest winna popełnienia jakiegokolwiek błędu w sztuce lekarskiej. W ostatnich dniach sporo się wydarzyło... ważnych rzeczy... i wygramy tę sprawę. — Wiem, chodzi o ten chiński gang. Przykro mi, panie Daniels, ale to też braliśmy pod uwagę. Tak jak sprawy stoją, sąd wysłucha jedynie nieszczęsnego starca i... — Na ile się ugodziliście? — Panie Daniels, nie ma powodu się denerwować. — Na ile? — Na dwieście tysięcy. — I Grayson się zgodził? — Najwyraźniej. — Panie Phelps, Willis Grayson trzyma takie sumy w puszce na herbatniki. Był zdecydowany wsadzić panią doktor Baldwin do więzienia. Chce dobrać jej się do skóry. Dlaczego miałby iść na ugodę, jeśli ma wygraną sprawę? — Panie Daniels... proszę... nie dzwonię, by się kłócić. Decyzja została podjęta. — A pozostałe dwie kobiety? Co będzie, jeśli ich rodziny się dowiedzą? — Gdyby do tego doszło, zajmiemy się i nimi. Jeśli nie ma pan więcej pytań... — Doktor Baldwin może się nie zgodzić na ugodę. — W takim wypadku będzie musiała pokryć wszystkie wydatki oraz ewentualne odszkodowanie. Dlaczego miałaby się nie zgodzić? — Ponieważ jest niewinna... dlatego! — Panie Daniels, wiem o pana związku z panią Baldwin. Jeśli namówi pan ją na kontynuację procesu i weźmie jakiekolwiek honorarium, uznam to za poważne naruszenie kodeksu etycznego. — Co pan wie o etyce prawniczej? — Proszę pana, jestem adwokatem i członkiem rady adwokackiej. Mam nadzieję, że się jasno wyraziłem. Jeśli chodzi o Mutual Medical Protective Organization, ta sprawa jest zamknięta. W ciągu dwudziestu trzech lat pracy jako epidemiolog rządowy Rosa spotkała się z sekretarzami stanu, gubernatorami i dwoma wiceprezydentami, miała szefa, który najchętniej by ją ukrzyżował i patrzyła prosto w twarz członkom podkomisji Kongresu, badającej zarzuty w sprawie BART, nigdy jednak nie czuła się tak zaszczuta, jeszcze nigdy nie musiała tak dobierać słów jak dziś, podczas rozmowy z Willisem Graysonem. Helikopter Korporacji WNG przyleciał po nią na dach budynku oddziału chirurgicznego BCM i zaraz po starcie wykonał eleganckie zakole nad rozświetlanym migoczącymi światłami centrum Bostonu, po czym skierował się na południe, na Long Island. Maszyna była obszerniejsza w środku i znacznie cichsza, niż Rosa się obawiała. Pilot i drugi mężczyzna byli oddzieleni od kabiny dźwiękoszczelną szybą. Poza Rosą w obitym pluszem wnętrzu znajdował się jeszcze tylko jeden pasażer: Willis Grayson. Chłodne zachowanie i wrogie spojrzenie wyraźnie podkreślały, że pomysł sprowadzenia jej helikopterem z Bostonu do Nowego Jorku, a następnie odwiezienia z powrotem — tylko po to, aby pobrać krew Lisie — nie zrodził się w jego głowie. Kiedy człowiek z obsługi pomagał Rosie wsiąść do kabiny, Grayson krótko skinął głową. Chociaż pomógł jej przed startem zapiąć pas, odezwał się dopiero wtedy, gdy zdążyli dolecieć nad Providence. — Nie rozumiem, dlaczego uparła się pani pobrać Lisie próbkę krwi osobiście, jeśli może to zrobić masa innych ludzi — powiedział po kilku zdaniach nibyuprzejmej konwersacji. — Nauczyłam się w mojej pracy, że w sytuacjach krytycznych nie mogę ufać w pełni niczemu, czego nie zrobiłam osobiście. Grayson ironicznie się uśmiechnął. — Świadomością tego przerasta pani ponad dziewięćdziesiąt procent moich menedżerów. Nie wygląda pani na zrelaksowaną, boi się pani latać? — Nie. — Mnie się pani boi? Wzruszyła ramionami. — Jest pan bardzo bogaty, ma pan wielką władzę i nie jest pan osobą budzącą zaufanie. — Nie przywykłem słuchać, co mam robić, pani Suarez, a teraz, z powodu numeru z listem i fałszywym pracownikiem Federal Express, córka wydaje mi rozkazy jak pięciogwiazdkowy generał. Nie mam wyboru i muszę robić wszystko, co chce, bo
inaczej ryzykuję, że znów ją stracę. — Panie Grayson, to pan nie pozostawił mi wyboru. Pan podpisał odbiór listów adresowanych do Lisy i pan zmienił jej numer telefonu, abym nie mogła się z nią skontaktować. — Teraz jednak dałem pani jej nowy numer i obiecałem współpracować z panią, jak tylko sobie pani zażyczy. — Lisa na pewno doceni pańskie dobre chęci. — Mam nadzieję. Ma pani dzieci, pani Suarez? — Trzy córki. — Gdyby ktoś zrobił którejś z nich krzywdę, z pewnością chciałaby pani taką osobę ukarać. — Zrobiłabym co w mojej mocy, aby wykorzystać w tym kierunku wszelkie możliwości, jakie przewiduje prawo. Jeśli to ma pan na myśli. — Czasami działam bardziej bezpośrednio, ale dziś na przykład dzwonił mój adwokat i zalecił mi, abym przyjął wysuniętą przez towarzystwo ubezpieczeniowe ofertę ugody z doktor Baldwin... bez orzekania o winie. Uznał, iż w kontekście świeżo ujawnionego faktu, że Lisa brała środek odchudzający, możemy nie być w stanie przekonać ławy przysięgłych o winie doktor Baldwin. Ja w każdym razie jestem przekonany, że to ona jest odpowiedzialna za kalectwo mojej córki i za śmierć mojego wnuka. — Z pewnością ma pan prawo do takiej opinii. — Moja córka nie podziela tego w stu procentach. — Opierając się na ustalonych aktualnie faktach, nie sądzę, by należało się zbytnio usztywniać w poglądach. — Pani Suarez, co właściwie pani wie? Teraz Rosa sięuśmiechnęła. Popatrzyła na przemykające kilkaset metrów niżej światła. — Panie Grayson, gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, że niemądrze jest omawiać szczegóły nieskończonego dochodzenia z kimkolwiek, jeśli nie jest to absolutnie nie do uniknięcia. — No tak. Pani katastrofa w San Francisco... Rosa gwałtownie się ku niemu odwróciła. — Pan należy do tego typu ludzi, przed którymi nauczyłam się chronić. Nie lubię, jak się mnie sprawdza, panie Grayson. Sam fakt, że zaczął pan to robić, mógł zagrozić mojej pracy. — Zapewniam, że moi ludzie są mistrzami w dyskretnym prowadzeniu dochodzeń. Mają wielkie doświadczenie w tym zakresie. — Nie wątpię. Jeśli naprawdę są tacy dobrzy, chyba poznał mnie pan na tyle, że doskonale pan rozumie, jak mało sensu ma dalsze prowadzenie tej dyskusji. — Wiem, że pani bezpośredni przełożony byłby wściekły, dowiedziawszy się, iż dysk przestał pani dokuczać, a jednak nie zechciała go pani o tym powiadomić. Rosa wbijała wzrok w Graysona. Jej policzki płonęły. — Panie Grayson, widzę, że zasługuje pan w pełni na krążącą o panu opinię. Jeśli chce pan zwalić potęgę swojego imperium na głowę sześćdziesięcioletniej kobiety... proszę bardzo. Zapewniam, że istnieje na świecie niewiele kłopotów, których nie próbowano mi sprawić, niech pan jednak nie zapomina, że i ja mogę panu przysporzyć trosk. Willis Grayson przez chwilę się jej przyglądał. Nagle roześmiał się, wyciągnął rękę i poklepał Rosę po ramieniu. — Pani Suarez... kiedy skończy pani to dochodzenie i odejdzie ze służby państwowej, może zastanowi się pani nad pracą u mnie? Rozdział 31 25 października Był kwadrans po ósmej. Sarah wjechała pożyczonym accordem na pas zjazdowy i metr po metrze zaczęła wjeżdżać do tunelu Williama Callahana. — Ovelas — powiedziała Rosa, wskazując na kierowców o ponurych twarzach, walczących o każdy metr miejsca w strumieniu pojazdów. — Barany. — Robi to szczególne wrażenie, jeśli weźmie się pod uwagę, że główny strumień ruchu idzie w przeciwnym kierunku. Jechały z Rosą na lotnisko po Kena Mulhollanda. Pracując nad osoczem krwi Lisy Grayson, wirusolog CDC coś odkrył, ale nacisk, jaki na niego wywierano, tak się nasilił, że musiał przekazać szefowi Rosy Suarez wszystkie szczegóły dotyczące bostońskiego śledztwa i przestać pomagać jej,w jakikolwiek sposób.
— W tej sprawie jest zbyt wiele egocentrycznych zawiłości — stwierdziła Rosa. — Mój szef chce iść do grobu, wierząc w to, że zrujnowałam mu karierę. Jestem szczerze przekonana, że wolałby, aby sprawa się nie wyjaśniła, nie zależy mu na odkryciu prawdy. Ken jest dość odporny na kopniaki ze strony przełożonych, ale nie chcę spowodować jakichkolwiek kłopotów. Ma żonę i dwójkę małych dzieci i utrzymuje ich sam. Dlatego ubłagałam go, abyśmy jak najwięcej robili tutaj, na miejscu. Uczestniczył w części mojego nieszczęsnego dochodzenia w sprawie BART, niektóre raporty z hodowli, które pozmieniano, pochodziły z jego wydziału, i od tego czasu ma podobnie jak ja niewiele zaufania do prowadzonej w naszej firmie polityki. Wziął urlop, by do nas przylecieć. Zorganizował współpracę z kolegą, który siedzi przy komputerze gdzieś w Atlancie... za pomocą modemu wejdą do bazy danych i urządzeń elektronicznych w jego laboratorium. Będzie pracował na wydziałowych komputerach, ale z odległego miejsca. — I potrzebuje od nas jedynie pokoju z komputerem kompatybilnym z IBM? — I modemu. — No to mamy wszystko, co trzeba. Glenn Paris udostępnił nam gabinet w dziale przetwarzania informacji. — Bez zadawania pytań? — Bez zadawania pytań. Roso, uważasz, że sprawa jest istotna? — Przez cały czas sądziłam, że najbardziej prawdopodobnym... choć nie jedynym... wyjaśnieniem pojawienia się DIC, jest jakaś infekcja, odpowiem więc: tak, uważam, że dzisiejszy dzień może się okazać bardzo interesujący i pełen wydarzeń. Tydzień, który właśnie minął, też był pełen wydarzeń. Zaczął się od zaskakującej decyzji Mutual Medical Protective Organization, by zawrzeć ugodę. Potem Rosa Suarez poleciała na Long Island, by pobrać krew Lisie Grayson. Wreszcie — poprzedniego dnia — Sarah wysłała do MMPO list, w którym oficjalnie poinformowała, że nie godzi się na ugodę w wysokości dwustu tysięcy dolarów bez orzekania o winie. Oznajmiała, że albo powództwo przeciwko niej zostanie całkowicie odrzucone, albo będzie się procesować na własny koszt. Nie będzie żadnej ugody pozasądowej. Wjechała na zjazd prowadzący na lotnisko. Poranne chmury zaczynały się rozwiewać. Dzień, w ciągu którego temperatury miały osiągnąć nieco ponad dwadzieścia stopni, zapowiadał się rewelacyjnie. Sarah powinna załatwić kilka spraw w klinice i popracować w bibliotece, nie była jednak wyznaczona do żadnego zabiegu, postanowiła więc jak najwięcej czasu spędzić z Rosą i wirusologiem. — Mamy jeszcze pięć minut — powiedziała Sarah, zatrzymując się na poziomie, gdzie wysiadali pasażerowie Delty. — Zatrzymam się tutaj. Mam nadzieję, że nie będzie musiał czekać na bagaż. — Chyba nie powinien. Ma zarezerwowany powrót za dziesięć czwarta. Rosa pobiegła do terminalu. Wkrótce potem pojawiła się znowu, trzymana pod ramię przez radosnego, irumianego na twarzy osobnika, którego wzrost znacznie odbiegał od przeciętnego, a przy niej wyglądał na olbrzyma. Z kącika ust zwisała mu zakrzywiona fajka z pianki morskiej i w sumie wyglądał nie jak naukowiec a jak burmistrz bawarskiego miasteczka. Kiedy przejechali tunel Sumnera i znaleźli się z powrotem w mieście, Sarah wiedziała już dlaczego Rosa mówiła o zawodowym poświęceniu Kena Mulhollanda z podziwem graniczącym z zachwytem. — We krwi tvojej pani nie ma zbyt wiele naszego małego wirusowego przyjaciela, ale jest tam na pewno. Żyje i kopie — stwierdził z akcentem wskazującym na środkowy zachód. — Na razie, zanim wymyślimy coś bardziej naukowego, mówimy na niego „George". Choć wcale nie byłoby nieprawidłowo nazywać go „Georgia". Pierwszy dowód, jaki uzyskaliśmy, był pośredniej natury... przeciwciało antywirusowe, niepasujące do niczego, co znajduje się w katalogach. Mamy teraz parę zdjęć naszego koleżki, zrobionych pod mikroskopem elektronicznym. Przystojniak. Bohater przedpołudniowego seansu. Mógłby się zmieścić w grupie adenowirusów. Dziś zajmiemy się dokończeniem rozkładu na czynniki pierwsze jego DNA, już teraz jest jednak pewne, że jego sekwencja DNA jest identyczna z sekwencją z poprzedniej próbki osocza Lisy Grayson. Kiedy dotrzemy do szpitala, doktor Baldwin? — Za dziesięć minut. Może mniej. Jeśli jednak zwraca się do mnie osoba, której jestem winna tak wielką wdzięczność, to będę się upierać przy Sarah. — No więc, Sarah, i ty. Roso... może wykorzystajmy czas jazdy i przedstawię
wam, z czym tak naprawdę mamy do czynienia i co spróbujemy dziś osiągnąć. Cieszę się, że zdecydowałem się popracować tutaj, bo będzie mi znacznie łatwiej działać, mając świadomość, że nikt nie zagląda mi przez ramię. Odłączyłem monitor komputera w naszym laboratorium, modem jest schowany pod stertą papierów. Mój szef... a raczej twój. Roso... może stać metr od biurka i nie będzie miał pojęcia, że wyciekają dane. — Dziękuję, że zechciał pan narazić się na tyle trudności — powiedziała Sarah. — To zwykła ostrożność. Rosa jest gwiazdą i sądzę, że nadszedł czas, aby poza mną dowiedziało się o tym jeszcze kilka osób. A więc, nie ma najmniejszej wątpliwości, że Lisa Grayson ma jakiegoś rodzaju infekcję wirusową o ukrytym obrazie. — To jakiś nietypowy wirus? — spytała Rosa. Mulholland pokręcił głową. — Dość. Kiedy podłączymy wasz komputer, zaraz się zabierzemy do dokończenia analizy DNA George'a, ale już teraz mogę powiedzieć, że nie spotkałem się z niczym takim w żadnym piśmiennictwie. Może to oczywiście być coś występującego w naturze, nam nieznanego, choć wątpię. Prędzej bym stawiał na sztuczny wytwór ludzkich rąk. Przy odrobinie szczęścia dowiemy się tego do obiadu. — I co potem? — spytała Sarah. — Jeśli zakończymy sekwencjonowanie DNA i w dalszym ciągu będziemy uważać, że to raczej twór człowieka, a nie Boga, chyba nadejdzie czas na przyśpieszony kurs dotyczący sprawy Diamond przeciwko Chakrabarty. — Co to znaczy? Wirusolog z szacunkiem skinął głową w kierunku Rosy. — Hm... chodzi o głodne bakterie, zjadające rozlaną ropę naftową. Podejrzewam, że jeśli dojdziemy do tego etapu, Rosa wszystko pani wyjaśni, ona to bowiem nas z tym tematem zapoznała. Zanim jednak będzie można wykorzystać sprawę Diamond przeciwko Chakrabarty, musimy zdobyć szczegółowy biochemiczny obraz George'a. Sarah zatrzymała się przed bramą BCM. — Chcemy tylko coś zostawić, Joe — skłamała strażnikowi. — Wrócimy za pół godziny, może nawet mniej. Znalezienie miejsca do parkowania na terenie kampusu nigdy nie było wielkim problemem, ale przejazd przez bramę zazwyczaj wymagał przebiegłości i pomysłowości. Tego dnia Sarah sprzyjało szczęście. Znalazła wolne miejsce do parkowania zaraz za Budynkiem Thayera. — Witamy w Bostońskim Centrum Medycznym, doktorze Mulholland. Po drugiej stronie kampusu robotnicy ustawiali barierki wokół przestarzałego, rozpadającego się Budynku Chiltona. — To ten budynek do wyburzenia? — spytała Rosa. — O ile dobrze zrozumiałam, ma się zapaść w sobie — odparła Sarah. — W najbliższą sobotę. Komunikat prasowy szpitala podaje, że specjalista, który się tego podjął, jest najlepszy w swoim fachu na świecie. Twierdzi, że za barierki nie spadnie ani jedna cegła. — Będzie niezłe przedstawienie — stwierdził Mulholland. — Niemal wszystko, co się tutaj dzieje, to wielkie przedstawienie. Głównym twórcą tej atmosfery jest Glenn Faris, prezes zarządu, ten, który udostępnia nam dziś komputer. Tym razem kazał nawet zbudować trybuny. Zbiera też pieniądze, robiąc loterię o prawo do naciśnięcia przycisku urządzenia, które spowoduje eksplozję. Osobiście kupiłam pięć losów. — Brzmi bardzo podniecająco — stwierdziła Rosa. — Jeśli będę wtedy jeszcze w okolicy, może do ciebie dołączę. O północy byli bliscy identyfikacji stworzonego przez człowieka, rekombinowanego wirusa DNA, którego Mulholland nazwał George. Poza pięciominutową przerwą na przeciągnięcie się i wyprawę do toalety wirusolog nie ruszył się sprzed ekranu. Rosa Suarez siedziała po jego prawej ręce; była nie mniej zaaferowana dopełniającą się układanką. Za pomocą kalkulatora obliczała różne ewentualności i robiła notatki w bloku z żółtymi kartkami, jakich używają adwokaci. Sarah, która czasami czuła się jak piąte koło u wozu, wychodziła i wracała, kilka razy poszła do kliniki odwiedzić swoich pacjentów, próbowała także coś przeczytać w związku z artykułem, który pisała. Za każdym razem wracała do małego gabinetu z kawą albo colą i herbatnikami. Rosa za każdym razem grzecznie odmawiała poczęstunku, który za każdym razem pochłaniał Mulholland, nawet nie odrywając oczu od ekranu, by spojrzeć, co je.
Był młodszy od Rosy o mniej więcej dwadzieścia lat, ale od razu było widać, że oboje uwielbiają ze sobą pracować. Sarah oceniała, że ich wspólny iloraz inteligencji wynosi jakieś trzysta. Może nawet więcej. Poczuła ukłucie złości na myśl o ludziach, którzy mieli czelność, byli na tyle aroganccy i pozbawieni moralności, by spaprać wyniki prowadzonych przez Rosę i Mulhollanda badań w sprawie BART. — No to jest — stwierdził w końcu Mulholland, nie odrywając wzroku od ekranu — następna sekwencja: A T, A T, C G, A T. A T: adenina i tymina; CG: cytozyna i guanina. Pary tworzących DNA nukleotydów. Z kursów w akademii medycznej Sarah pamiętała co nieco o strukturze, funkcji i replikacji DNA, ale przebywająca z nią para — pracująca razem z biochemikiem z Atlanty — poruszała się na wyżynach tematu. Siedząca po drugiej stronie modemowego połączenia specjalistka z Atlanty — niejaka Molly — użyła specyficznych enzymów do pocięcia wirusa na maleńkie segmenty. Segmenty te identyfikowano, a następnie komputer sekwencjonował je w celu odtworzenia złożonej, trójwymiarowej struktury podwójnej helisy DNA, tworzącej — najogólniej mówiąc — wirusa. Po każdej nowej porcji danych Mulholland i Rosa robili przerwę, aby uzupełnić model, który tworzyli na ekranie, a potem porównać wynik z katalogiem znanych wirusów. Sarah patrzyła znad kanapki z kiełbasą, jak Ken Mulholland dyktuje Rosie ostatnią sekwencję fosfatów i deoksyrybozy. To wszystko, co napisała, Ken. To, co masz, to cały George. Skończyłam... i umieram z głodu. Powodzenia Molly Wiadomość na ekranie zniknęła po chwili, zastąpiona rysunkiem Gary'ego Larsona, na którym dwóch zwariowanych naukowców patrzyło przez mikroskop, sami znajdując się pod wielkim obiektywem gigantycznego mikroskopu. Rosa przysunęła sobie klawiaturę i zajęła się ostatnim porównaniem wirusa z wszelkimi innymi, znanymi nauce. Po kilku minutach pokręciła głową. — Nie ma go. Mulholland potarł oczy i odwrócił się wraz z fotelem do Sarah. — George jest jakimś gatunkiem adenowirusa, ale pododawano mu elementy. — Jest zmanipulowany za pomocą inżynierii genetycznej — dodała Rosa. — No es de Dios. Nie jest tworem boskim. Pytanie, jakie się teraz nasuwa, brzmi: kto go stworzył i czy George ma coś wspólnego z DIC? — Diamond przeciwko... — Sarah próbowała sobie przypomnieć drugie nazwisko, ale Mulholland ją uprzedził. — Chakrabarty. Roso, chcesz wyjaśnić? — Nie. Ty powiedz. — Jest zbyt skromna — stwierdził Mulholland. — Jak chcesz. D przeciwko C to proces wyznaczający zasady postępowania w wypadku patentowania nowych form życia. Ananda Chakrabarty był mikrobiologiem i pracował w General Electric. Na początku lat siedemdziesiątych dokonał genetycznej manipulacji występującej w przyrodzie bakterii Pseudomonas aeniginosa. Powstały wwyniku ingerencji zarazek był w stanie spożywać i trawić szereg węglowodorów występujących w ropie naftowej, przerywać wiązania chemiczne i w ten sposób zamieniać niebezpieczne odpady w karmę dla ryb. Odkrycie mogło być warte kilkaset milionów dolarów, ale Amerykański Urząd Patentowy odmówił wynalazcy opatentowania bestii. W latach osiemdziesiątych Sąd Najwyższy zmienił decyzję, uznając w zasadzie, że nie ma różnicy między skonstruowaniem lepszej pułapki na myszy a stworzeniem kolejnego mutanta. — Jak może to nam pomóc? — Możliwe, że wcale nam nie pomoże, ale jest pewna szansa — odparł Mulholland. — W tym momencie pojawia się Rosa. Ponieważ jak grzyby po deszczu wyrastały firmy chcące się zajmować inżynierią genetyczną, więc z dużym prawdopodobieństwem należało się spodziewać wybuchu epidemii spowodowanej zmutowanymi zarazkami. Znany z literatur wirus Andromeda pochodził z kosmosu, teraz jednak nie trzeba szukać kłopotów aż tak daleko, tak więc Rosa dogadała się z urzędem patentowym, że będzie dzielił się z nami informacjami w tym zakresie. Za każdym razem, kiedy opatentowana zostaje nowa forma życia, dowiadujemy się o tym. — Prawo nakazuje, aby opis patentu był na tyle dokładny, by dało się zidentyfikować nową formę życia i zreprodukować ją przez fachowca w warunkach laboratoryjnych — wyjaśniła Rosa. — Obecnie większość fimi zajmujących się
inżynierią genetyczną współpracuje bezpośrednio z nami, przekazując opisy nowych mikrobów, często nawet informują nas o wszystkim w trakcie prac rozwojowych, byśmy jak najszybciej mieli kompletne dane w naszych bazach. — Zdumiewające — stwierdziła Sarah. — Tak więc możecie teraz zajrzeć do bazy danych w Atlancie i stwierdzić, czy istnieje wirus, który znaleźliście? Dużo macie skatalogowanych form życia? — Nie uwierzyłabyś jak wiele. — Chcecie sobie przedtem zrobić przerwę? Na dojechanie na lotnisko będziemy potrzebowali przynajmniej godziny — powiedziała Sarah. — W takim razie zjem na pokładzie — odparł wirusolog. — Czy już jadłem? Nieważne. Dzięki temu, że cudem udało nam się przekonać Wuja Sama, aby wydał na naszą zabawkę masę pieniędzy, nie powinno to potrwać zbyt długo. Roso, będziesz czynić honory? — Seria mi placer — odparła Rosa. — Sarah, zaczniemy od największego podobieństwa, czyli od zastosowanego pierwotnie wirusa. Napisała na ekranie: Adenowirus i wcisnęła ENTER. — Potem będziemy się przebijać do coraz drobniejszych szczegółów. Jeśli znajdziemy jakieś podobieństwo, gra się zakończy. Najprawdopodobniej komputer mógłby wszystko przeprowadzić sam, ale uwielbiam tę przygodę. — Uwielbia tę przygodę — powiedział niczym echo Mulholland. Kawałek po kawałku Rosa wpisała sekwencję DNA George'a i poprosiła bazę danych w Atlancie o porównanie. Sarah była naprawdę zaskoczona, z iloma rekombinowanymi wirusami dokonywano porównania. A inżynieria genetyczna była dopiero w powijakach! Liczba wchodzących w rachubę wirusów błyskawicznie malała. — No dobrze... — mruknęła Rosa. — Następna porcja danych powinna oddzielić mężczyznę od chłopców. Wpisała kolejną sekwencję George'a i po sekundzie albo dwóch na ekranie pojawił się napis: Brak odpowiednika — Cholera jasna... — szepnęła Rosa. Ledwie skończyła, na ekranie pojawił się kolejny napis: Możliwy błąd literowy — sprawdź prawidłowość wpisu albo powtórz procedurę — Musimy znaleźć tę programistkę i dać jej podwyżkę — stwierdził Mulholland. — Nigdy nie umiałam pisać na klawiaturze — mruknęla Rosa, sprawdziła notatki, po czym znów wpisała sekwencję DNA. — Następnym razem każę wszystko robić komputerowi. Nie minęło dziesięć sekund, a na ekranie zaczęły się pojawiać informacje. Nieznany pasuje do numeru dostępu ACX9934452; prawdopodobieństwo zgodności: 100%. Aby kontynuować, wpisz numer dostępu i swoje hasło dostępu. — Trafiony zatopiony — stwierdziła Rosa. Zrobiła, czego żądał komputer centralny. Niemal natychmiast George otrzymał nowe imię i nowy dom. CRV113 — BIOVir Corporation, 4256 New Park, Cambridge, MA 02141, (617) 445-1500; Patent USA 5 665 297; RDV332,210 (1984). Adenowirus powiązany genami wytwarzającymi trombinę tromboplastynę. Potencjalne zastosowanie: szybkie gojenie się ran, hemostaza. Brak dalszych informacji. Rosa popatrzyła na Sarah. Mina pani epidemiolog była jednocześnie triumfująca i ponura. — Trombina — powiedziała. — Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to czynnik numer dwa w kaskadzie krzepnięcia krwi. — Tromboplastyna też jest czynnikiem krzepnięcia krwi — powiedziała Sarah z podnieceniem. — Roso, to jest to! Wiem, że się nie mylę! Rosa wybierała już numer do firmy BlOVir. — Bułka z masłem — powiedziała, odłożywszy słuchawkę po krótkiej rozmowie. — Jestem jutro na dziesiątą rano umówiona z doktorem Dimitrim Athanpulosem, prezesem BIOVir Corporation. — Chętnie poszłabym tam z tobą, ale mam zabieg i dyżur pod telefonem — stwierdziła Sarah. — Na szczęście ja nie mam takich obowiązków, a żonie i dzieciakom przyda się nieco odpoczynku ode mnie — stwierdził Mulholland. — W życiu nie zrezygnuję z
uczestnictwa w czymś takim. Czy twoja gospodyni ma gościnny pokój? — Jeśli nie ma — oznajmiła Rosa — to moje łóżko jest podwójne. Rozdział 32 w kwestii przyszłości zawodowej „Czarny Kot" Daniels kroczył po cienkim lodzie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sarah odrzuciła decyzję Rogera Phelpsa z MMPO, z propozycją ugody. Stwierdziła, że albo powództwo zrezygnuje ze wszystkich stawianych jej zarzutów i nie zostaną wypłacone pieniądze za wyrażenie zgody na ugodę, albo będzie się procesować za własne pieniądze. Matt zdecydował się dalej ją reprezentować mimo rozwijającej się z dnia na dzień miłości do klientki. Przyznał się wreszcie wobec samego siebie, że najchętniej widziałby sprawę już zakończoną. W głębi duszy żałował, że Sarah nie powiedziała: „Zapłaćcie mu. Zapłaćcie człowiekowi dwieście tysięcy i zamknijcie cały teatrzyk. Chciałabym poświęcić trochę czasu na poznanie tego faceta i mieć z głowy proces". Plastikowa kula do przepowiadania przyszłości, leżąca na jego biurku, służyła głównie jako przycisk do papierów. Dostał ją w prezencie od Harry'ego na Dzień Ojca kilka lat temu. Praktyczna część jego umysłu mówiła mu, że jest to tylko zabawka — napełniony wodą kawał plastiku, w którego środku pływa ośmiobok. Produkowano ten gadżet od lat i sprzedano go w milionach egzemplarzy i nie było możliwości, aby akurat ten miał większą moc jasnowidzenia niż którykolwiek z pozostałych egzemplarzy, które opuściły fabrykę. — Wygramy? — spytał, trzymając kulę w dłoni. Pomyślał sobie, że gdyby ktokolwiek wiedział, ile ważnych decyzji podjął po konsultacji z plastikową kulą, prawdopodobnie zostałby już dawno wykluczony z grona adwokatów. Zapytaj później jeszcze raz, mówiła kula. Jak należało się spodziewać, Roger Phelps był wściekły, że Sarah odrzuciła ofertę ugody i zdecydowała się procesować dalej. Matt doskonale wiedział, że jej opór wywołał w MMPO wątpliwości co do sensu wydania dwustu tysięcy dolarów, które Phelps polecił im poświęcić dla sprawy. Wątpliwości te utrzymają się z pewnością przez kilka najbliższych miesięcy — albo lat, co zależało od momentu rozpoczęcia się procesu. Jeśli w jego wyniku Sarah przegra i będzie musiała zapłacić wielkie odszkodowanie, Phelps stanie się bohaterem dnia, jeśli jednak Sarah wygra, dla wszystkich okaże się jasne, że chciał zmarnować dwieście kawałków, a nawet dla kogoś z jego charakterem i arogancją byłby to twardy orzech do zgryzienia. Matt uświadamiał sobie również to, że sam gra o stawkę wcale nie mniejszą od Phelpsa. Na początek będzie musiał wystawiać Sarah rachunki — aby zachować pozory, w razie gdyby zaczęto kwestionować jego motywy i etykę. Jeśli przegrają, będzie można go oskarżyć o nakłonienie Sarah do kontynuacji procesu w celu wyciągania od niej pieniędzy, a jeśli wygrają, najlepszą rzeczą, z jaką mógł mieć nadzieję się wywinąć, będzie trochę pozytywnych głosów w prasie. Praktycznie biorąc, cały ostatni jego dochód pochodził z tej sprawy. Było oczywiście jasne, że bez względu na to czy wygrają, czy przegrają, to jego ostatnia sprawa od MMPO — najbogatszej w stanie firmy ubezpieczeniowej. Z powodu uporu Phelpsa w kwestii ugody to, co zaczęło się dla Matta jako szansa na wielki przełom zawodowy, okazało się przepaścią. Złapał energicznym ruchem rękawicę i piłkę i zaczął maszerować po gabinecie. Ponieważ miał praktycznie do końca wykorzystane limity na kartach kredytowych, a większość czasu spędzał nad sprawą Sarah, zakup biletu dla Hary'ego, by mógł polecieć na wschód na Święto Dziękczynienia albo Boże Narodzenie, wiązał się z niezłą gimnastyką. Gdyby zostawiono go w spokoju, prawdopodobnie mógłby wygrać sprawę Sarah i trochę zarabiać na innych przypadkach. Dlaczego, do diabła, Phelps nie zostawił go w spokoju?! Przecież jego honorarium pozostałoby znacząco poniżej dwustu tysięcy dolarów, a powództwo Mallona powoli się kruszyło. Dlaczego Phelps tego nie dostrzegł? Powoli zaczęło mu świtać, że coś w całej tej sprawie śmierdzi. Niestety nie umiał dokładnie określić co. Jak Phelps mógł zakładać, że rodziny Alether Worthington i Constanzy Hidalgo nie zażądają podobnych sum? Należało uznać niemal za pewnik, że to zrobią, tak więc koszt decyzji Phelpsa nie wynosił dwieście, ale sześćset tysięcy. Biorąc pod uwagę, że powoli rozwijała się sensowna linia obrony, a także to, co odkryła Rosa Suarez, zaoferowanie sześciuset tysięcy dolarów było potężnym wotum
nieufności. Coś w tym wszystkim było nie tak. Maszerował przez pięć minut, uderzając piłką o wnętrze dłoni. Ciągle nie był w stanie jasno określić źródła swego niepokoju — było to coś w rodzaju krążącej mu po głowie myślowej mgiełki. Kolejny raz przeanalizował przebieg przesłuchania Petera Ettingera. Wiele godzin — praktycznie większość godzin pracy w minionym tygodniu — spędził na czytaniu i powtórnym czytaniu grubego na pięć centymetrów dokumentu. Sporo tekstu znał już na pamięć. Może tak naprawdę nie dręczyło go zachowanie Rogera Phelpsa, lecz coś, co powiedział Ettinger... Uderzenia piłki o rękawicę były głośne jak wystrzały z rewolweru. Wnętrze dłoni zaczynało boleć. Rytuał, jaki zawsze stosował do rozwiązywania problemów, zaczynał grozić pęknięciem kości dłoni, przerwanie go nie wchodziło jednak w rachubę. „Czarny Kot" Daniels nigdy nie przerywał swych rytuałów, dopóki całkiem nie zawodziły. Będzie musiał wsadzić sobie w rękawicę gąbkę — jak robił, gdy grał z Rickym i chłopakami. Lepiej byłoby oczywiście, gdyby udało mu się wziąć w garść i uderzać nieco słabiej. Co go tak bardzo dręczyło? Niezwykły układ słów w którejś z odpowiedzi Ettingera? Odwołanie się do czegoś nietypowego? Co to było... Zaskrzeczał interkom. — Panie Daniels, wychodzę — powiedziała Ruth. — Pamięta pan, umawialiśmy się, że mogę wyjść wcześniej. — Nie, zapomniałem, ale nie ma sprawy. Idź. Na pewno mówiłaś o tym. Baw się dobrze. Ruth stanowiła kolejny problem, który trzeba będzie rozwiązać. Pracowała dla niego od pierwszego dnia istnienia kancelarii i uważał, że powinien być wobec niej lojalny, nie zrobiła jednak nic, aby przestać paplać na każdy możliwy temat z klientami. Oddźwięk, jaki w związku z tym docierał od niektórych, bywał żenujący. Poza tym w obecnej sytuacji mogło się okazać, że będzie musiał wybierać między zapłaceniem jej pensji a kupnem biletu dla Harry'ego. Niech cię cholera. Phelps! — Panie Daniels, co miał pan na myśli, mówiąc, bym się dobrze bawiła? Jestem umówiona u dentysty. Nikt nie bawi się dobrze u... — Ruth, mam! — Słucham? — Dentysta! O to chodzi! To mnie dręczyło. Daj sobie podwyżkę... nie raczej weź sobie wolny dzień. Sekretarka ze zdziwieniem wymamrotała podziękowanie, Matt jednak tego nie słyszał. Rzucił rękawicę i piłkę na krzesło i zaczął przeglądać stenogram przesłuchania. Tym razem nie szukał wypowiedzi Petera Ettingera, lecz Mallona. Znalezienie odpowiedniego miejsca zajęło mu dwadzieścia minut, ale było warto. D.: Wysyłka też? E.: W oddzielnym budynku, ale tak, też się tam znajduje. Tak, wysyłamy z terenu Xanadu. D.: Panie Ettinger; jak wielką furę pieniędzy zarabiacie na tym proszku? E.: Sprzeciw. Peter, nie odpowiadaj. Panie Daniels, forma i treść tego pytania to amatorszczyzna... w języku baseballowym, który może lepiej pan rozumie, nazywa się to: „ liga z zadupia". Do tej chwili brałem poprawkę na to, że... pomijając źle naprostowany ząb trzonowy albo coś w tym stylu... jest to pana pierwsza sprawa dotycząca błędu w sztuce lekarskiej... Matt wziął żółty flamaster i zakreślił słowa Mallona. Jakim sposobem jego przeciwnik mógł wiedzieć, że dotychczas prowadził jedną sprawę o błąd w sztuce lekarskiej, a ponadto być zorientowanym, o co w niej chodziło? Istniała tylko jedna odpowiedź na to pytanie. Matt wziął słuchawkę i zadzwonił do Mutual Medical Protective Organization. — Poproszę z panem Phelpsem. Mówi adwokat Matt Daniels... Phelps, niech pan posłucha... rozmawiałem z Sarah Baldwin i jest gotowa zmienić stanowisko w sprawie ugody. Może byśmy porozmawiali o tym we dwóch jutro z samego rana? O ósmej, w moim biurze? Doskonale, Roger... wspaniale. Wszystkim chyba ulży, jeśli wreszcie wyjaśnimy niektóre kwestie. — Odłożył słuchawkę i dodał do siebie: — A w pierwszym rzędzie dowiemy się, dlaczego właśnie mnie wyznaczyłeś do tego procesu... Matt znowu wziął do ręki plastikową kulę. — Czyżbym był durniem dziesięciolecia, nie zauważywszy, co ze mną wyprawiają? — spytał na głos. Odpowiedź brzmiała jednoznacznie: TAK!
