Michael Fern
Królowa Vegas
(Vegas rich)
Same Coiemm
1923-1942
9UL
pietwózy
1923
O tary prawnik spojrzał na oblepione brudem okna gabinetu, które były ...
7 downloads
14 Views
1MB Size
Michael Fern Królowa Vegas (Vegas rich)
Same Coiemm 1923-1942 9UL pietwózy 1923 O tary prawnik spojrzał na oblepione brudem okna gabinetu, które były czysz-O czone zaledwie wczoraj, i skrzywił się z niesmakiem. Widział, jak sekretarka zamaszyście przecierała szyby namydloną szmatą, a potem polerowała tak długo, aż można było zobaczyć w nich swoje odbicie. Teraz, niecałe piętnaście godzin później, znów oblepione były brudem tak, jakby nigdy ich nie czyszczono. Spojrzał w dół na swój e biurko i znów ujrzał ziarenka pustynnego piasku. Dmuchnął na nie zirytowany i wcale nie zaskoczyło go, że nie przesunęły się ani trochę. Powtórzył sobie raz jeszcze, że przecież jest na pustyni-piasek to element, którego należało tu oczekiwać. Alvin Waring, prawnik z własną praktyką, patrzył zmartwionym wzrokiem na dwie teczki j edną grubą, drugą cienką - przesuwając j e machinalnie po biurku. Wiedział dokładnie, co znajdowało się w każdej z nich. Gdyby musiał, mógłby bez mrugnięcia okiem wyrecytować ich treść od początku do końca. Wtedy właśnie weszła do jego biura. Spojrzał na nią i przyszły mu na myśl wodospady, błękitne letnie niebo, pikniki i polne kwiaty. W tej sekundzie zatęsknił za swoją dawno minioną młodością. Dwie teczki na biurku nagle nabrały sensu. Wstał, a jego stare kości zatrzeszczały. Zrobił kilka kroków, wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni, bardziej miękkiej niż płatki najdelikatniejszych kwiatów. Uśmiechnęła się, a w kącikach oczu o kolorze letniego nieba ukazały się leciutkie zmarszczki. - Dzień dobry, panie Waring, jestem Sallie Coleman. Dostałam pana list kilka dni temu. Przyszłabym wczoraj, ale... musiałam... załatwić parę spraw. Nie mam za wiele pieniędzy, wydałam wszystko, żeby zapłacić za pogrzeb Cot-tona. Zostało mi tylko to - powiedziała Sallie wyciągając z torebki niewielki jutowy woreczek. - Cotton dał mi tę sakiewkę pierwszego dnia, kiedy zaczęłam pracować w salonie bingo. Powiedział, że to mają być moje oszczędności na wypadek, gdyby coś się nie udało. Nie jestem pewna, ile są warte. Cotton powiedział, że to czyste złoto. - Nie powinno się ruszać oszczędności. Są na przyszłość. Prawnik odchrząknął oddając jej woreczek ze złotem. Zastanowiło go, jak czułby się spacerując z tą młodą kobietą po zielonej łące pełnej kwitnących stokrotek. Boso. I trzymając ją za rękę. Sallie cofnęła się o krok, ale nie wyciągnęła ręki po woreczek. Błękitne oczy spojrzały pytająco. - Nie rozumiem. Spłacenie długów może mi zająć lata. Złoto pozwoliłoby zakończyć wszystko szybciej, prawda? - To nie ma znaczenia. Nie ma potrzeby, żeby odpowiadała pani za długi Cottona. Po pierwsze, nie miał żadnych długów. Za pogrzeb można było zapłacić z jego majątku. Nie było... nie ma potrzeby, by brała pani odpowiedzialność na siebie. - Ależ tak, panie Waring, oczywiście że j est taka potrzeba. Cotton był moim przyjacielem. Było mi ciężko tu, na pustyni, gdy tylko przyjechałam. On mi pomógł. Czuwał nade mną. Nie pozwalał nikomu zrobić mi krzywdy. Był miłym i dobrym człowiekiem. Czasami... właściwie to na ogół nie miał szczęścia, ale gdy miał pieniądze, zawsze dzielił się ze mną i paroma innymi osobami, którym się nie wiodło. Nie żałuję, że zapłaciłam za jego pogrzeb. Jeżeli nie zostawił
żadnych długów, a pan nie chce moich oszczędności, to dlaczego napisał pan do mnie ten list i prosił, żebym przyszła? - Proszę usiąść, panno Coleman. Muszę pani wyjaśnić kilka spraw. Mam zamiar przeczytać pani ostatnią wolę Cottona. - Na litość boską, panie Waring, ostatnia wola człowieka to chyba jego prywatna sprawa? Nie wiem, czy Cottonowi spodobałoby się, że chce pan mówić mi o jego sekretach. Zawsze twierdził, że życie mężczyzny i jego przeszłość należą tylko do niego. Mawiał, że dobre imię to wszystko, co Bóg daje mężczyźnie przy narodzinach i kiedy opuści ten świat, j ego imię na nagrobku będzie wszystkim, co po nim zostanie. Skoro już to powiedziałam, panie Waring, to wrócę lepiej do pracy. Mam zamiar dopilnować ustawienia nagrobka w niedzielę po południu. Kaznodzieja zgodził się powiedzieć kilka słów. Planuj ę też urządzić stypę w salonie bingo dla każdego, kto zechce przyjść. Alvin Waring nie mógł uwierzyć własnym uszom. Była już niemal przy drzwiach, gdy ostrym tonem nakazał, żeby wróciła i usiadła. Usadowiła się na brzeżku twardego, drewnianego krzesła, a on uśmiechnął się, bo w błękitnych oczach dostrzegł strach, i rzekł łagodnie: - A teraz, młoda damo, proszę siedzieć tu i słuchać, gdy będę czytał ostatnią wolę Cottona Eastera. Wcześniej jednak, chciałbym opowiedzieć trochę o Cottonie. Jeśli tego nie zrobię, nie zrozumie pani jego ostatniej woli. Cotton przyjechał na pustynię wiele lat temu ze swoim ojcem. Był wtedy małym chłopcem. Jego tata był wykształconym człowiekiem, którego żona zmarła przedwcześnie. Miał małe dziecko na wychowaniu, przyjechał więc tutaj w poszukiwaniu majątku, podobnie jak przedtem jego ojciec. Odniósł też duży sukces, niemal taki jak ojciec. Posłał Cottona do szkoły w Bostonie, a chłopiec, gdy tylko ukończył studia, natychmiast opuścił Boston, by wrócić tutaj i zająć należne mu miejsce jako następca ojca. Głównym powodem, dla którego ojciec 10 Cottona wybrał Vegas, był fakt, że jego ojciec, czyli dziadek Cottona, wydobywał złoto ze złoża Comstock. Starszy pan zapisał ojcu Cottona wszystko, a było tego sporo. Ten sprzedał pozostawione mu przez ojca udziały w Comstock dokładnie we właściwym momencie i zgromadził fortunę. Sprzedał drogo, po dwadzieścia dwa tysiące dolarów za akcję, a miał ich tysiące. Tata Cottona był oprócz tego graczem i udało mu się wygrać w pokera mnóstwo ziemi. Nigdy nie dotknął tych pieniędzy. Wciąż i wciąż udawało mu się zdobywać duże kwoty. Na jego zamówienie wykonano obrzydliwie wielki sejf firmy Fargo Wells i w nim trzymał swoją fortunę. Nie ufał bankom ani giełdzie. Mądry człowiek. Kupił połowę pustyni po pięćdziesiąt centów za akr. Pożyczał narzędzia wielu poszukiwaczom złota w zamian za procent z wydobycia, a oni później zwracali podwójną stawkę. W niektórych przypadkach całe żyły złota i kopalnie trafiały z powrotem do kieszeni taty Cottona. Kiedy umarł, jego majątek przeszedł na Cottona, który ani trochę nie dbał o pieniądze. Chciał sam spróbować szczęścia. Zgromadził własną fortunę, która znalazła się cała w sejfie Wells Fargo razem z pieniędzmi ojca i dziadka. Proszę jednak pamiętać, panno Coleman, że Cotton dokładnie wiedział, co należało do niego, co do jego dziadka, a co do ojca. Nie sądzę, żeby znał, czy choćby nawet interesował się dokładną kwotą. Próbowałem mu powiedzieć, ale to go po prostu nie obchodziło. Chciał być taki, jak inni górnicy - opowiadać niestworzone historie, pić samogon, kochać łatwe kobiety, grać i natrafić na wielką żyłę złota. Pragnął szacunku, a pani była jedyną osobą, która dawała mu to, czego chciał. Mówił, że pielęgnowała go pani, gdy zachorował na zapalenie płuc i karmiła go, gdy był głodny. Mówił, że kilka razy prała pani jego ubrania, a wspomniał też, że była pani... hmm, określił to jako, proszę wybaczyć wyrażenie, "niezła w łóżku". Sallie zaczerwieniła się, ale nie spuściła z Waringa błękitnych oczu. - Panno Coleman, Cotton zostawił pani cały swój majątek. - Mnie? Jak to? Dlaczego miałby zrobić coś takiego, panie Waring?
- Ponieważ akceptowała go pani takim, jakim był, a mówił też, że szanowała go pani i prosiła o rady. Powiedział, że nikt inny, ani kobieta, ani mężczyzna, nie pytał go o radę. A pani słuchała jego rad. To było ważne dla Cottona. - Ale... ale... - Jest pani bardzo bogata, panno Coleman. Ostatnia wola jest krótka. Przeczytam ją, a gdy skończę, będzie pani mogła zadawać pytania. Sallie słuchała drżącego głosu starego prawnika rozumiejąc z jego przemowy tylko jedno słowo: bogata. Ludzie tacy jak ona nigdy nie byli bogaci. Gdyby była bogata, mogłaby wrócić do Teksasu i pomóc rodzinie. Szkoda, że jej życie nie potoczyło się inaczej. Pożałowała nagle, że nie umie dobrze pisać i czytać. Cotton pomógł jej trochę, ale czuła zbyt duże zakłopotanie i wstyd, żeby uświadomić mu, jak bardzo była niedouczona. Prawnik skończył czytać. Powinna była bardziej uważać. Powiedział, żeby zadawała pytania. Patrzył na nią wyczekująco. - Panie Waring, jeśli to możliwe, chciałabym pomóc w kłopotach moim rodzicom. Przez ostatnie lata posyłałam do domu drobne sumy, ale trzeba się 11 zatroszczyć o kilkoro dzieci. Jak pan myśli, ile to może kosztować? Jeśli wystarczy pieniędzy, może mogłabym przenieść rodzinę do małego domku z podwórkiem. Może jeszcze kupiłabym kilka zabawek i nowe ubrania. I jeszcze posłałabym dzieci do szkoły. Mój tata, on... ile kosztowałoby to wszystko? - W porównaniu z tym, co pani posiada, to kropla w morzu. Jest pani bogata, panno Coleman. Pozwoli pani, że wyrażę to inaczej. Czy wie pani, ile to jest milion dolarów? - Sallie kiwnęła głową potakująco. Nigdy w życiu nie widziała więcej niż pięćdziesiąt dolarów naraz. Milion - to musiało być znacznie więcej. Szkoda, że nie słuchała Cottona uważniej, gdy uczył ją rachunków. Wszystko, co chciała wiedzieć, to móc przeliczyć pieniądze pod koniec dnia i sprawdzić, czy suma się zgadza. - W takim razie proszę pomnożyć to przez pięćdziesiąt - tyle mniej więcej wartjestpani majątek, a możliwe, że więcej, dzięki Cottonowi Easterowi. Nie wliczam w to ziemi. W tej chwili nie jest wiele warta, ale być może pewnego dnia będzie kosztować majątek. Tak uważał ojciec Cottona i tak myślał sam Cotton. Najlepszą radą, jaką mogę pani dać, jest wziąć trochę z tych pieniędzy i kupić resztę pustyni, a potem czekać, aż nadejdzie właściwy czas żeby ją sprzedać. Kosztuje teraz około sześćdziesięciu pięciu centów za akr. Mogę to dla pani załatwić, jeśli zechce pani upoważnić mnie do prowadzenia jej spraw. Jeżeli planuje pani zatrudnić innego prawnika, to też w porządku. Będę pani przysyłał comiesięczne raporty finansowe, a nie zmieniają się one zbytnio, jako że wszystkie środki są zamrożone. Później chciałbym, abyśmy usiedli i porozmawiali o rynku giełdowym. Czy chciałaby pani przeprowadzić się do domu Easterów? Dom otrzymał nazwę, gdy Cotton był jeszcze małym brzdącem. Jego ojciec nazwał go "Sunrise". Wzgórze, na którym stoi, należy do pani - dla podkreślenia swoich słów potrząsnął kompletem pobrzękujących kluczy. - Co to za dom, panie Waring? - wydusiła z siebie Sallie. - Dom ojca Cottona. Jest piękny. Całe wyposażenie sprowadzono z Bostonu. Najlepsze, jakie można było dostać za pieniądze. Jest tam prawdziwy wodociąg, studnia i automobil. Mieszka tam teraz tylko starsza para służących. Opiekują się całym domem. Może tam pani zamieszkać, jeśli pani zechce. Dom należy do pani. Dom zwany "Sunrise". Sallie myślała, że śni. - Ile jest tam pokoi? - Jedenaście. I cztery w pełni wyposażone łazienki. Piękny ogród. Lubi pani kwiaty, panno Coleman? - Uwielbiam. A pan, panie Waring?
- Również, zwłaszcza polne. Dzwonki i takie małe, żółte dzwoneczki z kwiatkami odwróconymi do góry nogami. Moja matka miała piękny ogród. Gdzie pani teraz mieszka, panno Coleman? - W pensjonacie. Mam duży pokój z ładną tapetą i białymi zasłonami w oknach. Tylko że nie mogę otwierać okien ze względu na pył i piasek. Chciałabym kiedyś zobaczyć, jak firanki poruszają się przy porannym wietrzyku, ale siatki na okna są przerażająco drogie... 12 - Nie musi pani się już martwić, że coś jest za drogie. Jeśli mogę spytać, co teraz pani zrobi? Gdyby zechciała pani opowiedzieć mi więcej o swoim pochodzeniu, może byłbym w stanie pomóc, że tak powiem, w zaplanowaniu pani przyszłości. Cotton mi ufał. Chciałbym, aby pani też mi zaufała... Sallie wyprostowała się na twardym, drewnianym krześle i spojrzała staremu prawnikowi prosto w oczy. Z początku mówiła z wahaniem, ale kiedy zapominała o wstydzie, słowa popłynęły wartkim strumieniem... - Jestem jednym z ośmiorga dzieci, najstarszą córką. Chłopcy odeszli z domu, gdy tylko stało się to możliwe. Mój tata, on... za dużo pił. Mama zarabiała trochę praniem i prasowaniem. Ja jej pomagałam. Nigdy nie starczało jedzenia. Nigdy nie było mi ciepło. Wyjechałam, gdy skończyłam trzynaście lat. Dotarłam tutaj i śpiewałam, żeby zarobić na kolację. Cotton mówił, że śpiewam jak anioł. Uwielbiał mnie słuchać. Górnicy czasem dawali mi napiwki. Cotton zawsze był hojny. Nie przeszkadzało mu, że czasami, gdy nie było pieniędzy, robiłam... brałam pieniądze za rzeczy, które zawstydziłyby moją matkę. To taki inny sposób, żeby powiedzieć, że byłam... jestem... dziwką. Nie sądził pan, że to powiem, prawda, panie Waring? - Nie, nie sądziłem. Nie mam zamiaru pani osądzać, panno Coleman. - To dobrze, panie Waring. Ja też nie będę pana osądzać. Teraz, skoro już to sobie wyjaśniliśmy, możemy rozmawiać uczciwie. Umiem trochę czytać i pisać. Może teraz mogłabym znaleźć kogoś, kto by mnie uczył. W Teksasie nie było czasu na szkołę i ładne ubrania. Eleganckie panie z miasta nazywały nas białą hołotą. Nikt o nas nie dbał. Chciałam żyć lepiej, tak samo, jak chcieli tego moi bracia. Pewnego dnia mam zamiar ich odnaleźć i pomóc im, jeśli będę mogła. Trzymam też pana za słowo co do przeprowadzki do tego pięknego domu. Nie wie pan, czy okna tam się otwierają? Prawnik uśmiechnął się... - Dopilnuję, żeby tak było. Panno Coleman, mam pomysł. Czy ktoś mógłby zająć pani miejsce w salonie bingo na, powiedzmy, sześć miesięcy, może rok? Znam pewną osobę w Kalifornii, która prowadzi szkołę średnią dla młodych dziewcząt. Jeśli spodoba się pani ten pomysł, mogę dopilnować, by zajęła się panią... pani... - Podszlifowaniem? -jej dźwięczny śmiech sprawił, że prawnika przeszedł dreszcz. - Myślę, że to dobry pomysł. Ale najpierw muszę pojechać do Teksasu. Rodzina przede wszystkim. Kiedy wrócę, możemy znów o tym porozmawiać. Gdzie znajduje się sejf, o którym pan mówił? Czy da mi pan pieniądze, czy po prostu muszę go otworzyć i je zabrać? Czy muszę notować wszystkie wydatki? - Panno Coleman, proszę robić, co pani zechce. Kiedy chciałaby pani odwiedzić dom? - Dzisiaj. - Podróż konno trwałaby dwa dni. Mogę zadbać o to, by zabrano tam panią jutro, jeśli to pani odpowiada. Oto szyfr do sejfu i klucze do domu. W ciągu ostatnich lat wiele funduszy umieszczonych zostało w bankach, gdy tylko odniosłem wrażenie, że to bezpieczne. Książeczki czekowe są w tym pudełku i teraz należą do pani. Wszystko, co musi pani zrobić, to wejść do któregoś z banków, wpisać 13 swoje nazwisko i wziąć tyle pieniędzy, ile pani zechce. Czy zgadza się więc pani, żebym zakupił więcej terenów na pustyni?
- Jeśli uważa pan, że to mądra decyzja. - Tak uważam. - W takim razie ma pan moją zgodę, panie Waring. - Jestem ciekaw, panno Coleman, jak się pani teraz czuje? - Smutno mi. Cotton był moim bliskim przyjacielem. Nie mogę uwierzyć, że zostawił mi wszystkie te pieniądze. Czy chciał, żebym zrobiła coś szczególnego? No i dlaczego... dlaczego ja? Miał przyjaciół. Powinna też być jakaś rodzina w Bostonie. Jest pan pewien, że chodzi o mnie? - Jestem pewien - Waring wstał, wyszedł zza biurka i wyciągnął rękę. Przytrzymał jej delikatną dłoń chwilę dłużej, niż to było konieczne. - Proszę się cieszyć swoją nową fortuną, panno Coleman. - Spróbuję, panie Waring. Sallie wyciągnęła ręce po małe drewniane pudełko z książeczkami czekowymi. Znalazłszy się znów na słońcu, Sallie rozejrzała się po ulicy. Zastanowiło ją, że wszystko wyglądało tak samo jak godzinę temu, gdy weszła do biura prawnika. Spojrzała na sklepy ciągnące się wzdłuż ulicy. Znała po imieniu wszystkich ich właścicieli. Toolie Simmons prowadziła "Arkadę", gdzie sprzedawano piwo na kredyt, "Rye & Thackery" należało do Russa Malloya, dalej był klub "Pod Czerwoną Cebulą", "Brylantowy Kontuar" z literą N napisaną na odwrót na prymitywnym szyldzie i klub "Arizona", którego szyld dumnie oznajmiał, że whisky jest tam w pełni dojrzała i reimportowana. Mężczyźni siedzieli na rozchwierutanych krzesłach chroniąc się w niewielkich plamach cienia, odchylali się do tyłu pod zatrważającymi kątami, rozmawiali, palili cygara i fajki czekając na otwarcie salonów w południe. Pracowaliby, gdyby była dla nich jakaś praca. Może mogłaby coś z tym zrobić. Kilku z nich pomachało do niej, inni uchylili słomianych kapeluszy na znak, że ją poznają. - Zaśpiewasz nam ładną piosenkę, panno Sallie? - krzyknął jeden z górników. - Nie dziś, Zeke. Jadę do Teksasu zobaczyć się z rodziną i mam sporo do zrobienia. Ale wkrótce wrócę. Powiedz co chciałbyś, żebym zaśpiewała, a ja zrobię to specjalnie dla ciebie. - Słyszałem, że w Handlowej dostali wczoraj trochę brzoskwiń w puszkach, panno Sallie. - Dziękuję, że mi powiedziałeś, Billy. Chciałbyś trochę? - Pewnie, że tak, panno Sallie. - Kupię je, kiedy będę wracać i podrzucę ci. Będziesz w klubie "Arizona"? - Nie. Nie mam dziś grosza w kieszeni. Poczekam tutaj. Sallie kiwnęła głową, omijając beczki z towarami i żywnością stojące przed Kompanią Handlową. Uśmiechnęła się do Hirama Webstera, kiedy przestał zamiatać piasek sprzed progu, żeby mogła przejść. - Dzień dobry, panie Webster. Ładny dziś dzień, prawda? 14 - Jasne, panno Sallie. Mnóstwo błękitnego nieba. Sallie była przekonana, że nikt nie wiedziałjeszcze o jej fortunie. Idąc dalej przypomniała sobie namioty i zapach smażonej cebuli, który przenikał powietrze, kiedy po raz pierwszy przyjechała do tego miasta. Teraz nie było już namiotów - zastąpiły je nowe, drewniane budynki. Wciąż było to surowe, tandetne miasto, miasto mężczyzn. Uświadomiła sobie, że teraz może je zmienić tak, jak tylko zechce. Mogła kupić wszystko, co chciała. Mogła zburzyć wszystkie nędzne budynki i zacząć od nowa. Cotton mówił, że można kupić wszystko, byle by cena była odpowiednia. Sallie zeszła z drogi, gdy mijały ją trzy kobiety z wiklinowymi koszykami w rękach. W żaden sposób nie dały po sobie poznać, że ją zauważyły, ale Sallie i tak uśmiechnęła się mówiąc: - Dzień dobry paniom! Zapach bylicy zdawał się spowijać ją całą, gdy szła dalej mijając piekarnię, lodownię, aptekę i zakład modniarski. Porwany wiatrem piasek zawirował koło niej. Próbowała odskoczyć od
wiru, który poderwał się w górę tuż obok, ale j ej buty i tak napełniły się piaskiem. Tupnęła nogami i potrząsnęła rąbkiem spódnicy. - Dzień dobry, panno Sallie. Co sprowadza panią do tej części miasta? Czy tu, w Izbie Handlowej, możemy coś dla pani zrobić? - Tak, możecie. Jak pan myśli, ile kosztowałoby posadzenie topól wzdłuż tej ulicy, po obu stronach? - Czemu pani pyta? - Chciałabym je podarować miastu na pamiątkę po moim przyjacielu, Cotto-nie Easterze. Zapłaciłbym za ich posadzenie. Może warto jeszcze ustawić kilka ławek pod drzewami, żeby mogły tam siadać panie. Myślę, że ulica byłaby wtedy naprawdę ładna. - Z pewnością, panno Sallie. Miasto stopniowo się ożywia. To mi się podoba. - Mnie też. Sallie zwalczyła w sobie chęć zatańczenia na środku ulicy. To musiał być sen - ale jeśli tak było, jak wytłumaczyć pudełko w jej dłoniach? Był tylko jeden sposób, żeby się upewnić. Przystanęła na progu sklepu, włożyła rękę do pudełka i wyciągnęłajednąz książeczek czekowych. Popatrzyła na nazwę wytłoczoną złotymi literami na okładce. Zawróciła, skręciła za róg i szła dalej, aż dotarła do właściwego banku. Weszła, podeszła do okienka i wręczyła kasjerowi małą niebieską książeczkę. - Poproszę... pięćset dolarów. Pięć minut później Sallie wyszła z banku oszołomiona, z pięcioma banknotami studolarowymi bezpiecznie schowanymi w torebce. To działo się naprawdę, to nie był sen. Poszła w dół ulicy, a w głowie kręciło j ej się na myśl, że wszystko, co powiedział Alvin Waring było prawdą. Z pieniędzmi w torebce i czekami w kieszeni sukienki Sallie zatrzymała się najpierw w Kompanii Handlowej, kupiła torbę brzoskwiń w puszkach, którą natychmiast wręczyła Billy'emu razem z dziesięcioma dolarami. Rozdała pieniądze wszystkim górnikom upominając, żeby zjedli coś dobrego i wykąpali się, zanim wydadzą resztę w "Czerwonej Cebuli". 15 Sallie otworzyła drzwi do salonu bingo własnym kluczem. W jaskrawym świetle słońca przedostającym się do dużego pomieszczenia, salon wyglądał jak marny, wiecznie zadymiony tani bar. Widać było proste meble, rozchwierutany blat, gołe okna, klatkę kasjera i małą scenę, która służyła też jako stoisko bingo, na którym wywoływano numery i gdzie Sallie śpiewała na rozpoczęcie i zakończenie wieczoru. Obeszła wszystko - dotykała pokrytych filcem stołów do pokera na drugim końcu sali, siadała w ławkach dla graczy w bingo. Ułożyła kupkę kart w porządny stosik. Może powinna wyrzucić stąd wszystko i zacząć od początku? Usiadła znowu i zamknęła oczy. Jak można byłoby urządzić to miej sce? Prawdziwa scena, mała, z czerwoną, aksamitną kurtyną, którą można byłoby rozsuwać i zasuwać. Pasujące do niej draperie w oknach, które można zasłaniać na zimę. Kandelabry nad stołami dałyby lepsze światło. Może jeszcze reflektor do oświetlania sceny. Nowy bar, podobny do tego, jaki mieli w klubie "Arizona": błyszczący, mahoniowy, z mosiężnąbalustradą. Skórzane stołki z mosiężnymi ozdobami, pasujące do baru. Nowa podłoga, dywany. Żadnych spluwaczek. Z całą pewnością nowe drzwi wejściowe ze szklanymi panelami, może nawet z kolorowego szkła. Kazałaby posadzić trochę drzew wokół budynku, także kwiaty, jeśli chciałyby tu rosnąć. Przeszła do najdalszego kąta sali, gdzie chroniła się, kiedy nie było dużego ruchu albo po prostu chciała być sama. Usiadła na chwiejącym się krześle i oparła łokcie na stole o nierównych nogach. Uśmiechnęła się, gdy stół zakołysał się tak samo, jak krzesło. Cotton mawiał, że oba te meble zrobił zezowaty stolarz. Zastanowiła się, czy tęskniłaby za tym miejscem w jego obecnej formie. Stare rzeczy były wygodne. Do nowych trzeba było się przyzwyczajać. Sallie spojrzała na małą scenę, na której godzina po godzinie wywoływała numery bingo. Zawsze cieszyła się, gdy jakiś siwiejący górnik wygrywał swoje cztery dziesięciocentówki i
wydawał okrzyki radości tupiąc brudnymi butami w podłogę, a inni poszukiwacze wiwatowali na jego cześć. Salon bingo nie zarabiał wiele pieniędzy, zaledwie tyle, by starczyło na wypłaty dla niej i wygrywających. Dla stałych klientów drzwi otwierały się w południe. Uważnie przyglądając się wchodzącym mogła stwierdzić, którzy byli głodni, którzy przyszli grać, a którzy chcieli po prostu posłuchać jej śpiewu. Głodni goście byli największym problemem. Jeb, właściciel sklepu mięsnego, pozwalał jej brać na rachunek jajka na twardo i marynaty, które codziennie sprzedawała. Na ogół miała szczęście, jeśli znalazła na nie trzydziestu klientów w ciągu dnia. Zielony filc na trzech stołach do pokera pokryty był kurzem. Większość jej klientów nie miała tyle pieniędzy, żeby zacząć rozgrywkę, a ci, którzy mieli, musieli wziąć kredyt i wypisać skrypt dłużny. Karty bingo były bezpieczniejsze. Często siadała przy jednym ze stołów grając z klientami w pokera na suszoną fasolę. Zawsze przegrywała. Przy rzadkich okazjach, gdy któryś z poszukiwaczy miał więcej pieniędzy w portfelu, kładł na barze drobną sumę dla Sallie. O północy, tuż przed zamknięciem, wtykała te pieniądze pod drzwi Jeba, żeby spłacić dług. Najbardziej lubiła w swoich klientach to, że przychodząc do salonu robili co mogli, żeby zachowywać się jak dżentelmeni. Starali się być eleganccy: zaczesy16 wali włosy do tyłu, strzepywali kurz z ubrania i butów. Najczęściej myli też ręce, chociaż nie mieli pieniędzy na pokój i ciepłą kąpiel. Zawsze mogła poznać, kiedy mieli wyszczotkowane wąsy. Prawiła im komplementy mówiąc, że wyglądająjak modni panowie z Bostonu. Chichotali wtedy z radości, a ona też musiała się śmiać, gdy zmuszali ją żeby przyznała, że nigdy nie widziała prawdziwego bostońskiego dżentelmena. Wszystko się teraz zmieni. Po raz pierwszy w życiu Sallie poczuła strach przed nieznanym. Gdyby tylko nie była takąignorantką! Nie mogła stłumić obaw, ale z pewnością mogła zdobyć jakieś wykształcenie. Po raz kolejny pożałowała, że nie ma przy niej braci, Setha i Josha. Gdyby tylko wiedziała, gdzie są. Wszystko w swoim czasie albo, j ak mawiał Cotton, nie zbuduj e się Rzymu w j eden dzień -cokolwiek mogłoby to znaczyć. Sallie zamknęła na klucz drzwi w swoim pokoju w pensjonacie i dopiero wtedy otworzyła drewniane pudełko. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na środku łóżka, patrząc na stertę książeczek czekowych - czerwone, niebieskie, zielone, brązowe. Tyle tu było cyfr! Próbowała policzyć zera. Pan Waring mówił tak, jakby była w stanie kupić cały świat. Cały świat! Rozpłakała się ze złości na swój brak wykształcenia. Gdy się uspokoiła, powróciła myślami do Cottona Eastera, swego dobroczyńcy. "Nie rozumiem tego, Cotton. Skoro miałeś tyle pieniędzy, dlaczego żyłeś tak, jak żyłeś? Czasami byłeś głodny i nie miałeś pieniędzy, żeby wynająć pokój. Nie miałeś nawet dolara na kąpiel. Mogłeś wieść o wiele łatwiejsze życie. Żałuję, że nie powiedziałeś mi, co planujesz. Co powinnam zrobić z taką fortuną? Nie wiedziałam nawet, że na świecie istnieje tyle pieniędzy. Musiałeś chcieć, żebym zrobiła coś konkretnego. Ale co?" Rozejrzała się wokół, prawie spodziewając się, że usłyszy głos Cottona. Rzuciła się w tył na pogniecione poduszki, a drewniane pudełko przewróciło się do góry nogami. Wtedy to zobaczyła: pognieciony kawałek papieru. List. Może to dla niej, od Cottona. Zacisnęła mocno kciuki i przeżegnała się. "Proszę, niech to będą drukowane litery. Spraw, Boże, żebym mogła odczytać słowa. Nie pozwól mi teraz pozostać w nieświadomości. Muszę wiedzieć dlaczego Cotton był dla mnie taki dobry i miły. Proszę Cię, Boże. Wybuduję kościół. Przysięgam Ci, że tak zrobię. Nazwę go imieniem Cottona Eastera. Cotton był religijny. Modlił się codziennie. Nauczył mnie modlitwy. Będę ją codziennie powtarzać". Sallie zacisnęła mocno powieki, podczas gdy jej palce badały fałdy pogniecionego papieru. Kiedy się uspokoiła, rozprostowała kartkę. Drukowane litery i prosty język sprawiły, że łzy napłynęły jej do oczu. DROGA SALLIE, JEŻELI DOSTAŁAŚ TEN LIST TO WIESZ, ŻE NIE ŻYJĘ. ZOSTAWIAM CI WSZYSTKO, CO MAM. NIE OBCHODZI MNIE, CO ZROBISZ Z PIENIĘDZMI. NIGDY NIE
PRZYNIOSŁY MI SZCZĘŚCIA, ALE POZWOLĄ CI ZOSTAĆ DAMĄ. ALYTN CI POMOŻE. JEST DOBRYM CZŁOWIEKIEM 2 - Królowa Vegas I MOŻESZ MU UFAĆ. SALLIE, BĘDZIESZ NAJBOGATSZĄ KOBIETĄ W STANIE NEWADA. TYLKO UWAŻAJ, KOMU ZAUFASZ. NIGDY NIKOMU NIE POKAZUJ DROGI DO SEJFU. MOŻESZ TERAZ PRZESTAĆ KŁAŚĆ SIĘ DO ŁÓŻEK OBCYCH MĘŻCZYZN. NIE MA POTRZEBY, ŻEBYŚ KOMUKOLWIEK MÓWIŁA, ŻE TO ROBIŁAŚ. PAMIĘTAJ, CO CI RADZĘ. NIE DZIEL SIĘ SWOIMI SPRAWAMI Z INNYMI LUDŹMI. NIEKTÓRE RZECZY TRZEBA TRZYMAĆ W TAJEMNICY. KOCHAM CIĘ, SALLIE. NIE ŚMIEJ SIĘ TERAZ ZE MNIE. WIEM, ŻE MÓGŁBYM BYĆ TWOIM OJCEM ALBO DZIADKIEM. NIE DA SIĘ POWSTRZYMAĆ UCZUCIA. NIE CHCĘ NAWET PRÓBOWAĆ. CHCĘ, ŻEBYŚ BYŁA SZCZĘŚLIWA, SALLIE. MASZ DOBRE SERCE. CZASEM JESTEŚ ZA DOBRA. DBAJ O SIEBIE, A KIEDY BĘDZIESZ MIAŁA CZAS, PRZYJDŹ NA MÓJ GRÓB I POROZMAWIAJ ZE MNĄ. NIE BĘDĘ MÓGŁ CI ODPOWIEDZIEĆ, ALE CIĘ USŁYSZĘ. TO WSZYSTKO, O CO PROSZĘ, SALLIE. MAM NADZIEJĘ, ŻE ZNAJDZIESZ SOBIE DOBREGO MĘŻCZYZNĘ, KTÓRY DA CI DZIECI I BĘDZIE CIĘ KOCHAŁ TAK, JAK NA TO ZASŁUGUJESZ. NIE DZIEL SIĘ SWOJĄ PRZESZŁOŚCIĄ, SALLIE, BO INACZEJ ONA WRÓCI I BĘDZIE CIĘ PRZEŚLADOWAĆ. KOCHAM CIĘ, SALLIE. TWÓJ PRZYJACIEL. COTTON EASTER. Sallie rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. - Nigdy przedtem nie dostałam listu - wyszeptała do poduszki. - Ten zatrzymam na zawsze. Będę go czytać codziennie i zrobię to, co powiedziałeś. Będę przychodzić na twój grób i będziemy rozmawiać. Ja będę mówiła, a ty będziesz słuchał. Obiecałeś mi to, Cotton. Obiecuję, że nie będę... no wiesz, robić tego, o czym pisałeś. Chwilę później zerwała się z łóżka i wypadła za drzwi. Biegła, zwalniając tylko na zakrętach, nie dbając o to, czy ktoś jąwidział i co mógł sobie pomyśleć. Miała coś do zrobienia. Coś ważnego. Później mogła troszczyć się o to, by zachowywać się jak dama. Gdy dotarła na cmentarz, brakowało j ej tchu i miała rozwiane włosy. Oszalałym wzrokiem szukała kopca ciemnej ziemi, który czekał na nagrobek. Zobaczyła wyschnięte płatki kwiatów i wiedziała już, że znalazła właściwą mogiłę. Wydała na ten mały bukiecik swoje ostatnie pieniądze. Teraz, jeśli zechce, może przynosić świeże kwiaty każdego dnia. Sallie przysiadła na twardej ziemi. Oparła brodę na kolanach i objęła je ramionami. - Cotton, to ja, Sallie. Dostałam dzisiaj twój list. Był w pudełku razem z książeczkami czekowymi. To naprawdę ładnie z twojej strony, że zostawiłeś mi wszystkie swoje pieniądze. Mam zamiar wsiąść w pociąg do Teksasu i odwiedzić rodzinę. Wzięłam trochę pieniędzy z banku. Kupię mamie śliczny mały domek i nową sukienkę. Kupię też rzeczy dla dzieciaków i może dopilnuj ę, żeby skończyły szkoły. 18 Nie mogę się doczekać, kiedy stanę w drzwiach i zobaczę twarz mamy. Zawsze mówiła, że to Seth dorobi się dużych pieniędzy. Seth był najstarszy. Nigdy go nie widziałam, bo zniknął z domu, zanim się urodziłam. Tak samo Josh. Mama była taka dumna z najstarszych synów. Każdego dnia powtarzała, że wrócą z prezentami dla wszystkich. Ale nigdy nie wrócili. Nawet nie wiem, jak wyglądają. Mama mówiła, że byli podobni do taty jak dwie krople wody. Może któregoś dnia znajdę ich i im pomogę. To niedobrze, że nie wiem, jak wyglądają moi bracia. Wszystko, co pamiętam, to twarz mamy. Podobno była ładna jako młoda dziewczyna, ale tata wycisnął z niej życie. Czasem słyszałam, jak płakała w nocy, ale rano zawsze była uśmiechnięta. - Nie widziałam jeszcze domu na wzgórzach. Musi być piękny, skoro nazwano go Sunrise. Może mama będzie chciała tu przyjechać i zamieszkać ze mną. To byłoby w porządku, prawda, Cotton? Kupię jej ozdobne krzesło, żeby mogła siedzieć na nim i nic nie robić. Będę jej przynosić kwiaty i codziennie podawać stek na obiad. Mam zamiar kupić jej najładniejszą sukienkę na
świecie. Do tego eleganckie buty i pończochy. I naszyjnik z pereł. Będęjej wcierać glicerynę w dłonie, opiłuję paznokcie i może pomaluję lakierem. Nie wiem, co zrobię dla taty. Może po prostu pozwolę mu się zapić na śmierć. To chyba jedyna rzecz, jaka może go uszczęśliwić. - Kupię nową sukienkę na podróż, wiesz Cotton? Chcę, żeby mama była dumna, kiedy mnie zobaczy. Chciałabym ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Obiecałam Bogu, że zbuduję kościół i nazwę go twoim imieniem: Cotton Easter. Może kaznodzieja pozwoli mi śpiewać tam w niedziele. To by mi się podobało. Będę śpiewać dla ciebie, Cotton. Wiem, że patrzysz na mnie z góry i słyszysz co mówię. Ciekawe, czy masz skrzydła? Jeb McGuire powiedział, że anioły mają skrzydła i dzwonią małymi dzwoneczkami. Rzecz jasna, był pijany, gdy to mówił. Ale podoba mi się ten pomysł. Muszę się tyle nauczyć, Cotton. Zupełnie nic nie wiem. Niedługo będę miała dwadzieścia lat i jestem ciemna jak niektórzy górnicy, ci, co nigdy nie chodzili do szkół. - Wiem, Cotton, że chciałeś być tu pochowany, ale trochę o tym myślałam. Jeśli przeprowadzę się do domu na wzgórzach, nie będę mogła tu często przychodzić. Nie chcę, żebyś został sam. Chciałabym cię wykopać i przenieść do Sunrise. Pan Waring powiedział, że są tam piękne ogrody. Mogłabym urządzić ci cmentarz i codziennie z tobą rozmawiać. Chcę, żebyś się nad tym zastanowił i kiedy przyjdę następnym razem dał mi znak, że się zgadzasz. Jeśli Jeb ma rację, to zadzwoń swoim dzwoneczkiem. Minie parę tygodni, zanim będę mogła tu wrócić. Opowiem ci o podróży pociągiem do Teksasu. Może kiedy przyjdę następnym razem, będzie ze mną cała rodzina. Mama będzie ci chciała osobiście podziękować. Ona ma dobre maniery, naprawdę. - Muszę już iść do domu. Będę tu w niedzielę, kiedy postawią ci nagrobek. Chcę, żebyś wiedział, Cotton, że zapłaciłam za niego moimi pieniędzmi, nie twoimi. Nie lubię się żegnać, więc po prostu mówię ci, że wrócę. Bylica pachnie dziś naprawdę słodko. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Jest sucho i dużo pyłu wokół. - W jej głosie było autentyczne zaciekawienie, gdy powiedziała: - Jeśli nie ma chmur na niebie, to na czym spoczywasz? 19 Sallie wstała, otrzepała sukienkę i zrobiła co mogła, by uporządkować rozwichrzone blond pukle. Wciągnęła w nozdrza zapach bylicy, a potem posłała dłonią beztroski pożegnalny pocałunek szczęśliwego dziecka. Sallie wysiadła z wozu wyładowanego jej rzeczami. Smakowała tę chwilę. Zacisnęła mocno oczy, a potem, powoli je otwierając, napawała się widokiem swojego nowego domu. Nigdy w życiu nie wyobrażała sobie nawet, że mogło gdzieś istnieć tak piękne miejsce. Rabatki kwiatów otaczające dom mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Pochyliła się dotykając ciemnej ziemi. Była wilgotna, a z oddali dobiegał odgłos kapiącej wody. Trawnik pod stopami był sprężysty i mokry, bardziej zielony niż dywan szmaragdów. Rozejrzała się. - Teraz wiem, czemu dziadek Cottona nazwał to miejsce Sunrise - wyszeptała. Cofnęła się aż do rzędu wysokich, okazałych drzew, skąd mogła lepiej widzieć cały dom teraz należący do niej. Nieskalanie białe kolumny połyskiwały w słońcu. Pomyślała o chałupie z dykty pokrytej smołą, w której mieszkała z rodziną w Teksasie, chacie bez okien i z drzwiami, które trzeba było w zimie zabijać gwoździami i uszczelniać szmatami. Drzwi w tym domu były mocne i piękne, miały na szczycie malutkie kolorowe szybki. Ciężka mosiężna klamka świeciła się tak samo, jak okna. Ale tym, co wywołało uśmiech na jej twarzy, były przede wszystkim ciężkie, kamienne bloki w różnych odcieniach szarości, z których zbudowany był dom. Tutaj nie będzie zimowych przeciągów. Sallie krążyła po całym terenie. Pod drzewami stały ławki, a kamienne rzeźby przedstawiające różne zwierzęta rozrzucone zostały wzdłuż małych, prowadzących donikąd ścieżek. Było chłodno i mrocznie, zielono i soczyście. Próbowała sobie wyobrazić siebie siedzącą na werandzie ze szklanką mrożonej lemoniady, ubraną w różową, plisowaną suknię wieczorową, z książką w dłoni -chociaż i tak nie umiałaby jej przeczytać. Zachichotała: - Och, Cotton, powinieneś mnie taką zobaczyć!
Podeszła do frontowych drzwi. Czy powinna użyć ciężkiej mosiężnej kołatki? Czy może włożyć do zamka wielki mosiężny klucz? Zaoszczędzono j ej podej -mowania decyzji, gdy ciężkie drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Tęga kobieta w białym fartuchu, z włosami upiętymi wokół głowy tak, że wyglądały jak aureola, uśmiechnęła się do Sallie. - Proszę wejść, panienko. Joseph zajmie się bagażami. Jestem Anna. Gotuję tu i sprzątam. Mój mąż zajmuje się ogrodem i zwierzętami. Proszę, proszę wejść, pokażę panience jej nowy dom. - Czy można tu otwierać okna? - zapytała Sallie. - Ależ oczywiście. Mam otworzyć je teraz dla panienki? - O tak! Tak, tak. Chciałabym zobaczyć, jak zasłony kołyszą się na wietrze. Czy wszystkie okna mają siatki? - Tak. Nie otwieram ich, bo Joseph i ja nie używamy tego domu. Mieszkamy w jednej z chatek na tyłach. Czy mogę jeszcze coś zrobić dla panienki? 20 - Chciałabym zobaczyć mój pokój i może wziąć kąpiel. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałabym sama przejść się po domu i wszystko obejrzeć. - To panienki dom, panno Coleman. Czy chciałaby panienka, żebym zrobiła na obiad coś szczególnego? - To bez znaczenia. Chociaż, lubię ciasto. Słodkie, bardzo słodkie ciasto -Sallie uśmiechnęła się szelmowsko i potarła wargi. - Lubię sos do pieczeni z ziemniakami. Lubię prawie wszystko. - Joseph ma ogródek, którym się opiekuje. Wekuję na zimę sporo warzyw. Mamy wspaniałą, chłodną piwnicę. Ten szczególny pokój jest na tyłach. Joseph ma klucz do niego. Przekaże go panience po kolacji. Czy mogę zrobić coś jeszcze? Chciałaby panienka, żebym przygotowała kąpiel? - Nie, dziękuję. Wolałabym zrobić wszystko sama. Potem możemy porozmawiać o... pani obowiązkach. Boziu, Boziu, zachowywała się niczym wielka pani! Jak wspaniale się z tym czuła! Otrzeźwiała niemal natychmiast pomyślawszy o tym, jak jej matka musiała usługiwać innym ludziom. Takie życie sprawiło, że została z niej tylko skóra i kości. Sallie obiecała sobie, że nigdy nie będzie wykorzystywać pracujących dla niej ludzi. Cotton zawsze mówił, że powinno się traktować innych tak, jak samemu chciałoby się być traktowanym. Miał rację. Tak wiele nauczyła się od Cottona. Sallie przechodziła z pokoju do pokoju z buzią otwartą z zachwytu. Sama nie wiedziała dlaczego, ale była całkowicie pewna, że tak właśnie wyglądały domy w Bostonie. Wszystkie te meble z błyszczącego mahoniu musiały należeć do babki lub matki Cottona. Dywany były cienkie, kolorowe, z lamówkami na obrzeżach, niektóre okrągłe, ale większość prostokątna. Jedne były wielkie, inne małe. Jej mama będzie się śmiała i śmiała bez końca, gdy opisze jej wspaniałego ptaka na środku jednego z dywanów. Ale zawsze, w każdym pokoju, jej wzrok zatrzymywał się na oknach i koronkowych firankach. Wybrała pokój na końcu długiego korytarza, którego okno wychodziło na soczyście zielony ogród. Zobaczyła mały balkonik w garderobie i aż pisnęła z zachwytu. Spodobały jej się oszklone drzwi i piękna drewniana podłoga. Wysokie łóżko z baldachimem, do którego wchodziło się po trzech stopniach z koronkowym daszkiem sprawiło, że roześmiała się od ucha do ucha. - Nie mogę w to uwierzyć! - wyszeptała do siebie. Przy jednej ze ścian stały obok siebie dwie ogromne komody. Sporo miejsca, jak na jej tandetne stroje i boa z piór. Wciągnęła gwałtownie powietrze na widok komody z marmurowymi uchwytami malowanymi w kwiaty. Nie miała aż tyle bielizny, by wypełnić te przepastne szuflady. Obeszła pokój, po czym usiadła na szezlongu z błękitnej satyny, który wyglądał, jakby nikt nigdy na nim nie siedział. No cóż, ona będzie tu siadać codziennie. Teraz czas było otworzyć okna. Rozsunęła koronkowe firanki, wyciągnęła ramiona i zaczęła szarpać się z oknem, a potem z drewnianymi okiennicami. Czekała, aż firanki wybrzuszą
się do środka. Gdy nic się nie stało, Sallie zaszeleściła nimi. Wciąż nie chciały się poruszać. Była tak zawiedziona, że zebrało się jej na 21 płacz. Pomaszerowała do łóżka i wdrapała się na nie. Usiadła i postanowiła czekać tak długo, aż firanki wreszcie się poruszą. Może jednak powinna położyć się na chwilę i dać odpocząć oczom. W ciągu kilku minut zasnęła mocnym snem. Popołudnie minęło spokojnie i obudził ją dopiero ciepły powiew. Przetarła zaspane oczy, niepewna, czy naprawdę już się obudziła, czy wciąż jeszcze śpi. Gdy zobaczyła koronkowe firanki tańczące na wietrze, uśmiech jaśniejszy od popołudniowego słońca rozjaśnił jej twarz. - Och! -towszystko, co była w stanie powiedzieć. -To najszczęśliwszy dzień w moim życiu dodała po chwili. - Dziękuję ci, Cotton, dziękuję z całego serca. Sallie zapomniała o trzech schodkach i ześlizgnęła się z łóżka lądując pupą na podłodze. Roześmiała się perliście i zamachała nogami, a obcasy jej butów bębniły o dywan. Czas na kąpiel. Rozejrzała się w poszukiwaniu drzwi i zobaczyła swoje torby i pudła ułożone porządnie pod ścianą. Widocznie Anna rozpakowała jej rzeczy, kiedy Sallie spała. Drzwi do jednej z szaf były lekko uchylone. Krzykliwe sukienki z baru wydawały się tu nie na miejscu. Diademy z piór, które nosiła razem z kolorowymi boa, spoczywały na górnej półce. One też sprawiały złe wrażenie. Szyja i policzki Sallie pokryły się gorącym rumieńcem. Otworzyła komodę i nie była zaskoczona widząc, że jej znoszona bielizna i pończochy zapełniły tylko połowę szuflad. Szkoda, że nie rozpakowała sama swoich rzeczy. Rumieniec wstydu i zażenowania, że ktoś oglądał jej podniszczoną bieliznę pogłębił się. Wyprostowała się sztywno. W końcu wszystko jest czyste i zacerowane. Nie ma powodu się wstydzić. Sallie położyła się w ogromnej, ocynkowanej wannie pełnej piany i wyciągnęła w górę namydloną nogę. Przyjrzała się czerwonemu lakierowi na paznokciach u nóg. Dekadenckie! Ale kogo to obchodzi! Szorowała się i wycierała prześcieradłem kąpielowym bardziej miękkim niż puch, aż j ej skóra poczerwieniała. Ogromny ręcznik był miękki, długi i tak szeroki, że mogła zawinąć się w niego od stóp do głów. Uwielbiała jego dotyk. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Blond włosy spływały gęstymi puklami na uszy i szyję. Wygładziła je i zaczesała do tyłu, tak, by ciasno przylegały do głowy. Teraz sprawiała wrażenie starszej, bardziej doświadczonej. Kiedy loczki wiły się wokół jej twarzy, wyglądała na piętnastolatkę. Ubierając się, znów pomyślała o matce. Ona miała takie same włosy, ale najczęściej matowe i przetłuszczone. Odgarniała je ze swojej pięknej twarzy i związywała. Sallie miała zamiar kupić jej perłowy naszyjnik i kolczyki. Wzięłaby też trochę mydła pachnącego różami i umyła matce włosy. Upięłaby je tak, jak robią to panie z miasta. Teraz wiedziała, jak robić takie rzeczy. Jej matka byłaby królową, a siostrzyczki księżniczkami. Mogła to osiągnąć, skoro miała już wszystkie pieniądze świata. Jutro wróci do miasta. Dzisiejszego wieczoru, gdy położy się spać w wysokim łóżku, zrobi listę rzeczy, które powinna załatwić, gdy już tam będzie. Nie 22 miała zamiaru ani minuty dłużej niż to konieczne odkładać wyjazdu do Teksasu i wizyty u rodziny. Sallie czuła się w każdym calu jak wielka dama, gdy Anna podała kolację w jadalni, przy długim stole ze świeżymi kwiatami, stojącymi na samym środku. Posiłek był obfity i ciężki - duży stek, pieczone ziemniaki, sos, sałatka z pomidorów i chleb smarowany prawdziwym masłem. Przypomniały jej się wtedy rzadka papka i twardy chleb ze smalcem, które jadała dawno temu w Teksasie. To już się nigdy nie powtórzy. Nigdy, przenigdy. Ze złością wgryzła się w ciasto rabarbarowe i poprosiła o dokładkę. Po skończonym posiłku zawołała Josepha. - Czym mogę pani służyć? - zapytał z szacunkiem.
- Chciałabym jutro wcześnie rano, zanim jeszcze słońce wzejdzie wrócić do miasta. Planuję... pojechać do Teksasu. Nie jestem pewna, kiedy wrócę. - Czy chciałaby pani, żebym zabrał ją automobilem? - O, tak, to byłoby wspaniale. Skąd pan Easter wziął automobil? - Wygrał go uczciwie w pokera. Nauczyłem się prowadzić zupełnie sam. Pan Easter nie chciał mieć nic wspólnego z żadną maszyną na czterech kołach. Mówił, że to diabelski wynalazek. Będę gotowy o świcie. - Ja też - odrzuciła Sallie. - Czy trudno było się tego nauczyć, Joseph? - Wcale nie, proszę pani. Mogę panią nauczyć po powrocie. Trzeba trochę praktyki, żeby nie wjeżdżać po drodze na drzewa i krzaki. - Musi panienka włożyć kapelusz - powiedziała Anna. - Inaczej włosy będą wyglądać jak miotła. Joseph nosi specjalne okulary, kiedy prowadzi tę maszynę. - Czy chciałaby pani zobaczyć teraz sekretny pokój? - stary służący wyciągnął kółko od kluczy ze zwisającym z niego dużym, blaszanym kluczem. - Tak, Joseph. Dziękuję za kolację, Anno. Była bardzo dobra, zwłaszcza to ciasto. Kto wypłaca wam pensje, Anno? - Pan Waring. Przyjeżdża tu pierwszego dnia każdego miesiąca. W zimie płaci nam za trzy lub cztery miesiące od razu. Czy chciałaby pani to zmienić? - Nie. Ale może powinien wam teraz płacić więcej, skoro mam zamiar tu zamieszkać i będziecie mieli więcej obowiązków. Pomówię z nim. Jeśli chcielibyście, żeby ktoś jeszcze wam pomagał, mogę popytać w mieście. - Nie miałabym nic przeciwko dodatkowej parze rąk do pomocy. Joseph i ja nie jesteśmy już młodzi. Wkościach trochę nas łamie. Co tylko uzna pani za słuszne, proszę pani. - Sallie kiwnęła głową i wyszła z jadalni za Josephem. - To ten pokój, panienko. - Joseph oddał jej klucz i wycofał się dyskretnie. Sallie poczekała, aż stary służący znajdzie się poza zasięgiem wzroku i włożyła klucz do zamka. Drzwi otworzyły się na oścież. Weszła do wielkiego, pustego pokoju bez okien. Wyciągnęła rękę z lampą wysoko w górę, żeby lepiej widzieć. Przy ścianie stał największy sejf, jaki w życiu widziała. Żelazne monstrum sięgało od podłogi do sufitu. Sejf był czarny, połyskliwy, z wielkim srebrnym zamkiem w samym środku i żelazną klamką. Sallie udało się go otworzyć dopiero przy szóstej próbie. Usłyszała w końcu ostatnie szczęknięcie szyfrowego zamka i złapała za klamkę. Ciężkie drzwi ani 23 drgnęły. Zaparła się nogami o pokrytą dywanem podłogę i ciągnęła tak mocno, że miała wrażenie, iż oczy wyskoczą jej z orbit. Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się. Podparła j e plecami od wewnątrz i pchała, aż otworzyły się na tyle, że można było zajrzeć do środka. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczuła, że zaraz zemdleje. Sześć półek wypełnionych było małymi jutowymi workami. Każdy wydawał się mieć takie same rozmiary i podobną wagę. Otworzyła trzy. Złoto. Drewniane pudełko pełne papierów spoczywało pośrodku trzeciej półki. Bezpośrednio pod nim leżało drugie, tym razem z pokrywką. Sallie podniosłająi ujrzała grube pliki pieniędzy. Dziewczyna usiadła na podłodze i objęła rękami kolana. Patrzyła na zawartość sejfu zastanawiając się, co ma zrobić z taką fortuną. Dużo, dużo później, gdy lampa zaczęła już dymić, Sallie popchnęła masywne drzwi aż się zamknęły, przekręciła zamek szyfrowy i wycofała się z pokoju. Jej kroki były powolne, gdy wracała do siebie. Zgarbiona rozebrała się i wciągnęła koszulę nocną. Pożałowała, że nie może cofnąć czasu. Wtedy nigdy nie poszłaby do biura Alvina Waringa, Cotton mógłby być znów żywy, a ona pracowałaby w salonie bingo, śpiewając dla klientów. W ciągu trzech krótkich dni jej życie przewróciło się do góry nogami. - Nie wiem, co robić - wyszeptała w poduszkę. - Rozumiem, Cotton, że to był ciężar na twoich barkach i dlatego wcale go nie chciałeś. Może jeśli zdobędę lepsze wykształcenie, wszystko
będzie inaczej? Ale nie wydaje mi się. Czy to miałeś na myśli mówiąc, że pieniądze leżą u podstaw każdego zła? Czy ja też stanę się zła? Nie chcę być zła. Chcę po prostu być sobą. Bóg musiał chcieć, żebym się tu znalazła. Musiał położyć rękę na twoim ramieniu i powiedzieć, żebyś to zrobił. Nie wiem dlaczego. I może nigdy się nie dowiem. Sallie rozpłakała się jak dziecko, którym przecież wciąż była. W końcu zasnęła na poduszce mokrej od łez. Następne cztery dni w życiu Sallie przypominały trąbę powietrzną. Kupowała nowe ubrania, potem nabyła dwie walizy, które wypełniła prezentami dla rodziny. Spędzała też długie godziny z AMnem Waringiem podpisując papiery i przygotowując wszystko do budowy kościoła. Posunęła swoje plany jeszcze dalej, prosząc o wybudowanie dla siebie domu w mieście, tak, aby nie musiała za każdym razem jeździć do Sunrise. Ostatnie zarządzenie dotyczyło zakupu salonu bingo i jego przeróbki. W niedzielę znalazła się na cmentarzu wraz z przyjaciółmi Cottona. Kaznodzieja powiedział parę słów, potem ona dodała coś od siebie, a Alvin Waring wygłosił krótkie przemówienie o życiu i śmierci, o Bogu i wszystkich innych osobach, których imiona pamiętał. Kaznodzieja pobłogosławił nagrobek, a Sallie złożyła przy nim bukiet kwiatów. Salon bingo został otwarty na skromną stypę, którą na zamówienie Sallie przygotowała jej dawna gospodyni. Sallie śpiewała piosenkę za piosenką, aż zachrypła. Po zakończonej stypie pomogła w sprzątaniu. Potem zamknęła drzwi i nie 24 oglądała się już za siebie. Za dwie godziny miała wsiąść do pociągu, który zawiezie ją do Teksasu i rodziny, którą tam zostawiła. Ostatnią rzeczą, jaką powiedziała do Alvina Waringa było: - Byłabym wdzięczna, gdyby mógł pan zwiększyć pensje Annie i Josepho-wi. Chciałabym też bardzo, żeby znalazł pan kogoś jeszcze do pomocy. W pralni pracuje młoda Chinka, która mogłaby być zainteresowana taką posadą. Nazywa się Su Li. Ma siostrę i brata. Jeśli przywiozę tu moją rodzinę, będę potrzebować więcej służby. Su Li i jej rodzeństwo mają w pralni bardzo ciężką pracę. Dzieci nie powinny tak się męczyć. Jeśli będą zainteresowani, proszę im powiedzieć, że dobrze zapłacę i nie będą musieli pracować w niedziele. - Pomówię z nimi, panno Coleman. Życzę szczęśliwej podróży. Mam nadzieję, że wszystko potoczy się po pani myśli. Proszę skontaktować się ze mnąpo powrocie. Pozostaję do pani usług. - Dziękuję panie Waring, dziękuję za wszystko. Chciałabym, żeby mówił mi pan po imieniu. I proszę nie zapomnieć o skontaktowaniu się z Agencją Pinkerto-na - niech zaczną szukać moich braci: Setha i Josha. To dla mnie bardzo ważne, żeby ich znaleźć, żebym mogła podzielić się z nimi... po prostu się podzielić. - Zajmę się tym... Sallie. Uważaj na siebie. - Dziękuję - znów przeważyło w niej dziecko. - Nie mogę się doczekać, aż zobaczę mamę. Kupiłamjej masę pięknych rzeczy. Mam nadzieję, żejej się spodobają. Jak pan myśli, panie Waring? - Oczywiście, żejej się spodobają, drogie dziecko. Myślę jednak, że przede wszystkim będzie szczęśliwa, że cię widzi. Nie będzie wtedy myślała o prezentach. Twoja miłość i to, że wracasz, żeby jej pomóc, będzie wszystkim, czego matka może pragnąć. Wspomnisz moje słowa. - Co to znaczy, panie Waring, wspomnisz moje słowa? - To znaczy, że to co powiedziałem, jest niemal na pewno prawdą. - Aha. Do widzenia, panie Waring - wspięła się na palce, żeby pocałować suchy, zwiędnięty policzek prawnika. Alvin Waring stał długo, patrząc na odjeżdżający pociąg. Gdyby był młodszy, pobiegłby za nim. Westchnął. Miał długą listę rzeczy, które trzeba zrobić dla Sallie i najlepiej było zabrać się za nie natychmiast. Wykona tę pracę z zamiłowaniem - to będzie prawdziwe dzieło miłości.
\A/ suche i żałosne, wyglądało tak, jak sześć lat temu, w dniu kiedy Sallie opuściła je z trupą magików. Jedyną odmianą, jaką zauważyła był fakt, że teraz ludzie gapili się na nią. Gdyby przeszła przez miasto sześć lat temu, nikt by się nie obejrzał. Byłaby po prostu jedną z tych niezaradnych Colemanów. Sallie wyprostowała się sztywno i podniosła dumnie głowę. Teraz mogła patrzeć z góry na wszystkich. I będzie patrzeć na nich z góry. Sześć lat temu nie 25 mogłaby tego zrobić. Zapłaciła dorożkarzowi i dodała hojny napiwek, gdy wniósł jej bagaże do jedynego hotelu w mieście. Podeszła do kontuaru, świadoma, że śledząją oczy wszystkich obecnych w holu. Nikt jej nie rozpoznał, była tego pewna. No cóż, rozpoznają już za chwilę. Starannie podpisała się w książce gości i czekała, aż recepcjonista spojrzy na jej nazwisko. Sallie uśmiechnęła się słodko, gdy mężczyzna uniósł brwi ze zdziwienia tak wysoko, że prawie dotknęły linii włosów. Walczyła z pokusą, by się roześmiać. - Czy długo pani u nas zostanie, panno... eee... Coleman? - Tak długo, jak będzie trzeba, proszę pana. - Rozumiem. Rozumiem... ludzie mówili tak, gdy nie wiedzieli co właściwie mają powiedzieć. Złośliwy chochlik usadowił się na ramieniu Sallie. - Co właściwie pan rozumie, proszę pana? - No... eee... ja... - Rozumiem - powiedziała Sallie. Tym razem roześmiała się. Cotton zawsze mówił, że jeśli się śmiejesz, to świat śmieje się razem z tobą. Mówił też, że jeśli płaczesz, to nikogo to nie obchodzi. Sallie odwróciła się, żeby popatrzeć na ludzi siedzących w holu pełnym zakurzonych roślin. Sami mężczyźni, oczywiście, nie mający nic do roboty prócz grania w warcaby i plotkowania niczym stare baby. Zastanawiali się, kim mogła być. Wiedziała, że gdy tylko zniknie im z oczu, recepcjonista powie wszystkim, że to córka Harry'ego Colemana. No cóż, jeśli o nią chodzi, może to wykrzyczeć na cały głos ze szczytu schodów. W tej chwili chciała tylko wykąpać się i przebrać w czyste ubranie. Potem miała zamiar skierować się do centrum handlowego i wykupić cały sklep dla matki i sióstr. Piękna sukienka w kwiaty z koronkowym kołnierzem dla matki była już spakowana wraz ze sznurem pereł i kolczykami z pereł i złota. Pomyślała o wszystkim, kupiła nawet koronkową bieliznę, jakiej matka nie nosiła nigdy w życiu. Miała też dla niej pończochy, pantofle ze skóry i parę kapci miękkich jak puch. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy uśmiech na zmęczonej twarzy matki, kiedy powie j ej, że od dziś stanie się damą i inni będą jej usługiwać. Od dzisiaj matka nie będzie musiała kiwnąć małym palcem. Przez chwilę pomyślała też o ojcu. Cóż, mógł pojechać z nimi albo zostać tutaj. Zrobi, co zechce. - Proszę o gorącą wodę. Chciałabym jak najszybciej wziąć kąpiel. - Czas kąpieli jest o szóstej. - Dla innych ludzi. Mój czas ma być teraz, proszę pana. - Sallie położyła banknot na kontuarze i patrzyła, jak znika w dłoni recepcjonisty szybciej od błyskawicy. Uśmiechnęła się. - Czy jest tu ktoś, kto zaniesie moje bagaże? - Zeke, złap się za walizki pani i zanieś je na górę. Woda będzie gotowa za dwadzieścia minut. Było już prawie południe, gdy Sallie, ubrana w żółtą sukienkę, pasujące do niej buty i tego samego koloru torbą w ręce, zeszła po schodach do holu. Zatrzy26 mała się na chwilę tak, aby siedzący tam mogli przyjrzeć się dobrze jej pięknej sukni. Na zewnątrz, w gorącym, czerwcowym słońcu, Sallie zatrzymała się na moment, żeby zorientować się, gdziejest. Zobaczyła piekarnię i przypomniała sobie, jakie niebiańskie zapachy
zawsze stamtąd dobiegały. Zanotowała w pamięci, że ma później kupić dużą torbę słodyczy dla matki. Sama też zje trochę. Mogłaby teraz przysiąc, że pieniądze w jej torebce zaczynają parzyć. Czas, żeby wydać je na prezenty dla rodziny. Boziu, Boziu, nie mogła już się doczekać. Sallie mogłaby być marzeniem każdego sprzedawcy: przechodziła od jednego stoiska do drugiego, wybierała i przebierała mając nadzieję, że kupuje dobre rozmiary. Sterta towarów na kontuarze stopniowo rosła. Zabawki, książeczki z obrazkami, gry, ołówki, kredki, buty, pończochy, bielizna, sukienki, koszule nocne, swetry. Torba lukrecji i landrynki. Na osobną stertę złożyła szczoteczki i proszek do zębów, grzebienie, szczotki, mydło o słodkim zapachu i glicerynę dla matki. - Proszę zapakować te rzeczy, a ja pójdę do piekarni. Będę potrzebować kogoś, kto zawiezie mnie do domu moich rodziców. Czy może się pan tym zająć? To jakieś pięć mil stąd. Zapłacę za transport. Nie jestem pewna, czy wrócę od razu czy nie. - Wszystko będzie gotowe kiedy pani wróci. Interesy z panią to przyjemność. Mam kogoś, kto panią podwiezie. Przepraszam, jakie nazwisko pani podała? - Nie podałam żadnego - powiedziała Sallie i wyszła z dumnie podniesioną głową. W piekarni kupiła po trzy sztuki każdego towaru. Zauważyła j eszcze w szklanej witrynie po lewej garnki z masłem i dżemem. Kupiła po dwa słoje. Teraz była gotowa, by jechać do domu. Gotowa, by podzielić się z rodziną swoim szczęściem. To, zdecydowała, był drugi z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Znów czuła się jak dziecko, klaskała w dłonie i tupała w podłogę wozu, którym jechała. Zaczęła śpiewać czystym, słodkim głosem. Woźnica uśmiechnął się. Kim mogła być ta młoda dziewczyna z głosem anioła? Radość Sallie rozwiała się gwałtownie, gdy spostrzegła rząd nędznych chaty -nek, które wynajmowali biedni farmerzy. Nawet z dużej odległości wyglądały jak skaza na tej ziemi. Policzyła je: jedna, druga, trzecia, czwarta. Ta była jej domem przez trzynaście lat. - Nie wygląda, żeby ktoś tu mieszkał, panienko. Jest panienka pewna, że to tutaj? - To tutaj - Sallie zacisnęła zęby. Miał rację - większość chat przechylała się w bok tak bardzo, że byle wiatr mógł je przewrócić. W wielu z nich nie było drzwi - z wyjątkiem czwartej chaty w rzędzie. Zobaczyła kogoś przy ścianie rudery. Swoją siostrę Peggy. Sallie nie czekała, aż woźnica wstrzyma konia. Podciągnęła spódnicę i zeskoczyła z wozu nie dbając o to, czy obcasy jej nowych butów pobrudzą się albo połamią. Biegła wołając, że wróciła do domu. Oczekiwała pisków radości, uścisków i całusów. Tymczasem Peggy tylko na nią patrzyła. 27 - To ja, Sallie. Chodź tu, daj całusa i uściśnij mnie. Co się stało? Popatrz na wóz, przywiozłam prezenty. Gdzie jest mama? Peggy, kochanie, powiedz coś! Tata jest w polu, czy śpi pijany w domu? Mamo, wróciłam! - krzyknęła z całych sił. - Proszę wyładować bagaże - rzuciła w stronę woźnicy. Sallie była już niemal przy drzwiach, gdy Peggy złapała ją za ramię. Łzy płynęły jej po policzkach. - Tata umarł w zeszłym roku, Sallie. Pochowaliśmy go za chatą. Mama zmarła dwa miesiące temu. Maggie znalazła sobie męża, kiedy mama zachorowała. Odjechała z nim w zeszłym miesiącu i zabrała ze sobą najmłodsze dzieciaki. Nie próbowałam jej zatrzymać, Sallie. Maggie dobrze się nimi zajmie. Wiedziałam, że dotrzymasz słowa i wrócisz. Tak ładnie wyglądasz, Sallie. Sallie pobladła i poczuła nagle, że nie może złapać tchu. Poczuła skurcz w żołądku. - Peggy, czy mama była chora? Peggy wykrzywiła twarz w dziwnym grymasie, żeby tylko się nie rozpłakać. - Zmarniała tu zupełnie. Na ogół nie wystarczało jedzenia. To miejsce... zabrało jej wszystko. Ja i Maggie robiłyśmy, co się dało, ale to nie wystarczyło. Mam teraz pracę w mieście i mieszkam w pensjonacie. Nie zarabiam dużo pieniędzy. Dają mi kolację i dwa razy w tygodniu
mogę się wykąpać. Raz w tygodniu przynoszę tu kwiatek. Kładę go między grobami. Chcesz zobaczyć groby, Sallie? Nie chciała, ale powiedziała, że tak, byle tylko Peggy nie zaczęła znów płakać. - Tutaj, tu wszystko jest nie tak jak trzeba. Chcę zobaczyć, czy... nie można. .. przenieść... To nie jest w porządku, że oni leżąw takim okropnym miejscu. Peggy, chcę, żebyś wróciła ze mną do Newady. Mam tam piękny dom z mnóstwem pokoi. Okna się otwierają. Są kwiaty i cały ogród pełen zielonej trawy. Można się kąpać codziennie o każdej porze. Możemy tam przenieść mamę i tatę i zrobić... prywatny cmentarz. Rodzinny. - Oj, Sallie, nie myślę, żebym mogła wyjechać. Jeśli Maggie i inni wrócą, nie będą wiedzieli, gdzie mnie... nas... znaleźć. Może w przyszłym roku. Sallie, czy jesteś bogata? - Jestem taka bogata, że aż mnie to przeraża. Dopiero teraz dostałam wszystkie pieniądze, inaczej przyjechałabym wcześniej. Przysyłałam pieniądze, Peggy. - Wiem. Tata je zabierał. Mama mówiła, że dobra z ciebie dziewczyna, skoro pamiętasz o swojej matce. Tak powiedziała, Sallie. - Szłaś tu przez całą drogę, Peggy? Peggy przytaknęła. - Nie mam nic przeciwko przychodzeniu. Najciężej jest odchodzić, bo zostawiam tu mamę. Tak strasznie chce mi się płakać, Sallie. - Mnie też. Usiądźmy tu przy grobach i popłaczmy sobie z całego serca. Peggy, mamy jeszcze siebie. Cieszę się, że zostałaś. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nikogo tu nie było. Siostry przytuliły się do siebie, aż zmieszały się ich łzy. Szlochały tak, że ściskało się serce, płakały z tęsknoty za przeszłością i za matką, którą obie kochały. Gdy nie było już więcej łez, Sallie pomogła Peggy wstać. 28 - Mam zamiar załatwić wszystko dla nas obu. - Jak, Sallie? - Kupimy dla ciebie dom i otworzymy konto w banku. Chcę też, żebyś zdobyła trochę wykształcenia i mogła pisać do mnie listy. Nie chcę, żeby którakolwiek z nas była ignorantką. Mam zamiar zabrać cię do najlepszej restauracji. Będziemy j eść i jeść, i rozmawiać, aż wszystko sobie opowiemy. Jak ci się to podoba, Peggy? - O tak, Sallie, bardzo mi się podoba. - Czy odmawiasz modlitwę codziennie wieczorem i chodzisz do kościoła? Mówię jak mama, prawda? Peggy uśmiechnęła się. - Dokładnie tak samo, Sallie. Myślę, że to dobry pomysł. Już nie jest mi tak smutno. Sallie otoczyła siostrę ramionami. - Mamy sporo do zrobienia, więc im szybciej zaczniemy, tym szybciej wszystko załatwimy. Lubisz chodzić na zakupy? Peggy zerknęła w dół na swoją wypłowiałą sukienkę. - Nie wiem. Wszystko co mam, donaszam po starszych. - To się zaraz zmieni. Wsiadaj na wóz, Peggy. Następnych pięć dni minęło im w wirze zakupów. Kupiły mały dom z trzema sypialniami na ładnej ulicy wysadzonej drzewami. Umeblowały wszystkie pokoje i z czcią ustawiły na ganku bujane fotele. Firma handlowa dostarczyła dwa ładunki pudeł: buty, sukienki, szale, płaszcze, kapelusze, artykuły gospodarstwa domowego, firanki, poduszki, dywany i mnóstwo innych rzeczy, które podobały się małej Peggy. Sallie teatralnym gestem otrzepała ręce z kurzu. - Myślę, że mamie bardzo spodobałby się ten domek. Na pewno patrzy teraz na nas z nieba i uśmiecha się. Czuję się, jakby tu była. A ty, Peggy? - Ja tak samo, Sallie. Za każdym razem, gdy usiądę w którymś z tych bujanych foteli, będę sobie wyobrażać, że mama siedzi naprzeciwko mnie. Będę z nią rozmawiać i powiem, jakajesteś
dla mnie dobra. Chciałabym założyć tu ogródek, taki, o jakim mama zawsze marzyła: z warzywami w środku i kwiatami po bokach. Chciałabym też mieć jakieś kwiaty w skrzynkach przy oknach. Możemy tak zrobić, Sallie? - Oczywiście, że możemy. Zaraz pójdziemy kupić sadzonki i nasiona, i jakieś konewki, żebyś mogła podlewać rośliny. Mam nadzieję, że nie polubisz tego miejsca tak bardzo, że nie będziesz chciała przyjechać do Newady. - Odwiedzę cię na pewno. Otworzyłaś mi konto z taką ilością pieniędzy, że mogę przyjeżdżać do ciebie, kiedy tylko zechcę. - Peggy, jeśli inni tu wrócą, dasz mi natychmiast znać, żebym mogła zrobić to samo dla nich, dobrze? Obiecaj mi. - Obiecuję - powiedziała Peggy uroczyście. Siostry pracowały wspólnie przez kilka następnych dni. W końcu Sallie cichym szeptem zapytała o szczegóły śmierci swojej matki. 29 - Była śmiertelnie wyczerpana, Sallie. Zbyt wiele lat musiała obywać się bez wielu rzeczy po to, żebyśmy my mogli przeżyć. To zebrało w końcu swoje żniwo. Gdy tata umarł, już jej na niczym nie zależało. Po prostu się poddała. Każdego dnia widziałam w niej zmiany. Maluchy, one nie... one tylko płakały przez cały czas. Dlatego właśnie Maggie je zabrała. Pan Rivers dał mi pensję przed czasem, żebym mogła kupić sosnową trumnę i sukienkę dla mamy. Sukienka była prosta i nie podobałaby się mamie, ale tylko tyle mogłam zrobić. Pod koniec wszystko, o czym była w stanie mówić, dotyczyło Setha. Wciąż pytała, czy przyjeżdża, a ja wciąż powtarzałam, że coś go zatrzymało. Próbowała jakoś wziąć się w garść tylko dlatego, że mi wierzyła. Matki muszą kochać pierworodnych synów bardziej niż inne dzieci. Serce mi się ściskało z tego powodu, Sallie. Maggie i ja, nawet maluchy, zrobilibyśmy dla niej wszystko, tak samo jak ty. Ale nie powiedziała o nas ani słowa, wciąż istnieli tylko Seth i Josh. Seth złamał jej serce. Umierała, była już gotowa pójść do nieba i jedynym człowiekiem, którego chciała zobaczyć był Seth. Lepiej pamiętaj o tym, Sallie. Twój pierworodny syn złamie ci serce, jeśli mu na to pozwolisz. Sallie odezwała się przez ściśnięte gardło: - Czy kiedykolwiek powiedziała coś o mnie? - Tylko tyle, że dobra z ciebie dziewczyna, skoro pamiętasz o swojej mamie. Z trudem panując nad głosem, Sallie powiedziała: - Mam zamiar wynająć agentów Pinkertona, żeby znaleźli Setha i Josha. A kiedy już będę wiedziała, gdzie są moi bracia, mam zamiar powiedzieć im, co o nich myślę. Nigdy nie przysłali do domu ani centa, nigdy nie wrócili, po prostu zniknę-li. W moich oczach nie są nic warci - głos Sallie stał się jeszcze gwałtowniejszy: - Mama nas kochała, wiem o tym. Tata też nas kochał na swój głupi sposób. Poczułabym coś w głębi serca, gdyby tak nie było. Na twarzy Peggy pojawił się przekorny grymas. - Kochali przede wszystkim Setha i Josha. Dziewczyny się nie liczą. Mama mówiła często, że słońce wschodzi i zachodzi tylko dla chłopców. Tak mówiła, Sallie. - To nieprawda, Peggy. Słuchaj mnie teraz uważnie i zapamiętaj sobie, co powiem. Mam zamiar być kimś, kto się liczy i tak samo będzie z tobą. Zanim to się stanie, musimy zdobyć wykształcenie. Jeśli zechcemy, możemy nawet iść do szkoły średniej. Znasz wierzby, które wchłaniają wodę? Więc ty i ja będziemy jak te wierzby, będziemy wchłaniać wiedzę, aż staniemy się takie... wykształcone, że będziemy mogły robić wszystko, co zechcemy. Dziewczyny też się liczą i nigdy o tym nie zapominaj. Jestem w końcu najbogatszą kobietą w stanie Newada. Co o tym myślisz? - Myślę - powiedziała Peggy obejmując Sallie brudnymi rękoma - że mama daje ci z nieba swoje błogosławieństwo. Czy bycie najbogatszą kobietą w Newa-dzie sprawia też, że jesteś najszczęśliwszą kobietą w Newadzie? Sallie wyrwała kępkę nagietków z sąsiedniej skrzynki.
- Nie wiem. Byłam szczęśliwa w salonie bingo, kiedy śpiewałam dla przyjaciół. Czuję się dobrze, kiedy pomagam tobie. Nie wiem czy to to samo, co być 30 szczęśliwym. Popatrz, skończyłyśmy. Będzie tu pięknie, kiedy warzywa wykieł-kująi zakwitną kwiaty. Pamiętaj, żeby zawsze mieć bukiet na stole, tak jak chciała mama. - Nie wiem jak ci dziękować, Sallie. - Nie musisz mi dziękować. Jestem twoją siostrą. Chcę tylko, żebyś obiecała mi jedną rzecz - że ty i ja nigdy się od siebie nie oddalimy. Możesz mi to przyrzec? - Przyrzekam. Tak się cieszę, że dotrzymałaś słowa i tu wróciłaś. - A ja cieszę się, że miałaś dobre przeczucie zostając tu i czekając na mnie. Zróbmy teraz obiad w twoim nowym domu, a potem usiądziemy na ganku i porozmawiamy z mamą w niebie. Jutro muszę wyjechać, ale wrócę do ciebie. - Będę za tobą tęsknić, Sallie. - Przez jakiś czas. Będziesz teraz bardzo zajęta uczeniem się i pracami domowymi. Pisz do mnie długie listy, kiedy tylko będziesz mogła. Trzymając się za ręce siostry przeszły przez ogród i weszły do małego, pobielonego domu za pomalowanym na biało płotem. W jasny letni dzień, gdy niebo było bez jednej chmurki, a słońce wysyłało wokół złociste promienie, Sallie Coleman pochowała swoich rodziców i najlepszego przyjaciela, Cottona Eastera, na małym cmentarzu, który przygotował Jo-seph, jej służący. Był to szczególny zakątek, porośnięty soczyście zieloną trawą i otoczony kwiatami. Pobielony płot okalał to ciche miejsce, ocienione wiekowym drzewem, które, niczym parasolem, osłaniało groby liśćmi w kolorze szmaragdów. Sallie mało wiedziała o śmierci i umieraniu. - Jak myślisz, Joseph, czy będą tu szczęśliwi? Jest ciepło i słonecznie, i to drzewo... drzewo osłania... groby. Gdy ziemia się uleży, posiej trawę i kwiaty. To jest... rodzinny cmentarz. Tu leży moja rodzina. Któregoś dnia, gdy minie wiele, wiele lat od dziś, gdy przyjdzie pora, żebym dołączyła do mamy i taty, ja też mogę... mogę być... tutaj pochowana. Ale mamjeszcze dużo czasu, więc pewnie nie powinnam teraz o tym myśleć. Chciałabym zmówić modlitwę za moich rodziców i za Cottona. Nie chcę, żeby to było przygnębiające miejsce. Jest zbyt piękne, by miało być smutne. Pociesza mnie, że mogę tu przychodzić i rozmawiać z mamą, kiedy tylko zechcę. Kaznodzieja odmówił modlitwę w mieście, więc to będzie... prywatna ceremonia. Zadanie przeniesienia ciała Cottona do tego cichego zakątka wielkim ciężarem spoczywało na jej barkach. Dodała jeszcze jedną modlitwę, prosząc Boga o wyjaśnienie wszystkiego Cottonowi. - Czy powinienem już zacząć, panienko? - zapytał Joseph. - Tak, proszę. Posiej bylicę przed zachodem słońca, ale nie przemęczaj się. - Moi dwaj synowie będą tu wkrótce, żeby mi pomóc. Przyniosą ze sobą nasiona. Skończymy do zachodu słońca, dokładnie tak, jak panienka sobie życzy: - Joseph, czy wierzysz w anioły? - głos Sallie był nerwowy, niepewny. Stary służący przyglądał się jej przez chwilę. 31 - Tak, panienko. - Ja też. Naprawdę. Wierzę, Joseph, że mamy tu teraz trzy anioły, które będą nad nami czuwać. Czasem martwię się, że może zrobiłam błąd. Nie chcę, żeby tak było. Czuję dzisiaj... wielką pociechę wiedząc, że moi rodzice i przyjaciel są tutaj, więc musi to znaczyć, że powinnam była to zrobić. Zgadzasz się ze mną, Joseph? - Tak, panienko. Zgadzam się. To piękne miejsce. Myślę teraz, że stary pan Easter musiał wiedzieć, że panienka to zrobi, gdy kazał tu wybudować studnię artezyjską. - Jak to możliwe, Joseph, żeby mnie znał?
- Jeśli jest aniołem, to zna panienkę. Anioły widzą i wiedzą wszystko. Wiedział, że jego syn, Cotton, kiedyś zostawi panience Sunrise. Przygotował to dla panienki. Twarz Sallie pokryła się gorącym rumieńcem. Nie wiedziała, że anioły wszystko widzą i słyszą. Naprawdę była ignorantką. Odwróciła się, żeby odejść. - Absolutnie wszystko? - Wszystko - powiedział Joseph z niezachwianą pewnością. - Przyjechał pan Waring. Nie pracuj zbyt ciężko, Joseph. Słońce jest dziś bardzo mocne. Nie masz kapelusza? Joseph wskazał na drzewo i cień, jaki roztaczało wokół. Sallie kiwnęła głową i skierowała się w stronę głównego wejścia do domu. Dotarła tam akurat, gdy Alvin Waring wysiadał ze swojego auta. - Dzień jest niemal tak piękny jak ty, Sallie. - Lubię słuchać miłych słówek, panie Waring. Wolałby pan usiąść w ogrodzie czy w domu? - W ogrodzie, bardzo chętnie. Lubię patrzeć na zieloną trawę i kwiaty. Nie widzę ich wiele w mieście. To miejsce jest jak oaza. Sallie zanotowała w pamięci, żeby później, gdy skończą już z oficjalnymi sprawami, spytać starego prawnika, co to takiego oaza. - Musi pan być spragniony. Proszę przygotować wszystkie papiery, ajaprzy-niosę trochę lemoniady. - Była zdenerwowana. Palcami bezwiednie zwijała szarfę przy sukni i na nowo ją rozprostowywała. Kilka godzin później Sallie spojrzała najpierw na swoją pustą szklankę, a potem na stertę papierów przed nią. Dla niej wszystkie one mogły być napisane w obcym języku. - A teraz, Sallie, musimy pomówić o twojej podróży do Kalifornii i nauczycielce, z którą o tobie rozmawiałem. Jak myślisz, kiedy mogłabyś wyjechać? Sallie zwilżyła językiem suche wargi. - Zmieniłam zdanie, panie Waring. Nie chcę, żeby ktoś uczył mnie bycia damą. Jestem tym, kim jestem. Chciałabym, żeby znalazł pan kogoś, kto przyjedzie tutaj i będzie uczył mnie czytać, pisać i liczyć. Chcę nauczyć się tyle, żeby móc przeczytać całą gazetę. Chcę posłuchać o giełdzie i wiedzieć, jak ona działa. Chcę książkowego wykształcenia. Chcę, żeby ten ktoś przyjechał tutaj, mieszkał w moim domu i uczył mnie. Mogę zapłacić, ile tylko trzeba. Mógłby się pan tym zająć? 32 - Jesteś pewna, Sallie? A co z twoimi interesami w mieście? - Nigdy ich nie zarzucę- Gdy mój miejski dom zostanie wykończony, będę mieszkać tam w ciągu tygodnia, a tu przyjeżdżać na soboty i niedziele... albo odwrotnie, jeśli zdecyduję się otwierać salon w weekendy. Nie jestem jeszcze pewna. Mam przyjaciółkę, która mogłaby być zainteresowana pracą w salonie do momentu, aż podejmę ostateczną decyzję. Teraz przychodzi mi do głowy tyle pomysłów. Czasem wydaje mi się, że to tylko sen i zbudzę się z powrotem w nędznej chacie. Nie jestem wystarczająco mądra, żeby podejmować dobre decyzje. - Myślę, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, radzisz sobie zupełnie nieźle powiedział oschle Waring. Błękitne oczy roziskrzyły się i zapłonęły. - Nie sądzę, żebym musiała wyjaśniać albo usprawiedliwiać się z jakiegokolwiek powodu tak długo, jak długo moje sumienie jest spokojne. - Myślę, że to niemal wszystkie sprawy, jakie mam na dziś. Kościół z dnia na dzień staje się coraz piękniejszy. Za jakiś miesiąc będzie już gotowy, o ile pogoda się utrzyma. Twój dom w mieście powinien być skończony we wrześniu. Aha, pomoc, o którą prosiłaś, dotrze tu w ciągu kilku tygodni. Dziewczyna musiała znaleźć kogoś na swoje miejsce w pralni. Zarówno ona, jak i jej brat byli bardzo wdzięczni za twoją ofertę pracy. - A ja jestem wdzięczna panu, że zechciał tu przyjechać. Czy wie pan, panie Waring, gdzie pochowano ojca i dziadka Cottona?
- Na cmentarzu przy kościele, niedaleko miasta. Dlaczego? - Nie sądzi pan, że powinnam ich tu przenieść? Dla Cottona. - Niech Bóg cię błogosławi, drogie dziecko. Myślę, że da się to zrobić. Ton histerycznego śmiechu wkradł się do głosu Sallie: - Wciąż wykopuję ciała: mamę, tatę, Cottona, a teraz jego tatę i dziadka. Po prostu myślę, że wszyscy powinni być razem. Co pan na to, panie Waring? - Masz rację, moje dziecko. Rodziny powinny być razem. A teraz, Sallie, czy jesteś pewna, że nie chcesz... Przewidując, co ma zamiar powiedzieć prawnik, Sallie przerwała mu: - Nie, nie chcę jechać do Kalifornii. Nie chcę, żeby jakaś nauczycielka próbowała zrobić ze mnie kogoś, kim nie jestem. Nie chcę być damą z towarzystwa. Moja mama przewróciłaby się w grobie, gdybym to zrobiła, na pewno by tak było, panie Waring. Niemniej jednak, nie miałaby nic przeciwko temu, żebym zdobyła jakieś wykształcenie. Nie mogłam spać dziś w nocy, bo wciąż o tym myślałam. Podjęłam już decyzję. - W takim razie sprawa jest skończona - powiedział Alvin Waring. - Podziwiam cię, Sallie, za odwagę trwania przy swoich przekonaniach. To znaczy, że jestem z ciebie dumny - dodał, widząc jej zakłopotane spojrzenie. Uśmiech Sallie był niemal tak świetlisty jak letni promień słońca. - Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś takiego, panie Waring. Nawet Cotton nigdy nie powiedział, że jest ze mnie dumny. To miło, że pan tak mówi. Czy chciałby pan zostać na obiedzie? Anna robi pieczeń, która po prostu rozpływa się 3 - Królowa Vegas w ustach. Widziałam też świeży groch i marchewki nie większe od palca. A piecze najlepsze herbatniki, jakich kiedykolwiek próbowałam. - Chciałbym, Sallie, ale po dzisiejszej wizycie mam sporo pracy. Następnym razem, gdy tu przyjadę, chętnie zostanę nawet na noc. Powrót do miasta zajmuje dużo czasu. A teraz, czy jest jeszcze coś, co chciałabyś, żebym zrobił? - Jeśli coś przyjdzie mi na myśl, poślę wiadomość przez Josepha. - Zawsze pamiętaj, że to ty podejmujesz decyzje, nikt inny. Kiedy płacisz komuś, żeby coś dla ciebie zrobił, zatrudniasz go i wymagasz. Możesz mówić i robić cokolwiek zechcesz, bo sprawujesz kontrolę. Kontrola, Sallie - to klucz do sukcesu. Pieniądze dająci władzę. Władza daje kontrolę. Nigdy, ani na chwilę nie zapominaj o tym, co ci powiedziałem. - Będę pamiętać, panie Waring. Proszę uważać na drodze. Sallie stała w jasnych promieniach słońca patrząc na samochód Alvina Wa-ringa, aż zniknął jej z oczu. Jego słowa pobrzmiewały w jej głowie. Pieniądze. Władza. Kontrola. Powtarzała je tak długo, aż nabrała pewności, że nigdy, przenigdy ich nie zapomni. Sallie wyszła z urzędu telegraficznego wraz z AMnem Waringiem. - Dziękuję za wysłanie mojej wiadomości do Peggy. Nie mogę się doczekać dnia, kiedy będę mogła tu przyjść i sama wysłać do niej list. - Wszystko w swoim czasie, młoda damo. Twoja siostra sobie poradzi i wejdzie we współczesny świat dokładnie tak, jak zechcesz. Możesz mi wierzyć, Sallie. - Wiem, wiem. Tylko że to takie trudne. Wszystkie te pieniądze są jak jarzmo na moich barkach. Czasami żałuj ę, że kiedykolwiek spotkałam pana albo Cot-tona. Przysięgam na Boga, że to prawda. - A propos Cottona. Kościół będzie gotowy za jakieś dwa tygodnie. Kaznodzieja chciałby wiedzieć, czy zaśpiewasz początkowy i końcowy hymn. - Ja?! Chce pan, żebym śpiewała w kościele? Boziu, Boziu, będę musiała to przemyśleć, panie Waring. - Potraktuj to jako dedykację dla Cottona. Myślę, że byłby bardzo zadowolony.
- Ja myślę, że pękłby ze śmiechu. Sallie Coleman, barowa śpiewaczka, śpiewa hymny w kościele - łzy znów paliły jej oczy. - Sallie, spójrz na mnie-stary prawnik delikatnie poklepał japo ramieniu. -Liczy się to, co jest w duszy człowieka, a nie pozory. Jesteś tak samo piękna w środku, jak na zewnątrz. Cotton o tym wiedział. Widział twoją dobroć. Ja też ją widzę. Musisz wierzyć w siebie i zostawić przeszłość za sobą. Nie twierdzę, że masz zapomnieć o swoich korzeniach i wszystkich złych rzeczach, które ci się zdarzyły. Przeszłaś przez to z pomocą Cottona. Teraz jesteś mu coś winna - musisz być tak dobra, jak tylko potrafisz. Nie oglądaj się za siebie. Cokolwiek się zdarzyło, to już historia. - Będę się bardziej starać. 34 - Dobrze. Chodź, Sallie, zobaczymy, jak posuwa się budowa kościoła pod wezwaniem Cottona Eastera. Słyszałem, że mają dziś instalować ławki. Witraże są tak piękne, że zaprze ci oddech z zachwytu. Jestem pewien, że kościół będzie pełen, gdy tylko zostanie otwarty. Pomyśl o przyszłości, Sallie. - Spróbuję, panie Waring. Ptak zaszeleścił nagle w gałęziach drzewa nad jej głową. Przez ułamek sekundy była pewna, że to Cotton. Zamarła w pół kroku, oczekując, że usłyszy dźwięczny odgłos dzwonka. Gdy nic się nie stało, oblała się gwałtownym rumieńcem. Poranne słońce spowiło ją złocistym welonem, podczas gdy cień zamknął się wokół Alvina Waringa. Później, gdy Sallie była już w drodze do domu, Alvin Waring mówił do pastora: - Przysięgam na moją matkę, widziałem aureolę wokół głowy Sallie Cole-man. To nie było złudzenie wywołane słońcem i nie miało nic wspólnego z tym, że moje oczy są stare i zmęczone. Widziałem ją. Była świetlista. Proszę mi wyjaśnić, ojcze, co właściwie widziałem? - Bóg kroczy tajemniczymi ścieżkami, panie Waring. Jeżeli widział pan to, o czym pan mówi, widocznie On chciał, żeby pan to zobaczył. Co chyba oznacza, że mogę oczekiwać pana wraz z panną Sallie w pierwszej ławce, gdy otworzymy już kościół. Proszę zaakceptować to, co pan zobaczył i opierać się na tym w dalszym życiu. Alvin Waring pomyślał, że głos pastora jest tajemniczy, jakby wiedział coś, czym nie miał ochoty się dzielić. Poczuł gęsią skórkę na ramionach. Cotton powtarzał nie raz, że Sallie Coleman była aniołem. Alvin próbował otrząsnąć się z tego nastroju idąc do auta. Czy to możliwe, żeby niespełna dwudziestoletnia śpiewaczka z baru i dziwka, jak sama o sobie powiedziała, była aniołem w przebraniu? Odchrząknął i zdecydował, że słońce musiało igrać z jego oczami. Spłynął na niego wszechogarniający smutek. Przez te kilka minut, kiedy wierzył, że Sallie Coleman jest aniołem, był naprawdę szczęśliwy. Teraz czuł się jak stary tetryk, którym naprawdę był. Jadąc do swojego biura, Alvin Waring dwa razy miał wrażenie, że słyszy dzwony. Za każdym razem spoglądał w bok, żeby sprawdzić, skąd dobiega dźwięk. Prychnął rozgoryczony. Jego uszy, podobnie jak wszelkie inne części ciała, zaczynały się psuć. W tej samej minucie miał już pewność, że gdyby diabeł usadowił się teraz na masce jego wozu i oferował mu młodość w zamian za duszę, prze-handlowałby jąbez namysłu. Z powodu Sallie Coleman. eci ^ioseph, j esteś pewien, że można mi powierzyć ten wehikuł? Jesteś pewien, że cjdam sobie radę? Co będzie, jeśli jakieś zwierzę przebiegnie przez drogę? Za bardzo się denerwuję. Nie lubię mieć tego czegoś na oczach. A co będzie, jeśli 35 ludzie zaczną się ze mnie śmiać? Nigdy nie widziałam, żeby kobieta prowadziła automobil. Mój Boże, a co zrobię, jeśli się zepsuje i będę musiała iść piechotą? Joseph uniósł ręce do góry w geście rozpaczy. - Powiedziała panienka przecież, że jest gotowa. To tylko maszyna. Ludzie są mądrzejsi od maszyn. Zwierzęta nie będą przebiegać przed samochodem -robi zbyt wiele hałasu, więc chowają
się, gdy go słyszą. Jeśli nie lubi panienka gogli, proszę je zdjąć, ale pył dostanie się panience do oczu i będą spuchnięte i obolałe. Nikt nie będzie się śmiał, raczej będą panience zazdrościć. Jeżeli samochód się popsuje, będzie panienka musiała iść piechotą. To bardzo proste, panienko Sallie. Proszę śpiewać podczas jazdy, czas będzie mijał szybciej. - Czy czułaby się panienka lepiej, gdybym też pojechała? - spytała Anna. - Oczywiście, że czułabym się lepiej, ale nie ma mowy. Muszę to zrobić sama. Jak inaczej przywiozę tu Su Li i jej brata? I pana Thorntona też. Joseph, powiedz mi jeszcze raz, co mam robić. Pięć minut później samochód podskakiwał pędząc z górki, a gorący pustynny wiatr wiał Sallie prosto w twarz. Zaczęła śpiewać, ale przestała niemal natychmiast, gdy usta wypełnił jej suchy piasek. Zresztą, i tak nie była w nastroju do śpiewania, za bardzo się denerwowała. Wierciła się niespokojnie na skórzanym siedzeniu. Co pomyśli sobie pan Philip Thornton na widok dziewiętnastoletniej dziewczyny, która ledwie umie czytać i pisać? Próbowała sobie wyobrazić jego spojrzenie, gdy okaże się, jak mało wie. Pan Waring nie mówił nic o wieku pana Thorntona, tylko tyle, że pochodzi z Bostonu. Ta magiczna nazwa była wszystkim, co zdołała usłyszeć Sallie. - Proszę go zatrudnić! - wydusiła natychmiast. Kilka godzin później, gdy światło słońca przegoniło już miękki mrok nocy, Sallie wj echała do miasta. Zaparkowała samochód przed centrum handlowym i o-trzepała ubranie, zdejmując gogle i kapelusz z szerokim rondem. Starając się po-wtykać za uszy nieposłuszne kosmyki włosów przeszła przez ulicę w kierunku chińskiej pralni. Su Li i Chue czekali na nią z czterema ciasno opakowanymi tobołkami u stóp. Skłonili się z szacunkiem, składając ręce na piersiach. Sallie uśmiechnęła się do nich. - MożemyodjeżdżaćJaktylkozabiorępanaThorntona-powiedziała. -Mam nadzieję, że nie boicie sięjechać po ciemku. Mam światła - dodała pospiesznie. -Dziś jest pierwszy dzień w mojej karierze kierowcy. Przypuszczam, że z czasem będę coraz lepsza. Boicie się? - dziewczynka i jej brat pokręcili głowami. - To dobrze. Możecie położyć swoje rzeczy w samochodzie. Pójdę teraz do hotelu i wrócę z panem Thorntonem. Odjeżdżamy za parę minut. Był naprawdę młody. Był też wyjątkowo wysoki i nieskazitelnie ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Twarz miał szczupłą, zwieńczoną delikatnie wygiętymi w łuk brwiami pod gęstą czupryną ciemnych, falujących włosów opadających aż na kołnierzyk. Były to niesforne włosy, mogła się tego domyśleć, trudno było ujarzmić je szczotką. Jednakże tym, co sprawiło, że nagle się 36 zachwiała, był jego młody wiek i ciemne oczy. Uśmiechnął się do niej, ukazując zęby bielsze od pereł w naszyjniku, który kupiła dla matki. Poczuła się nagle przestraszona i w jakiś sposób gorsza od tego wysokiego mężczyzny z niesfornymi włosami i anielskim uśmiechem. Onieśmielał ją. Ale miał dla niej pracować, co znaczyło, że będzie płacić mu pensję. To ona miała pieniądze, które dawały jej władzę i kontrolę. W końcu tak powiedział pan Waring. - Jestem Sallie Coleman. A pan jest zapewne panem Thorntonem. Mam nadzieję, że nie musiał pan długo czekać? - Ależ skąd. To moja ulubiona pora, gdy światło dnia ustępuje przed purpurowym wieczorem. Wszystko wydaje się bardziej delikatne i miękkie. Tak, jestem Philip Thornton. Proszę mówić do mnie Philip. Czy mam rozumieć, że zawiezie mnie pani do domu po ciemku? Sallie wzięła głęboki oddech. Wydaje mu się, że ona nie potrafi prowadzić samochodu w nocy? - Moim zdaniem, panie Thornton, może pan zaryzykować i zabrać się ze mną albo... pójść na piechotę. - Czyżbym panią uraził? Nie było to moim zamiarem, panno Coleman. Miałem na myśli, choć najwyraźniej nie zakomunikowałem tego właściwie, że osobiście nigdy nie widziałem kobiety prowadzącej automobil. Wyobrażam sobie, że jazda samochodemjest swego rodzaju wyczynem.
Prowadzenie samochodu w nocy, jak również sobie wyobrażam, musi być... wyjątkowym wyczynem. Jeśli o mnie chodzi, nie umiem prowadzić auta. Tak wiele słów. Wyczyn, komunikować, urazić - co u licha miało to znaczyć? Jego ton sugerował jednak, że jest mu przykro. Odwróciła się, żeby przejść przez ulicę. - To, że jestem kobietą, nie znaczy, że nie umiem robić rzeczy, które potrafią niektórzy mężczyźni. Może nauczę pana prowadzić - rzuciła przez ramię. - Raczej w to wątpię, panno Sallie. Nie mam za grosz mechanicznych inklinacji. A to co znaczy, do licha? - Proszę wsiadać -powiedziała szorstko. -Tojest SuLii jej bratChue. Ato jest pan Philip Thornton. Powoli i z namysłem Sallie założyła gogle i kapelusz z szerokim rondem. Włączyła reflektory. - I stało się światło! -powiedział jowialnie Philip. Sallie drgnęła. Czy ten człowiek nie miał za grosz rozumu? Oczywiście, że jest światło. Właśnie je włączyła. - Czy może pani jednocześnie konwersować i prowadzić tę maszynę? - zapytał Philip godzinę później. Sallie zesztywniała. Co znaczy "konwersować"? Najwyraźniej odpowiedź mogła brzmieć tylko "tak" lub "nie". Pomyślała, że "nie" jest bardziej prawdopodobne. Cisza wieczoru opadła na pasażerów samochodu. Może powinna była powiedzieć "tak". Cóż, teraz już za późno. Jeżeli popełniła błąd, będzie musiała to przecierpieć. 37 Wieczór był piękny - niebo usiane gwiazdami, powietrze ciepłe i aromatyczne. W tej właśnie chwili zdecydowała, że kocha pustynię i powietrze przesycone zapachem bylicy równie mocno, jak kochał je Cotton. Przyrzekła sobie, że nigdy, przenigdy nie zamieszka nigdzie indziej. Sallie pozwoliła sobie pomyśleć przez chwilę o mężczyźnie siedzącym koło niej. Czuć było od niego lekki zapach kamfory. Pan Waring powiedział, że to znakomity nauczyciel ze świetnymi referencjami. Te właśnie świetne referencje, jak również fakt, że zgodził się przyjechać do Las Vegas aż z Bostonu, sprawiały, że mógł zażądać bardzo wysokiej pensji. Oprócz tego, będzie miał u niej mieszkanie i wyżywienie za darmo. - Lepiej, żeby był pan tego wart, panie Thornton - wymamrotała Sallie pod nosem. Gwałtownie skręciła kierownicę, gdy królik śmignął w poprzek drogi. Pasażerami zarzuciło w bok, tak że całkiem zsunęli się z siedzeń. Philip Thornton roześmiał się i poprawił na swoim miejscu. Z tyłu Su Li i Chung trzymali się kurczowo siebie nawzajem. - Bardzo dobrze, panno Sallie - powiedział Thornton. - Też tak myślę. Nie miałam zamiaru uderzyć bezbronnego królika. Moje światła musiały go na chwilę oślepić. - Należy się pani aplauz za taką zręczność za kierownicą. Sallie usłyszała ślad uśmiechu w jego głosie. Wiedziała, co znaczy aplauz. Był jej udziałem każdego wieczoru, gdy śpiewała w barze. - Dziękuję. Czy teraz czuje się pan bezpiecznie? - Od początku tak się czułem - powiedział spokojnie Thornton. - Tu, na Zachodzie, wszystko jest inne. Moja wiedza pochodzi z książek. Doświadczenia takie jak to muszą zostać przeżyte osobiście. Bardzo dobrze się bawię. Jaki słodki miał głos. Głębszy niż u kobiety, ale nie tak twardy i szorstki jak męski. Zastanowiła się, skąd u niego taki głos. Prawdopodobnie to dlatego, że był wykształcony. - Myślę, że spodoba się panu mój dom. - Od dawna ma pani tę blaszankę? - zapytał Thornton. - Słucham?
- Tego fordzika, jak długo pani go ma? Czy trudno było nauczyć się go prowadzić? Jak szybko może jechać? - pytał. Sallie z trudem powstrzymała się przed dociśnięciem pedału gazu. Gdyby było jasno i gdyby lepiej znała drogę, pokazałaby mu najszybsząjazdę jego życia. - Joseph mówi, że wyciąga czterdzieści mil na godzinę. Nie wiem, czy to prawda. - Wyobrażam sobie, że tak. Ma cztery cylindry. Czy daleko jeszcze? - Kilka godzin. Słońce właśnie wschodzi. Pięknie to wygląda, prawda? Powinniśmy być w domu późnym rankiem. Jeśli jest pan zmęczony, może się pan zdrzemnąć. - Jestem zbyt podekscytowany, żeby spać. Nie chcę niczego przegapić. Już tego dnia, gdy otrzymałem depeszę pana Waringa, wiedziałem, że podejmę się tej pracy. Lubiłem uczyć w szkole, ale chciałem zobaczyć też inne zakątki kraju, a ta 38 posada daje mi taką możliwość. Któregoś dnia wrócę do Bostonu i będę kontynuował pracę jako nauczyciel. - Pan Waring powiedział, że bierze pan za to mnóstwo pieniędzy. Próbuje pan mnie wykorzystać dlatego, że jestem kobietą? - Dobry Boże, skąd przyszło to pani na myśl? - Thorntonowi zaparło dech. - Wiem, ile zarabiał pan w szkole, w której ostatnio pan uczył. Ode mnie żąda pan dwa razy tyle. Zapewniam też panu darmowe zamieszkanie i wyżywienie, no i zapłaciłam za pana przyjazd tutaj. - To prawda, że biorę od pani dwa razy tyle. Ale proszę nie zapominać o tym, z jak daleka musiałem tu przyjechać. Gdy zakończę pracę u pani, będę musiał wrócić. Na to nie dostanę pieniędzy. To, że pani prawnik zapłacił za mój bilet na pociąg było słuszne. To on mnie zatrudnił nie ubiegałem się o tę posadę. Jestem świetnym nauczycielem i mogłem pracować gdziekolwiek indziej. Bardzo poważnie traktuję swój zawód. Jestem cierpliwy i wyrozumiały, a przy tym szczery. Pracuję z panią i z nikim innym. To oznacza, że może pani liczyć na moją niepodzielną uwagę. Żadne z nas nie będzie musiało się martwić o to, że inny uczeń będzie domagał się poświęcenia mu mojego czasu. A kiedy już skończę i rozstaniemy się, będzie można o pani powiedzieć jedną z trzech rzeczy. - Jakich trzech rzeczy? - Będzie pani albo mądrzejsza ode mnie, równie mądra albo niemal tak mądra jak ja. - Gdyby miał się pan zakładać, panie Thornton, na którą możliwość by pan stawił? - spytała słodko Sallie. - Jeżeli jest pani tak zdeterminowana i zdolna do poświęceń, jak przedstawiał panią pan Waring, zaryzykowałbym postawienie na to, że będzie pani tak mądra jak ja. - Mam dużo zdrowego rozsądku, panie Thornton. - Można dużo dobrego powiedzieć o zdrowym rozsądku. Tej cechy bardzo mi brakuje. To dlatego, że moim życiem są książki. Nic nie zastąpi książkowej wiedzy. - I nic nie zastąpi zdrowego rozsądku - rzuciła Sallie. - Myślę, że oboje mamy rację. Być może pani będzie uczyć mnie zdrowego rozsądku, a ja będę uczył panią z książek. - Być może. Jak pan myśli, ile powinnam sobie za to policzyć? - Touche, panno Sallie. Sallie nie była pewna, co właściwie znaczyły jego ostatnie słowa, ale uśmiechnęła się w kierunku wschodzącego właśnie słońca. - Nigdy nie uwierzyłbym, że coś takiego jest możliwe - powiedział Philip wysiadając z forda. -Pani dom jest piękny. Właściwie piękny to za mało -jest po prostu wspaniały. Cóż to za zapach?
