Redakcja stylistyczna
Jacek Złotnicki
Korekta
Hanna Lachowska
Anna Raczyńska
Projekt graficzny okładki
Małgorzata Cebo-Foniok
Zdjęcie na okładce
© Ma...
7 downloads
10 Views
Redakcja stylistyczna
Jacek Złotnicki
Korekta
Hanna Lachowska
Anna Raczyńska
Projekt graficzny okładki
Małgorzata Cebo-Foniok
Zdjęcie na okładce
© Massonstock/Thinstockphoto
Tytuł oryginału
First Star I See Tonight
Copyright © Susan Elizabeth Phillips 2016.
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana
ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu
bez zgody właściciela praw autorskich.
For the Polish edition
Copyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-6107-2
Warszawa 2016. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58
www.wydawnictwoamber.pl
Pamięci Cathie Linz: miłośniczki kotów, Beatlesów, czerwonych butów, urodzin, bibliotekarzy,
przyjaciół i dobrych książek. Jak śpiewał Paul, „Nasze wspomnienia sięgają dalej niż droga przed
nami”. Dziękuję za entuzjazm i niekończące się wsparcie, którym obdarzałaś koleżanki i kolegów po
piórze. A Twoim najbliższym – wielkie dzięki za to, że daliście nam De.
Rozdział 1
Miasto było jego. Cooper Graham był panem tego miasta, a wraz z nim – całego świata. Tak
przynajmniej sobie powtarzał.
Ciemnowłosy kociak klęczał u jego stóp. Jej długie, ciemne włosy opadały mu na nagie udo.
– Żebyś o mnie nie zapomniał – zamruczała.
Końcówka flamastra łaskotała go w udo. Spojrzał z góry na dziewczynę.
– Jak mógłbym zapomnieć o tak pięknej kobiecie?
– Mam nadzieję, że nie zapomnisz. – Przypieczętowała pocałunkiem numer telefonu zapisany czarnym
flamastrem. Wieki miną, zanim to z siebie zmyje, ale cenił swoich fanów i nie chciał sprawić jej
przykrości.
– Chętnie bym z tobą dłużej pogadał – zapewnił grzecznie i pomógł jej wstać. – Ale muszę jeszcze
pobiegać.
Nakryła dłońmi te miejsca na swoim ciele, których dotykał.
– Możesz dzwonić o każdej porze dnia i nocy.
Uśmiechnął się odruchowo i ruszył asfaltową ścieżką prowadzącą wzdłuż wybrzeża jeziora Michigan,
z widokiem na fantastyczną panoramę Chicago. Jest najszczęśliwszym facetem na świecie, prawda? No
jasne. Wszyscy chcą się z nim przyjaźnić, zwierzać, kochać. Nawet zagraniczni turyści wiedzą, kim jest.
Berlin, Delhi, Osaka – nieważne. Coopera Grahama zna cały świat.
Po prawej mijał Burnham Harbor. Był wrzesień, więc żaglówki lada chwila znikną z jeziora, na razie
jednak kołysały się na wodzie. Przyspieszył kroku. Upewnił się, że jego sportowe buty rytmicznie
uderzają o bruk Lakefront Trail. Widział przed sobą podskakujący koński ogon jasnowłosej biegaczki.
Umięśnione nogi. Fantastyczny tyłek. Zero wyzwania. Wyprzedził ją, nie przyspieszając kroku.
To był wspaniały dzień dla Coopera Grahama – ale który nie był? Wystarczy zapytać kogokolwiek.
Stado mew nad Chicago z szacunkiem zatoczyło krąg nad jego głową. Potężne dęby wzdłuż alejki
zaszumiały z wrażenia. Nawet klaksony taksówkarzy na Shore Drive dodawały mu otuchy. Kochał to
miasto, a ono jego.
Facet przed nim był zbudowany jak sportowiec. I szybki.
Ale nie dość szybki.
