MICHAEL MOORCOCK KRONIKA CZARNEGO MIECZA Sagi o Elryku Tom VII Przeło˙zyła: Justyna Zandberg Tytuł oryginału: Bane of the Black Sword Data wydania pol...
20 downloads
14 Views
405KB Size
MICHAEL MOORCOCK KRONIKA CZARNEGO MIECZA
Sagi o Elryku Tom VII Przeło˙zyła: Justyna Zandberg
Tytuł oryginału: Bane of the Black Sword
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1977 r.
KSIEGA ˛ PIERWSZA Złodziej dusz
W której Elryk ponownie spotyka si˛e z Królowa˛ Yishana˛ z Jharkor, a tak˙ze z Thelebem K’aarna˛ z Pan Tang i w ko´ncu dokonuje zemsty.
Rozdział 1 W Bakshaan, mie´scie tak bogatym, z˙ e wszystkie inne osiedla ludzkie na północnym wschodzie wygladały ˛ przy nim niczym ubogie mie´sciny, znajdowała si˛e zwie´nczona wysoka˛ wie˙za˛ gospoda. Pewnego wieczoru w gospodzie tej siedział Elryk, pan na dymiacych ˛ zgliszczach Melniboné. Na wargach albinosa błakał ˛ si˛e przebiegły, ironiczny u´smieszek. Melnibonéanin gaw˛edził bowiem wła´snie, przeplatajac ˛ rozmow˛e wyrafinowanymi z˙ artami, z czterema wielmo˙zami stanu kupieckiego, których w najbli˙zszych dniach zamierzał doprowadzi´c do bankructwa. Moonglum Elwheryjczyk, towarzysz Elryka, przygladał ˛ si˛e albinosowi z podziwem i niepokojem zarazem. U´smiech niecz˛esto go´scił na wargach Elryka, a to, z˙ e Melnibonéanin z˙ artował z kupcami, było ju˙z zupełnie nie do pomy´slenia. Moonglum pogratulował sobie w duchu, z˙ e stoi po stronie Elryka i zastanowił si˛e, co te˙z mo˙ze wynikna´ ˛c z tak niecodziennego spotkania. Albinos, jak zwykle, nie zwierzył si˛e kompanowi ze swych planów. — Jeste´smy, panie Elryku, zainteresowani wynaj˛eciem twych usług jako wojownika i czarnoksi˛ez˙ nika. Oczywi´scie, dobrze za nie zapłacimy. — Pilarmo, krzykliwie odziany, ko´scisty i powa˙zny, pełnił funkcj˛e rzecznika całej czwórki. — A jak˙ze to zapłacicie, moi panowie? — spytał uprzejmie Elryk, wcia˙ ˛z si˛e u´smiechajac. ˛ Towarzysze Pilarma unie´sli w zdumieniu brwi, a i sam mówca wygladał ˛ na lekko zaskoczonego. Zamachał r˛ekami w powietrzu, rozgarniajac ˛ kł˛eby dymu, które unosiły si˛e w zajmowanej przez sze´sciu tylko ludzi izbie gospody. — Złotem, klejnotami. . . — odparł Pilarmo. — Czyli ła´ncuchami — powiedział Elryk. — Nam, wolnym w˛edrowcom, niepotrzebne sa˛ podobne wi˛ezy. Moonglum wychylił si˛e z cienia, w którym si˛e wcze´sniej usadowił, a wyraz jego twarzy s´wiadczył dobitnie o tym, z˙ e nie zgadza si˛e z wypowiedziana˛ przez Melnibonéanina kwestia.˛ Pilarma i pozostałych kupców najwyra´zniej tak˙ze zbiła z tropu odpowied´z Elryka. — A wi˛ec, jak mamy zapłaci´c? 5
— O tym zadecyduj˛e pó´zniej — u´smiechnał ˛ si˛e Elryk. — Ale po có˙z mówi´c o takich rzeczach przed czasem? Jakie zadanie macie dla mnie? Pilarmo odchrzakn ˛ ał ˛ i wymienił spojrzenia ze swymi kamratami. Ci skin˛eli twierdzaco. ˛ Pilarmo zni˙zył głos i przemówił z wolna: — Zdajesz sobie spraw˛e, panie Elryku, z˙ e kupiec w naszym mie´scie natyka si˛e na bardzo silna˛ konkurencj˛e. Wielu handlarzy współzawodniczy ze soba˛ o klientów. Bakshaan jest bogatym miastem i znakomita wi˛ekszo´sc´ jego mieszka´nców z˙ yje dostatnio. — To ogólnie znany fakt — zgodził si˛e Elryk; w gł˛ebi duszy porównywał zamo˙znych obywateli Bakshaan do owieczek, a siebie do wilka, który zamierza poczyni´c spustoszenie w owczarni. Takie to my´sli sprawiały, z˙ e szkarłatne oczy albinosa błyskały humorem, który Moonglum bezbł˛ednie rozszyfrował jako ironiczny i złowró˙zbny. — Jest w mie´scie pewien kupiec, przewy˙zszajacy ˛ pozostałych liczba˛ posiadanych składów i sklepów — ciagn ˛ ał ˛ Pilarmo. — Jego karawany sa˛ liczne i dobrze strze˙zone, wi˛ec kupiec ów mo˙ze sprowadza´c do Bakshaan du˙ze ilo´sci towarów i sprzedawa´c je po zani˙zonych cenach. To złodziej! Przecie˙z te nieuczciwe metody nas zrujnuja! ˛ — Pilarmo najwyra´zniej czuł si˛e mocno ura˙zony. — Mówisz, panie, o Nikornie z Ilmar? — odezwał si˛e zza pleców Elryka Moonglum. Pilarmo bez słowa skinał ˛ głowa.˛ Elryk zmarszczył brwi. — Nikorn osobi´scie prowadzi własne karawany; stawia czoło niebezpiecze´nstwom gór, lasów i pusty´n. Zasłu˙zył sobie na sukces. — To nie ma nic do rzeczy — sapnał ˛ gniewnie Tormiel, grubas o zwiotczałym ciele, upier´scienionych dłoniach i przypudrowanej twarzy. — Oczywi´scie, z˙ e nie — starał si˛e załagodzi´c elokwentny Kelos, poklepujac ˛ kompana po ramieniu. — Jestem pewien, z˙ e wszyscy tu obecni podziwiamy jego odwag˛e. Kupcy przytakn˛eli. Cichy Deinstaf, ostatni z czwórki, tak˙ze odkaszlnał ˛ i skłonił swa˛ kosmata˛ głow˛e. Pogładził bezkrwistymi palcami wysadzana˛ klejnotami r˛ekoje´sc´ bogato zdobionego, lecz najwyra´zniej nigdy nie u˙zywanego sztyletu i rozprostował ramiona. — Przecie˙z jednak — ciagn ˛ ał ˛ Kelos, spogladaj ˛ ac ˛ z aprobata˛ na Deinstafa — niczego nie ryzykuje, sprzedajac ˛ taniej swe towary. A niskie ceny zabijaja˛ wła´snie nas. — Nikorn jest jak cier´n w naszym ciele — dopowiedział niepotrzebnie Pilarmo. — A wy, panowie, pragniecie, aby´smy usun˛eli ten cier´n — raczej stwierdził ni˙z zapytał Elryk.
6
— Mo˙zna to i tak uja´ ˛c. — Czoło Pilarma pokryło si˛e potem. U´smiechajacy ˛ si˛e albinos zdawał si˛e przyprawia´c kupca o co´s wi˛ecej, ni˙z lekki niepokój. O Elryku i jego przera˙zajacych ˛ wyczynach kra˙ ˛zyło wiele legend. Opowiadano je sobie nie pomijajac ˛ najdrobniejszych szczegółów. Gdyby nie skrajna desperacja, kupcy nigdy nie staraliby si˛e uzyska´c pomocy albinosa. Jednak˙ze potrzebowali kogo´s, kto potrafiłby równie dobrze włada´c sztuka˛ czarnoksi˛eska,˛ co mieczem. Przybycie Elryka do Bakshaan mogło stanowi´c o ich ocaleniu. — Chcemy zniszczy´c pot˛eg˛e Nikorna — ciagn ˛ ał ˛ Pilarmo. — Je˙zeli b˛edzie to równoznaczne ze zniszczeniem samego Nikorna, có˙z. . . — Kupiec wzruszył ramionami, na jego wargach pojawił si˛e cie´n u´smiechu. Bacznie obserwował twarz Elryka. — Łatwo jest wynaja´ ˛c pospolitego morderc˛e, zwłaszcza w Bakshaan — zauwa˙zył Elryk spokojnie. — To prawda — zgodził si˛e Pilarmo. — Nikorn jednak˙ze zatrudnia czarnoksi˛ez˙ nika. I ma własna˛ armi˛e. Czarnoksi˛ez˙ nik chroni swego chlebodawc˛e i jego pałac za pomoca˛ magii. W odwodzie za´s pozostaje stra˙z zło˙zona z pustynnych wojowników. Je˙zeli magia zawiedzie, zawsze pozostaja˛ metody naturalne. Mordercy ju˙z przedtem usiłowali wyeliminowa´c kupca, lecz niestety ich próby zako´nczyły si˛e niepowodzeniem. Elryk parsknał ˛ s´miechem. — Có˙z za pech, przyjaciele. Nie wydaje mi si˛e jednak, by społeczno´sc´ Bakshaan zbyt długo opłakiwała utrat˛e kilku najemnych morderców. Ich dusze niewatpliwie ˛ ułagodziły jakiego´s demona, który w przeciwnym razie gn˛ebiłby uczciwych obywateli. Kupcy roze´smiali si˛e nieszczerze, a siedzacy ˛ w cieniu Moonglum pokazał z˛eby w u´smiechu. Elryk nalał wina do naczy´n współbiesiadników. Trunek pochodził z winoro´sli, której uprawa była w Bakshaan zakazana. Zbyt wielkie jego ilo´sci doprowadzały pijacego ˛ do szale´nstwa. Melnibonéaninowi jednak zdarzało si˛e pija´c go w przeszło´sci i jak dotad ˛ nie wystapiły ˛ z˙ adne skutki uboczne. Albinos uniósł wypełniony z˙ ółta˛ ciecza˛ kubek do ust i opró˙zniwszy go jednym haustem odetchnał ˛ gł˛eboko, z zadowoleniem czujac, ˛ jak alkohol rozlewa mu si˛e ciepłem po całym ciele. Pozostali saczyli ˛ trunek ostro˙znie. Kupcy zaczynali ju˙z z˙ ałowa´c pochopnego da˙ ˛zenia do spotkania z Melnibonéaninem. Powoli dochodzili do wniosku, z˙ e legendy nie tylko nie kłamały, ale te˙z nie oddawały sprawiedliwo´sci dziwnookiemu człowiekowi, do którego zwrócili si˛e o pomoc. Elryk ponownie napełnił swój kielich z˙ ółtym winem. R˛eka dr˙zała mu lekko. Szybko oblizał wargi suchym j˛ezykiem. Pociagn ˛ ał ˛ kolejny łyk i zaczał ˛ szybciej oddycha´c. Ka˙zdego innego człowieka podobna ilo´sc´ owego trunku zamieniłaby w skamlacego ˛ idiot˛e; przyspieszony oddech był jedyna˛ oznaka,˛ z˙ e wino miało jakikolwiek wpływ na Melnibonéanina. 7