- Bylica. Może przejdzie się pan wokół i obejrzy wszystko z bliska. Anna i Joseph pokażą panu drogę do chatki. Przygotują też gorącą kąpiel i śniadanie. Jeżeli potrzebuje pan drzemki, to w porządku. Możemy zacząć lekcje jutro. 39 Sallie wiedziała dobrze, że wygląda jak obdartus, gdy wprowadziła Su Li i Chue do kuchni. Anna rozpromieniła się i objęła oboje. - Mówią trochę po angielsku. Możliwe, że będziesz musiała pokazywać im różne rzeczy zamiast wyjaśniać słowami. Su Li ma młodsze nogi, więc może pracować na piętrze. Nie obciążaj jej, Anno, bardzo cię proszę. Nie chcę, żeby pomyśleli sobie, że jestem poganiaczem niewolników. Mogą mieszkać w chatce obok pana Thorntona i jeść tutaj, w kuchni. Zadbaj o to, żeby zawsze mieli pod dostatkiem jedzenia. Lubią ryż. Pan Waring przywiózł dwie torby ryżu, kiedy był tu ostatnim razem. Spróbuj j ednak przekonać ich, żeby próbowali też innych rzeczy. Nie wydaje mi się, żeby zdrowo było jeść codziennie to samo. Mogą nie być przyzwyczajeni do trzech posiłków dziennie, więc oswajaj ich z tym powoli. Kiedy już się tu zadomowią, mam zamiar spytać pana Thorntona, czy w wolnym czasie nie mógłby uczyć ich angielskiego. - Zajmę się wszystkim, panienko Sallie. Proszę szybko wziąć kąpiel. Zmieniłam pościel na panienki łóżku i otworzyłam wszystkie okna. Dziś j est miły wietrzyk. Obudzę panienkę na kolację. Sallie uśmiechnęła się z wdzięcznością. Uściskała Su Li i Chue. Wskazała na Annę mówiąc: - Ona się o was zatroszczy. Dzisiejszy dzień jest po to, by wypoczywać. W moim domu nie będziecie pracować po szesnaście godzin dziennie. Kiedy pójdziecie wieczorem spać, będzie wam się chciało wstawać rano. Sallie ruszyła po schodach do swojego pokoju. Była zbyt zmęczona, by umyć włosy i wziąć kąpiel. Zrobiła to tylko dlatego, iż wiedziała, że będzie wyglądać lepiej, a chciała móc się pokazać na oczy panu Thorntonowi przy kolacj i. Spłuku-jąc z siebie mydliny zastanawiała się, jakiego koloru mogą być jego oczy. Najprawdopodobniej brązowe, jak u małego szczeniaka. Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Sallie spała głęboko jak kamień, dopóki Anna nie obudziła jej o piątej. Wyjrzała przez okno i zobaczyła Chue na klęczkach pielącego rabatki. Pół godziny później, ubrana w bladobłękitną suknię i z tej samej barwy wstążką we włosach, Sallie weszła dojadalnii zajęła miejsce u szczytu stołu. Ledwie usiadła, wszedł Philip Thornton. Był świeżo ogolony, w wygodnej koszuli rozpiętej pod szyją i schludnie wyprasowanych spodniach. - Dobry wieczór, panno Sallie. Mam nadzieję, że dobrze pani wypoczęła, bo ja z pewnością tak. Pani domjest przepiękny. Wychowywałem siew bardzo podobnym. Mam nadzieję, że któregoś dnia uda się pani przyjechać do Bostonu, żeby obejrzeć ogród botaniczny. Czy chciałaby pani kiedyś podróżować po kraju? - Nie sądzę. To jest teraz mój dom. Miałam... dom... kiedyś, ale był... okropny. Postanowiłam sobie, że jak tylko będę miała własny, nigdy go nie opuszczę. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym zmienić zdanie. Czy jutro zaczniemy lekcje? - Tak. Wszystko przygotowałem. Ale najpierw musimy porozmawiać. Może po posiłku usiądziemy w ogrodzie i powie mi pani to, co uważa, że powinienem wiedzieć. W lecie zawsze pijamy kawę w ogrodzie po obiedzie. To wspaniała tradycja. Czy pani też to robi? 40 - Po południu piję lemoniadę w ogrodzie. Czy tradycja to coś, co robi się codziennie? - W dużej mierze tak. - Pomyślę nad tym. Jak panu smakuje kolacja? - Jest pyszna. Nie sądzę, abym kiedykolwiek jadł tak smaczne mięso. - Czy w Bostonie jada się inaczej?
- Tak. Na ogół gotujemy potrawy zamiast je piec albo smażyć. W Bostonie robi się wyjątkowo smaczną pieczoną fasolę. Jest bardzo dobra. Ludzie przyzwyczajają się do jedzenia na jeden określony sposób. Z całąpewnościąjest to obfity posiłek, a nie podano jeszcze deseru. Co to znaczy obfity posiłek? Sallie spojrzała na stół. Rostbef, puree z ziemniaków, sos, kukurydza, żurawina, sałata posypana drobnymi kawałkami kruchego boczku, świeże herbatniki, masło i dżem truskawkowy. - Na deser jest ciasto czekoladowe. Lubię słodkości, zwłaszcza pałeczki lukrecji. - Naprawdę? Ja też. Mamy więc ze sobą coś wspólnego, panno Sallie. Lubię też wstawać wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca, żeby móc go podziwiać. Na ogół chodzę spać wcześnie. A pani ma jakieś szczególne preferencje? Mogłaby mieć, gdyby rozumiała co to takiego. - Wstaję wcześnie. To dla mnie duża ulga wiedzieć, że udało mi się przetrwać noc. Ludzie umierają w nocy - to mnie przeraża. Kładę się również wcześnie. - Z biegiem czasu odkryjemy w sobie inne wspólne cechy. Wspaniale jest dowiadywać się nowych rzeczy o innych. Uczymy się przez zadawanie pytań. Proszę nigdy nie bać się zadawania pytań, panno Sallie. Według tej samej zasady, jeżeli zapytam panią o coś, a pani nie zechce odpowiadać, proszę po prostu powiedzieć mi o tym. Zrozumiem. Jego oczy miały kolor ciasta czekoladowego upieczonego przez Annę. Delikatne, ciepłe oczy. - Czy coś się stało? - Nie. Czemu pan pyta? - Patrzyła pani na mnie, jakby chciała o coś zapytać, a potem zmieniła pani zdanie. - Myślałam po prostu, że pana oczy mają kolor ciasta czekoladowego. Philip odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Jego śmiech był jednym z najprzyjemniejszych dźwięków, jakie Sallie kiedykolwiek słyszała. - Mam zamiar potraktować to jako komplement. - Bo też tak pan powinien to traktować - rzuciła Sallie. - Pani oczy mają barwę nieba w jasny, słoneczny dzień. Czy kiedykolwiek widziała pani dzwonki? Moja matka hodowała je w ogrodzie. Miały dokładnie taki sam kolor, jak pani oczy. Sallie zarumieniła się. - Dziękuję. - Ciasto czekoladowe i dzwonki. Niesamowita kombinacja - powiedział Philip przekornym tonem. 41 Później, w ogrodzie, Sallie powiedziała: - To chyba moja ulubiona pora dnia. Dzień się skończył, zjedliśmy kolację, słońce zaraz zajdzie i ciemność wieczoru nas przytuli. Moja mama zawsze tak mówiła, kiedy bałam się ciemności. Trzeba ciężko pracować w ciągu dnia, żeby docenić uczucie zmęczenia, kiedy noc nas przytula. Czy to brzmi dla pana... dziwnie? - Wcale nie. Ja też bałem się ciemności w dzieciństwie. Miałem ołowianego żołnierzyka, którego stawiałem na podłodze przy drzwiach, żeby mnie pilnował. Nazwałem go Iwan. Ciągle go mam. Jeśli kiedyś będę miał syna, dam mu Iwana, jeśli będzie się bał ciemności. - Czasami chciałabym móc spojrzeć w przyszłość i zobaczyć, co mi się przydarzy powiedziała Sallie. - Ja nie chcę wiedzieć - odrzekł Philip. - Powiedziałam - czasami. Nie zawsze. - Życie byłoby bardzo nudne, gdybyśmy w każdej chwili wiedzieli, czego oczekiwać. To była prawda. Nie wiedziała co odpowiedzieć, więc tylko skinęła głową na zgodę.
- Jeżeli mogę zapytać, panno Sallie, jak to się stało, że zdobyła pani taką fortunę? Pan Waring powiedział, że jest pani najbogatszą kobietą w całym stanie, a może i w kilku sąsiednich stanach. Sallie przypomniała sobie słowa Cottona Eastera: "Nie ma potrzeby, żebyś komukolwiek mówiła o swoich sekretach. Jeśli to zrobisz, twoja przeszłość wróci i będzie cię prześladować". - Odziedziczyłam swój majątek. Pan Waring zajmuje się prawną stroną moich interesów. Myślę, że źle zrobił mówiąc panu, że jestem bogata. To nie powinno obchodzić ani pana, ani kogokolwiek innego. - Przepraszam - powiedział Philip. - Proszę, niech pani się nie gniewa. Pan Waring nie przyszedł do mnie mówiąc: "Sallie Coleman jest bogata". Raczej sugerował to, a ja wyciągnąłem własne wnioski. Nie zrobił nic złego. Z pewnością nie zdradził żadnych sekretów. Proszę przyjąć moje przeprosiny. Nie miałem prawa zadawać tak osobistego pytania. I proszę pamiętać o tym, co powiedziałem: jeżeli pytam panią o coś, a pani nie chce odpowiadać, nie musi pani tego robić. Trzeba było powiedzieć mi, żebym pilnował własnego nosa. - Tak, powinnam była tak zrobić. Nie lubię być niegrzeczna. - Nie gniewa się pani na mnie? - Nie. Proszę mi powiedzieć, od czego jutro zaczniemy. Co zrobimy najpierw? Jak długo potrwa, zanim będę mogła przeczytać gazetę? - Nie sądzę, żeby miało to trwać długo. Chęć nauki to połowa sukcesu. - Teraz mamy lipiec. Czy myśli pan, że nauczę się czytać i pisać, powiedzmy, do Bożego Narodzenia? Philip patrzył na swoją uczennicę w przyćmionym świetle wczesnego wieczoru. W ciągu swego krótkiego życia nigdy nie widział tak intensywnego, pytającego spojrzenia, nigdy nie słyszał tak żałosnej prośby. 42 - Wszystko zależy od pani i ode mnie. Mój czas należy do pani. Jeżeli będzie pani zdeterminowana i skłonna do poświęceń, myślę, że do świąt nauczy się pani czytać "Strażnika Newady". Może nawet wcześniej. Postaram się, aby nasze lekcje były jak najbardziej interesujące, ale musimy współpracować. A teraz sugeruję, żebyśmy pospacerowali po tym pięknym ogrodzie i strawili naszą pyszną kolację. Czy zna pani nazwy drzew? - Nie. - A kwiatów? - Nie. Nazywam je po prostu roślinkami. Moja mama zawsze mówiła, że kwiaty to roślinki. - Czy wie pani, jak działa studnia artezyjska? Mógłbym to wyjaśnić, a może woli pani poczekać, aż nasze lekcje będąbardziej zaawansowane? To skomplikowany proces. - Studnia mnie nie interesuje. Może mi pan opowiedzieć później. Pan Wa-ring powiedział, że nikt inny nie ma takiej studni. - Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego. Potrzeba tu ogromnej pracy inżynierów, geologów, jak również odpowiednich formacji skalnych. Cały proces jest bardzo kosztowny. Jestem zaskoczony, że ma pani taką studnię. Te kwiaty zostały posadzone w bardzo przemyślany sposób, z dużą precyzją. Zastanawiam się, czy ogrodu nie projektował profesjonalny architekt zieleni. Wszystkie barwy doskonale się uzupełniają. Tak, ten ogród został bardzo uważnie rozplanowany. Myślę, że spędzi tu pani wiele szczęśliwych chwil. Osobiście nie mogę sobie wyobrazić milszego miejsca dla naszych lekcji. Sallie wzruszyła ramionami. - Chyba już się położę, panie Thornton. Na ogół jem śniadanie o szóstej. Możemy zacząć lekcje zaraz potem. Bardzo miło spacerowało mi się z panem. Dobranoc. Studnie artezyjskie, inżynierowie, geolodzy, architekci zieleni, projektowanie ogrodów. Czuła się tak niedouczona, że miała ochotę się rozpłakać. Gdy tylko oczyprzestałyjąpalić, Sallie wyprostowała się. Cottonmówiłjej kiedyś, że wszystko jest możliwe.
Miała zamiar pójść do domu i przygotować się do snu, ale zamiast tego usiadła na małej, kamiennej ławce. Patrząc na ogród w półmroku wczesnego wieczoru i gwiazdy zaczynające już mrugać na niebie Sallie pomyślała, że znajduje się w jednym z najpiękniejszych miejsc na całym świecie. Poczuła delikatny aromat kwiatu, którego nazwy nie znała. Któregoś dnia zapyta Josepha, co to za kwiat. Sallie spojrzała w górę, w bezkresne niebo żałując, że nie może widzieć tego, co znajduje się za migającymi gwiazdami. Czuła sięjak dziecko, które potrzebuje rozmowy z matką- najlepszą przyjaciółką. - Martwię się, mamo. W towarzystwie Philipa czuj ę się gorsza - powiedziała, a jej głos był ledwie szeptem w ciemności. - Wiem że jesteś w niebie i możesz mnie tylko słyszeć. Będę ciężko pracować. Będę odrabiać lekcje do późna w nocy. Wiem, że nigdy nie nauczę się wszystkiego jak Philip, ale mogę sprawić, że nie będzie zbyt lekko zarabiał swoich pieniędzy. Cotton kiedyś mi to wytłumaczył. 43 Rozumiesz, mamo, on się nie spodziewa, że będę uczyła się naprawdę szybko. Mam zamiar go przechytrzyć. Będzie musiał naprawdę pędzić, żeby mnie dogonić. On chyba nie wie, nie rozumie zupełnie, jak bardzo potrzebuję wykształcenia. Będę tu przychodzić codziennie wieczorem przed pójściem spać i opowiadać ci, jak mi idzie nauka. Bardzo byłabym zadowolona, mamo, gdybyś szepnęła Bogu do ucha, że jestem Mu bardzo wdzięczna za całe dobro, którym mnie obdarzył. Jeżeli zobaczysz Cottona, powiedz mu to samo. Och, mamo, chciałabym mieć pewność, że mnie słyszysz. Chciałabym wiedzieć, jak jest w niebie. Chciałabym tyle rzeczy. A teraz już idę. Dobranoc. W swoim pokoju z oknem wychodzącym na ogród Philip Thornton patrzył na młodą dziewczynę siedzącą na ławce. Wyglądała, jakby mówiła coś patrząc w niebo. Była piękna i taka młoda! Gdyby mieszkała w Bostonie, węszyłby za nią każdy nadający się na męża elegant. Mogłaby już nawet być zamężna i mieć dzieci. Ta myśl sprawiła, że jego serce zaczęło łomotać, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nagle zapragnął zrzucić buty i skarpetki, wybiec do ogrodu i złapać Sallie za rękę. Biegaliby wokół jak małe dzieci, gdy się bawią. Nie wiedział skąd, ale miał pewność, że Sallie nigdy nie miała okazji bawić się w dzieciństwie. Philip pomyślał o swoim dzieciństwie, przyjaciołach i domu. W porównaniu z Sallie był bogaty i nawet o tym nie wiedział. Poczuł gniew. To nie było w porządku. Skromne pochodzenie Sallie - a domyślał się, że musiało być bardzo skromne - będzie ciążyło na niej przez całe życie. Nie była typem człowieka, który zapomina o czymkolwiek. Wszystkie pieniądze świata nie mogły zatrzeć pamięci o latach, kiedy Sallie musiała znosić biedę i poniżenie. Poprosił Boga, aby pozwolił mu być kimś, kto odmieni na lepsze życie Sallie Coleman. Chciał być człowiekiem, który wygna smutek i przygnębienie z jej spojrzenia. Chciał sprawić, żeby te oczy w kolorze dzwonków zaczęły się iskrzyć. Fala ciepła przepłynęła przez jego ciało. O czym on myśli? Znał Sallie Coleman niecałe dwa dni. Był nauczycielem, a ona jego uczennicą. I tak już pozostanie. Na razie. Sallie tańczyła po pokoju z oczyma błyszczącymi z podniecenia. Wreszcie, po raz pierwszy w życiu, miała pójść do szkoły. Jedyna rzecz jakiej żałowała, to że nie będzie to prawdziwa klasa. Cotton powiedział jej, jak zachowywać się w szkole i czego powinna oczekiwać, jeśli kiedyś zdecyduje, że chce do jakiejś pójść. Teraz, dzięki Cottonowi, mogła to zrobić. Przechadzając się po pokoju i klaszcząc w dłonie Sallie przystanęła na chwilę, żeby przyjrzeć się swojemu szkolnemu mundurkowi. Na łóżku leżała granatowa spódnica, śnieżnobiała bluzka z długimi rękawami i maleńką kokardką przy szyi, ciemne buty i grube, białe pończochy. Na białej bluzce czerwieniła się 44 jasna wstążka do włosów. Sallie tyle razy przymierzała swoje nowe ubranie w ciągu ostatnich dwóch dni, że Anna musiała trzy razy odprasowywać zagnie-cenia.
Była gotowa. Niemal gotowa. Sallie popatrzyła na zegar. Za dziesięć minut północ. Powinna być w łóżku już dawno temu, ale i tak nie umiałaby zasnąć. Mogłaby jeszcze raz rzucić okiem na prowizoryczną salę do nauki, którą Joseph przygotował na jej prośbę. Powiedziała mu, czego chce i, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się meble. Dzięki Alvinowi Waringowi. O nic nie prosiła. Chciała i dostawała wszystko, czego zapragnęła. Takie to było proste. Boso i w koszuli nocnej, która falowała za nią w rytm kroków, Sallie przemknęła w dół do pustej sypialni, która teraz miała być jej klasą. Ostrożnie otworzyła drzwi i weszła do środka. Przy świetle księżyca zobaczyła, że wszystko było na miejscu: wielka tablica przybita do ściany, osobne biurko, przy którym miała siedzieć i biurko z krzesłem dla pana Thorntona bezpośrednio pod tablicą. Otwarte pudełka z kredą, poj emnik pełen ołówków i piór, butelki z atramentem, sterty bloczków do notatek i trzy pudełka gumek do ścierania. Zamówiła o wiele więcej, niż było potrzeba. Nie jedna, ale aż sześć linijek stało na baczność niczym żołnierze w oddzielnym skórzanym pojemniku. Potarła dłońmi błyszczącą powierzchnię biurka wyobrażając sobie chwilę, gdy Philip Thornton powie jej, żeby usiadła. Drżała ze zniecierpliwienia. Chęć napisania swojego imienia na tablicy była tak silna, że Sallie podeszła do biurka i wzięła kawałek kredy. Podniosła ją do nosa, żeby poczuć zapach suchej bieli. Był cudowny. W drzwiach odwróciła się, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na swojąklasę. Po jutrzejszym dniu już nigdy więcej nie będzie ignorantką, a jej życie nie będzie już takie samo. Będzie coraz lepsze i lepsze, a kiedyś może stanie się naprawdę cudowne. Sallie cicho zamknęła drzwi. - Dziękuję ci, Cotton. Dziękuję Ci, Boże - szeptała. - Przyrzekam, że nauczę się wszystkiego, czego można się nauczyć, choćby miało mnie to zabić. Mówię do Ciebie, Boże, bo Cotton nie może mnie usłyszeć. Więc powiedz mu, że ja, Sallie Coleman, to przyrzekam. Powiedz mu także dobranoc. Błękitnoszary świt roztaczał wokół lawendowe cienie, gdy Sallie obudziła się i ubrała. Su Li niosąca tacę ze śniadaniem, zapukała lekko do drzwi, gdy Sallie właśnie kończyła wplatać czerwoną wstążkę we włosy. Nie chciała jeść, wypiła tylko trochę kawy. Kiedy Sallie weszła do klasy, miała wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy jej z piersi. Omiotła wszystko jednym szybkim spojrzeniem: Philipa Thorntona, litery napisane już na tablicy, notes i ołówek na jej biurku. Zawahała się, gdy dostrzegła cień złośliwego rozbawienia na twarzy nauczyciela. Ciemny rumieniec zabarwił jej szyję i policzki. Sallie zrozumiała, że jest źle ubrana. Philip Thornton oczekiwał, że zobaczy modnie ubraną młodą 45 damę, za którą ją do tej pory uważał. Czyżby jej strój uczennicy był pomyłką? Trzeba nadrabiać bezczelnością. Cholernie podobał jej się ten strój. Od dawna czekała na tę chwilę i nie pozwoli Philipowi Thorntonowi nic popsuć. Wszystko, o czym musiała pamiętać to fakt, że to ona jemu płaci pensję. - Dzień dobry panie Thornton. - Dzień dobry, panno Sallie. Czy mogę powiedzieć, że wygląda pani bardzo... odpowiednio. - Może pan, ale to będzie cholerne kłamstwo i oboje o tym wiemy. - Ja... co? - Jest pan tu, żeby mnie uczyć. Niech pan zaczyna. - Proszę usiąść, panno Sallie - Philip Thornton zarumienił się po jej słowach. - Jak pani widzi, napisałem na tablicy moje imię. Chciałbym, żeby napisała pani swoje imię pod moim. Chcę także, aby napisała pani miesiąc, dzień i rok jaki mamy obecnie. Proszę to zrobić zarówno
drukowanymi jak i pisanymi literami. Chciałbym przekonać się, na ile zaawansowana jest pani umiejętność pisania. Z purpurową twarzą i na uginających się nogach Sallie podeszła do tablicy. Czuła zapach swojego strachu, nowej tablicy i nieciekawy zapach kredy, kiedy ją podniosła. Wyprostowała ramiona i zacisnęła zęby. Drukowanymi literami napisała swoje imię. Litery miały różną wielkość, "A" i "N" w jej nazwisku pochylały się do dołu. Potrzebowała liniowanego papieru. Odwróciła się. - To wszystko, na co mnie stać, panie Thornton. Potrafię trochę czytać, jeżeli litery są drukowane, ale nie umiem czytać ręcznego pisma. Nie umiem napisać miesiąca i dnia. - Dopiero startujemy, panno Sallie - powiedział Philip. - Rozumiem teraz, że musimy zacząć od samych podstaw. Pani notes ma linie. Najpierw napiszemy cały alfabet, czyli dwadzieścia sześć liter. Wszystkie litery oprócz początkowej będą miały tę samą wielkość. Dwie strony z każdą literą. Kiedy pani skończy, postawię stopień. Jeżeli praca będzie dobra, znaczek będzie czerwony, jeśli zła -zielony. Jeżeli w którymś momencie wręczy mi pani celującą pracę, dostanie pani złotą gwiazdkę. Bardzo skąpo rozdaję gwiazdki, więc proszę nie liczyć na zdobycie zbyt wielu. - Ile ich pan ma, panie Thornton? - Około tuzina. Dlaczego pani pyta? - Myślę, że powinien pan zamówić więcej. Czekam na litery. Musi pan napisać je dla mnie na tablicy. - Oczywiście. Przepraszam. Teraz piszę datę. Na każdej kartce powinna pani napisać datę, swoje imię i nazwisko. Dziś jest dwudziesty szósty lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku. Proszę napisać imię drukowanymi literami na górze kartki w ten sposób, potem poniżej datę. Sprawdzę te kartki wieczorem i oddam pani rano. Czy akceptuje to pani, panno Sallie? - Tak. Chociaż trochę mnie to martwi - wymamrotała Sallie z głową pochyloną nad swoim zadaniem. Philip, odwrócony twarzą do tablicy, uśmiechnął się. Zanotował w pamięci, żeby napisać do swojego starszego brata, również nauczyciela, i poprosić go o przy46 słanie pudełka złotych gwiazdek. Chciałby bardzo wiedzieć jak to możliwe, że tak piękna, bogata kobieta mogła być tak niedouczona. Była dziewiąta, gdy Sallie zebrała swoje kartki i wręczyła Philipowi. - Czy teraz będą liczby? - Tak. Od jeden do dziesięciu. Dwie kartki na każdą cyfrę. Imię i data na każdej kartce. Zrobimy przerwę, kiedy pani skończy. - Nie jestem dzieckiem, panie Thornton. Nie potrzebuję przerwy. Wolę pracować dalej. O dziesiątej Su Li przyniesie nam herbatę i kawę. - Takie są reguły, panno Sallie. - To nie jest prawdziwa szkoła, panie Thornton. Pan udziela mi lekcji w domu. Mam dziewiętnaście lat. Pańskie reguły nie obowiązująna moim terenie. Tutaj ja jestem prawem i mówię, że nie będzie przerwy - powiedziała krótko, pisząc pracowicie cyfry na kartce. Philip uderzył linijką w blat swojego biurka. - Panno Sallie, proszę na mnie spojrzeć. Musimy coś sobie wyjaśnić. W tym pokoju to ja jestem szefem. Jestem nauczycielem. Nie będę znosił napadów złego humoru, łez ani kobiecych sztuczek. Ponadto, nie obchodzi mnie pani bogactwo. Zawsze będzie mnie pani traktować z szacunkiem, a ja będę okazywał pani taki sam szacunek. Nie pozwolę pani w żadnych okolicznościach dyktować mi, co mam robić. Czy wyrażam sięjasno? Jeśli tak, zrobimy dwudziestominutowąprzerwę o dziesiątej, gdy Su Li przyniesie nam kawę i herbatę. Proszę odpowiedzieć.
Patrzył zmieszany na emocje pojawiające się na twarzy Sallie: złość, strach, poniżenie, pokora. Miał ochotę odgryźć sobie język za to, że choć przez chwilę sprawił dziewczynie przykrość. Mimo to, wytrzymał jej wzrok, aż spuściła głowę. - Widziałam pana minę, gdy weszłam do pokoju dziś rano, panie Thornton. Wtedy nie okazał mi pan szacunku. Był pan zbity z tropu moim wyglądem. Poznałam to po pana wyrazie twarzy. Jak pan dobrze wie, nigdy nie chodziłam do szkoły. Jeżeli mam ochotę ubierać się jak uczennica, będę się tak ubierać ponieważ jestem uczennicą. Ta pana przerwa to głupia reguła, ale jeżeli tak właśnie robi się w prawdziwej szkole, to nie mam innego wyjścia, prawda? Czy pan rozumie, panie Thornton? Jeżeli tak, proszę pozwolić mi dokończyć pracę. W tym pokoju będę pana słuchać, ale tylko w tym pokoju. - To uczciwy układ. - Jasne. Cholernie uczciwy - powiedziała Sallie pod nosem. - Panno Sallie, dama nigdy nie używa przekleństw - powiedział spokojnie Philip. - Ta dama używa - gumka przedarła kartkę. - Niech pan spojrzy, co przez pana zrobiłam! - Sama pani podarła tę kartkę. To nie szorowanie podłogi, gumki używa się delikatnie. Jak już powiedziałem, dama nigdy nie przeklina. Wybór należy do pani, panno Sallie. Reszta poranka minęła spokojnie. Nauczyciel i uczennica wyszli do jadalni na lekki posiłek. Gdy tylko Philip złożył serwetkę, Sallie zerwała się z krzesła i była już w drodze do klasy. 47 - Chcę czytać dziś po południu - powiedziała. - Czytania nie ma w moich dzisiejszych planach. Będziemy przyporządkowywać słowa. Będę pokazywać pani obrazki. Pod obrazkiem będzie słowo, czasem kilka słów. Powie mi pani, co j est na obrazkach. Zbadamy to, a potem zapisze pani słowa na kartce. Przerobimy w ten sposób cały alfabet. Ile kartek będzie pani potrzebować, panno Sallie? - Dwudziestu sześciu. A co będziemy robić potem? - To samo zrobimy z liczbami. Jeżeli będzie pani w przyszłości obracać dużymi sumami pieniędzy, będzie to dla pani bardzo ważne. Mam zamiar mierzyć czas stoperem. To jest istotne nie dla pani, tylko dla mnie. Muszę wiedzieć, czy powinienem zwolnić, czy zwiększyć tempo. Start! O wpół do piątej Philip zebrał kartki w jeden stosik. - To wszystko na dziś, panno Sallie. Jutro zaczniemy od tego, na czym teraz skończyliśmy. - Wciąż jeszcze mamy przed sobą kilka godzin dziennego światła. Myślałam, że popracujemy do kolacji. Ja chcę pracować do kolacji. Płacę panu mnóstwo pieniędzy, panie Thornton, i chciałbym coś z tego mieć. Oczywiście, jeśli jest pan zbyt zmęczony, żeby kontynuować, mogę posiedzieć tu sama i... i robić inne rzeczy. To znaczy, panie Thornton, że nigdzie nie idę. Pan może iść, gdzie chce. - Jeżeli jeszcze raz powie pani do mnie "panie Thornton" takim tonem, wyjadę stąd natychmiast. Szkoła kończy się o czwartej trzydzieści. Proszę tu siedzieć, jeśli pani chce. Nie zbuduje się Rzymu w jeden dzień. - Co to znaczy? - Może pani tu siedzieć i próbować się domyśleć albo pójść ze mną do ogrodu i tam wszystko wyjaśnię. Jest wiele rzeczy, których mogę panią nauczyć poza tym pokojem. Chciałbym pani poczytać trochę poezji, trochę literatury, opowiedzieć o zwierzętach. Chciałbym podzielić się moim doświadczeniem, rzeczami, których nauczyłem się w czasie studiów poza murami szkoły. Pani edukacja powinna być wszechstronna. Na przykład, wiem, że lubi pani śpiewać. Słyszałem, jak śpiewała pani "Biedną Butterfly" zeszłego wieczoru. Chciałbym wiedzieć, jak poznała pani tę pieśń. Tak więc, pani też może mnie czegoś nauczyć. A propos, ma pani piękny głos. Twarz Sallie wykrzywiła siew przekornym grymasie. Spojrzała w dół na swój notatnik, na ołówki z tępymi końcami. Oczy bolały ją od patrzenia na gumki, z których zostały już tylko małe kawałeczki. Czy jutro na jej kartkach będą zielone znaczki? Cotton zawsze mówił, żeby nie robić sobie na złość tylko po to, aby dokuczyć innym. Mądry człowiek zawsze wraca do walki innego
dnia. Gdyby Cotton tu był, powiedziałby... co mógłby powiedzieć? Czyżby właśnie odbywała się próba sił między nią i Philipem Thorntonem? Jeżeli tak, nie była równym mu przeciwnikiem. Na razie. Sallie postukała tępym ołówkiem w biurko. Pomyślała o władzy, pieniądzach, kontroli. Zanim wstała z krzesła, dodała w myślach jeszcze jedno słowo do tej listy: wykształcenie. Jeżeli nie pójdzie spać przed północą, będzie miała całe cztery 48 godziny na powtórzenie lekcji we własnym pokoju. Ta myśl sprawiła, że uśmiechnęła się do siebie. Jeszcze pokaże Philipowi Thorntonowi. Będzie musiał kupić trzy pudełka złotych gwiazdek. W ciągu następnych kilku tygodni, które zamieniły się w miesiące, między nauczycielem i uczennicą trwało przyjacielskie, choć niepewne zawieszenie broni. Gdy Philip patrzył podejrzliwie na Sallie zaskoczony jej nadzwyczajnymi postępami w ciągu tego czasu, ona uśmiechała się tylko i czekała na kolejną złotą gwiazdkę. Jedenaście dni przed Bożym Narodzeniem Philip wstrzymał lekcje. - Szkoła zostaje zamknięta. Zrobiłaś niesamowite postępy i jestem z ciebie bardzo dumny. Nie tylko zasługujesz na tę przerwę. Potrzebujesz jej - powiedział jowialnie. - Czas przygotować się do świąt. Jestem pewien, że będziesz chciała udekorować dom, a to wymaga czasu. Powiedziałaś, że chcesz mieć święta jak w Bostonie. - Ale... - Szkoła j est zamknięta, Sallie. Szkoły zawsze zamyka się na święta. Żadnych książek, żadnych ołówków, żadnych lekcji. Wznowimy zajęcia po Nowym Roku. - Dobrze, Philipie - Sallie uśmiechnęła się, starając się przypomnieć sobie, kiedy nauczyciel i uczennica zaczęli mówić sobie po imieniu. - Co powinniśmy zrobić najpierw? - Myślę, że powinniśmy pojechać do miasta. Chciałbym kupić prezenty dla Anny, Josepha, Su Li i Chue. Chcę też znaleźć pudełko cygar dla pana Waringa. Gdyby nie on, nie byłoby mnie teraz tutaj. - Miałam zamiar kupić mu nową fajkę i trochę tytoniu. Lubi palić fajkę, kiedy prowadzi auto. Widziałam wiele razy, jak to robi. - Może jeszcze raz spróbujesz to powiedzieć, Sallie? - Powiedziałeś przecież, że szkoła jest zamknięta na święta. Żadnych więcej lekcji. - Tak powiedziałem i rzeczywiście szkoła jest zamknięta. Ale jeśli nie będziesz ćwiczyła tego, czego cię uczę, to jaki jest sens mojej pracy? Nie byłbym dobrym nauczycielem, gdybym nie poprawiał twojej wymowy. - Masz absolutną rację, Philipie. Kiedy chcesz jechać do miasta? Czy mogłabym coś zasugerować? - Mogłabyś -uśmiechnął się Philip. - Sugeruję, żebyśmy zostali w moim domu w mieście tak długo, jak będzie trzeba, żeby zrobić zakupy. Zabierzemy ze sobą Su Li. Chcę też spędzić jeden wieczór w salonie bingo. Klienci spodziewają się, że będę się tam pojawiać od czasu do czasu. Chciałabym także pójść do kościoła w niedzielę. Czy się zgadzasz? - W pełni. Wyjedźmy wcześnie, przed świtem. - Mam zamiar powiedzieć Su Li, żeby zapytała którąś z kuzynek, czy nie chciałaby podjąć pracy gospodyni w moim miejskim domu, żeby utrzymywać go w czystości. Nie znoszę zatęchłej pościeli. 4 - Królowa Vegas - Nie chcesz już mieszkać w mieście, prawda? - Nie, nie chcę- Może kiedyś jeszcze zmienię zdanie. Jestem zadowolona, że tu jestem i robię to, co robię. Mam w salonie bingo dobrych pracowników, więc nie muszę się martwić o moje małe kasyno. Nigdy nie zamierzam z niego zrezygnować. Mogłabym otworzyć drugie, jeśli będzie trzeba. Dom w mieście jest po prostu wygodny. Stąd do miasta jest daleko, nawet samochodem, no
i czasem tęsknię za przyjaciółmi. Lubię chodzić do kościoła w niedzielę. Moje życie wkrótce się ustatkuje, a kiedy to się stanie, chciałabym być gotowa, żeby... móc podejmować ważne decyzje. - Masz prawidłowe podejście, Sallie. To dobry moment, żeby cię pochwalić. Na ogół oszczędnie wyrażam uznanie. Muszę najpierw być zupełnie pewien, że jest zasłużone. Ale ty naprawdę dobrze sobie radzisz, Sallie. Tego, co czuję widząc twoje poświęcenie, nie można nazwać po prostu dumą. Pracowałaś bardzo dzielnie. Jesteś dobra we wszystkich przedmiotach, ale celujesz w matematyce. Z początku byłem zaskoczony, ale potem zacząłem się nad tym zastanawiać. Powiedziałaś, że pan Easter rozpoczął lekcj e z tobą od liczb, a potem uczył cię trochę czytania i pisania. Liczby to coś, od czego zaczęłaś. Byłaś tym autentycznie zainteresowana, bo miałaś do czynienia z pieniędzmi - zachichotał. - Teraz masz o wiele więcej pieniędzy i fundamentalną rzeczą jest, abyś nauczyła się dbać o swoją fortunę i chronić ją. Nie polegaj na innych ludziach, Sallie, nie licz, że zrobią to za ciebie. Przez cały czas musisz wiedzieć, na czym stoisz, jeśli chodzi o twoje finanse. - Kiedy dojdziemy do tego tematu? - Zaczniemy mówić trochę o finansach w przyszłym roku po przerwie wielkanocnej, jeżeli nadal będziesz robić takie postępy jak do tej pory. - Cały rok! - krzyknęła Sallie z przerażeniem. - Chcesz zrobić wszystko należycie, czy wolisz dyletancki kurs? Jeżeli nie rozumiesz tego, co robisz, możesz popełnić kosztowną pomyłkę, na której stracisz tysiące dolarów. Czy tego właśnie chcesz? Zrozum też, że w żadnym razie nie jestem finansistą. Znam się na rynku giełdowym i wiem trochę o inwestowaniu, nie jestem jednak autorytetem. Może będziesz chciała, żeby pan Waring zatrudnił kogoś innego, kto pomoże ci w tej konkretnej dziedzinie. Ale nie musimy myśleć o tym akurat teraz. Mamy wakacje. - Dobrze, Philipie. - Umyjmy ręce i zobaczmy, co Anna zrobiła na kolację. Jeśli nie jesteś zbyt zmęczona, moglibyśmy potem zagrać w warcaby. Bez oszukiwania! - Philipie, dama nie oszukuje w żadnego rodzaju grach. - Ty oszukujesz! Złapałem cię na tym trzy razy z rzędu! - W taki sposób gram. To nie było oszukiwanie. Po prostu zmieniłam zdanie. - Sama widzisz! O tym właśnie mówię. Próbowałem cię nauczyć właściwego sposobu gry, ale nie miałaś cierpliwości. O nie, myślałaś, że możesz wszystko zrobić po swojemu. Ale twój sposób był zły i oszukiwałaś. - To nie było zamierzone. - Czy taka będzie twoja odpowiedź, gdy zrobisz duży błąd na giełdzie? Po tym, jak stracisz swoje pieniądze? 50 - Nie mam ochoty o tym mówić, Philipie. - To dobrze, bojateżnie mam ochoty o tym mówić. Musisz natomiast o tym pomyśleć. Chcę, żebyś robiła wszystko jak należy. Wiem, że masz swoje przekonania i opinie, ale jeśli są one błędne, co ci wtedy zostaje? - Ostatnie słowo, Philipie. Zobaczymy się przy kolacji. Było późno, a noc była mroźna. Może zjadł zbyt wiele na kolację, albo właśnie zaczynało się wczesnozimowe przeziębienie. To, że stał boso przy oknie i gapił się w okno sypialni Sallie Coleman z pewnością w niczym mu nie pomagało. Ogień w kominku przygasł już dawno, a on nie dołożył drew. Zrobił to teraz, ale wciąż myślał o Sallie i jej oświetlonym oknie. Był niemal pewien, że wciąż się uczy, mimo że przyrzekła mu, że nie będzie tego robić. Obsesja Sallie na punkcie nauki i jej niesamowite postępy zaskakiwały go od samego początku. Kiedy w końcu zorientował się, że przeciągała naukę do późna w nocy obywając się zaledwie paroma godzinami snu, próbował wszystkiego, żeby zwolnić tępo, ale nie zgadzała się na żadne zabawne pogawędki i rysowanie karykatur.
- Philipie, j esteś tu, żeby mnie uczyć, a ja po to, żeby się nauczyć. Nie rysuj obrazków, żeby pokazać, jak według ciebie wyglądam. To mnie wcale nie bawi. Tracimy tylko czas. Nagle pomyślał, że to bardzo ważne żeby sprawdzić, czy Sallie złamała obietnicę i uczy się w nocy. Zignorował chłód wieczoru, zebrał się i wyszedł z chaty. Wiedział dobrze, gdzie Joseph trzyma drabiny. Kiedy cicho przystawiał drabinę do ściany domu, czuł się jak złodziej albo podglądacz. Trzęsąc się z zimna wdrapał się po szczeblach, aż był w stanie zajrzeć do pokoju. Zobaczył Sallie drzemiącą z głową opartą na zgiętym ramieniu. Zezując w bok mógł dostrzec, że uczyła się lekcji, które miały zacząć się po Nowym Roku. Według jego obliczeń, była w swoim pokoju od kolacji, co znaczyło, że uczyła się od sześciu godzin. Chęć rozbicia szyby pięścią była tak silna, że Philip przygryzł dolną wargę aż do krwi. Tak naprawdę, chciał tylko otworzyć okno, wśliznąć się do środka, wziąć Sallie w ramiona i powiedzieć j ej... co właściwie? Że się w niej zakochał, że martwi się o jej zdrowie? Powiedziałaby mu bez ogródek, żeby pilnował własnego nosa. Mogłaby się nawet roześmiać swoim cudownym, dźwięczącym śmiechem, który sprawiał, że po karku przebiegały mu dreszcze. Tak wiele razy chciał jej powiedzieć różne rzeczy, ale jej lodowaty wzrok mówił: "To tylko interesy. Chcę, żebyś mnie uczył i nic poza tym". Jak mógł się o nią troszczyć? Miała pewnie więcej pieniędzy niż król Midas. Mogła wydać więcej na sukienkę, niż on zarabiał przez cztery miesiące. Jęknął na tę myśl, a j ego zziębnięta stopa zsunęła się ze szczebla. Kiedy spadał na ziemię, a drabina przewracała się tuż za nim, usłyszał jeszcze krzyk Sallie. O, do diabła, tyle tylko zdążył pomyśleć zanim uderzył w krzewy otaczające dom. Kilka chwil później Sallie, Su Li i Chue stali nad nim otuleni w narzucone pospiesznie koce. - Philip!-krzyknęłaSallie. 51 - Złamałaś obietnicę - burknął Philip, oburzony, że złapano go na szpiegowaniu pracodawczyni. - Nie zrobiłeś sobie krzywdy? Szpiegowałeś mnie, Philipie Thornton! To podłe! Wiedziałam, że pewnego dnia zacznę używać tego słowa. Powinnam natychmiast cię zwolnić. Stał już na własnych nogach, chociaż trochę jeszcze drżał. - Może powinnaś! Dałaś mi słowo. To tylko dowód, że nie mogę ci ufać. Mogę spakować walizki i wynieść się stąd w ciągu godziny. I oszczędzę ci pytania, jak mam zamiar dotrzeć do miasta: pójdę pieszo. Możesz przesłać mojąpen-sję panu Waringowi - wzburzony chciał pomaszerować do chaty dumnym krokiem, ale ból w kostce sprawił, że mógł tylko kuśtykać. - Zabierz Philipa do domu, Chue, żebyśmy mogli obejrzeć jego kostkę-powiedziała Sallie. Jeżeli ma zamiar iść piechotą do miasta, będzie musiał mieć ciasno obandażowaną nogę. To długa droga. Dobry Boże, czy rzeczywiście powiedziała coś takiego? Co zrobiłaby bez Philipa? Ufała mu. Dobrze się ze sobą dogadywali. Nigdy nie stroił sobie z niej żartów, nigdy nie dawał jej odczuć, że jest od niego gorsza. Jak poradziłaby sobie z innym nauczycielem? A co by było, gdyby trafiła jej się zgryźliwa i niecierpliwa starsza dama? Philip miał anielską cierpliwość. W ciepłej kuchni krzątała się Su Li grzejąc wodę i mieszając składniki do okładów, podczas gdy Chue umieścił Philipa na jednym z krzeseł. Popatrzył na Sallie w oczekiwaniu na dalsze instrukcje. - Co powinniśmy zrobić, Philipie? - zapytała. W końcu to on był nauczycielem. - Na początek dobre byłyby przeprosiny. Skręciłem sobie kostkę, to wszystko. Trzeba jątylko ciasno owinąć. Prawdopodobnie kości będą mnie boleć przez kilka dni. Opuszczę twoją posiadłość, jak tylko moja kostka zostanie zabandażowana. - Ale powiedziałeś, że jeśli przeproszę... - Powiedziałem, że byłoby to dobre na początek. Nie powiedziałem, że zostanę. Nie mogę ci już więcej zaufać. Ile razy mówiłem, że obietnica lub dane słowo jest miarą wartości człowieka? Zignorowałaś najważniejszą lekcję w życiu, Sallie Coleman.
Sallie była wstrząśnięta. Rzeczywiście, mówił to wiele razy. Nie chciała, żeby odszedł. Wyczekiwała zawsze z niecierpliwością ranka, kiedy spotka go przy śniadaniu. Uwielbiała spędzać z nim całe dnie, lubiła widzieć, jak jego oczy zwężają się w uśmiechu, kiedy dobrze wykonała jakieś zadanie. - Przykro mi, Philipie. - Nie, nie jest ci przykro. "Przykro mi" to dla ciebie tylko wyrażenie. Zastanawiasz się, czy łzy sprawią, że zmienię zdanie. No cóż, nie zmienię, więc daruj sobie. - Czemu jesteś dla mnie taki okrutny? Bo chyba się w tobie zakochuję - pomyślał. - Nie jestem okrutny. Chcesz tylko wierzyć, że jestem. To, co właśnie się stało, to lekcja, jaką ci dałem. Miałaś okazję wykorzystać ją w życiu i oblałaś egzamin. Najwyraźniej nie jestem aż takim znów dobrym nauczycielem. 52 - Och, to nieprawda, Philipie. Jesteś najlepszym nauczycielem. Tak dużo się od ciebie nauczyłam. Jest mi przykro, naprawdę przykro, że nie zdałam egzaminu. Wiem, że masz rację. Ja się myliłam. To tylko... - Nie chcę słuchać usprawiedliwień, Sallie. - Więc czego, u diabła, chcesz? Chcę, żebyś zanurzyła dłonie w moje włosy, żebyś mnie całowała i szeptała mi do ucha słodkie słówka, które tylko my oboje zrozumiemy, marzył. - Chcę, żebyś powiedziała mi, co zrobiłaś źle. Powiedzenie tego to jedna rzecz, a zrozumienie, co zrobiłaś - druga. Damy nie przeklinają. - Nigdy nie twierdziłam, że jestem jakąś cholerną damą. To ty nalegasz, żeby mnie tak nazywać. Mam w nosie bycie damą. Proszę to rozumieć dosłownie, panie Thornton. Zrobiłam źle, ponieważ obiecałam, że przerwę naukę. Nie dotrzymałam tej obietnicy. To było złe i nie powinnam była tego robić. Myślałam... chciałam... robić postępy, żeby... znać materiał, kiedy zaczniemy znów lekcje i żebyś... chciałam, żebyś był ze mnie dumny. Lubię, kiedy mówisz, że dobrze sobie radzę. Naprawdę jest mi przykro. Nie zrobię tego więcej, Philipie. Nigdy, przenigdy nie złamię danej ci obietnicy. Ani żadnej innej. Philip uśmiechnął się ze zmęczeniem. - To wystarczy. - Więc zostaniesz? - Sallie poczuła taką ulgę, że zrobiło jej się słabo. - A czy mogę uwierzyć w tę obietnicę? - Tak, Philipie. - Więc, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pokuśtykam do domu i położę się spać. - Nie odejdziesz w środku nocy, prawda? - Teraz jest środek nocy, Sallie, obiecuję ci, nie odejdę. Mojemu słowu możesz wierzyć. Łzy zalśniły w oczach Sallie. Nie była w stanie nic powiedzieć, więc tylko przytaknęła. Patrzyła, jak Chue pomaga Philipowi przejść krótką drogę do chaty. Będąc już na górze, w swoim pokoju, Sallie rozebrała się przed pójściem do łóżka. Łzy cały czas spływałyjej po policzkach. Wytarłaje rękawem koszuli nocnej . Trzęsąc się podeszła do biurka. Popatrzyła na otwartą książkę, na stertę podręczników i zeszytów leżących w rogu biurka. Pojemnik z ołówkami i długopisami gapił się na nią niczym pojedyncze oko wroga. Pociągając nosem zamknęła książkę i położyła ją na szczycie sterty. Zebrała zeszyty i bloczki do notatek. Na koniec podsunęła krzesło pod biurko. Nie usiądzie na nim ani nie otworzy książki, póki Philip nie powie, że czas wznowić lekcje. Sallie pomyślała o Philipie i o tym, jak bardzo polubiła go w ciągu niemal pięciu miesięcy zajęć. Kochany, łagodny Philip zawsze miał uśmiech na twarzy, nawet, gdyjej praca pozostawiała wiele do życzenia. Tak wiele razy uśmiechał siei mówił: "Spróbujmy zrobić tojeszcze raz, Sallie". Potem uśmiechał sięznowui pocieszał ją mówiąc: "Możliwe, że nie wyjaśniłem tego wystarczająco
dobrze" - albo coś w tym rodzaju. Odpłaciła mu za dobroć i łagodność ignorowaniem jego poleceń. Miał rację mówiąc, że potrzebna jej była przerwa. Miał rację we wszystkim. 53 Wdrapała się na łóżko, ale sen nie nadchodził. Wciąż myślała o Philipie. Serce załomotało jej w piersi, gdy przypomniała sobie, jak się czuła, kiedy Philip zagroził, że wyjedzie. Czy to możliwe, żeby zakochała się w Philipie Thorntonie? Rano założyła wełnianą suknię w kolorze dojrzałej żurawiny. Wiedziała, że wygląda modnie, zwłaszcza mając na sobie pasujące do sukienki buty i torebkę. Philip zauważy to na pewno - zawsze prawił jej komplementy, kiedy była ładnie uczesana albo zakładała nową sukienkę. Ubrała się w długi, wełniany płaszcz z futrzanym kołnierzem i mankietami. Wcięcie w pasie podkreślało smukłość jej talii. W świetle lamp płaszcz miał barwę polerowanej miedzi. Wetknęła do kieszeni miękkie, skórzane rękawiczki dopasowane kolorem do płaszcza. Su Li krzątała się po kuchni robiąc kawę. Sallie widziała też naleśniki smażące się na patelni. Słoik z dżemem jeżynowym stał na środku stołu obok pojemnika z masłem, które miało barwę wiosennych żonkili. Kawa pachniała niebiańsko. - Miałam zamiar sama zrobić sobie śniadanie, Su Li. Musisz przygotować się do drogi. Nie sądzę, żeby pan Thornton z nami pojechał. Sallie podeszła do okna, żeby rzucić okiem na chatkę Philipa. Wszystkie okna były ciemne. Miała ochotę się rozpłakać. Patrzyła na swój pełny talerz, na gęsty syrop, którym Su Li polewała naleśniki. Straciła nagle apetyt. - Panienka jeść - powiedziała stanowczo Su Li. Sallie odkroiła porcję naleśnika, a potem zrobiła to jeszcze raz, tym razem elegancko, tak jak uczył ją Philip. Zmusiła się do tego, żeby jeść zgrabnie, dokładnie według instrukcji Philipa. Co on takiego powiedział? A tak, damy zawsze odchodzą od stołu z nie do końca wypełnionym żołądkiem. "Nie ta dama" - taka była jej odpowiedź. Wyjaśniła to potem mówiąc, że nigdy, przenigdy nie chce więcej być głodna. Jeżeli miało to znaczyć, że nie będzie damą, to trudno. Odsunęła od siebie talerz. - Zostaw zmywanie Annie, Su Li. Ubierz się ciepło, ranek jest bardzo zimny. Su Li wskazała na grubą pikowaną kurtkę wiszącą obok woreczka z jej rzeczami. - Kupię ci długi płaszcz, żeby nie marzły ci nogi. Chciałabyś, Su Li? - Chcieć bardzo, panienko. Czas jechać. - Tak, czas już na nas. - Przesunąwszy swoje krzesło w lewo Sallie mogła wyjrzeć przez okno kuchni. Widok był taki sam jak wcześniej. Ani j ednego światełka w oknach Philipa. - Panienka ładna - powiedziała Su Li, gdy Sallie nałożyła na swoje blond loki obrębiony futerkiem kapelusz w kolorze miedzi. - Dziękuję, Su Li. Myślę, że kupię ci czerwony płaszcz. Przy twoich ciemnych włosach będziesz wyglądać cudownie w czerwonym. A do tego czerwony kapelusz. Su Li uśmiechnęła się szeroko. Na zewnątrz Sallie kilka razy wydmuchnęła z ust kłęby zamarzającego powietrza. Roześmiała się, gdy Su Li próbowała ją naśladować. - Wsiadaj, Su Li. Otul sobie nogi kocem. Gotowa? - Gotowa - powiedziała Su Li. 54 Sallie wycofała auto z szopy. Włączyła przednie światła. Przeszywający blask wydobył z mroku sylwetkę Philipa Thorntona. Machnął laską i krzyknął: - Mam nadzieję, że miałaś zamiar na mnie zatrąbić. Jak wiesz, jestem trochę niedysponowany. - Philip! Jak to wspaniale, że jedziesz. Bo jedziesz, prawda? -rzuciła Sallie jednym tchem.
- Przecież obiecałem, pamiętasz? Poza tym cała wycieczka była moim pomysłem. Oczywiście, że jadę. Czy wolno mi wspomnieć, że obie panie wyglądacie wyjątkowo ślicznie tego ranka? - Możesz - roześmiała się Sallie. - Wsiadaj! Jedziemy na przedświąteczne zakupy! Nigdy przedtem nie robiłam zakupów przed Bożym Narodzeniem. Pięć minut później Sallie na chwilę oderwała wzrok od drogi, żeby spojrzeć na Philipa. - Philipie, przepraszam... - Sallie, przepraszam... Sallie wydawało się, że dostrzegła coś dziwnego w oczach Philipa. Coś, czego nie widziała nigdy przedtem. Coś cudownego, co chciałaby oglądać jak najczęściej . Fala ciepła powoli przepłynęła przez jej ciało, kiedy znów utkwiła wzrok w drodze przed sobą. Philip poprawił się na skórzanym siedzeniu. Co oznaczało to palące spojrzenie, jakie właśnie zauważył u Sallie Coleman? Z pewnością nie była to złość. Zamrugał gwałtownie, gdy przez myśl przeszło mu słowo: namiętność. Wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale po raz pierwszy w życiu słowa go zawiodły. Sallie uśmiechnęła się. W j ej świecie znów wszystko było na swoim miej scu. Chciała zerknąć na Philipa jeszcze raz, znów zobaczyć to dziwne spojrzenie, przekonać się, czy rzeczywiście znaczyło to, co myślała, że znaczyło. Zamiast tego, skupiła się na drodze. Wiele rzeczy mogło zdarzyć się podczas świąt. 8UL 924 głos Philipa Thorntona był energiczny i bezosobowy. - Napisz na kartce datę - dziś j est poniedziałek, siódmy stycznia tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku - powiedział lodowatym tonem. Sallie była zaskoczona takim traktowaniem przez nauczyciela. Napięcie było niemal wyczuwalne. Czyżby zrobiła coś złego? Co za głupia myśl. Philip pojechał do miasta dzień po Bożym Narodzeniu i wrócił dopiero wczoraj późnym wieczorem. Ostatni raz widziała go przy świątecznym obiedzie. Tego dnia pocałował j ą pod j emiołą. - Nie można usprawiedliwić złych manier, panie Thornton. Powtarzasz mi to przynajmniej raz w tygodniu. Mogłeś mnie zawiadomić o swoim wyjeździe. 55 Zdaję sobie sprawę, że potrzebujesz czasu dla siebie. Wystarczyłby krótki liścik. Wiesz, że teraz umiem już czytać - Sallie spuściła oczy i zaczęła pisać. - Masz całkowitą rację, nie ma wytłumaczenia dla złych manier. Przepraszam. - Myślę, że te przeprosiny znaczyłyby więcej, gdybyś umiał nadać im bardziej szczere brzmienie. "Przepraszam" to tylko wyrażenie, którego wielu ludzi używa, kiedy jest im wygodnie. Czy nie są to pańskie słowa, panie Thornton? - Znów masz całkowitą rację. Ale w tej chwili to najlepsze przeprosiny, na jakie mnie stać. - Nie są wystarczająco dobre. Powinieneś świecić przykładem. Gdybym to ja była nauczycielem, odebrałabym ci wszystkie złote gwiazdki. Philip zbladł. - Napiszesz krótkie opowiadanie na temat znaczenia świąt Bożego Narodzenia. Będę oceniał nie tylko treść, ale i charakter pisma oraz interpunkcję. Zwracaj uwagę na przecinki. Kiedy skończysz, przejdź do Nowego Roku, opisz swoje aspiracje i sprecyzuj cele na obecny rok. Opowiadanie ma mieć pięćset słów. Zaczynaj. Zobaczył, jak jej oczy napełniają się łzami, zanim pochyliła głowę nad kartkę. Wiedział, że dostanie celujące wypracowanie warte może nawet dwóch złotych gwiazdek. Po wakacjach nie będzie go już potrzebowała. Jeszcze sześć miesięcy spędzi w tym domu, a potem wróci do Bostonu.
Philip pomyślał o ostatnim tygodniu spędzonym w mieście, o godzinach, jakie przesiedział w salonie bingo słuchając pracowników rozpływających się nad zaletami Sallie, a także złośliwych opowieści, na których powtarzanie nalegali goście, żeby go oświecić. Którejś nocy usłyszał siedem różnych wersji na temat tego, jak i dlaczego Sallie zdobyła swoje niesamowite bogactwo - a żadna z nich nie była dla niego przyjemna. Tamtej nocy wałęsał się po ulicach na mrozie, aż w końcu dotarł do domu publicznego Rudej Ruby. Tylko niejasno pamiętał to, co było potem. Jedyna rzecz, jakiej był pewien, to że został u Rudej Ruby przez cztery dni. Ostatniej nocy przyśnił mu się koszmar o gromadzie tłustych kobiet z wielkimi piersiami, które wparadowały do jego pokoju. Posiadł je wszystkie. A przynajmniej tak twierdziła Ruda Ruby, gdy przy wyjściu zażądała od niego zapłaty. Zdaniem większej części miasta Sallie Coleman była dziwką. Według ludzi, którzy naprawdę ją znali, była pełną wigoru świętą. I żadna z tych opinii tak naprawdę nie powinna go obchodzić. Za mniej niż sześć miesięcy odjedzie stąd i Sallie Coleman będzie tylko wspomnieniem. Wiele dałby, żeby się dowiedzieć co w tej chwili o nim myślała. Czy był dla niej tylko nauczycielem? Czy czuła ten sam pociąg co on? Zgubił go tamten pocałunek pod jemiołą. - Chciałbym znowu cię pocałować, Sallie. Teraz, w tej właśnie chwili -rozpaczliwie wydusił z siebie Philip. Powiedział jej o swojej wizycie w mieście i o tym, czego się dowiedział, nawet o tym, ile zapłacił Rudej Ruby. - Sallie, czy te wszystkie historie są prawdziwe? Jeśli tak, to nie mam nic przeciwko temu. Chcę tylko wiedzieć. Muszę wiedzieć. Zakochałem się w tobie. 56 Nie wiem, co ty czujesz, ale to też muszę wiedzieć. Jestem gotów ożenić się z tobą, jeśli mnie zechcesz. - O Boże, czyżby właśnie się oświadczył? Sądząc z wyglądu Sallie, rzeczywiście to zrobił. Twarz i szyja paliły go i piekły. Jednak stał z nogami wrośniętymi w ziemię, jednym udem i biordem opierając się o biurko, bo nagle zmiękły mu kolana. Sallie przestała pisać. Słowa Cottona brzmiały w jej uszach niczym ryk burzy. - Moja przeszłość lub to, co za nią uważasz, jest wyłącznie moją sprawą -odpowiedziała Philipowi. - Możesz wierzyć, w co tylko masz ochotę. Nie będę zaprzeczać niczemu z tego, co powiedziałeś, ani o tym dyskutować. Nie pytałam nigdy o twoją przeszłość i nie będę. Muszę powiedzieć, że czuję się zawiedziona, że poszedłeś do Rudej Ruby. Gdybyś się mnie poradził, zarekomendowałabym siedzibę Beaunell Starr. Ruby cię obrabowała. Zamilkła na chwilę, po czym wypaliła: - Nie sądzę, żebym cię kochała, ale bardzo cię lubię. Co będzie, jeśli się pobierzemy, a ja nigdy cię nie pokocham? Albo jeśli nie będziemy do siebie pasować.. . w łóżku? Pomyślałeś o tym? - Dziewczyny u Rudej Ruby nie skarżyły się na mnie - wydusił Philip. - Płacą im za to, żeby się nie skarżyły - powiedziała Sallie. - Muszę przemyśleć sprawę do jutra. - Sprawiasz, że brzmi to j ak zawieranie umowy handlowej. Po prostu poprosiłem cię o rękę. Odpowiedź jest prosta: tak lub nie. - Philipie Thornton, powiedziałeś mi, że nic nie jest tylko czarne albo tylko białe. Powiedziałeś, że zawsze są jakieś odcienie szarości i podejmując decyzje trzeba opierać się na faktach. Tutaj jest tak samo. Czyż nie? - To jest kwestia serca, emocji. To nie interesy. Czy zależy ci na mnie wystarczająco, żeby mnie poślubić i być matką moich dzieci? - Nie wiem. Muszę się nad tym zastanowić. Komplikujesz mi życie, Philipie. Małżeństwo nie należy do rzeczy, które planowałam. Chciałabym kiedyś wyjść za mąż i mieć dzieci, ale "kiedyś" nie znaczy "właśnie teraz". Czy wciąż chcesz mnie pocałować? Jeśli tak, to pozwalam. - Skończ wypracowanie, Sallie.
- Jesteś zdenerwowany, prawda? Spójrz na to z innej strony. Jakim byłabym człowiekiem, gdybym nie postępowała z tobą w pełni uczciwie? Pocałunek pod jemiołą był bardzo miły. Marzyłam o nim. Waham się, Philipie, czy pytać cię o to, ale jednak muszę. Czy powinnam wspomnieć o twoich oświadczynach i o tym, co czuję, w moim wypracowaniu na temat aspiracji i celów na najbliższy rok? - Rób, co uważasz za stosowne. Nigdy nie cenzurowałem twoich wypraco-wań. Mogłem co najwyżej coś proponować, ale nie posunąłbym się do niczego więcej. Marnujesz czas przeznaczony na pisanie, Sallie. - Nie mówiłeś, że czas jest ograniczony. - Czas zawsze jest ograniczony. Nie zmuszaj mnie do użycia zielonego ołówka. - Nie jesteś niezastąpiony, Philipie Thornton - burknęła Sallie. 57 - Ani ty, Sallie Coleman. Pisz! I nie trudź się dawaniem mi odpowiedzi jutro rano. Nie chcę jej słyszeć. - Touche, Philipie. Już piszę. A jeśli chodzi o moją odpowiedź, brzmiałaby: nigdy w życiu. Jesteś moim cholernym nauczycielem, więc zachowuj się jak nauczyciel zamiast dąsać się niczym mały chłopiec. Philip patrzył na pochyloną głowę Sallie, na j ej złociste loki wijące się wokół uszu. Niczego nie pragnął tak bardzo, jak wziąć ją w ramiona, gładzić po włosach i szeptać jej do ucha. Odwrócił wzrok, ale to nie pomogło. Philip uderzył pięścią w biurko. Sallie uniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. - Chcesz cholernego nauczyciela? Znalazłaś sobie najlepszego przeklętego nauczyciela, jakiego mogłaś. Oddawaj wypracowanie. Już! -wrzasnął, a jego głos poniósł się echem aż na korytarz i po schodach na parter. Sallie wcisnęła swoje niedokończone wypracowanie w dłoń Philipa. Sekundę później zerwała się z krzesła i już była przy jego biurku, sięgając po zielony ołówek. - Proszę bardzo, oto pański ołówek. Żeby wszystko było jasne, panie Thorn-ton, to ostatni zielony znaczek, jaki mi pan kiedykolwiek postawi. Myliłam się, nazywając cię małym chłopcem. Jesteś osłem! - A ty dziwką! - odrzucił Philip. Ledwo usłyszał własne słowa, zapragnął odgryźć sobie język. Był tak zrozpaczony, że nie spostrzegł, kiedy Sallie wstała z krzesła i opuściła pokój. Jak to możliwe, że powiedział coś tak okrutnego i poniżającego? Chęć wybuchnięcia płaczem była tak silna, że musiał pięściami przycisnąć oczy. Siedząc z zaciśniętymi mocno powiekami przegapił powrót Sallie. - Panie Thornton, j eśli chce pan wznowić lekcj ę, to j estem gotowa. Chciałabym myśleć, że oboje jesteśmy na tyle dorośli, że pominiemy milczeniem ten... niezręczny incydent. Może wyjdę teraz z pokoju, potem wrócę i zaczniemy od początku. Będziemy udawać, że jest siódma rano. Zgodzimy sienie dyskutować o naszych wybuchach. Zgadza się pan? Philip nie był w stanie się odezwać, więc skinął tylko głową. Sallie wyszła, wróciła chwilę potem i usiadła na swoim miejscu. Patrzyła na nauczyciela wyczekująco. Philip wręczył jej kartkę: - Pół godziny, Sallie. Nie wracali w rozmowach do styczniowego incydentu, ale najgorsze już się stało. Philip uparł się jeść posiłki w kuchni, sam prał sobie ubrania i sprzątał domek. Sallie z kolei pracowała ciężej niż kiedykolwiek, często obywając się zaledwie trzema godzinami snu. Czekała na słowa aprobaty, złote gwiazdki, zachętę, ale nic takiego nie nadchodziło. Powoli mijały tygodnie i miesiące. Nim Sallie się spostrzegła, był już czerwiec, niemal lato. Któregoś jasnego, słonecznego ranka Philip wręczył jej oprawioną broszurę. 58
- To twój egzamin końcowy, Sallie. Masz na jego napisanie cały dzisiejszy i jutrzejszy dzień. Ocenię go jutro wieczorem. W środę wyjeżdżam do Bostonu. Ten egzamin to dla ciebie punkt honoru. Jadę do miasta zająć się przygotowaniami do podróży. Wiem, że sobie poradzisz, ale i tak życzę ci powodzenia. Pamiętaj, żeby robić przerwy. Sallie miała zbyt ściśnięte gardło, by cokolwiek powiedzieć. Skinęła głową i rzuciła Philipowi nieszczęśliwe spojrzenie. - Przy tym egzaminie nie ma limitu czasu. Masz całe dwa dni. Nie spiesz się, pomyśl nad każdym pytaniem i spróbuj nie zużyć całej gumki. Zobaczymy się jutro wieczorem. Jeśli w biurze telegraficznym będąjakieś depesze, przywiozę je ze sobą. Sallie znów skinęła głową. Wybuchnęła płaczem, gdy tylko drzwi zamknęły się za Philipem. Pomknęła do okna by zobaczyć, jak mężczyzna przechodzi przez podwórze do swojej chatki. Naprawdę chciał w środę wrócić do Bostonu. Przez wszystkie te miesiące zabraniała sobie myśleć o tej chwili, woląc wyobrażać sobie, że Philip zawsze będzie przy niej, wciąż ucząc ją nowych rzeczy. A teraz wręczył jej końcowy egzamin. Potem odejdzie z jej życia i wróci do Bostonu, gdzie wszystkie panie miały nieskazitelną reputację. Sallie płakała widząc, jak Philip wita się z Chue a potem wsiada do samochodu. Ostatnie pięć miesięcy odbiły się zarówno na jej zdrowiu, jak i psychice. Pracowała ciężko, żeby mieć pewność, że nie zasłuży nawet na jeden zielony znaczek. Jeśli Philip mówił prawdę, jej obecne wykształcenie było równoznaczne z ukończeniem szkoły średniej. Broszura z testami na środku jej biurka wydawała się spoglądać na nią podejrzliwie. Nie mogła zmusić się do jej otworzenia, i nie wiedziała dlaczego. Co zrobi Philip, jeśli obleje test? Czy zostałby, gdyby oblała z premedytacją? Czy czułby się za to odpowiedzialny? Może pomyślałby, że zawiódł jako nauczyciel? Zdecydowała, że może jej pomóc krótka, dwudziestominutowa drzemka. Przekonała samą siebie, że skoro nie ma limitu czasu, będzie się lepiej czuła po krótkim śnie. Wstając z krzesła nie tknęła książki z testami. Może w końcu w ogóle nie przystąpi do tego przeklętego egzaminu. Sallie rzuciła się na łóżko i przymknęła oczy. Zapadła w sen natychmiast i nie obudziła się, aż popołudnie zaczęło zbliżać się ku końcowi. Odświeżona, otworzyła książkę, przeczytała polecenie i znów ją zamknęła. Mocno zacisnęła powieki nie rozumiejąc dziwnej energii, jaka przez nią przepływała. Miała wrażenie, jakby była w stanie zrobić wszystko. Nigdy wcześniej nie czuła się tak rześko. Wiedziała, że adrenalina krąży w jej żyłach w niespotykanej dotąd ilości. Znów otworzyła książkę i uniosła ołówek. Cztery godziny później Sallie zamknęła książkę z pytaniami. Nie sprawdziła swoich wyników - nie było takiej potrzeby. Znała wszystkie odpowiedzi. Dzięki Bogu za wszystkie notatki, które robiła w ciągu roku. Philip już dawno temu powiedział: "Najtępszy ołówek jest lepszy od najostrzejszej pamięci". Oczywiście, wtedy nie rozumiała, co miał na myśli. Teraz już wiedziała. Uniosła głowę na widok Su Li stojącej w drzwiach. 59 - Skończyłam, Su Li. - Test bardzo trudny, panienko? - Bardzo. Pan Thornton wcale mnie nie oszczędzał. Myślę, że odpowiedziałam dobrze na wszystkie pytania. Nie będę wcale zaskoczona, jeśli druga część testu okaże się jeszcze trudniejsza. Su Li patrzyła, jak Sallie przechodzi przez pokój i kładzie książkę z testami na biurku Philipa. Kiedy się odwróciła, Su Li wyciągnęła do niej rękę, w której trzymała wysoką szklankę. W środku był okropnie wyglądający ciemny napój. - Panienka wypić i iść do łóżka. Ja położyć okład na oczy i masować szyję i głowę. Sallie zrobiła, jak jej kazano, zbyt zmęczona, żeby dyskutować.
Śnieżnobiałe zasłony tańczyły na porannym wietrze, gdy Sallie obudziła się następnego dnia. Przeciągnęła się leniwie. Przez chwilę leżała i zastanawiała się, jak się czuje. Czuła się wspaniale i umierała z głodu. Miała jeszcze drugą część egzaminu do napisania. Na palcach weszła do łazienki i zaparło jej dech, gdy zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Jej oczy iskrzyły się, a policzki były lekko zaróżowione. - Su Li! - zawołała. Su Li pojawiła się przy niej chwilę później. - Panienka bardzo głodna? - Bardzo głodna, tak. Wielkie śniadanie. Naleśniki, jajka, bekon, tosty z dżemem i dużo masła. Wielka szklanka jabłecznika i ogromna filiżanka z kawą i mnóstwem śmietanki. Zejdę, gdy tylko się wykąpię. W wannie pełnej piany dobry humor Sallie minął. Mogła być piękna jak wiosenny kwiat, ale to i tak niczego nie zmieni. Philip wyjeżdża. Sallie siedziała w ogrodzie z dłońmi złożonymi na kolanach. Nienawidziła siedzieć tak samotnie cichym wieczorem. Philip powinien już być z powrotem. Wmawiała sobie, że sienie martwi, ale martwiła się. Niepokoiła się o wyniki testu, o wyjazd Philipa, o swoją przyszłość. Robiła, co mogła, żeby się uspokoić: oddychała głęboko i słuchała radosnego śpiewu nocnych ptaków i cykania świerszczy. W miarę jak otaczały ją pogłębiające się lawendowe cienie zmierzchu, Sallie poczuła się nieco lepiej. Popatrzyła na procesję biedronek, okrążającą jej but. Czy biedronki miały jakiś cel? Czy wiedziały, dokąd idą? Czemu miało służyć okrążanie jej buta? Zastanowiła się, czy Philip mógłbyjej odpowiedzieć. Zanotowała w pamięci, że ma go o to zapytać, a potem przypomniała sobie, że Philip wyjeżdża. Mimo że przez ostatnie pięć miesięcy zachowywali się wobec siebie jak uprzejmi nieznajomi, będzie zanim strasznie tęsknić. Wiedziała, że Philip wciąż ją kocha. Utrzymywał uprzejmy, zawodowy dystans, ale mogła odczytać prawdziwe uczucia w jego oczach. Cotton powiedział kiedyś, że oczy nigdy nie kłamią. Teraz, gdy jej edukacja niemal się zakończyła, będzie musiała przenieść się z powrotem do miasta i zająć interesami. Może założy własną bibliotekę - gdyby chciała, mogłaby po powrocie do miasta kupić wszystkie książki, jakie kiedykol60 wiek napisano. Musiała też zadecydować, czy zatrudni jakiegoś finansistę, żeby pomógł jej zrozumieć rynek papierów wartościowych. Czas, żeby jej fortuna zaczęła zarabiać pieniądze. Zapaliło się światło na tylnej werandzie i w tej samej chwili usłyszała warkot silnika. Ostrożnie, żeby nie skrzywdzić biedronek, Sallie przesunęła nogę. Poszła w kierunku domu powoli, żeby nie wyglądać na zaniepokojoną. Zobaczyła go przy schodach. Chciała, żeby jej serce zabiło szybciej na jego widok, ale nic się nie stało. Chciała czuć potrzebę pobiegnięcia za nim po schodach, błagania, żeby nie wyjeżdżał, ale jedyną rzeczą, jaką poczuła była ulga, że już wrócił. Zawołała go po imieniu. Odwrócił się z poważną miną. Nie uśmiechnął się na jej widok. - Co myślisz o egzaminie? - Trudniejszy niż myślałam. Czy w biurze telegraficznym były jakieś wiadomości? - Żadnych, Sallie. Sprawdziłem. - Philipie... ja... - Tak?-nawetstojącudołuschodówmogładostrzecbłysknadzieiwjegooczach. - Nie, nic. - Czy coś się stało? Może? - Zastanawiałam się, dlaczego biedronki okrążały mój but. W ciemnościach. Czy biedronki nie śpią albo chowają się w nocy, tak jak ludzie? Philip roześmiał się.
- Obawiam się, że nie znam odpowiedzi, Sallie. Może twój następny nauczyciel będzie wiedział. Mówiłem ci, nie wiem wszystkiego, chociaż lubisz myśleć, że tak jest. Uśmiechnął się znowu. Jego oczy patrzyły miękko, z czułością. Serce Sallie zatrzepotało. - Rozumiem. Philip znów się roześmiał: - Nie, wcale nie rozumiesz. Ludzie na ogół mówią "rozumiem", kiedy nic nie rozumieją. To tylko takie wyrażenie. Czy to dla ciebie ważne, żeby dowiedzieć się więcej o biedronkach? Mogę to sprawdzić, jeśli chcesz. - Nie, nie trzeba. O której wyjeżdżasz jutro rano? - Około dziesiątej. Sprawdzę twój test, gdy tylko wrócę do chatki. Jeśli wolisz, mogę to zrobić w klasie. - Jak uważasz, Philipie. - Wyobrażam sobie, że się niepokoisz, więc lepiej zrobię to w klasie - znów się uśmiechnął. - Ładnie dziś wyglądasz, Sallie. Czy to nowa sukienka? - Dziękuję. Tak, jest nowa. Dobrze, że nie muszę już więcej zakładać tej okropnej niebieskiej spódnicy i bluzki. Mogłabym na przykład spalić je jutro. Sallie poczuła, że jej serce znów zatrzepotało. To pierwsza osobista rozmowa między nimi od wielu miesięcy. Nagle zapragnęła mówić, powiedzieć Philipowi co czuje, ale słowa nie chciały przejść jej przez gardło. 61 - Kapitalny pomysł. Coś jeszcze, Sallie? - Cóż, ja... nie Philipie, już nic więcej. Philip skinął głową. Sallie patrzyła na niego, aż zniknął jej z oczu. Była już prawie północ, gdy wreszcie zebrała się na odwagę i wyszła ze swojego pokoju. Godzinę temu słyszała, jak Philip przechodzi przez korytarz i schodzi po schodach. To znaczy, że jej test został oceniony. Musiała tylko pójść do klasy i popatrzeć na stopień. Ogromna, wszechogarniająca fala strachu przepłynęła przez jej ciało. Musiała użyć całej siły woli, żeby zmusić nogi do przeniesienia jej przez korytarz do klasy. Stojąc w otwartych drzwiach, Sallie mogła dostrzec książki z testami leżące na jej biurku. Obok nich zobaczyła prezent zapakowany w kolorowy papier i przewiązany żółtą wstążką. Prezent pożegnalny. Od Philipa. Sallie podeszła do biurka i jednym nagłym ruchem sięgnęła po książki z testami. Ręce miała lepkie od potu. Spojrzała na stopnie: dwie piątki z plusem. Słowo GRATULACJE wypisane drukowanymi literami w poprzek pierwszej kartki. Sallie usiadła przy swoim biurku i rozpłakała się. Gdy zabrakło j ej łez, rozwiązała żółtą wstążkę. Przez dłuższy czas patrzyła na zawartość paczki. Potem jej ramionami wstrząsnęło rozpaczliwe łkanie. Jej własny, oficjalny dyplom ukończenia szkoły średniej! Na podłogę upadł liścik. Ręce trzęsły jej się tak bardzo, że ledwo udało jej się rozerwać kopertę. Po przeczytaniu drobnego pisma rozpłakała się jeszcze bardziej. Droga Sallie, Będąc w mieście rozmawiałem z dyrektorem szkoły. Wyjaśniłem mu twoją sytuację, powiedziałem, jakie zrobiłaś postępy i pokazałem kopię twojego końcowego egzaminu. Oczywiście nie miałem wtedy jeszcze stopnia dla ciebie. Pan Brannigan powiedział, że jeśli dostaniesz piątkę, będzie to znaczyło, że zasłużyłaś na dyplom. Jak widzisz, pan Brannigan oraz przewodniczący rady szkolnej podpisali go na podstawie mojej obietnicy, że zdasz celująco. Pozostawili mi ostateczną decyzję. Mogę szczerze powiedzieć, że żaden student nie zasługuje na dyplom bardziej niż ty. Chciałbym, żeby przyznawano nagrody za poświęcenie. Natychmiast wysunąłbym twoją kandydaturę. Chcę, żebyś była z siebie dumna. Ja jestem tak dumny z ciebie, że mam ochotę krzyczeć o twoich osiągnięciach do wszystkich, którzy chcieliby słuchać. Przykro mi, że nasze kontakty były tak napięte przez ostatnich parę miesięcy. To moja wina i bardzo cię przepraszam. Chcę, żebyś wiedziała, że będę tęsknił i codziennie o tobie myślał. Proszę, pisz do mnie, żebym wiedział, jak sobie radzisz.
Wszystkiego najlepszego! Philip Thornton. Przyciskając do piersi oprawiony w ramki dyplom, Sallie wybiegła z domu do ogrodu boso i w koszuli nocnej. Z okna swojego pokoju wychodzącego na ogród i cmentarz, Philip patrzył na nią oczyma przymglonymi od nieprzelanych łez. 62 Jak kiedykolwiek będzie mógł przejść do porządku nad wszystkim, co się zdarzyło i żyć dalej po powrocie do Bostonu? Jak można przeżyć ze złamanym sercem? Wykąpana i ubrana, Sallie czekała, aż świt wychynie zza horyzontu. Chciała się upewnić, że Philip nie wymknie się bez pożegnania. Przez całą noc cierpiała męczarnie z powodu jego wyjazdu. W końcu przyznała się przed samą sobą, że nie kocha Philipa, ale bardzo go lubi. Powinna móc uścisnąć jego rękę, pocałować go w policzek i powiedzieć do widzenia. W głębi serca wiedziała jednak, że nie będzie to takie proste. Będzie mazać się jak dziecko i mówić różne niemądre rzeczy. Był taki miły i cudowny. Któregoś dnia spotka elegancką damę z Bostonu, ożeni się z nią i będzie miał dzieci. Skuliła się na samą myśl o tym. Philip byłby cudownym ojcem. Bawiłby się i dokazywał ze swoimi dziećmi. Opatrywałby im skaleczenia i czytał wiersze do poduszki. Słuchałby ich wieczornych modlitw i zabierałby je do kościoła w niedziele. Jego dzieci wyrosłyby na ludzi tak samo miłych jak on. Elegancka dama z Bostonu, która go usidli, nie będzie miała czego żałować. Philip będzie obowiązkowym, oddanym mężem. Razem patrzeć będą na dorastanie dzieci, dumni z ich osiągnięć i w końcu, na starość, będą siadywać w bujanych fotelach na ganku i wspominać minione lata. A co stanie się z nią podczas gdy oni będą żyć swoim życiem? Będzie pracować w salonie bingo, śpiewać dla klientów, liczyć pieniądze, wydawać je na rzeczy, których nie chce ani nie potrzebuje. Gdzie w Las Vegas znajdzie kogoś tak dobrego i miłego j ak Philip Thornton? Wzdrygnęła się na wspomnienie mężczyzn, z którymi zadawała się w przeszłości. Czy kiedykolwiek zobaczy, jak dorastają jej dzieci i będzie dumna z ich osiągnięć? Kto usiądzie z nią na ganku, kiedy jej włosy posiwieją, a twarz pokryje się zmarszczkami? Kto zatroszczy się o nią na starość? A co stanie się, jeśli nigdy nie wyjdzie za mąż i obcy ludzie będą zmuszeni się nią zajmować? Kto odziedziczy jej fortunę, jeśli nie będzie miała męża? Chciała mieć dzieci: złotowłose dziewczynki z dużymi, niebieskimi oczyma. Dziewczynki zawsze żywiły szczególne uczucia do swych matek. Dziewczynki zajmą się nią, gdy się zestarzeje, tak samo, jak Sallie zajęłaby się swoją matką, gdyby ta jeszcze żyła. Jej mięśnie były zesztywniałe, a stawy bolały od długiego siedzenia przy oknie. Wstawał świt i nowy dzień był w zasięgu ręki. Tylko od niej zależy, co z nim zrobi. Sallie nie zastanawiała się ani chwili, nie przystanęła, żeby rozważyć konsekwen-cje swojego czynu, nie pozwoliła sobie na spojrzenie w przyszłość. Zamiast tego zeszła po schodach, wyszła przez frontowe drzwi i skręciła w kierunku małego podwórza na tyłach, gdzie stały trzy chatki. Zastukała mocno w drzwi chatki Philipa. - Sallie! Czy coś się stało? Co tu robisz? - Nie wiem, co tu robię. Wiem tylko, że nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Pragnę, żebyś został i jeżeli wciąż masz ochotę mnie poślubić, to moja odpowiedź brzmi "tak". Czy wciąż chcesz się ze mną ożenić? 63 Jego zaspane jeszcze oczy otworzyły się szeroko. - Czy ptaki chcą fruwać? - powiedział chrapliwie. - Pewnie, że chcę się z tobą ożenić. To wszystko, o czym marzyłem przez ostatnie kilka miesięcy. Jesteś pewna, Sallie? - Jestem pewna, że chcę wyjść za ciebie. Nie wiem, czy cię kocham. Nigdy nie byłam zakochana, więc nie mam z czym porównać tego, co do ciebie czuję. A co będzie, jeśli to nie jest miłość? Czy to wobec ciebie uczciwe, Philipie?
- Miłość j est jak kwiat, Sallie. Najpierw zasiewasz nasionko, potem ono kieł-kuje i zanim się spostrzeżesz masz już pąk, który rozwija się w piękny kwiat. To stopniowy proces podobny do budzenia się. Moim zdaniem, najlepszy rodzaj miłości zaczyna się od przyjaźni. To już mamy. Jeżeli będziemy kroczyć naprzód, możemy mieć tylko coś lepszego. Poza tym, mojej miłości starczy dla nas obojga. Muszę cię jednak spytać, co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? - Nie mogłam znieść myśli o twoim wyjeździe. Żołądek skręcał mi się za każdym razem, gdy myślałam o tym, jak będę patrzeć za tobą odjeżdżającym drogą wraz z całym bagażem. Nie mogłam jeść ani spać. - To pierwsza oznaka miłości - powiedział Philip. - Czy powinienem cię teraz pocałować, czy może lepiej poczekać? Kupię dla ciebie obrączkę. Będzie skromna, nie mam wiele pieniędzy. Na pewno nie można jej będzie porównać z brylantami, które na ogół nosisz. - Możesz zawiązać mi sznurek na palcu i też nigdy go nie zdejmę. Wygląd nie ma znaczenia. Musimy jednak porozmawiać. O interesach, o moich pieniądzach, o tym co masz zamiar zrobić i gdzie będziemy mieszkać. - Mógłbym mieszkać w namiocie, bylebyś tylko była przy mnie. Potrafię dać ci utrzymanie i zadbać o ciebie. Jestem dobrym nauczycielem. Nie mogę tylko kupować ci klejnotów i eleganckich domów. Może to też będzie kiedyś możliwe, ale nie teraz. - Mam już to wszystko, Philipie. Mówiłam ci, że bardzo niewiele mi potrze-ba.Tak naprawdę chciałam mieć tylko wystarczającą ilość jedzenia, wiedzieć, że nie będę nigdy głodna, mieć szczelny dach nad głową, żeby nie marznąć w zimie i nie prażyć się w słońcu latem. I j eszcze tylko ładną sukienkę do kościoła i dobre buty. Cała reszta to zbędny dodatek. W każdej chwili mogłabym odejść stąd i nie obejrzeć się za siebie ani razu. Ty dałeś mi coś, czego nigdy nie spodziewałam się otrzymać: wykształcenie. Mam dyplom. Mogę iść do miasta i sama wysłać depeszę do mojej siostry, Peggy. - A propos dyplomu, musimy zanieść twój test do pana Brannigana. Grzeczność tego wymaga. Chciałbym także, żebyście się poznali. Kiedy się pobierzemy? - spytał z chłopięcą nieśmiałością. - Chciałbyś, żeby to była jakaś konkretna data? Myślałam, żeby zorganizować ślub w sierpniu. Muszę zrobić plany, znaleźć suknię ślubną i załatwić inne rzeczy. Trzeba zaprosić ludzi, którzy dla mnie pracują i kilku innych przyjaciół. Jeśli się zgodzisz, weźmiemy ślub w kościele pod wezwaniem Cottona Eastera. Pragnę też zaśpiewać na moim ślubie. Brakuj e mi śpiewu i pracy w salonie bingo. Chciałabym wrócić do dawnego sposobu życia. 64 - Czy to znaczy, że nie chcesz być gospodynią domową? Kto będzie się o mnie troszczył? I co z dziećmi? -jego głos brzmiał zadziornie, ale Sallie wyczuwała powagę za pozornie lekkimi słowami. - Nie mam zupełnie doświadczenia w zajmowaniu się domem, Philipie. Nie jestem też pewna, czy chcę je zdobyć. Su Li zajmie się nami obojgiem. Jeżeli będziemy mieli dzieci, gospodyni nam pomoże. Su Li ma wiele kuzynek. Czy masz zamiar być wymagającym mężem, Philipie? - Nie wiem. A czy ty będziesz wymagającą żoną? - Bardzo prawdopodobne. Będzie ci się podobało mieszkanie w mieście? - Na pewno, jeżeli ty tam będziesz. Bardzo cię kocham, Sallie. - A co z tymi wszystkimi rzeczami, które powiedzieliśmy? Czy nie będą nas prześladować? W ciągu ostatnich pięciu miesięcy cała ta sprawa tylko... tylko się zaogniła. Jeśli masz jakieś wątpliwości albo jeśli sąjakieś rzeczy... z którymi nie możesz sobie poradzić, teraz jest właściwy czas, żeby o nich porozmawiać. Nie chcę nigdy więcej przechodzić przez coś takiego. Sallie zacisnęła szczęki przypominając sobie jak została zraniona.
- Jeśli zdarzy się to znowu, Philipie, opuszczę cię. Doświadczyłam tylu nieprzyjaznych słów i gestów, że starczy mi na resztę życia. W ten sposób wszystko jest jasne. Przepraszam, że cię obudziłam. Powiem Chue, że nie musi zabierać cię do miasta. Cieszę się, że się pobieramy. - Ja też! - odrzekł Philip. - Jestem bardzo szczęśliwy, że zdecydowałaś się zostać moją żoną. Będę się starał spełnić wszystkie twoje oczekiwania jako mąż. Sallie chciała powiedzieć, że ona też postara się spełnić jego wymagania jako żona, ale słowa nie mogły przejść jej przez gardło. W głębi serca i umysłu wiedziała, że nie spełni oczekiwań Philipa. Pewnego złociście słonecznego dnia w połowie sierpnia Sallie Coleman bez żadnego konkretnego powodu poślubiła Philipa Thorntona. Philip Thornton poślubił Sallie Coleman, ponieważ kochał ją z całego serca. Kiedy całował pannę młodą po ceremonii zaślubin, goście słyszeli, jak mówił: "Będę cię kochał wiecznie". Goście widzieli też uśmiech na twarzy Sallie Coleman. Ale tylko pastor dostrzegł cień smutku w jej oczach. dUL 1925 C7)hilipie, czemu patrzysz na mnie w taki sposób? Nie zamierzam pęknąć. tj Może wyglądam, jakbym zamierzała, ale to niemożliwe. Kobiety w ciąży często tak wyglądają, kiedy zbliża się ich czas. Czy wątpisz w moje słowa, gdy mówię, że mam tę ciążę pod kontrolą? 5 - Królowa Veeas 65 - Oczywiście, że nie. Ale czy to mądrze jeść aż tyle? Wyglądasz na taką przygnębioną i nieszczęśliwą. Sallie popatrzyła na męża przez stół. Wszystko to powiedział tak cicho, że musiała się wysilać, żeby usłyszeć jego słowa. Słowa, które ją irytowały. Philip ją irytował. Su Li ją irytowała. Pogoda też ją irytowała. - Nie wiem, czy to mądre czy nie. W zasadzie, w tej chwili nic mnie to nie obchodzi. Jestem głodna, więc jem. Jeżeli moje nawyki żywieniowe cię niepokoją, mogę jeść w kuchni. Tak, jestem przygnębiona i nieszczęśliwa. Nie mogę zrobić ani j ednej przeklętej rzeczy, póki to dziecko nie zdecyduj e się przyj ść na świat. Gdyby tylko jedno moje życzenie mogło się spełnić, zażyczyłabym sobie urodzić to dziecko natychmiast! - Czy mogę coś dla ciebie zrobić, Sallie? Jeśli chcesz, pomasuję ci plecy i stopy. - Wtej chwili jedyną rzeczą, jakiej pragnę jest jeszcze jeden kawałek ciasta. Kiedy go zjem, chcę iść do łóżka. Proszę, Philipie, przestań kręcić się wokół mnie. - Czy to właśnie robię? - To właśnie robisz od dnia, gdy powiedziałam ci, że jestem w ciąży. Dziewięć miesięcy, Philipie. To były bardzo trudne miesiące. Mam ciągłą niestraw-ność. Wymiotuję codziennie. Wyglądam jak gigantyczny ptyś. Trudno mi chodzić i coraz trudniej wejść i zejść po schodach. Chodzę do łazienki co najmniej sto razy dziennie. Żeby tam dotrzeć, muszę zejść po schodach i przejść przez korytarz. Jestem niesamowicie zmęczona i chociaż śpię, nie jest to sen, który daje wypoczynek. Czy rozumiesz cokolwiek z tego, co do ciebie mówię? - Mówisz, jakbyś mnie za to winiła. Oboje zdecydowaliśmy, że chcemy dziecka. Jeżeli pamiętasz, uważałem, że powinniśmy poczekać, aż bardziej się ustatku-jemy, ale powiedziałaś, że czekanie nie ma sensu. Zgodziłem się. Bardzo mi przykro, że to dla ciebie taki trudny okres. Wiesz, że zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, żeby ulżyć ci w twojej niewygodzie. - Wiem, Philipie. Mężczyźni mówią takie rzeczy. Dla mnie brzmi to raczej głupio. Nic nie możesz zrobić i dobrze o tym wiesz. Noszenie dziecka w brzuchu to coś, co może zrobić tylko kobieta. Możesz mi zaoferować całą pomoc świata i niczego to nie zmieni. Nienawidzę tego twojego przygnębienia. Żałuję, że wieczorem nie mogę siedzieć tu wystarczająco długo, żeby zagrać z tobą w szachy. Żałuję też, że nie bawi mnie słuchanie, jak czytasz mi wiersze miłosne.
Koncentruję się na tym dziecku. W tej chwili nie interesuje mnie nic innego i nic innego się nie liczy. Boże, mam nadzieję, że to będzie dziewczynka. Jeżeli tak, to dam jej imię po mojej matce. - Bez pytania mnie o zdanie? - zapytał Philip. - Rozmawialiśmy o tym. Powiedziałeś, że to w porządku. Zgodziłam się, żebyś ty dał imię synowi. Dlaczego mówisz, jakbyśmy nigdy o tym nie dyskutowali? - Tylko zdawkowo wspomnieliśmy o tym w rozmowie. Nie podjęliśmy decyzji. Imię dziecka to bardzo ważna sprawa. 66 - Philipie, nie mam zamiaru roztrząsać tego w tej chwili. Jeżeli pozwolisz, pójdę już na górę i położę się do łóżka. Proszę, zrób mi przysługę i śpij w pokoju gościnnym. Tyteż potrzebujesz odpoczynku, a ja zostawiam ci zaledwie skrawek miejsca w łóżku, i to nie jest sprawiedliwe. Czuję się jak przeklęty słoń. Sallie wybuchnęła płaczem, zanim jeszcze wytoczyła się z pokoju. Leżąc w poprzek łóżka waliła pięściami w poduszki. Jej matka nigdy nie wyglądała w ciąży tak, jak ona teraz. Była szczupła i miała tylko lekko uwypuklony brzuch. Była też niedożywiona. Nie skracała dnia pracy z powodu ciąży. Rodziła dzieci i harowała zajmując się innymi. Co było nie tak z Sallie? Córki powinny być podobne do matek. Zasnęła wyczerpana, a jej sny nawiedzała procesja ciężarnych kobiet, z których wszystkie wyglądały jak jej matka. Obudziła się wczesnym świtem zlana potem, a w brzuchu czuła skurcze bolesne nie do wytrzymania. Instynktownie wiedziała, że nadszedł jej czas. Łzy paliły jąpod powiekami, gdy próbowała przetoczyć się na skraj łóżka. Spuszczenie nóg na podłogę było niewyobrażalnie trudnym zadaniem. Wysiłek sprawił, że zrobiło jej się słabo. Zawołała Philipa i Su Li, ale nie mogła wydobyć z siebie nic poza cichym szeptem. Kiedy nie otrzymała żadnej odpowiedzi, skierowała się ku drzwiom. Po drodze chwyciła szczotkę do włosów leżącą na toaletce i rąbnęła nią najpierw w ścianę, potem w drzwi. Su Li dotarła do niej pierwsza. Wykrzyknęła coś bardzo szybko po chińsku. - Pomóż mi, Su Li - wyszeptała Sallie. - Boże, nigdy w życiu nie czułam takiego bólu. Od mojej matki nie słyszałam nigdy nawet jednego jęku. Chciałabym wrzeszczeć aż do zdarcia gardła. Jak to możliwe, że jestem gorszą kobietą niż moja matka? - Każda ciąża jest inna, Sallie. Każdy człowiek jest inny - powiedział spokojnie Philip biorąc jąna ręce. - Musisz się teraz jedynie odprężyć, chociaż może ci się to wydawać trudne. Nie możesz z tym walczyć, to tylko sprawi, że ból będzie większy. - Co możesz wiedzieć o rodzeniu dzieci? To moje ciało. Ja czuję ból, nie ty. Nie mów mi, co mam robić. Ani teraz, ani nigdy. O Boże! - Sprowadzę akuszerkę. Czekaj, położę ci poduszki pod głowę. Zaraz wracam. Su Li z tobą zostanie. Po dwunastu godzinach Philip prawie wychodził ze skóry. Krążył przed drzwiami pokoju Sallie, a jej krzyki rozrywały mu duszę. Spojrzał na swoje odbicie w szybie. Jakże ta dziko wyglądająca postać mogła być Philipem Thorntonem, który wkrótce miał zostać ojcem? Nie golił się ani nie kąpał. Czemu, u licha, trwało to tak długo? Uderzył pięścią w drzwi, żeby o to zapytać i powiedziano mu, żeby poszedł się zdrzemnąć. Chcieli, żeby uciął sobie przeklętą drzemkę. Jak wszyscy diabli. Chciał być tutaj, żeby usłyszeć pierwszy krzyk swojego syna albo córki. Co z tego, że wyglądał jak włóczęga. Jego pierworodny tego nie zauważy ani nie będzie pamiętać o tym w przyszłości. Jeszcze kilka godzin przeszło powoli, jedna po drugiej. Nigdy nie słyszał o osiemnastogodzinnym porodzie, ale w końcu nie był autorytetem w tej dziedzinie. Pamiętał narodziny swojego brata: jego matka robiła ciasteczka, a Philip 67 smakował je w kuchni. Zobaczył kałużę w miejscu, gdzie stała matka. Wyglądała tak pięknie, kiedy wręczyła mu dwa ciasteczka i powiedziała, żeby poszedł na zewnątrz, na ganek.
Pamiętał lekkie zamieszanie, gdy gospodyni zabrała jego matkę na górę, a potem, w mgnieniu oka, miał już małego braciszka. Kiedy po raz pierwszy pozwolili mu zobaczyć Daniela, matka trzymała dziecko na ręku, a jej twarz rozjaśniał uśmiech. - Wygląda dokładnie tak, jak ty, kochanie - powiedziała. - Chcę, żebyś zawsze opiekował się nim, aż będzie wystarczająco duży, żeby sam się o siebie zatroszczyć. Obiecaj, że będziesz go kochać. Obiecał, bo chociaż był małym chłopcem, nie mógł niczego odmówić matce. Tak samo będzie z jego synem. Codziennie modlił się o syna. Czuł się winny i nielojalny, bo wiedział, że Sallie chciała mieć córkę. Wiedział, że mógłby żyć dalej mimo rozczarowania, jeśli jego pierwsze dziecko okazałoby się dziewczynką, ale nie był pewien, czy Sallie poradziłaby sobie z synem. Które z nich się rozczaruje? Szkoda, że nie są na wzgórzu, gdzie zawsze było spokojnie i pogodnie. Jednak Sallie wolała mieszkać w mieście. Nie cierpiał tego domu, eleganckich mebli zawsze pokrytych kurzem bez względu na to, jak często Su Li je czyściła. Okna zawsze były brudne, a wokół nie rosło ani jedno źdźbło trawy. Co to za miejsce na narodziny dziecka? Czuł, jak rośnie w nim niepokój, gdy pomyślał o pyle, który pokrywać będzie pokój dziecinny. Dwie godziny później akuszerka otworzyła drzwi i pokazała mu jego malutkiego syna. Sięgnął po dziecko, a jego oczy patrzyły na nie z miłością i oddaniem. Jego syn. Jego pierwszy syn. Dziecko wyglądało dokładnie jak Sallie. Był pewien, że będzie też miało jej błękitne oczy. Już teraz widać było, że ma tak samo złociste włosy. Philip poczuł, jak jego serce przepełnia się miłością. - Waży niemal cztery kilo, panie Thornton. To był trudny poród, ale jak pan widzi, ten mały tobołek był tego wart. Wielki, zdrowy mężczyzna. Pewnego dnia będzie pan z niego dumny. Gwarantuję. Jest idealny, po prostu idealny. - Tak, widzę. - Czas, żeby mi go pan oddał. Wyobrażam sobie, że chciałby pan teraz zobaczyć żonę. Proszę nie zostawać u niej za długo, jest bardzo zmęczona. Zapomniał o Sallie w tej samej chwili, gdy zobaczył syna. Dobry Boże, co z niego za mąż? Philip podszedł na palcach do łóżka. - Sallie - wyszeptał - to ja, Philip. Właśnie widziałem naszego syna. Mam stracha. Jest idealny. Trzymałaś go już na ręku? Ja trzymałem, ale tylko przez chwilkę. Tak wiele wtedy czułem: przerażającą odpowiedzialność, miłość tak wielką, że brak mi słów, żeby ją opisać. Chciałbym go nazwać Ash*. Jesiony rosną wysokie i silne. Taki też wyrośnie mój syn: będzie wysoki i silny. Kiedy zaczniesz go karmić? - Nie zacznę. Będzie karmiony z butelki. Najpierw trzeba mu dać osłodzoną wodę. Może będziesz chciał sam to zrobić. *Ash - (ang.) jesion - Co to znaczy? Matki karmią swoje dzieci, chyba że coś jest z nimi nie w porządku. - Dwadzieścia godzin piekła - oto co jest nie w porządku, Philipie. Masa dzieci jest karmiona z butelki. Kiedy matka karmi, musi być na każde zawołanie, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie jestem krową. Taka jest moja decyzja. - Myślę, że to powinna być nasza wspólna decyzja. Nie rozumiem cię. - Philipie, jestem bardzo zmęczona. Potrzebuję snu. Nie chcę karmić dziecka. Mam zamiar po krótkiej przerwie wrócić do pracy. Nie chcę za każdym razem biec do domu, żeby go nakarmić. - Zmienisz zdanie, kiedy go weźmiesz na ręce. Pozwolę ci teraz spać. Sam też muszę doprowadzić się do porządku. Mamy wspaniałego syna, Sallie. Kto wie, któregoś dnia może zostać nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych. Dziękuję ci za mojego syna, Sallie. Sallie patrzyła na męża, aż opuścił pokój. Czyjej ojciec zachowywał się tak samo jak Philip, kiedy urodził się jej brat Seth? Czyjej matka nie widziała świata poza synem w taki sam sposób, jak teraz Philip? Oczywiście, że tak. Pierworodni synowie. Próbowała wyobrazić sobie reakcję Philipa,
gdyby okazało się, że ich dziecko to dziewczynka. W głębi serca wiedziała, że nie powiedziałby słowa o karmieniu z butelki, gdyby chodziło o córkę. Tak wspaniale, tak błogo było nie czuć wreszcie bólu. Akuszerka chyba ze sto razy powtórzyła podczas porodu, że ból zostanie zapomniany, jak tylko dziecko się urodzi. - Najłatwiej na świecie zapomnieć o takim bólu, gdy spojrzy się na własne dziecko, dziecko stworzone przez panią i pani męża. Tak właśnie musiała myśleć j ej matka. Ale skoro j ej poród był niepodobny do porodów jej matki, to w ten sposób oddaliła się od niej. Wcale nie była podobna do matki. Nie będzie zaślepiona na punkcie swego pierwszego syna. W końcu i tak złamałby jej serce, tak samo, jak Seth złamał serce jej matce. Nie miała zamiaru oddawać serca i duszy swojemu dziecku tylko dlatego, że jest chłopcem. Żadnemu z jej synów nie uda się złamać jej serca. "Seth Coleman, nienawidzę cię, a nawet cię nie znam. Nie obchodzi mnie, że jesteś moim bratem. Przez ciebie nie mogę pozwolić sobie na miłość do własnego syna. Twoim obowiązkiem było zatroszczyć się o mamę. Byłeś najstarszy. Mam też żal do Josha. Mama dała wam życie, a wy odwróciliście się od niej plecami. Jest teraz w niebie i wie, co zrobiliście. Po prostu cię nienawidzę, Seth. Naprawdę. Któregoś dnia cię znajdę. Zawsze robię to, co zaplanuję, że zrobię, a teraz mam zamiar cię znaleźć". W dniu, który powinien być j ednym z naj szczęśliwszych dni w j ej życiu, Sallie Coleman Thornton zasnęła z sercem wypełnionym nienawiścią do nieznanego brata, Setha. Kiedy tylko pomyślała o swoim synu, zawsze przychodził jej na myśl także brat i z tego powodu nigdy nie udało jej się naprawdę zaprzyjaźnić ze swoim pierwszym dzieckiem. Sallie Coleman Thornton została matką tylko z nazwy. 69 W piątym dniu życia małego Ashforda Philipa Thorntona jego matka po raz pierwszy wstała z łóżka i na uginających się nogach odważyła się zejść do jego pokoju. Gdy stanęła nad kołyską syna ogarnęło ją poczucie winy. Pokusa, by podnieść małe zawiniątko była tak silna, że Sallie musiała zacisnąć pięści, żeby się powstrzymać. Wiedziała, że jeśli weźmie dziecko na ręce, stanie się taką matką, jaką Philip chciał, żeby była. Stałaby się jak jej własna matka, wychowując syna takiego, jak jej brat Seth, który w końcu złamał serce swej rodzicielce. Patrzyła więc tylko na dziecko, a serce łomotało jej w piersi. W świetle księżyca mogła dostrzec, jak bardzo było do niej podobne. Z jakiegoś powodu zawsze wydawało j ej się, że dzieci rodzą się bez włosów. Ten maluch miał czuprynę złotych loczków. Będzie także miał jej błękitne oczy. Sallie rozejrzała się wokół. Gdzie była niania? Wtedy zobaczyła męża śpiącego na podłodze po drugiej stronie kołyski. Ojciec i syn. Instynktownie zrozumiała, że Philip dawno już zwolnił kobietę, którą zatrudniła do opieki nad dzieckiem. Philip miał zamiar przejąć opiekę nad ich synem. W szkole były teraz wakacje i cały czas mógł poświęcić byciu ojcem, którym zawsze chciał zostać. Znów spłynęło na nią poczucie winy. Mogła jeszcze wszystko zmienić. Musiała tylko pochylić się, wziąć dziecko na ręce, podejść do Philipa i trącić go stopą. Obudziłby się natychmiast z uśmiechem na twarzy. Chwyciła mocno brzeg kołyski. Nie skończy tak, jak jej matka, za nic w świecie. - Och, czemu nie jesteś dziewczynką-wyszeptała Sallie. - Tak bardzo chciałam mieć córkę. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nią cicho, Philip zerwał się na nogi, a w jego oczach był ból. Pochylił się, żeby podnieść śpiące dziecko. - Miałem nadzieję, modliłem się, żeby zeszła tu i cię zobaczyła. Byłem tak pewien, że jej ramiona same wyciągną się ku tobie. Myślałem, że potrzebowała tylko kilku dni, żeby przyjść do siebie po długim porodzie. Teraz nie sądzę, żeby to kiedykolwiek miało się zdarzyć, synu. Nie będę udawał, że to rozumiem i martwię się, jak wyjaśnię ci to wszystko, kiedy będziesz starszy.