CRV113 — obecność we krvi Lisy Grayson w chwili wystąpienia DIC oraz trzy i pół miesiąca później. Sarah siedziała w dyżurce pielęgniarek na oddziale ginekologii i położnictwa i napisała w notesie: CRV113. CRV113 — sztuczny wirus wyprodukowany wiele lat temu w laboratorium w Cambridge. Musiała pójść na obchód i uzupełnić opisy historii chorób, ale odkrycie wirusa sprawiało, że nie była w stanie na niczym innym się skoncentrować. Pielęgniarki w dalszym ciągu starały się jej unikać. Doskonale zdawała sobie sprawę z ich chłodu — zawsze żle to na nią wpływało — dziś jednak nie odczuwała tego tak boleśnie. Kawałki wreszcie zaczynały się układać w całość. Zbliżał się koniec koszmaru. CRV113 — stworzony w celu przyśpieszania krzepnięcia krvi. Zakażenie czymś takim musiało być odpowiedzialne za rozwinięcie się DIC u Lisy. — Doktor Baldwin... Pielęgniarka, która się do niej odezwała, Joannę Delbanco, była mniej więcej w wieku Sarah. Swego czasu miały niezły kontakt, raz nawet poszły we dwie na kolację, teraz jednak nie zamieniały ze sobą ani jednego „zbędnego" słowa. Kolejna ofiara CRV113. — O, cześć, Joannę! — powiedziała Sarah z przesadną przyjacielskością. — Doktor Baldwin, ma pani gościa. Kobieta. Koniecznie chciała się z panią zobaczyć, jest bardzo zdenerwowana. Zaprowadziłam ją do dyżurki. Nie chciała powiedzieć, o co chodzi. — Dziękuję... — pielęgniarka odwróciła się i zaczęła odchodzić — ...ci... Dyżurka lekarska znajdowała się w końcu korytarza. Idąc szybkim krokiem w jej kierunku, Sarah przerzuciła w myślach listę kobiet, które mogłyby zechcieć ją nagle odwiedzić. Nie znajdowała się na niej Annalee Ettinger. — Boże, jak się cieszę, że jesteś — zaczęła Annalee. Leżała na wąskiej kozetce, ubrana w koszulę nocną i pikowany szlafrok. Podciągnęła wysoko kolana. Na policzkach błyszczały jej ślady po strużkach łez. Sarah usiadła obok niej i odruchowo położyła dłoń na ciężarnym brzuchu Annalee. Nawet przez szlafrok czuła silny, nieregularny skurcz macicy. — ściskaj mnie za rękę, aż przejdzie — powiedziała. — Nie | bój się, Annalee. Wszystko będzie dobrze. Minęła niemal minuta, zanim skurcz w brzuchu Annalee zaczął słabnąć. W tym czasie Sarah obliczała — za punkt wyjścia biorąc konferencję prasową z piątego lipca — w jakim stadium ciąży jest jej przyjaciółka. Uznała, że w trzydziestym trzecim, może trzydziestym czwartym tygodniu. — Jak często masz skurcze? — Co osiem, może dziewięć minut. Pojawiały się sporadycznie od tygodni, ale teraz występują regularnie od dwunastu godzin. — Wody odeszły? — Nie. — Gorączka, dreszcze? — Nie. — Jakieś krwawienia? — Nie. — Gdzie jest Taylor? — Nie uwierzysz... w Afryce Wschodniej. Zespół przedłużył tournee o dwa tygodnie. Nie wiem dokładnie, gdzie są dziś. Z powodu tych skurczów chciał odwołać wyjazd i zostać w domu, ale kazałam mu jechać. Głupio postanowiłam. — Rozluźnij się, Annalee. Nie miej do siebie pretensji. Nic złego nie zrobiłaś. Co z Peterem? — On... nie wie, gdzie jestem. Odmówił przywiezienia mnie do szpitala, choć powiedziałam mu, że jest za wcześnie na poród. Skończyło się na tym, że zadzwoniłam do przyjaciółki i uciekłam przez okno. Czekała już na ulicy i przywiozła mnie tutaj. Sarah, Peter oszalał. — Jej oczy wypełniły się łzami. — W domu siedzą dwie akuszerki, które sprowadził z Mali, i dały mi jakiś napar, który miał zahamować poród. Raz wymieniłam twoje nazwisko i wybuchnął jak szaleniec. Powiedział, że jeśli się z tobą z jakiegokolwiek powodu spotkam, mogę nie wracać do domu. Sarah wzięła łkającą, przerażoną dziewczynę w ramiona. — Annalee, nie myśl o Peterze ani o niczym innym. Myśl tylko o dziecku. Zdecydowanie zaczął się poród, a jest na to jakieś sześć, siedem tygodni za wcześnie. Musimy zadbać o przyjęcie dziecka, lecz nie jest to sytuacja kryzysowa. Najlepiej by było, gdyby udało nam się namówić dziecko na pozostanie jeszcze przez kilka tygodni tam, gdzie jest.
— Co mam zrobić? Możesz powstrzymać poród? Nie jestem ubezpieczona, Peter płacił za... Sarah, chyba nadchodzi kolejny skurcz... — W porządku, Annalee, spokojnie... — szepnęła Sarah i pogłaskała przyjaciółkę po czole. — Poproszę o jeden skurcz i jedno pytanie na raz. Popatrzyła na zegarek. Sześć i pół minuty od ostatniego skurczu. Tym razem — być może pod uspokajającym wpływem Sarah, Annalee zamknęła oczy i spokojnie oddychała, czekając, aż skurcz przejdzie. — Annalee, nie martw się ubezpieczeniem. Niczym się nie martw. Każę cię przyjąć, przyślę ci kogoś z naszego oddziału. Może uda mi się nawet ściągnąć szefa. Nazywa się Snyder. — Co zrobi'.' — Podejrzewam, że podłączy cię pod kroplówkę i poda leki, które zahamują skurcze i przedłużą ciążę. Ostateczna decyzja będzie zależała od wyników badań. Mamy sposoby określenia nie tylko twojego stanu, ale także stanu rozwoju dziecka... konkretnie, w jakim stopniu ma wykształcone płuca. Stan rozwoju płuc dziecka jest czynnikiem decydującym o tym, czy można pozwolić kobiecie urodzić przed czasem. — Możecie określić stan rozwoju płuc dziecka w moim brzuchu'.'' — Możemy. Udaje nam się to nawet całkiem nieźle. Annalee podciągnęła się wyżej i objęła Sarah za szyję. — Wiedziałam, że powinnam do ciebie przyjechać. Wiedziałam... Sarah zadzwoniła na centralę i poleciła wezwać Randalla Snydera. Następnie zadzwoniła do izby przyjęć i poprosiła, aby ktoś stamtąd zjawił się na ginekologii. Na koniec zajęła się osłuchiwaniem serca płodu. — Dziecko jest w świetnej formie — powiedziała po chwili. — W idealnej. — To wspaniale. Czuję, jak kopie. Sarah, nie dzwoń do Petera. — Dzieciaku, przecież pracuję dla ciebie, a to oznacza, że ty wydajesz polecenia. Mimo wszystko zastanowiłabym się na twoim miejscu, czy nie należałoby go jakoś zawiadomić, że wszystko z tobą w porządku. Nie musisz mówić, gdzie jesteś. Bardzo cię kocha... to mnie nie znosi. — Jego problem. Wiesz, kiedy rozmawiałaś przed chwilą przez telefon, przyglądałam ci się i myślałam o tym, jak wspaniałe rzeczy umiesz robić, i przypomniałam sobie, jaka byłaś, kiedy u nas zamieszkałaś. — I co? — Określmy to tak, że pokonałaś długą drogę. Cholernie długą... Sarah znów objęła Annalee. Pomijając niezbyt wydatny brzuch i powiększone piersi, na jej ciele nie było praktycznie żadnego wybrzuszenia, żadnej luźnej skóry, warstwy tłuszczu — niczego. — Annalee, ty też jesteś członkinią Klubu Długiej Drogi — powiedziała, starając się z całej siły ukryć niepokój. — Jeszcze jedno... kiedy brałaś ten preparat odchudzający i ile czasu to trwało? — Mniej więcej cztery lata temu, przez jakieś trzy miesiące. Doktor Singh przetestował już wtedy preparat na próbce ochotników, Peter uznał jednak, że zanim zgodzi się na łączenie jego nazwiska z proszkiem, chce go sprawdzić na dziesięciu albo dwunastu osobach, które zna. Wszyscy razem schudliśmy z pól tony. Dlaczego pytasz? Coś jest z tym środkiem nie tak? — Nie, jedynie głośno myślałam. Nie ma w nim nic złego. Absolutnie. — Mam nadzieję, bo biorąc pod uwagę liczby, które ostatnio oglądałam, od chwili rozpoczęcia intensywnego marketingu przed siedmioma miesiącami zrobiło to samo kilkaset tysięcy ludzi. — Wiem — odparła Sarah, której przed oczami stanął obraz chirurgicznego pojemnika z nierdzewnej stali, w którym leży poczerniała, obcięta ręka młodej kobiety. — Wiem. Rozdział 33 26 października Kiedy Matt przyjechał do swojego biura piętnaście po siódmej, czuł przypływ nervowej energii, podobnej do tej, która budziła się w nim w dniach meczów. Przed wyjazdem do pracy przebiegł pięć kilometrów — był to element treningu, jaki sobie narzucił po tym, jak Sarah biła go na głowę, kiedy biegali po Chinatown. Przeczytał także kilka artykułów w „Globe" i dział sportowy „Heralda", a także przez kwadrans grał w baseball przy komputerze — wersja firmy Nintendo była niezwykle realistyczna i był zdecydowany choć raz w życiu wygrać z
Harrym. Po czterech żmudnych, otumaniających miesiącach elementy niezrozumiałej układanki pod tytułem „Grayson przeciwko Baldwin" zaczynały się powoli łączyć w całość. Rosa Suarez i wirusolog z CDC zidentyfikowali genetycznie zmanipulowany wirus, krążący w krwiobiegu Lisy Grayson, i wytropili źródło jego pochodzenia — firmę po drugiej stronie rzeki, w Cambridge. Wirus, określony przez Korporację BIoVir mianem CRV113, został stworzony do przyśpieszania krzepnięcia krwi i leczenia ran. Za kilka godzin Rosa i Mulholland mieli umówione spotkanie z dyrektorem laboratorium. Mogło się oczywiście okazać, że twór BIOViru nie ma związku z DIC Lisy Grayson, ale biorąc pod uwagę jego przeznaczenie, możliwość taka wydawała się mało prawdopodobna. Przy odrobinie szczęścia jeszcze w tej godzinie swe miejsce w układance mógł znaleźć kolejny fragment. Matt odrobił wszystkie lekcje, na które starczyło mu czasu, i w myśli kilka razy przećwiczył scenariusz. Nadszedł czas na przedstawienie. Jeśli Matt nie strzelał kulą w płot, Roger Phelps miał dwie pięty achillesowe: arogancję i chciwość. Sztuka będzie polegała na odsłonięciu obu słabych punktów albo przynajmniej jednego z nich bez wzbudzenia jego podejrzeń. Gdyby się to nie udało, trzeba będzie przejść do planu B — frontalnego ataku, jaki Matt zastosował z maestrią wobec Tommy'ego Szeto. Na wspomnienie tamtej chwili aż go zabolało w kroczu. Właśnie nerwowo sięgał po rękawicę i piłkę, gdy cicho zapukano i do przedsionka wszedł Phelps. — Daniels? — Jestem tutaj. Wejdź, Roger. Inspektor miał na sobie trzyczęściowy garnitur Przez chwilę stał przy drzwiach, udał, że puka, po czym wszedł do gabinetu. Matt doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo gogusiowatego wyglądu Phelps jest wyrachowany i inteligentny i należy być bardzo ostrożnym podczas rozmowy z nim. Zaproponował kawę i wskazał krzesło przed biurkiem. — No więc... — zaczął Phelps — mamy zmianę nastroju, tak? — Doktor Baldwin trochę przestraszyła perspektywa stawania przed sądem. — Może pan mówić Sarah. Dotarły do mnie plotki, że znacie się... wystarczająco dobrze, aby mówić sobie po imieniu. — Roger, co, do diabła, mam odpowiedzieć na taką uwagę? — Nic. Jest atrakcyjna... chociaż chłopczyca. Nie potępiałbym pana, gdyby pan z nią kręcił. Od startu okazuje, kto tu rządzi i panuje nad sytuacją — pomyślał Matt. Facet jest dobry. Cholernie dobry, — Prawdę mówiąc, Roger, przeszło mi to przez głowę, ale, proszę mi uwierzyć, nic się w tym zakresie nie stanie przed zamknięciem sprawy. — Bystre. Czy to dlatego chce pan ugody? — Może. Jak mówiłem, naprawdę uważam, że moglibyśmy wygrać. — Z naszej strony nie jesteśmy tego aż tak pewni. Młoda, ładna kobieta z martwym niemowlakiem i kikutem ramienia to cholernie przekonujący argument dla ławy przysięgłych, a kiedy ława decyduje na korzyść powództwa, wyznacza duże sumy. — Rozumiem. — Cieszę się. No to co ma pan do zaoferowania? — W imieniu mojej klientki jestem gotów zaakceptować pańską ofertę ugody bez orzekania o winie, martwi mnie jednak nieco pewien związany z tym procesem problem. Chodzi o moją reputację. Media dość mocno roztrąbiły sprawę Grayson przeciwko Baldwin i jeślibym wygrał, prawdopodobnie byłbym na kilka lat z góry ustawiony zawodowo... jeżeli nie dzięki zleceniom z MMPO, to na pewno zgłosiliby się inni ubezpieczyciele albo sami klienci. Każdy wie, że na oskarżaniu lekarzy można znacznie lepiej zarobić niż na ich bronieniu. — I co? — Potrzebowałbym od pana gwarancji, że będzie mnie pan polecał. Może pana firma mogłaby mi dać jakąś zaliczkę? — Panie Daniels, dobrze pan przecież wie, że nie robimy takich rzeczy. — Kiedyś zawsze jest pierwszy raz. Proszę mi uwierzyć... za odpowiednią sumę mogę być tak dobry albo tak kiepski, jak pan sobie tylko zażyczy. Uwaga ta — rzucona mimochodem — najwyraźniej trąciła czułą strunę. Phelps zbladł, zaraz jednak odzyskał równowagę. — Chyba najlepiej będzie, jeśli na tym pan skończy—powiedział. Matt odsunął się
od biurka i gestem wyrażającym zmęczenie potarł oczy. — Roger... potrzebuję pańskiej pomocy. Nieźle trzęsę się ze strachu, mówiąc panu coś takiego, ale mam problemy finansowe... dość poważne. — Sądziłem, że był pan wielkim gwiazdorem baseballu. — Nigdy nie byłem wśród najlepszych, poza tym kilka lat temu namówiono mnie na stuprocentowo dochodowy interes z nieruchomościami i... no cóż, nie wypalił. Wie pan, jak to jest. Teraz mam jeszcze płynność, lecz ledwo ledwo. Jak powiedziałem, potrzebuję pańskiej pomocy. — Przykro mi. Nic się nie da zrobić. Nie dam zaliczki, lecz... będę o panu myślał przy następnych sprawach. Matt widział w oczach Phelpsa podejrzliwość. Niełatwo było mu podstawić nogę. — Wie pan co? — powiedział w końcu Matt. — Jest pewne pytanie, które ciągle sobie zadaję. Brzmi ono: „Dlaczego właściwie Roger Phelps powierzył ci tę sprawę?". Zwłaszcza że miałem zmierzyć się z Mallonem, mistrzem w zakresie oskarżeń o błąd w sztuce lekarskiej. Dlaczego? W końcu... ciągle nie umiałem się domyślić przyczyny, a pytanie nie chciało zniknąć... zacząłem to i owo sprawdzać. Wiedział pan, że Jeremy Mallon ma większe doświadczenie niż jakikolwiek inny bostoński adwokat, specjalizujący się w sprawach o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej? Tak jakby nie znał słowa „ugoda". — Teraz chce iść na ugodę. — Wie pan, czego jeszcze się dowiedziałem? — ciągnął Matt, nie reagując na słowa Phelpsa. Miał nadzieję, że jeśli będzie mówił wystarczająco szybko i odpowiednio autorytatywnie, Phelpsowi nie przyjdzie do głowy, że gra va bangue. — Dowiedziałem się, że ani jeden adwokat, który występował przeciwko Mallonowi w tego rodzaju sprawach, nie miał więcej doświadczenia ode mnie. Ani jeden! Rozumie pan teraz, co mam na myśli, mówiąc, że mogę być tak słaby, jak tylko pan sobie zażyczy. Roger, nie chcę procentu od przyznanych przez ławę przysięgłych odszkodowań ani niczego w tym stylu. Nie jestem chciwy. Zaliczka wystarczy. Jakaś gwarancja, że interes będzie się toczył tak, bym nie był stratny. — Daniels, nie podobają mi się takie insynuacje, poza tym wszystko, co pan mówi, to kompletny nonsens. Mallon właśnie zamierza zawrzeć ugodę. — Bo inaczej by przegrał — powiedział Matt z lodowatym spokojem. — Wie o tym i pan o tym wie. Roger, niech się pan zastanowi, nie chcę pana ukrzyżować, chcę z panem pracować. Potrzebuję współpracy z panem. Phelps przez chwilę mu się przyglądał, wyraźnie rozpatrywał| argumenty za i przeciw. W końcu się odezwał: — Idź pan do diabła. A niech cię cholera... pomyślał Matt. Nie pozostawało nic innego, jak przejść do planu B. Wstał, wsunął dłoń w rękawicę, i zaczął lekko uderzać o nią piłką. — Dowody szybko się znajdą, Roger. Każda komisja nadzorcza z adwokatury, której członkowie będą umieli zliczyć do trzech, doda kilka faktów i wskaże na pana. — Zaczął mocniej uderzać piłką. — Ile procent z przyznanych przez ławę przysięgłych odszkodowań Mallon panu oddaje? Piętnaście procent? — Daniels, oszalał pan. — Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Mallon wiedział o dentyście... mojej jedynej dotychczas tego rodzaju sprawie. Wspominałem o niej kilku ludziom ze szpitala, ale nienawidzą Mallona jak psa i nie ma takiej możliwości, żeby mu o tym powiedzieli. Pan to zrobił. Mallon potrzebował kolejnego pacana, przeciwko któremu występując, mógłby wywalczyć któreś z rzędu wysokie odszkodowanie, i dał mu pan mnie na pożarcie. Matt odwrócił się plecami do inspektora do spraw rozpatrywania roszczeń. Improwizował, ale nie miało to większego znaczenia. — Nie ma pan na to żadnego dowodu. Ani grama... Matt zawirował na palcach stopy i bez wahania rzucił piłkę w stronę Phelpsa. Inspektor nie miał czasu na jakąkolwiek reakcję. Piłka przemknęła obok jego głowy, może pięć centymetrów od ucha, i roztrzaskała szkło osłaniające plakat z widokiem Bostonu nocą. Kiedy Phelps padł na dywan, odbita od ściany piłka wracała już w kierunku Matta. — Jezu! — zawył. — Oszalał pan! — Na szczęście jeszcze umiem dokładnie rzucać. Matt złapał piłkę w gołą dłoń i płynnym ruchem odrzucił ją w kierunku krzesła, na którym jeszcze przed chwilą siedział Phelps. Oparcie z wiśniowego drewna rozłupało się, jakby zrobione było z drzewa balsy.
— No, Roger, ile Mallon panu płaci? Phelps próbował wstać, Matt pchnął go jednak z powrotem na podłogę. Złapał piłkę i zaczął się cofać. Inspektor chował się za biurkiem. — Te rzuty to moja specjalność, Roger, lecz obiecuję, że będę rzucał, dopóki nie trafię albo aż zabraknie mi mebli. Spróbował pan zrobić ze mnie kolejną ofiarę, niestety tym razem nie wyszło. W zamian za to chcę wejść w układ. Chcę zostać kawałkiem tego miłego oszustwa, które prowadzicie z Mallonem. — Idź do diabła! — Jak pan chce. Teraz chyba rzucę z pełnym zamachem. Rezerwowi miotacze... jak ja... rzadko tak rzucają, trochę ćwiczeń zawsze się przydaje. Poza tym po co mi ten przycisk do papierów tuż przy pańskiej głowie? — Oszalałeś, człowieku!!! — No to proszę... idziemy na remis, kochani! Koniec dziewiątej rundy. Bazy zajęte, dwa auty. Oto jak Daniels rzuca z pełnym rozmachem... — Zaczekaj! — Nie ruszaj się, Rog. — Matt zamarł w pól ruchu, z piłką na wysokości barku. — Mów! — Już mówię! Ma pan rację. Mam z Mallonem układ. Mówi mi, kiedy ma dobrą sprawę, i wyznaczam... eee... — Powiedz, Roger, „wyznaczam nieudacznika". — Niedoświadczonego adwokata. — Potem odmawiasz pójścia na ugodę i nalegasz na proces z ławą przysięgłych. Pięknie, Roger, po prostu pięknie. Mallon przegrał któryś z tych procesów? — Nie. — Do dziś. Ile dostajesz? — Nic twój interes. Mogę wstać? — Drodzy kibice, atmosfera jest tak gęsta, że można by kroić powietrze nożem — powiedział Matt, naśladując głos stadionowego sprawozdawcy. — Kolejne przejście to punkt. Uderzenie pałkarza to punkt. Biegacze przesuwają się o kilka kroków... Daniels zaraz rzuci... — Jedną trzecią z jego czterdziestu procent. Matt opuścił rękawicę. — Trochę się uzbiera. Phelps wstał i starannie zaczął strzepywać z ubrania drzazgi i okruchy szkła. — Posłuchaj... — powiedział, cały czas hiperwentylując — chcesz wejść w układ, to wejdziesz. Daj mi tylko kilka dni na dopracowanie szczegółów. Matt wyjął dłoń z rękawicy. — Słowo? — Tak, tak. Masz moje słowo. Jesteś kompletnym wariatem, wiesz o tym? — Chcę mieć coś od ciebie w ciągu tygodnia. — Nie martw się. — Nie mam powodu. Phelps zaczął się wycofywać do drzwi. — Naprawdę — wydukał. — Nie ma się czym denerwować. — Roger, może zacząłbyś od zapchania mi gęby częścią sumy z tej ugody? Proponujesz dwieście tysięcy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że Mallon będzie reprezentował pozostałe dwie rodziny i uzyska takie same kwoty, co więc powiesz na połowę z twojej jednej trzeciej z czterdziestu procent Mallona? To by było... chwileczkę... czterdzieści tysięcy. Nieźle, jak na tępego ciołka, co? — Pewnie, jasne... kiedy sprawy zostaną zamknięte. Teraz daj mi tylko stąd wyjść... — Proszę bardzo. — Ot tak? — Ot tak. Ufam ci; jak mówisz, że jesteśmy dogadani, to jesteśmy dogadani. — Matt czekał, aż Phelps otworzy drzwi i w ostatniej chwili dodał; — Oczywiście, będę ci musiał doliczyć dwa dolary i dziewięćdziesiąt osiem centów za pamiątkową kopię taśmy. Uśmiechając się, rozchylił marynarkę. Przy pasku miał minimagnetofon — tuż obok zajęczej łapy i wąskiej, błękitnej kokardki. Doktor Dimitri Athanoulos, prezes BIOViru, kordialnie przywitał Rosę Suarez i Kena Mulhollanda. Jego gabinet z widokiem na rzekę znajdował się na trzecim piętrze dość starego budynku — typowego pokazowego, mającego świadczyć o rozwoju techniki budowlanej gmachu z cegły i szkła z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Prezes, którego Rosa oszacowała na pięćdziesiąt parę lat, był przystojny i bardzo kulturalny. Jego gęste, sfalowane włosy nabrały koloru kitla
laboratoryjnego. — Pracujecie państwo oboje w Ośrodkach Zwalczania Chorób Zakaźnych? — zaczął. — Tak — odpowiedziała Rosa. — Jestem epidemiologiem, Ken mikrobiologiem. — Jeśli się nie mylę, wirusologiem. — Niektórzy tak by to określili. — Z Duke. — To było dwanaście lat temu — odparł Mulholland, wyraźnie zaskoczony. — Jeśli dobrze pamiętam, przeprowadził pan znakomite badania dotyczące zakażenia bakteriofagami wirusa tytoniu. — Jeszcze trochę pogłaska pan moje ego i się rozpuszczę — odparł Mulholland. — Sam jestem z wykształcenia biochemikiem, ze specjalnością DNA, zawsze jednak interesowałem się wirusami... bakteriofagami — powiedział Athanoulos. — Przez trzy lata, od ukończenia akademii do objęcia tutaj stanowiska, dość intensywnie rozwijałem swoje zainteresowania w tym zakresie, niestety... jak to powiedzieć... w dość utajniony sposób. Rosa, widząc, jak szybko obaj mężczyźni nawiązują kontakt, doszła do wniosku, że niezależnie od ogłady dyrektora BIOViru, znacznie poważniej traktuje on mężczyzn niż kobiety. Decyzja Kena, aby pozostać na noc, mogła się okazać kluczem do kolejnego przełomu w śledztwie. Przez następne minuty siedziała więc cierpliwie i nie odzywając się słowem, śledziła pogawędkę dwóch naukowców o ciekawostkach związanych z ich zainteresowaniami. W końcu się wyprostowała i odchrząknęła. Athanoulos natychmiast zrozumiał aluzję. — No tak... — powiedział —jak BIOVir może pomóc naszym przyjaciołom w Atlancie? — Jestem od kilku miesięcy w Bostonie, gdzie prowadzę śledztwo w sprawie trzech niewyjaśnionych przypadków ginekologicznych, które zdarzyły się w Bostońskim Centrum Medycznym — odparła Rosa. — Chodzi o lekarkę, która podała pacjentkom toksyczne zioła, tak? — La potentia de las prensa — westchnęła Rosa. — Władza prasy. Panie doktorze, wbrew temu, co przeczytał pan wraz z milionami czytelników w gazecie, nie wygląda na to, by te zioła odegrały zasadniczą rolę w tym dramacie... aczkolwiek muszę przyznać, że ewentualność taka nie została jeszcze wykluczona. Ken, chciałbyś streścić panu wyniki swoich dotychczasowych badań? — Dimitri — powiedział Mulholland — Rosa jest przesadnie skromna, ale to ona wykonała piekielną robotę przy analizie tych przypadków. Przez lata była najlepszym inspektorem terenowym CDC. — Proszę kontynuować. — Przysłała mi próbkę osocza jednej z ofiar DIC... tej, która przeżyła. Przeprowadziliśmy hodowlę wirusów i zidentyfikowaliśmy antyciała wskazujące na zapalenie. Wczoraj skończyliśmy sekwencjonować DNA zarazka. Jego skład okazał się zgodny z wirusem stworzonym w pańskim laboratorium. Grube brwi Athanoulosa uniosły się. Mulholland podał mu wydruk z opisem CRV113 i dyrektor laboratorium szybko go przejrzał. — Przejdźmy do działu małp naczelnych — powiedział. — Pierwszy raz słyszę o takim wirusie. Data patentu dotyczy okresu, zanim pojawiłem się tutaj, ale moim zdaniem, jeśli mieliśmy do czynienia z takim tworem jak CRV113, to przestaliśmy się nim zajmować. Jestem pewien, że obecnie go nie wytwarzamy. Od chwili objęcia przeze mnie stanowiska koncentrujemy się na wirusach produkujący ch gamma globuliny i określone hormony. Czegoś takiego jak CRV113 na pewno nie produkujemy. Cletus Collins jest szefem działu małp od momentu otwarcia BIOViru w latach osiemdziesiątych i jeśli ktokolwiek będzie coś wiedział o CRV113, to na pewno on. Pojechali windą do podziemi. Rosa poczuła zapach zwierząt, jeszcze zanim otworzyły się drzwi. Ściany wyciszonego korytarza zostały zrobione ze szkła — na pierwszy rzut oka widać było, że grubego. Za szybami stały długie szeregi klatek, praktycznie w każdej znajdowała się małpa. Podłogę sprzątał zgarbiony, stary mężczyzna. Athanoulos postukał w szkło. — Gdzie jest Clete? — spytał. Starszy pan wysilał się, by odczytać pytanie z warg dyrektora, i po chwili uśmiechnąl się. Wskazał palcem w głąb korytarza i poruszył ustami, jakby mówił: „w rekreacyjnym". Athanoulos otworzył drzwi na końcu korytarza i we troje weszli do szklanej klatki o wysokości mniej więcej trzech metrów i powierzchni półtora na półtora. Klatka znajdowała się w ogromnym pomieszczeniu, wysokim na dwa piętra i wypełnionym zabawkami, linami, pniami drzew oraz poręczami do wspinania
się. Pośrodku pomieszczenia stał Cletus Collins — dość dobrze wyrośnięty szympans siedział mu na plecach, drugi — mniejszy — uczepił się jego nogi. Rosa doszła do wniosku, że z powodu charakterystycznej budowy ciała i rysów Collins bez trudu mógłby zostać uznany za któregoś ze swoich podopiecznych. Ken Mulholland najwyraźniej zauważył to samo. — Zadziwiające... — mruknął pod nosem. — W rzeczy samej — zgodził się Athanoulos. — Jestem zaskoczony, że pozwała mu pan się tak bardzo zbliżać do małp. — Z powodu wirusów, których są nosicielami? Zapewniam pana, Kenneth, że po tylu latach ma w sobie wszystkie te wirusy. — Pochylił się do mikrofonu w ścianie i powiedział: — Clete, moglibyśmy cię na chwilę prosić? Mężczyzna uwolnił się od zwierząt i podszedł do nich. Gdy Athanoulos przedstawił gości z Atlanty, na twarzy nadzorcy pojawił się niepokój. — Traktujemy nasze zwierzęta dobrze, bardzo dobrze — powiedział z akcentem ze środkowego zachodu, znacznie wyrażniejszym od akcentu Mulhollanda. — Codziennie z nimi ćwiczymy. Dbam o nie, jakby były moją rodziną. Naprawdę! — Panie Collins, nie jesteśmy przedstawicielami żadnej organizacji dbającej o prawa zwierząt — powiedziała Rosa. — Chcemy się dowiedzieć czegoś o badaniach, które prowadzono tu kilka lat temu z użyciem wirusa zakodowanego jako CRV113. Miał związek ze... — Skrzepami. Znam to badanie. — Istnieją jakieś dokumenty na ten temat? — spytał Athanoulos. — Kto wie? Powinny być. Przynajmniej zapiski o zwierzętach. Prawdopodobnie w starej metalowej szafie w archiwum przy bojlerowni. — Nie wiedziałem nawet, że istnieje takie archiwum. — Przerwane projekty, w większości. Nikt się nimi nie interesował. — Ja się interesuję. Mógłbyś nas tam zaprowadzić, Clete? — Pewnie. Zaczekajcie w zewnętrznym korytarzu, pozamykam koleżków w klatkach. Drapią po twarzy i gryzą wszystkich poza mną i starym Stanem od klatek. Trójka naukowców obserwowała zza szklanej osłony, jak Clete prowadzi dwie małpy do klatek i zamyka je. Rosa mogłaby przysiąc, że zanim jedna z nich zlazła Collinsowi z karku, pocałowała go w policzek. — Lubiłem Fezlera — powiedział Collins, kiedy szli do zapomnianego archiwum — ale nienawidziłem tych cholernych eksperymentów, które robił z moimi małpami. Na pewno nie jesteście z żadnej firmy zajmującej się prawami zwierząt? Naprawdę dobrze dbam o naszych koleżków. Naprawdę. Źle się czuję, kiedy... no wiecie... nie wyrabiają się. — Proszę się o nic takiego nie martwić — powiedziała Rosa. — Kto to jest Fezler? Collins zaczął przerzucać klucze na kółku, na którym mogło ich być ze sto. Znalazł odpowiedni za drugą próbą. — Warren Fezler. CRV sto trzynaście był jednym z jego projektów. Wyhodował w sumie kilkanaście wirusów. O ile wiem, żaden nie zadziałał jak trzeba. Szkoda, że jego robota nie polegała na zabijaniu małp... zrobiłby wtedy karierę. Chrapliwy śmiech Collinsa przerwał atak kaszlu. Rosa odruchowo cofnęła się o krok. Ciekawe, ile chorób nabawił się przez te lata pracy. Wcisnął klawisz w ścianie i zapaliło się światło, ukazując niewielki, betonowy pokoik, w którym stało sześć metalowych szafek na akta. — Fezler nie byl zbyt dobry w robieniu dokumentacji, ale pracował jak szatan. W weekendy. Siedział do drugiej w nocy. W wakacje. Dla starego Warena czas się nie liczył. — Jestem tu tylko dyrektorem... — mruknął Athanoulos, wyraźnie skonsternowany. — Dlaczego miałbym wiedzieć, że to pomieszczenie istnieje? Albo o tym, że zatrudnialiśmy kiedyś zabójcę małp o nazwisku Fezler? — Co się działo z małpami? — spytała Rosa, kiedy Collins jednym ze swoich kluczy otworzył szafkę na akta. — Po prostu chorowały i zdychały. Fezler przedtem je znieczulał, w dziwny sposób nacinał skalpelem i ściągał trochę krwi. Potem obserwował, jak szybko i dokładnie goją się rany. — Przejrzał jedną z szuflad, nic tam jednak nie znalazł i przeszedł do następnej. — Na pewno nie jesteście z żadnej świranckiej grupy ochrony zwierząt? — Nie — odparła Rosa. — W zasadzie nie umiem powiedzieć, co się działo z małpami. Po prostu się kurczyły i zdychały. Nie było to jednak efektem specjalnych działań, to wiem na
pewno. — Przeszukał drugą szufladę i przeszedł do trzeciej. — Fezler lubił małpy. One też go lubiły. Był jedynym poza mną i Stanem, którego polubiły. Zawsze kiedy był z nimi w rekreacyjnym, wkładał ochronne ubranie, ale, jeśli dobrze pamiętam... bez względu na ubranie... ani razu go nie ugryzły. Ani razu. Bawiły się z nim jak ze mną. Lubiły podskakiwać mu na brzuchu. A powiem wam... miał bebech jak się patrzy. Może dla szympansów było to jak chodzenie po księżycu'.' Jego śmiech ponownie zamienił się w kaszel. — Jakieś kłopoty? — spytał Athanoulos, ciągle jeszcze poirytowany, a teraz dodatkowo niecierpliwy. — Nie ma teczek. Tu na górze napisano, że powinny być. Na dodatek z moim charakterem pisma. — Mogą być gdzie indziej? — Jeśli pan tak sądzi, to mnie pan nie zna. Sprawdzę... zajmie to nieco czasu, ale sprawdzę. — Proszę to zrobić — powiedział Athanoulos. — Popytam o tego Fezlera kolegów i techników z laboratorium. — Proszę też popytać personel niższy — poprosiła Rosa. — Clete, wie pan, kiedy Warren Fezler odszedł z BIOViru? — Powiedziałbym, że przynajmniej sześć lat temu. Może więcej. Nie wiem dokładnie dlaczego. Moim zdaniem zachorował. — Czemu pan tak sądzi? — Nie jestem pewien. — Clete podrapał się w brodę w sposób, w jaki mogłaby to zrobić małpa. — W ciągu krótkiego czasu z grubasa pozostała prawie skóra i kości. Moim zdaniem dlatego odszedł. Szympansy przestały na nim skakać, bo nie było na czym. Rosa i Mulholland wymienili szybkie spojrzenia. Poprzedniego wieczoru pokazała mu pamiętnik Constanzy Hidalgo i podzieliła się z nim wiadomością, że hidalgo, Alethea Worthington oraz Lisa Grayson bardzo schudły. — Dowiem się wszystkiego, co będzie możliwe, o tym kurczącym się człowieku i jego pracy — stwierdził Athanoulos, gdy po wyjściu z archiwum szli korytarzem. — I jak najszybciej skontaktuję się z państwem. — Będziemy bardzo wdzięczni — powiedziała Rosa, była jednak myślami gdzie indziej. Analizowała fakty i w którymś momencie jej oczy gwałtownie się zwęziły. Kiedy doszli do wind, zatrzymała się, szybko odwróciła i krzyknęła do Cletusa Collinsa: — Clete, czy pamięta pan jeszcze coś niezwykłego w Warrenie Fezlerze? Jakąś nietypową cechę? — Nie bardzo rozumiem... — Nadzorca małp nagle szeroko się rozpromienił. — No jasne! Chyba wiem, co ma pani na myśli. Śmiesznie gadał. Nie umiał dobrze wypowiadać słów... zwłaszcza kiedy się zdenerwował albo coś w tym stylu. On... nie pamiętam, jak to się nazywa, ale wie pani... — Wiem, Clete. Jąkał się, tak? — O tak, dokładnie. Jąkał się. Zacinał się jak Świnka Porky. Rozdział 34 27 października — To jedna z sal porodowych na naszym oddziale — powiedziała Sarah. — Dla kobiet, które sobie tego życzą i u których nie ma zagrożenia komplikacjami, mamy także nieco mniej formalną salę. Pokażę ją państwu później. Trójka studentów trzeciego roku przestępowała z nogi na nogę i nerwowo lustrowała sprzęt monitorujący, błyszczące urządzenie do znieczulania i stół do rodzenia. Przed zakończeniem dziesięciotygodniowego stażu na oddziale ginekologiczno położniczym każdy z nich będzie musiał samodzielnie odebrać poród, od początku do końca, a być może nawet kilka. Ponieważ obowiązujący w BCM rotacyjny system stażowy pozwalał przyszłemu lekarzowi na większy kontakt z konkretnymi przypadkami klinicznymi niż w większości pozostałych szpitali, dlatego odbywanie stażu w BCM stało się bardzo popularne. Jednym z obowiązków Sarah jako przyszłego szefa rezydentów na oddziale miała być opieka nad studentami. — Czy ktoś ma w tej chwili jakieś pytania? — spytała. — Odbieracie porody w domu? — Tak. Zajmuje się tym dwoje rezydentów, a w razie pojawienia się jakichś