Trunek ten pili ludzie, którzy pragn˛eli s´ni´c o innych, mniej rzeczywistych s´wiatach. Elryk pił w nadziei, z˙ e przynajmniej w ciagu ˛ najbli˙zszej nocy nie nawiedza˛ go z˙ adne sny. — A kim˙ze jest ów pot˛ez˙ ny czarnoksi˛ez˙ nik, panie Pilarmo? — zapytał albinos. — Zwie si˛e on Theleb K’aarna — brzmiała nerwowa odpowied´z kupca. Purpurowe oczy Elryka zw˛eziły si˛e. — Czarnoksi˛ez˙ nik z Pan Tang? — Tak, stamtad ˛ wła´snie pochodzi. Elryk odstawił kielich na stół i wstał, gładzac ˛ palcami wykuta˛ z czarnej stali kling˛e swego miecza, Zwiastuna Burzy. — Pomog˛e wam, panowie — powiedział z przekonaniem. Postanowił mimo wszystko nie puszcza´c kupców z torbami. W jego umy´sle zaczał ˛ si˛e kształtowa´c zupełnie nowy, o wiele powa˙zniejszy plan. A wi˛ec, Thelebie K’aarno, pomy´slał albinos, wybrałe´s sobie Bakshaan na nowa˛ kryjówk˛e? Theleb K’aarna zachichotał. Był to okropny d´zwi˛ek, zwłaszcza z˙ e dochodził z gł˛ebi trzewi biegłego w swej sztuce czarnoksi˛ez˙ nika. Odgłos ten absolutnie nie pasował do wysokiej, czarnobrodej, patriarchalnej postaci odzianej w purpurowe szaty. D´zwi˛ek ten po prostu nie przystoił komu´s obdarzonemu gł˛eboka˛ madro´ ˛ scia.˛ Theleb K’aarna zachichotał i le˙zac ˛ na ło˙zu wpatrywał si˛e rozmarzonymi oczyma w wyciagni˛ ˛ eta˛ u jego boku kobiet˛e. Szeptał jej prosto do ucha nieskładne słowa, którymi zapewniał ja˛ o swym uczuciu, a ona u´smiechała si˛e pobła˙zliwie, gładzac ˛ długie, czarne włosy czarnoksi˛ez˙ nika, jak gdyby głaskała psia˛ sier´sc´ . — Pomimo całej swej uczono´sci jeste´s głupcem, Thelebie K’aarno — mrukn˛eła. Nie patrzyła na m˛ez˙ czyzn˛e; spod przymru˙zonych powiek obserwowała jasnozielone i pomara´nczowe gobeliny zdobiace ˛ kamienne s´ciany sypialni. Pomys´lała nagle, z˙ e z˙ adna kobieta nie oparłaby si˛e pokusie wykorzystania m˛ez˙ czyzny, który całkowicie oddał si˛e pod jej władz˛e. — Yishano, jeste´s dziwka˛ — wymamrotał bezmy´slnie Theleb K’aarna — a cała madro´ ˛ sc´ tego s´wiata nie mo˙ze przezwyci˛ez˙ y´c miło´sci. Kocham ci˛e. — Mówił szczerze, prostymi słowami, nie rozumiejac ˛ le˙zacej ˛ u swego boku kobiety. Theleb K’aarna wejrzał w czarne otchłanie piekieł i nie popadł w obł˛ed; poznał tajemnice, których znajomo´sc´ doprowadziłaby umysł przeci˛etnego człowieka do stadium trz˛esacej ˛ si˛e, rozbełtanej galaretki. Na pewnych sprawach rozumiał si˛e jednak równie mało jak najmłodszy z jego uczniów. Arkana miłosne wła´snie do takich spraw nale˙zały. — Kocham ci˛e — powtarzał, nie rozumiejac, ˛ czemu jest ignorowany. Yishana, Królowa Jharkor, gwałtownie odepchn˛eła od siebie czarnoksi˛ez˙ nika 8
i wstała, opuszczajac ˛ z otomany nagie, kształtne nogi. Była atrakcyjna˛ kobieta.˛ Włosy miała równie czarne jak dusz˛e. Mimo z˙ e nie pierwszej ju˙z młodo´sci, nadal promieniowała dziwnym urokiem, który jednocze´snie przyciagał ˛ i odpychał m˛ez˙ czyzn. Ubierała si˛e ch˛etnie w szaty z barwnego jedwabiu, wirowały wokół niej, gdy poruszała si˛e zgrabnie i z gracja.˛ Teraz podeszła do okratowanego okna swej komnaty i zapatrzyła si˛e w rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e na zewnatrz ˛ rozedrgana˛ ciemno´sc´ . Czarnoksi˛ez˙ nik spojrzał na nia˛ spod przymru˙zonych powiek, zaskoczony i niezadowolony z przerwy w miłosnych zapasach. — Co si˛e stało? Królowa nie odrywała wzroku od widoku za oknem. Nawałnica czarnych chmur p˛edziła po smaganym wichrem niebie niczym stado potworów, które wyszły na z˙ er. Nad Bakshaan zapadła niespokojna, pełna chrapliwych odgłosów noc. Taka noc zwiastowała nieszcz˛es´cie. Theleb K’aarna powtórzył pytanie, lecz znów nie otrzymał odpowiedzi. Wstał raptownie i przyłaczył ˛ si˛e do stojacej ˛ przy oknie Yishany. — Odjed´zmy stad, ˛ Yishano, póki nie jest za pó´zno. Je˙zeli Elryk odkryje nasza˛ obecno´sc´ w Bakshaan, oboje ucierpimy. Kobieta nie odpowiedziała, lecz zacisn˛eła usta, a jej piersi poruszyły si˛e pod zwiewna˛ tkanina.˛ Czarnoksi˛ez˙ nik syknał ˛ gniewnie i zwarł palce na ramieniu kochanki. — Zapomnij o tym swoim zdradzieckim flibustierze Elryku. Teraz masz mnie, a ja mog˛e zrobi´c dla ciebie o wiele wi˛ecej ni˙z wymachujacy ˛ mieczem magik z lez˙ acego ˛ w gruzach imperium. Yishana roze´smiała si˛e jadowicie i odwróciła twarza˛ ku niemu. — Jeste´s głupcem, Thelebie K’aarno, i nie tobie równa´c si˛e z Elrykiem. Trzy bolesne lata min˛eły, odkad ˛ porzucił mnie, wykradł si˛e noca,˛ by ruszy´c za toba˛ w po´scig; odkad ˛ zostawił mnie usychajac ˛ a˛ z t˛esknoty! Lecz ja nadal pami˛etam jego nami˛etne pocałunki i gwałtowne pieszczoty. Bogowie! Jak˙ze chciałabym spotka´c m˛ez˙ czyzn˛e takiego jak on. Odkad ˛ odszedł, nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby mu dorówna´c — chocia˙z wielu próbowało i wielu okazało si˛e lepszymi od ciebie. W ko´ncu pojawiłe´s si˛e ty i przegnałe´s lub pokonałe´s pozostałych za pomoca˛ magii. — Yishana prychn˛eła sarkastycznie, drwiaco. ˛ — Zbyt wiele czasu sp˛edziłe´s po´sród swych pergaminów, bym mogła mie´c z ciebie jakikolwiek po˙zytek! Mi˛es´nie twarzy czarnoksi˛ez˙ nika drgn˛eły pod spalona˛ sło´ncem skóra.˛ Theleb K’aarna spojrzał spode łba na Królowa˛ Jharkor. — Czemu wi˛ec nadal tolerujesz mnie przy sobie? W ka˙zdej chwili mog˛e sporzadzi´ ˛ c eliksir, który uczyni ci˛e powolna˛ mej woli, dobrze o tym wiesz! — Mo˙zesz, ale tego nie zrobisz. I dlatego to ty jeste´s moim niewolnikiem, pot˛ez˙ ny czarowniku! Kiedy zaistniała gro´zba, z˙ e Elryk zajmie twoje miejsce przy moim boku, czarami zawezwałe´s demona i Elryk musiał z nim walczy´c. Zwy9
ci˛ez˙ ył go przecie˙z, lecz jego duma nie pozwoliła mu na tym poprzesta´c. Wtedy to musiałe´s si˛e przed nim kry´c, a on ruszył za toba˛ w po´scig i pozostawił mnie sama! ˛ To wła´snie zrobiłe´s. Jeste´s zakochany, Thelebie K’aarno. . . — Yishana roze´smiała mu si˛e prosto w twarz. — I ta miło´sc´ nie pozwoli ci u˙zy´c magii przeciwko mnie, a jedynie przeciw mym innym kochankom. Toleruj˛e ci˛e, bo jeste´s u˙zyteczny, lecz je´sliby Elryk miał powróci´c. . . Theleb K’aarna odwrócił si˛e, gniewnie skubiac ˛ palcami swa˛ długa,˛ czarna˛ brod˛e. — To prawda, z˙ e na wpół nienawidz˛e Elryka — powiedziała Yishana. — Ale to i tak lepsze ni˙z na wpół kocha´c ciebie! — Czemu˙z wi˛ec przyłaczyła´ ˛ s si˛e do mnie w Bakshaan? — warknał ˛ czarnoksi˛ez˙ nik. — Czemu wyznaczyła´s swego bratanka na regenta i przybyła´s tutaj? Posłałem po ciebie, a ty przybyła´s. Musisz do mnie co´s czu´c, skoro zrobiła´s co´s takiego! Yishana roze´smiała si˛e ponownie. — Usłyszałam, z˙ e bladolicy czarnoksi˛ez˙ nik o purpurowych oczach, nosza˛ cy u boku obdarzony moca˛ miecz, w˛edruje po krainach le˙zacych ˛ na północnym wschodzie. Dlatego wła´snie przybyłam, Thelebie K’aarno. Gniew wykrzywił rysy czarnoksi˛ez˙ nika. Theleb K’aarna pochylił si˛e w przód i zacisnał ˛ szponiasta˛ dło´n na ramieniu kobiety. — Nie zapominaj, z˙ e ten to wła´snie bladolicy czarnoksi˛ez˙ nik jest odpowiedzialny za s´mier´c twego rodzonego brata — wyrzucił z siebie. — Pokładała´s si˛e z człowiekiem, na którym cia˙ ˛zy krew zarówno jego własnego, jak i twojego ludu. Opu´scił flot˛e, która˛ prowadził na podbój własnej ziemi, gdy tylko Władcy Smoków zdecydowali si˛e stawi´c jej czoło. Dharmit, twój brat, był na pokładzie jednego z tych okr˛etów i teraz jego ciało, poparzone i gnijace, ˛ spoczywa gdzie´s na dnie oceanu, który jest jego mogiła.˛ Yishana, znu˙zona, potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Zawsze wyciagasz ˛ t˛e histori˛e w nadziei, z˙ e mnie zawstydzisz. Tak, to prawda, uprawiałam miło´sc´ z człowiekiem, którego mo˙zna nazwa´c morderca˛ mych braci, lecz przecie˙z Elryk miał na sumieniu o wiele bardziej mro˙zace ˛ krew w z˙ yłach zbrodnie, a mimo to — czy mo˙ze wła´snie dlatego — ja go kochałam. Twoje słowa nie wywarły po˙zadanego ˛ efektu, Thelebie K’aarno. A teraz zostaw mnie. Chc˛e spa´c sama. Paznokcie czarnoksi˛ez˙ nika nadal wbijały si˛e w chłodna˛ skór˛e Yishany. Teraz ich u´scisk zel˙zał. — Wybacz mi — powiedział łamiacym ˛ si˛e głosem. — Pozwól mi zosta´c. — Id´z — odezwała si˛e cicho. Wówczas, cierpiac ˛ m˛eki z powodu własnej słabo´sci, Theleb K’aarna, czarnoksi˛ez˙ nik z Pan Tang, odszedł. Do Bakshaan przybył Elryk z Melniboné, który wielokro´c ju˙z zaprzysi˛egał Thelebowi K’aarnie zemst˛e. Okazja po temu nadarzyła 10
si˛e w Lormyr, Nadsokor, Taueloru, a tak˙ze w Jharkor. W gł˛ebi serca czarnobrody czarnoksi˛ez˙ nik dobrze wiedział, który z nich dwóch zwyci˛ez˙ y, je˙zeli dojdzie do pojedynku.