Philip usadowił się na bujanym krześle trzymając dziecko przyciśnięte do serca. Bujał się zadowolony, gdy zaczęło ssać małą piąstkę. Za dziesięć minut przyjdzie Su Li z butelką ciepłego mleka. - A teraz, póki nie dotrze tu twoja butelka, opowiem ci bajkę. Głos Philipa był czuły i kojący, gdy zaczął: - Dawno, dawno temu, żyła sobie księżniczka imieniem Sallie... Sallie, bezpieczna w swoim pokoju, zwinęła się w kłębek na siedzeniu przy oknie, żeby popatrzeć na wstający świt. Zapłakała cicho, a w sercu czuła ból i ucisk. Musiała być mocna. Nie było takiej siły, która mogłaby ją zmusić do przemiany w zarodową klacz, której jedyną funkcją było rodzenie chłopców. Zacisnęła zęby i miała wrażenie, że jej szczęka za moment pęknie. Kiedy nie mogła już ani chwili dłużej wytrzymać bólu, poszła do łazienki i wbrew zaleceniom lekarza nalała wody na kąpiel. Miała zamiar umyć włosy, namy-dlić się i wymoczyć. Potem znajdzie odpowiednią sukienkę i zejdzie na dół 70 na śniadanie. Miała zamiar żyć dalej. Wypije trzecią filiżankę kawy w ogrodzie i przejrzy najnowszy raport giełdowy. Jeśli po południu będzie się czuła wystarczająco dobrze, pójdzie do salonu bingo sprawdzić, jak idzie interes. Jeśli będzie zbyt słaba, żeby iść, zadzwoni po samochód. Mogłaby nawet w drodze powrotnej zrobić trochę zakupów. Urodzenie syna nie znaczyło, że świat się zatrzymał. Przynajmniej nie dla niej. Życie pędziło naprzód, a ona miała zamiar dotrzymywać mu kroku. Bez względu na to, co myślał czy mówił Phi-lip. - Sallie, wspaniale, że jesz dziś obiad na dole - głos Philipa był wesoły, ale w oczach miał znużenie. - Ash jest takim aniołkiem. Śpi głęboko. Pamiętam, kiedy urodził się mój brat. Wydaje mi się, że przez cały czas tylko płakał. Ash to dobre dziecko. - Dlaczego nie powiedziałeś mi, że zwolniłeś nianię? - Nie chciałem zawracać ci głowy. Potrzebowałaś wypoczynku. Jeśli sobie przypominasz, Sallie, przez kilka dni spałaś niemal po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Chciałem sam zająć się dzieckiem. Możesz mi wierzyć lub nie, ale mamy już ustalony tok zajęć. Su Li może wręcz przewidzieć, kiedy Ash się obudzi i ma gotową butelkę, gdy tylko dziecko zakwili. W zasadzie nie słyszałem, żeby kiedykolwiek płakał. - Nie płacze! - w głosie Sallie była trwoga. - Oczywiście, że płacze. Powinienem był chyba powiedzieć, że nie płacze tak, jak większość dzieci. Jest piękny, Sallie. Obawiam się tylko jednej rzeczy. Tu w mieście jest tak sucho i wszędzie pełno kurzu. Jego pokój jest pełen pyłu bez względu na to, jak często Su Li tam sprząta. Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym zabiał go do Sunrise na lato? Powietrze jest tam o wiele czystsze, a ogród będzie pełen kwiatów. Czy miała coś przeciwko? Oczywiście, że tak, ale to, co powiedział Philip miało sens. - Nie będziemy ci się plątać pod nogami i będziesz mogła spokojnie zająć się swoimi sprawami - powiedział, - Chciałbym też zabrać Su Li, ale decyzja należy do ciebie. - Myślę, że to dobry pomysł. Tak będzie lepiej dla Asha. Masz zamiar go rozpieszczać, Philipie? - Całkowicie. Sallie roześmiała się. - Tak właśnie myślałam. Oczywiście, że możesz wziąć Su Li. Myślę, że będzie o wiele szczęśliwsza w Sunrise. W końcu Chue ciągle tam jest. - Będziesz za nami tęsknić? Będziesz przyjeżdżać? - Oczywiście. - Jak często? - Nie wiem, Philipie. Kiedy tylko będzie to możliwe. - Co dziś robiłaś, Sallie? 71
- Wszystko, czego nie pozwalano mi robić. I czuję się świetnie mimo wysiłku. Nie znoszę, kiedy lekarze mówią mi, że nie powinnam czegoś robić tylko dlatego, że tak na ogół jest. Każdy człowiek jest inny. Czułam, że jestem w stanie pójść do salonu bingo, więc poszłam tam. I nie jest mi wcale gorzej z tego powodu. Posiedziałam też w ogrodzie. Ale to był błąd. Wszystko jest suche i spalone, liście wszystkich roślin pożółkły. Myślę, że poproszę Chue, żeby przyjechał do miasta na jakiś czas i zasadził dla mnie ogród na werandzie. Możemy założyć story na oknach, żeby ochronić rośliny przed południowym słońcem. - A co z piaskiem i pyłem? - Takie już jest życie, kiedy mieszka się w tym mieście, Philipie. Któregoś dnia ktoś wymyśli sposób na to, żeby pył nie dostawał się do domu. Nie mogę przez cały rok mieszkać w Sunrise. Muszę widzieć ludzi, być tam, gdzie coś się dzieje. Czy to nie ty mówiłeś mi, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą? - Tak mówiłem, ale to było zanim się w tobie zakochałem. Teraz nie potrzebuj ę nikogo prócz ciebie i naszego syna. - Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o sobie. Jeśli chcesz przenieść się na stałe do Sunrise, nie mam nic przeciwko temu. Mamy wystarczająco dużo pieniędzy, żebyś nie musiał zarabiać na życie nauczaniem. Możesz zająć się kształceniem Asha. To też będzie praca na pełnym etacie. Mógłbyś też znaleźć czas, żeby napisać tę książkę, o której zawsze myślałeś. To tylko propozycja, Philipie, i nie wymagam od ciebie natychmiastowej decyzji. - Gdybym się na to zdecydował, czy nadal mieszkałabyś w mieście? - Tak. Mam kilka pomysłów na rozbudowę tego miasta i pieniądze, żeby wcielić pomysły w życie. Chcę umówić się na spotkanie z radą miej ską i przekonać się, czy któryś z moich pomysłów można zrealizować. Myślałam, żeby zbudować nową szkołę podstawową, bibliotekę, a i obecny szpital mógłby zostać rozbudowany. Wyobraź sobie, że zarabiam pieniądze na giełdzie. Chciałabym dobrze wykorzystać te zyski. Planuję także zbudowanie jeszcze dwóch salonów bingo. Pieniądze, jakie zarabiam dzięki staremu są niewiarygodne. Gdy tylko będziesz miał ochotę przestać uczyć i zostać moim wspólnikiem, będę szczęśliwa mogąc cię przyjąć. - To nie jest moja mocna strona, Sallie, ale dziękuję za propozycję. Jeżeli zbudujesz nową szkołę, będę na jej uroczystym otwarciu. Może zastanowisz się także nad zbudowaniem szkoły średniej? - Wspaniały pomysł, Philipie. Zrobię to. - Tak po prostu, zrobisz to? - Tak. Mam pieniądze, więc czemu nie? Właśnie powiedziałeś, że mogłabym pomyśleć o wybudowaniu szkoły średniej. Będę fil... co to za słowo, Philipie, fila... - Filantropką. - Tak. Tym właśnie będę. Czyż to nie wspaniałe? - Tak. Wspaniałe - głos Philipa był szorstki i chłodny. - Już prawie czas na karmienie Asha. Miłego wieczoru, Sallie. 72 Sallie przez długi czas siedziała sama przy stole, a myśli kłębiły jej się w głowie. Kiedy wreszcie wstała, mruknęła do siebie: - Jutro też jest dzień. Jeśli nie zrobię tego, czego chcę, następny dzień będzie taki sam jak dzisiejszy. Nie chcę takiego dnia. Chcę, żeby każdy nowy dzień był inny niż poprzedni. Jej kroki ciężko dudniły na schodach, gdy szła do swojego pokoju. Czternaście dni później Sallie pomachała na pożegnanie mężowi i synowi: - Opiekuj się nimi, SuLi! - Bardzo dobrze opiekować! - odkrzyknęła Su Li. Jedna łza potoczyła się po policzku Philipa Thorntona i spadła na pulchny policzek jego syna. Gdyby widział wilgotne oczy swojej żony, być może poczułby się lepiej, ale mały Ash
wybrał tę właśnie chwilę, żeby krzyknąć z niezadowolenia, a zaraz potem odbiło mu się o wiele głośniej niż powinno w przypadku trzytygodniowego dziecka. Dokładnie w tym momencie Thorntonowie stali się rodziną podzieloną. Po odj eździe rodziny Sallie spędzała każdą chwilę dnia na pracy. Zobowiązała się do budowy szpitala, szkoły podstawowej i średniej. W zamian za swoją szczodrość miała być członkiem wszystkich zarządów i do niej należało ostatnie słowo w razie pojawienia się jakichś problemów. " Strażnik Newady" codziennie zamieszczał zdjęcia Sallie rozpływając się nad jej zaletami i chwaląc jej szczodrość. Kierując się kaprysem i instynktem wykupiła firmę przewozową, która znała lepsze czasy w okresie wzmożonego wydobycia złota i srebra. Po raz drugi zaufała swojemu instynktowi kupując pięćdziesiąt tysięcy akcji kolei Union Pacific, ponieważ miała ona stać się częścią linii transkontynentalnej. Okres prosperity powinien znów rozpocząć się dla Las Vegas. Trzymała kciuki wkładając akcje do sejfu w miejskim domu. Zapomniała o nich natychmiast, ledwie zdążyła przekręcić zamek szyfrowy. Kilka tygodni później Sallie kupiła zrujnowany budynek dawnej lodowni i podpisała kontrakt na jego odnowę i ponowne otwarcie. Zrobiło jej się słabo, kiedy obliczyła, jakie dochody przyniesie lodownia w ciągu roku. Trzy dni później złożyła swój podpis pod kontraktem na budowę nowoczesnej pralni chemicznej. Podpisując kontrakt wiedziała dobrze, że wszystkie chińskie pralnie w mieście muszą zbankrutować. Wysłała wiadomości do właścicieli mniejszych pralni wyjaśniając, co zrobiła, oferując im pracę i udziały w zyskach. Wszyscy Chińczycy złożyli swoje podpisy na nowych kontraktach. Pewnego spokojnego wieczoru, który spędzała w salonie bingo, Sallie usiadła przy j ednym z okrągłych stolików na partyjkę pokera z kilkoma starymi przyjaciółmi Cottona Eastera. Z początku jej myśli błądziły daleko, więc umknęła jej część dziwnej rozmowy między dwoma mężczyznami. - Mówię ci, żebym tylko wiedział, jak znaleźć Snowballa Meikena, sam bym tam poszedł i kupił tę jego ziemię! Facet jest stary jak świat i nie ma żadnych krewnych. Jeśli zbudujątamę, o której mówili, wszyscy moglibyśmy przestać pracować i żyć w luksusie. 73 - Mówicie, że Snowball wciąż żyje? - zapytała Sallie. - Pewnie, panno Sallie. Nawet jeśli umrze zanim zbudujątę tamę, państwo przejmie jego ziemię. To niesprawiedliwe, tyle wam powiem. - Czy to pewne, że mają tam zbudować tamę? - Całkiem pewne, panno Sallie. Ale najpierw muszą wykupić całą ziemię. Snowball ma jej większą część. I nikt nie może go znaleźć. Próbowaliśmy. To dziwny gość, może być wszędzie. - Ktoś musi wiedzieć, gdzie się podziewa- powiedziała Sallie, a jej oczy rozjarzyły się zainteresowaniem. - Przyszedł na pogrzeb Cottona. Uciekł zaraz po nim. Powiedział mi, dokąd idzie, ale już nie pamiętam. Może przypomnę sobie, jeśli wystarczająco się skoncentruję. - Proszę pomyśleć, panno Sallie. Facet siedzi na kopalni złota i nawet o tym nie wie. Sallie popatrzyła ponad stołem na szpakowatych górników, którzy wciąż wierzyli, że pewnego dnia się wzbogacą. Wiedziała, że żaden z nich nie miał nigdy więcej niż pięćdziesiąt dolarów naraz. - Jeśli sobie przypomnę, co radzicie mi zrobić? - Do diabła, panno Sallie, proszę go przekabacić, żeby sprzedał pani całą swoją ziemię. Wtedy panienka sprzeda ją rządowi i zarobi fortunę. - To nie byłoby ładnie. Oszukałabym go. Nie mogę tego zrobić. - Czemu nie? Mówię panience, że facet jest stary jak świat. Stary Snowball już o nic nie dba. Jeśli panienka przypomni sobie, gdzie on jest, proszę wziąć butelkę whisky i trochę dobrego jedzenia, może też ciepłe ubranie. Na pogrzebie Cottona wyglądał na niezłego obszarpańca. Ale się ogolił, z szacunku dla zmarłego. Poszuka go panienka? - Pomyślę nad tym. Co powiecie na przekąskę?
- Musiałaby być na kredyt, panno Sallie. Jestem kompletnie spłukany - wymamrotał jeden z górników. - Ja stawiam. Myślę, że mogę wykombinować kanapki z szynką, jajka na twardo i dzbanek kawy - podała trzem górnikom trochę pieniędzy. To na pokój w hotelu i kąpiel. - Wielkie dzięki, panno Sallie. Zwrócimy kiedyś. Tylko jeszcze nie wiemy, kiedy. Sallie uśmiechnęła się. Ci starsi mężczyźni, podobnie jak Cotton, byli bliscy j ej sercu. Tak samo jak on nie tracili nadziei, że znajdą żyłę złota. Każdy wiedział, że kopalnie były już puste, znikły pola pełne namiotów, ale to nadal było ich marzenie. Kim była, by mieć prawo je rozwiewać? Kiedy wyjeżdżali, jak dawniej upewniła się, że ich wozy są pełne zapasów. Cotton chciałby tego. Około godziny przed zamknięciem, gdy w salonie bingo zostało już tylko kilku gości, Sallie usiadła przy swoim prywatnym stoliku na tyłach sali. Przed nią stała filiżanka mocnej herbaty. Uniosła wzrok zaskoczona, gdy zobaczyła, że drzwi się otwierają. Ruda Ruby szła prosto w jej kierunku. - Nie wiedziałam, że jest tak późno. Widzę, że już zamykasz. Co pijesz, złotko? 74 - Herbatę. Chce pani trochę? - Herbatę! Uczciwą, czystą herbatę! Nie, dzięki. Czułam, że mam dziś szczęście, więc pomyślałam, że przyjdę pograć w bingo albo w faraona. Ruda Ruby, nazywana tak z powodu dzikiej grzywy rudych włosów, była zmysłowo wyglądającą, ale nieporządną kobietą cuchnącą zwietrzałymi perfumami. Nosiła skandalicznie długie sztuczne rzęsy i zaczesywała brwi do góry, aż stały na sztorc w małych kępkach. Na policzkach widniały okrągłe plamy różu w kształcie jednodolarówek. Jej grube, pełne wargi pomalowane były tłustą szminką, którą widać było także na zębach. Sallie złapała się na tym, że się krzywi. - Nie było dziś wielu klientów. Właśnie miałam zamykać. Jeśli naprawdę chcesz zagrać w faraona, może Madison zostanie tu jeszcze przez chwilę. Ruby była w końcu częstym gościem i, bez względu na to, czy Sallie lubiła ją czy nie, interesy wymagały, żeby przyjąć ją gościnnie. - Skoro już wspomniałaś o zmęczeniu, myślę, że ja też jestem zmęczona. Już dawno chciałam przyjść i pogratulować ci małżeństwa. Z jakiegoś powodu, Sallie, nie wydawało mi się, żebyś była z tych, co wychodzą za mąż. I j eszcze masz dziecko ! Usłyszałam o tym dopiero wczoraj. No cóż, może mogę to zrozumieć. Ten twój mąż to dziki facet. Moje dziewczyny uśmiechały się przez tydzień po jego wizycie. Słyszałam też, że pojechał do Sunrise z dzieciakiem i zostawił cię tutaj. Dlaczego pozwoliłaś mu zrobić coś takiego, Sallie? Już się między wami popsuło? W mieście krążą plotki, że masz wszystkie pieniądze świata, więcej nawet niż rząd. Mówią, że nie potrzebujesz mężczyzny. Czy to dlatego go odesłałaś? - Nigdzie nie odesłałam Philipa. Chciał pojechać, chociaż to nie powinno obchodzić ani ciebie, ani nikogo innego. - To, że sam chciał pojechać, jest jeszcze gorsze. Żyję na świecie o wiele dłużej niż ty, Sallie, więc muszę ci dać pewną radę. Nie pozwoliłabym, żeby zbyt wiele wody upłynęło po jego wyjeździe do Sunrise. Nie zniosłabym, gdyby został moim stałym klientem, a tak będzie, jeśli ty zostaniesz tutaj, a on tam. To darmowa rada. - Myślę, że Philip nauczył się czegoś tamtej nocy. Mogę cię zapewnić, że nie wróci do ciebie, więc nie martw się więcej. - Dawno temu, Sallie, nauczyłam się trudnej rzeczy. Nigdy nie zakładać niczego z góry i na nikim nie polegać. Pamiętaj: był czas, kiedy nie byłaś lepsza ode mnie i moich dziewcząt. Wszystkie twoje pieniądze tego nie zmienią. Poza tym, nie zapominaj, skąd je masz. Ludzie w mieście o tym nie zapomną. - Będę pamiętać, Ruby. Nie wiesz przypadkiem, gdzie podziewa się Snow-ball?
- Pewnie, że wiem. Jest u mnie. Ma jeszcze pięć dolarów kredytu, potem zwieje. Wykąpałyśmy go i dobrze go karmimy. Jest szczęśliwy jak świnia w błocie. Czemu pytasz? - Jess Banes dał mi dziesięć dolarów, żeby mu je przekazać. Powiedział, że jest mu winien od roku - skłamała Sallie. - Przyślę go tu zaraz z rana. I tak jest już gotów zwiewać. Będzie potrzebował tych dziesięciu dolarów na zapasy. Masz zamiar dołożyć coś do tej małej puli, Sallie? 75 - Tak, jeżeli będzie potrzebował. Snowball jest dumnym człowiekiem. - Dobranoc, Sallie. Dzięki za zaproponowanie mi herbaty. Nie pij za dużo tego świństwa. Włosy się od tego elektryzują - podała rękę, którą Sallie uścisnęła. - Bez urazy, Sallie. - Bez urazy. Interesy to interesy. - To rozumiem - roześmiała się Ruby. - Do zobaczenia. - W każdej chwili. Otwieram o czwartej, siedem dni w tygodniu. - Czas to pieniądz, Sallie. Trzeba mieć interes otwarty przez całą dobę, tak jak ja. Sallie musiała mieć ostatnie słowo. - Zapominasz, że ja nie potrzebuję pieniędzy. Ty tak. Ruby zachichotała smętnie i z odrobiną zazdrości. Była już pierwsza w nocy, gdy Sallie szła do domu cichą ulicą, delektując się zapachem bylicy. Przypomniała sobie, jak brzydkie było miasto na samym początku, kiedy tylko tu przyjechała. Pokochała je od razu, nawet najbiedniejsze rejony, gdzie namioty pokrywały każdy wolny skrawek ziemi. Wokół kłębił się bezładny tłum poszukiwaczy złota i tych, którzy z nich żyli, a wszyscy czekali na wielką szansę. Chęć zarabiania i wydawania pieniędzy sprawiała, że i Sally była częścią tego samego szaleństwa, gdy walczyła o oddech w gorącym, zapylonym powietrzu. To i tak było sto, tysiąc razy lepsze niż życie, które pozostawiła za sobą. Dla miasta przyszedł okres dobrej koniunktury i otworzyło się na oścież dla przyjezdnych. Potem któregoś dnia zniknęły wszystkie namioty, a wraz z nimi ludzie, którzy j e zamieszkiwali. Po raz pierwszy w życiu poznała strach, gdy walczyła o byt dla siebie. Do tego właśnie miejsca przyjechała wierząc, że na końcu tęczy znajduje się garniec złota. I, na Boga, znalazła ten garniec dzięki Cottonowi Easterowi. Skoro już miała na to pieniądze, sprawiła, że miasto znów prosperowało. Cotton musi być dumny jak paw, pomyślała wchodząc po schodach na ganek. Przygotowując się do snu Sallie nie myślała o mężu i dziecku. Zasnęła marząc o mieście Las Vegas i o tym, j ak może j e zmienić maj ąc czas, energię i środki, aby to zrobić. Późnym rankiem Sallie była gotowa na wszystko, co mógł jej przynieść nowy dzień. Skończyła sute śniadanie, przeczytała gazety od deski do deski, a potem nadszedł czas, żeby pójść do pracy. Dzień nie był jeszcze na tyle gorący, żeby trudno było oddychać. Nad głową Sally słońce świeciło jasno, a topole, które uwielbiała, wydawały sięjeszcze bardziej zielone niż wczoraj. Na końcu ulicy usłyszała ćwierkające ptaki. Miała nadzieję, że ktoś jeszcze stawia dla nich wodę tak, jak ona to robiła. - Mogłabym stworzyć park z fontannami - mruknęła do siebie przechodząc obok właścicieli sklepów, którzy siedzieli na zewnątrz na rattanowych krzesłach. Uśmiechała się albo machała do każdego z nich i oni także uśmiechali się albo machali do niej. Zadziwiające, pomyślała, dwa lata temu nikt w mieście nie przywitałby się z nią, nawet Ruda Ruby. 76 - Snowball, wcześnie przyszedłeś - powiedziała Sallie sięgając do kieszeni po klucz do salonu bingo. - Mam twoje dziesięć dolarów pod ladą. Jadłeś dziś śniadanie? - Ruda Ruby zrobiła mi jajka i stek. Wydałem wszystko, co miałem, więc czas skierować się ku wzgórzom - atak kaszlu sprawił, że łapczywie chwytał powietrze z twarzą czerwoną od wysiłku. - Bierzesz coś na ten kaszel, Snowball?
- Doktor dał mi jakiś eliksir. Trzy butelki. Na kredyt, kiedy zobaczył, jak się rozlatuję. Chce mnie pani wyposażyć w zamian za procent z wydobycia, panno Sallie? - Oczywiście. Mogę cię wyposażyć jak księcia, Snowball. Myślisz, że tym razem ci się poszczęści? - Jasne, że tak. To moja ostatnia zima, panno Sallie. Doktor mówił, że nie wie, jak udało mi się przetrwać tak długo. Wyposaża panienka Bootsa i Corkera? Jess ciągle ma jeszcze trochę pieniędzy. Przynajmniej tak mówił mi Boots. - Zaopatruj ę was wszystkich. Cotton zrobiłby to na moim miej scu. Skoro go nie ma, muszę zrobić to sama. Jestem pewna, że wrócisz na wiosnę, jeśli tylko będziesz o siebie dbać. - Panno Sallie, nie ma sensu się oszukiwać. Wiem, że to moja ostatnia zima. - Snowball, gdybym kupiła ziemię, która do ciebie należy, powyżej jej wartości rynkowej, czy zostałbyś w mieście i zadbał trochę o siebie? Skoro czujesz, że to twoja ostatnia zima, to nie rozumiem, dlaczego chcesz znowu jechać na wzgórza i tam marznąć. - Bo tym razem coś znajdę. Boots też tak czuje. Jeśli Stwórca zdecyduje się zabrać mnie do siebie, na wiosnę pochowająmnie pod topolami. Muszę to zrobić, panno Sallie. Sprzedam pani ten bezwartościowy kawałek ziemi. Ile? - zapytał chytrze. - A ile za nią zapłaciłeś? - Nic nie płaciłem. Wygrałem w pokera. Dunwoodie powiedział, że zapłacił po dwadzieścia centów za akr. Potem wygrał jeszcze trochę ziemi w kości. Jak panienka myśli, ile ta ziemia może być teraz warta? - Szczerze mówiąc nie wiem, Snowball. Co myślisz o trzech dolarach za akr? - Brzmi cholernie dobrze. Umowa stoi. Możemy pójść do biura tego prawnika i podpisać akt własności. Cholera, trzy dolary za akr! Można za to kupić dużo whisky na zimne noce na wzgórzach. - Snowball, czy masz gdzieś jakichś krewnych? Wiesz, kuzynów, braci, siostry? - Żadnych, o których bym wiedział. Cotton, Boots, Jess i Corker to moja rodzina. Dlaczego? Zmieniła panienka zdanie? - Nie. Mówi się, że rząd może być zainteresowany tą ziemią, żeby wybudować jakąś tamę. Jeżeli ziemia będzie moja i sprzedam ją rządowi, mogę zarobić więcej niż zapłacę tobie. To, co wydaje się nam teraz sprawiedliwe, może nie być sprawiedliwe później. 77 - O Jezu, panienko. Nie będzie mnie tutaj, więc kogo to obchodzi. Po prostu proszę mi obiecać, że zajmie się panienka całą resztą. Jeśli tak, to umowa stoi. Cotton mówił, że jest panienka jedyną uczciwą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał. To mi wystarczy. Zostawił panience całą swoją sakiewkę, prawda? Założę się, że kiedy umarł, miał niemal pięćset dolarów. Mam rację, panienko Sallie? - Miał znacznie więcej. - Żartuje sobie panienka ze mnie? - Nigdy w życiu. Jesteś pewien, Snowball, że się zgadzasz? Naprawdę chciałabym, żebyś został w mieście, gdzie ktoś mógłby się tobą zaopiekować. - Jest jeszcze jedna rzecz, panienko Sallie. Jeśli nie wrócę na wiosnę i jeśli sprzeda pani tę ziemię, proszę w moim imieniu kupić sukienkę dla Rudej Ruby i dać jej jeszcze trochę na dodatek. Była dla mnie naprawdę dobra. - Tak zrobię. Chciałabym, żebyś ty też mi coś obiecał. Jeżeli... jeżeli odejdziesz tam... no, wiesz... tej zimy, powiedz Cottonowi, że dobrze sobie radzę. Powiedz mu, że dostałam dyplom ukończenia szkoły średniej i że umiem przeczytać całą gazetę. Powiedz, że wyszłam za mąż i mam syna. - Pewnie, że mu powiem, panienko Sallie. Lepiej zajmijmy się interesami, żebyśmy mogli wyruszyć zanim to powietrze wypali mi resztę płuc. Inni będą czekać przy domu towarowym. Chciałbym bardzo wziąć tym razem trochę brzoskwiń w puszkach.
- Ile tylko zechcesz, Snowball. Przyglądanie się, jak cztery wypełnione po brzegi wozy znikają w oddali, a jej przyjaciele fałszują na całe gardło, było jednym z najmilszych wspomnień Sallie. Stała na rogu Pierwszej i Garces w małym zapylonym miasteczku na trasie kolei Southern Pacific z Los Angeles do Salt Lakę City, aż wozy zniknęły jej z oczu. W torebce miała akt własności do Black Canyon, wielkiej przepaści, której zbocza stanowiły strome, niemal pionowe ściany o wysokości ponad dwóch kilometrów. Nie po raz pierwszy zastanowiła się, czy, jak stwierdził Alvin Wa-ring, nie kupiła przypadkiem kota w worku. Czas pokaże. Sallie poszła do domu wzdłuż ulicy Fremont wciąż dotykając końcami palców aktu własności. W przyszłym tygodniu zabierze go wraz z innymi cennymi papierami z sejfu w mieście do Sunrise i włoży je do tego szczególnego pancernego sejfu wierząc, że jej przyszłość jest więcej niż zabezpieczona. Rankiem tego dnia, gdy miała wyjechać do Sunrise, Sallie uważnie spakowała torbę z rzeczami i opróżniła zawartość sejfu do woreczka bankowego. Kiedy zatrzasnęła zamek, zadzwonił telefon. Zaskoczona Sallie podniosła słuchawkę i wymamrotała ostrożne halo. Nie wiedziała dlaczego, ale telefon zawsze jąprze-rażał. Nigdy nie było wiadomo, czego oczekiwać. Najczęściej osoba po drugiej stronie telefonu miała złe wieści. Telefonistka oznajmiła, że dzwoni pan Philip Thornton i połączyła go. - Philip! Skąd dzwonisz? Wreszcie podłączyli? Wspaniale! Teraz będę mogła regularnie z tobą rozmawiać. Wyjeżdżam za parę minut, jeśli dzwonisz, żeby 78 się tego dowiedzieć. Muszę tylko włożyć prezenty do samochodu. Mam ci tyle do powiedzenia! Tyle działo siew mieście. Zachowałam wszystkie gazety i przywio-zęje ze sobą. Byłam taka zajęta, Philipie. Będziemy rozmawiać do późna w nocy. 0 której kładziesz spać Asha? Spróbuj dopilnować, żeby nie spał, kiedy przyjadę, abym mogła go zobaczyć. Przez chwilę słuchała, co mówi jej mąż. - Nie poznam własnego syna? Jak możesz tak mówić, Philipie? Nie mógł aż tak bardzo się zmienić. Oczekuję, że będzie wyglądał jak mały człowiek, bo jest małym człowiekiem. Dzieci rosną, Philipie. Wiedziała, że wkraczają na grząski grunt. Nie sposób było nie zauważyć zmiany w jego głosie, gdy rozmowa zeszła na Asha. Sallie zmieniła temat. - Tęsknisz za pracą, Philipie? - Nie, wcale. Myślałem, że będę, ale myliłem się. Zajmowanie się dzieckiem jest jak praca na pełnym etacie. Nie uwierzysz, jak dobrze sobie radzę ze zmienianiem pieluszek i karmieniem. - Tak, tak, wierzę. Przypuszczam, że nigdy nie umiałabym być w połowie tak dobrą matką... to znaczy ojcem... jak ty. - Trzeba tylko trochę praktyki. Wszystko już zrozumiałem. Wystarczy mieć system i harmonogram. Cała reszta jest wtedy na swoim miejscu. - Dobrze, Philipie. Już wyjeżdżam. Do zobaczenia wieczorem. - Sallie, kiedy wejdziesz do domu, nie wyj jak potępieniec, na wszelki wypadek, gdyby Ash już spał. Reaguje na dziwne dźwięki. - Do widzenia, Philipie - Sallie trzasnęła słuchawką o widełki. Wyć jak potępieniec? Co on sobie myśli! Nigdy w życiu nie wyła jak potępieniec. Myśli Sallie wędrowały daleko, gdy patrzyła, jak służący wnosi jej walizki 1 paczki do samochodu. Czy Philip weźmie ją w ramiona, zaniesie na górę i będą się kochać? Sześć miesięcy bez miłości to bardzo dużo czasu. Gdyby tak zrobił, może tym razem byłoby inaczej. Może tym razem niebo nad nią eksplodowałoby tak j ak wtedy, gdy Cotton brał j ą do łóżka. Pomyślała o swój ej nocy poślubnej - zawsze pamiętała o niej, gdy przychodziły jej na myśl dziwne relacje między nią, a Philipem. Oczekiwała dzikiej nocy wypełnionej pożądaniem.
Zamiast tego ich seks był taki niezdarny! Philip zajmował się własną przyjemnością, pozostawiając ją niezaspokojoną. Tak samo było w ciągu kilku następnych dni. W przypływie rozpaczy upomniała się o swoje prawa. Choćby miała żyć sto lat, nigdy nie zapomni widoku twarzy męża w tamtej chwili. Trzeba mu jednak przyznać, że nie wypowiedział słów, które miał na końcu języka. Jak to możliwe, że mężczyzna tak stary jak Cotton Easter mógł sprawić, że wirowało jej w głowie, a młody mężczyzna, taki jak Philip, wypalał się po trzech minutach? Dobrze byłoby mieć jakiś plan, pomyślała Sallie sadowiąc się za kierownicą. Zastanowiła się, co by się stało, gdyby rozebrała się do naga w salonie i odtańczyła taniec wojenny dla swojego męża. 79 - Tumi! - zawołała do służącego. - Dopilnuj, żeby paczkę, która leży na stole zabrano do Rudej Ruby. I nie mów, powtarzam, nie mów jej, że to ode mnie. Włożyłam do środka kartkę i podpisałam ją nazwiskiem Snowballa. Każ jej powiedzieć, że Snowball iycTy wesołych świąt. Nie mów nic więcej, bez względu na to, o co spyta. - Rozumiem, panienko Sallie. - Dobrze. Zobaczymy się za parę tygodni. Może wcześniej. Zostawiłam prezenty dla ciebie i Aieyi pod choinką. Nie otwierajcie ich aż do Bożego Narodzenia. Zadzwoń do mnie, gdyby coś się stało. Zostawiłam numer przy telefonie. Kiedy Sallie przyjechała do Sunrise, było już zupełnie ciemno i lekko śnieżyło. Trzykrotnie przycisnęła klakson, żeby zasygnalizować swoje przybycie. Malutki złoty zegarek na jej ręce wskazywał ósmą. Umierała z głodu - chciała jeść, kochać się, chciała swojego męża. Prawie wybuchnęła śmiechem, kiedy zastanowiła się, którą z tych rzeczy dostanie najpierw. - Dobrze znów panią widzieć. Su Li i ja tęskniliśmy za panią. Wesołych świąt! - Chue, świetnie już mówisz po angielsku. Ja też za wami tęskniłam. Czy choinka j est piękna? - Bardzo piękna. Su Li i ja chcieliśmy poczekać, aż pani przyjedzie, żeby ją udekorować, ale pan Philip chciał zrobić to sam. - Czy pan Philip jest dobry dla ciebie i Su Li? - Nie ma dla nas czasu. Jest bardzo zajęty dzieckiem. Ma z nami krótkie lekcje wieczorem, przed pójściem spać. Nie narzekam. Pan Philip to dobry człowiek. On nas po prostu nie widzi. Widzi tylko dziecko. Ono jest jego całym światem. - Wiem - powiedziała miękko Sallie. W ciepłej kuchni Sallie objęła Su Li. - Co mamy dziś na obiad? Umieram z głodu! Su Li dygnęła lekko. - Na obiad, panno Sallie, jest słodki placek ziemniaczany. Mówię o nim na początku, bo pani lubi słodkie rzeczy. Poza tym jest rostbef, puree z ziemniaków, pyszny sos, marynowane buraki i sałatka z kapusty. Upiekłam dziś chleb i jest świeże masło. Pan Philip zjadł jakiś czas temu. - Su Li, twój angielski jest świetny. Jestem z ciebie bardzo dumna. Kiedy ty i Chue będziecie mieli dyplomy, powiesimy je na ścianie obok mojego. Nie mogę uwierzyć, że Philip nie poczekał na mnie z obiadem. Gdzie on jest, Su Li? - Tam, gdzie każdego wieczoru o tej porze. I o każdej innej porze dnia: w pokoju dziecinnym. Nie do mnie należy ocenianie, czy to dobrze czy źle - powiedziała cicho Su Li. - Czy chciałabyś wrócić ze mną do miasta? - Bardzo bym chciała, panno Sallie. Proszę teraz iść umyć się, a kolacja będzie gotowa, kiedy pani zejdzie. Sallie otworzyła drzwi pokoju dziecinnego i weszła do środka. Dwie lampy oświetlały pokój miękkim, żółtawym blaskiem. Ogień w kominku palił się dokładnie tak, jak powinien. Obok kominka siedział w bujanym fotelu Philip. Koły80
sał dziecko obojętny na wszystko i wszystkich. Nie zauważył jej wejścia, póki nie zawołała go po imieniu. - Philipie, jestem w domu. Myślałam, że poczekasz z kolacją, aż przyjadę. Czemu Ash nie leży w łóżeczku? Czemu kołyszesz go o tej porze? - Cicho - wyszeptał Philip kładąc palec na ustach. - Nie mów mi, żebym była cicho, Philipie. Połóż Asha do łóżeczka. Natychmiast! Potem chcę, żebyś zszedł na dół i porozmawiał ze mną, kiedy będę jadła kolację. Nie widziałam cię od prawie czterech miesięcy. Myślałam, że ucieszysz się z mojego widoku. Nie wierzę, że to, co tu widzę jest normalne. - A myślisz, że to, co ty zrobiłaś jest zdrowe? Od czterech miesięcy nie widziałaś własnego syna. Próbuję być dla niego matką i ojcem jednocześnie. - Jest twoim synem, Philipie. Wytłumaczyłeś mi to bardzo jasno w dniu, kiedy przyszedł na świat. Ja tylko go urodziłam. Wiem, że gdyby dziecko było dziewczynką, nie robiłbyś tego, co teraz robisz. Widziałam to w twoich oczach tamtego dnia i widzę to teraz. Wszystko, czego chciałeś, to mieć syna. Boże, dopomóż twojemu synowi, jeśli wyrośnie na kogoś podobnego do ciebie. - Co masz na myśli? - Bardzo dobrze wiesz, co mam na myśli. Wyrośnie na afektowane, wydelikacone dziecko. Nie będę tego tolerować, Philipie. Spędzasz w tym pokoju cały swój czas, prawda? Bez przerwy trzymasz go na rękach. - Su Li ci o tym powiedziała? - Nie. Sama się domyśliłam. Philipie, chodźmy do naszego pokoju, zerwijmy ciuchy i kochajmy się. Chcę, żebyśmy byli mężem i żoną. Życie toczy się dalej, nawet po narodzinach dziecka. Philip omijał wzrokiem żonę. - A co będzie, jeśli Ash zapłacze, kiedy będziemy się kochać? - Niech płacze. Dzieci płaczą, Philipie. Su Li będzie w pokoju obok. - W takim razie będzie też w pokoju obok nas. Usłyszy. - Do diabła, Philipie, możemy pójść na dół. Możemy pójść do kuchni, do stodoły, gdziekolwiek zechcesz. Chyba że przypadkiem nie jesteś już mną zainteresowany. Czy o to właśnie chodzi? - Nie. Nie jadłaś jeszcze kolacji. Ja jadam wcześnie z powodu mojego rozkładu zajęć. Mówiłem ci, że mam rozkład. Robię określone rzeczy o określonej porze. To nie piknik. Dziecko to ogromna odpowiedzialność. - Masz na myśli, że syn to ogromna odpowiedzialność? Gdyby Ash był dziewczynką, kołyska stałaby na dole w kuchni - tam, gdzie siedzi Su Li. Ty o tym wiesz i ja o tym wiem. Philipie, żałuję teraz, że tu przyjechałam. Tak bardzo kochałam to miejsce. - Nawet nie spojrzałaś na Asha. Nie powiedziałaś ani słowa o tymjakwyrósł i jaki jest piękny. Sallie poczuła, że łzy płoną jej pod powiekami. - Widziałam go bardzo dobrze. Zauważyłam, że przytył i owszem, jest absolutnie piękny. Masz rację, nie wzięłam go na ręce. Nie budzi się dzieci, kiedy śpią. Jestem zmęczona, Philipie, jutro też jest dzień. 6- Królowa Vegas - Nie rozumiem cię, Sallie. Nie jesteś zbyt zmęczona, żeby zaciągnąć mnie do łóżka, ale nie masz siły wziąć na ręce swojego syna. - Nie będę z tobą dyskutować na ten temat. Nie dbam o to, gdzie będziesz dzisiaj spać, ale lepiej, żeby nie było to w tym pokoju. Su Li zostawi otwarte drzwi, żeby słyszeć Asha, gdyby się obudził. W moim łóżku też nie chcę cię widzieć.
- Nie chcesz mnie w swoim łóżku, ale weźmiesz do niego jakiegoś stetry-czałego górnika i będziesz tarzać się z nim po pościeli, mamić go słodkimi słówkami i bogacić się na jego śmierci. Ja nie jestem dla ciebie wystarczająco dobry. Ja nie wzbudzam w tobie pożądania. Pamiętam tamtą noc, Sallie. Byłaś rozpustna! - mocne uderzenie Sallie dosięgnęło jego policzka. Wzdrygnął się, ale nie spuścił z niej wzroku, aż wyszła z pokoju z dumnie uniesioną głową. W otwartych drzwiach Sallie odwróciła się. Jej oczy były pełne łez. - Wcale tak nie było, Philipie. Nigdy nie wybaczę ci, że tak pomyślałeś. Nigdy. Na dole, w kuchni, Sallie usiadła przy stole z groźną miną, a jej oczy ciskały błyskawice. Wzięła do ręki widelec i zaczęłajeść. Su Li patrzyła na nią zmartwionym wzrokiem. Kiedy Sallie skończyła, odezwała się: - Proszę, powiedz Chue, żeby zabiał moj e walizki z powrotem do samochodu. - Moje też? - Tak. Zabierz też wszystko dla Asha. Zabieramy go ze sobą. - Czy pan Philip też z nami jedzie? - Nie! - Rozumiem - powiedziała Su Li. - Ja też rozumiem - obie uśmiechnęły się w tej samej chwili, a potem wpadły sobie w ramiona. - Myślę, że powinnyśmy zaczekać do rana, panno Sallie. Na zewnątrz jest bardzo zimno, a nocny chłód nie będzie dobry dla dziecka. Mogę przygotować wszystko do świtu. Jest pani pewna, że chce to zrobić? - Wcale nie jestem pewna. Przed chwilą mój mąż powiedział mi kilka okrutnych rzeczy. Pieszczotami tłamsi nasze dziecko. Jest innym człowiekiem. Wini mnie za... Wciąż słyszę głos mojej matki, kiedy mówiła o moim bracie, jej pierwszym dziecku. Złamał jej serce tak, że rozprysło się na tysiąc kawałków. Nie pozwolę, żeby mnie zdarzyło się to samo. Myślisz, że się mylę, Su Li? - Nie ma znaczenia, co ja myślę. Ważne, co pani myśli. Z życiem dziecka nie należy igrać w gniewie. A panijest teraz rozgniewana. Może rano spojrzy pani na wszystko inaczej. Złamie pani serce panu Philipowi, zabierając jego syna. - Widzisz, ty też tak mówisz! Jego syn. Jest także moim synem. Wyjedziemy rano. Zostaw uchylone drzwi do swojego pokoju, w razie gdyby Ash zapłakał. Philip nie będzie spał w jego pokoju ani tej nocy, ani nigdy więcej. Dobranoc, Su Li. - Czy chciałaby pani napić się gorącej czekolady przed pój ściem spać? Albo ziołowej herbaty? - Gorącej czekolady. Idąc po schodach na piętro Sallie czuła się jak osiemdziesięcioletnia staruszka. 82 Gorąca kąpiel i filiżanka czekolady nie ukołysały jej do snu tak, jak na to liczyła. Zamiast tego zwinęła się w kłębek na łóżku otulona pościelą. Czekała, sama nie wiedząc na co. Pięć razy poszła do łazienki znajdując zło śliwą przyjemność w uruchamianiu spłuczki i słuchaniu bulgotu wody w rurach. Wiedziała, że bulgotanie zbudzi Philipa. Była tak zła, że miała ochotę gryźć. Co z nią było nie w porządku? Dlaczego tak się zachowywała? Zaczęła chodzić w kółko po pokoju, aż zakręciło jej się w głowie. W końcu usiadła. Trzęsły się jej ramiona. Ukryła twarz w dłoniach, ale zerwała się niemal natychmiast. Co to za dziwny dźwięk? Oczywiście Ash. Nie wkładając kapci podeszła na palcach do drzwi i cicho je otworzyła. Su Li szła korytarzem z butelką mleka w ręce. Sallie nie zatrzymała się, żeby pomyśleć. Pobiegła i dotarła do pokoju dziecinnego razem z Su Li. Sięgnęła po ciepłą butelkę. Jakie dziwne było to uczucie: trzymać dziecko na rękach. Trzymała tak swoje siostry, kiedy były małe, ale tamto uczucie było inne. One były chude, kościste, pomarszczone. To dziecko było
pulchne, zadowolone, dobrze odżywione i ubrane. Uśmiechnęła się, kiedy zaczęło ssać. Jego policzki wydymały się, gdy przestawało na chwilę, żeby beknąć w smoczek. - Prawdziwe małe prosiątko - wyszeptała Sallie. Dziecko było ciepłe, miękkie i całkowicie bezbronne. - Któregoś dnia będziesz wielkim, wysokim mężczyzną i będziesz miał własne dzieci wyglądające dokładnie tak, jak ty teraz. I będziesz się czuł tak, jak ja teraz. Wszystko, czego chcę, to żebyś wyrósł zdrowy i silny. Chcę, żebyś dbał o swoją rodzinę i ludzi wokół ciebie, a nie żebyś kiedykolwiek deptał czyjeś uczucia. To tak mało kosztuje: być miłym i opiekuńczym, a nagroda jest ogromna. Nie chcę, żebyś mnie zawiódł, bo jeśli zawiedziesz, to będzie znaczyło, że ja też zawiodłam. Zrobię, co w mojej mocy, żebyś wyrósł na niezależnego człowieka, ale będziesz musiał ze mną współpracować. Będę cię kochała, bo jesteś moim synem, ale będziesz też musiał zapracować na tę miłość. Kiedy upadniesz, sam się podniesiesz. Nie będziesz płakał albo jęczał, żeby zdobyć to, czego chcesz. Nie pozwolę na to. W którymś momencie będziesz przekonany, że jesteś mądrzejszy od swoich rodziców i spróbujesz osiągać swoje cele poprzez skłócenie ze sobą mnie i twojego ojca. To nie podziała. Mówię ci to już teraz. Wiem, że nie rozumiesz jeszcze moich słów. Ale zrozumiesz, kiedy dorośniesz, bo nasza dzisiejsza rozmowa będzie poparta czynami. Sallie postawiła butelkę na podłodze i uniosła dziecko do pionu, żeby mu się odbiło. Dziecko uśmiechnęło się do niej i wsadziło piąstkę do buzi. W tym momencie Sallie pokochała swojego syna. Gdy tylko zapadł w sen, ułożyła go znowu w kołysce. Stała przy niej przez dłuższy czas, zmęczonymi oczyma podziwiając swoje dziecko. Kiedy powieki zaczęły jej opadać, wróciła do sypialni. Ostatnią osobą, jaką spodziewała się tam zobaczyć, był jej mąż. - Philip! Co ty tu robisz? Jestem zmęczona. Nie mam nastroju, żeby teraz z tobą rozmawiać. - Nie jestem tu, żeby rozmawiać. Przyszedłem, żeby zrobić to - powiedział, wyciągając jedną rękę i łapiąc ją za koszulę nocną. Trzask drącego się jedwabiu 83 zabrzmiał w uszach Sallie niczym grzmot. Próbowała przykryć się podartą koszulą, jednocześnie wycofując się z pokoju, ale Philip przycisnął ją ramieniem do ściany. - Philipie, puść mnie -powiedziała Sallie -jutro będziesz tego żałował. Czuję po twoim oddechu, że piłeś. Zabierz ręce ode mnie. Mówię poważnie, Philipie. Będę krzyczeć, aż przybiegnie Su Li. Będę, Philipie, przysięgam, że będę. - Zamknij się! Tego właśnie chcesz i to dostaniesz. Jeżeli chcesz się zachowywać jak dziwka, to tak właśnie będę cię traktował. Damy nie proszą o rzeczy, których ty się domagasz. Moja matka raczej by umarła, niż powiedziała coś takiego. - Philipie, nie rób tego. Proszę! - z całej siły próbowała go odepchnąć, ale był zbyt silny. Czuła, jak siłą rozwiera jej nogi, usłyszała raczej niż poczuła rozpięcie rozporka i już po chwili był w niej prąc ku górze i wolną ręką gniotąc jej piersi, podczas gdy ona szarpała się i obijała o ścianę. Kiedy skończył, Sallie zsunęła się na podłogę z twarzą zalaną łzami. - Tego właśnie chciałaś. To ci dałem. Dobrze było, Sallie? - Nie - wydusiła Sallie. - Zgwałciłeś mnie, Philipie. Wyjdź stąd i nigdy więcej nie wchodź do mojego pokoju. Chciałam tylko, żebyśmy się kochali. Chciałam, żebyś dał mi tyle radości, ile ja dałabym tobie. Czemu to miałoby być złe? Czemu to sprawia, że nazywasz mnie dziwką? Jesteśmy małżeństwem. Jestem twoją żoną. Mam prawo oczekiwać... To ostatni raz, kiedy mnie dotknąłeś. - Zabieram Su Li ze sobą do miasta. Długo tu siedziałam próbując się zastanowić, co byłoby najlepsze dla nas obojga. Zdecydowałam... Masz również coś do powiedzenia, ale najpierw mnie wysłuchaj. Chcę, żebyśmy wszyscy przenieśli się do miasta. Skontaktuję się z cieślami, żeby dobudowali do domu jeszcze jedno skrzydło. Ash będzie miał nianię. Ty wrócisz do tego, na czym znasz się najlepiej. Widzę, co osiągnąłeś w przypadku Su Li i Chue, i oczywiście w moim. Nauczanie j est twoim powołaniem, nie możesz tego porzucać, żeby bawić się w niańkę naszego syna. On musi dorastać w zdrowej atmosferze, mając zarówno matkę, jak i ojca. Jestem pewna, że
mogę pokonać swoje ograniczenia, albo przynajmniej się z nimi pogodzić. Boli mnie, że to mówię, ale muszę. Kochałam cię jak siostra, ale nigdy nie byłam w tobie zakochana. Oszukałam i siebie, i ciebie. To nie było uczciwe z mojej strony. Teraz jesteśmy skuci ze sobą, czy nam się to podoba, czy nie. Przypuszczam, że moglibyśmy się rozwieść. Rozwód pozwoliłby ci być wolnym i ożenić się z kimś, kto cię pokocha. Kto wie, może ja też znalazłabym kogoś, dzięki komu moje serce zaczęłoby bić szybciej. Dzięki tobie mój puls się nie zmienia. Nie masz pojęcia, jak mi przykro. To, co postrzegasz jako... moją przeszłość, zawsze będzie nas dzieliło. Dlatego mam propozycję: byliśmy kiedyś przyjaciółmi i ta przyjaźń sprawiła, że oboje byliśmy szczęśliwi. Próbowałabym odzyskać tamto uczucie, jeśli to jeszcze możliwe. Jeśli nie, alternatywąjest rozwód. Czy chciałbyś to przemyśleć i porozmawiać później? - A co z ostatnią nocą? 84 - Nigdy więcej nie będziemy o niej rozmawiać. Musisz żyć z tym, co zrobiłeś. Zawsze będzie nas to dzielić, oboje o tym wiemy. - Zgadzam się - powiedział pokornie Philip. - W pełni? - cicho spytała Sallie. - W pełni. - Jest jeszczejedna rzecz, o której musimy pomówić. Jeśli któreś z nas spotka kogoś, o kim pomyśli... jeżeli zdecydujemy... To bardzo trudne, Philipie, ale nie ma sposobu, żeby inaczej to wyrazić. Jeżeli którekolwiek z nas spotka kogoś, z kim będzie chciało dzielić pewne sprawy i jeśli będzie to prowadzić do... do... innych spraw, pomówimy o tym i podejmiemy decyzję, którą oczywiście będzie rozwód. Zgadzasz się ze mną? - Tak. Chcę po prostu istnieć w twoim życiu. Najlepsze chwile przeżywałem, kiedy czytałem ci w ogrodzie albo graliśmy w szachy, albo po prostu siedzieliśmy przy kominku. Nie mogłem się doczekać, kiedy obudzę się rano, bo wiedziałem, że usiądziesz naprzeciwko mnie przy śniadaniu, a potem pójdziemy do klasy, w której... umożliwiłem ci stanie się osobą, którą jesteś teraz. Tak wiele chciałem dla ciebie zrobić, Sallie. Czasem myślę, że więcej niż ty sama chciałaś mieć. Sallie, muszę porozmawiać o ostatniej nocy. W tej chwili Sallie niemal czuła litość dla męża, ale zmusiła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Rozumiem, czemu potrzebujesz o tym porozmawiać - powiedziała. - Ale ja nie chcę do tego wracać. To skończone, minęło i nigdy więcej nie próbuj poruszać ze mną tego tematu. Zapamiętaj tylko jedną rzecz, Philipie, a potem sprawa będzie zakończona. Powiedziałam "nie". Powiedziałam "nie" więcej niż raz. Zmusiłeś mnie. Błagałam, żebyś przestał. "Nie" znaczy "nie". - Dobrze, Sallie. W takim razie, czy zostaniesz na święta? Mogłabyś także sprecyzować, jakie są moje obowiązki wobec Asha? Rozpoznaje mnie, polega na mnie. Mógłby się denerwować, gdybym... gdyby mnie przy nim nie było. Sallie patrzyła na męża. Nigdy w życiu nie widziała bardziej nieszczęśliwego mężczyzny. - Dlaczego nie słuchasz mnie, Philipie? Może słuchasz, ale nie słyszysz, co mówię. To, że przez cały dzień trzymasz Asha na ręku siedząc w bujanym fotelu, nie jest dla ciebie dobre. Kiedy jest karmiony, w porządku. Nie musisz spać w tym samym pokoju. Ash musi ćwiczyć płuca. Zakwili tylko i już przy nim j esteś. Pozwól mu wrzeszczeć przez chwilę. Pozwól mu być normalnym dzieckiem. Tak, zostanę na święta. Wszyscy wyjedziemy pierwszego dnia nowego roku. - Chodzi mi tylko o to, że to mój syn. Twarz Sallie zastygła w bezruchu. Zimnym, powściągliwym głosem powiedziała: - Jestem bardzo zmęczona i chcę się już położyć. Zobaczymy się przy kolacji. Ostatnią świadomą myślą Sallie, zanim zapadła w niespokojny sen, było, że jest okrutna i nieczuła dla własnego męża, nie pozwalając mu okazywać czułości synowi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
85 Dziewięć miesięcy później, dwudziestego września tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku, Sallie Coleman Thornton urodziła drugiego syna, którego nazwano Simon Wilcox Thornton. Ważył trzy kilogramy i osiemset gramów, a mierzył pięćdziesiąt cztery centymetry. Lekarz znany ze swojego braku cierpliwości do matek, które nie chciały karmić, położył wrzeszczące dziecko na brzuchu Sallie i zajął się łożyskiem. - Nie ma pan zamiaru najpierw go umyć? - zażądała Sallie. - Nie ma pani zamiaru najpierw go nakarmić? - odparł doktor. - Gdzie jest butelka? - Pod pani brodą. Proszę go karmić. Natychmiast! - Nie zrobię tego - powiedziała Sallie. - Więc będzie musiał umrzeć z głodu. Z nabytą w ciągu wielu lat praktyki wprawą doktor w mgnieniu oka umył dziecko, zawinął j e w czysty kocyk i umieścił w ramionach Sallie. Powtórzył, żeby dać piersi płaczącemu noworodkowi i Sallie nie miała innego wyjścia - musiała podsunąć pierś dziecku, które natychmiast zaczęło ssać. Ogarnęło ją uczucie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła, a uśmiech jaśniejszy od słońca zakwitł na j ej twarzy. Nie zauważyła nawet wyj ścia lekarza, tak bardzo zagłębiła się we własnym świecie. Sallie związała się z małym Simonem w sposób, w jaki nigdy nie umiała związać się z Ashem. Utorowało to drogę rywalizacji, która miała rozdzielać braci w przyszłości. Ta właśnie rywalizacja skłóciła także matkę i ojca. 1942 8UL/"7\ wa dni po szesnastych urodzinach Simona Sallie stała nad otwartą mo-\J
Szesnastoletni chłopak, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ważący prawie osiemdziesiąt dwa kilo, uśmiechnął się swoim delikatnym uśmiechem i lekko uścisnął ramię matki. - Przyrzekam, że nie zrobię niczego, co uważałbym za głupie. - Wyglądasz, jakbyś miał dwadzieścia pięć lat - powiedziała bezmyślnie Sallie. - Przyjmę to jako komplement. - To nie był komplement, Simonie. Ash także wygląda na starszego. Jeżeli ci werbownicy spojrzą na któregoś z was, porwą was w mgnieniu oka. Wiem, jak to działa. Simon, kim jest ten człowiek stojący na czele żałobników, znasz go? - To Devin Rollins. Przejmuje praktykę pana Waringa. Zdaje się, że będzie twoim nowym prawnikiem. Słyszałem, jak tata rozmawiał o nim z kimś ze szkoły. Może powinnaś przedstawić mu się po nabożeństwie. - Nie zrobię nic podobnego. To on jest na mojej liście płac, więc niech sam do mnie przyjdzie. Chodź, Simon, czas się pożegnać. Łzy spływały po twarzy Sallie. W czarodziejski sposób w jej dłoni pojawiła się chusteczka. Znowu Simon: - Nie dmuchaj w nią, póki nie miniesz trumny. Zawsze strasznie trąbisz, mamo - znów uścisnął jej ramię dodając otuchy. Sallie przełykała ślinę stojąc przy trumnie z pojedynczą herbacianą różą w dłoni. Przez chwilę modliła się z oczyma mokrymi od łez. Poczuła nagle, że podtrzymuj e ją silne ramię i od razu wiedziała, że nie należy ono do żadnego z j ej synów ani do męża. - Przepraszam - zdołała wydusić. - Proszę nie przepraszać. To dla pani trudny czas, jak dla wszystkich tutaj. Płacz, chwiejny krok - to wszystko jest teraz na miejscu. Miło mi, że mogłem tu być i pomóc pani. Nazywam się Devin Rollins. Jestem siostrzeńcem Alvina. Przejmuję jego praktykę. We właściwym czasie umówimy się na spotkanie, żeby przedyskutować pani sprawy. Czy już lepiej się pani czuje? 87 - Tak. Dziękuję- Sallie zdjęła kapelusz i czarny welon. Jednym szybkim spojrzeniem ogarnęła wszystko, co chciała zobaczyć w Devinie Rollinsie. Był niewiarygodnie wysoki, wyższy niż jej synowie, atletycznie zbudowany. Był też nienagannie ubrany, od krawata aż po blask wyczyszczonych butów. Jego ciemne włosy lekko falowały i spadały na czoło, sięgając aż do delikatnych, szarych oczu. Zobaczyła nieprzyzwoicie długie rzęsy, ostre rysy, ciepły uśmiech. Zanim jej serce zdążyło uderzyć ponownie, Sallie Thornton zakochała się. Ten mężczyzna to moje przeznaczenie, pomyślała bezwiednie. Z sercem trzepoczącym w piersi pozwoliła synowi odprowadzić się znad trumny. Chciała odwrócić się choć na chwilę, żeby jeszcze raz spojrzeć na Devina Rollinsa, ale uścisk Simona na jej ramieniu był na tyle mocny, że nie mogła sobie pozwolić na niepewny krok, inaczej wylądowałaby twarzą na ziemi. - Jesteś pewna, Sallie, że nie chcesz pójść na stypę? - zapytał Philip. - Jestem pewna. Nie mam siły prowadzić rozmów o niczym i dyskutować o życiu Alvina z jego przyjaciółmi. Przykro mi, Philipie, jeśli wydaję ci się gruboskórna. Przepraszam. Idź, jeśli masz ochotę. - Ash? - Jasne, tato. Lubiłem pana Waringa. - Simon. - Zostanę z mamą. - Byłoby ładnie, gdybyś okazał szacunek starszemu człowiekowi. Pan Wa-ring służył naszej rodzinie przez wiele lat. - Złożyłem mu moje uszanowanie na cmentarzu, tato. Nie potrzebuję robić tego dwa razy. Zostanę z mamą. Ash popatrzył spode łba na brata. Miał już zamiar wygłosić jakieś nudziarskie kazanie, kiedy zobaczył wyraz niechęci na twarzy matki. Często widywał u niej taką minę, kiedy stawał z
ojcem w jednym szeregu. Ash zastanowił się wtedy, tak jak czynił to częściej niż mógł spamiętać, czy nienawiść, jaką czuł do brata, widać było także na jego twarzy. Spróbował zapanować nad swoimi rysami, ale wiedział, że zrobił to za późno. Matka zauważyła, jego emocje. Simon, Simon, Simon. Dla matki istniał tylko Simon. Simon nie mógł nic zrobić źle. Simon był najmądrzejszy, najprzystojniejszy, Simon miał pójść na studia w wieku lat szesnastu, ponieważ przewyższał innych inteligencją. Simon znał się na giełdzie i regularnie doradzał matce w tej dziedzinie. Simon znał wartość netto całego rodzinnego majątku, podczas gdy on i ojciec mogli się jej tylko domyślać. Simon miał własny samochód, ponieważ skończył szkołę przed terminem. Simon miał wszystko, czego można zapragnąć. Z wyjątkiem uwielbienia ojca. Ash uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Już w wieku pięciu lat zrozumiał, że ma klucz do uczuć ojca. Później starał się tylko, żeby go nie stracić. Stał z boku patrząc, jak jego matka i brat odchodzą w swoją stronę. Z niewiadomego powodu miał ochotę się rozpłakać. Dlaczego nie mogła kochać go tak, jak kochała Simona? Walczył o dobre stopnie, o to, żeby być najlepszym graczem na boisku, stał się najpopularniejszym, najbardziej rozchwytywanym kolegą w szkole. Do diabła, miał nawet swój własny samolot. Nikt, nawet jego przyjaciele, nie wiedzieli o tym, że przeznaczył swoje kieszonkowe i inne pieniądze, jakie tylko zdołał zwędzić z torebki matki albo portfela ojca, na opłacenie prywatnych lekcji i treningów. Był popularny wśród chłopców i dziewczyn, bo wciąż coś fundował i kupował drobne prezenty, które rozdawał z bezceremonialną szczodrością. Wiedział już na pewno, że rocznik szkoły zamieści jego zdjęcie na samym środku z nagłówkiem: "Najpopularniejszy student roku z największymi szansami na sukces". Ojciec będzie dumny. Matka najprawdopodobniej tylko spojrzy i ledwie raczy się uśmiechnąć. Może powie coś w rodzaju: "Mam nadzieję, że ci to przejdzie, Ash". To będzie znaczyło, że wątpi, czy uda mu się wspiąć na szczyt. Wszystko to zmieni się bardzo szybko. W poniedziałek się zaciągnie. Nie wiedział jeszcze do jakich wojsk - zależy gdzie uwierzą, że jest starszy niż w rzeczywistości. Jeszcze im wszystkim pokaże. Na Boga, pokaże Simonowi, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi z życiu. Prosty dom w mieście z oszalowanymi ścianami stał się teraz gmachem trudnym do opisania. Sallie rozbudowywała go i przebudowywała w czasach Wielkiego Kryzysu tylko po to, żeby dać pracę swoim ekipom budowlanym, by mogli wyżywić dzieci. Zbudowała także cztery nowe salony bingo, kino, aptekę, piekarnię i sklep spożywczy mający na składzie każdy znany człowiekowi artykuł. System chłodzenia, jaki kazała w nim zainstalować, pozwalał na dostarczanie świeżego mleka, płodów rolnych, mięsa i serów. Spotkała się z radą miejską, która poparła jej plany doprowadzenia do porządku gorszych dzielnic - nie wiadrami z farbą i bielidłem, ale za pomocą nowych materiałów budowlanych. Największym wyzwaniem było dla niej wybudowanie oczyszczalni ścieków. Kiedy konstruktorzy powiedzieli, jaki będzie całkowity koszt budowy, z trudem przełknęła ślinę, a potem podpisała się pod kontraktem. W dniu, kiedy powiedziała Philipowi, że stała się właścicielką oczyszczalni ścieków, ten roześmiał się jej w twarz i powiedział, że tylko głupiec zrobiłby coś takiego. Nie interesowało go słuchanie o dochodach, jakie osiągnie, gdy nowe przedsiębiorstwa zaczną podłączać się do jej linii. - Spójrz na to z innej strony, Philipie. Nikt w tym mieście nie może spuścić wody nie płacąc mi za to - powiedziała pewnie. - Co takiego kiedyś mi mówiłeś? A, tak, jeżeli nie możesz powiedzieć nic miłego, nie odzywaj się wcale. Pamiętasz, że to powiedziałeś? Wiem, że oburzasz się na mnie i na wszystko, co zrobiłam dlatego miasta. Wiem także, bo słyszałam jak mówiłeś tak do Asha, że jestem królowąNewady dlatego, żejąkupiłam. Każdego dnia korzystasz z mojej szczodrości. Nigdy, ani razu nie powiedziałam naszym synom nic poniżającego na twój temat. Widzisz, wierzyłam ci, kiedy mówiłeś, że nigdy nie należy mówić nieprzychylnie o innych. Tak, jestem właścicielką tego miasta. Co w tym złego? Nie żądam wygórowanych opłat, daję więcej niż
przyjmuję. Pomagam, kiedy to potrzebne, a jeżeli potrzebujący nie mogą mi zapłacić, to też jest w porządku. - Moja żona, pani Newada - rzekł Philip. 89 - Gazety tak mnie nazwały, Philipie. Wciąż masz do mnie żal o Black Mo-untain, prawda? Nie oszukałam Snowballa. Byłam bardziej niż szczera. Rząd zapłacił mi miliony dolarów za tę ziemię. I co z tego? Tama Bouldera będzie tutaj jeszcze długo po tym jak umrę ja, ty, nasi synowie i ich synowie. Była potrzebna. Przypuszczam, że powinnam była nalegać, żeby nazywali ją tamą Sallie Coleman Thornton. Nienawidzisz, kiedy wspominam o swoim panieńskim nazwisku, wiem 0 tym. Wiesz co, Philipie, nic mnie to nie obchodzi. Nie obchodzi mnie już wiele rzeczy. Myślę, że powinniśmy się rozwieść. Nasze małżeństwo jest kłamstwem 1 oboje o tym wiemy. Chłopcy też wiedzą. Są wystarczająco duzi, żeby zrozumieć nasz rozwód. Nasze życie jest puste. Kiedy będziemy szczęśliwi? Philip Thornton patrzył na żonę blednąc na samą wzmiankę o rozwodzie. Wzruszył ramionami i odszedł. Minął rok i nic się nie zmieniło. - Simonie, myślę, że zakończę kilka spraw i pojadę do Sunrise. Możesz jechać ze mną, jeśli chcesz. - Mam inne plany, mamo. Mogę je zmienić, jeśli mnie potrzebujesz. - Simon, czy byłbyś bardzo zdenerwowany, gdybym ci powiedziała, że... że myślałam o.... - O rozwodzie? Mamo, mogę czytać w tobie jak w książce. Chyba powiedziałbym: czemu dopiero teraz? Ale nie zrobię tego, ze względu na siebie. Pogodziłem się już dawno z tym, że ojciec faworyzuje Asha. Już nie płaczę przed snem i wciąż modlę się za niego. - Simon... - W porządku, mamo. - Ash... - Ash to Ash. Robi, co uważa za słuszne. Pewnie, że wolałbym, żebyśmy byli ze sobą bliżej, ale nie jesteśmy. I nigdy nie będziemy, mamo. Nie w tym życiu. Nie chcę, żebyś martwiła się o mnie. Obiecaj, że nie będziesz. - Jak to się stało, że w tak młodym wieku jesteś taki przemądrzały? - Sallie spróbowała się z nim drażnić. - Dlatego, że spędzam z tobą dużo czasu. Jesteś najlepsza. Któregoś dnia Ash i tata powiedzą to głośno. Już teraz to wiedzą, ale, do diabła, jesteś przecież kobietą, a oni mężczyznami... Mężczyznom trudno jest przyznać coś takiego. - Ty to przyznajesz. - Ja uczyłem się od ciebie. Ash uczył się od taty. - Dziękuję, Simon. Czy ty i Jeny macie zamiar polatać? - Nie. Jeny boi się latać ze mną. Poza tym, nie pytałem taty ani Asha, czy mogę wziąć samolot. - Nie musisz ich pytać. Samolot należy do rodziny, nie do twojego ojca albo Asha. - To bez znaczenia, mamo. Kiedy latam, lubię latać sam. W górze jest tak spokojnie. 90 - Nigdy nie sądziłam, że dożyję dnia, w którym będę właścicielką samolotu. Zdumiewa mnie, że ty i Ash naprawdę nim latacie. Masz tylko szesnaście lat, Simonie. Jestem z ciebie taka dumna. Simon spojrzał na nią zagadkowo. - Wiek to tylko liczba, mamo. Każdy, kto widzi mnie po raz pierwszy myśli, że jestem o wiele starszy. Sallie wzdrygnęła się. - Zostawię kartkę dla ojca. Wrócę pewnie w środku tygodnia.
- Pozdrów wszystkich ode mnie. Sallie zachichotała. - Tak zrobię. Chodź tu i uściśnij mnie mocno. Sallie obejrzała się wchodząc po schodach do domu. Simon coś knuł, czuła to. A może po prostu jej instynkt macierzyński sprawiał, że była przewrażliwiona. W domu Sallie spakowała walizkę i przebrała się, a potem napisała krótką wiadomość: "Wyjechałam do Sunrise". Gdy tylko samochód Sallie znalazł się poza zasięgiem wzroku, Simon pobiegł do pokoju matki. Zmiął jej liścik w małą kulkę, którą wsadził do kieszeni spodni, a następnie nabazgrał nową notatkę: "Simon i ja wyjechaliśmy do Sunrise. Wrócimy w przyszłym tygodniu". Nagryzmolił pospiesznie duże S w taki sam sposób, jaki widział u matki. Wiedział, że ani ojciec ani brat nie będą przyglądać się liścikowi zbyt uważnie. Zaniósł go do jadalni i zostawił na stole, gdzie łatwo było go znaleźć. Będąc już na górze w swoim pokoju, sięgnął do szafki po walizkę i wyjął z niej list, który napisał do matki. Umieścił go pod poduszką w jej sypialni. Pięć minut później był już w swoim samochodzie. Dwukrotnie dziarsko zatrąbił przed domem Jerry'ego, swojego przyjaciela. Jerry wielkimi susami zbiegł do auta. - Wszystko załatwione? - zapytał Simon. - Wszystko. Muszę ci powiedzieć, że okropnie się denerwuję przez to wszystko. Co powiedzą moi rodzice, kiedy pokażę się w domu z twoim eleganckim samochodem? - Jerry, już to przerabialiśmy. Twoi rodzice myślą, że pojechałeś ze mną do Sunrise. Nie będą dzwonić ani przychodzić, żeby cię szukać. Nauczyłem cię prowadzić, więc z tym nie będziesz miał problemów. Jedziemy do Kalifornii, gdzie twój dwudziestotrzyletni kuzyn zgodził się za sumę pięciuset dolarów dać mi swoje świadectwo urodzenia i dyplom szkoły średniej, żebym mógł się zaciągnąć. Kuzyn przysiągł nam obu, że będzie trzymał buzię na kłódkę, choćby miał się wykrwawić na śmierć. Jak mi idzie do tej pory? A ty, mój najlepszy na świecie przyjaciel, będziesz szczęśliwym właścicielem niniejszego auta w zamian za przekonanie kuzyna, żeby zgodził się na taki układ. Zająłem się wszystkim. Wszystko wyjaśniłem matce w liście, więc nikt nie przyjdzie zabrać ci samochodu. Po prostu powiesz rodzicom, że oddałem ci go na przechowanie, póki nie wrócę. Bezbłędny plan. Czyżbym o czymś zapomniał, Jerry? 91 - Jasne, zapomniałeś o wielu sprawach. Co będzie, jeśli dasz się zabici Co wtedy? - Wtedy nic. Koniec. Nie dam się zabić. Obiecuję. Nie chcę iść na studia, a przynajmniej nie teraz. Nie wytrzymam ani dnia dłużej w jednym domu z Ashem i ojcem. Mam dość udawania przed matką, że wszystko jest w porządku, podczas gdy wcale nie jest. O Jezu, muszę się zmuszać do jedzenia, kiedy wszyscy siedzimy przy stole. Jak myślisz, do licha, czemu tak często wpraszam się do ciebie? - Myślałem, że to dlatego, że nas lubisz. - Jasne, to też. Poza tym lubię kuchnię twojej matki. Robi najlepszą zapiekankę na świecie. Wasze pozostałości z obiadu są niesamowicie pyszne. - Niesamowicie pyszne? Powtórzę matce, że tak powiedziałeś - parsknął Jerry. - Będziesz pisał? - Kiedy tylko dam radę. Przysięgasz na swoją matkę, że nikomu nie pokażesz moich listów? - Hej, komu niby miałbym je pokazywać? - Mógłbyś poznać dziewczynę z takim samym długim jęzorem jak twój. Przysięgasz, Jerry? - Dobra, przysięgam. Co będzie, jeżeli poznają, że masz tylko szesnaście lat? - Jeżeli ty i ten twój kuzyn będziecie trzymać buzie na kłódkę, to nikt się nie pozna. Jeżeli on piśnie choć słówko, znajdę go wszędzie i obetnę mu jaja. - Nic nie powie. Może powinieneś mówić o moim kuzynie po imieniu, żeby się do niego przyzwyczaić? Simon zaśmiał się głośno.
- Ciągle zapominam, jak ma na imię. Powiedz mi jeszcze raz. - Adam Jessup. Ma brązowe oczy i brązowe kręcone włosy, trochę ciemniej sze od twoich. Jego włosy wyglądają na niemal czarne. Nie j est taki muskularny jak ty, ale ma metr osiemdziesiąt wzrostu. Nikt nie zauważy, że jesteś o te pięć centymetrów wyższy. Nie za dobrze się ubiera, na ogół wygląda jak włóczęga. Moja mama mówi, że jest niezaradny, a ojciec - że jest nic nie wart. Hej, Simon, może uda ci się zrobić z niego bohatera? Czy to nie byłoby niesamowite? Ciekaw jestem, co zrobi z tymi pięciuset dolarami. - Sam się nad tym zastanawiałem. Weź kopertę, jest w niej drugie pięćset dolarów. Daj mu je, gdyby zaczęło wyglądać na to, że ma zamiar wszystko wyśpiewać. A teraz pogadajmy lepiej o dziewczynach. Będę chodził do kantyn. Założę się, że spotkam masę starszych kobiet. - Tylko nic żadnej nie zmajstruj - powiedział Jerry. Śmiali się przez całą drogę do Kalifornii. - Twojej matce nie spodoba się, że pozwoliłem ci wypić aż tyle wina - powiedział Philip. - Więc jej nie mówmy. Pójdę prosto na górę i zostanę tam trochę. Zaraz zwrócę obiad. Za dużo zjadłem. 92 - W domu jest cicho. U Simona na ogół o tej porze dudni radio. Ato co? -zdziwił się Philip sięgając po złożoną kartkę papieru leżącą na stole w jadalni. -Nie trudź się wchodzeniem na górę. Matka i Simon pojechali do Sunrise. Wrócą w przyszłym tygodniu. Wygląda na to, że jesteśmy teraz samotnymi kawalerami. Co powinniśmy zrobić? - Nie wiem jak ty, tato, ale ja mam randkę. - Widząc wyraz twarzy ojca dodał szybko: - Ale mogę ją odwołać. W końcu jak często my, kawalerowie, mamy okazję pobyć trochę na wolności? Złośliwe iskierki migotały w oczach Philipa, kiedy zgniótł liścik w małą kulkę. - Co powiedziałbyś na to, żeby pod moją opieką wybrać się do Rudej Ruby? - Tato, mówisz poważnie? - Tak. Słyszałem, że ma jakieś nowe dziewczyny z Nowego Jorku. Oczywiście nie wspomnimy o tym matce. - Oczywiście, że nie - powtórzył Ash z twarzą czerwoną jak burak. - Myślę, że powinniśmy zaczekać, aż się ściemni - powiedział Philip. - Do diabła, pewnie, że tak, tato. Co będzie, jeżeli ktoś nas zobaczy? - Na tym właśnie polega frajda z wizyt u Rudej Ruby. Chyłkiem wślizgujesz się do środka, a później wyślizgujesz na zewnątrz. - Już to robiłeś - stwierdził raczej niż spytał Ash. Jego ojciec wzruszył ramionami. Ash miał teraz asa w rękawie. Ojciec podpisze papiery potrzebne, żeby mógł wstąpić do wojska, a on sam przepieprzy całą dzisiejszą noc. Tyle szczęścia na raz dla jednego faceta! Ojciec i syn wkradli się do domu w środku nocy niczym złodzieje. - To był dzień i noc warte zapamiętania, prawda synu? - Pewnie, że tak, tato. Chyba nie powinienem był wypijać tego ostatniego drinka. Ale śmierdzisz! - Ty też nie pachniesz jak ogródek mamusi - Philip otoczył syna ramieniem. - Słuchaj tato, chodźmy do kuchni zrobić sobie kawy. Chciałbym porozmawiać z tobą o czymś ważnym. - Jasne, synu. Co powiesz na kilka jajek na twardo, skoro już tu jesteśmy? - Świetnie. Ale ja nie zmywam. - Po to właśnie mamy gospodynię. - Simon wyciera talerze za Tulee. Wynosi też za nią śmieci. I znosi jej po schodach rzeczy do prania. - Czemu ty nigdy tego nie robiłeś, Ash? - Z tego samego powodu, dla którego nie musimy zmywać. Płacimy gospodyni, żeby to robiła.
- Simon robi to wszystko dlatego, że Tulee się starzeje. Zobaczył któregoś dnia, że matka jej pomaga i natychmiast zaczął robić to sam. Twoja matka nie chce zwolnić Tulee i nie chce jej też urazić zatrudniając kogoś młodszego do 93 pomocy. Jest bardzo lojalna w stosunku do pracowników. Nigdy nie zapomniała 0 swoich skromnych początkach. Mógłbyś sporo nauczyć się od matki, Ash, gdybyś tylko dał jej szansę. - Ona nigdy nie dała mi szansy, tato. Nie chcę dłużej o tym rozmawiać. Ja mam swoje poglądy, ty swoje, a mama swoje. Chcę się zaciągnąć do wojska, tato. W poniedziałek to zrobię. Muszę się stąd wyrwać. Nie chcę iść na studia. Nigdy nie będę lekarzem ani naukowcem. Chcę, żebyś podpisał moje papiery. Jeśli to zrobisz, będę mógł stąd wyjechać, zanim mama i Simon wrócą z Sunrise. Ręce Philipa zaczęły nagle drżeć, gdy wsypywał kawę do ekspresu. - Ash, proś mnie o co chcesz, tylko nie o to. Jak mógłbym posłać... podpisać.. . twoja matka... Na Boga Wszechmogącego, synu, nie mogę tego zrobić. - Więc wyjadę i zaciągnę się gdzieś indziej. Tato, spójrz na mnie. Chcę to zrobić. Nie, nieprawda, ja muszę to zrobić. Muszę znaleźć się daleko od mamy 1 Simona. Muszę sprawdzić, na co mnie stać. Czy nie robiłem zawsze tego, o co mnie prosiłeś? Teraz ja cię o coś proszę. Błagam, podpisz papiery. - Ash... twoja matka... Boże, co będzie, jeśli coś ci się stanie? Moje życie skończyłoby się w tej samej chwili. Ash gapił się na ojca z otwartymi ustami. - Tato, nie mów takich rzeczy. Mógłbyś... rozpaczać przez chwilę, ale twój e życie toczyłoby się dalej. Masz mamę i... Simon też tu będzie. O Jezu, nie przynoś mi teraz pecha. Patrzył uważnie na ojca, podczas gdy żołądek skręcał mu się w oczekiwaniu. Philip odchrząknął. - Synu, jeśli to rzeczywiście jest rzecz, której szczerze pragniesz, to podpiszę papiery i poniosę konsekwencje tego czynu, kiedy matka wróci do domu. Chcę, żebyś przyrzekł, że będziesz regularnie pisać i dzwonić, o ile tylko dasz radę. Przyrzekniesz mi to, Ash? - Masz to jak w banku, tato. Postaram się, żebyś nigdy nie żałował tej decyzji. Będziesz ze mnie dumny. Przysięgam na Boga, że będziesz. - Po prostu wróć w j ednym kawałku, Ash. Nie znosisz wykonywania rozkazów. Jak sobie poradzisz, kiedy ktoś wyższy rangą rozkaże ci, żebyś coś zrobił? - Nie wiem. Powiem ci, kiedy to się stanie. Poradzę sobie, więc nie musisz się o mnie martwić. W głosie Asha było tyle triumfu, że Philip mógł tylko patrzeć na niego ze zdziwieniem. - Powiedz mi coś. Czy życie tutaj było tak bardzo nie do wytrzymania, że nie możesz się doczekać, żeby ode mnie... od nas... uciec? - Nie od ciebie, tato. Od nich. Nie powiedziałbym, że było nie do wytrzymania, ale na pewno nie było przyjemne. Rozważałem, czy nie odejść po kryjomu w środku nocy, zostawiając tylko liścik. Potem zrozumiałem, że nie mogę ci tego zrobić. Nie mógłbym mieć lepszego ojca. Będę za tobą tęsknił, tato -powiedział chytrze i ostrożnie czekał na reakcję Philipa. Była dokładnie taka, jakiej się spodziewał i pragnął. - Ja też będę za tobą tęsknić. Jesteś wspaniałym synem. Już od dnia, w którym się urodziłeś, wiedziałem, że będziesz kimś wyjątkowym. 94 - Będziesz ze mnie dumny, tato. Dzięki za zabranie mnie do Rudej Ruby. To było nowe doświadczenie. - To zawsze jest nowe doświadczenie. Nie myśl sobie tylko, że jestem tam stałym klientem. Nie jestem.
- Ruby powiedziała mi, że mama ma styl. Powiedziała, że to dama z klasą. - To prawda - powiedział Philip. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek tutaj mówił źle o twój ej matc e. Bardzo wiele zrobiła dla miasta. Do diabła, ono należy do niej. Wiem, że od czasu do czasu przesyła Ruby pieniądze. Anonimowo, ale Ruby wie, skąd je dostaje. Kiedyś Ruby i twoja matka... cóż, nie lubiły się nawzajem. - Żałujesz czegoś, tato? - Już nie. Bardzo kochałem twojąmatkę na początku. Takie rzeczy się zmieniają. Wciąż jestem z niej bardzo dumny. Wiesz, że umie mówić po francusku, niemiecku i chińsku? Sama się nauczyła, kiedy była w ciąży z tobą, a potem z Si-monem. Ja znam trochę francuski, ale twoja matka mówi jak rodowita Francuzka. Ma dobry słuch do języków obcych tak samo, jak ma słuch muzyczny. Ash miał ochotę się rozpłakać. Czuł, jak jego ramiona i nogi zaczynajądrżeć. Wiedział, że ojciec też jest na krawędzi łez. - Chyba czas już na mnie. Idę się położyć. Dzięki za wszystko, tato. A propos, papiery są pod wazonem na stole w jadalni. Philip skinął głową. - Pozmywam, żeby Tulee nie musiała tego robić, kiedy się obudzi. Położę się za parę minut. Czekał, żeby zobaczyć, czy syn zaoferuje swoją pomoc. Kiedy Ash wyszedł z kuchni, Philip odetchnął głęboko, a serce waliło mu w piersi na samą myśl o tym, co właśnie zgodził się zrobić. Rozkojarzony usiadł przy stole. Potrzebował drugiej filiżanki kawy. Wypił ją i znowu przygotował dzbanek. Rozejrzał się po kuchni. Rzadko tu przychodził. Kiedy zdążyła tak się zmienić? Było tu teraz tak domowo i przytulnie. Wzdrygnął się zażenowany, kiedy zrozumiał, że to zasługa Sallie, nie Tulee. Na oknach o podwójnych szybach wisiały zasłony z bawełny w drobną czerwoną kratkę z czerwonymi frędzlami na obrzeżach. Na drewnianych krzesłach leżały poduszki w kolorze zasłon. Czerwone dzbanuszki z gliny wypełnione ziołami stały na parapetach. Rośliny o połyskliwie szmaragdowych liściach rosnące w miedzianych doniczkach zwieszały się z sufitowych belek. Zastanowiło go, kto je podlewał i przycinał. Na podłodze pod stołem i krzesłami leżał wielki pleciony chodnik. Błyszczące miedziane garnki wisiały na kołkach obok zielonych roślin. Zauważył także świeże kwiaty w wazonie na środku stołu. Wiedział, że pochodziły ze szklarni, którą Sallie kazała zbudować dla Chue, który hodował tam sadzonki później transportowane do Sunrise. Dom był zawsze pełen świeżych kwiatów. Jego uwagę przyciągnął jednak przede wszystkim wielki kominek z polnych kamienii dwa bujane fotele. Sallie nalegała na ich kupno, chociażjej matka nigdy już nie usiądzie na żadnym z nich. Przez lata stały w słonecznym pokoju w Sunrise przypominając Sallie o tym, co mogło się zdarzyć. Potem któregoś dnia znik-nęły. Teraz wiedział, dlaczego. 95 Philip usiadł w jednym z bujanych foteli. Zadrżały mu ramiona. Rozpłakał się myśląc o rym, co być mogło i co być powinno. Co się stanie teraz, kiedy Ash odjedzie? Czy Sallie wyrzuci go z domu? Czy Simon sprzymierzy się z matką? Z całą pewnością chłopiec będzie trwał przy matce. Nie po raz pierwszy Philip porównał obu swoich synów. Simon był tak podobny do niego, że aż go to przerażało. Już w wieku czterech lat dawało się zauważyć jego inteligencję, kiedy chłopiec chciał się uczyć. Sallie błagała go, żeby pomógł w tym Simonowi, a on odmówił twierdząc, że chłopiec potrzebuje prawdziwej szkoły. Sallie dzielnie zniosła ten policzek z j ego strony i zatrudniła dla dziecka innego nauczyciela. Simon wcześnie prześcignął brata i przeskoczył dwie klasy. Był nieśmiały, uwielbiał czytać i pisał wiersze, przy których Philipowi łzy napływały do oczu. A co on zrobił? Ledwie tolerował chłopca, a i to tylko dlatego, że musiał. Ash był zawsze na pierwszym miejscu. Ash musiał być najlepszy, ale nie był. Philip dobrze o tym wiedział, tak samo jak Ash i Sallie. To Simon zdobywał dyplomy z wyróżnieniem, to na niego zawsze można było liczyć, on pomagał Tulee, on zawsze stał po stronie matki. Nie Ash. Ash był przymilny,
wygadany, popularny i wysportowany. Był też przystojny, dobrze ubrany, miał fantazję- wszystkie cechy, których Philip nigdy nie posiadał. Ash był także łgarzem, manipulatorem i oszustem. Sallie wymieniła wszystkie te cechy i w bez ogródek powiedziała Philipowi, żeby trzymał się z daleka od Simona: "Proszę bardzo, zmarnuj swojego syna, ale trzymaj się z daleka od mojego". Żałował, że nie może cofnąć czasu i zmienić wielu rzeczy. Philip wstał z bujanego fotela. Posprzątał kuchnię, zerwał uschnięty liść jednego z ziół, powąchał. Mięta. Jego matka też miała miętę w ogrodzie. Wtedy poczuł złość. Wyszedł z domu i zdziwił się, że wciąż jest ciemno. Tam, dokąd szedł, nie miało znaczenia, czy jest ciemno, czy jasno. U Rudej Ruby zasłony były zaciągnięte dzień i noc. Ruby stała się w ciągu ostatnich lat j ego dobrą przyjaciółką. Nie korzystał z jej usług, chociaż za nie płacił. Siedział w jadalni i rozmawiał z nią, czasami nawet przez całą noc. Rano zawsze robiła mu śniadanie, a jeżeli nie wyrzucił jeszcze z siebie wszystkiego, zostawał także na obiad albo kolację. Ruby umiała słuchać, zawsze mówiła właściwe rzeczy we właściwym momencie. A poza tym, wiedział na pewno, że nikomu nie opowiadała o jego wizytach. Ruda Ruby była bezpiecznym schronieniem. Nie miał pojęcia, dlaczego pozwolił synowi myśleć, że uczestniczył w zabawach u Ruby. Przypuszczalnie chciał zrobić na chłopcu wrażenie. Sprawdził kieszenie szukając gotówki. U Ruby płaciło się za jej dziewczęta zaraz po przekroczeniu progu. Był uprzejmy i hojny, dlatego płacił także za rozmowę. W końcu Ruby musiała zarabiać na życie, tak samo jak wszyscy inni. Dzisiejszej nocy będzie miał wiele do opowiedzenia. - Kiedy pani wróci, panienko? - Za kilka tygodni. Wiesz, Chue, czasami będąc w mieście zamykam oczy i czuję się, jakbym była tutaj. To uczucie dodaje mi sił aż do czasu, gdy znów wsiadam do auta i tu przyjeżdżam. Tęsknisz za Su Li? 96 - Czasami. Jedyne co robi, to mówi, mówi i mówi. Mężczyzna potrzebuje ciszy. - Nie żałujesz, że nie poszedłeś na studia? Nigdy nie jest na to za późno. - Niczego nie żałuję. Uwielbiam pracować własnymi rękoma. To robię najlepiej. Nigdy nie będę w stanie wystarczająco się odwdzięczyć za wszystko, co zrobiła pani dla Su Li i wszystkich naszych krewnych. Nowa szklarnia jest piękna. Czasami idę tam i patrzę, jak kiełkują nasiona. Widzę, jak przebijają się przez glebę. To wspaniałe uczucie. Zawstydził się nagle i pochylił głowę. - Wkrótce się ożenię. Panna młoda przyj edzie za dziesięć dni. Chciałem powiedzieć pani wcześniej, ale Su Li zadzwoniła dopiero wczorajszego wieczoru, żeby powiedzieć mi, że wszystkie formalności zostały załatwione. Czy ma pani coś przeciwko? - Oczywiście, żenię! Najwyższy czas, Chue. Przebudujemy twoją chatkę. Zrobimy tam nowoczesną kuchnię i łazienkę z dużą wanną. Damy lubią się kąpać. - To nie j est konieczne, panno Sallie. Dla moj ej żony mój pokój będzie pałacem, tak samo jak dla mnie. Nie chcę, żeby pomyślała, że jestem bogaty. Sallie uśmiechnęła się i pogroziła palcem Chue. - Nic z tego, już ja się nią zajmę. Zapominasz, że Su Li nauczyła mnie chińskiego. Przerobię ją na Amerykankę w mgnieniu oka. Chcesz, żeby ubierała się tak, jak my, prawda? - Bardzo bym tego chciał. Dziękuję. - Cała przyjemność po mojej stronie. Uwielbiam robić różne rzeczy dla ciebie i Su Li. Jestem taka dumna z was obojga. Cóż, muszę już jechać. - Proszę pozdrowić ode mnie pana Simona. Brakuje mi go, chociaż depcze mi kwiaty. Nie ma właściwego podejścia do sadzonek. Jest jak słoń w sklepie z porcelaną. - Powtórzę mu to.
Gromki śmiech Chue podążał za Sallie, kiedy zjeżdżała w dół zbocza. Kiedy weszła do domu w mieście, była czwarta po południu w środę. - Jestem w domu! Tulee? Simon! Ash! Philip! Wróciłam - gdzie oni się podziali? - Nikogo w domu, panno Sallie - powiedziała cicho Tulee. -Nikogo w domu wiele dni. - Gdzie wszyscy poszli? Zostawili wiadomość? - Tulee pokręciła głową. Sallie wzruszyła ramionami. - W porządku, jeżeli się pokażą, powiedz im, że wróciłam. Muszę znowu wyjść. Przygotuj obiad na szóstą. Zrób na deser coś naprawdę słodkiego. - Su Li przyjść na obiad. Zadzwoni przez telefon. - To dobrze. Wkrótce wrócę. Kiedy Sallie wróciła, czekała na nią Su Li, ale wciąż nie było nikogo z rodziny. - To bardzo dziwne - zawsze zostawiamy sobie wiadomości. Tulee powiedziała, że nie było ich od wielu dni. Myślisz, że coś się stało? - powiedziała Sallie z niepokojem. 7-Królowa Vegas 97 - Oczywiście, że nie. Tulee czasem miesza się czas. Szukałam wiadomości, ale znalazłam tylko twoją. - Pokaż. Ja tego nie napisałam! To pismo Simona! Nie było go ze mną. Po co miałby napisać coś takiego? - Sallie przebiegła przez pokój i pomknęła po schodach. Su Li pobiegła za nią. Pokój Simona był pierwszy. - Nie muszę przeszukiwać jego rzeczy, Su Li. Odjechał. Nie ma naszego rodzinnego zdjęcia. To rzecz, którą na pewno zabrałby ze sobą. Nie ma jego walizki. Może nie powinnam tak bardzo nalegać, żeby poszedł na studia. Może jest z Ashem. To chyba najgłupsza rzecz, jaką w życiu powiedziałam! -trajkotała przez łzy, a serce waliło jej w piersi, kiedy szła do pokoju Asha. - Ash też wyjechał -jej wzrok padł na zdjęcie rodzinne na biurku Asha. On nigdy nie zabrałby go ze sobą. Nie ma za grosz sentymentalizmu. Znikły jego przybory do golenia, puchar futbolowy i książeczka czekowa - najważniejsze rzeczy w jego życiu. - Wiem, dokąd pojechali, Su Li, i mam zamiar udusić Philipa gołymi rękami. - Dokąd, panno Sallie? - zapytała Su Li. - Uciekli i zaciągnęli się do wojska. Philip musiał podpisać ich papiery. Mój Boże, Simon ma dopiero szesnaście lat. Jak mógł mi coś takiego zrobić? - Cicho, nie może pani być tego pewna. Może po prostu wyjechali gdzieś na parę dni. Chodźmy do pani pokoju, sprawdzimy, czy zostawili tam jakąś wiadomość. Na pewno położyliby ją tam, a nie w swoich pokojach. Proszę iść do siebie, a ja sprawdzę pokój pana Thorntona. Skąd będę wiedziała, czy czegoś nie brakuje? - Sama sprawdzę jego pokój. Chwilę później powiedziała: - Nie poszedł z nimi. Znam wszystkie j ego rzeczy i wydaj e mi się, że wszystko jest na miejscu, Brakuje tylko jego samego. Nie mogę w to uwierzyć. Nic nie ma, żadnej wiadomości, żadnego listu. Nic. - Owszem, coś tu jest - Su Li wręczyła Sallie liścik Simona. - Simon nigdy nie wyjechałby bez powiadomienia pani i tu właśnie zostawił wiadomość. Pod pani poduszką. Wiele godzin później, gdy skończyły się jej łzy, Sallie wstała i spojrzała zimnym, twardym wzrokiem. - Muszę znaleźć Philipa. Su Li, czy masz jakiś pomysł, dokąd mógł się udać? - Mogę pójść go poszukać. - Myślę, że... najpierw zadzwonię - Sallie podniosła słuchawkę, poczekała aż zgłosi się centrala i powiedziała cicho: - Poproszę dwadzieścia cztery pięćdziesiąt sześć. - Ruby, tu Sallie Thornton. Jeżeli jest u ciebie Philip, czy mogłabyś mu powiedzieć, żeby szybko wrócił do domu? To pilna sprawa rodzinna. W każdym razie przekaż mu moją wiadomość. - Przyślę go do domu, Sallie. 98
- Jest u Rudej Ruby, Su Li - nagle poczuła się tak zmęczona, że ledwo mogła utrzymać się na nogach. Gdy tylko Philip Thornton zdążył przejść przez drzwi, Sallie odezwała się: - Chcę, żebyś mi wyjaśnił, dlaczego pozwoliłeś naszym synom pójść do wojska. Nie zaprzeczaj, Philipie. Zresztą, do licha, po co? Już się stało. Nie wybaczę, nie mogę ci tego wybaczyć. - Sallie, chcesz powiedzieć, że Simon... - Nie traktuj mnie jak idiotki, Philipie. Twierdzisz, że nie wiedziałeś...? - Zgadza się. Podpisałem papiery Asha i zrobiłbym to jeszcze raz. Ale nie wiem nic na temat Simona. Sallie podniosła rękę: - Nic do mnie nie mów, Philipie. Jestem zbyt zdenerwowana, a nie chcę, żeby któreś z nas powiedziało teraz coś, czego potem będziemy żałować. Nie możemy zmienić tego, co już się stało. Philip wyszedł przygarbiony. Su Li poszła za Sallie na górę, do jej pokoju. - Moja matka się myliła, Su Li. Ja się myliłam. Myślałam, że to mój pierworodny złamie mi serce, więc zrobiłam, co mogłam, żeby temu zapobiec. Ale to drugi syn łamie serce matki. Skąd mogłam o tym wiedzieć? Myślałam, że jestem bezpieczna, uodporniona. Wiem, co czuła moja matka. Jak mogłam się tak pomylić? Co takiego zrobiłam, że na to zasłużyłam? Czy to się zdarzyło dlatego, że nie kocham Philipa? Czy to kara? - Nie, panienko Sallie. Twoim synom nic się nie stanie. Czuję to tutaj - powiedziała Su Li stukając się w piersi. - My, Chińczycy, znamy się na takich rzeczach. Proszę mi wierzyć. Jesteś zmęczona, śpij. - Jesteś wspaniałą przyjaciółką, Su Li. Powinnam ci to powiedzieć wcześniej. Czy to prawda, co mówisz? - Tak. Nic się nie stanie twoim synom. Czułabym coś w sercu, a teraz jest lekkie jak piórko. To znaczy, że wszystko będzie w porządku. - Bzdury - mruknęła Sallie. - Owszem. Zapomniałam już o starych zwyczajach. Zrobiłaś ze mnie Amerykankę. Mówię poważnie, panno Sallie, twoim synom nic nie będzie. Wierzę w to i pani też musi w to wierzyć. Porozmawiamy rano. Sallie już spała, ale łzy wciąż drżały na jej rzęsach. Su Li przygotowała się na długi wieczór. Następnego ranka Sallie zrobiła coś, czego nie robiła nigdy jeszcze od czasu, kiedy wyszła za mąż: wzięła się za sprzątanie domu. Włożyła jedną z bezkształtnych podomek Tulee, przewiązała włosy czystą szmatką i zabrała się do pracy. Zanim weszła do pokoju Asha, starannie ułożyła w przedpokoju przybory do czyszczenia. W rękach trzymała trzy worki po mące. Z mieszanymi uczuciami wrzuciła jego rzeczy do worków. Nie traciła czasu na przyglądanie się pamiątkom syna albo dotykanie ich. Kiedy skończyła, przeciągnęła worki do 99 schodów i kopnięciem posłałaje w dół. Potem powie Philipowi, żeby zaniósł je do piwnicy. Jej następnym zadaniem było zdarcie z okien zasłon i draperii. Ciągnęła i szarpała pościel, jakby ta była jej wrogiem. Całe zawiniątko przeleciało przez poręcz schodów i wylądowało w korytarzu. Wyszorowała, a potem wypolerowała podłogę. Kiedy skończyła, wycofała się z pokoju i trzasnęła drzwiami. Zamknęłaby je na klucz, gdyby miały zamek. Stojąc na szczycie schodów zawołała Tulee. - Proszę, przynieś mi filiżankę kawy - powiedziała siadając na najwyższym stopniu. Rozstawiła szeroko nogi i zatknęła między nie podomkę. Otarła z twarzy pot. -1 papierosa. Przynieś całą paczkę i popielniczkę.
Sallie była właśnie przy trzecim papierosie i drugiej filiżance kawy, gdy dzwonek u podnóża schodów zadźwięczał trzy razy. Nie poruszyła się, żeby zej ść i otwo -rzyć. Przez chmurę dymu patrzyła, jak Tulee otwiera drzwi. - Devin Rollins do pani Thornton - oznajmiła Tulee. - Jestem na górze, panie Rollins - krzyknęła Sallie wydmuchując idealnie okrągłe kółko dymu. - Myślałam, że najpierw pan zadzwoni. Tak pan powiedział, prawda? - Dzwoniłem od kilku dni, ale nikt nie odbierał. Mam pewne papiery, które muszą zostać podpisane. Przyniosłem je ze sobą. Jeśli zjawiam się w nieodpowiedniej chwili, mogę przyjść innego dnia albo pani wpadnie do mojego biura. - Zapraszam do mojego biura - powiedziała Sallie wskazując miejsce obok siebie na stopniu. Z błyskiem w oczach i krzywym uśmieszkiem na wargach Devin Rollins wszedł po schodach i usiadł obok Sallie. - Gdzież moje maniery? Kawy, papierosa? - rzekła sucho Sallie. - Tulee, przynieś filiżankę dla pana Rollinsa i czystą popielniczkę. - Chętnie poczęstuję się i tym, i tym. Bardzo tu... hmm... przytulnie. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek przedtem rozmawiał o interesach siedząc na schodach. Więc, pani kolano czy moje? - wyszczerzył zęby wyciągając papier i długopis. - Panie Rollins, chyba nie oczekuje pan, że podpiszę te papiery bez przeczytania? - Oczywiście, że nie. Wypiję kawę i wypalę papierosa, podczas gdy pani będzie je czytać. Następne spotkanie mam dopiero po obiedzie. Proszę je przeglądać do woli. Ich podpisanie w żaden sposób nie zobowiązuje pani do korzystania z moich usług. Po prostu porządkuję sprawy pozostawione przez wuja. Sallie przejrzała papiery. Nie miała pojęcia, co czyta, za bardzo rozpraszał ją siedzący obok mężczyzna. Pachniał tytoniem, mydłem i czymś jeszcze, co przypominało jej ogród w Sunrise na początku lata. To był zapach ziemi, czystej i świeżej . Zastanowiła się, jak ona sama teraz pachnie. Mydłem i wybielaczem. Kombinacja, która może uderzyć do głowy. Dopiero teraz zauważyła, że ma połamane paznokcie, a lakier na nich popękał i zaczął się kruszyć. Miała też czerwoną i wyschniętą skórę na rękach. Wzdrygnęła się widząc swoje gołe stopy. 100 - Wydaje się, że wszystko w porządku - powiedziała Sallie. - Więc proszę podpisać. - Nie. Proszę je zostawić, przejrzeje jeszcze później i podrzucę panu jutro do biura. - To znaczy, że tylko udawała pani, że je czyta. Nie ma tu nic skomplikowanego ani specjalnie ważnego. Przez opóźnienie może pani stracić trochę pieniędzy. Może powinna pani rozważyć udzielenie pełnomocnictw swojemu prawnikowi. Czas to pieniądz, pani Thornton. To, że posiada się dużo pieniędzy nie znaczy, że można spocząć na laurach i robić, co się żywnie podoba. Nie byłby to mądry sposób prowadzenia interesów. - Doprawdy? - wycedziła Sallie. Może jednak wcale nie był jej przeznaczeniem? - Narzuca się pan, panie Rollins. W ten sposób nie zdobędzie pan mojej sympatii. Podpiszę te papiery, kiedy będę gotowa. Jeszcze papierosa? - Czemu nie. Czy obiad też będziemy jeść tu, na schodach? - roześmiał się, a Sallie poczuła, że dreszcz przechodzi jej po plecach na ten dźwięk. - Chyba nigdy jeszcze nie powiedziano mi, że się narzucam - powiedział. - Co dokładnie to oznacza według pani? Sallie spojrzała na siedzącego obok mężczyznę. - To znaczy, że narusza pan moją prywatność, kiedy jestem podatna na ciosy. Chce pan, żebym zrobiła coś, na co nie mam ochoty. W tej chwili. Nie powiedziałam, że nie podpiszę, powiedziałam tylko, że chcę jeszcze raz przeczytać papiery, a w odpowiedzi pan wygłosił mi wykład na temat czasu i pieniędzy. To jest narzucanie się. Na pewno niczego teraz nie podpiszę.
Nie lubię, kiedy ludzie mówią mi, co mam robić. Kiedy popełnię błąd, uczę się i więcej go nie powtarzam. Rozumie pan? - W pełni. Co jest na obiad? - Czarna polewka. Znów się roześmiał, a Sallie znów zadrżała. - Tulee! - kiedy pojawiła się stara Chinka, Sallie powiedziała: - Przynieś nam dwie kanapki z szynką i jakieś marynaty. I świeżą kawę. Rozmawiali jedząc, na ogół o AMnie Waringu i latach, jakie spędził wiernie służąc Sallie. - Dużo mi opowiadał o Sunrise. Chciałbym kiedyś zobaczyć ten dom. Wyrażał się też dobrze o pani synach, Simonie i Ashfordzie. Te ogórki są naprawdę niezłe. Najlepsze, jakie kiedykolwiek jadłem, jeśli mam być szczery. Nie za kwaśne, nie za słodkie, po prostu w sam raz. Mają jakąś nazwę? Mogę zjeść pani porcję? - Proszę bardzo. Powiem Tulee, żeby dała panu słoik na odchodne. Kiedy pan idzie? - Jak tylko skończę jeść. Zapomniała już pani, że mam spotkanie po obiedzie. Najwyraźniej przerwałem pani pracę. Dziękuję za spędzenie ze mną czasu. Sallie nie wiedziała, czy się śmiać czy płakać. - Sprzątałam pokój e Simona i Asha. Simon wyj echał po kryjomu w zeszłym tygodniu i zaciągnął się do wojska. Dowiedziałam się o tym dopiero wczoraj 101 wieczorem, po powrocie z Sunrise. Philip... Philip podpisał papiery dla Asha, żeby on też mógł się zaciągnąć. Ash wyjechał w poniedziałek. Nic o rym nie wiedziałam. Powinnam była zorientować się, że coś jest nie tak. Nie wiedziałam. Więc, jak pan widzi... próbuję... - Próbuje pani wymazać ich ze swojego życia. Nie da się tego zrobić. Może pani sprzątnąć ich pokoje, złożyć ich rzeczy w piwnicy, ale jak usunąć ich z serca? Po prostu próbuje się pani zmęczyć fizycznie, żeby przetrwać trudny okres. Ci chłopcy sprawiają wrażenie wspaniałych młodzieńców. Robią to, co uważają za swój obowiązek. Nie może ich pani za to winić. - To nie takie proste, panie Rollins. - To nigdy nie jest proste. Proszę mówić mi po imieniu. Pan Rollins to mój ojciec albo dziadek. Chciałbym też móc zwracać się po imieniu do pani, jak robił to mój wuj - Sallie przytaknęła z przygnębieniem w oczach. - Wcale nie poczuje się pani lepiej, kiedy skończy. - Wiem. - Może położy pani wszystko z powrotem na miejsce? To mogłoby pomóc. Warto się nad tym zastanowić. - Zastanowię się - powiedziała Sallie. - Na pewno nie. Wuj mawiał, że czasem jest pani bardzo uparta. - W ten sposób także nie zdobędzie pan mojej sympatii - warknęła Sallie. - Wcale nie próbowałem zdobyć sympatii. Prawda czasem boli. Powiedziała pani, że mógłbym dostać słoik tej marynaty? - Proszę iść do kuchni i powiedzieć Tulee, żeby panu jeden dała. - Umówimy się na spotkanie, czy po prostu pani wpadnie? Dużo dobrego można powiedzieć na rzecz spontaniczności. Świetnie się bawiłem. Następnym razem ja muszę zabrać panią na obiad. Devin przystanął cztery stopnie niżej wpatrując się w nią intensywnie. Zamiast denerwować się z powodu swój ego wyglądu, zamiast zirytować się tą nagłą bliskością, patrząc mu głęboko w oczy czuła się dziwnie radosna. - Proszę mi coś powiedzieć - wyszeptał. W tej chwili Sallie podałaby mu nawet kombinację otwierającą ogromny sejf w Sunrise. - Co takiego? - wyszeptała w odpowiedzi. - Dlaczego lakierujesz paznokcie u nóg?
Sallie zdębiała. Uniosła rękę, żeby rzucić w niego filiżanką kawy, ale on był już u podnóża schodów, a po chwili za drzwiami. Po kilku sekundach drzwi uchyliły się ponownie. - Słoik z marynatą zabiorę następnym razem. Słyszała jego śmiech, kiedy schodził z ganku. - Przeznaczenie, niech mnie licho - mruknęła Sallie schodząc ze schodów. -Już raczej zmora. Wiedziała, że zachowała się po grubiańsku, ale miała to w nosie. Devin Rollins poruszył w niej coś, czego nie miała ochoty dotykać. Coś, czego nie czuła od wielu lat. 102 Sallie spędziła resztę popołudnia przenosząc wszystkie rzeczy Asha z powrotem do jego pokoju. Kiedy skończyła, cicho zamknęła drzwi. Pochyliła głowę i wzięła głęboki oddech przed wejściem do pokoju Simona. Usiadła na brzegu łóżka i spróbowała wyobrazić sobie wszystkie te chwile, gdy Simon przychodził tu, żeby ukryć swój ból i gniew. Pewnie Ash równie często szedł do swojego pokoju w tym samym celu. Zmówiła modlitwę i poprosiła Boga o bezpieczeństwo dla swoich synów. Nie mogła zrobić nic więcej. Dawno już tu nie zaglądała. Simon lubił być sam, chociaż często ją tutaj zapraszał. Wtedy siadała na krześle albo na brzegu łóżka i słuchała o jego kłopotach - realnych bądź wyimaginowanych. Jednakże w jego głosie zawsze obecny był cień przygnębienia. Ash na odwrót - prowadził politykę otwartych drzwi. Nie obchodziło go, czy Sallie wchodzi do jego pokoju czy nie. Wiele razy widziała go wałęsającego się po domu w samej bieliźnie. Nigdy nie bywał nieśmiały albo zakłopotany, tak jak Simon. Był bałaganiarzem, podczas gdy Simon był schludny i porządny. Nie mogła zrozumieć, jak Ashowi udawało się wychodzić z domu wystrojonym jak spod igły. Jego łazienka zawsze była pochlapana wodą, zarzucona mokrymi ręcznikami, lustro upstrzone pianką do golenia, a na podłodze leżały brudne ubrania. Nic dziwnego, że Tulee wciąż była zmęczona. Sallie pomyślała o niezliczonych pomyłkach, jakie zrobiła w ciągu wszystkich tych lat, bez względu na swoje dobre intencje. Tak wiele błędów. Wyczerpana, udała się do łazienki. Mimochodem dostrzegła w lustrze swoje odbicie. Wy-glądałajak sprzątaczka po długim, ciężkim dniu pracy. W takim stanie jadła kanapki siedząc na szczycie schodów z Devinem Rollinsem. Smakowały mu jej marynaty. Zaczęła się śmiać i nie mogła przestać. Kiedy wreszcie się uspokoiła, zaczęła płakać -na myśl o przeszłości, teraźniejszości i o tym, co czekało jąjeszcze w przyszłości. utozdziai óiodmu Oallie obudziła się z bólem głowy pulsującym gdzieś za oczami. Czuła, że O to j edna z j ej całodziennych migren. Rozległo się lekkie pukanie do drzwi. Poznała, że to Philip, bo jego pukanie zawsze było takie niezdecydowane. - Wejdź, Philipie. - Pomyślałem, że może chciałabyś kawy. Oszczędziłem Tulee wchodzenia po schodach. Masz migrenę, prawda? - Wczoraj przez cały dzień czułam, że się zaczyna. Wezmę proszek i zaraz mi przejdzie. Chcesz ze mną o czymś porozmawiać, Philipie? - Chyba chciałbym porozmawiać o chłopcach. Sallie, Bóg mi świadkiem, że wierzyłem, że Simon jest z tobą. Bardzo dokładnie to zaplanował. Przechytrzył nas oboje. Chętnie wezmę na siebie całą winę za podpisanie papierów Asha. Myślę, że dobrze zrobiłem, Sallie. Może to najlepsza rzecz, jaka mogła mu się zdarzyć. Może to zrobi z niego mężczyznę. Nie jestem ślepy najego wady, Sallie. Chciałem, 103 żeby był moim przeciwieństwem. Źle się do tego zabrałem. Nie chcę, żebyś mnie nienawidziła - nasze stosunki i bez tego są wystarczająco dziwne. O tym też musimy porozmawiać. Czy chciałabyś, żebym przeprowadził się do Sunrise? Nie mogę znieść tego, że jesteś taka nieszczęśliwa.