Coop go wyprzedził. Facet nie wyglądał nawet na trzydziestkę. Coop miał trzydzieści siedem lat i
mnóstwo kontuzji po długiej karierze w zawodowym sporcie, ale nie aż tyle, by pozwolił, żeby ktoś go
wyprzedził. Cooper Graham został wyłowiony przez Houston z drużyny uniwersytetu stanowego w
Oklahomie. Osiem sezonów w Miami Dolphins jako rozgrywający, a potem transfer do legendarnych
Chicago Stars, drużyny, która dzięki niemu po trzech sezonach zdobyła upragnione pierścienie Super
Bowl. Kiedy tylko wsunął sygnet z brylantem na palec, dokonał rozsądnego wyboru i odszedł – dopóki
był na szczycie. I bardzo dobrze. Odszedł, zanim stał się jednym z tych żałosnych starych nieudaczników,
rozpaczliwie czepiających się dawnej chwały.
– Hej, Coop! – zawołał biegacz zbliżający się z przeciwnej strony. – W tym roku Starsom będzie cię
brakowało!
Coop podniósł kciuk.
Trzy lata w drużynie Stars to najlepszy okres w jego życiu. Owszem, jego korzenie tkwią w polach
Oklahomy, Miami pozwoliło mu dojrzeć, ale to Chicago rzuciło mu największe wyzwanie. A reszta to już
historia sportu.
– Coop! – Śliczna brunetka biegnąca w jego kierunku o mało nie straciła równowagi, kiedy go poznała.
Posłał jej swój klasyczny uśmiech dla fanki.
– Cześć, skarbie. Super wyglądasz.
– Nie tak super jak ty!
Przez lata zaliczył wiele kontuzji, ale nadal był silny, miał szybki refleks i chęć zwycięstwa, dzięki
której zwrócił na siebie uwagę jeszcze w czasie studiów, a z czasem ta uwaga tylko przybierała na sile.
Fakt, odszedł ze sportu zawodowego, ale to nie znaczy, że całkiem się wycofał; nie, po prostu zmienił
boisko i chciał podbić nowe terytorium.
Kolejny kilometr za nim. I jeszcze jeden. Wyprzedzali go tylko rowerzyści. Jego heroldzi, otwierający
mu drogę w to wrześniowe popołudnie. Nikt nie był w stanie go dogonić – ani młodzi Turcy z budek z
kebabami, ani wytatuowani chłopcy z mięśniami napompowanymi na siłowni.
Kończył piąty kilometr, kiedy ktoś go jednak wyprzedził. Młody, chyba student. Coop trochę zwolnił,
ale teraz od razu przyspieszył. Nikt go nie pokona. Tak już jest i tyle.
Dzieciak zerknął na niego, zorientował się od razu, koło kogo biegnie, i oczy prawie wyszły mu z orbit.
Coop skinął mu głową i przyspieszył, aż młody został w tyle. Staruszek? Dobre sobie.
Usłyszał kroki za sobą. Znowu ten gnojek. Zrównał się z Coopem, cholerny chwalipięta. Biegałem
dzisiaj z Coopem Grahamem i dałem mu wycisk.
O nie, słodziutki.
Coop przyspieszył. Nie był jednym z tych dupków, którzy twierdzą, że sami zdobyli Super Bowl, ale
miał świadomość, że bez niego Stars nie daliby rady, bo Coop najbardziej na świecie kochał zwyciężać.
I znowu ten dzieciak. Coraz bliżej. Chudy, z nogami jak zapałki i za długimi rękami. Młodszy o co
najmniej piętnaście lat, ale Coop nie wierzył w żadne wymówki. Zebrał się w sobie. Jeśli ktoś twierdzi,
że zwycięstwo nie jest najważniejsze, zalewa. Liczy się tylko wygrana; boleśnie przeżywał każdą klęskę.
Ale choćby nie wiadomo jak bardzo go dotknęła, zawsze zachowywał się bez zarzutu; chwalił
przeciwnika, śmiał się z siebie, nigdy nie obwiniał złych decyzji, niezdarnych kolegów z drużyny czy
kontuzji. Bez względu na gorzkie myśli i jadowite słowa na końcu języka zawsze zachowywał pozory.
Narzekanie tylko potęguje gorycz porażki. Ale, na Boga, nienawidził przegrywać. I dzisiaj nie da się
pokonać.