problemów pomagają im lekarze etatowi. Nie było sensu dodawać, że jedną z tych osób była ona, ale została poproszona przez naczelnego rezydenta, aby zrezygnowała z tej formy pracy do chwili wyjaśnienia wysuniętych pod jej adresem oskarżeń. — Słyszałem o pani metodach pracy, a jestem zainteresowany terapiami niekonwencjonalnymi — odezwał się drugi student. — Uczy pani akupunktury? — Dotychczas nie miałam niestety czasu na prowadzenie kursów, jeśli jednak jest pan tym zainteresowany, zapraszam do naszej kliniki bólu. Później przekażę państwu mój rozkład zajęć. Jeszcze coś, zanim przejdziemy do oddziału opieki ambulatoryjnej? — Tak — powiedział trzeci student, patrząc w głąb korytarza. — Ten mężczyzna, który właśnie wyszedł z jednego z tamtych pokoi... czy to ten sam, który zajmuje się odchudzaniem za pomocą ziół? Sarah gwałtownie się odwróciła. Peter Ettinger właśnie wyszedł z pokoju Annalee i kroczył wielkimi krokami w jej stronę. Przyciśnięte do ud dłonie miał zwinięte w pięści, twarz purpurową i tak ściągniętą wściekłością, że wyglądał jak szczerzący się lampart. Studenci jak jeden mąż cofnęli się o krok. Sarah zmusiła się do pozostania na miejscu. — Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?! — warknął Peter. — Dlaczego muszę szukać mojej córki po całym mieście'.'' — Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, zapraszam do gabinetu. — Nie ma potrzeby o czymkolwiek rozmawiać. Chcę, aby moja córka została natychmiast wypuszczona z tej... tej marnej namiastki szpitala. Czym ją, do diabła, szpikujesz? — Peter, proszę... chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli usiąść i porozmawiać jak dorośli ludzie. Ettinger popatrzył na studentów, których plakietki identyfikowały jako żółtodziobów z trzeciego roku. — Dlaczego? — spytał wyniośle. — Obawiasz się, że te medycznie dziewicze umysły mogłyby zostać splamione, gdyby się dowiedziały, co wyprawiasz z pacjentkami? Powiedz im, o co właściwie chodzi. Powiedz im dokładnie, co wlewasz w ciało mojej córki. No mów! Chętnie posłucham. Sarah zagryzła dolną wargę i zastanawiała się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nie miała szansy na udane starcie z kimś tak impulsywnym, wściekłym i charyzmatycznym jak Peter. Jego odraza do konwencjonalnej medycyny sprawiła, że szlifował swoje argumenty w trakcie niezliczonych prezentacji i dyskusji, a teraz zapędził ją w kozi róg. Kilka metrów dalej dwie pielęgniarki zatrzymały się, by popatrzeć na widowisko. Albo rozpoznały Petera, albo wyczuwały niepewność Sarah, w każdym razie nie robiły nic, by zainterweniować. Sarah wzięła głęboki, uspokajający oddech i odwróciła się do studentów. Chcesz walki, Peter? No to będziesz ją miał. — Córka pana Ettingera, Annalee, to dwudziestotrzyletnia/iara jeden, gravida zero — powiedziała obojętnym głosem. — Oznacza to, że jest to jej pierwsza ciąża. D.o.m... data ostatniej menstruacji... nieznana, badanie USG oraz inne badania wskazują jednak na to, że jest w trzydziestym czwartym tygodniu ciąży. Płód jest żeński, ma szacunkowo dwa tysiące czterysta gramów. Annalee została przyjęta na nasz oddział przedwczoraj, w trakcie przedwczesnego porodu, ze skurczami następującymi w okresach od piętnastu do siedmiu minut. Błony są nieuszkodzone, szyjka macicy zamknięta i nietoksyczna, to znaczy, że nie stwierdzono objawów zakażenia. Funkcja owodni, wykonana wczoraj, wykazała stężenie czynników powierzchniowo czynnych płodu nieco poniżej normalnego. Oznacza to, że gdyby teraz zaczęła rodzić, płuca płodu powinny to przejść w dobrym stanie. Ale każdy dzień spędzony in utero daje mu większą szansę. — Odwróciła się nieco w stronę Petera, szczęśliwa, że pozwolił jej dojść tak daleko, nie przerywając. — Jej osobistym lekarzem jest doktor Snyder, ordynator oddziału położniczo ginekologicznego. Próbuje zatrzymać akcję terbutaliną, agonistą betaadrenergicznym. Jak na razie pacjentka reaguje dość dobrze, choć regularne skurcze macicy utrzymują się. A teraz, panie Ettinger, jeśli pan pozwoli, musimy iść na oddział opieki ambulatoryjnej. Doktor Snyder jest na terenie szpitala i jeśli ma pan jeszcze pytania, proponuję skontaktować się z nim. — Wezwałem karetkę — odparł Ettinger. — Omówiłem sytuację z córką i życzy sobie natychmiast opuścić szpital. Jestem w trakcie organizowania dla niej badań w
White Memoriał, po których wrócimy do domu. Sarah zatkało. — Nie wierzę, że się zgodziła. — Jeśli chcesz, spytaj ją sama. Agoniści betaadrenergiczni... dobre sobie. — Patrzył na studentów z pogardą. — Lekarskie podręczniki ani wasze modne badania nie dają żadnej odpowiedzi... kryje się ona w umysłach i duszach waszych pacjentów. Nie zamykajcie swoich umysłów przed tą wiedzą, to po jakimś czasie kariery zawodowej zrozumiecie, co mam na myśli. Pewnego dnia, kiedy wasz przełożony każe wam podać pacjentowi lek, do którego używania przekonał go przedstawiciel handlowy tej czy innej firmy farmaceutycznej, odwrócicie się do niego i zadacie proste pytanie: „dlaczego?". — Panie Ettinger, kontakt z pańskimi poglądami dotyczącymi ich przyszłego zawodu jest dla tych studentów na pewno wielką przyjemnością, ale mnie proszę wybaczyć — powiedziała Sarah, walcząc z poczuciem rozpaczy. — Idę do Annalee. Sama. Jeśli mi pan w tym przeszkodzi, wezwę ochronę. — Bardzo proszę — odparł zadowolony z siebie Ettinger. —-Wątpię, by kolejny raz udało ci się zmienić jej zdanie. Kiedy zaspokoisz ciekawość i będziesz pewna, że chce opuścić to miejsce, proszę o natychmiastowe dostarczenie mi wypisu. Studenci wymieniali się zdziwionymi, pełnymi zażenowania, spojrzeniami. Sarah była zaskoczona pewnością siebie Ettingera. Była ciekawa, co powiedział Annalee... cojej obiecał... by zgodziła się opuścić BCM. Musiał naprawdę wytoczyć poważne argumenty, inaczej... W tym momencie Annalee Ettinger zaczęła krzyczeć. — O mój Boże! Ratunku! Boże, pomocy! Pomóżcie mi!!! Pielęgniarki, Sarah i Ettinger pomknęli w kierunku pokoju Aimalee jak jedna sfora, studenci byli metr za nimi. Cały korytarz przepełniał piskliwy wrzask Amialee. Sarah pierwsza znalazła się na sali. Annalee leżała na boku, kopiąc nogami i żałośnie zawodząc. Wlew dożylny był wyrwany, a płynąca z przedramienia krew nasączała prześcieradło, rozlewając się po nim coraz większym purpurowym kręgiem. — Moje ręce! — wyła Annalee. — Strasznie bolą! Obie! — Wezwać doktora Snydera — poleciła natychmiast Sarah. Szybko nałożyła rękawiczki, chwyciła ręcznik i przycisnęła go do miejsca, skąd z żyły wysunęła się igła. Próbowała utrzymać Annalee na boku, aby ciężka, wypełniona płynem macica nie uciskała głównej tętnicy i żył w brzuchu. — Susie, przygotuj nową igłę — powiedziała Sarah z wymuszonym spokojem. — Mleczan Ringera. Duża rurka. — Co tu się dzieje? — spytał Ettinger. — Co się dzieje z jej rękoma? — Moje ręce... moje ręce... —jęczała Annalee. Ciało pod paznokciami Annalee — nasady paznokci — robiło się ciemne. Palce były jeszcze ruchome, ale chora rozczapierzała je w obronny, szponiasty sposób. Sarah sprawdziła tętno w tętnicach promieniowych — było słabe, ale wyczuwalne na obu nadgarstkach. — Doktor Snyder właśnie dzwonił — powiedziała zdyszana pielęgniarka. — Idzie do nas. Tak samo ktoś z laboratorium. Kazał przygotować pięćdziesiąt mililitrów demerolu i pięćdziesiąt vistarilu i powiedział, że jeśli nie krwawi aktywnie, podać domięśniowo. Jeśli krwawi, to trzydzieści pięć demerolu dożylnie. Zaraz będzie monitor płodu. Z nozdrza Annalee zaczęła cieknąć wąska strużka krwi. — Wkłujmy nową igłę — powiedziała ponuro Sarah. — Proszę zmierzyć temperaturę. Wydaje mi się rozpalona. Bardzo rozpalona. — Żądam informacji o tym, co się tutaj dzieje! — powiedział podniesionym głosem Peter. Sarah wbiła w niego wzrok. — Jest chora. Nawet ty możesz to dostrzec. Peter, byłeś u niej przed chwilą, nie widziałeś, że dzieje się coś złego? — Chyba... eee... coś... coś mówiła o tym, że boli jągłowa i ma ciężkie ręce. — To wszystko? — z irytacją powiedziała Sarah. — Wyjdź teraz na korytarz i pozwól nam pracować. — Chcę, żeby znalazł się przy niej jej osobisty lekarz! — Susie, mogłabyś wezwać ochronę i... — Już idę, już idę. Ale nie oddalę się stąd. I będę uważnie słuchał, co tu się
dzieje... — Przepraszam, że ze mnie taka płaksa... — wyjęczała Annalee — ale to tak boli... Przez następne minuty napięcie rosło. Przywieziono monitor płodu, przyszła jeszcze jedna pielęgniarka, zaraz potem szefowa zmiany pielęgniarek i specjalista od upustów krwi. Któraś z pielęgniarek oznajmiła głośno, że temperatura rektalna wynosi 39,9''C. Jęki Annalee mogły wytrącić z równowagi — przypominały skrobanie stoma nowymi kawałkami kredy po stu tablicach. Napięcie w pomieszczeniu sprawiało, że powietrze wydawało się naładowane elektrycznością. Obecni nie tylko zdawali sobie sprawę, że z młodą pacjentką dzieje się coś bardzo złego, ale także doskonale pamiętali trzy inne — niemal identyczne — przypadki. Sarah i pielęgniarki nie były w stanie powstrzymać Annalee od wiercenia się na wszystkie strony, ale dzięki swojemu spokojowi, wspólnemu działaniu i umiejętnościom udało im się wprowadzić w żyłę chorej grubą rurkę. Przed podłączeniem wlewu z mleczanem Ringera Sarah pobrała sporą probówkę krwi do analizy w laboratorium. Uniknęła w ten sposób jeszcze jednego ukłucia — miejsca potencjalnego krwawienia, o które trzeba by się troszczyć. Uspokajający, przeciwbólowy demerol podano w chwili, gdy na salę wpadł Randall Snyder. Błyskawicznie się rozejrzał, by zorientować się w sytuacji. — O nie... — szepnął, za głośno jednak, by nie zostać usłyszanym. — Widziałam się z nią czterdzieści pięć minut temu i wszystko było w porządku — powiedziała Sarah. — Jest tu jej ojciec. Czeka na korytarzu. — Wiem. Widziałem go. — Był u niej przed piętnastoma minutami. Skarżyła się na ból głowy i ciężkość rąk. Nagle zaczęła krzyczeć. Próbki wysłałam do laboratorium. Zamówiłam cztery jednostki masy erytrocytarnej. — Zwiększmy do ośmiu. Rany, ona płonie. — W głosie Snydera słychać było nieskrywany i nietypowy dla niego lęk. — Rektalnie ma trzydzieści dziewięć koma dziewięć — powiedziała Sarah. — Przed chwilą mierzyliśmy. — Zawiadomiłem doktora Blankenshipa. Powinien tu być lada chwila. — Świetnie. Annalee... posłuchaj mnie... spróbuj jeszcze chwilę wytrzymać. Daliśmy ci środek przeciwbólowy, zaraz lepiej się poczujesz. Sarah znów wytarła chorej czoło i strużkę krwi spod nosa. Czerwona smuga natychmiast ponownie się pojawiła. — Przepraszam, że zachowuję się jak dziecko, ale ręce mnie dobijają — wychlipala Annalee. — Teraz zaczynają też boleć nogi. Co się ze mną dzieje? — Jeszcze nie wiemy — powiedziała Sarah — przestań jednak przepraszać. Jesteś bardzo dzielna. Już idzie do nas internista. — Sarah... czy ona brała witaminy ciążowe? — zapytał Snyder. Sarah pokręciła głową. — Nie, lecz brała to, o czym napisałam w karcie przyjęcia — powiedziała cicho. — Cztery lata temu. Annalee zaczęła lepiej oddychać. Obróciła się na plecy. Zwężone źrenice świadczyły o tym, że demerol zaczął działać. — Tak samo było z pozostałymi kobietami? — spytała. — Z tymi, które umarły. — Nie wiemy tego — odparł Snyder. — Annalee, zrobimy wszystko, aby powstrzymać to, co się z tobą dzieje. Obserwujemy też dziecko. Jeśli pojawi się najmniejszy niepokojący sygnał, odbierzemy je za pomocą cesarskiego cięcia. — Popatrzył na monitor. — Czy ktoś mógłby jeszcze raz zadzwonić do doktora Blankenshipa? Minęło nie więcej niż kilka sekund i zjawił się Eli Blankenship. — Co na korytarzu robi Ettinger? — spytał. — Annalee jest jego córką — wyjaśniła Sarah. — Annalee, to jest doktor Blankenship, nasz lekarz naczelny. — Poznaliśmy się już — odparł Blankenship. — Prawdę mówiąc, widzieliśmy się niedawno. Annałee uczestniczy w badaniu, w ramach którego od każdej nowo przyjętej pacjentki na oddział ginekologiczny codziennie pobieramy i badamy krew. Barnes to pani nazwisko po mężu? Annałee pokręciła głową. — Wybraliśmy to nazwisko, ponieważ jej ojciec nie akceptuje szpitali — wyjaśniła Sarah. — Zwłaszcza naszego. Annałee nie chciała, by ją znalazł. Jakoś mu się to jednak udało. — I uważnie obserwuję, co tu się dzieje — zadudnił od wejścia Peter Ettinger.
— Proszę nie wchodzić nam w drogę! — rzucił Eli i zajął się pacjentką. — Peter, proszę cię... — odezwała się błagalnie Annalee. — Rób, co ci każą. Lek zaczął działać. Ręce mniej mnie bolą. — Dziękuję, że mu to pani powiedziała — zwrócił się do niej Blankenship. — Obiecuję, że kiedy tylko stwierdzę, co się dzieje, wyjdę i porozmawiam z nim. Nagle z drugiej dziurki nosa Annalee pociekła krew. — Cholera... — szepnął Snyder — Eli? — Tylenol rektalnie, wlew na maksymalnej prędkości, zadbać o to, aby laboratorium robiło wszystko na cito — wyterkotał jak karabin maszynowy Blankenship. — Co minutę sprawdzać tętno i tętno promieniowe, jak najszybciej dostarczyć dwie jednostki i dziesięć jednostek płytek. Nie chcę stracić dystansu, i proszę się dowiedzieć, kto ma dyżur na hematologii. Dał pielęgniarce znak, by zajęła miejsce Sarah przy chorej, i trójka lekarzy — Blankenship, Snyder i Sarah — odeszła pod przeciwległą ścianę. Trójka studentów wybałuszała oczy i stała nieopodal — nieruchomo jak dziwaczny, przyciśnięty maksymalnie do ściany pomnik. Sarah nie poprosiła ich ani o udział w akcji ratunkowej, ani o wyjście. — Nie rodzi jak poprzednie — powiedział Blankenship — ale jej stan pogarsza się znacznie szybciej. — Nie pamiętam, aby tamte miały gorączkę — powiedziała Sarah. — Nie miały. — Mimo to wygląda na DIC. , — Zgadzam się. — Wiesz co, Sarah? — powiedział Snyder. — Jeśli laboratorium to potwierdzi, mamy do czynienia z przypadkiem, o którym mówiła Rosa Suarez. Zostaniesz ostatecznie uwolniona od zarzutów. Mało brakowało, a Sarah ostro skrytykowałaby go za taką uwagę akurat w tym momencie, zaraz jednak przypomniała sobie, że Annalee nie była jego znajomą, a oskarżenia, jakie wysunięto wobec niej, mocno wstrząsnęły jego oddziałem. — Skłamałabym, twierdząc, że nie przyszło mi to do głowy — odparła. — Bardziej jednak martwi mnie w tej chwili Annalee. Moim zdaniem musimy szybko ciąć. Pamiętacie, jak w czasie akcji porodowej poprawił się stan Lisy? — Co ty na to, Randall? — spytał Blankenship. — W tej chwili jest zbyt niestabilna, byśmy mogli wchodzić do środka. Moim zdaniem, ponieważ mamy do czynienia z wcześniakiem, a także z powodu leków, które dostawała w celu powstrzymania akcji porodowej, powinniśmy najpierw zająć się opanowaniem krwawienia i doprowadzić do prawidłowego krzepnięcia krwi. — Zgadzam się — powiedział Blankenship. Sarah doskonale zdawała sobie sprawę, że w dyskusji między dwoma profesorami medycyny jej opinia liczy się jedynie w tych punktach, w których jest zgodna z ich opiniami, a w tym wypadku jej zdanie znacznie się różniło od poglądów obu kolegów. Cesarskie cięcie — choć nie wiadomo z jakiego powodu — znacząco pomogło Lisie Summer. Przeprosiła i wróciła do Annalee. Demerol wyraźnie uspokoił chorą, lecz w dalszym ciągu bardzo się pociła, a krwawienie z nosa i z miejsca poprzedniego wkłucia dożylnego jeszcze się nasiliło. Nasady paznokci dłoni i stóp były tak samo ciemne jak u Lisy, Sarah nie mogła się jednak pozbyć wrażenia, że pozostałe objawy występujące u Annalee i Lisy były zasadniczo odmienne. Pierwszą różnicą była gorączka — ani Lisa, ani druga leczona w szpitalu pacjentka nie miały podwyższonej, choć przy DIC miało prawo do tego dojść. Drugą sprawą było zauważające tempo, w jakim u Annalee rozwijały się objawy. Po trzecie — puls w punktach akupunktury wydawał się niezwykle słaby. Sarah próbowała wyjaśnić nietypowy przebieg schorzenia zmianami w przepływie krwi, ale intuicja mówiła jej, że jest jeszcze coś — coś o decydującym znaczeniu — czego nie umie dostrzec. Bez względu na to, co to było — prawdopodobnie jakaś toksyna systemowa — najwyraźniej oddziaływało na każdy narząd Annalee. Wróciła do obu ordynatorów i wzruszyła ramionami. — Masz jej coś do zaoferowania? — spytał Snyder — Nie wiem. Mogę spróbować zrobić to, co robiłam z Lisą, ale nie mam pewności, czy to pomoże. Snyder popatrzył na monitor — Eli, kazałem być w gotowości anestezjologowi i pediatrze, zanim jednak zaczniemy cięcie, chciałbym, byśmy wykorzystali inne możliwości. Przybiegł technik i podał Blankenshipowi wydruk komputerowy. — Dane dotyczące krzepnięcia krwi są niemal identyczne z wynikami Lisy Summer — powiedział Blankenship po chwili. — A więc mamy niemal pewność, że to DIC.
Będziemy musieli podać heparynę. Sarah... dam ci dziesięć minut, jeśli stan się nie pogorszy, nawet piętnaście. — Niczego nie mogę obiecać, lecz zrobię, co w mojej mocy — odparła Sarah. — Niech ktoś porozmawia z jej ojcem i powie mu, co się dzieje. Wypadła z sali, pędem minęła Petera i wybiegła z oddziału. Od miesięcy miała nadzieję, że Rosa myliła się, twierdząc, iż widzą jedynie czubek góry lodowej, i modliła się, by skończyło się oglądanie makabrycznych, złośliwych komplikacji porodu, teraz jednak okazało się, że gra idzie o życie Annalee Ettinger i jej córki. Ponieważ Sarah bardzo dokładnie przeanalizowała poprzednie przypadki, nasuwały jej się konkretne pytania. Dlaczego wysoka gorączka? Dlaczego niezwykły schemat pulsu w dwunastu punktach akupunktury? Dlaczego tak szybkie nasilenie objawów? Popędziła tunelem do Budynku Thayera, minęła windę i przebiegła schodami pięć pięter, do swojej szafki. — Dwa obroty w prawo... zatrzymać na trójce... w lewo do czterdziestki... Jak zwykle, Sarah otwierając szyfrowy zamek, mruczała pod nosem kombinację cyfr. Kiedy pokrętło było w połowie drogi do czterdziestki, lekko się zacięło i chcąc je uwolnić, Sarah szarpnęła nieco zbyt mocno, przez co kropka na metalowej tarczy przesunęła się za daleko w lewo, Sarah głośno zaklęła. Nawet podczas najbardziej wymagających sytuacji na sali operacyjnej dłonie zawsze były jej najelastyczniejszymi, najposłuszniejszymi sprzymierzeńcami, teraz jednak — kiedy Annalee znalazła się w tak wielkiej potrzebie — zesztywniały i zrobiły się twarde jak zmarznięta plastelina. Właśnie zamierzała zacząć obracać pokrętłem od nowa, gdy ujrzała na metalowych drzwiczkach zadrapania — tuż obok zamka. Pociągnęła za klamkę i kiedy drzwiczki się otworzyły, w uszach głośno załomotał jej puls. Lakierowane mahoniowe pudełko z igłami do akupunktury zniknęło, tak samo elektrostymulator, który przypadkiem do niego dopięła. Na miejscu skradzionych przedmiotów leżało zamknięte pudełko z logo Federal Express, zaadresowane na jej nazwisko. Na pudełku leżała mała brązowa torebka. Drżącymi dłońmi Sarah sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej szklaną fiolkę i receptę. Fiolka była pusta, ale naklejka jednoznacznie wyjaśniała, co się dzieje. Dawała także odpowiedź na dręczące pytania na temat stanu Annalee. JAD KROTALINOWY (MIESZANKA) WYŁĄCZNIE DO CELÓW BADAWCZYCH UWAGA: SILNIE TRUJĄCE PRZY PODAWANIU ZABEZPIECZYĆ DOSTĘP DO ANTYTOKSYNY I KONTROLOWAĆ PROCEDURĘ Recepta została zrealizowana przez firmę z Houston, zaopatrującą wysyłkowo laboratoria w preparaty, i była wystawiona na jej nazwisko. Sarah wrzuciła do kieszeni kitla pustą fiolkę i rozerwała paczkę. Nie miała wątpliwości, co zawiera. Nie pomyliła się — w środku było dwadzieścia ampułek poliwalentnej antytoksyny laotaliny. Wstrząśnięta do głębi, stała bez ruchu przy szafce, w słabo oświetlonym korytarzu. W kieszeni miała bez najmniejszej wątpliwości pozostałość po środku, który spowodował piekielny stan, stanowiący bezpośrednie zagrożenie życia Annalee, a w rękach trzymała lek. Oczywiście nikt jej nie uwierzy, że ten, kto podał Annalee truciznę, umieścił następnie w jej szafce zarówno pustą fiolkę, jak i antytoksynę. Opowieść o śmierci Andrew Truscotta mocno nadszarpnęła jej wiarygodność w BCM, ale jeśli spróbuje opowiedzieć, co znalazła w szafce, wszyscy uznają ją za niezrównoważoną. Zapewne założą, że Sarah wstrzyknęła Annalee jad grzechotnika, by spowodować wywołany porodem DIC, niemający związku z przepisywanym przez nią preparatem ziołowym. To, że Annalee była jej przyjaciółką, nie wywrze na nikim wrażenia — zwłaszcza po tym jak Peter przedstawi swoją wersję wydarzeń. Pojawi się oczywiście pytanie, dlaczego Sarah podała antidotum. Część ludzi uzna z pewnością, że zamierzała stworzyć dramat, niezagrażający jednak życiu pacjentki, niestety zapędziła się za daleko. Kiedy sprawy zaczęły brać zły dla Annalee obrót, zdecydowała się ją uratować, przedstawiając wyssaną z palca wersję, że znalazła lek w szafce. Inni uznają prawdopodobnie, że początkowo nie interesowało ją, co się stanie z Amialee, obserwując jednak jej straszliwe cierpienia, nagle postanowiła okazać się
ludzka. Przedstawiciele obu grup będą się spierać o niuanse, dła wszystkich będzie jednak istnieć tylko jedno logiczne wyjaśnienie cudownego odkrycia przez Sarah — do tego za pięć dwunasta — zarówno powodu, jak i leku dla Annalee: to właśnie Sarah podała truciznę. Nikt o odrobinie zdrowego rozsądku nie miał prawa uważać inaczej. Przez chwilę w głowie zaświtała jej myśl, aby po prostu pozbyć się pustej fiolki i paczki z antidotum. Mogła powiedzieć, że włamano się do jej szafki i skradziono igły do akupunktury i nikt poza tym, kto ją wrobił, nie wiedziałby, że prawda jest inna. Przy pewnej dozie szczęścia i agresywnym leczeniu Annalee i jej dziecko — a przynajmniej jedno z nich — miało szansę na przeżycie, a jak powiedział Randall Snyder, pojawienie się DIC niezwiązanego z ziołowym preparatem radykalnie zmieniłoby jej sytuację. Gdy Sarah sobie to uświadomiła, zbiegała schodami po trzy stopnie w dół, trzymając cenne pudełko z logo FedExu pod pachą, jak piłkę futbolową. Kiedy wpadła do sali, w której leżała Annalee, sceneria nie zmieniła się, tyle że teraz do obecnych dołączyła jeszcze hematolog Helen Stoddard. Rozmawiała z Elim Blankenshipem i Randallem Snyderem. Na jej widok Sarah jęknęła. Od dnia, w którym pokłóciły się nad łóżkiem Lisy Grayson, mijały się na korytarzach i siadały blisko siebie na konferencjach, nie zamieniły jednak ze sobą ani słowa. No cóż, doktor Stoddard, pomyślała Sarah, podchodząc do trójki lekarzy. Jeśli już przedtem uważałaś, że jestem konowałem, to teraz pewnie pomyślisz sobie, że kompletnie zwariowałam. Do tego nabrałam morderczych skłonności! — Musimy porozmawiać — szepnęła, wskazując na jedyne puste miejsce w rogu pokoju. — O, tylko nie to... — powiedziała Stoddard. — Eli, zdawało mi się, że obiecałeś... — Helen, ucisz się albo wyjdź! — rzucił ostro Blankenship w nietypowy dla siebie sposób. — Dziewczyna ma poważne kłopoty i musimy zrobić wszystko, co się da, aby uratować jej życie. — Co się dzieje? — spytał Snyder. — Dacie jej wreszcie tę heparynę? — Już podaję — podjęła ostateczną decyzję Helen Stoddard. — Chyba lepiej będzie, jeśli najpierw mnie wysłuchacie — stwierdziła Sarah. Szybko opowiedziała o znalezisku w szafce i pokazała trójce lekarzy zawartość dostarczonej przez FedEx paczki. — Niepokoiła mnie wysoka gorączka Annalee, prędkość roZwijania się objawów i schemat pulsu w dwunastu punktach akupunktury. Zatrucie krotaliną wyjaśniałoby wszystkie te zjawiska. — Kompletnie pani oszalała — stwierdziła Helen Stoddard. — Ktoś z rozmysłem włożył to pani do szafki? Sądzi pani, że uwierzymy w takie bajki? — Helen, do jasnej cholery! — przerwał jej Eli. — Mogłabyś choć raz posłuchać? Lekarka wbiła w niego zdumiony wzrok, potem popatrzyła na Sarah. Nagle obróciła się na pięcie i wybiegła z sali. Chwilę później jak bomba wpadł do środka Peter Ettinger. — Co tu się, do diabła, dzieje? Dlaczego hematolog wyszła w taki sposób? Eli ruszył ku niemu, ale Sarah zatrzymała profesora ruchem dłoni. — Doktorze Blankenship, niech pan sekundę zaczeka. Wiem, jak ważna jest Annalee dla Petera, i zdaję sobie sprawę, jak bardzo niepokoi się tym, co się dzieje. Proszę mi pozwolić chwilę z nią porozmawiać. — Podeszła do chorej, szepnęła jej kilka słów do ucha, po czym wróciła do trójki mężczyzn. — Powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu, aby został. — Niech będzie — burknął Blankenship. — Ale jedno destrukcyjne słowo, Ettinger, i już pana tu nie będzie! — Peter, Annalee została zatruta — zaczęła wyjaśnienia Sarah. — Ktoś wstrzyknął jej... albo przez rurkę z wlewem dożylnym, albo dodając do butelki z kroplówką... jad krotalinowy. Za mało się znam na truciznach, aby móc określić, wjaki dokładnie sposób i kiedy to zrobiono, jestem jednak stuprocentowo pewna tego, co mówię. Sprawą najwyższej wagi jest teraz jak najszybsze podanie jej antidotum. — To chore... — mruknął Ettinger. — Poza tym skąd wiadomo, że w tych ampułkach faktycznie jest antidotum? — spytał Randall Snyder. — No cóż, po pierwsze są fabrycznie zamknięte. Po drugie, gdyby nie zawierały antidotum, nie byłoby sensu przekazywać mi tej paczki.
— Jeśli ktokolwiek ci ją faktycznie przekazał — stwierdził Peter — Doktorze Blankenship, czy zna pan jakieś efekty uboczne antidotum? — spytała Sarah, ignorując Ettingera. — Reakcja alergiczna na będące składnikiem preparatu osocze końskie. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. — Poradzimy sobie z tym. — Chciałbym przedtem zobaczyć ulotkę z opakowania. Randall Snyder znów patrzył na monitor. — Eli, dziecku nieco spadło tętno. Musisz podjąć decyzję. — Zatrucie krotaliną... — prychnął Ettinger. — Sarah, naprawdę zwariowałaś. — Ettinger, już coś na ten temat mówiłem — powiedział ostrzegawczo Blankenship, patrząc na wyższego od siebie mężczyznę spod gęstych brwi. — Albo stajesz pan po drugiej stronie łóżka, albo się pan wynoś! Peter chwilę się wahał, po czym powoli poszedł, dokąd mu kazano. Eli szybko przejrzał ulotkę, a potem zaczął ściągać zawartość wszystkich dziesięciu ampułek do wielkiej strzykawki. Sarah wyjaśniła Annalee sytuację. Blankenship wsunął igłę strzykawki do zatkanego gumową zatyczką odgałęzienia rurki, przez którą do żył chorej spływały leki, i powoli zaczął wstrzykiwać mętny płyn do krwiobiegu. Reakcja na antidotum była niesamowita. Nie minęło pięć minut, jak Annalee stwierdziła, że silny ból w jej nogach zaczyna słabnąć. Dwadzieścia sześć minut po zastrzyku krwawienie z nosa i miejsc wkłuć całkowicie ustąpiło. Wczesnym popołudniem gorączka spadła, a niemal wszystkie parametry krwi oraz wyniki innych badań laboratoryjnych wróciły do normy. Sześć godzin po podaniu antidotum Glenn Paris zwołał nadzwyczajne posiedzenie komisji wykonawczych zarządu oraz personelu. Po wysłuchaniu relacji Randalla Snydera, Elego Blankenshipa, Helen Stoddard oraz pielęgniarek położnych uczestnicy spotkania jednogłośnie postanowili skierować Sarah Baldwin na natychmiastowy, nieokreślonej długości, płatny urlop do chwili, aż dokładnie wyjaśnione zostaną szczegóły jej udziału w przypadku chorobowym Annalee Ettinger. Zanim ostatecznie zidentyfikowano ciało, leżało trzy dni w kostnicy biura patologa stanowego. Dokładnie mówiąc, określenie „ciało" nie było zbyt adekwatne — lepsze byłoby słowo „szkielet". Zwłoki zostały wyłowione tydzień wcześniej przez załogę trawlera, łowiącą ryby w odległości stu paru kilometrów od wybrzeży Massachusetts — razem z kilkuset kilogramami łupacza. Na szkielecie nie było skrawka ubrania, nie było też grama ciała — poza kośćmi pozostało na nim trochę chrząstek w okolicy żeber i w kilku stawach. Patolog był jednak w stanie określić, że śmierć nastąpiła w ciągu ostatniego pół roku. Nie miał też najmniejszych problemów, by stwierdzić, że człowiek, którego resztki wyłowiono, padł ofiarą zabójstwa. Dowodem na to było pęknięcie z przemieszczeniem dwóch kręgów szyjnych; wygląd fragmentów kości świadczył o użyciu brutalnej siły. Liny i ciężarki, jakie stosują nurkowie, wiszące u kończyn szkieletu, rozwiewały ostatnie wątpliwości. Patolog jeszcze tylko musiał do końca sprawdzić rentgeny uzębienia, przysłane przez bostońską policję. Ekspert stomatolog jednoznacznie stwierdził, że są identyczne ze zdjęciami zrobionymi szkieletowi. Patolog potwierdził uwagi swego poprzednika, nagrywając je na taśmę minidyktafonu, po czym zadzwonił do bostońskiego detektywa, który przysłał mu rentgeny. — Chyba może pan się skontaktować z rodziną zaginionego i przekazać, że ten człowiek już nie jest zaginiony — powiedział patolog. — Niestety doktor Truscott już nigdy nie zrobi żadnej operacji. Rozdział 35 Pani Annie Frumanian zapukała do drzwi Rosy wczesnym popołudniem. — Dzwoni z Atlanty ten przeuroczy pan Mulholland — zaświergotała. Mulholland, który poleciał do domu tuż po wizycie w BIOVirze, spędził w jej pensjonacie jedną noc. Miewał ogromne trudności z zasypianiem, więc z punktu zdobył sympatię pani Frumanian, siedząc z nią grubo po północy i wysłuchując historii jej życia. Opowiadał potem Rosie, że żaden proszek nasenny nigdy tak dobrze na niego nie zadziałał, jak jej paplanina. — Ken, znalazłeś coś? — spytała Rosa, kiedy stuknięcie w słuchawce poinformowało ją, że gospodyni się rozłączyła.
— Jak na razie... najlepsze co mamy, to adres sprzed trzech lat — powiedział wirusolog. — Jeśli znajdziesz pana Fezlera, możesz mu powiedzieć... zakładając oczywiście, że numer ubezpieczeniowy, z którego korzystaliśmy, jest prawidłowy... że nieumyślnie zawiadomiliśmy urząd skarbowy o tym, że od czterech lat nie wypełnił deklaracji podatkowej. Z dość dużym prawdopodobieństwem to właśnie Fezler, twórca wirusa CRV113, był tym dziwacznym, jąkającym się człowieczkiem, który próbował nawiązać kontakt z Sarah. Choć najstarsi pracownicy BIOViru pamiętali, że pracował z nimi przynajmniej przez pięć lat, nikt nic nie wiedział o jego życiu osobistym i nie istniały jakiekolwiek dokumenty, dotyczące jego zatrudnienia w firmie. W wyniku krótkiego śledztwa Mulholland i Rosa Suarez doszli do wniosku, że Fezler był samotnikiem, cechowała go błyskotliwa inteligencja, miał ogromną nadwagę i mógł być tuż przed pięćdziesiątką albo tuż po pięćdziesiątce. Pracując w BIOVirze, stracił bardzo dużo kilogramów oraz ogromną liczbę małp. I Ku konsternacji nadzorcy małp, Cletusa Collinsa, dotycząca zmarłych zwierząt dokumentacja zniknęła tak samo jak akta osobowe Fezlera. To Mulholland wpadł na pomysł, aby do znalezienia go użyć sieci FASTFIND. Sieć ta została stworzona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku przez mianowaną przez prezydenta tajną komisję w celu odnajdywania osób poszukiwanych przez rząd. Instalacja sieci kosztowała dwanaście milionów dolarów, ale już wpierwszym roku jej użytkowania poborcy podatkowi uzyskali więcej od znalezionych dzięki niej nieuczciwych podatników. Sieć działała na zasadzie bardzo szybkiego kojarzenia informacji urzędu skarbowego, FBI, wojska, policji, urzędów zajmujących się ubezpieczeniami społecznymi, biur paszportowych, urzędów zatrudnienia, urzędów wydających prawa jazdy i kilkudziesięciu krajowych list adresowych. W wydziale epidemiologicznym niejednokrotnie korzystano z tego systemu, by zlokalizować osoby, które miały kontakt z zakażeniami i niebezpiecznymi toksynami. — Adres Fezlera, do którego dotarłem, odsyła nas do miejsca o nazwie Brookhne — powiedział Mulholland. — Wiem, gdzie to jest. — Beech trzysta trzydzieści jeden, mieszkania dwa f. Rosa zapisała adres i znalazła go na planie miasta. — Mam go — powiedziała. — Kolejna podróż taksówką. Nie wiem, co mnie bardziej przeraża podczas jazd tutejszymi taksówkami... taryfa czy kierowcy. Może powinnam wypożyczyć samochód. — Albo od kogoś pożyczyć. Pamiętaj, że jesteś na urlopie zdrowotnym i Wuj Sam nie zwróci ci kosztów wypożyczenia samochodu. Roso, jest jeszcze jedna ciekawa rzecz. Kiedy byłem w Bostonie, jeden z moich ludzi zrobił jeszcze kilka badań osocza krwi Lisy. Mamy nieco podwyższone wartości interferonu. — Interferonu? Rosa potrzebowała kilku chwil, aby to przeanalizować. Interferon — wytwarzane przez organizm białko o działaniu antywirusowym — był dobrze znany i dokładnie zbadany, ale jeszcze nie za bardzo rozumiano mechanizm jego działania. W wysokich dawkach miał zdecydowanie działanie przeciwrakowe. W mniejszych dawkach — wytwarzanych przez ludzki organizm — niemal na pewno odgrywał istotną rolę w zapobieganiu takim chronicznym infekcjom wirusowym, jak opryszczka czy ospa wietrzna. — Ken, przedstaw mi swoje przemyślenia na ten temat. — Hm... tak jak ja to widzę, Lisa została zakażona CRV sto trzynaście w sposób niedający objawów infekcji. Rozrost wirusa jest hamowany przez interferon w organizmie, przeciwciała albo jedno i drugie. Coś w rodzaju biologicznego pata. Podejrzewam, że w organizmach wielu ludzi tli się mnóstwo tego typu infekcji wirusowych. Niektóre prawdopodobnie powodują określone postacie raka. W każdym razie u niej tli się zakażenie CRV sto trzynaście i ani się nie polepsza, ani nie pogarsza. W którymś momencie dodatkowy czynnik stresujący niszczy tę delikatną równowagę... — Jak na przykład poród. — I BUM! Wirus zdobywa przewagę. — No i zaczyna coraz intensywniej robić to, co każe mu DNA. W wypadku Lisy w nieodpowiedni sposób uruchamia procesy krzepnięcia krwi. — Właśnie. Po ustąpieniu stresu organizm magazynuje więcej interferonu i przeciwciał i równowaga powraca.