Rozdział 2 Czterej kupcy opu´scili gospod˛e s´ci´sle owini˛eci w ciemne płaszcze. Doszli bowiem do wniosku, z˙ e bezpieczniej b˛edzie, je˙zeli nikt si˛e nie dowie o ich zwiazku ˛ z Elrykiem. Albinos został wiec sam, dumajac ˛ nad kolejnym kielichem z˙ ółtawego wina. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e bez pomocy jakich´s nadprzyrodzonych, pot˛ez˙ nych sił nie dostanie si˛e do zamku Nikorna. Siedziba kupca z natury była trudna do zdobycia, a czarnoksi˛eska osłona Theleba K’aarny czyniła z niej fortec˛e mogac ˛ a˛ ulec jedynie szczególnie pot˛ez˙ nej magii. Elryk wiedział, z˙ e magicznymi zdolno´sciami dorównuje Thelebowi K’aarnie, a nawet go pod pewnymi wzgl˛edami przewy˙zsza. Rozumiał jednak, z˙ e nie wolno mu trawi´c wszystkich sił na walk˛e z, czarnoksi˛ez˙ nikiem, je˙zeli ma si˛e jeszcze przebi´c przez stra˙z zło˙zona˛ z doborowych pustynnych wojowników, zatrudnianych przez kupieckiego magnata. Elryk potrzebował pomocy. Wiedział, z˙ e w lasach na południe od Bakshaan znajdzie ludzi, których pomoc mogłaby si˛e okaza´c nieoceniona. Lecz czy zechca˛ mu jej udzieli´c? Postanowił przedyskutowa´c ten problem z Moonglumem. — Słyszałem, z˙ e grupa moich współplemie´nców pojawiła si˛e ostatnio na północy. Przybyli oni z Vilmir, gdzie spladrowali ˛ kilka znaczniejszych miast — poinformował swego towarzysza. — Przez cztery lata, które min˛eły od wielkiej bitwy o Imrryr, Melnibonéanie rozproszyli si˛e po Młodych Królestwach i albo stali si˛e najemnikami, albo działaja˛ na własna˛ r˛ek˛e. Imrryr upadło z mojego powodu, i oni to wiedza.˛ Jednak je˙zeli dam im mo˙zliwo´sc´ zagarni˛ecia bogatych łupów, by´c moz˙ e przyłacz ˛ a˛ si˛e do mnie. Moonglum u´smiechnał ˛ si˛e krzywo. — Nie liczyłbym na to zbytnio, Elryku — powiedział. — Wybacz mi szczero´sc´ , ale twój uczynek nie nale˙zy do tych, które łatwo si˛e zapomina. Twoi rodacy nie z własnej woli stali si˛e w˛edrowcami. Sa˛ teraz obywatelami zrównanego z ziemia˛ miasta, najstarszego i najwi˛ekszego z miast, jakie znał s´wiat. Kiedy Imrryr Pi˛ekne Miasto upadło, niejeden musiał prosi´c Bogów, aby spadły na ciebie wszelkie mo˙zliwe kl˛eski. Teraz u´smiechnał ˛ si˛e Elryk. — By´c mo˙ze — powiedział. — Ale to sa˛ nadal moi ludzie, a ja ich znam. 12
My, Melnibonéanie, jeste´smy stara˛ i ekscentryczna˛ rasa.˛ Rzadko pozwalamy, by uczucia brały gór˛e nad naszym opanowaniem. Moonglum zmarszczył brwi w ironicznym grymasie. Elryk wła´sciwie zinterpretował wyraz twarzy kompana. — Przez pewien czas stanowiłem odst˛epstwo od tej reguły — powiedział. — Ale teraz Cymoril i mój kuzyn le˙za˛ pogrzebani pod ruinami Imrryr, a ból, jaki odczuwam po ich stracie stanowi wystarczajace ˛ zado´sc´ uczynienie za wszelkie zło, jakie wyrzadziłem. ˛ My´sl˛e, z˙ e moi rodacy potrafia˛ to zrozumie´c. Moonglum westchnał. ˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie mylisz, Elryku. Kto przewodzi tej grupie? — Stary przyjaciel — odparł Elryk. — Był Władca˛ Smoków i poprowadził atak na statki barbarzy´nców, odpływajace ˛ po spladrowaniu ˛ Imrryr. Zwie si˛e on Dyvim Tvar, niegdy´s Pan Smoczych Jaski´n. — A co z jego zwierz˛etami? — Znowu s´pia˛ w swych jaskiniach. Z rzadka jedynie mo˙zna je budzi´c. Potrzebuja˛ całych lat, by zregenerowa´c utracone siły i odtworzy´c zu˙zyty jad. Gdyby nie to, Władcy Smoków władaliby s´wiatem. — Masz szcz˛es´cie, z˙ e tak nie jest — zauwa˙zył Moonglum. — Kto wie — odparł Elryk powoli. — Mo˙ze pod moim przywództwem stałoby si˛e to mo˙zliwe. A w ka˙zdym razie mogliby´smy pod´zwigna´ ˛c nowe imperium, tak jak nasi dziadowie. Moonglum nic nie odpowiedział, lecz w gł˛ebi ducha pomy´slał, z˙ e Młode Królestwa nie dałyby si˛e tak łatwo pokona´c. Melnibonéanie byli ludem staro˙zytnym, okrutnym i madrym, ˛ ale nawet ich okrucie´nstwo zostało przyt˛epione przez niewidzialna˛ chorob˛e, która towarzyszy długowieczno´sci. Brakowało im witalno´sci, cechujacej ˛ barbarzy´nska˛ ras˛e ich przodków, budowniczych Imrryr i jego bli´zniaczych, z dawna zapomnianych miast. Witalno´sc´ została zastapiona ˛ przez tolerancj˛e; tolerancj˛e wiekowego narodu, pami˛etajacego ˛ jeszcze dni chwały, lecz wiedzacego, ˛ z˙ e dni te min˛eły bezpowrotnie. — Rano — powiedział Elryk — nawia˙ ˛zemy kontakt z Dyvimem Tvarem. Mam nadziej˛e, z˙ e zemsta, która˛ wywarł na statkach naje´zd´zców, a tak˙ze s´wiadomo´sc´ wyrzutów sumienia, jakie musiałem cierpie´c, pozwola˛ mu nabra´c bardziej obiektywnego stosunku do planu, jaki mu przedstawi˛e. — A teraz pora do łó˙zka — odezwał si˛e Moonglum. — Czuj˛e, z˙ e przyda mi si˛e odrobina snu, a poza tym dziewka, która mnie oczekuje, pewnie zaczyna ju˙z si˛e niecierpliwi´c. Elryk wzruszył ramionami.
13
— Rób jak uwa˙zasz. Ja wypij˛e jeszcze troch˛e wina, a na spoczynek udam si˛e nieco pó´zniej. Chmury, które zgromadziły si˛e w nocy nad Bakshaan nie rozpierzchły si˛e z nastaniem s´witu. Sło´nce ju˙z wzeszło za ich zasłona,˛ lecz mieszka´ncy miasta jeszcze o tym nie wiedzieli. Nic nie zwiastowało wstajacego ˛ dnia, gdy w rze´ski poranek, po´sród siapi ˛ acego ˛ deszczu, Elryk i Moonglum jechali konno waskimi ˛ uliczkami, kierujac ˛ si˛e ku południowej bramie i le˙zacym ˛ za nia˛ lasom. Elryk zrezygnował ze swego zwykłego ubioru na rzecz prostego kubraka z zielono barwionej skóry, zdobnego w insygnia królewskiego rodu Melniboné: purpurowego kroczacego ˛ smoka na złotym polu. Na palcu Melnibonéanin nosił Piers´cie´n Królów; kamie´n Aktorios osadzony w pokrytym runicznymi znakami srebrze. Ten liczacy ˛ sobie wiele stuleci klejnot Elryk odziedziczył po swych pot˛ez˙ nych przodkach. Z ramion albinosa zwieszał si˛e krótki płaszcz. Waskie, ˛ bł˛ekitne spodnie były wpuszczone w wysokie, czarne buty do konnej jazdy. U boku Melnibonéanina tkwił w pochwie Zwiastun Burzy. Człowiek i miecz trwali w dziwnej symbiozie. Bez miecza człowiek stałby si˛e niedowidzacym, ˛ pozbawionym energii kaleka; ˛ bez człowieka miecz nie mógłby si˛e z˙ ywi´c krwia˛ i duszami, niezb˛ednymi dla jego istnienia. Jechali wspólnie, człowiek i miecz, i z˙ aden z nich nie potrafił powiedzie´c, który jest panem drugiego. Moonglum, bardziej od swego kompana wra˙zliwy na słot˛e, jechał szczelnie owini˛ety w płaszcz z podniesionym kołnierzem, klnac ˛ od czasu do czasu na nieprzyjazne z˙ ywioły. Po godzinie intensywnej jazdy dotarli do obrze˙zy lasu. Jak dotad ˛ po Bakshaan kra˙ ˛zyły jedynie pogłoski o przybyciu imrryria´nskich flibustierów. Słyszano o wysokich przybyszach pojawiajacych ˛ si˛e czasami w podejrzanych gospodach wzdłu˙z południowego muru, jednak mieszczanie, pewni swego bogactwa i siły, nie przejawiali niepokoju. Wierzyli bowiem, i nie mijali si˛e zbytnio z prawda,˛ z˙ e Bakshaan wytrzyma ataki dalece bardziej gwałtowne ni˙z te, którym nie oparły si˛e słabiej ufortyfikowane vilmiria´nskie mie´sciny. Elryk nie miał poj˛ecia, czemu jego rodacy zapu´scili si˛e tak daleko na północ. By´c mo˙ze zamierzali jedynie odpocza´ ˛c i na jednym z licznych targów w Bakshaan wymieni´c zagrabione dobra na z˙ ywno´sc´ . Dym z kilku wi˛ekszych ognisk powiedział Elrykowi i Moonglumowi, gdzie znajduje si˛e obóz Melnibonéan. Zwolniwszy kroku, skierowali konie w t˛e wła´snie stron˛e. Mokre gał˛ezie uderzały ich po twarzach, a nozdrza dra˙znił słodki le´sny aromat, spot˛egowany przez z˙ yciodajny deszcz. Elryk poczuł niemal˙ze ulg˛e, gdy nagle z poszycia wychynał ˛ uzbrojony m˛ez˙ czyzna i zagrodził im drog˛e. Imrryria´nski stra˙znik odziany był w futra i stal. Spod przyłbicy kunsztownie wykonanego hełmu spogladały ˛ na Elryka czujne oczy. Przyłbica i skapujace ˛ z niej 14
krople deszczu zaw˛ez˙ ały nieco pole widzenia Imrryrianina, tak z˙ e nie od razu rozpoznał on Elryka. — Sta´c. Co robicie w tych stronach? — Przepu´sc´ mnie — odparł niecierpliwie Elryk. — Jestem Elryk, twój pan i cesarz. Stra˙znik wzdrygnał ˛ si˛e i opu´scił trzymana˛ w r˛ece pik˛e o długim ostrzu. Podniósł przyłbic˛e i wlepił wzrok w stojacego ˛ naprzeciw m˛ez˙ czyzn˛e. Na twarzy Imrryrianina zna´c było setki targajacych ˛ nim uczu´c, w´sród których dominowały zdumienie, uwielbienie i nienawi´sc´ . Skłonił si˛e sztywno. — Panie mój, nie jeste´s tu ch˛etnie widziany. Pi˛ec´ lat temu wyrzekłe´s si˛e swego ludu i zdradziłe´s go. Chocia˙z z˙ ywi˛e nale˙zny szacunek dla płynacej ˛ w twych z˙ yłach krwi królów, nie mog˛e by´c ci posłusznym ani zło˙zy´c hołdu, do czego w innych okoliczno´sciach byłbym zobowiazany. ˛ — Oczywi´scie — odparł dumnie Elryk, siedzac ˛ wyprostowany na koniu. — Ale niechaj twój dowódca, a mój przyjaciel z lat chłopi˛ecych, Dyvim Tvar, zadecyduje, jak ze mna˛ postapi´ ˛ c. Zaprowad´z mnie do´n natychmiast i pami˛etaj, z˙ e mój towarzysz nie wyrzadził ˛ wam z˙ adnej krzywdy. Traktuj go z szacunkiem nale˙znym serdecznemu przyjacielowi Cesarza Melniboné. Stra˙znik skłonił si˛e ponownie i ujał ˛ w dło´n wodze konia Elryka. Poprowadził je´zd´zców le´snym traktem na rozległa˛ polan˛e, gdzie stały rozbite imrryria´nskie namioty. Po´srodku wytyczonego przez nie wielkiego kr˛egu migotały obozowe ogniska. Wokół nich rozsiedli si˛e, gwarzac ˛ z cicha, wojownicy o szlachetnych rysach. Nawet w ponurym s´wietle pochmurnego dnia kolorowe płótno namiotów wygladało ˛ z˙ ywo i rado´snie. Tonacja barw bezbł˛ednie zdradzała melnibonéa´nskie pochodzenie. Na polanie wida´c było gł˛ebokie, przytłumione odcienie zieleni, lazuru, ochry, złota i bł˛ekitu. Wszystkie te kolory nie kłóciły si˛e ze soba,˛ lecz harmonijnie zlewały. Elryka ogarn˛eła nagle nostalgia za smukłymi, wielobarwnymi wie˙zami Pi˛eknego Imrryr. W miar˛e jak dwaj przyjaciele i ich przewodnik zbli˙zali si˛e, siedzacy ˛ przy ogniu m˛ez˙ czy´zni podnosili na nich zdumione oczy, a odgłosy zwyczajnych rozmów zast˛epowały przytłumione pomruki. — Pozosta´n tu, prosz˛e — rzekł stra˙znik do Elryka. — Powiadomi˛e lorda Dyvima Tvara o twym przybyciu. Elryk skinał ˛ głowa˛ na znak przyzwolenia i poprawił si˛e w siodle, s´wiadom, ˙ z˙ e spoczywaja˛ na nim spojrzenia zgromadzonych wojowników. Zaden z nich si˛e nie zbli˙zył. Ci, których Elryk znał osobi´scie za dawnych dni, byli wyra´znie zakłopotani. Nie patrzyli si˛e na albinosa, lecz odwracali wzrok, podkładajac ˛ drew do ognia lub udajac, ˛ z˙ e całkowicie pochłania ich polerowanie pi˛eknie kutych mieczy i sztyletów. Co poniektórzy pomrukiwali gniewnie, lecz stanowili oni zdecydowana˛ mniejszo´sc´ . Lwia cz˛es´c´ wojowników była po prostu zaszokowana — a tak˙ze 15