Dzieciak biegł równym, długim krokiem. Za długim. Coop wiedział o bieganiu rzeczy, o których
młodemu nawet się nie śniło, i dlatego powstrzymał odruch, by przyspieszyć. Nie jest przecież głupi.
Głupi biegacze odnoszą kontuzje.
No dobra, jest głupi. Prawy piszczel płonął bólem, dyszał ciężko, chore biodro pulsowało. Umysł
podpowiadał, że nie musi nikomu niczego udowadniać, ale nie mógł pozwolić, żeby dzieciak go
wyprzedził. Nie potrafił.
Trucht przeszedł w sprint. Przez całą karierę grał mimo bólu i teraz też mu nie ulegnie. Nie w
pierwszym wrześniu nie na boisku, gdy jego kumple z drużyny pocą się na treningach przed kolejnym
niedzielnym meczem. Nie będzie jak inni byli sportowcy, którym wystarcza wydawanie zarobionych
pieniędzy i leniwe tycie.
Osiem kilometrów. Lincoln Park. Znowu biegli ramię w ramię. Płuca mu płonęły, biodro dawało się
we znaki, łydki piekły niemiłosiernie. Popękane piszczele, tak się to fachowo nazywa, a boli jak diabli.
Dzieciak został w tyle. Dogonił go. Został w tyle. Znowu go dogonił. Mówił coś. Coop nie słuchał.
Ignorował ból, jak zawsze. Koncentrował się na ruchach nóg, na chwytaniu kolejnego haustu powietrza.
Na zwycięstwie.
– Coop! Panie Graham!
Co, do cholery?
– Mogę… sobie… zrobić… z panem… zdjęcie? – wysapał dzieciak. – Dla… ojca?
Co? Chodziło mu tylko o fotkę? Coop ociekał potem. Płuca stały mu w ogniu. Zwolnił, dzieciak też, aż
w końcu obaj stanęli. Coop najchętniej zwinąłby się w kłębek i osunął na ziemię, ale dzieciak stał i Coop
prędzej strzeliłby sobie w łeb.
Po szyi skurczybyka spływała kropelka potu.
– Nie chciałem przerywać panu treningu… ale mój ojciec byłby zachwycony.
Dzieciak nie dyszał tak bardzo jak Coop, ale po piętnastu latach w NFL Coop zdobył się na uśmiech.
– Jasne. Nie ma sprawy.
Młody wyciągnął komórkę, majstrował coś przy niej i cały czas paplał, jak to on i jego ojciec są
wielkimi fanami Coopa. Coop tymczasem starał się oddychać. Okazało się, że młody uprawia sprint,
więc humor mu się trochę poprawił. Fakt, przez kilka dni będzie musiał robić sobie okłady z lodu na
biodro, ale co z tego? Zwycięstwo to jego prawo.
Mimo wszystko to jednak wspaniały dzień w życiu Coopera Grahama.
Gdyby nie jedna upierdliwa kobieta.
Zobaczył ją koło muzeum, kiedy podjechał taksówką po swój samochód. I proszę bardzo, siedziała na
ławce i udawała, że czyta książkę.
Wczoraj wyglądała jak bezdomna z potarganymi siwymi włosami. Dzisiaj miała na sobie czarne
legginsy, szorty i bluzę i wyglądała jak studentka sztuki. Nie widział stąd jej samochodu, ale był gotów
się założyć, że jest gdzieś w pobliżu. Gdyby w ciągu ostatnich czterech dni nie widywał zbyt często
ciemnozielonego hyundaia sonaty ze zbitym reflektorem, nie domyśliłby się, że ktoś go śledzi. Miał tego
dość.
Już szedł w jej stronę, ale wtedy podjechał autobus. Chyba coś wyczuła, bo wsiadła do niego i stracił
okazję. Niespecjalnie się tym przejął, bo domyślał się, że jeszcze ją zobaczy.
I tak właśnie było. Dwa dni później.
Piper przeszła przez jezdnię i zbliżyła się do wejścia do Spiral, nocnego klubu, który Cooper Graham
otworzył w lipcu, pół roku po tym, jak odszedł z Chicago Stars. Wrześniowa bryza omiatała jej gołe nogi,
podwiewała skraj króciutkiej czarnej sukienki, pod którą miała chyba przedostatnie czyste majteczki.