— Wirus nigdy nie przegrywa? — Może tak się zdarzać, któż jednak wie, jak często? Model opryszczki, który znamy najlepiej, sugeruje, że bardzo często wygrywa. Może to poświadczyć każdy, komu ciągle wyskakuje „zimno" na wargach. Chroniczne zakażenia wirusowe są jeszcze zbyt mało poznane, byśmy mogli dokładnie wiedzieć, jak przebiegają. — Ken, wszystko zaczyna się układać w całość. — Może. Mimo wszystko jest jeszcze masa pytań. — Tylko że teraz wiemy, kto może znać na nie odpowiedzi. — Zero trzynaście trzydzieści dwa zero osiemset osiemdziesiąt pięć. — Zero trzynaście trzydzieści dwa zero osiemset osiemdziesiąt pięć — powtórzyła Rosa. — Matt Daniels do pana Mallona — oznajmił Matt. Popatrzył nad głową recepcjonistki, przez oszkloną bibliotekę, w kierunku Portu Bostońskiego. Kilka lat temu wysłał do kancelarii Wasserman i Mallon aplikację o przyjęcie do pracy i zaproszono go na rozmowę z jednym z młodszych wspólników, który na dzień dobry wyciągnął piłkę, by Matt złożył na niej autograf, a podczas trwającej dwadzieścia dwie minuty rozmowy zadał może dwa pytania niezwiązane ze sportem. Mężczyzna, którego nazwiska Matt nie pamiętał, nawet się nie trudził, by oświadczyć, że podanie zostanie wzięte poważnie pod uwagę. Matt nie musiał wyjaśniać Mallonowi, dlaczego chce się z nim spotkać — Roger Phelps zrobił to za niego. Mając do wyboru miejsce spotkania, wybrał kancelarię Mallona — być może uznając to za wielkopański, ironiczny gest wobec rozmawiającego z nim kilka lat temu, zakłamanego wspólnika. Był oczywiście także trochę bardziej przyziemny powód — w jego własnym gabinecie jeszcze nie posprzątano porozbijanego szkła i nie wyniesiono poniszczonych mebli. — Pan Mallon może teraz pana przyjąć — powiedziała z przesadnie brytyjskim akcentem recepcjonistka. — No proszę... — mruknął pod nosem Matt, zastanawiając się, czy w ogłoszeniu informującym, że kancelaria chciałaby zatrudnić sekretarkę, Mallon i jego kumple napisali, że jednym z wymogów jest brytyjski akcent. Jeremy Mallon, który wyszedł mu na spotkanie, był jedną z gorszych wersji zwykle bardzo eleganckiego adwokata. Twarz miał ściągniętą i bladą, zaczerwienione oczy otaczały szare kręgi. Unosił się wokół niego ciężki zapach płynu do płukania ust i Matt uznał, że większą część nocy Mallon spędził, pijąc. — Teraz też jesteś okablowany? — spytał Mallon po zamknięciu drzwi. — Dlaczego miałbym się męczyć? Już mam taśmę, której potrzebowałem. — Aby ją dostać, groziłeś Phelpsowi. Uderzyłeś go w głowę piłką baseballową. — Jeremy, gdybym z dwóch albo trzech metrów naprawdę przyłożył się do rzutu, nagrodą Rogera byłaby pierwsza baza i łóżko na oddziale intensywnej terapii. — Skąd mam wiedzieć, że magnetofon działał? Może na taśmie nic nie ma? Matt smutno się uśmiechnąl. — Nigdy nie przestajesz być adwokatem... ale po pierwsze, to nieistotne, czy cokolwiek jest na taśmie, czy nie. Wystarczy, że dowolnemu inspektorowi nadzoru z ramienia adwokatury wskaże się odpowiedni kierunek dochodzenia, nie trzeba będzie żadnego wybitnego umysłu, aby się domyślił, co jest grane. Po drugie, nie przyszedłem cię szantażować. Chcę, aby oskarżenie przeciwko mojej klientce raz na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi. — Załatwione — szybko powiedział Mallon. — Mówisz w imieniu Graysonów? — Możesz tak zakładać. — Chcę też dokładnie wiedzieć, co spowodowało, że kazałeś Phelpsowi zawrzeć ugodę. — Być może mógłbym to ujawnić, ale wolałbym to zrobić po tym, jak dojdziemy do jakiegoś porozumienia. — Na przykład? — Na przykład... powiedzmy, że w mojej kancelarii jest wolne stanowisko. Zechcesz je objąć, jest twoje. Młodszy wspólnik przez dwa lata, potem na pełnych prawach. Na początek zagwarantowane rocznie sto pięćdziesiąt. — Tysięcy? — Oczywiście. — Wyjął z biurka dokument. — Przygotowałem umowę. Z gwarancją pensji. Ja już podpisałem. Podpisz na dole, a za pół godziny twoje nazwisko zostanie umieszczone na odpowiednich drzwiach. Matt przejrzał dwukartkowy dokument. Był zatytułowany prosto: UMOWA, tytuł mógł
jednak tak samo dobrze brzmieć; ZABEZPIECZENIE PRZYSZŁOŚCI. Pomyślał o Harrym i o tym, co takie dochody znaczyłyby dla nich obu w jego obecnej sytuacji życiowej. — Zachowujesz się jak pokerzysta — powiedział Mallon. Matt złożył umowę i wsunął dokument do wewnętrznej kieszeni marynarki. — Muszę się nad tym zastanowić — powiedział. — Teraz powiedz mi, dlaczego zaproponowałeś w sprawie Baldwin ugodę. — Bo zaczynałeś wygrywać. Dlatego. — Bzdura. — Matt wstał, jakby zamierzał wyjść. — Chwileczkę, zaczekaj! Mógłbyś się trochę uspokoić? Matt stał bez ruchu przed fotelem. — W porządku — powiedział Mallon. — Przyznam... wszystko może się jeszcze różnie rozstrzygnąć, ale stałeś się za mocny. Dużo za mocny. Dostrzegłem, że popełniłem błąd, przygotowując się do sprawy. — Jaki? — Mógłbyś usiąść? Dziękuję. Pod żadnym pozorem nie powinienem był w jakimkolwiek zakresie korzystać z pomocy tego wariata na punkcie swego ja... Ettingera. To, że do niego zadzwoniłem, było wypadkiem przy pracy. Tak często pokazywał się w telewizji, że sądziłem, iż jest potęgą medycyny holistycznej. — Bo jest. — Nie, Matt. Jest kłamcą. Do tego mściwym kłamcą. Dopiero po wizycie u tego Chińczyka przyznał się, że on i twoja klientka byli przez trzy lata kochankami. Stwierdził, że nie uważał sprawy za wystarczająco istotną, by o niej wspominać. Nieistotny fakt, dobre sobie! Wariat! Moim zdaniem raczył zostać członkiem zespołu przede wszystkim po to, by wyrównać z tą Baldwin rachunki. Kogo obchodzi, że przez tę błahostkę sprzed lat facet staje się dla mnie tak samo przydatny jak betonowe trampki? Następnie zapomina mi powiedzieć, że ten jego jebany dietetyczny proszek został wymyślony przez gościa, który przypadkiem pracował kilka lat w Bostońskim Centrum Medycznym. — Pramod Singh? — Tak, Pramod Singh. Ten Ettinger jest cudowny, Matt. Po prostu cudowny. — Co wiesz o proszku? — Nie rozumiem pytania. Nic o nim nie wiem. Matt znów wstał. — No dobrze, dobrze... — Mallon machnął ręką, by Matt usiadł. — Skąd ten Phelps cię w ogóle wytrzasnął? Ze śmietnika w południowym Chicago'.'' — Nie docenił mnie. — Też tak sądzę. O tym proszku Ettingera wiem jedynie to... naprawdę!... że coś dziwnego dzieje się z pieniędzmi, które przysyłają naiwniacy. — Mów dalej. — Po tym jak podczas przesłuchania Ettingera zapytałeś o proszek, poprosiłem, by wszystko mi o nim opowiedział. Oczywiście nie zrobił tego, ale w końcu wcale nie oczekiwałem, że to uczyni. Pieprzony egomaniak. Zacząłem więc sprawdzać to i owo na własną rękę. Skierowałem do sprawy paru moich najlepszych ludzi. Jeśli wierzyć rysunkom na ścianach gabinetu Ettingera i liczbom palet wytaczających się dzień w dzień z produkcji, obrót tym proszkiem wystrzeliwuje w górę jak prom kosmiczny. W tej chwili wpływa tygodniowo dziesięć tysięcy zamówień, a ich liczba rośnie. Miesięcznie daje to cztery miliony zielonych. — I co? — Nie ma tych pieniędzy. — Słucham? — W całym kraju pokazywano w telewizji te jego przedstawienia, ale adresy, pod które należy wysyłać czeki i numery telefonów, pod którymi należy składać zamówienia, są różne dla różnych regionów. Jest ich przynajmniej osiem. W Los Angeles, Chicago, Nowym Jorku, na Florydzie... Jakimś sposobem wszystkie zamówienia trafiają do domu Ettingera w Hillsborough... do tego Xanadu, ale pieniądze rozchodzą się na boki. — Wyjaśnij. — Zakładam, że przyjmiesz naszą ofertę. — Możesz tak spokojnie myśleć. Opowiedz o pieniądzach. — Poruszają się szybciej od kulki w ruletce. W każdym regionie ma biuro... czyli jest ich osiem. Przynajmniej o tylu wiem, może jest ich więcej. Pieniądze są składane do depozytu w którymś z lokalnych banków, po czym przesyłane telegraficznie do innego banku. Na koniec lądują w bankach na Karaibach i w
Europie... przynajmniej w dwunastu. Wtedy zaczynają wracać do Ettingera, ale udało mi się ustalić, że jest ich już znacznie mniej. Wygląda to tak, jakby Ettinger był w całej tej zabawie młodszym wspólnikiem. Nie mamy dość pieniędzy, aby przekupić wszystkich niezbędnych bankierów i dowiedzieć się, jak Ettinger, Singh, czy kto tam jeszcze, zorganizowali tę pralnię, ani tego, gdzie jest reszta pieniędzy. Jedna ważna dla nas rzecz wyszła jednak na światło dzienne... naprawdę bardzo ważna... Poza pieniędzmi za proszek Fundacja Xanadu dostała duże wsparcie od niejakiego T. J. McGratha. Przynajmniej milion dolarów. — Ico? — A Szpital Chrupiącego Batona... no wiesz, BCM... uniknął bankructwa dzięki wielkiej dotacji z Fundacji McGratha. Do zeszłego tygodnia ten przeklęty Paris ukrywał nazwę darczyńcy, jakby była to kombinacja do jego domowego sejfu. W sobotę zamierza wysadzić stojący na terenie szpitalnym stary budynek i zacząć budowę nowego ośrodka badawczego. Zapłaci za tę ekstrawagancję pieniędzmi McGratha. Przypadek'.'' — Nie wygląda na to. — Zarówno Ettinger, jak i BCM tłuką kasę na proszku, na dodatek proszek stworzył i przebadał lekarz, który był zatrudniony w BCM. Moim zdaniem, kiedy wreszcie się dowiemy, co tu właściwie jest grane, będziemy mogli raz na zawsze wywalić z interesu Glenna Parisa i jego zbieraninę. Wiesz, jaka premia czeka nas od Everwella, jeśli uda nam się tego dokonać? Umiesz wypowiedzieć słowo ,Jacht"? Matt szeroko się uśmiechnął. — Zawsze byłem dobry w literowaniu — odparł. — To naprawdę wszystko, co wiesz o proszku? — Jak na razie tak, ale moi ludzie cały czas pracują nad sprawą. Kiedy mogę się spodziewać zwrotu podpisanej umowy? — Do jutra. Obiecuję. — Znakomicie. Nie możemy się doczekać, kiedy znajdziesz się z nami na jednym wózku. — Doskonale pasujący do sytuacji zwrot. — Niestety Mattowi nie udało się uniknąć uściśnięcia Mallonowi ręki. — Cześć! — rzucił recepcjonistce, wychodząc. Opuścił pełną pluszu kancelarię i po niecałych dwustu metrach natknął się na starego kloszarda, pchającego przed sobą wózek pełen pękatych reklamówek, pustych butelek i innych śmieci. — Dzień dobry — powiedział Matt, podając dziadkowi pięć dolarów. — Jak leci? — Nie narzekam, szefie. Nie narzekam — odparł zapytany z szerokim uśmiechem. Na głowie miał zawiązaną czerwoną bandanę, a szyję chroniła mu zwinięta zielona, plastikowa torba, zawiązana z przodu na fantazyjny supeł. Poza nowym krawatem przydałby mu się na pewno dentysta. — Jak się pan nazywa? — spytał Matt. — Siggins. Alfie Siggins. — No i cóż, panie Siggins, mam dla pana dobre wieści. — Matt wyjął z kieszeni umowę, którą dostał od Mallona, przekreślił swoje nazwisko, wpisał nazwisko Alfiego i pomógł mu podpisać dokument. — Widzi pan tamten budynek? Numer sto? Niech pan wjedzie na dwudzieste ósme piętro, pokaże recepcjonistce tę umowę i powie, że jest pan nowym wspólnikiem pana Mallona. Jeśli ochroniarz będzie chciał pana zatrzymać, proszę mu pokazać papier. Jeśli zechce odkupić, niech go pan odsprzeda, lecz nie za tanio. — Co mam do stracenia, szefie? — Nie masz nic do stracenia. Alfie. Kompletnie nic. Weź na szczęście tę króliczą łapę. Masz farta. Matt patrzył, jak mężczyzna z wózkiem wchodzi do budynku przy Federal Plaza 100, po czym ruszył do samochodu. W ciągu doby taśma z głosem Phelpsa znajdzie się w rękach Komisji Nadzoru Adwokatury, teraz nadszedł czas na powiadomienie Sarah, że dzięki powołanemu przez powoda ekspertowi przestała być oskarżoną. Potem — jeśli była pod telefonem — poprosi, by zgodziła się świętować zwycięstwo, spacerując z nim i trzymając się publicznie za ręce. Mniej więcej w tym samym czasie Sarah została wezwana do gabinetu Glenna Parisa, gdzie ją poinformowano, że do chwili zmiany decyzji nie jest już lekarzem rezydentem w Bostońskim Centrum Medycznym. Decyzja połączonych komisji wykonawczych nie była dla niej zaskoczeniem, przyjęła ją więc bardzo spokojnie. Tak naprawdę jej wycieńczenie przekroczyło granicę, za którą przestaje się cokolwiek odczuwać. Została pobita przez nieznanego przeciwnika, który zniszczył ją systematycznym, metodycznym działaniem. Trudno było oczekiwać, by po ostatnim
akcie starannie wyreżyserowanego ataku nie odsunęli się od niej ostatni wierzący w jej niewinność pracownicy BCM. Jedynym miejscem, do którego mogła jeszcze iść, był dom. Zadzwoni do Matta później... on na pewno zrozumie, że znów ją wrobiono. Może. Postanowiła, że przed spakowaniem rzeczy z szafki pójdzie jeszcze ostatni raz zobaczyć się z Annalee, niestety stojący przy wejściu na oddział uzbrojony strażnik stanowczo i wcale nie tak grzecznie jej tego zakazał. Wróciła więc do dyżurki pielęgniarek i napisała Annalee liścik, w którym zapewniała, że jest niewinna i, najlepiej jak umiała, wyjaśniała, co im obu robiono. Po skończeniu listu zaczęła szukać koperty, nie mogła jednak żadnej znaleźć. Któraś z pielęgniarek jej pomogła. Sarah wzięła kopertę w dłoń i właśnie zamierzała podziękować, gdy dostrzegła, że jest na niej jakiś napis. Był sporządzony na maszynie, a brzmiał: DR SARAH BALDWIN. — Właśnie zostawiła to dla pani różowa dama — powiedziała pielęgniarka, mając na myśli jedną z ubranych w łososiowe kurtki wolontariuszek. Zanim Sarah zdążyła podziękować, pielęgniarka odwróciła się i odeszła. JEŚLI INTERESUiE SIĘ PANI ZATRUCIEM JADEM gRZECHOTNIKA, PROSZĘ IŚĆ DO SALI 512 W THAYERZE. ZADZWONIĘ TAM PUNKT SZÓSTA. ZANIM DOWIE SIĘ PANI. CO MAM DO POWIEDZENIA, PROSZĘ NIKOMU O NICZYM NIE MÓWIĆ. ZOSTAŁA PANI WROBIONA. List był też napisany na maszynie, bez podpisu. Sarah popatrzyła na zegarek. Była za pięć szósta. Złożyła otrzymany list razem z listem do Annalee i wsunęła obie kartki do kieszeni, po czym pobiegła tunelem do Budynku Thayera i wsiadła do windy. Pokój pięćset dwanaście znajdował się na samym końcu korytarza. Kiedy stanęła przed drzwiami, była punkt szósta. W środku właśnie dzwonił telefon. Nie pukając, Sarah wpadła do pokoju i podbiegła do telefonu. Kiedy do niego dotarła, drzwi się zatrzasnęły i natychmiast zapadła całkowita ciemność. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, od tyłu zarzucono jej na głowę koc i pchnięto twarzą do przodu na łóżko. Krzyknęła i spróbowała się bronić, ale koc i ciężar napastnika niemal całkowicie ją unieruchamiały. — Nie! Leżący na niej mężczyzna mocno przyciskał biodra do jej pośladków. Złapał pełną garść jej włosów i wbił twarz w poduszkę. Chwilę później poczuła ostre ukłucie z tyłu głowy. — Nie! — krzyknęła ponownie. — Nie... Miękka poduszka tłumiła krzyk. Po kilku sekundach Sarah ogarnęła fala mdłości i poczuła zawroty głowy. Ręce i nogi zaczęły jej gwałtownie drżeć, oddech zrobił się ciężki. Choć nie musiał jej już trzymać, mężczyzna w dalszym ciągu na niej leżal. Była bezradna i coraz bardziej przegrywała bitwę o zachowanie przytomności — bitwę o życie. — Proszę... — wyjęczała, — Nie... Myśli odpływały, ciemność robiła się coraz cięższa. Jeszcze przez kilka sekund słyszała bulgoczący dźwięk rozpaczliwego wciągania powietrza w płuca, potem i ten odgłos zamilkł. Wszechogarniająca ciemność bezlitośnie ją pożerała. Nagle — łaskawie — przerażenie zniknęło. Rozdział 36 Kiedy Rosa Suarez ponownie dojechała do apartamentowca, w którym jeszcze mniej więcej dwa lata temu mieszkał Warren Fezler, dochodziła szósta. Rozmawiała już ze wszystkimi mieszkańcami, którzy zareagowali na jej dzwonek, po czym wróciła do BIOViru, by sprawdzić, czy nie ma tam jeszcze kogoś, kogo dotychczas przeoczyli, a kto mógłby coś dodać do nielicznych szczegółów na temat poszukiwanego. Najogólniej mówiąc, jej wysiłki okazały się bezowocne. Zdaniem niewielu sąsiadów, z którymi udało się Rosie porozmawiać, Fezler był cichym, nierzucającym się w oczy mieszkańcem i któregoś dnia po prostu nie przyszedł więcej do domu. Meble z jego mieszkania przesłano do magazynu i po jakimś czasie sprzedano na aukcji. Sekretarka w agencji wynajmu przysięgała, że przynajmniej przez pięć lat po wyprowadzeniu się lokatora nie wyrzuca się podań o wynajęcie mieszkania, ale także i w tym zakresie Warren Fezler okazał się wyjątkiem. Rosa popatrzyła na budynek. Była pora kolacji. Może byli teraz w domu ci, którzy w trakcie jej pierwszej wizyty nie zareagowali na dzwonek. Może ktoś, z kim rozmawiała, coś sobie przypomniał. Dokładność marki Suarez wymagała dalszego przyciśnięcia sąsiadów i było jasne, że zanim uzna dzień za przepracowany, Rosa jeszcze raz ich zaatakuje, teraz jednak nie miała wielkiej ochoty na wydzwanianie; spacerowała pod domem i zastanawiała się nad innymi
możliwościami. Szczegóły, pomyślała, idąc ulicą. Zastanów się nad jego osobowością... myśl o Warrenie Fezlerze. Prawie minęła nieduży, ale lepszej klasy sklep. Powietrze wokół wypełniał zapach świeżego chleba, ciętych kwiatów i owoców. Jedzenie! Sądząc z opisu, Fezler ważył przed zadziwiającą przemianą dobrze ponad sto kilogramów i prawdopodobnie jedzenie znajdowało się w epicentrum jego życia. A jeśli tak było, ekwiwalentem knajpy mógł być dla niego znajdujący się niecałą przecznicę od jego mieszkania sklep delikatesowy. Rosa zaczęła od kasjerek i po kolei przebiła się przez resztę sprzedawców. Przy czwartej osobie — starszym panu w dziale mięsnym — trafiła w dziesiątkę. — Pewnie, że znam Warrena — odparł mężczyzna. — Był najmilszym facetem, jaki do nas przychodził. Przeuprzejmy. Nigdy wiele nie mówił... wie pani, miał ten problem z mową... ale oddałby człowiekowi ostatnią koszulę. — Był u was niedawno? — Od pewnego czasu nie przychodzi. Od jakichś kilku miesięcy. Ostatni raz był chyba w lecie. Kilka miesięcy. Fezler wyprowadził się z mieszkania mniej więcej dwa lata temu, a w dalszym ciągu zjawiał się w tym sklepie... — Domyśla się pan, dlaczego przestał u was robić zakupy, albo wie, gdzie mogłabym go znaleźć? — Nie, ale może wie to pani Richardson. Przemiła staruszka. Niewiele widzi, nie bardzo może chodzić, chyba nie ma rodziny. Warren nosił jej jedzenie, żeby zaoszczędziła parę groszy na dostawach, a odkąd przestał przychodzić, my dostarczamy jej jedzenie. Biedna kobieta... trzy dolce za torbę boli kogoś takiego jak ona. — Strzał w dziesiątkę! — powiedziała Rosa. Kwadrans później parzyła herbatę i porządkowała kuchnię Elsie Richardson. Stara panna, która musiała skończyć dziewięćdziesiątkę — prawdopodobnie dawno temu — mieszkała w zagraconym dwupokojowym mieszkaniu w suterenie, razem z trzema kotami, mniej więcej w tym samym wieku, co ona. Poruszała się straszliwie wolno, co i tak było dla niej wysiłkiem przy opuchniętych stopach i kostkach, a widziała tylko tyle, żeby jako tako orientować się w mieszkaniu. Jakoś sobie radziła, w czym z pewnością pomagał jej niezły stan umysłu, przyprawiony zaskakującym dowcipem. — „Panna", nie „pani" — poprawiła Rosę. — Czekałam, aby wyjść za mężczyznę, który byłby cwańszy ode mnie, nikt taki się jednak nie pojawił... przed panem Fezlerem. Miło słyszeć, że dobrze się miewa. Nie dzwonił od tygodni. — Nie wiem, jak się miewa, panno Richardson. Próbuję go znaleźć. — Dla mnie odrobinę cytryny i cukru, moja droga. Cytryna jest na górnej półce w lodówce. Z lewej strony. Wiem, gdzie jest cytryna, ale nie mam pojęcia, gdzie jest pan Fezler. Nic mi nie powiedział, choć to taki grzeczny człowiek. Wie pani, jak się poznaliśmy? Upadłam tuż przed sklepem, a on pomógł mi wstać i otrzepał mnie. Wtedy ostatni raz musiałam wychodzić do sklepu. Sześć dolarów tygodniowo. To mnie uratowało... nie mówiąc o pieniądzach, które mi dawał. Próbowałam odmawiać, ale i tak je zostawiał. — Wygląda na dobrego człowieka — powiedziała Rosa, myśląc równocześnie o opisach straszliwych cierpień kobiet, które zmarły na DIC. — Panno Richardson, czy jest takie miejsce, gdzie mógłby się udać, gdyby miał jakieś problemy? Miał przyjaciół albo krewnych? — Nie przypominam sobie... zaraz, chwileczkę! Miał siostrę... Mary Nie, nie Mary... Martha! „Moja siostra Martha". Cały czas tak o niej mówił. Nie mogę uwierzyć, że o tym zapomniałam. Tak bardzo przepraszam... — Doskonale sobie pani radzi, panno Richardson — powiedziała Rosa i położyła na talerzu staruszki herbatnik. — Jak się nazywała siostra pana Fezlera? — Nie, obawiam się, że nie... — nagle się rozpromieniła. — Kalendarz! — Jaki kalendarz? — Pan Fezler powiedział, że jest z mieszkania jego siostry. Dał mi go, ponieważ ma wielkie cyfry. Nawet mi go powiesił. Niestety wcale z niego nie korzystam. Jest tam, moja droga. Wskazała na drzwi do sypialni. Wiszący na bocznej ścianie kalendarz miał jedno zdjęcie — piersiastej blondynki. Była skąpo odziana w obcisły kombinezon z krótko obciętymi nogawkami i trzymała w ręku kanister z benzyną. Na kalendarzu był napis:
NAPRAWA SAMOCHODÓW I ŁODZI MOTOROWYCH FEZLER WŁAŚĆ. MARTHA FEZLER SPECJALIZACJA — MERCRUISER Warsztat (adres był umieszczony na samym dole) mieścił się w Gloucester, miasteczku położonym mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów na północ od Bostonu. Rosa zapisała adres i numer telefonu, trochę uporządkowała rzeczy w sypialni, objęła na pożegnanie Elsie Richardson, dała jej dwadzieścia dolarów i wróciła do swego pensjonatu. Jeśli Martha Fezler nie ukrywała brata, musiała wiedzieć, gdzie przebywa. Intuicja jednoznacznie jej to podpowiadała. Rosa poszła na najbliższy postój taksówek. Czuła wielką ulgę. Wkrótce, już bardzo niedługo, jej kariera epidemiologa się skończy, najpierw jednak pochowa ducha BART. — Rutli, tu lVIatt. Przepraszam, że dzwonię do ciebie do domu. — Nie ma problemu. Jak poszło z Mallonem? — Wycofają oskarżenie. — To wspaniale! Cudownie. Gratulacje! — Dzięki, Rutli. Jestem teraz w BCM, ale nigdzie nie mogę znaleźć Sarah. Miałaś od niej jakąś wiadomość? — Tak. Dzwoniła tuż przed moim wyjściem, jakąś godzinę temu. Położyłam wiadomość na biurku. Mówiła, że nie będzie w nocy dyżurować, zostanie w szpitalu do szóstej i jedzie do domu. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. — Na podstawie tego, co wiem, miała prawo. Dzięki, Ruth. Do zobaczenia jutro. Dziękuję też, że załatwiłaś mi posprzątanie biura. — Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? — Nie. Włączyłaś automatyczną sekretarkę? — Zawsze to robię wieczorem, panie Daniels. — Wiem, przepraszam. Dobranoc, Rutli. Do jutra. Matt odłożył słuchawkę i rozejrzał się po pełnym ludzi holu. Było wpół do siódmej. Sarah powiedziała, że zamierza wyjść ze szpitala o szóstej, ale jej nowy rower był przypięty na zewnątrz. Nie odpowiedziała na wezwanie przez pager ani na dwa wezwania przez szpitalny system nagłaśniający. Telefon do jej mieszkania zaktywizował jedynie automatyczną sekretarkę, na której nie zostawiła wiadomości. Wydarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego, dotyczącego Sarah i jednej z pacjentek — tyle Mattowi udało się dowiedzieć, nikt w szpitalu nie palił się jednak do ujawnienia mu szczegółów. Wnioskował, że w efekcie poproszono ją o natychmiastowe wzięcie urlopu. Glenn Paris, do którego Matt wybrał się po informacje, był na jakimś pilnie zwołanym posiedzeniu. Znacznie bardziej zaniepokojony niż jeszcze kilka minut wcześniej, Matt znów udał się do jego gabinetu. — Pan Paris dzwoni — oznajmiła sekretarka. — Proszę się włączyć do rozmowy i powiedzieć, że przyszedł Matt Daniels, a sprawa jest bardzo pilna. — Ale... — Niech pani zrobi to, o co proszę, albo sam to zrobię. Po niecałej minucie Matt został poproszony do gabinetu Parisa. — Chyba nie wierzy pan w to, by mogła coś takiego uczynić! — wykrzyknął Matt, kiedy Paris streścił mu wydarzenia związane z Annalee Ettinger. — Mallon i Graysonowie wycofali oskarżenie! Nic to panu nie mówi? — Wiem tylko tyle, że przez ostatnie sześć miesięcy szpital miał więcej negatywnych opinii w mediach niż przez poprzednie sześć lat, a pańska klientka ma związek z prawie każdą z nich. Musieliśmy udzielić jej urlopu do chwili, aż kurz osiądzie i poustalamy, co właściwie się stało. — A to jeszcze nie jest jasne? Została wrobiona! — Mam nadzieję, że tak. Lubię ją, Daniels. Naprawdę, ale w obecnej sytuacji musimy podejmować działania, mając na ¦: uwadze przede wszystkim interes Bostońskiego Centrum Medycznego i naszych pacjentów. Spora liczba osób spośród personelu i z zarządu uważa, że Sarah to bardzo chora i niebezpieczna osoba. — To kompletny nonsens! — Mam taką nadzieję, niestety w tym momencie niczego nie mogę... ani nie chcę... zrobić. — Niech pan posłucha. Sarah przez ostatnią godzinę nie zareagowała na wezwania przez pager. Ma pan jakiś pomysł, gdzie może być? — Nie.
— Popełnił pan błąd. — Jak powiedziałem, mam nadzieję — odparł Paris. Matt szedł już do drzwi. Po chwili jeszcze raz odsłuchał automatyczną sekretarkę w swoim mieszkaniu i zostawił kolejną wiadomość na sekretarce Sarah. Potem zadzwonił do centrali telefonicznej szpitala i poprosił o jeszcze jedno wezwanie za pomocą pagera i szpitalnego systemu nagłaśniającego. — Niech mi pani powie, co się robi, jeśli nie można nawiązać kontaktu z rezydentami, którzy powinni być na dyżurze. — To się bardzo rzadko zdarza. — Ale jeśli? — Nasze pagery mają okienko, w którym ukazuje się komunikat, można jednak także włączyć im głos. Robi się to, jeśli lekarz jest wzywany i nie reaguje, ma popsuty pager albo śpi w którymś z pokoi służbowych. Nie możemy używać nagłaśniania, bo w tych pomieszczeniach go nie ma. Wtedy dzwonimy. — Gdzie są te pokoje? Może pani tam zadzwonić? — W Budynku Thayera. Na czwartym i piątym piętrze. Nie mogę zadzwonić do każdego pokoju... jest ich ponad dwadzieścia. — Tak na wszelki wypadek, mogłaby pani co parę minut wzywać doktor Baldwin przez pager? W trybie głośnym. To bardzo, bardzo ważne! Jeśli oddzwoni, proszę przekazać, że jej szukam. Za parę minut skontaktuję się z panią. Dziękuję... dziękuję bardzo... Poszła na spacer albo śpi w którymś z pokoi lekarskich, przekonywał się Matt, idąc do Budynku Thayera. Obie możliwości są bardzo prawdopodobne. Zdenerwowała się tym, co się stało. Drzemka ałbo długi spacer... ja bym tak zrobił... może więc ona też... Chodził od pokoju do pokoju — pukał do drzwi, po czym próbował przekręcać gałkę. Większość maleńkich pokoików była otwarta i pusta, dwa pokoje były zamknięte, ale na pukanie odezwały się zaspane głosy. Następny pokój też był zajęty, ale nie zamknięty. Znajdująca się w środku osoba była ubrana, leżała z twarzą wciśniętą w poduszkę na wąskim łóżku, z szeroko rozrzuconymi rękami i tak głęboko spała, że gdy Matt zapukał i wszedł, ledwie drgnęła. Sam tego chciałeś, pomyślał Matt, patrząc na wycieńczonego młodego lekarza. Zamknął drzwi ze zbędną ostrożnością i poszedł na piąte piętro. Szóste albo siódme drzwi, które próbował otworzyć, były zamknięte. Zapukał i zaczął czekać na zaspaną reakcję. Nie było żadnej odpowiedzi. Matt znów zapukał — tym razem nieco mocniej. Jedynie wspomnienie śpiącego piętro niżej jak kamień młodego lekarza powstrzymywało go przed wyłamaniem drzwi. Postanowił sprawdzić pozostałe pokoje, wrócić do tych drzwi i załomotać jeszcze mocniej. Kiedy odwracał się, by odejść, zza drzwi doleciało wezwanie przez pager. — Doktor Baldwin, doktor Sarah Baldwin! Proszę natychmiast zadzwonić do centrali. Doktor Baldwin! Doktor Sarah Baldwin! Centrala wzywa. — Sarah! — wrzasnął Matt i z całej siły kopnął w dół drzwi. Łoskot, głośny jak wystrzał, odbił się echem po pustym korytarzu. — Sarah! Matt cofnął się i wbił obcas w środek drzwi. Drewno pękło. Drugi kopniak na tyle powiększył otwór, że dało się zajrzeć do słabo oświetlonego pomieszczenia. Sarah leżała bez ruchu na łóżku. Obok niej stał stojak do podawania kroplówek, wisiał na nim worek, z którego do jej przedramienia spływał płyn, Matt wsadził rękę do środka i otworzył drzwi. Sarah była ciepła, ale bardzo blada. Nie oddychała. Znalazł zamknięcie rurki i zablokował podawanie płynu. Zawołał Sarah po imieniu i sprawdził tętno na szyi oraz na przegubie dłoni. Nic nie wyczuł. Odchylił jej głowę do tyłu, zacisnął nos i zrobił kilka oddechów usta usta. Po trzecim wydało mu się, że drgnęła jej szczęka. Znów zawołał jej imię. Odruchowo klepnął ją ostro w twarz. Zareagowała pojedynczym, chrapliwym wdechem. Ponownie ją uderzył i znów wciągnęła powietrze. Przerażony jak jeszcze nigdy w życiu, Matt złapał słuchawkę i zadzwonił do centrali. — Znalazłem doktor Baldwin... — wydyszal. — Ma zatrzymaną pracę serca. Piąte piętro, Budynek Thayera. Proszę przysłać zespół! Rozdział 37 28 października Koszmar rozwijał się wewnątrz koszmaru. Na jakimś poziomie umysłu Sarah
próbowała uwierzyć w to, pamiętać, że jako nastolatka zawsze się budziła i zawsze była w łóżku bezpieczna. Teraz jednak nie mogła poradzić sobie z myślami, zupełnie nic nie mogła zrobić ze swoim ciałem, przerwać poczucia bezradności, bólu, narastającego przerażenia. Tak jak w niezliczonych snach z wczesnej młodości, brutalne ręce przytrzymały ją na plecach, po czym przywiązały. Próbowała się uwolnić, aż zaczęły ją potwornie boleć ręce i nogi, ale pęta były jak ze stali. Grube, silne palce zaczęły wpychać jej między zęby watowany materiał. Próbowała wypychać go językiem. Gwałtownie szarpała głową na boki, lecz knebel wsuwał się coraz głębiej, zapełniał tylną część jamy ustnej i dusił. Sarah próbowała wciągnąć powietrze przez obrzęknięte, zwężone nozdrza, ale z każdą chwilą jej wysiłki słabły. Modliła się o utratę przytomności, nawet o śmierć, do jej płuć docierało jednak trochę powietrza — wystarczająco dużo, by przedłużać agonię. Proszę, pozwólcie mi umrzeć... pozwólcie mi zasnąć i umrzeć... — Sarah, skarbie... posłuchaj mnie... to ja, Matt. Spróbuj leżeć spokojnie i słuchaj mnie. Tak jest... tak już lepiej. Możesz nie otwierać oczu, ale słuchaj mnie. Sarah, jesteś podłączona do respiratora. Masz w nosie jedną rurkę, drugą w gardle, pomagają ci oddychać. Trzeba cię też było przywiązać. Jeśli mnie zrozumiałaś, ściśnij moją dłoń... tak... o tak... dobrze... Próbuj zachować spokój. Pójdę powiedzieć pielęgniarce, że się obudziłaś. Sarah poczuła, jak wiełka dłoń Matta ściska jej dłoń, a potem odszedł. Próbowała oddzielić koszmar od koszmaru. Przypominała sobie fragmenty tego, co się wydarzyło. Im bardziej wracała jej świadomość, tym bardziej dokuczała dotchawicza rura do oddychania i nasilało się przerażenie, że zaraz zabraknie jej powietrza. Słyszała, jak respirator galopuje i warczy, próbując pokonać jej samodzielne oddechy. Musiano go ustawić na automatyczne oddychanie, a nie na wspieranie oddychania — miał oddychać za nią, nie z nią. Zwolnij... nakazywała sobie błagalnie. nie walcz... przypomnij sobie, co sama mawiasz pacjentom pod respiratorem... rozluźnij się... podążaj za maszyną... odpręż się i podążaj za maszyną. Medytuj. Odnajdź łabędzia. Odnajdź swego ducha. Znajdź swego ducha i patrz, jak wzlatuje... — Sarah, słyszysz mnie? Sarah, otwórz oczy! To ja, Alma. Alma Young, Świetnie... tak jest... Oślepiona ukłuciem światła, Sarah zamrugała. Powoli obraz przed jej oczami robił się wyraźny. Pielęgniarka z chirurgicznego oddziału intensywnej terapii patrzyła na nią z troską. — Na OjOMie nie było miejsc — powiedziała — ale i tak woleliśmy mieć panią tutaj, a doktor Blankenship się zgodził. Jedna z pielęgniarek zadzwoniła do mnie i przekazała, co się stało, więc przyszłam, by się panią szczególnie zająć. Rozumie mnie pani? Tak? To świetnie. Odepnę pani ręce, ale proszę nie dotykać rury dotchawiczej. Jasne? To świetnie. Sarah cierpliwie czekała na poluzowanie i zdjęcie szerokich, skórzanych pasów, które krępowały jej nadgarstki. Pulsujący ból głowy słabł. Całkiem się już przebudziła i błyskawicznie odzyskiwała panowanie nad swoim ciałem. Ktoś próbował ją zabić! Ktoś wstrzyknąl jej w tył głowy jakiś bardzo silny i szybko działający środek! W efekcie była teraz podłączona do respiratora. Wszyscy uniwersyteccy psychologowie i psychiatrzy mylili się! Nawracające sny, które kiedyś tak ją dręczyły i niszczyły jej życie, nie były zniekształconym przypomnieniem strasznego wydarzenia z przeszłości, ale raczej przepowiednią — tak jak podejrzewał tajski uzdrowiciel Louisa Hana. Sny przygotowywały ją do tej właśnie walki — walki o życie — i przeżyła. Przedtem w Chinatown, teraz na OjOMie. Dzięki tym straszliwym koszmarom wytrzymała atak zła, które próbowało ją zmiażdżyć. Na wszystko jest odpowiednia pora i odpowiedni czas na osiągnięcie każdego celu... Sarah pościskała chwilę dłoń, by poprawić krążenie krwi, po czym uniosła rękę i wskazała na rurę dotchawiczą. — Wiem, wiem — powiedziała Alma. — Jak tylko dostaniemy wyniki badań gazometrycznych krwi, zadzwonię na anestezjologię i do doktora Blankenshipa i zobaczymy, czy da się to wyjąć. Wszystko na razie gra? To świetnie. Przełączyłam respirator na wspomaganie, może więc pani oddychać tak, jak ma pani ochotę. Na pewno wszystko w porządku? Sarah, chciałabym tylko powiedzieć, że bez względu na to, co się dzieje, jeśli się pozwoli... wszystko minie. Nigdy nie ma