- Byłam wobec ciebie niesprawiedliwa, Philipie. Bardzo cię przepraszam. Co chcesz teraz zrobić? Cokolwiek zamierzasz, nie będę się sprzeciwiać. Próbowałam uniknąć takiej właśnie sytuacji, ale nie udało się. Nie potrafię powiedzieć, jak pusta się czuję. Żałuję... chciałabym móc cofnąć czas. Czuję taką... stratę. Mój Boże, co będzie, jeśli coś im się stanie? Jak sobie wtedy poradzimy, Philipie? - Nie wiem, Sallie. Chyba ufamy Bogu tak samo, jak wszyscy inni rodzice. W takiej sytuacji nikt nie jest wyjątkowy. Jednym z warunków podpisania papierów Asha było to, że obiecał regularnie pisywać listy. Nie wiem, co z Simonem. Chciałbym wierzyć, że będzie do nas pisał, ale bardziej prawdopodobne jest, że nie. Uknuł jakiś niewiarygodny spisek i nie będzie chciał ryzykować. Jestem pewien, że zadzwoni, Sallie. Spróbujmy myśleć pozytywnie. - W porządku, Philipie. To sprowadza nas z powrotem do ciebie. Co zamierzasz zrobić? - Chciałbym, żebyśmy oboje byli szczęśliwi. Jeżeli nie możemy być szczęśliwi razem, może lepiej nam będzie osobno. Teraz, kiedy nie ma chłopców, obojgu nam będzie trudno. - Philipie, czy chcesz rozwodu? - Nie. Przyzwyczaiłem się do takiego dziwnego życia. Zawsze chciałem wierzyć. .. że będziemy żyli długo i szczęśliwie. Ale los spłatał mi figla. - Więc zostawmy wszystko tak, jak jest. Masz pracę tutaj, w mieście, więc może ja przeniosę się do Sunrise. Tam też mogę zajmować się interesami. Od kiedy wybrukowano drogę, jazda zajmuje niewiele więcej niż dwie godziny. Sunrise to także twój dom, Philipie. Jeżeli będziesz chciał przyjechać i zostać tam trochę, zawsze będziesz mile widziany. Twoi przyjaciele i znajomi z pracy są tutaj i wiem, że masz swoje własne życie. Wszystko zależy od ciebie. Dlaczego nigdy nie korzystałeś z pieniędzy, które ci dałam? - Dlatego, że nie możesz mnie kupić, Sallie, a to właśnie próbowałaś zrobić. Próbowałaś zadośćuczynić mi za to, że wyszłaś za mnie mimo, że mnie nie kochałaś. Wszystkie pieniądze są w banku. Mniej więcej obiecałem je Ashowi. Uzbierał się całkiem spory kapitał. - Rozumiem. - Tym razem rzeczywiście rozumiesz, prawda? - Tak. Philipie, może poszlibyśmy dzisiaj na wagary? Zróbmy sobie piknik! - Świetny pomysł. Wstań i weź coś na ból głowy, a ja powiem Tulee, żeby przygotowała dla nas wielki obiad piknikowy razem z winem i wysokimi kieliszkami. - Mam zamiar włożyć spodnie. - Wspaniale. - Wypijemy toast za naszych synów. Chciałabym to zrobić, Philipie. 104 - Więc to właśnie zrobimy. Kiedy będziesz gotowa, spotkamy się na dole. Będę tym gościem w kuchni czytającym gazetę i pijącym kawę. - A ja będę tąpania po raz pierwszy publicznie pokazującą się w spodniach. - Dokąd się wybierzemy? - zapytał Philip. - Do miejsca, które oboje kochamy: do Sunrise. Możemy urządzić piknik w ogrodzie i wrócić dziś wieczorem. Jeżeli mamy zamiar wspominać dawne czasy, to chyba powinniśmy zrobić to tam. Chłopcy byli tam szczęśliwi latem i podczas świąt. Idź Philipie, poczytaj sobie gazetę i wypij kawę. Aha, muszę jeszcze gdzieś się zatrzymać zanim wyjedziemy. Obiecałam panu Rollinsowi, że podpiszę i podrzucę mu papiery, które zostawił mi wczoraj. Sallie zamrugała kilka razy, zanim zrozumiała, że zmiany, jakie zobaczyła w starym biurze Alvina są prawdziwe. W zaledwie dwa tygodnie Devin Rollins przekształcił suche, zakurzone, niemodne pokoje w wygodne i nowoczesne biuro. Rolety zostały zastąpione modnymi żaluzjami i bladoszarymi draperiami. Sznury o barwie burgunda przeciągnięto przez portiery w żywym, kasztanowym kolorze dopasowanym do koloru krzeseł dla klientów. Wytarty oliwkowozielony dywan został zastąpiony przez puszysty bladoszary chodnik, w którym można się było zapaść po kostki. Na małych stolikach z mahoniu lśniły zielone paprocie i leżały najnowsze wydania
czasopism. Na środku pokoju stało biurko recepcji z błyszczącego mahoniu. Było puste, ale tylko przez chwilę. Młoda, nienagannie ubrana kobieta wyszła z sąsiedniego pomieszczenia i usiadła za biurkiem. Umarło stare, niech żyje nowe. Sallie nie mogła się powstrzymać od przeliczania, ile zapłacono za wszystkie te zmiany. Z przyczyn, których nie umiałaby wyjaśnić, była zła i rozdrażniona. - W czym mogę pomóc? Czy jest pani umówiona z panem Rollinsem? - Nie. Nazywam się Sallie Thornton. Proszę powiedzieć panu Rollinsowi, że przyszłam. - Pan Rollins j est w tej chwili zaj ęty. Czy chciałaby pani umówić się na spotkanie albo zostawić wiadomość? Przez wszystkie lata współpracy z Alvinem nigdy, ani razu nie umawiała się na spotkanie i nie miała zamiaru robić tego teraz. - Nie, nie chcę umawiać się na spotkanie. Ani teraz, ani jutro, ani żadnego dnia w najbliższej przyszłości. Proszę to zapisać, panno... - Reddington. Chciałaby więc pani zostawić wiadomość? - Cóż, w pewnym sensie tak. Siadać! - recepcjonistka zaczęła wstawać z krzesła, ale słysząc tak zdecydowaną komendę usiadła sztywno. - A teraz, zostanie tu pani, aż wyjdę z biura. Mimo że trzymała teczkę z papierami w jednej ręce, a słoik z marynatą w drugiej, Sallie udało sięjakoś otworzyć drzwi i jednocześnie odkręcić pokrywkę słoika. Devin Rollins siedział na fotelu bez marynarki opierając nogi na swoim błyszczącym nowością biurku i beztrosko palił papierosa. Na widok Sallie stojącej w otwartych drzwiach grzmotnął nogami o podłogę. 105 - Twoja sekretarka powiedziała, że jesteś zajęty i spytała, czy chciałabym umówić się na spotkanie. Nie chciałabym. Nie mam także zamiaru zostawiać wiadomości. Pod koniec pracy Alvina byłam jego jedyną klientką, ponieważ przeszedł na emeryturę i zajmował się moimi sprawami jedynie z grzeczności. Co oznacza, że nie jesteś zajęty - aby dodać wagi swoim słowom, Sallie rąbnęła o biurko otwartym słoikiem. Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z biura z podniesioną dumnie głową i rozpaloną twarzą. Przy wyjściu odwróciła się w kierunku panny Reddington: - Jeżeli kiedykolwiek wrócę do tego biura, lepiej bądź gotowa stanąć na głowie i gwizdać na moją cześć. Ja nie umawiam się na spotkania! - Proszę to zapisać, panno Reddington - zawołał Devin Rollins wgryzając się w ogórka. Roześmiał się, gdy Sallie trzasnęła drzwiami, ale spoważniał, kiedy przez okno zobaczył, jak wsiada do samochodu razem z mężem. - Philipie, właśnie zrobiłam niewiarygodnie głupią rzecz - powiedziała Sallie wsiadając do auta. Philip wyszczerzył zęby w uśmiechu: - Co takiego? Sallie opowiedziała mu wszystko ze szczegółami. - Założę się, że zwróciłaś w ten sposób jego uwagę - powiedział Philip. -Trudno j est znaleźć dobrego prawnika. Słyszałem, że ten pochodzi z Bostonu, ale to tylko plotka. Jest z Filadelfii. Absolwent Harvardu. To znaczy, że jest jednym z najlepszych. Wkrótce w mieście zaczną się kłopoty. Zjawi się tu gromada gangsterów. - W jego głosie nie było cienia skruchy, kiedy dorzucił: - Ruby zawsze dowiaduje się o wszystkim pierwsza. Martwi się. Wiesz, jak działają ci bandyci. Mają własne dziewczyny i zabierają duży procent z zysku. Ruda daje sobie jakoś radę tylko dlatego, że bierze mały procent. - Cóż, może moglibyśmy coś z tym zrobić i jednocześnie pomóc Ruby. Jest twoją przyjaciółką, Philipie. Czy chciałbyś, żebym jej pomogła zanim ci złodzieje ją pogrążą?
- Zrobiłabyś to, Sallie? - Oczywiście. Snowball ją uwielbiał. Próbowałam... - Wiem, Sallie. Ruby też wie. Nie musisz podpisywać się swoim imieniem. Powinnaś była ją widzieć w sukience, którą przysłałaś na Boże Narodzenie. Można by pomyśleć, że zapakowałaś do pudełka księżyc i gwiazdy dosypując do pełna chmur. To było miłe z twojej strony. - Snowball... - I tak byś to zrobiła. Nie wypieraj się dobrego uczynku. Ruby nie jest taka stara, jak myślisz. Sallie przytaknęła. - Zastanowię się. Coś z tym zrobię, Philipie. - Zauważyłaś wszystkich tych nowych ludzi w mieście? - Jestem na bieżąco, Philipie. Mam całe miasto pod kontrolą. - Teraz, kiedy zalegalizowano hazard, może być dużo kłopotów. Uważaj na siebie, Sallie. 106 - Daję ci słowo, będę uważać. Mam różne plany. Zamierzam zbudować kasyno. Co o tym myślisz? Ten nachalny prawnik będzie musiał się porządnie napracować, żeby zarobić na swoją pensję. Poczekam, aż gangsterzy zakończą swój projekt i stwierdzą, że nie mają jak pozbywać się śmieci, nie mają gdzie prać, nie mają miejsca, gdzie mogliby kupować lód ani firmy przewozowej. - Jezu Chryste! To dlatego kupiłaś wszystkie te firmy? - Tak. Wiedziałam, że to miasto znów zacznie prosperować. Czułam to w kościach, Philipie. Powiedziałeś mi, że w życiu wszystko kiedyś zatacza pełny okrąg. Nie wiem dlaczego, ale jest dla mnie ważne, żebyś był ze mnie dumny. Gdyby nie to, że zostałeś moim nauczycielem, nie siedzielibyśmy tutaj teraz. - Jestem z ciebie bardzo dumny. Ale przeceniasz mnie. Przekazałem ci całą swoją wiedzę, ale wszystko co osiągnęłaś, to twoja zasługa. Boże, mówisz po chińsku jak rodowita Chinka. Ja nigdy tego nie umiałem. Do licha, pewnie, że jestem z ciebie dumny. Bardzo często jestem po prostu zazdrosny. - Lubię szczerość - powiedziała Sallie. - Wiem, że lubisz. Mąż i żona przez chwilę patrzyli na siebie przyjaźnie. Ta wycieczka była jedną z nielicznych naprawdę szczęśliwych chwil w życiu Sallie. Trzy tygodnie po pikniku Sallie Thornton wmaszerowała do biura Devina Rollinsa wraz z architektem, budowniczym i Rudą Ruby. Oschle skinęła głową recepcjonistce, podczas gdy Devin dosłownie wypadł ze swojego gabinetu z podwiniętymi do łokci rękawami i przekrzywionym krawatem. Nie przepraszając za swój wygląd wyciągnął rękę do architekta, a potem do budowniczego. Sallie posłał uśmiech. - Czy to znaczy, że jestem twoim prawnikiem, a ty moim klientem? - wyszeptał, wskazując reszcie towarzystwa drogę do swojego obitego pluszem gabinetu. - Na jakiś czas. Nie przyzwyczajaj się za bardzo. W tym mieście takie rzeczy zmieniają się z dnia na dzień - uśmiechnęła się, żeby złagodzić docinek. Gdy tylko Rollins usiadł za biurkiem, Sallie poczuła się swobodnie. Od czasu do czasu notował coś pośpiesznie patrząc na mężczyzn siedzących naprzeciwko. - Chciałbym się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiałem. Pani Thornton jest właścicielkąrancza położonego siedem mil za miastem. Należy do niej także teren otaczający ranczo. Panowie mają za zadanie przebudować główny budynek oraz dwa otaczające go domki. Jeden z nich stanie się prywatnym domem panny Ruby. Dodane zostaną nowe budynki, wspomnieli państwo o siedmiu pokojach plus salon, kuchnia i trzy łazienki na parterze oraz pięć pokoi na piętrze. Główny budynek będzie miał powierzchnię nieco ponad tysiąc metrów kwadratowych, zgadza się? - wykonawca i architekt przytaknęli. - Dom panny Ruby będzie miał ganek, ogród, sześć pokoi, dwie łazienki - jedną na górze i jedną na parterze.
107 Samo ranczo zostanie całkowicie przebudowane. Będzie tam pokój do gier, weranda i niewielki teatr ze sceną, które nie mają nic wspólnego z omawianą działalnością. W pełni wyposażony bar wraz z balustradami, stołkami, małymi stolikami i wszelkimi innymi rzeczami, jakich zażyczy sobie panna Ruby, będzie się znajdował na tyłach domu. W tej chwili istniej e dwanaście pokoi, które zostaną przekształcone dla potrzeb... działalności handlowej. Dwa skrzydła - lewe i prawe -dają czternaście dodatkowych pokoi. Gdzieś pomiędzy nimi dodany zostanie basen. Wygląda to na bardzo dochodowe przedsięwzięcie. Akt własności tego terenu zostanie po roku przekazany pannie Ruby. Szczegóły... hmm... szczegóły umów między panną Ruby i jej... pracownicami to osobna sprawa. Specjalny fundusz dla tych, które nie mogą już... pracować... będzie kontrolowany przez panią Thorn-ton i mnie. Procent od dochodów zostanie określony później. To chyba mniej więcej wszystko, z wyjątkiem pieniędzy, jakie zostaną wypłacone w miarę postępu prac. Czy coś opuściłem? - Zatrudnię wszystkie swoje ekipy budowlane. Spodziewamy się zakończenia prac w ciągu dziesięciu miesięcy. Ponieważ mamy już istniejącą konstrukcję, a szkice pana LeVoy są kompletne, myślę, że możemy z czystym sumieniem obiecać, że... instytucja panny Ruby zostanie otwarta w wyznaczonym czasie. Jak jeden mąż wykonawcy wstali, uścisnęli sobie ręce i wyszli do poczekalni, gdzie zatrzymali się na pogawędkę. Obie kobiety patrzyły na siebie w milczeniu. - Dlaczego? - zapytała Ruby. - Czasami, Ruby, trzeba się podzielić z innymi. Jesteś przyjaciółką Philipa i dobrze wiem, że on ceni twoją przyjaźń. Snowball... cóż, chciał, żebym się tobą opiekowała. Nie twierdzę, że potrzebujesz opieki, możesz mnie traktować raczej jako... przyjaciółkę, na którą możesz liczyć, jeżeli coś się stanie... no, wiesz. - Wiem, że to ty wysyłałaś mi prezenty i pieniądze na święta. Sto razy chciałam ci podziękować. Jestem ci bardzo wdzięczna, Sallie. - To nie takie proste, jak myślisz. Jak wiesz, w mieście jest dużo obcych ludzi i z dnia na dzień coraz więcej ich tu przyjeżdża. Zeke McCabe codziennie dzwoni do mnie z ratusza, kiedy któryś z nich przychodzi sprawdzić rejestry gruntów. Czy tego chcemy czy nie, zaczynajątu ściągać chuligani, bandyci i gangsterzy. - A ty, samotna kobieta, myślisz, że możesz się z nimi równać? Tego typu ludzie po prostu... strzelają. Mój Boże, oni mają karabiny maszynowe. Jeśli nie dajesz im tego, czego chcą, po prostu cię zabijają. Mam uszy. Moje dziewczyny mówią mi o wszystkim, co usłyszą. Bardzo chętnie przekażę to dalej, ale będę przy tym umierać ze strachu. - Dlatego właśnie przenoszę cię na ranczo. Będziesz prowadzić lokal wysokiej klasy, Ruby. Czyste, zdrowe dziewczyny, które dostaną siedemdziesiąt pięć procent stawki. Wciągniesz doktora Claytona na listę płac. Musisz też postarać się o nowe suknie. Wygląd jest bardzo ważny. Dlatego właśnie Beaunell Starr zarabiała więcej niż ty. Czasami, Ruby, trzeba wydać pieniądze, żeby zarobić pieniądze. Nauczyłam się tego w trudny sposób. Będziesz też pobierała niesamowi108 cie wysokie opłaty. Kiedy coś jest wyjątkowo drogie i ludzie nie mogą sobie na to pozwolić, pragną tego coraz bardziej. Tego też się nauczyłam. A za te pieniądze będziemy utrzymywać basen. - Nie jestem pewna, czy dam radę, Sallie. Jak mówią, starego psa nie nauczysz nowych sztuczek. - W tym przypadku przysłowie się nie sprawdzi. Czy znasz się na kurczętach, Ruby? - Znosząjajka, a koguty pieją wcześnie rano. Tylko tyle o nich wiem, a dlaczego pytasz? - Bo chcę, żebyś dodatkowo hodowała kurczęta, mnóstwo kurcząt. Jajka i drób można sprzedawać hotelom w mieście. Pomyśl tylko o ziemi, która otacza ranczo. Można także hodować
bydło i założyć ogród warzywny. Znam setki Chińczyków, którzy są w stanie wyhodować każdą roślinę, ale musisz płacić im uczciwą pensję. Zorganizuję wszystko i będzie to jeszcze jeden dochodowy interes. Zarejestrowany oczywiście. Wszystko, co musisz robić, to nadzorować. Zatrudnisz ludzi, którzy dopilnują reszty. Papierkową robotą zajmie się pan Rollins. Będziesz miała tyle pieniędzy, że zakręci ci się w głowie od liczenia ich. - A co ty będziesz z tego miała, Sallie? - Bezpieczeństwo, kiedy to miasto rozkwitnie, a wiem, że rozkwitnie. Chcę mieć możliwość kontrolowania go. To moje miasto - kupiłam je, zapłaciłam za nie i nikt nie będzie mi tu robił trudności. Cała ziemia należy do mnie, a moja siostra, Peggy, niedługo wychodzi za mąż za zastępcę gubernatora tego pięknego stanu. Co o tym myślisz? - Boże Wszechmogący! Gdzie się nauczyłaś takiej chytrości? - Dużo czytam, Ruby. Będę teraz potrzebować pary dobrych uszu. Na tym właśnie może polegać twoja rola. Mężczyźni gadają, kiedy sobie popiją, gadają w łóżku. Chcę mieć przewagę i ty mi ją dasz. Możesz to zrobić, Ruby? - Jak długo ja i moje dziewczyny będziemy miały własny dach nad głową, mogę zrobić wszystko, co zechcesz. Mówiłaś poważnie o przekazaniu mi prawa własności? Sporo ostatnio myślę o starości. Nie chcę być w wieku sześćdziesięciu lat zmuszona do walki o każdy grosz albo do okradania ludzi. - Nigdy do tego nie dojdzie, Ruby. Masz na to moje słowo. - To mi wystarczy. - Dobrze. Chcę, żebyś teraz wróciła do siebie, spakowała się i pojechała na ranczo. Wszystkie możecie tam mieszkać podczas prac budowlanych. Załatwię wam cotygodniowe dostawy żywności. Potraktujcie to jako przedłużone wakacje. Pan Rollins przeleje trochę pieniędzy na twoje konto. Może chciałabyś pomyśleć o wyjeździe do Los Angeles, żeby kupić trochę nowych rzeczy. Pan Rollins mógłby to załatwić. - A co będzie z Beaunell Starr? - Przeniesie się do Reno już niedługo, w ciągu najbliższego tygodnia. Oczywiście jeszcze o tym nie wie. Mam zamiar złożyć jej taką samą ofertę jak tobie. Możliwe, że będzie się opierała, ale w końcu się zgodzi. Na tym właśnie polega władza. Masz do mnie jeszcze jakieś pytania? 109 - Tylko jedno. Co stanie się z nami wszystkimi, jeżeli coś złego przydarzy się tobie? Mam nadzieję, że się nad tym zastanawiałaś? - Zastanawiałam się nad tym wiele razy. Wszystko robię legalnie, więc nie naruszam żadnych przepisów. Gubernator jest moim osobistym przyjacielem i wie o wszystkim, co się dzieje. On sam ma kilku bardzo wpływowych przyjaciół. Zrobię, co tylko mogę, żeby zapobiec przemocy. Gdybyjednak coś takiego się wydarzyło, poradzimy sobie ze wszystkim. To moje miasto i żaden cholerny gangster mi go nie zabierze. Będziemy rozmawiać, dyskutować, prowadzić negocjacje. Nie jestem aż taka naiwna, żeby nie wiedzieć, że mogę być zmuszona trochę się ugiąć - tak samo jak oni. To miasto stanie się miejscem, do którego chętnie przyjedziesz w sobotnią noc. - Przed oskubaniem kurczaków, czy po? - obie zwinęły się ze śmiechu. - Bardzo dużo ci zawdzięczam, Sallie. Dziękuję. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Czy pozwolą mi panie zaprosić się na obiad? - spytał Devin wracając do gabinetu. - Ja nie mogę, ale dziękuję za zaproszenie - uprzejmie odparła Ruby. - Z przyjemnością - powiedziała Sallie. - Naprawdę? Sallie roześmiała się. - Zapytał pan z nadzieją, że powiem nie? - Ależ skąd! Włożę tylko marynarkę i możemy iść. - Będziemy w kontakcie, Ruby. A propos, ranczo będzie się nazywać R&R, czyli, rzecz jasna, Ruda Ruby. Wiesz, gdzie ono jest, prawda?
- Pewnie, że wiem. Snowball zabierał mnie tam na przejażdżki powozem. - Wiem - powiedziała cicho Sallie. - Pani Thornton - powiedział Devin i wyciągnął ku niej ramię. - Panie Rollins - odparła Sallie, przyjmując je. Gdy wędrowali wzdłuż ulicy Fremont, Devin powiedział: - Jest pewna sprawa, o której chciałbym porozmawiać przy obiedzie. Najpierw jednak muszę wiedzieć, czy zostanę pani etatowym prawnikiem. Nigdy nie poruszyła pani tego tematu. - Przejrzałam pańskie listy uwierzytelniające. Pan Waring bardzo pochlebnie się o panu wyrażał. Nie widzę powodu, żeby nie skorzystać z pana usług. Myślę, że nasza współpraca ułoży się całkiem dobrze. - Tak długo, jak długo będę robił dokładnie to, co mi się każe? To ma pani na myśli? - W dużym stopniu. - W takim razie, po co w ogóle jestem potrzebny? Czemu sama nie zajmie się pani swoimi sprawami? - Dlatego, że nie jestem prawnikiem. Czytam wszystko trzy razy, a potem jeszcze długo się nad tym zastanawiam, więc proszę nie próbować narzucać mi czegokolwiek. Kiedyś rozmawiałam z pańskim wujem dokładnie na ten sam temat. Ufałam mu. Bez zastrzeżeń. Jeśli chce pan moj ego zaufania, będzie pan musiał na nie zapracować. 110 - On panią uwielbiał, wie pani o tym? Napisał do mnie bardzo długi, wspaniały list, który zachowam na zawsze. Kiedy skończyłem go czytać, znałem już i jego, i panią. Ale chciałbym poznać panią lepiej, pani Thornton. Zostawił list także dla pani. Powiedział, że mam go przekazać tylko wtedy, gdy mnie pani zatrudni. Gdyby tak się nie stało, miałem go zniszczyć. Myślę, że wuj panią kochał. Główną namiętnością jego życia, zwłaszcza podczas ostatnich dziesięciu lat, było uczynić panią najbogatszą kobietą w kraju. Z tego, co widziałem i czytałem, wygląda na to, że mu się udało. - Naprawdę zostawił dla mnie list? Jak to miło z jego strony. Kiedy mi go pan da? - Po obiedzie. Myślałem, że będziemy mówić do siebie po imieniu? Sallie pochyliła się nad stołem i utkwiła wzrok w Devinie. - Jestem zamężną kobietą, panie Rollins. Nasze kontakty są czysto zawodowe, tak jak to było w przypadku pana wuja. Ja jestem panią Thornton, a pan panem Rollinsem. Devin także pochylił się nad stołem tak, że dzieliło ich teraz tylko kilka centymetrów. - Flirtuje pani ze mną? Sallie uśmiechnęła się. - Nie. Chociaż chciałby pan tego. Jeżeli kiedykolwiek zacznę z panem flirtować, będzie pan o tym wiedział od razu. - Czy to może się kiedyś zdarzyć? -jego uśmiech był tak zaraźliwy, że Sallie musiała się roześmiać. - Prawdopodobnie nie. Powiedziałam panu, jestem zamężna. - Wuj powiedział mi wszystko o pani małżeństwie. Czuł, że powinienem wiedzieć. Wyjaśnił wszystko w liście. Proszę się nie złościć, prawnik musi wiedzieć takie rzeczy, żeby mógł reprezentować klienta znając zarówno jego dobre, jak i złe strony. Wuj nie zdradził żadnych sekretów, po prostu przekazał mi swoje spostrzeżenia. Podobnie jak jego, obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. - Rozumiem - Sallie odchyliła się z powrotem na swoim krześle. - Proszę mi opowiedzieć o sprawie, którą chciał pan przedyskutować. - Jakiś rok temu wuj zadzwonił do mnie i poprosił o zbadanie pewnej firmy lotniczej. To małe przedsiębiorstwo z kilkoma lukratywnymi kontraktami rządowymi. Wygląda na to, że przydałoby jej się trochę kapitału inwestycyjnego, żeby mogła się rozwijać. Wuj pomyślał, że mogłoby być korzystne dla pani, wkupienie się w nią w początkowym stadium rozwoju. Można zarobić miliony. Samoloty mają przyszłość. Byłbym szczęśliwy mogąc dostarczyć pani materiały,
które zebrałem. Może też pani wpaść do mojego biura i zabrać je ze sobą. Firma znajduje się w Austin w Teksasie. Jak już powiedziałem, w tej chwili dopiero się rozwija, ale wystartuje z pani pomocą czy też bez niej. Człowiek, który jest właścicielem to twardziel. Rozmawiałem z nim kilka razy. Nie lubię go, ale osobiste preferencje nie mogą wpływać na interesy. Wiem z całą pewnością, że nie będzie się dogadywał z kobietą. Uważa, że na kobiety powinno się patrzeć, a nie słuchać ich, że powinny piec chleb, marynować ogórki i nosić fartuchy. 111 - Nie mam fartucha - powiedziała Sallie. - Tego sam się już domyśliłem. Nie miałem tylko pewności co do marynowania. Devin roześmiał się. Sallie spostrzegła, że sama też chichocze. - W pani życiu nie było chyba zbyt wiele zabawy, prawda? - Zabawy? - w ustach Sallie to słowo zabrzmiało obscenicznie. - Chciałem powiedzieć, że nie wygląda pani na kogoś, kto przeżył dzieciństwo pełne zabaw i śmiechu. To taki sposób stwierdzenia, że nie miała pani prawdziwego dzieciństwa. - Nie mam ochoty dyskutować o moim dzieciństwie, panie Rollins. Radzi mi pan zainwestować w tę firmę lotniczą? - Na podstawie tego, co już wiem, powiedziałbym, że tak. Podróż powietrzna będzie kiedyś osiągalna dla wszystkich, nie tylko dla bogatych. Wszystko porusza się po okręgu, pani Thornton. Najpierw była kolej, potem auta. Teraz będą samoloty. Pamięta pani, jaką fortunę zarobiła pani na akcjach kolei? To samo będzie z akcjami lotnictwa. Zdaje się, że mówię, jakbym próbował na panią wpłynąć. Sam planuję w to zainwestować. - Czy czas na podjęcie decyzji jest ograniczony? - Nie. Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy w stanie wojny, powiedziałbym, że kontrakty rządowe się zwiększą. Jeżeli firma nie będzie miała kapitału na zakup materiałów, może dużo stracić. Moja rada brzmi: im szybciej, tym lepiej. Nawiasem mówiąc, chciałbym zaznaczyć, że nie wiem zupełnie nic o kurczętach. - No cóż, przypuszczam, że się pan nauczy. Chcę, żeby ranczo przynosiło dochód: wtedy nikt nie będzie mógł go odebrać Ruby. To samo dotyczy Beaunell. - Jeśli się tym zajmę, czy będę jeszcze miał czas na swoją praktykę i spotkania z panią? - A ma pan jeszcze jakichś klientów? - zapytała Sallie. - Nie. Co nie znaczy, że nie będę ich kiedyś miał. - Jak pan sądzi, dlaczego? Mam na myśli, dlaczego nie ma pan innych klientów? - Do licha, nie mam pojęcia. Wszyscy klienci wuja już nie żyją. Natomiast młodsi ludzie wydają się sami troszczyć o swoje sprawy. Może w tym stanie nie lubi się prawników, albo może ludzie są uprzedzeni i myślą, że żądamy zbyt wysokich honorariów. - Pan z pewnością tak. Dokładnie o tym samym chciałam z panem porozmawiać. Devinjęknął. - Jestem pod każdym względem równie dobrym prawnikiem jak mój wuj. Możliwe, że nawet lepszym, bo staram się być na bieżąco jeśli chodzi o najnowsze zarządzenia i prawoznawstwo. Nie ma tu miejsca na negocjacje. - W porządku - powiedziała Sallie. - Jak to się stało, że się pan nie ożenił? - Ojej, skąd takie pytanie? - Jeżeli uważa pan, że wie o mnie wszystko, co tylko można, to ja też powinnam wszystko wiedzieć o panu. Proszę mówić. 112 - Ożeniłem się mając dwadzieścia trzy lata. Moja żona utonęła w wypadku podczas wycieczki łodzią. Nie mieliśmy dzieci. Jeszcze wtedy studiowałem. Moje życie zawaliło się do tego stopnia, że przyjście do siebie zajęło mi rok, podczas którego codziennie upijałem się do nieprzytomności. W końcu wuj ek Alvin przyjechał na Wschód i wygłosił mi prawdziwe kazanie. Na siłę zaciągnął mnie z powrotem na studia. I tyle. Nigdy nie ożeniłem się ponownie. Żałuję, że
nie mam dzieci. Miło byłoby mieć syna, który podtrzyma ród. Całą swoją energię skierowałem na pracę i wyrobiłem sobie znane we wschodnich stanach nazwisko w tej profesji. Jestem bardziej niż wypłacalny, jeśli o to też chciałaby pani zapytać. Odziedziczyłem po rodzicach bardzo dużą kwotę, a wujek Alvin zostawił mi swój majątek. Poza tym, pracowałem przez całe życie, więc mam spore konto bankowe. Proszę mi opowiedzieć o swoich synach, pani Thornton. - Jest pan taki sam, jak pański wujek - powiedziała oschle Sallie. - W jednej chwili mówi pan na jeden temat, a potem zmienia go w środku zdania. Naprawdę nie mam ochoty rozmawiać o Ashu i Simonie. To był bardzo miły wieczór. Dziękuję za smaczny obiad. - A co pani jadła, pani Thornton? Nie, proszę nie patrzeć na talerz. Niech mi pani powie. - Dlaczego... jadłam... jadłam... cielęcinę - powiedziała triumfalnie. - Źle. Jadła pani jagnię w galaretce miętowej. - Smakuje tak samo. - Nieprawda. Jagnię ma bardzo charakterystyczny smak, którego nie da się pomylić z cielęciną. Widzi pani, pani Thornton? Próbuje pani zgadnąć, czy pasuję do pani życia i czuje się pani zmieszana z powodu swoich uczuć do mnie. - To nieprawda. Dziękuję za obiad. Ale to była prawda. Czuła się, jakby czytał w jej myślach i zaglądał do jej duszy. Sallie wzięła głęboki oddech i wstała od stołu. - Moja matka zawsze mi mówiła, że kłamstwo jest grzechem -rzucił Devin. - Moja mówiła to samo. - Czego właściwie chce pani od życia, pani Thornton? - głos Devina był teraz zaledwie szeptem. Ale najbardziej poruszyło Sallie spojrzenie jego szarych oczu. - Nie wiem. Chciałabym wiedzieć - odwróciła się, żeby nie zobaczył jej łez. - Mam już dosyć tego tytułowania się nawzajem: pani Thornton, panie Rol-lins. Co za nonsens! Sallie, płacz, jeśli chcesz. Kiedykolwiek, gdziekolwiek. Jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej, płacz. Nie martw się o to, co pomyślę sobie ja albo ktokolwiek inny. Bądź po prostu sobą, wtedy zawsze postąpisz tak, jak trzeba. Chodź, dam ci do przeczytania raport na temat tej firmy lotniczej. Dziękuj ę za dotrzymanie mi towarzystwa. Natychmiast zajmę się kurzą fermą. Dobrze się składa, że nie mam innych klientów - ta sprawa zajmie mi cały wolny czas. Może nawet będę musiał zażądać więcej pieniędzy. Sallie uśmiechnęła się przez łzy i poszła z Devinem do jego biura. - Mógłbym się w tobie bardzo łatwo zakochać - wypalił Devin. - Proszę tego nie robić. Mówiłam już, że jestem mężatką. 8-Królowa Vegas - A ja mówiłem już, że wiem wszystko o twoim małżeństwie. Proszę, powiedz mi teraz prawdę, co pomyślałaś sobie na cmentarzu, w dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy? Sallie przez całe życie uczono, że trzeba być szczerą, więc nie zastanawiała się ani chwili. - Pomyślałam, że widzę swoje przeznaczenie. - Cudownie. Ja pomyślałem dokładnie to samo. Wujek uważał, że bylibyśmy idealną parą. Tak napisał w swoim liście. Jak możesz pozostawać żoną człowieka, którego nie kochasz? Co to za życie dla was obojga? Nie chcesz być szczęśliwa? - Philip i jajesteśmy przyjaciółmi. Mamy wzajemne zobowiązania. Rozmawialiśmy o rozwodzie, ale go nie wzięliśmy. Wiele zawdzięczam Philipowi. Może nie łączy nas namiętność, ale mamy wspaniałą rzecz zwaną przyjaźnią. Wiem, że mogę na niego liczyć, a on może liczyć na mnie. Nie oczekuję, że to zrozumiesz. Tak już jest. Widzisz, to wszystko moja wina. Wyszłam za Philipa, mimo że go nie kochałam. Przypuszczam, że zrobiłam to dlatego, że nie chciałam stracić najlepszego przyjaciela, a Philip zamierzał wrócić do Bostonu. Powiedziałam mu prawdę, a on to zaakceptował. Wszystko, czego kiedykolwiek chciałam od życia, to mieć ciepło w zimie, chłód w lecie i dobrą sukienkę do kościoła. Chciałam też mieć rodzinę, taką, o jakiej czyta się w książkach. Kiedy los się do mnie uśmiechnął, nie byłam na to przygotowana. Wszystko się wtedy popsuło.
Pieniądze, panie Rollins, nie dają szczęścia. Mogą dać wygodę, bezpieczeństwo, ale nie szczęście. Pieniądze pozwalają mi robić różne rzeczy dla innych ludzi. Odnowiłam to miasto. Uważam je za swoje, ale tak naprawdę nie jest moje. Byłam tylko narzędziem, które je zmodernizowało. Sallie przerwała i odetchnęła głęboko: - Proszę zdefiniować słowo "szczęście", panie Rollins. - To uczucie, którego doznaje się wstając rano, kiedy wiem, że zdarzy się coś cudownego. To robienie dobrych rzeczy dla innych. Tak, jak to, co zrobiłaś dla panny Ruby. Ona dopiero była szczęśliwą damą! - Wspieram prostytucję - powiedziała Sallie. - Jeśli nie ty, zrobiłby to ktoś inny. W mieście rozwijającym się tak, jak Ve-gas, taka profesja może wymknąć się spod kontroli. Upraszczasz sytuację usuwając ją poza miasto. Pomyśl o tym jako o oddzielnym bycie. Nie wzbogacisz się finansowo. To najstarszy zawód świata i nigdy nie zniknie. Ludzie zawsze mają wybór. Musisz zaakceptować fakt, że są rzeczy, których nie można zmienić. Można tylko sprawić, że będzie lepiej albo gorzej, ale nie da się ich zupełnie zlikwidować. Zjemy jutro razem obiad? Przeczytasz dziś ten raport? - Tak, przeczytam go wieczorem. Jeśli chodzi o obiad, to z przyjemnością. Proszę mnie odwiedzić, a upewnię się, że na stole będzie świeżo otwarty słoik ogórków. - Chcesz wejść do biura, czy poczekasz tu, aż przyniosę teczkę? - Przejdę się na pocztę. Wiem, że to złudna nadzieja, ale może będą jakieś listy od moich synów. Proszę nie zapomnieć listu pana wuja. 114 - Będę tym facetem z szarą kopertą w dłoni. - Wszędzie bym pana poznała. - Jak to? - Przecież jesteś moim przeznaczeniem - Sallie mrugnęła do zaskoczonego prawnika. - Teraz ze mną flirtujesz. Sallie roześmiała się: - Widzisz, mówiłam, że będziesz wiedział. - O Jezu - to wszystko, co Devin był w stanie powiedzieć. Wiedział, że Sallie Thornton będzie się zaśmiewać przez całą drogę na pocztę. Nagle poczuł się, jakby miał osiem lat i po raz pierwszy stwierdzał, że dziewczynki różnią się od chłopców. Po powrocie do domu Sallie Thornton rozerwała sztywny, szeleszczący papier, którego Alvin Waring zawsze używał do pisania listów. Rozkładając pojedynczą kartkę zamknęła oczy przypomniawszy sobie, jak wiele lat temu dostała podobny list i jak modliła się o drukowane litery. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Moja droga Sallie, Jesteś słońcem mego życia. Chciałbym ci podziękować, że na tak wiele różnych sposobów umilałaś moją egzystencję. Mam nadzieję, że kiedy odejdę, będziesz mnie ciepło wspominać i dobrze o mnie mówić. Jest kilka spraw, które chciałbym przelać na papier. Pierwsza to nowa firma, w którą radziłbym ci zainwestować. Przekazałem wszystkie szczegóły mojemu siostrzeńcowi i obiecał mi, że dowie się więcej. Jeżeli jego raport będzie satysfakcjonujący, chciałbym, żebyś kupiła tyle akcji, ile tylko możesz. Następną sprawą, którą chciałbym poruszyć jest Devin. Wybacz głupiemu staruchowi, ale uważam was za stworzonych dla siebie. Devin doświadczył w życiu wiele smutku. O niektórych rzeczach mówił, o innych nie rozmawiał nawet ze mną. Jest życzliwym, opiekuńczym mężczyzną zdolnym do wielkiej miłości i poświęcenia, tak samo jak ty. Kochana Sallie, musisz dać wolność Philipowi i rozgrzeszyć się z poczucia winy, które cię krępuje. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie będziesz szczęśliwa. Twoje małżeństwo nie jest takim, jakiego chciał dla ciebie Cotton. W pewnym sensie zdradziłaś swojego dobroczyńcę. Musisz się nad tym bardzo poważnie zastanowić.
To wszystko, co mam do powiedzenia. Jestem bardzo zmęczony, drogie dziecko, i czas już, żebym przygotował się do odejścia tam, gdzie udają się starzy prawnicy, kiedy nie mogąjuż dłużej pracować. Mam nadzieję, że dobrze ci służyłem przez wszystkie te lata. Moja droga, chciałbym na pożegnanie życzyć ci szczęścia. Wypełnij swoje życie cudownymi słowami, piękną muzyką i ciepłem słońca. Wyciągnij ramiona i weź wszystko to, co daje ci życie. Twój na zawsze wierny sługa. Alvin Waring. 115 Sallie przeczytała list trzy razy, zanim dała upust smutkowi. Płakała bardzo długo. Było już po północy, gdy Sallie skończyła czytać ostatnią stronę raportu i zapakowała wszystkie kartki z powrotem do teczki. Z oczyma rozszerzonymi po doznanym wstrząsie, z ramionami zesztywniałymi z gniewu zawołała: - Philipie, śpisz? - miała nadzieję, że jej odpowie. - Już nie. Drzemałem tylko. Ta książka była taka nudna, że zasnąłem. Co się stało, krzyczysz, jakbyś była... zła. Coś się stało, dzwonił telefon? - wszedł do jej pokoju. Jego głos był tak pełen strachu, że Sallie też zaczęła się bać. - Nie, nie, nic takiego. Słyszałeś o firmie, do zainwestowania w którą namawiali mnie pan Waring i pan Rollins. Właśnie zdecydowałam się to zrobić. Nigdy nie zgadniesz, kto jest jej właścicielem. Choćbyś zgadywał milion lat. - Na miłość boską, kto? - Mój brat, Seth Coleman. - Może to po prostu ktoś o takim samym nazwisku. - Na ostatniej stronie jest notka biograficzna. To mój brat. Wiem, że to on, po prostu to czuj ę. Ma ranczo o powierzchni dwustu pięćdziesięciu tysięcy akrów za Austin w Teksasie. Jest żonaty, ma syna i córkę. Jego syn służy w marynarce, pilotuje myśliwce. Seth hoduje bydło i właśnie założył tę firmę lotniczą. Jest bogaty. - Więc czemu potrzebuje pieniędzy? - zapytał Philip. - Nie wiem. Gdyby był tu pan Waring, powiedziałby, że pierwszą zasadą w interesach jest nigdy nie inwestować własnych pieniędzy na wypadek, gdyby miało się wypłynąć brzuchem do góry. Jego ranczo nazywa się Sunbridge. A ja odziedziczyłam dom nazywany Sunrise. Czy to nie dziwne, Philipie? Podobno jest najbogatszym człowiekiem w Teksasie. Jeżeli to prawda, dlaczego nie zatroszczył się o rodzinę? Czemu nigdy nic dla nich nie zrobił? Po prostu uciekł i nigdy nie obejrzał się za siebie. Jak myślisz, jakie mam szansę na wykupienie pięćdziesięciu jeden procent akcji w jego firmie? - Mój Boże, Sallie, chcesz go pogrążyć? Jesteś teraz rozdrażniona. Musisz to przemyśleć zanim zrobisz coś, czego możesz potem żałować. - Na przykład pojechać tam i zabić go? To właśnie miałabym ochotę teraz zrobić. Moja matka przez niego umarła ze złamanym sercem. Peggy powiedziała mi, że mama przed śmiercią wciąż powtarzała jego imię. Seth był jedynym dzieckiem, o które dbała. - Sallie, twoja matka umarła dlatego, że była chora. Nie chcę negować tego, co teraz powiedziałaś, ale... - Nie ma żadnego ale, Philipie. Gdyby wrócił choć raz, gdyby przysyłał pieniądze, może mama wcale nie zachorowałaby. Założę się o ostatniego centa, że nie wie nawet, że rodzice nie żyją. Nawet nie myśl o tym, żeby go bronić, Philipie. - Sallie... - Nie przekonuj mnie, Philipie. Jestem wściekła. Nie znałeś mojej matki. Peggy powiedziała mi, co się działo pod koniec. Moje siostry dosłownie głodowały. Wszystko, czego chciała mama, to wierzyć, że jej pierworodny syn, Seth, 116
zdąży przyj echać, żeby posłać j ą do nieba. Wystarczyłoby tak niewiele pieniędzy, Philipie. Pięć dolarów miesięcznie. To byłaby kolosalna różnica. Moja matka mogłaby dziś żyć, gdyby zrobił to, co do niego należało. Nie myśl ani przez chwilę, że nie znajdę także Josha. Znajdę go kiedyś. - Agenci Pinkertona nie mogli znaleźć Setha. Wydałaś tyle pieniędzy na nic. - Próbowałam, Philipie. Musiałam próbować. Ty miałeś wspaniałą rodzinę. Twoje dzieciństwo było pełne zabawy i śmiechu, moje nie. Wszystko, co pamiętam, to martwienie się, że będzie mi za zimno, za gorąco albo że będę głodna. Słyszysz, Philipie, nigdy nie miałam dzieciństwa! I nigdy go już nie odzyskam. - Sallie, to nie była wina Setha. Miałaś ojca. To był jego obowiązek. - Kiedy mój ojciec zawiódł, Seth powinien był zająć jego miejsce. Zamiast tego uciekł tak samo, jak potem Josh. To podobne do ciebie, Philipie, stać po stronie Setha dlatego, że jest mężczyzną. I jeszcze jedno - Sallie wpadła w furię - nasz syn, Ash, zrobi dokładnie to samo i ty cholernie dobrze o tym wiesz. - Nie chcę w to wierzyć. Jesteś teraz zirytowana. Wcale tak nie myślisz. - Lepiej, żebyś ty w to wreszcie uwierzył. Widziałam to w nim każdego dnia, kiedy dorastał. Potrafi skłócić ze sobą wszystkich, żeby postawić na swoim. Ash musiał to po kimś odziedziczyć. Ja taka nie jestem, ty też nie. To moja krew i nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej. Chciałabym mieć romans, Philipie - powiedziała Sallie tonem, jakim mogłaby powiedzieć: "Myślę, że będzie dziś padać". - Chcesz o tym porozmawiać? - spytał Philip. - Tak. Nie. Może tak, a może nie. Nigdy cię nie okłamywałam. Nie wspomnę już o tym więcej. Jest coś innego, o czym chciałabym z tobą porozmawiać. Wiem, że już późno, ale wciąż o tym myślę. - Może zrobimy sobie gorącego kakao. Możemy usiąść w kuchni. Chciałabyś grzankę z jajkiem i keczupem? - to jeszcze nie był koniec świata, nie powiedziała, że chce rozwodu. Romans to coś, z czym mógł żyć. Rozwód by go zabił. - Bardzo chętnie, ale z boczkiem. - Będzie i boczek. Kakao czy kawa? - Kakao - powiedziała Sallie zapalając papierosa. Opowiedziała ze szczegółami o wszystkim, co zaszło w biurze Devina Rollinsa i przy obiedzie, opuszczając tylko rozmowę na osobiste tematy. - Założę się, że włosy Ruby stanęły dęba. Kurczęta, co? Bardzo sprytnie, Sallie. - Philipie, czy możesz wyobrazić sobie siebie prowadzącego hodowlę kurcząt i bydła? Zastanawiałeś się kiedykolwiek nad odejściem ze szkoły? - Zastanawiam się nad tym niemal codziennie. Nie wiem nic o kurczętach. I jeszcze mniej o krowach. Krowy mleczne czy bydło na rzeź? - Takie i takie. - Przypuszczam, że mógłbym się nauczyć. Masz pewnie na myśli mnóstwo kurcząt i mnóstwo krów. - Setki, może tysiące. Zamiast pensji miałbyś udział w zyskach. Co o tym sądzisz? - Brzmi interesująco. 117 - Zajmiesz się tym? - Ferma na pewno bije na głowę duszną klasę w szkole. - Jeśli się zgodzisz, zdjęłoby to dużą część odpowiedzialności z barków pana Rollinsa. On też nie wie nic o kurczętach. Jak myślisz, co powinnam zrobić w sprawie mojego brata, Philipie? zapytała Sallie zmieniając temat na ten, o którym wciąż myślała. - Poza zabiciem go? Sallie, tak naprawdę nigdy nie byłaś mściwa. Przeszłość to przeszłość. Nie możesz jej zmienić bez względu na to, jak bardzo byś chciała. Jeżeli szukasz odwetu, czy
najsłodszą zemstą nie byłoby wykupienie udziałów w jego firmie nie mówiąc mu, kim naprawdę jesteś, aż do właściwej chwili? Taka chwila zawsze przychodzi. Musisz tylko nauczyć się cierpliwości. Przemyśl to jeszcze, zanim cokolwiek zrobisz, to najlepsza rada, jaką mogę ci dać. - Dobrze, Philipie, pomyślę o tym. Kanapka była pyszna. Do zobaczenia rano. Dobranoc Sallie przelotnie ucałowała go w czubek głowy. Robiła to każdego wieczoru, kiedy rozstawali się u dołu schodów. Wróciwszy do swojego pokoju, Sallie padła na krzesło. Potem wyciągnęła zawartość teczki i rozłożyła papiery na podłodze. Podniosła słuchawkę i poprosiła o połączenie z domem Devina Rollinsa. Zaskoczył ją jego zaspany głos. - Spał pan, panie Rollins - to nie było pytanie lecz stwierdzenie faktu. - Jest druga w nocy. Mam nadziej ę, że dzwoni pani, żeby szeptać mi do ucha czułe słówka, a nie rozmawiać o kurczętach. - Dzwonię w interesach. Nie chodzi o kurczęta i nie mam zwyczaju szeptać nikomu czułych słówek o tej porze nocy, chyba że jestem w łóżku. Przeczytałam informacje, które mi pan przekazał. Proszę mnie teraz posłuchać. Albo może wolałby pan wypić najpierw filiżankę kawy. Mogę zadzwonić za parę minut. - Jestem całkowicie przytomny i mam ołówek w ręce. Często to pani robi? To znaczy dzwoni do ludzi w środku nocy? - Tylko wtedy, gdy płacę prawnikowi nieprzyzwoicie duże pieniądze. Nazywam to zwracaniem się moich wydatków. Chcę kupić udziały w tej firmie. Czy jest jakiś sposób na to, żeby wykupić pakiet kontrolny? Jeżeli nie teraz, to po jakimś czasie? Jeżeli nie mogę mieć pakietu kontrolnego, chcę innych rozwiązań. Chcę, żeby się pan targował i zrobił jak najlepszy interes. Dobrze byłoby mieć głos w zarządzie. Jak panu idą negocjacje? Aha, jeszczejedna sprawa: chcę, żeby moje udziały zostały kupione na nazwisko S.P. Thornton. Na drugie imię mam Pauline. Podejrzewam, że Seth Coleman jest moim bratem. Myślę, że pański wuj też tak uważał. Mój brat nie wie nawet o moim istnieniu. Wszystko, co powinien pan o nim wiedzieć to fakt, że uciekł i zostawił całą naszą rodzinę, żebyśmy sami troszczyli się o siebie. Nigdy nie wrócił, nigdy nie przysłał do domu ani centa, nie dowiadywał się, czy żyjemy. Wyobraża pan to sobie, panie Rollins? - Zrobię, co w mojej mocy, Sallie. Proszęjednak nie oczekiwać cudów. Mówiłem już, że rozmawiałem z nim kilka razy i nie polubiłem go. Na samym początku próbował mnie oszukać. Potem, kiedy odkrył, że jestem prawnikiem, schował rogi. Tak bardzo chce, żeby ta firma się wybiła, że jest gotów zrobić niemal wszystko. Wygląda na to, że z jakiegoś powodu nie udaje mu się przyciągnąć 118 inwestorów do swojego przedsięwzięcia. Sprawdzam to. O jakiej sumie rozmawiamy? - O każdej, która pozwoli mi dostać to, czego chcę. Proszę używać słowa gotówka tak często, jak będzie trzeba. Może ją pan dostarczyć osobiście, jeśli będzie trzeba. - A co z kurczętami? - Sallie słyszała rozbawienie w jego głosie. - Już się tym zajęłam, panie Rollins. Philip ma zamiar rzucić nauczanie. Powiedziałam mu, że rozważam rozpoczęcie romansu. - Jezu Chryste! Sallie cmoknęła czule: - Dobranoc, panie Rollins. Ostatnią rzeczą, jaką zrobiła Sallie przed wdrapaniem się na łóżko było padnięcie na kolana i zmówienie wieczornej modlitwy: - Proszę Cię, Boże, opiekuj się moimi synami, nie pozwól, żeby coś im się stało. Pobłogosław ten dom i wszystkich, których kocham. Powiedz mamie i Cot-tonowi, że radzę sobie najlepiej, jak potrafię i wybacz mi chęć zemsty, jaką noszę w sercu. Trzy ważne rzeczy wydarzyły się w życiu Sallie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Pierwszą był nieoczekiwany telefon od Simona, który
prosił jąo wybaczenie i obiecał dzwonić raz w miesiącu, jeśli tylko będzie to możliwe. Drugą rzeczą był początekjej mającego trwać dwadzieścia jeden lat romansu z Devinem Rollinsem. Trzecią- nieoczekiwany gość, który zjawił się w jej domu wczesnym rankiem pewnego słonecznego dnia. Sallie pakowała się właśnie przed wyjazdem na weekendową schadzkę z De-vinem i z początku zignorowała dzwonek do drzwi. Kiedy uporczywe dzwonienie zaczęło przyprawiać ją o ból głowy, zeszła na dół, żeby otworzyć. Rozejrzała się w poszukiwaniu Tulee, ale nigdzie jej nie zobaczyła. - Tak, w czym mogę panu pomóc? - Jeżeli jest pani panią Sallie Thornton, to owszem, może pani. Jestem Ben-jamin Valee. Chciałbym z panią porozmawiać o interesach. Sallie patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę. Dwurzędowa marynarka, kolorowa koszula i taki sam krawat, szary kapelusz z zawiniętym rondem, wszystko wskazywało na to, że stoi przed nią gangster. Podejrzenie to potwierdzało wybrzuszenie po prawej stronie marynarki. - Musi pan porozmawiać z moim prawnikiem, panie Vallee. Przyszedł pan w niewłaściwej chwili, właśnie wyjeżdżam z miasta na długi weekend. Vallee wręczył jej małą białą wizytówkę. - Może po prostu powiem, czego chcę, a potem porozmawia pani z prawnikiem. Po powrocie, proszę do mnie zadzwonić. Zostanę w mieście przez kilka tygodni. Interesuje mnie zakup części terenu, który do pani należy. Jestem gotów zapłacić uczciwą cenę. - Co uważa pan za uczciwe? 119 - Dwa razy tyle, ile pani za niego zapłaciła. To pustynia, pani Thornton. - To jeszcze nie znaczy, że jest bezużyteczna. Gdyby tak było, nie chciałby j ej pan teraz kupić, prawda? Jednakże nie j estem zainteresowana sprzedaniem tej ziemi, chociaż mogłabym ją wydzierżawić. Na długi okres. Bardzo długi. Może pomyśli pan o tym przez ten czas, kiedy nie będzie mnie w mieście i porozmawia ze mną albo moim prawnikiem na początku przyszłego tygodnia? - Dzierżawa? - Tak, dzierżawa. Mogłoby być dla pana korzystne rozważyć wydzierżawienie zamiast zakupu tego, czego i tak nie mogę legalnie sprzedać. Cała ziemia znajduje się w depozycie. Prawnik może to panu wyjaśnić lepiej niż ja. - Chce mi pani powiedzieć, że cała ziemia ukazana w rejestrach gruntów znajduje się w depozycie? Należy do pani prawie cała pustynia! - To niezupełnie tak, panie Vallee. Należy do mnie absolutnie cała pustynia. To, czego nie posiadam, nie jest warte posiadania. - Ale pani jest kobietą! - Jakiż pan spostrzegawczy. Czy chce pan powiedzieć coś jeszcze? - Nie lubię robić interesów z kobietami. - Wielka szkoda. Jestem bardzo dobra w interesach. Jestem uczciwa i szczera. A pan? - A to co za pytanie? - A jakie sprawia wrażenie? Nie jestem specjalnie wzruszona i uradowana na myśl o robieniu jakichkolwiek interesów z gangsterem. Owszem, jest pan gangsterem, więc proszę się nie trudzić zaprzeczaniem. Moim zdaniem, interesy są interesami. Pan postępuje uczciwie i ja też. Pan szuka zysków dla siebie, a ja płacę komuś, żeby szukał ich dla mnie, na przykład mojemu prawnikowi, albo zastępcy gubernatora, który wkrótce poślubi moją siostrę, policji, a także ludziom, którzy tu mieszkają. Innymi słowy, nie może pan wejść do mojego miasta - a to miasto właśnie jest moje - i mnie przestraszyć. Nie pozwolę na to. Broń, którą pan nosi, również mnie nie przeraża. - Jeszcze tu wrócę. Wtedy porozmawiamy. Dzierżawa, tak?
- Tak, dzierżawa. - Do zobaczenia, pani Thornton. - Do widzenia, panie Vallee. Życzę miłego dnia i proszę cieszyć się suchym powietrzem pustyni. - Jasne. Sallie słyszała j eszcze, jak mężczyzna mruczy coś do siebie schodząc po schodach na ulicę. Ledwo zamknęła drzwi, musiała oprzeć się o ścianę i złapać oddech. Devin dostanie ataku serca, kiedy powie mu, co właśnie zaszło. - Devin, dokąd jedziemy? Czemu nie chcesz mi powiedzieć? Co to za niespodzianka? zapytała Sallie wsiadając do kabrioletu prawnika. - Gdybym ci powiedział, nie byłoby niespodzianki. Tęskniłaś za mną w tym tygodniu, Sallie? Nie widzieliśmy się przez całe trzy dni. 120 - Strasznie za tobą tęskniłam. Dom w mieście jest taki pusty. Samaniewiem czemu, ale nie mam nawet ochoty chodzić do salonu bingo. Cały czas siedziałam skulona na krześle i myślałam o tobie. Gdzie byłeś, Devinie? Devin przechylił się, żeby wziąć Sallie za rękę. - Za granicą stanu, w Arizonie. Jak wiesz, wujek zostawił mi swój majątek. Jego ranczo wymagało dużych napraw, więc doglądałem prac przez ostatnie kilka miesięcy. Robotnicy musieli wszystko wykończyć i chciałem być na miej scu, żeby upewnić się, że wszystko odbywa się zgodnie z planem. Tam właśnie jedziemy. Mam zamiar przenieść cię przez próg. Wiem, że nie jesteśmy małżeństwem, ale dla mnie to bez różnicy. Po drodze możesz mi opowiedzieć, jak wyglądało Las Vegas przed kilkoma laty. Nie sądzę, żebym mógł to sobie wyobrazić. - Jeżeli nam się nie spieszy, możemy odbyć pokazową wycieczkę. Na samym początku, kiedy przyjechałam, nie było tu nic prócz namiotów. Byłam śmiertelnie przestraszona. Sama nie wiem, czego oczekiwałam. Wszystko, co widziałam to namioty, piasek, kaktusy i bulgoczące dziury z wodą. Wszystko razem pachniało okropnie. Gdziekolwiek spojrzałeś, widać było bary serwujące rozwodnioną whisky. Wszelki hazard opierał się na oszustwie. Na każdym rogu były zakazane spelunki. Przez jakiś czas hazard był przestępstwem, ale policja przymykała na to oczy. Przez większą część czasu organizatorzy gier hazardowych załatwiali wszystko po cichu. Na pierwszy rzut oka klienci grali na papierosy i drinki. Pieniądze przechodziły z ręki do ręki na zewnątrz, prawdopodobnie nie więcej niż po dwa dolary za rozgrywkę. To nie było dobre rozwiązanie. Widziałam, co się działo, bo śpiewałam w takich barach. Potem pojawiły się automaty na pięciocentówki, ale gracze ich nie lubili. Porównywali to do gry w bingo w piwnicach kościoła. Poza tym, właściciele takich automatów musieli mieć licencję od lokalnych władz i płacić corocznie pewne kwoty, żeby móc prowadzić swój e kluby. To stwarzało problemy dla państwa, bo nikt nie płacił. Potem, w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku, przegłosowano w Newadzie ustawę, która pozwalała na swobodne uprawianie hazardu. Skręć tu, Devinie. Tutaj stała kiedyś "Oaza". To była najlepsza restauracja w mieście. Tylko elita mogła tu jadać. Śliczne dziewczyny, mormonki z okolicznych wsi, pracowały tam jako kelnerki. Pod wieczór, kiedy ludzie wychodzili z teatru, zazwyczaj zatrzymywali się w "Oazie" na deser lodowy. A to j est skrzyżowanie Drugiej i Fremont. Na rogu była poczta z biurami na drugim piętrze. Zdaje się, że mówiono na to "Budynek Griffitha". Przejedź dwie przecznice dalej, do Siódmej i Bridger. Tu była szkoła średnia. Często tędy przechodziłam i zawsze miałam wielką ochotę wejść do środka, ale brakowało mi odwagi. Później przerobili jąna szkołę podstawową. Jeżeli przejedziesz jeszcze kilka przecznic, zobaczysz pierwszą stację benzynową. Zdaje się, że nazywano ją stacją "Tower". Oto i ona, między ulicami Fremont i Carson. Na początku mieli tam tylko bębny i krany. Przejedź teraz do Ósmej i Ogden. Zobaczysz, gdzie stał stary szpital. Doktor Martin przerobił na szpital hotel "Pałace". Potem zbudowano nowy. Kiedy przeprowadzali operacje, pracowały specjalne wachlarze, które umieszczano nad blokami lodu.
- Gdzie wtedy mieszkałaś, Sallie? 121 - W wynajętym pokoju. Dla mnie było to najlepsze miejsce na świecie -przytulne, ciepłe i moje. Płaciłam za nie co tydzień własnymi pieniędzmi. Do dziś brakuje mi tego kwadratowego pokoiku. Był jedynym miejscem, do którego mogłam pójść i zamknąć drzwi przed wszystkimi. Dorastając nigdy nie miałam ani kawałka własnego miejsca. - A teraz należy do ciebie całe miasto. Ciężko mi uwierzyć, że jesteś właścicielką prawie wszystkich budynków tutaj. A jeśli któreś nie są twoje, to znajdują się na wydzierżawionej od ciebie ziemi. Chyba trochę lepiej cię teraz rozumiem. Sallie, czy kiedykolwiek porozmawiamy o Philipie? - Nie, Devinie, nie porozmawiamy. Chyba mam już dość zwiedzania. Jedźmy tam, gdzie zaplanowałeś. Daj mi tylko jedną małą wskazówkę, jedną podpowiedz. Proszę. Czasami jest jak małe dziecko, pomyślał Devin. Tak łatwo z nią być, tak łatwo ją kochać. - Na wszystkie dobre rzeczy trzeba trochę poczekać. Czekała więc przez całe półtorej godziny, aż wreszcie Devin zwolnił i skręcił w żwirową drogę. Przejechali jeszcze pół mili zanim ich oczom ukazał się dom otoczony topolami. - Jest piękny, Devinie. Jesteś tu szczęśliwy? - Bardzo. Byłbym jednak o wiele szczęśliwszy, gdyby ktoś jeszcze wracał do niego na noc. - Zobaczył bladą linię wokół zaciśniętych ust Sallie, więc pospiesznie dodał: -Nie zmieniłem niczego na zewnątrz, bo tak się składa, że lubię polne kamienie. Wujek powiedział mi, że w dniach, kiedy nie miał klientów osobiście przewoził tu większość kamieni z Black Mountain. Lubię myśleć, że to mój mały zamek - to przez te wieżyczki na każdym rogu. Uwielbiam się na nie wdrapywać po zabójczo stromych schodach i wyglądać przez małe okienka. W zasadzie ze szczytu mojej góry widzę całe Las Vegas. - Czy twój wujek miał jakąś nazwę dla tego miejsca? A jak ty je nazywasz? - Z tego, co wiem, to nie. Ja nazywam go po prostu moim domem. - Domy powinny mieć imiona. Mój nazywa się Sunrise. Ranczo mojego brata nazywa się Sunbridge. Czy to nie dziwne? - Nie, jeśli za często o tym nie myślisz. Wydaje mi się, że oboje, każde na swój sposób, szukaliście słońca w swoim życiu. Wspaniałe jest to, że oboje je znaleźliście. Nie ma znaczenia w jaki sposób: kupując czy dziedzicząc, teraz je masz. - Ciągle uważam, że dom powinien mieć nazwę. - W takim razie nazwijmy go: "Dom Szczęścia Sallie i Devina". Dlatego, że... będziemy tu przyjeżdżać w najszczęśliwszych chwilach naszego życia. Sallie poczuła, jak jej żołądek zwija się z ciasny węzeł. To, co robiła, było złe. Wyrwało jej się głębokie westchnienie. Szczęście jest tam, gdzie sieje znalazło, a ona znalazła swoje u boku Devina Rollinsa. - Niech więc będzie Dom Szczęścia Sallie i Devina. Devin objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. - Choćbym przeszukał cały świat, nie mógłbym znaleźć nikogo, kogo kochałbym bardziej niż ciebie. 122 - Ja czuję to samo, Devinie. - Pozwól, że cię oprowadzę. Oto frontowe drzwi. Przyjrzyj się, są ręcznie rzeźbione. Kolorowe szkło w małych szybkach. To dzieło sztuki, wszystko wykonał własnoręcznie mój wujek. Zobaczysz w środku, jaki miał talent. W mgnieniu oka Sallie znalazła się w jego ramionach i została przeniesiona przez próg. Pisnęła z radości. - No i co o tym myślisz?
- Och, Devin, jakie to piękne! - rozejrzała się wokół chłonąc widok koronkowych firanek w oknach, ręcznie wykonanych zgrabnych mebli, kolorowych poduszek i szydełkowanych chodników leżących na sosnowej podłodze. Na wszystkich ścianach wisiały akwarele w żywych barwach, wyglądające jak połyskliwe plamy w srebrnych ramach. Patrzyła z podziwem na obraz olejny wiszący nad kominkiem z polnych kamieni, który aż prosił się o rozżarzone węgle. - To przecież ja! - Tak. Wujek wynajął miejscowego artystę, który co wieczór chodził do salonu bingo, gdzie śpiewałaś. Najpierw naszkicował twoją podobiznę, a potem namalował portret. Wuja przyciągały twoje oczy. Powiedział mi kiedyś, że oczy są zwierciadłem duszy. Przysięgał mi, że widział twoją duszę i że jest ona czysta i dobra. Moim zdaniem artysta to uchwycił. - Na Boga, Devin, mówisz, jakbym była aniołem. - Wujek uważał, że jesteś. Pan Easter też tak sądził, podobnie jak Snowball i wszyscy jego przyjaciele. Panna Ruby też tak uważa. Widocznie to prawda. - Czy te meble są takie wygodne, na jakie wyglądają? - zapytała Sallie padając na najbliżej stojące krzesło. - Kominek jest cudowny. - Spędzisz tu ze mną Boże Narodzenie? Wiem, że to daleko od Vegas, ale chciałbym przybrać cały dom gałązkami świerka i być tu z tobą. - Tak, tak, przyjadę. - Chciałbym się z tobą kochać przed kominkiem. Dzisiejszej nocy. Możesz mi wierzyć lub nie, ale po zachodzie robi się tu bardzo zimno. Na tej rzeźbionej skrzyni w kącie leży sterta koców. Są mięciutkie jak piórka. - Jest pan nikczemny, panie Rollins. - Tylko wtedy, kiedy chodzi o ciebie. Teraz chcę się pochwalić resztą mojego domu. To jadalnia. Na wypadek, gdybym miał kiedyś gości. Meble kupiłem w sklepie. Chodniki i ozdoby na ścianach są autentyczne. Zauważ, że tutaj też są koronkowe firanki. Nie wydają ci się nie na miejscu? - Trochę tak. - Wuj ek powiedział mi, że największą radością dla ciebie było patrzenie, jak firanki tańczą na wietrze przy otwartych oknach. Zawiesił je na wypadek, gdybyś kiedyś przyszła z wizytą. - Naprawdę? Ciekawe, czemu nigdy mnie nie zaprosił. - Może potrzebne mu były tylko fantazje na ten temat. Okna się otwierają, a firanki tańczą na wietrze. Powiedział mi, że w głębi serca jesteś prostą osobą o prostych potrzebach. Nie ma w tobie nic pretensjonalnego. To chyba jeden z powodów, dla których tak bardzo cię kocham. 123 - Gdzie jest kuchnia? Masz jakąś gosposię? - Nie. Robię wszystko sam. Nie sądzę, żebym mógł się przyzwyczaić do tego, że ktoś jeszcze mieszkałby w moim domu. Lubię chodzić po pokojach boso i w bieliźnie. - Tak samo jak ja - zachichotała Sallie. - Na prawo, przy kuchni, jest łazienka, a druga łazienka jest na piętrze. Kazałem zasłonić tylną werandę, tak że mogę tam jadać, kiedy tylko chcę. Wszystkie kwiaty, które widzisz tu w glinianych donicach, wyhodowałem sam. - Są piękne. Kocham kwiaty. Podobająmi się twoje podwójne schody. Możesz wejść na górę z kuchni albo z salonu. Zawsze tak było? - Tak. Czasami bawię się jak dziecko wchodząc z jednej strony i schodząc z drugiej. - Och, Devinie, tu jest tak wspaniale, że aż zapiera dech - powiedziała Sallie wchodząc do wielkiej sypialni. - Ciągnie się przez całą długość domu. Na końcu tego korytarza jest mniejszy pokój, przez który wchodzi się do łazienki. Przypuszczam, że to dla gosposi. Dywan na podłodze był gruby, elegancki, jasnobeżowy z drobnymi nitkami czekoladowej przędzy wplecionymi przy brzegu. Białe koronkowe firanki szeleściły na wietrze, wybrzuszając się
do wewnątrz z cichym westchnieniem. Po bokach wisiały ciemnobrązowe zasłony odciągnięte srebrnymi sznurami. W palenisku kominka bliźniaczo podobnego do tego w salonie leżała krata wypełniona drewnem. Na kominku stały gliniane donice z roślinami o jasnych, błyszczących liściach. Łóżko było wysokie i tak szerokie, że mogłoby pomieścić cztery osoby. Wspaniały plac zabaw, pomyślała figlarnie Sallie. - Nie powiedziałaś nic na temat obrazu - wyszeptał Devin. - Dlatego, że nie wiem co powiedzieć. Trudno mi uwierzyć, że kiedykolwiek wyglądałam tak młodo - łzy napłynęły jej do oczu. Devin scałował je z jej powiek. Kilka godzin później Sallie przytuliła się do ramienia Devina. Nigdy w życiu nie czuła siej eszcze tak zadowolona, szczęśliwa, tak spełniona. Devin miał wszystkie cechy idealnego kochanka. Przytuliła się do niego mocniej. - Nie sądziłam, że kiedykolwiek mogłabym być aż tak szczęśliwa. - Chyba Bóg nas pobłogosławił - wymruczał Devin z twarzą schowaną w j ej włosach. Sallie otarła łzę z kącika oka. Przez cały wieczór dziwne dźwięki rozbrzmiewały w pokojach i wyfruwały przez otwarte okna. Wczesnym rankiem mały dom usadowiony w gąszczu topoli ucichł wreszcie, gdy jego mieszkańcy zapadli w głęboki, spokojny sen. Simon Thornton alias Adam Jessup usiadł na krześle i utkwił wzrok w instruktorze lotów przeprowadzającym odprawę. Próbował sprawiać wrażenie rozluźnionego, obojętnego. Wiedział, że wygląda na tyle samo lat co inni piloci myśliwców w tym pokoju, ale nagle poczuł swój prawdziwy wiek. Oczy piekły go z niewyspania, ale był świeżo ogolony i ubrany w rozpięty pod szyjąmundur kha124 ki. Przed nim stał przykryty zielonym suknem stół pełen filiżanek kawy i popielniczek. Błękitnoszary dym z papierosów unosił się w górę ku metalowym krokwiom nad jego głową. - Panowie, proszę o uwagę. Znaleźliście się tu, ponieważ jesteście najlepszymi z najlepszych. A ponieważ jesteście najlepsi, powstrzymacie Japońców przed zagarnięciem Henderson Field. Nie muszę wam mówić, jak bardzo ważne jest to ogniwo na linii komunikacyjnej między USA i Australią. Jak wspominałem, Japonce mają cztery lotniskowce, dwa lekkie i osiem ciężkich krążowników oraz dwadzieścia osiem niszczycieli, które czekają tu, na Pacyfiku, wyłącznie na was. To najsilniejsza marynarka od czasów Midway. Każdy z was, asów lotnictwa, wie jak zrzucić bombę i trafić niąw cel. Oczekuję, że zniszczycie swoje cele całkowicie. Nie będzie żadnych gównianych wymówek, żadnych chybień. Chcę, żeby każdy z was zastanowił się chwilę i wyobraził sobie, że jego brat jest jednym z marynarzy na Guadalcanal. A ponieważ ten marynarz to wasz brat, z samego rana polecicie tam i wykonacie robotę, do której was szkolono: zdmuchniecie tych sukinsynów z mapy! To tyle, panowie. Złapcie parę godzin snu i odpocznijcie od kawy. Powietrze w pokoju było błękitne od dymu, kiedy Simon odsunął swoje krzesło. Może powinien znaleźć chwilę na napisanie listu do domu. Może powinien zasnąć i śnić o umieraniu. O Jezu. Zaledwie wczoraj rozmawiał przez całą godzinę z obecnym na statku kapelanem. Tak naprawdę, to mówił tylko Simon - o swoim strachu przed śmiercią, o zabijaniu innych ludzi. A potem poprosił o coś, co mógłby zabrać ze sobą i co przyniosłoby mu pociechę. Kapelan, nie więcej niż dziesięć lat starszy od Simona, odpowiedział mu cichym głosem, że gdyby się nie bał, nie należałby do załogi "Wielkiego E". Wręczył mu medalik ze świętym Krzyszto-fem wyjaśniając, że takie medaliki noszą ze sobą katolicy dla ochrony przed niebezpieczeństwem. Simon włożył medalik do kieszeni na piersi i natychmiast poczuł się lepiej. Teraz miał go w ręce i, tak samo jak wczoraj, czuł się spokojniejszy. Może, jeśli będzie trzymał go przez cały czas, uda mu się w końcu spokojnie zasnąć. - Jesteś trochę blady, Jessup. Dobrze się czujesz? - zapytał Moss Coleman -Słuchaj, jesteś moim skrzydłowym, mam prawo interesować się twoim samopoczuciem.
- A ja mam prawo interesować się, czy przysmażysz tyłki Japońcom tam w górze. Jesteś zbyt pewny siebie, jak na mój gust. Scuttlebutt twierdzi, że dowództwo martwi się, bo niepotrzebnie narażasz życie chłopaków i samoloty. Jeśli oczekujesz, że będę krył twoją dupę tam w górze, lepiej lataj tak, jak trzeba, Coleman. - Pieprz się, Jessup. Simon wyszczerzył zęby. - To tak się mówi do faceta, który najprawdopodobniej uratuj e ci tyłek? A co, jeżeli będę patrzył w drugą stronę, zarozumiały sukinsynu? - Nawet o tym nie myśl. Rób swoją robotę, a ja będę robił swoją. Słuchaj, wszyscy mamy trochę napięte nerwy. Przepraszam, j eśli nadepnąłem ci na odcisk. 125 Zawrzyjmy rozejm. Mamy tu robotę do wykonania, więc wykonajmyjąnajlepięj, jak umiemy. Jesteśmy najlepszymi z najlepszych. Crommelin tak powiedział, a ja mu wierzę. Jesteś cholernie dobrym pilotem, Jessup. Jeśli pożyjesz jeszcze trochę, będziesz prawie tak dobry jak ja. Simon uśmiechnął się wbrew sobie. Pierwszy wyciągnął rękę. Uścisk Mos-sa Colemana był miażdżący. Simon nie drgnął ani nie skrzywił się, bo w swój uścisk włożył dokładnie tyle samo siły, co Coleman. Obydwaj rozluźnili się jednocześnie. - Skąd jesteś? Panieńskie nazwisko mojej matki też brzmiało Coleman. - Urodzony i wychowany w Teksasie. A ty? - Newada, ojczyzna złota i srebra. Trochę przypominasz mi mojego bra... zresztą, nieważne. - Dokończ to, co chciałeś powiedzieć, Jessup. Zaciekawiłeś mnie. Może jesteśmy spokrewnieni? - Wyglądasz trochę jak mój brat, Ash. Te same wysokie kości policzkowe, ta sama postawa, budowa ciała. Pewnie to tylko moja wyobraźnia. - Nie, nie, kiedy następnym razem będę pisał do domu, zapytam tatę. Jak ma na imię twoja matka? - Sallie. A na drugie Pauline. Ma pięć sióstr, czterech z nich nie widziała od lat, oraz dwóch braci. Niewiele mówi o swoim dzieciństwie. - Tak samo jak tata. Sam do wszystkiego doszedł, spróbował i udało mu się. Mamy w Teksasie ranczo o powierzchni dwustu pięćdziesięciu tysięcy akrów. Jestem z niego naprawdę dumny. A jak tobie się powodzi? - Nazywają moją matkę "Pani Newada". Należy do niej miasto Las Vegas. Miała trochę szczęścia na początku i potem jakoś się jej ułożyło. Zdaje się, że jest właścicielką całej pustyni. - Co można zrobić z pustynią? - Nie mam pojęcia, ale jeśli coś można, to moja mama na pewno na to wpadnie. Mówią, że jest najbogatszą kobietą w kraju. - Próbujesz zrobić na mnie wrażenie, Jessup? - A ty próbowałeś zrobić na mnie wrażenie swoim ranczem wielkim na dwieście pięćdziesiąt tysięcy akrów? - Aha. - Cóż, a ja nie. Jeśli spróbuj ę kiedyś zrobić na tobie wrażenie, będę się chwalił swoimi osiągnięciami, a nie mojej matki. - Touche, Jessup. A co z twoim ojcem? - Jest nauczycielem. - Moja matka była nauczycielką. Sprawdzę to, Jessup. Masz zdjęcie brata? - Pewnie, chcesz zobaczyć? - Jasne. Ja mam siostrę. Piloci wymienili się zdjęciami. Moss Coleman odezwał się pierwszy: - Masz rację, widzę podobieństwo między mną i twoim bratem. Twoja matka i mój ojciec też są do siebie zadziwiająco podobni. Co o tym myślisz, Jessup? - Myślę, że masz rację.
126 - Gdzie jest teraz twój brat? - Nie mam pojęcia. Zaciągnął się kilka dni po mnie. Właściwie nie przyjaźnimy się za bardzo. Szkoda, że tak jest, ale nie da się nic zmienić. - Tak, wiem, co masz namyśli. Mam siostrę... lubię ją, ale tata... krzywi się na mnie, że mam... ale nie warto o tym mówić. Jak powiedziałem, sprawdzę to. Chyba potrzebuję trochę więcej danych, na przykład, gdzie dokładnie mieszkała twoja matka. - W wynajętej chacie za Abilene. Powiedziała mi, że jej dwaj najstarsi bracia odeszli z domu w młodym wieku i to wszystko, co o nich wie. - Tata też pochodzi z biednej rodziny. Cieszę się, że pogadaliśmy, Jessup. Zajmę się tobą, kiedy już będziemy w górze, i ty zrób to samo. - Dobrze, Coleman. Tym razem nie było miażdżącego uścisku ręki. Poklepali się nawzajem po plecach, po czym odeszli każdy w swoją stronę, żeby napisać listy do domu. Wiadomość, która nadeszła przed świtem ze sztabu dowódcy Sił Południowego Pacyfiku, podpisana została przez admirała Billa Halseya. Była zwięzła i na temat: ATAKOWAĆ. POWTARZAM. ATAKOWAĆ. Simon stał na pokładzie i patrzył, jak samoloty podtaczają się do katapult na drodze startowej. Marynarze w żółtych kurtkach i z hełmofonami na głowach czekali na rozkaz, żeby dać sygnał do startu. Czuł, jak serce wali mu w piersi, słyszał je nawet poprzez dźwięk silników. Rozejrzał się próbując ocenić miny innych pilotów. Wydało mu się, że widzi zarówno strach, jak i podekscytowanie. Wiedział, że na jego twarzy widać tylko strach. Z hełmem i goglami w ręce, w rozpiętej kurtce, Simon podszedł do Mossa Colemana, który ściskał rękę swój emu najlepszemu przyjacielowi, Thadowi King-sleyowi. - Powodzenia, Coleman. - Nawzajem, Jessup. Do zobaczenia w pokoju odpraw. - Możesz się założyć, że tak. To mój samolot. Przez krótką chwilę Simon myślał, że zwróci śniadanie. Ledwie jednak wdrapał się do Srebrnego Dolara, bo tak ochrzcił swój samolot, poczuł się jak część maszyny. Chwilę zajęło mu sprawdzenie, czy medalik ze świętym Krzysztofem jest bezpieczny wewnątrz rękawiczki. Zużył jeszcze kilka sekund na standardowe skontrolowanie maszyny. Usatysfakcjonowany, usadowił się wygodniej na siedzeniu. Spadochron uwierał go w plecy. Celem był obszar o powierzchni tysiąca mil kwadratowych na północ od wysp Santa Cruz. Stojący na śródokręciu Moss Coleman patrzył, jak Srebrny Dolar wystrzelił w niebo ledwie musnąwszy kołami pokład. Zastanowiło go, jak to możliwe, żeby Adam Jessup był lepszym pilotem od niego. A nawet lepszym niż Thad Kingsley. Miał niezbitą pewność, że gdyby zerwać koszulę z Jessupa, zobaczyłoby się parę skrzydeł. Facet był stworzony do latania, tak samo, jak i on. Muszą być jakoś spokrewnieni. 127 - Oto i Strażnik Teksasu - powiedział cicho Triad. - Lepiej żebyś postarał się wrócić w j ednym kawałku, słyszysz, ty teksaski bękarcie? - Słyszę, jankeski pomyleńcu. Wrócę, i lepiej żebyś dotknął kołami pokładu zaraz za mną. Czwarta Eskadra Myśliwców Marynarki Wojennej wzbiła się w powietrze: osiem par skrzydeł lśniących w porannym słońcu. Simon, skrzydłowy na sterbur-cie dowódcy eskadry, Mossa Colemana, lekko utrzymywał się w formacji V. Akcja po tytułem "Wytropić i zniszczyć" rozpoczęła się. Atak pojawił się z tyłu zaledwie piętnaście minut od celu. - Wróg w słońcu na dwunastej!
Simon spojrzał w górę mrużąc oczy i po raz pierwszy zobaczył wroga. Utkwił wzrok we wskaźniku paliwa. Przygryzł dolną wargę i poczuł smak krwi, a jego dłoń zacisnęła się na medaliku w rękawiczce. Zawzięte, zdeterminowane twarze pilotów wyglądały przez szyby kokpitu. Mruczeli do hełmofonów przekleństwa, z których części Simon nie słyszał nigdy wcześniej. Rozbłyski wystrzałów wybuchały wszędzie wokół amerykańskich myśliwców. Coleman przekazał ich pozycję kwaterze głównej. Wiadomość, która nadeszła w odpowiedzi, była zwięzła: "Tropić i zaatakować"! Jeśli gdzieś były japońskie krążowniki, tam musiały być też i samoloty wroga. - Złamać szyk! - zarządził Coleman. - Obrócić się i zajść ich od tyłu! Eskadra przechyliła się w lewo po spirali i opadła na wysokość trzech tysięcy sześciuset kilometrów. Japończycy wciąż siedzieli im na ogonach. Kingsley, lecący na lewym skrzydle, przerwał ciszę radiową: - Brygada czwarta. Zera zostają z tyłu. Powtarzam: dwa Zera z tyłu. W sumie siedmiu wrogów. - Jessup, Kingsley, wracajcie i dostańcie ich - zarządził Coleman. Simon i Kingsley przymknęli przepustnice wytracając prędkość i pozwalając reszcie oddziału wyrwać się daleko do przodu. Skręcili w lewo i wznieśli się, żeby odszukać Zera. Japoński samolot nadlatywał z góry w ich kierunku pod kątem trzydziestu stopni. Simon zobaczył, że Kingsley skręca na wschód. Zera podążyły za nim zwiększając szybkość i tracąc wysokość. Kingsley był jak ryba wyjęta z wody. W tym właśnie ułamku sekundy Simon uświadomił sobie, że musi teraz odrzucić wszystko to, czego nauczono go w szkole lotniczej. Tutaj nie było kodeksu praw - tu chodziło o życie Kingsleya. Moss Coleman patrzył na samolot Jessupa z otwartymi ustami, gdy ten opadł spiralą w dół, wzniósł się znowu i obrócił. Zobaczył podwójne rozbłyski ognia i przełknął z trudem ślinę ani na chwilę nie spuszczając wzroku z samolotów Jessupa i Kingsleya. - Cholera, zdaje się, że nie widziałem tego, co właśnie widziałem - mruknął. -1 ten sukinsyn ma czelność mówić, że to ja łamię pieprzone reguły. Uniósł pięść, gdy zobaczył, jak wildcat Jessupa robi okrążenie i zawraca, a Kingsley za nim, tuż nad dwoma płonącymi stosami. Simon spojrzał znów na wskaźnik paliwa, gdy głos Kingsley'a zazgrzytał whełmofonie: 128 - Zero na twoim ogonie, Jessup. Leć do domu, kolego, przysługa za przysługę, kryję drania. - Jak cholera, jankesie. Zero na czwartej. Mam go. Zajmij się ogonem Jessu-pa, a ja będę krył twój. Kończy mi się paliwo - powiedział Moss. Jednoczesne wybuchy ognia zakołysały Simonem. Spojrzał w dół i zobaczył dwa Zera płonące jak papierowe lampiony. Obejrzał się w lewo i w prawo. King-sley i Coleman zwycięskim gestem unosili kciuki w górę. Zrobił to samo i poczuł w rękawiczce wilgotny medalik. - Dzień jak co dzień, panowie - nonszalancko rzucił Moss. - Czas lecieć do domu. Trzej piloci wzięli kurs na "Enterprise", żeby zatankować paliwo. To był początek bardzo długiego dnia. Podczas ostatniego lotu bojowego tego dnia Simon dostrzegł, jak Strażnik Teksasu Mossa Colemana wzbija się w szare niebo oddalając od eskadry i wraca w kierunku "Wielkiego E". Coś było nie tak. Poczuł, jak ściska mu się żołądek, gdy podniósł wzrok na lecących zwartym szykiem pilotów z "Horneta". Skoro już cztery samoloty zostały uszkodzone, a teraz Coleman wracał na okręt, do walki z siedmioma Zerami zostawał tylko Kingsley, Conrad i on. Daleko mu było do radosnego nastroju na widok myśliwców w górze. Medalik ze świętem Krzyszto-fem w jego dłoni był gorący i dawał poczucie bezpieczeństwa. Wylatywali ze wszystkich stron, wprost z zachodzącego słońca, a odgłosy ich wystrzałów szarpały bębenkami uszu Simona. To było gorsze niż najokropniejsze senne koszmary. Musiał użyć wszystkich swoich umiejętności, żeby manewrować Srebrnym Dolarem w górę, w dół, dookoła, by
wreszcie wykonać wściekłą beczkę, wyjść z niej i wystrzelić prosto w lecącego na niego Zero. Patrzył, jak czarny dym spiralą wzbija się w górę. Nad jego głową rozległ się leniwy głos: - Oto, co nazywam eleganckim lotem. - Wracaj do domu, Srebrny Dolarze, wildcat po twojej prawej wygląda, jakby spadał. Teraz my przejmiemy pałeczkę. Jeśli się kiedyś spotkamy, chciałbym uścisnąć ci rękę. Simon wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na samolot po lewej. Miał czas tylko na krótki rzut oka, ale i tak o mało nie wpadł w korkociąg. - Ash, to ty? - We własnej osobie, braciszku. Leć do domu, twój kumpel nie da rady. - Ash, pomóż mu - poprosił Simon. - Morze jest pełne Japończyków, nie będzie miał żadnych szans. - Srebrny Dolar, powiedziałem ci, żebyś leciał do domu. Nie mogę wyłamać się z szyku. Do diabła, Simon, wynoś się stąd. Zero na twoim skrzydle. Mam go. A ty masz u mnie dług, braciszku. Simon przechylił się ostro na prawo i poszybował w dół z oczyma utkwionymi w samolocie Conrada. - Katapultuj się, Conrad. Katapultuj się! - wrzasnął do mikrofonu. -Przelecę nisko i spuszczę ci linę. 9-Królowa Vegas 129 - Wynoś się stąd, Simon. Leć do domu. Simon, to pieprzony rozkaz! Z oczyma piekącymi od łez Simon oparł dłoń na drążku przepustnicy i wzbił się prosto w słońce. Oślepiony na chwilę, niemal przegapił widok spadochronu Conrada, który szarpnął pilotem w górę. Kierował się do domu, takie miał rozkazy. Kiedy z precyzją zawodowca uderzył kołami o pokład, paliwa zostało już tylko na kilka minut. Medalik ze świętym Krzysztofem w rękawiczce był kompletnie mokry. Simon na uginających się nogach poszedł do sali odpraw. Wszystko, o czym był w stanie myśleć, to Ash i cztery kule wymalowane na burcie jego samolotu, oznaczające, że zestrzelił cztery maszyny wroga. Ash. Ash nazwał go braciszkiem, powiedział, że chciałby uścisnąć mu rękę. O Jezu. Później, po długich godzinach walki między statkami i samolotami, japońska marynarka wycofała się zostawiając Guadalcanal i morskie bazy nietknięte. Simon miał na swoim koncie dwóch zestrzelonych wrogów, Coleman dwóch, King-sley też dwóch. W dalekiej Newadzie Sallie Thornton kontynuowała swoje wieczorne modlitwy. Zawsze brzmiały tak samo: "Proszę Cię Boże, przyprowadź bezpiecznie do domu moich synów i synów wszystkich innych matek. I pobłogosław wszystkich, których kocham". &
- Udało ci się, kochanie, znalazłaś się wśród trzech procent najlepszych uczniów w klasie. Jestem z ciebie dumny, Guziczku! - powiedział Damian Logan, porywając córkę w ramiona i unosząc wysoko w górę. Dwaj bracia odezwali się jak jeden mąż: - Kto mógłby pomyśleć, że taka siusiumajtka wyląduje na samym szczycie? Fanny roześmiała się. - Udało się wyłącznie dzięki temu, że pomagaliście mi odrabiać prace domowe. Taka jest prawda. Wiecie, jak ciężko mi idzie z liczbami. Wyszczerzyli zęby, podobnie jak Fanny. - Będziemy za tobą tęsknić. - Ja też będę tęsknić za wami wszystkimi. Będę pisać i dzwonić, przynajmniej raz na tydzień. Przyrzeknijcie mi, że będziecie się opiekować tatą. Daniel, przysięgnij. 133 - Przysięgam, ale nie sądzisz, że ciężko będzie się opiekować facetem, który waży prawie sto kilo i ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu? - Wcale nie. Brad, przysięgnij. - Nie powinnaś nawet o tym wspominać. Jesteśmy rodziną, Fanny. Lepiej pamiętaj, żeby pisać i dzwonić. Przez cały czas musimy wiedzieć, gdzie jesteś. Nigdy jeszcze nie opuszczałaś Shamrock, więc będziemy się o ciebie martwić. Rodziny zawsze się martwią, kiedy ktoś wylatuje z gniazda. To, że nie mamy matki, nie znaczy, że nie jesteśmy jak inne rodziny. Pozwól nam się martwić choć przez jedną minutę, a znajdę cię, gdziekolwiek będziesz i przyciągnę tu z powrotem. Tata będzie jak mały kociak, póki nie dowie się, że jesteś zdrowa i bezpieczna. Pamiętaj, Pensylwania różni się bardzo od Kalifornii. Jej mała rodzina była po prostu wspaniała. Fanny uśmiechnęła się i wiedząc, że w ten sposób natychmiast ich rozluźni, powiedziała: - Tak bardzo was wszystkich kocham. Wiem, że ty i Daniel poparliście mnie w rozmowie z tatą. Jestem odpowiedzialna, więc możecie przestać się martwić. Daniel, pamiętasz, kto wyciągnął cię z kłopotów, kiedy ta dziewczyna z Pittsbur-ga uparła się wyjść za ciebie? Brad, a kto przekonał tatę, żeby pozwolił ci kupić motocykl? Oczywiście ja. Chociaż teraz myślę, że to był błąd. Lepiej nie każ mi żałować, że się za tobą ujęłam. - Tak, jasne. Pamiętaj tylko, żeby nie zadawać się z żadnymi idiotami, Fanny. Fanny uwielbiała, kiedy jej bracia odgrażali się tak, jak teraz. Boże, tak bardzo kochała tych trzech mężczyzn, którzy ją wychowali. - Nie mówmy lepiej o idiotach, Brad. Czas już, żebyś zaczął myśleć poważnie o Susan i może zaręczył się z nią. Znajdzie sobie kogoś innego, jeżeli nie zaczniesz szybko szeptać jej do ucha czułych słówek. Daniel zachichotał. - Nie cieszyłabym się tak na twoim miejscu, Daniel. Powinieneś już dawno być żonaty i mieć przynajmniej dwoje dzieci. Przy waszym tempie, ja będę miała dzieci szybciej niż wy. Chcę zostać ciocią. Wiesz, Daniel, kiedy byłam w sklepie w zeszłym tygodniu, słyszałam, jak Ellen mówiła, że myśli o wstąpieniu do kobiecego korpusu przy armii. Jesteście teraz wolni, nie musicie się już o mnie troszczyć. Posłuchajcie: naprawdę bardzo, bardzo cenię to, ze opiekowaliście się mną przez wszystkie te lata. I bardzo dobrze, że jesteście najlepszymi kumplami taty. Proszę, nie bójcie się zostawić go samego. Ja to robię, chcę pójść własną drogą. Może, gdybyście to zrobili... no wiecie, ożenili się, tata zainteresowałby się panią Kelly. Ona na pewno się nim interesuje. Dajcie mu trochę oddechu, dobrze? - Ledwie skończyła osiemnaście lat, a już zjadła wszystkie rozumy - powiedział Brad. - A nawet ma dyplom, który to potwierdza - wyszczerzył zęby Daniel. -Idzie tata z czterema hot dogami. Ale są wypchane! Mam nadzieję, że dołączyli do nich także cztery tabletki alkaseltzer.
Byli tacy przystojni, ci trzej mężczyźni j ej życia. A prawda była taka, że wszystkie wolne kobiety i dziewczyny w Shamrock próbowały usidlić jej ojca i braci, 134 ale oni tak poważnie traktowali odpowiedzialność związaną z wychowaniem Fanny, że nie zajmowali się już wcale własnymi sprawami. Fanny miała zaledwie sześć tygodni, kiedy jej matka odeszła od rodziny, bo uznała, że troje dzieci to dla niej za wiele. Dziewczyna poczuła teraz, jak jej serce wypełnia się miłością. - O Jezu, zaraz zacznie beczeć. Brzydko wyglądasz, kiedy płaczesz, Fanny. Chodź, pożegnaj się ze wszystkimi, żebyśmy mogli wrócić do domu i zjeść ciasto, które pani Kelly upiekła specjalnie dla ciebie. - Poczekajcie na mnie, to zajmie tylko kilka minut. Rzeczywiście wróciła piętnaście minut później, już bez czapki i togi, z albumem szkolnym w ręku. - Jestem gotowa. W samochodzie Daniel otworzył album. Rechotał z uciechy, kiedy Fanny pokazywała mu różne swoje zdjęcia zrobione w ciągu roku szkolnego. - Hmmm, piszą tu, że któregoś dnia odniesiesz sukces jako kobieta interesu. Widziałeś, tato? To było podczas karnawału, kiedy jeden z nauczycieli bawił się w przepowiadanie przyszłości. Nie licz na to, Fanny. - Kiedyś odniosę sukces, zobaczysz. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Damian Logan. - Tato, Daniel, Brad, chcę, żebyście wiedzieli, że nigdy nie zrobię niczego, co przyniosłoby wstyd rodzinie. Wszyscy nauczyliście mnie odróżniać dobro od zła. Chcę, żebyście o tym wiedzieli. - Czy to ma coś wspólnego z klapsami, które od nas dostawałaś? - roześmiał się Daniel rubasznie. - Trochę. Sporo się nauczyłam. To dla mnie bardzo ważne, żeby mieć pewność, że mogę na was liczyć, a wy możecie liczyć na mnie. - Przyjrzyj się dobrze, Fanny. Kiedy wyjedziesz rano, będzie jeszcze ciemno. To twoja ostatnia szansa, żeby rzucić okiem na Shamrock. Oczy Fanny zaszły mgłą, gdy ojciec zwolnił. Obejrzała się w lewo i w prawo chłonąc wzrokiem obraz miasteczka, w którym mieszkała przez całe życie. Nie mogła go do niczego porównać, ale wiedziała, że to jedno z najpiękniej szych miejsc na całym świecie. Były tu ulice wysadzane drzewami i szerokie chodniki, idealne do jeżdżenia rowerem. Kolorowe markizy ocieniały drzwi do sklepów i szerokie frontowe witryny, a towary często wystawiano latem na zewnątrz w wiklinowych koszach. W pobliżu krawężników pomiędzy klonami umieszczono skrzynie z ja-skrawoczerwonymi pelargoniami. Strażacy podlewali kwiaty i drzewa każdego wieczoru, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Kiedy była mała, swawoliła w wodnym pyle wraz ze wszystkimi dziećmi w mieście. Te chwile należały do jej naj-przyj emniej szych wspomnień. Trudno było uwierzyć, że jutro nie pójdzie do sklepu pana Banebury po sok wiśniowy. Zastanowiło ją, czy zatęskni za zapachem pudru Max Factor i aromatem lukrecji, który witał tam każdego wchodzącego. Jeszcze trudniej było uwierzyć, że w sobotę rano nie pójdzie do piekarni pana Stillwellapo pączki z galaretką dla ojca i braci. Swoje zawsze zjadała w drodze do domu. 135 Sklepik owocowo-warzywny zawsze kusił ją schowanąpod markizą w zielone pasy obfitością letnich zbiorów przywożonych przez miejscowych farmerów. Niej eden raz ściągała ze stosu brzoskwinię albo gruszkę, a potem, kiedy atakowało ją poczucie winy, wracała, uśmiechała się i płaciła panu Oliverowi, który zawsze mówił: "Widziałem cię, Fanny, wiedziałem, że wrócisz". Obok drzwi zobaczyła beczkę z ustawionymi na sztorc miotłami. Pan Oliver przygotowywał się do zamknięcia sklepu. Pomachała mu. Sklep odzieżowy Schoneberga z koślawymi manekinami na
wystawie był miej scem, w którym kupowała letnie szorty i bluzki. Co dwa lata przychodziła, żeby wybrać sobie nowe zimowe palto. Ze sklepu z zabawkami pana Bailey'a przyniosła swoje pierwsze w życiu sanki i parę wrotek. Na czerwono-białym budynku poczty flaga powiewała na wietrze. Pan Collins spóźnia się dzisiaj ze zdjęciem flagi, pomyślała. Kościół St. Barts, gdzie została ochrzczona, uczęszczała na lekcje religii, przystąpiła do pierwszej komunii i bierzmowania był niewielki, pomalowany na biało. Szerokie frontowe drzwi wykonane z grubego dębowego drewna zawieszono na masywnych żelaznych zawiasach. Zawsze otwierały się bezgłośnie. W środku panował chłód i półmrok, zawsze było tam spokojnie i zawsze pachniało znajomo woskiem ze świec i politurą do mebli. W wyobraźni znów poczuła teraz ten zapach, zanim ojciec skręcił w następną przecznicę i kościół zniknął jej z oczu. Nie wyciągała szyi, żeby popatrzeć w tył. Nigdy nie mogłaby zapomnieć tego miejsca. Nigdy, przenigdy. - Dom, rodzinny dom - powiedziała wesoło Fanny. Dom mieścił się na ulicy Bridge pod numerem trzysta trzydzieści trzy. Był kryty brązowym gontem i miał biały ganek mieszczący huśtawkę i dwa bujane fotele. O ten właśnie ganek opierała w zimie swoje sanki, tu siadała na schodkach, żeby zamocować na nogach wrotki, tędy prowadziła rower, żeby go oprzeć o ścianę. W okolicy nie było innych dzieci, więc często sama bawiła się na słomianej macie swoimi papierowymi lalkami. Wydała setki przyj ęć, na które zapraszała także ojca i obu braci. Kiedy wystawiała na zewnątrz stoisko z lemoniadą, bracia i ojciec byli jej jedynymi klientami, ale to jej nie przeszkadzało, bo wypijali cały dzbanek. Bracia płacili jej z kieszonkowego, a ojciec pożyczał z cukiernicy pieniądze papierowego chłopca. Na ganku czekała na nich Marta Kelly. Obok niej na huśtawce leżało ciasto przykryte ogromną, kopulastą pokrywą oraz paczka zapakowana w ozdobny papier. Ojciec wprowadził wszystkich do środka, a sam został z tyłu, żeby porozmawiać po cichu z Martą. - Mam nadzieję, że wyjdziecie, jak tylko zjemy ciasto - wyszeptała Fanny. -Otwórzcie szeroko oczy i spójrzcie na nich uważnie. Są sobą nawzajem zainteresowani. Widzicie? - Jasne, jasne - szeptem odpowiedzieli obaj bracia. - Najwyższy czas. Daniel, nakryj do stołu, a ja zrobię kawę. Brad, wyjmij srebrną zastawę i serwetki. Nalej mleka do tego czerwonego dzbanka i wsyp cukier do cukiernicy od kompletu. - Mówisz jak sierżant podczas musztry - zrzędliwie odezwał się Brad. 136 - Masz na myśli zastawę na Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia? -spytał żywo Daniel. - Oczywiście. To moja ostatnia noc w domu. Chcę zapamiętać, że jadłam z eleganckich talerzy. Dobrze wiem, że kiedy wyjadę, wy leniuchy będziecie jeść z papierowych talerzyków, bo nie będzie wam się chciało zmywać. Mam rację? - Aha - powiedział Brad. - Wykombinujemy też plastikowe noże i widelce - powiedział Daniel. - A co z garnkami i patelniami? - drażniła ich Fanny. To właśnie lubiła najbardziej: żartobliwe kpiny, drażnienie się, znajomą bliskość mającą swoje źródło w przynależności do kochającej rodziny. - To robota taty. Albo będziemy jedli chińskie dania na wynos. Fanny zacisnęła powieki, żeby zatrzymać na zawsze pamięć o tym wieczorze. Uwielbiała kuchnię, zwłaszcza wielki dębowy stół - trzeba było obydwu braci i ojca, żeby go przesunąć. Poduszki w biało-czerwone pasy zrobiła własnoręcznie na zajęciach technicznych. Na podłodze pod zlewem, przy piecu i lodówce leżały szydełkowe chodniczki, które wykonała któregoś gorącego lata, kiedy leżała na ganku z nogą w gipsie. Wszystko było stare, ale czyste i wypolerowane przez nią i braci. Nie kazali jej wykonywać wszystkich kuchennych prac tylko dlatego, że była dziewczyną - chłopcy też brali w nich udział. Obaj potrafili gotować równie dobrze jak ona i każdy po kolei wykonywał wszystkie zadania.
Gdy tylko skończyło się ciasto, a Fanny podziękowała pani Kelly za notatnik z adresami, Daniel i Brad odeszli mówiąc, że mają randki. - Ja posprzątam - powiedziała Fanny. - Tato, ty i pani Kelly możecie posiedzieć sobie na ganku. Zostawszy sama z własnymi myślami Fanny pozmywała i wytarła świąteczną zastawę. Za kilka godzin zostawi to wszystko za sobą- rodzinę, dom, miasto. Ojciec pozwolił, żeby przez rok robiła to, co zechce. Potem, jeśli nie znajdzie sobie miejsca, wróci do Shamrock i pójdzie na studia. Ale studia jej nie interesowały. Chciała posmakować i doświadczyć prawdziwego życia. Podróżowanie przez kraj na pewno będzie fascynującym doświadczeniem. Wciąż było dla niej tajemnicą, co zrobi, kiedy już znajdzie się w Kalifornii. Może uda jej się odnaleźć matkę. Mało prawdopodobne, ale możliwe. Fanny po raz ostatni przeszła się po kuchni. Przygotowała dzbanek z kawą na rano, zamiotła podłogę, zawiesiła ściereczkę do talerzy. Wyłączyła górne światło i włączyła nocną lampkę. Robiła to już setki razy. W progu Fanny odwróciła się, żeby jeszcze raz spojrzeć na kuchnię. Bluszcz zwieszający się z parapetu wyglądał wyjątkowo soczyście w przyćmionym świetle. Wszystkim sąsiadom rozdawała sadzonki z tej rośliny. Bardzo o nią dbała. Jej uwagę zwrócił gruby, błyszczący filodendron w donicy z czerwonej gliny stojący na końcu lady. Zerwała pożółkły liść. Miała nadzieję, że bracia będą podlewać kwiaty. Bez roślin kuchnia wyglądałaby na ogołoconą. Ojciec zawsze mówił, że jest tu pusto, kiedy wystawiała doniczki na zewnątrz podczas deszczu. Może powinna zostawić wiadomość: "Jestem pewna, że przyjadę z wizytą, ale nie sądzę, żebym wróciła na dobre, więc 137 do widzenia". Wchodząc po schodach na piętro poczuła się głupio, a nawet ukłuło ją poczucie winy. W jej pokoju panował dziki zamęt, ale uporządkuje wszystko, gdy tylko skończy się pakować. Co wziąć ze sobą, czego nie brać? Co wyrzucić, co wynieść na strych? Dwie godziny później obie walizki zostały spakowane. W podręcznej torbie miała zmianę odzieży, mały woreczek z kosmetykami, których rzadko używała, parę książek, grzebień, szczotkę, pastę i szczoteczkę do zębów. Notes, długopis, kilka kopert i trzy znaczki leżały w wewnętrznej kieszeni torby. W torebce miała portfel, portmonetkę na drobne pieniądze, grzebień, szminkę, chusteczki i klucze. Jeszcze raz przeliczyła pieniądze. Do tysiąca brakowało tylko kilku dolarów. Wystarczy na rok, jeśli będzie oszczędna i dostanie pracę. Spakowała ubrania, które uważała za modne. Kupiłaje za pieniądze, które zarobiła jako opiekunka do dzieci. Da sobie radę. Fanny pościeliła łóżko. Przydałaby jej się teraz najlepsza przyjaciółka, do której mogłaby zadzwonić i porozmawiać o jutrzejszym dniu, albo matka, którą poprosiłaby o radę. Ani przez chwilę nie żałowała czasu spędzonego z ojcem i braćmi, ani przywiązania, jakie do nich czuła. Kochała ich. To było takie proste. Przytuliła się do poduszki. Robiła to niemal każdej nocy. Dzięki temu mogła sobie wyobrażać, że jest dorosła i śpi z kimś, i wiele innych rzeczy. Może lepiej byłoby prowadzić dziennik albo pisać pamiętnik, ale przerażało ją przelewanie myśli i pragnień na papier. Lepiej już ściskać poduszkę i udawać. Wiercąc się pod kołdrą Fanny umościła sobie gniazdko na noc. Mogła teraz wyciągnąć prawą rękę i zgasić nocną lampkę. Pozostała już tylko jedna rzecz do zrobienia przed zamknięciem oczu: "Boże, pobłogosław moją matkę, gdziekol-wiekjest". Długa noc nie wypuściła jeszcze nowego dnia ze swoich macek, gdy Fanny wyśliznęła się z łóżka i pognała do łazienki. Zaczął się już czerwiec, ale poranki i wieczory wciąż były zimne. Drżała czekając, aż z kranu poleje się ciepła woda. Wypadła z łazienki po pięciu minutach. Otulona w stary flanelowy szlafrok pościeliła łóżko i wygładziła narzutę, żeby wyglądała, jakby Fanny miała wrócić do domu pod koniec dnia. Planowała, że po zniesieniu walizek na dół zostawi drzwi do swojego pokoju otwarte. Zamknięte drzwi oznaczały, że już sienie wróci. Pani Kelly
powiedziała jej, że kiedy matka Fanny odeszła, ojciec zamknął drzwi do ich sypialni i spał na kanapie. Przez trzy długie lata używał łazienki na parterze i trzymał swoje ubrania w szafie w przedpokoju. Zostawiała tu swoje plakaty wiszące na ścianie, wrotki i łyżwy w jednym rogu pokoju, a kij i rękawicę do softballu w drugim. Na wieszaku na ubrania, który Daniel zrobił dla niej na zajęciach technicznych w szkole, wciąż wisiał stary płaszcz przeciwdeszczowy i parasol. Zostawiała także stojący na baczność kij do hokeja zrobiony dla niej przez Brada dwa lata temu. W siatce po pomarańczach leżało szesnaście krążków. Skończyły się już czasy, gdy grywała w hokeja. Ciekawe, czyjej braciom będzie smutno, kiedy zajrzą czasem do tego pokoju po jej wyjeździe. 138 Toaletka z klonowego drewna była pusta. Rozprostowała serwetę, którą wiele lat temu wyszydełkowała dla niej pani Kelly. Każdej wiosny i jesieni prała ją i maczała w osłodzonej wodzie, tak jak nauczyła ją pani Kelly. Będzie jej też brakowało bujanego fotela. Był idealny do tego, żeby siadywać w nim z dobrą książką w chłodne zimowe wieczory. Pasował jak ulał do jej sylwetki, dlatego niezliczoną ilość razy spała w tym fotelu owinięta wełnianym szalem. Fanny spojrzała na zegarek. Czas na nią. W ciągu kilku minut włożyła na siebie lawendową, rozkloszowaną spódnicę, śnieżnobiałą bluzkę i nowiutkie białe sandały. Wijące się blond włosy ściągnęła do tyłu w koński ogon. Przydałaby jej się modna fryzura, dzięki której wyglądałaby na starszą. Kiedy przyjedzie do Kalifornii, jedną z pierwszych pozycji na jej liście spraw do załatwienia będzie pójście do fryzjera. Fanny z naręczem ręczników i prześcieradeł zbiegła schodami do pralni i wepchnęła wszystko do pralki. Chłopcy mogą później rozwiesić pranie. Wbiegła z powrotem na górę i zniosła swój e walizki, po jednej na raz, po czym ustawiła je obok frontowych drzwi kładąc na samym wierzchu swoją nową, skórzaną torebkę. Włączyła ekspres do kawy, wyciągnęła toster i przygotowała dla mężczyzn drugie śniadanie: szynka, kiełbasa i ser dla Daniela, ser i kiełbasa dla Bra-da, cztery plasterki sera dla ojca, włożone między szynkę i kiełbasę. Daniel dostał też sałatę i majonez, Brad - musztardę, a ojciec i majonez, i musztardę. Podpisała papierowe torby ich imionami i włożyła do identycznych pojemników na drugie śniadanie. Napełniła każdy termos. Ostatnimi rzeczami, jakie dodała były trzy pomarańcze, trzy jabłka, trzy banany i po dwa okrągłe ciastka. Praca w stalowni wymagała pełnego pojemnika na drugie śniadanie. Kto będzie je napełniał, kiedy ona odjedzie? Może pani Kelly? Czekała, aż kawa zacznie się przesączać. Ledwie zobaczyła braci i ojca, zrozumiała, że nie zmrużyli oka przez całą noc. Spojrzała na nich bezradnie. - Poradzę sobie. To ja powinnam się martwić o was. Kto będzie wam robił drugie śniadanie, kto będzie prał? Nienawidzę zakurzonych mebli, a wy nie wiecie nawet, jak wygląda ścierka do kurzu. Znajdziecie kogoś, kto będzie tu przychodził sprzątać i gotować? Powinniście zatrudnić panią Kelly. Przydałyby jej się pieniądze, a to właśnie ona nauczyła mnie wszystkiego, co wiem. Na pewno nie będziecie rozciągać zasłon ani moczyć serwet w osłodzonej wodzie. Co wy na to? - Już ją zatrudniłem, Fanny - uśmiechnął się ojciec. - To dla mnie duża ulga. Przynajmniej tak jej się wydawało. Jak jeden mąż wychylili swoje filiżanki kawy. - Czas na nas, Fanny. Na zewnątrz wczesny świt wynurzał się znad horyzontu. Wszystko wokół wydawało się Fanny szare i brudne. Zadrżała pod lekkim swetrem, który zarzuciła na ramiona. - Nienawidzę mglistych poranków. Lubię widzieć słońce, kiedy wstaję. W Kalifornii zawsze świeci słońce. Daniel prychnął pogardliwie: 139 - Jeśli w to wierzysz, znam pewien most, który mogę ci tanio sprzedać.