Wcześniej czy później będzie musiała zrobić pranie, ale w tej chwili liczyło się tylko jedno –
obserwowanie każdego kroku Coopera Grahama.
Głowa ją swędziała, bo ukryła swoje krótkie włosy pod długą peruką, którą znalazła na wyprzedaży.
Miała nadzieję, że włosy, w połączeniu z wydekoltowaną sukienką, kocimi kreskami na oczach, czerwoną
szminką i stanikiem push-up, sprawią, że prymityw przy drzwiach, uchodzący w Spiral za selekcjonera,
w końcu wpuści ją do środka. Już dwukrotnie próbowała i za każdym razem poniosła klęskę.
Na bramce stał ten sam koleś. Wyglądał jak dziewiętnastowieczna torpeda: gruba głowica, potężny
korpus, stopy jak płetwy. Za pierwszym razem burknął pogardliwie, że nie wejdzie, choć jednocześnie
wpuścił do środka dwie blondynki. Oczywiście zaprotestowała.
– Co to ma znaczyć: nie ma miejsc? One weszły!
Zmierzył małymi oczkami jej króciutkie ciemne włosy, najlepszą białą bluzkę i dżinsy.
– Jak powiedziałem.
Tak było w zeszłą sobotę. Poza Spiral Piper nie mogła wykonywać swojej pracy, a ponieważ klub jest
otwarty tylko cztery dni w tygodniu, dopiero wczoraj miała okazję spróbować ponownie. Uczesała się
starannie i włożyła spódniczkę i bluzkę, ale i tak nie zrobiła na nim wrażenia, więc musiała postarać się
bardziej. Kupiła sukienkę w H&M, zamieniła ukochane buty na mordercze szpilki i pożyczyła od Jen,
swojej przyjaciółki, wieczorową torebeczkę. Mieściła się w niej tylko komórka, podrobione prawo jazdy
i kilka banknotów dwudziestodolarowych. Inne rzeczy – wszystko, co zdradzałoby jej tożsamość jako
Piper Dove – leżało bezpiecznie w bagażniku jej samochodu: laptop, torba z przebraniami, pełna
kapeluszy, okularów przeciwsłonecznych, kurtek i szali, i obsceniczny przyrząd znany jako Tinkle Belle,
dzięki któremu mogła niepostrzeżenie, bez wysiadania z samochodu, załatwiać potrzeby fizjologiczne.
Spiral, klub nazwany na cześć słynnych podkręcanych rzutów Coopera Grahama, to najnowsze miejsce
na imprezowej mapie Chicago. Przy aksamitnej linie oddzielającej wejście oczywiście już zdążyła
ustawić się kolejka. Zbliżając się do torpedy, wstrzymała oddech, ściągnęła ramiona, wypchnęła piersi
do przodu.
– Macie dzisiaj spory ruch, mój drogi – zagaiła z brytyjskim akcentem, który ostatnio ćwiczyła.
Torpeda zwrócił uwagę na jej piersi i twarz, potem opuścił głowę i popatrzył na jej nogi. Co za
świnia. Super. Przechyliła głowę i odsłoniła w uśmiechu białe zęby, na które jej ojciec wydawał tysiące
dolarów, odkąd skończyła dwanaście lat, choć zaklinała go, żeby raczej kupił jej konia. Teraz, gdy miała
trzydzieści trzy lata, nadal uważała, że koń byłby lepszym pomysłem.
– Nie do wiary, jacy wy, Amerykanie, jesteście wielcy. – Koniuszkiem palca wskazującego poprawiła
okulary w oprawkach retro, które w ostatniej chwili dodała do przebrania, żeby zmienić się jeszcze
bardziej.
Napuszył się.
– Ćwiczę.
– To… to jasne. – Najchętniej udusiłaby kretyna jego firmową smyczą z logo Spiral.
Wpuścił ją do luksusowego wnętrza utrzymanego w brązie i czerni.