konieczności robienia tego, co wydaje się nam przymusem. Porozmawiamy o tym później, teraz cieszmy się, że wraca pani do formy. Po chwili zjawił się ktoś, kto z wkłucia do tętnicy promieniowej pobrał jej krew do analizy. Przez następne pół godziny, koniecznej do wykonania analiz, był przy niej Matt, robił, co mógł, by ją uspokajać, i opowiadał, co właściwie się wydarzyło. — Podano ci we wlewie morfinę. Puste ampułki leżały na podłodze. Doktor Blankenship uważa, że znaleźliśmy cię w ostatniej chwili. Nie wiem, co dał ci zespół ratujący, ale zadziałało to szybko i skutecznie. Przebudziłaś się już kilka godzin temu, ale pielęgniarki podawały ci jakieś środki, żeby utrzymać cię przy respiratorze. Pudełko z igłami do akupunktury, które ci ukradziono, leżało na stole w pokoju, gdzie cię znaleźliśmy, razem z ampułką jadu grzechotnika i niepodpisaną notką na recepcie, ze słowem PRZEPRASZAM. Drzwi pokoju były zaryglowane od środka i jak na razie jedynie ja uważam, że nie była to próba samobójcza. Mam rację? Sarah ścisnęła go za rękę i, najenergiczniej jak mogła, pokiwała głową. — Wiedziałem... — szepnął Matt. —Przynajmniej od trzech... o nie... od czterech miesięcy! Żadna kobieta, z którą byłem, nie próbowała się zabijać. Jeśli sądzisz, że to dobry dowcip, ściśnij moją dłoń. Rozumiem... Posłuchaj, w ciągu ostatnich kilku godzin wydarzyło się parę niesamowitych rzeczy w związku z tym ayurwedyjskim proszkiem, między innymi to, że Mallon wybiera się do Graysonów i ma im powiedzieć, że wycofują sprawę przeciwko tobie. Nie „godzą się", ale „wycofiiją sprawę". Szczegóły opowiem ci później. Rosa mówiła ci, że znalazła gościa, który wyhodował tego wirusa? Jąkała. Nie powiedziała ani tobie, ani nikomu innemu jego nazwiska. Rosa uważa, źe wie, gdzie się ukrywa. Próbowała dzwonić do ciebie do domu i do szpitala, żeby uaktualnić twoją wiedzę, w końcu jedna z pielęgniarek powiedziała jej, co się stało i gdzie jesteś, i była u ciebie wczoraj wieczorem, około jedenastej. Wróciła jeszcze raz o drugiej w nocy. Naprawdę się o ciebie troszczy. Byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że spała dłużej ode mnie. Nie chciała powiedzieć, kim dokładnie jest człowiek od wirusa, lecz chce dziś do niego pojechać. Eli załatwił jej szpitalny samochód, nie zadawał żadnych pytań... No, teraz się trzymaj... idzie Alma i chyba przyprowadziła ze sobą anestezjologa. Wieści z laboratorium były znakomite. Zawartość tlenu i dwutlenku węgla we krwi Sarah były wystarczająco dobre do rezygnacji ze wspomagania oddychania. Po odessaniu wydzieliny z tchawicy i wyjęciu rury dotchawiczej Sarah miała tylko jedno życzenie: aby już nigdy więcej w życiu tego nie przechodzić. Pluła i walczyła z chęcią zwymiotowania, potem chwycił ją spazmatyczny kaszel. Znów jednak pomógł jej Matt — uspokajał, głaskał po ramieniu, nawet pocałował w czoło. — Uważaj, żeby cię nie wyrzucili z adwokatury — wycharczała, kiedy kaszel w końcu ustał. — Przecież ci mówiłem, wycofują sprawę. Już nie będę twoim adwokatem. Możemy się publicznie ujawnić. Tak naprawdę to wynająłem na dzisiejsze popołudnie furgonetkę z głośnikami, która będzie jeździć po ulicach Bostonu, ogłaszać ludziom, że cię kocham, i oznajmiać, że dotrzemy do sedna tej sprawy. — Ja też cię kocham. Naprawdę. Która godzina? — Szósta. Kilka minut po. — Jezu... dwanaście godzin życia zniknęło w mgnieniu oka. — Nie zapominaj, że mogły to być ostatnie jego godziny. Sarah nie zdążyła odpowiedzieć, bo przerwało jej uprzejme kaszlnięcie. U stóp jej łóżka stał pomarszczony, siwiejący mężczyzna w przypinanym na gumkę czerwonym krawacie. Trzymał w rękach złożoną z luźnych kartek historię choroby Sarah i czytał przez okulary, jakie nosił chyba Benjamin Franklin. Choć nigdy przedtem go nie widziała, Sarah bez pudła odgadła specjalność przybysza. — Nazywam się Goldschmidt i jestem psychiatrą— przedstawił się. — Jeśli pozwoli nam pan na kilka minut... — To jest Matt Daniels — wyjaśniła Sarah. — Jest moim... adwokatem. Goldschmidt przez chwilę przyglądał się Mattowi. — Więc niech zostanie — powiedział w końcu. — Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. — Poproszę — powiedziała chrapliwie. — Znakomicie... wiem, że wiele pani przeszła i właśnie wyjęto pani rurkę
dotchawiczą, będę się więc streszczał. — Zwilżył wąskie, niebieskawe wargi językiem. — Doktor Baldwin, proszę mi powiedzieć, czy przed wczorajszym wieczorem próbowała pani zrobić sobie kiedyś krzywdę? Oczy Sarah błysnęły. Popatrzyła na Matta, który dał znak, aby się nie denerwowała. — Odpowiedź brzmi: nie, ale wczorajszego wieczoru też nie próbowałam zrobić sobie krzywdy. Doktorze Goldschmidt, ktoś próbował mnie zabić, a zrobił to tak, by wyglądało na samobójstwo. — Rozumiem — powiedział Goldschmidt i zapisał coś na karcie. — Jak wytłumaczy pani, że drzwi były zamknięte od środka? — Ktoś miał klucz. — Może, ale powiedziano mi, że kluczy do tych pokoi nie mają nawet sprzątaczki ani konserwatorzy. — Nie próbowałam się zabić. — Doktor Baldwin, chcę pani tylko pomóc. — Więc proszę pozwolić mi iść do domu. — Dobrze pani wie, że nie mogę. — Dlaczego? — wtrącił się Matt. — Sprawa pani doktor Baldwin została mi przydzielona przez doktora Blankenshipa, ponieważ polityka szpitala wymaga przy każdej próbie samobójczej konsultacji psychiatrycznej, a na naszym oddziale właśnie ja mam dziś dyżur. Obecna diagnoza doktor Baldwin brzmi... — przeczytał z karty — „przedawkowanie narkotyków, próba samobójcza". Mam zarówno możliwości prawne, jak i obowiązek hospitalizowania doktor Baldwin na zamkniętym oddziale psychiatrycznym do chwili, aż uzyskam pewność, że nie stanowi zagrożenia ani dla siebie, ani dla otoczenia. Jako adwokat z pewnością dostrzega pan sens takiego działania. — Oczywiście. Matt przeanalizował wszystkie sprawy, które planował załatwić tego dnia, by wyjaśnić powiązania między Peterem Ettingerem, Fundacją McGratha i Bostońskim Centrum Medycznym. Gdzie w tej chwili Sarah mogła być bezpieczniejsza niż na zamkniętym oddziale psychiatrycznym? — Sarah... uważam, że powinnaś się zgodzić z doktorem — powiedział. — Przynajmniej na razie. Jeśli psychiatra doceni! wsparcie, nie okazał tego. Jego napięta twarz nawet nie drgnęła. Właśnie chciał coś powiedzieć, kiedy zjawił się Eli Blankenship. — Dzięki, że zjawiłeś się tak szybko, Mel — powiedział. — Sarah... wszystko w porządku'? — Z każdą sekundą czuję się lepiej. Proszę tylko powiedzieć doktorowi Goldschmidtowi, że nie zwariowałam i nie próbowałam się zabić. — "Nikt nie powiedział, że zwariowałaś. — Ktoś wstrzyknął mi coś z tyłu głowy, tuż nad granicą włosów, i upozorował wszystko na samobójstwo. Blankenship obejrzał jej potylicę, świecąc sobie długopisem latarką. — Nic nie widać — stwierdził w końcu. — Igła była bardzo cienka. Dwudziestkadziewiątka albo jeszcze mniejsza. Jeśli trzeba, obetnijcie mi włosy. "Wkłucie na pewno się znajdzie. — Sarah... proszę cię. Bądź cierpliwa i daj nam robić swoje. Alma mówi, że masz czyste płuca, a objawy czynności życiowych stabilne. Za godzinę lub dwie, kiedy stanie się pewne, że nie dostaniesz skurczu krtani, chciałbym cię przenieść na oddział doktora Goldschmidta. Kiedy zaczną się operacje, będą tu potrzebowali każdego łóżka. — Dokąd mnie zabiorą? — Jedynym miejscem, w którym możesz pozostać w tym szpitalu, jest Underwood Sześć. — Matt, nie pozwól na to. To oddział zamknięty. — Sarah, to nie potrwa długo. Po tym, co stało się wczoraj, bałbym się o ciebie, gdybyś była gdziekolwiek indziej. Muszę załatwić kilka spraw, spotkać się z paroma osobami i wyjaśnić pewne szczegóły dotyczące proszku, idź tam na jeden dzień, potem zobaczymy, co się da zrobić. — Pod moimi włosami jest gdzieś ślad po ukłuciu, człowiek, który próbował mnie zabić, coś mi tam wstrzyknął... — Doktor Baldwin... przykro mi, jeśli ma pani coś przeciwko psychiatrom albo nie ufa mi osobiście, ale naprawdę chcę pani pomóc — powiedział Goldschmidt. — Jest jednak wpół do siódmej rano, prawie całą noc nie spałem i czeka mnie wiełe
godzin spotkań z pacjentami i konsultacji. Proszę nie komplikować tej sytuacji jeszcze bardziej. — Sarah, moja intuicja mówi mi, że nic ci nie jest i mówisz prawdę, ale w tej chwili nic innego nie możemy zrobić — dodał Blankenship. — Coś ci powiem, dwadzieścia cztery godziny obserwacji i zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby przekonać doktora Goldschmidta i resztę jego zespołu do wypisania cię ze szpitala. Obiecuję. Sarah przyjrzała się zdeterminowanym minom trzech mężczyzn i — choć z niechęcią — zgodziła się na przeniesienie. Psychiatra zrobił krótką notatkę w historii choroby i obiecał zjawić się u niej, kiedy tylko będzie miał przerwę. Badanie wstępne na nowym oddziale miał przeprowadzić jeden z rezydentów. — Nie mogę się doczekać — stwierdziła Sarah. Żółte, plastikowe policyjne taśmy, rozpięte na drzwiach do pokoju pięćset dwanaście w Budynku Thayera, niczym się nie różniły od tych, których użyto w sklepie Kwong Tian Wena. Drzwi — z wyłamanym środkowym panelem — zamknięto. Matt sprawdził, czy nikt go nie obserwuje, po czym poluzował taśmy i wszedł do środka. Stojak do kroplówek zostawiono, zabrano jednak plastikową butelkę z płynem do wlewów i lakierowane pudełko Sarah z igłami do akupunktury. Nie było śladów świadczących o tym, że szukano w pokoju odcisków palców. Nie było ani szafy ani jakiegokolwiek miejsca na ukrycie się, a jednak komuś udało się znaleźć sposób, by zamknąć drzwi od środka i wyjść. Matt przyjrzał się zamkowi w drzwiach — nie różnił się od innych w pomieszczeniach na tym piętrze. Ktokolwiek zaatakował Sarah, mógł bez trudu wezwać ślusarza i dorobić klucz, mało jednak prawdopodobne, aby choć jako tako profesjonalny zabójca chciał mieć takiego świadka. Matt podszedł do ściany z oknami. Dwa stare drewniane skrzydła były niemal matowe od zbierającego się przez miesiące, może wręcz przez lata brudu. Na zewnątrz widać było budynki — najbliższy stał w odległości przynajmniej stu pięćdziesięciu metrów. Znajdujące się w ościeżnicach otwory po śrubach wskazywały na to, że kiedyś okna miały zasuwy, ale ich naprawa znalazła się w BCM prawdopodobnie zbyt nisko na liście konserwatorskiej. Poza tym pomieszczenie na czwartym piętrze nie bardzo wymagało zabezpieczeń przed wejściem z zewnątrz. Matt popatrzył w dół. Mniej więcej metr pod parapetem zewnętrznym biegł wzdłuż budynku kryty łupkiem daszek osłaniający balkon trzeciego piętra. Był niewiele pochylony, niemal poziomy. Matt otworzył okno i wyszedł na zewnątrz. Zmuszał się, by nie patrzeć w dół, i ruszył powoli, zaglądając do kolejnych pokoi, aż natknął się na pusty. Tak samo jak w pokoju pięćset dwanaście, okno nie było zaryglowane. Chwilę później stał na pustym korytarzu. — To by było na tyle, jeśli chodzi o tę tajemnicę — stwierdził. Być może jego odkrycie — połączone z protestami Sarah — wystarczy, by ją wypuszczono z oddziału, w jej interesie było jednak spędzenie przynajmniej dzisiejszego dnia w bezpiecznym miejscu, zwłaszcza że nie chciał się o nią zamartwiać. Brakowało mu jeszcze wielu odpowiedzi w sprawie Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego, teraz jednak miał przynajmniej konkretne pytania. Miał także w głowie listę osób, które mogłyby pomóc wypełnić luki w jego przypuszczeniach — na pierwszym miejscu znajdował się szpitalny księgowy Colin Smith. Zamknął oklejone żółtą taśmą drzwi i ruszył szybkim krokiem ku wyjściu. Rozdział 38 — Sarah,jesteś pewna, że Paris mówił ci o Fundacji McGratha? — Jestem. Od roku albo nawet i dłużej mówił o możliwości otrzymania od nich dotacji. Sam z tym wyszedł... Ujął to tak, że ma nadzieję, iż pieniądze pomogą wydostać się BCM z dołka. Wydaje mi się, że także Colin Smith o tym wspominał. Jeśli na widoku jest tak dużo pieniędzy, dyrektor do spraw finansowych powinien moim zdaniem o nich wiedzieć. Może Glenn, Peter i on coś razem kręcą, a może zanim szpital dostanie swoje, on ściąga część dla siebie? — Zapytam. Jest numero uno na mojej dzisiejszej liście. — Matt, posłuchaj mnie. Czuję się dobrze i mogę sama o siebie zadbać. Nie chcę iść do wariatkowa. Poza tym Peter tkwi w tym wszystkim, aż po te swoje wszechwiedzące, egoistyczne brwi, i chcę pomóc go przyszpilić. Zbliżało się wpół do dziesiątej rano i właśnie zawiadomiono Sarah, że transport — i ochrona —jest już w drodze, by przenieść ją na oddział psychiatryczny.
— Sarah, wiem, że tego ode mnie chcesz, ale prawda jest taka, że przeszłaś przez piekło. Dopiero kilka godzin temu odłączono cię od respiratora, a nigdy dotąd nie widziałem cię takiej zmęczonej. Jeśli nie pójdziesz na psychiatrię dobrowolnie, Goldschmidt wyśle cię tamprzymusowo. Dopóki uważa, że chciałaś popełnić samobójstwo, nie ma wielkiego wyboru. Nie wolno nam zapomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Ponieważ oboje wiemy, że nie była to próba samobójcza, wiemy równocześnie, że ktoś próbował cię zamordować. — Mała poprawka — powiedziała Sarah. Jej głos był jeszcze dość chrapliwy. — Ktoś wyreżyserował przedstawienie mające wyglądać jak moje samobójstwo. Temu posłużyło podanie Annalee trucizny. Nie dostrzegasz tego? Atak na mnie miał wyglądać jak samobójstwo na skutek poczucia winy za spowodowanie trzech przypadków DIC oraz podanie trucizny Annalee. Zabicie mnie w inny sposób uwolniłoby moją osobę od podejrzeń. Celujemy w kogoś, komu puszczają nerwy... może to być Peter, Glenn, doktor Singh. Może współdziała tu kilka osób. Nie mam pojęcia, ale zbliżamy się do prawdy. Próba wrobienia mnie była desperackim ruchem i musimy dotrzeć do sedna sprawy, zanim ów ktoś zaatakuje ponownie. Mogę pomóc, Matt, naprawdę. — Wiem, ale nic nie poradzę w tej sytuacji. Pomysł zatrzymania cię na oddziale zamkniętym nie podoba mi się tak samo jak tobie, lecz przez dobę musimy się z tym pogodzić. Nawet gdybyśmy mogli cię stamtąd zabrać, niepokoiłbym się o ciebie. Zanim pojechałem do twojego mieszkania po rzeczy, rozmawiałem z Rosą i Elim i obiecali dołożyć wszelkich starań, abyśmy się jak najszybciej dowiedzieli, kto za tym wszystkim stoi. Mamy dziś masę spraw do załatwienia, więc wytrzymaj ten jeden dzień. Obiecuję, że jutro wykorzystam wszystko, co mamy, aby cię wydostać. Krótkie spotkanie z Blankenshipem było bardzo owocne. Matt przedstawił przebieg spotkania z Mallonem oraz jego pogląd, że Peter Ettinger i Glenn Paris są w jakiś sposób ze sobą powiązani przez Fundację McGratha i Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzający. Blankenship orientował się, że Fundacja McGratha ma siedzibę w Nowym Jorku, a jej szefowie nawiązali pierwszy kontakt z Glennem Parisem i Colinem Smithem jakieś cztery, może pięć lat temu. Nie widział dokumentów, jakie Paris złożył w agencji, ani nie znał warunków przyznania dotacji, wiedział tylko, że w grę wchodziło kilka milionów dolarów. Obiecał zająć się ustaleniem szczegółów dotyczących siedziby i struktury fundacji, potwierdził także, że szpital pożyczy Rosie obiecany samochód. Ostrożna pani epidemiolog wolała nie odkrywać kart, nie chwaliła się, dokąd zamierza jechać ani kogo szuka, stwierdziła jedynie, że nie jest do końca pewna, czy dobrze ustaliła miejsce pobytu szukanego osobnika. Doszli do wniosku, że Matt najpierw porozmawia z Colinem Smithem, potem z Peterem Ettingerem, na końcu z Glennem Parisem. Zdaniem Blankenshipa Smith powinien się okazać najłatwiejszy do złamania. Gdyby „pękł", będzie można wykorzystać poszczególnych uczestników spisku przeciwko sobie. Oczywiście, dodał Matt, jeśli to podejście zawiedzie, pozostawał stary dobry plan B — frontalny atak. — Przyjechał transport — oznajmiła jedna z pielęgniarek. Matt zaciągnął dokładniej zasłonkę i czekał na zewnątrz, podczas gdy Sarah przebierała się w dżinsy i bawełnianą bluzę, które przyniósł jej z domu. — Jestem gotowa — powiedziała w końcu. — Jak zawsze. Kiedy sanitariusz podjeżdżał do łóżka Sarah wózkiem, ochroniarz odsunął się — może z szacunku, może z zażenowania — i cofnął o kilka kroków. — Odwiedziny są w Underwood Sześć od szóstej do ósmej — powiedział Matt. — Sprawdziłem. — To wszystko? Tylko dwie godziny? Matt ujął Sarah za rękę. — Młodsi mężczyźni potrzebują dni na to, czego my, bardziej doświadczeni, jesteśmy w stanie dokonać w dwie godziny — oświadczył. — Bądź silna, dobrze? Sarah z wahaniem zsunęła się z łóżka na wózek. — Nie martw się o mnie, nic mi nie będzie. Najważniejsze, żebyś nie pozwolił im trzymać mnie u siebie dłużej niż jeden dzień. Podobno kuchnia na psychiatrii jest doskonała. — Wskazała na wyjście. — No, to jedziemy, Jeeves. Oddział psychiatryczny był świeżo odmalowany i nowo wyposażony. W każdej sali chorych znajdowały się dwa łóżka, wyjątkiem okazało się pomieszczenie tuż przy dyżurce pielęgniarek. Nie było tam mebli, jedynie goły materac na podłodze, a
ściany wyłożono grubą warstwą watowanego materiału, przez co pomieszczenie wyglądało jak znany z niejednego filmu pokój dla rzucających się w szale wariatów. Dopiero po dwóch godzinach pobytu na oddziale Sarah zorientowała się, że w jej pokoju zasłony w oknach znajdują się między szybami, a w drzwiach nie ma od wewnątrz klamek. Pomijając krótką wizytę lekarską, w trakcie której rezydent pobieżnie ją zbadał z użyciem stetoskopu, latarki pióra i oftalmoskopu, ale najwyraźniej nie miał ochoty gdziekolwiek dotknąć jej ręką, pozostawiono ją samą sobie. Drugie łóżko w pokoju było — przynajmniej na razie — wolne. Sarah położyła się i zaczęła czytać artykuł z ginekologii, lecz nie mogła się skoncentrować. Zabrała się do kryminału Sue Grafton, ale i to jej nie szło. W końcu, kiedy nie była w stanie czytać nawet czasopisma z poradami domowymi, wyszła z pokoju i dołączyła do grupki ludzi siedzących bez celu w holu. — Za piętnaście minut zebranie społeczności! — zawołała po chwili radośnie jakaś kobieta. — Tutaj, w holu! Udział obowiązkowy! Sarah obojętnie wyglądała przez okno. Było z niego widać kampus BCM. Grzejące przez szybęjesienne słońce, niechłodzone najmniejszym wietrzykiem, wydawało się tak gorące, że można by piec na nim chleb. Daleko w dole, na skraju szerokiej, zarośniętej trawą łąki, robotnicy kończyli stawiać trybuny — miały z dziesięć poziomów siedzeń, wieńczyło je podium z mównicą. Po bokach trybun zamontowano na słupach głośniki. Do Sarah nie bardzo docierał sens tworzenia tej konstrukcji, po chwili jednak, kiedy powędrowała wzrokiem po terenie kampusu, sprawa stała się jasna. Znajdujący się na przeciwległym końcu Budynek Chiltona był terenem gorączkowej aktywności. Nagle przypomniała sobie, że jest piątek, dwudziesty ósmy października. Dzień przed wyburzeniem Budynku Chiltona. Odkąd Sarah pamiętała, olbrzymie, stare szkaradzieństwo było zabite deskami, a trawę wokół niego pielęgnowano znacznie mniej starannie niż na pozostałym terenie. Jutro, po kilku efektownych sekundach, rozpadająca się budowla przestanie istnieć. Z Underwood Sześć będzie doskonały widok na akt wyburzania — prawdopodobnie jedynie tego będzie można pozazdrościć przebywającym tu pacjentom. Na parapecie leżała obdrapana, stara lornetka, która jednak okazała się nadzwyczaj dobra. Budynek Chiltona otaczały dwa koncentrycznie ustawione szeregi niebieskich konstrukcji, przypominających do złudzenia kozły do piłowania drewna. Pospinano ze sobą wielkie płachty, którymi osłonięto pobliskie garaże. Grupka ludzi w hełmach z błyszczącego aluminium zażarcie dyskutowała, wskazując raz za razem na skazany na zagładę budynek, ale większość robotników zajmowała się chowaniem sprzętu. Najwyraźniej skończono przygotowania do wysadzenia, a ładunki znajdowały się w przewidzianych miejscach. Sarah była ciekawa, czy w jutrzejszej ceremonii wezmą udział przedstawiciele Fundacji McGratha. Nagle jej uwagę zwróciła biała furgonetka oddalająca się od części budynku, przy której nie znajdował się żaden robotnik. Przez nikogo nieniepokojona, powoli przejechała przez lukę w barierkach i zaczęła się oddalać. Przez lornetkę bez trudu dało się odczytać namalowane na jej boku czerwone litery. HURON PHARMACEUTICALS. Ten sam napis — sporządzony mniejszymi literami — widniał na drzwiach samochodu. Obraz furgonetki z czymś kojarzył się Sarah... ale z czym? — Społeczność... mówię do wszystkich — powtórzył monotonnie kobiecy głos. — Uczestnictwo obowiązkowe. Żadnych wymówek. Zaczynamy! Huron Pharmaceuticals, dumała Sarah, wybierając miejsce, które wydało jej się najmniej widoczne. Gdzie spotkała się z tą nazwą? Gdzie to było? — Uwaga wszyscy! — powiedziała prowadząca do mniej więcej dwudziestu pacjentów oddziału zamkniętego. — Są dziś z nami dwie nowe osoby, myślę więc, że najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od przedstawienia się po imieniu. Ja mam na imię Cecily i jestem jedną z terapeutek Underwood Sześć. — Marvin — powiedział siedzący obok niej wyniszczony, starszy Murzyn. — Lynn. — Ja jestem Nancy. Nigdy nie mówcie mi Nan. — Pete... Peter! Sarah nie słyszała kolejnych imion i kiedy przyszła na nią kolej, by się przedstawić, trzeba ją było wybić z zamyślenia. Nagle przypomniała sobie, skąd zna nazwę „Huron Pharmaceuticals". ..standardowe, dopuszczone przez FDA multiwitaminy, produkowane przez Huron Pharmaceuticals.
Peter Ettinger tak właśnie mówił w trakcie przesłuchania. Sarah była tego na sto procent pewna. W jej uszach brzmiał jego głos, przed oczami miała zadowolony uśmieszek, w jaki ułożył usta, kiedy wypowiadał te słowa. Najpierw Fundacja McGratha, a teraz Huron Pharmaceuticals. Dwa bezpośrednie połączenia między Peterem Ettingerem, Ayurwedyjskim Ziołowym Systemem Odchudzającym a Bostońskim Centrum Medycznym. Przypadek? Sarah mocno zacisnęła w pięści leżące na kolanach dłonie. Niech go jasna cholera! — pomyślała. — No dobrze, Sarah — powiedziała Cecily. — Jeśli nie chcesz dziś nic o sobie mówić, rozumiemy to, muszę ci jednak powiedzieć, że nie podoba nam się, jak ktoś klnie podczas zebrania społeczności... Rozdział 39 Zbliżało się południe i ruch centralną arterią miasta w kierunku południowym — od centrum — był dość słaby. Matt, pamiętając jednak o typowej dla bostońskich kierowców mściwości, trzymał się środkowego pasa, aby nikogo, broń Boże, nie urazić. Sekretarka Colina Smitha przekazała mu, że szefa nie będzie w szpitalu do końca dnia. Jako zapalony żeglarz każde piątkowe popołudnie — od połowy marca do początku listopada — spędzał na swej łodzi. Dodała jednak, że spotkanie, w którym uczestniczył, przeciągnęło się i wyszedł ze szpitala dopiero dwadzieścia minut temu. Jeśli Matt ma naprawdę ważną sprawę, może spróbować zadzwonić do South Boston Yacht Club. Zamiast dzwonić, Matt postanowił pojawić się w porcie bez zapowiedzi. Znał drogę, był tam bowiem kilka razy, gdy należał do drużyny Red Sox, a Colin Smith — typowy księgowy — wyglądał na człowieka, który nie bardzo radzi sobie z niespodziankami. W szpitalu, przed pójściem do Smitha, Matt wstąpił do Blankenshipa. Dyrektor do spraw medycznych próbował poszukać coś na temat Fundacji McGratha w nowojorskim biurze informacyjnym, lecz niczego nie znalazł. Nie było to zaskakujące — bez najmniejszej wątpliwości fundacja została założona kilka lat temu w celu zapewnienia odpowiednich warunków do prania pieniędzy ze sprzedaży Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego. Ten, kto ją uruchomił, miał zarówno wielki dar przewidywania, jak i doskonale rozumiał amerykańskie dążenie do łatwego i przyjemnego odchudzania się. Przy odpowiednim marketingu każdy produkt odchudzający, który nie wymaga zachowania diety — niezależnie od skuteczności — jest w Ameryce złotą żyłą. Dodatkowym atutem Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego był fakt, że preparat najwyraźniej był skuteczny. Zdaniem Matta ziołowy proszek został wprowadzony na rynek — prawdopodobnie także wynaleziony — w BCM przez tajemniczego hinduskiego znawcę Ayurwedy, Pramoda Singha. Mniej więcej cztery i pół roku wcześniej Singh testował środek — z dość dobrym rezultatem — na przynajmniej trzech osobach: Alethei Wortliington, Constanzy Hidalgo i Lisie Summer. Prawdopodobnie obiektów testowych było więcej, na szczęście żadna z kobiet nie zaszła w ciążę i nie rodziła. W którymś momencie Singh połączył siły z Ettingerem, a następnie z firmą zajmującą się marketingiem nowych produktów, rozumiejącą siłę telewizyjnych programów reklamowo informacyjnych. Nawet król Midas nie mógłby bardziej skutecznie zamienić ziół w złoto. Obecnie część wpływów ze sprzedaży produktu trafiała do kasy szpitala być może w ramach zapłaty za prace w pierwszej fazie tworzenia preparatu. Kolejne sumy zasilały Xanadu i ettingerowskie imperium leczenia holistycznego. Co się jednak działo z resztą pieniędzy? Z informacji uzyskanych przez agentów Mallona wynikało, że sumy przekazywane do Xanadu i BCM to tylko nieznaczny ułamek tego, co uzyskiwano ze sprzedaży proszku. Było prawdopodobne, że Colin Smith wcale nie ma pełnego obrazu tego, co się dzieje, coś jednak musiał wiedzieć. South Boston Yacht Club od wielu dziesięcioleci najważniejsze miejsce spotkań właścicieli łodzi, był byle jak zbudowanym, dwupiętrowym budynkiem na palach, którego ściany i dach pokryto gontem. Choć siedziba klubu była z daleka widoczna — zarówno z autostrady, jak i z wody— okazało się, że trudniej się tam dostać niż na finałowy mecz Celtics. Od budynku odchodziły liczne kanały, przez co wyglądał tak, jakby był ustawiony w centrum koła ze szprychami. W lecie zajęte było każde cumowisko z kilkuset przygotowanych wzdłuż kanałów, a nawet teraz —
pod koniec sezonu — na wodzie stało sporo jachtów. Żwirowany parking jachtklubu był otoczony płotem, dostępu do niego broniła budka wartownika. Matt podał ochroniarzowi dziesięć dolarów, by móc bez zapowiedzi spotkać się ze swoim starym kumplem z klasy, Colinem Smithem, i zrobić mu niespodziankę. Idąc za radą wartownika, Matt zaparkował tuż za rogiem budynku i zszedł do portu opadającymi stromo w dół schodkami. Jacht Colina Smitha - Red Ink — miał stać na zewnętrznym końcu „szprychy" numer pięć — trzydziestostopowy jednomasztowiec o ciemnoczerwonym kadłubie, zdaniem wartownika, najładniejszy jacht w klubie. Kiedy Mat się zbliżał, Smith sztauował na dziobie liny i był najwyraźniej sam. Mina, jaką zrobił na widok przybysza, nie wyrażała zadowolenia. — Daniels... — powiedział, otrzepał dłonie o spodnie i podejrzliwie przyglądał się Mattowi. — Co tu pana sprowadza? — Interesy. — Ze mną? — Moglibyśmy usiąść na dwie minuty? ¦— Ale nie dłużej. — Wskazał Mattowi, by wszedł do kokpitu. — To najładniejszy dzień od tygodni. Jest już późno, a chciałbym jeszcze popływać. — Może pan pływać na tym jachcie sam? — Z zamkniętymi oczami. — Jestem pod wrażeniem. Colin, czytał pan rano gazetę? — Chodzi panu o znalezienie ciała Truscotta? — Tego, co z niego zostało. — Co to ma wspólnego ze mną? — Może sporo. Razem z Sarah Baldwin twierdziłem od dawna, że Truscotta zamordowano, ale nikt nam nie wierzył. Teraz będą musieli. Od dnia, w którym Sarah została oskarżona przez Willisa Graysona, ktoś robił, co mógł, aby uznać ją za winną spowodowania przypadków DIC, a Truscotta zamordowano, kiedy próbował dowieść, że ją wrobiono. Zeszłego wieczoru ktoś usiłował zamordować Sarah Baldwin i upozorował samobójstwo. Jeśli mam być szczery, uważam, że jest pan w to wszystko zamieszany. — Pan oszalał. — Moim zdaniem albo sam pan wszystko zrobił, albo wie pan, kto jest odpowiedzialny. Smith wstał i zaczął odplątywać jedną z cum dziobowych. — Niech pan sobie wezwie karetkę — powiedział. — Co pan powie na hasło „Fundacja McGratha"? Dlaczego przekazują pieniądze szpitalowi, równocześnie przekazując pieniądze Peterowi Ettingerowi. Kto zaczął tę działalność? Kto tak naprawdę się na niej bogaci? Dyrektor skończył odwiązywać pierwszą cumę i zabrał się do odwiązywania następnej. Matt próbował doszukać się na jego twarzy śladów złości, widział jednak tylko strach i roztargnienie — mina Smitha w niczym nie kojarzyła się z wyglądem człowieka, który świadomie uczestniczył w morderstwie. — Wypływam, Daniels — stwierdził po chwili. — Jeśli chce mnie pan o coś oskarżyć, powinien pan porozmawiać z policją albo innym adwokatem... nie ze mną. Cholera, tylko nie znowu plan B... westchnął Matt w duchu. Złapał Smitha za przód koszuli i pociągnął go gwałtownie w górę. Ognik lęku w oczach dyrektora zajaśniał mocniej. — Posłuchaj mnie, i to dokładnie, człowieku... — wysyczał Matt przez zaciśnięte zęby. Podciągnął niższego od siebie Smitha, aż ten stanął na czubkach palców. — Ten pieprzony proszek, na którym wszyscy się bogacicie, zabija ludzi! Zabija! Młode kobiety, ich dzieci i Bóg wie kogo jeszcze. Może ty o tym nie wiesz, ale twoi kumple, z którymi współdziałasz, na pewno o tym wiedzą. Ktoś ma gdzieś to, czy ktoś umiera, czy nie... dopóki płynie szeroki strumień szmalu. Rozumiemy się? Ogorzała twarz Smitha zbladła jak kreda. — Proszę... mnie... puścić... — powiedział chrapliwie. Matt poluzował chwyt, po chwili puścil Smitha. — Z każdą chwilą, kiedy trzyma pan gębę na kłódkę, staje się pan brudniejszy i brudniejszy. Nie uważam, że akurat pan jest bezpośrednio winien śmierci tych kobiet... jadąc tutaj, brałem taką możliwość pod uwagę, ale teraz widzę, że tak nie jest. Prawdę powiedziawszy, jest pan moim zdaniem dość przyzwoitym facetem. — Bo jestem. Proszę mnie teraz zostawić. Matt podał swoją wizytówkę. — To robota Parisa, prawda? Glenna showmana Parisa i doktora Singha, tak? — Idź pan stąd.