zaciekawiona. Czemu ten człowiek, król i zdrajca w jednej osobie, zawitał do ich obozu? Najokazalszy namiot, cały w złocie i purpurze, zwie´nczony był proporcem, na którym widniał herb przedstawiajacy ˛ spoczywajacego ˛ smoka, bł˛ekitnego na białym polu. Z tego to namiotu, przypasujac ˛ w po´spiechu miecz, wybiegł teraz Dyvim Tvar. Inteligentne oczy Pana Smoczych Jaski´n wyra˙zały zaskoczenie i czujno´sc´ . Dyvim Tvar, m˛ez˙ czyzna o szlachetnych rysach Melnibonéanina, liczył sobie kilka lat wi˛ecej ni˙z Elryk. Jego matka była ksi˛ez˙ niczka,˛ kuzynka˛ matki albinosa. Pan Smoczych Jaski´n miał wyra´znie zarysowane ko´sci policzkowe, lekko sko´sne oczy i wask ˛ a˛ czaszk˛e o trójkatnym, ˛ wysuni˛etym podbródku. Uszy Władcy Smoków przypominały uszy Elryka; były równie delikatne, praktycznie pozbawione płatków i zw˛ez˙ ajace ˛ si˛e szpiczaste. Dyvim Tvar zacisnał ˛ lewa˛ r˛ek˛e na głowni miecza, przy czym dało si˛e zauwa˙zy´c, z˙ e jego dło´n o długich palcach jest bardzo blada. Blado´sc´ owa nie mogła si˛e jednak równa´c z trupia˛ biela˛ skóry albinosa. Pan Smoczych Jaski´n, całkowicie panujac ˛ nad swymi emocjami, ruszył w stron˛e siedzacego ˛ na koniu Cesarza Melniboné. Gdy jedynie pi˛ec´ stóp dzieliło go od Elryka, Dyvim Tvar skłonił si˛e z wolna, pochylajac ˛ głow˛e i kryjac ˛ twarz przed wzrokiem swego władcy. Nast˛epnie wyprostował si˛e, spojrzał je´zd´zcowi prosto w oczy i wytrzymał jego spojrzenie. — Dyvim Tvar, Pan Smoczych Jaski´n, wita Elryka, Władc˛e Melniboné, dzierz˙ acego ˛ Tajemna˛ Wiedz˛e Smoczej Wyspy. — Władca Smoków z powaga˛ wypowiedział rytualne słowa prastarego pozdrowienia. Elryk odpowiedział pewnym głosem, chocia˙z w gł˛ebi serca wcale nie czuł pewno´sci. — Elryk, Władca Melniboné, wita swego lojalnego poddanego. Jego z˙ yczeniem jest udzieli´c audiencji Dyvimowi Tvarowi. — Staro˙zytna etykieta Melniboné nie przewidywała sytuacji, w której król musiałby prosi´c o mo˙zliwo´sc´ udzielenia audiencji poddanemu i Dyvim Tvar odczuł niezr˛eczno´sc´ zaistniałych okoliczno´sci. — B˛ed˛e zaszczycony, je˙zeli mój pan pozwoli mi towarzyszy´c sobie do namiotu — odparł natychmiast. Elryk zeskoczył z konia i ruszył w stron˛e kwatery Dyvima Tvara. Moonglum chciał i´sc´ za nim, lecz Elryk gestem nakazał mu pozosta´c na miejscu. Obaj szlachetni Imrryrianie weszli do namiotu. Blask bijacy ˛ z niewielkiej lampki oliwnej współzawodniczył z sacz ˛ acym ˛ si˛e przez kolorowa˛ tkanin˛e ponurym s´wiatłem poranka. Wn˛etrze namiotu urzadzone ˛ było z prostota; ˛ znajdowało si˛e tu twarde, z˙ ołnierskie łó˙zko, stół i kilka rze´zbionych, drewnianych stołków. Dyvim Tvar skłonił si˛e i bez słowa wskazał Elrykowi jeden z nich. Albinos usiadł. ˙ Obaj m˛ez˙ czy´zni przez kilka chwil trwali w milczeniu. Zadne uczucie nie ma16
lowało si˛e na kamiennych, opanowanych twarzach. Po prostu siedzieli i przypatrywali si˛e sobie nawzajem. W ko´ncu odezwał si˛e Elryk: — Uwa˙zasz mnie za zdrajc˛e, złodzieja, morderc˛e własnych krewnych i zabójc˛e swych rodaków, Władco Smoków. Dyvim Tvar skinał ˛ głowa.˛ — Za pozwoleniem mojego pana, jestem zmuszony z nim si˛e zgodzi´c. — Za dawnych czasów nasze samotne rozmowy nigdy nie były tak formalne — powiedział Elryk. — Zapomnijmy o rytuałach i tradycji. Melniboné upadło, a jego synowie stali si˛e tułaczami. Tak jak dawniej, spotykamy si˛e jako równi sobie, tylko z˙ e teraz rzeczywi´scie jest to prawda. Rubinowy Tron le˙zy potrzaskany w´sród ruin Imrryr i ju˙z nigdy cesarz nie zasiadzie ˛ na nim w chwale. Dyvim Tvar westchnał. ˛ — To prawda, Elryku. Czemu˙z tu jednak przybyłe´s? Byli´smy zadowoleni mogac ˛ o tobie zapomnie´c. Nawet gdy z˙ ywe jeszcze było nasze pragnienie zemsty, nie uczynili´smy z˙ adnego kroku, by ci˛e odnale´zc´ . Czy przyjechałe´s, by si˛e z nas naigrawa´c? — Wiesz przecie˙z, z˙ e nigdy nie postapiłbym ˛ w ten sposób, Dyvimie Tvarze. Rzadko sypiam ostatnimi czasy, a gdy ju˙z zasn˛e, dr˛ecza˛ mnie sny takie, z˙ e co rychlej si˛e budz˛e. Wiesz, z˙ e to Yyrkoon, ponownie uzurpujac ˛ władz˛e, po tym, jak obdarzyłem go zaufaniem i wyznaczyłem na regenta, zmusił mnie do takiego, nie innego post˛epowania. On to sprawił, z˙ e jego siostra, która˛ darzyłem miło´scia,˛ zapadła w magiczny sen. Udzielenie pomocy barbarzy´nskiej flocie stanowiło jedyna˛ szans˛e, by zdjał ˛ z Cymoril zakl˛ecie. Powodowała mna˛ zemsta, lecz to mój miecz, Zwiastun Burzy, pozbawił Cymoril z˙ ycia, nie ja. — Zdaj˛e sobie z tego spraw˛e. — Dyvim Tvar westchnał ˛ ponownie i potarł twarz upier´scieniona˛ r˛eka.˛ — To jednak nie wyja´snia, czemu tu przybyłe´s. Nie powiniene´s kontaktowa´c si˛e ze swymi rodakami. Musimy mie´c si˛e przed toba˛ na baczno´sci, Elryku. Nawet je´sli oddaliby´smy si˛e pod twoje rozkazy, ruszyłby´s swoja˛ przekl˛eta˛ droga˛ i pociagn ˛ ał ˛ nas za soba.˛ Nie tam le˙zy przyszło´sc´ moja i mojego ludu. — Zgoda. Ale ten jeden raz potrzebna mi jest wasza pomoc. Potem nasze drogi ponownie si˛e rozejda.˛ — Powinni´smy ci˛e zabi´c, Elryku. Ale co byłoby wi˛ekszym grzechem: zaniechanie sprawiedliwo´sci i darowanie zdrajcy z˙ ycia czy zbrodnia królobójstwa? Przed takim to dylematem nas postawiłe´s i to w chwili, gdy do´sc´ mamy innych problemów. Czy powinienem spróbowa´c odpowiedzie´c na to pytanie? — Ale˙z ja byłem tylko narz˛edziem w r˛ekach historii — powiedział z˙ arliwie Elryk. — Czas pr˛edzej czy pó´zniej dokonałby tego samego. Ja jedynie przybliz˙ yłem to, co nieuniknione. Zdziałałem tylko tyle, z˙ e ostateczny dzie´n nadszedł w chwili, gdy nasz naród był jeszcze dostatecznie elastyczny, by móc mu si˛e przeciwstawi´c i przystosowa´c si˛e do nowych warunków. 17
Dyvim Tvar u´smiechnał ˛ si˛e ironicznie. — To jeden punkt widzenia, Elryku, i zapewniam ci˛e, z˙ e jest w nim sporo prawdy. Ale powiedz to ludziom, którzy z twojej winy stracili swe rodziny i domy. Powiedz to wojownikom, którzy musieli opatrywa´c okaleczonych kompanów. Powiedz to braciom, ojcom i m˛ez˙ om, których z˙ ony, córki i siostry, dumne Melnibonéanki, stały si˛e igraszka˛ w r˛ekach barbarzy´nskich łupie˙zców. — To prawda — Elryk spu´scił oczy. Po chwili odezwał si˛e z cicha: — Nie mog˛e nic zrobi´c, by wynagrodzi´c mym ludziom poniesiona˛ strat˛e. Zrobiłbym to, gdybym był w stanie. Cz˛esto t˛eskni˛e za Imrryr, za jego kobietami, winem i rozrywkami. Mog˛e jednak zaoferowa´c wam grabie˙z. Mog˛e wam zaoferowa´c najbogatszy pałac w Bakshaan. Zapomnijcie o starych urazach i tym jednym razem udajcie si˛e za mna.˛ — Zale˙zy ci na bogactwach Bakshaan, Elryku? Nigdy nie troszczyłe´s si˛e o klejnoty i szlachetne metale! O co ci naprawd˛e chodzi? Albinos przesunał ˛ r˛eka˛ po mlecznobiałych włosach. Czerwone oczy patrzyły z zakłopotaniem. — Jak zwykle, o zemst˛e, Dyvimie Tvarze. Musz˛e spłaci´c dług Thelebowi K’aarnie, czarnoksi˛ez˙ nikowi z Pan Tang. Mo˙ze słyszałe´s o nim. Jest obdarzony pot˛ez˙ na˛ moca,˛ jak na kogo´s wywodzacego ˛ si˛e ze stosunkowo młodej rasy. — A wi˛ec mo˙zesz liczy´c na nasza˛ pomoc, Elryku — przemówił Dyvim Tvar z zawzi˛eto´scia˛ w głosie. — Nie jeste´s jedynym Melnibonéaninem, który jest co´s winien Thelebowi K’aarnie. Zaledwie rok temu jeden z naszych ludzi został z powodu królowej-dziwki, Yishany z Jharkor, zam˛eczony na s´mier´c w okrutny i odra˙zajacy ˛ sposób. Zabił go Theleb K’aarna, gdy˙z u´sciski naszego towarzysza stanowiły dla Yishany namiastk˛e twojej miło´sci. Przyłaczymy ˛ si˛e do ciebie, Królu Elryku, by pom´sci´c przyjaciela. To powinno wystarczy´c ludziom, którzy pragn˛eliby zobaczy´c twoja˛ krew s´ciekajac ˛ a˛ z ostrzy no˙zy. Elryk nie był szcz˛es´liwy. Nagle tkn˛eło go przeczucie, z˙ e ten korzystny zbieg okoliczno´sci zaowocuje w przyszło´sci jakimi´s doniosłymi, nieprzewidywalnymi skutkami. Mimo to si˛e u´smiechnał. ˛