Nigdy nie przepadała za sceną klubową, nawet jako dwudziestolatka. Ta sztuczna radość sprawiała, że
czuła się wyobcowana, oddalona. Ale dzisiaj to jej praca, a Spiral, klub należący do supergwiazdy, to
coś więcej niż zwykła dyskoteka. Dwa poziomy oznaczały z jednej strony dość miejsca do tańca, z
drugiej – dawały możliwość rozmów i flirtowania bez konieczności przekrzykiwania muzyki.
Czwartkowy tłum już wypełniał całe wnętrze; goście siedzieli na poręcznych sofach obitych skórą, przy
małych, kwadratowych, dyskretnie oświetlonych stolikach. Didżej grał dzisiaj z konsoli nad parkietem, na
którym plamy światła zlewały się i zmieniały jak napalone ameby.
Kupiła jedynego drinka, na jakiego mogła sobie dzisiaj pozwolić, sprite’a za sześć dolarów. Nad
kontuarem listwy LED splatały się jak złote UFO. Przez dłuższą chwilę przyglądała się barmanom, a
potem znalazła sobie spokojny kącik między brązowymi kandelabrami, żeby obserwować właściciela,
kiedy tylko się pojawi.
Chudzielec z nawoskowanymi włosami i butelką miller lite podszedł do niej i zasłonił widok.
– Czy bardzo bolało, jak spadałaś z nieba?
– Sam spadaj.
Zrobiło mu się bardzo przykro.
– Poczekaj – westchnęła.
Na jego twarzy malowała się żałosna wręcz nadzieja. Poprawiła okulary na nosie i dodała już
grzeczniej:
– Słuchaj, te teksty z Internetu są straszne. Lepiej na tym wyjdziesz, mówiąc po prostu „cześć”.
– Oszalałaś?
– To tylko taka uwaga.
Skrzywił się złośliwie.
– Ty suko.
Tyle, jeśli chodzi o starania, żeby być miłą.
Koleś oddalił się w poszukiwaniu łatwiejszej zdobyczy, a Piper upiła łyk sprite’a. Torpeda wrócił na
pozycję bramkarza. Podrywanie długonogich blondynek to chyba jego specjalność.
VIP room mieścił się na antresoli. Spojrzała w górę, wypatrując swojej ofiary, lecz nie dostrzegła go
wśród gości przy brązowej barierce. Musiałaby dostać się na górę, ale przy schodach czatował inny
ochroniarz, blond buldog, którego zadaniem było nie wpuszczać byle kogo na pięterko. Byle kogo, czyli
także jej, niestety. Wściekła, przebiła się przez tłum na drugą stronę klubu. I wtedy go zobaczyła.
Nawet w zatłoczonym klubie Cooper Graham wyróżniał się jak reflektor w fabryce świec. Był
idiotycznie męski. Idiotycznie. Był Świętym Graalem męskości. Gęste włosy koloru przypalonej grzanki
polanej miodem. Kwadratowa szczęka, szerokie ramiona i dołek w podbródku – taki banał, że powinien
się wstydzić. Miał na sobie swój klasyczny strój – koszula, dżinsy, kowbojki. W przypadku większości
facetów kowbojki w Chicago to pewna przesada, ale on urodził się i wychował na ranczu. Mimo
wszystko nie podobały jej się ani jego buty, ani wyrastające z nich długie, umięśnione nogi, ani – bo od
dziecka kibicowała Chicago Bears – drużyna, w której dawniej grał. Piper musiała ciężko pracować na
każdego centa, w przeciwieństwie do tego aroganckiego, niepotrzebnie uprzywilejowanego byłego
rozgrywającego Chicago Stars i stadka zapatrzonych w niego aktoreczek.
Śledziła go od prawie tygodnia. Ilekroć klub był otwarty, Cooper zjawiał się w pracy, nie sądziła
jednak, by ten trend długo się utrzymał. Celebryci zazwyczaj załamywali się pod ciężarem prawdziwej
roboty.
Graham robił obowiązkową rundkę – klepał mężczyzn po plecach, flirtował z kobietami, które tłoczyły
się wokół niego jak samoloty na pasach startowych lotniska O’Hare. Niechętnie krytykowała
przedstawicielki własnej płci, ale teraz to jej praca, a żadna z nich nie wyglądała jak przyszła pani
prezes – za dużo zarzucania włosami, trzepotania rzęsami i prężenia biustów. Kiedy je obserwowała, po
raz kolejny dziękowała losowi, że w tej chwili nie chce się z nikim wiązać. Zależało jej tylko na pracy.