— Może nie wiedział pan dotychczas, że od tego proszku się umiera — stwierdził Matt i zszedł na pomost. — Teraz pan wie, uważam więc pana za osobę współodpowiedzialną za to, co się od tej chwili wydarzy. Pan siedzi cicho, dalej umierają matki i ich dzieci, wina jest pańska. Jasne? Jeżeli zmieni pan zdanie w sprawie dalszego milczenia, proszę do mnie zadzwonić. Życzę miłego pływania. Nie czekając na odpowiedź, Matt odwrócił się i zaczął szybkim krokiem odchodzić. Przeszedł dwadzieścia metrów, kiedy silnik Red Ink ożył. Matt zwolnił, nie odwracał się jednak. Patrzył przed siebie, lecz całą uwagę koncentrował na człowieku za plecami. Szybciej, ponaglał księgowego w myśli. Był pewien, źe przebił się przez jego maskę, ale nie był pewien, czy wystarczająco głęboko. Krzyknij za mną, Colin. Zawołaj coś! — Daniels, niech pan zaczeka! — Tak? Matt odwrócił się i zrobił krok w kierunku Red Ink, kiedy jacht eksplodował. Był to gwałtowny, gorący, wzmocniony przez olej napędowy wybuch, którego nie mógł przeżyć żaden żywy organizm. Matt odruchowo rzucił się na chropawe deski pomostu. Po chwili wokół niego i do wody zaczęły spadać rozżarzone kawałki wraka. Woda syczała. Kilka sekund później eksplodował także stojący obok żaglówki Smitha jacht motorowy, niszcząc do końca ostatnie, najbliższe morza, dziesięć metrów nabrzeża. Wypadek? Bomba podłączona do zapłonu? Zdalnie detonowany ładunek? Matt wstał i otrzepał się. Podszedł do dymiącego skraju nabrzeża, upewnił się, czy nie ma jakiegoś śladu Colina Smitha, po czym odwrócił się w kierunku klubowego budynku. W jego stronę biegło sześć albo siedem osób. Popatrzył nad głowami ludzi dalej —na parking. Wyjeżdżał z niego właśnie jasnozielony jaguar XJS. Kiedy gwałtownie przyśpieszył, biorąc zakręt, spod jego kół wyprysnął piach i żwir. Nie dało się dostrzec numerów rejestracyjnych. — Zaraz wracam! — skłamał Matt, mijając nadbiegających mężczyzn. Z nisko opuszczoną głową wbiegł zboczem na poziom parkingu. Jego jednoroczny legacy był cholernie szybki, ale jaguar miał przyśpieszenie, moc i naprawdę wielką przewagę na starcie. Jeśli kierowcy udałoby się dotrzeć do autostrady, nie będzie można się zorientować, czy skręcił na północ, czy na południe. Wszystko wskazywało na to, że tak się stanie. Matt sklął się w myśli za nawyk ciągłego włączania systemu zabezpieczającego samochód przed kradzieżą. Wyłączył zabezpieczenie, po czym kilka cennych sekund stracił na manipulowaniu kluczykiem w stacyjce. Wyrzucając spod tylnych kół fontannę kurzu i żwiru, wyprysnął w końcu naprzód, minął zdziwionego wartownika i pomknął drogą dojazdową. Nigdzie nie było widać jaguara. Rozpoczęło się zgadywanie. Pierwszy wybór był prosty: w lewo na asfaltówkę i szybko do autostrady. Matt wszedł poślizgiem w pierwszy zakręt, następny ściął, jadąc po trawniku. Silnik subaru, zazwyczaj bardzo cichy, wył, próbując poradzić sobie z brutalnym przerzucaniem z jedynki na piątkę i z powrotem, i znów na najwyższy bieg. Jaguara nie było widać. Skręć wprawo. Jedź do autostrady. Po lewej stronie, nad drzewami, widać było wznoszoną coraz wyżej przez bryzę od lądu chmurę czarnego dymu... tę samą bryzę, która miała jeszcze tak niedawno wypełnić żagiel łodzi Colina Smitha. — O Boże... —jęknął Matt, coraz bardziej docierało bowiem do niego, czego właściwie stał się świadkiem. Autostrada była tuż tuż, pogoń miała się ku końcowi. Matt nagle kątem oka dostrzegł jaguara. Wjeżdżał właśnie na estakadę prowadzącą na ten pas autostrady, który wiódł na północ, ku centrum miasta. Kiedy Matt — mijając kilka samochodów i zajeżdżając drogę ciężarówce — znalazł się na autostradzie, XJS znów zniknął. Z ogromną prędkością minął najpierw jeden zjazd, potem drugi. Teraz mógł już tylko jechać dalej na północ i modlić się, że uciekinier jest na tej samej drodze co on. Kiedy zbliżał się do zjazdu przy Massachusetts Avenue, tuż za którym zaczynał się tunel przy South Station, samochody zaczęły zwalniać, a odległości między nimi gwałtownie maleć. Klasyczny korek na głównej arterii miasta w środku dnia. Pogoń należało uznać za zakończoną. Matt walnął pięścią w kierownicę. Będzie musiał teraz poświęcać czas na odszukanie właściciela tak charakterystycznego jaguara. To trudne, choć na pewno nie niemoż... Znów zobaczył jaguara. Był mniej więcej sto metrów w przodzie, dwa — kompletnie zapchane — pasy obok. Niestety właśnie oddalał się od kłębowiska samochodów i zaczynał wjeżdżać na długi, zakręcający zjazd na Massachusetts Turnpike. Matt
zaczął trąbić i do każdego, kto w jego kierunku spojrzał, krzyczeć: „Nagły wypadek!". Wielu ludzi nawet nie raczyło odwrócić głowy. Centymetr po centymetrze, przesuwał się najpierw na sąsiedni pas, potem na następny. Po drodze pokazano mu wiele obscenicznych gestów, z których części dotychczas nigdy nie widział. Wjechał na zjazd, piszcząc oponami, na granicy przyczepności samochodu, a kiedy znalazł się na drugiej nitce autostrady, miał na liczniku prawie sto kilometrów na godzinę. Jaguar znów był niewidoczny, tym razem Matt czuł się jednak znacznie bardziej rozluźniony. Zjazd przy Back Bay był niecałe dwa kilometry dalej i jeżeli kierowca jaguara tam się kierował, nic na to się nie da poradzić, jeśli jednak nie — zbliżą ich kasy przy CambridgeyAlston. Okazało się, że ścigany pokazał mu się znacznie później — kilka kilometrów za Alston, niedaleko kas przy Newton, na Route 128. Chyba pisane mi było znalezienie go. Matt wygodniej usiadł, zwolnił i podjechał do kasy wydającej automatycznie bilety, osiem, może dziewięć samochodów za jaguarem. Sztuka polegała teraz na tym, aby dotrzeć do miejsca przeznaczenia kierowcy, nie będąc widzianym. Przez rok planował zamontować sobie w samochodzie telefon i teraz — jak zwykle, dzień za późno — stwierdził, że to zrobi. Rozmowa z policją poinformowałaby kogo trzeba, że bomba na Red Ink została zdetonowana przez radio. Jak na razie Matt miał oczywiście szansę na zdobycie detonatora — pod warunkiem że kierowca jaguara czuł się bezkarny i nie wpadnie na pomysł, by pozbyć się urządzenia. Jaguar zjechał pierwszym zjazdem na wschód od Worchesteru. Poruszając się bez widocznego pośpiechu, wjeżdżał coraz głębiej w pagórkowaty, piękny wiejski teren północno środkowego Massachusetts. Ponieważ Matt trzymał się z daleka, nie miał jeszcze okazji rzucić okiem na kierowcę, z każdym przejechanym kilometrem stawało się to jednak coraz mniej istotne. Kilkanaście kilometrów przed nimi znajdowało się Hillsborough, siedziba Xanadu i matecznik Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego, a jeśli Matt nie strzelał kulą w płot, mężczyzna w jasnozielonym jaguarze miał dwa metry wzrostu, szopę siwych włosów i ego wielkości Grenlandii. XANADU KILOMETR DO WJAZDU EKSKLUZYWNE OSIEDLE MIESZKANIOWE UWZGLĘDNIAJĄCE LECZNICZE ZASADY AYURWEDY ŻYJ DUCHOWO... ŻYJ DŁUŻEJ... MIESZKAJ TUTAJ DOMY OD 450 000 $ Na wielkim bilboardzie — z eleganckim widokiem, na tle którego wstawało słońce nad himalajami — znajdował się także numer telefonu, pod który należało zadzwonić, by umówić się na rozmowę i wstępne oprowadzanie. Kiedy jaguar — jak sądził Matt — z Peterem Ettingerem za kierownicą, jechał pustą, świeżo wyasfaltowaną drogą w kierunku bramy wjazdowej, Matt zatrzymał się przy bilboardzie. Za drogą ciągnęło się ogrodzenie z niesamowicie grubego łańcucha, otaczające narożny kraniec Xanadu. Xanadu... Mattowi nazwa ta kojarzyła się z mistyczną, magiczną krainą z jakiegoś poematu, który musiał kiedyś czytać i analizować i który najwyraźniej zapamiętał. w Kanadu kiedyś Kubła Khan Paląc rozkoszy kazał wznieść... Oczami wyobraźni widział te słowa napisane na szkolnej tablicy równym, nauczycielskim pismem. Milton? Wordsworth? Może Coleridge. Nie umiał sobie przypomnieć autora ani dalszych części wiersza, bez trudu jednak mógł sobie wyobrazić Petera Ettingera jako Kuble Khana. Matt zastanawiał się nad dalszym działaniem, kiedy usłyszał nadjeżdżający samochód — z tego samego kierunku, z jakiego i on, i Ettinger też przed chwilą się zjawili. Kucnął obok subaru i zaczął udawać, że ogląda przednie koło. Po kilku sekundach tuż obok — drogą prostopadłą do tej, którą wybrał Ettinger — przemknęła biała furgonetka. Ponieważ Matt znał niemal na pamięć wypowiedzi z przesłuchania Ettingera, jego uwagę od razu zwrócił napis na jej boku i drzwiach. Firma Huron Pharmaceuticals produkowała kapsułki witaminowe, dołączane do ayurwedyjskiego proszku odchudzającego. Jeśli furgonetka coś właśnie dostarczała, a bilboard wskazywał główny wjazd, musiał być jeszcze inny dostęp do Xanadu. Matt wsiadł do samochodu i pojechał za furgonetką. Mniej więcej po kilometrze zobaczył odchodzącą w prawo świeżo wyasfaltowaną drogę oraz ogrodzenie z łańcucha. Zachowując bezpieczną odległość, Matt jechał za furgonetką, aż skręciła w polną drogę, najwyraźniej przecinającą ogrodzenie i
wchodzącą na teren wielkiej posiadłości. Matt znalazł mało używaną dróżkę, zostawił subaru w bezpiecznym miejscu i pobiegł tam, gdzie furgonetka skręciła w polną drogę. Brama w ogrodzeniu znajdowała się mniej więcej trzydzieści metrów od skrętu i — co nie zaskakiwało — nie była zamknięta. Dostawca z Hurona najwyraźniej zamierzał zaraz wracać. Matt wszedł na teren Xanadu. Przez mniej więcej sto metrów droga biegła gęstym lasem. Drzewa i krzewy traciły liście, ale ponieważ jesień była szczególnie łagodna, gałęzie wcale jeszcze nie były nagie. Las kończył się nagle rozległą płaszczyzną wśród wzgórz. Naprzeciwko miejsca, w którym przycupnął Matt, znajdowało się ogromne jezioro — jego brzegi musiały zostać urządzone bardzo niedawno temu, a samo jezioro było najwyraźniej dziełem rąk ludzkich. Wzdłuż przeciwległego brzegu stały nowe, okazałe domy. Część z nich wyglądała na wykończone i zamieszkane, część na niewykończone. WXanadu kiedyś Kubki Khan... Furgonetka z Huron Pharmaceuticals stała zaparkowana za kompleksem niskich, pobielonych wapnem budynków, znajdujących się w zarośniętym lasem zagłębieniu po lewej ręce Matta. Po prawej stronie — w odległości mniej więcej dwustu metrów — wznosił się duży, także biały, piętrowy dom farmerski z parterowym skrzydłem, skierowanym prosto na Matta. Na podjeździe tego domu stał jaguar XJS. Z budynków po lewej stronie dochodziło monotonne buczenie i Matt uznał, że właśnie tam mieści się fabryka proszku odchudzającego. Dziwne wydawało się to, że nigdzie nie było widać ludzi — ani wokół budynków po lewej stronie, ani w okolicy domu farmerskiego. Z lasu było do domu nie więcej niż dwadzieścia metrów, do jaguara kolejne piętnaście. Dojście do niego, bez zwrócenia na siebie czyjejś uwagi, wydawało się wykonalnym zadaniem. Jeśli samochodu nie zamknięto, znalezienie w nim detonatora radiowego zajmie chwilę. Jeżeli mu się to nie uda, spróbuje się jak najdokładniej rozejrzeć, po czym zwiać tą samą drogą, którą dostał się do środka. Gdyby nawet nie odkrył niczego, co łączyłoby Ettingera z Colinem Smithem, istniała szansa na to, że pracownik parkingu w jachtklubie zapamiętał jaguara, a może nawet Ettingera. Trzymając się nisko i nie wychodząc zza linii drzew, Matt podpełzl do budynku i przycisnął się do jego ściany. Właśnie dotarł do rogu domu i oceniał odległość do jaguara, gdy od strony bramy głównej usłyszał zawodzenie syren. Schowal się w cieniu. Nie minęła minuta, jak do budynku podjechały dwa radiowozy — teraz z wyłączonymi syrenami — i stanęły po obu stronach jaguara. Dwaj policjanci zostali przy nim, dwaj inni pobiegli do wejścia do domu. Jeden z tej pary wyjął rewolwer. Matt powolutku wycofał się głębiej między drzewa i schował się za pniem, wykorzystując płytkie zagłębienie w ziemi. Minęło kilka minut, podczas których rozpaczliwie starał się wyobrazić sobie, co się dzieje wewnątrz budynku. Próbował usłyszeć, o czym mówią pozostali na dworze policjanci. Byli niedaleko, lecz jeden siedział w radiowozie, a drugi odwrócił się do Matta plecami, więc ich rozmowa była dla niego niesłyszalna. Wreszcie drzwi domu farmerskiego się otworzyły i pojawili się policjanci — między sobą prowadzili wyraźnie zdenerwowanego Petera Ettingera. Ręce miał skute na plecach. — Byłem tam, przyznaję — doleciały słowa protestu Ettingera. — Ale, do diabła, niczego nie zrobiłem! Zadzwonił do mnie Colin Smith i poprosił o spotkanie w jachtklubie. Przynajmniej podał się za Smitha... — Panie Ettinger... — odezwał się jeden z policjantów — powtórzę to, co powiedziałem w środku: wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu w sądzie. To tym samochodem był pan w jachtklubie? — Oczywiście! — A kluczyki, które właśnie mi pan dał, są do niego? — Oczywiście! Niech pan otwiera... niczego w nim nie ma! Matt, którego zdziwienie rosło z minuty na minutę, cofnął się głębiej w las. W jaki sposób udało się policji dotrzeć tu tak szybko? Ettinger był sławą ogólnokrajową, a jadący autostradą jaguar nie był tuzinkowy, ale... może ktoś zapamiętał go w jachtklubie? — JVIam! — powiedział po niecałej minucie policjant, który przeszukiwał jaguara. — Pod przednim siedzeniem. — Podniósł ostrożnie urządzenie, które najwyraźniej było nadajnikiem radiowym. — Czy ktoś może mi dać torbę na dowody? Panie Ettinger, naprawdę pan uważa, że jesteśmy tacy głupi? Ettinger, nagle zgarbiony i niemal cały zdrętwiały, patrzył to na policjanta, to na detonator. Nawet z dużej odległości Matt widział w jego oczach zdziwienie.
— Chcę zadzwonić do mojego adwokata — powiedział w końcu. — Z komisariatu, panie Ettinger. Policjanci pomogli Ettingerowi wsiąść do radiowozu, którego tylna część była oddzielona od przedniej kratą. Trzaśnięcie drzwi odbiło się głośnym echem w popołudniowym powietrzu, Matt zaczekał, aż radiowozy zniknęły, dopiero potem ruszył w kierunku fabryczki. Zakładał, że gdzieś na terenie musi być pomieszczenie ochrony, ale uznał, że ponieważ nie ma Ettingera, który mógłby go zidentyfikować, może się w razie potrzeby zachowywać bardziej bezczelnie. Na przykład mógłby udawać jakiegoś inspektora. Oczywiście, pomyślał, przytulając się do ściany najmniejszego z fabrycznych budynków. Najlepiej byłoby nie dać się złapać, jeśli jednak nie uda się tego uniknąć, wersja z inspektorem sanitarnym powinna się sprawdzić. Niedaleko miejsca, gdzie stała furgonetka z Huron Pharmaceuticals, znajdowała się maleńka przybudówka. Matt rozejrzał się, czy nie zbliża się kierowca furgonetki, po czym przesunął się wzdłuż ściany i zajrzał przez okno. Pomijając dwie otwierane od góry zamrażarki, w środku było pusto. Obie były z przodu oznaczone napisem HURON PHARMACEUTICALS, o takich samych literach jak na furgonetce. Obie wydawały się niezamknięte na klucz. Matt rozejrzał się po raz ostatni, po czym wślizgnął się do środka. Oszklone drzwi prowadzące z przybudówki do głównego pomieszczenia były zamknięte. Za nimi widać było mniej więcej dwadzieścia kobiet za stołami roboczymi, napełniających przeznaczone do wysyłki pudełka — prawdopodobnie — składnikami Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego. Matt odsunął się od drzwi i podszedł do zamrażarki, której nie mogła dostrzec żadna z kobiet w środku. Na pokrywie duży napis głosił: MROZIĆ WITAMINY DO CHWILI WYSYŁKI. Ostrożnie przesunął na bok dźwignię zamykającą i zaczął podnosić ciężką pokrywę. Tuż pod nią znajdowała się wyłożona miękką wyściólką półka, pełna listków z witaminami. Matt przyjrzał im się przez moment. Nie różniły się niczym od tych, które Annalee Ettinger przyniosła Sarah — w każdym listku było dziewięćdziesiąt kapsułek stanowiących zapas witamin na trzy miesiące. Właśnie zamierzał opuścić pokrywę, gdy bez konkretnego powodu podniósł tacę z lekami. Pod spodem ujrzał ciało mężczyzny leżącego na plecach, jakby spokojnie spał. Patrzył niewidzącynii oczami prosto na Matta. Był ubrany w ciemny biznesowy garnitur z czerwonym jedwabnym krawatem, a wepchnięto go do zamrażarki tak, że z każdej strony zostało nie więcej jak dwa centymetry wolnego miejsca. Dłonie i śniada, ozdobiona wąsami twarz były pokryte cienką warstwą szronu, Matt jednak bez najmniejszego trudu go rozpoznał. Widział tego mężczyznę wiele razy na wideo i w ostatnich tygodniach nieraz o nim myślał. Pramod Singh, jedna z ważniejszych niewiadomych w ayurwedyjskiej układance, przestał być właśnie cokolwiek znaczącym czynnikiem. Nagle, czując mdłości, Matt opuścił pokrywę i wytarł uchwyt połą marynarki. Ostrożnie wyślizgnął się przez tylne drzwi i mocno oparł plecami o ścianę. Oddychał głęboko i świadomie, próbował pozbyć się obrazu przed oczami i mdłości. Sarah niemal zamordowano. Colin Smith i Pramod Singh — martwi. Peter Ettinger winien ich śmierci albo wrobiony tak, by wina spadła na niego. Ktoś w dużym pośpiechu łapał luźne nitki. Gorzej — panikował. Uspokój się, nakazał sobie Matt. Wynoś się stąd i wracaj do Sarah. Poczuł czyjąś obecność za plecami, na ułamek sekundy przed ujrzeniem cienia na ścianie — cienia ręki spadającej w stronę jego głowy. Próbował zareagować, ale było o wiele za późno. Ciężki i twardy przedmiot trafił go tuż za prawym uchem. Zęby szczęknęły, a głowę i szyję przeszył paraliżujący ból. Ostatnią rzeczą, jaką widział, była pędząca ku niemu ziemia. Rozdział 40 Rosa Suarez właśnie minęła Gloucester Rotary na końcu Route 128, kiedy stary szpitalny chevrolet kombi zaczął się dziwnie zachowywać. Przyśpieszyła, wydawało jej się, że być może w koło wkręciła się gałąź, lecz problem tylko się pogorszył. Klnąc cicho po hiszpańsku, Rosa podjechała do krawężnika. Wyruszyła później, niż planowała, i jeżeli Martha Fezler z jakiegoś powodu wcześniej zamknie, dzień — i prawdopodobnie cały weekend — będzie zmarnowany. Rosa starannie złożyła mapę, która leżała na siedzeniu pasażera, i przesunęła się na prawą stronę. Karcąc się w myśli za to, że zamiast wynająć samochód, skorzystała ze szpitalnego, wyszła na miękkie pobocze, rozświetlane popołudniowym blaskiem
słońca. Problem okazał się oczywisty na pierwszy rzut oka — prawa tylna opona była poszarpana na strzępy i niewiele z niej zostało. Rosa nigdy w życiu nie zmieniała koła w samochodzie. Otworzyła klapę bagażnika i sprawdziła, gdzie jest koło zapasowe oraz lewarek. Następnie sięgnęła do schowka i spod pliku rachunków za naprawy wyjęła instrukcję obsługi. Uznała, że jeśli polecenia wydadzą się jej klarowne, spróbuje sama wymienić koło, jeśli nie — zatrzyma kogoś. Wróciła na tył samochodu, zaczytana w instrukcji. — Dzień dobry! Pozdrowienie mężczyzny tak ją zaskoczyło, że wypuściła z rąk broszurę. Stał w odległości dwóch metrów, ramiona splótł na piersi i grzecznie się uśmiechał. Miał dwadzieścia parę lat, miłą, przystojną twarz i okulary w drucianych oprawkach. Na głowie miał wełnianą, marynarską czapkę, ubrany był w ciemną wiatrówkę. Jego samochód stał kilka metrów za jej chevroletem, z włączonymi światłami awaryjnymi. — Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem. Zatrzymałem się, by spytać, czy nie trzeba pomóc. Rosa wciągnęła powietrze, by się uspokoić, upewniła się, że jeszcze bije jej serce, i podniosła instrukcję obsługi samochodu. — Ojej... naprawdę mnie pan przestraszył, ale dziękuję za chęć pomocy. To bardzo miłe. Powiem prawdę, że jeśli uda mi się wymienić koło, zrobię to w moim życiu pierwszy raz. — Z przyjemnością zrobię to za panią. Mężczyzna podszedł bliżej, wyjął z jej bagażnika lewarek i zapasową oponę. Dość mocno utykał na lewą nogę, która chyba nie zginała się w kolanie. Rosa miała nadzieję, że nie jest to trwałe uszkodzenie. — Stara kontuzja futbolowa, z uniwersytetu — wyjaśnił, ustawiając lewarek pod jej samochodem. — Często marzę, by móc jeszcze raz przeżyć tamtą chwilę. — Przepraszam bardzo... nie chciałam się gapić. — Wcale się pani nie gapiła. Po prostu szybko zauważam pewne rzeczy... choć nie zobaczyłem tamtego linebackera. Gdybym zamiast w prawo, zrobił zwód w lewo, kto wie, jak potoczyłoby się moje życie? Jedzie pani do Gloucester? — W rzeczy samej. Pochodzi pan stamtąd? — Czasowo tam mieszkam. Jestem biologiem i pracuję dla departamentu rybołówstwa morskiego. Prowadzimy tam w tej chwili program badawczy dotyczący homarów. — Ciekawe. Ja jestem naukowcem i też pracuję dla rządu. Jako epidemiolog w Ośrodkach Zwalczania Chorób Zakaźnych. — Atlanta to miłe miasto, choć, jak na mój gust, jest tam nieco zbyt gorąco. Jeśli chce się zmieniać koło, to warto pamiętać, aby wstępnie poluzować śruby przed podniesieniem samochodu na lewarku. Wtedy cała operacja jest znacznie bezpieczniejsza. Dokąd dokładnie jedzie pani w Gloucester? — Do Fezler Marinę. — Nie słyszałem o takim miejscu. Mężczyzna zdjął czapkę i grzbietem dłoni starł sobie pot z czoła. Jego włosy miały barvę słońca. Zdaniem Rosy, miał wszystkie zalety fizyczne gwiazdora kina albo modela, a został starannie wykształconym naukowcem. Była pod wrażeniem. — Znajduje się przy Breen Street — wyjaśniła. — o takiej ulicy też nie słyszałem — stwierdził, po czym zamocował zapasowe koło i zaczął przykręcać śruby. — Może powinienem zwracać więcej uwagi na miejsce, w którym mieszkam. — Podejrzewam, że ma pan ważniejsze sprawy na głowie. Chciałabym zapłacić panu za pomoc, jestem bardzo... — Mowy nie ma. Jeśli pani chce się odwdzięczyć, możemy się napić kawy. — Przykro mi. Chętnie dowiedziałabym się więcej o pańskiej pracy, ale muszę jechać. Jestem strasznie spóźniona. — Nie ma sprawy. Mam na imię Darryl. Miło było panią poznać. — Rosa. Bardzo panu dziękuję. Mężczyzna ciepło się uśmiechnął, podał rękę na pożegnanie, pokuśtykał z powrotem do samochodu i odjechał. Rosa popatrzyła na zegarek. Cała procedura zajęła kwadrans. — Dios hace les cosas — mruknęła pod nosem, gdy wsiadała za kierownicę. Niech Bóg ma cię pod swoją opieką. Po informacjach dotyczących drogi, udzielonych jej na dwóch stacjach obsługi samochodów, i po dwóch nieprawidłowych skrętach, Rosa znalazła wreszcie Breen
Street. Uliczka była ukryta w plątaninie wąskich nabrzeżnych dróżek, które co prawda wyasfaltowano, ale prawdopodobnie miały taki sam układ, jak w czasach wojny o niepodległość. Firma Fezler's Marinę Raiłway and Automotive mieściła się w wielkiej, rozpadającej się, pokrytej łupkiem szopie, po której bokach stały nie mniej zniszczone magazyny. Okolica wyglądała jak drewniana scenografia, która czeka na pożar. Rosa musiała minąć niemal dwa kwartały, aby znaleźć ulicę na tyle szeroką, by dało się na niej zaparkować. Brama wejściowa od ulicy była zamknięta, ale za rogiem znajdowały się niewielkie drzwi. Rosa zapukała, zaczekała, znów zapukała, po czym weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast poczuła się tak, jakby cofnęła się w czasie. Wnętrze warsztatu było wielkie, ale potwornie zagracone i mroczne. Pod wszystkimi ścianami stały przeróżne maszyny i narzędzia — niektóre były dość nowoczesne, inne niemal antyczne. Wszędzie wisiały liny, łańcuchy i wielokrążki. Powietrze było aż ciężkie od cierpkiego smrodku oleju, smarów i benzyny. Z boku stał wielki stół, zarzucony fakturami, czasopismami i katalogami, na ścianie nad nim wisiał ten sam kalendarz, który Rosa widziała w sypialni Elsie Richardson. Gdzieś w głębi rozbrzmiewały dźwięki klasycznej muzyki. Mozart — pomyślała Rosie. — Halo?! — zawołała. Nie odpowiedziano jej. Od strony wody znajdowało się zamknięte pomieszczenie, prawdopodobnie mieszkalne, do którego wchodziło się od zewnątrz, po przymocowanych do ściany, stromych schodkach. Rosa spojrzała w górę — w tym samym momencie ktoś zamknął znajdujące się u szczytu schodków drzwi. — Halo? Jest tu ktoś?! — zawołała ponownie. — Z tyłu! — odkrzyknął chropawy głos. Rosa poszła ku głosowi, muzyce i wodzie. Wychodzące na nią wielkie wrota były otwarte. Z wody wychodziły skośnie szyny, przechodziły przez otwór w niedużym pomoście i biegły dalej do poziomu podłogi szopy. Niecały metr nad torami wisiał duży silnik jachtu motorowego. Zwisał z wysokiego najakies dziesięć metrów sufitu na skomplikowanej konstrukcji z lin i bloczków. Obok urządzenia stała kobieta, która je obsługiwała. Nie była szczególnie wysoka, ale fizycznie robiła wrażenie. Pierwszym określeniem, jakie przyszło Rosie do głowy, było; „duża". Nie „tłusta", nie „ciężka" (choć prawdopodobnie sporo ważyła), a „duża". Szerokie barki i plecy rozpychały na boki paski poplamionego olejem i smarami kombinezonu, ramiona do granicy wytrzymałości wypełniały rękawy czarnego podkoszulka. Włosy, schowane pod czapką z logo Mobil Oil, spięła w kucyk. — Dzień dobry — powiedziała i popatrzyła na Rosę jedynie przez chwilę potrzebną do oszacowania jej wzrostu, po czym znów skupiła się na silniku. — Szukam Marthy Fezler — powiedziała Rosa. — Właśnie ją pani znalazła. — Kobieta poluzowała kilka sworzni i wrzuciła je do kubka na kawę, wypełnionego do połowy ostro cuchnącym płynem. — Światowej sławy odtłuszczacz madame Fezler Benzyna, kwas borny i odpowiednia porcja śliny. — Znów popatrzyła na Rosę, chytrze się uśmiechnęła i machnęła ręką. — Magnetofon jest przy schodach. Proszę ściszyć, jeśli chce pani, bym słyszała, co ma mi pani do powiedzenia. Rosa zrobiła, o co ją poproszono. Kiedy wróciła do Marthy Fezler, właścicielka warsztatu trzymała grubą, naoliwioną linę i podciągała silnik w górę. — Ile to waży? — Bez wstecznego biegu? Hm... sto, może sto trzydzieści kilo. — Jestem pod wrażeniem. — Nie ma takiej potrzeby. Z tym wielokrążkiem, który mam, gdybym musiała, mogłabym podnieść dwa takie naraz... a przynajmniej tak sądzę. Owinęła raz koniec liny wokół zamocowanego w ziemi pachołka i zapętliła ją, aby silnik nie spadł. Rosa nie wierzyła własnym oczom. — Tylko jedno owinięcie utrzyma go? — spytała, kiedy kobieta zaczęła odkręcać miskę olejową. — Jeśli nikt nie będzie majstrował przy suple, to tak, a odkąd pracuję sama, nie ma takiego ryzyka. Jej okrągła twarz nie była pomarszczona i biła z niej otwartość wobec ludzi i świata. Choć zachowywała się szorstko, a jej głos brzmiał jak pocieranie papierem ściernym, było w niej coś pociągającego. Rosa przedstawiła się. — Pani Fezler, potrzebuję pani pomocy. — Jestem Martha. Jeśli nie ma pani jakiegoś problemu z samochodem albo łodzią, nie bardzo rozumiem, jak mogłabym...
— Martho, muszę znaleźć pani brata, Warrena. To bardzo, bardzo ważne. Martha opuściła ręce i zaczęła wycierać dłonie w ręcznik, który wydawał się nie móc wchłonąć więcej tłuszczu. Rosa przez chwilę sądziła, że powie, iż nie ma brata, i każe jej iść, mina kobiety nagle się jednak zmieniła. — Może powinnyśmy usiąść — powiedziała. — Ma pani ochotę na kawę? Zza niewielkiego, metalowego stolika miały widok na spokojny port. Siedząc naprzeciwko Marthy Fezler, Rosa opowiedziała o wszystkim — od przybycia do BCM w celu przeprowadzenia dochodzenia w sprawie trzech przypadków DIC, poprzez odkrycie pamiętnika Constanzy Hidalgo, aż po pracę z Kenem Mulhollandem i wysiłki, których celem było zlokalizowanie źródła wirusa CRV113. — Uważam, że kobiety, których historię choroby prześledziłam, jakimś sposobem zostały zarażone wirusem stworzonym przez pani brata — zakończyła. — Dość prawdopodobne, że był nim skażony któryś ze składników proszku dietetycznego, który wszystkie te kobiety przyjmowały. Nie wiem, ale mam nadzieję, że Warren to wie. Koncepcja jest taka, że po dostaniu się wirusa do organizmu, stara się on nad nim zapanować, ale nie udaje mu się to do końca; równowaga trwa do chwili jej zaburzenia, na przykład podczas porodu. — Ile kobiet umarło z powodu tego wirusa? — Wiemy o dwóch. Razem z dziećmi. Trzecia kobieta, z krwi której wyhodowaliśmy wirusa, straciła dziecko i mało brakowało, a też by zmarła. Obawiam się, Martho, że ta tragedia może się powtórzyć. Dlatego muszę się zobaczyć z pani bratem. Martha Fezler patrzyła na wodę i wydłużające się wieczorne cienie. W końcu podała Rosie ołówek i blok do pisania. — Proszę zapisać swoje nazwisko, skąd pani przybywa, nazwę wirusa i tej choroby. — Zaczekała, aż Rosa skończy, po czym oderwała pierwszą kartkę i wsunęła ją sobie do kieszeni. — Proszę zaczekać. Zaraz wrócę. Poszła schodami na górę i zniknęła za drzwiami. Rosa w zadumie rysowała coś na bloku i obserwowała parę mew, które skrzekliwie walczyły o małża. Kiedy spuściła wzrok, stwierdziła, że zacieniowuje napisane dużymi, blokowymi literami słowo BART. Minęło pięć minut. W pewnej chwili Rosa mogłaby przysiąc, że słyszy, jak Martha Fezler krzyczy. W końcu drzwi mieszkania się otworzyły i zjawił się w nich Warren Fezler. Siostra szła za nim. Był jeszcze szczuplejszy niż w dniu, kiedy śledził ją na terenie BCM. W porównaniu z bratem, Martha wyglądała jak pakiet mięśni. Podszedł do Rosy i nieśmiało się uśmiechnął. — Pprzepraszam, żżźe miała ppani przez mmnie problemy — powiedział. — Bbbardzo się bbałem... Zajął miejsce naprzeciwko Rosy, Martha przyniosła jeszcze jedno składane krzesło i usiadła na nim, twarzą do torów. — Warren mówi, że mogę z wami zostać — oznajmiła. — To świetnie — powiedziała Rosa. — Warren, niech mi pan uwierzy, ujawnienie się to najlepsze wyjście. — Nnawwet jjjeśli mnie zzzabiją? — Musimy zadbać o to, aby do tego nie doszło. Kiedy szef mojego działu dowie się prawdy, dostanie pan konieczną ochronę. Jeśli się nie mylę, z powodu tego wirusa już zmarło kilka kobiet i należy przypuszczać, że składając zeznania, pomoże pan uratować wiele innych. — Nnnappprawdę nnie wwwiedziałem, że robi komuś kkkrzywdę. On ppowiedział, że to doktor Baldwin ssspowodowała tten problem. Nnnnie wirus. — Kto tak powiedział? Warren Fezler potarł oczy wyglądające na bardzo zmęczone. Popatrzył na siostrę, która zachęcająco skinęła głową. — Blankenship — nieoczekiwanie powiedział Warren. — Eli BBBlankenship. Rosa wbiła w niego zdumione spojrzenie. Blankenship? Poza Sarah i Mattem Danielsem jedyna osoba, której na tyle ufała, żeby przekazywać wszystkie informacje. Poczuła, że w jej brzuchu coś zaczyna się obracać. — Proszę to bliżej wyjaśnić. — Mmmocno sssię jąkam. Ppprzepraszam. — Nie ma za co przepraszać. Nawet o tym nie myśl, Warren. Opowiedz mi o CRV sto trzynaście i Elim Blankenshipie. — Kkiedy będę mmmówił powoli, minie będzie tak źle... — Świetnie sobie radzisz. Fezler wziął uspokajający oddech i rzeczywiście, kiedy zaczął mówić, szło mu znacznie płynniej.