Rozdział 3 W zadymionej czelu´sci, gdzie´s poza ograniczeniami przestrzeni i czasu, poruszyła si˛e pewna istota. Wsz˛edzie dookoła niej wirowały cienie. Były to cienie ludzkich dusz. Ciemno´sci a˙z drgały od przepełniajacych ˛ je cieni dusz ludzi, którzy posiadali władz˛e nad owym stworzeniem. Stworzenie bowiem zezwalało ludziom panowa´c nad soba˛ — tak długo, jak długo płacili oni za to odpowiednia˛ cen˛e. W ludzkim j˛ezyku istota posiadała imi˛e. Zwano ja˛ Quaolnargn, i na to imi˛e odpowiadała, gdy ja˛ wzywano. Teraz si˛e poruszyła. Usłyszała swe imi˛e przebijajace ˛ si˛e przez bariery zwykle zagradzajace ˛ drog˛e na Ziemi˛e. D´zwi˛ek słowa Quaolnargn spowodował powstanie tunelu w owych niewidzialnych barierach. Stworzenie poruszyło si˛e znowu, gdy ponowne wołanie przenikn˛eło do zajmowanej przez nie czelu´sci. Nie wiedziało, kto je woła ani te˙z w jakim celu. Mgli´scie zdawało sobie spraw˛e z jednego tylko faktu; otwarcie tunelu oznaczało jedzenie. Istota owa nie z˙ ywiła si˛e ciałami swych ofiar ani nie piła ich krwi. Jej po˙zywieniem były dusze dorosłych m˛ez˙ czyzn i kobiet. Od czasu do czasu, traktujac ˛ to raczej jako przekask˛ ˛ e, delektowała si˛e przepyszna,˛ słodziutka˛ siła˛ z˙ yciowa˛ wysysana˛ z ciałek niewinnych dzieci. Na zwierz˛eta nie zwracała uwagi, gdy˙z zwierz˛etom brakowało smakowitej s´wiadomo´sci. Pomimo całej swej ograniczono´sci, istota owa przejawiała cechy smakosza i konesera. D´zwi˛ek słowa Quaolnargn po raz trzeci przeniknał ˛ do czarnej czelu´sci. Istota d´zwign˛eła si˛e z miejsca i ruszyła tunelem, płynac ˛ w powietrzu. Zbli˙zał si˛e moment, kiedy znowu b˛edzie mogła si˛e naje´sc´ . Theleb K’aarna si˛e wzdrygnał. ˛ W gruncie rzeczy uwa˙zał si˛e za pokojowo nastawionego człowieka. Nie było jego wina,˛ z˙ e nieposkromiona miło´sc´ do Yishany doprowadziła go do szale´nstwa. Nie było jego wina,˛ z˙ e z jej powodu miał teraz pod swym nadzorem kilka pot˛ez˙ nych i krwio˙zerczych demonów, które w zamian za pokarm zło˙zony z ciał niewolników i pokonanych wrogów, chroniły pałacu kupca Nikorna. Theleb K’aarna był dogł˛ebnie przekonany, z˙ e nic z tego nie jest 19
˙ jego wina.˛ Czuł, z˙ e jego przekle´nstwem sa˛ okoliczno´sci. Załował teraz, z˙ e spotkał na swej drodze Yishan˛e, z˙ e powrócił do niej po po˙załowania godnym incydencie poza murami Tanelorn. Czarnoksi˛ez˙ nik wzdrygnał ˛ si˛e znowu i stanał ˛ wewnatrz ˛ pentagramu, przyzywajac ˛ istot˛e zwana˛ Quaolnargn. Jego szczatkowy ˛ zmysł przewidywania przyszłych zdarze´n podpowiadał mu, z˙ e Elryk szykuje si˛e, by wyda´c mu bitw˛e. Theleb K’aaraa postanowił wezwa´c na pomoc wszystkie istoty, nad którymi posiadł władz˛e. Quaolnargn musi zniszczy´c Elryka i to jeszcze zanim albinos dotrze do zamku. Czarnoksi˛ez˙ nik pogratulował sobie w duchu faktu, z˙ e zachował jeszcze lok białych włosów, który niegdy´s pozwolił mu wysła´c przeciw Melnibonéaninowi innego, teraz ju˙z pokonanego demona. Quaolnargn wiedział, z˙ e zbli˙za si˛e do swego pana. Ruszył z wolna przed siebie. Nagły ból przeniknał ˛ cała˛ jego istot˛e, gdy przedostał si˛e do obcego kontinuum. Bole´snie odczuł te˙z fakt, z˙ e mimo i˙z dusza jego pana znajdowała si˛e tu˙z przed nim, była ona dla jakiej´s przyczyny nieosiagalna. ˛ Nagle stwór spostrzegł jaki´s nowy przedmiot. Poczuł jego zapach i ju˙z wiedział, co ma zrobi´c. Przedmiot ów stanowił fragment przeznaczonego mu po˙zywienia. Przepełniony wdzi˛ecznos´cia˛ Quaolnargn ruszył w dalsza˛ drog˛e, zamierzajac ˛ dopa´sc´ swej ofiary, zanim ból towarzyszacy ˛ przedłu˙zajacemu ˛ si˛e przebywaniu w obcej krainie stanie si˛e nie do zniesienia. Elryk jechał na czele oddziału swych rodaków. Po jego prawej r˛ece znajdował si˛e Dyvim Tvar, Władca Smoków, po lewej — Moonglum z Elwher. Za nimi poda˙ ˛zały dwie setki wojowników, wozy wiozace ˛ łupy, a tak˙ze machiny wojenne i niewolnicy. Cały pochód a˙z mienił si˛e od dumnych proporców i błyszczacych ˛ imrryria´nskich pik o długich ostrzach. Wojownicy odziani byli w stal. Sło´nce odbijało si˛e w zw˛ez˙ ajacych ˛ si˛e spiczasto nagolennikach, hełmach i naramiennikach. Wypolerowane napier´sniki połyskiwały w rozci˛eciach futrzanych kubraków. Na kubraki je´zd´zcy zarzucili jaskrawe płaszcze z imrryria´nskich tkanin, iskrzace ˛ si˛e w mglistym s´wietle. Tu˙z za Elrykiem i jego kompanami jechali łucznicy. Dzier˙zyli oni pot˛ez˙ ne, ko´sciane, pozbawione ci˛eciw łuki, których nikt poza nimi nie potrafił naciagn ˛ a´ ˛c. Przez plecy przewieszone mieli kołczany pełne strzał o czarnopiórych brzechwach. Za nimi post˛epowali pikinierzy. Piki o błyszczacych ˛ ostrzach trzymali poziomo, by nie zaczepiały o ni˙zsze gał˛ezie drzew. Za pikinierami jechały główne siły oddziału: imrryria´nscy rycerze uzbrojeni w długie miecze i w dziwna˛ bro´n o ostrzu zbyt krótkim jak na miecz i zbyt długim na sztylet. Jechali mijajac ˛ łukiem Bakshaan, gdy˙z pałac Nikorna le˙zał na północ od miasta. Podró˙zowali w milczeniu, nie mogac ˛ znale´zc´ stosownych słów. Oto Elryk, Cesarz Melniboné, po raz pierwszy od pi˛eciu lat prowadził ich na wojenna˛ wypraw˛e. Zwiastun Burzy, czarny, piekielny miecz Elryka, zadr˙zał u boku swego pana, 20
przeczuwajac ˛ zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e walk˛e. Moonglum poruszył si˛e niespokojnie w siodle. Denerwował si˛e przed bitwa,˛ wiedzac, ˛ z˙ e zastosowana w niej zostanie czarna magia. Moonglum nie miał zaufania do sztuki czarnoksi˛eskiej ani te˙z do istot, które były jej tworem. Według niego m˛ez˙ czy´zni powinni załatwia´c swe porachunki bez niczyjej pomocy. Jechali niespokojni i pełni napi˛ecia. Zwiastun Burzy poruszył si˛e u boku Elryka. Cichy j˛ek dobył si˛e z czarnego metalu. W j˛eku tym pobrzmiewała nuta ostrze˙zenia. Albinos uniósł r˛ek˛e i pochód zatrzymał si˛e. — Zbli˙za si˛e niebezpiecze´nstwo, któremu ja jedynie mog˛e stawi´c czoło — powiedział. — Pojad˛e naprzód. Spiał ˛ konia do krótkiego galopu i ruszył przed siebie, bacznie si˛e rozgladaj ˛ ac. ˛ Zwiastun Burzy odzywał si˛e coraz dono´sniejszym, bardziej przenikliwym głosem, a˙z w ko´ncu j˛ek przeszedł w stłumiony krzyk. Wierzchowiec Elryka zadr˙zał, a i sam je´zdziec był niespokojny. Nie spodziewał si˛e, z˙ e kłopoty nadejda˛ tak wczes´nie. Modlił si˛e, by to, co kryje si˛e w lesie, nie było skierowane przeciw niemu. — Ariochu, bad´ ˛ z ze mna˛ — wyszeptał. — Wspomó˙z mnie teraz, a ofiaruj˛e ci dwie dziesiatki ˛ wojowników. Wspomó˙z mnie, Ariochu. Obrzydliwy odór uderzył nozdrza Elryka. Albinos rozkaszlał si˛e, zakrywajac ˛ usta dło´nmi i rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła w poszukiwaniu z´ ródła smrodu. Ko´n zar˙zał. Elryk zeskoczył z siodła i klepnał ˛ wierzchowca po zadzie, tak z˙ e ten pogalopował z powrotem. Melnibonéanin przykucnał ˛ i wydobył z pochwy Zwiastuna Burzy. Czarna klinga dr˙zała od ostrza a˙z po r˛ekoje´sc´ . Odziedziczony po przodkach magiczny wzrok powiedział mu, z˙ e stwór nadchodzi, zanim jeszcze mogły go dostrzec oczy. Rozpoznał te˙z jego kształt. Sam Elryk równie˙z zaliczał si˛e do jego władców. Tym razem jednak nie miał z˙ adnej władzy nad Quaolnargnem. Nie znajdował si˛e w obr˛ebie pentagramu, a jako jedyna˛ obron˛e miał miecz i własny rozum. Wiedział tak˙ze, jaka˛ moca˛ obdarzony jest Quaolnargn i zadr˙zał. Czy zdoła w pojedynk˛e rozprawi´c si˛e z potworem? — Ariochu! Ariochu! Wspomó˙z mnie! — Z ust albinosa dobył si˛e cienki, pełen desperacji okrzyk. — Ariochu! Nie było czasu, by wypowiedzie´c zakl˛ecie. Quaolnargn pojawił si˛e przed Elrykiem, skaczac ˛ pokracznie po s´cie˙zce w jego stron˛e niczym wielka, zielona ropucha. Co chwila stwór wydawał bolesny j˛ek, gdy˙z ka˙zde dotkniecie ziemi przyprawiało go o cierpienia. Wzrostem górował nad Elrykiem tak znacznie, z˙ e albinos znalazł si˛e w jego cieniu, gdy potwór był ode´n odległy jeszcze o dziesi˛ec´ stóp. Melnibonéanin zaczerpnał ˛ oddechu i krzyknał ˛ raz jeszcze. — Ariochu! Krew i dusze, je˙zeli mnie teraz wspomo˙zesz! Nagle ropuchokształtny demon skoczył. Elryk odskoczył w bok, lecz zako´nczona długimi pazurami łapa trafiła go i posłała w le´sne poszycie. Quaolnargn obrócił si˛e niezgrabnie. Ohydna, wiecznie głodna paszcza otworzyła si˛e, ujawniajac ˛ bezz˛ebna˛ czelu´sc´ , z której dobywał si˛e 21