Tłumek wokół Grahama gęstniał. Szukała ochroniarzy, ale jedyni, których widziała, byli zajęci
rozmowami z kobietami. Na razie, nikt jeszcze nie zatrudnił jej do ochrony, a miała za sobą długi kurs i
widziała, że w przypadku Grahama brak zabezpieczeń był rażący, choć dzięki temu będzie się mogła
bardziej do niego zbliżyć.
Graham był rozluźniony mimo tłumu. Widziała, jak przeczesuje wzrokiem gości, jakby czekał na okazję
do dobrego podania. Zerknął w jej stronę i zaraz uciekł wzrokiem.
Tłum wokół niego gęstniał niebezpiecznie. Jakimś cudem udało mu się wyrwać i uciec na schody, w
stronę VIP roomu. Doprowadzało ją do szału, że nie może za nim iść, skoro już wdarła się do wnętrza
klubu.
Przecisnęła się do łazienki, ale usłyszała jedynie nudne plotki o tej, której jakoby udało się dotrzeć do
łoża w gabinecie Grahama, podobno przykrytego futrzaną narzutą. Kiedy wychodziła, poczuła dłoń na
ramieniu. Torpeda.
Tak jak inni bramkarze, miał na sobie ciemne spodnie i białą koszulę, chyba szytą na zamówienie, żeby
pomieściła potężny kark byłego piłkarza.
– Proszę ze mną.
Z wyjątkiem chudzielca z miller lite, któremu udzieliła rady damsko-męskiej, nie zrobiła nic, czym
mogłaby zwrócić na siebie uwagę, i bardzo jej się to nie spodobało. Odwróciła się na niewygodnych
obcasach i odezwała z brytyjskim akcentem:
– O mój Boże! Ale dlaczego?
– Sprawdzamy dowody.
– Ojejku! Przecież pokazywałam przy wejściu! Bardzo mi miło, ale naprawdę mam już trzydzieści trzy
lata.
– Rutynowa kontrola.
Żadna rutynowa kontrola. Coś było nie tak. Już miała odmówić bardziej stanowczo, kiedy skinął głową
w kierunku schodów, tym samym dając jej niespodziewanie szansę, by zbliżyć się do VIP roomu. Posłała
mu promienny uśmiech.
– A więc dobrze. Załatwmy to jak najszybciej.
Sapnął.
Już widziała brązowe kolumny przy wejściu do VIP roomu na antresoli, ale zanim do nich doszli,
złapał ją za ramię i wepchnął do pomieszczenia po lewej stronie.
Był to ciasny kantorek. Drewniane okiennice zasłaniały dolne części okien. Telewizor zawieszony na
ścianie pokazywał bezgłośnie kanał ESPN. Na biurku stojącym naprzeciwko dwuosobowej sofy leżał
iMac, a nad nim, na ścianie, wisiała oprawiona jak obraz koszulka Chicago Stars z nazwiskiem Coopera
Grahama. Złoto-niebieskie logo Starsów zawsze wydawało jej się dziewczyńskie i głupie w porównaniu
z poważnym, sensownym logo jej ukochanych Chicago Bears.
– Proszę tu poczekać. – Drań wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Od VIP roomu dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Policzyła do dwudziestu i wyciągnęła rękę do
klamki.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Zachwiała się i do tego stopnia skoncentrowała na odzyskaniu
równowagi, że w pierwszej chwili nie zorientowała się, kto wszedł do środka. A potem z wrażenia
zaszumiało jej w uszach.
Cooper Graham we własnej osobie.
Czuła się, jakby trafił ją grom z jasnego nieba, i była na siebie wściekła. Śledziła go już od sześciu dni
i powinna być na to lepiej przygotowana. Ale co innego widzieć go z daleka, a zupełnie co innego – z
odległości trzech metrów.
Pochłaniał całe powietrze w pomieszczeniu. Po kumpelskim uśmiechu, którym obdarzał gości, nie było
śladu. Taki wyraz twa...