Fanny stała przez chwilę nieruchomo, żeby przyjrzeć się po raz ostatni domkowi krytemu brązowym gontem. Mgła snuła się wokół jej kostek i spiralą unosiła się w górę zacierając kontury domu. Wsiadła do rodzinnego sedana. Daniel wziął ją za rękę. - Przez jakiś czas będziesz tęskniła za domem. Dzwoń do nas, to ci przejdzie. W pewnym sensie ci zazdroszczę, Fanny - wyszeptał. - Wiem - szepnęła w odpowiedzi. - Fanny, przyrzeknij, że nie zrobisz nic głupiego. Przyrzeknij, że będziesz dbać o siebie i że będziesz uczciwie pisać i dzwonić. Będę spokojny, jeśli przyrzekniesz. - Daniel, dobrze wiesz, że zawsze dotrzymywałam obietnic. Będę... będę za wami tęsknić. Tak bardzo was wszystkich kocham. - O Jezu, Fanny, jeśli będziesz się teraz mazać, my też zaczniemy pociągać nosami. Tata jest za stary, żeby płakać. - Nigdy nie j est się na to za starym, synu - powiedział cicho Damian Logan. - Rany, tato, wiem o tym. Chciałem tylko... no, wiesz... nie chciałem, żeby zaczęła się zamartwiać. Wiesz, Fanny uważa, że nie możemy się bez niej obejść -odwrócił się w stronę siostry. - Prawdopodobnie masz rację. Mówię po prostu wszystko, co tylko przychodzi mi do głowy, żeby nie czuć się tak okropnie. Wsiądziesz do tego autobusu z suchymi oczyma. To my będziemy płakać. - Może nie powinnam jechać. Może to błąd. Nie sądziłam, że aż tak trudno będzie mi was zostawić. - Damy sobie radę, Fanny. Będziemy pisać i dzwonić. Musisz zrobić to teraz, póki jesteś młoda. Nie chcę, żeby twoje życie popsuło się tak, jak... Musisz robić wszystko, czego chcesz póki jesteś wolna, bez zobowiązań wobec własnej rodziny. Oto i stacja. Wszyscy wysiadać! Głos ojca był tak wesoły, że Fanny skuliła się ze strachu. - Masz bilet, pieniądze? Wszystko schowane, skarbie? - Wszystko jest w torebce, tato. Myślę... myślę, że czułabym się lepiej, gdybyś ty i chłopcy... gdybyście poszli już teraz. Musicie iść do pracy, a spóźnicie się, jeżeli będziecie czekać, aż autokar odjedzie. Wszystko w porządku. Nie... nie chcę wyglądać przez okno i machać do was na pożegnanie. Idźcie już wszyscy. - Jezu, od dziś nie będziemy wreszcie musieli słuchać tej twojej przemądrzałej gadaniny. Masz szczęście, że jesteśmy rodziną i z tobą wytrzymujemy -uścisnął jąmocno, a oczy Fanny zaczęły napełniać się łzami. - Kocham cię, mała. Uważaj na siebie, pamiętaj. - Dobrze - Fanny straciła dech. - Ja będę za tobą tęsknił najbardziej - wyszeptał Daniel biorąc ją w objęcia. - Kto będzie mi przyszywał guziki i czyścił buty? Naprawdę lubię twoją pieczeń. Powiedziałem to nie tylko po to, żeby cię rozzłościć. Bądź grzeczna, Fanny. Kocham cię tak bardzo, że aż boli. - Ja tak samo, Daniel. Będę grzeczna, obiecuję. Obaj chłopcy odeszli, żeby pozwolić Fanny pożegnać się z ojcem. 140 - Tatusiu, dziękuj ę za wszystko. Wiem, że musiałeś... walczyć ze sobą, żeby pozwolić mi jechać. Wiem też, dlaczego w końcu się zgodziłeś. Nie jestem mamą, tato. Obiecuję, że będę pisać i dzwonić. Nigdy nie zrobię niczego, co przyniosłoby wstyd rodzinie. Pani Kelly jest naprawdę miła. Ledwie zdążysz się obejrzeć, jak Daniel i Brad się ożenią. Musisz pomyśleć o... o tym, żeby nie zostać sam. - Obejmij mnie i pocałuj, panno wszechwiedząca. Pamiętaj, wracaj do domu kiedy tylko zechcesz, będziemy tu na ciebie czekać. Jeżeli skończą ci się pieniądze, daj mi znać. Nie chcę się martwić, że oszczędzasz na wszystkim i ledwie udaje ci się przeżyć. Obiecaj. - Obiecuję. Kocham cię, tato. Pocałowała go w policzek i pobiegła do autokaru. Nie obejrzała się za siebie. Trzy pary wilgotnych oczu patrzyły, jak autobus firmy Greyhound oddala się od krawężnika.
- No, chłopcy, nie sądzicie, że to dobry moment, żebyśmy otworzyli własny interes? Możemy skorzystać z oszczędności zebranych na studia Fanny. Myślę, że damy sobie radę. Mam już dosyć stalowni. Co wy na to? Myślicie, że mogłoby nam się powieść w budownictwie? - Chyba tak - powiedział cicho Daniel. - Wchodzę - powiedział Brad. - Więc to właśnie zrobimy - powiedział Damian Logan wycofując sedana na główną drogę. Siedem lat później firma "Budownictwo -Logan i Synowie" była największą firmą tego typu w całym stanie Pensylwania. Fanny szła wzdłuż przejścia między siedzeniami oddychając głęboko i rozglądając się za odpowiednim miejscem. W końcu wybrała fotel przy oknie na końcu autokaru i schowała swoją skórzaną torebkę w małe zagłębienie obok siedzenia. Odchyliła się do tyłu i położyła na kolanach powieść detektywistyczną. Teraz mogła przyjrzeć się otoczeniu. Jeździła już przedtem autokarami, ale były to autokary szkolne albo kościelne. Ten zaś wyglądał elegancko, miał szorstkie, niebieskie fotele z papierowymi osłonami na zagłówkach. Pod siedzeniem przed nią zamontowano poręcz, wygodną do oparcia stóp. Toaleta znajdowała się tylko pięć siedzeń dalej. Fanny przyglądała się uważnie wsiadającym pasażerom. Była pewna, że w ciągu następnego tygodnia, bo tyle miała trwać podróż przez kraj, będzie po imieniu przynajmniej z kilkoma osobami. Okazało się jednak, że się przeliczyła. Większość pasażerów stanowili emeryci, którzy nie mieli ochoty nudzić się w towarzystwie młodej dziewczyny. Trzy książki, które zabrała ze sobą, były jej jedynymi towarzyszami. Kiedy czuła, że ma zmęczone oczy, drzemała albo pogryzała kupowane po drodze przekąski. Fanny skończyła następną książkę i włożyła ją z powrotem do torby. Jeszcze godzina do postoju w Las Vegas, a potem pojadą do Los Angeles, celu jej podróży. Wszystko, na co miała teraz ochotę to umyć twarz i zęby. Czas już także na 141 włożenie czystej bluzki i bielizny. Zrobi to w jakiejś toalecie tam, gdzie się zatrzymają. Jeszcze dziesięć godzin i będzie w Kalifornii. Przez brudne okna oglądała suchy pejzaż urozmaicony jedynie kaktusami. Shamrock było ładniejsze niż to jałowe pustkowie. Poczuła, jak coś ściska ją za gardło. Przez chwilę żałowała, że nie jest w domu, w Pensylwanii. - Proszę państwa, dziewięćdziesiąt minut postoju. Proszę się nie spieszyć, zjeść gorący posiłek. Ogłoszę odjazd przez megafon, więc proszę się nie oddalać. Fanny skrzywiła się wchodząc do łazienki. W jej rodzinnym mieście nawet na stacji benzynowej mieli czystsze toalety. Starała się jak mogła, żeby niczego nie dotknąć, kiedy myła twarz i ręce za pomocą zwilżonych papierowych ręczników. Zignorowała przymocowany do ściany pojemnik z zielonym mydłem, gdy zobaczyła warstwę brudu narosłą na brzegach i przy wylocie. Umyła zęby używając ręki do nabrania wody, uczesała włosy, zmieniła bluzkę i bieliznę. Teraz była gotowa na gorący posiłek, o którym mówił kierowca. Fanny wsiadła do autokaru na piętnaście minut przed odjazdem. Rozłożyła na kolanach trzy kupione przed chwilą czasopisma. Raz czy dwa zerknęła na wsiadających pasażerów. Autokar będzie przepełniony. Mężczyzna starszy od jej ojca usiadł na miejscu obok. Fanny nie mogła oderwać wzroku od j ego schludnego stroju. Kątem oka zauważyła brylantową spinkę przy krawacie i brylantowy sygnet na różowiutkim palcu. Jego paznokcie były opiło wane i pokryte warstwą przezroczystego lakieru, a skórki przycięte i czyste. Jej bracia i ojciec mieli poszarpane skórki i musieli szorować ręce szarym mydłem. Była przekonana, że jej sąsiad nie przepracował ciężko ani jednego dnia w życiu. Był zbyt wymuskany, wyprasowany i wypolerowany. I j eszcze ssał mię-tówkę. - Zaraz policzę pasażerów - powiedział głośno kierowca. - Proszę przygotować bilety. Fanny otworzyła torebkę, żeby wyjąć bilet, który dostała wchodząc do autokaru. W tym samym momencie zaczęło się zamieszanie. W jednej chwili kierowca stał na środku przejścia, a w następnej leżał już na podłodze brocząc obficie krwią z rany na głowie.
- Róbcie, co wam się każe, a nikomu nie stanie się krzywda. Chcemy waszych pieniędzy i biżuterii! Niech nikt nie robi głupot. To prawdziwa broń. Nie potrzeba mi tu żadnych bohaterów. Palce Fanny nerwowo manipulowały przy suwaku torebki. W mgnieniu oka wyjęła kopertę z pieniędzmi i ukryła ją między kartkami czasopisma. W portmonetce na drobne miała cztery dolary i trzydzieści trzy centy. Trzymała ją w ręce razem z pierścionkiem który dostała od ojca. - Hej, dziewczynko, schowaj to dla mnie - wyszeptał mężczyzna siedzący obok. Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, trzymała już w ręce niesamowicie gruby zwitek pieniędzy. Nie myśląc o konsekwencjach umieściła pieniądze obok własnych i złożyła czasopismo. Starsza pani na siedzeniu przed nimi zaczęła płakać błagając mężczyznę z bronią, żeby nie zabierał jej ślubnej obrączki. 142 - Tu sąmoje pieniądze, wszystkie, jakie mam. Obrączkaniejestwielewarta, ale noszę ją od czterdziestu czterech lat, proszę mi j ej nie zabierać. - Wrzuć ją do torby, paniusiu, i nie wciskaj mi opowieści o tym, jak to nie da się jej zdjąć. - Czy nikt mi nie pomoże? - Zostaw ją w spokoju, to starsza kobieta - powiedział sąsiad Farmy. - Nie pytałem cię o zdanie, śmieciu - powiedział bandyta. - Siedź cicho. Wszystko stało się tak szybko, że Fanny miała później trudności z opisaniem tego policji. Ledwie jej sąsiad wstał, żeby powstrzymać człowieka z bronią przed uderzeniem starszej pani, poczuła, jak krew obryzguje jej ramiona i oparcie. Przysięgała potem w rozmowie z policjantem, że czuła kule szarpiące ciałem jej sąsiada. - Zabiłeś go! Zabiłeś go! - wrzasnęła Fanny. - Zamknij się, mała. Tylko krwawi. Dawaj to! - Fanny bez wahania oddała pieniądze i pierścionek. - On potrzebuje lekarza. Ktoś musi wezwać lekarza! - krzyknęła. - Powiedziałem, żebyś się zamknęła. Jeszcze raz piśniesz i zabiorę cię ze sobą na zabawę. Jak ci się podoba ten pomysł, mała? Fanny zacisnęła usta. Mężczyzna siedzący obok wyszeptał: - Rób, co ci każe. Posłuchaj mnie, zadzwoń pod ten numer i powiedz, że Jake potrzebuje pomocy. Nie wzywaj żadnego lekarza. Moi przyjaciele się mną zajmą. Przyrzeknij mi, dziewczyno. - Dobrze. Jaki to numer? - Dziewięćdziesiąt sześć, czterdzieści dwa. Fanny powtarzała numer raz po raz, żeby go nie zapomnieć. W przerwach pytała wciąż: - Nic panu nie jest? Wszystko w porządku? - Nie, kochanie, wcale nie jest w porządku. Obficie krwawi - powiedziała starsza kobieta. Zachował się bardzo dzielnie. Popatrz, nie oddałam mojej obrączki! Pojechali już. Ktoś musi zadzwonić po policję i lekarza. - Ja to zrobię! - powiedziała Fanny przeczołgując się nad mężczyzną zwiniętym na siedzeniu obok. - Wiem, co robić. Pomknęła do wyj ścia z autokaru i przeszła nad kierowcą, który krwawił równie obficie, jak jej sąsiad. Zeskoczyła ze schodków i pobiegła na przystanek. Wrzuciła monetę do automatu i wykręciła numer podany jej przez mężczyznę, natychmiast go zapominając. - Jake potrzebuje pomocy. Powiedział, żebym do was zadzwoniła. Bardzo krwawi. Lekarze przyjadą, jak tylko ich wezwę - szybko opowiedziała o wszystkim, co właśnie zaszło. - Co mam mu powiedzieć? - Powiedz mu, że przyjedziemy za pięć minut. Żyje jeszcze, prawda? - Nie wiem, chyba tak. Ale bardzo krwawi. Fanny odłożyła słuchawkę i połączyła się ponownie z centralą. - Proszę przysłać karetkę i wezwać policję - po raz drugi opowiedziała całą historię. Kierowca jest nieprzytomny.
143 Pobiegła z powrotem do autokaru. Co z niej za człowiek, żeby dzwonić do przyjaciół Jake'a przed telefonem na policję i po karetkę? Kierowca wciąż leżał na podłodze, a pasażerowie siedzieli na swoich miejscach zszokowani. Starsza pani z tyłu wydawała się być j edyną przytomną osobą. - Przyjadą? - spytała. - Powiedzieli, że zaraz będą. Jeszcze nigdy w życiu Fanny nie była do tego stopnia podekscytowana. Co będzie, jeśli policjanci zabiorąjąna posterunek i... wymuszą zeznania? Jake powiedział, żeby nie dzwoniła po lekarza. Gdyby umarł, czy to ona zostanie pociągnięta do odpowiedzialności? - Wciąż żyje, widzę, jak tętnica pulsuje mu na szyi. Nigdy nie widziałam tyle krwi. - Rany głowy krwawią bardziej niż inne. Jest nieprzytomny. To niedobrze. Ten bandyta trafił go prosto w skroń. Może umrzeć. Czemu wszyscy siedzą w autokarze? - Nie wiem -jęknęła Fanny. - Och, proszę spojrzeć, ktoś nadjeżdża. - Wyglądająjak... jak... kryminaliści. Fanny odsunęła się. - Wezwałaś nas - powiedział jeden z mężczyzn. Fanny poczuła, że wepchnięto jej coś do ręki. To pewnie notatka, którą ma później przeczytać. Wożyłajądo kieszeni spódnicy. - Ruszaj się, Herbie - odezwał się inny. - Przerzuć go przez ramię. Fanny i starsza pani wyciągały szyje, żeby zobaczyć dokąd zabierają Jake'a. - To limuzyna. Musi być kimś ważnym. - Proszę walić w okno, proszę pani. Mam... proszę walić w okno, niech się zatrzymają! krzyknęła Fanny biegnąc wzdłuż przejścia w czasopismem w dłoni. -Hej, poczekajcie! Poczekajcie! -wrzeszczała, ale było już za późno. Opony długiego, czarnego samochodu zapiszczały na chodniku w tej samej chwili, gdy karetka wynurzyła się zza zakrętu. - O, nie! - Co miała teraz zrobić? Trzy godziny później pasażerowie wciąż tłoczyli się w zajezdni autokarowej. Wszyscy złożyli zeznania na policji i czekali na wiadomości od firmy przewozowej . Minęła następna godzina zanim dowiedzieli się, że nowy kierowca dotrze do nich dopiero następnego dnia. Noclegi załatwiono w miejscowym pensjonacie, w którym zafundowano pasażerom także śniadania i kolacje. Formularze ubezpieczeniowe miały zostać wydane z samego rana. - To była wstrząsająca przygoda - powiedziała bez tchu starsza pani. - Wie pani może, kim byli ci... ci ludzie? Fanny zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią. - Nie, nie wiem. - Taka była prawda. - Policjanci nie interesowali się mężczyzną, który koło mnie siedział. Chcieli tylko informacji o dwóch napastnikach. Cieszę się, że nie musiała pani oddawać swojej obrączki. - Dzięki temu miłemu człowiekowi. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego. To niedobrze, kiedy traci się przytomność - zamartwiła się starsza pani. -Nigdy się nie dowiemy, czy przypadkiem nie umarł - dodała po namyśle. 144 Fanny zbladła. Śmierć była dla niej czymś zupełnie obcym. - Proszę pań, zabierzemy was teraz do pensjonatu. Na zewnątrz czeka autobus. Jeśli chcą panie zabrać walizki, proszę zwrócić się do człowieka w niebieskim mundurze. Rozładowanie wszystkiego zabierze trochę czasu. Może najlepiej będzie, jeśli zabiorą panie tylko bagaż podręczny. Fanny nie mogła się doczekać, aż dotrze do swojego pokoju i zarygluje drzwi. Wydostała swojąkopertę z ośmiuset dolarami z czasopisma i włożyłająz powrotem do torebki. Popatrzyła na zwitek pieniędzy Jake'a. Po raz pierwszy spojrzała na rogi banknotów. Ostrożnie zaczęła je liczyć palcem wskazującym. Banknoty tysiącdolarowe - było ich dwieście. Upuściła zwitek i patrzyła, jak odbija się od włóczkowej narzuty i spada na podłogę. Kopnęła pieniądze pod łóżko. Poczuła strach
tak wielki, jakiego nie doświadczyła j eszcze nigdy w życiu. Zaczęła głęboko oddychać próbując się uspokoić. Ledwie zdążyła się umyć, kiedy rozległ się dzwonek na kolację. Posiłek był obfity, ale nie rozmawiano wiele. Fanny nie spróbowała nawet czekoladowego ciasta i wróciła do swojego pokoju, w którym spędziła następną godzinę zapisując różne kombinacje liczb w nadziei, że jedna z nich okaże się numerem telefonu podanym jej przez Jake'a. Uświadomiła sobie, że musi teraz zostać w Las Vegas do momentu, aż znajdzie sposób na zwrócenie pieniędzy. Rano Fanny znalazła się w drogerii natychmiast po jej otwarciu. Zadzwoniła pod wszystkie numery, jakie miała na liście, poważnie uszczuplając swój e zasoby drobnych. Nie ma takiego numeru, odpowiadał jej metaliczny głos. Spróbowała wykręcić inny zestaw liczb. Efekt był taki sam. Może numer sam się jej przypomni, jeżeli nie będzie o nim myśleć. Wyszedłszy znów na słońce, Fanny rozejrzała się po dzielnicy handlowej, żeby znaleźć bank i biuro ogłoszeń prasowych. W banku Nevada Savings było chłodno i ciemno. Mosiężne balustrady wypolerowano na wysoki połysk. Nie spodobały j ej się dywany w kolorze burgunda i granatowe, wyściełane krzesła. Stwierdziła, że wystrojem wnętrz banku musiał się zajmować mężczyzna. Skrzywiła się na tę myśl. - Mogę w czymś pomóc? Był wysoki i chudy, okulary w drucianych oprawkach wciąż zsuwały mu się z nosa. Wyglądał jak typowy bankier. Zdawał się wtapiać w przytłaczające wnętrze. - Chciałabym wynająć skrytkę depozytową. - Dużą, średnią czy małą? - Małą - powiedziała zdecydowanie Fanny. - Proszę tędy. Trzeba wypełnić formularz. Czy będzie pani jedyną osobą z dostępem do skrytki? - Tak. Fanny wypełniła druki i podpisała się w dwóch miejscach. Zapłaciła pięć dolarów za rok z góry, przyjęła dowód wpłaty i klucze, po czym po czterech schodkach zeszła za pracownikiem banku do podziemia. Patrzyła uważnie, jak włożył swój klucz do zamka, a potem poprosił jąo to samo. Po chwili miała już w rękach puste metalowe pudełko. 10-Królowa Vegas 145 - Może pani skorzystać z tamtego pokoju - powiedział mężczyzna wskazując drewniane drzwi na lewo od niej. - Poczekam tu na panią. Fanny odetchnęła głęboko zanim otworzyła wieczko. Włożyła pieniądze do środka i zamknęła pokrywkę. Trzymając mocno pudełko wyszła z małej kabiny. - Proszę włożyć kasetkę w szczelinę i dać mi znowu swój klucz - powiedział pracownik banku. Fanny zrobiła, co jej kazano. - Proszę nie zgubić klucza, panno Logan. W takim wypadku trzeba byłoby przewiercić pudełko, a to kosztuje dwadzieścia pięć dolarów. Zawiadomimy pa-niąpod koniec roku, kiedy trzeba będzie znów zapłacić za wynajęcie skrytki. Czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić? - Nie dzisiaj, dziękuję - Fanny wrzuciła klucz do portmonetki. Jej oddech wrócił do normy. Wyprostowała się i wyszła z banku. Następnym przystankiem Fanny była redakcja miejscowej gazety, gdzie napisała ogłoszenie, które miało się ukazać w rubryce ogłoszeń drobnych. Zapewniono ją, że zostanie opublikowane w numerze wieczornym jeszcze tego samego dnia. Zapłaciła za publikację przez okres pięciu dni. Przeczytała tekst kilka razy zanim przekazała go na drugą stronę kontuaru. Był sformułowany bardzo zwięźle: "Młoda dama z czasopismem czeka, aż się pan zgłosi. Wymagana identyfikacja. Telefon 6643".
Po wyjściu z redakcji Fanny udała się trzy przecznice dalej do zajezdni autokarowej. Była zaskoczona widząc, że niemal wszyscy jej współpasażerowie cze-kająprzy okienku kasjera. Stanęła więc w kolejce, żeby porozmawiać z agentem. Jakaś dziewczynka właśnie się z nim sprzeczała. - Dzwoniłam wczoraj i powiedziano mi, że taka jest cena. Czemu dzisiaj podskoczyła o pięć dolarów? Nie mam dodatkowych pięciu dolarów. Przecież tak mi pan powiedział. Muszę dostać się do Los Angeles, moja babcia na mnie czeka. Fanny pozwoliła osobie stojącej za nią przesunąć się do przodu. Dziewczynka miała łzy w oczach. Pod wpływem nagłego impulsu Fanny powiedziała: - Możesz wziąć mój bilet. Muszę tu zostać przez parę dni. Nie trudź się nawet zawiadamianiem o tym kasjera. Jeśli cię okłamał, nie zasługuje na uprzejmość. - Jest pani pewna? Nawet mnie pani nie zna. Czemu oddaje mi pani swój bilet? To jakiś podstęp? - Nie. Muszę tylko zabrać z autokaru swoje walizki. Masz jakiś bagaż? - Tylko torbę podręczną. Mogę włożyć ją pod siedzenie. Jeśli mówi pani poważnie, chętnie wezmę ten bilet. Proszę, oto pieniądze. - Nie trzeba, zatrzymaj je, mogą ci się przydać. Mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić sobie nowy bilet, kiedy będę gotowa wyjechać. Czy twoja babcia jest chora? - Nie, wychodzi za mąż. Fanny roześmiała się. - Jesteś jej druhną? - Tak. Bardzo ją kocham, a ona jest taka szczęśliwa. Nie mogłabym odmówić. Jeszcze raz dziękuję. 146 - Mam nadzieję, że złapiesz bukiet - powiedziała Fanny. - Ja też. Zapakowała swoje bagaże do taksówki i wróciła do pensjonatu, żeby czekać. I czekała, przez całe sześć dni. Pod koniec tygodnia myślała już, że oszaleje z nudów. W końcu przejęła inicjatywę i zadzwoniła do największej gazety w Los Angeles zamawiając publikowanie j ej ogłoszenia przez pełne dwa tygodnie. Zgodziła się przekazać pieniądze za pośrednictwem Western Union. Zdecydowała też, że jeszcze raz zamieści ogłoszenie w "Strażniku Newady". To wszystko, co mogła zrobić. Spełniwszy obowiązek, Fanny zatrzymała się w drogerii "Otis", zajęła miejsce przy ladzie i zamówiła kanapkę z serem i szynką, sałatkę z kapusty oraz filiżankę kawy. Czekając na jedzenie otworzyła poranne wydanie gazety. Dwa stołki dalej usiadł mężczyzna, który odezwał się do kelnerki: - Bess, nie znasz może kogoś, kto byłby zainteresowany pracą u mnie przez kilka tygodni? Moja sekretarka jedzie na Wschód na ślub brata. Gdyby zdecydowała się nie wracać, to posada byłaby na stałe. Jeśli o kimś takim usłyszysz, powiedz, żeby wpadł do mnie do biura. - Ja mogłabym być zainteresowana - wypaliła Fanny. Mężczyzna popatrzył na nią z czysto zawodowym zainteresowaniem. Była teraz zadowolona, że wcześniej poprosiła gospodynię o wypożyczenie żelazka i deski do prasowania. Mięto wozielona, lniana sukienka miała modny fason, podobnie jak pantofelki na cienkich, wysokich obcasach. Z powodu upału spięła włosy na czubku głowy, co według niej sprawiało, że wyglądała na starszą o pięć lat. Stroju dopełniały wiszące kolczyki z perełkami - prezent od braci. - Nie sądzę, żebym już kiedyś panią spotkał. Przyjechała tu pani niedawno prawda? Nazywam się Devin Rollins, jestem prawnikiem. Fanny wyciągnęła rękę nad ladą i uścisnęła jego dłoń. Włożyła w ten uścisk całą swoją siłę, tak jak uczyli ją bracia. Wydało jej się, że w oczach prawnika dostrzegła błysk wstrzemięźliwego uznania. - Fanny Logan. Tak, jestem tu od niedawna. Nie wiem, jak długo zostanę, ale jeżeli szuka pan zastępstwa na krótko, to mogę panu pomóc. Piszę na maszynie z szybkością ponad
sześćdziesięciu słów na minutę bez błędów, a jeśli chodzi o stenografowanie, notuję z szybkością stu dwudziestu słów na minutę. Mieszkam w pensjonacie pani Hershey. Devin przyglądał się Fanny od kilku minut. Miała takie same oczy o barwie leśnych dzwonków i kręcone blond włosy jak Sallie. Ale na tym kończyło się podobieństwo. Ta młoda kobieta miała buzię w kształcie serca i dołeczki w policzkach. - Proszę wpaść do mojego biura, jeśli jest pani zainteresowana. Mieści się na ulicy Carson pod numerem sześćdziesiąt sześć, na drugim piętrze. - Dziękuję, panie Rollins. Czy mogę przyjść dziś po południu, na przykład o drugiej? - W porządku, panno Logan - powiedział Devin dopijając ostatnią filiżankę kawy. 147 - Nie mogłam nie słyszeć waszej rozmowy - powiedziała kelnerka zabierając filiżankę Devina. - Wiem, że w kawiarni "Frontier" szukają pomocy kuchennej. Wynagrodzenie jest podobno niezłe. Zgłosiłabym się sama, ale ta drogeria należy do mojego ojca i muszę pracować tutaj. - Dzięki za wskazówkę. Znasz pana Rollinsa? - Wpada raz albo dwa razy w tygodniu. Jest bardzo miły. Powiedziałaś, że jesteś tutaj od niedawna, prawda? - Fanny przytaknęła. - Zwiedziłaś już miasto, widziałaś wielki bulwar świateł? - Nie wychodziłam po zmroku. Ale chciałabym zwiedzić wszystko. - Więc zróbmy to razem. Dziś wieczorem. Pewnie dostaniesz pracę u pana Rollinsa, więc możesz świętować. Wiem, gdzie mieszkasz. Przyjdę po ciebie, jeśli nie masz nic innego do roboty. Jest piątek, więc będzie spory ruch. Chciałabyś wyjść ze mną? A tak w ogóle, to mam na imię Bess. To zdrobnienie od Elizabeth. Fanny przyjrzała się piegowatej dziewczynie o ogniście rudych włosach. Zdą-żyłajuż polubić jej zaraźliwy uśmiech. Bess z rozmachem zmiotła okruchy z lady i zachichotała: - Mrówki też chcąjeść. Tata zabiłby mnie, gdyby widział, jak strącam okruszki na podłogę. - Bardzo chciałabym pójść z tobą. Grasz w kasynach? - O tak, mam na to dziesięć dolarów tygodniowo. Któregoś dnia wygram naprawdę dużo pieniędzy. Może będę tak bogata jak pani Thornton. - Kto to jest pani Thornton? - Chyba najbogatsza kobieta w całym stanie. Z tego, co wiem, może nawet najbogatsza na świecie. W gazecie ciągle zamieszczają jej zdjęcia. Pan Rollins jest jej prawnikiem. Zasiada w radzie miejskiej razem z moim tatą, stąd o tym wiem. Pani Thornton ciągle tu przychodzi po różne drobiazgi. Kupuje całe torebki cukierków i zjada je ledwie wyjdzie za drzwi. Zawsze ubiera się według najnowszej mody i jest taka piękna, że mam ochotę płakać, że samajestem taka zwyczajna. O której godzinie przyjść po ciebie? - Może o ósmej? - Dobrze. Ubierz się. - Jestem ubrana - powiedziała Fanny. - Nie, mam namyśli elegancki strój. Jesteś teraz ładna, ale z makijażem będziesz wyglądać wspaniale. Poczekaj, aż mnie zobaczysz. Mogę mieć każdego z tych wielkich graczy, o tak! powiedziała, pstrykając palcami. - Ale nie chcę ich, mam chłopaka na stałe. Gra w bilard z przyjaciółmi w piątki wieczorem, więc jestem wtedy wolna. To całkiem niezły układ. Nie musi wcale wiedzieć o wszystkim, co robię. Bawię się bardzo dobrze, a kiedy przegram swoje dziesięć dolarów, idę do domu. Masz jakieś kosmetyki? - Szminkę i puder. W Shamrock nie malowałam się często. - Ale tu jest Las Vegas, Fanny. Przyjdę wcześniej i zrobimy makijaż razem. Mam nawet sztuczne rzęsy. - Nie boisz się, że ludzie pomyślą o tobie, że jesteś... rozwiązła? Nie martwisz się o swoją reputację? 148
- Nie. Nie robię nic złego, za to dobrze się bawię. Chcę się bawić teraz, żeby potem nie mieć nic przeciwko siedzeniu w domu i wychowywaniu dzieci. Myślę, że po prostu muszę to teraz z siebie wyrzucić. Jednak hazard wchodzi w krew, więc musisz uważać. - Nie sądzę, żebym musiała się o to martwić, nie mam zamiaru wyrzucać pieniędzy. Wygrywasz czasami? - Prawie wcale. W dawnych czasach starzy poszukiwacze złota chodzili na wzgórza wiedząc, że ryzykują życiem podczas zimy. Szukali wielkiej żyły, garnka ze złotem na końcu łuku tęczy. Niektórzy nawet go znajdowali, ale wciąż wracali mając nadzieję na jeszcze więcej. To się nazywa gorączka złota. Kiedy cię dopadnie, to już nie puści. - Czy tobie też się to przydarzy? - Prawdopodobnie. Ale będę z tym walczyć - rzuciła lekko Bess. - Lubię tę drogerię. Przypomina mi sklep pana Banebury'ego w Shamrock. Nawet pachnie tak samo. Jest tam lada do wydawania obiadów, tak samo j ak tutaj. Pączki leżą na talerzu pod szklanym kloszem. Menu jest tam zawsze takie samo: sałatka jajeczna, sałatka z tuńczyka, sałatka z kurczaka i sałatka z szynką. Pani Banebury doprawia sałatkę z szynką na słodko. Ty też to robisz? - Nie. Może spróbuję w poniedziałek. Mam czasem tak dosyć tego miejsca, że tylko siąść i płakać. Wiem, że prawdziwe życie to coś więcej niż tylko robienie sałatek i obsługiwanie klientów. Jestem tego pewna. I chcę czegoś więcej - powiedziała Bess. - Nie zawsze najlepiej j est tam, gdzie nas nie ma - powiedziała cicho Farmy. - Wiem, ale to nie zabierze mi marzeń i nadziei. Marzenia to już połowa sukcesu. Już prawie czas, żebyś poszła zobaczyć się z panem Rollinsem. Jeśli chcesz się odświeżyć, możesz skorzystać z naszej łazienki. To te drzwi obok regału z pastą do zębów. Zobaczymy się koło siódmej, Fanny. Przygotowania zabiorą nam prawie godzinę. Fanny zapłaciła rachunek i zostawiła pięćdziesiąt centów napiwku, po czym skierowała się w stronę regału z pastą do zębów. Czy popełniła błąd zgadzając się wyjść wieczorem z Bess? Czy praca dla pana Rollinsa, nawet na niepełny etat, też będzie błędem? Może powinna się spakować i jechać do Los Angeles, pozwalając temu jakiemuś Jake'owi martwić się o to, jak ją odnaleźć. Kiedy nakładała na usta świeżą szminkę, uderzyła ją okropna myśl: co będzie, jeżeli Jake umarł? I jeżeli mężczyźni, którzy po niego przyjechali, nie dowiedzieli się, że dał jej pieniądze? Jeżeli pomyśleli, że zabrali je rabusie? Gdyby tak było, nikt się o nie nigdy nie upomni. Serce zaczęło j ej walić tak mocno, że musiała oddychać głęboko, żeby się uspokoić. Co miała teraz zrobić? Zebrało jej się na płacz. A co będzie z pieniędzmi leżącymi w bankowej skrytce, jeżeli pojedzie do Los Angeles? Powinna je zostawić tutaj, w Newadzie, czy może wziąć ze sobą? Ogarnął ją gniew. To nie ona to wymyśliła. Nie prosiła się o kłopoty, nie chciała być obrabowana. To, co naprawdę powinna była uczynić, to przekazać pieniądze policji i zapomnieć o nich. Wiedziała jednak, że nic takiego nie zrobi. Próbowała policzyć w pamięci, jakiej sumy bank zażąda za dłuższy czas przechowywania 149 depozytu - na przykład dwadzieścia pięć lat. To też było głupie. Pieniądze powinny przynosić odsetki. Godzinę później, po sprawdzeniu jej umiejętności pisania na maszynie i stenografowania, Fanny czekała na decyzję pana Rollinsa. - Może pani zacząć w poniedziałek, panno Logan? Pracowałaby pani od dziewiątej do pierwszej albo do drugiej, j eśli zdecydowałaby się pani wyj ść na godzinę na obiad. Zgoda? Fanny wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się. Miała pracę. Swojąpierwsząprawdziwą pracę w świecie biznesu. Wynagrodzenie było hojne, wyższe niż się spodziewała. Gdyby miała tu zostać, mogłaby wynająć własne mieszkanie, pod warunkiem, że znalazłaby drugą pracę na popołudnia. Może powinna pomyśleć o zajęciu, o którym mówiła Bess. Potrząsnęła głową- nie ma przecież zamiaru zostać w tym marnym mieście. Doprowadzi do końca swój plan wyjazdu do Kalifornii.
Fanny spędziła resztę popołudnia siedząc na werandzie pensjonatu i czytając. Znów tęskniła za domem. Pociągnęła nosem i dmuchnęła w chusteczkę. Nie będzie płakać, na pewno nie będzie. Ale jednak się rozpłakała. Gdyby była teraz w domu, właśnie zaczynałaby przygotowywać kolację. Pewnie obierałaby ziemniaki i obtaczała w mące kotlety wieprzowe, łuskałaby groszek albo dojrzałą kukurydzę. Może wyciskałaby sok z cytryny. Daniel uwielbiał, kiedy stawiała na stole dzbanek z lemoniadą i prawie całą wypijał sam. Brad zawsze dodawał więcej cukru. Ojciec pił do posiłków mocną, czarną kawę. Ona sama zawsze do posiłku smarowała chleb masłem i domowym dżemem z truskawek. Nie robiła tego tutaj, w pensjonacie, bo na stole nie było dżemu. Może chleb z dżemem do obiadu był czymś, co jedli tylko ludzie w Shamrock. Nie była pewna i nie chciała ryzykować ośmieszenia pytając. Tak, z całą pewnością tęskniła za domem. Fanny czekała na ganku, kiedy Bess Otis przyjechała punktualnie o siódmej kremowym sedanem swojego ojca. Wyskoczyła z niego z pełną po brzegi siatką w ręku i popchnęła Fanny do środka. - Nie zwracaj na mnie uwagi, Fanny, zawsze taka jestem w piątek wieczorem. Nie możemy sobie pojeździć po mieście, bo mam tylko odrobinkę benzyny. Może nawet zabraknąć po drodze. Nienawidzę racjonowania. Jestem taka podniecona - może to jest właśnie ta noc?! No wiesz, noc, kiedy zdarzy się coś dzikiego i wspaniałego. Co powinnyśmy najpierw zrobić? Pokaż mi, co chcesz włożyć. Fanny, to wygląda jak sukienka do kościoła! Nie masz czegoś koronkowego albo z falbankami? Popatrz na moje ciuchy! - Bess wyciągnęła z siatki sukienkę - fioletową, bez rękawów, z falbanami zebranymi w niektórych miejscach małymi siatkowymi kulkami. - Skąd... skąd ją masz? - zapytała Fanny. - Sama uszyłam. Uczyłam się szyć w szkole. Nie sprzedają takich sukienek. Powinnaś zobaczyć zieloną. Noszę je na zmianę. Poczekaj, jeszcze na moją fry150 zurę. Skopiowałam ją z żurnala i dodałam własne elementy. Taki mam styl, Fan-ny. Chciałam czegoś, co mówiłoby, że to ja, Bess Otis. Jeśli jakiś facet pyta, jak mam na imię, mówię, że jestem Elizabeth Adrian. Adrian to moje drugie imię, więc nie kłamię tak naprawdę. No i co o tym myślisz? - nie czekając na odpowiedź stwierdziła: - Muszę przykleić sztuczne rzęsy i trochę przystroić włosy. Makijaż zrobię na końcu - mnóstwo, mnóstwo różu. Gruba warstwa makijażu pokrywa większość piegów. - O mój Boże - to wszystko, co była w stanie powiedzieć Fanny. Bess przez całą minutę oceniała szafirową sukienkę Fanny. - Nie da się z nianie zrobić. Trzeba będzie popracować nad twoimi włosami i makijażem. Przyniosłam ci dodatkowąparę kolczyków, na wypadek, gdybyś nie miała nic błyszczącego. Kolczyki są obowiązkowe. Myślę, że trzeba by też wypchać ci stanik. - O nie, nie zrobię nic takiego - przeraziła się Fanny. - Dobra, ale ja wypcham swój. Jak ci się podobają te czerwone pantofle? W czerwonych butach jest coś totalnie dekadenckiego. W jakim kolorze są twoje? - Białe. Jest lato. - Faktycznie musiałaś być chowana pod kloszem. Poczekaj, aż zobaczysz niektóre stroje na mieście. Oczy wyjdą ci z orbit. To twój pierwszy raz, więc może w przyszłym tygodniu lepiej się wczujesz. Mogłabym ci zrobić, o, taką sukienkę - powiedziała, pstrykając palcami. - Oczywiście musiałabyś kupić materiał. - Ja... zastanowię się nad tym - słabo odezwała się Fanny. - Wiesz, Bess, nie jestem z tych, którzy lubią błyszczeć. - Mnie też się tak kiedyś wydawało. A popatrz na mnie teraz! Fanny nie wiedziała, czy się śmiać czy płakać. Zdecydowała się śmiać, żeby nie popsuć swojego pierwszego wieczoru spędzonego w mieście. Będzie się martwić o przyszły tydzień, kiedy przyjdzie na to czas.
- Naprawdę umiesz chodzić w tych butach? - zapytała. - Musiałam ćwiczyć miesiącami, ale tak, umiem w nich chodzić. Nawet dosyć szybko. A teraz popatrzmy, co da się z tobą zrobić. - Nie mogę być po prostu taka jak teraz? Możemy udawać, że jestem twoją kuzynką spoza miasta, która... nie nadąża za bardzo za modą. Potrzebuję czasu, żeby... przyzwyczaić się do stroju takiego, jak twój. - Pozwól przynajmniej, że cię uczeszę. Bardzo pomogłyby kolczyki i trochę różu. Ale rozumiem, co masz na myśli, więc nie martw się, nie będziesz mnie wprawiać w zakłopotanie. Fanny miała ochotę schować się pod łóżko. Kto kogo miał tu wprawiać w zakłopotanie? Gdyby Bess pokazała się w takiej sukience w Shamrock, wyprowadzono byjąz miasta na smyczy. Dobrzy ludzie z Shamrock okrzyknęliby ją dziwką wcale jej nie znając. Tak miasto nazwało jej matkę, kiedy opuściła rodzinę. - Róż jest świetny, jeżeli się go dobrze nałoży. Ja lubię go mieć wysoko na kościach policzkowych. Ty masz dobre kości, Fanny. Nie nałożyłam go za wiele, pasuje do twojego stroju. Podoba mi się, kiedy masz wysoko upięte włosy ze 151 spadającymi w dół puklami. Wyglądasz wtedy tajemniczo. Kolczyki są idealne, nie za krzykliwe. Wygodnie ci? - A tobie, Bess? - Tak, do licha. Zacznijmy już przedstawienie. Bierzesz jakieś pieniądze, żeby zagrać? Nauczę cię, jak to robić. Tylko ten jeden raz. Jeśli zdecydujesz się pójść znowu, to będzie twoja decyzja, ale dzisiaj chcę, żebyś czuła się częścią miasta. Dobrze? - Mam w torebce dziesięć dolarów. Jestem gotowa. Nie mogę się doczekać, Bess. - I tak być powinno. Ale będzie bal! - O,mójBoże! -to wszystko, co przejęta grozą Fanny była w stanie powiedzieć jakiś czas później. - Czy nie piękny? Nazywają to Świetlistą Drogą. - Kto płaci rachunek za elektryczność? - Kogo to obchodzi? Zaparkujemy samochód i pójdziemy dalej pieszo. Uwielbiam, kiedy ludzie mi się przyglądają. Mogłabym być jedną z tych aktorek. Mogłabym przechadzać się dumnie bulwarem. Dobrze wiem, że mogłabym. Założę się, że ty też. - Nigdy! - wypaliła Fanny. Fanny gapiła się na wszystko jak prawdziwa turystka. Zresztą była przecież turystką. Bez względu na to, gdzie spojrzała, po każdej stronie ulicy były kasyna i bary. Na prawo znajdował się Overland Hotel, po lewej dźwięki muzyki grzmiały od strony klubu "Boulder". Pomiędzy nimi kluby, bary i kafejki, wszystkie tak samo mocno oświetlone, przyciągały klientów czymś, co Bess nazywała wabikami. - Chodź, Fanny, pójdziemy do baru "Sal Sagev" na słynnego drinka z tar-niówki pana Martina. Jest pyszny. Zawsze wypijam jeden, kiedy przychodzę i jeden, kiedy wracam do domu. Około dziesiątej idę coś zjeść do "White Spot Cafe". Można grać podczas jedzenia, wszyscy to robią. Tu jest dom towarowy Ronzone, zamknięty wieczorem, ale w środku i tak się świeci. Możesz tu przyj ść na zakupy, mają różne świetne rzeczy. Mój tata też zostawia światło w drogerii zapalone na noc, żeby ludzie mogli zajrzeć do środka. Mówi, że to pomaga w handlu. - A to co? - dopytywała się Fanny. Bess roześmiała się. - To klub "Pioneer". Pójdziemy tam, kiedy wypijemy drinki. Neon jest wysoki napięć pięter. To kowboj -jego ramiona poruszają się w przód i w tył. Założę się, że nigdy nie widziałaś czegoś takiego w Pensylwanii, co? Można go zobaczyć z każdego miejsca na ulicy Fremont. Jest nawet widoczny ze stacji kolejowej. Powinnaś zobaczyć, jak pasażerowie wyciągają szyje. Jesteś gotowa, Fanny? - Jestem gotowa.
Fanny sama nie wiedziała, co spodziewała się zobaczyć, ale hałas, tłum, głośna muzyka, grzechotanie i bębnienie automatów do gry, które aż łomotało echem w głowie, wcale jej sienie spodobało. Pomyślała o kontrolowanych, uporządkowanych grach organizowanych w piwnicach kościoła w Shamrock. Zbiórka funduszy zawsze przeznaczona była na jakiś zbożny cel. 152 - Czy to nie wspaniałe? - powiedziała Bess wspinając się na stołek przy barze. - Słyszałam, że ten bar i wszystkie mosiężne ozdoby na sali kosztowały prawie trzydzieści tysięcy dolarów zamówiła dwa drinki z tarniówki i wody sodowej. - Pij wolno, żebyśmy mogły flirtować, jeśli zechcemy. Mężczyźni ciągle chcą kupować mi drinki, ale zawsze mówienie. Fanny upiła troszkę. Smakowało jej. Rozejrzała się wokół, zdumiona liczbą ludzi, którzy pili i grali. Wszystkie kobiety wydawały się być ubrane podobnie jak Bess. Poczuła się nagle nie na miejscu. Czy ci ludzie się jej przyglądali? Patrzyła, jak pieniądze i żetony przechodzą z ręki do ręki. Zaskoczyła ją różnorodność emocji widocznych na twarzach klientów. Zobaczyła podniecenie, oczekiwanie, złość, strach i przygnębienie. Powiedziała o tym Bess. - Wygrani i przegrani. Na tym to polega. W zeszłym roku jeden facet przyjechał tu i sterroryzował wszystkich bronią. Pisali o tym w gazetach. Później zabił się, bo przegrał całe rodzinne oszczędności. Tego nie można robić. Kiedy tu przychodzisz, musisz mieć plan. Nigdy nie stawiaj więcej niż możesz przegrać. Mój limit to dziesięć dolarów. Gdybym była uzależniona, przegrywałabym pieniądze ze skarbonki. Ale jednak chciałabym wygrać, zdobyć trochę prawdziwego srebra. - Elizabeth, szukałem cię - głos był rozwlekły, brzmiał jak przylizany. Fanny odwróciła się, żeby spojrzeć na mężczyznę stojącego przy Bess. Był elegancko ubrany, z tłustymi, gładko przyczesanymi włosami. Wydawało jej się, że widzi spływającą mu po szyi strużkę oleju. Twarz miał dziobatą, krzywe i żółte zęby wyglądały spod rzadkich wąsów. Nosił ciemny, dwurzędowy garnitur, szarawą koszulę i kremowy krawat. Dla niedoświadczonego oka Fanny wyglądał jak zabalsamowany. Korciło ją, żeby odejść jak najszybciej. - Mattie. To moja przyjaciółka... Francine. Przyjechała z wizytą z Nowego Jorku. Jest nauczycielką. Mattie skinął usmarowaną głową. - Co powiecie, piękne panie, na to, żebym postawił wam kolację? - Przykro mi, Mattie, nie możemy, ale dziękujemy za propozycję. Obiecałam Francine, że pokażę jej miasto, a ona musi być dziś wcześnie w domu. Może w przyszłym tygodniu. - Mówisz tak co tydzień, Elizabeth - pokiwał ozdobionym diamentami palcem przed nosem Bess, żeby podkreślić swoje słowa. - Chyba tylko tak ci się wydaj e - filuternie odparła Bess. - Idziemy do klubu "Boulder". Chcesz, żebym zagrała dla ciebie, Mattie? Mattie sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął dziesięć srebrnych dolarówek. - Jeśli wygrasz, dzielimy się. Jasne? - Całkowicie. - Niczego jeszcze nie wygrałaś. To już rok. Marny z ciebie gracz. Spróbuj dziś automatów zamiast pokera. - Co tylko zechcesz, Mattie. Jeśli wygram, wrócę tu koło jedenastej. Jeśli nie, zobaczymy się w przyszłym tygodniu. Co słychać u Palmera? - Sama go zapytaj, właśnie tu idzie - Fanny patrzyła, jak Mattie odchodzi, a z drugiej strony zbliża się do nich ktoś, kto mógłby być jego bratem bliźniakiem. 153 Bess powtórzyła mniej więcej tę samą rozmowę, co poprzednio i wzbogaciła się o następne dziesięć dolarów. Zrobiła to j eszcze dwa razy zanim wyszły z budynku. - Zobacz, mam teraz pięćdziesiąt dolarów na grę. - Wygrywasz czasem dla nich?
- Nie. Tak, jak powiedział Mattie, marny ze mnie gracz. Nie martw się, gdybym wygrała, podzieliłabym się z nimi. Taką mamy umowę. Wszystkie dziewczyny tutaj robią tak samo. Mattie i pozostali nie mogą wyjść. Pracują na sali mając nadzieję, że przyłapiąoszustów, czy coś w tym rodzaju. To takie przekonanie w stylu: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Myślą, że klub "Boulder" lepiej płaci. Czasem robię na odwrót. Naciągam chłopaków tam i przychodzę grać tutaj. Roześmiała się. Fanny pomyślała, że jej śmiech brzmi nerwowo i strachliwie. - Nie boisz się, że ci ludzie mogą mieć dosyć dawania ci pieniędzy i spróbują. .. no, wiesz... czegoś niedobrego. - Coś ty. Gdybym wygrała, dowiedzieliby się w kilka sekund. Wiedzą, że nie chowam pieniędzy. To masz na myśli, prawda? - Niezupełnie, Bess. Wyglądają na... nieprzyjemnych. Bess znów się roześmiała. - To dlatego, że są nieprzyjemni. Słuchaj, chciałabyś zobaczyć kasyno pani Thornton? Nie ma tam takich ludzi, jakich widzi się tutaj. Nie j estem odpowiednio ubrana, żeby teraz tam pójść. Jej firma jest bardzo, bardzo szykowna. Przy drzwiach stoi dwóch mężczyzn, którzy decydują, kto może wejść, a kto nie. Ty mogłabyś wejść w tym, co masz teraz na sobie. Czasami pani Thornton śpiewa. Zatrudnia wysokiej klasy specjalistów od rozrywki, a jej stoły regularnie płacą. - Może następnym razem. Idźmy teraz do klubu "Boulder", żebyś mogła zagrać. - Zaczyna ci się podobać, co? Fanny chciała powiedzieć, że nie, wcale jej się to nie podoba, chce tylko, żeby Bess pozbyła się szybko pieniędzy i żeby obie mogły pójść już do domu. Zamiast tego powiedziała: - Coś w tym rodzaju. Zanim odejdziemy, pokaż mi, gdzie jest kasyno pani Thornton. Jak się nazywa? - "Srebrny Dolar". Ma j eszcze kilka salonów bingo w bocznych ulicach. Ale nie wydaje mi się, żeby grano tam jeszcze w bingo. Większość tych miejsc to teraz salony gry w pokera. Są tak samo szykowne jak jej kasyno. Pani Thornton ma wyborny smak. Powtarzam tylko to, co słyszałam. Fanny, właśnie przyszło mi coś do głowy. Jeśli szukasz drugiej pracy na część etatu, może powinnaś spróbować w "Srebrnym Dolarze". Pasowałabyś tam. - Nie sądzę. Nie mam zamiaru długo tu zostać, Bess. - Może powinnaś się nad tym zastanowić. Mam na myśli zostanie tutaj. Co zrobisz po przyjeździe do Kalifornii? Masz jakiś plan, pracę, mieszkanie? - Nie, nie i nie, ale zawsze chciałam pojechać do Kalifornii. Znajdę pracę i mieszkanie. To miasto jest takie... krzykliwe i... sztuczne. Przypomina mi paradę strażacką w Shamrock. W nocy wygląda ekscytująco, ale w świetle dnia widać 154 od razu, czym naprawdę jest. Ludzie wyrzucają pieniądze w błoto w nadziei na wielką żyłę złota... tak to nazywasz? Wątpię, czy to miejsce kiedykolwiek wejdzie mi w krew. Bess, powiedziałaś mi, że nie jesteś uzależniona od hazardu, ale to nieprawda. Po prostu grasz za pieniądze innych ludzi. Ale nie chcę się wtrącać w twoje sprawy i nie powiem już nic więcej na ten temat. Bez obrazy. - Nie obrażam się. Tak długo, jak długo przegrywam tylko dziesięć dolarów z własnych pieniędzy, czuję się z tym dobrze. Fanny, masz pojęcie, jak ciężko jest czasem pracować w sklepie? Są dni, kiedy wydaje mi się, że nie zrobię już ani jednej miski sałatki jajecznej, kiedy nie mam ochoty patrzeć na ciągle tych samych klientów, słuchać tych samych oklepanych dowcipów, prowadzić wciąż tych samych nudnych rozmów. Nienawidzę sałatki jajecznej, nienawidzę sałatki z tuńczyka i sałatki z szynką. Cholernie nienawidzę ich zapachu. Słuchaj, widzę, że się 0 mnie martwisz. Wszystko w porządku. Nie pozwolę, żeby sprawy wymknęły mi się z rąk. Założę się, że w swojej rodzinie to ty byłaś dla wszystkich opoką. Ty trzymałaś wszystko w garści, mam rację? Czy miała rację? Fanny przytaknęła z nikłym uśmiechem na twarzy. - Dobrze, chodźmy więc grać za twoje pieniądze.
Fanny spodobało się granie na automatach. Lubiła pociągać za rączkę, czekać wstrzymując oddech i patrzeć na malutkie obrazki przelatujące jej przed oczyma. Wygrała dwa razy - dwa dolary za pierwszym razem i trzy za drugim. O jedenastej, kiedy ramię zaczęło ją już boleć od pociągania za dźwignię, Fanny przegrała zaledwie j ednego dolara. Nieźle j ak na zabawę, która trwała cały wieczór. Rozejrzała się w poszukiwaniu Bess. Usłyszała ją, zanim jeszcze zobaczyła. Jej przenikliwy pisk poprzedziły dzwonki i gwizdanie. Bess Otis wygrała pięćset dolarów! - Czyimi pieniędzmi grałaś, Bess? - Moimi! -krzyknęła podniecona Bess.-Straciłam wszystkie inne godzinę temu. - Ale czy ci mężczyźni ci uwierzą? Bess odwróciła się. Fanny pomyślała, że cień strachu pojawił się w jej oczach. - Czemu nie mieliby uwierzyć, to przecież prawda? - Dlatego, że to gangsterzy. Właśnie dlatego. Pewnie wiedzą już, że wygrałaś 1 będą na ciebie czekać. Radziłabym ci wrócić tam, powiedzieć, że straciłaś rozeznanie, czyimi pieniędzmi grasz i rozdzielić wygraną między nich wszystkich. - Wygrałam uczciwie stawiając własne pieniądze, Fanny. Czemu miałabym robić coś takiego? Schowam je do mojej skarbonki. Chodź, pójdziemy do domu. - Bess, pomyśl o tym jeszcze, dobrze? - Już pomyślałam. Zapomnijmy o drinku przed pójściem do domu. Otworzę sklep i zrobię dla nas obu wielki deser bananowy, dobrze? Martwisz się o mnie, widzę to po twojej minie. - Jestem zmęczona, Bess, pewnie przez to całe podniecenie. Chodźmy zjeść ten deser bananowy i wracajmy do domów. Nie jest ci ciężko nieść torbę pełną srebrnych dolarów? - Pewnie, że tak, ale nic mnie to nie obchodzi. Może mi nawet odpaść ręka. Och, Fanny, pierwszą rzeczą, jaką zrobię w poniedziałek będzie kupienie czegoś 155 najwyższej klasy. Widziałam w sklepie koronkową kapę na łóżko. Stać mnie teraz na nią. Były też poduszki w tym samym kolorze, cały zestaw. Mogę tak dużo kupić, zamiast płacić małe raty w Ronzone co tydzień. Spłacanie kredytów zajmuje całe wieki. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś była taka szczęśliwa. Mój chłopak też będzie szczęśliwy. Ale nie powiem mu, skąd mam pieniądze. Powiem, że je zaoszczędziłam. - Bess, to będzie kłamstwo. Nie powinnaś zaczynać nowego życia od kłamstwa. Małżeństwo to poważna rzecz. Zamiast odpowiedzieć, Bess oznajmiła: - Chyba w przyszłym tygodniu zmienię styl i pójdę do "Srebrnego Dolara" pani Thornton. Chciałabym, żebyś ze mną poszła, Fanny. Fanny skinęła głową. Deser bananowy był wspaniały: z wisienkami, pokruszonymi orzechami i gó-rąbitej śmietany na wierzchu. Fanny i Bess zjadły wszystko do ostatniego okruszka i zostawiły naczynia w zlewie z nierdzewnej stali pod ladą. Potem opuściły sklep tylnymi drzwiami, jak nocni konspiratorzy. OYOzdzioA dziewi J satysfakcją zasunęła szufladę w szafie archiwum. Teatralnym geC_y stem otrzepała ręce, żeby pokazać, co myśli o swoich czterodniowych wysiłkach, żeby uporządkować system przechowywania dokumentów Devina Rol-linsa. Bess miała rację, pani Thornton była bogatą kobietą. Jedyną teczką, jaka zaintrygowała dziewczynę, była ta na temat "Rancza Drobiu R&R" i drugiego ranczaw Reno o nazwie "Ranczo Drobiu B&B". Wzruszyła ramionami, w końcu nie musiała rozumieć handlowych poczynań pani Thornton. - Ma pan dla mnie jeszcze jakieś zadania, panie Rollins?
- Nic nie przychodzi mi do głowy. W ciągu czterech dni pracy wykonała pani wspaniałą robotę. Czy jest jakiś sposób, żeby skusić panią do pozostania na pełny etat? - Przykro mi, panie Rollins, ale nie sądzę, żebym mogła tu mieszkać. Dla mnie jest zbyt sucho i za dużo kurzu. Ja... nie jestem pewna, czy potrafiłabym kiedykolwiek żyć w tym mieście... Mam na myśli... - Widziała pani jego lichą, tandetną stronę, prawda? Cóż, jestjakie jest i nie mogę powiedzieć, żebym panią winił za takie podejście. Jednakże istnieje też druga strona. Może pani wierzyć lub nie, ale mieszkają tu rodziny, dzieci chodzą do szkoły, sąparki, baseny i wszystkie te rzeczy, których trzeba, żeby miasto rosło i prosperowało. Pod wieloma względami te małe społeczności nie różnią się od miasta w Pensylwanii, z którego pani przyjechała. - Jutro wieczorem idę do "Srebrnego Dolara" z Bess Otis. Powiedziała mi, że pani Thornton czasami tam śpiewa. Mówiła też, że przy drzwiach stojąpracownicy, którzy decydująkto wejdzie, a kto nie. Czyja i Bess możemy mieć problemy z wej -ściem? Muszę panu powiedzieć, że nie mam żadnego eleganckiego stroju. 156 - Proszę mi jutro przypomnieć, a zadzwonię do kasyna i powiem, żeby was oczekiwano. Owszem, pani Thornton czasami śpiewa w klubie. W takich wypadkach są tylko miejsca stojące. Wpadnie tu dzisiaj w ciągu dnia, więc będzie pani miała okazję ją spotkać. A może nie. Niedługo pani wychodzi, prawda? - Tak, proszę pana. - Więc innym razem. Życzę miłego popołudnia, panno Logan. - Może lepiej niech pan mówi do mnie po imieniu, panie Rollins. Nie mam nic przeciwko temu, chyba, że uważa pan to za nieprofesjonalne podejście. - Niech więc będzie Fanny. Fanny przykryła maszynę do pisania, zdmuchnęła pyłek kurzu z biurka, ustawiła prosto pojemnik na ołówki. Lubiła mieć wokół porządek. Pani Kelly zawsze mawiała, że nie wiadomo, kto przyjdzie po niej, a nie jest miło, gdy ludzie plotkują o kimś, żejestnieporządny. To taki sam zwyczaj, jak noszenie dobrej bielizny, bo nigdy nie wiadomo, kiedy może się zdarzyć wypadek. Odwróciła się, bo poczuła cudowny zapach świeżych kwiatów. Spojrzała w górę z uśmiechem. - Pani musi być panią Thornton. Ja jestem Fanny Logan, tymczasowe zastępstwo panny Reddington. Pan Rollins pani oczekuje. Nie jest po prostu piękna, jest wspaniała, pomyślała Fanny. Bess powiedziałaby, że wystroiła się jak spod igły. - Sallie! O, widzę, że poznałaś już Fanny. Fanny, to jest pani Thornton. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo ta młoda dama mi pomaga. Nawet kawę parzy przepyszną. Właśnie mówiliśmy o tobie i "Srebrnym Dolarze". Fanny chciałaby pójść tam jutro wieczorem z Bess Otis, ale martwi się, że nie ma odpowiedniego stroju. - To żaden problem, panno Logan. Proszę włożyć cokolwiek, w czym dobrze się pani czuje. Zajmę się wszystkim. Przedstawienie zaczyna się o dziesiątej . Głos był niski, melodyjny, ale najbardziej urzekł Fanny uśmiech kobiety. Dziewczynie zabrakło słów i była w stanie tylko skinąć głową. Zobaczyła błysk w oczach pana Rollinsa i uśmiech na jego twarzy, kiedy wyciągnął rękę, żeby dotknąć ramienia Sallie Thornton. To był jeden z tych gestów, o których czyta się w książkach i które mówią: ona jest moja, ona należy do mnie. Odpowiedzią Sallie Thornton był promienny uśmiech odbijający się w jej oczach. Odwróciła się świadoma nerwowych ruchów Fanny. Mrugnęła do niej szelmowsko, a uśmiech wciąż rozjaśniał jej twarz. Fanny opuściła biuro przekonana, że zna największy sekret na świecie. Devin Rollins i Sallie Thornton byli w sobie zakochani! Może któregoś dnia i na nią ktoś spojrzy w taki sposób, w
jaki Devin Rollins patrzył na Sallie Thornton i wtedy będzie wiedziała na pewno, że to prawdziwa miłość. Następnego wieczora Fanny ubrana w swoją najlepszą sukienkę czekała na ganku na Bess, która zjawiła się o wpół do dziesiątej. - Bess wyglądasz cudownie. To nowa sukienka? 157 - Uszyłam ją przez weekend. Uwielbiam szmaragdową zieleń, a materiał był śmiesznie tani. Jest odpowiednia, prawda? - Jest idealna. Perły dają dokładnie taki efekt, jak trzeba. Wyglądasz jak panienka idąca na swój pierwszy bal. - Ty też. Fanny powiedziała Bess o swoim spotkaniu z Sallie Thornton i krótkiej rozmowie z nią. Uważała, żeby nie wspomnieć o swoich prywatnych spostrzeżeniach. - Jestem podekscytowana. Chyba jeszcze bardziej niż w zeszłym tygodniu. Wiesz, Fanny, nie mogłam spać przez cały tydzień. Wciąż martwię się tym, co powiedziałaś. Ja... ja chyba już nie wrócę do żadnego z kasyn. Trzymanie w ręku pięciuset dolarów było dla mnie najbardziej przejmującym doświadczeniem w życiu. To były moje pieniądze, Fanny, przysięgam na zdrowie mojego ojca. Miałaś rację we wszystkich sprawach i bardzo mi przykro, że byłam dla ciebie niemiła. To przez całe to podniecenie: adrenalina zaczyna krążyć ci w żyłach i jesteś już stracona. Myślisz, że mogą mnie szukać? - spytała z obawą. Fanny wzruszyła ramionami. - Raczej wątpię. Niewiele wiem o tego typu ludziach. Nie martwmy się tym dzisiaj. Nie sądzę, żeby któryś z nich był w lokalu pani Thornton. - Z tego, co wiem, do "Srebrnego Dolara" przychodzi wielu oficerów z bazy Sił Lotnictwa w Nellis. Baza leży zaledwie piętnaście kilometrów stąd, więc przy-j eżdżają ich tu pełne autokary. Głównie na przedstawienie i po to, żeby posłuchać śpiewu pani Thornton. Czy to nie byłoby coś, Fanny, gdybyś poznała któregoś z tych przystojnych lotników? Fanny zarumieniła się. - A ty, Bess? - Ja mam chłopaka. Mówiłam ci, po prostu staram się teraz wyszumieć. Jeśli faceci mogą to robić, to dlaczego nie kobiety? - Dlatego, że ludzie krzywią się na kobiety, które robią takie rzeczy. Może któregoś dnia to się zmieni, ale wątpię. Wiesz, mężczyźni rządzą światem. Bess prychnęła w sposób zupełnie nie pasujący do damy. - Słuchaj, Fanny, nie mam zamiaru zmieniać swojego postępowania. Moja matka zawsze mówi, że należy być szczerym wobec siebie. Ma rację. Mam zamiar robić to, co chcę i kiedy chcę. Życie jest jedną wielką lekcją. O Boże, ależ j estem podekscytowana! - Ja też. Miałaś rację, Bess, pani Thornton jest piękna. Chciałabym tak wyglądać, kiedy będę w jej wieku. Bess znowu prychnęła. - Co ma innego do roboty poza dbaniem o siebie? W dodatku jest bogata, a za pieniądze można kupić wszystko. - Nie wierzę w to - Fanny pomyślała o dwustu tysiącach dolarów Jake'a leżących w skrytce bankowej. Gdziekolwiek się teraz znajdował, z pewnością nie był szczęśliwy. - Za pieniądze można tylko kupić różne rzeczy, dają też zabezpieczenie, ale nie mogą sprawić, żebym była szczęśliwa. Takie jest moje zdanie, Bess. 158 - Daj mi tysiąc dolarów, a zobaczysz jak wygląda naprawdę szczęśliwy człowiek. Nawet spać będę z uśmiechem na twarzy. Wiesz, Farmy, ciekawa jestem, co właściwie mogłoby cię uszczęśliwić?
- Znalezienie kogoś, kto by mnie kochał, kogoś, kogo chciałabym poślubić i mieć z nim dzieci. To powinien być ktoś, kto zaopiekowałby się mną i dziećmi, gdybym zachorowała i musiała leżeć w łóżku. Ktoś, kto przyniósłby mi szcze-niaczka i nie narzekałby, że piesek nabrudził na podłogę. Ktoś, kto powiedziałby: "Kochanie, wyglądasz na zmęczoną, może weźmiesz kąpiel z pianą, a ja ugotuję obiad i zajmę się dzieciakami". Ktoś, kto chodziłby ze mną w niedzielę do kościoła, kto wiedziałby, jak naprawić cieknący kran i nie wściekał się, kiedy trzeba byłoby odgarnąć śnieg z ganku. Ktoś, kto podszedłby do mnie z tyłu i powiedział: "Hej, ładnie pachniesz". Ktoś, kto nie chowa urazy i nigdy nie chodzi spać zły. Ktoś, kto mówiłby, że chce, aby nasza pierwsza córka wyglądała tak, jak ja. Jestem prostą osobą, Bess. Chciałabym kiedyś odnaleźć moją matkę. To by mnie uszczęśliwiło. Posiadanie własnego domku i rodziny, którą mogłabym się opiekować, też mogłoby mnie uszczęśliwić. Małe konto w banku na czarną godzinę byłoby dużą zaletą. Chciałabym też umieć naprawdę dobrze gotować. - Cóż, ja chciałabym być bogata i sławna. Pewnie byłabym straszną żoną i matką. Nie wiem czemu, ale tęsknię za atmosferąpodniecenia. Uwielbiam jasne światła i szalone oczekiwanie na coś, co ma się zdarzyć. Może nigdy nie wyjdę za mąż. Jeżeli uznam, że nie mogę spełnić oczekiwań mojego męża, z pewnością nie będę się dostosowywać na siłę. Może nigdy nie przestanę próbować się wyszu-mieć. Co o tym myślisz, Farmy Logan? - Myślę, Bess Otis, że jesteś bardzo bystrą kobietą. I myślę, że znasz siebie bardzo dobrze. Lubię to w ludziach. Bess zaparkowała z precyzją fachowca. Obie dziewczyny poszły spokojnym krokiem ku wejściu do "Srebrnego Dolara", gdzie powitał je elegancko ubrany portier. Za nim w jasnym świetle połyskiwały drzwi zdobione polerowanym mosiądzem i ukośnie rżniętym szkłem. - Nazwiska pań, proszę? - Fanny Logan i Bess Otis - powiedziała sztywno Fanny. Portier spojrzał na wyciągniętą z kieszeni listę. - Pani Thornton uprzedziła, że przyjdą panie dziś wieczorem, panno Logan. Proszę chwilkę zaczekać, znajdę kogoś, kto zaprowadzi panie na salę. - Ktoś nas zaprowadzi. No, no - wyszeptała Bess. - Fanny, jestem pod wrażeniem. Wyciągnęła szyję, żeby zajrzeć do środka. - Całe mnóstwo wojskowych. Może zainteresuje cię fakt, że w porównaniu z tym, co widzę, jesteśmy ubrane jak skromne uczennice. - Jesteśmy po prostu zwyczajne, Bess. To nie znaczy, że nasze stroje są złe. Zapomnij o tym, co masz na sobie i ciesz się miłym wieczorem. - Jeżeli zechcą panie pójść ze mną, wskażę paniom ich stolik. Pani Thornton sobie, żeby dostały panie miejsca przy scenie z pozdrowieniami od firmy. 159 Jest już po kolacji, ale służymy deserem i napojami. Wszystko oczywiście w upominku od firmy. Pierwsze przedstawienie wieczoru zacznie się za dziesięć minut. - Proszę, proszę, co za miły człowiek. W porównaniu z klubami "Pioneer" i "Boulder" tu jest niezwykle elegancko - powiedziała Fanny rozglądając się wokoło. Dotknęła jednej z grubych złotych lin rozdzielających miejsca do gry. Dywany były tak miękkie, że można się w nich było zapaść po kostki. Tutaj nawet hazard nie raził w oczy. Grali tu prawdziwi dżentelmeni, którzy nie gwiżdżą, nie tupią ani nie wrzeszczą ochryple, kiedy wygrywają. Zabierają po prostu swoje pieniądze albo żetony i uśmiechają się. - Fanny, popatrz na żyrandole. Jak myślisz, kto czyści wszystkie te kryształowe kropelki? Czytałam w gazecie, że pani Thornton zamówiła je w Bawarii. Wynajęła artystę z Nowego Jorku, żeby przyjechał tu i namalował wszystkie te obrazy. Chciała mieć widoki Las Vegas takiego, jakie było, kiedy po raz pierwszy je zobaczyła wiele lat temu. Trzeba zacząć je oglądać od drugiego końca sali i przechodzić wzdłuż ściany, żeby widzieć zmiany, jakie zachodziły w mieście. Założę się, że ta kobieta ma więcej pieniędzy niż rząd.
- Ma wyśmienity gust - powiedziała Fanny. - Chyba nigdy w życiu nie widziałam tak wiele polerowanego mosiądzu i szkła na raz. - Spójrz na podłogę - różowy marmur z Tennessee. To dopiero szykowna firma. Nie wiedziałam, że wchodzi się tylko za zaproszeniami, a ty? Wydaje mi się, że pani Thornton wcale nie obchodzi, czy zarabia pieniądze czy nie. - Jest pełno ludzi, Bess. To znaczy, że jest też masa zaproszeń - Fanny przesunęła palcem po płóciennym obrusie zauważając, że jest miękki i wysokiej jakości. Świeże kwiaty na stole i mała świeczka w kryształowym naczyniu - wszystko było świadectwem wielkich, ogromnych pieniędzy. Niby za sprawą magii, pojawił się przed nimi starannie przygotowany deser. - Tiul orzechowy, wyrób własny - powiedział kelner miękkim głosem. -Szampan w prezencie od pani Thornton. - Dziękujemy- powiedziała Fanny. Była zdezorientowana i wiedziała, że Bess czuje się tak samo. Światła w części jadalnej gwałtownie przygasły. Blask pojedynczego reflektora padł na scenę, a aksamitna kurtyna rozsunęła się na boki. Magik wyciągnął z kapelusza papugę, komik rozśmieszył publiczność do łez. Potem młody piosenkarz, Frank Sinatra, śpiewał "Dzień i noc", torując drogę ostatniemu występowi wieczoru: Sallie Thornton. Trzy stoliki od Fanny siedział Devin Rollins. Nie spuszczał wzroku ze sceny. Mała orkiestra zamarła przed początkowym werblem. Pojedynczy reflektor oświetlał jedynie środek sceny. Kurtyna rozsunęła się jeszcze raz i pojawiła się Sallie Thornton z mikrofonem w ręce. - Panie i panowie, witam w "Srebrnym Dolarze". Mam nadzieję, że podobało się państwu dzisiejsze przedstawienie. Na sali rozległy się gromkie brawa. - Dzisiejszego wieczoru chciałabym powitać serdecznie lotników z bazy w Nellis. Witam także nowego gościa w Las Vegas, pannę Fanny Logan. 160 Lotnicy wstali uśmiechnięci od ucha do ucha. Fanny uniosła się lekko i zaraz usiadła z płonącymi policzkami. Lotnicy przyglądali się jej ciekawie. Dwóch puściło do niej oko. Jeden bezgłośnie wymówił: "Zobaczymy się później". - Chciałabym zakończyć wieczór piosenką. Dedykuję jąnie tylko obecnym tu lotnikom, ale i wszystkim synom, którzy walczą o nasze bezpieczeństwo. Jestem pewna, że znacie słowa, więc możecie nucić razem ze mną. "Zobaczymy się..." Miała wszystko, czego potrzeba śpiewaczce. Jej głos był czysty i wysoki, łzy w jej oczach błyszczały w świetle reflektora. Dopasowana, przetykana złotem suknia z rozcięciem z boku otulała jej gibkąpostać. Zdaniem Fanny, byłaby świetnym materiałem dla Hollywood. Co robiła w tym pustynnym miasteczku? - Jak to jest? - wyszeptała Bess. - Nie porusza ani jednym mięśniem, nie macha ramionami, po prostu śpiewa. Czy to ta wspaniała suknia, czy co? Fanny zaryzykowała spojrzenie w kierunku Devina Rollinsa, który nie widział nic prócz kobiety na scenie. Kiedy Sallie skończyła śpiewać, ukłoniła się nisko i wycofała. Kurtyna zasunęła się i zabłysło światło. Fanny znów spojrzała w lewo, ale po Devinie Rollinsie nie było już śladu. Fanny i Bess wstały, podobnie jak inni goście, żeby rzędem wyjść z części jadalnej. Lotnicy jak jeden mąż okrążyli obie dziewczyny proponując drinki i inne rozrywki. Ukryta za kurtyną Sallie wyszeptała: - Devin, stawiam dziesięć dolarów, że nie zejdzie do ich poziomu. To dobra dziewczyna i taką pozostanie. Bess będzie flirtować, ale też z żadnym nie pójdzie. - To zakład dla naiwniaków i dobrze o tym wiesz, Sallie. Wystarczy spojrzeć na Fanny Logan, żeby wiedzieć, żejest uczciwą dziewczyną. Bardzo przypomina mi ciebie. Chciałbym, żeby
została, dzięki niej moje biuro funkcjonuje znacznie wydajniej, tak, że mógłbym porwać cię do Domu Szczęścia Sallie i Devina choćby nawet w tej chwili. Zróbmy to! Jest weekend. - Zdaje się, że mówiłeś, że w ten weekend musisz pracować. - Do diabła z pracą. Chcę się z tobą kochać do białego rana. - W takim razie pozwól, że się przebiorę. Spotkamy się w sali gier. Kiedy się ostatnio kochaliśmy, Devinie? - wyszeptała. - Ostatniej nocy. Będę czekał. Sallie poszła do swojego gabinetu. - Zack, wkrótce wyjeżdżam i nie wrócę przed poniedziałkiem. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Przebiorę siei przed wyjściem przejdę po sali. Przyprowadzę dwie dziewczyny do automatów tysiącdolarowych. Kiedy zobaczysz, jak wręczam każdej srebrnego dolara, ustawisz oba automaty na wygraną. Idź teraz na salę i dopilnuj, żeby nikt nie zbliżał się na razie do tych automatów. Obój e wiemy, że prowadzę uczciwe kasyno, ale ten jeden raz chciałabym... - Rozumiem, panienko Sallie. Nigdy więcej o tym nie wspomnimy. - To oczywiste. - Jak pani myśli, jakie są szansę, żeby obydwa automaty tysiącdolarowe zaczęły płacić jednocześnie? ll-KrólowaVegas - Dowiemy się jutro, kiedy właściciele wszystkich klubów w mieście będą chcieli się tego dowiedzieć - roześmiała się Sallie. - Pani Thornton, pani jest jedyna w swoim rodzaju. - Uznam to za komplement. Fanny i Bess krążyły po sali, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby popatrzeć na wynik jakiejś rozgrywki. Dla Fanny wyglądało to tak, jakby góry pieniędzy wciąż przechodziły z rąk do rąk. Zauważyła też, że nie było w "Srebrnym Dolarze" graczy o szalonym spojrzeniu, jakich widziała w klubach "Boulder" i "Pioneer". Nie chodziło o to, że klienci "Srebrnego Dolara" nie grali: po prostu robili to inaczej, jakby nonszalancko. - Ależ tu jest elegancko, prawda, Fanny? - Pewnie, że tak. Które miejsce wolisz, Bess? - Cóż, czułam się lepiej w zeszłym tygodniu. Tutaj czuję się nie na miejscu. - Ajanie. Moje pieniądze są tej samej barwy, co pieniądze na stole. Nie ma tu nikogo, kto byłby lepszy ode mnie. Może równie dobry, ale nie lepszy. Nauczyłam się tego na lekcjach religii w ósmej klasie. Siostra Ann Marie wyjaśniła nam wtedy, dlaczego musimy nosić mundurki. Dlatego, żebyśmy nie rywalizowali ze sobą poprzez strój. Wszyscy jesteśmy sobie równi. - Chyba jesteś marzycielką, Fanny. Prawda jest taka, że ci wszyscy ludzie to eleganckie towarzystwo, a my jesteśmy klasą pracującą. - Co jest złego w klasie pracującej? - Nic, jeżeli chce się do niej należeć przez całe życie. Ja chcę czegoś więcej. Chcę mieć wszystko. Może nawet kiedyś to dostanę. - A ja kiedyś będę pierwszą kobietą, która zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych roześmiała się Fanny. - Ja bym na ciebie głosowała, Fanny. - Ja także - powiedziała z uśmiechem Sallie Thornton. - Mam nadzieję, że obie dobrze się bawicie. - O, tak - odparła Fanny. - Dziękuj emy za stolik w pierwszym rzędzie i szampana. Ogromnie podobał mi się pani śpiew. Ma pani cudowny głos, pani Thornton. - Dziękuję, panno Logan. Wychodzę za kilka minut, ale od czasu do czasu lubię dawać wszystkim swoim gościom po srebrnym dolarze. Lepiej się wtedy czuję - powiedziała Sallie, nakierowując dziewczyny na automaty ty-siącdolarowe. - Mam nadzieję, że jeszcze tu wrócicie. Muszę was ostrzec, że odkąd zainstalowano tutaj te automaty tysiącdolarowe, jeszcze nikt na nich nie wygrał.
Fanny kątem oka dostrzegła Devina Rollinsa. Kiedy obejrzała się na prawo, dostrzegła grupę lotników zbliżających się z walecznymi błyskami w oczach. Sięgnęła po srebrnego dolara. Bess zrobiła to samo. - Zróbcie to, kiedy doliczymy do trzech! - krzyknął jeden z lotników. - Dobra! - odkrzyknęła Bess. - Raz! Dwa! Trzy! Fanny i Bess jednocześnie pociągnęły za dźwignie. Kiedy w odstępie kilku sekund na obu automatach pojawiły się trzy wisienki, dwaj lotnicy stojący na 162 samym przedzie złapali dziewczyny i ucałowali je siarczyście, podczas gdy strumień srebrnych monet wylewał się z automatów na marmurową posadzkę. - Przestań! - powiedziała stanowczo Fanny. Fanny nie wiedziała, skąd przyszło jej to do głowy, ale była przekonana, że Sallie Thornton specjalnie ustawiła automaty na wygraną. Spojrzała na Bess, która wciąż całowała się z lotnikiem, i na Devina Rollinsa, który śmiał się od ucha do ucha. Sallie mrugnęła do niej po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku dni. - Bawcie się dobrze i przyjdźcie tu znowu. Oczy wszystkich gości w kasynie patrzyły na Sallie Thornton, kiedy wychodziła frontowymi drzwiami, a Devin Rollins tuż za nią. Kierownik sali zjawił się z metalową tacą pełną pieniędzy. - Maszyny wypłacajątylko do trzystu srebrnych dolarów. Możecie panie zamienić j e na banknoty albo zatrzymać monety - Fanny wybrała banknoty, Bess również. - Wielki Boże, Fanny, wygrałyśmy dwa tysiące dolarów! Co zrobisz ze swoimi pieniędzmi? - Umieszczę w banku. A ty ze swoimi? - Trochę odłożę, a trochę wydam. Fanny, nie wyjeżdżaj. Zostań tu i pracuj na stałe u pana Rollinsa. - Jestem gotowa iść do domu, Fanny - powiedziała Bess, kiedy nie doczekała się odpowiedzi. - Chcę usiąść na łóżku i patrzeć na moje pieniądze. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę jutrzejsze gazety. - Czemu? - spytała Fanny wsiadając do samochodu. - Nie zauważyłaś lamp błyskowych? Zrobili nam zdjęcie! O Boże, to znaczy, że moi rodzice je zobaczą. I mój chłopak. Tym razem wpadłam na dobre. Fanny, co będzie, jeśli lotnicy też są na zdjęciu? Całowali nas. Jeśli mój chłopak to zobaczy, wszystko skończone. Co mam teraz zrobić? - Iść do domu i spać. A rano powiedzieć rodzicom prawdę. Powiedz, że pokazywałaś mi miasto. Powiedz, że pani Thornton zaprosiła nas na przedstawienie. A chłopakowi powiedz, że lotnicy gratulowali ci wygranej. To mniej więcej prawda. Nie możesz zrobić źle, jeśli mówisz prawdę. - Widzisz, ty zawsze znasz właściwe odpowiedzi. Fanny, proszę cię, zostań. - Nie mogę, Bess. Dzięki za podwiezienie. Daj mi znać, co się będzie działo. Zadzwoń do mnie jutro albo wpadnij. Następnego dnia wojna, którą Fanny do tej pory ignorowała myśląc, że jej to nie dotyczy, otuliła jej życie niczym całun. Zadzwoniła do ojca, żeby powiedzieć, że wciąż jest w Las Vegas i pochwalić się tysiącdolarową wygraną. - Tato, proszę cię, powiedz mi, że to żart. Dlaczego mieliby się zaciągać do wojska? - Dlatego, że to ich patriotyczny obowiązek. Ludzie w mieście zaczynali już gadać. Nie tylko Daniel i Brad się zaciągnęli. Zrobili to wszyscy młodzi mężczyźni, nawet robotnicy ze stalowni, którzy dostali odroczenia. Stalownia zatrudnia teraz kobiety. Pani Kelly dostała tam wczoraj pracę. 163
- Jadę do domu. Spakuję swoje rzeczy i kupię bilet dziś po południu. Mogę wyjechać jutro. Nie, nie mogę, muszę poczekać do poniedziałku. - Farmy, posłuchaj mnie. Nie chcę, żebyś wracała do domu. Nie chcę też, żebyś się o mnie martwiła. To może być nawet miłe: mieć nagle cały dom dla siebie. Jeśli chcesz coś zrobić, kup trochę obligacji wojennych. - Tato, jesteś pewien, że nie chcesz, żebym przyjechała? Mogę wybrać się do Kalifornii innym razem. Jeżeli przyjadę do domu, mogę znaleźć pracę w stalowni, tak, jak pani Kelly. Też chcę dać coś od siebie. Tato, jesteś pewien? - Jestem pewien, Farmy. Dam ci znać, jak tylko będę miał wiadomości od chłopców. Nie martw się o nich, umieją sobie dawać radę. Pamiętaj, że obydwaj byli najlepsi w swojej grupie podczas Szkoły Przetrwania. Lekki ton w głosie ojca uspokoił Fanny. W drodze do pensjonatu zatrzymała się przy kiosku, żeby kupić poranne wydanie "Strażnika Newady". Fanny usadowiła się wygodnie z filiżanką kawy w ręce i rozłożoną gazetą, żeby dopiero teraz, kiedy jej bracia się zaciągnęli, dowiedzieć się więcej o wojnie. Było jej wstyd i czuła się winna, że wie tak mało o tym, co dzieje się na świecie. Wielki tytuł na pierwszej stronie brzmiał: ALIANCI LĄDUJĄ NA SYCYLII, PALERMO ZAJĘTE. Kiedy skończyła czytać artykuł, przeszła do dwukolumnowego podsumowania najnowszych wiadomości z frontu: MacArthur rozpoczyna ofensywę aliancką na Pacyfiku. Marynarka japońska i amerykańska ścierają się w pobliżu wyspy Bougainville. Hitler przekonuje Mus-soliniego, żeby kontynuował walkę. Ósma Armia Amerykańska wchodzi do Pa-lermo. Amerykańskie samoloty bombardują bazę Trondheim w Norwegii. Fanny przeczytała dwukrotnie każde słowo. Przewróciła kartkę i zobaczyła jeszcze jeden tytuł napisany wielkimi, czarnymi literami: ZUŻYJ, ZNISZCZ, OBYWAJ SIĘ TYM, CO JEST ALBO BEZ TEGO! Fanny czytała artykuł, a na jej czole pojawiała się głęboka zmarszczka. Towary konsumpcyjne mają drugi żywot, na przykład blacha i inne metale, papier i nylon wszystko jest odzyskiwane. Tłuszcz kuchenny przerabia się na materiały wybuchowe. Guma znajdowana w niedostępnych zakątkach Azji jest jednym z najbardziej poszukiwanych artykułów. Władze niektórych miast próbują odstraszyć złodziei gumy za pomocą rejestrowania numerów seryjnych opon. Z powodu racjonowania benzyny i ograniczenia prędkości do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, prawie nikt już nie wyprowadza samochodów z garażu. Wszędzie występują opóźnienia. Pociągi wyładowane mężczyznami, którzy zaciągnęli się do wojska albo wiozące broń i sprzęt na front spóźniają się z odjazdem i przyjazdem. Przed sklepami spożywczymi, restauracjami i barami, tworzą się długie kolejki, ponieważ jest zbyt mało pracowników do obsługi klientów. Siła robocza jest bardzo poszukiwana więc pracodawcy oferują coraz lepsze warunki. Wprowadzono przerwy na kawę, muzykę towarzyszącąpracy, dodatkowe nagrody. Prezydent Roosevelt zarządził zamrożenie wszystkich płac i cen, a obowiązkowy czterdziestoośmiogodzinny tydzień pracy w fabrykach produkujących na potrzeby frontu jest wyczerpujący pomimo przerwy na kawę. Nie ma nic lepszego niż powrót do domu pod koniec dnia, żeby usiąść przy radiu (fabryki nie 164 produkują ich już na potrzeby cywilne) i wypić buteleczkę rozwodnionego piwa -nie roniąc ani kropli. Kilka dodatkowych sprawozdań z frontu sprawiło, że Fanny poczuła mdłości. Teraz zrozumiała jeszcze jedną rzecz dotyczącą Sallie Thornton i dokumentów, które czytała w biurze Devina Rollinsa: pani Thornton dostarczała artykuły spożywcze nie tylko różnym kasynom, ale także zapewniała drób, wołowinę i warzywa na potrzeby rządowego programu wspomagania wysiłku wojennego. Czołowymi dostawcami były "Ranczo Drobiu R&R" i "Ranczo Drobiu B&B"
w Reno oraz człowiek, który nazywał się Seth Coleman, a mieszkał w Austin w Teksasie. Według "Strażnika Newady" jedyną różnicą między Sallie Thornton a Sethem Colemanem było to, że Sallie Thornton jedzenie na potrzeby frontu dawała za darmo, podczas gdy Seth Coleman kazał sobie za nie słono płacić. Fanny złożyła gazetę i zostawiła ją na ganku na wypadek, gdyby jakiś inny gość miał ochotę poczytać. Poszła na górę do swojego pokoju, żeby wziąć portmonetkę. Czekał ją długi, pusty dzień. Jeżeli wszystkie jej wysiłki spalą na panewce, to w poniedziałek rano zabierze pieniądze ze skrytki i kupi obligacje wojenne. Powie też panu Rollinsowi, że zgadza się zostać na dłużej. Półroczny pobyt w Las Vegas nie zmieni aż tak bardzo jej planów. Fanny zajęła budkę telefoniczną na dwie godziny, wykręcając jeden numer za drugim wszystkie bez skutku. Wydawało się, że nikt nie zna mężczyzny wyglądającego jak Jake albo mającego tak na imię. Kiedy wracała do pensjonatu jej kroki były lżejsze, a ramiona mniej przygarbione. Zrobiła wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby znaleźć Jake'a. Nie mogła już uczynić nic więcej. Mając jeszcze kilka godzin czasu do wypełnienia, Fanny porozmawiała z go-spodyniąi uzyskała jej pozwolenie na pracę w ogrodzie. Pieląc grządkę za grządką myślała o Shamrock, gdzie sprzeczała się z braćmi, kiedy przychodziła ich kolej na pielenie ogródka w lecie. Zrozumiała, że życie będzie toczyć się dalej, bez względu na to, co zrobi. Samolot wylądował gładko, a pilot machnął uniesionym w górę kciukiem w kierunku porucznika Ashforda Thorntona. - Dzięki za przejażdżkę - powiedział Ash raźno salutując. - Dajcie im popalić, poruczniku. Słyszałem, że brakuje panu już tylko jednej kulki do tego, żeby zostać asem. Moje gratulacje! - Tylko jednej. I zdobędę ją. Ash był świadom, że ludzie patrzą na niego, kiedy schodzi z lądowiska trzymając plecak w zdrowej ręce. Zwycięski bohater powraca. Chciało mu się śmiać, ale gdyby to zrobił, mogłaby się otworzyć rana na ramieniu. Miał przepustkę do domu na pięć dni urlopu wypoczynkowego. Było piękne, sobotnie popołudnie wiele mil od wojny, którą toczył przez ostatnie dziewięć miesięcy. Mógł teraz iść do domu i brać prysznic choćby przez godzinę, jeśli tylko zechce. Jeśli zechce, może spać całą dobę. Może rzucić się na żarcie, o jakim przez ostatnie miesiące jedynie marzył. Może iść do miasta, poderwać parę dziewczyn i urządzić 165 orgię. Przez najbliższe pięć dni może zrobić każdą cholerną rzecz, jakiej zapragnie. W tej chwili jednak nie chciał niczego takiego. Naprawdę miał ochotę jedynie wpaść się do domu, wykrzyknąć imiona rodziców, wziąć w ramiona matkę i unieść ją wysoko w powietrze, złapać ojca i uścisnąć go tak mocno, aż zacznie krzyczeć o litość. Chciał im powiedzieć o czterech wrogich samolotach, o tym, jak zobaczył i usłyszał Simona w powietrzu. Zbagatelizowałby ranę, którą otrzymał w dniu, kiedy zmuszony był wyrwać się z szyku i trafiono go w zaciekłej walce. Nie mógł się doczekać, kiedy im powie, jakim cholernie dobrym pilotem jest jego brat. Ash złapał okazję do miasta i wysiadł przy frontowych drzwiach domu. Ściągnął plecak i kopnął po chodniku, żeby go nie nosić. Otworzył drzwi na oścież wydzierając się z całej siły. Tulee przyczłapała z kuchni z wystraszoną miną. - Tulee, gdzie są mama i tata? - Nie wiedzieć, panie Ash. Pana tata nie odwiedzać tu już często. Mama nie tutaj, spakować torbę i odjechać zeszłego wieczoru. Może nie wrócić do przyszłego tygodnia. Ash zgarbił się. - Pojechała do Sunrise? - Nie Sunrise. Nie wiedzieć. Pana tata przychodzić tylko z wizytą, nie często. - O Jezu. Dobra, dobra, znajdę ich.
Ash zadzwonił do Sunrise. Był wstrząśnięty, kiedy Chue powiedział, że nie wie, gdzie są jego rodzice. Jeszcze bardziej wstrząsnął nim fakt, że Chue jest żonaty i ma małego synka. - Czy nikt do cholery nie wie, gdzie inni się podziewają? Co to za rodzina, do diabła? wściekał się. Tulee poczłapała z powrotem do kuchni, a zagniewany Ash ruszył na górę. Co miał teraz zrobić? Szarpnął słuchawkę telefonu przy łóżku i poprosił centralę o połączenie z biurem Devina Rollinsa, w którym powiedziano mu, że pan Rol-lins wyjechał z miasta. Ash zaklął raz jeszcze i poprosił o połączenie ze "Srebrnym Dolarem". Przedstawił się i powiedział, że chce rozmawiać z Zackiem. Dowiedział się, że matka wyjechała na weekend. - Często tak robi. Mówi, że wyjeżdża na weekend, a potem nie wraca przez tydzień. Przykro mi, Ash, ale nie wiem, dokąd pojechała. Czasami dzwoni. Jeżeli to zrobi, powiem jej, że jesteś w domu. - Nie trudź się, Zack. Nie wiesz pewnie, gdzie może być mój ojciec? - Nie, Ash, nie wiem. Rzadko go widuję. Przykro mi, chciałbym ci pomóc. Ash opadł na łóżko i natychmiast odpłynął w sen, w górę, przez warstwę chmur, prosto w czyste, błękitne niebo i w odgłosy silników jego eskadry. Leciał samolotem typu Corsair, jego zdaniem najlepszym samolotem, jaki unosił się kiedykolwiek w powietrzu. Bliźniacze rzędy silników opracowanych przez Pratta i Whit-neya miały tak wielką siłę zwrotu, że kiedy pilot źle wylądował, samolot mógł niemal zawinąć jedno skrzydło nad drugie. 166 Eskadra szukała japońskiej łodzi podwodnej, co zmuszało do patrzenia w szafirowoniebieską wodę i jasne błękitne niebo jednocześnie. Tej nocy będzie miał cholerny ból głowy. - Wróg na drugiej. Eskadra rozdzieliła się na dwójki bojowe i wleciała w formację wroga. Ash usłyszał jak odpalono pociski smugowe i zobaczył je przelatujące obok niczym zygzaki błyskawic. Zanurkował i przytrzymał drążek przepustnicy. Znów był na boisku do piłki nożnej klucząc tak, jak robił to podczas ostatniego meczu w sezonie, wszystko, żeby tylko popsuć szyki wrogowi. - Zero na twoim ogonie, Ash. Ruszaj się, ruszaj się, mam go - krzyknął Con-rad, który we śnie był jego drugim skrzydłowym. Ash skręcił ostro i skierował się na północ, zrobił okrążenie i wystrzelił w górę z największą możliwą dla tego samolotu prędkością: sześćset trzydzieści pięć kilometrów na godzinę. Znów zanurkował w dół, palcem strącając pokrywę z guzika ognia. Grad pięćdziesięciomilimetrowych pocisków głucho uderzył w samolot lecący na trzeciej prosto w stronę Conrada. Zrobił okrążenie, żeby sprawdzić, jakiego dokonał zniszczenia. Zobaczył rząd dziurek w rufowej części kadłuba. Zaklął, samolot był wciąż nietknięty. Wypuścił jeszcze jedną serię, tym razem trafiając w cienką osłonę chroniącą silnik. Zacisnął tryumfalnie pięść, kiedy Zero zmienił się w czarną chmurę dymu. - Nie mogę już tego robić. Nie chcę robić tego znowu. Głos wstrząsnął nim do głębi: - Rusz tyłek, Ash, siedzisz jak na patelni. Wejdź w korkociąg, wyjdź z niego i skręcaj w prawo. Wezmę go zamiast ciebie. - Simon, nie chcę umierać. Nie mogę tego zrobić. - Do diabła, ja na pewno nie chcę umierać nad jakimś pieprzonym oceanem. Zabieraj stąd tyłek i wracaj do szyku. - To mój cholerny sen, Simon, wynoś się z niego. - Rozklejasz się, Ash. Teraz spadam. Zrób to po swojemu. Powiem tacie, że odszedłeś w blasku chwały. - Ty sukinsynu! Nie możesz mnie tu zostawić, żebym umarł! - Tak? No to patrz! - zaśmiał się Simon. Ash, zlany potem, walczył z kołdrą. Ramię zaczęło boleć i rana nieznośnie paliła, kiedy opuścił nogi na podłogę. Ostrożnie zdjął z siebie mundur i poszedł pod prysznic.
- Nienawidzę cię, Simon, ty pieprzony sukinsynu - miał ochotę znów się rozpłakać, bo dobrze wiedział, że w głębi serca nie czuje nienawiści do brata. Tamten moment w zeszłym roku, kiedy spotkali się w powietrzu był dla niego jedną z najważniejszych chwil w życiu. Może któregoś dnia usiądą sobie i pogadają o tym przy piwie. Może kiedyś. Fanny spojrzała na zegarek. Jeszcze minuta i bank zostanie otwarty. Była zdenerwowana i w złym humorze. Kiedy jeden ze strażników odblokował drzwi, 167 Fanny była pierwszą klientką. Wyszła z banku dziesięć minut później z pieniędzmi bezpiecznie schowanymi w torebce. Poszła prosto do biura, ale okazało się, że drzwi są zamknięte. Co mogła zrobić w takim przypadku? Oczywiście pójść do drogerii i zjeść drugie śniadanie. Może pan Rollins się spóźniał albo musiał pójść do sądu. - Fanny! Co tu robisz tak wcześnie rano? - PanaRollinsajeszczeniemai drzwi są zamknięte. Napiję się kawy i zjem grzankę. Bess, zdecydowałam się tu zostać na jakiś czas. W sobotę ojciec powiedział mi, że obydwaj moi bracia zaciągnęli się do wojska. Mam zamiar kupić obligacje wojenne za wszystkie pieniądze, jakie mam. Kiedy następnym razem będą organizować zbiórkę, zaproponuję swoją pomoc. - Każdy grosz jest ważny. Moja matka i ojciec całą noc rozmawiają o wojnie. Siedzą przy radiu jak przylepieni. O, chyba właśnie widziałam przechodzącego Asha Thorntona. Słyszałam, jak tata mówił, że jest asem albo ma nim zostać, czy coś w tym rodzaju. To znaczy, Fanny, że jest pierwszorzędnym pilotem. Zabił mnóstwo Japońców. Ciekawe, co robi z powrotem w domu. - Gdzie? - zapytała Fanny wyciągając szyję, żeby coś dojrzeć. - Przeszedł przed chwilą. Przegapiłaś go. Powinnaś go była widzieć na boisku. Chodził do innej szkoły, więc mogłam go podziwiać tylko z daleka. Wszystkie dziewczyny miały bzika na jego punkcie. Ma młodszego brata, Simona, to jeden z tych genialnych dzieciaków: idealne stopnie ze wszystkich przedmiotów, prawdziwy intelektualista, zresztą skończył szkołę dwa albo trzy lata przed terminem. Jest równie przystojny jak brat, ale w inny sposób. Słyszałam, że obaj się zaciągnęli. O Ashu ciągle czyta się w gazecie, ale o Simonie nigdy. Pewnie utknął gdzieś za biurkiem. - Nie wiedziałam, że pani Thornton ma dzieci - powiedziała Fanny. - Moja matka mówi, że pani Thornton jest bardzo tajemniczą osobą. Matka zawsze ma dziwny wyraz twarzy, kiedy o niej mówi. Wtedy tata zawsze się wtrąca i mówi: "No, Myrtle, nie życzę sobie, żebyś plotkowała o pani Thornton. Ona przywróciła to miasto do życia". Wtedy matka jakby prycha pogardliwie i rozmowa się kończy - Bess przechyliła się przez ladę i wyszeptała: Wydaje mi się, że kiedy była młodsza, miała spory temperament! - Lepiej zajrzęjeszcze raz do biura. Pan Rollins wydaje się być takim profesjonalistą. Nie mogę uwierzyć, że nie uprzedził, że się spóźni. Jeśli go nie będzie, pewnie pójdę do domu kręcić młynka palcami. Co jest na obiad? - Sałatkaz szynką doprawiona na słodko. Kliencijąlubią-roześmiała się Bess. - Może wpadnę, jeśli będę się nudzić. Bess skrzywiła się. - Będę tu. Na wypadek, gdyby cię to interesowało, mamy wyprzedaż pasty do zębów Ipana. Tatę poniosło, bo przyszła akwizytorka i flirtowała z nim. Akwizycją zajmują się teraz wyłącznie kobiety. - Nie wiedziałam - mruknęła Fanny wychodząc. Biuro Devina Rollinsa wciąż było zamknięte. Fanny wydarła kartkę z małego notesu, który nosiła w torebce, napisała wiadomość i wcisnęła ją pod drzwi. Plik pieniędzy wyjrzał na nią z torebki. Cóż, zajmie się nimi za chwilę. 168 Po zakupieniu obligacji Farmy wróciła do pensjonatu, gdzie powiedziano jej, że przyszła do niej wiadomość. Jej serce przestało bić na ułamek sekundy, kiedy sięgnęła po krótką notatkę,
pewna, że to od Jake'a albo jego przyjaciół. Ale nie - wiadomość przysyłał Devin Rollins. Była krótka: "Biuro będzie zamknięte do środy". Co teraz? A co robiła w Shamrock, kiedy skończyły się zajęcia w domu i w szkole? Czytała. Fanny umyła zęby i ręce. Spyta gospodynię, gdzie jest biblioteka. Mogła poczytać stare wydania gazet i dowiedzieć się więcej niż przez cały ostatni weekend. Mogła wyrobić sobie kartę biblioteczną i, jeśli będzie miała szczęście, znaleźć na półce nowy kryminał. To był długi spacer i zachciało jej się pić, zanim jeszcze doszła do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi biblioteki. W środku było chłodno, wentylatory poroz-mieszczano w strategicznych punktach całego budynku. A kiedy Fanny wyszła po trzech godzinach i ruszyła w stronę drogerii "Otis", pod jej drzwiami wpadła prosto na wysokiego, młodego mężczyznę, który nie był wystarczająco zręczny, żeby zejść jej z drogi. - Przepraszam. To moja wina, byłam... myślałam... bardzo mi przykro. Spojrzała w górę na najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek spotkała. A on śmiał się. Z niej. Fanny cofnęła się o krok, kiedy młody człowiek wyciągnął ręce, żeby złapać ją za ramiona. - Proszę stać. Wszystko w porządku? Obejrzała go dokładnie w jednej krótkiej chwili. Był tak wysoki jak jej brat, Daniel, co znaczyło, że miał ponad metr osiemdziesiąt. W błękitnych oczach migotały iskierki śmiechu. Niecierpliwie odgarnął niesforne loki z czoła. Była pewna, że wolał chodzić w czapce, bo prostowała mu włosy. - Na pewno wszystko w porządku? Uderzyła mnie pani głową prosto w klatkę piersiową. Poczułem to! Ajeślija poczułem, to pani tym bardziej -jego uśmiech był zaraźliwy. I przewrotny. - Wszystko w porządku. To moja wina, przepraszam. - Przyjmuję przeprosiny-przytrzymał jej drzwi. Przez ten pełen galanterii gest straciła głowę do tego stopnia, że potknęła się 0 własne nogi wchodząc w drzwi drogerii. Wyciągnął znów rękę i podtrzymał ją, a jego twarz nagle skrzywiła się z bólu. - Och, nie mogę uwierzyć, że taka dziś jestem niezdarna. Przepraszam. Wygląda. .. wygląda pan, jakby coś pana bolało. Co się stało? Przepraszam - paplała jak nastolatka. - Nic się nie stało. Po prostu złapałem panią niewłaściwą ręką. Miałem problemy z ramieniem. Wszystko w porządku. Pewnie powinna teraz coś powiedzieć. Ale co? Uśmiechnęła się nerwowo 1 wycofała za drzwi: - Dziękuję i przepraszam. Mam nadzieję, że ramię się panu zagoi. Fanny usiadła na stołku przy ladzie. Czuła suchość w gardle. - Szybko Bess, dwa naprawdę zimne soki wiśniowe. Mogę nawet potrzebować trzeciego wydusiła. 169 - Mój Boże, co się stało? Masz twarz różową jak sałatka z szynką. Nie pij tak szybko, zrobi ci się niedobrze. - Szłam pieszo przez całą drogę z biblioteki. Potem wpadłam na... na najprzystojniejszego chłopaka, jakiego widziałam w życiu, a potem wpadłam na niego jeszcze raz. Był taki... taki... Bess, miał najbardziej przewrotny uśmiech na świecie. Tak straciłam głowę, że nie mogłam wykrztusić słowa. Zachowywałam się jak trzynastolatka. Dlatego jestem taka czerwona na twarzy. Nie wiem, w jakich wojskach służy, ale miał na kołnierzu odznakę porucznika. - Przedstawiłaś się? - Nie. Nie pytał mnie o imię - powiedziała Fanny osuszając następną szklankę soku. - A gdyby zapytał, powiedziałabyś mu? - Bez wahania. - Chcesz papierosa? - zapytała Bess.
- Czemu nie? - rzuciła Fanny. - Nie zaciągaj się, tego trzeba się najpierw nauczyć, inaczej wykaszlesz sobie płuca. Daj mi trochę pociągnąć. Tata nie patrzy? - Nie widzę go - powiedziała Fanny. Bess zaciągnęła się szybko i wydmuchnęła idealnie okrągłe kółeczka dymu. - Wyobraź to sobie - powiedziała Fanny. - Nie zapomnij o swojej paście Ipana. Chcesz pójść dziś wieczorem na film ze mną i z Tedem? - Pewnie. Co grają? - Komu bije dzwon z Gary Cooperem. Przyjedziemy po ciebie o siódmej. Film zaczyna się o siódmej trzydzieści. Czy chcesz, żeby Ted kogoś ci znalazł? Zna mnóstwo fajnych chłopaków. - Czemu nie są w wojsku? - warknęła Fanny. - Ted ma bardzo słaby wzrok - powiedziała Bess ostrożnie. - Nie wiem, czemu Mikę i Joe się nie zaciągnęli. Ted mówi, że cały czas o tym gadają. Może się boją. Gdybym była chłopakiem, na pewno bym się bała. Może rodzice im nie pozwalają. Czy to znaczy, że nie chcesz nikogo do pary? - Nie, nie chcę nikogo do pary. Dwój e to para, trój e to już tłok. Jesteś pewna, że chcesz, żebym z wami poszła? - Pewnie. Chcę, żebyś poznała Teda. Nie zapomnij o swojej paście. Fanny, chciałabym cię prosić o przysługę. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby pójść do ratusza i wziąć kartki na żywność? Mieszkasz w pensjonacie i nie potrzebujesz ich, a mojej matce przydałoby się trochę więcej kuponów. Na pewno zapłaciłaby ci za nie. - To nieuczciwe, Bess. Zastanów się nad tym, o co mnie poprosiłaś i jeśli dziś wieczorem wciąż będziesz uważała, że to w porządku, poproś mnie jeszcze raz. Prowadzimy wojnę! Pomyśl o tym. Każdy musi coś poświęcić. Czyli i ja, i ty, i twoja matka. 170 Fanny uśmiechnęła się w ciemnościach, widząc jak Ted sięga po dłoń Bess. Czuła się tu nie na miejscu i rozważała właśnie, czy nie wyjść przed końcem filmu. Nie była taką wielbicielką Gary Coopera jak Bess. Ciekawe, czy ona też kiedyś będzie podczas filmu trzymać się z kimś za ręce. Osunęła się niżej na krześle błądząc myślami daleko. Szef i pani Thornton -czy rzeczywiście coś między nimi było? Czy ludzie o tym wiedzą? Albo pan Thornton? Ciekawe, czy on wie. Las Vegas nie było aż tak dużym miastem. Z pewnością ludzie tu plotkowali tak samo, jak w Shamrock. Nawet jeśli są dyskretni, to przecież ona się zorientowała. To podejrzane, że obojga nie ma w mieście w tym samym czasie. Ale to nie jej sprawa. Spróbowała pomyśleć o czymś innym. Fanny przechyliła się i szepnęła: - Znudził mi się już film, idę do domu. Wy zostańcie. Wieczór jest ładny, a ja mam ochotę się przespacerować. Szła pewnym i miarowym krokiem. Mijała nielicznych odważnych, którzy zdecydowali się na wyjechanie samochodem na miasto i zużycie cennej benzyny. Większość ludzi szła pieszo parami albo w małych grupkach. Wydawało się, że Fanny jest jedyną samotnie idącą osobą. Kiedy przy przejściu dla pieszych czekała na zmianę świateł stojąc obok kilku śmiejących się dziewcząt, nagle poczuła się niezręcznie. Kabriolet z opuszczonym dachem zahamował na światłach w ostatniej chwili. Para siedząca w środku zaśmiała się, kiedy pisnęły hamulce i obojgiem szarpnęło do przodu. Nawet z miejsca, gdzie stała, Fanny mogła zobaczyć piersi kobiety wylewające się z dekoltu obcisłej atłasowej sukienki. Miała rozjaśnione włosy, z ciemniejszym odcieniem przy głowie. Światło latarni oblało pasażerów demoniczną żółtawą łuną. Fanny chciała odwrócić wzrok, ale jej oczyjak zahipnotyzowane wpatrywały się w odznakę porucznika na kołnierzu. Ich oczy spotkały się na
chwilę. Zaskoczona dziewczyna lekko skinęła głową na znak powitania. Porucznik uśmiechnął się z zakłopotaniem. Zapaliło się zielone światło i kabriolet wyrwał do przodu. Fanny śledziła go wzrokiem świadoma, że kierowca patrzy w lusterko przyglądając się jej. Dokąd jechali? Co mieli zamiar robić? Chciałaby to wiedzieć. W myślach rozgrywała dziesiątki różnych scenariuszy. Teraz już nie pociągała jej filiżanka herbaty i powieść Agaty Christie, którą wypożyczyła z biblioteki. Może po prostu posiedzi na werandzie patrząc w gwiazdy. Fanny przestała się bujać na wystarczająco długą chwilę, aby przyjrzeć się swojemu kostiumowi w niebiesko-białąkratę i białym sandałom. Nie wyglądała jak kobieta światowa. Aż się skuliła przypominając sobie słowa pani Kelly, która powiedziała jej kiedyś, że wygląda zdrowo. Nie chciała wyglądać jak świeże jabłuszko czy brzoskwinia, ani jak dziewczyna z sąsiedztwa. Chciała wyglądać jak... jak... Sallie Thornton. Obie miały takie same blond włosy o miodowym odcieniu, ten sam kolor oczu, tak samo szczupłą figurę. Czemu nie miałaby wzorować się na tak wspaniałej kobiecie? Pani Thornton malowała się, ale z taką wprawą, że makijaż był właściwie niewidoczny. 171 - Fanny, wszyscy goście sąjuż w środku. Jeżeli chcesz tujeszcze posiedzieć, to wracając do środka zamknij drzwi. Zostało trochę kawy, jeśli masz ochotę -powiedziała gospodyni wyglądając na werandę. - Nie, dziękuję. Zamknę. Dobranoc, pani Hershey. Fanny odchyliła się w tył na bujanym fotelu. Tysiąc myśli kłębiło się jej w głowie. Miała dobrą ale zwykłą odzież z Shamrock. Zdrową odzież. W szkole nauczyła się kilku rzeczy o modzie na zajęciach technicznych. Kobieta w Shamrock potrzebowała jedynie dwóch sukienek z materiału dobrej jakości, w stylu, który nigdy nie wychodził z mody. Potem dodawało się do sukienki szal, pasek, biżuterię, różne drobiazgi. Tutaj było inaczej. Powinna także zmienić fryzurę. Z całą pewnością przydałaby jej się całkowita metamorfoza. Miała w końcu pieniądze, więc mogłaby to zrobić choćby jutro. Zatrzymała dwieście dolarów z wygranej w "Srebrnym Dolarze", a poza tym wciąż miała większość pieniędzy wypłaconych przez pana Rollinsa. Prawie nie tknęła pieniędzy przywiezionych z Shamrock, a opłaciła już mieszkanie i wyżywienie za następny miesiąc. Czas już się położyć i śnić o nowej, interesującej wersji Fanny Logan. To lepsze, niż myśleć o przystojnym poruczniku i zmysłowej kobiecie u jego boku. Ash Thornton niecierpliwie przemierzał pokój. Ktoś w tym cholernym mieście musi wiedzieć, gdzie jest jego ojciec. Dzwonił już do wszystkich, którzy przyszli mu do głowy. Jedyną osobą, z którą nie rozmawiał była Ruda Ruby, ale w żadnym wypadku nie miał zamiaru hańbić munduru idąc do jej burdelu. Przebrał się w cywilne ciuchy i poszedł tam tylko po to, by stwierdzić, że jej podejrzany lokal został zburzony. Bał się pytać o nią otwarcie, bo wszyscy w mieście znali jego rodzinę. W informacji telefonicznej powiedziano mu, że nie ma na liście nikogo o imieniu Ruby. Zostało mu jeszcze dwanaście godzin urlopu. Kim jest ta dziewczyna o złocistych włosach? Może mógłby ją znaleźć. Krążył po mieście tak, jakby był na przepustce w obcym porcie. W okularach przeciwsłonecznych i w czapce zsuniętej na bakier zatrzymywał się na każdym rogu szukając dziewczyny, na którą wpadł przy wejściu do drogerii. Po godzinie poszukiwań uświadomił sobie, że niczego w ten sposób nie osiągnie. Zaparkował samochód i wszedł do domu towarowego Ronzone. Opisał Fanny tak szczegółowo, że sprzedawczyni o macierzyńskim wyglądzie uśmiechnęła się do niego. - Pewnie ma pan na myśli pannę Logan. Mogę panu powiedzieć, gdzie ją znaleźć. - Zna ją pani!