obrzydliwy odór. — Ariochu! W swej potwornej, bezrozumnej niewra˙zliwo´sci stwór nie rozpoznał nawet imienia pot˛ez˙ nego demona-Boga. Nie mo˙zna go było nastraszy´c. Trzeba go było pokona´c. Potwór zbli˙zał si˛e wła´snie do Elryka po raz drugi, gdy chmury lun˛eły deszczem. Ulewa zadudniła o li´scie drzew. Na wpół o´slepiony przez smagajace ˛ go po twarzy krople, albinos cofnał ˛ si˛e za drzewo, trzymajac ˛ miecz w pogotowiu. W potocznym tego słowa rozumieniu Quaolnargn był s´lepy. Nie widział ani Elryka, ani lasu. Widział i wyczuwał w˛echem jedynie ludzkie dusze; swoje po˙zywienie. Potworna ropucha, posuwajac ˛ si˛e po omacku, min˛eła albinosa, a wówczas ten wyskoczył wysoko w powietrze i trzymajac ˛ miecz oburacz ˛ zatopił go a˙z po r˛ekoje´sc´ w mi˛ekkim, rozedrganym karku demona. Rozcinane ciało — je˙zeli tak mo˙zna nazwa´c co´s, co stanowiło ziemska˛ powłok˛e stwora — zachlupotało obrzydliwie. Elryk z całej siły naparł na r˛ekoje´sc´ miecza, starajac ˛ si˛e natrafi´c jego ostrzem na kr˛egosłup bestii. Kr˛egosłupa jednak nie było. Quaolnargn wrzasnał ˛ przera´zliwie. Głos miał piskliwy i doniosły, nawet mimo cierpienia. Potwór przystapił ˛ do kontrataku. Elryk poczuł jak ogarnia go odr˛etwienie. Chwil˛e potem jego czaszk˛e przeszył ból nie majacy ˛ nic wspólnego z fizycznym urazem. Nie mógł wydoby´c z siebie głosu. Oczy albinosa rozszerzyły si˛e w przera˙zeniu, gdy zrozumiał, co si˛e z nim dzieje. Oto jego dusza opuszczała ciało. Wiedział o tym. Nie czuł fizycznego osła´ bienia. Swiadom był jedynie tego, z˙ e z daleka spoglada ˛ na. . . Ale wkrótce i ta s´wiadomo´sc´ znikn˛eła. Wszystko zanikało, nawet ból, nawet przera˙zajacy, ˛ piekielny ból. — Ariochu! — wychrypiał. Nagle pocz˛eła wypełnia´c go siła. Nie zgromadził jej sam z siebie; nie pochodziła ona nawet od Zwiastuna Burzy. Jej z´ ródło le˙zało gdzie indziej. Co´s wreszcie udzieliło mu pomocy, dodało mu sił. Wystarczajaco ˛ du˙zo sił dla doko´nczenia dzieła. Wyszarpnał ˛ miecz z karku demona. Stanał ˛ nad Quaolnargnem. Ponad nim. Szybował w przestworzach, lecz nie po´sród ziemskiego powietrza. Po prostu płynał ˛ ponad demonem. W sposób gruntownie przemy´slany wybrał pewien punkt na czaszce potwora. Nie wiadomo czemu nabrał nagle pewno´sci, z˙ e aby zgładzi´c wroga tam wła´snie, musi zada´c cios. Powoli i uwa˙znie opu´scił Zwiastuna Burzy i przekr˛ecił miecz w czaszce Quaolnargna. Potworna ropucha zaskowytała, upadła — i znikła. Obolały Elryk padł na s´ciółk˛e i le˙zał tam, dr˙zac ˛ na całym ciele. Podniósł si˛e powoli. Cała energia go opu´sciła. Zwiastun Burzy równie˙z le˙zał bez z˙ ycia, lecz Elryk wiedział, z˙ e wkrótce miecz odzyska siły i napełni nimi swego pana. Nagle albinos poczuł, z˙ e jego ciało sztywnieje. To go zaskoczyło. Co si˛e z nim 22
działo? Wkrótce zaczał ˛ traci´c przytomno´sc´ . Zdało mu si˛e, z˙ e spoglada ˛ z góry w długi, czarny tunel prowadzacy ˛ donikad. ˛ Wszystko stało si˛e rozmazane, mgli˙ dokad´ ste. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e si˛e porusza. Ze ˛ s poda˙ ˛za. Dokad ˛ — ani te˙z w jaki sposób — nie potrafił powiedzie´c. Podró˙zował tak przez kilka sekund. Jego zmysły rejestrowały jedynie niesamowite wra˙zenie ruchu i to, z˙ e nadal zaciskał w prawej dłoni Zwiastuna Burzy, swa˛ z˙ yciodajna˛ bro´n. Potem poczuł pod soba˛ twardy kamie´n i otworzył oczy. Przez moment zastanawiał si˛e, czy to nie dalsza cz˛es´c´ halucynacji. Nad soba˛ ujrzał oblicze zadowolonego z siebie człowieka. — Thelebie K’aarno — wyszeptał ochryple. — Jak tego dokonałe´s? Czarnoksi˛ez˙ nik pochylił si˛e i wyszarpnał ˛ Zwiastuna Burzy z osłabionego u´scisku Elryka. — Przygladałem ˛ si˛e chwalebnej walce, która˛ stoczyłe´s z moim wysłannikiem, panie Elryku — powiedział z szyderstwem w głosie. — Kiedy stało si˛e jasne, z˙ e w jaki´s sposób udało ci si˛e zawezwa´c pomoc, szybko wypowiedziałem kolejne zakl˛ecie, które przyniosło ci˛e tutaj. Teraz mam twój miecz, a z nim twoja˛ sił˛e. Wiem, z˙ e bez Zwiastuna Burzy jeste´s nikim. Znalazłe´s si˛e w mojej mocy, Elryku z Melniboné. Elryk wciagn ˛ ał ˛ powietrze w płuca. Całym jego ciałem szarpał dotkliwy ból. Spróbował si˛e u´smiechna´ ˛c, ale nie potrafił. Nie le˙zało w jego naturze u´smiecha´c si˛e po poniesieniu kl˛eski. — Oddaj mi mój miecz — powiedział. Theleb K’aarna u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem z satysfakcja.˛ — I kto teraz mówi o zem´scie, Elryku? — zachichotał. — Daj mi mój miecz! — Elryk spróbował si˛e podnie´sc´ , ale był zbyt słaby. Oczy zaszły mu mgła; ˛ ledwo widział promieniejacego ˛ zadowoleniem czarnoksi˛ez˙ nika. — A co mo˙zesz ofiarowa´c mi w zamian? — spytał Theleb K’aarna. — Nie jeste´s całkiem zdrowy, panie Elryku, a ludzie chorzy si˛e nie targuja.˛ Moga˛ jedynie błaga´c. Elryk zadygotał w bezsilnym gniewie. Zacisnał ˛ wargi. Nie b˛edzie błagał; nie b˛edzie si˛e te˙z targował. Nic nie mówiac ˛ patrzył na czarnoksi˛ez˙ nika spode łba. — My´sl˛e, z˙ e przede wszystkim — powiedział Theleb K’aarna z u´smiechem — zamkn˛e to w bezpiecznym miejscu. — Zwa˙zył w r˛ece Zwiastuna Burzy i odwrócił si˛e w stron˛e kredensu. Spomi˛edzy fałd szaty wyjał ˛ klucz, otworzył szafk˛e i umie´scił w niej czarny miecz, starannie zamykajac ˛ drzwi. — Potem zaprowadzimy naszego dzielnego bohatera do jego byłej damy, siostry człowieka, którego zdradził cztery lata temu. Elryk nic nie odpowiedział.
23
— Pó´zniej za´s — ciagn ˛ ał ˛ Theleb K’aarna — mój pryncypał, Nikorn, obejrzy sobie morderc˛e, któremu wydawało si˛e, z˙ e zdoła dokona´c tego, co nie udało si˛e innym. — Czarnoksi˛ez˙ nik u´smiechnał ˛ si˛e. — Co za dzie´n — zachichotał. — Co za dzie´n! Taki pracowity. Taki pełen rozrywek. Theleb K’aarna zachichotał ponownie i ujał ˛ w r˛ek˛e niewielki dzwonek. Zadzwonił. Drzwi za Elrykiem otworzyły si˛e i weszło dwóch wysokich pustynnych wojowników. Rzucili przelotne spojrzenie na albinosa, a nast˛epnie na Theleba K’aarn˛e. Najwyra´zniej byli zaskoczeni. ˙ — Zadnych pyta´n — rzucił czarnoksi˛ez˙ nik. — Zabierzcie tego n˛edznika do komnaty Królowej Yishany. Elryk parsknał ˛ gniewnie, gdy stra˙znicy d´zwign˛eli go i ponie´sli miedzy soba.˛ Byli to ciemnoskórzy, brodaci m˛ez˙ czy´zni o oczach skrytych pod krzaczastymi brwiami. Na głowach mieli charakterystyczne dla swej rasy obrze˙zone wełna˛ metalowe czapki, ich zbroje za´s wykonano nie ze stali, lecz z twardego, pokrytego skóra˛ drewna. Stra˙znicy powlekli zwisajacego ˛ bezwładnie Elryka długim korytarzem. Jeden z nich gło´sno załomotał w drzwi. Elryk rozpoznał głos Yishany ka˙zacy ˛ im wej´sc´ . Za d´zwigajacymi ˛ albinosa pustynnymi wojownikami pojawił si˛e chichoczacy, ˛ podekscytowany czarnoksi˛ez˙ nik. — Prezent dla ciebie, Yishano — zawołał. Stra˙znicy weszli do pokoju. Elryk nie widział Yishany, ale usłyszał jej stłumiony okrzyk. — Na otoman˛e — rozkazał czarnoksi˛ez˙ nik. Stra˙znicy zło˙zyli albinosa na mi˛ekkiej tkaninie. Elryk był kompletnie wyczerpany; le˙zał na sofie, wpatrujac ˛ si˛e w kolorowy, nieprzyzwoity fresk wymalowany na suficie. Yishana pochyliła si˛e nad Melnibonéaninem. Elryk poczuł podniecajacy ˛ zapach jej perfum. — Niespodziewane spotkanie, Królowo — powiedział ochryple. Yishana przez moment patrzyła na´n z troska,˛ po czym jej spojrzenie zoboj˛etniało. Królowa roze´smiała si˛e cynicznie. — Och, mój bohater wreszcie do mnie powrócił. Wolałabym jednak, z˙ eby przybył tu z własnej woli, a nie przyniesiony za kark niczym szczeni˛e. Wilkowi wyrwano z˛eby i nie ma si˛e co spodziewa´c, z˙ e zdoła powtórzy´c swe drapie˙zne zaloty. — Yishana odwróciła si˛e. Na jej pokrytej makija˙zem twarzy malowała si˛e niech˛ec´ . — Zabierz go stad, ˛ Thelebie K’aarno. Dowiodłe´s swego. Czarnoksi˛ez˙ nik skinał ˛ głowa.˛ — A teraz — powiedział — zło˙zymy wizyt˛e Nikornowi. My´sl˛e, z˙ e ju˙z nas oczekuje. . .
Rozdział 4 Nikorn z Ilmar nie był młodym człowiekiem. Liczył ju˙z sobie dobrze ponad pi˛ec´ dziesiat ˛ lat, ale zdołał zachowa´c młodzie´nczy wyglad. ˛ Miał twarz wie´sniaka; gruboko´scista,˛ lecz nie nalana.˛ Przenikliwymi, zimnymi oczyma patrzył na wspierajacego ˛ si˛e bezsilnie o oparcie krzesła Elryka. — A wi˛ec to ty jeste´s Elryk z Melniboné, Wilk Ryczacego ˛ Morza, niszczyciel, grabie˙zca i zabójca kobiet. My´sl˛e, z˙ e teraz miałby´s kłopoty z pokonaniem dziecka. Mimo to musz˛e przyzna´c, z˙ e zasmuca mnie widok człowieka doprowadzonego do takiego stanu. Zwłaszcza człowieka niegdy´s równie aktywnego jak ty. Czy ten czarownik mówi prawd˛e? Czy przysłali ci˛e tu moi wrogowie, aby´s mnie zabił? Elryk niepokoił si˛e o swoich ludzi. Co zrobia? ˛ Zaczekaja˛ czy przystapi ˛ a˛ do szturmu? Je˙zeli zaatakuja˛ pałac, b˛eda˛ zgubieni — tak jak on. — Czy to prawda? — powtórzył Nikorn. — Nie — wyszeptał Elryk. — Chodziło mi o Theleba K’aarn˛e. Mam z nim do załatwienia stare porachunki. — Nie obchodza˛ mnie stare porachunki, przyjacielu — powiedział łagodnie Nikorn. — Interesuje mnie jedynie zachowanie z˙ ycia. Kto ci˛e tu przysłał? — Theleb K’aarna nie mówi ci prawdy, je´sli twierdzi, z˙ e zostałem przysłany — skłamał Elryk. — Chciałem jedynie spłaci´c mu dług. — Obawiam si˛e, z˙ e nie tylko czarnoksi˛ez˙ nik twierdzi co´s podobnego — odparł Nikorn. — Mam w mie´scie wielu szpiegów, a dwóch z nich niezale˙znie od siebie poinformowało mnie, z˙ e miejscowi kupcy zawiazali ˛ spisek, którego celem było wynaj˛ecie ciebie, aby´s mnie zabił. Elryk u´smiechnał ˛ si˛e słabo. — A wi˛ec dobrze — potwierdził. — To jest prawda. Nie zamierzałem jednak spełnia´c ich pro´sby. — Byłbym skłonny ci uwierzy´c, Elryku z Melniboné. Ale teraz nie wiem, jak z toba˛ postapi´ ˛ c. Nikogo nie chciałbym widzie´c zdanym na łask˛e i niełask˛e Theleba K’aarny. Czy dasz mi słowo, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edziesz nastawa! na moje z˙ ycie? 25