— CRV to skrót od „wirus związany z krzepliwością". Natknąłem się na jego mmożliwości odchudzające pprzypadkiem. Mmmyślę, że to wynik działania jjjakiegoś genu, blisko związanego z chromosomem, nad którym pppracowałem. Ten gen wchodzi w interakcję z trawieniem i maaagazynowaniera tłuszczu w komórce, blokując specyficzny enzym. Izolując geny wykrzepiania od chromosomów, prawdopodobnie usunąłem geny kkkontrolujące i dbające o równowagę tych, które hamują zbieranie się tłuszczu. Mmmoje małpy zaczęły chudnąć. Sporo zdechło. Kkiedy zrozumiałem, co się dzieje, zacząłem zmieniać wielkość materiału inokulacyjnego iiinnymi czynnikami. Małpy przestały zdychać i tylko chudły... na tyle, żeby pozbyć się zbędnego tłuszczu. W kkkońcu sam zacząłem brać środek. Działał idealnie. W ciągu kilku miesięcy ssstraciłem pięćdziesiąt kilo... bez pproblemu i bez żadnych efektów ubocznych. — Cletus Collins twierdzi, że wszystkie małpy zdechły. — Wwwstydzę się to mówić, aaale to ja je pozabijałem, żżżeby zachować sekret. BBBlankenship to wymyślił. Chodziliśmy razem do szkoły średniej. On mmma doktorat z medycyny, ja z medycyny i fffilozofii... ppprzysięgam, że nigdy nie myślałem, że komuś coś złego się stanie... musi mimimi pani uwierzyć. — Ona ci wierzy, Warren — powiedziała Martha. — Mów dalej. — Pppowiedziałem Elemu o wirusie i o tttym, co odbyłem. Ooorzekł, że staniemy się dzięki temu bardzo bogaci. Były tttylko dwa problemy. — Patent. — Tak. Właścicielem wwwirusa jest BIOVir. — Podejrzewam, że drugi problem to FDA. — Sssprytna pppani jest. Rosa analizowała, ile informacji przekazała Blankenshipowi — szczególnie w ostatnich dwóch dniach. — Niewystarczająco — odparła. — Tak więc dla uniknięcia ceregieli z prowadzeniem tradycyjnych, długotrwałych badań przez FDA, Blankenship wykoncypował Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzający. — Kkktórego nigdy by nie dopuścili do obrotu normalną drogą. Eli wszystko wymyślił. Jest bardzo bbblyskotliwy, ale to szszszaatan. Kłamca i pełen tajemnic krętacz. Nnnikt z zespołu, który wszystko przygotowywał, nic nie wiedział o pppracy pozostałych kolegów. Ani Ssingh, ani Eeettinger, ani Paris, ani nawet ja... — Nikt nie wiedział o wirusie? — Tylko ja i Eli. — Ale przecież znajduje się w proszku odchudzającym. — Nnnnie. Nie w proszku. Jest w witaminach. Jedna z kapsułek witaminowych jest inna — nununumer dziewięć. Robiłem je sam w laboratorium, które Eli mi urządził. Najpierw mymymyślałem, że doktor Baldwin jest za wszystko odpowiedzialna, ale pppotem zacząłem wątpić. Zacząłem się bać tttego, co robimy. Zzzwłaszcza że tttylu ludzi zaczęło kuuupować ten proszek. — To Blankenship próbował pana zabić? — Nnnie. Czczczłowiek, którego wynajął. Wysoki blondyn z... — Nie! Rosa właśnie zamierzała powiedzieć dokładnie to samo, kiedy Martha Fezler krzyknęła. Jej oczy rozszerzyło przerażenie. Niemal równocześnie z prawej strony Rosy coś cicho pyknęło, Martha głośno wrzasnęła i poleciała do tyłu, jakby trafiła ją zbłąkana piłka. Warren i Rosa padli obok niej na kolana. Martha walczyła o powietrze. Miała szkliste oczy. — O Boże! — zawołał Warren, dotykając dziury o centymetrowej średnicy w jej kombinezonie, który zaczynał powoli nasiąkać krwią. — Zazzzastrzelono ją! — Doskonała dedukcja, Warren. Odwrócili się w kierunku głosu, który Rosa natychmiast rozpoznała, jeszcze nie widząc przybysza. Darryl stał, swobodnie oparty o stalową belkę, i uśmiechał się tak samo jak na autostradzie. Pistolet z tłumikiem, który trzymał w dłoni, był skierowany w miejsce między Rosą a Warrenem. — Ttto oooon — wydukal Fezler. — Czczczłowiek Blankenshipa. Dddlaczczczego zzastrzeliłeś mmmoją siostrę, ppppierdolcu? — To tylko biznes, Warren — powiedział Darryl i zrobił krok w ich kierunku. — Rosa na pewno to rozumie. Widzisz, nie ma pretensji, że przestrzeliłem jej oponę. Wie, że to tylko biznes. Sposób, by się dowiedzieć, dokąd się udaje. Tak samo ja nie mam pretensji do ciebie o to, że kiedy ostatni raz się widzieliśmy,
rozwaliłeś mi kolano i do końca życia będę pieprzonym inwalidą. Traktuję to jako skutek ryzyka zawodowego. Biznes. Teraz przyszła kolej na ciebie. — Ty sssskurwysynu! — Wstawaj! Natychmiast! Naukowiec drętwo zrobił, co mu kazano. Wyglądał na człowieka, który pogodził się ze śmiercią. Lufa pistoletu Darryla powędrowała wyżej. Było jasne, że Fezler nie zamierza się nawet poruszyć. Rosa skoczyła na niego z boku i pchnęła go z całej siły. Zatoczył się, stracił równowagę i spadł z podestu. Zabójca odruchowo strzelił i w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał Fezler, z podłogi poleciały drzazgi. — Biegnij, Warren, biegnij! — Krzyknęła Rosa. Darryl odwrócił się do niej i nie przestając się uśmiechać, strzelił jej w klatkę piersiową. Niczym w groteskowej baletowej figurze, z rozrzuconymi na boki rękoma. Rosa wykonała niemal pełen obrót. Jej okulary poleciały w bok i po chwili zwaliła się ciężko na podłogę, niecały metr od ciała Marthy. Z miejsca tuż nad prawą piersią popłynęła fala straszliwego bólu. Krzyknęła, ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Nawet najmniejsza próba wciągnięcia powietrza powodowała, że pierś przeszywały sztylety bólu, mknące do ramienia i szczęki. Darryl, całkowicie ją ignorując, podszedł do miejsca, w którym Warren spadł z platformy. Patrzył na wodę i swobodnie trzymał w dłoni pistolet. Rosa, która walczyła o najmniejszą odrobinę powietrza, modliła się, by Warren pokonał strach i zachowując zimną krew, próbował uciec. — Pppproszę nimie strzelać — usłyszała nagle jego głos. — Wstawaj! — rzucił Darryl. — Powoli. Do góry! Rosa w myśli sklęła obu mężczyzn. Pokonując ból, jakiego jeszcze nigdy nie przeżywała, podciągała się w ich kierunku. — No, Warren, tędy... no chodź, chłopcze... chodź tutaj... Rosa poczuła, że udało jej się kawałek przesunąć, potem jeszcze pół metra. Najpierw na brzuchu, potem na rękach. Jedno płuco nie działało — była tego pewna. Miała w ustach krew i czuła, że coraz więcej krwi podchodzi jej do gardła. Kręciło jej się w głowie, obraz przed oczami zamazywał się. Właśnie się zastanawiała, czy uda jej się przesunąć kawałeczek dalej, gdy dotknęła ręką kubka do kawy Marthy. Metaliczne drapanie sprawiło, że Darryl się odwrócił. Rosa resztką sił chlusnęła mu w twarz rozpuszczalnik i kiedy żrący płyn wpadł mordercy do oczu, zatoczył się do tyłu, zawył i złapał za twarz, równocześnie odruchowo pociągając za spust pistoletu. Wokół zaczęły chaotycznie latać kule. Jeden z pocisków przeszył ramię Rosy, ale nawet tego nie zauważyła. Podciągnęła się na stalowej linie i ledwie stojąc, podeszła do ściany. — Warren... pomóż mi... — wycharczała chrapliwie. Darryl, który wił się na podłodze tuż przy szynach, na dźwięk jej głosu odruchowo strzelił. Pocisk wyrwał dziurę w ścianie szopy tuż przy jej głowie. — Pomóż mi... — powtórzyła Rosa. Kolejny pocisk wbił się w ścianę tuż przy jej głowie. Bulgocząca w gardle krew zaczynała dusić Rosę. Kaszel słabł, powoli traciła przytomność. Kiedy osuwała się na podłogę, świat wokół wirował. Nagle, przez mleczną zasłonę, dotarł do niej tępy łoskot, zakończony przeraźliwym wyciem Darryla. Potem zapadła cisza. Rosa leżała pod ścianą, była ledwie przytomna. Choć dłoń miała kilka centymetrów od oczu, kilkanaście sekund zajęło jej zrozumienie, że trzyma w niej linę zabezpieczającą podciągnięty silnik, którą Martha tak luźno zawiązała. Przebiła się wzrokiem przez gęstniejącą ciemność. Pięć metrów od niej leżał — twarzą do dołu i bardzo cicho — zabójca wynajęty przez Blankenshipa, z wielkim silnikiem na plecach. — Warren? —jęknęła niemal bezgłośnie Rosa. — Chodź tutaj... Nie było odpowiedzi. Choć Rosa robiła, co mogła, aby pokonać zacieśniającą się wokół niej zasłonę, jej oczy powoli się zamykały. — Rosa? — jęknął Warren, dotykając jej ramienia. — Sssłyszysz mnie? Kiwnęła głową, nie była jednak w stanie nic powiedzieć. Czuła, że z ust sączy jej się krew. — Wytrzymaj. Zzzawołam karetkę. — Za...cze...kaj... — wyjęczała. -— Ccco? — Kartka... długopis... tam... Zdziwiony Fezler wziął pióro i kartkę, po czym uniósł głowę Rosy i położył ją
sobie na kolanach. Powoli, przezwyciężając ból, podyktowała mu numer telefonu. — Zadzwoń... zaraz... powiedz... mu... że... Sarah... jest... w... B... C... M... ten... człowiek... pomoże... — Wwwezwę kakakaretkę. Rosa? Cholera, nie... Rysy jej twarzy złagodniały, usta ułożyły się w lekki uśmiech. — Dzwoń... Rozdział 41 29 października Każda godzina pobytu na zamkniętym oddziale psychiatrycznym była dla Sarah gorsza od poprzedniej. Personel najwyraźniej był zdecydowany okazać jej, że nie będzie inaczej traktowana tylko dlatego, że jest lekarzem, a kilku osobom ewidentnie sprawiał przyjemność fakt, że mają władzę nad lekarzem. Każda jej prośba — nawet najmniejsza — była odrzucana albo modyfikowana przez „zasady oddziałowe". Rolę jej głównych przeciwników wzięli na siebie terapeuci zajęciowi — głównie świeżo upieczeni absolwenci, którzy ukończyli na uczelni psychologię i socjologię i najwyraźniej przyjęli tę pracę na przeczekanie — do chwili aż postanowią, co robić ze swoim życiem. — Mój lekarz cały dzień mnie nie odwiedzał. Muszę z nim porozmawiać. Mógłby pan do niego zadzwonić? — Przykro mi, ale nie dzwoni się u nas po lekarzy, jeśli sprawa nie jest pilna ani nie dotyczy doboru leków. Przyjdzie na oddział wieczorem albo rano... razem z pozostałymi lekarzami. — Przepraszam, że zawracam głowę, ale chciałabym zajrzeć do vademecum lekarza, które leży w dyżurce pielęgniarek. Interesuje mnie firma farmaceutyczna o nazwie Huron Pharmaceuticals. — Przykro mi, ale nie pożyczamy pacjentom książek należących do personelu. — Mógłby pan w takim razie sprawdzić dla mnie tę Huron Pharmaceuticals? — Może później, po zebraniu społeczności, jeśli będzie czas. Zaskakujące zmniejszenie się liczby oczekujących do jedynego automatu telefonicznego dla pacjentów pozwoliło Sarah zadzwonić do koleżanki w szpitalnej aptece. Przekazała jej, że nie istnieje żadna firma o nazwie Huron Pharmaceuticals ani w najbliższej okolicy, ani w regionie, ani w całym kraju, ani za granicą. Nigdzie. Informacja ta sprawiła, że Sarah podjęła kolejną próbę walki z terapeutami zajęciowymi. — Byłam przekonana, że mój adwokat zjawi się w porze odwiedzin. Nie przyszedł jednak. Mogłabym się z nim spotkać na chwilę, gdyby zjawił się później? To bardzo ważne. — Przykro mi. To nie będzie możliwe. — A gdyby zadzwonił do dyżurki pielęgniarek, mógłby pan poprosić mnie do telefonu? — Rozmowy z zewnątrz wolno odbierać jedynie przez automat na korytarzu. — Ale automat był cały dzień w użyciu, a o dziesiątej został zamknięty. Nikt mi o tym nie powiedział. Mogłabym skorzystać z telefonu w dyżurce pielęgniarek i spróbować do niego zadzwonić? — Sarah, jutro rano świat będzie taki sam. Może trudno ci w to uwierzyć, ale tak będzie. Dlaczego nie chcesz wziąć przepisanych przez doktora Goldschmidta leków, poczytać chwilę i trochę się przespać';" Kiedy się dowiedziała, że automat dla pacjentów został zamknięty o dziesiątej, Sarah straciła nadzieję, że zobaczy się z Mattem przed świtem, ale z każdą godziną coraz bardziej się o niego martwiła. Dlaczego przynajmniej nie zadzwonił? Próbowała się uspokoić tym, że prawdopodobnie nie zdążył przyjść w czasie odwiedzin i zniechęcił go stale zajęty numer oddziałowego automatu telefonicznego. Możliwe także, że przyszedł na oddział za późno i ktoś z personelu odesłał go do domu. Czas wlókł się niemiłosiernie. Zbliżało się dopiero wpół do trzeciej w nocy, Sarah siedziała w mocno podniszczonym fotelu, stojącym w holu przy oknie, wdzięczna, że nikt nie wprowadził zakazu robienia tego. Stwierdziła, że zaletą przebywania w roli pacjenta na zamkniętym oddziale psychiatrycznym jest to, że można się zachowywać jak wariat i nikt nie zwraca na to uwagi. Jeszcze trochę bolało ją gardło w miejscach, które podrażniła rura dotchawicza, więc poza zmęczeniem dręczył ją dość paskudny kaszel. Równocześnie, jeśli będzie trzeba, była zdecydowana nie spać całą noc. Gdyby furgonetka z napisem Huron Pharmaceuticals miała wrócić do Budynku Chiltona, chciała wiedzieć, kiedy to
nastąpiło. Budynek miał zostać wysadzony za niecałe siedem godzin i ukryte tam sekrety albo zostaną pogrzebane pod gruzem, albo wywiezione przed godziną „zero". Możliwe, że ludzie z Hurona zakończyli swoją działalność w budynku przeznaczonym na wyburzenie, mogło być też jednak inaczej. Jeden promień światła, krótkie dostrzeżenie kierowcy furgonetki i wszystko mogło się ułożyć w całość. — Co słychać? Sarah, która prawdopodobnie właśnie zasypiała, aż podskoczyła na dźwięk głosu. — O, witam! — powiedziała. Mężczyzna miał na imię Wes i był pielęgniarzem. Razem zjedną pielęgniarką stanowił skład „cmentarnej szychty" na oddziale. Miał czterdzieści parę lat, był więc znacznie starszy od większości personelu dziennego i popołudniowego, Sarah podejrzewała jednak, że pracował w nocy raczej jako ochrona, a nie z powodów terapeutycznych. Miał elastyczne, umięśnione ciało gimnastyka albo ciężarowca, a na ramieniu wytatuowaną przeszytą sztyletem czaszkę, czym ewidentnie się popisywał. Sarah miała wrażenie, że jest bardzo sobą zachwycony. Wątpiła także, by jego edukacja szkolna wykraczała poza szkołę średnią. Odkąd przyszedł o jedenastej, trzeci raz próbował ją zagadnąć. — Ogląda pani coś ciekawego? — W zasadzie to nie. Budynek naprzeciwko ma być jutro wysadzony. — Wiem. Zamierzam zostać na oddziale do chwili, aż to nastąpi. Stąd będzie najlepszy widok. Pracowała tam pani kiedyś? W trakcie poprzednich prób nawiązania kontaktu dał jej do zrozumienia, że sporo o niej wie z raportu poprzedniej zmiany i historii choroby. Podkreślanie tego doprowadzało ją do wściekłości. — Słucham? A... nie! Skądże. Kiedy przyszłam tu do pracy, już był zamknięty. Jestem jedynie ciekawa, to wszystko. Sarah patrzyła dalej na kampus i myślała o Matcie. Logika mówiła jej, że nic mu nie jest, ale ciężki, niemiły, kompletnie nielogiczny ucisk w brzuchu przeczył temu. — Spotyka się pani z kimś? — zapytał Wes, bezczelnie ją lustrując. O nie! — Tak, jestem zaręczona — odparła szybko. Podryw w wykonaniu pielęgniarza z psychiatrii... tego jeszcze jej brakowało. Wpadła jej do głowy myśl, że każdy przyszły lekarz powinien przez kilka dni być pacjentem na tym oddziale. Można by kurs nazwać „Bezradność 101". — Jeśli pani to nie przeszkadza, to mnie też nie — stwierdził Wes, tak poprawiając rękawek podkoszulka, aby w pełni zademonstrować czaszkę. — Obowiązuje tu mnóstwo zasad, a mogę pomóc obejść parę z nich. Sarah przez chwilę sądziła, że zaraz wyciągnie rękę i jej dotknie. Perspektywa ta przyprawiała ją o mdłości, zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jeśli zbyt obcesowo odtrąci jego awanse, wszystko może się z nią zdarzyć. Zamknięty Apartament do Prostowania Kręgosłupa, jak pacjenci nazywali izolatkę, był zajmowany głównie przez osoby, które w ten czy inny sposób odważyły się zakwestionować autorytet kogoś z personelu. — Posłuchaj, Wes... naprawdę doceniam, że masz ochotę ze mną pogadać, ale... nie chcę się za bardzo śpieszyć, jeśli rozumiesz, co mam na myśli... Jego twarz pojaśniała. — O! Oczywiście! Rozumiem, co masz na myśli. Chcesz teraz może czegoś? Czegoś zimnego do picia? Czegoś słodkiego? Może czegoś białego i sproszkowanego? Jesteś sama w pokoju, sala obok jest pusta... Sarah poczuła, że mdłości się nasilają. Przysięgła sobie, że jeśli ten koszmar kiedykolwiek się skończy, wróci tu jako lekarz i w imieniu wszystkich kobiet, które zostały w tym miejscu uwięzione, dobierze się tej świni do dupy... Jeśli... Poprosiła, żeby na razie nie robił jej żadnych przysług i żeby przyszedł pogadać trochę później — jeżeli nie będzie spała — i gapiła się dalej na kampus. Z każdą mijającą minutą była coraz bardziej zdecydowana wydostać się przed eksplozją z Underwood Sześć i dostać się do Budynku Chiltona. Teraz to chyba naprawdę zwariowałaś, pomyślała z uśmiechem. O wpół do czwartej zaczęła przegrywać walkę ze zmęczeniem. Zdawała sobie sprawę, że między kolejnymi obserwacjami terenu przez lornetkę przysypia, nie zamierzała się jednak poddawać, więc szczypała się raz za razem, by się obudzić. Rosa, Matt
i Eli spędzili wiele godzin na wyjaśnianiu kolejnych tajemniczych wątków, związanych z CRV113, a ona zmarnowała dzień na siedzeniu na głupim zebraniu społeczności, a noc na trzymaniu z dala pielęgniarza, który był bardziej zaburzony od większości podlegających mu pacjentów. Bezradność tej sytuacji była nie do zniesienia. Jakimś sposobem i ona musi wnieść swój wkład w wyjaśnienie sprawy... musi znaleźć sposób na to, by... Pokręciła energicznie głową i wytarła twarz wilgotną ściereczką — swoim jedynym sojusznikiem podczas długiego, nocnego czuwania. Przy Budynku Chiltona coś się ruszało. Zgasiła górne świetlówki, wzięła lornetkę i mocno oparła łokcie o parapet. W bezpośredniej okolicy Budynku Chiltona nie było świateł, ale księżyc — choć już zachodził — był niemal w pełni, a przy chodnikach stało sporo latarni, które jeszcze nieco rozjaśniały mrok. Sarah poczekała, aż jej wzrok przyzwyczai się do ciemności, już teraz była jednak pewna, że dobrze widzi. Furgonetka z Huron Pharmaceuticals wróciła. „Czarny Kot" Daniels wiedział, że niedługo umrze, i w trakcie brutalnych godzin u Elego Blankenshipa wiele razy modlił się o to, by nastąpiło to jak najszybciej. Jeśli się nie mylił, znajdował się w furgonetce Huron Pharmaceuticals, do której musiano go wrzucić w którymś momencie po utracie przytomności. Leżał na brzuchu, ręce miał ciasno związane na plecach cienkim drutem, kostki też mu związano razem i przymocowano do bolca w burcie samochodu. Czuł bezlitosne pulsowanie w skroniach, a obezwładniające mdłości i zawroty głowy nie chciały przejść. Furgonetka stała w ciemnym miejscu, prawdopodobnie w garażu. Z zewnątrz jedynie raz na jakiś czas dolatywał uliczny hałas — kiedy przejeżdżał pojedynczy samochód. Pozycja, w jakiej zostawiono Matta, była okropnie niewygodna i nawet lekki ruch powodował, że od miejsca, gdzie drut wcinał się w nadgarstki, ramiona przeszywał piekielny ból. Kiedy Blankenship pierwszy raz pojawił się w furgonetce, upłynęło sporo czasu od odzyskania przez Matta przytomności. Widok był dla więźnia nieco zaskakujący, choć tak naprawdę to nie do końca. — Powinienem był się domyślić — powiedział Matt Daniels. — Zgadzam się. Tak, chyba powinieneś był się domyślić. — Zabił pan Colina Smitha. — Musiałem. — I Pramoda Singha. — Też musiałem. — I wrobił pan w to Ettingera. — To chciałem. No cóż... odpowiedziałem na twoje pytania i mam nadzieję, że odpowiesz na parę moich. Muszę wiedzieć, czy... jak to się mówi... nie ma jeszcze innych niekontrolowanych sytuacji, którymi powinienem się zająć. Rozmawiałeś z kimś jeszcze? Z Jeremym Mallonem? Z Parisem? Co powiedzieli? Matt próbował się odwrócić, ale Blankenship poruszył jego łokciem i Matt zawył. — Nic nie wiem! — krzyknął. — Nic więcej nie wiem! Blankenship podciągnął go za włosy. — Mam nadzieję, że mówisz prawdę. Zaraz sprawdzimy... Blankenship puścił nagle i Matt uderzył twarzą o metalową podłogę. Kiedy znów ujrzał obok siebie lekarza, miał w ręku strzykawkę. Od samego bólu spowodowanego układaniem mu ramienia do zastrzyku Matt o mało nie zemdlał. Po kilkunastu sekundach ból zniknął i potem — mogło to trwać kilka minut albo kilka dni — Matt słyszał jedynie pojedyncze słowa i zwroty. Najpierw wypowiadał je Blankenship, potem on sam, a wirowały mu w głowie niczym pióra. W końcu odpłynęły i ogarnęły go cisza i ciemność. Gdy odzyskał przytomność, siedział na podłodze w wilgotnym, kompletnie zaciemnionym pomieszczeniu — z wyprostowanymi nogami i związanymi kostkami. Ręce miał przywiązane za plecami do metalowej rury. W powietrzu było pełno pyłu, śmierdziało betonem i pleśnią. Twarz musiał mieć mocno obitą i opuchniętą, miał też ułamany ząb. Pozostała jedyna pozytywna myśl: jeszcze żyję, niestety stan ten — z czego doskonale zdawał sobie sprawę— nie miał już długo potrwać. Po kilku minutach, gdy w pełni odzyskał przytomność, dowiedział się jak długo. Męski głos dobiegł z głośników zamontowanych gdzieś w ciemności. UWAGA, UWAGA! TEN BUDYNEK ZOSTANIE ZA TRZY GODZINY WYSADZONY! NIKOMU NIE WOLNO PRZEBYWAĆ ANI W NIM, ANI W OBRĘBIE NIEBIESKIEJ TAŚMY! POWTARZAM: BUDYNEK
ZOSTANIE ZA TRZY GODZINY... — Ratunku! — zawołał Matt. — Niech mi ktoś pomoże! Jego głos odbił się cichym echem. Nie było możliwości, by ktokolwiek go usłyszal. Najmniejszej. W myśli sklął Blankenshipa i własną beztroskę. Potem opuścił głowę na klatkę piersiową i zaczął czekać. Rozdział 42 o wpół do siódmej, kiedy kurant oznajmił, że trzeba wstawać, Sarah była już po prysznicu, zmianie garderoby i czekała z kawą w holu dla pacjentów. Jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z planem, znajdzie się w Budynku Chiltona za godzinę. Zegar nieubłaganie zbliżał się do wyznaczonego na dziewiątą rano wyburzenia, tylko że niedawno stawka znacznie wzrosła: gdzieś w budynku — prawdopodobnie w piwnicy albo w suterenie — schowano ciało. Samochód Huron Pharmaceuticals stał obok budynku przez pół godziny. Kierowca — udało jej się dostrzec, że to wielki, silny mężczyzna — wyciągnął ciało przez tylne drzwi furgonetki, zarzucił je sobie na ramię i zaniósł do piwnicy. Przez lornetkę widać było wyraźnie ręce ofiary, zwisające na plecach kierowcy. Po upływie półgodziny mężczyzna wrócił do samochodu z pustymi rękami i odjechał. Kilka minut później Sarah podeszła do Wesa. Omotanie pielęgniarza było dziecinnie łatwe, ale zrobienie tego tak, by jej nie dotknął, wcale nie. Flirtowała, jak nie robiła tego od wielu, wielu lat, i głaskała jego ego na wszelkie możliwe sposoby. Robiła niezbyt zawoalowane obietnice, które sprawiały, że fantazje Wesa wybuchały jak fajerwerki w Dzień Niepodległości. Przeciągała ustami po krawędzi kubka, jakby był wypełniony najlepszym rocznikiem dom perignona. O świcie wiedziała już, jak w Underwood Sześć są zorganizowane posiłki. Mniej stabilni pacjenci na oddziale byli określani jako „grupa A" i kiedy schodzili na posiłek do kafeterii, pilnowało ich tyle personelu, aby na jednego opiekuna nie przypadało więcej niż dwóch chorych. Popołudniowa zmiana uznała, że Sarah jest na tyle nieprzewidywalna, że nie można jej przydzielić nawet do tej grupy, i śniadanie dla niej miało być przyniesione na oddział. O tym, gdzie będzie jadła obiad, miała zadecydować zmiana dzienna; nieco pochlebstw, kilka obietnic i parę uśmiechów zapewniło jej jednak awans. Wes przeniósł jedną osobę do grupy B i dopisał jej nazwisko do grupy A. Miała iść do kafeterii i być tam na śniadaniu od za piętnaście siódma do kwadrans po siódmej. Niezbyt subtelna aluzja dotycząca pewnych anatomicznych szczegółów, znanych tylko lekarzom, sprawiła, że Wes pozwolił jej skorzystać z telefonu w pokoju dla personelu, umowa jednak niemal została zerwana, kiedy zaczęła prosić, by mogła zadzwonić, nie siedząc mu na kolanach. Zanim Wes dał znak, że pielęgniarka kończy rozkładać leki i Sarah musi iść, zdążyła dwukrotnie zatelefonować. Najpierw do Matta do domu — poczuła się bardzo nieprzyjemnie, usłyszała bowiem tylko jego automatyczną sekretarkę. Potem zadzwoniła do szpitalnej telefonistki, obsługującej pager Elego Blankenshipa. Gdy Sarah przekazała informację dla niego, telefonistka kazała jej chwilę zaczekać, po czym, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, na linii pojawił się sam dyrektor do spraw medycznych. Powiedział, że spał w szpitalu, na kanapie w swoim gabinecie. — Sarah, coś się stało? Jak dostałaś się o tej porze do telefonu? — Powiem, kiedy się spotkamy. I tak, stało się coś. Muszę jak najszybciej wydostać się z tego oddziału. — Sarah, z oddziału może cię zwolnić jedynie doktor Goldschmidt. Przykro mi, ale takie są... — Doktorze, nie mam wiele czasu na rozmowę. Wczoraj powiedział pan, że mi wierzy, a mówił to pan, zanim wyszło na jaw, że nie kłamałam w sprawie Andrew. Teraz też musi mi pan uwierzyć. W tym szpitalu dzieje się coś strasznego. Jest w to zamieszana firma o nazwie Huron Pharmaceuticals... ta sama, która dostarcza witaminy dodawane do preparatu odchudzającego Petera Ettingera. Mogę tego dowieść. — Jak? — Będę na śniadaniu w kafeterii, za piętnaście siódma. Może pan przyjść? — Tak, ale... — Proszę mi zaufać. Będzie pan wiedział, co zrobić. — Powiedziałaś dowód. — Będzie pan mógł wprowadzić nas do Budynku Chiltona? — Tak... będę... — Dowód jest tam. Doktorze, muszę iść. Proszę przyjść... dla mego dobra.
— Możesz na mnie liczyć. Jeden z pracowników zaczął wywoływać nazwiska osób wyznaczonych do grupy A. Sarah poczłapała do gromadki zbierającej się przy zamykanych elektronicznie drzwiach. Po krótkiej rozmowie wśród personelu — Sarah podejrzewała, że na jej temat — drzwi otworzyły się z buczeniem i procesja złożona z szóstki pacjentów i trzech opiekunów wyszła z oddziału. Wes machnął do Sarah i uniósł zachęcająco kciuk. Kafeteria była średnio zapełniona — głównie przez rezydentów i pielęgniarki. Sarah cały czas miała wrażenie, że jest uważnie obserwowana, ale po półrocznym piekle niewiele ją to ruszało. Patrzcie się, patrzcie — myślała. Za kilka minut będziecie mieli niezłe widowisko. Wybierała potrawy, choć nie zamierzała nic jeść, i rozglądała się za Elim Blankenshipem. Pielęgniarze pousadzali pacjentów z oddziału przy jednym z dwóch wolnych stołów. Sarah usiadła tak, aby mieć jak najszerszy widok na pomieszczenie. Kiedy zajęła miejsce, okazało się, że przy stoliku obok siedzi przy kawie pielęgniarka z oddziału położniczego, Joannę Delbanco. — Joannę... — powiedziała niemal szeptem. — O, cześć, Sarah! Pielęgniarka natychmiast się odwróciła, Sarah zdążyła jednak dostrzec na jej twarzy zniesmaczoną minę. Wiedziała, że jest uważnie obserwowana przez pielęgniarzy, i zdawała sobie sprawę z tego, że wystarczy najdrobniejszy ruch, świadczący o tym, że nagabuje kogoś z personelu szpitala, a wróci na oddział, musiała jednak spróbować. — Joannę, powiedz mi tylko, co z Annalee. Jak się czuje? Pielęgniarka wahała się przez trwające wieczność sekundy, po czym łaskawie nieco odwróciła głowę i powiedziała niemal przez ramię: — Jeśli musi pani to wiedzieć, to rodzi. Prawdopodobnie urodzi rano albo wczesnym popołudniem. Sarah była przerażona. — A co z terbutaliną? — spytała. Kątem oka widziała, że dwóch pielęgniarzy wymienia się spojrzeniami. Ich wyrozumiałość zaraz się skończy, a nigdzie nie było widać Blankenshipa. — Doktor Snyder zawiesił podawanie jej jakichkolwiek leków — powiedziała Joannę. — Uznał, że stres, o jaki ją pani... stres, jaki przeszła, wystarczy. Dziecko jest wystarczająco duże, a poziom surfaktantów... — Joannę, musisz znaleźć doktora Snydera — przerwała jej Sarah. — Musi zrobić cesarskie cięcie, zanim będzie za późno... — Co mam zrobić? — Sarah, myślę, że dość tego... — zareagował jeden z pielęgniarzy. — Joannę, proszę... to... — Sarah, jeśli natychmiast nie przestaniesz, wrócimy wcześniej na oddział. Cała grupa zostanie ukarana za to, co robisz. Sarah nie słuchała. W głębi pojawiła się łysina Blankenshipa. Dzięki Bogu. Westchnęła. Informacja, jaką uzyskała od Joannę Delbanco, zmieniała wszystko. Koncentracja na Budynku Chiltona przestała być jedyną liczącą się sprawą; teraz ważne było wyjaśnienie wszystkiego Blankenshipowi i zmuszenie go, by poszedł na oddział położniczy. Za jego namową — i być może także Rosy Suarez — Snyder zrobi Annalee cesarskie cięcie, zanim dojdzie do katastrofy. Jeśli uda mu się opóźnić wyburzenie Budynku Chiltona... tym lepiej, najwyższym priorytetem były jednak Annalee i jej dziecko. Liczyły się znacznie bardziej od czegokolwiek — albo kogokolwiek — co mogło zostać pogrzebane pod gruzami. Uwaga, drodzy państwo! — pomyślała Sarah. Przedstawienie się zaczyna! — Źle się czuję... —jęknęła. — Co jest? — Nie... nie wiem... kręci mi się w głowie i mam takie jasne plamki przed oczami... — Miałaś coś takiego już kiedyś? Sarah... pytałem, czy już to kiedyś miałaś! Sarah zaczęła zginać i prostować dłonie w nadgarstkach, potem do objawów dodała szarpanie głową. Zamrugała, a gałki oczne obróciły jej się do góry, aż było widać same białka. — Sarah! W tym momencie wydała z siebie przeraźliwy, charkoczący jęk i jej ciało poleciało w tył. Przekręciła się w locie jedynie na tyle, by nie uderzyć głową w
linoleum. — Ma napad! — wrzasnął któryś z pielęgniarzy. — Cofnąć się, wszyscy niech się cofną! Zostawić ją w spokoju! Ty debilu — pomyślała Sarah. Przewrróć mnie na boki — Z drogi! — rozległ się głos Elego Blankenshipa. — Przewróćcie ją szybko na bok, zanim się zadławi! Wsunął jej pod głowę mięsistą dłoń, ułożył na boku i wcisnął portfel między zęby. Sarah zagryzła skórę, jeszcze przez kilkadziesiąt sekund symulowała atak, po czym się uspokoiła. Teraz musiała „stracić przytomność". — Jestem jej lekarzem — oznajmił zdecydowanie Blankenship. — Miewała już napady epilepsji. Nie ma się czym martwić. W najmniejszym stopniu. Wszystko będzie dobrze. Już po wszystkim, Sarah. Nic ci nie jest. Na wszelki wypadek zawieźmy ją jednak na izbę przyjęć nagłych wypadków. Czy ktoś mógłby zadzwonić po sanitariuszy i kazać im przyjechać z łóżkiem? Jeden z pielęgniarzy ruszył wykonać polecenie. — A co my mamy robić? — spytał inny, — Proszę zawiadomić doktora Goldschmidta i przekazać mu, że przenosimy doktor Baldwin na oddział wewnętrzny. Jestem doktor Blankenship. — Wiem, doktorze. Sarah czuła, że tłum gapiów się rozprasza, Blankenship pochylił się do niej i szepnął do ucha, że świetnie jej idzie i niech ma oczy zamknięte, aż da znak. Jęknęła. Po mniej więcej minucie zjawili się sanitariusze z łóżkiem, na którym została ułożona. — Dziękuję państwu — powiedział Blankenship. — Wszystko jest w normie, Kiedy wywożono ją z kafeterii, Sarah kiwała głową na boki, jakby atak jeszcze się nie zakończył. Powieziono ją korytarzem, wwieziono do windy. Choć kafeteria znajdowała się na parterze, miała wrażenie, że winda ruszyła w dół. Próbowała wyobrazić sobie, gdzie się znajduje, gdy łóżko z nią wypchnięto z windy i potoczono kolejnym korytarzem. — No dobrze, moja droga. Możesz otworzyć oczy i usiąść — stwierdził Blankenship. — Ten pokaz był godny Oscara. Sarah usiadła i rozejrzała się wokół. Była sam na sam z dyrektorem w piwnicznym tunelu. Znajdowali się przed stalową bramką, zasłoniętą częściowo płócienną płachtą. Na bramce zamocowano tablicę z informacją o dniu i godzinie wyburzenia gmachu oraz ostrzeżeniem, że każdy, kto wchodzi do Budynku Chiltona, musi to robić w towarzystwie pracownika ochrony, Przy bramce wisiał telefon, a nad nim kolejna tablica z wypisanym numerem do firmy mającej wyburzyć budynek oraz numerem wewnętrznym do biura ochrony szpitala. — Gdzie sanitariusz? — spytała Sarah. — Opuścił nas przy windzie — odparł Blankenship, otwierając bramkę. — Załatwiłem mu tę pracę milion lat temu i dbam o jego rodzinę. Kiedy może, robi mi różne przysługi. — Doktorze, to wszystko jest prawda! Istnieje związek między dietetycznym produktem Petera Ettingera a przypadkami DIC! Chodzi o jakiś wirus. Rosa Suarez pojechała wczoraj na rozmowę z człowiekiem, który go stworzył. — Wiem. Dałem jej samochód. — Annalee rodzi! Przestano jej podawać terbutalinę, a Peter kilka lat temu testował na niej proszek na odchudzanie! Jeśli nie zrobi jej się szybko cesarskiego cięcia, dostanie tak jak pozostałe kobiety DIC! Jestem tego pewna! Musimy pójść na oddział położniczy i porozmawiać ze Snyderem! — Chwileczkę, powoli. Przed chwilą miałaś atak padaczki. — Doktorze Blankenship, to nie są żarty! — A co z tą furgonetką, o której mówiłaś'.'' Co z dowodami'.'' — Annalee jest pilniejsza. Może pan powstrzymać na jakiś czas wyburzenie'? — Może, pod warunkiem że przedstawię jakiś naprawdę ważny powód. Na trybunie będą burmistrz, gubernator i dziesiątki innych szych. To największy dzień w karierze Parisa, ale posłuchaj mnie. Kiedyś w Budynku Chiltona mieliśmy magazyn i dlatego mam klucze do tej bramki. Byłem tam jakiś tydzień temu, by pomóc pozabierać ostatnie rzeczy, i wiem, że nie ma tam nic poza śmieciami. — Teraz jest jeszcze czyjeś ciało. Jestem tego pewna. To chyba wystarczy, by powstrzymać wyburzenie'.' Przedtem jednak musimy pomóc Annalee. Brała ten proszek na odchudzanie i, w miarę rozwijania się akcji porodowej, jej stan jest coraz bardziej zagrożony.
Sarah ciągle siedziała na łóżku na kółkach. Tak szybko, że nie zdążyła zareagować, Blankenship otworzył wejście, wepchnął ją do środka razem z łóżkiem i zatrzasnął bramkę za nimi. Znaleźli się w niemal kompletnych ciemnościach. — Co pan robi? — spytała Sarah, kiedy Blankenship zamknął kłódkę. Zanim pytanie wypowiedziała do końca, prawda dotarła do niej. Wielka dłoń, która podpierała jej głowę w kafeterii... specyficzna mieszanina zapachu ciała i wody kolonskiej... znała to. Ten sam człowiek napadł ją w sali numer pięćset dwanaście. — Ratunku! — wrzasnęła. — Pomocy! Zepchnął ją brutalnie z łóżka i zaczął popychać w głąb korytarza. — Krzycz sobie, to bardzo terapeutyczne. W promieniu kilkuset metrów nie ma tu nikogo. Wykręcił jej rękę, by się uciszyła, i zapalił silną latarkę. Stanęli przy drugiej bramce, niemal identycznej z pierwszą. — Płótno ma zatrzymać pył w chwili wybuchu — powiedział Blankenship i wyjął z kieszeni kitla pęk kluczy. — Nie chcemy, by zapyliło nam szpital, prawda? Strach Sarah nagle zamienił się w złość. Zamachnęła się i nawet udało jej się zdzielić Blankenshipa pięścią. W rewanżu mocniej wykręcił jej rękę i zmusił do uklęknięcia. — Wiedzą, że jestem z panem — powiedziała. — Wszyscy widzieli. — Wyrwałaś mi się, uciekłaś i zniknęłaś. — Eli, ta dziewczyna umrze. — Wszyscy kiedyś umrzemy. Przeciągnął ją przez drugą bramkę i tę też zamknął. Blankenship tak mocno trzymał Sarah za nadgarstek, że mógł zrobić z nią, co tylko chciał. Korytarz był pełen gruzu, szkła i kawałów betonu. Kiedy zgasił latarkę, ogarnęła ich paskudna ciemność. W oddali zadudnił głośnik, oznajmiając, że do wyburzenia pozostało dziewięćdziesiąt minut i nikomu pod żadnym pozorem nie wolno przebywać w budynku. — Chyba nie powinienem zgubić tych kluczy — stwierdził Blankenship i znów zapalił latarkę. — No to poszukajmy tego ciała, które tak cię intryguje... Rozdział 43 — Eli, proszę... — błagała Sarah. — Jest pan tak wspaniałym lekarzem i nauczycielem... musi pan to przerwać, żeby Annalee i inne kobiety nie umarły... — Wiesz, że po dziewięciu dniach od chwili emisji pierwszej reklamy informacyjnej zarobiłem więcej pieniędzy niż przez dwadzieścia lat pracy jako wspaniały lekarz i nauczyciel? Wszystkim się wydaje, że zostajemy doktorami medycyny i zaraz po tym wsiadamy do cadillaców i zapisujemy się do ekskluzywnych klubów. Jeśli musisz się na kogoś złościć, to złość się na tych, którzy sprawiają, że mamy na to nadzieję. Wiesz, że do niedawna nie miałem nic odłożonego w funduszu emerytalnym? Teraz mam. — Eli, niech pan nie pozwoli, by tym kobietom stało się nieszczęście... — Nie bądź taka dramatyczna. Nauka kiedyś znajdzie sposób na ich problem. Zawsze tak się dzieje. A tak poza tym... wiesz, ile lat ludzkiego życia uratowała ta mieszanina, którą sprokurowaliśmy? Gdyby komitet Nagrody Nobla to policzył, byłbym pierwszym kandydatem do laurów. No, ale nie mamy wiele czasu. Chcesz zobaczyć, czy nie? Sarah z całej siły kopnęła go w piszczel. — Przestań! — krzyknął i wzmocnił chwyt. — Świetnie... tak już lepiej. Przejdźmy się teraz szybko po naszej małej fabryczce. Obiecuję, że potem pokażę ci ciało, które tak bardzo chcesz znaleźć... — kto to jest? — Sarah była przerażona wzrostem i siłą Blankenshipa, ale jego całkowity brak uczuć niemal ją sparaliżował. Był prawdopodobnie najbłyskotliwszym człowiekiem, jakiego znała, a okazał się zupełnie szalony. — Kto to jest? A jak sądzisz? — spytał, ciągnąc ją dalej. — Jezu, Eli, gdzie on jest? — Za tymi drzwiami było nasze laboratorium wirusologiczne. Serce Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego, jeśli tak chcesz. Kopniakiem otworzył drzwi i powiódł promieniem światła po wielkim, kompletnie wyposażonym laboratorium. — Gdzie on jest? — Doktor Baldwin, zaczniesz w końcu zwracać uwagę na to, co pokazuję? Prawie dwa lata kosztowało nas uruchomienie operacji. Do dziś nikt poza mną i moim
wirusologiem... moim zmarłym wirusologiem... nie widział tego pomieszczenia. Dociera do ciebie, jak trudno było tego dokonać? — Cholera jasna, gdzie jest Matt? Co mu pan zrobił? — Uwierzysz, że Singh i ten błazen Ettinger naprawdę myśleli, że to zioła powodują chudnięcie? Spędziłem tydzień w bibliotece i sporządziłem ayurwedyjską mieszankę, z której chyba sam Maharishi byłby dumny. Tylko tydzień... nie więcej. Wszystko sam opracowałem. Każde zioło. Powiedziałem Singhowi, że przepis przywiózł przyjaciel z Indii i muszę przetestować mieszankę. Kiedy usłyszał słowo „ayurwedyjskie", uznał proszek za własny twór. Nie zadał ani jednego pytania. Czy to nie coś? Potem, kiedy pierwsza grupa straciła mnóstwo na wadze, zasugerowałem, by Singh spytał twojego byłego kochanka, czy nie zechciałby zostać rzecznikiem interesu za niewielki udział w zysku, i Ettinger połknął haczyk, żyłkę i spławik. Dlaczego miałby tego w końcu nie zrobić, co? Alternatywna medycyna to jego miłość, a jeśli jeszcze można się było dobrze na tym dorobić? Nie znasz ludzi? Otworzył kopnięciem kolejne drzwi, zaświecił do środka i szarpnął głową Sarah, zmuszając ją do zajrzenia do wnętrza. — Tutaj mieszkał mój zmarły wirusolog, kiedy produkował nasz preparat. Był w szpitalu i nikt o tym nie wiedział... niezłe, co? — Gdzie jest Matt? — Wszystko w swoim czasie. UWAGA, UWAGA! BUDYNEK ZOSTANIE WYSADZONY ZA SIEDEMDZIESIĄT PIĘĆ MINUT! NIKOMU NIE WOLNO PRZEBYWAĆ W OBRĘBIE ZAZNACZONYM NIEBIESKĄ TAŚMĄ. POWTARZAM... — Co do minuty... — stwierdził Blankenship. — U tego pieprzonego Parisa wszystko chodzi jak w zegarku. Sarah zaczęła wbrew woli płakać. — Ty draniu... ty cholerny draniu... — wyjęczała. — Zamknij się! — warknął, a jego chrapliwy głos odbił się głośnym echem od ścian. — Jeśli brak ci przyzwoitości, aby słuchać i doceniać, co udało mi się osiągnąć, to po prostu zamknij gębę i siedź cicho. Pół miliona ludziom pomogłem schudnąć, żyć dłużej i czuć się lepiej we własnej skórze, a przez osiem miesięcy zgromadziłem w banku prawie dwadzieścia jeden milionów dolarów. Jeśli nie robi to na tobie wrażenia, to znaczy, że nie słuchasz, co mówię. — Gdzie jest Matt? — Męczysz mnie. Spodziewałem się nieco więcej po kobiecie o takiej inteligencji i obyciu. — Pociągnął ją jeszcze kawałek dalej. — Masz swojego księcia w błyszczącej zbroi... niestety w tej chwili jest kapeńkę nadwerężony. — Skierował światło latarki na Matta, który siedział na podłodze, zakneblowany szeroką taśmą samoprzylepną. Ręce miał przypięte za plecami do pionowej rury kanalizacyjnej, jego twarz nosiła ślady brutalnego bicia, ale żył. — Czekał cierpliwie, w razie gdyby w ostatniej chwili coś niespodziewanego zakłóciło zaplanowane przeze mnie robienie porządków, ale oprócz twojego nieszczęśliwego zmartwychwstania po wczorajszej próbie samobójczej nic takiego na szczęście się nie działo. Blankenship poluzował chwyt, Sarah wyrwała mu się, uklękła przed Mattem i delikatnie zerwała mu przylepiec z ust. Zaczął łapczywie łapać stęchłe, ciężkie powietrze. Pogłaskała go po twarzy i pocałowała ciemne opuchlizny wokół jego oczu. — Matt... przepraszam cię... przepraszam... —Więcej nie była w stanie powiedzieć. — Kocham cię... — odparł z trudem. — Modliłem się, aby nie zrobił ci krzywdy. — Znajdą nas, Eli — powiedziała ze złością w głosie Sarah. — Przekopią to miejsce, znajdą nas i złapią cię. Wcale nie jesteś taki sprytny, za jakiego się uważasz. Jest dużo tropów, którymi się zainteresowano. — Mylisz się. Żadne tropy nie istnieją... przynajmniej takie, którymi nie mógłbym się skutecznie zająć, zwłaszcza mając pod ręką Petera Ettingera, na którego można zwalić winę za wszystko. „Naiwniak z Nieba"... tak go nazywam. Siedzi w więzieniu i nie ma pojęcia o niczym. Gdybyś teraz była tak uprzejma i złożyła ręce na plecach... Mam akurat dość drutu, aby i ciebie związać. Sarah nie poruszyła się, w dałszym ciągu obejmowała Matta. Kiedy Blankenship sięgnął ku niej, Matt kopnął. Wytrącił mu latarkę z ręki, a następnie jego stopy popędziły ku górze, aż zetknęły się mocno ze szczęką prześladowcy. — Uciekaj, Sarah! — krzyknął, gdy Blankenship zatoczył się do tyłu. — Uciekaj! Blankenship go uderzył, a Matt zawył z bólu. Sarah zdążyła jednak uciec przez otwarte drzwi. Korytarz piwniczny spowijał gęsty mrok, więc nie widząc, dokąd
biec, z całym impetem uderzyła w ścianę. Poczuła, jak uginają się pod nią nogi, zaraz jednak przyłożyła dłoń do ściany i najszybciej jak mogła, ruszyła w kierunku przeciwległym do zamkniętej bramki, przez którą wprowadził ją Blankenship. Okna i drzwi od parteru w górę były w całym budynku zabite deskami, więc gdyby jakimś sposobem udało jej się dostać choćby na parter, mogłaby może wykopać jakąś deskę i próbować się uratować. Niestety tuż za jej plecami rozległ się sardoniczny śmiech Blankenshipa. — Co za latarka... — zarechotał. — Przy pierwszej okazji napiszę do producenta list pochwalny... Sarah, poddaj się! Szła dalej, za każdym jednak krokiem silny snop światła z latarki Blankenshipa przesuwał się coraz bliżej niej. Kiedy oświetlił jej plecy, mignęły przed nią schody. Były z lewej strony, w odległości mniej więcej dwóch metrów. Rzuciła się ku nim biegiem, zaczęła przeskakiwać po dwa stopnie, po kilku sekundach odbiła się od ściany na pólpiętrze, zaraz jednak pognała wyżej. Widziała podskakujące światło i słyszała za plecami ciężkie stąpnięcia Blankenshipa. Problemem były leżące na podłodze śmieci. Raz i drugi potknęła się o wielkie kawały betonu i połamanych belek, parła jednak nieustępliwie w kierunku parteru. — Poddaj się, Sarah! — znów zawołał Blankenship. Po głowie kołatała jej się myśl, że gdyby udało jej się gdzieś schować do chwili, kiedy Blankenship będzie musiał opuścić budynek — miałaby szansę. Pokonywanie kolejnych pięter może okazać się dla niej korzystne — Blankenship będzie musiał się bardziej zastanawiać, gdzie ją gonić. Każdy zakręt, który pozwoli jej zdecydować, w którą stronę się udać, stanie się dla niego problemem. Znów upadła, zaraz jednak — najciszej jak umiała — pozbierała się i ruszyła dalej. Pierwsze piętro było już blisko. Postanowiła, że tam się zatrzyma. Tam się schowa. Klucząc we wszechogarniającej ciemności między bryłami gruzu, sunęła dłonią po ścianie i szukała jakiegoś pomieszczenia. Gdzieś przed nią musiało być zabite deskami okno, mrok przerywała bowiem cienka jak włos kreska światła. Stąpnięcia i ciężki oddech Blankenshipa za jej plecami zrobiły się niestety bliższe. Nagle stanęła lewą stopą w pustkę i niemal w tym samym momencie lewa dłoń, która dotychczas sunęła po ścianie — straciła oparcie. Sarah poczuła, że zaczyna spadać, odruchowo szarpnęła więc prawą stopę do tyłu, równocześnie pociągając tułów w przód i do dołu. Upadła ciężko na podłogę, raniąc sobie kolana i podbródek na fragmentach betonu, ledwie jednak zdążyła się skrzywić z bólu, impet wrzucił ją — zrozumiała to natychmiast — do szybu windowego. Siła ciężkości zaczęła ciągnąć ją w dół, gdy najpierw palce prawej dłoni, potem lewej zahaczyły o metalową krawędź. Ramiona wyciągnęły się na całą długość, ale dłonie wytrzymały. Po sekundzie wisiała nad czarną przepaścią. Rozpaczliwie próbowała oszacować sytuację. Trzymała się metalowej ościeżnicy, w której kiedyś mieściły się drzwi windy. Beton utrzymujący stalową ramę pokruszył się i w tym miejscu zrobiła się kilkucentymetrowa szpara. Wyraźnie było słychać, jak Blankenship mija parter, by podążyć za hałasem jej upadku na pierwsze piętro. Metal wcinał jej się w palce. Pozostały jedynie sekundy na podjęcie decyzji. Albo się podciągnie, albo... poleci w dół. Pod sobą miała trzy poziomy, co dawało w sumie jakieś osiem metrów. Odpowiedź na pytanie, czy przeżyłaby lot w dół, była jednoznaczna. Jedną piętę wbiła w ścianę szybu i podciągając się z siłą, o którą nigdy by siebie nie podejrzewała, zamachnęła drugą nogą tak, że zarzuciła stopę na metalowy próg. Szpara za ramą była spora — miała piętnaście, może nawet dwadzieścia centymetrów, więc pięta znalazła wystarczające oparcie i Sarah udało się podciągnąć ciało na poziom podłogi. UWAGA, UWAGA! TEN BUDYNEK ZOSTANIE ZA SZEŚĆDZIESIĄT MINUT WYSADZONY! Dzięki zapowiedzi Sarah nie musiała zachowywać się cicho. Popełzła na łokciach i kolanach w poprzek korytarza, po czym przytuliła się do ściany, schowała w małej wnęce naprzeciwko windy. Po chwili ciemność przeszył snop światła latarki Blankenshipa. — Sarah! — zawołał, posuwając się ostrożnie, centymetr po centymetrze. — Porozmawiajmy! Może się jakoś dogadamy... nie wyjdę wcześniej niż minutę, może dwie przed wybuchem... beze mnie nie masz szansy... Daniels też nie... Jest ranny... poważnie ranny. Mogłabyś mu pomóc. Kiedy był blisko, Sarah zrozumiała, że ma szansę. Jedną. Przycisnęła plecy mocniej do ściany. Jeśli ją zauważy, zanim znajdzie się na wysokości szybu, będzie po niej, ale jeśli nie...