- Nie osobiście, ale robiła tu zakupy dziś rano. Potem wybierała się do salonu piękności. Powiedziała, że ma zamiar ściąć te swoje piękne, długie włosy. Chyba odniedawnajestw mieście. Powiedziała, że pochodzi z Pensylwanii. Zapiszę panu adres. 172 Ash wziął głęboki wdech. Z niewiadomego powodu czuł się teraz tak, jakby wystrzelił w górę na wysokość pięciuset kilometrów i miał całe niebo wyłącznie dla siebie. Ledwie dotykając stopami ziemi wypadł z domu towarowego. Tak bardzo skoncentrował się na celu swoich poszukiwań, że ledwie zwrócił uwagę na dwie dziewczyny, które przechodziły ulicą trzymając się pod rękę. Usłyszał ich śmiech i zainteresował się na tyle, że spojrzał za nimi. Jedna miała kręcone rude włosy, druga krótką fryzurę blond. Żadna nie była złotowłosą dziewczyną, której szukał. Ash wskoczył do kabrioletu, poczekał na przerwę w ruchu i pomknął ulicą z piskiem opon. Dziewczyny obejrzały się za samochodem. - To on! Ten chłopak, o którym ci opowiadałam! - rzuciła podekscytowana Fanny. Ciekawe, czy lata tak samo szybko, jak jeździ. - Jeśli tak, to masz przed sobą diabelską przejażdżkę, Fanny. On cię znajdzie. Czuję to tutaj - Bess uderzyła się w piersi. - Miałabym szczęście. - Zobaczysz. Rzadko się mylę. Ash czuł się jak idiota. Jak długo jeszcze będzie siedział na tym przeklętym ganku czekając na dziewczynę, której nawet nie zna? Był tu już od dwóch godzin. Nawet gospodyni zlitowała się nad nim i przyniosła butelkę wody sodowej. Zostało mu już tylko kilka godzin urlopu. Musiał jeszcze wrócić do domu, wprowadzić samochód do garażu, wziąć prysznic, ogolić się, spakować rzeczy, zjeść coś i... wpaść jeszcze raz do "Srebrnego Dolara" przed udaniem się do bazy Nellis, skąd zabierze go samolot. Ash uchylił drzwi i zawołał: - Pójdę już. Dziękuję za wodę sodową. Gospodyni przyczłapała do hollu. - Może chciałby pan zostawić wiadomość dla panny Logan? Nie mam pojęcia, co się z nią stało. Zawsze dzwoni, jeżeli nie ma zamiaru przyjść na kolację, a wtedy zostawiam jej jedzenie na kuchence. To do niej niepodobne. - Nie będzie wiadomości. - Jest pan pewien, poruczniku? Ash skinął głową i zszedł po schodach z ganku. Jaki sens miałoby zostawianie wiadomości? Nie znała go. Jęknął, przypomniawszy sobie jej spojrzenie tego wieczoru, gdy zatrzymał się koło niej na czerwonym świetle. Za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć imienia kobiety, z którą był wtedy. Pamiętał tylko nieświeżo pachnącą pościel i brudną łazienkę ze szminką rozsmarowaną na lustrze. Nawet na stacjach benzynowych widywał czyściejsze toalety. Ogarnęła go złość, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Co to, do cholery, za urlop? Człowiek walczy za swój kraj, zostaje zraniony przez jakiegoś żółtego bękarta, dostaje urlop i co się dzieje? Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, co więc zrobić? Nie ma kompletnie nic. Stracił prawie cały tydzień, a przez ten czas nie 173 zrobił ani jednej rzeczy, którą warto byłoby zapamiętać. Może poza spotkaniem ze złotowłosą dziewczyną. Ash wprowadził do garażu samochód z niemal pustym bakiem, wpadł do domu i po schodach wbiegł do swojego pokoju. Rozebrał się i poszedł wziąć prysznic. Ale woda nie uśmierzyła jego gniewu. Wciąż przeklinał, kiedy owinięty ręcznikiem rzucił się na łóżko. Po kilku minutach już spał. Gdy się obudził, zostało mu już tylko cztery godziny urlopu. Zużył z tego czterdzieści minut na golenie, ubranie się i spakowanie rzeczy. Złapał taksówkę i zjadł obiad w "Złotym Pantofelku", co zabrało mu godzinę i piętnaście minut. Miał jeszcze dwie godziny.
- Proszę do "Srebrnego Dolara". Chciałbym, żeby pan na mnie poczekał, dobrze? Jeśli można, zostawię w samochodzie swoje rzeczy. - Jasne, poruczniku. Dokąd potem pojedziemy? - Do Nellis. To zajmie trzydzieści minut, prawda? - Nie, mogę tam pana zawieźć w dwadzieścia. Ile ma pan jeszcze czasu? Ash spojrzał na zegarek. - Dziewięćdziesiąt minut. - Wchodź do środka, synu, i wygraj kupę forsy. W zeszłym tygodniu dwie dziewczyny wygrały każda po tysiąc dolarów. Może i do pana fortuna się dzisiaj uśmiechnie. W Srebrnym Dolarze gra się uczciwie. To chybajedyne takie kasyno w okolicy. Należy do pewnej miłej kobiety. Mogę panu powiedzieć, że sporo oddała na potrzeby frontu. - Dobrze to wiedzieć. Dwadzieścia minut, tak? - Zdążymy w ostatniej chwili. - Będę punktualnie. Ash rzadko nie odwzajemniał kierowanych na niego zachwyconych spojrzeń, jednak tego wieczoru szedł nie rozglądając się jak człowiek z ważnym zadaniem do spełnienia, prosto do biura na piętrze. - Zack, miałeś wiadomości od mojej matki? - Jakieś pół godziny temu. Jest teraz w drodze do domu. Powiedziała, żebym nie dał ci odjechać, choćby trzeba cię było związać. Tu jest numer, pod którym możesz zastać ojca. Już tam dzwoniłem i on też jest w drodze. - Mam tylko - Ash spojrzał na zegarek - osiemdziesiąt minut. Idę na dół. Muszę się napić. Będę na sali. Łatwo mnie tam znaleźć. - W porządku. Ash przeszedł się po sali. Przez piętnaście minut grał w kości i udało mu się przegrać trzydzieści dolarów. Zagrał dwa razy w pokera przegrywając jeszcze pięćdziesiąt. Przerzucił się na automaty tysiącdolarowe, gdzie przepuścił dwadzieścia dolarów, a jego czas skurczył się do czterdziestu minut. Zobaczył ją, gdy tylko szarpnął dźwignią po wpuszczeniu do automatu ostatniego srebrnego dolara. Wyglądała jakoś inaczej. - Hej! - zawołał, ale nie usłyszała. Zawołał ponownie, ale wyszła już z kasyna. Pobiegł roztrącając i przepraszając klientów, walcząc, żeby dostać się do frontowych drzwi. Była już kilka budynków dalej, kiedy wypadł na zewnątrz. 174 - Hej! - krzyknął znowu. Fanny i Bess odwróciły się na dźwięk jego głosu. - To on! - Fanny nagle zabrakło tchu. - To przecież Ash Thornton! - syknęła Bess prosto w ucho Fanny. - Woła do ciebie, Fanny. - Panno Logan, proszę poczekać! Muszę z panią porozmawiać. Co się stało z pani włosami? Szukałem pani już wcześniej i widziałem was obie, ale miała pani krótkie włosy... Podobały mi się, kiedy były długie. Przyjechałem do domu i nikogo tam nie było. Przeszukałem całe miasto i nikt nie wie, gdzie mogą być moi rodzice. Nie wiem nawet, czemu to pani mówię - paplał jak nastolatek. Do licha, gotowa pomyśleć, że jest największym idiotą na świecie. - Przyjmuję przeprosiny, poruczniku. Jeśli chodzi o pańskie pytanie, to obcięłam włosy. Przykro mi, jeśli... to się panu nie podoba. - Nie chodzi o to, że mi się nie podoba. Podoba mi się, ale wolę długie włosy. O Jezu, gdzie moje maniery! Jestem Ash Thornton. A pani jest Fanny Logan. Poszedłem do Ronzone i sprzedawczyni powiedziała mi, gdzie pani mieszka. Przez dwie godziny czekałem na panią na ganku.
- Siedział pan na ganku przez dwie godziny! - Ma pani pojęcie, ile to czasu? - Sto dwadzieścia minut - roześmiała się Fanny. - Dokładnie. Dokąd idziecie? - Po prostu spacerujemy. Miałyśmy właśnie wracać do domu. A dokąd pan się wybiera? Ash spojrzał na zegarek. Poczuł, jak coś ciężkiego przygniata mu żołądek. Rozejrzał się wokół nieprzytomnie. - Zostało mi już tylko siedemnaście, nie - szesnaście minut, a potem muszę jechać do Nellis. Jestem na urlopie i muszę wracać na statek. Chciałbym panią znowu zobaczyć. - Jak ma pan zamiar to zrobić, poruczniku Thornton, przez szesnaście, a teraz już piętnaście minut? - powiedziała Fanny patrząc na zegarek. - Powinienem znać odpowiedź na to pytanie, prawda? Fanny uśmiechnęła się. - Mógłby pan do mnie napisać. - Tak zrobię. Mam adres. Dostałem go od sprzedawczyni. A to jest mój adres - powiedział Ash gryzmoląc na strzępku papieru oddartego od kartki z adresem Fanny. - Nie zgubi go pani? Zanim jeszcze jej serce zdążyło odzyskać normalny rytm, Fanny zakochała się bez pamięci w poruczniku Ashu Thorntonie. - Nie zgubię go. Ale pan musi napisać pierwszy. - Załatwione. Gdzie pani pracuje? - Tu, w mieście, w biurze prawnika. Nazywa się Devin Rollins. - Stary Devin? Dobrze. Jeśli nie znajdę pani w jednym miejscu, spróbuję znaleźć w innym. - Poruczniku, to moja przyjaciółka, Bess Otis. 175 Ash uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Miło cię poznać, Bess. - Nawzajem, poruczniku. Tuż obok zatrzymała się taksówka. - Czas na nas, synu! Nie mamy ani chwili do stracenia. - Pewnie jeszcze się zobaczymy. Któregoś dnia. Kiedyś - z jedną nogą w taksówce krzyknął jeszcze: - Proszę przyrzec, że będzie pani pisać! - Jeśli pan napisze, odpowiem. Przyrzekam - powiedziała uroczyście Fanny. - Lubię panią. Naprawdę lubię - powiedział Ash wystawiając głowę przez okno ruszającej taksówki. Fanny roześmiała się. - Ja też pana lubię. Śmiech Asha wydawał się wciąż wibrować wokół Fanny, kiedy przytuliła się do Bess. - Ojej! - powiedziała, kiedy taksówka zniknęła im z oczu. - Jasne, że ojej! No, nie wiem, Fanny, chyba było coś wjego spojrzeniu. Może nie powinnaś zachowywać się tak impulsywnie. Patrz, to pan i pani Thorn-ton, i pan Rollins. Wyglądają na zdenerwowanych. Coś się stało. Idzie też ten facet z kasyna, chyba szef. Patrz, pokazuje na nas. Co teraz zrobimy? - Zrobimy? Dlaczego miałybyśmy coś robić? Myślałam, że pójdziemy do domu. Chcę wrócić, pójść spać i śnić o tym wszystkim. - Idą tutaj. Zrób coś z tą swoją głupią miną, Fanny. - Panno Logan, Bess, czy to z Ashem rozmawiałyście przed chwilą? Portier widział, jak rozmawiacie z moim synem. - Tak, proszę pani - powiedziała Bess. - Czy wybierał się do Nellis? - Tak. Kierowca powiedział, że nie mają ani chwili do stracenia.
Fanny przyjrzała się stojącej przed nią trójce. Sallie Thornton wyglądała na wściekłą, mężczyzna, który zapewne był panem Thorntonem sprawiał wrażenie smutnego - mogłaby przysiąc, że widzi łzy w jego oczach. Devin Rollins wyglądał po prostu na nieszczęśliwego. - Pani syn powiedział, że zrobił wszystko, żeby was znaleźć - powiedziała cicho. - O, mój Boże! -westchnęła Sallie Thornton. - Mówił coś jeszcze? - zapytał Philip Thornton z błaganiem w oczach. Wtedy Fanny po raz pierwszy w życiu skłamała z premedytacją. - Powiedział, że nie rozumiał, jak bardzo za wami tęskni... póki nie okazało się, że nie może was znaleźć. Devin Rollins rozpoznał kłamstwo i nieznacznie skinął głową. - Dobranoc. - Dobranoc, panno Logan - powiedzieli unisono. - To bardzo nieszczęśliwa rodzina - powiedziała Bess. - Tak, wyczułam to. Myślisz, że napisze? - Z całą pewnością. - Nie mogę się doczekać. 176 Logan dostała pierwszy list od porucznika Asha Thorntona pewne C_y go rześkiego dnia na początku października. Była pewna, że to od niego, ledwie tylko spojrzała na czerwone i niebieskie paski na kopercie. Zaniosła list na górę do swojego pokoju. Torturowanie samej siebie było niesamowicie przyjemne, więc najpierw spojrzała pod światło na cienką kopertę. Jedna kartka. Duże litery. Położyła list na poduszce, potem podniosła go i powąchała. Pachniał papierem. Zaczęła układać w myślach odpowiedź. List, który powinien starczyć na całą noc. Dużo, dużo stron. O czym? Najnowsze wiadomości? Nie było żadnych wiadomości. O czym mogłaby napisać? O błahostkach? O Bess i jej chłopaku? Otwórz list! -krzyczało jej serce. Jeszcze nie. Fanny spróbowała sobie wyobrazić, o czym mógł do niej napisać. Chłopcy nie piszą zbyt wiele. Ojciec mówił jej, że bracia piszą listy składające się z jednego akapitu i dobrze, że chociaż tyle. Prowadzą wojnę, a mimo to piszą do domu, że nic się nie dzieje. Czy Ash też jest taki? Zadzwonił dzwonek na kolację. Fanny położyła list na komodzie i zeszła do jadalni. - Mamy dziś potrawkę z kurczaka i świeżą sałatę z ogrodu. Udało mi się też dostać rybę. Oczywiście musiałam stać rano w kolejce prawie przez godzinę. Mieli jeszcze dwadzieścia cztery skrzynki detergentu, ale skończyły się, zanim przyszła moja kolej. Kupiłam jednak pół kilo kawy i trochę dodatkowej herbaty - pani Hershey mówiła z taką dumą, że Fanny poczuła, iż powinna teraz wstać i bić brawo. Pomyślała przez chwilę i tak właśnie zrobiła, a do niej dołączyli inni goście. Gospodyni uśmiechała się, zaróżowiona z radości. Fanny ledwie spróbowała jedzenia. Myślami była na górze, przy kopercie z niebieskoczerwonymi paskami poczty lotniczej, która leżała na jej komodzie. Nie tknęła nawet placka z truskawkami i rabarbarem. Cienki papier rozerwała paznokciem. Rozprostowała pojedyncząkartkę. Miała rację. Ash Thornton pisał swój e listy w pośpiechu. Krótka wiadomość przypominała te, które pisali jej bracia. Składała się z jednego akapitu. Serce Fanny łomotało w piersi, kiedy zaczęła czytać. Droga Fanny, Chciałem napisać wcześniej, ale mieliśmy tu jedną misję za drugą. Nie było czasu. W końcu zdobyłem piątą kulę, to znaczy, że jestem asem. Dowódca stara się o pięciodniowy urlop dla mnie. Jak na razie, nic z tego. Przepustki są bardzo ważne, inaczej się wypalimy. Liczę dni do czasu, kiedy się stąd wyrwę i będę mógł przyjechać do domu. Mam nadzieję, że wciąż tam jesteś. Jeżeli dostanę przepustkę w grudniu, może przyjechałabyś na Hawaje? Przysłałbym ci bilet. W ten sposób moglibyśmy się lepiej poznać. Czy włosy ci urosły? Napisz, kiedy będziesz miała czas. Niecierpliwie czekam na pocztę,
Kapitan Ash Thornton. 12-KrólowaVegas 177 Fanny opadła na poduszki patrząc wokół nieprzytomnie. Kapitan Ash Thorn-ton. Sekundę później zerwała się na nogi i zaczęła tańczyć po pokoju. O, Boże! Ciekawe, czy odważyłaby się choćby tylko myśleć o wyjeździe. Tydzień później usiadła wieczorem przy biurku, żeby napisać list do Asha Thorntona. Przekonywała samą siebie, że to w porządku korespondować z kimś, kto służy ojczyźnie. Napisała to w pierwszym akapicie. W drugim wyjaśniła, w jakiej sytuacji stawia ją to wobec jego matki. Zakończyła drugi akapit słowami: "Nie jestem dobra w wykrętach i, chociaż nie mam zwyczaju zdradzać sekretów, mogę przypadkiem powiedzieć coś niewłaściwego w obecności twojej matki. Sugeruję, żebyś zawiadomił ją, że ze mną korespondujesz. Uprościłoby to wiele rzeczy". Fanny pisała dalej. Kiedy skończyła, miała trzy kartki pełne kompletnych bzdur. Przeczytała list raz, potem drugi i trzeci, potem podarła go na malutkie kawałeczki i położyła się do łóżka. Jutro znów spróbuje. Może napisze list na maszynie w biurze, jeżeli skończy pracę na czas. Dziesięć dni później Fanny poczuła, że jej list jest na tyle odpowiedni, że może go wysłać. Polizała znaczek poczty lotniczej i nakleiła go do góry nogami. Bess powiedziała, że jeśli tak zrobi, wszyscy będą wiedzieli, że jest dziewczyną Asha, a on jej chłopakiem. Fanny czekała więc znowu, spiesząc się do domu w porze obiadu, zjedna tylko myślą: może dziś będzie list. Ash napisał, że lubi dostawać pocztę, więc pisała do niego dalej. Były to długie, gawędziarskie listy, często dołączała artykuły wycięte z gazety. Co drugi dzień zatrzymywała się na poczcie, żeby je wysłać, za każdym razem pamiętając o przyklejaniu znaczków do góry nogami. Tydzień przed Dniem Dziękczynienia na stole w hollu pensjonatu czekały na Fanny dwa listy. Jeden był od Asha, a drugi zawierał zaproszenie od pani Thorn-ton. Fanny czuła, jak serce wali jej w piersi, kiedy rozerwała białą kopertę z adresem Sallie Thornton. Zaproszenie na obiad w Dniu Dziękczynienia. Otworzyła też list od Asha i przeczytała w ciągu kilku sekund. Kiedy skończyła, była tak rozczarowana, że miała ochotę się rozpłakać. List był zupełnie niepodobny do tego, który chciałaby otrzymać, na przykład: "Myślę o tobie w dzień i w nocy, myślę o tobie, kiedy szybuję w górze jak ptak, śnię o tobie, jesteś tak piękna, piękniejsza od wszystkich dziewczyn, z jakimi kiedykolwiek się spotykałem. Nie mogę się doczekać Bożego Narodzenia, mam nadzieję, że dołączysz do mnie, jeśli uda mi się dostać urlop". Fanny miała ochotę zgnieść w małą kulkę kartkę, na którą tak długo czekała, i wrzucić ją do kosza. Podniosła jednak i wygładziła arkusik. Wiedziała, że nigdy go nie wyrzuci -to byłoby jak wyrzucenie części własnego serca. Może nie zauważyła czegoś, co miało podwójne znaczenie. Może on czeka, aż to ona przejmie inicjatywę w kwestii romansu. Ta myśl była tak śmieszna, że Fanny niemal się nie zadławiła. Przynajmniej poprosił ją o przysłanie zdjęcia. Obiecał też, że przyśle swoje zdjęcie w pełnym umundurowaniu lotnika w następnym liście albo jak tylko uda mu się znaleźć kogoś z aparatem. To musiało coś znaczyć. Może będzie nosił jej fotografię w kieszeni munduru. Niedawno widziała film, w którym tak właśnie 178 robił jeden lotnik. Problem w tym, że chłopak na filmie umarł trzymając zdjęcie w zaciśniętej dłoni. Fanny popędziła do łazienki. Piloci byli zmęczeni, mieli zaczerwienione powieki i nabiegłe krwią oczy od papierosowego dymu unoszącego się w sali oficerów. Ash Thornton trącił łokciem pilota siedzącego obok. - Kopnij mnie, gdybym zasnął. - Właśnie chciałem ci powiedzieć to samo, Thornton. Chryste, nie pamiętam, kiedy ostatnio udało mi się przespać pełną godzinę. Całe ciało mam obolałe. Gdybym teraz miał do wyboru: kochać się z Berty Grabie albo pospać przez dwie godziny, dziewczyna nie miałaby szans.
Ash oparł głowę na dłoni. Wiedział, że jeśli zamknie oczy, łokieć zsunie mu się z krzesła, a wtedy upadnie na podłogę. Kusiło go, żeby spróbować i zobaczyć, co się stanie. Zamiast tego zapalił papierosa, na którego nie miał wcale ochoty i przełknął kilka łyków zimnej, gorzkiej kawy. - Jestem przekonany, że to świństwo przeżera plomby - szepnął do lotnika po drugiej stronie. - Pewnie dlatego ciągle bolą mnie zęby - zaśmiał się tamten. - Poczta dotarła - odezwał się ktoś. - Jak zwykle, Thornton dostaje najwięcej. Ile, u licha, kobiet prowadzisz na smyczy, Ash? Doliczyłem się dwudziestu trzech kopert, a dostałeś drugie tyle kilka dni temu. Słuchajcie tylko tych imion: Adele, Janet, Mona i Fanny. Fanny pisze najgrubsze listy - masa słodkich bzdur, co? Jest też coś od twojej matki. - Powiedziałem ci, Esposito, żebyś trzymał łapy z dala od moich listów. - To trochę trudne, skoro przydzielono mnie w tym tygodniu do poczty. Następnym razem zostawię twoje listy w torbie i możesz sobie sam za nimi węszyć. Osobiście mam cię gdzieś, bez względu na to, czy jesteś asem, czy nie. - Wstrzymajcie się, chłopcy, i posłuchajcie - powiedział instruktor lotów. -Wiem, że brak wam już cierpliwości, wiem, że jesteście cholernie zmęczeni, ale mamy wojnę i brak nam czasu na sjesty i urocze wymiany zdań. Śpicie, kiedy się uda i latacie, kiedy mówię wam, że macie lecieć. Nikt wam nie obiecywał, że będziecie tu figlować na łące pełnej stokrotek. Wszyscy zostajecie przeniesieni na "Enterprise". Cel - misja specjalna. Odprawa odbędzie się już na pokładzie "Wielkiego E". Będziecie mogli spać przez całą dobę, a mówiono mi też, że dostaniecie na kolację prawdziwą teksańską wołowinę, świeże warzywa i owoce. I lody czekoladowe. Tego nic nie przebije. - Brzmi jak ostatni posiłek skazańca - powiedział Ash. - Jaki jest przybliżony czas odlotu? - zapytał ktoś. - Szósta rano. - To już wszystko? - warknął Ash. - Z mojej strony tak. Nie powinno być dla was niespodzianką, że dowódca Floty Pacyfiku nie zwierza mi się ze swoich planów. Nie gap się tak na mnie, 179 Thornton. Chcę cię zapamiętać jako najbardziej zarozumiałego sukinsyna, z jakim kiedykolwiek służyłem. Ash uniósł dłoń zaciśniętą w pięść z wyprostowanym ku górze środkowym palcem. Instruktor lotów odwzajemnił się tym samym. Obaj mężczyźni wybuch-nęli śmiechem. - Czy podczas tej misji też rządzi Bili Halsey? - zapytał jeden z pilotów. - Na to wygląda. I jeszcze jedno - chcę, żeby po zakończeniu misji każdy z was wrócił tu z dupą w jednym kawałku. Moim zdaniem, jesteście najlepszymi z najlepszych. Pokażcie chłopakom na "Wielkim E" z jakiego materiału jesteście zrobieni. Macie tylko dwadzieścia minut na zabranie wszystkich rzeczy. Chcę tu widzieć listy do domu, zanim załadujecie się do śmigłowca. Dopilnuję, żeby zostały wysłane następnym transportem. To rozkaz, do cholery. Powodzenia! Ash był ostatni w kolejce. - Poważna sprawa, co? - powiedział przyciszonym głosem. - Scuttlebutt uważa, że to największa misja z dotychczasowych. Miej oko na Kelly'ego, jest twoim jedynym słabym ogniwem. Może trochę snu i dobre jedzenie postawi go na nogi. - Jego żona właśnie urodziła. Jest po prostu przygnębiony, to wszystko. Kiedy już znajdzie się w powietrzu, zrobi, co do niego należy - Ash wyciągnął rękę. Uścisk był miażdżący. - Ash? - Co?
- Jesteś jednym z najlepszych pilotów, jakich szkoliłem. Nie ryzykuj. Mówiłem poważnie, że po misji chcę widzieć tu twojąmarną dupę w jednym kawałku. Nie musisz niczego udowadniać pilotom na Wielkim E albo komukolwiek innemu. Tylko sobie. - Jacobs, gdybym nie wrócił... - Kapitanie Thornton, dostaliście pieprzony rozkaz. Powiedziałem, że wasza dupa ma się znaleźć z powrotem na tym statku, po zakończeniu misji. Ash uhonorował majora najgorliwszym salutem w swojej karierze. - Tak jest, panie majorze! - Odmaszerować! Po przyjściu do swojego pokoju Ash spakował rzeczy. Pięć minut zabrało mu nabazgranie kartki do Fanny i drugiej do matki i ojca. Wetknął gruby plik listów do torby razem z innymi, których nie chciało mu się czytać. Spiesząc się na pokład nie zauważył, że list do rodziców wyśliznął mu się z ręki. Ash patrzył na pas startowy piekącymi oczyma, podczas gdy śmigłowiec unosił siew powietrze. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze dotknie pokładu "Hor-neta" kołami swojego F4F. - Tu jest cudownie, nawet w zimie - powiedziała Bess z zachwytem. - Nie mogę się doczekać, aż zobaczę, jak jest w środku. Co o tym myślisz, Fanny? 180 - Zastanawiam się, dlaczego tujesteśmy. Pan Rollins nie został zaproszony, pojechał wczoraj do swojego domu w Arizonie. Pani Thornton tak naprawdę wcale mnie nie zna. Zupełnie nie rozumiem, czemu nas zaprosiła. Myślisz, że to dlatego, że widziała wtedy, jak rozmawiałyśmy z Ashem na ulicy? - Może po prostu chce być miła. W końcu mieszkasz w pensjonacie całkiem sama. Wie, że tata zamknął sklep i zabrał mamę do Wirginii. Od wielu tygodni rozpowiadał wszystkim, że mają na zapas kupować recepty i różne potrzebne drobiazgi. Pewnie dlatego mnie zaprosiła. - Czy zapraszała cię kiedykolwiek wcześniej, Bess? - Nie. - Więc poddaję się - cicho powiedziała Fanny. Bess niepewnie patrzyła na przyjaciółkę. Od wielu dni zastanawiała się, co naprawdę znaczyło to zaproszenie. Sallie stała w otwartych drzwiach ubrana w kaftan o wschodnim kroju w kolorze dojrzałych malin. Włosy miała zakręcone i upięte na czubku głowy. Diamenty połyskiwały w jej uszach i na dekolcie. - Wchodźcie, zimno dziś na dworze. Wszyscy na was czekamy. Tak się cieszę, że obie przyszłyście. Dzień Dziękczynienia to takie wspaniałe święto. Przykro mi, Bess, że twoi rodzice wyjechali. Nie chciałam, żebyście ty i Fanny zostały dziś same. Fanny uśmiechnęła się nerwowo wręczając Sallie pudełeczko ładnie opakowanych czekoladek. - Miętówki na deser - powiedziała nieśmiało. - Jak to miło z twojej strony, Fanny - powiedziała Sallie Thornton obejmując ją. Fanny zastanowiła się, jaką teściową byłaby Sallie. Na samą myśl o tym jej serce zaczęło niespokojnie trzepotać. - Uwaga, uwaga, już są! Oto Fanny Logan i Bess Otis. Dziewczęta, znacie już mojego męża, Philipa, a to moja przyjaciółka, Ruda Ruby. Moja siostra, Peg-gy, i jej mąż, Steven. Po drugiej stronie siedzą moi starzy przyjaciele: Zack, Peter, Martha i Colette. Znamy się od lat. Ta urocza dziewczyna koło mnie to Su Li, a to jej mąż, Chen. Oboje są lekarzami. Po jej lewej stronie stoi doktor John Noble, a przy nim Akia i jej mąż, Chue. A teraz powiedzcie, co pijecie? - To samo, co wszyscy - powiedziała Fanny. Bess kiwnęła głową.
Fanny przyjęła długi kieliszek wina z tak cienkiego szkła, że obawiała się napić, żeby nie odgryźć kawałka zębami. - Chyba powinniśmy wznieść toast, Sallie - powiedział Philip. - Dzięki, że mi przypomniałeś. Wypijmy za pokój, rodzinę i powrót naszych synów. Fanny uniosła kieliszek i drgnęła zaskoczona zamyśleniem, jakie dostrzegła w oczach Sallie. Nie miała wątpliwości, że Sallie Thornton byłaby niesamowitą teściową. Obiad był pyszny. Ledwie zdążyła zjeść, Sallie Thornton oznajmiła: - Wypij emy kawę w salonie. 181 Fanny rozejrzała się w poszukiwaniu Bess. Sallie mrugnęła do niej konspiracyjnie i lekko skinęła głową w stronę, gdzie Bess rozmawiała z Johnem Noble. Fanny nigdy jeszcze nie widziała Bess tak ożywionej, tak kokieteryjnej. Biedny Ted. Co stanie się z pierścionkiem zaręczynowym? Czy uda mu się odebrać pieniądze? Pani Bess Noble. Brzmi idealnie. Jej ojciec mógłby realizować wszystkie recepty wystawiane pacjentom doktora. Prowadziłby pannę młodą do ołtarza. Pani Otis rozpłakałaby się, a wszyscy inni byliby bardzo szczęśliwi - z wyjątkiem Teda. - Dam grosik za twoje myśli, Fanny - rzuciła Sallie. - Nie wiem, czy są warte aż tyle. Bess wygląda na zainteresowaną doktorem Noble. - Z mojego punktu widzenia wygląda to na odwzajemnione zainteresowanie. Czy to cię martwi, Fanny? - Nie jestem pewna. Przede wszystkim on jest starszy. Ustatkowany. Wydaje się taki... wyrafinowany. Bess jest... prostą osobą. Nie chodzi mi o to, że... - Wiem, co masz na myśli. Doktor Noble jest wytwornym, młodym mężczyzną. Może twoje obawy są bezpodstawne. Napijesz sięjeszcze kawy, Fanny? - Nie, dziękuję. Ma pani piękny dom, pani Thornton. - Chciałabyś go obejrzeć? Ja też nie mam teraz ochoty na kawę. Nie wiem czemu zawsze wydaje nam się, że po posiłku trzeba pić kawę. Chciałabym, Fanny, żebyś mówiła mi po imieniu. Pani Thornton brzmi tak oficjalnie. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. - Chodź, zaczniemy od drugiego piętra. Uwielbiam chwalić się moją dawną klasą. Philip przyjechał tu aż z Bostonu, żeby mnie kształcić. Do dziś wciąż uczę się od niego. Napięcie w jej głosie zaskoczyło Fanny. - I co myślisz o moim wierzchołku góry? - zapytała Sallie pokazując Fanny widok z okna klasy. - Chyba nigdy nie widziałam nic tak pięknego. Musi pani uwielbiać to miejsce. Myślę, że mogłabym tu mieszkać całe życie - westchnęła Fanny. - Też tak kiedyś myślałam. To jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, chociaż tak naprawdę, niewiele ich widziałam. Piękniejsze znam tylko jedno. Może porozmawiamy o nim któregoś dnia - powiedziała Sallie z zadumą i smutkiem zarazem. - Te dwa pokoje należą do moich synów. Zostawiam drzwi otwarte. Kiedy byli mali, uwielbiali tu przyjeżdżać. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie chciałam, żeby kiedykolwiek dorośli. Czy to nie głupie? Czasami myślę, że czas powinien stać w miejscu. A kiedy indziej nie mogę się doczekać tego, co przyniesie przyszłość. Jestem dziś w melancholijnym nastroju. Tęsknisz czasem za domem, Fanny? - Przez kilka pierwszych dni bardzo tęskniłam. Dzwonię do domu dwa razy w tygodniu. Piszę listy, a mój ojciec odpisuje. Bracia też czasem piszą. Pewnie wie pani, jak to jest. Sallie skinęła głową. - To moja sypialnia - powiedziała wprowadzając Fanny do pokoju. Zasłony kołysały się na wietrze wpadającym przez otwarte okna. 182
- Okna są tu otwarte przez cały rok. W chacie, gdzie dorastałam, nie było okien. Miejsce, w którym się wychowałam, nazywano Ragtown. Fanny nie wiedziała, co odpowiedzieć na takie zwierzenia. - Gdybyś chciała, mogłabyś wrócić do tego okropnego miejsca i je przebudować, albo zbudować tam park dla dzieci. Mogłabyś tam postawić pomnik i fontannę w parku. Wielki plac. Mogłabyś nawet nazwać park imieniem matki albo ojca -kogoś, kogo najbardziej kochałaś. Gdyby chodziło o mnie, tak właśnie bym zrobiła. Dużo pięknych kwiatów, zielonej trawy, żelazne ławki, drzewa, fontanna, która nigdy nie wysycha i jakiś pomnik. Może upamiętniający młodych mężczyzn z okolicy, którzy... nie powrócili. Czy nie jestem zbyt bezpośrednia? - Wcale nie, drogie dziecko. Co za cudowny pomysł! Czemu nigdy o tym nie pomyślałam? - Może dlatego, że Ragtown nie kojarzyło się z niczym przyjemnym. Ale bez względu na to, jak przykre masz wspomnienia, tam był twój dom. Kiedy myślę o moim ojcu i braciach, zawsze przychodzi mi na myśl nasz dom. Byłabym zrozpaczona, gdyby coś stało się z miejscem, w którym dorastałam. Domy powinny być przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niektórzy ludzie nie myślą wiele o rodzinie, ale ja tak. Ty pewnie też. Sallie uścisnęła Fanny. - Przedstawię cię mojemu synowi, kiedy wróci do domu. Napiszę jutro do niego długi list i wszystko mu o tobie opowiem. Chodź tu, pokażę ci jego zdjęcie. Fanny zakręciło się w głowie i musiała się złapać komody, podczas gdy Sallie przetrząsała stertę fotografii. - O, jest tutaj. Popatrz na ten uśmiech. Wiesz, jest lotnikiem. Mógłby robić wszystko, taki jest zdolny. Skończył szkołę dwa lata przed czasem. Co o nim myślisz, Fanny? Czy Simon nie jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałaś? Fanny brzęczało w głowie. Simon? Drżała jej ręka, kiedy wzięła fotografię i spojrzała na młodego człowieka uśmiechającego się do zdjęcia. - Bardzo przystojny - wydusiła. - A to Ash. Ty i Bess rozmawiałyście z nim tego wieczoru, kiedy wyjechał do Nellis. Na tym zdjęciu nie wyszedł zbyt dobrze. Nie jest taki fotogeniczny jak Simon. Fanny zaschło w gardle. Powinna chyba powiedzieć teraz o listach od Asha. Co ma powiedzieć? I w jaki sposób? Czuła się, jakby nadepnęła na gniazdo pełne szerszeni. Goście podzielili się na grupki po sześć osób i grali w pokera. Bess i doktor Noble grali w szachy. Fanny usłyszała, jak Bess mówi: - Nie znam się za bardzo na hazardzie. Miała ochotę podbiec i spoliczkować ją tak, żeby zmieść z j ej twarzy tę głupkowatą minę. Sallie przeprosiła wszystkich na chwilę. Idzie na górę zadzwonić do Devina Rollinsa, pomyślała Fanny. Miała nadzieję, że ona sama nie będzie nigdy tak przejrzysta jak Sallie Thornton, kiedy się zakocha. Zwalczyła szalony impuls podejścia 183 do Philipa, żeby go pocieszyć. Martwił ją głód widoczny w jego oczach, kiedy spoglądał w ślad za żoną. Chętnie poszłaby już do domu. Kiedy Sallie wróciła do salonu, stanęła za krzesłem Fanny i zaklaskała w ręce, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Mam wam wszystkim coś do powiedzenia. Większości z was prawdopodobnie to nie zainteresuje, ale moją siostrę na pewno tak. Myślę, że w końcu odnaleźliśmy mojego brata, Setha. W przyszłym tygodniu jadę do Teksasu. Ale zanim wybiorę się do Austin, mam zamiar wrócić do Ragtown. Fanny poddała mi cudowny pomysł. Zasugerowała, żebym stworzyła park w miej scu, w którym kiedyś mieszkałyśmy. Może jeden z krewnych Chue byłby zainteresowany jego stałym utrzymaniem. Moglibyśmy dla niego zbudować domek. W ten sposób będziemy mieć pewność, że park zawsze będzie zadbany. Kiedy będzie gotowy, zorganizujemy ceremonię nadania mu nazwy na cześć naszych rodziców. Co o tym myślicie?
Peggy płakała cicho. - Tylko pod warunkiem, że będę miała w tym swój udział - powiedziała. Jej mąż przysunął się do niej i położył jej rękę na ramieniu. - Nie zgodziłabym się na nic innego - odparła uszczęśliwiona Sallie. - Właśnie dzwoniłam do mojego prawnika, który zajmie się tą sprawą z samego rana. Zanim pojadę do Austin, będziemy już wiedzieć, czy właściciel ziemi zgodzi się jąnam sprzedać. Chue, czy masz jakiegoś kuzyna, który chciałby się przeprowadzić do Teksasu? - Wielu kuzynów gotowych się przeprowadzić. - Więc załatwione! -rzekła Sallie. Fanny westchnęła z ulgą, kiedy Su Li, j ej mąż i doktor Noble wstali, żeby się pożegnać. Bess wyglądała, jakby właśnie traciła najlepszego przyjaciela. Sallie uśmiechała się łaskawie i ściskała wszystkich wychodzących gości. - Dziękuję, że przyszłaś, Ruby. Położę się dziś do łóżka z dobrą książką i zjem wszystkie czekoladki. Powinnaś się wstydzić, że przyniosłaś mi aż dwa kilo. Podróż powrotna do miasta upłynęła w martwej ciszy. Bess wyglądała przez okno z rozmarzonym uśmiechem na twarzy. Fanny stuknęła ją w ramię. - A co z Tedem? - Z Tedem? - Tedem, twoim chłopakiem. Tym właśnie Tedem. Tym samym, który za kilka tygodni da ci pierścionek zaręczynowy. Tym samym, który pomaga ci wypełnić skarbonkę. - Aha. - Aha? To wszystko, co masz do powiedzenia? - Co chcesz usłyszeć? - Nie wiem, Bess. Ten lekarz jest dla ciebie za stary. Musi mieć co najmniej trzydziestkę. Poza tym skłamałaś rozmawiając z nim. Nie znasz się za bardzo na hazardzie! Ha! Tyjesz, pijesz i śpisz myśląc o hazardzie. - Jesteś dzisiaj naprawdę marudna. Ktoś ci nadepnął na odcisk? 184 - Skoro już pytasz, to owszem, w pewnym sensie. Pani Thornton, która, nawiasem mówiąc chce, żebym mówiła do niej Sallie, pragnie mnie poznać ze swoim synem Simonem. Nie ze swoim synem Ashem, ale z Simonem. Jestem pewna, że ma zamiar wysłać mu zdjęcie, które Su Li zrobiła nam wszystkim po kolacji. Ja to wiem, wiem, wiem. Powinnam była powiedzieć jej o listach. Miałam wspaniałą okazję i nie zrobiłam tego. Słuchasz mnie, Bess? - Oczywiście, że słucham. Kiedy wrócisz w poniedziałek do pracy, umów się z nią na spotkanie i powiedz jej. Wspominała dziś, że wybiera się do Teksasu, czyli pewnie przyjdzie do biura. Jeśli chodzi o moje zdanie, Simon pasowałby do ciebie o wiele bardziej niż Ash. Wiem, że to bezwartościowa rada, bo złapałaś tego samego miłosnego bakcyla co ja. Przyjdź do mnie jutro, to pogadamy o tym. Musimy najwyraźniej wymyślić jakiś plan. - Plan? Wszystko, co musimy zrobić, to powiedzieć prawdę... i ponieść konsekwencje. Pani Thornton będzie bardzo zawiedziona z mojego powodu. Ted będzie miał złamane serce. Jestem pewna, że będzie płakał. On cię naprawdę kocha. - Wiem. Dziś po południu zrozumiałam, że ja go nie kocham. Skoro mogłam poczuć taki natychmiastowy pociąg do innego mężczyzny, to niemożliwe żebym była zakochana. Wiesz, Fanny, być zakochanym to zupełnie co innego niż kochać kogoś. Matka wyjaśniła mi to, kiedy miałam szesnaście lat. Sallie Thornton kocha Philipa Thorntona. Mogłam to dzisiaj zauważyć. Ale jest zakochana w Devinie Rollinsie, który również jest zakochany w niej. Philip Thornton jest zakochany w Sallie Thornton. Ty jesteś zakochana wAshu Thorntonie. Boże, głowa mnie boli od tego wszystkiego. - Mnie też - przyznała Fanny. - Czy śni ci się czasem Ash?
- Prawie każdej nocy. Wolałabym, żeby tak nie było. Prawie go nie znam, a zarazem... zarazem mam wrażenie, że znałam go przez całe życie. Chyba po prostu tworzę jakiś... wymyślony obraz, ale nie mogę się przed tym powstrzymać. Wciąż żyję tylko dla tych głupich listów, które niczego nie mówią. - Zaplanowałaś już pewnie cały ślub ze szczegółami - nie próbuj się wypierać. - To prawda, myślę o tym. Wiesz co, Bess, wydaje mi się, że zakochałyśmy się w samej tylko myśli o miłości. Nie mam zamiaru więcej się nad tym zastanawiać. Jestem potem zawiedziona i zaczyna mnie od tego boleć głowa. Patrz, jesteśmy w domu. Wpadnę jutro koło południa, dobrze? - Świetnie. Fanny stała na chodniku, póki długa i lśniąca, czarna sylwetka samochodu nie zniknęłajej z oczu. Szkoda, że nie może być teraz w Shamrock i chrupać resztek nadzienia z indyka. Ash Thornton spakował swoje rzeczy. Widok koi był cudowny, niemal równie piękny, co widok kobiety zapraszającej go do swojego łóżka. Czuł, że opadają mu powieki i omdlewają ramiona. Powinien zasnąć przy pierwszej sposobności 185 i spać przez całą dobę. Zanim jednak wpadnie w objęcia Morfeusza, musi zrobić coś ważnego. Na pokładzie zwrócił się do jednego z marynarzy: - Możecie mi powiedzieć, gdzie znaleźć faceta, który pilotuje Srebrnego Dolara? - Adama Jessupa? Pewnie, kapitanie, j est na dole, w sali oficerów. Był w komitecie powitalnym, kiedy zjawiliście się na pokładzie. Pewnie go pan nie zauważył. Ash zasalutował niemrawo i skierował się do pokoju oficerów. Kiedy wszedł, ten, którego szukał siedział na krześle przechylonym pod niesamowitym kątem, z nogami opartymi na jednym z zielonych stolików i podręcznikiem lotów w ręce. W domu uczył się dokładnie w taki sam sposób, podczas gdy Ash musiał siedzieć zgarbiony za biurkiem przy lampie ustawionej pod dokładnie dobranym kątem, musiał mieć ostro zatemperowany ołówek, starannie rozłożone notatniki i grzbiet książki przełamany wzdłuż, żeby kartki układały się płasko. Tymczasem Simon mógł się uczyć choćby stojąc na głowie. - Jessup, jestem Ash Thornton - powiedział Ash wyciągając rękę. Na użytek innych osób w pokoju dodał: - Od dnia, kiedy spotkaliśmy się tam, na górze chciałem panu pogratulować. Czy moglibyśmy pójść gdzieś, gdzie da się pogadać? - Jasne - powiedział Simon ostrożnie. Za drzwiami Ash klepnął brata w plecy. - Jezu, ależ się cieszę, że cię widzę i że wciąż jesteś zdrów i cały. Mówią, że stałeś się legendą. Słuchaj, Simon, nie mam teraz żadnych ukrytych pobudek. Przykro mi z powodu przeszłości. Przysięgam na Boga, że mówię prawdę. W końcu coś sobie uświadomiłem. Wiesz, jak to jest, kiedy lecisz tam w górze i masz dużo czasu na myślenie. Wszystko nagle staje sięjasne. Nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś o krok od przekonania się o swojej śmiertelności. W każdym razie, teraz już rozumiem. Cała ta rywalizacja, nienawiść, którą do siebie czuliśmy, to nie była nasza wina. Mama i tata stworzyli reguły gry, a my byliśmy na tyle młodzi i głupi, że wpadliśmy w ich pułapkę. Nie wiedzieliśmy, że może być inaczej. To oni są przeciwnikami, nie my. My tylko w tym ugrzęźliśmy. Cały ten cholerny bajzel rozwijał się i rozrastał do punktu, gdy byliśmy gotowi pozabijać się nawzajem. Simon, żałuję wszystkich tych lat, bo nigdy ich nie odzyskamy. Widzę ten podejrzliwy błysk w twoim spojrzeniu i nie mogę mieć o to do ciebie pretensji. Gdybym był na twoim miejscu, pewnie patrzyłbym tak samo. Chciałbym oczyścić atmosferę w razie, gdybym miał nie wrócić. Nie mówiłem mamie ani tacie o twoim pseudonimie. Do licha, sam o nim nie wiedziałem jeszcze parę minut temu. Mogłem dać im znać, że jesteś na pokładzie "Wielkiego E", ale nie uczyniłem tego. Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić. Ash znów wyciągnął rękę.
- Nie będę ci ściskał dłoni, dupku. Chodź no tu - powiedział Simon i przyciągnął brata do siebie. - Cieszę się, że miałeś odwagę przyjść do mnie. Nie wiem, czyja umiałbym zrobić coś takiego. 186 - Jasne, że tak. Boże, zawsze chciałem być taki jak ty. Nie masz pojęcia, jak to jest, Simon. - Pewnie, że mam. Zabiłbym, żeby znaleźć się na twoim miejscu. Zdarzało mi się leżeć w nocy bezsennie i układać plany zamachu na twoje życie. - Nie żartuj! Jezu, ja myślałem o tym samym. Ale nigdy tego nie zrobiłem, nawet w snach. - Ja też nie. Jak to jest być asem, Ash? - Cholernie przerażająco. Te małe żółtki jeszcze bardziej chcą mnie dostać. Jesteś ciągle o krok od wpadki. Simon, przy tej misji ja rządzę i chciałbym, żebyś został moim skrzydłowym. Simon otworzył usta z wrażenia. - Ale nie chcę od ciebie żadnej gównianej szlachetności, kiedy już będziemy w górze. Latasz według podręcznika i słuchasz rozkazów. Słyszysz, co mówię? - Jasno i wyraźnie. - Lepiej napisz list do domu. Dużo piszesz? - Nie. Ale oni sporo. A ty piszesz? - Tak samo jak ty. Mam wszystkie ich listy w plecaku. Nie czytam ani tych od mamy, ani od taty. A ty? - Wstyd się przyznać, Ash, ale ja też ich nie czytam. Nie chcę czytać o winie mamy i skrusze taty. - Przeszliśmy długą drogę, Simon. Nie sądziłem, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Co zrobisz, kiedy to się skończy? Wrócisz do Las Vegas? - Nie. Postanowiłem tak w dniu, kiedy wyjechałem. Pojadę do Nowego Jorku i wkręcę się na Wall Street. Masz jakiś kapitał, który chciałbyś zainwestować? - Pewnie, całą górę. Ash opowiedział mu o koncie bankowym, które ojciec zamierzał mu przekazać. - Wiesz, nie chcę tych pieprzonych pieniędzy. Możesz je zainwestować, a kiedy będzie ich dwa albo trzy razy tyle, oddamy je ojcu. Możesz je uważać za swój kapitał założycielski. Jeśli mogą choć trochę ci pomóc, to daję ci je z radością. Chciałbym móc powiedzieć albo zrobić coś jeszcze. Czuję się, jakby wszystko, co złe było moją winą. - Umowa stoi. Pamiętaj, czego uczyli nas na treningach: nigdy nie przejmować się drobiazgami. Wszystko jest już za nami. W porównaniu z tym, czemu teraz stawiamy czoło, przeszłość to małe piwo. - Słuchaj, muszę się trochę przespać. Nikt nie będzie miał ze mnie pożytku, jeśli się trochę nie zdrzemnę. Słyszałeś jakieś plotki o tej ściśle tajnej misji? - Ponad setkę. - Która wersja jest najbardziej prawdopodobna? - To tylko moja prywatna opinia, ale wiesz, że jesteśmy o krok od Wysp Solomona. Wróg zajmuje Bougainville. Ma ogromną bazę lotniczą w Rabaul na Nowej Brytanii. Piloci codziennie eskortowali bombowce w drodze nad ich cele. Po drodze mamy pas wody o długości ponad czterystu kilometrów i szerokości osiemdziesięciu kilometrów. Nazywajągo "Szczeliną". Jest tam japoński as, który ma już na koncie śmierć dwudziestu pięciu amerykańskich pilotów. Oto przeciwko 187 komu występujemy. Myślę, że chcą, żebyśmy przejęli bazę w Rabaul. Według ostatnich obliczeń ten bękart ma pod sobą eskadrę pięćdziesięciu myśliwców Mitsubishi A6M z bazy Torokina na Bougainville. Możliwe, że mamy usunąć którąś z tych baz, a może nawet obydwie. - Tak sądzisz?
- Myślę, że ci na górze chcą, żebyśmy zniszczyli obie. I mam nadzieję, że to zrobimy. Chcę, żeby to się już skończyło i żebym mógł jechać do Nowego Jorku. A ty, Ash? - Spotkałemjedną taką dziewczynę, kiedy byłemwdomuna przepustce. Próbuję wyszachrować jeszcze trochę urlopu i poprosiłem ją, żeby przyjechała na Hawaje na Boże Narodzenie. - Myślisz, że przyjedzie? - Do licha, nie! To dobra dziewczyna. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby mieć pewność. Simon, tego dnia, kiedy byliśmy na pogrzebie pana Waringa, ojciec zabrał mnie do Rudej Ruby. - O Jezu! - Tak - wymamrotał Ash. - Wtedy myślałem, że to najlepsza rzecz na świecie, ale cała tamta noc była jakaś niesamowita. Muszę się położyć. Słuchaj, nie pozwól mi spać dłużej niż dziesięć godzin, dobra? - Dobra, Ash. Ash? - Tak? - Dzięki. Wiesz, za dochowanie mojego sekretu, za wszystko. Cholernie się cieszę, że jesteś moim bratem i... że jesteśmy po tej samej stronie. - Ja też, Simon. Ja też. Dzień był szary z grubą pokrywą chmur na niebie. Ash prowadził swój ą eskadrę w zwartym szyku ponad chmurami, a każda para oczu w kokpicie przeszukiwała morze w dole w poszukiwaniu wroga. Jako dowódca eskadry Ash miał pierwszy wyjść z grubego wału chmur. Ostro przechylił siew lewo kierując się na południowy zachód, żeby rzucić szybko okiem w dół. Chmury były teraz gęstsze i rozciągały się wszędzie, gdzie tylko sięgnąć okiem. Ash dostrzegł pierwszy samolot i naliczył jeszcze dziewiętnaście innych, które kierowały się prosto w górę Szczeliny. Poczuł, jak mięśnie jego brzucha napinają się gwałtownie. - Samoloty wroga na trzeciej - powiedział przez zaciśnięte zęby. - W sumie dwudziestu - odezwał się Simon. - W porządku, zuchy, wiecie co robić. Lećcie i dorwijcie ich - powiedział Ash wyłamując się z szyku i wznosząc wysoko, coraz wyżej, tam, gdzie leciał wróg. Eskadra rozdzieliła się na pary. - Chodź tu i złap mnie, nadmuchana kupo ryżu - mruknął Ash zataczając szeroki krąg i wynurzając się za Japończykiem próbującym posłać Izbeckiego na dno błękitnych wód Szczeliny. 188 Radio ożyło z trzaskiem: - Stawiam dziesięć dolców, że Thornton złapie pierwszego. Siedzi mu na środku ogona. - Zakład dla naiwniaków - nadeszła odpowiedź Simona. - Pięćdziesiąt dolców, że w ciągu następnych czterdziestu minut usmażymy trzynastu. Wchodź w to albo się zamknij, Orlando. - Słyszę cię, Jessup. - Jeszcze dwanaście, Jessup - odezwał się Ash. - Bandyci na drugiej. Ash przechylił siew lewo i zanurkował ostro, żeby zająć jednego z wrogów. Nieskazitelnie błękitne niebo rozbłysło fajerwerkami niczym na pokazie w Dniu Niepodległości, kiedy wybuchły pociski smugowe i wściekle purpurowe kule ognia. Zmienił częstotliwość w radiu, odczekał chwilę, po czym przemówił powoli i wyraźnie: - Siedzę na twoim prawym skrzydle, sukinsynu. Japończyk zaskoczony obcym głosem, który nagle zatrzeszczał w j ego radiu, wykonał ostry zwrot na prawo, a Ash przedziurawił koniec jego skrzydła rzędem otworów. - Zero na twoim ogonie, Thornton, ostro na prawo, przekręć się i nurkuj, mam go zagrzmiał z radia głos Izbeckiego. Ash zobaczył, jak Izbecki runął w dół za nim, a struga plujących ogniem pocisków oderwała antenę wroga. Japończyk miał przewagę mogąc wznosić się pod ostrzejszym kątem.
- Straciłem go, straciłem go - mruknął Izbecki. - Wróci - powiedział Ash. - Ale nie dziś, porządnie uszkodziłeś mu samolot. Nie ma już radia. Dobra robota, Izbecki. Czas zjechać w dół i włączyć się do zabawy. Niżej wciąż trwała zajadła walka. Radio przekazywało szyderstwa, kpiny i naj-obraźliwsze obelgi znane w wojsku. Ash wiedział, że podcięli żółtkom skrzydła, kiedy sześciu z nich wzięło nogi za pas i skierowało się z powrotem do domu. Zmienił częstotliwość mając nadzieję złapać Simona. Zamiast niego, usłyszał japoński głos wołający go po nazwisku. Ręce zaczęły mu drżeć. - Jestem tutaj - powiedział. - Tu mówi kapitan Nagoma. Mam zamiar posłać cię w głąb Szczeliny, tak samo, jak wszystkich twoich poprzedników. - Tu mówi Kuba Rozpruwacz, Nagoma. Trzeba kogoś lepszego, żeby posłać mnie w te wody. Po pierwsze, jestem z marynarki. Należymy do pierwszej ligi, ale ty pewnie nie wiesz nic o piłce nożnej. - Wiem wszystko, co trzeba o napuszonych amerykańskich pilotach. - Spójrz na nas, Nagoma, i przekonaj się, czy jesteśmy napuszeni. Oto spadają dwa twoje samoloty. Zauważ, jak gustownie eksplodowały w powietrzu. To dopiero sztuka, prawda? Zostały z nich tylko kawałeczki. Jezu, zapomniałem, że wy macie gdzieś swoich rannych, zostawiacie ich po prostu własnemu losowi. Honorowym wyjściem jest śmierć. Gówno prawda, Nagoma. - Jesteś mój, kapitanie Thornton. Pozbywałem się każdego dowódcy eskadry, jakiego twoi ludzie tu przysyłali. Ty będziesz następny. - Nie w tym życiu, kolego. 189 Nagoma obracał się i nurkował próbując strząsnąć Asha z ogona. Ash trzymał się mocno, choć zaczynało mu się kręcić w głowie od rozdzierających ciało zmian przyspieszenia. Obaj piloci wirowali i kreślili spirale na błękitnym niebie. Wokół fruwały pociski. Cisza radiowa była ogłuszająca. Nagle Nagomie udało się wzlecieć wyżej niż Ash i zrobić nad nim idealną pętlę. Ash zrobił to samo wiedząc, że znajdzie się za nim. W tej właśnie chwili Nagoma wszedł w zasięg wzroku Simona, który robił beczkę w prawo, żeby uciec innemu Japończykowi. Strumień ognia z pięćdziesięciomilimetrowych dział Simona zdarł osłonę silnika z samolotu Nagomy. Gęsty czarny dym spiralą unosił się wokół samolotu, który zanurkował w dół. Uderzył w powierzchnię wody zostawiając po sobie pióropusz białej piany. - Dostałeś go, Simon, dostałeś drania! - Dostałem samolot. Pilot wyskoczył, widziałem jego spadochron. - To był Nagoma. Ma na sumieniu dwudziestu pięciu naszych chłopaków. Jak myślisz, co Królewska Marynarka Japonii pomyśli o swoim asie, skoro go zestrzelono? Dobrze się sprawiłeś, braciszku. Czas wracać do domu i nabrać paliwa. Bombowce czekają na naszą eskortę. Do zobaczenia na ziemi. To był najdłuższy dzień w życiu Asha, ale w końcu, gdy słońce zaczynało już zachodzić, poprowadził swoją eskadrę z powrotem na pokład "Wielkiego E" wiedząc, że uszkodzili obie bazy. Jednostka ratownicza wyłowiła Neila Tortolowa, jedyną ofiarę po stronie eskadry. Odprawa po akcji trwała godzinę, podczas której zmęczeni piloci pochłaniali litrami czarną kawę. - Jutro waszym celem będzie Kahili. To baza na wyspie za Bougainville, nasz główny cel, panowie. Grupa przed nami zestrzeliła admirała Yamamoto, który j est uważany przez tych na górze za największy japoński umysł militarny wszech czasów. Mamy zamiar utorować drogę następnej eskadrze. Nasz plan jest taki sam jak przedtem - wylatujemy, okrążamy i usuwamy żółtków jednego po drugim, potem spieprzamy stamtąd. W tym momencie akcję przejmuje grupa "Nieustraszonych". Wy też będziecie się angażować, jeśli okaże się to niezbędne. Według raportów wywiadu, na ziemi może być nawet trzydzieści samolotów wroga. Możliwe, że nie wszystkie są
sprawne. Japonce lubią ustawiać swoje samoloty w ładnym rządku, żeby wyglądało na to, że są silniejsi niż w rzeczywistości. Ostatnia rzecz: wkrótce powinien wrócić Tortolow. Chcę, żeby został gorąco powitany. Każdy z was sprawił się naprawdę dobrze. Zmęczeni piloci opuścili salę odpraw. Niektórzy klepali się nawzajem po plecach, inni mamrotali coś do siebie. Simon zaczął nucić "Podnieść kotwice". Po kilku sekundach inni piloci dołączyli do niego śpiewając głośno ochrypłymi głosami. Jeszcze kilka klepnięć po plecach, parę sójek w bok i rozstali się. Każdy podążył do swojej kwatery, żeby zastanowić się nad wszystkim i podziękować Bogu za przetrwanie do końca dnia. Żaden z pilotów nie spojrzał na etykietki wiszące na tablicy wyników. Było niepisaną regułą, że nikt nie patrzył na tablicę, póki misja nie została w pełni zakończona. Pozostały im jeszcze trzy loty bojowe. 190 Ash został z tyłu czekając na Simona. - Simon, rozmawiałem z Nagomą. Zmieniłem częstotliwość i ten drań odezwał się do mnie. Sukinsyn znał moje nazwisko. - Dostałem go, Ash. - Gówno, Simon, katapultował się. Jutro znowu tam będzie, możesz być pewien. Zestrzelenie samolotu to jedna rzecz, a prowadzenie rozmowy z facetem, który mówi ci prosto z mostu, że ma zamiar cię zabić - zupełnie inna. Zmroziło mi krew w żyłach. Przeszedł mnie dreszcz, Simon. Jestem cholernie dobrym pilotem, ale ten facet jest lepszy ode mnie i od ciebie razem wziętych. Chciał sobie pogadać! Wyobraź to sobie. - Wziąłbym to raczej za oznakę strachu. Japonce bardzo chcą zachować twarz, każdy o tym wie. Nagoma musi żyć zgodnie ze swoją reputacją, dlatego usuwał każdego dowódcę eskadry. Miał szczęście. A szczęście zawsze kiedyś się kończy. Niczego nie nauczyłeś się od mamy? - Nigdy nie miałem okazji - powiedział Ash. - Więc zaufaj mi. Szczęście tego faceta zaczyna się kończyć. Zestrzeliłem samolot prosto spod jego żółtej dupy. Nie wygląda to dobrze dla niego. Ash, nikt nie jest nieomylny. Anity, ani ja, ani Nagoma. Będę miał jutro oko na ciebie, jeśli to się na coś przyda. - Mam u ciebie dług, Simon. - Pamiętaj o nim. Któregoś dnia mogę chcieć, żebyś go spłacił. - Kiedykolwiek, gdziekolwiek zechcesz. Ledwie drzwi się zamknęły, Ash zaczął się trząść. Miał trudności z dojściem do koi, gdzie upadł bezwładnie. Tracił odwagę i dobrze o tym wiedział. Musiał ją odzyskać. Alternatywą było wzięcie nóg za pas, a to było nie do pomyślenia. Wyciągnął plecak spod koi. Gruba sterta poczty pozwoli mu przetrwać trudne chwile. Najpierw przeczytał listy od ojca - początkowo poważne, potem pisane lżejszym tonem, gdy w każdym liście wyjaśniał bardzo szczegółowo działanie kurzej fermy. Następnie zabiał się za listy od matki: lekkie, dowcipne i zawierające dużo informacji. Przeszedł do listów od Fanny układając je w porządku chronologicznym. Niektóre z nich przeczytał dwukrotnie. Kiedy skończył, czuł, że bardzo dobrze poznał Fanny Logan. Ash usadowił się na koi i napisał trzy długie listy: jeden do ojca, jeden do matki i jeden do Fanny Logan - swojej dziewczyny. Czas wracać do "Wielkiego E". Ash włączył radio. - Wracam do domu, dam radę sam doprowadzić dzieciątko na miejsce. Miałem już przedtem kłopoty z silnikiem. Wiem, że standardowa procedura wymaga, żeby ktoś mnie krył, ale czuję się dobrze a niebo jest czyste. Do zobaczenia na pokładzie startowym. Ash był już niedaleko "Wielkiego E". Opuścił się na wysokość trzech tysięcy sześciuset metrów i odchylił na siedzeniu, żeby rozkoszować się lotem. Misja na 191
ten dzień poszła idealnie. Kipiał energią tak samo, jak reszta jego eskadry i było to widać podczas akcji. Jeszcze tylko jeden dzień do końca. Odzyskał już swojąodwagę. - Wracam do domu. Mamo, szykuj piwo - nadał. W odpowiedzi usłyszał tylko szum zakłóceń. Głos, który w końcu zabrzmiał w jego uszach, był znajomy i z całą pewnością należał do Japończyka. Ash poczuł, jak czoło oblewa mu pot. Wyczuł japońskiego pilota wcześniej niż dostrzegł go na swoim skrzydle. - Chcesz pogadać o pogodzie, Nagoma? Odpuśćmy sobie bzdury, jestem łatwym celem i obaj o tym wiemy. Co to za powód do chwały: zestrzelić bezbronny samolot? Pot spływał mu po policzkach. Dzięki Bogu, że napisał listy wczoraj wieczorem. - Nikt nie będzie wiedział. - Ty wiedziałbyś dobrze, kupo ryżu. - To prawda, kapitanie Thornton. Spotkamy się jeszcze. Nagoma ostro skręcił w prawo i jego samolot zaczął się oddalać. Zasalutował, a Ash odwzajemnił się tym samym. Gdyby ktoś liczył punkty, co Ash rzeczywiście robił, wynik byłby: Nagoma 0, Thornton 0. Trzeci dzień misji nadszedł o wiele za szybko. Dzień był pogodny, taki jakiego pragnie każdy pilot. Lekka pokrywa chmur stanowiła filtr dla promieni słonecznych - jeszcze jedna rzecz, o którą modlili się piloci. Dwadzieścia samolotów leciało zwartym szykiem po pięć w rzędzie. Simon prowadził pierwszą linię. - Trzymaj się, Simon, i uważaj na skrzydła. Czujnie wypatruj wroga. Pojawią się znad Szczeliny - nadał przez radio Ash. Lecieli w ciszy przez prawie pół godziny. W dole amerykański konwój przecinał błękitne fale Pacyfiku. Ash, szukając wroga po swojej prawej stronie, pierwszy zobaczył japońską łódź podwodną. - Atakować! Simon nie potrzebował dalszej zachęty. Przechylił samolot i pomknął pierwszy, a dalsze cztery samoloty podążyły jego śladem. - Zaskoczymy go. Spodziewa się ataku od strony wybrzeża, a nie znad środka Szczeliny. Pokażmy mu trochę fajerwerków w stylu Dnia Niepodległości. Stawiam wszystkim kolejkę, kiedy to się skończy - rozległ się przez radio głos Asha. - Skręca. To znaczy, że spróbuje zaatakować konwój - nadał Simon. - Dołóżcie mu, chłopcy. Pierwsze dwa samoloty zbombardowały łódź podwodną pociskami smugowymi, które, seria po serii, odskakiwały od górnej klapy włazu. Ash wycelował w wieżyczkę obserwacyjną i wystrzelił dwie długie serie, które uderzyły w pancerz i odbiły się od niego. - Próbuje zanurzenia awaryjnego, dostańmy tego sukinsyna! - warknął Esposito. Ash zniżył lot nad wodę i zasypał wroga gradem pocisków, które rozwaliły szczyt wieżyczki obserwacyjnej i chrapy. Wystrzelił następną serię, tym razem tworząc długą na trzydzieści centymetrów szramę na szczycie wieżyczki. 192 - Zanurza się, zanurza się! - Wynurza się z powrotem. Przygotujcie się. Wzlećcie do chmur i zanurkujcie. Wygląda na to, że konwój j est pięć mil za nami. Przedziurawcie pokład, przy-szpilcie ich do dna. Nie mają wystarczająco dużo dział, żeby nas wszystkich zestrzelić. Konwój może po nas posprzątać. Dziesięć minut później Ash nadał wiadomość radiową do konwoju, wymienił uprzejmości z kapitanem niszczyciela, a potem skierował się w górę, żeby dołączyć do eskadry. - Dziś nie ma akcji, kapitanie - powiedział Davis do mikrofonu. - Muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie pomagałem zatopić łodzi podwodnej. Kiedy będę siwym staruszkiem, opowiem wnukom o dzisiejszym dniu.
- Dzień się jeszcze nie skończył, Davis. Bądźcie w pogotowiu. Ash zmienił częstotliwość. - Hej, Nagoma, jesteś tam? - Tuż za tobą. Odeślij dzieciaki do domu, to sprawa między tobą i mną. Ash wyciągnął szyję, rozejrzał się i zobaczył Nagomę zbliżającego się z boku, ale na niższej wysokości. Przechylił skrzydła i uniósł dłoń w nieprzyzwoitym geście, potem wzleciał stromo w górę, prosto w słońce. Dwadzieścia minut później Ash znów zmienił częstotliwość. - Jesteśmy równorzędnymi przeciwnikami, Nagoma. Obaj wiemy, że ty masz lepszą sterowność, ale ja mam większą prędkość, siłę ognia i lepszy pancerz. Jestem dobry w gnębieniu wroga. Możemy nurkować, robić beczki i piruety, możemy manewrować dla zdobycia odpowiedniej pozycji do momentu, aż wyczerpie się nam paliwo i żaden nie odda ani jednego strzału. Oba samoloty żłopią benzynę z niesamowitą szybkością. Rozejrzyj się, niebo jest pełne gazów spalinowych. Mam j eszcze tylko kilka kropel w baku. Wystarczy, żeby cię wykończyć, a potem napiję się słonej wody. Z tobą jest pewnie tak samo. Może damy sobie spokój na dzisiaj? - Wspaniały pomysł. Pamiętaj tylko, kapitanie Thornton, jesteś mój. - Moja matka tak nie uważa. Do zobaczenia, Nagoma. Ash pomknął z powrotem w kierunku swojej eskadry i "Wielkiego E". Do licha, w końcu rozpłatali łódź podwodną, to chyba coś znaczy. Nie mówiąc już o zrównaniu z ziemią bazy lotniczej podczas pierwszego lotu tego dnia. Jutro wróci na pokład "Horneta". Nie mógł przestać się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze spotka w górze Nagomę. Żółtek nie wiedział, ale właśnie utracił możliwość przechwalania się, że dostał każdego dowódcę eskadry z "Wielkiego E". Simon miał rację, szczęście żółtka się kończyło. - Pani Fortuno, zostań ze mną- rzucił Ash bez tchu. Może jednak uda mu się cało dotrzeć na Hawaje i do Fanny Logan. Rankiem w Wigilię Bożego Narodzenia Fanny obudziła się na dźwięk pukania gospodyni. - Fanny, dostałaś przesyłkę ekspresową. Poświadczyłam już jej odbiór. 13-Królowa Vegas 193 Fanny wyskoczyła z łóżka i chwyciła grabą kopertę pewna, że zawiera złe wiadomości o ojcu albo o braciach. Jej ręce drżały, kiedy rozrywała papier. Z koperty wypadł bilet lotniczy na Hawaje i liścik od Asha Thorntona. Był krótki: "Jestem tu i czekam!". Fanny prawie zemdlała. Nie pojedzie na Hawaje. Nie ma mowy, żeby pojechała na Hawaje. Tylko idiotka zrobiłaby coś takiego. Ojciec zabiłby ją, po prostu by ją zabił. Boso pomknęła na dół do telefonu, który znajdował się w korytarzu obok jadalni. Wykręciła numer Bess i odczekała chwilę, zanim przyjaciółka podniosła słuchawkę. - Potrzebuję cię, Bess, przyjeżdżaj tu natychmiast. Nie trać czasu na ubieranie się, po prostu nałóż płaszcz i przyjedź na rowerze. Czekam z zegarkiem w ręku. Fanny odwiesiła słuchawkę, zacisnęła mocno powieki i wykręciła numer domowy Devina Rollinsa. Ledwie usłyszała jego zaspany głos, powiedziała: - Panie Rollins, tu Fanny. Przykro mi, że budzę pana tak wcześnie. Wydaje mi się, że wyjadę dziś na Hawaje. Nie jestem jeszcze pewna, kiedy wrócę. Wiem, że biuro jest zamknięte między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Chciałam po prostu, żeby pan wiedział. Dziękuję jeszcze raz za premię świąteczną i życzę wesołych świąt. Jeżeli pojadę, przywiozę panu ananasa. Do widzenia. Pobiegła na górę przeskakując po dwa stopnie naraz. Myśli o wyjeździe, ale to wcale nie znaczy, że rzeczywiście to zrobi. Tylko idiotka pojechałaby za facetem, którego ledwie znała, który pisał listy składające się z jednego akapitu i z którym tak naprawdę rozmawiała tylko raz. Musi być szalona, że w ogóle o tym pomyślała. Wychodziła właśnie z łazienki, kiedy Bess wpadła po schodach na górę i zażądała wyjaśnień.
- O Boże, Boże, to takie ekscytujące. Gdzie twoja walizka? Kupiłaś tę koronkową bieliznę, którą widziałyśmy, prawda? Potrzebujesz letnich rzeczy, Fanny, gdzie są twoje letnie rzeczy? Mówiłaś, że spakowałaś je do pudła. Będą całkiem pogniecione, ale i tak pogniotłyby się w walizce. Boże, jakie to ekscytujące. Rusz się trochę, Fanny, wyglądasz jakbyś umierała. - Nie powiedziałam wcale, że jadę. O której odlatuje samolot? - Za trzy godziny. To niewiele czasu. Boisz się latać? - Jestem przerażona - powiedziała Fanny. - Lepiej się do tego przyzwyczajaj. Ash jest lotnikiem. - Trzy godziny! - Fanny usiadła z impetem na łóżku. Patrzyła, jak Bess pakuj ej ej walizkę. - Nie cieszysz się teraz, że namówiłam cię na kupienie tych rzeczy po sezonie? Na wszystkim są jeszcze nalepki z cenami. O Jezu. Fanny, ubieraj się. Wyjdzie po ciebie? Jak dostaniesz się na lotnisko? - Zadzwonię po taksówkę. Chyba że namówisz ojca, żeby pożyczył ci samochód. - Po prostu go wezmę. Mama poszła do kościoła, żeby przygotować wszystko na dzisiejszy wieczór, a tata jest w sklepie. Strasznie ci zazdroszczę. Chciałabym, żeby coś takiego zdarzyło się mnie i Johnowi. Rozmawialiśmy już o tym. 194 Może na Walentynki? Rób sobie notatki, Fanny. Będziesz płynąć na falach namiętności. Podobno to boli za pierwszym razem, ale potem jest rozkosznie. Wiesz, czego mężczyźni pragną najbardziej na świecie? Dziewicy! - Bess! - To prawda. Czytałam o tym w piśmie "Prawdziwe Wyznania". Przyznał się do tego jeden facet, a potem wszyscy jego koledzy. No więc to musi być prawda. Nazywają to zjedzeniem wisienki z tortu. - Daj sobie spokój z czytaniem szmatławych czasopism, Bess. W porządku, zdecydowałam się, jadę! - Dzielna dziewczyna! Będziesz się świetnie bawić. Nie myśl o niczym, tylko ciesz się chwilą. Korzystaj ze wszystkiego, jak tylko się da. - W porządku. Denerwuję się. - Gdybyś nie była zdenerwowana, zaczęłabym się o ciebie martwić. Masz być zdenerwowana. Chłopaki tego oczekują, bo wtedy mogą kontrolować sytuację. - Co będzie, jeśli coś zrobię źle? Jeśli będzie mnie porównywał z... z innymi dziewczynami, z którymi się spotykał? - Jeżeli będzie, to stwierdzi, że jesteś lepsza, więc przestań się martwić. Masz wszystko? - Nie wiem, Bess, ty pakowałaś mi walizkę. Mam wszystko? - Wszystko do siebie pasuje. Ubrania na dziesięć dni. Możesz kupić jakieś ciuchy na miejscu. Mają tam wyspiarskie suknie, falują na wietrze i nic się pod nimi nie nosi. - Skąd o tym wiesz? - zapytała Fanny. - Czytam wszystkie czasopisma, które przychodzą do sklepu, w tym także przewodniki. Zejdź na dół i zjedz coś, a ja pojadę do domu, ubiorę się i wezmę samochód. Miejmy nadzieję, że tata zostawił w baku trochę benzyny. Mogę przysiąc, że ma gdzieś jakąś tajną miarkę. Notuje wszystko, co do kropelki. - Idź już! - Idę, idę. Za pół godziny bądź na werandzie. - Dobra. Fanny spojrzała na pękatą walizkę. Naprawdę to zrobi. Uszczypnęła się w ramię, aż łzy stanęły jej w oczach. To nie sen. To dzieje się naprawdę. Jedzie na Hawaje pod wpływem kaprysu. Prawdopodobnie będzie tam kochać się z mężczyzną, którego nawet nie zna. Wjednej chwili Fanny zrozumiała, że jej życie po dzisiejszym dniu nigdy już nie będzie takie samo.
- Devin, tu Sallie. Dzwonię, żeby się pożegnać. Zobaczymy się drugiego stycznia. Będę liczyć godziny do tego czasu. Przykro mi, kochanie, ale tak musi być. Boże Narodzenie jest dla rodziny. Serce mi się kraje, że musisz spędzić ten czas samotnie. Zrobimy sobie własne święta, kiedy wrócę. Obiecuję, że będzie wspaniale. 195 - Nie próbuj mnie uspokajać, Sallie. To już nie będzie to samo. - Będzie tak, jak zechcemy. Kocham cię, Devinie, tak bardzo, że boli mnie serce. - Sallie, musimy kończyć. Spróbuję ominąć najgorsze korki. Bądź ostrożna jadąc na wzgórze. Sallie zdusiła szloch. - Będę o tobie myślała. - A ja będę myślał o tobie. - Jesteś gotowa, Sallie? - zawołał Philip z dołu. - Wszystko jest już w samochodzie. - Już schodzę, Philipie. - Sallie zamknęła na chwilę oczy. Nie miała ochoty jechać do Sunrise tak samo, jak nie miała ochoty jechać na księżyc. Podczas jazdy na wzgórze Philip bez przerwy mówił o ostatnim liście Asha i jego wyprawie na Hawaje na Boże Narodzenie. - Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak wygląda Boże Narodzenie na wyspie - paplał, aż Sallie miała ochotę wyskoczyć ze skóry. Jeżeli nawet zauważył jej rezerwę, to nie dał nic po sobie poznać. - Dzieci Su Li i Chue będą w tym roku wystarczająco duże, żeby naprawdę cieszyć się choinką. Chue dzwonił do mnie wczoraj i powiedział, że ściął ogromne drzewko. Postawił je w kuble wody, która zamarzła. Topi ją w cieplarni. Ustroimy choinkę, kiedy tylko przyjedziemy. To będą wspaniałe święta, nie sądzisz, Sallie? - Czuję się bardzo stara, Philipie. Su Li i Chue byli zaledwie dziećmi, kiedy się wprowadzili do Sunrise. Teraz mająjuż własne dzieci. Czy ty czujesz się stary, Philipie? - Czasami. Staram się o tym nie myśleć. - Dlatego, że j esteś nieszczęśliwy, czy dlatego, że minęły najlepsze lata two-jego życia? - Może z obydwu powodów po trochu. Jak myślisz, jak będziesz się czuła, kiedy chłopcy się ożenią? Sallie roześmiała się. - Nie wiem, czy jestem gotowa zostać babcią. - Miałaś wieści od Simona? - Kilka dni temu dostałam świąteczną kartkę. Napisał tylko parę słów. Wspomniał o koledze lotniku, Colemanie, pamiętasz, jak ci mówiłam o możliwości pokrewieństwa? Jadę do Teksasu zaraz na początku roku, żeby spotkać się Se-them Colemanem. To musi być mój brat. Chcę też zobaczyć, jak wygląda park. Mój Boże, dojechaliśmy, Philipie. Była dziewiąta, kiedy Sallie powiedziała wszystkim dobranoc. Łzy paliły jej powieki, kiedy patrzyła na cudowne drzewko i sterty prezentów pod nim. Nie tutaj chciała teraz być. Chciała być w Arizonie, w Domu Szczęścia Sallie i Devina. 196 Nałożyła futro i przekradła się tylnymi schodami do kuchni. Wzdrygnęła się, kiedy zimne powietrze owiało jej twarz. Wiedziała, że jeśli się rozpłacze, łzy zamarzną jej na rzęsach. Kiedy doszła do cmentarza, odchrząknęła i przełknęła z trudem ślinę. - Wesołych świąt, mamo. Wesołych świąt, Cotton. Wiecie już pewnie, że jestem... cudzołożnicą. Zrobiłam to z pełną świadomością. Wiem, że grozicie mi palcem z góry i mówicie: Oj Sallie, Sallie! - i patrzycie na mnie z rozczarowaniem. Czasami samajestem sobą rozczarowana. Próbuję nie płakać, mamo. Kilka dni temu dostałam kartki świąteczne od Asha i Simona. Simon napisał, że zestrzelił jakiegoś słynnego japońskiego pilota, który zabił niemal trzydziestu naszych chłopców. Ash też czuje się dobrze. Już niedługo obaj wrócą do domu. Zdrowi i cali. Mamo, tyle
się modliłam z całego serca, tak jak mnie nauczyłaś. Wesołych świąt, mamo. Powiedz tacie... będziesz wiedziała, co mu powiedzieć. Sallie przeszła po zamarzniętej ziemi do grobu Cottona. - Wesołych świąt, Cotton, stary przyjacielu. Nie wiem, co ci powiedzieć. Moi synowie dobrze się czują. To chyba najważniejsza rzecz. Ja czuję się... po prostu pusta. Nie chcę tu być. Nienawidzę udawania na użytek Philipa. Jak myślisz, Cotton, czy w ten sposób Bóg mnie każe? Kiedy nie było odpowiedzi, Sallie otuliła się szczelnie futrem. Nie chciała wracać do domu. Nie chciała też stać tu i marznąć. - Sallie? - Philip? Co tu robisz? - Mówię do ciebie. Słyszałem, jak schodziłaś po schodach, potem słyszałem, jak zamykają się tylne drzwi. Widziałem cię przez okno. Spójrz na mnie, Sallie. Ujął jej twarz w obie dłonie świadom obecności kryształowych kropel na jej rzęsach. - Dam ci teraz lekcję logiki ze szkoły Philipa Thorntona. Czy jest jakiś powód, żeby troje ludzi było nieszczęśliwych o tak cudownej porze roku, kiedy wystarczy tylko jedno z nich? Odpowiedz tak lub nie, Sallie. - Nie-wymamrotała Sallie. - Dobrze, zawsze mówiłem, że byłaś moją najlepszą uczennicą. Rozgrzeję silnik, a ty łap torbę. Powinnaś dotrzeć na miejsce przed północą. Aha, to jest mój prezent dla was obojga. Wyciągnął mały, zawinięty w bibułę pakunek z wewnętrznej kieszeni. - Nawet nie próbuj zgadywać. To jemioła. Wiesz, co z nią zrobić. Pospiesz się, zanim zamarzniesz. - Philip... - Tak właśnie mam na imię. Chcesz się ze mną kłócić? - Nie. Tak. To niesprawiedliwe. - Kto twierdzi, że to niesprawiedliwe? - Oboje o tym wiemy. Co będzie jutro, co powiedzą dzieci? Su Li... - Zajmę się wszystkim, Sallie. Wszyscy zrozumieją. Potrafię sam się przebrać w kostium Świętego Mikołaja. 197 - Och, Philipie... - Już to mówiłaś. Pospiesz się, Sallie. - Philipie, będziesz nieszczęśliwy. - Nie będę miał na to czasu. Jedź ostrożnie. - Będę. Będę, Philipie. Dziękuję. Dziękuję ci, że jesteś takim dobrym, cudownym człowiekiem. Wesołych świąt - wyszeptała i pocałowała go lekko w policzek. Philip stał na podjeździe patrząc, jak samochód Sallie znika mu z oczu. Z opadającymi bezwładnie ramionami wrócił do ciepłej kuchni. Długo patrzył na tacę z trunkami stojącą przy telefonie. Nalał sobie pół szklaneczki burbona i wypił wszystko. Wtedy uspokoił się na tyle, że mógł podnieść słuchawkę. Dumny był z tego, że jego głos brzmi tak zwyczajnie, kiedy życzył wesołych świąt telefonistce. - Devin, tu Philip Thornton. Wszystko w porządku - wziął głęboki wdech. -Chciałem ci tylko powiedzieć, że ona już jedzie. Powinna być na miejscu przed północą. Wesołych świąt. - Wesołych świąt całemu światu - powiedział Philip odkładając słuchawkę i wypijając drugą porcję bourbona. Sallie przycisnęła klakson, gdy tylko wjechała na teren Devina. Trąbiła dalej do momentu, kiedy zatrzymała się przed wejściem. Wybiegła z samochodu i pomknęła po schodach ledwie zauważając jodłowy wieniec. Wszystko, czego teraz chciała, to Devin i jego objęcia. Przebiegła przez dom wykrzykując jego imię i zapalając światła po drodze. Czemu jest tak ciemno? Gdzie Devin? O Boże, czyżby gdzieś wyszedł? Wołała go po imieniu, aż zachrypła. Przebiegła przez dom
po raz drugi otwierając i z trzaskiem zamykając wszystkie drzwi. Serce waliło jej w piersi. Boże, gdzie on może być? W kuchni nie było śladu przygotowań do posiłku. Devin powiedział, że przygotuje na wigilię wielkiego indyka. Sallie otworzyła lodówkę. Nie było nawet słoika z ogórkami. Zatrzasnęła drzwi lodówki kopniakiem. Podeszła do zlewu - i zobaczyła kolorowe światełka za oknem. Wystarczyło jej kilka sekund, żeby otworzyć tylne drzwi. Za nimi ukazał się jej najbardziej efektowny widok, jaki kiedykolwiek miała okazję oglądać. Tysiące świateł festo-nami zwieszały się z ogromnej sosny. Devin stał na najwyższym szczeblu drabiny ze sznurem lampek zawieszonym na szyi. - Czemu tak długo? - wycedził. - Przyjechałam najszybciej, jak mogłam. Jak zawiesiłeś tam tę gwiazdę? Och, Devin, tak bardzo cię kocham. - To nie było łatwe, musiałem dodać nowe skrzydło do domku na drzewie. Zabrało mi to godzinę po tym, jak zadzwonił Philip. Kocham cię bardziej niż wczoraj i mniej, niż będę cię kochał jutro. Boże, ale już prawie jest jutro. - Zejdź stamtąd - Sallie płakała, a łzy spływały jej po policzkach. Wpadła w objęcia Devina i dalej szlochała na jego ramieniu. 198 - Philip... - Wiem, moja słodka, wiem - uspokajał ją. - Co jest na kolację? - zapytała Sallie dużo później. Devin kiwnął głową w kierunku ręcznika kąpielowego służącego jako obrus. - Kawałek sera, dwa jabłka, trochę chleba z niebieskim nalotem na brzegach i kilka orzechów. Uczta. Wesołych świąt, Sallie. utozdzioAiedenaóiu CTyinny wyszła z samolotu z nerwami napiętymi jak postronki. Była zdrowa C_y i cała po długim locie. Wilgotne powietrze wyspy uderzyło ją po twarzy, kiedy po płycie lotniska ruszyła za resztąpasażerów. W ciągu kilku sekund włosy zaczęły jej się skręcać sprawiając, że cała głowa wyglądała jak dzika dżungla. Dobry Boże, co zrobi, jeśli Asha tu nie będzie? Jak mawiała Bess, przejdzie do planu B. W teorii wszystko było pięknie, tylko że nie miała żadnego planu B. Gdzie on może być? Niemal obawiała się badać wzrokiem grupę ludzi czekających przy żelaznym parkanie. Czuła ucisk w piersiach, oczy miała suche i trzęsły się jej ręce. Wiedziała, że gdyby otworzyła teraz usta, żeby coś powiedzieć, słowa nie przecisnęłyby się przez gardło. Zobaczyła go, kiedy mocno zbudowany mężczyzna przed nią przesunął się w prawo, żeby do kogoś pomachać. Był wyższy od wszystkich innych mężczyzn czekających przy bramie i przystojniejszy. Wyglądał tak elegancko w idealnie wyprasowanym mundurze, że musiała gwałtownie złapać oddech. Ona sama miała wymięte ubranie i mogłaby przysiąc, że włosy zaczynają jej sterczeć na boki. Uśmiechał się i machał do niej. Też się uśmiechnęła i pomachała ręką. Nerwowo. Co ja tu robię? Podążam za swoim sercem, pomyślała. Sięgnął po jej torbę. - Nie byłem pewien, czy przyjedziesz. Stoję tu już od trzech godzin. Jego głos był taki miękki i głęboki. Zaskoczył ją dźwiękiem własnego głosu: był zwyczajny, kokieteryjny. - Kiedy ktoś przysyła mi bilet na Hawaje na Boże Narodzenie, byłabym głupia, gdybym odrzuciła taki prezent. Wszystko tu jest takie zielone. Kiedy przyjechałeś, Ash? -jego imię tak dziwnie brzmiało w jej ustach. Dziwnie, ale właściwie. - Ostatniej nocy. Pożyczyłem dżipa. Miałem trochę kłopotu ze znalezieniem noclegu. Wszystko już zarezerwowane. Chyba są tu wszyscy wojskowi, którzy dostali przepustki. Wpadłem na kilku znajomych i j eden z nich skierował mnie do miejsca, które w końcu znalazłem. To nic
eleganckiego. Do licha, tak naprawdę to chata na plaży. Dobra wiadomość jest taka, że jest tam kanalizacja. Trzeba jednak brać prysznic na zewnątrz. To coś nazywa się lanai. - Czy to takie ważne? - Dla mnie nie, ale myślałem, że dziewczyny są wybredne, jeśli chodzi o takie sprawy. 199 - Ta dziewczyna nie j est. Uwielbiam nowe doświadczenia - Fanny czuła, że zaczynają ją palić policzki. - Ile... ile jest tam pokoi? - Jeden! - Jeden? Ale... co...? - Poradzimy sobie z tym, dobrze? Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu. - Aleja... - Tak? - wycedził Ash. - Nie wiem, czy... mam na myśli, że... Nie jestem pewna... - mamrotała. - Próbujesz mi coś powiedzieć? - powiedział z tak szelmowskim uśmiechem, że Fanny musiała się roześmiać. - Oto i nasz dżip. Położył jej bagaż z tyłu i pomógł wdrapać się na siedzenie. - Próbowałam ci jakoś powiedzieć, że... jestem dziewicą. Nigdy... nie jestem pewna... - Słuchaj, wyjaśnijmy coś sobie od razu. Nie mam zamiaru zdobyć cię i splądrować. Nie wykorzystam cię. Jeśli coś z tego wyjdzie, w porządku. Jeśli nie, to też w porządku. Jak się pani na to zapatruje, panno Logan? - W porządku, kapitanie Thornton. - Widzisz, jakie to proste, skoro już szczerze wszystko powiedzieliśmy. Teraz się rozumiemy. Fanny, piszesz świetne listy. Bardzo mi się podobały. - Ash? - j ego imię wciąż brzmiało dla niej dziwnie. - Czy kiedykolwiek mówiłeś rodzicom, że ze mną korespondujesz? - Tak i nie. Jeśli pytasz o to, czy wymieniłem twoje imię, to nie zrobiłem tego. Powinienem? - Prosiłam cię przecież. Twoja matka... zainteresowała się mną. Pisałam ci o zaproszeniu do Sunrise na Święto Dziękczynienia. Nie chcę, żeby pomyślała, że... och, sama nie wiem. - Nie martw się. Dam sobie radę z matką. Co myślisz o hazardzie, Fanny? - Chyba niezbyt to lubię. A ty? - Tak i nie. Chciałem się z tobą założyć. - O co? - Serce Fanny zamarło na chwilę. - O ile? - serce waliło teraz jak oszalałe. Zastanawiała się, czy on może je usłyszeć. - O dziesięć dolarów. - Dobrze. Co to za zakład, Ash? - czyżby ten uwodzicielski głos naprawdę należał do niej? - Że pobierzemy się, zanim minie dziesięć dni. - Nawet cię nie znam. - Więc czemu tu jesteś? - śmiał się z niej. Z pewnością nie mówił poważnie. A może jednak? - Jestem tu, bo... bo... chcę tu być. Nie sądzę, żebym przyjęła ten zakład. - Tchórz. - Wiem, że nim jestem - uśmiechnęła się Fanny. - Zamknij oczy, tutaj skręcamy. Nasza siedziba jest niecałe trzysta metrów stąd, a może nawet bliżej. 200 Kiedy Fanny otworzyła wreszcie oczy, była w stanie jedynie patrzeć na stojącą przed nią konstrukcję- Potem wybuchnęła śmiechem. - Wygląda jak przerośnięta szopa!
- Dokładnie to samo pomyślałem, kiedy zobaczyłem japo raz pierwszy. Widzisz, myślimy podobnie - powiedział Ash kokieteryjnie. - Prawdopodobnie weźmiemy ślub pod koniec tych dziesięciu dni. Rzadko się mylę. - Rzadko się nie liczy - odparła Fanny. - W tym wypadku się liczy. Fanny Logan, myślę, że bardzo łatwo będzie się w tobie zakochać. - Naprawdę? - tylko tyle mogła wydobyć z siebie Fanny. - Tak, naprawdę - uśmiechał się od ucha do ucha. Fanny wyskoczyła z dżipa. - Te kwiaty są wspaniałe. To plumeria, jej zapach przypomina kapryfolium. Jest tylko mocniejszy, niemal upajający, nie sądzisz? - zerwała kwiat i przytknęła go do nosa Asha. Powąchał i przewrócił oczyma. - A to kwitnący w nocy cereus. Jest imponujący - powiedziała Fanny wskazując na chodnik. - Tylko w połowie tak imponujący jak ty - przechylił głowę, a ciepły pasat owiał mu policzki. - Tutaj j est tak cicho i spokojnie - mruknął. - Ostatnio bardzo tęsknię za takim miejscem jak to, w którym można siedzieć i myśleć... jak wtedy, gdy latam. Kiedy jesteś wysoko w górze, czujesz spokój. Czasami myślisz o przeszłości, o przyszłości. To miejsce... nie sądzę, żebym musiał tutaj myśleć. Nie wiem, czy to dobrze czy źle. Wygląda na smutnego, pomyślała Fanny. Odruchowo wyciągnęła rękę i chwy-ciłajego dłoń. Ash uścisnął ją mocno. Zalałają fala współczucia, chęć zaopiekowania się nim. Nie umiałaby wyjaśnić tych dziwnych uczuć. - Chodźmy popływać. Przywiozłaś chyba kostium? - Kilka. - Wejdź do środka i przebierz się. Ja tu poczekam. Nie przyglądaj się wnętrzu zbyt dokładnie. Wypchałem lodówkę po brzegi. Pomyślałem, że możemy gotować na plaży. Mamy mnóstwo wina i piwa. Próbowałem kupić wszystkiego tyle, żeby starczyło na całe dziesięć dni. Jeśli wolisz, możemy jeździć na obiad do miasta. - Możemy żyć z dnia na dzień. Zaraz wracam - zawołała Fanny przez ramię. Fanny rozejrzała się po chacie. Rozszerzyły jej się źrenice i otworzyła buzię z wrażenia. Pokój miał rozmiary około trzech metrów na cztery i pół. Cały środek zajmowało łóżko, które sprawiało wrażenie ręcznie rzeźbionego. Sprawdziła pościel, pewna, że będzie brudna, ale nie była. Sterta białych ręczników leżących na łóżku pachniała lekko mydłem i wybielaczem. Większą część podłogi zakrywała kolorowa mata z wikliny. Całą resztę umeblowania stanowiły: bambusowa komoda, lodówka i dwa krzesła. Nad jej głową leniwie krążył wentylator stwarzając lekki powiew. Metalowe wieszaki wisiały na kołkach wbitych w ścianę. Na jednym z nich Ash powiesił swój mundur. Zanim zaczęła się rozbierać, opuściła bambusowe zasłony. Powiesiła sukienkę obok munduru Asha i uśmiechnęła się. Wyglądało to prawidłowo. Ciekawe, 201 jak to jest kochać się pod obracającym się w górze wentylatorem. Zadrżała wciągając na siebie cytrynowożółty kostium kąpielowy. Zaczerwieniła się, kiedy Ash gwizdnął z uznaniem. - Co myślisz o pokoju? - Istny pałac. Nie, żartuję, ale jest w porządku. - Farmy, nie odchodź. Wbiła bose stopy w piasek. - Nie ruszę się na krok. Nie zajęło mu to nawet pięciu minut. Fanny wzięła głęboki wdech. Ash był muskularny i idealnie opalony. Bess powiedziałaby, że wygląda jak Adonis. - Jak to możliwe, że jesteś taki opalony? W porównaniu z tobą wyglądam jak duch. - Lubię drzemać na pokładzie "Wielkiego E". Dziesięć minut tu, dziesięć tam i wystarczy. Poza tym, bardzo łatwo się opalam. Twoja skóra wygląda na śmietankową. Kto pierwszy będzie w wodzie?
Fanny pomknęła naprzód wyrzucając spod stóp chmury piasku. Zanurzyła się w falach Pacyfiku na ułamek sekundy przed Ashem. Wypłynęła na powierzchnię z szerokim uśmiechem na twarzy. Rozejrzała się wokół szukając Asha, ale go nie zobaczyła. Nagle poczuła, że ktoś łapie ją za kostki i wciąga pod wodę. Baraszkowali jak małe dzieci przez ponad godzinę, potem ramię w ramię poszli na plażę wciąż jeszcze chichocząc. Tam Ash rozłożył obok siebie dwa ręczniki. - Wkrótce będzie ciemno - powiedział, kładąc się na brzuchu. - Co wolisz, dzień czy noc? - Lubię i to, i to. Dzień jest nowym początkiem. Żaden nie może być taki sam, jak poprzedni, więc zawsze można oczekiwać, że zdarzy się coś nowego i cudownego. Noce też są miłe, bo dzień się kończy i można zastanowić się nad tym, co w ciągu dnia udało się osiągnąć, a czego nie. Noc jest przytulna, bezpieczna i to w niej lubię. Jestem prostą osobą, chyba powinieneś to wiedzieć. Lubię nowe doświadczenia, ale część mnie zawsze chce wrócić do domu, do tego przytulnego i bezpiecznego miejsca. Uwielbiam siedzieć przy kominku z dobrą książką, zwłaszcza gdy na dworze pada śnieg. Lubisz grać w hokeja? - Nigdy nie próbowałem. - No, a co ty wolisz, noc, czy dzień? - Chyba nie umiałbym tego wyjaśnić tak dobrze, jak ty, ale czuję podobnie. Też jestem dość prostym facetem. To jeszcze jedna rzecz, która nas łączy - zerwał się nagle na nogi i pochylił, żeby podnieść Fanny. - Chodź, zaraz się ściemni. - Naprawdę wygląda jak w Boże Narodzenie - powiedziała Fanny uszczęśliwiona, kiedy lanai ożyło w świetle kolorowych lampek przeciągniętych przez wysokie zarośla hibiskusów. Mamy nawet stół piknikowy. Wszystko j est po prostu idealne. - Z wyjątkiem prezentów - powiedział Ash. - Moja matka bardzo poważnie traktowała ten zwyczaj i kupowała góry prezentów. Trzeba było paru godzin, żeby wszystkie rozpakować. Ale i tak w naszym domu zawsze panowało spore napięcie. A jak było u ciebie, Fanny? 202 - Och, cudownie. Mój tata zawsze robił wszystko, co najlepsze dla mnie i moich braci. Nie mieliśmy matki, więc on się wszystkim zajmował. Wychodziliśmy razem na dwór i ścinaliśmy drzewko, a potem dekorowaliśmy je razem, piliśmy wino z ubitym jajkiem i śpiewaliśmy kolędy. Każde z nas dostawało pięć prezentów: jeden wielki, jeden śmieszny i trzy z ubraniami. Pani Kelly, nasza sąsiadka, też dawała nam po jednym prezencie i piekła dla nas ciasta. Jest wdową i ma oko na mojego tatę. Mam cichą nadzieję, że któregoś dnia się pobiorą. - Chciałabyś, żeby twój tata znów się ożenił? - zapytał Ash ze zgrozą. - Tak, ale on nigdy się nie rozwiódł. Teraz chyba jednak to zrobi. Przypuszczam, że liczył na to, że matka kiedyś wróci. Nie pochwalasz rozwodów? - Teraz, kiedy pytasz, wydaje mi się, że nie. Myślałem o tym, kiedy byłem młodszy i moi rodzice... ale to nieważne. Co powiesz na to: rozpalę ognisko i upiekę kiełbaski. Śpijmy dziś na plaży. Już dawno nie spałem pod gwiazdami. - Ja też. Mieliśmy w domu namiot i spaliśmy w nim na podwórzu, kiedy byliśmy mali. Tylko że ja zawsze zaczynałam się bać i wracałam do domu o dziesiątej. Tata nigdy nie kładł się spać, dopóki nie wróciłam. - Twoja rodzina sprawia wrażenie takiej miłej i... normalnej. Zazdroszczę ci tego. Zaciągnąłem się do wojska, żeby uciec od mojej rodziny. Tak samo, jak mój brat. Fanny patrzyła na Asha z niedowierzaniem. - Uciec? Nie rozumiem. - Nie wszystkie rodziny są miłe i normalne. Chyba lepiej rozpalę już ognisko. Umieram z głodu. - Ja też - rzuciła Fanny, ale między jej brwiami zaczęła rysować się zmarszczka. Dziewczyna rozglądała się wokół z coraz większym namysłem. Nagle stało się dla niej bardzo ważne, żeby stworzyć Ashowi miłe święta. Sama nie wiedziała czemu. Próbowała się otrząsnąć, ale dziwne uczucie pozostało.
Wciąż stała z założonymi na piersiach rękoma i zmarszczonymi brwiami, kiedy Ash podszedł do niej od tyłu i przytulił twarz do jej szyi. - Popatrz, a potem powiedz: "Ash, jak to sprytnie z twojej strony, ogień jest wspaniały". - Ash, jak to sprytnie z twojej strony, ogień jest wspaniały. Niemal już czuję smak kiełbasek. Pocałował ją mocno, aż zabrakło jej tchu. - Chyba się z tobą ożenię - rzucił lekko, odrywając się od niej, żeby podej ść do kiełbasek. - Hej, zrób to jeszcze raz... - powiedziała Fanny. Ash powoli podszedł do miejsca, gdzie stała. - Naprawdę chcesz, żebym jeszcze raz to zrobił? - Aha. Kiedy po raz drugi wypuścił ją z objęć, Ash był tak samo wstrząśnięty jak Fanny. 203 - Podobało mi się - mruknęła. - Mnie też. Zrobimy to jeszcze później. - Ash uśmiechnął się, Fanny odpowiedziała uśmiechem. Minęło wiele czasu i księżyc w pełni stał wysoko na niebie, kiedy Fanny oparła się o ramię Asha. - W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że spędzę kiedyś Boże Narodzenie na plaży jedząc kiełbaski i patrząc na niebo pełne gwiazd. Myślisz, że Święty Mikołaj tu dotrze? Będzie mu okropnie gorąco w czerwonym palcie. - Która jest godzina? Fanny spojrzała na zegarek. - Za piętnaście dwunasta. Czas zaśpiewać. Znasz jakieś kolędy? - Ash przytaknął. - Więc zaśpiewajmy. Siedzieli koło siebie stykając się ramionami, a w powietrzu mieszały się ich głosy: jeden wysoki i słodki, drugi głęboki i smutny. Łagodny pasat niósł słowa po wodach Pacyfiku. - Wesołych świąt, Fanny - powiedział Ash, ściskając ją serdecznie. - Wesołych świąt, Ash - powiedziała Fanny. - Jak myślisz, co teraz robi twoja rodzina? - Nie mam pojęcia. To pierwsze święta taty, które spędza bez nas. Pewnie siedzi na kanapie z panią Kelly. Może nawet są u niej w domu. A twoja rodzina? - Są w Sunrise. Każdego roku jest tak samo. Nic się nie zmienia. Pewnie właśnie wchodzą na schody i idą do swoich sypialni. Nie! Zapomniałem o różnicy czasu. Raczej jedzą obiad. Chcesz pójść na spacer po plaży, żebyśmy mogli wypatrywać sań zaprzężonych w osiem malutkich reniferów? - Już się bałam, że nigdy o to nie spytasz. Pięknie tu, prawda? - Pewnie, że tak. Cieszę się, że przyjechałaś, Fanny. - Ja też. Spacerowali rozmawiając przez kilka godzin. Kiedy wrócili na swój kawałek plaży, położyli się na ręcznikach i obejmując wzajemnie zasnęli w ciągu kilku minut. Dni mijały beztrosko jeden za drugim. Rankiem szóstego dnia Fanny skończyła lei, nad którym pracowała i nałożyła je Ashowi na szyję. - Kocham cię - powiedziała to tak po prostu, tak łagodnie, że Ash zbladł. - Naprawdę? - wydusił. - Tak. Odkryłam to ostatniej nocy. Więc, jeśli po tych dziesięciu dniach zechcesz się ze mną ożenić, to mam zamiar się zgodzić. Ashowi odjęło mowę. - Ale my... powiedziałaś... - Jestem już gotowa. - Gotowa?
- Tak. Przygotuj się, żeby mnie zdobyć i splądrować. - O Jezu, Fanny, to nie tak. Mam na myśli... nie tutaj... będziemy mieli piasek wszędzie... nie! 204 - Mam na sobie ten kostium od... dziś jest szósty dzień. Jestem gotowa, żeby go zdjąć. - Ajamyślałem, że dziewczyny z Pensylwanii są nieśmiałe i... - Jesteśmy. Ale też staramy się dostać to, czego chcemy. Ja chcę ciebie. - To ja powinienem cię uwodzić. Wszystko się pomieszało. - Nie mam nic przeciwko temu, żebyś zaczął mnie uwodzić. - No wiesz, nie jestem pewien, czy jestem już gotów. - Dobra. Co powiesz na to? - w mgnieniu oka jednoczęściowy kostium Fan-ny znalazł się na piasku. - Teraz jesteś gotów? Naprawdę to robiła, uwodziła Asha Thorntona. Stała kompletnie naga na hawaj -skiej plaży czekając, aż mężczyzna, którego ledwie znała, zacznie się z nią kochać. Kolorowe slipki upadły na bladożółty kostium kąpielowy. Fanny przełknęła z trudem ślinę wodząc wzrokiem od twarzy Asha do miejsca kilkanaście centymetrów poniżej jego talii. Było jej potwornie gorąco, nawet stopy ją paliły. Drżały jej ręce, kiedy wyciągnęła je w kierunku Asha, a on przyciągnął ją do siebie. - Jesteś pewna? - wyszeptał. - Tak - szepnęła w odpowiedzi. -Nie chcę wracać do chaty, chcę... tutaj, na plaży, w słońcu. Kiedy było już po wszystkim, Fanny opadła na ręcznik cała skąpana w pocie. Była tak rozczarowana, że chciało jej się płakać. Zdjęła kostium i uwiodła tego mężczyznę tylko po to, żeby zrobić coś takiego? Nie poruszyła się, żeby zakryć swojąnagość. Jaki w tym sens? Łza spłynęła jej po policzku. Powiedz to głośno, Fanny. Tak zawsze radził rozkaz jej ojciec, kiedy w dzieciństwie była z czegoś niezadowolona. - Nie bardzo mi się to podobało - powiedziała śmiało. - Co? - spytał Ash. - Słyszałeś. Nie bardzo mi się podobało. Wyglądasz na usatysfakcjonowanego. Czemu ja tak nie wyglądam? - Co? - powtórzył Ash po raz drugi. - Popatrz na mnie! Widzisz wyraz zadowolenia na mojej twarzy? Na pewno nie. W tym powinno być coś więcej, niż... niż... to co właśnie zrobiłeś. Co ja z tego mam? - No... ja... jesteś dziewicą... byłaś. Nie było ci ani trochę dobrze? - zapytał Ash bezradnie. - Bolało. Czy... nie powinieneś był... czegoś zrobić? - Jezu, wydaje mi się, że zrobiłem. - Najwyraźniej nie, bo wyglądałabym na usatysfakcjonowaną- prychnęła Fanny. - Może byłaś przestraszona i bałaś się rozluźnić - wymamrotał Ash. - Rozluźnić? Czekałam na to, chciałam tego. I pomyśleć tylko, że zrobiłam pierwszy krok. Jeżeli na tym polega seks, to mam zamiar zostać starą panną. W mgnieniu oka zerwała się z koca i naciągnęła na siebie kostium. Pobiegła do wody i zanurkowała. Ash nie trudził się zakładaniem spodenek, po prostu pobiegł za nią wołając ją po imieniu. 205 - Poczekaj chwilę, do cholery - wrzasnął. Kiedy wypłynęła, żeby nabrać powietrza, powiedział: - Słuchaj, starałem się być ostrożny, nie chciałem cię skrzywdzić. Nie byłaś... zrelaksowana. - Słyszałeś, żebym się skarżyła? - Nie, ale... przypuszczałem...