— Czy˙zby´smy przystapili ˛ do targu, panie Nikornie? — spytał Elryk słabo. — Owszem. — Co wi˛ec zyskam w zamian za danie owego słowa, panie? ˙ — Zycie i wolno´sc´ , panie Elryku. — A miecz? Nikorn z ubolewaniem rozło˙zył ramiona. — Przykro mi, ale nie miecz. — Wi˛ec lepiej ju˙z mnie zabij — powiedział Elryk łamiacym ˛ si˛e głosem. — Ale˙z daj spokój, to dobra propozycja. Zachowasz z˙ ycie i odzyskasz wolno´sc´ , a w zamian dasz mi słowo, z˙ e nigdy ju˙z nie b˛edziesz mnie n˛eka´c. Elryk wział ˛ gł˛eboki oddech. — A wi˛ec dobrze. Nikorn odszedł na stron˛e. Theleb K’aarna, który dotychczas stał w cieniu, poło˙zył r˛ek˛e na ramieniu kupca. — Zamierzasz go wypu´sci´c? — Owszem — odparł Nikorn. — Teraz ju˙z nie stanowi zagro˙zenia dla z˙ adnego z nas. Albinos ze zdumieniem pomy´slał, z˙ e Nikorn zachowuje si˛e tak, jak gdyby z˙ ywił wobec niego przyjazne uczucia. On zreszta˛ równie˙z czuł w stosunku do kupca co´s w rodzaju sympatii. Oto stał przed nim człowiek równie odwa˙zny, co madry. ˛ Elryk wiedział jednak, z˙ e to szale´nstwo. Bez miecza, jak˙ze mu si˛e uda pod´zwigna´ ˛c po kl˛esce? Zmierzch ust˛epował ju˙z miejsca nocy; dwie setki imrryria´nskich wojowników le˙zały ukryte w poszyciu na skraju lasu. Wojownicy spogladali ˛ na równin˛e i zastanawiali si˛e, co si˛e stało z Elrykiem. Czy był w zamku, jak sadził Dyvim Tvar? Władca Smoków wiedział co nieco o sztuce wró˙zenia, jak zreszta˛ wszyscy członkowie królewskiego rodu Melniboné. Kilka pomniejszych zakl˛ec´ pozwoliło mu przypuszcza´c, z˙ e albinos znajduje si˛e w obr˛ebie zamkowych murów. Ale jak moga˛ przystapi´ ˛ c do szturmu, skoro nie ma z nimi Elryka, który potrafiłby poradzi´c sobie z magia˛ Theleba K’aarny? Pałac Nikorna był poza tym forteca,˛ ponura˛ i niedost˛epna.˛ Chroniła go gł˛eboka fosa wypełniona czarna,˛ nieruchoma˛ woda.˛ Wznosił si˛e wysoko ponad otaczaja˛ cy go las, nie tyle stojac ˛ na skalistym podło˙zu, co z niego wyrastajac. ˛ Siedziba kupca w wi˛ekszej bowiem cz˛es´ci została wykuta w litej skale. Zamek zajmował spora˛ powierzchni˛e; rozpo´scierał si˛e i rozrastał swobodnie, a kamienisty grunt zapewniał mu naturalna˛ podpor˛e. Skała miejscami była sp˛ekana. Szlamowata woda ciekła u podnó˙za murów po ciemnym ko˙zuchu mchów. Ogladany ˛ z zewnatrz ˛ dwór
26
Nikorna nie wygladał ˛ sympatycznie, ale fortyfikacje robiły wra˙zenie. Nie była to twierdza, która˛ mo˙zna by zdoby´c w dwie´scie osób bez pomocy magii. Cz˛es´c´ melnibonéa´nskich wojowników ju˙z si˛e niecierpliwiła. Kilku zacz˛eło przebakiwa´ ˛ c, z˙ e Elryk zdradził ponownie. Dyvim Tvar i Moonglum nie chcieli w to uwierzy´c. Widzieli s´lady walki w lesie — i słyszeli jej odgłosy. Czekali w nadziei, z˙ e z samego zamku zostanie im dany jaki´s sygnał. Obserwowali główna˛ bram˛e fortecy i w ko´ncu ich cierpliwo´sc´ została nagrodzona. Olbrzymie wrota z drewna i metalu otworzyły si˛e do wewnatrz, ˛ ciagni˛ ˛ ete ła´ncuchami. W przej´sciu pojawił si˛e m˛ez˙ czyzna o białej twarzy odziany w zniszczony strój władców Melniboné. Albinosa prowadziło, podtrzymujac ˛ mi˛edzy soba,˛ dwóch pustynnych wojowników. Popchn˛eli go naprzód; m˛ez˙ czyzna chwiejnym krokiem przeszedł kilka jardów po grobli ze s´liskiego kamienia, spinajacej ˛ oba brzegi fosy. Potem upadł. Zm˛eczony i obolały, z trudem poczał ˛ posuwa´c si˛e naprzód. — Co z nim zrobili? — j˛eknał ˛ Moonglum. — Trzeba mu pomóc! Dyvim Tvar powstrzymał go jednak. — Nie. To jedynie zdradziłoby nasza˛ obecno´sc´ . Niech dotrze do skraju lasu, wtedy b˛edziemy mogli działa´c. Nawet ci, którzy przedtem przeklinali Elryka, teraz odczuli lito´sc´ na widok albinosa. Melnibonéanin, czołgajac ˛ si˛e i potykajac ˛ o kamienie, niestrudzenie posuwał si˛e w stron˛e zaro´sli. Z blanków fortecy Imrryrian dobiegł przenikliwy s´miech i głos, w którym udało si˛e im rozró˙zni´c kilka słów. — I co teraz, wilku? — zapytywał głos. — Co teraz? Moonglum zacisnał ˛ pi˛es´ci i zadygotał z w´sciekło´sci. Ból mu sprawiał widok dumnego przyjaciela wystawionego na szyderstwa w chwili słabo´sci. — Co mu si˛e stało? Co z nim zrobili? — Cierpliwo´sci — powiedział Dyvim Tvar. — Wkrótce si˛e dowiemy. Z biciem serca czekali chwili, gdy Elryk na kolanach wreszcie doczołgał si˛e do zaro´sli. Moonglum ruszył naprzód, by wspomóc przyjaciela. Chciał podtrzyma´c Elryka pomocnym ramieniem, lecz albinos z˙ achnał ˛ si˛e i strzasn ˛ ał ˛ jego r˛ek˛e. Twarz Melnibonéanina ziała nienawi´scia˛ — tym gwałtowniejsza,˛ z˙ e bezsilna.˛ Elryk nic nie mógł zrobi´c, by zniszczy´c obiekt swej nienawi´sci. Absolutnie nic. — Elryku, musisz nam powiedzie´c, co si˛e stało — odezwał si˛e nalegajaco ˛ Dyvim Tvar. — Je˙zeli mamy ci pomóc, musimy wiedzie´c, co si˛e wydarzyło. Elryk złapał z trudem powietrze i skinał ˛ twierdzaco ˛ głowa.˛ Powoli jego twarz stawała si˛e wolna od emocji. Zajakuj ˛ ac ˛ si˛e co chwila, albinos opowiedział swa˛ histori˛e. — Tak wi˛ec — mruknał ˛ Moonglum — nasze plany spaliły na panewce, ty za´s straciłe´s sił˛e na zawsze. Elryk pokr˛ecił głowa.˛ 27
— Musi by´c jaki´s sposób — wyszeptał. — Po prostu musi! — Co? Jak? Je˙zeli masz jaki´s plan, zdrad´z mi go teraz. Elryk z trudem przełknał ˛ s´lin˛e. — A wi˛ec dobrze, Moonglumie — wymamrotał. — Zaraz go usłyszysz. Ale słuchaj uwa˙znie, bo nie starczy mi sił, by go powtórzy´c. Moonglum lubił noc, jednak tylko wtedy, gdy o´swietlały ja˛ miejskie pochodnie. Na otwartej przestrzeni zdecydowanie nie lubił ciemno´sci i nie był zachwycony, znalazłszy si˛e pod ich osłona˛ w sasiedztwie ˛ zamku Nikorna. Parł jednak przed siebie, nie tracac ˛ nadziei. O ile Elryk nie mylił si˛e w swych rachubach, bitwa mogła by´c jeszcze wygrana, a pałac Nikorna — zdobyty. Aby do tego doszło, Moonglum musiał podja´ ˛c ryzyko, a nie nale˙zał on do ludzi, którzy rozmy´slnie wystawiaja˛ si˛e na niebezpiecze´nstwo. Z obrzydzeniem spojrzał na stojace ˛ wody fosy i pomy´slał, z˙ e to, czego od niego wymagaja,˛ jest w najwy˙zszym stopniu wystarczajacym ˛ dowodem przyja´zni. Z filozoficznym spokojem zanurzył si˛e w wodzie i zaczał ˛ płyna´ ˛c. Palce pływaka s´lizgały si˛e po pokrywajacym ˛ s´ciany fortecy mchu, lecz rosnacy ˛ powy˙zej bluszcz dawał mo˙zliwo´sc´ pewniejszego chwytu. Moonglum po˙ woli wspiał ˛ si˛e na mur. Zywił nadziej˛e, z˙ e Elryk miał racj˛e i z˙ e Thelebowi K’aarnie istotnie potrzebna b˛edzie chwila odpoczynku przed kolejnym zastosowaniem czarnej magii. Dlatego wła´snie albinos nalegał na po´spiech. Moonglum wspinał si˛e dalej, a˙z w ko´ncu dotarł do małego, nie okratowanego okienka. Tego wła´snie szukał. Normalnych rozmiarów m˛ez˙ czyzna nie przecisnałby ˛ si˛e przez nie, lecz w takich wła´snie przypadkach niepozorna postura Moongluma okazywała si˛e u˙zyteczna. Elwheryjczyk dr˙zac ˛ z zimna przepchnał ˛ si˛e przez niewielki otwór i wyladował ˛ na kamiennej posadzce waskiej ˛ klatki schodowej biegnacej ˛ przy wewn˛etrznym murze fortecy. Moonglum zmarszczył brwi, po czym wybrał stopnie prowadzace ˛ w gór˛e. Albinos jedynie z grubsza wytłumaczył mu, jak ma dotrze´c do miejsca przeznaczenia. Obawiajac ˛ si˛e najgorszego, cicho ruszył w dalsza˛ drog˛e po kamiennych schodach. Kierował si˛e w stron˛e komnat Yishany, Królowej Jharkor. Po godzinie Moonglum był ju˙z z powrotem. Trzasł ˛ si˛e z zimna i ociekał woda.˛ W dłoniach dzier˙zył Zwiastuna Burzy. Obchodził si˛e z mieczem ostro˙znie i niespokojnie, obawiał si˛e bowiem tkwiacego ˛ w nim zła. Klinga znowu o˙zyła; t˛etniła czarnym, pulsujacym ˛ z˙ yciem. — Dzi˛eki Bogom, nie myliłem si˛e — mruknał ˛ słabo Elryk ze swego posłania, strze˙zonego przez dwóch czy trzech Imrryrian, w´sród których był te˙z Dyvim Tvar, przypatrujacy ˛ si˛e albinosowi z troska.˛ — Modliłem si˛e, by moje przypuszczenie 28
okazało si˛e słuszne. A wiec Theleb K’aarna istotnie potrzebował wypoczynku. Musiał przecie˙z zu˙zy´c sporo energii na wezwanie magicznej pomocy przeciwko mnie. Elryk poruszył si˛e na posłaniu. Dyvim Tvar pomógł mu usia´ ˛sc´ prosto. Albinos wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie smukła,˛ biała˛ dło´n, si˛egajac ˛ po miecz z chciwo´scia˛ człowieka uzale˙znionego od jakiego´s potwornego narkotyku. — Czy przekazałe´s jej moja˛ wiadomo´sc´ ? — zapytał, z ulga˛ chwytajac ˛ r˛ekoje´sc´ Zwiastuna Burzy. — Owszem — odparł Moonglum trz˛esacym ˛ si˛e głosem. — Zgodziła si˛e. Twoje pozostałe przypuszczenia równie˙z okazały si˛e słuszne. Znu˙zony Theleb K’aarna dał si˛e złapa´c na lep jej wdzi˛eków i w krótkim czasie oddał jej klucz. Czarnoksi˛ez˙ nik był kra´ncowo wyczerpany, a Nikorn zaczynał si˛e denerwowa´c, czy w czasie niemocy Theleba K’aarny nie nastapi ˛ atak na zamek. Yishana sama poszła do kredensu i przyniosła mi miecz. — Kobiety czasem bywaja˛ u˙zyteczne — powiedział sucho Dyvim Tvar. — Chocia˙z zazwyczaj w sprawach takich jak ta stanowia˛ jedynie przeszkod˛e. — Wydawało si˛e, z˙ e Imrryrianina niepokoi co´s wi˛ecej ni˙z tylko problem rychłego szturmu. Nikt jednak nie zapytał, co go trapi. Wszyscy uznali, z˙ e chodzi o jaka´ ˛s osobista˛ spraw˛e. — Zgadzam si˛e z toba,˛ Władco Smoków — odparł, niemal rado´snie, Elryk. Zgromadzeni wojownicy na własne oczy widzieli, jak siła na nowo wypełnia anemiczne z˙ yły albinosa, dodajac ˛ mu nienaturalnej energii. — Nadszedł czas zemsty. Pami˛etajcie jednak: Nikornowi nie mo˙ze włos z głowy spa´sc´ . Dałem mu na to słowo. Elryk zacisnał ˛ mocno prawa˛ dło´n na r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy. — A teraz pora przygotowa´c si˛e do walki. My´sl˛e, z˙ e zdołam uzyska´c pomoc sprzymierze´nców, którzy zajma˛ czarnoksi˛ez˙ nika, by´smy mogli spokojnie przysta˛ pi´c do szturmu. Niepotrzebny mi pentagram, by wezwa´c powietrznych przyjaciół. Moonglum przesunał ˛ j˛ezykiem po waskich ˛ wargach. — I znowu czarnoksi˛estwo. Powiem ci, Elryku, z˙ e cała ta okolica zaczyna cuchna´ ˛c magia˛ i istotami piekielnymi. — Tym razem to nie b˛eda˛ stwory wywodzace ˛ si˛e z Piekieł, lecz porzadne ˛ z˙ ywioły, równie pot˛ez˙ ne pod wieloma wzgl˛edami — szepnał ˛ albinos do ucha przyjaciela. — Spróbuj przezwyci˛ez˙ y´c nierozumny strach, Moonglumie. Jeszcze kilka zakl˛ec´ i Theleb K’aarna straci cała˛ ochot˛e do dalszej wojaczki. Elryk zmarszczył brwi, starajac ˛ si˛e przypomnie´c sobie tajne układy zawierane przez swych przodków. Wział ˛ gł˛eboki oddech i przymknał ˛ um˛eczone, szkarłatne oczy. Zakołysał si˛e w tył i w przód, rozlu´zniajac ˛ u´scisk dłoni na głowni miecza. Z gardła albinosa wydobył si˛e stłumiony za´spiew, brzmiacy ˛ niczym daleki j˛ek wiatru. Na widok piersi Elryka, targanej nierównym oddechem, kilku młodszych wojowników, których nie wprowadzono nigdy w tajniki staro˙zytnej wiedzy 29