Trzy metry... dwa... snop światła dotychczas jej nie znalazł. Metr... jeszcze jeden krok... zrób jeszcze jeden krok... W chwili gdy została oświetlona, skoczyła naprzód i z całą siłą, jaka jej pozostała, uderzyła tułowiem w pierś Blankenshipa. Wrażenie było takie, jakby skoczyła na granitową skałę i jeszcze zanim dotarło do niej, że poniosła porażkę, ramiona profesora obejmowały ją niczym imadło. — Nic z tego... — powiedział, wybuchając śmiechem i jeszcze zacieśniając chwyt. — Nic z... Sarah poczuła, że Blankenshipem nagle coś szarpie w bok, a napór jego ramion wokół niej słabnie. Wiedziała, że przed sekundą zrobił krok do tyłu — coś musiało się stać. Stracił równowagę i przewracał się w lewo, do tyłu... w kierunku szybu. Trzymał ją jeszcze zbyt mocno, by mogła się wyrwać, i zaczął wrzeszczeć. — Moja noga! Boże, moja noga! Wywrzaskiwał to raz za razem i — Sarah zdawało się, że w zwolnionym tempie — leciał ku czarnej czeluści. Gorączkowo analizowała, co się dzieje, i zastanawiała się, co może zrobić dla swego bezpieczeństwa, gdy rozległ się trzask kości w łydce Blankenshipa. Słysząc odgłos, Sarah natychmiast pojęła, co się stało. Nieopatrznie postawił nogę w szparze między stalową ościeżnicą windy i podłogą, pchnięcie wytrąciło go z równowagi i nie był w stanie do niej powrócić, obarczony ciężarem Sarah. W efekcie kości pękły, a masa tułowia dalej zginała łydkę w „nowym stawie" kilka centymetrów nad kostką. Jeszcze chwila i wyjący z potwornego bólu — choć cały czas świadomy — Blankenship zwisł głową w dół szybu, trzymając Sarah za nadgarstek. Zakołysało nim niczym gigantycznym wahadłem i wydając z siebie przeraźliwy krzyk, puścił jej rękę. Sarah miała niewiele czasu na przygotowanie się do upadku. Gdy Blankenship ją puścił, w ułamku sekundy przemknęły jej przez głowę setki myśli i fragmenty zaleceń, jak upadać. Potocz się... rozluźnij... ląduj na stopy... ląduj na tyłek... ląduj na boku... przy zetknięciu z ziemią odepchnij się... spróbuj się spłaszczyć... Tak rozpaczliwie chciała coś zrobić, aby nie umrzeć, że była całkowicie nieprzygotowana na uderzenie o podłoże po mniej więcej półtorametrowym locie. Wylądowała ciężko na stromym zboczu góry gruzu, którym szyb był zasypany do wysokości nieco powyżej parteru. Złapała się kawałów betonu, by nie zsunąć się niżej, i przez kilkadziesiąt sekund leżaia bez ruchu, łapczywie chwytając powietrze. Bolały ją różne miejsca, ale żadna kontuzja nie wyglądała na tak poważną, aby uniemożliwiać dalsze działanie, W górze jęczał Blankenship, co oznaczało, że nie stracił przytomności. Dla Sarah jako lekarza było to zrozumiałe: zwisał głową w dół, przez co nie doszło do rozszerzenia naczyń krwionośnych i spadku ciśnienia dopływającej do głowy krwi. Łaska nieświadomości nie była mu pisana. Sarah próbowała przebić wzrokiem mrok. Jej oczy przystosowały się już do warunków, widziała więc drobne nierówności w ścianie szybu w górze i w dole — musiały tam być drzwi. Zaczęła się powoli zsuwać ze sterty gruzu, gdy przypomniała sobie o kluczach. Blankenship schował je do kieszeni kitla. Była tego pewna. Bez kluczy nie miała innej szansy na uratowanie się niż znalezienie okna i przebicie się przez zasłaniające je deski. Jeszcze pięćdziesiąt minut. Może mniej. Czy pozycja, w jakiej pozostawał Blankenship, pozwoli dostać się do jego kieszeni? Zawróciła i zaczęła się wspinać na gruz. Postanowiła, że będzie szukać klucza, aż zostanie pół godziny do wysadzenia budynku. Potem będzie usiłowała wyjść przez okno na parterze. — Eli! Eli, posłuchaj mnie! Jestem tuż pod tobą. Potrzebuję kluczy. Możesz zdjąć kitel i mi go rzucić? W cichym pojękiwaniu nic się nie zmieniło. Sarah podciągnęła się kawałeczek. Znalazła się na wysokości górnej krawędzi drzwi parteru, tu był jednak szczyt sterty gruzu. Nie mogła podczołgać się wyżej, ale Blankenship był blisko, półtora metra, może dwa metry od niej. Próbowała sobie wyobrazić, jak zwisają niu ręce i jak może wisieć w dół jego kitel. Dosięgnie go, jeśli skoczy w górę? Uda jej się złapać materiał na tyle mocno, aby ściągnąć kitel z Blankenshipa? A jeśli klucze już wypadły mu z kieszeni? Na chwilę zamarła w bezruchu, z całej siły przyciskała plecy do ściany. Ciężki oddech Blankenshipa zdawał się dochodzić z półmetrowej odległości, na wyciągnięcie ręki. Niestety niczego nie było widać.
Jedna próba. Spróbuję raz i koniec. Spodziewając się, że złapie jedynie powietrze, Sarah oparła stopę o ścianę za sobą i wypchnęła się w górę i do przodu. Kiedy jej wyciągnięte, machające w poszukiwaniu kitla ręce uderzyły Blankenshipa w tułów, profesor zawył. Sarah przeleciała obok i spadła na bezlitosne zbocze gruzu. Pokoziołkowała w dół, ku drzwiom do piwnicy. Stoczyła się na sam dół i została rzucona z impetem na podłogę piwnicy — przynajmniej metr w głąb korytarza. Kiedy uderzyła o podłogę, wypchnęło jej całe powietrze z płuc. Poobijana zamarła i zaczęła mimowolnie chlipać. Próbowała złapać powietrze, zebrać się jakoś, zmusić do dalszego działania. Nagle dotarło do niej, że trzyma w dłoniach kitel Blankenshipa. Pęk kluczy był w prawej kieszeni. Czując wszędzie ból, pokuśtykała w kierunku schodów i zaczęła schodzić na drugi poziom podziemny. Wołała Matta, a kiedy się odezwał, skierowała się w stronę pomieszczenia, które o mało nie stało się ich wspólnym grobem. Ciemność wokół dusiła. — Już po wszystkim — szepnęła, dotykając opuszkami palców jego twarzy. — Mam klucze Blankenshipa. Musimy cię teraz stąd wydostać i dotrzeć do Annalee. Pocałowała go, po czym sięgnęła za jego plecy, do więzów. — To jakiś drut... — jęknął. — Tnie mi nadgarstki na kawałki. Nie wiem, czy coś zrobisz w tych ciemnościach bez nożyc. — Pozwól mi spróbować. — Sarah, Blankenship to diabeł. Zabił Rosę Suarez i Warrena Fezlera. Zamontował bombę na łodzi Colina Smitha, podłączył ją do aparatu zapłonowego i tak zaaranżował eksplozję, że aresztowano za zamach Petera Ettingera. Zorganizował wszystko... wszystko... Singh też nie żyje. Zastrzelił go i wszystko zorganizował tak, aby Ettinger wyszedł na sprawcę. Robił, co chciał. Byłaś jego ostatnim zagrożeniem... aua! To boli! — Przepraszam, Matt. Nie poradzę sobie, ten drut jest za ciasny. — Mamy jeszcze jakieś czterdzieści minut. Znajdź Parisa. Wytłumacz mu, że musi opóźnić wysadzenie budynku i przysłać tu na dół parę osób. Blankenship nie żyje? — Nie wiem. Możliwe. W tunelu jest telefon. Zaraz wrócę! — Dobrze by było, bo to miejsce nie bardzo mi się podoba. Jest chyba dość mało szczęśliwe. Pocałowała go w czoło i poszła jak najszybciej korytarzem. Wkrótce minęła obie bramki. kiedy znalazła się przed aparatem telefonicznym, przeszła jej przez głowę myśl, czy w ogóle jest podłączony. Sygnał zabrzmiał w jej uchu jak radosny hymn. — Chcę rozmawiać z panem Parisem — powiedziała telefonistce. — Mówi doktor Baldwin. To sprawa najwyższej wagi. — Jest w swoim gabinecie. Właśnie go z kimś połączyłam, rozmawia. — Proszę się włączyć w rozmowę! W ciągu kilku sekund miała na linii Glenna Parisa. Kiedy usłyszała jego głos, wiedziała, że koszmar się skończył. Ostatni problem — odliczanie czasu — zniknąl. Sarah w największym skrócie opowiedziała mu, co się zdarzyło, i poprosiła, by przysłał do dolnej piwnicy Chiltona ludzi z latarkami i nożycami do cięcia drutu. — Będą także potrzebne nosze dla doktora Blankenshipa — dodała. — Może i dla Matta. Nie wiem, czy będzie w stanie iść. Przyda się też ortopeda... nie wiem, jak ściągniemy Elego z miejsca, gdzie utknął. — Nie martw się o nic, zajmę się wszystkim. Zostań przy bramce i czekaj. Zatrzymam odliczanie i za parę minut jestem z pomocą. — Dziękuję. — Sarah... jeszcze jedno. — Tak? — Zrobiłaś kawał świetnej roboty. — Dziękuję. Proszę się pośpieszyć. Musimy jeszcze rozwiązać problem z Annalee Ettinger i będę do tego chyba potrzebowała pańskiej pomocy w zmobilizowaniu doktora Snydera. — Zaraz u was będziemy. Sarah westchnęła i opadła na podłogę. Spodnie i bluzkę miała w strzępach, twarz, nogi i dłonie krwawiły z dziesiątek ran ciętych i zadrapań, znacznie bardziej bolało ją jednak co innego — śmierć Rosy Suarez, o czym powiedział jej Matt. Rosie tak bardzo zależało na tym, aby cała ta sprawa dobrze się skończyła... Po kilku minutach w korytarzu łączącym Budynek Chiltona z resztą szpitala
rozległy się kroki. W chwilę później pojawił się Glenn Paris. Uśmiechnął się i zamachał trzymanymi w rękach latarkami. — Na górze wszystko zatrzymane... — wydyszal. — Dzięki Bogu, że zdążyłaś mnie złapać... właśnie zamierzałem wyjść na ceremonię. — Gdybym musiała, przybiegłabym pod trybunę. Poszli w grobową ciemność piwnicy. — Chyba nie słyszałaś o wczorajszej śmierci Colina Smitha — powiedział Paris, wodząc wokół latarką. — Siedziałem w swoim gabinecie i myślałem o nim. — Matt przed chwilą mi o tym powiedział. Jego zdaniem Blankenship jest zabójcą i tak zaaranżował sprawę, że aresztowano Ettingera. — Skurwysyn... — Matt jest z lewej strony. Matt, skarbie, idziemy! — Słyszę cię. Paris stanął w wejściu i zaświecił do środka. — Matt, ludzie z działu technicznego są już w drodze z nożycami — powiedział. — Powinni tu być lada chwila. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym, aby Sarah zaprowadziła mnie do Blankenshipa. Sarah wahała się. — Idźcie — powiedział Matt. — Wytrzymałem tu kilka godzin, wytrzymam jeszcze kilka minut. Sarah wzięła latarkę i poprowadziła Parisa do szybu windowego. — Zwisa z otworu drzwiowego na pierwszym... Przerwała w pół zdania, skierowała światło latarki na swoje przedramię i ciężko westchnęła. Na rękę spadło jej kilka wielkich kropli krwi. Wsunęła głowę do szybu i skierowała światło na pierwsze piętro. Jedna trzecia nogi Blankenshipa tkwiła w dziurze, ale dyrektor zniknął. — Nie ma go... Rycząc z bólu i wściekłości, Blankenship nagłe wychynął z ciemności. Stoczył się ze stromej sterty gruzu i z takim impetem uderzył w Sarah, że rozpłaszczyła się na betonowej podłodze. Kiedy złapał ją za kostkę, zawyła z bólu. Paris zrobił szybki krok, postawił stopę na nadgarstku Blankenshipa i tak długo naciskał, aż Sarah udało się wyrwać. Skierował światło latarki prosto w twarz dyrektora do spraw medycznych. Blankenship wyglądał jak upiór — twarz miał wysmarowaną krwią, był blady jak papier i bardziej martwy niż żywy. — Ekipa ratunkowa jest w drodze? — spytała Sarah. Paris nie odpowiedział. Zamiast tego kopnął Blankenshipa z całej siły w twarz. — Zrujnowałeś mnie, skurwysynu! — wrzasnął. — Zainwestowałem w to twoje dietetyczne gówno każdego centa z pieniędzy, które udało mi się wybłagać i pożyczyć, bo przysięgałeś, że nie będzie z nim żadnych problemów! Nic nie mówiłeś o ukrytym w nim wirusie! Nic, ty draniu! — Wiedział pan? — Wiedziałem. Nie jestem idiotą, tyle tylko że w chwili, gdy się dowiedziałem, co ten proszek robi kobietom, było za późno. Tkwiliśmy w tym zbyt głęboko. Eli, wiem też wszystko o pieniądzach. Od pierwszego dnia Colin sprawdzał ciebie i tę twoją lewą fundację, a to przeklęte laboratorium... odkryłem je wiele miesięcy temu! Dostaliśmy się do dwóch twoich kont i zaraz po tym, jak wrócę do siebie, wyczyszczę je. Później się zastanowię, czy stąd zwiewać. Zamierzałem się zwolnić, bo ta sprawa by mnie załatwiła... miałbym zrujnowaną karierę i zszarganą reputację, wszyscy mnie by obwiniali o to, co stało się z tymi kobietami, ale wygląda na to, że wszyscy, którzy mogliby mnie powiązać z tobą i tym przeklętym proszkiem, nie żyją. Tak powiedziałaś, Sarah? — Kopnął ponownie Blankenshipa, tym razem w klatkę piersiową. Zanim Sarah zdążyła zareagować, obrócił się gwałtownie ku niej i złapał ją za włosy. — Przykro mi. Naprawdę. — Sięgnął do kieszeni i wyjął klucze Blankenshipa. — Przykro mi też, że nie zatrzymałem odliczania. Zazwyczaj nie kłamię w sprawach tej wagi. Wyciągnął z kieszeni marynarki kawałek sznurka, zmusił Sarah do położenia się na brzuchu i związał jej ręce na plecach. Potem podciągnął ją na nogi i powlókł do schodów prowadzących na drugi poziom podziemny. — Zmieniłem zdanie co do stawiania w tym miejscu budynku badawczego. Myślę, że zamiast tego zalejemy dziurę betonem i zrobimy parking. Może korty tenisowe? Chyba wolisz być na dole ze swoim prawnikiem niż tutaj z tym potworem? — Glenn, proszę... — błagała Sarah, pchana w dół schodów. — Niech pan tego nie robi. Błagam... wiem, że nikogo pan nie skrzywdził... zaświadczę o tym każdemu. — Przykro mi, ale naprawdę nie mam wyboru. Obiecuję... niczego nie poczujecie. Wepchnął ją do pomieszczenia, które jednak miało się stać jej grobowcem. Nie
zwracając uwagi na błagania Matta i jej próby przemówienia mu do rozsądku, przywiązał ją do wystającego dźwigara — pod przeciwległą ścianą do tej, przy której Blankenship przywiązał Matta — dodatkowo krępując jej kostki stóp. Potem, nie patrząc za siebie, zostawił oboje w ciemnościach i wyszedł z Budynku Chiltona. Chwilę później głos z megafonów oznajmił, że do wyburzenia pozostało piętnaście minut. Rozdział 44 — Mamy nadzieję i marzy nam się, by nowy Instytut Badań Medycznych i Technik Leczenia stał się złotym mostem między szybko się rozwijającą współczesną technologią medyczną a bardziej mistycznymi sztukami leczniczymi, które w minionych stuleciach powstawały na całym świecie... Glenn Paris z dumą wysłuchał kolejnej porcji oklasków w wykonaniu mniej więcej dwustu dygnitarzy i innych znajdujących się na głównej trybunie gości, którzy sami zapłacili za bilety. Poranne powietrze było spokojne i kryształowo czyste, a wszystko wokół zdawało się skrzyć, Warunki były idealne do każdego wielkiego spektaklu. Wszędzie na dachach i w oknach siedzieli pacjenci, pracownicy szpitala i odwiedzający. Odsunięty od innych gmachów, Budynek Chiltona stał samotnie, wyglądając niczym zdetronizowana królowa, patrząca na motłoch z resztką godności, jaka jeszcze jej pozostała przed mającym zaraz nastąpić ścięciem na gilotynie. — Zanim zwycięzca loterii wejdzie do nas, by nacisnąć guzik, chcialbym poprosić o chwilę milczenia ku czci pana Colina Smitha, naszego dyrektora finansowego, który odszedł od nas wczoraj w wyniku tragicznego wypadku, do jakiego doszło na jego łodzi. Zamierzam złożyć wniosek do zarządu, aby skrzydło nowego instytutu nazwano jego nazwiskiem. Będzie nam go z pewnością brakowało... A teraz, panie gubernatorze i panie burmistrzu, szanowni koledzy i wszyscy, którzy tak wiernie pracowaliście przez lata dla Bostońskiego Centrum Medycznego, z przyjemnością ogłoszę zwycięzcę loterii. Dzięki wysiłkom i poświęceniu naszych sprzedawców losów oraz osób, które namawiały do ich zakupu, loteria przyniosła prawie trzydzieści trzy tysiące dolarów, które zasilą fundusz nowego instytutu. Tak, dziękuję, dziękuję... zwycięzca jest z nami i nazywa się... — popatrzył na małą karteczkę i powiedział: — ...pani Gladys Robertson z West Roxbury! Przy akompaniamencie grzecznych oklasków do Parisa podeszła nerwowo uśmiechająca się kobieta w średnim wieku, ubrana w sukienkę w kwiaty. Szepnęła mu coś do ucha. — O przepraszam... naszym zwycięzcą jest panna Gladys Robinson! Nie jestem lekarzem, ale tak samo niewyraźnie piszę... — Paris starał się maksymalnie przedłużyć uśmiech. — A więc, panno Gladys Robinson z West Roxbury — powiedział w końcu — oto nadeszła pani chwila. Tu jest dźwignia, która spowoduje, że ładunki założone przez naszych światowej sławy specjalistów wybuchną, a pani zdobędzie sobie miejsce w historii. Panie Crocker, możemy zaczynać? Doskonale... panno Robinson... jeśli pozwoli pani, aby towarzyszyły nam werble... Paris wskazał na prawo. Spomiędzy widzów wyszło pięciu mężczyzn z werblami. Niespodzianka wywołała w tłumie pomruk aprobaty. Werbliści zaczęli bić cicho, z każdą jednak chwilą bębnienie narastało. Paris czekał, aż napięcie stało się niemal fizycznie odczuwalne. — Teraz! — krzyknął w końcu. Kiedy panna Gladys Robinson nacisnęła przycisk, Budynkowi Chiltona przyglądało się przynajmniej tysiąc par oczu. Przez chwilę panowała całkowita cisza, zaraz jednak rozległ się basowy pomruk, a u styku budynku z ziemią pojawiły się pierwsze kłęby dymu, który zaczął się szybko unosić w górę murów. Dudnienie narastało i zaczęła drżeć ziemia. Nagle z okien wystrzeliła chmura szarego pyłu, który natychmiast spowił dwie pierwsze kondygnacje. Z niesamowitym rykiem widoczne w górze ściany budynku zaczęły się osuwać prosto w pył. Po kilku sekundach zapadła cisza. Tłum w zachwycie patrzył, jak gęsta chmura sproszkowanego betonu unosi się i powoli rozprasza. Zaczęto klaskać, pokrzykiwać, pogwizdywać i poklepywać się po plecach. Glenn Paris przyglądał się wszystkiemu z pewnością siebie i opanowaniem człowieka przyzwyczajonego do odnoszenia sukcesów. Najpierw gubernator, potem burmistrz uścisnęli mu dłoń.
Dumny, z wysuniętą do przodu szczęką, Paris odwrócił się, by triumfalnie rozejrzeć się wokół. Nagle zbladł, a uśmiech zamarł mu na ustach. Przez trawnik w kierunku trybuny szły trzy osoby, których nigdy by się nie spodziewał. Kobieta i dwóch mężczyzn. Za nimi szło jeszcze dwóch mężczyzn — obaj byli wysocy i barczyści i zachowywali się jak ochroniarze. — Wspaniała robota, Glenn, doskonała — powiedział ktoś, klepiąc Parisa po plecach. Paris, wpatrzony w nadchodzącą piątkę, nie odpowiedział. Grupka doszła do trybuny i Willis Grayson, obejmujący córkę, dał Parisowi znak, by do nich zszedł. Po drugiej stronie Lisy Grayson stał Matt Daniels. Był brudny i miał podarte ubranie, opuchniętą i siną twarz, patrząc jednak prosto w oczy człowieka, który zostawił go na pastwę śmierci, zmusił się do ułożenia krwawiących, spieczonych warg w uśmiech. — Wysadziłeś go, Glenn... — powiedział chrapliwie. — Wysadziłeś go. — Jestem panem rozczarowany, panie Paris! — zawołał Grayson. — Bardzo rozczarowany! Paris zaczął się gorączkowo rozglądać w poszukiwaniu drogi ucieczki. — Nawet niech pan o tym nie myśli! — ostrzegł Grayson. — Każdy z moich ludzi bez trudu pana dogoni. Pięć minut, Paris. Tyle zostało do wybuchu, kiedy dotarliśmy do piwnicy. Pięć minut. Zostawił pan tam panią Baldwin i pana Danielsa... związanych i bezbronnych. Odwrócił się pan na pięcie i po prostu sobie poszedł i zostawił ich, aby zginęli! Jest pan bardzo nieokrzesany! Stojący wokół Parisa ludzie odsunęli się nieco i wpatrywali w przybyszy. Wielu rozpoznało oczywiście człowieka, zwanego Rossem Perotem Północnego Wschodu. Gubernator, który jako pierwszy zszedł na dół, zbliżył się do Graysona, chwilę porozmawiał z nim i z Mattem Danielsem, po czym surowo popatrzył na dyrektora szpitala. — Chyba najlepiej będzie, jeśli natychmiast pan do nas zejdzie! — rzucił ostro. Glenn Paris wahał się. Był blady jak płótno, twarz miał mocno napiętą. Po chwili opadły mu ramiona i ze spuszczoną głową zaczął schodzić po wyłożonych czerwonym dywanem schodach. — Oooczywiście, gdybyśmy wieeedzieli, jakie macie kłoopoty, spppróbowaliiibyśmy zjawić się wcześniej... —powiedział Warren Fezler. Razem z Sarah szli, najszybciej jak mogli, plątaniną korytarzy prowadzących na oddział położniczo ginekologiczny. — Cieszę się, że w ogóle się zjawiliście — powiedziała Sarah. — Rosie na pewno nic nie będzie? — Spęęędziła sześć godzin na sali ooperacyjnej, ale kiedy ją zostawialiśmy, żeeby tu przyyylecieć, powiedziano nam, że jej stan jest staabilny. — Dzięki Bogu. — Kiedy do niej strzeelił, zanim straciła przyyyytomność, zapisała mi telefon domowy do pana Graysoona. Wyjaśniłem mu, o co chodzi, a on natyyychmiast wsiadł w helikopter. Roosa uratowała mi życie. Szszszkoda, że nie uratowałem siostry... — Tak, to wielkie nieszczęście. Bardzo ci współczuję, ale jestem też wściekła... na Blankenshipa, na was wszystkich. — Rozumiem. Nie wiem, co móóglbym zrobić, żeby... — Pomóż mi teraz, a potem zrób coś z tym twoim wirusem. Sarah najchętniej wbiegłaby na górę schodami, ale jej poobijane ciało domagało się windy. — Warren, jak udało ci się nas znaleźć? — Dla kogoś tttakiego jak Gggrayson to nic trudnego. Nikt tak jak ooon nie umie poootrząsnąć ludźmi. Może poza Elim... zaczęliśmy od ooiomu, potem poszliśmy na psyyychiatrię. Ktoś... Wes jakiśtam... poowiedział nam, że miałaaś przy śniadaniu atak i caaałąnoc patrzyłaś przez lornetkę na Buudynek Chiltona. Pootem dowiedzieliśmy się, że Eli wraz z sanitariuszem wywieźli cię. Kiedy się dowiedzieliśmy, że nie dotarłaś na iiizbę przyjęć, zaczęliśmy podejrzewać, gdzie jesteś. Pan Gggrayson wziął w obroty sanitariusza i szybko się ookazało, że mamy rację. — Więc wszedłeś do piwnicy tylnymi drzwiami? — Mmialem klucze. Tam był przez jakiś czaaas mój dom. Pan Grayson uznał, że leepiej będzie cię poszukać, niż próóbować nie dopuścić do wybuchu. Kiedy weszli na położnictwo, natychmiast usłyszeli dźwięk, który Sarah znała. Annalee Ettinger wyła z bólu. Nie zwracając uwagi na pielęgniarki, Sarah złapała
Warrena za rękę i pociągnęła go za sobą w kieninku pokoju Annalee. Mundurowy strażnik zniknął — prawdopodobnie zwolniono go, kiedy udało się zamknąć szaloną doktor Baldwin na psychiatrii. Randall Snyder, wyraźnie podniecony i na skraju paniki, badał Annalee puls. — Czy ktoś mógłby jeszcze raz wezwać doktora Blankenshipa? — powiedział do asystującej mu pielęgniarki. — Może pan go wzywać, ile tylko pan zechce, a na pewno nie odpowie — wtrąciła się Sarah. — Ani teraz, ani potem. Annalee, mogę z tobą chwilę porozmawiać? To bardzo ważne. — Powiedzieli, że próbowałaś mi zrobić krzywdę. — Mylili się. Porozmawiasz ze mną? — Możesz coś zrobić z bólem w moich rękach i nogach? — Mogę sprawić, aby zniknął. Stojący pod ścianą poczekalni dla członków rodzin William Grayson, Lisa, Matt i Warren Fezler wpatrywali się uważnie w ekran telewizora. Glenn Paris zainstalował system telewizji przemysłowej w ramach unowocześniania oferowanych przez oddział usług, a przekazująca obraz kamera była zamontowana dokładnie nad stołem, na którym robiono cesarskie cięcia. Na ekranie widać było teraz dwie pary rąk— Randalla Snydera i Sarah Baldwin — oraz gładki, ciężarny brzuch Annalee. — Krew podłączona i spływa? — rozległ się głos Snydera. — Podłączona i spływa — odparła pielęgniarka. — Oznaki stabilne? — Wszystkie narządy działają — odpowiedział anestezjolog. — Sarah, gotowa? — Gotowa. Lisa Grayson żartobliwie dźgnęła Matta łokciem. — No to zaczynamy — oświadczył Snyder. — To pani przypadek, pani doktor. Asystuję. — Ale... — Szybko! — W porządku. Robi się. Obserwująca obraz na ekranie czwórka ludzi patrzyła, jak dłonie Sarah i Snydera znikają, po czym pojawiają się ponownie — w zmienionej konstelacji. Sarah rozciągnęła palce w rękawiczkach. — Uwaga wszyscy, do roboty! — powiedziała. — Skalpel, proszę. Epilog 30 października — Sarah Ettinger West, poznaj swoją matkę chrzestną. Annalee odsunęła dziecko od piersi na tyle, aby Sarah mogła mu się przyjrzeć. — Urodziłaś przepiękne dziecko — powiedziała lekarka. — To dla mnie zaszczyt być jego matką chrzestną. Choć początek nie był łatwy — znacznie bardziej burzliwy dla matki niż dla córki — obie dobrze się teraz czuły. Tak jak Sarah przewidziała, cesarskie cięcie radykalnie zahamowało DIC. Najpierw Lisa, teraz Annalee. Dwa przypadki nieuratowane, dwa wyleczone. Było przynajmniej od czego zaczynać w walce z wirusem. — Ile kobiet może się, twoim zdaniem, spodziewać czegoś takiego? — spytała Annalee, jakby czytała Sarah w myślach. — Sprawdzamy to, ale na pewno dużo. Blankenship niczym się nie przejmował. Ciągle nie jestem w stanie tego pojąć. — Szaleństwa nie da się pojąć. Po prostu się pojawia. — Chyba tak. Na szczęście wygląda na to, że twój ojciec dokładnie zapisywał, kto kupił proszek i witaminy. — Zawsze należał do pedantów. — Produkt jest na rynku od ośmiu miesięcy, co znaczy, że w każdej chwili mogą zacząć rodzić pierwsze zakażone wirusem kobiety. — Mogę ci dać listę osób, na których Peter testował środek w czasie, gdy dawał go także mnie. — Wspaniale! Dzięki temu pozostaną już tylko do zlokalizowania kobiety ze szpitalnej grupy Singha... prawdziwe króliki doświadczalne. Ponieważ Singh nie żyje, musimy liczyć na to, że
jest coś w klinicznych zapiskach Blankenshipa. Moim zdaniem musi mieć jakiś spis, dzięki niemu od razu wiedział, że pierwsze kobiety, które dostawały proszek, mają kłopoty. Jeśli nic takiego nie znajdziemy, będziemy musieli kontynuować poszukiwania zakażonych kobiet za pomocą prasy. — A wszystko dla pieniędzy. — Wszystko dla pieniędzy — ze smutkiem powtórzyła Sarah. — Oraz dla podniety, jaką Blankenship miał z wykorzystywania intelektu w celu manipulowania ludźmi i sprawowania nad nimi władzy. — Jeśli już przy tym jesteśmy... Sarah wiedziała, co teraz nastąpi. — Jak wygląda sytuacja? — Peter jest w więzieniu, jakiś czas temu dzwonił jego adwokat. Na dziś przewidziano coś w rodzaju przesłuchania i mecenas twierdzi, że gdybyś przyszła porozmawiać z sędzią, prawdopodobnie zgodziłby się wyznaczyć Peterowi kaucję i wypuścił go. Jeśli nie powiesz, że Blankenship przyznał się do zabójstwa człowieka na łodzi, być może Peter będzie musiał zostać w areszcie. — Ta myśl ma w sobie coś ponętnego. Kobiety wymieniły się konspiracyjnymi spojrzeniami. — Nie zapominaj, że jest dziadkiem twojej córki chrzestnej — powiedziała Annalee. — Nie zapominam o tym. Ciekawa jestem tylko, w jakim stopniu ta sprawa naruszyła jego nieprzemakalne ego, Blankenship grał na nim jak na skrzypcach. — A Peter zgadzał się na wszystko, nie zadając jakichkolwiek pytań. — Dla pieniędzy. — Xanadu miało problemy. Sądzę, że robił to, co robił, dla zysku, a także powodowany dumą i chęcią podbechtania swego ja. — Będę nalegała, aby wszelkie pieniądze, jakie uda nam się wydobyć z tego bałaganu, zostały wykorzystane na wypracowanie metody leczenia tej wirusowej choroby. Dotyczy to wszystkich pieniędzy, które zarobił na tym Peter. — Zgadzam się. — Dwumetrowe skrzypce... Jezu, mogłabym się założyć, że uczestnictwo w tych reklamówkach naprawdę sprawiało mu przyjemność. — Sprawiało. — Annalee podniosła Sarah E. West i delikatnie przystawiła córkę do drugiej piersi. — Może tydzień pobytu w więzieniu spowodowałby... no dobrze, zadzwonię do jego adwokata i dowiem się, co można zrobić. — Dzięki, pani doktor. Sarah wstała. — Annałee, zrób tylko jedną rzecz dla mnie. — Co sobie zażyczysz. Sarah pochyliła się i pocałowała najpierw matkę, potem małą. — Nie pozwól mu nigdy o tym zapomnieć. AKCEPTUJ ALBO PROTESTUJ Axel DevlIn 3 lipca Wczoraj miałem wizytę u mojej akupunkturzystki. Nazywa się doktor Sarah Baldwin Daniels, Kiedy wysiadają mi plecy, co dzieje się zazwyczaj wtedy, gdy zmuszam się do większego wysiłku niż przełączanie kanałów na pilocie, moja akupunkturzystka każe mi się rozluźnić, wbija we mnie swoje specjalne igły z nierdzewnej stali i ból znika. Pomaganie takim ludziom jak ja za pomocą akupunktury jest hobby doktor B.-D, Jej zawodem jest chirurgia. Od dwóch dni jest nowym szefem rezydentów na oddziale ginekologii i położnictwa Bostońskiego Centrum Medycznego. Ci, którzy dotychczas nie czytali mojej kolumny — czyli wszyscy, którzy ostatnie dziesięć lat spędzili na Marsie — niech wiedzą, że przez większą część minionego roku nie byłem wielkim zwolennikiem ani mojej akupunkturzystki, ani jej szpitala. Uważałem, że jest konowałem. Nie jest konowałem. Wsadza we mnie swoje igły i plecy przestają boleć, a dopóki tak się będzie dziać, nic poza tym nie będzie mnie obchodzić. Kto umie sprawić, bym czuł się lepiej, nie cierpiąc efektów ubocznych, gorszych od samej choroby, ten jest dla mnie okej. A więc myliłem się. Ta kolumna należy do mnie i mogę ją wykorzystywać w taki sposób, w jaki mi się podoba. Dziś — rok po tym, jak nazwisko doktor B. D. i koszmar wokół dietetycznego proszku po raz pierwszy pojawiły się na ekranie mojego komputera — wykorzystuję ją do powiedzenia, że się myliłem. To dzięki pani doktor, która zdecydowała się robić cesarskie cięcie przed rozpoczęciem akcji porodowej, uratowano życie niezliczonych kobiet, a teraz słyszymy, że realne jest badanie krwi, wykrywające przerażającego wirusa,
ukrytego w proszku na odchudzanie, oraz leczenie skutków jego działania. Jeśli Bóg zechce, być może te cesarskie cięcia przestaną być wkrótce potrzebne. Tak więc wczoraj widziałem się z moją akupunkturzystką. Po raz pierwszy poszedłem do niej pół roku temu zrobić wywiad i poznać pełną wersję koszmaru Ziołowego Systemu Odchudzającego. Przypadkiem wspomniałem o moich kiepskich plecach i to wystarczyło, aby doktor BaldwinDaniels zaoferowała swoją pomoc. „Może mogłabym panu pomóc — powiedziała. — I może dałoby się coś zrobić z pańskim bólem". I tak wczoraj po południu, kilka godzin po tym, jak mój niedawny wróg wbił we mnie kilka specjalnych igieł, po raz pierwszy w życiu przekroczyłem na polu golfowym barierę dziewięćdziesięciu punktów. Konował!