- Nie powinieneś nic przypuszczać ani zakładać z góry, jeśli o mnie chodzi. Powinieneś zrobić mi coś... żeby było mi gorąco, żebym była podniecona. Nie zrobiłeś tego. Po prostu wszedłeś i wyszedłeś. - Mówisz, jakbyś była autorytetem w tych sprawach - żachnął się Ash. - Dużo czytam. Jeżeli muszę ci wyjaśniać, to pewnie nic z tego nie będzie. Stali teraz zanurzeni po pas w wodzie, źli i nieszczęśliwi. - Może jednak powinnaś mi wyjaśnić - powiedział cicho Ash. - Powiedz, co chciałabyś, żebym zrobił, a ja to zrobię. Jeżeli nie wiem, co robić, to jak mam cię zadowolić? Farmy prychnęła. - Jesteś mężczyzną. Powinieneś chcieć... dotykać mnie wszędzie, poznać moje ciało tak dobrze, jak znasz własne. Oczekiwałam, że będziesz mi szeptał do ucha, lizał, coś w tym rodzaju. Wiem, że uprawiałeś już wcześniej seks, więc nie mów mi, że tego nie robiłeś. Czy coś jest ze mną nie tak, że... nie działam na ciebie? - Cholera, nie. Nie mogłem czekać. Może na tym polega problem. Wiesz, kobiety, z którymi się kochałem, nie były dziewicami. Po prostu chciały to zrobić. Żadna z nich nie narzekała. - Cóż, ja narzekam. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Chciałam zrobić wszystko... wszystko, na co miałbyś ochotę. Myślałam, że to będzie trwało godzinami. .. A wszystko skończyło się w mgnieniu oka, zanim jeszcze na dobre się zaczęło. - Chcesz chyba powiedzieć, że niezbyt dobry ze mnie kochanek. - Myślę, że mógłbyś być dobry... gdybyś trochę więcej ćwiczył. - Zostało nam już tylko trzy i pół dnia. - Myślałam, że się pobieramy - żachnęła się Fanny. - Jezu. - No, pobieramy się, czy nie? Chyba powinnam wiedzieć. Czy trzeba z tym czekać? Musisz dostać pozwolenie albo coś w tym rodzaju? - Czekaj. Mówisz mi, że jestem marnym kochankiem, nie zaspokajam cię, mówisz, że potrzebuję więcej ćwiczeń, a mimo to chcesz za mnie wyjść. Czegoś tu nie rozumiem. - Mnie. Nie znasz mnie. Chcesz się ze mną kochać? Chcesz wznieść się ze mną na wyżyny namiętności? Chcesz kuśtykać obolały do łazienki po tym, jak będziemy się kochać godzinami, niczym maratończycy miłości? Chcesz nadal się ze mną ożenić, czy to był tylko żart, żeby przetrwać jakoś te dziesięć dni? Muszę ci powiedzieć, że dla mnie to nie był żart. Możesz teraz powiedzieć nie, ja wyjadę i prawdopodobnie już się więcej nie zobaczymy. Coś ci powiem. Idź tędy, ja pójdę tędy, potem spotkamy się znowu w tym miejscu i zadecydujemy. Nawiasem 206 mówiąc, chyba nie jestem w stanie zjeść już ani jednej kiełbaski. Chciałabym wziąć prysznic, ubrać się i pojechać do miasta na kolację- No wiesz, na randkę. Nigdy nie byliśmy razem na randce. Nie mogę w to uwierzyć: kochaliśmy się, ale nie byliśmy nigdy na randce - mruknęła Farmy oddalając się dumnym krokiem i zostawiając Asha, który z namysłem drapał się po głowie. Wtedy właśnie uświadomił sobie, że jest zupełnie goły. Ash pierwszy dotarł z powrotem na wyznaczone miejsce, tam, gdzie Fanny wykopała w piasku dołek wielkim palcem u nogi. W głowie miał zamęt. Lubił Fanny Logan. Może nawet mógłby ją kiedyś pokochać, ale tego nie był pewien. Może, gdyby wyglądem nie przypominała tak bardzo j ego matki, kiedy była młodsza, byłoby zupełnie inaczej. Miło byłoby mieć żonę. Miło byłoby mieć własną rodzinę. Ale to całe zamieszanie ze ślubem, w które dał się wciągnąć... Co prawda, Fanny dała mu możliwość wycofania się, gdyby tego chciał. Tylko czy chce? Ma chyba więcej odwagi niż matka. Do licha, czemu wciąż powraca myślami do matki? - Jestem naprawdę głodna - powiedziała Fanny opadając na ręcznik. - Ja też. Fanny, może ubierzesz się i pojedziemy na kolację do miasta? - Z przyjemnością, Ash. Zachowamy się jak prawdziwi turyści i włożymy nasze lef! - Oczywiście. Chcesz najpierw wziąć prysznic?
- Jasne. - Dobra, ja pójdę popływać. Nie zużyj całej ciepłej wody. - Dobrze. Była już północ, kiedy Ash wprowadził dżipa na ubitą drogę prowadzącą na tyły chaty. - To był wspaniały wieczór, Ash. Kolacja też była świetna. Droga wygląda cudownie w nocy. Chyba nigdy nie widziałam tak jasnych gwiazd. Słyszałam, jak ludzie nazywali tę wyspę rajem. Może mieli rację. Czuję się dziś taka zwyczajna, że chyba będę spać w łóżku. Jeśli ty też chcesz, to nie mam nic przeciwko temu. - W porządku. To był bardzo miły wieczór, dziękuję, że poszłaś ze mną na randkę. Fanny uśmiechnęła się. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Dobranoc, Fanny. - Dobranoc, Ash. W pokoju wciąż panowała ciemność, kiedy Fanny poruszyła się po swojej stronie łóżka. Otworzyła jedno oko i ujrzała jasne światło księżyca przesączające się przez cienkie listewki bambusowych rolet. Część pokoju, którą była w stanie dojrzeć, wyglądała jak osrebrzona. Całkiem przyjemny widok. Zamknęła oczy próbując znów zasnąć. Chciała przewrócić się na drugi bok, ale bała się, że obudzi Asha. Poprzestała więc na podciągnięciu nóg w nadziei, że lekki skurcz w łydce sam przejdzie. 207 - Nie możesz spać? - wyszeptał Ash prosto do jej ucha. - Chciałam przewrócić się na drugi bok, ale bałam się, że cię zbudzę. Pewnie właśnie to zrobiłam. Przepraszam. - Nie śpię już od dłuższego czasu. Nigdy przedtem nie spałem z kimś w łóżku. Zastanawiałem się właśnie, jakie to uczucie. A ty? - Ja też nigdy tak nie spałam. Niedawno czytałam książkę, w której było napisane, jak śpią pary małżeńskie. Nazywali to sposobem "na łyżeczkę". Przekręć się, to ci pokażę. Przypuszczam, że w zimie to może być naprawdę przyjemne. Ash przekręcił się obejmując Fanny. - Wyglądasz bardzo ładnie w świetle księżyca. Pocałował ją, na początku delikatnie, potem mocniej, ręką sięgając pod jej koszulę. Mimo woli uśmiechnął się, słysząc cichy jęk Fanny. Jego ręka sięgnęła niżej, w kierunkujej brzucha, ugniatając i pieszcząc skórę zgiętymi palcami i dłonią. W jego uszach rozbrzmiewał niski, gardłowy jęk. Fanny wyciągnęła ręce, żeby przyciągnąć głowę Asha do swoich piersi. Wciągnęła głęboko powietrze, kiedy jego usta dotknęły jej stwardniałych sutków. Jęknęła znowu i jeszcze raz, podczas gdy dłonie Asha pracowicie badały jej ciało. Wywinęła rękę i sięgnęła po jego męskość. Nagrodą był gardłowy odgłos rozkoszy. Leżała na plecach, a w następnej oszałamiającej chwili siedziała już na nim przyciskając płaski brzuch do twardej wypukłości poniżej. - Połóż się na mnie - j ęknął Ash. Zrobiła to, ale przedtem pochyliła się dotykając wargami jego warg, penetrując językiem jego niecierpliwe usta. Pocałunek wstrząsnął nią do głębi. Miała wrażenie, że całe j ej ciało płonie. Chciała wśliznąć się do jego ciała, złączyć je wjedność. - Dosiądź mnie, Fanny - zażądał Ash łapiąc ją za ramiona. Odmawianie sobie przyjemności było tak rozkoszną torturą, że chciała odwlekać ją najdłużej jak się da. Ash chwycił jej piersi w obie dłonie. Usiadł obejmując jąramionami, przyciskając jej ciało mocno do swojego. Ustami pieścił jej szyję, uszy, całował powieki i dekolt, a jego język kreślił leniwe wzory w zagłębieniu jej piersi. Ich ciała zwarły się mocno i przekręciły znowu, tak że Ash znów leżał na niej. Fanny rozłożyła uda. Gardłowy jęk wydobył się z jej ust, kiedy Ash zanurzył się w gorącą miękkość jej
ciała. Uniosła biodra ośmielając go, zapraszając do swego sekretnego wnętrza. Ujeżdżał ją niczym szalony ogier. Kiedy było po wszystkim i oba śliskie od potu ciała opadły na poduszki, Fanny westchnęła głęboko. - Świat eksplodował, widziałam gwiazdy, tęczę i wstęgi błyskawic - powiedziała ochrypłym szeptem. - O Jezu - powiedział Ash. Tak naprawdę nie chciał tego powiedzieć, ale zapytał: - Tym razem zrobiłem to dobrze? - Tak. - Przez chwilę się martwiłem - oparł się na łokciu i spojrzał z góry na Fanny. - Wyjdziesz za mnie? - Tak. O, tak. - Powiedz mi, dlaczego mnie kochasz. Muszę wiedzieć - zapytał Ash. 208 - Po prostu cię kocham. Kocham twoją zapalczywość, sposób w jaki mnie wyśledziłeś. Kocham twoją czułość, delikatność, poczucie honoru, to że zaciągnąłeś się, żeby walczyć za swój kraj. Kocham to, że nie boisz się przyznać do błędu. Kocham także i to, że miałeś wystarczająco dużo rozsądku, żeby poprosić mnie o rękę. Czy to wyczerpująca odpowiedź na twoje pytanie? A dlaczego ty mnie kochasz? - Tak, jest bardzo wyczerpująca. Wiedziałem, że mnie o to zapytasz - zamiast odpowiedzieć najej ostatnie pytanie, połaskotał ją, aż zaczęli się skręcać ze śmiechu i chichotać niczym małe dzieci. Potem znów się kochali, i jeszcze raz, aż oboje czuli się obolali i zmęczeni rozkoszą. Trzy dni później, czwartego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, dwie godziny przed odlotem jej samolotu, sędzia pokoju Malcolm Forrester ogłosił Asha Thorntona i Fanny Logan mężem i żoną. Fanny weszła do samolotu z oczyma przepełnionymi miłością do mężczyzny, którego musiała tu pozostawić. Miłość pozostała w jej spojrzeniu, gdy podczas długiego lotu do domu patrzyła na swoją ślubną obrączkę. W oczach Asha Thorntona widać było niepokój, kiedy patrzył, jak jego żona wspina się po schodkach do samolotu. Serce coraz mocniej biło mu w piersi, kiedy pytał sam siebie, czy kocha Fanny Logan tak, jak mąż powinien kochać żonę. Nie miał pojęcia. Czy to pospieszne małżeństwo było pomyłką? Tego też nie wiedział. Zacisnął mocno pięści. Sallie Thornton zgrabnie zaparkowała samochód. Wyszła z Packarda i spojrzała na rzeźbiony drewniany łuk z napisem "Sunbridge". Odwróciła się, żeby popatrzeć na ciągnący się kilometrami świeżo pobielony parkan. Wysokie dęby rosnące wzdłuż drogi dojazdowej sprawiały, że wyglądała jak tunel. Trawniki na poboczach były soczyście zielone. - Bardzo ładnie - mruknęła Sallie. - Niemal tak ładnie, jak w Sunrise. W torebce miała pakiet fachowo zrobionych fotografii, które zabrała ze sobą specjalnie, żeby pokazać je Sethowi Colemanowi. Cóż za ironia - pomyślała -Sunbridge i Sunrise. Sallie wsiadła z powrotem do samochodu i powoli ruszyła długą drogą. Jeżeli właściciel tego majątku okaże się jej bratem, będzie bardzo zawiedziona. Tylko bardzo bogaty człowiek mógł sobie pozwolić na to wszystko. Jeżeli ten bogaty człowiek był jej bratem, będzie miał sporo do wyjaśnienia jeśli chodzi o jego postępowanie wobec rodziny. Kiedy jej oczom ukazał się imponujący dom, złapała się na tym, że zaciska zęby. Budynek był trzypiętrowy, z dwoma szerokimi skrzydłami, także wysokimi na trzy piętra, Skrzydła pomalowane na różowy kolor były nieco cofnięte w stosunku do głównej części, nadając całości kształt podkowy. Obrazu dopełniała szeroka weranda podtrzymywana śnieżnobiałymi kolumnami. Dom był piękny, ale tylko w połowie tak piękny jak Sunrise. To nie zawody, upomniała Sallie samą siebie. 14-Królowa Vegas 209
Wysiadła z samochodu, strzepnęła śliwkową spódnicę, sprawdziła, czy nie przekrzywiły się szwy w pończochach i czy nie zakurzyła po drodze miękkich pantofli z koźlej skórki. Jej rękawiczki i torebka idealnie pasowały do butów. W dopełniającej stroju śnieżnobiałej bluzce i żakiecie prezentowała się bardzo elegancko. W uszach miała trzykaratowe brylanty, a pod rękawiczkami jej palce ozdabiały brylantowe pierścionki. Idąc w kierunku schodów na werandę Sallie z podziwem przyjrzała się dekoracyjnie przyciętym drzewom i karbowanemu mirtowi, który otulał fundamenty domu. Przycisnęła dzwonek i cofnęła się o krok trzymając wizytówkę w okrytej rękawiczką dłoni. Drzwi otworzyła wysoka kobieta o surowym wyglądzie. - Słucham - powiedziała wyniośle. - Chciałabym zobaczyć się z panem Colemanem. Nazywam się Thornton. - Czy jest pani umówiona? Irytacja Sallie rosła z sekundy na sekundę. - W pewnym sensie tak - wyciągnęła swoją wizytówkę. Kobieta ujęła ją ostrożnie w dwa palce. Wydawało się, że spogląda na pismo kątem oka. - Sprawdzę, czy pan Coleman będzie miał dla pani czas. O czym chce pani z nim rozmawiać? - To prywatna wizyta - chłodno odparła Sallie. - Tędy, pani Thornton - powiedziała kobieta, przytrzymując dla Sallie otwarte drzwi. Proszę tu poczekać. - A pani nazywa się... - AgnesAmes. Sallie rozejrzała się wokół z niesmakiem. Wszystko tu było ciemne, w męskim stylu, od podwójnych dębowych drzwi począwszy, na masywnych belkach pod sufitem skończywszy. Meble były pokryte ciemną skórą, zbyt wielkie i zużyte. Podłogę pokrywały kosztowne wschodnie dywany, oczywiście zbyt ciemne. Pejzaże na ścianach przedstawiały krzepkich mężczyzn robiących męskie rzeczy: uj eżdżaj ących konie, piętnuj ących bydło albo siedzących w siodle w kapeluszach zsuniętych na czoło. Pokój mężczyzny. Dom mężczyzny. Czy Seth Coleman miał w ogóle żonę? Agnes Ames wróciła. - Pan Coleman przyjmie panią. Powiedział, że skoro już udało się pani tu dojechać, może poświęcić pani dziesięć minut. - Jak miło z jego strony. - Pan Coleman jest bardzo zajętym człowiekiem - powiedziała Agnes Ames. - Czyżby? Gdyby pracowała pani dla mnie, zwolniłabym panią zaraz po wej -ściu. - Słucham? Sallie zatrzymała się w pół kroku zmuszając Agnes, żeby także się zatrzymała i odwróciła w jej stronę. - Jestem tu gościem i zasługuję na uprzejmość. Uśmiech zmieniłby bardzo wiele. Nie wie pani, w jakiej sprawie przychodzę, a skoro pani nie wie, opłacało210 by się być miłą dla gości pana Colemana - Sallie uśmiechnęła się złośliwie. -Mogłabym na przykład przyjeżdżać z banku, który ma hipotekę na tym domu. Mogłabym przyjechać w celu wyeksmitowania mieszkańców. Kobiety robią teraz takie rzeczy, skoro nasi mężczyźni walczą na wojnie. Agnes Ames nie odpowiedziała. Podążyła dalej korytarzem wyłożonym ciemną boazerią z obrazami na ścianach podobnymi do tych, które wisiały w holu. Agnes zapukała, poczekała na polecenie wejścia, otworzyła drzwi i wprowadziła Sallie do pokoju, po czym dyskretnie wycofała się z twarzą wyrażającą głęboką zadumę.
Mężczyzna siedzący za biurkiem wstał. Pod gęstą czupryną sztywnych siwych włosów błyszczały niebieskie oczy. Ręką niezdarnie przytrzymywał laskę wychodząc zza biurka, ale nie było w nim nic z inwalidy. Sallie wystarczył jeden rzut oka, żeby stwierdzić, że naprawdę ma przed sobą swój ego zaginionego brata, Setha. - Seth, wyglądasz dokładnie tak, jak tata. Jesteś do niego podobny tak, jak ja do mamy. Jestem twoją siostrą Sallie. - Nie mam żadnej siostry Sallie. Pewnie odbyła pani podróż na darmo. - Urodziłam się po tym, jak zwiałeś z domu. Ty i Josh. Pamiętasz Josha, prawda? Nie chcę od ciebie niczego, jeżeli to cię martwi. W zasadzie może to ja mogłabym coś zrobić dla ciebie. Mój syn służy na "Wielkim E" razem z twoim synem, Mossem. Tak właśnie cię znalazłam. Nasi synowie rozmawiali ze sobą i porównywali zdjęcia. - Pani chłopak zna mojego chłopca? - Tak, jest pilotem myśliwców. Właściwie mam dwóch synów, obaj są pilotami. Seth, muszę wiedzieć, dlaczego nigdy nie wróciłeś do Ragtown, nigdy nie przysłałeś do domu pieniędzy. Pomógłbyś w ten sposób mamie. Ja tak robiłam. I tylko ja. Masz jeszcze pięć sióstr, Seth. Peggy mieszka w Newadzie, wyszła za zastępcę gubernatora. Maggie zabrała ze sobą resztę rodzeństwa. Według ostatnich wiadomości, jakie o nich mamy, wszyscy razem mieszkają w Kalifornii. Muszę wiedzieć, czemu nie zależało ci na nas na tyle, żeby pomóc. Nie masz pojęcia, jak bardzo mama cię kochała, prawda? - widząc bezradne spojrzenie Setha, Sallie opowiedziała mu wszystko o dniu, w którym wróciła do Ragtown i o parku, który zamierzała tam stworzyć. - Chciała tylko ciebie, swojego pierworodnego. Seth to, Seth tamto. Przez jakiś czas cię nienawidziłam. Poprzysięgłam sobie, że cię znajdę i znalazłam. Nie powiem, żebyś był kimś, kogo chciałabym znać. To, co zrobiłeś jest niewybaczalne. Nie gryzie cię sumienie? Pewnie nie, inaczej nie zostawiłbyś tego tak. Kiedy przemówił, jego głos był burkliwy i gruby, niczym mieszanka melasy ze żwirem: - Tata zapiłby się na śmierć, gdybym posyłał pieniądze. - Nie możesz być tego pewien. Powinieneś był nas odwiedzić. Czy to było takie trudne? Tak samo Josh. Któregoś dnia go znajdę. On też przed tym nie ucieknie. Wstydzę się za ciebie. Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy jednej krwi. - Czego, u licha, ode mnie chcesz? - wypalił Seth. 211 - Wszystko, czego chcę, to żebyś powiedział, że jest ci przykro. Jesteśmy rodziną, Seth. Członkowie rodziny dbają o siebie nawzajem. Chyba chciałabym usłyszeć, że mama była piękna, że była dobrą matką, że ją kochałeś. - Kochałem, na tyle, na ile może kochać matkę trzynastolatek. Uciekłem, żeby nie było tylu gąb do wyżywienia. Josh powiedział, że się nią zaopiekuje. Nie mogę cofnąć czasu i zmienić przeszłości. Byłem dzieciakiem. Urobiłem się nieźle, żeby osiągnąć to, co teraz mam. Pewnie Josh doszedł do tego samego punktu co ja i uciekł. Chcesz pieniędzy, o to ci chodzi? - Nie chcę pieniędzy. A już na pewno nie chcę twoich pieniędzy. Mam własne. Prawdopodobnie więcej, niż ty kiedykolwiek będziesz miał. Co o tym myślisz, braciszku? - Udowodnij to - wypalił Seth. - Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? - Powiedziałem przecież, że chcę. - Kim jest kobieta, która mnie tu przyprowadziła? Jesteś żonaty? Masz tylko jedno dziecko? - Piszesz sagę rodzinną? - cierpko spytał Seth. - Może któregoś dnia to zrobię. No? - No co? - Jesteś żonaty?
- Moja żona niedawno zmarła. Była słabą, chorowitą kobietą. Mam córkę, nic niewarte ladaco. Kobieta, która cię tu przyprowadziła to Agnes Ames, matka żony mojego syna. Mieszka tu teraz z córką. Chcesz wiedzieć coś jeszcze? - Słaba, chorowita kobieta? Córka... może taka jak ja? Znam cię od kilku minut, ale mogłabym się założyć, że zawsze faworyzowałeś syna nie dbając o nikogo innego. Żaden ojciec nie nazywa swojej córki nic niewartym ladaco. Normalny ojciec broni córki do ostatniego tchnienia, zamiast ją poniżać. Przykro mi z powodu twojej żony. Jeśli zaś chodzi o Agnes Ames, to harda, skąpa kobieta. - Śmiało sobie poczynasz. - Owszem. Lubię być szczera od samego początku. Jeżeli coś warto powiedzieć, mówię to. Nie kłamię, nie oszukuję i nie kradnę. Sprawdziłam cię dokładnie i znam na wylot niektóre z twoich wybryków. A propos, twoja żona wszystko o nich wiedziała. Wiedziała, dlaczego się z nią ożeniłeś. Kiedy ludzie są samotni, rozmawiają ze wszystkimi, którzy zechcą ich słuchać. Wiem o tobie wszystko, co można wiedzieć, aż po stan twój ego konta - a znam go co do centa. Wiem wszystko, więc nie patrz na mnie z góry. Popełniałam w życiu błędy, ale naprawiałam je najlepiej, jak w danej chwili umiałam. - Co, u licha? - Proszę - powiedziała, wręczając mu pakiet materiałów. Odchyliła się na krześle i zapaliła papierosa, nie spuszczając oczu z zaskoczonej twarzy brata. - No dobrze, jesteś bogata. Nazywają cię paniąNewada. Co to ma wspólnego ze mną? - To, że nie waż się patrzeć na mnie z góry. Ani teraz, ani nigdy. Mogę każdemu twojemu dolarowi przeciwstawić swojego dolara. Gdybym chciała, mogła212 bym zażądać spłaty hipoteki na tym domu, o tak! - pstryknęła palcami. - Należy do mnie pięćdziesiąt procent udziałów w firmie Coleman Aviation. Jesteśmy partnerami. Wykupiłam twoją firmę, żeby mieć na ciebie oko, na wypadek, gdybyś okazał się moim krewnym. Kobiety nie są bezwartościowe, możesz mi wierzyć. Założę się, że twoja żona też nie była. Wykorzystałeś ją, żeby zdobyć powszechny szacunek. Chętnie uścisnęłabym rękę twojej córce, bo podejrzewam, że stawiała ci czoło, podczas gdy ty nie widziałeś świata poza synem. Mam racj ę? Oczywiście, że tak- odpowiedziała sobie sama. - To samo zrobisz swojej synowej. Taki jest schemat. Ludzie działają według schematów, wiedziałeś o tym? Nie podoba mi się to, co wiem o twoich. - Nic mi o tym nie wiadomo, a moja rodzina to nie twój interes. Po co tu przyjechałaś? Czy to jakieś zawody? Moja firma nie powinna cię interesować. - Do cholery, j esteśmy rodziną. Należy do mnie połowa twój ej firmy. Agenci Pinkertona twierdzą, że sprzedajesz wołowinę na potrzeby wojenne za cenę trzy razy wyższą niż jej prawdziwa wartość. Jak możesz robić coś takiego, zarabiać na wojnie? Nie potrzebujesz pieniędzy. - A ty pewnie mi powiesz, że oddajesz żywność za darmo - warknął Seth. - Rzeczywiście, tak właśnie robię. Chciałam mieć pewność, że moi synowie, podobnie jak twój syn oraz synowie wszystkich innych matek, będą mieli najlepsze wyżywienie jakie jest możliwe. Nudzi mnie już ta wymiana zdań. Mam nadzieję, że twój syn wróci do domu cały i zdrowy. Możesz zatrzymać te materiały na wypadek, gdybyś chciał się kiedyś ze mną skontaktować. Seth skinął głową. - Wyglądasz jak mama, przynajmniej na tyle, na ile ją pamiętam - w jego burkliwym głosie słychać teraz było cień skruchy. Sallie przytaknęła, a jej oczy zamgliły się od łez. - Dziękuję, że to powiedziałeś. Nazywała mnie dziewczynką Sallie. Seth uśmiechnął się. - Na mnie mówiła chłopiec Seth. Tak samo było z Joshem. Nazwałaś swój dom Sunrise? - Wygląda na to, że obydwoje szukaliśmy w życiu słonecznej strony. Sunrise to góra. Czy zanim wyjadę, mogę coś jeszcze zrobić dla ciebie albo twojej rodziny?
- Mogłabyś pożyczyć mi trzy miliony dolarów - chytrze odparł Seth. Sallie kiwnęła głową. Oczy Setha niemal wyskoczyły z orbit, kiedy Sallie wypisywała czek. - Nie ma żadnych warunków, żadnych odsetek. Oddasz mi, kiedy będziesz mógł. - Tak po prostu, bez żadnych pytań? - Tak po prostu. Czy ty nie zrobiłbyś tego samego? - Prawdopodobnie nie. - Szanuję szczerość - powiedziała Sallie. - Jednakże chciałabym dostać skrypt dłużny z twoim podpisem. Czytelnym, oczywiście. - Szanuję twój zmysł do interesów - powiedział Seth wypisując skrypt dłużny. Sallie schowała papier do kieszeni. 213 Wstała i wyciągnęła rękę. Sethuścisnąłjąz maksymalną siłą, najaką pozwalały jego spuchnięte kostki. Sallie nie mrugnęła okiem. - Znajdę drogę do wyjścia, nie wstawaj. Po drodze nie znalazła śladu Agnes Ames. U stóp schodów stała młoda kobieta przypominająca Sallie Fanny Logan. Uśmiechnęła się. Sallie odpowiedziała uśmiechem. - Jestem Sallie Thornton, twoja ciotka. A ty jesteś moją siostrzenicą czy żoną Mossa? - Jestem Billie Coleman, żona Mossa. Amelii, twojej siostrzenicy, nie ma tu w tej chwili. Nie wiedziałam, że Moss ma ciocię Sallie. Znasz go? Wychodzę właśnie na spacer, może pójdziemy razem? - Z przyjemnością. Jestem w Sunbridge po raz pierwszy. Od lat szukałam mojego brata, Setha, i właśnie go znalazłam. Mój syn i twój mąż służyli razem na "Wielkim E". Zdaje się, że wchodząc tu spotkałam twojąmatkę. Billie uśmiechnęła się smutno. - Mama czasami bywa apodyktyczna. Bardzo opiekuje się moim teściem. Co twój syn opowiadał o Mossie? Powiedz mi, co o nim mówił. Sallie opowiedziała. - Moss i mój syn, Simon, zgodzili się, że muszą być w jakiś sposób spokrewnieni. Tak się cieszę, że to prawda. Chciałabym rozszerzyć na ciebie... i twoją matkę zaproszenie do odwiedzenia mnie i mojej rodziny w Newadzie. Przyjedźcie, kiedy tylko będziecie mogły. Chciałabym, żebyście poznały naszą część rodziny. - Niedawno zmarła moja teściowa. Polubiłabyś ją. Moss bardzo ją kochał. Amelia, moja szwagi erka, jest cudowna, dobrze się ze sobą dogadujemy. Nie mam tu jeszcze żadnych przyjaciół, byłam zbyt zajęta córkąi... innymi rzeczami. Ogromnie się cieszę, że się spotkałyśmy. - Przypominasz mi pewną młodą dziewczynę z Las Vegas, którą znam. Spróbuję zabawić się w swatkę i poznać ją z Simonem, kiedy wróci do domu. Jako matka uważam, że byliby idealną parą. - Ciociu Sallie, opowiedz mi o swoich synach. Sallie spokojnie opowiedziała wszystko o Ashu i Simonie - o ich rywalizacji, młodości, o nadziei i marzeniach, jakie w związku z nimi żywiła. Kiedy skończyła, jej oczy były równie wilgotne jak oczy Billie. - Bardzo ich kochasz, prawda? - Bardziej, niż mogłabyś przypuszczać. - Gdzie się zatrzymałaś? - zapytała Billie. - Muszę zdążyć na samolot, który odlatuje niedługo. Miejsce, do którego się dziś udaję to Ragtown. Tam dorastaliśmy ja i Seth. Miejsce było okropne, ale to jedyny dom, jaki miałam. - Nie mogę się doczekać, aż opowiem o tobie Amelii. Szkoda, że jej tu nie ma. Jeśli wybiorę się z wizytą, mogę przywieźć ją ze sobą?
- Drogie dziecko, oczywiście, że możesz. Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam. Przy najbliższym święcie zorganizuję przyj ecie rodzinne i wtedy będziecie 214 mogły przyjechać. Chciałabym, żebyście ty i Amelia zostały u mnie na dłużej. Myślisz, że mogłybyście mieć z tym trudności? - Jeśli tak, to poradzę sobie z nimi. Były już przy samochodzie. - Szkoda, że nie mogę zostać dłużej - powiedziała Sallie. - Ja też chciałabym, żebyś została. Mam wrażenie, jakbyśmy znały się od zawsze. Czasami czuję się tu samotna. Dom jest taki ciemny, ponury i... - Taki męski - uśmiechnęła się Sallie. - Nie w moim guście. Lubię jasne, lekkie przestrzenie i wolę pastelowe barwy albo kolory ziemi. Lubię otwarte okna i koronkowe firanki. Jasne światła też są dla mnie ważne, pewnie dlatego lubię Las Vegas. Napiszę do ciebie, Billie. Oto moja wizytówka. Bardzo cię proszę, jeśli tylko poczujesz się samotna, zadzwoń do mnie. Napisz. Jesteśmy teraz rodziną. Pod wpływem nagłego impulsu Billie zarzuciła Sallie ręce na szyję. - Dziękuję, dziękuję ci bardzo, że przyjechałaś. To właśnie było mi dzisiaj potrzebne. Jesteś taka piękna. Chciałabym wyglądać jak ty. - Boże broń! To ty jesteś piękna. Zarówno na zewnątrz, jak i we wnętrzu. Znam się na ludzkich charakterach - rzuciła Sallie. - Bierz życie za rogi z dnia na dzień, tak właśnie trzeba sobie z nim radzić. Będę modlić się co wieczór za Mossa, tak samo, jak modlę się za wszystkich, którzy walczą dla nas. Uważaj na siebie. - Będę. Obiecuję. Sallie mocno ucałowała Billie w oba policzki i uściskała japo raz ostatni. Agnes Ames z ponurym wyrazem twarzy patrzyła z hallu na ten szczery wyraz wzajemnej sympatii. Seth Coleman oglądał go z okna gabinetu. Na widok tylu uścisków i pocałunków prychnął niezadowolony. - Głupie baby, ciągle tylko się ściskają i całują. Nie można im ufać, kiedy zaczynająte swoje fałszywe czułości. Szybkim ruchem zasunął zasłonę, po czym ciężkim krokiem podszedł do biurka i długo patrzył na leżący tam czek na trzy miliony dolarów. Na jego twarzy malowała się chytrość. Powoli liczył coś w myślach. Sallie przyjechała do Ragtown taksówką. Wszyscy wyszli na jej powitanie i uśmiechnięci ściskali jej ręce: konstruktorzy, projektanci ogrodów, ojcowie miasta i starszy pan - były właściciel terenu. Po obowiązkowych uprzejmościach Sallie przeszła do miejsca, w którym kiedyś stał rząd chat. Trudno było w to uwierzyć, ale po dwudziestu latach kilka z nich wciąż jeszcze tu stało. Liczyła je, aż doszła do numeru czwartego. Pas blachy z dachu wciąż jeszcze trzymał się jedynej, pochylonej ściany. - Jak to możliwe, że została tu choć jedna drzazga? - mruknęła. Serce odpowiedziało jej : "Bo czekała tu na ciebie". Sallie podeszła do miejsca, w którym spała, jadła i płakała w dzieciństwie. Sięgnęła ku ścianie, żeby dotknąć j ej po raz ostatni, odwróciła się i skinęła głową budowlańcom. Odeszła, a w ślad za nią popłynęły chmury czerwonego pyłu z burzonych właśnie ścian. 215 Kilka godzin później, kiedy skończyły się już spotkania i powiedziano wszystko, co było do powiedzenia, Sallie poleciała nocnym samolotem do Las Vegas czując się bezpiecznie ze świadomością, że pomnik Ragtown będzie odpowiednią pamiątką po wszystkich biednych rodzinach, które kiedyś tam żyły. Sallie wysiadła z samolotu wzrokiem szukając Devina. Zamiast niego zobaczyła czekającego przy bramie męża. Ledwie go dostrzegła, zaczęła biec. Boże, proszę cię, nie pozwól, żeby miał złe wieści. Niech moi synowie będą bezpieczni, myślała.
- Philipie, co się stało? - krzyknęła. - Sallie, z chłopcami wszystko w porządku. Czują się bardzo dobrze. Chodzi o Asha, ale to dobre wieści. - Powiedz, Philipie, o co chodzi? Śmiertelnie mnie wystraszyłeś. Czemu tu przyjechałeś? - Bo chciałem sam ci o tym powiedzieć. Ash się ożenił. - Ożenił? Ash? Skąd o tym wiesz, Philipie? - Stąd, że jego żona przyleciała tu dzisiaj, zaledwie kilka godzin temu. - Jego żona? Spotkałeś ją? Jak cię znalazła? - Ash zadzwonił przed jej przylotem. Kiedy przyleciała, Devin był tu czekając na ciebie. Zabrał jądo miasta. Powiedziałem mu, że sam na ciebie poczekam. Rozmawiałem z nią przez kilka minut. - I jaka jest? Miła? Ash ożenił się nic nam nie mówiąc? To niewybaczalne, Philipie. Ile ma lat? Spodobała ci się? Myślisz, że ją polubię? Odpowiedz mi, Philipie! - Już jąznasz i lubisz. Powiedziała, że Ash chciał to załatwić w taki sposób. To Fanny Logan. - Fanny! Sekretarka Devina! Philipie, jak to możliwe? Nic z tego nie rozumiem. - Ja też nie, ale nasz syn się ożenił, więc oboje mamy teraz synową. Łatwo będzie to zaakceptować, kiedy minie zaskoczenie. - Philipie, jest niedobrze. Ash nie nadaje się na męża i oboje o tym wiemy. Fanny... nie mogę uwierzyć, że ta słodka dziewczyna... jak to się stało? - Korespondowali ze sobą od wielu miesięcy. Spotkali się, kiedy Ash był w domu na przepustce. Pamiętasz? Rozumiem, że poznali się lepiej dzięki listom. - Chciałam... myślałam, że byłaby idealną żoną dla Simona. Nawet wspomniałam jej o nim, pokazałam jego zdjęcie. Philipie, bardzo mnie to zmartwiło. - Ona kocha naszego syna. - Philipie, chcę, żebyś zapamiętał dobrze, co ci teraz powiem: to małżeństwo to pomyłka. - Będę pamiętał, że tak powiedziałaś. Fanny mówiła, że ma zamiar nadal pracować dla Devina i zostanie w pensjonacie do powrotu Asha. - To też nie jest w porządku. Jak możemy pozwolić, żeby mieszkała w pensjonacie? Nie wiesz, czy ma jakieś pieniądze? 216 - Jeśli chce tam mieszkać, jakie mamy prawo zmuszać ją do czegoś innego? Sallie, jesteś po prostu w szoku. Chodź, poj edziemy do domu i prześpisz się z tym. Rano pogodzisz się ze wszystkim. - Oni do siebie nie pasują. - My też nie, ale wciąż jesteśmy małżeństwem. Ash mówił jak szczęśliwy człowiek, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon. Fanny ma w oczach gwiazdy. Nie wygląda mi na dziewczynę, która spieszyłaby się do małżeństwa. Przez to całe zamieszanie zapomniałem cię spytać, czy Seth Coleman jest twoim bratem? - Tak, to mój brat. Chodźmy do domu, Philipie. Jestem bardzo zmęczona. Bardzo źle się stało, bardzo źle. - Ale już się stało. Musimy się z tym pogodzić. Spójrz na to w inny sposób: masz teraz córkę, o której zawsze marzyłaś. Nawet jest do ciebie podobna. W drodze do domu Sallie wciąż i wciąż powtarzała: "Bardzo źle się stało, to okropne". Philip odpowiadał na to: "Zobaczysz, że się uda". utozdzioA dwwiaótu jaxvay otuliła się mocniej kołdrąi objęła ramionami miękką, puchowąpo- duszkę. Rzuciła okiem na mały budzik przy łóżku. Za piętnaście minut będzie musiała wstać i iść do pracy. To znaczy, że ma jeszcze piętnaście długich, cudownych minut, żeby nie robić nic, tylko myśleć o Ashu i Hawajach, i dziesięciu wspaniałych dniach, jakie tam spędziła. Wyciągnęła dłoń spod
kołdry, żeby spojrzeć na swoją obrączkę. Była prosta, zwyczajne kółko ze złota. Ash obiecał, że kiedy wróci do domu, kupi jej lepszą. Ale ona nigdy, przenigdy nie zdejmie tej obrączki. Nic jej nie skusi, ani brylanty, ani rubiny, ani szmaragdy. Tę obrączkę Ash sam włożył jej na palec i na tym palcu już zostanie. Pomyślała o jego ostrej odpowiedzi, kiedy zaproponowała, że kupi dla niego obrączkę. Odmówił bez wahania. Fanny dość dobrze zniosła tę odmowę. Jej ojciec nie nosił obrączki. Philip Thornton też nie nosił, chociaż w j ego przypadku byłoby to śmieszne. Może któregoś dnia Ash zmieni zdanie, kiedy zobaczy, jaką będzie dla niego dobrą żoną. Znów zerknęła na zegarek. Rozległ się dźwięk budzika. To był prawdziwy świat, a nie raj zalany słońcem i obsypany kwiatami. Dziś będzie musiała zadzwonić znów do ojca i sprawdzić, czy otrząsnął się już z zaskoczenia. Będzie musiała porozmawiać z Bess i przygotować się na jeszcze jedną długą dyskusję ze swoim szefem oraz nową teściową. Co powie Sallie Thornton? Ash powiedział, że matka nie będzie zadowolona, bo nie wierzy w małżeństwa zawierane w pośpiechu. "Bądź sobą, Fanny" -taka była jego rada. Posunął się do stwierdzenia, że jego matka będzie, albo unikać jej jak zarazy, albo spróbuje ją obsypać miłością i pieniędzmi. "Myśli, że wszystko można kupić". W jego głosie było tyle cierpienia, że wzięła go za rękę, żeby go pocieszyć. Fanny uszminkowała usta, sprawdziła, czy szwy pończoch układają się jak należy, spryskała lekko perfumami szyję i nadgarstki. Pani Thornton jest już 217 gotowa do pierwszego dnia pracy. Pani Thornton da sobie radę ze wszystkim, co ją dziś spotka. Pani Thornton nie może się już doczekać przerwy na obiad, żeby spotkać się z Bess i podzielić nowinami. Pani Thornton jest niesamowicie szczęśliwa. - Jak się pani ma w ten piękny styczniowy poranek, pani Thornton? - powitał ją Devin Rollins. - Aż się boję zadawać to pytanie, ale muszę wiedzieć, czy zostanie pani u mnie, czy mam szukać nowej sekretarki? - Chciałabym zostać, panie Rollins. Mam zamiar nadal mieszkać w pensjonacie i oszczędzać wszystkie pieniądze. Pensjonat jest o wiele tańszy niż wynajmowanie mieszkania. Ash zajmie się uzyskaniem wszystkich wojskowych papierów. Rozmawiał pan już z panią Thornton? - Tak, wczoraj wieczorem po jej powrocie. Philip czekał na nią na lotnisku i wszystko jej powiedział. - Była zdenerwowana? - Nie sądzę, żeby była zdenerwowana, raczej dotknięta. Kobiety przywiązu-j ą dziwnie dużą wagę do ślubów, zwłaszcza kiedy chodzi o ślub naj starszego syna. Może zechciałaby pani pomyśleć o zorganizowaniu ślubu kościelnego po powrocie Asha. Pani rodzina też pewnie chciałaby panią zobaczyć przy ołtarzu. - To już nie byłoby to samo. Ja się tym nie martwię i wiem, że Ash nie martwi się również. Nasz ślub był cudowny. Mieliśmy na sobie lei, które sami zrobiliśmy. Miałam diadem na włosach i ślubny bukiet. Ash był niesamowicie przystojny w mundurze. Nie sądzę, żebym chciała unieważnić tamten ślub biorąc nowy, elegancki. Powiedzieliśmy właściwe słowa i mam na palcu obrączkę. Mówiłam panu wiele razy, że jestem prostą osobą. Niewiele mi potrzeba. Będę dobrą panią domu. Będę bardzo dobra dla Asha. Pani Thornton nie musi się o nas martwić. - Szkoda, że nigdy nie miała córki. Ty natomiast nigdy nie miałaś matki. Może zbliżycie się do siebie. - Bardzo bym tego chciała. Ash chyba też. Lepiej zabiorę się już do pracy. O, a to co? - Szkice parku Ragtown i chatki. No i oczywiście plik rachunków. Aha, pani Thornton wpadnie tu około południa. Jeśli nie masz innych planów, chętnie zabierze cię na obiad. Fanny poczuła serce w gardle. - Z przyjemnością - powiedziała. Bess będzie musiała poczekać.
Sallie Thornton ubrana w wełniany komplet w kolorze dojrzałych borówek weszła do biura Devina Rollinsa o jedenastej trzydzieści. Na głowie miała maleńki toczek dopasowany barwą do reszty stroju. - Wyglądasz tak pięknie, że mam ochotę cię zjeść - uśmiechnął się Devin. -Och, Sallie, tak bardzo za tobą tęskniłem. Sallie wpadła w jego objęcia. - Devinie, nie było mnie tylko przez kilka dni. - To nieistotne. Nie było cię tutaj, nie mogłem cię dotykać w każdej chwili, kiedy tego chciałem. Gdy wyj eżdżasz, zawsze wpadam w panikę. Boj ę się wtedy, że możesz nie wrócić. 218 - A myślisz, że dlaczego wróciłam tu tak szybko? Zjedzmy dziś razem kolację i.... - Nie dam się prosić. O siódmej? - Wspaniale. Gdzie jest Farmy? Mówiła coś? - Tylko, że jest szalenie szczęśliwa. Bardzo kocha twojego syna. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Bardziej martwi mnie Ash. Czy on naprawdę szczerze ją kocha? Z jakiegoś powodu nie mogę w to uwierzyć. Możesz to przypisać kobiecej intuicji. Czy Fanny zje ze mną obiad? - Powiedziała, że z przyjemnością. Wysłałem ją do sądu, żeby zostawiła tam parę papierów sędziemu. Zdaje się, że słyszę ją na schodach. - Pani Thornton... Sallie, ja... - Nic nie mów, Fanny. Cieszę się razem z tobą i Ashem. Mam nadzieję, że spędzicie ze sobą wiele wspaniałych lat. Fanny wydawało się, że widzi łzy w oczach Sallie, kiedy padły sobie w objęcia. - Sallie, zrobię, co w mojej mocy, żeby uszczęśliwić Asha. Przysięgam, że tak będzie. Tak bardzo go kocham, że czuję się chora z dala od niego. Przyrzekam ci, że będę dobrą żoną. Potrafię zajmować się domem, gotować i cerować. Umiem szyć i znam się na pracy w ogrodzie. Przez dłuższy czas pracowałam jako opiekunka do dzieci, nawet przy noworodkach. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek była mną rozczarowana. Spróbuj ę być dla ciebie j ak córka. Możliwe, że popełnię kilka błędów, bo nigdy nie miałam matki. - W takim razie będziemy uczyć się razem. Nigdy nie miałam córki, więc sytuacja będzie idealna. Przyrzeknij mi, że mnie powstrzymasz, kiedy zacznę się zachowywać jak wścibska teściowa. - Przyrzekam. - Skoro już to ustaliłyście, idźcie już na obiad, żeby stary prawnik mógł się zabrać do pracy. - Wiesz, Fanny, spotkałam wczoraj wspaniałą dziewczynę w twoim wieku. To żona mojego bratanka, Mossa. Seth Coleman, o którym rozmawialiśmy w Dniu Dziękczynienia, naprawdę okazał się moim bratem. Myślę, że mogłybyście zostać przyjaciółkami. Na ranczo, gdzie mieszka, nie ma młodych ludzi, z którymi mogłaby się przyjaźnić. Ma małącóreczkę, której nie udało mi się zobaczyć. Mam zamiar urządzić przyjęcie pod koniec maja i zaprosić na nie całą rodzinę. Zanim to jednak zrobię, mogłabyś zadzwonić do niej, żebyście się lepiej poznały. Podejrzewam, że życie w ciemnym, posępnym domu z matką przypominaj ącąwilkoła-ka i moim opryskliwym bratem nie jest usłane różami i przydałaby jej się przyjaciółka. Na imię ma Billie. Jest tak samo ładna i zdrowa jak ty. Zanim wyjdziemy z restauracji, dam ci jej numer telefonu. - Z przyjemnością do niej zadzwonię. Jak się czułaś spotykając dawno utraconego brata? Czy było tak, jak chciałaś? - W pewnym sensie tak. Seth jest... wygląda tak samo, jak mój ojciec. Jest bardzo gburowaty. Przypuszczam, że ma też swojądelikatniejszą stronę. W pierwszej chwili był w stosunku do mnie podejrzliwy. Mogę się mylić, ale wydaje mi 219
się, że mój brat nie sądzi, żeby z kobiet był jakiś pożytek. To główny powód, dla którego chciałabym, żebyś zadzwoniła do Billie. Oto i nasza restauracja, Fanny. Powinnyśmy chyba zamówić szampana z okazji twojego ślubu. - Nigdy nie piję alkoholu w środku dnia. Proszę, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym, żebyś opowiedziała mi o dzieciństwie Asha. Chcę wiedzieć wszystko. Chcę ci też opowiedzieć o tym, jak się spotkaliśmy i o listach, które do siebie pisaliśmy. Tak się cieszę, że przestały już być tajemnicą. - Będzie nam wspaniale razem, Fanny - powiedziała Sallie. Wyciągnęła rękę przez stół i przykryła dłonią dłoń swojej nowej synowej. Fanny uśmiechnęła się. Wszystko ułoży się cudownie. Dwie panie Thornton rozmawiały jeszcze o wielu rzeczach, a zwłaszcza o Ashu i Simonie. Wypiły kilka toastów za szczęście i długie życie, za udane małżeństwa i za dom pełen dzieci i zwierząt. Po dwugodzinnym obiedzie obie były pewne, że na zawsze pozostaną przyjaciółkami. Fanny czuła się, jakby po raz pierwszy w życiu spotkała własną matkę. Jej twarz jaśniała szczęściem. Sallie Thornton miała wreszcie córkę, o której zawsze marzyła. Dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, w tym samym dniu, kiedy siły amerykańskie na Pacyfiku przypuściły prowadzony przez Asha Thorntona atak z powietrza na Manilę, Fanny urodziła bliźnięta: dwóch chłopców. - Dwóch chłopców! - powiedziała Sallie z oczyma okrągłymi ze zdziwienia. - Dwóch za jednym razem, aż dwóch? - dopytywał się Philip Thornton. -Dobry Boże! - O mój Boże - powiedziała Sallie. - Muszę iść na zakupy. Mamy tylko po jednej sztuce wszystkiego. Będę potrzebowała pomocy. - Sallie, z przyj emnością zostałbym, żeby ci pomóc, ale dziś przyj eżdża transport dziesięciu tysięcy kurcząt. Muszę tam być. Mogą umrzeć, jeśli nie będą się z nimi odpowiednio obchodzić. - Masz rację, Philipie, kurczęta sąbardzo ważne. Nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym poprosiła o pomoc Devina? Wiesz Philipie, w końcu to sprawy rodzinne. Nie chcę, żeby... - W porządku, Sallie. Jestem pewien, że Devin z przyjemnością ci pomoże. A propos, gdzie on jest? Myślałem, że spotkam go tutaj. - Philip! Mówiłam ci, że to rodzinna sprawa. - Próbujesz mi wmówić, że Devin nie jest częścią rodziny? Cóż, sytuacja jest dziwna, ale co z tego? Jeżeli potrzebujesz mojego pozwolenia, a jestem pewien, że nie potrzebujesz, to mówię ci: zadzwoń do Devina. - W porządku. Jest bardzo przywiązany do Fanny, niemal jak ojciec. Co przypomina mi, że muszę zadzwonić do pana Logana. Ciekawe, jak Fanny nazwie chłopców. Słuchaj tylko, co ja mówię: nazwać chłopców. A dopiero co się urodzili. 220 - Pozdrów ode mnie pana Logana i powiedz mu, że bycie dziadkiem to wspaniałe uczucie. - O mój Boże, naprawdę jesteśmy dziadkami. Nie będą chyba mówić do mnie babciu, jak myślisz? - Wcale by mnie to nie zdziwiło - roześmiał się Philip całując żonę w policzek. - Ucałuj Fanny ode mnie. Spróbuję wrócić jeszcze dziś wieczorem. Philip poczuł skurcz w żołądku, kiedy wyszedł za drzwi i zobaczył Devina siedzącego na żelaznej ławce przy wejściu. - Wejdź do środka! - burknął. - Philipie, to sprawa waszej rodziny. Nie chcę przeszkadzać. Czekałem, żeby zobaczyć... myślałem... - Dwóch chłopców! Poczęstuj się cygarem! - Bliźnięta! O mój Boże!
- Dokładnie to samo powiedziałem. Zajmij się wszystkim, Devin. - Philipie... - Sallie na ciebie czeka. Devin z wahaniem wyciągnął rękę. Wstrzymał oddech czekając na reakcję Philipa. Ten nie wahał się: uścisnął wyciągniętą rękę i potrząsnął nią mocno. - Spójrz na to z innej strony: martwisz się tylko o dwoje dzieci. Na mnie czeka dziesięć tysięcy maleńkich kurcząt. - Dzięki Bogu, nie musisz wybierać imion dla nich wszystkich. - Ależ robię to. Przyjeżdżają w partiach po pięć tysięcy. Nadaję imię każdej partii. - Żartujesz sobie ze mnie? - Wcale nie. Do zobaczenia, Devin. Devin wszedł do poczekalni oddziału porodowego i opowiedział Sallie o swojej rozmowie z Philipem. - Taki już jest - powiedziała Sallie. - Pamiętasz ostatnie Boże Narodzenie? Naprawdę martwi się o kurczęta. Bardzo poważnie traktuje tę działalność. Nie masz pojęcia, ile zarabiamy na tym interesie. Ależ oczywiście, że masz, jesteś przecież moim prawnikiem! Zaczynam paplać bez sensu ze zdenerwowania. Pielęgniarka powiedziała, że za parę minut będziemy mogli zobaczyć dzieci. Właśnie przygotowują Fanny. Trudno mi uwierzyć, że będzie w nastroju do przyjmowania gości, ale chcę, żeby wiedziała, że tu jestem. Dzwoniłam do jej ojca. Był tak podekscytowany, że ledwo mógł rozmawiać. Zaj ęłam się też przesłaniem wiadomości na "Horneta". Ash będzie... oszołomiony. Pielęgniarka do nas kiwa. Widocznie dzieci są już gotowe. - Są identyczne! - powiedziała Sallie z niedowierzaniem. - W końcu to bliźnięta - powiedział Devin. - Czy noworodki zawsze są takie małe? - zapytał ze zgrozą. - Mniej więcej. Popatrz, mająwłoski! Są niesamowite. - Wyglądająjak Fanny - powiedział Devin. - To prawda - odrzekła uszczęśliwiona Sallie. - Dokładnie tak, jak Fanny. Dzięki ci, Boże. 221 - Sallie, pielęgniarka cię przywołuje. Sallie z trudem oderwała wzrok od swoich wnuków. - Możemy teraz zobaczyć się z Fanny. Fanny z włosami kompletnie mokrymi od potu na wpół siedziała w gniazdku zrobionym z białych poduszek. Sallie próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądała ona sama tuż po porodzie. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie swojego niezadowolenia, złości i tego, jaka była nieszczęśliwa i jak spała przez tydzień. Fanny miała błyszczące oczy, uśmiechała się i nie mogła się doczekać, aż znów zobaczy swoich synków. - Widziałaś ich, Sallie? Dzień dobry, panie Rollins. Co powiedział mój ojciec? Udało się przesłać wiadomość na "Horneta"? Sallie, czyż nie są piękni? Powiedz mi prawdę. Wszystko z nimi w porządku, prawda? Miałaś rację, ledwie pamiętam ból. Mój Boże, mam tylko po jednej sztuce wszystkiego, minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję. - Ładnie wyglądasz - powiedziała Sallie całując Fanny w policzek. - Przed chwilą się mną zajęto. Czuję się teraz bardziej sobą, ale umieram z głodu. Powiedzieli, że wkrótce dostanę kanapkę. Próbowałam wymyślać imiona. No i po prostu nie wiem. Co będzie, jeśli wymyślę jakieś, a Ashowi się nie spodobają? Nie mogę znieść tego, że nie mają imion. Doktor włożył im na rączki małe bransoletki z napisem: Dziecko 1 i Dziecko 2. Dziecko 1 jest starsze o trzy minuty. Możesz to sobie wyobrazić? Co myślisz o tym, żeby nazywały się: Birch Coleman Thornton i Sagę Logan Thornton? To moje ulubione imiona ze wszystkich, które wymyśliłam. Nie musiałabym teraz wybierać między jednym a drugim. - Podobają mi się - powiedziała Sallie. Devin skinął głową zgadzając się z nią. - Podoba mi się, że użyłaś mojego panieńskiego nazwiska. To bardzo miło z twojej strony, Fanny.
- Więc niech będzie Birch i Sagę. Mają mocne, surowe brzmienie. Idealne imiona dla chłopców. Birch jest starszy. Ulżyło mi. Nie wydawało mi się w porządku nazywać ich po prostu Jeden i Dwa. - Skoro już to ustaliliśmy, powinnaś trochę odpocząć. Wrócę jutro. - Sallie, chciałabym ci za wszystko podziękować. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Chciałabym tylko, żebyś o tym wiedziała. - Nie pozwoliłabym załatwić tego w żaden inny sposób. Śpij dobrze, Fanny. - Nie mogę się doczekać telefonu od Asha. Jestem taka szczęśliwa. - Zasnęła. Chyba nigdy nie widziałem, żeby ktoś był taki szczęśliwy i wyczerpany jednocześnie - powiedział Devin. - Sallie, powinnaś być dumna. - Jestem dumna, Devinie. Chodź, pójdziemy do domu. Mieliśmy ciężki dzień, a teraz nadszedł nasz czas. - Nasz czas. Brzmi cudownie, kiedy ty to mówisz - powiedział Devin ustami muskaj ąc j ej szyj ę. - Dlatego, że to będzie cudowne. To był wspaniały dzień. Dzięki temu, że wrócimy razem do domu stanie się idealny. Czy to nie najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałeś? - Tak, na drugim miejscu po tobie. 222 - Nie wiem, czyja wytrzymałabym dwudziestoczterogodzinny poród - powiedziała Sallie biorąc Devina za rękę i wyprowadzając go z pokoju. - Będzie cudowną matką. Mam nadzieję... mam nadzieję, że Ash będzie chociaż w połowie tak dobrym ojcem. Martwię się o niego, Devinie. - Powiedziałaś już Fanny o domu, który dla nich kupiłaś? - Nie. Zabiorę ją prosto do niego, kiedy wyjdzie ze szpitala. Chcę, żeby to była niespodzianka. Jutro albo pojutrze spakuję rzeczy Fanny. Myślisz, że jej się spodoba? - Oczywiście. Jeśli chodzi o spóźnione prezenty ślubne, dom znajduje się chyba na samym początku listy. Jak myślisz, co powinienem dać dzieciom? - Fanny wszystko się spodoba. Będziesz musiał kupić dwie rzeczy. Czy to nie cudowne, Devinie? Nie czujesz się troszeczkę jak dziadek, no wiesz, w pewnym sensie? Jestem absolutnie pewna, że Philip z chęcią widziałby w tobie dodatkowego dziadka. Pan Logan też na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, a ja po prostu uwielbiam ten pomysł. Kiedy wyszli ze szpitala, Devin przyciągnął Sallie do siebie. - Kocham cię, babciu Thornton. Gdyby nie to, że stoimy na środku ulicy, ucałowałbym cię, aż zagrzechotałyby ci zęby. - A zrobisz to później? - zapytała Sallie. - Możesz na mnie liczyć. Nigdy przedtem nie kochałem się z babcią. - Myślisz, że będzie jakoś inaczej? - Lepiej - Devin spojrzał na nią pożądliwie przytrzymując drzwi przy wejściu do restauracji. - Obiecanki cacanki. Świeżo awansowany major Ash Thornton z hełmem i goglami w ręku oraz spadochronem obijającym się o pośladki zasalutował, po czym udał się w kierunku swojej kwatery. W połowie drogi został zatrzymany przez radiotelegrafistę, który wręczył mu depeszę. - Gratulacje, majorze! Znużony Ash skinął głową i skupił wzrok na druku. Chwilę zajęło mu zrozumienie tego, co przeczytał. Bliźnięta! Został ojcem! Poczuł skurcz w żołądku. Był teraz odpowiedzialny za trzy ludzkie życia. Odwrócił się, żeby wrócić na pokład. Wszystko, czego teraz potrzebował, to wsiąść do swojego samolotu i wzbić się w górę, najwyżej jak to możliwe, ponad cały świat, do ciszy i spokoju, gdzie mógłby wreszcie pomyśleć. Fanny nie mówiła nic o bliźniętach. Wspominała tylko o jednym dziecku. Przez ostatnie miesiące pogodził się tylko z myślą o jednym. Rozejrzał się
wokół dzikim wzrokiem, a serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Pomyślał, że mógłby wyskoczyć za burtę. Był tchórzem. Jak as przestworzy mógł być jednocześnie tchórzem? Ash zwalił zwój ekwipunek na koję. Potrzebował teraz opinii drugiej osoby. Skierował się do pokoju telegrafistów i poprosił o wysłanie wiadomości do brata na "Enterprise". Depesza do kapitana Adam Jessupa, również świeżo 223 awansowanego, była zwięzła: "Drogi wujku Adamie, major Ash Thornton zawiadamia o narodzinach bliźniąt, swoich dwóch synów. Odpowiedz, żebym wiedział, że to prawda". Ash oparł się o drzwi rozmawiając z jednym z telegrafistów i czekając na odpowiedź Simona. Kiedy nadeszła, uśmiechnął się od ucha do ucha. "Gratulacje, Ash! Bardziej prawdziwie już nie będzie. Zestrzelenie Nagomy to przechadzka po parku w porównaniu z karmieniem o drugiej w nocy. Dzień po dniu. Noc po nocy. Wujek Adam". Ojcostwo. Cóż, może przyzwyczai się do niego. Któregoś dnia. Farmy wciąż myślała o tym, że przydałaby jej sięjeszcze jedna para rąk i nóg. Cokolwiek, co by pomogło w przygotowaniu wszystkiego na okolicznościowy, czterodniowy urlop Asha. Musiała chyba odejść od zmysłów, żeby na ochotnika podjąć się ugotowania obiadu na Dzień Dziękczynienia dla całej swojej nowej rodziny. Nawet z pomocą sprzątaczki i opiekunki do dzieci, które przychodziły codziennie na kilka godzin, doba wciąż miała za mało godzin. W tej chwili obydwaj chłopcy płakali - Bircha bolało ucho, a Sagę miał odparzoną, czerwoną pupę. Opiekunka do dzieci była chora, a sprzątaczka właśnie zrezygnowała z posady ze względu na wyjazd do Kalifornii. Góra brudnej bielizny sięgała już sufitu, Fanny nie zrobiła jeszcze żadnych zakupów na obiad w Dniu Dziękczynienia, a w całym domu pełno było kurzu i piasku. Jej mąż wraca do domu za dwa dni, a ona wciąż jeszcze nie straciła brzucha po porodzie. Piersi miała zbyt wielkie, spuchnięte i wciąż kapało z nich mleko. Wszystkie jej rzeczy były nim zaplamione. Sallie znalazła Fanny siedzącą na podłodze z płaczącymi dziećmi w ramionach. Synowa, ledwie ją zobaczyła, zaczęła płakać jeszcze głośniej. Sallie jednym spojrzeniem objęła całą sytuację. - Fanny, czemu do mnie nie zadzwoniłaś? Nigdy, przenigdy nie bój się prosić o pomoc. Powiedz mi, co się stało. Wysłuchała wszystkiego i nie mogła pojąć, jak też tej siedzącej na podłodze dziewczynie udało się aż tak dobrze ze wszystkim radzić. - Sallie, ten dom jest za duży. Sprzątaczka ciągle narzekała. Opiekunka powiedziała, że chłopcy działają jej na nerwy, bo za dużo płaczą. Chyba już nie wróci. Nie zrobiłam jeszcze zakupów na obiad w Dniu Dziękczynienia i... popatrz tylko, Sallie, wyglądam jak krowa. Robię wszystko tak, jak kazał lekarz, ale dzieci nie zachowują się normalnie. Nie powinny chyba płakać przez cały czas. Sallie, one nie robią nic innego. Czasami wrzeszczą tak, że mam wrażenie, że zaraz zwariuję. Ash jest... nie chciałabym... - Fanny, trzeba było do mnie zadzwonić. Fanny przytaknęła z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. - Sallie, przeraża mnie, że nie mogę sobie poradzić. Czy to dlatego, że jestem taka zmęczona, czy może urodziłam dzieci zbyt szybko po ślubie? Nie jestem pewna, co właściwie powinnam czuć. Mogę ci wymienić wszystkie nega224 tywne uczucia: frustrację, zmęczenie, zwyczajny gniew. Wydaje się, że nie manie pozytywnego. Czemu nie czuję miłości, radości i... tego wszystkiego, co powinnam? Sallie zamyśliła się głęboko, szukając odpowiednich słów, które starłyby udrękę z twarzy Fanny.
- Fanny, macierzyństwo to dla ciebie zupełnie nowe doświadczenie. Kiedy raz już urodzisz dziecko, nigdy nie będziesz taka sama jak przedtem. Ta beztroska dziewczyna, która wyjechała na Hawaje ledwie tylko dostała zaproszenie, już zniknęła. Odpowiedzialność za jedno maleństwo jest już przerażająca, a co dopiero za dwójkę. Chyba krążę wokół tematu. Wiesz, synowie mają zwyczaj... łamać serca matek. Fanny, nie zrozum mnie źle. Kocham Asha, ale pamiętaj o jednym. Syn złamie ci serce, jeśli będziesz go ślepo kochać, jeśli go rozpieścisz. Nie potrafię zliczyć, jak często Ash rozrywał po kawałeczku serce Philipa. Wiem, że nie to chciałaś usłyszeć, ale tak właśnie jest. - Cieszę się, że mi powiedziałaś. Chyba trochę więcej teraz rozumiem. Zrobię, co w mojej mocy, żeby kochać moje dzieci. Chciałabym mieć ich więcej. Chciałabym mieć dziewczynkę. Ash nigdy tego nie mówił, ale myślę, że był rozczarowany, że jedno z bliźniąt nie okazało się dziewczynką. Ja na pewno byłam. Z tego powodu też czuję się winna. - To okropne uczucie, Fanny. - Wiem, bo ciągle go doświadczam. - Przykro mi tylko, że nie przyszłaś do mnie już pierwszego dnia. - Nie chciałam ci zawracać głowy. Już i tak dużo dla mnie zrobiłaś. Jaka będzie ze mnie żona i matka, skoro od początku nie mogę sobie poradzić. Chyba nie za dobra. Już teraz czuję, że zawiodłam. - Nie zawiodłaś. Po prostu powoli zaczynasz sobie radzić. A teraz przewiń dzieci i umyj się. Muszę wykonać kilka telefonów. Sallie zrobiła to, co robiła zawsze w kryzysowych sytuacjach. Podniosła słuchawkę: - Su Li, potrzebuję pomocy. Wszystkich kuzynów, jakich możesz zebrać. Dobrze byłoby za godzinę, a jeszcze lepiej natychmiast. Weź torbę ze swoimi słynnymi ziołami. Bardzo ci jestem wdzięczna, Su Li. - Już wszystko załatwiłam, Fanny. SuLi opanuje sytuację. Od tej chwili dzieci będą karmione z butelki. Będziesz je powoli odstawiać od piersi. Wcale nie byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że coś j est nie tak z twoim mlekiem. Będziemy musiały to sprawdzić. Umyj się i ubierz, wychodzimy, gdy tylko nadjedzie pomoc. - Sallie, nie mogę zostawić chłopców. - Oczywiście, że możesz. Padasz już z nóg. Dzieci wyczuwają twoje napięcie i reagują na nie. Potrzebujesz snu i świeżego powietrza. Całymi dniami i nocami zamykasz się w domu. To niezdrowe. - Ash... - Ash jest w tej chwili najmniejszym z twoich problemów. Z nim łatwo sobie poradzimy. Twoje ciało wróci do normy, kiedy będzie na to gotowe. 15-KrólowaVegas 225 - Będzie oczekiwał ode mnie innego wyglądu... - Wyglądu gwiazdy filmowej. To nierealne. Nie mamy innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z tym, co nieuniknione. Zrobimy co się da, żeby wszystko wróciło do normy. Damy sobie radę z problemami w miarę, jak będą się pojawiać, a to obejmuje także Asha. - Fanny zaczęła znów płakać. - Fanny, żadnych więcej łez. Chcę natychmiast zobaczyć szeroki uśmiech. Wszystko będzie dobrze. Przyj echali na miej sce niczym mała armia. W imieniu wszystkich mówiła starsza Chinka znająca trochę angielski. Sallie odchrząknęła, próbując mówić po chińsku, w języku, którym kiedyś mówiła płynnie. Potem było wiele ukłonów, kiwania głowami i wszyscy się uśmiechali, podczas gdy Sallie wydała instrukcje i wyprowadziła Fanny z domu. - Kiedy wrócimy, wszystko będzie już pod kontrolą. Będzie ci się wydawało, że wkraczasz do innego świata. Zatrzymamy dwie młode Chinki, j edną na noc i jedną na dzień, do pomocy przy chłopcach. Zatrzymamy też dwie starsze kobiety do prac domowych: gotowania i sprzątania. Pomogą ci zorganizować czas -tego właśnie teraz ci brakuje. Nie krytykuję cię, Fanny. Ja na pewno
nie dałabym sobie rady z tym wszystkim. Przy dwójce dzieci roboty jest co niemiara. Tajemnica polega chyba na tym, żeby obydwaj chłopcy zachowywali ten sam rytm dnia, 0 ile to w ogóle jest możliwe. - Sallie, nie stać mnie na tych wszystkich ludzi. Ash dostanie ataku serca. 1 tak nie był zachwycony, że w prezencie ślubnym kupiłaś nam dom. - Ash lubi wygodę. Lubi być obsługiwany na każde skinienie. Niezbyt dobrze sobie radzi w trudnych sytuacjach. Mógł się zmienić, ale wątpię w to. Nie będziemy się teraz martwić Ashem. Idziemy na obiad. Potem ty udasz się do salonu piękności, żeby zrobić się na bóstwo, a następnie biegniemy na zakupy. Kiedy obydwie wróciły do domu o szóstej trzydzieści, Fanny stanęła w przedpokoju osłupiała. - Sallie, posłuchaj. - Nic nie słyszę. - No właśnie. Chłopcy nie płaczą. Nie mogę w to uwierzyć. Myślisz, że coś się stało? - Nie, wszystko w porządku. Coś wspaniale pachnie. Niewątpliwie to twój obiad. - Obiad? Nie było żadnego jedzenia. Od kilku dni jadłam kanapki z serem. - Mój Boże! - Chcę zobaczyć chłopców. Dom jest taki czysty! - powiedziała Fanny rozglądając się dookoła. - Wszędzie stoją świeże kwiaty. To cudowne. - Idź, zobacz jak się czują twoi chłopcy. Ja sprawdzę co dzieje się w kuchni, a potem muszę lecieć. Wybierzemy się kiedyś razem na kawę? W pokoju dziecinnym panował półmrok. Paliła się tylko mała lampka na komodzie. Stara, pomarszczona Chinka siedziała w bujanym fotelu z rękami złożonymi na podołku. Kiwnęła głową w kierunku dzieci wskazując, że Fanny powinna na nie spojrzeć. Fanny westchnęła z ulgą tak głośno, że kobieta uśmiechnęła się. - Jak mam cię nazywać? - wyszeptała Fanny. 226 - Nie szeptać. Dzieci się nie obudzą. Nie chodzić na palcach. Pani robić hałas. Można biegać, trzaskać drzwiami. Mam na imię Moon. Proszę jeść, spać. Moon zostanie. Pani tylko nakarmić dzieci przed pójściem spać. Fanny pochyliła się, żeby uściskać kobietę. - Ja mam na imię Fanny. Dziękuję, że zajęłaś się moimi synami. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale masz moje pozwolenie, żeby robić to dalej. Nie przespałam całej nocy od dwóch miesięcy. Fanny pobiegła na dół do kuchni. - Sallie, to niesamowite. Chłopcy spokojnie śpią. Moon siedzi w bujanym fotelu i mówi, że zostanie. Czuję się, jakby zdjęto mi z ramion kilkutonowy ciężar. Mam zamiar coś zjeść, nakarmić dzieci, posiedzieć długo w wannie, przymierzyć nowe ubrania i iść spać. Zostaniesz na kolację, Sallie? - Nie mogę, kochanie, ale dziękuj ę za zaproszenie. Devin chce, żebym przejrzała jakieś rachunki za Ragtown. Dzwonił kilka minut temu, żeby mi powiedzieć, że do biura przyszedł list od Setha. Później coś przekąszę. Tutaj pachnie smakowicie. Pytałam, co to takiego i powiedzieli mi, że wieprzowina, ryż, cebulka i j akiś czarodziej ski sos. Jest też świeża fasolka, świeżo upieczony chleb i zdaje się, że ktoś upiekł ciasto czekoladowe. No i herbata. Wciąż herbata. Wszyscy kuzyni Su Li wspaniale gotują. Kawa jest pyszna. Naprawdę muszę już iść. Potrzebujesz czegoś jeszcze? - Nic nie przychodzi mi do głowy. Dziękuję za wszystko. - Cała przyjemność po mojej stronie. A propos, o której zaczyna się obiad w Dniu Dziękczynienia? - Wydaj e mi się, że trzecia będzie odpowiednią godziną. Ash powiedział, że przyjedzie około południa. Możemy wszyscy posiedzieć razem przez kilka godzin. Zadzwonię do ciebie, jeśli coś się zmieni.
- W porządku, trzecia. Nie mogę się już doczekać. Miło z twojej strony, że zaprosiłaś Devina. Był bardzo wzruszony. Philipowi to nie przeszkadza. Mnie też nie. Chciałam ci tylko za to podziękować. - Sallie, dla ciebie zrobiłabym wszystko - powiedziała Fanny ściskając w objęciach teściową. - Ja czuję to samo. Ciesz się ciszą i trzymaj kciuki, żeby nie skończyła się zbyt szybko. - To prawda - powiedziała Fanny. - Błogosławiona cisza. - Amen. Fanny spociła się zaciskając gumowy pas. W lustrze przyjrzała się wybrzuszeniu, jakie tworzył tłuszcz nad jej talią. Nic prócz diety nie zdejmie z niej dziesięciu kilo nadwagi. Sukienka, którą kupiła jej Sallie, była zaprojektowana bardzo zmyślnie, ale to nie wystarczy, żeby ukryć wielki brzuch. Według Fanny, ścieg pod linią biustu i szerokie fałdy zwracały uwagę na to, że próbuje coś ukryć pod szeroką spódnicą. Krótko mówiąc, wyglądała pękato. Jedyną modną rzeczą była jej nowa fryzura i makijaż. Chciało jej się płakać. Ash będzie nią rozczarowany. Nawet Sallie o tym wiedziała. 227 - Farmy, jesteśmy! - zawołała Bess z dołu. - Wejdź na górę, Bess. Powiedz Johnowi, żeby zrobił sobie drinka. - Przyszłam wcześniej na wypadek, gdybyś potrzebowała jakiejś pomocy. Widzę, że wszystko jest pod kontrolą. Co się stało, Fanny, wyglądasz, jakbyś miała się za chwilę rozpłakać? - Spójrz na mnie, Bess. Czy przypominam choć trochę dziewczynę, która niewiele myśląc wyjechała na Hawaje, ledwie dostała zaproszenie? Nie musisz odpowiadać. Mam dziesięć kilo nadwagi, w dodatku rozmieszczonej w złych miejscach. Czuję się jak krowa. Nigdy przedtem nie miałam grubych kostek. Nie mogłabym wej ść w moj ą koronkową bieliznę, choćbym nie wiem jak próbowała. Ta sukienka jest jedyną, jaka może choć trochę ukryć moje... słabości. - Fanny, urodziłaś dwóch chłopców. Przybrałaś na wadze dwadzieścia siedem kilo. Straciłaś już większość nadwagi, reszta po prostu schodzi wolniej. Na początku przyszłego roku będziesz wyglądać normalnie. Wcale nie przeszkadzałoby mi, gdybym miała wyglądać tak, jak ty. John nie chce, żebym chudła, lubi mnie właśnie taką. Masz pojęcie, jaka jestem szczęśliwa z tego powodu? Wiem, że będziesz szczupła i elegancka, kiedy w lutym przyjdziesz na mój ślub. Próbuję ci powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi. - Bess, Ash będzie rozczarowany. - Nie zaczynaj się teraz gryźć, bo popsujesz sobie cały dzień. O której się go spodziewasz? - Powiedział, że około południa. Czyli zaraz. Powiedz prawdę, jak wyglądam? - Fanny, dla mnie wyglądasz przepięknie. Wyglądasz, jakbyś kochała męża i swoich synów - powiedziała Bess lojalnie. - Zejdę na dół i posiedzę z Johnem. Dokończ, co masz do zrobienia. Mogę rzucić okiem na dzieci? - Jeśli chcesz, możesz iść do nich i walić w bęben tuż obok. Możesz też zabrać ich na dół. Postawiłam w salonie dwie kołyski. Chcę, żeby Ash ich zobaczył, jak tylko się tu zjawi. - Dobrze - powiedziała Bess. - Tak bardzo ci zazdroszczę. Nie mogę się doczekać, kiedy będę miała dziecko. - Nie próbuj go mieć zbyt prędko, Bess. - Spróbujemy zaraz po ślubie. John uwielbia dzieci. Był taki dumny, kiedy poprosiłaś, żebyśmy byli chrzestnymi. Nie denerwuj się teraz. To w końcu twój mąż. Nie rób z niego kogoś, kim nie jest. Nic mnie nie obchodzi, że awansował na majora, choćby nawet całe miasto urządzało paradę na jego cześć. Kropka. - Musisz mieć ostatnie słowo - roześmiała się Fanny. Fanny dosłownie zeskoczyła z kanapy słysząc trzaśniecie drzwi w taksówce, która przywiozła Asha. Jej twarz nagle pobladła. Czy powinna pobiec do drzwi? Czy może stać w
korytarzu? Albo przy kołyskach? Rozejrzała się po twarzach gości, którzy jak jeden mąż gestami zachęcali ją, żeby wyszła na spotkanie męża. 228 Odrzucając wszelką ostrożność pobiegła do drzwi z imieniem Asha na ustach i otworzyła je na oścież. Major Ash Thornton w czapce z daszkiem założonej na bakier, przekrzywionym krawatem i z plecakiem na ramieniu, mógłby pozować do plakatu zachęcającego młodych ludzi do zaciągnięcia się dla dobra kraju. - No, no, ale powitanie! Gdyby nie to, że stała oko w oko z mężem, Farmy mogłaby nie zauważyć subtelnej zmiany w jego spojrzeniu, kiedy przytrzymał ją na wyciągnięcie ramienia, żeby lepiej jej się przyjrzeć. Chciało się jej płakać, gdy nagle poczuła, że mleko znów wylewa jej się piersi i moczy sukienkę. Wkładki z gazy, które położyła na sutki, w niczym nie pomagały. Za pięć minut cała jej nowa sukienka będzie przesiąknięta mlekiem. Próbując robić dobrą minę do złej gry wzięła męża za rękę i pomaszerowała z nim do salonu, gdzie niecierpliwie czekali jego rodzice. - Przepraszam na chwilę - powiedziała zachrypniętym głosem i wyszła z pokoju. Tylko Bess zauważyła cierpienie na jej twarzy. Pobiegła za nią na górę. - Co się stało? - Wszystko jest źle, Bess -powiedziała Farmy, ściągając ubranie przez głowę. -Spójrz, za chwilę całą sukienkę miałabym poplamioną. To nie wyglądałoby dobrze! Dwie minuty później była już przebrana. Przez chwilę poprawiała włosy, po czym wzięła głęboki wdech. - Bess, widziałam jego spojrzenie. Nie mógł ukryć tego, co czuje. To było niemal... niemal obrzydzenie. Widziałam to. Widziałam, do cholery, nawet nie starał się tego ukryć. - Chodź już, nie możesz tu siedzieć przez cały czas. Jeśli to prawda, to twój mąż jest gnojkiem. Przynajmniej dzisiaj. Nie twierdzę, że jest gnojkiem przez cały czas. Faceci zazwyczaj są idiotami, wszyscy o tym wiedzą. Spokojnie, Fanny. Może przesadzasz. A zwlekając tu jeszcze dłużej tracisz pierwsze spotkanie Asha z własnymi synami. Gówno. Dlaczego nic nigdy nie jest tak, jak być powinno! To było coś nowego. Bess, nigdy nie używała słów gorszych niż "cholera". Najwidoczniej John Noble miał na nią różnorodny wpływ. - Uśmiechnij się, Fanny. Bądź czarująca. Rób szum wokół siebie. Będę przy tobie. - Jak myślisz, Ash, są podobni do ciebie, do mnie, czy do każdego po trochu? - zapytała Farmy od progu. - Sam nie wiem - powiedział Ash kołysząc obu chłopców. - Nie potrafię ich odróżnić. Gdybyś zdjęła im bransoletki, nie poznałbym, które jest które. To się uśmiecha, a to się marszczy powiedział z zachwytem w głosie. - Sąmałymi ludźmi. Myślałem, że dzieci przez cały czas płaczą. - Bo płaczą. Płakały dzień i noc przez prawie dwa miesiące. Gdyby nie twoja matka i Moon, byłabym już chyba w domu wariatów. Nie uśmiechają się ani nie marszczą - to tylko gazy. - Jej głos był tak monotonny i matowy, że w pokoju zapadła cisza. 229 - Wolę myśleć, że się uśmiechają i marszczą. Ważne jest tylko to, co widzą oczy - rzucił Ash. - Trudno się z tym nie zgodzić - powiedziała Farmy. Tym razem jej głos był lodowaty. Bess trąciła ją łokciem. - Nie mam zamiaru niczego udawać. Nie może cofnąć tego spojrzenia. Widziałam je. Ostatnimi słowami pogrążył się do reszty - mruknęła cicho Fanny. - Obiad na stole - powiedziała rozpaczliwie Sallie. Bess wzięła na ręce Sage'a, a Fanny Bircha.
- Idźcie wszyscy, musimy zabrać dzieci na górę do Moon - rzuciła Fanny. Ash nie miał innego wyjścia, jak tylko wypuścić z rąk synów. Kiedy obie wróciły do jadalni, goście czekali na nie, żeby zmówić modlitwę przed jedzeniem. Fanny usiadła koło Sallie, dokładnie naprzeciwko Asha. Bess zajęła miejsce po jej prawej stronie. Philip złożył ręce i zmówił prostą modlitwę dziękczynną, gdy tylko wszyscy usiedli. - Wyobrażam sobie, że jedzenie będzie smakowite. Ash, jak was karmią na "Hornecie"? - W sumie całkiem nieźle. Ale na pewno nie tak dobrze jak tu - powiedział napełniając swój talerz. - Gotowałaś coś sama, kochanie? - Nic a nic! - wesoło odrzekła Fanny. - Ash właśnie powiedział nam, że nie będzie mógł zostać przez cztery dni, tak jak mu przedtem obiecano. Musi wyjechać przed świtem. O mało nie spóźnił się na samolot, który go tu przywiózł - powiedziała Sallie odwracając się, żeby z zakłopotaniem spojrzeć na Fanny. - To przykre - powiedziała Fanny, wbijając widelec w górę ziemniaków na swoim talerzu. Ależ pyszności. Chyba nigdy nie uda mi się zrzucić tej nadwagi. - Oczywiście, że ci się uda. Większość już zrzuciłaś. Ze mną było tak samo. - Sallie ma całkowitą rację. Przez jakiś czas wyglądała... puszyście. - Dziękuję ci, Philipie. Nie byłam puszysta. Byłam tłusta. Ash spojrzał najpierw na matkę, potem na ojca. Odwrócił się, żeby popatrzeć na Fanny. Uświadomił sobie, że siedzi koło matki i ta myśl go przestraszyła. Czuł, że blednie. Niesamowite, jakie były do siebie podobne. Poczuł ciarki na plecach. Obie panie Thornton patrzyły na niego oczekując, że coś powie. - Ile przybrałaś na wadze, kochanie? - Trzydzieści kilo - szybko odrzekła Fanny. - Trzydzieści kilo! Fanny w dalszym ciągu ładowała sobie jedzenie do ust. Nad stołem zapadła złowieszcza cisza. - Powiedz mi, Ash, co myślisz o swoich krzepkich synach? - zapytał Devin próbując podtrzymać rozmowę. Sallie podziękowała mu spojrzeniem. - Myślę, że są tak piękni, jak ich rodzice. Kiedy zaczną coś robić? - W każdej chwili - powiedziała Bess. - Na przykład? 230 - No wiesz, stawać na głowie, wychodzić z kołysek, gwizdać, tego typu rzeczy- powiedziała Bess. Ten człowiek złamie serce jej przyjaciółce, a ona nie może nic na to poradzić. Sallie zmusiła się do śmiechu. - Bess cię nabiera. W tej chwili tylko jedzą, śpią i płaczą. Za jakieś pięć do sześciu miesięcy mogą zacząć przewracać się na drugi bok i odkryją własne ręce i stopy. - Nie będzie cię tu wtedy - powiedziała Fanny sięgając po trzecią z kolei bułkę. Nałożyła na nią grubą warstwę masła i odgryzła spory kawałek. Co u licha było z nianie tak? Jej mąż wyglądał na zaszokowanego jej wyglądem, ale nawet ona sama była w szoku za każdym razem, kiedy patrzyła w lustro. - Przykro mi, całe to napięcie przy stole to moja wina. Nie tracę nadwagi tak szybko, jak mi się zdawało, że powinnam. Następnym razem, kiedy mnie zobaczysz, majorze Thornton, będziesz musiał trzymać się mocno skrzydełek na swojej bluzie, bo mam zamiar cię zaskoczyć. Przepraszam was wszystkich, po prostu cieszmy się obiadem. Sallie klasnęła w ręce, podobnie jak wszyscy inni. - To lubię - powiedziała.
- Tylko o to chodzi? - zdziwił się Ash. - Kochanie, dla mnie wyglądasz wspaniale. Mogłabyś być ubrana w łachmany i mieć papiloty we włosach - też nie miałbym nic przeciwko temu. Co jest na deser? Sallie spojrzała przez stół na syna. Philip spuścił wzrok, żeby Ash nie domyślił się, że usłyszał nieszczerość w jego głosie. Oczy Devina Rollinsa mówiły: skrzywdzisz moje kobiety, a będziesz miał ze mną do czynienia. Ash pojął jego wiadomość w mgnieniu oka. Goście wyszli o szóstej, żeby młodzi mogli pobyć trochę sami. - Zadzwoń do mnie w razie jakichś kłopotów, John i ja mamy dom dla siebie, póki moi rodzice nie wrócą z Wirginii - szepnęła Bess do ucha Fanny. - Zadzwoń, jeśli będę mogła coś dla ciebie zrobić - szepnęła Sallie. - Daj mu trochę czasu, Fanny. Ojcostwo to szok dla każdego mężczyzny -mruknął Philip. - Jesteś tak samo piękna, j eśli nie piękniej sza, j ak w dniu, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłem. W razie gdybyś mnie potrzebowała, wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział Devin Rollins. Kiedy drzwi zamknęły się za ostatnim z gości, Ash zapytał: - Co to były za szepty? - Życzenia pomyślności, tego typu rzeczy. Wyglądasz na zmęczonego. - Ty też, kochanie. Chciałbym przespać całą dobę, ale nie mogę. Muszę wstać i wyjść stąd o trzeciej trzydzieści nad ranem. Ten dom jest naprawdę ładny. Wielkie pokoje. Mama zawsze lubiła duże pokoje. Im są większe, tym więcej trzeba mieć mebli. Rozumiem, dlaczego potrzebujesz tyle pomocy, ale nie zarabiam tyle, żeby wystarczyło na wszystko. Będziesz musiała zacząć trochę oszczędzać. Nie możemy wciąż brać pieniędzy od mojej matki, to nie w porządku. 231 - Wiem, Ash. Próbowałam odmówić. Nalegała. Gdy tylko nabiorę wprawy i zorganizuję wszystko, pozwolę odejść całej służbie. Bliźnięta bardzo mnie męczą. Jeżeli zachoruję, kto zajmie się chłopcami? Potrzebuję teraz twojej matki, bo zdaję sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Dawno temu nauczyłam się, że nie należy nigdy oszukiwać samego siebie. Musimy wszystko omówić teraz, żeby nie zaczęło się jątrzyć. - Masz rację, Fanny. Chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Musiałem mieć głowę w chmurach, dosłownie i w przenośni. Niewiele byliśmy małżeństwem, prawda? Wynagrodzę ci to, kiedy wyjdę z wojska. Posiedźmy chwilę na kanapie, napijmy się kawy i brandy. Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego o moich synach i o tym, jak sobie radziłaś. Zadzwoń na służbę. Skoro już ją mamy, to równie dobrze możemy z niej korzystać. Kiedy Fanny i Ash weszli po schodach do sypialni była już dziewiąta. - Ładnie tu - powiedział Ash rozglądając się wokół. - Ty urządzałaś ten pokój, czy moja matka? - Ja. Wybrałam wszystkie kolory. Próbowałam używać tylko neutralnych odcieni, żeby nie wydawało się, że to pokój kobiecy. Będziesz tutaj spać. Najpierw zajmowali go chłopcy, ale nie wydawało mi się to dobrym pomysłem, więc przeniosłam ich do pokoju dziecinnego. - Bardzo chwalebne. Chodźmy do łóżka, pani Thornton. - Myślałam, że już nigdy tego nie powiesz. - Spora różnica po szopie na plaży, prawda? Ale podobało mi się tam. Nigdy tego nie zapomnę - powiedział Ash pieszcząc jej szyję. - Uwielbiałam tamto miejsce. Kiedy leciałam z powrotem, myślałam, że mogłabym tam zamieszkać na zawsze, bylebyś tylko był ze mną. - Nie można żyć w raju przez okrągły rok. Takie miejsca można tylko odwiedzać. Dlatego właśnie są rajem. Ale wiem, co masz na myśli. Fanny, jeśli zrobiłem albo powiedziałem coś przedtem... Przykro mi. W jednej chwili byłaś zadowolona, a w następnej stałaś się lodowata. Powiedz mi, co złego powiedziałem albo zrobiłem, a postaram się tego nie powtarzać. Fanny zaczęła płakać.
- Chodziło o sposób, w jaki na mnie spojrzałeś. Ja patrzyłam na siebie tak samo, ale kiedy zobaczyłam siebie twoimi oczyma, rozzłościłam się. Mówiłam poważnie, że następnym razem będę wyglądać tak, jak dawniej. Jeśli tylko chłopcy zaczną przesypiać całe noce, wszystko będzie w porządku. - Zdejmij ciuchy, pani Thornton. Trzeba się spieszyć. Fanny zmartwiała. - Pójdę do łazienki - wymamrotała. - Dobrze, ale wracaj szybko. Długo czekałem na ten dzień. - Ja też - wydusiła z siebie. W łazience rozebrała się. Udało jej się nie jęknąć, kiedy oderwała wkładki z gazy od spuchniętych sutków. Ash tego nie zrozumie. Okręciła się wielkim ręcznikiem kąpielowym i wzięła głęboki wdech. Fanny zrzuciła z siebie ręcznik i wśliznęła się pod kołdrę dziękując Bogu, że Ash zostawił włączoną tylko jedną małą lampkę. Czyżby specjalnie wyłączył świa232 tło, żeby nie patrzeć na jej ciało? Przedtem kochali się na zalanej słońcem plaży. W szopie też zostawiali włączone światło. Pożądanie, jakie czuła przedtem w stosunku do męża, nagle się rozwiało. Pojawiło się znowu, kiedy Ash ją pocałował badając językiem wnętrze jej ust, ajednocześnie nogą rozsuwając jej uda. Wszedł do środka i chwilę później eksplodował. Zsunął się z niej oddychając ciężko. - Nie mogłem czekać. Tylko o tym myślałem przez ostatnie dni. Za parę minut zrobimy to na twój sposób. Nie złość się na mnie. Tak bardzo cię pragnąłem. - W porządku - szepnęła Fanny. - Może zaśnij teraz, a kiedy się obudzisz i będziemy mieli ochotę, możemy spróbować... - Nie pozwól mi spać zbyt długo. Muszę stąd wyjść najpóźniej o trzeciej trzydzieści chwilę później chrapał już lekko, a Fanny płakała w poduszkę. W końcu i ona zasnęła. Krótko po północy obudziła się, czując jak napiera na nią ciało męża. Zrobiła to, czego od niej oczekiwł - zacisnęła mocno jego męskość między udami. Jęknął z rozkoszy napierając na nią tak, że musiała przekręcić się na drugi bok. - Wsiądź na mnie i zrób to, co robiłeś na Hawajach. Ujeżdżaj mnie jak ogier. To była powtórka tego, co robili w raju, aż do momentu, gdy Ash przekręcił ją, poruszając się w niej mocno w przód i w tył. Nagle znalazła się na boku, a mąż patrzył jej w oczy. - To lubisz najbardziej, prawda? - powiedział chrapliwie. Zobaczyła, jak spuszcza głowę, otwiera usta, wiedziała, co chce zrobić, ale nie zareagowała wystarczająco szybko, żeby oderwać się od niego na czas. - Co, do diabła! O Jezu, Fanny, co to...? - chwilę później zapaliło się jasne światło nocnej lampki. - Pozwoliłabyś mi... Jezu Chryste! - Fanny poczuła, jak jej własne mleko ochlapuje jej szyję i twarz. Gdyby mogła umrzeć w tej chwili, na pewno wybrałaby śmierć. Zamiast tego spróbowała zagrzebać się głęboko pod poduszkami. Podciągnęła kołdrę pod samą szyj ę, ale Ash zdarł j ą z niej. Nieukrywane obrzydzenie na jego twarzy sprawiło, że musiała zamknąć oczy. - Ciągle karmisz te dzieci! Pisałaś mi o tym, ale myślałem, że chodzi o tydzień, czy coś w tym rodzaju. W jego ustach brzmiało to jak najcięższe przewinienie. - O Jezu, łóżko jest całkiem mokre. - Ash, dziecka nie karmi się piersią tylko przez tydzień. Teraz są karmione z butelki, ale trzeba je odstawiać od piersi powoli. To nie takie łatwe. - Nie żyjemy w średniowieczu. Nikt cię nie zmuszał, żebyś sama sobie zrobiła coś takiego. Dlatego właśnie wymyślono butelki dla dzieci. Moja matka tak mnie karmiła, a to w końcu było dwadzieścia lat temu. O Jezu, ile razy o tobie pomyślę, będę wyobrażał sobie niemowlaki zwisające ci z... Nie, to ponad moje siły. Muszę stąd wyjść.
Tysiące myśli przemknęło przez głowę Fanny. Obelgi, wyjaśnienia, błaganie o zrozumienie. Skuliła się pod kołdrą nasłuchując odgłosów dobiegających spod prysznica. Chciała wyciągnąć rękę i zgasić światło, ale nie zrobiła tego. Pół godziny później Ash wyszedł z łazienki w pełni ubrany. Spojrzał na żonę od progu. 233 - Wiem, że pewnie nie mam racji. Jutro albo pojutrze niewątpliwie będę tego żałował... Pewnie chcesz... oczekujesz moich przeprosin... Potrzebuję trochę czasu. Nie wiem, po prostu potrzebuję czasu. Może powinniśmy byli lepiej się poznać. Czuję tylko zażenowanie. Napiszę do ciebie, Fanny. Fanny leżała nieruchomo niczym posąg. To niemożliwe, żeby zdarzyło jej się coś takiego. Ale to jednak prawda. Jej mąż odchodzi od niej, bo... bo ona karmi piersią dzieci. I dlatego, że za bardzo przytyła. Dlatego, że nie zdążyli dobrze się poznać. W jakiś sposób udało jej się zebrać na odwagę, żeby mu odpowiedzieć. - Daruj sobie. Był już prawie przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał: - Co? - Słyszałeś. Powiedziałam, żebyś darował sobie pisanie. - W porządku, jeśli tego chcesz. Nie będę pisał. Co teraz zrobisz, zadzwonisz do mojej matki, żeby wypłakać się na jej ramieniu? - To chyba nie ma znaczenia, prawda? - Nie, pewnie nie ma. Fanny zamknęła oczy, czekając na trzaśniecie drzwi. Ale Ash zamknął je tak cicho, że musiała wytężyć wzrok w ciemności, żeby zobaczyć, że jej mąż naprawdę już odszedł. ^ zerknęła na zegarek przy łóżku. Szósta rano. Zapaliła papierosa C_y i spojrzała na wypełnioną popielniczkę. Wyglądała odrażająco. Łóżko także wyglądało odrażająco, cały pokój był odrażający. Wiedziała dobrze, że ona sama również wygląda teraz odrażająco. Codziennie na całym świecie mężczyźni odchodzili od swoich żon. Kobiety codziennie opuszczały mężów. - Ja nigdy tego nie zrobię, bez względu na wszystko - mruknęła Fanny otulona chmurą papierosowego dymu. Kim był ten człowiek śpiący z nią w jednym łóżku, mówiący okropne rzeczy o wpół do trzeciej w nocy? Zdusiła papierosa i zapaliła następnego. No, a teraz nie będzie nawet pisał. Cóż, wielkie rzeczy, ona też nie będzie. W drzwiach Mkazaku się Moon z Birchem na rękach. Fanny potrząsnęła głową. - Daj mu butelkę - Moon przytaknęła. Czy mogła słyszeć ostre słowa Asha? Czy usłyszała jak wychodził? Zresztą, co to za różnica? Fanny sięgnęła po słuchawkę. - Bess, chciałabym pójść na przedświąteczne zakupy. Byłoby miło, gdybyś poszła ze mną. Proszę. - Jasne, wyjdziemy za godzinę. Co się stało? Nie ukrywaj niczego, w końcu jestem twoją przyjaciółką. Stoję po twojej stronie i potrafię być obiektywna, więc nie krępuj się. Fanny opowiedziała jej wszystko. - Nie słyszę, żebyś płakała, dlaczego? Płakałaś po tym, jak wyszedł? 234 - Nie. Chyba byłam zbyt odrętwiała, żeby płakać. Wszystko ci opowiedziałam. Ubiorę się i przyjdę do ciebie. Co powiesz na godzinę dziesiątą? - Może być dziesiąta. Na pewno dobrze się czujesz, Fanny? - Nie, nie czuję się dobrze. Potrzebuję trochę czasu, żeby... po prostu potrzebuję czasu. Bess, myślisz, że ta rana kiedykolwiek się zabliźni? - Czas goi wszystkie rany. Może zostanie ci blizna albo dwie, ale czas wszystko uleczy. To tyle, co mogę powiedzieć. - Bess, jesteś taką dobrą przyjaciółką. Do zobaczenia za chwilę.
Kiedy Fanny wróciła do domu, było już późne popołudnie. Zajrzała do dzieci, które spały spokojnie, przebrała się, wypompowała mleko z piersi i wzięła drugą pigułkę na zahamowanie laktacji, którą dostała od Johna. Jak powiedział ze współczuciem, proces uzdrowienia już się rozpoczął. O dziewiątej zadzwonił telefon. Fanny o mało nie przewróciła się z pośpiechu, żeby go odebrać. Pomyślała, że może to Ash. Dzwoniła Sallie. - Fanny, jak się czujesz? A bliźnięta? Przyzwyczajają się do butelek? - Wszystko w porządku, Sallie. Chłopcy czują się świetnie, płaczą tylko, kiedy są głodni albo kiedy trzeba im zmienić pieluszki. Obaj wypijają butelki w całości i zaraz zasypiają. Gdyby nie ty, moi synowie nadal płakaliby bez przerwy. Czuję się jak idiotka. - Nie bądź dla siebie taka surowa, kochanie. To się zdarza. Ash wyjechał tak, jak trzeba? Czy było tak cudownie, jak oczekiwałaś? Zresztą, zapomnij, że pytałam, to nie moja sprawa. Poczekaj, aż usłyszysz, co mam ci do powiedzenia. Mój brat Seth, Billie i jej matka przyjeżdżają do Newady na Boże Narodzenie. A dokładniej w Wigilię. Aż trudno mi uwierzyć. Billie nie może się doczekać, kiedy cię spotka. Mówiła mi, że wspaniale wam się rozmawiało przez telefon. Sprawiała wrażenie autentycznie podekscytowanej. To główny powód, dla którego dzwonię. Próbowałam dodzwonić się wcześniej, ale Yee powiedziała, że po-szłaś gdzieś z Bess. Cieszę się, że wychodzisz trochę z domu. Poza czterema ścianami czeka na ciebie cały świat. - Zdecydowałam, że bardzo chciałabym odwiedzić Sunrise w święta, jeśli zaproszenie wciąż jest aktualne. Będziesz miała miejsce w domu dla wszystkich? - Oczywiście. A jeśli nie, mogę zawsze spać w swojej dawnej klasie. Peggy i jej mąż, Steve, też do nas dołączą. W końcu zgodziła się przeprowadzić na stałe do Newady. Lubiła swobodę poruszania się, jaką dawał jej domek w Teksasie, ale, jak mówi Steve, będzie teraz żoną polityka. Chciałabym, żeby Ash i Simon mogli przyjechać na święta, ale obawiam się, że spędzimy to Boże Narodzenie bez nich. Któregoś dnia Sunrise będzie należał do ciebie, więc pasowałoby, żeby bliźnięta spędziły tam swoje pierwsze święta. Zgadzasz się, Fanny? - Jak najbardziej. Nie mogę się już tego doczekać. - Teraz, kiedy masz pomoc w domu, możesz do samych świąt robić zakupy. Będziesz miała sporo zabawy. Nie zatrzymuję cię już dłużej, kochanie. Śpij dobrze. 235 - Dziękuję za telefon, Sallie. Miłego wieczoru. Powodowana wielomiesięcznym przyzwyczajeniem Fanny usiadła przy biurku w swoim pokoju i napisała list do Asha - list, którego nigdy nie wyśle. Z suchymi oczyma przelała na papier wszystko, co czuło jej zbolałe serce. Kiedy skończyła, złożyła kartkę i wetknęła jąpod bibularz. Potem sięgnęła po telefon. Czas porozmawiać z Billie Coleman. Zamówiła rozmowę. - Billie, tu Fanny. Nie za późno dzwonię? Muszę z kimś pogadać. - Wcale nie za późno. Coś się stało, słychać to w twoim głosie. Słucham cię, Fanny. Nie spiesz się, cała noc przed nami. Maggie śpi, a ja po prostu siedziałam sobie i czytałam. - Jak się czujesz? Billie roześmiała się. - Jak kobieta w szóstym miesiącu ciąży. Przez większość czasu jestem nieszczęśliwa i mam mdłości. Seth warczy na mnie, a moja matka wciąż koło mnie skacze. Tak bardzo chcą, żebym urodziła syna. Strasznie się cieszę, że przyjeżdżamy do was na święta. Liczę dni do Bożego Narodzenia. Och, Fanny, była z tego powodu niesamowita kłótnia, ale w końcu wygrałam. Po prostu powiedziałam im, że jadę z nimi czy bez nich. Amelia też przyjedzie, nalegałam na to. Polubisz ją. Seth był dla niej bardzo brutalny. Wyparł się jej -możesz w to uwierzyć? Mam ochotę płakać z jej powodu, ale ona jest twarda. Chciałabym być bardziej do niej podobna. Nienawidzę życia tutaj, naprawdę nienawidzę. - Och Billie, szkoda, że cię tu nie ma. Po swojej podróży do Teksasu Sallie mówiła tylko o tobie. Może zdoła wpłynąć trochę na twojego teścia. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę ciebie i twoją małą dziewczynkę.
Rozmowa trwała kilka godzin. Kiedy Fanny o północy odwiesiła słuchawkę, czuła się zdecydowanie lepiej. Wiedziała teraz, że zdoła spokojnie zasnąć. Billie Coleman miała rzadką umiejętność mówienia właściwych rzeczy we właściwej chwili bez względu na to, jak bardzo sama czuła się nieszczęśliwa. Fanny opadła na kolana, żeby pomodlić się przed snem. - Boże, proszę Cię, czuwaj nad mojąrodziną. Jeśli to możliwe, pozwól Ashowi zmienić... swoje uczucia. Dobrze byłoby też, gdybyś pozwolił Billie poczuć się lepiej. Dziękuję Ci, Boże, za wysłuchanie mojej modlitwy. Po raz pierwszy od jedenastu miesięcy Fanny zasnęła głęboko i bez marzeń. - Philipie, to okropne! Kiedy wyjeżdżasz? Jesteś pewien, że nie chcesz, żebym pojechała z tobą? Zrobię to. Wiem, jak bardzo kochałeś brata. To takie smutne, że musiał odejść o tej porze roku. - Sallie, doceniam twoją propozycję, ale musisz być tutaj z Fanny i chłopcami. Poza tym przyjeżdża twój brat i jego rodzina. Mojego brata nigdy przecież nie znałaś. - Ale czuję się, jakbym go znała. Tyle o nim opowiadałeś. Nie podoba mi się, że chcesz jechać sam. 236 - Czy musimy przej ść przez j eszcze j edną lekcj ę logiki według Philipa Thorn-tona? Czy nie lepiej, żeby tylko jedna osoba była smutna, a nie cała rodzina? Oczywiście, że lepiej. Sallie, wszystko jest w porządku, naprawdę. I tak nie miałbym dla ciebie wiele czasu. Będę zaj ęty rodzinąmoj ego brata. Będę musiał dopilnować wielu rzeczy. Obiecaj, że nie będziesz się o mnie martwić. Zadzwonię, kiedy wszystko znajdzie się pod kontrolą. - Philipie, jesteś pewien? - Jestem pewien. - Wyjeżdżasz już teraz? - Tak. Miałem szczęście, że udało mi się znaleźć miejsce w samolocie, w końcu niedługo święta, ale kiedy wyjaśniłem wszystkie okoliczności, załatwiono mi miejsce na pierwszy wolny lot. Życzę ci wspaniałego Bożego Narodzenia. Jutro Ruby podrzuci ci moje prezenty. Dziękuję, że ją zaprosiłaś. - Im nas więcej, tym weselej. Uważaj na siebie, Philipie. Philip pocałowałjąlekko, napawając sięjej zapachem, smakując dotyk miękkich, delikatnych warg na swoich wargach. - Wesołych świąt, Sallie. - Wesołych świąt, Philipie - powiedziała Sallie łamiącym się głosem. - Jeżeli chłopcy zadzwonią, powiem, żeby skontaktowali się z tobą w Bostonie. Philip przytaknął. Sallie wyglądała przez okno, aż taksówka z Philipem zniknęła jej z oczu. Sunrise pełne było radosnej krzątaniny, kiedy na środek salonu wniesiono wielką choinkę. - W tym roku nie będzie żadnego stawiania choinki w kącie. Chcę, żebyśmy widzieli ją całą od góry do dołu. - To śmieszne, że tak mówisz, Sallie - roześmiała się Fanny. - Prezentów jest tyle, że nie podejdziesz do niej bliżej niż na metr. Chyba nigdy nie widziałam piękniejszego drzewka. Jak ci się udało zdobyć tyle prezentów? Sallie roześmiała się. - Nie było to łatwe. Kiedy zaczęłam mieć za mało czasu, dzwoniłam do sklepów, mówiłam im, czego mi potrzeba i dostarczano to do domu. Święta to j edyny moment w roku, kiedy cieszę się, że jestem bogata. Uwielbiam dawać. Jak ci idą lekcje jazdy samochodem, Fanny? - Nie idą. Zacznę od nowa po Nowym Roku. Bardziej wierzysz w moj e umie-jętności niż ja sama. Bardzo denerwuję się za kierownicą.
- To na początku normalne. Skoro mnie się udało, tobie też się uda. Joseph był wspaniałym nauczycielem. Zostań tutaj po nowym roku, a Chue na pewno cię nauczy. Uwielbia prowadzić samochód. Jest trochę apodyktycznym, ale dobrym nauczycielem. - Może tak właśnie zrobię. Uwielbiam to miejsce. Sallie, muszę z tobą porozmawiać o służbie w moim domu. Nie mogę pozwolić, żebyś za wszystko płaciła. 237 - Farmy, ale ja chcę to robić. Jestem szczęśliwa, że mogę pomóc. Nie pozwolę, żebyś musiała walczyć o przetrwanie. Zarobiłam wystarczająco dużo, żeby starczyło dla całej rodziny. Proszę cię, Fanny, pozwól mi pomóc tobie, Ashowi i chłopcom. To wam tyle ułatwi. Zastanów się przez chwilę: zamknij oczy i spróbuj sobie wyobrazić swoje życie bez Moon i innych. A teraz otwórz oczy i powiedz mi, co zobaczyłaś. - Totalną katastrofę. Przyjmuję. Jestem ci taka wdzięczna, Sallie. Ash będzie musiał... pogodzić się z tym. - Miałaś jakieś wieści od niego? - Żadnych, odkąd wyjechał. Nawet kartki świątecznej. Może zadzwoni, jeśli uda mu się wyjść na przepustkę, ale wątpię w to. - Te święta zapowiadają się wspaniale. Będziemy wszyscy razem. Która godzina, Fanny? - Ósma. Trochę się spóźniają. Oczy Sallie rozbłysły i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Słyszę Devina w kuchni. Musiał wejść tylnym wejściem. Przepraszam cię na chwilę, Fanny. Ash, gdzie jesteś, co robisz? Pamiętasz jeszcze święta w zeszłym roku? Czy myślisz o mnie? Oczy Fanny napełniły się łzami. Tamto wszystko zdarzyło się gdzie indziej, w innym życiu. Kiedy Fanny dostrzegła światła reflektorów zataczające łuk na ścianie salonu, pobiegła do drzwi i otworzyła j e na oścież. Z imieniem Billie na ustach wybiegła w mroźną, rozgwieżdżoną noc. - Fanny! Podbiegłabym, ale jestem w stanie tylko dreptać. - Ja mogę biec! - krzyknęła Fanny mknąc przez trawnik w kierunku podjazdu. - Przez cały dzień na was czekałam. Objęła Billie najostrożniej, jak mogła uważając, żeby nie przycisnąć zbyt mocno jej wystającego brzucha. - Mamy sobie tyle do opowiadania! Porozmawiamy później w moim pokoju, kiedy wszyscy pójdąjuż spać. Ach, gdzie moje maniery! Pani Ames, jestem Fanny Thornton. Miło mi pana poznać, panie Coleman. Aten śpiący cherubinek to na pewno Maggie. Proszę, wejdźcie do domu, tutaj jest tak zimno. Jeżeli chcecie położyć Maggie do łóżka, Chue zaniesie ją na górę. Pomogę mu, podczas gdy reszta rodziny będzie się z wami zapoznawać - powiedziała Fanny obejmując Billie. - Seth! - zawołała Sallie stając na progu. - Wesołych świąt! Tak się cieszę, że przyjechaliście. Pani także, pani Ames. A gdzie Amelia? - Nie dała rady przyjechać - burknął Seth. - To nieprawda - szepnęła Billie do Fanny. - Później ci o tym opowiem. Chue zaniósł Maggie na górę. Fanny i Billie poszły za nim. Sallie wprowadziła gości do wielkiego salonu z rozbawieniem zerkając na Agnes Ames, która najwyraźniej katalogowała wzrokiem wszystko, co znajdowało się w domu i zastanawiała się, ile też mogło kosztować. Sallie była pewna, że ocenia wartość każdego mebla, każdego obrazu, a nawet ubrania i biżuterii, które Sallie miała na sobie. 238 - Ma pani uroczy dom, pani Thronton - powiedziała w końcu. - Proszę mówić do mnie Sallie. - W takim razie musisz mówić mi Agnes. - Nazywaj ją Aggie. Ja tak robię - rzucił Seth szorstkim głosem.
- Drzewko j est niesamowite - powiedziała Agnes. - Wyrosło i zostało ścięte tu w okolicy - odrzekła Sallie. - Ile akrów ma ta działka? - zapytał Seth. - Akrów? Chyba nie nazwałabym tego działką. Jestem właścicielką całej góry. Jeśli chodzi o twoje pytanie, muszę przyznać, że nie wiem. Jutro, w świetle dziennym, może będziesz w stanie sam ocenić jej wielkość. - Należy do ciebie cała góra? - warknęła Agnes. - Tak - uśmiechnęła się Sallie. - Ale zaniedbuję swoje obowiązki. Pozwólcie, że wam wszystkich przedstawię. To jest Peggy, twoja siostra. Podobna do taty, nie sądzisz? Tak samo jak ty. Ten przystojny mężczyzna stojący obok niej to jej mąż, Steven Lawton, wicegubernator stanu Newada. To jest Ruda Ruby, moja osobista przyjaciółka, a to słodkie dziewczątko to Akia, żona Chue. To Su Li i jej mąż Tekę, oboje są lekarzami. Nie ma z nami Philipa. Jego brat zmarł i Philip musiał wyjechać do Bostonu. A to ostatni, choć nie najmniej ważny z gości: De-vinRollins, mój prawnik i przyjaciel. Korespondujecie ze sobą od paru miesięcy. Teraz, proszę wszystkich o uwagę - oto Agnes Ames i mój brat Seth. Czego się napijecie? - Whisky - powiedział Seth. - Podwójną. Aggie napije się jakiegoś różowego świństwa. Agnes uniosła nieco w górę swój haczykowaty nos. - W zasadzie, Seth, wolałabym podwójną szkocką. - Uśmiechnęła się arogancko z miną wyrażającą coś w rodzaju: "Anie mówiłam, Seth?" Widząc ten uśmiech Sallie pomyślała nagle o rekinach. Sallie odsunęła się nieco, żeby Peggy i jej mąż też mogli przywitać się z Se-them. Zasygnalizowała Su Li, żeby zabrała Agnes na oglądanie domu. Agnes z zapałem przyjęła propozycję. - Gdzie twój gabinet, dziewczyno? - zapytał Seth. Sallie zignorowała pytanie zdając sobie świetnie sprawę, że skierowane zostało do niej. Nie zareagowała nawet, kiedy podniósł głos i zapytał po raz drugi. W końcu miała przecież imię. - Sallie? - Tak, Seth - słodko powiedziała Sallie. - Masz tu w domu gabinet? - Tak, za kuchnią. Chciałbyś go zobaczyć? - Chciałbym, zanim ta whisky skręci mi flaki. - Więc chodź za mną - powiedziała Sallie wyprowadzając go z salonu przez jadalnię do kuchni, w której trwały przygotowania do kolacji. - Coś nie tak, Seth? Czy to ma związek z twoim synem, Mossem? - Nie, nic z tych rzeczy. - Wszystko z nim będzie w porządku. Musisz mieć więcej wiary. Wydaje mi się, że za bardzo przerażasz Billie. Jest w tej chwili bardzo podatna na ciosy 239 i przejmuje się twoim negatywnym nastawieniem. Jeśli nie będziesz ostrożny, może poronić. Mossowi się uda. - Czemu, u diabła, wszystkie głupie baby na świecie mówią dokładnie te same bzdury? Kocham tego chłopaka. Jest dla mnie wszystkim -jego głos był teraz ochrypły i mrukliwy, prawie tak, jakby przepraszał. - Dlatego, że żadna głupia baba nie poddaje się aż do ostatka, a nawet wtedy majeszcze nadzieję. Sama nie wiem, dlaczego ojcowie nie myśląw taki sam sposób -powiedziała Sallie. Seth prychnął. Sięgnął do kieszeni na piersi swojej czerwonej flanelowej koszuli i wręczył Sallie świstek papieru. - To twój czek. Nigdy go nie zrealizowałem. Chciałem cię tylko sprawdzić. Sallie patrzyła na złożony czek. - Sprawdzić? Po co?
- Chciałem zobaczyć, czy blefujesz, czy też rzeczywiście masz pieniądze na jego pokrycie. Zadzwoniłem do banku, żeby sprawdzić. Byli bardzo chętni do zrealizowania wypłaty. Sallie przyglądała się bratu uważnie. - Nie mam ci za złe niczego, co teraz powiedziałeś. Nie mam ci nawet za złe tego, że chcesz mi oddać czek, ani że sprawdziłeś go w banku. Mam ci za złe tylko to, że kłamiesz mówiąc, że chciałeś mnie sprawdzić. Desperacko potrzebujesz tych pieniędzy. Dlatego też nie rozumiem, czemu zwracasz mi czek. Czy to dlatego, że jestem kobietą, a w dodatku twoją siostrą? Czynie możesz znieść tego, że powodzi mi się lepiej niż tobie? Może po prostu schowamy pazury i zaczniemy być ze sobą szczerzy? Jesteśmy w zamkniętym pokoju, nikt nas nie słyszy, a ja nie rozmawiam z innymi ludźmi o rodzinnych sprawach. Cokolwiek powiemy, pozostanie w tych czterech ścianach. Krzaczaste brwi Setha ściągnęły się tworząc na jego czole prostą linię. Palcami przeczesywał włosy przez kilka sekund, ale nie odpowiedział. - Rozumiem - miękko rzekła Sallie, wyciągając rękę z czekiem w jego kierunku. - Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze? Wystarczy poprosić, Seth. To wcale nie jest takie trudne. Kto wie, może kiedyś nadejdzie dzień, w którym ja będę potrzebowała twojej pomocy. Chciałabym wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć. To wszystko. I ostatnia rzecz, Seth. Chciałabym, żeby Billie została tutaj przez jakiś czas. Dopilnuję, żeby wróciła do domu cała i zdrowa, choćbym miała osobiście ją odwieźć. Będzie miłą towarzyszką dla Fanny. Farmy będzie dla niej dobra. Wspaniale też będzie mieć tu Maggie, barakudę możesz jednak zabrać ze sobą. Seth zaniósł się rubasznym śmiechem, od którego zgiął się wpół i zaczął się klepać po kolanach. Między napadami śmiechu zdołał powiedzieć: - Widzę, że już wsadziłaś Aggie do odpowiedniej szufladki. - Można tak powiedzieć. - Jeśli dziewczyna zechce zostać, to nie widzę żadnego problemu. Działa mi na nerwy ciągłym płaczem i j ękami. Nie j est wystarczająco krzepka. Nigdy się nie spodziewałem, że mój jedyny syn ożeni się z taką chorowitą dziewczyną. Po prostu chce się rzygać. 240 - Ty to zrobiłeś. To znaczy, ożeniłeś się z chorowitą kobietą. Miłość nie wybiera. Nie każda kobieta jest zarodową klaczą. I dzięki Bogu. Mówi się, Seth, że synowie idą w ślady ojców. - Mądrala - burknął Seth. - Wiem, że traktujesz to jako komplement, więc też tak to przyjmę. Włóż czek do kieszeni i wracajmy do gości. Pod wpływem nagłego impulsu, Sallie uściskała brata. - To za mamę. I to też - powiedziała całując go w policzek. Na twarzy Setha nie było niezadowolenia, kiedy powiedział: - Kobiety! Wszystko, co potrafią, to całować, pieścić się i ściskać. Czy na koniec... mama... czy mama miała upięte wysoko włosy i wyglądała jak księżniczka? - uciekł wzrokiem w bok czekając na odpowiedź siostry. Sallie usłyszała w jego głosie powstrzymywany szloch, ale udała, że niczego nie zauważyła. - Tak, Seth, tak właśnie było - skłamała z kamienną twarzą. - Taką właśnie chciałbym ją pamiętać. Co jest na kolację? Nie lubię jadać tak późno, dostaję od tego niestrawności. - Nie musisz się martwić. Moja gospodyni ma zioła na każdą dolegliwość. Jeśli chcesz spać jak dziecko, daj mi znać. Na kolację mamy świeże kurczęta i masę dodatków do nich. Dla tych, którzy nie lubią kurcząt, będą pierwszorzędne żeberka i wszystko, co można zrobić z wołowiny. Byli już niemal przy drzwiach, kiedy Seth powiedział: - Powiedz mi prawdę, dziewczyno, i przysięgnij na grób mamy, czy naprawdę myślisz, że mój chłopiec dotrze do domu zdrów i cały?
- Och, Seth, oczywiście, że tak. Naprawdę tak myślę. Modlę się o to każdej nocy. Fanny mówiła mi, że też się modli. Bóg zawsze słucha modlitw kobiet. Założę się, że o tym nie wiedziałeś. - Pewnie wymyśliłaś to przed chwilą - mruknął Seth. - Myślisz, że jesteśmy już w wystarczająco dobrych stosunkach, żebym mogła poprosić cię o przysługę? - Psiakrew! Wiedziałem, że musi być jakiś haczyk. O co chodzi? - Porozmawiaj z Peggy. Mów do niej jak do swojej siostry. Ona też potrzebuje poczucia, że ma rodzinę. Będę ci bardzo wdzięczna. - Dziewczyno, trzeba mieć do ciebie anielską cierpliwość. Sallie rozpromieniła się z radości. - Och, Fanny, jakich masz pięknych synków! Wyglądająjak małe cherubin-ki - Billie poklepała się po brzuchu. - Mam nadzieję, że tym razem będzie chłopiec, ale czuję się, jakbym miała znowu mieć dziewczynkę. Seth tak bardzo pragnie chłopca. Chyba trochę z powodu Mossa... jeżeli nie wróci... będzie miał jego syna, który podtrzyma dynastię. Naprawdę sądzę, że jeśli dziecko okaże się kolejną dziewczynką, to będzie chciał je oddać. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś był tak zdesperowany. Pragnę być z powrotem w Filadelfii. Seth jest taki... musi 16-KrólowaVegas 241 mieć wszystko pod kontrolą, a Moss zawsze trzyma jego stronę. Traktują mnie, jakbym była niedorozwinięta. Tak samo moją matkę, ale ona sprzymierzyła się z Sethem. Może nie powinnam tak mówić, ale ona jest po ich stronie. Wszystko przez pieniądze. Matka naprawdę uważa, że została uznana za swoją, a Seth pozwala jej tak myśleć. Ja zawsze będę kimś z zewnątrz, chyba, że dostarczę dziedzica dla dynastii Colemanów. Wtedy może pozwolą mi stanąć na ganku i zajrzeć do środka. Kobiety w tej rodzinie po prostu się nie liczą. Fanny pochyliła się nad kołyską, w której spała Maggie. - Nawet to słodkie maleństwo? - Seth ją ignoruje. Moja własna matka wchodzi do pokoju dziecinnego raz na tydzień czy coś koło tego. Stała się prawą ręką Setha. Ma odrobinę władzy i uwielbia to. Nie będzie narażać na szwank takiej pozycji. Rozumiesz teraz, co miałam na myśli, twierdząc że nie mam nikogo? Fanny objęła Billie i przytuliła ją do siebie. - Masz mnie i Sallie. Jeśli jest jakiś sposób, żeby coś zmienić, to ona będzie go znała. Czemu Amelia nie wybrała się z wami? - Seth nie pozwolił. Przyjechała tu z Anglii ze swoim przybranym synem. To słodki chłopiec, a ona bardzo go kocha. Seth nazywa go łobuzem, ale nie ma racji. Jest bardzo spokojny, dobrze wychowany i uwielbia Amelię. Jego ojciec został zabity. Seth mówi Amelii takie okrutne rzeczy. Nazywają flądrą, dziwką, wszystko dlatego, że przez całe życie stawiała mu czoło. Nie była... rozwiązła. Powiedziała mi, że nie była, a ja jej wierzę. Nienawidzą się nawzajem. Powiedział jej, że nie mogła znaleźć mężczyzny w Teksasie, więc musiała pojechać do Anglii, żeby dostać jakiegoś z zasmarkanym dzieciakiem. Prowadziła tam ambulans Czerwonego Krzyża. Seth powiedział, że w samochodzie nie ma miejsca, bo ja jestem za tłusta, a poza tym, on nie zamierza podróżować z wyjącym dzieciakiem. Na tym się skończyło. Płakałam, Amelia też płakała, ale on nic sobie z tego nie robił. - Nie, wcale się na tym nie skończyło. Poczekaj tutaj. Nie ruszaj się! Fanny zbiegła tylnymi schodami prowadzącymi do kuchni. - Przyprowadź tu jak najszybciej panienkę Sallie - szepnęła jednej z kucharek. - Powiedz jej, żeby przyszła natychmiast na górę. - Co mogę zrobić? - zapytał Devin wchodząc do pokoju pięć minut później. - Znajdź sposób, żeby na świąteczny poranek sprowadzić tutaj moją siostrzenicę i jej chłopca - powiedziała Sallie bez tchu. - To wszystko?
- Jak to, Devin? Co masz na myśli pytając, czy to wszystko? - Sallie, jesteś najbogatszą kobietą w tym stanie, a prawdopodobnie także w kilku sąsiednich. Wszystko, co trzeba zrobić, to wyczarterować samolot. Kilka minut potem Devin powiedział: - Zadzwoń do swojej siostrzenicy i powiedz, żeby natychmiast jechała na lotnisko. Samolot już na nią czeka. Niech nie traci czasu na pakowanie rzeczy. 242 Możeszjej kupić wszystko, czego będzie potrzebowała, kiedy tu przyjedzie. Masz prezenty dla chłopca? - Przepakujemy paczki, kiedy wszyscy pójdą spać, dobrze, dziewczyny? - O, tak! - zgodnie stwierdziły Fanny i Billie. - Po kolacji pojadę na lotnisko. Przywiozę ich tylnym podjazdem i wprowadzę kuchennymi schodami. Sallie, musisz zejść już na dół. - Sethbędzie... Seth... - Przekona się jakie to uczucie, kiedy ktoś inny przejmuj e kontrolę - miękko powiedziała Billie. - Będzie musiał się z tym pogodzić. - Albo też wyjedzie z samego rana. - Beze mnie i Amelii - szybko odparła Billie. - Mogłabym tu zostać na zawsze. Nigdy, w żadnym innym miejscu nie czułam się tak mile widziana. - Pół godziny do kolacji. Devin ma rację, musimy zejść na dół. Zadzwoń do Amelii. Ten człowiek to mój dzielny rycerz w lśniącej zbroi - powiedziała Sallie biorąc Devina za rękę. Fanny odwróciła się do Billie. - Pospiesz się, dzwoń do Amelii. Dobry Boże, taka jestem podekscytowana. Ciekawe, co twój teść zrobi rano? Billie roześmiała się. - Nie mogę się doczekać, aż zobaczę jego minę. Matka oczywiście zwali całą winę na mnie. Seth również. Ale kogo to obchodzi? - powiedziała Billie podnosząc słuchawkę. - Kto to jest "Sally Najdroższa"? - zapytała Fanny, kiedy Billie skończyła rozmawiać. - Wypchany kot Randa, syna Amelii. Miał go ze sobą przez całą wojnę. Nigdy go nie odkłada. To ostatnia rzecz, jaką dostał od swojej matki. Zginęła podczas jednego z pierwszych bombardowań. - Sallie spodoba się to imię. Czas się odświeżyć i zejść do gości. Użyj jasnej szminki, Billie. I nałóż trochę różu. W oczach Billie zakręciły się łzy. - Fanny, tak bardzo kocham Mossa. Moje serce jest tak pełne tej miłości, że czasami brakuje mi tchu. Ale ta miłość mnie dusi, i wiem dobrze, że on nie kocha mnie w taki sam sposób. Chciałabym móc wyłączyć swoje uczucia, albo trocheje zmniejszyć, ale nie mogę. Jeśli coś mu się stanie... - Będziesz silna i zrobisz to samo, co robi każda inna żona: zaopiekujesz się rodziną i będziesz żyć dalej, dzień po dniu. Mam nadzieję, że ta kolacja szybko się skończy i będziemy mogły spędzić całą noc na rozmowie. Pospiesz się, Billie. - Ruszam się najszybciej, jak potrafię. Nie mogę się już doczekać, kiedy znów zobaczę własne stopy. Sallie podtrzymywała rozmowę podczas kolacji, podobnie jak Agnes, która głównie zadawała pytania. Devin kilka razy ostro hamował jej ciekawość, puszczając do niej oko i mówiąc: 243 - To już tajemnica zawodowa, Agnes. Nie kłopocz swojej pięknej główki takimi sprawami. - Uprzejmy sposób zwrócenia uwagi, że to nie twoja sprawa, Aggie - burknął Seth. - Proszę o wybaczenie - powiedziała Agnes. - To z mojej strony naturalna ciekawość. Przed przyjazdem do Teksasu nigdy nie opuszczałam Filadelfii. Ne-wada mnie intryguje.
- Mogłabyś przeczytać przewodnik turystyczny, mamo - powiedziała Billie. - Z przyjemnością pożyczę pani swój, pani Ames - powiedziała Farmy. - Nie powinnaś sprawdzić, co dzieje się z twoją córką? - rzucił zgryźliwie Seth do Billie. - O nie, nie musi tego robić. Moon ma wszystko pod kontrolą. Billie jest tu z wizytąi musi wypoczywać. Będziemy spędzać czas próbując poznać się lepiej. W końcu po to tu przyjechaliście, prawda Seth? - powiedziała Sallie z szerokim uśmiechem. - Możemy zająć się tym jutro. Idę do łóżka, jeśli ktoś zechce mi pokazać, gdzie ono jest. Życzę wszystkim wesołych świąt. Aggie? - Jest za wcześnie, żeby kłaść się spać, Seth. Mam zamiar spróbować jeszcze śliwkowego puddingu. Seth spojrzał na nią spode łba, ale skierował się ku schodom, gdzie Khee czekał, żeby zaprowadzić go do pokoju. Skłonił się z szacunkiem i podniósł ciężką torbę Setha. - Seth chodzi spać wcześnie, bo wcześnie wstaje - powiedziała Agnes. - I wtedy, gdy nie uda mu się postawić na swoim. Bądź szczera, mamo -powiedziała Billie. - Ma dużo spraw na głowie - spróbowała go bronić Agnes. - Tak samo, jak wszyscy siedzący przy tym stole. Ciocia Sallie ma dwóch synów, którzy codziennie latająna misje, tak samo jak Moss, a Fanny od miesiąca nie miała wieści od męża. Jakoś sobie radzimy, nie zrzucamy winy na innych i nie próbujemy unieszczęśliwiać wszystkich dookoła - rzekła Billie. - Nie mogłabym tego lepiej wyrazić, Billie - powiedziała Sallie. Agnes miała wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby poczuć zażenowanie. Zamknęła usta unikając wzroku Sallie. Fanny odwróciła siew stronę Billie. Bezgłośnie wymówiła słowa: "Jeden zero dla ciebie". Billie uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Teraz wypijemy w salonie kawę i brandy, zaśpiewamy kilka kolęd, pomodlimy się, żeby Simon, Ash i Moss wrócili do domu cali i zdrowi - podobnie, jak synowie wszystkich innych matek walczący w tej wojnie. Popatrzymy na piękną choinkę i pójdziemy spać w oczekiwaniu na przyjazd Świętego Mikołaja. Chciałabym wam wszystkim podziękować, że spędzacie z nami te święta powiedziała Sallie. - Dobranoc, mamo - powiedziała Billie i wsparła się na ramieniu Sallie. Agnes nie miała innego wyjścia, jak tylko skierować się ku schodom. Sallie opadła na sofę obok Billie. 244 - Chyba jeszcze nigdy nie spędziłam świąt bez jakiejś dozy stresu czy napięcia. Wydaje mi się, że ten czas wydobywa z ludzi ich najlepsze i najgorsze cechy jednocześnie. Chciałabym ci powiedzieć, że jestem przygotowana na to, że Seth i twoja matka wyjadą stąd rano, kiedy zobaczą Amelię i jej syna. Ja sobie z tym poradzę, ale ty, Billie? - Będę musiała. Moss kocha Amelię, a ona jego. On wie, jaki jego ojciec jest dla niej okropny. Próbuje jakoś to siostrze wynagrodzić, ale nie potrafi. Matka Mossa zawsze była buforem między Amelią i ojcem, ale teraz nie ma jej już z nami. Amelia wróciła tu do Stanów, żeby... żeby dokonać aborcji. Jestem pewna, że sama ci o tym opowie, w końcu to nie moja sprawa. Ciociu Sallie, Amelia będzie cię bardzo potrzebować. Zna... kogoś, kto zgodził się to zrobić za ogromną sumę. Jest w tej chwili taka słaba i delikatna. Och, chciałabym, żeby Moss był w domu. - Już wkrótce, Billie. Słuchaj, mam pomysł. Może położysz się tu na sofie i zdrzemniesz przez chwilę. W tym czasie Fanny i ja przepakujemy niektóre prezenty, żeby Rand i Amelia też coś znaleźli pod choinką. - Mam tu papier do pakowania i nową wstążkę - powiedziała Fanny. - Oraz dwie pary nożyczek. Kiedy skończyły, miały dla chłopca kilka samochodzików, klocki, parę wrotek, książki, gry planszowe, jasnoczerwony sweter z pasującą do niego czapką i skarpetę wypełnioną cukierkami,
orzechami i pomarańczami. Dla Amelii znalazł się kaszmirowy sweter z pasującym do niego szalikiem, skórzane rękawiczki, torebka z krokodylej skóry, perłowe kolczyki, szlafroczek ze zszytych ze sobą pajęczych koronek, wspaniałe francuskie perfumy i kilka nowych powieści. Sallie usiadła z kieliszkiem wina w ręce. - Wesołych świąt, Fanny. Mam nadzieję, że przed nami jeszcze wiele takich chwil. Jest już pierwszy dzień świąt. Ciekawe, co porabiają teraz moi synowie. Dobry Boże, mam nadzieję, że są zdrowi i cali. Moss także. - Oczywiście, że tak. Jak mogłoby im się coś stać, skoro mają taką matkę? Gdziekolwiek są, na pewno myślą o domu i rodzinie. Musisz być optymistką. Ja jestem, to jedyny sposób, żeby to przetrwać. - Włóż palto, Fanny. Chcę ci coś pokazać. Fanny wyszła wraz z Sallie na mróz. - Jest pięknie, prawda? Wszystko jest takie kryształowo czyste. Czasami chciałabym być znów dzieckiem i wiedzieć to, co wiem teraz. Chodź szybko, zanim zamarzniemy. - Czy to tajemnica? - zapytała Fanny szczękając zębami. - Była. Sallie otworzyła na oścież drzwi garażu i włączyła światło. - Jeden dla ciebie i jeden dla Billie. - Ach - to wszystko, co była w stanie powiedzieć Fanny. - To buick roadster. Pomyślałam, że spodoba ci się żółty kolor, bo tak jak ja lubisz słoneczną stronę życia. Wydawało mi się, że Billie też się taki spodoba. 245 - Co spodoba się Billie? - zapytała Billie stając w otwartych drzwiach. -Przepraszam, nie przeszkadzam? Obudziłam się, usłyszałam, że wychodzicie przez tylne drzwi i pomyślałam, że Amelia już przyjechała. - Wcale nie przeszkadzasz. Pokazywałam właśnie Farmy jej gwiazdkowy prezent. Ty też możesz zobaczyć swój. Jak wam się podoba? - Nie umiem prowadzić! - odezwały się obie jednocześnie. - Pomyślałam, że ty i Amelia mogłybyście same pojechać do Teksasu, kiedy pobyt tutaj już wam się znudzi. Po porodzie możesz zacząć lekcje jazdy. Możesz zabierać ze sobąMaggie na przejażdżki i uniezależnić się od Setha i twojej matki. Fanny może uczyć się tutaj, kiedy będzie gotowa. Podoba wam się kolor? Wybrałam żółty, bo przypomina mi promienie słońca. - Och, mój Boże, nigdy, przenigdy nie pomyślałabym, że będę miała kiedyś własny samochód. Jak mam ci dziękować? - Już to zrobiłaś. Chciałam tylko zobaczyć twój uśmiech. - Sallie, nie wiem, co powiedzieć. Nie wydaj e mi się, żeby wystarczyło zwykłe "dziękuję". - Wystarczy już. Musicie wracać do domu. Ja pójdę na cmentarz odwiedzić moją rodzinę. Zawsze robię to w Wigilię. Ostatniego wieczoru straciłam rachubę czasu. - Seth pochował swojego konia na rodzinnym cmentarzu. Potem pochował obok konia swoją żonę - powiedziała Billie. - Powiedział, że kiedy umrze, chce zostać pochowany po drugiej stronie konia. Sallie była w stanie tylko pokręcić głową. - Nie wiem czemu, ale wcale mnie to nie dziwi. Życzę wam obu wesołych świąt. - Masz poj ecie, Fanny Thornton, jakąj esteś szczęściarą? - powiedziała Billie ze smutkiem. - Poczekaj, aż moja matka zobaczy samochód. Oczy wyjdą jej z orbit. - Przed, czy po tym, jak zobaczy Amelię? - zapytała Fanny. Obie wybuch-nęły śmiechem i wciąż chichotały, kiedy Sallie wróciła do garażu. - Widziałam światła na drodze - powiedziała. - Myślę, że to Devin. Chodźcie, zamarzniemy, jeśli będziemy tu stać. Nie dojadą tu prędzej niż za dziesięć minut. Możemy zrobić im kawę i coś do zjedzenia. Wyobrażam sobie, że Amelia będzie bardzo głodna, a na apetycie małych chłopców też się trochę znam. Rand pewnie chętnie zje kilka cukierków.
Trzy kobiety poszły w kierunku domu ramię przy ramieniu. - Naprawdę się wleczesz, Billie. Sallie, czyja też wyglądałam tak, jak ona? - Gorzej. Ale spójrz na siebie teraz, Fanny. W kuchni Sallie przygotowała kawę i grube kanapki, Fanny podgrzała słynny rosół Khee, a Billie pokroiła ciasto i placek. - Słyszę samochód! - powiedziała Billie, z trudem podnosząc się z kuchennego stołka. - Tak się cieszę, że to zrobiłaś, ciociu Sallie. 246 Była chuda i wysoka, miała znużone spojrzenie - od razu widać było, że pochodzi z rodziny Colemanów. Kiedy tylko zobaczyła Billie, uśmiech nadał jej rysom ciepło. - Wiem, że tobie powinnam za to podziękować. - Witaj w Sunrise, Amelio - powiedziała Sallie wyciągając ramiona ku tej kruchej dziewczynie. Amelia wybuchnęła płaczem, ledwie znalazła się w jej objęciach. - Tak, to był pomysł Billie. Wstyd się przyznać, że sama na to nie wpadłam. Jesteś o wiele za chuda. Nabierzesz ciała, zanim stąd odjedziesz. Uśmiechnij się, wszyscy cię kochamy. I nigdy się to nie zmieni, możesz być pewna. A teraz przedstaw mnie temu młodzieńcowi. I stworzeniu, które trzyma w rękach. - Jestem Rand Nelson. A to jest Sally Najdroższa - powiedział chłopiec wyciągając rękę. Sallie uścisnęła ją uroczyście. - Cóż za nadzwyczajny kot! Nawet z tej odległości mogę to stwierdzić. - Jest wor... wartościowy - powiedział chłopiec. - Czy Święty Mikołaj będzie wiedział, że tu jestem? Przyjechał już? - Jeszcze nie. Musisz najpierw coś zjeść i przespać się. Kiedy się obudzisz, znajdziesz prezenty pod choinką. Święty Mikołaj jechał za tobą aż z Anglii-uśmiechnęła się Sallie. - Kapitalnie! - Chciałbym położyć go do łóżka, jeśli można - powiedział Devin, kiedy głowa Randa zaczęła opadać na talerzyk z ciastem i lodami. - Dokąd, Sallie? - Amelia, czy Rand może spać na pryczy w twoim pokoju? - Oczywiście. Biedak ma straszne koszmary. Wolę być blisko niego. - To zrozumiałe. Skończmy już na dzisiaj, Khee sprzątnie wszystko rano. Fanny, przygotuj kąpiel dla Amelii. Wyłożyłam już dla niej ubranie na jutro. Wypijesz jeszcze specjalną herbatę Khee z kilkoma kroplami brandy i poczujesz się jak nowo narodzona. Kilka sekund później Amelia poczuła, jak czyjeś silne ramiona unosząją w górę i niosą po schodach. - Kim jest ten wspaniały człowiek? - spytała ze znużeniem. Sallie spojrzała na Billie i powiedziała miękko: - Powodem, dla którego żyję. - To jestem w stanie zrozumieć. Devin postawił Amelię przy drzwiach łazienki. Podtrzymał ją silnym ramieniem, zanim pozwolił jej stanąć o własnych siłach. - Wyobrażam sobie, że macie panie teraz ochotę szczebiotać przez resztę wieczoru, więc, jeśli nie potrzebujecie moich usług, to już się położę. Jeśli będę potrzebny, wystarczy zawołać. - Przypomina mi Geoffa - powiedziała Amelia. - Jest taki miły i delikatny. Czułam się z nim swobodnie, ledwo go zobaczyłam. Geoff był taki sam. Lubię ten cień uśmiechu w jego głosie. Sięga oczu. To znaczy, że jest dobrym, miłym człowiekiem. Któregoś dnia chciałabym się dowiedzieć, na jakich zasadach należy do tej rodziny. 247 - Czemu nie teraz? - powiedziała Sallie sadowiąc się na brzegu wanny. -Jest moim kochankiem, powodem, dla którego chce mi się wstawać każdego ranka. Sprawia, że się śmieję, a może też doprowadzić mnie do płaczu. Dba o wszystkich. Masz rację, zawsze w jego głosie
słychać uśmiech, który rzeczywiście sięga oczu. Gdybym powiedziała, że chcę dostać księżyc, spróbowałby znaleźć sposób, żeby mi go przynieść zapakowany w gwiazdy. Devin zawsze jest przy mnie, jest jedynym w swoim rodzaju przyjacielem, na którym można polegać bez względu na okoliczności. Nie osądza nikogo: akceptuje ludzi takich, jakimi są. Nigdy tego głośno nie mówiłam. Nikomu. Chyba chciałabym, żebyście wszystkie wiedziały, kim jestem. Nie chcę zaczynać znajomości z moją nową rodziną od podtrzymywania pozorów. Nie próbuję świadomie ukrywać tego związku. Wszyscy w mieście o nim wiedzą. Ale staram się być dyskretna ze względu na Philipa. On też wie. Nigdy nie rozwiodę się z Philipem. Devin zdaje sobie z tego sprawę, podobnie jak Philip. Mój Boże, to dopiero trudna rozmowa na świąteczny poranek. - Billie, wygodnie ci na tej ławeczce? - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, położę się na twojej kanapie. Chyba czas już, żebym uniosła nogi do góry. W tym momencie zadzwonił telefon. Kobiety spojrzały jedna na drugą wystraszonym wzrokiem. Pierwsza poruszyła się Sallie i pobiegła do pokoju. Farmy podążyła za nią. Czyżby Departament Wojny? Czy ktokolwiek przekazujący złe wieści mógł dzwonić w środku nocy? - To na pewno nic takiego, Farmy. Jestem pewna, że nic. Prawdopodobnie pomyłka - Sallie nerwowo potarła ręce, zanim odważyła się podnieść słuchawkę. Nagle zaschło j ej w ustach i musiała wysilić się bardzo, nim wydobyła z siebie zduszone: - Halo! Spojrzała na Devina stojącego w progu. - Halo - powtórzyła już nieco spokojniej. - Mamo, tu Ash. Wesołych świąt. - Ash! Och, Ash, jak dobrze cię słyszeć. Wesołych świąt, synu. Twojego ojca tu nie ma, musiał jechać do Bostonu. Zmarł jego brat. Fanny stoi tuż przy mnie. Dam ci ją do telefonu. Sallie taktownie wycofała się na korytarz, gdzie stał Devin. Oboje usłyszeli, jak Billie mówi: - Nie będę słuchać, odwrócę się do ściany, ale nie jestem w stanie teraz wstać. Sallie westchnęła. Wjednej chwili rozmawiała z synem, słyszała jego głos, a w następnej już go nie było. Łzy napłynęły jej do oczu. Zamrugała, żeby je rozproszyć. - Ash poprosił, żeby przekazać, że cię kocha - powiedziała zimno Fanny. -Powiedziałam mu, żeby sam ci to powtórzył, a on stwierdził, że już to zrobił. - Chyba musimy ratować Amelię - powiedziała Sallie udając, że nie zauważa zdenerwowania Fanny. - Albo już się rozpuściła, albo zasnęła w wannie. Sallie oniemiała widząc, jak chuda jest Amelia. Wręczyła jej długą, flanelową koszulę nocną i kapcie. 248 - Podejdź do ognia, kochanie. Khee właśnie przyniósł dla ciebie herbatę. Fanny zajrzała do Randa. Śpi spokojnie z Sally Najdroższą w ramionach. Tak się cieszę, że tu jesteście - powiedziała Sallie ściskając ją w objęciach. Mały chłopiec zszedł na palcach ze schodów, mocno przyciskając do siebie swojego drogocennego kota. Jego oczy zaokrągliły się, kiedy odkrył sięgającą sufitu choinkę z wciąż palącymi się lampkami. - Oooch! - Co ty tutaj robisz? - Gdzie twoje czerwone palto? Pobrudziło się, kiedy wchodziłeś przez komin? Seth przyjrzał się małemu chłopcu ściskającemu wypchanego zwierzaka. Zmarszczył brwi. Jak to możliwe, że dzieciak go nie poznał? Nagle sobie przypomniał. Chłopiec spał, kiedy Amelia przyjechała przedwczoraj z Anglii i, na żądanie Setha, był przez cały czas trzymany w pokoju dziecinnym na piętrze. W ogóle nie widział wcześniej przyszywanego dziadka. Pomagając sobie laską Seth usadowił się na jednym z krzeseł.
- Proszę pana, nie odpowiedział pan na moje pytanie! - upomniał się Rand. - A o co pytałeś? - Pytałem, czy twoje palto pobrudziło się, kiedy wchodziłeś przez komin? Moss też zadawał takie pytania. To było wiele lat temu. - Właśnie się pierze - burknął Seth. - Czemu nie jesteś w łóżku? - Bo się obudziłem. Bałem się, że mnie nie znajdziesz. Jesteś zaczarowany? Gdzie twoje sanie i renifery? Znalazłeś herbatnika i szklankę mleka, które dla ciebie zostawiłem? - Tak - burknął znów Seth. - Renifery zjadły go na kolację. - Aha. Musisz zaraz jechać? Daleko stąd do bieguna północnego? - Prawie tak daleko, jak do Teksasu. Gdzie jest twój tata, chłopcze? - Jego samolot został zestrzelony. Nie żyje. Jest w niebie. Ja też będę kiedyś latał samolotem, tak samo jak tata. Znasz mojego tatę? Seth poczuł skurcz w żołądku. - Nie znam go. A co stało się z twoją mamą? - Uderzyła w nią bomba. Zakryła mnie sobą. Amelia mnie znalazła. Kocham Amelię. A ty kochasz Amelię, Mikołaju? Mogę usiąść ci na kolanach? Zanim Seth zdążył zgodzić się albo odmówić, Rand siedział mu już na kolanach tuląc się do jego szerokiej piersi. Seth gwałtownie się cofnął, ale tylko na chwilę. Wielką, szorstką i twardą dłonią zaczął głaskać ciemne włosy chłopca, tak podobne do włosów Mossa, kiedy był mały i siadywał mu na kolanach. Wyblakłe oczy Setha zwilgotniały. Zaczął się lekko bujać nucąc chłopcu kołysankę. Po chwili Rand zasnął w j ego obj ęciach. Raz czy dwa S eth przycisnął go mocniej do siebie. Łzy spływały mu po policzkach. - Wczoraj było tak dawno, prawda, Seth? - powiedziała miękko Sallie. -Przypomniałeś sobie czasy, kiedy Moss był mały i trzymałeś go w taki sam sposób. 249 To tylko mały chłopiec, bez matki i ojca. Amelia go kocha, a on kocha Amelię. Złościsz się, że ich tu sprowadziłam? - Nie miałaś prawa wtrącać się w sprawy mojej rodziny. - Mam do tego pełne prawo. Wszyscy jesteśmy rodziną. Wszyscy, z wyjątkiem tego chłopca, jesteśmy dorośli. Mamy swój rozum i sami podejmujemy decyzje. Nie jesteś Bogiem, Seth. Nie możesz bawić się ludzkim życiem, nawet jeśli masz dobre chęci. Za chwilę słońce wzejdzie. Zabiorę go, jeśli jest dla ciebie za ciężki. - Po prostu zdrętwiało mi ramię. Myśli, że j estem Świętym Mikołaj em. Chciał wiedzieć, czy moje czerwone palto się zabrudziło. Zadaje tak samo dużo pytań jak Moss. Powiedział mi, że jego mama zakryła go własnym ciałem, kiedy trafiła ją bomba. Amelia go znalazła. - Pewnie teraz będziesz musiał jeszcze raz przemyśleć parę spraw, co, Seth? Myślę, że wszyscy do jakiegoś stopnia robimy to o tej porze roku. Wiesz, cuda się zdarzają. Moss wraca do domu. Czuję to w kościach. Ty też, ale boisz się, że coś popsujesz, jeśli powiesz to głośno. Jeżeli będziesz mocno wierzyć i ufać Bogu, wszystko będzie dobrze. Chyba zrobię nam obojgu kawy. Posiedź tu jeszcze i zastanów się, co powiesz chłopcu, kiedy się obudzi i stwierdzi, że wcale nie jesteś Świętym Mikołajem. - Już to wykombinowałem. My, Teksańczycy, nie jesteśmy tacy głupi, na j akich wyglądamy. Sallie uśmiechnęła się. - Myślę, że jesteś największym kłamcą na świecie. W głębi ducha musisz być bardzo sentymentalny. Z ust jej brata wydobył się dźwięk niepodobny do niczego, co Sallie kiedykolwiek słyszała. Tak wiele było w nim udręki. Chłopiec poruszył się i wymamrotał: - Nie martw się, Mikołaju. Amelia upierze ci palto.
- Może lepiej go weź, Sallie. Pójdę na górę i zgolę brodę. Nie ma potrzeby, żeby chłopak był zawiedziony. - Och, Seth. - Zaczniesz teraz wrzeszczeć? Nienawidzę krzykliwych kobiet. - Nie. Sallie wyjęła chłopca z ramion Setha i zaniosła go na piętro. Uśmiech długo jeszcze pozostawał na jej twarzy. C\YY ajor Ashford Thornton uniósł dłoń do czoła wykonując najbardziej ty i L- energiczny salut w swój ej znakomitej karierze. Nawet gdyby zbierało mu się na płacz, członkowie j ego eskadry i tak nie zauważyliby tego, bo sami nie kryli łez. Pamiętajcie, spotkamy się za rok od dziś w "Srebrnym Dolarze" w Las Vegas. To rozkaz, panowie! Ja stawiam. A teraz wynocha stąd, rodziny na was czekają. 250 Działo się to dziesiątego września tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, osiem dni po tym, jak Japończycy oficjalnie poddali się na pokładzie USS "Missouri". Wreszcie wracał do domu. Do żony i dzieci. Jeszcze nigdy żadne słowo nie brzmiało tak pięknie jak słowo "dom". Ubrany w nieskazitelnie biały mundur i czapkę włożoną na bakier Ash wpadł w ramiona czekającej na niego pięknej żony. Jego synowie wystrojeni w biało-granatowe kostiumy marynarskie uśmiechnęli się nieśmiało, a potem unieśli ręce w salucie, który ćwiczyli od tygodni. Kiedy już usadowił obu chłopców na swoich ramionach i wziął na ręce malutką Sunny, swoją córeczkę, jego podwładni zaczęli wiwatować wyrzucając czapki w powietrze. Nareszcie się skończyło. Jechał do domu wraz ze swoją rodziną. - W porządku, oddział, oto rozkazy - powiedział Ash. - Kierujemy się do najbliższego stoiska z hot dogami, żeby zamówić kiełbaski i sok pomarańczowy. Powiedzcie "tak jest" i możemy ruszać. - Tak jest! - rozległy się trzy szczęśliwe okrzyki, a mała Sunny gruchaniem wyraziła swoją radość. Simon Thornton alias kapitan Adam Jessup, również ubrany w efektowny, nieskazitelnie biały mundur, opuścił bazę morską w San Diego. Na niego nikt nie czekał z otwartymi ramionami. Pięć godzin później zapukał do drzwi mieszkania prawdziwego Adama Jes-supa. Zdziwił go widok nędznie ubranego mężczyzny, z przerzedzonymi włosami i trzydniowym szczeciniastym zarostem, który mu otworzył. - Jestem Simon Thornton, mam coś dla ciebie. - Wczoraj płaciłem rachunek za światło. Nie chcę żadnych gazet. Napijesz się piwa? - Nie, dziękuję. Mogę wejść? - Jak chcesz, ale mówiłem ci, że niczego nie kupię. - Niczego nie sprzedaję- powiedział Simon rozglądając się za miejscem, gdzie mógłby usiąść. - Pamiętasz mnie? - Wyglądasz znajomo. Nie mogę sobie przypomnieć. Wypiłem już parępiw. - Jestem przyjacielem twojego kuzyna, Jerry'ego. Kilka lat temu kupiłem twoją tożsamość. Teraz przyszedłem, żeby ją zwrócić. - A, no tak, to nie takie proste. Nie myśl, że oddam ci pieniądze. Wydałem je już dawno temu. - Nie chcę pieniędzy - Simon otworzył plecak i wyjął papierową teczkę. Wyciągnął jąw kierunku Jessupa. Jessup cofnął się. - Co to jest?
- Twoje zwolnienie z wojska, kilka opinii, medale. Należą do ciebie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zatrzymać skrzydełka. - Nie widzę żadnych skrzydełek. O czym ty mówisz? 251 Simon westchnął. Opowiadając wszystko zastanawiał się, czy Jessup będzie z tego pamiętał choć słowo, kiedy wytrzeźwieje. Jessup wystrychnął go na dudka. Wyprostował się, a jego spojrzenie straciło nieco ze swojego szklistego wyrazu. - Byłeś Bogu ducha winnym latającym asem? Używając mojego nazwiska? To ci dopiero! Kapitan, co? Nie powinieneś mi jakoś za to zapłacić? Cholera, człowieku, chodzi mi o to, że bez moj ego nazwiska byłbyś nikim! - nagle w j ego głosie zabrzmiała chytra nuta. - Podobno para złotych skrzydełek i biały mundur pozwolą zdobyć każdą kobietę? Zdaje się, że to sporo warte. Simon sięgnął do plecaka po kopertę pełną pieniędzy - zapłatę za kilka lat służby pomniejszoną o kilka dolarów, które wydał na parotygodniowym urlopie. - Wiesz co, Jessup, masz racj ę - rzucił mu kopertę, zamknął plecak i wstał. -Jesteśmy kwita, kolego. - Hej, nie powinieneś mi zasalutować? Simon roześmiał się i uniósł w górę zaciśniętą pięść z wyprostowanym środkowym palcem. Simon skierował się do najbliższego automatu, skąd zadzwonił do Jerry'ego. - Cześć, to ja. Jerry, chcę, żebyś wyczyścił moje konto bankowe i przyjechał tu moim samochodem. Jadę do Nowego Jorku. Jeżeli chcesz jechać ze mną, to chętnie skorzystam z twojego towarzystwa. Będę na ulicy Howarda Johnsona w pobliżu domu twojego kuzyna. Mam przy sobie tylko dziesięć dolarów i jakieś drobne, więc się pośpiesz. Zadzwonię teraz do banku, więc będziesz potrzebował tylko jakiegoś dowodu tożsamości. Twoje hasło brzmi: "As". Zrozumiałeś? Słuchaj, jeśli masz jakieś własne pieniądze, to lepiej też je przywieź. Było już po ósmej, kiedy Jerry wprowadził na parking samochód Simona. Przyjaciele patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, a potem Jerry podskoczył w górę niczym szalony i przycisnął Simona mocno do piersi. - Ty sukinsynu, powiedziałeś, że będziesz pisał. Prawie pochorowałem się ze zmartwienia. - Pisałem. - Jasne, jeden marny liścik. Musiałem dzwonić do twojej matki tysiące razy. Za każdym razem płakała. W przyszłym tygodniu miasto urządza paradę na cześć Asha. - Więc wrócił do domu? - Nie, jest na Hawajach z żoną i trójką dzieci. Gazeta przeprowadziła wywiad z twojąmatką. Starała się odpowiadać wymijająco. Było tam zdjęcie rodziny Asha. Jedno z jego dzieci wygląda trochę jak ty, kiedy byłeś mały. Jezu, trójka dzieciaków. - Co powiesz na to, żebym wyłuskał się z tego munduru i założył jakieś cywilne ciuchy? Potem weźmiemy szturmem miasto, a jutro pojedziemy do Nowego Jorku. Pojedziesz ze mną, prawda? 252 - Dzisiaj po południu złożyłem wymówienie, wyczyściłem moje i tak pustawe konto, no i jestem - przerwał i spojrzał bacznie na Simona. - Powiesz mi, czemu nie jedziesz do domu, czy to nie moja sprawa? - To dość śmieszna rzecz, Jerry. Walczyłem na wojnie używając nazwiska innego faceta, a ty oczekujesz, że teraz wrócę do domu, żeby gazety mogły to odkryć? Ja wiem, co zrobiłem i tylko to się liczy. Ash też wie. Parę razy spotkaliśmy się w powietrzu. Zawarliśmy pokój. Ash został majorem. Jako pilot myśliwca był cholernie dobry. Zastrzelił! japońskiego asa lotnictwa. Jedzie teraz do domu... żeby przejąć zarządzanie "Srebrnym Dolarem". Na ile go znam, to zbuduje nowe kasyno. Zarządzanie dodatkowymi salonami bingo i pokera będzie zajęciem na pełny etat, ale
myślę, że jest do tego zdolny. Czas, żeby się ustatko-wał. Ja, z drugiej strony, dopiero teraz mam zamiar zacząć żyć! - Jakmyślisz, długo można żyć mając tylko trzy tysiące dolarów? Jamamtysiąc. - Sprzedam samochód, jeśli będę musiał. Mam jeszcze fundusz powierniczy, z którego mogę skorzystać. Wolałbym tego nie robić, ale miło wiedzieć, że jest takie wyjście. - Witaj w domu, Simon. To było jedyne powitanie, jakie usłyszał dziewiętnastoletni Simon Thornton. Przyjął je z uśmiechem, bo taki był jego wybór. Od tego dnia miał zamiar sam wybierać ścieżki, którymi będzie kroczył. Pewnego deszczowego dnia, jakich niewiele było na początku sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku, Ash sprowokował swoją pierwszą poważną kłótnię z żoną. Pieklił się i tupał chodząc po pokoju, a Fanny patrzyła tylko na niego, bo zabrakło jej już słów. - Do cholery, nic nie rozumiem. Masz w domu masę służby i mówisz mi, że nie możesz pójść ze mną na tę kolację? Chcesz przez to powiedzieć, że nie chcesz na nią iść. Wolisz tu siedzieć, gadać z twoją przyjaciółką Billie z Teksasu i windować w górę nasz rachunek za telefon. Potem, kiedy już skończysz z nią gadać, znowu łapiesz za telefon i godzinami gadasz z Bess. - Dlatego, że ciebie nigdy tu nie ma. Wychodzisz o trzeciej po południu i wracasz o trzeciej nad ranem. Spisz do wpół do drugiej, wstajesz, bierzesz prysznic, jesz coś i powtarzasz to samo od początku. Nie mam żadnego życia poza dziećmi. Poza tym, rozmawiam z Billie tylko raz w tygodniu i dzwonimy do siebie na zmianę. Nie możesz znieść, że się z nią przyjaźnię, bo pochodzi z rodziny twojej matki. Z Bess rozmawiam nie częściej niż dwa razy w tygodniu, a czasami wcale. Nie kłam, Ash, to nie po męsku. Zachowujesz się jak rozpieszczony dzieciak. - Wiem, skąd to wzięłaś. Za wiele czasu spędzasz z moją matką. - Czego ode mnie chcesz, Ash? Birch jest poważnie przeziębiony, Sage'a boli ucho, a Sunny właśnie się od niego zaraziła. Nie mogę ich zostawić, kiedy są chorzy. To nie jest żadna ważna kolacja, po prostu kolacja jakich wiele. Wiesz, co myślę? Myślę, że nienawidzisz takiego życia, myślę, że porównujesz je ze swoim 253 życiem w marynarce, kiedy byłeś... byłeś asem, wszyscy klepali cię po ramieniu i chwalili. Życie w cywilu cię nudzi. Ja cię nudzę, dzieci cię nudzą i twoi rodzice też. Praca cię nudzi. Wychowywanie dzieci bywa czasami nudne. Żałuję, że nie jesteśmy ekscytujący. Żałuję wielu rzeczy. - Co to ma znaczyć? - A jak myślisz? - odparła Fanny czując, jak ściska się jej żołądek. Ostrożny błysk w oczach Asha powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć. Bess miała rację, Ash spotykał się z inną kobietą i próbował sprawić, żeby ona czuła się winna jego niewierności. - Nie wiem, o czym mówisz. - To małe miasto, Ash. Wiem, że się z kimś spotykasz. Czuję jej zapach na twoich ubraniach. Wszyscy w mieście wiedzą. Pewnie ja dowiedziałam się o tym ostatnia, ale w końcu się dowiedziałam. - Ciekawe, że mojej matce i Devinowi Rollinsowi jakoś się udaje. O niej nie gadają, tylko o mnie. Serce Fanny zatrzepotało. Nawet się tego nie wypierał. - Zasługuję na coś lepszego, Ash. - Szpiegujesz mnie, co? - Nie, Ash, nie szpieguję cię. Zostań w domu i spędź wieczór ze mną i z dziećmi. Musimy porozmawiać. Na pewno widzisz, co się dzieje. - Fanny, widzę tylko, że jesteś jędzą. Wyciągasz to i tamto. Dokuczasz i dokuczasz. Kiedy ostatni raz doprowadziłaś się do porządku? Kiedy przyszłaś ostatnio do "Srebrnego Dolara"? Tak
dawno, że nie mogę już sobie przypomnieć. Popatrz na siebie, przypominasz kulę. Takie właśnie są skutki tego, że całymi dniami siedzisz na tyłku, jesz i czytasz. - Ash, wcale tego nie robię. Wychowywanie trójki dzieci to praca, która zajmuje całą dobę. Nie mam czasu siedzieć i jeść. Nie pozwolę ci, żebyś mi to robił. Wiem, o co ci chodzi - zrobiłeś coś niewybaczalnego i próbujesz sprawić, żebym to ja poczuła się za to odpowiedzialna. Odmawiam, nie mam zamiaru żyć w ten sposób ani chwili dłużej. - Więc biegnij do mojej matki. Kupi ci nowy dom, nowy samochód, zatrudni dla ciebie jeszcze parę pokojówek, przytuli i obie będziecie mogły litować się nad sobą wzajemnie z powodu waszych okropnych mężów. - To tylko dowodzi, że nic o mnie nie wiesz. Nawet by mi się nie śniło iść do twojej matki. Za bardzo byłoby mi wstyd. Wrócę do Pensylwanii. Ojciec z radością powita mnie znowu w domu. - Fanny, poczekaj. To wszystko nieprawda. Nie chcę tego i ty też tego nie chcesz. Oboje jesteśmy uparci. Musimy współpracować. W porządku, zostanę dziś w domu. Porozmawiamy. Ale, Fanny, musisz coś zrobić. Nie możesz cały czas siedzieć zamknięta w domu tak, jak teraz. Czasami myślę, że jesteś kimś innym, nie dziewczyną, którą poślubiłem. Co się z nią stało, Fanny? - Poddała się, bo j ej mąż już j ej nie chciał. Skierowała całą swoją energię na wychowanie dzieci, żeby spróbować im wynagrodzić jego brak zainteresowania. Kiedy ostatnim razem się kochaliśmy, Ash? 254 - Nie tak dawno - wypalił. - Minęło już sześć tygodni, Ash. - Zawsze śpisz, kiedy przychodzę. Nie lubię cię budzić. - A co powiesz o nocach, kiedy to ja próbowałam cię budzić? Jak to wyjaśnisz? - Pewnie byłem zmęczony. Wiesz, Farmy, czasami przechodzę do domu i modlę się, żeby znaleźć jakiś samolot, polecieć i... wszystko wydaje się takie proste, takie spokojne, kiedy latam. Są dni, kiedy rzygać mi się chce na widok kasyna, na widok ludzi przepuszczających swoje pieniądze. Mam dość dymu, alkoholu, całego tego cholerstwa. Nie znoszę tego, że nigdy nie oglądam słońca, śpię w ciągu dnia i zamykam się na całe noce w pokojach pełnych dymu. Mylisz się mówiąc, że przychodzę do domu o trzeciej nad ranem. Już prędzej o wpół do szóstej, akurat na czas, żeby zobaczyć wschód słońca. - Tego zawsze chciałeś. Mówiłeś, że o tym marzyłeś od dzieciństwa a nawet podczas służby w marynarce. A teraz mówisz mi, że wszystko czego pragniesz, to robić znów to, co robiłeś w wojsku, kiedy chciałeś tego, co masz teraz. Chyba sam nie wiesz, co mogłoby cię uszczęśliwić. Jeśli chciałeś czegoś innego, wystarczyło tylko powiedzieć. Zgodziłabym się na wszystko, czego byś pragnął. Zawsze mogę wrócić do pracy. Wtedy właśnie niemal wypaplała wszystko na temat pieniędzy Jake'a. Zrobiłaby to z całą pewnością, gdyby nie fakt, że Sunny właśnie w tym momencie zaczęła płakać. - Fanny, niech Moon się nią zajmie. Rozmawiamy teraz. - Nie, Ash, Sunny jest chora. Kiedy maluchy są chore, chcą być z mamą. - Za bardzo je rozpieszczasz. Musisz porozmawiać o tym z moją matką. Wiem z pierwszej ręki, że... ona nie wierzy w takie rzeczy. Myślę też, że wymyślasz reguły na poczekaniu, takie jakie są dla ciebie wygodne. Chwilę później Fanny powiedziała: - Sunny dostała wysokiej gorączki, więc równie dobrze możesz iść na tę kolację. Sagę jest bardzo niespokojny, jego gorączka nie spada. Moon i ja mamy zamiar zrobić im namiot parowy, żeby Birchowi lepiej się oddychało. - Ile czasu to zajmie? - spytał Ash z irytacją w głosie. - Prawdopodobnie całą noc. Idź na kolację. To nie ma teraz znaczenia. - Zdawało mi się, że mówiłaś, że ma znaczenie. Zdecyduj się, do cholery.
- Ash, czy kiedykolwiek przeszło ci przez głowę, że mógłbyś mi pomóc? Jesteś ich ojcem. Nic cię to nie obchodzi? - Dzieciaki ciągle chorują. Jest sierpień. Dorośli ludzie przeziębiają się w lecie, więc dlaczego dzieci nie mogą? Na litość boską, Fanny, dzieciaki przez cały czas mają bóle brzucha, uszu, kapie im z nosa i boli je gardło. Dostają gorączki. To, czego naprawdę im potrzeba, to wyjść na dwór i bawić się w słońcu, potrze-bująowoców i warzyw. Weź je do Sunrise. Bierzesz je na spacer na godzinę każdego dnia i karmisz masłem orzechowym i galaretką, bo nie chcą jeść normalnego j edzenia. Kontroluj ą cię, Fanny, a powinno być na odwrót. Spróbuj o to spytać mojąmatkę, a zobaczysz, co powie. Jako matka zupełnie się nie sprawdzasz i oboje 255 0 tym wiemy. Teraz rozumiesz, dlaczego nie chcę tu ślęczeć i trzymać cię za rękę? -Żeby podkreślić swoją opinię, Ash wyszedł tupiąc i zatrzasnął drzwi tak mocno, że zatrzęsły się szyby w oknach. Fanny trzęsły się ręce, kiedy chodziła po pokoju trzymając Sunny w objęciach. O północy była już pewna, że to, na co cierpi Sunny, to coś więcej niż zwykłe przeziębienie i lekka gorączka. Przekazała dziewczynkę Moon i zadzwoniła do Bess prosząc, żeby jej mąż przyszedł na wizytę domową. - Bess, jest cała rozpalona i nie pomaga nacieranie alkoholem. Jest taka... bez życia. Proszę, powiedz mu, żeby się pospieszył. John Noble tylko raz rzucił okiem na dziecko czerwone niczym burak i od razu zadzwonił do Centrum Medycznego imienia Sallie Thornton, żeby zarezerwować pokój na oddziale pediatrycznym. Fanny usłyszała, jak mówił: - Będziemy potrzebować namiotu tlenowego. Sam ją przywiozę. - Jak długo to już trwa, Fanny? - Przez cały dzień źle się czuła, ale nie miała gorączki. Nie chciała jeść obiadu. Około siódmej zrobiła się trochę gorąca. Temperatura zaczęła rosnąć jakąś godzinę temu, wtedy zrobiła się całkiem czerwona na buzi. Co to takiego, John? - Przeziębienie właśnie przechodzi w zapalenie płuc. Ma spuchnięte gardło, dlatego nie chciała jeść. - Czy wszystko będzie w porządku? - Oczywiście, że tak. Jest krzepką, zdrową dziewczynką. Zawiń ją w coś. Nie chcemy, żeby podziębiła się jeszcze bardziej na nocnym powietrzu. Podczas krótkiej jazdy do szpitala Fanny powiedziała: - John, czy według ciebie jestem dobrą matką? - Równie dobrąjak Bess. To z mojej strony duży komplement, Fanny. Czemu pytasz? - Ash i ja pokłóciliśmy się dziś wieczorem. Powiedział, że nie sprawdziłam sięjako matka. Mówił, że zleje karmię, nie pilnuję, żeby spędzały wystarczająco dużo czasu na świeżym powietrzu. Mówił wiele rzeczy. To śmieszne, że wystarczy, żeby ktoś powiedział parę słów, i nagle życie zupełnie się zmienia? Zaczęłam już myśleć, że mógł mieć rację. - Ale nie ma racji. Musisz zacząć patrzeć poza koniec własnego nosa, Fanny. Kiedy ludzie są nieszczęśliwi sami ze sobą, zaczynają atakować innych. Nie musisz czuć się winna. - Wiem, że Ash spotyka się z innymi kobietami, John. Byłam tak zrozpaczona, że miałam ochotę umrzeć. Czemu mówię o takich rzeczach, kiedy moj e dziecko jest takie chore? Czy coś jest ze mną nie tak? - To reakcja nerwowa. Chcesz, żebym zadzwonił do Bess? Może przyjść 1 posiedzieć tu z tobą. - Nie. Dam sobie radę. Naprawdę doceniam to, że przyszedłeś o tak późnej porze. - Byłbym zawiedziony, gdybyś zadzwoniła do kogoś innego, Fanny. Jak ci się wydaje, po co ma się przyjaciół? W porządku, jesteśmy na miejscu. Siedź spokojnie, ja wezmę Sunny. Kiedy
skończysz wypełnianie papierków, wejdź na górę na oddział pediatryczny. Mała jest w dobrych rękach. 256 Fanny drzemała siedząc w fotelu w pokoju Surmy, kiedy wczesnym rankiem wkroczyła tam Sallie. - Fanny, czemu do mnie nie zadzwoniłaś? Nie powinnaś być tu sama. Gdzie jest Ash? - Pokłóciliśmy się ostatniego wieczoru i wypadł z domu w gniewie. Może nawet nie wiedzieć, że tujesteśmy. Gorączka Surmy zaczęła spadać godzinę temu. Tak szybko wszystko się zaczęło. Wydawało mi się, że się przeziębiła albo, w najgorszym wypadku, będzie miała zapalenie ucha i spuchnięte gardło. Tak bardzo się przeraziłam. Sallie, myślałam... Ash powiedział... zresztą, to nieważne. - Co powiedział Ash, Fanny? Fanny poczuła, że łzy palą ją pod powiekami. Potarła oczy. - Wiele rzeczy. On dużo mówił, ja dużo mówiłam. Zwyczajna kłótnia z tych, które zdarzają się od czasu do czasu. Skąd wiedziałaś, że tujesteśmy? - Bess dzwoniła. Wpadłam do ciebie do domu. Chłopcy czują się dobrze. Moon powiedziała, że spali przez całą noc. Ash nie wrócił. Jest szósta rano, "Srebrny Dolar" zamykają o trzeciej. Zresztą nawet go tam nie było ostatniego wieczoru. Gdzie on jest, Fanny? - Chciał, żebym poszła z nim na kolację do Izby Handlowej, ale powiedziałam, że nie mogę. Nie wiem, czy tam poszedł czy nie. - Takie kolacje kończą się najpóźniej o dziesiątej. Jak długo to już trwa, Fanny? Fanny wzruszyła ramionami. - Sprawdzę, co się dzieje z Sunny. Jeżeli śpi, pojadę do domu, wezmę prysznic i wrócę tutaj. Będzie przerażona, jeżeli mnie nie będzie. Wszystko w porządku, Sallie - powiedziała ze znużeniem w głosie. - Zawiozę cię. Bess powiedziała, że John zabrał cię tu swoim samochodem. Fanny przetarła oczy. - To prawda, zdaje się, że będę musiała zostać podwieziona. Zaraz wrócę. - Sunny jest w dobrych rękach. Spójrz na mnie - powiedziała Sallie trzymając twarz Fanny w obu dłoniach. - To nie twoja wina. Dzieci wciąż chorują. Wysoka gorączka nie jest normalna, ale też się zdarza. Dobrze zrobiłaś dzwoniąc do Johna i przywożąc ją tutaj. - Wiem - westchnęła Fanny. - Jesteś wspaniałą matką, lepszą niż ja kiedykolwiek byłam. Tak samo Bess. Widocznie jest coś w waszym pokoleniu. Były już niemal przy drzwiach wej ściowych centrum medycznego, kiedy Fanny zauważyła długi cień na marmurowej podłodze. Zaczęła się odsuwać na bok, ale Sallie złapała ją za ramię. Poczuła, że się kuli i zagryzła dolną wargę. - Proszę, proszę, czyż to nie obie panie Thornton - starsza i młodsza! - powiedział Ash. Uszczypliwy ton w głosie męża ostrzegł Fanny, że to jeszcze nie koniec. Był nieogolony, oczy miał nabiegłe krwią. Przekrzywił mu się krawat, koszula w połowie wyciągnięta była ze spodni. Fanny spojrzała na stopy męża. - Gdzie są twoje skarpetki, Ash? 17-Królowa Vegas 257 Ash spojrzał z odrazą na twarz matki. Obie kobiety wydawały się czekać na jego kłamstwo dobrze wiedząc, że ma zamiar powiedzieć nieprawdę. Skrzyżował ręce na piersi i zatoczył się do tyłu. Złośliwy uśmiech na jego twarzy sprawił, że Fanny poczuła skurcz w żołądku. - Spotkamy się na zewnątrz, Sallie - powiedziała. - Tak, pani Thornton starsza, pani Thornton młodsza spotka się z panią na zewnątrz zanucił Ash.
Fanny marzyła o tym, żeby marmurowa podłoga rozstąpiła się pod nią i natychmiast ją pochłonęła. Tak bardzo uważała, żeby nie mieszać Sallie do ich życia. Teraz Ash sprawiał, że wszystko rozgrywało się publicznie. - Ash, jestem bardzo zmęczona. Byłam tu przez całą noc. Wszystko, czego teraz chcę, to jechać do domu i wziąć prysznic, a potem znów tu wrócić. Surmy przestraszy się, kiedy się obudzi sama. Jeżeli tego nie rozumiesz, to trudno. Słuchaj, nie obchodzi mnie gdzie i co robiłeś tej nocy. Po prostu zejdź mi z drogi, do cholery! - Zaraz, zaczekaj pieprzoną chwilę! Czy oskarżasz mnie o... czy chcesz powiedzieć, że nie mam prawa tu być, kiedy chodzi o moje własne dziecko? - Ash, robisz przedstawienie. Ludzie na nas patrzą. - I co z tego! Thorntonowie są właścicielami tego szpitala. Ludzie nie będą patrzeć zbyt uważnie. Fanny wyszła odtrącając męża i wybiegła na podjazd, gdzie czekała Sallie w samochodzie z włączonym silnikiem. Krótka podróż do domu odbyła się w zupełnej ciszy. Kiedy Sallie zatrzymała samochód, Fanny pochyliła się i pocałowała teściową w policzek. - Wiem jak to wyglądało, ale nie jest tak źle, jak ci się zdaje. Dziękuję, że nie... dziękuję, że przyszłaś do szpitala. - Fanny, jeżeli będę ci potrzebna, dzwoń o każdej porze dnia i nocy. I daj mi później znać, jak czuje się Sunny. Łzy spływały po policzkach Fanny, kiedy szła w kierunku domu. Zawiodła Sallie, osobę którą kochała i szanowała najbardziej na świecie. - Do cholery z tobą, Ash. W tej chwili żałuję, że kiedykolwiek cię spotkałam. Ash zatrzymał się w męskiej toalecie, żeby wyprostować krawat, uczesać się i doprowadzić do porządku. Szarpnął koszulę i sprawdził, czy pachnie perfumami. Pachniała. Przepłukał usta i spróbował wyczyścić sobie zęby zmoczonym papierowym ręcznikiem. Gdzie, do cholery, mógł zostawić skarpetki? W pokoju Sunny usiadł na fotelu. Przyjrzał się swoim bosym stopom. Myśli kłębiły mu się w głowie. Długo tak siedział próbując znaleźć jakiś sens w swoim życiu. Ash poczuł, jak ściska mu się serce, kiedy spojrzał na śpiącą w łóżeczku córkę. Była śliczna jak obrazek, przypominała malutkiego cherubineka. Z jakiegoś powodu myślał, że będzie kiedyś podobna do Fanny albo nawet do jego matki, pewnie dlatego, że były kobietami. Zamiast tego, Sunny tak bardzo była podobna 258 do niego, że aż trudno mu było w to uwierzyć. Serce ścisnęło mu się jeszcze bardziej, kiedy przypomniał sobie, w jaki sposób powołali Sunny do życia - została poczęta w Dniu Dziękczynienia. Nazwali ją Sunny*, bo weszła w ich życie niczym promień słońca. On nadał jej imię, ponieważ Farmy wybierała imiona dla bliźniąt. Pamiętał, jak Farmy ucieszyła się i powiedziała, że to idealne imię. Nawet matka się z tym zgodziła. Jezu, co było z nim nie tak? Ostatniego wieczoru, kiedy Fanny nie chciała z nim iść na kolację, zachował się jak kompletny osioł. Z wściekłości poszedł sobie i zdradził wszystko, co kochał. I nie zrobił tego po raz pierwszy. Ash pochylił głowę tak, że jego twarz znalazła się na poziomie materacyka. Jego córka. Ciało i krew jego i Fanny. Fanny powiedziała, że Sunny przestraszy się, jeżeli obudzi się w nieznanym miejscu. Czy to możliwe, że roczne dziecko jest w stanie dostrzec jakąś różnicę? Fanny twierdziła, że tak, więc widocznie tak właśnie j est. Ręka drżała mu, kiedy dotknął złocistych loków opadających na uszka dziecka. Sunny poruszyła się, małą piąstką szukając buzi. Pomógł jej ją znaleźć uśmiechając się szeroko. - Ja też ssałem kciuk, założę się, że o tym nie wiedziałaś - wyszeptał. - Twój wujek Simon też to robił. Niemal codziennie uczę się czegoś o sobie. Na przykład dzisiaj nauczyłem się, że nie
jestem zbyt miłym facetem. Unieszczęśliwiłem twoją matkę. Wprawiłem w zakłopotanie twoją babcię. Czasami łatwiej jest mówić podłe, wstrętne rzeczy niż coś ciepłego i miłego. Nie wiem, dlaczego tak jest. Weź na przykład swoją matkę. Ona nigdy nie mówi podłych, wstrętnych rzeczy. Nie myśl sobie, że nie ma charakteru, bo ma. Widziałem, jak dawała twoim braciom klapsa za złe zachowanie. To nie znaczy, że ich nie kocha - kocha z całą pewnością. Mnie też przydałoby się w dzieciństwie parę klapsów. Mam wrażenie, że będziesz jedną z tych idealnych dziewczynek, które nigdy nie robią niczego źle. Chyba będę musiał porozmawiać z twoimi braćmi, kiedy będą trochę starsi, żeby nie wsadzali ci żab do łóżka i nie robili innych, podobnych rzeczy. Prawdopodobnie nie wpuszczą cię też do swojego domku na drzewie. Nie chcę, żebyś się tym martwiła, bo zbuduję ci twój własny domek do zabawy na podwórzu. Mama uszyje zasłony do okien i może założę dzwonek przy drzwiach, żeby chłopcy mogli przychodzić z wizytą. - Jest jeszcze coś, czego nie wiesz. Przez cały czas, kiedy matka nosiła cię w brzuchu, szyła dla ciebie różne ubranka. Muszę przyznać, że nie znam się zupełnie na ubraniach dla małych dziewczynek, ale na pewno zna się na nich twoja babcia, a ona powiedziała, że są bezcenne. To znaczy, że są wyjątkowe, zrobione specjalnie dla ciebie. Niewiele wiem o etykietkach, ale rozumiem, że panie kupują czasami różne rzeczy na podstawie metek. Twoja matka też zrobiła dla ciebie metki. Napisała na nich: "Ubranka Sunny". Asha świerzbiły ręce, żeby podnieść córkę. Wstał, zaciskając dłonie w pięści. Fanny miała rację, stał się zakałą rodziny. Nie może wziąć córki na ręce po tym wszystkim co robił i gdzie był ostatniej nocy. - Boże, jak mam to naprawić? - szepnął. * Sunny - (ang.) słoneczny, promienny 259 Cztery dni później Fanny wyniosła Sunny ze szpitala. Koło niej szedł mąż, a synowie pędzili przodem krzycząc: - Sunny wraca do domu, Sunny wraca do domu! - Co się dzieje? - zapytała Fanny przyglądając się terenowi szpitala, gdzie panowała atmosfera przypominająca cyrkową. - Centrum zaczyna od jutra zbiórkę funduszy - powiedział Ash. - Zarząd chce zebrać pieniądze na jakieś nowe wyposażenie medyczne i inne rzeczy. Mama chce, żeby wszyscy mieszkańcy się włączyli. Porozsyłała masę listów z prośbami o przekazywanie rzeczy na licytację. W sobotę wieczorem odbędzie się wielka aukcja. Co powinniśmy zaofiarować? - O Boże, zupełnie o tym zapomniałam podczas choroby Sunny. Muszę coś wymyślić. - Mogłabyś oddać niektóre z rzeczy, które uszyłaś dla Sunny. - Drugą wyprawkę? To wspaniały pomysł, Ash. Nigdy bym na to nie wpadła. Tylko że są szyte przeze mnie. Ludzie lubią rzeczy kupowane w sklepach. Umrę ze wstydu, jeśli nikt ich nie zechce. Jeżeli mnie się wydaje, że są ładne, to wcale nie znaczy, że innym też się spodobają. - Spytaj mamę o zdanie - powiedział Ash sadowiąc chłopców na tylnym siedzeniu samochodu. - Fanny, zastanawiałem się trochę. Pojedźmy do Sunrise na tydzień, czy coś koło tego. Sunny będzie tam o wiele lepiej. Obiecałem chłopcom, że zbuduję im domek na drzewie. Tylko się nie denerwuj, będzie nisko nad ziemią. Tata też przyjeżdża, więc będzie mógł pomóc. Twoim zadaniem będzie przynosić nam lemoniadę i kanapki. Tata kupił chłopcom zestawy narzędzi. Będą mogli się bawić z dziećmi Chue. Co ty na to, Fanny? Próbował, naprawdę próbował. - Brzmi wspaniale. - Teraz! Teraz! - krzyknęły bliźnięta z tylnego siedzenia. - Wygląda na to, że tak brzmi nasza odpowiedź - roześmiała się Fanny. Tak miło było, kiedy zachowywali się jak prawdziwa rodzina. Jej serce wypełniło się miłością. Przytuliła Sunny mocniej do piersi. Ash skierował samochód na drogę.
- Wszystko, czego zawsze chciałem, to widzieć ich takich, jak teraz - powiedział wskazując na swoich rodziców stojących obok siebie na ganku. - Jedyną porą, kiedy byli razem były święta, a wtedy zawsze panowało między nimi tak duże napięcie, że nawet Simon i ja mogliśmy je wyczuć. Fanny, nie chcę, żeby nam przytrafiło się to samo. Przysięgam na Boga, że nie chcę. Jeżeli się kiedyś zawaham, daj mi porządnego kopa. - Kochają się na swój sposób. Żadne z nas nie ma prawa ich osądzać. - W tej sprawie również masz rację. - Fanny, jest piękna! - powiedział Philip wyciągając ramiona, żeby wziąć Sunny. Zadziwiające, jak bardzo przypomina Asha. Widzę w niej także trochę z Simona. Dziadek, syn i wnuczka weszli do domu zostawiając na ganku Sallie, Fanny i chłopców. 260 - Philip mówi, że jedziecie do Sunrise. Jeżeli interesuje cię moje zdanie, to myślę, że to wspaniały pomysł. - Sallie, zupełnie zapomniałam o kweście. Jeżeli dam ci dwadzieścia pięć dolarów, wylicytujesz coś dla mnie? - Oczywiście. Co masz zamiar zaofiarować? - To jeszcze jedna rzecz, o której zapomniałam. Ash miał jednak świetny pomysł. Oddam drugą wyprawkę, którą uszyłam dla Surmy. Jeżeli nikt nie będzie chciał jej kupić, to nie mów mi, dobrze? Ale ty nie licytuj, Sallie. Obiecaj. - Obiecuję. Sallie uściskała synową. - Czy wszystko w porządku między tobą i Ashem? - W porządku, Sallie. Czemu stoimy na ganku w taki upał? - Dlatego, że kobiety robią od czasu do czasu głupie rzeczy - roześmiała się Sallie. - Przygotuję wyprawkę. Chcę tylko włożyć bibułę między ubranka i zapakować je. - Na wszystkich sąmetki? - Tak, ale wycięcie ich zajmie mi tylko kilka minut. Zapomniałam o tym. - Nie usuwaj ich. Niech kupujący myślą, że "Ubranka Sunny" to nazwa firmy, która wyprodukowała wyprawkę. Dzięki metkom możemy uzyskać wyższą cenę. Już dawno chciałam cię spytać, skąd wziął się pomysł na tę dziwną kalkomanię ze słoneczkiem, która jest na wszystkich ubrankach Sunny? Fanny roześmiała się. - Chyba można je nazwać moją sygnaturą. Kiedy byliśmy mali i nie mieliśmy pieniędzy, żeby kupować sobie prezenty, moi bracia sami je robili. Daniel zawsze miał słoneczka na swoich paczkach. Sam je rysował. Wycinałam je z paczek. Każde jest trochę inne. Mam ich w albumie setki. Po prostu wybrałam kilka takich, które najbardziej mi się podobały i powieliłam je. Wydawało mi się to takie... odpowiednie. Pomyślałam o tym natychmiast, kiedy Ash stwierdził, że chce nazwać naszą córkę Sunny. Zrobiłam też kombinezon dla synka Billie. Powiedziała, że zapłaci mi za zrobienie całego kompletu odzieży dla jej dzieci. Po prostu żartowała. To było długie dziewięć miesięcy, dzięki szyciu miałam coś do roboty. Chciałabyś obejrzeć inne rzeczy, które uszyłam? - Z przyjemnością. Dobry Boże, co to za sterta, Ash? - Rzeczy dzieci. Mężczyzna mógłby pójść na wojnęz mniejszym wyposażeniem - rzucił Ash wesoło załadowując do samochodu rzeczy chłopców i Sunny. -Chyba będziesz musiała siedzieć na dachu, Fanny. - Mamusia na dachu! - zachichotał jeden z bliźniaków. Ash złapał Sagę'a i podrzucił go wysoko w powietrze. Usadowił go na dachu samochodu. - Myślisz, że mamusia powinna tu siedzieć? - Mamusia za duża. - Zgadza się. Mamusia siądzie koło mnie. To był żart.
- Birch, tata powiedział żart. 261 - Mnie do góry, tatuś - zawołał Birch. - Dobrze, kolego, trzymaj się mocno. Sallie zamknęła drzwi. - Zachowuje się jak prawdziwy ojciec. - Stara się, Sallie. - Pokaż mi wszystko - powiedziała Sallie patrząc, jak Fanny szpera w cedrowej skrzyni. - Kochanie, ależ one są bezcenne! Sunny będzie najlepiej ubraną dziewczynką w Newadzie. Musiałaś szyć to wszystko przez wieki. Nigdy nie widziałam takich delikatnych ściegów. - Pani Kelly nauczyła mnie wyszywać, kiedy miałam dziewięć lat. Dzięki temu ściegi są drobne. Na początku zabierało mi to dużo czasu, ale potem zaczęło iść coraz szybciej. Oto i wyprawka. Myślisz, że wystarczy? - Czy wystarczy! Fanny, to jest... to są... nigdy nie widziałam w sklepach niczego choćby w połowie tak pięknego. Nie miałam pojęcia, że jesteś taka utalentowana. Fanny zarumieniła się. - To brzmi, jakbym była jakąś projektantką mody. - Któregoś dnia możesz być. Któregoś dnia będziesz, pomyślała Sallie. - Gotowe. Pewnie powinnam schować wyprawkę do pudełka, ale żadnego nie mam. - Wcale nie. Wystawimy ją tak, żeby ludzie mogli zobaczyć wszystkie ubranka. No cóż, w takim razie lecę. Bawcie się dobrze w Sunrise. Zadzwonię, żeby ci powiedzieć, jak się udała licytacja. - W tym ogrodzie jest tak cicho i spokojnie - powiedziała leniwie Fanny. -Jako dziecko musiałeś być tu bardzo szczęśliwy. - Czasami. A czasami było okropnie - odparł bezbarwnie Ash. Fanny patrzyła, jak chłopcy swawolą w małym brodziku. Czuła się, jakby jej serce miało rozprysnąć się ze szczęścia. Trzydzieści dni beztroski w towarzystwie rodziny. Chciałaby, żeby trwało to wiecznie. I tak też powiedziała. - Fanny, nic nie trwa wiecznie. Życie byłoby wtedy nudne. Trzeba być otwartym na zmiany, nowe idee. Trzeba stawiać sobie wyzwania i wychodzić im naprzeciw. Takie jest życie. Terazjesteśmy na rodzinnych wakacjach. Wakacje są na ogół cudowne. Tak, jak wtedy, kiedy spędzaliśmy Boże Narodzenie na Hawajach. Oboje wiemy, że to nie mogło trwać wiecznie. Gdyby trwało, nie siedzielibyśmy tutaj patrząc na nasze dzieci i bardzo tłustego trzmiela, który zaraz użądli cię w duży palec u nogi. Fanny pisnęła i odsunęła się. - Próbujesz coś mi powiedzieć, Ash? - Chyba tak. Wszyscy jesteśmy tu szczęśliwi, a zwłaszcza chłopcy. Baraszkują od rana do wieczora, dobrze jedzą, przesypiają całe noce. To coś znaczy dla 262 mnie, Fanny. Spójrz zresztą na siebie: masz rumieńce na policzkach, dokazujesz z chłopcami, szyjesz po południu, kiedy ja drzemię, wszystko jest idealne. Myślę, że powinnaś tu zostać. Przyjeżdżałbym na weekendy. Wyjeżdżałbym z miasta w piątek około południa i zostawałbym do południa w poniedziałek. Wiem, że matce podobałoby się bardzo, gdybyś tu zamieszkała. Tata częściej przyjeżdżałby, żeby zobaczyć dzieciaki. To są plusy. Minusy polegają na tym, że nie widzielibyśmy się przez trzy dni w tygodniu. Co o tym myślisz? To tylko sugestia, Fanny, nic więcej. Nie rozdmuchuj tego w coś innego. Zaproś Bess, żeby przyjechała ze swoimi dziećmi na tydzień, czy coś koło tego. Powiedziałaś, że Billie przyjedzie znowu z wizytą i przywiezie swoje dzieciaki. Nie myśl, że nie słyszałem, że obie coś planujecie. Miałybyście dobrą okazję, żeby omawiać swoje sekrety, na czymkolwiek polegają. Fanny westchnęła. - Słyszałeś, jak rozmawiałyśmy?
- Musiałbym być głuchy, żeby nie słyszeć, jak piszczałaś, kiedy mama powiedziała ci, że wyprawkę sprzedano za trzy tysiące dolarów. Potem były jakieś szepty z Billie i jeszcze więcej pisków. - To był twój pomysł, Ash - powiedziała Fanny. - Tak, ale ja nie jestem bogatą żoną lekarza, która wysupłała trzy tysiące, żeby kupić wyprawkę. I chce zamówić więcej! Fanny zamknęła oczy i przekręciła się na brzuch. Jeżeli w propozycji Asha były jakieś ukryte motywy, to nie umiała ich wyczuć. Na razie. - Dobrze. Chcę, Ash, żebyś mi przyrzekł, że weekendy będą dla mnie i dzieci. Teatralnym gestem Ash położył dłoń na sercu. - Uroczyście przyrzekam, że weekendy są dla ciebie i dzieci. Potrzebujemy tu psa i paru kotów dla chłopców. Muszę zebrać swoje rzeczy. Poproszę kogoś z klubu, żeby w przyszły weekend przyprowadził tu twój samochód, dobrze? - Jasne. Wyjeżdżasz już. Spakowałeś się? - Dziś rano. - A gdybym powiedziała "nie"? Ash roześmiał się. - Wtedy bym się rozpakował. Chodź, daj mi cudownego całusa. Fanny pierwsza odsunęła twarz. Oczy miała zamglone, ale nie na tyle, żeby nie zobaczyć, że to jeszcze nie koniec. Czekała więc. - Fanny, pamiętasz ten kawałek ziemi, którego mama nie wydzierżawiła gangsterom. .. ten, który zatrzymała dla siebie? - Co z nim? - Co myślisz o tym, żebyśmy wybudowali takie kasyno, jakie oni chcieli tam wybudować? Mają już nawet nazwę dla niego: "Flaming". Moglibyśmy ich wyprzedzić. Moglibyśmy sprzedać salony bingo i pokera, i "Srebrnego Dolara". Mama ma więcej pieniędzy niż ktokolwiek na świecie. - Więc czemu miałaby to robić, Ash? Kocha te salony, od nich zaczynała. Lubi śpiewać dla klientów w "Srebrnym Dolarze". To jej życie. 263 - Salony nie zarabiająpieniędzy. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że nie można stać w miejscu, trzeba być na czasie, albo zostanie się w tyle. Chciałbym, żebyś porozmawiała z mamą, Fanny. Ona cię posłucha. Fanny miała ochotę się rozpłakać. Powinna była wiedzieć, że w całej tej wspaniałości bycia razem jest jakaś skaza. - Nie mogę tego zrobić, Ash. Nie zrobię tego. Musisz sam z nią porozmawiać. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Jej głos trząsł się tak bardzo, że ledwie mogła zrozumieć własne słowa. - Nie rozumiem. Wzięłabyś od niej pieniądze, żeby zacząć własny interes z szyciem dla dzieci, ale nie poprosisz o pomoc dla interesu, który już ma? - Skąd przyszło ci do głowy coś takiego? Kiedy miałabym czas na zakładanie własnej firmy? - Słyszałem, jak rozmawiałaś z Billie. Ma zamiar wybrać ci kolory. Co to była za kukurydziana żółć, dożynkowy beż i czerwień? - Tak tylko żartowałyśmy. Billie i ja czasem to robimy. Chciałam uszyć trochę większe ubranka dla Surmy i... to była po prostu burza mózgów. Kolory były punktami odniesienia dla ubranek. Nie pozwolę ci, żebyś w taki sposób zwalał na mnie odpowiedzialność za wszystko. I j eszcze j edno, Ash, nie muszę ci wyjaśniać moich rozmów telefonicznych. Nie miałeś prawa podsłuchiwać! A robiłeś to, nie zaprzeczaj. Ash nie trudził się zaprzeczaniem. - Więc nie porozmawiasz z mamą?
- Nie ma mowy. To twoja praca, Ash. Znasz się na tym, a ja nie. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle prosisz mnie o coś takiego. Twoja matka przejrzałaby mnie w jednej chwili. Nie! - Jasna cholera! - krzyknął Ash tupiąc nogą. - Pożałujesz tego. Dobre życie szybko się skończy. Nie pozwolę ci już brać pieniędzy od matki. Będziemy żyć z mojej pensji. Żadnej więcej darmochy. To znaczy, że musisz wrócić do miasta, i robić wszystko to, co robią inne panie domu: oszczędzać najedzeniu, skończyć z osobistymi zakupami, upewniać się, że wystarczy pieniędzy na zapłacenie rachunków. Możesz już zacząć robić plany, jak pozbyć się całej naszej służby. Nie możemy sobie na niąpozwolić. Nie możemy sobie też pozwolić na dwa samochody - twój trzeba będzie sprzedać. Fanny poczuła, jak jej serce trzepocze się w piersi. - O czym ty mówisz? Dobrze zarabiasz. Przestań tyle wydawać. - Widzisz, wcale nie słuchasz co mówię! Mojamatkanasutrzymuje. Salony i "Srebrny Dolar" ledwie na siebie zarabiają. Mama musi co miesiąc dokładać pieniędzy, żeby mieć z czego wypłacić pensje. Zna wszystkich i nie pozwoli im odejść, bo potrzebują stałych zarobków. Wręcza mi czek. Nigdy nie widnieje na nim taka sama kwota. Czasami matka jest bardzo hojna, a czasem skąpa. Nie mogę liczyć na określoną sumę każdego miesiąca. Urabiam sobie ręce po łokcie, Fanny. Nie obijam się. Ona twierdzi, że prowadzę interes, ale to tylko słowa - to ona go prowadzi. Ilekroć ja podejmuję decyzję, ona ją cofa. Myślę o znalezieniu innej pracy, może u ojca. Nauczenie się hodowli kurcząt nie może chyba być trudne? Zaproponował, że zapłaci mi dwa razy tyle, co mama. 264 - I nie wspomniałeś mi o tym ani słowem? Nie wierzę własnym uszom. Twoja matka potraktuje to jak zdradę. - Nie słuchasz, Fanny. Jesteś taka sama jak ona - ona też nie słucha. Fanny usłyszała w jego głosie płaczliwą nutę. Wyprostowała się. - Musisz skontaktować się z matką i powiedzieć jej to wszystko, co właśnie powiedziałeś mnie. W ten właśnie sposób załatwia się takie sprawy. Karty na stół. Przynajmniej raz w życiu spróbuj okazać trochę pokory. Tak już jest na świecie. To nie marynarka, gdzie byłeś wielkim bohaterem i karmiłeś się własną adrenaliną. - Jezu! Zaskakujące, że mówisz dokładnie tak samo, jak matka. Zbieraj swoje rzeczy, wracamy do miasta. Serce Fanny znów zgubiło rytm. Jeżeli zrobi tak, jak chce Ash, to będzie znaczyło, że wszystko było kłamstwem. Nakłonił ją do przyjazdu tutaj, umizgi-wał się do niej, a teraz to. Pomyślała, że coś w niej umarło właśnie w tej chwili. - Nie. Oczy Asha zwęziły się. - Co znaczy "nie"? Nie, nie zbierzesz swoich rzeczy, czy nie, nie wracasz do miasta? - I to, i to - powiedziała Fanny zduszonym głosem. - Na razie. Ostatnie zdanie było z jej strony tchórzostwem. Wiedziała, że Ash zdawał sobie z tego sprawę. Miała ochotę go uderzyć, sprawić, żeby z jego twarzy zniknął głupi uśmiech. Zacisnęła pięści i patrzyła mu w oczy, aż spuścił wzrok. Tylko tyle mogła zrobić. Fanny nie poruszała się przez długi czas. Trzasnęły drzwi auta, potem usłyszała, jak Ash rozgrzewa silnik. Chciał, żeby wyszła na drogę się pożegnać, żeby powiedziała: "W porządku, porozmawiam z twoją matką". Zacisnęła zęby. Jej marzenie właśnie rozpadało się na kawałki i nic nie mogła na to poradzić. Żeby się nie rozpłakać, Fanny szeroko otworzyła oczy patrząc na znajomą okolicę, którą kochała. Topole były piękne o tej porze roku, klomby jeszcze bardziej jaskrawe niż zwykle, dywan trawy zieleńszy od szmaragdów. Promienie słońca przefiltrowane przez liście drzew tworzyły koronkowe wzory na świeżo skoszonej trawie, której zapach zmieszany z aromatem bylicy wydawał się krążyć wokół niej, tak samo j ak wczoraj, kiedy ona i Ash kochali się w altanie, pod rozgwieżdżonym niebem. Słyszała teraz głosy ptaków przygotowujących się do nadej ścia
wieczoru, które świergotały wśród liści topoli. Czuła, że musi się rozpłakać. Ale płacz nigdy niczego nie rozwiązywał. Fanny uśmiechnęła się, kiedy Moon postawiła na żelaznym stoliku filiżankę herbaty i zabrała chłopców do domu. Małymi łyczkami zaczęła popijać gorący napój, a myśli kłębiły się w jej głowie. W głębi serca była pewna, że Ash nigdy nie zacznie pracować z ojcem na kurzej farmie. Uważałby to za coś poniżającego. To, czego tak naprawdę chce, i chciał tego zawsze, to przejąć interesy matki. Co mu się stało? Dobry Boże, jak wszystko mogło dojść do takiego punktu? Co z nią było nie tak? Czemu Ash zwrócił się przeciwko niej? Czyjej nie kochał? 265 Fanny rozpłakała się. Płakała z powodu tego co było, co być mogło i co być powinno. Kiedy zabrakło jej łez, podniosła swój koszyk z szyciem. Może tylko do tego się nadawała: do dbania o dzieci i szycia ubranek. Gdzie podziała się ich miłość? Czy kiedykolwiek istniała? Z jej strony na pewno. Ze strony Asha, musiała przyznać, że nie wie. Czymkolwiek było to uczucie, dzięki niemu miała teraz trój e pięknych dzieci. Jej oczy rozszerzyły się nagle, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Koszyk upadł na ziemię, gdy Fanny zerwała się nagle i pobiegła do domu w poszukiwaniu kalendarza. Ręce jej drżały, gdy odliczała dni od ostatniego okresu. Kalendarz wiszący w j ej domu, w garderobie, miał te dni wyraźnie zaznaczone, żeby Ash i ona mogli mieć całkowitą pewność. Trzy dni abstynencji seksualnej. Oboje zgodzili się, że troje dzieci im wystarczy. Zamknęła oczy i oparła się o ścianę kuchni. Była na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że znów zaszła w ciążę. Ash obciąży ją winą również i za to. Była tak piękna, że Ash mógł tylko gapić się na matkę stojącąna scenie i śpiewającą dla klientów. Rozejrzał się wokół zauważając zachwycone spojrzenia publiczności. Uwielbiali ją. Szkoda tylko, że nie przychodziło ich więcej i zapełniali salon jedynie w połowie. Chociaż był teraz sierpień, czyli miesiąc, w którym stali klienci wyjeżdżali na wakacje i na ogół interesy szły trochę gorzej, a w dodatku środek tygodnia, Ash i tak wiedział, że we wrześniu niewiele się zmieni. Od swój ego powrotu nie widział pełnej sali. "Srebrny Dolar" potrzebował trochę więcej wyrazu. Przydałyby się parę długonogich hostess w połyskliwych kostiumach. Trochę boogie-woogie też mogłoby pomóc. Matka powinna się pozbyć tej staroświeckiej atmosfery i nadać całemu salonowi bardziej elegancki wygląd dodając chromowane ozdoby, szkła i lustra. Ładnie wyglądałyby jaskrawsze kolory. Jasne barwy sprawiały, że ludzie poruszali się szybciej, a im szybciej się ruszali, tym więcej wydawali pieniędzy. A teraz stali klienci "Srebrnego Dolara" drzemali w foyer! Matka uważała to za zabawne, bo zawsze budzili się, kiedy zaczynała śpiewać. Ash patrzył na to, jak na wyrzucanie pieniędzy w błoto, bo nikt nie kupował drinków ani nie grał, kiedy matka zaczynała swój godzinny występ. Czekał, aż matka skończy ostatnią piosenkę tego wieczoru. Nikt, a przynajmniej nikt, kogo znał, nie potrafił śpiewać "Podróży sentymentalnej" tak, jak jego matka. Kiedy zamarły oklaski i matka wróciła na scenę, wiedział, że zaśpiewa jeszcze dwa utwory: "Gdybym cię kochała" i "Na zawsze". Publiczność będzie błagać o więcej, ale matka uśmiechnie się tylko i zejdzie ze sceny, żeby usiąść koło Devina Rollinsa. Rozejrzał się w poszukiwaniu Devina, ale nigdzie go nie dostrzegł. Jeżeli Devina nie było w "Srebrnym Dolarze", może Ashowi uda się przyprzeć matkę do muru i porozmawiać o swoich problemach. Ash wszedł za scenę, kiwnięciem głowy witając pracowników. Było to ciemne i ponure miejsce, które dawno powinno było zostać odnowione. Zapukał do drzwi. Zauważył, że ręce mu się trzęsą. Matka zawsze tak na niego działała. Ilekroć znajdował się w jej obecności, czy chociaż oczekiwał, że ją spotka, zaczynał 266 się trząść albo język stawał mu kołkiem w ustach. Zwyczajnie go onieśmielała. Ledwie otworzył i zamknął za sobą drzwi, schował dłonie do kieszeni spodni.
- Ash! Jak miło, że przyszedłeś za kulisy. Mam nadzieję, że chcesz mi powiedzieć, że podobał ci się mój występ. - Zawsze lubię cię słuchać, mamo. Jak zwykle, publiczność była jak zahipnotyzowana. - Co mogę dla ciebie zrobić, Ash? - spytała Sallie, przygotowując się do oczyszczenia twarzy ze scenicznego makijażu. Ash wciągnął głęboko powietrze, wciąż trzymając w kieszeniach zaciśnięte pięści. - Muszę porozmawiać z tobąo paru rzeczach. Salony i "Srebrny Dolar" przynoszą straty. - Wiem. Nie chcę, żebyś się o to martwił, Ash. Ważniejsząrzecząjest, żeby ludzie mieli pracę i pracowali dla kogoś, kogo lubią. Nie tracimy aż tak dużo. W zasadzie, według tego, co mówi Simon, wychodzimy na czysto. To znaczy, że nie przegrywamy ani nie wygrywamy. Jestem w stanie z tym żyć. - Co Simon ma z tym wspólnego? - Przekazałam mu wszystko wiele miesięcy temu. Poddał mi kilka wspaniałych sugestii i już zainwestowałam pewne sumy, które przynoszą niesamowite zyski. Wiesz, jak on lubi grać na giełdzie - Sallie uśmiechnęła się do odbicia syna w lustrze. - Grać? - To takie wyrażenie, Ash. - A czy Simon popiera twój sposób wychodzenia na czysto w interesach? - Nie. Zyski, które osiągnął gdzie indziej, pokrywają straty z salonów. - Czas już sprzedać salony bingo i "Srebrnego Dolara". Jeżeli tego nie zrobisz, zginiesz w okresie koniunktury, który właśnie się zaczyna. Musisz być na czasie. Potrzebujesz wysokiej klasy przedstawień i, jeżeli nie chcesz sprzedać swoich lokali, trzeba przynajmniej zrobić remont. Chcesz, żeby to miejsce stało się przeżytkiem? Salony to tylko balast. Nigdy mi nie wmówisz, że one też wychodzą na czysto. Pozbądź się ich teraz, kiedy jeszcze możesz coś na tym zyskać. Jeżeli masz w tygodniu pięćdziesięciu klientów, to bardzo dużo. Nikt już nie jest zainteresowany. - Co stanie się z pracującymi tu ludźmi i ich rodzinami? Ufają mi, a ja nie mam zamiaru się ich pozbyć. Kiedy przyjdzie czas, żeby przeszli na emeryturę, wtedy będzie inaczej. Z ciekawości spytam: gdybym miała pozbyć się salonów i "Srebrnego Dolara", co byś mi zasugerował? - Wybudowanie nowego, wielkiego, nowoczesnego kasyna na tym kawałku pustyni. Musisz być konkurencyjna. - Dlaczego? - Dlaczego? Żeby zarabiać pieniądze. Żebym ja mógł zarobić więcej pieniędzy. Mam rodzinę na utrzymaniu. Nie jestem w stanie dać sobie rady przy tym, jak mi płacisz. Tata zaoferował mi pracę za dwa razy tyle. - To wszystko, o co ci chodzi? Chcesz więcej pieniędzy? Czemu po prostu mi nie powiedziałeś? 267 - Bo nie chcę od ciebie jałmużny. Urabiam sobie ręce po łokcie. Poświęcam na pracę długie godziny. Jeżeli to ja prowadzę interesy, to powinienem rzeczywiście je prowadzić, a nie ty. Ilekroć coś zasugeruję, ty odmawiasz. Powiedz, po co ci jestem potrzebny? Czy jestem jak pracownicy salonów bingo? - zapytał gorzko. - Nie. Wcale nie. Myślałam... twojarodzina... musisz poświęcać im czas... Masz ostatnie słowo, Ash. - Sprzedaj. Wypłać odszkodowania pracownikom. Bądź na czasie. Jeśli nalegasz na to, żeby stać w miejscu, mam zamiar zrobić coś więcej, niż tylko myśleć o ofercie taty. - Rozmawiałeś o tym z Farmy? - Tak - skłamał Ash. - I ona się zgadza? - Tak - skłamał ponownie.
- Kłamiesz, Ash. Już kiedy byłeś małym chłopcem, zawsze wiedziałam, kiedy kłamiesz. Jestem twoją matką, nie musisz mnie oszukiwać. Ash zaparł się nogami w dywan. Jasna cholera. - Farmy jest moją żoną, zrobi to, co zechcę. Wydaje mi się, że jest znów w ciąży, więc nie będzie za bardzo zainteresowana. - Znowu! Mój Boże, Ash, biedna dziewczyna nie doszła jeszcze do siebie po ostatnim dziecku. Szantażujesz mnie, Ash. Nie będę tego tolerować. Gdzie jestFanny? - W Sunrise. Wróci za parę dni. Nie będziemy już dłużej wykorzystywać twojej gościnności. Sam zajmę się swoją rodziną. - Rozumiem. - Nie, wcale nie rozumiesz. - Tak, Ash, rozumiem. Robisz dokładnie to samo, co robiłeś jako dziecko. Jeżeli nie możesz postawić na swoim, pakujesz swoje zabawki i odchodzisz. Ale teraz nie możesz tego zrobić, masz rodzinę, o której musisz pomyśleć. To nie marynarka, Ash. Nie jesteśmy twoimi podwładnymi, którym możesz rozkazywać. Przestań być takim egoistą i zacznij myśleć o swojej rodzinie, nie wciąż tylko o sobie. - Myślę o nich. Jak sądzisz, o co innego mi chodzi, do diabła? - O to, żeby odebrać mi kontrolę. Usiąść na miejscu kierowcy. Takie chyba jest najnowsze wyrażenie? - Nie wiem. Nie o to mi chodzi. Mamo, nie będę twoim lokajem. Chyba nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia. Podliczę dzisiejszy utarg i zamknę lokal. Jutro możesz zatrudnić kogoś innego. - Ash, musisz porozmawiać o tym z Farmy. - Jestem już zmęczony i rzygać mi się chce od słuchania, że Fanny to i Fan-ny tamto. Fanny robi to, co chcę i kiedy chcę. - Ash, czy słyszysz sam siebie? Fanny jest człowiekiem. Nie jesteś jej właścicielem. - Anity! -rzuciłAsh. -Chyba jednak myślisz, że jesteś. Dałaś jej wszystko, czego mogła zapragnąć. Cóż, wyobraź sobie, ze pozbywamy się teraz samochodu, bo nie możemy sobie pozwolić na dwa. Nie potrzebujemy już także twojej 268 służby, nie jesteś matką Fanny. Jesteś mojąmatką! Byłoby miło, gdybyś czasami zachowywała się jak matka. Cholera, nie mam pojęcia, czemu w ogóle próbowałem z tobą rozmawiać. Trzymaj się z daleka od życia mojego i mojej żony! - Ash... zaczekaj! Trzaśniecie drzwi zabrzmiało niczym wybuch. Sallie zdjęła błyszczącą, błękitną suknię, w której występowała i włożyła zwykłe ubranie. Poruszała się w zwolnionym tempie, niczym robot. W ręce miała słuchawkę. Nie mogła sobie przypomnieć, żebyjąpodnosiła. - Devin... Devin... och, Devin... potrzebuję cię. - Nie miałem pojęcia, że to takie ogromne przedsięwzięcie - powiedział Ash trzy dni później, kiedy ojciec oprowadzał go po ranczu R&R. - Przykro mi, tato, że tu nie przyjeżdżałem. - W porządku, Ash. Ludzie zaczynają od ciebie stronić, kiedy mówisz im, że pracujesz na kurzej farmie. Ranczo przynosi duży dochód. W zasadzie zarabiamy więcej niż "Srebrny Dolar" i salony bingo razem wzięte. Simon powiedział mi o tym kilka tygodni temu. Bardzo jestem z tego dumny, Ash. - Powinieneś być, tato - powiedział Ash klepiąc go po plecach. - Tato, pamiętaj o ciężarówkach chłodniach. Trzeba się rozwijać. Musisz być na czasie. Mama tego nie rozumie. Próbowałem jej wyjaśnić, ale nawet nie chciała słuchać. Mógłbyś zaopatrywać wszystkie sąsiednie stany. Do licha, jeśli masz ochotę porwać się na kupno samolotu, ja zajmowałbym się dostawami. Porozmawiajmy o tym.
- Jestem cały twój, synu. Chodźmy pogadać do biura. Jestem otwarty na wszelkie sugestie. Czy proponuję ci wystarczająco dobrą płacę? - To uczciwa pensja, tato. Będę pracował dla ciebie z poświęceniem, dobrze o tym wiesz. Mam na utrzymaniu żonę i troje dzieci, a wkrótce może czworo. Jak idzie... druga gałąź interesów? Philip wybuchnął śmiechem. - Próbuję się w to nie mieszać. Ruby mówi, że nie nadąża z liczeniem pieniędzy, więc pewnie dobrze jej się wiedzie. Ash, czy to będzie jakiś problem dla twojej matki? - Tato, w dniu, kiedy się urodziłem, stałem się dla mamy problemem. Obaj o tym wiemy. A właściwie, może tak nie jest. Nie mam zamiaru się o to martwić. Porozmawiajmy o samolocie i zobaczmy, jak daleko odważymy się posunąć rozwój firmy. Dobrze z tobą pracować, tato. Fanny wyszła z gabinetu lekarza oszołomiona. Była w ciąży. Zaczęła płakać wsiadając do samochodu Bess. - To tylko dziewięć miesięcy z twojego życia, Fanny. Kochasz dzieci i to też pokochasz. Bliźnięta mają siebie nawzajem, a teraz Surmy też będzie miała brata albo siostrę. Dla dzieci ważne jest, żeby miały towarzystwo. Czas szybko przeleci, zobaczysz. 269 - Nie chodzi o ciążę, tylko o sposób, w jaki w nią zaszłam. Byłam nieostrożna, ale wydaje mi się, że Ash wszystko zaplanował. Zostałam zwabiona w pułapkę. Boże, nawet nie straciłam jeszcze całej nadwagi po urodzeniu Surmy. Cztery miesiące porannych nudności, przyrost wagi, poród, tracenie nadwagi, płaczące dzieci. Żadnej pomocy w domu. Nie wiem, jak sobie poradzę, Bess. - Przykro mi to mówić, Fanny, ale nie masz wyboru. - Mogłabym dokonać aborcji, gdybym wiedziała, gdzie robi się coś takiego. Myślałam już o tym. Między mną i Ashem nie układa się tak, jak powinno. Nie ma sensu sprowadzać na świat jeszcze jednego dziecka. Jak wiesz, Ash pracuje teraz z ojcem i zarabia dwa razy tyle, ile zarabiał u Sallie. Philip kupił samolot i Ash zajmuje się dostawami. Wydaje się lubić to, co robi. Philip jest zachwycony, że Ash z nim pracuje. Ash powiedział mi... w zasadzie zabronił mi widywać się z Sallie. Odmówiłam, więc nie rozmawiamy teraz ze sobą. Wciąż myślę, że może czas się spakować i wrócić do Shamrock. Nie sądziłam, że można być tak nieszczęśliwą. Sallie wychodzi z siebie. Nie wiem, co robić, Bess. - Kiedy nie wiesz, co robić, nie rób nic. To najlepsza rada, jaką mogę ci dać. Ja zawsze, będę po twojej stronie. Tak samo John. - Nie powinno tak być, nie powinno być żadnych stron. Co to za małżeństwo? Co zrobiłam źle? - Niczego nie zrobiłaś źle. Jeśli zaczniesz się obwiniać, to przysięgam, że cię kopnę. Chodźmy gdzieś na obiad, musisz teraz jeść za dwoje. Ja stawiam. - Nie mogę, Bess. Muszę wracać do domu, opiekunka do dziecka musi o pierwszej iść gdzie indziej. Pozostawiona samej sobie Fanny nakarmiła i przewinęła Sunny, usadowiła bliźnięta przy wielkim koszu z klockami i podniosła słuchawkę, żeby zadzwonić do Billie. Fanny odprężyła się, ledwie usłyszała jej głos. - Billie, muszę z tobą porozmawiać. Pozwól mi po prostu szybko wszystko z siebie wyrzucić, żebym mogła mieć to już z głowy. Jestem w ciąży. Ash pracuje teraz dla ojca. Sprzedał mój samochód i zabrania mi widywać się z Sallie. Pozbył się z domu całej służby. Nie mogę żyć w taki sposób. Nie mam zamiaru stać i czekać, aż mój mąż zechce się pojawić, powiedzieć choć jedno miłe słowo. Już nigdy więcej nie będę prostytuować się w zamian za uśmiech czy pogłaskanie po głowie. - Dobrze cię rozumiem, Fanny. Kiedy Moss wrócił, przez jakiś czas było wspaniale. Ale po trochu zaczęło się psuć. Na początku zrzucałam winę na to, że był więźniem Japończyków. Po jakimś czasie zrozumiałam, że Moss jest taki, jaki jest i już się nie zmieni. Jest bardzo zajęty
zarządzaniem firmą lotniczą Colema-nów, nie ma czasu dla mnie ani dla nikogo innego. Właściwie niezupełnie - ma czas dla ojca. Radzę sobie ze wszystkim z dnia na dzień. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić, Billie? - Bądź moją przyjaciółką. Największą radością są teraz dla mnie dzieci i przyjaźń z tobą. - Och, Billie, ja czuję to samo. Nie chcę egzystować w taki sposób. Muszę mieć własne życie. Ty także. Jeżeli moje życie musi się toczyć bez Asha, a twoje bez Mossa, to niech tak będzie. Myślę, że jestem gotowa założyć własną firmę 270 i chcę, żebyś była jej częścią. Będę potrzebowała rady, pomocy i wsparcia. Bess jest gotowa wskoczyć w to z głową. Powiedz mi jeszcze raz, Billie, że we mnie wierzysz. Muszę to usłyszeć. Słowa Billie były pocieszające, łagodne i pełne zachęty. Fanny westchnęła z ulgą. - Billie, muszę ci opowiedzieć o Jake'u. Po prostu posłuchaj, dobrze? - Mów, Fanny, słucham cię. Dużo później, kiedy dzięki wparciu Billie Fanny odzyskała wiarę w siebie, powiedziała: - Możemy użyć pieniędzy Jake 'a, żeby rozkręcić firmę. Kiedy zacznie przynosić zyski, zwrócę pieniądze... dam do banku na przechowanie, czy coś w tym rodzaju. Chcę myśleć o nichjako o pożyczce, a nie... no wiesz, zabraniu ich. Czuję, że się uda. To będzie nasz firma, Billie. Nasz spadek dla dzieci. "Ubranka Sallie", oryginalna kolekcja odzieży dziecięcej stworzona w małym pokoju na szczycie góry z widokiem na miasto Las Vegas, któregoś dnia zacznie być notowana na nowojorskiej giełdzie. KONIEC TOMU PIERWSZEGO 271