´ Melniboné, poruszyło si˛e nerwowo. Spiew Cesarza nie był przeznaczony dla uszu s´miertelnych; jego pie´sn´ miała dotrze´c do niewidzialnych, nieuchwytnych, nadnaturalnych istot. Przepełnione moca˛ słowa staro˙zytnego wiersza-zakl˛ecia zad´zwi˛eczały w powietrzu: Słyszcie samotne moje wołanie Wietrzne Olbrzymy budzace ˛ trwog˛e; Graollu, Misho, o wszechpot˛ez˙ ni: Niech stan˛e twarza˛ w twarz z moim wrogiem. Na blask rubinu, co ogniem płonie, Na czarne ostrze, co mnie wspomaga, Na Lasshaarów odległy lament Niechaj si˛e zerwie wielki huragan. Pr˛edzej ni˙z sło´nca chy˙ze promienie, Ni˙z sztorm okrutny na oceanie, Ni´zli godzaca ˛ w jelenia strzała Niech czarnoksi˛ez˙ nik przede mna˛ stanie. Pie´sn´ urwała si˛e. Elryk zawołał dono´snym, czystym głosem: — Misho! Misho! Na imi˛e mych dziadów zaklinam ci˛e, by´s przybył, Władco Wiatrów! Niemal˙ze natychmiast otaczajace ˛ ich drzewa skłoniły si˛e, jak gdyby odgarn˛eła je czyja´s olbrzymia r˛eka. Dokoła rozbrzmiał przera˙zajacy ˛ głos, przypominajacy ˛ poszum wiatru. Za wyjatkiem ˛ Elryka, całkowicie pogra˙ ˛zonego w transie, wszyscy obecni zadr˙zeli na jego d´zwi˛ek. — ELRYKU Z MELNIBONÉ — głos huczał niczym echo odległego sztormu. ´ ´ — ZNALISMY TWYCH DZIADÓW, ZNAMY RÓWNIEZ˙ CIEBIE. SMIER´ TELNICY ZAPOMNIELI JUZ˙ O DŁUGU, JAKI WINNI JESTESMY RODOWI ELRYKA, LECZ GRAOLL I MISHA, KRÓLOWIE WIATRU, MAJA˛ DŁUGA˛ ´ JAKZE ˙ MOGA˛ CIE˛ WSPOMÓC LASSHAAROWIE? PAMIE˛C. Głos brzmiał niemal przyja´znie, lecz był wyniosły, odległy i budzacy ˛ niepokój. Ciałem nieobecnego duchem Elryka wstrzasały ˛ konwulsyjne dreszcze. Z jego gardła dobywały si˛e przenikliwe, piskliwe d´zwi˛eki, składajace ˛ si˛e w dziwaczne, obce słowa, dra˙zniace ˛ uszy i nerwy zgromadzonych ludzi. Albinos mówił krótko, a zaraz potem zahuczał pot˛ez˙ ny głos niewidzialnego Wietrznego Olbrzyma: ˙ — ZROBIE, ˛ JAK SOBIE ZYCZYSZ. — Drzewa pochyliły si˛e raz jeszcze, po czym w lesie zapanowała nie zmacona ˛ z˙ adnym d´zwi˛ekiem cisza. Nagle jeden z wojowników kichnał ˛ gwałtownie i jakby na dany sygnał pozostali zacz˛eli rozmawia´c i snu´c domysły. 30
Przez dłu˙zszy czas Elryk pozostawał w transie, po czym niespodziewanie otworzył swe zagadkowe oczy i rozejrzał si˛e dokoła uwa˙znie, jak gdyby ze. zdumieniem. Nast˛epnie zacisnał ˛ mocniej dło´n na r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy, pochylił si˛e w przód i przemówił do imrryria´nskich wojowników. — Wkrótce Theleb K’aarna znajdzie si˛e w naszej mocy, przyjaciele, a my zagarniemy bogactwa zgromadzone w pałacu Nikorna! Dyvim Tvar wzdrygnał ˛ si˛e nagle. — Nie dorównuj˛e ci biegło´scia˛ w sztuce tajemnej, Elryku — odezwał si˛e cicho. — Mimo to oczyma duszy widz˛e trzy wilki prowadzace ˛ stado na łowy, a jeden z tych wilków musi zgina´ ˛c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e mój czas jest ju˙z bliski. — Nie troskaj si˛e tym, Władco Smoków — odparł Elryk z zakłopotaniem. — Wkrótce b˛edziesz si˛e s´miał z kruczego krakania i cieszył bogactwem Bakshaan. — Ton jego głosu nie był jednak przekonywajacy. ˛
Rozdział 5 Na ło˙zu z jedwabiu i gronostajów Theleb K’aarna poruszył si˛e niespokojnie i otworzył oczy. Ogarn˛eło go niejasne przeczucie nadchodzacych ˛ kłopotów. Pami˛etał teraz, z˙ e w chwili słabo´sci podarował Yishanie co´s, czego pod z˙ adnym pozorem nie powinien jej dawa´c. Nie mógł sobie jednak przypomnie´c, co to był za ´ przedmiot. Swiadomo´ sc´ zbli˙zajacego ˛ si˛e niebezpiecze´nstwa pochłon˛eła jego mys´li bez reszty, tłumiac ˛ wspomnienie wcze´sniejszej nieostro˙zno´sci. Czarnoksi˛ez˙ nik wstał spiesznie i naciagn ˛ ał ˛ przez głow˛e szat˛e, poprawiajac ˛ ja˛ na sobie w biegu. Kierował si˛e w stron˛e osadzonego w jednej ze s´cian komnaty dziwnie srebrzonego lustra, w którym nie jawiło si˛e odbicie z˙ adnego z rzeczywistych przedmiotów. Z zamglonymi oczyma i trz˛esacymi ˛ si˛e r˛ekoma Theleb K’aarna rozpoczał ˛ przygotowania. Ujał ˛ w dłonie jeden z wielu glinianych garnków stojacych ˛ na ławie w pobli˙zu okna i nasypał z niego substancji, przypominajacej ˛ wygladem ˛ zaschni˛eta˛ krew wymieszana˛ z zakrzepłym, niebieskim jadem czarnego w˛ez˙ a, wyst˛epujacego ˛ w odległej, le˙zacej ˛ na kra´ncu s´wiata krainie Dorel. Wypowiedział nad mieszanina˛ krótkie zakl˛ecie, zgarnał ˛ ja˛ do tygla i cisnał ˛ na powierzchni˛e zwierciadła, jednym ramieniem osłaniajac ˛ oczy. Rozległ si˛e ostry, nieprzyjemny dla uszu trzask, rozbłysło jaskrawe, zielone s´wiatło, po czym wszystko znikło. Gł˛eboko pod tafla˛ zwierciadła pojawiły si˛e ogniki, pokrywajacy ˛ lustro srebrny pył zdawał si˛e falowa´c, a całe lustro ogarn˛eły płomienie. Nagle na jego powierzchni poczał ˛ rysowa´c si˛e obraz. Theleb K’aarna wiedział, z˙ e wizja na powierzchni zwierciadła jest odbiciem wydarze´n, które miały miejsce w niedalekiej przeszło´sci. Szklana tafla ukazała Elryka przyzywajacego ˛ Wietrzne Olbrzymy. Ciemna twarz czarnoksi˛ez˙ nika wykrzywiła si˛e w potwornym grymasie przeraz˙ enia. Wstrzasały ˛ nim dreszcze. Bełkocac ˛ co´s do siebie Theleb K’aarna podbiegł do ławy i, oparłszy na niej dłonie, wyjrzał przez okno, za którym rozpo´scierała si˛e gł˛eboka ciemno´sc´ . Wiedział, czego mo˙ze si˛e spodziewa´c. Na zewnatrz ˛ rozp˛etała si˛e pot˛ez˙ na, gwałtowna burza. Czarnoksi˛ez˙ nik zdawał sobie spraw˛e, z˙ e to on jest obiektem ataku Lasshaarów. Musi go odeprze´c, je˙zeli nie chce, by Wietrzne Olbrzymy wyrwały z jego ciała dusz˛e i oddały ja˛ powietrz32
nym duchom, by błakała ˛ si˛e odtad ˛ przez cała˛ wieczno´sc´ , unoszona przez wszystkie wiatry s´wiata. Theleb K’aarna wyobra˙zał sobie, z˙ e ju˙z zawsze, zagubiony i samotny, b˛edzie niczym pot˛epieniec j˛eczał w´sród zimnych, pokrytych s´niegiem szczytów górskich. Widział swa˛ dusz˛e skazana˛ na podleganie kaprysom czterech wiatrów, wiecznie w ruchu, nie znajac ˛ a˛ odpoczynku. Theleb K’aarna z˙ ywił zrodzony ze strachu szacunek dla aeromantów, nielicznych czarodziejów posiadajacych ˛ władz˛e nad powietrznymi z˙ ywiołami — a aeromancja była tylko jedna˛ z rozlicznych zdolno´sci, jakie posiadł Elryk, a wczes´niej jego dziadowie. I nagle Theleb K’aarna w pełni zdał sobie spraw˛e przeciw komu walczy. Walczył oto przeciwko dziesi˛eciu tysiacom ˛ lat i setkom pokole´n czarnoksi˛ez˙ ników, z których ka˙zdy czerpał wiedz˛e nie tylko z Ziemi, lecz i le˙za˛ cych poza nia˛ płaszczyzn, i przekazał ja˛ albinosowi, którego on, Theleb K’aarna, pragnał ˛ zniszczy´c. Czarnoksi˛ez˙ nik po˙załował teraz swych zbyt pochopnych poczyna´n. Było ju˙z jednak za pó´zno. W przeciwie´nstwie do Elryka Theleb K’aarna nie posiadał z˙ adnej władzy nad Wietrznymi Olbrzymami. Mógł jedynie liczy´c na to, z˙ e skieruje przeciw nim inne z˙ ywioły. Powinien szybko wezwa´c duchy ognia. B˛edzie musiał zastosowa´c cała˛ swa˛ wiedz˛e piromanty, by powstrzyma´c szalejac ˛ a˛ nawałnic˛e nadnaturalnych wichrów, która mogła poruszy´c niebo i ziemi˛e. Nawet Piekło zatrz˛esłoby si˛e od grzmotów wywołanych przez gniew Wietrznych Olbrzymów. Theleb K’aarna szybko opanował my´sli i trz˛esacymi ˛ si˛e r˛ekami poczał ˛ wykonywa´c w powietrzu dziwaczne gesty, obiecujac ˛ sowita˛ nagrod˛e temu z pot˛ez˙ nych z˙ ywiołów ognia, który natychmiast stawi si˛e na jego wezwanie. Czarnoksi˛ez˙ nik gotów był zgodzi´c si˛e na cała˛ wieczno´sc´ niebytu, byle tylko zyska´c kilka lat z˙ ycia. Gromadzacym ˛ si˛e Wietrznym Olbrzymom towarzyszyły grzmoty i ulewa. Od czasu do czasu niebo rozdzierała błyskawica, nie niosac ˛ jednak ze soba˛ s´mierci, gdy˙z ani jeden piorun nie uderzył w ziemi˛e. Moonglum i imrryria´nscy wojownicy zdawali sobie spraw˛e z przebiegajacego ˛ powietrze dr˙zenia, lecz jedynie obdarzony magicznym wzrokiem Elryk mógł dostrzec cho´c troch˛e z tego, co si˛e naprawd˛e działo. Dla zwykłych oczu Lasshaarowie pozostawali niewidzialni. Machiny obl˛ez˙ nicze konstruowane przez Imrryrian z wcze´sniej przygotowanych cz˛es´ci w porównaniu z moca˛ Wietrznych Olbrzymów wygladały ˛ jak kruche zabawki, lecz to one wła´snie miały zadecydowa´c o przyszłym zwyci˛estwie. Lasshaarowie mogli bowiem walczy´c jedynie z nadnaturalnym przeciwnikiem. Wojownicy pracowali w szale´nczym po´spiechu; w ich r˛ekach tarany i drabiny obl˛ez˙ nicze powoli nabierały kształtu. Zbli˙zała si˛e godzina szturmu. Zerwał si˛e wiatr, rozległ si˛e suchy trzask piorunu. Nawałnica czarnych chmur przesłoniła ksi˛ez˙ yc. Ludzie pracowali przy s´wietle pochodni, jako z˙ e zaskoczenie nie miało wi˛ekszego znaczenia w planowanym ataku. 33
Dwie godziny przed s´witem byli ju˙z gotowi. I nadszedł wreszcie moment, gdy Elryk, Dyvim Tvar i Moonglum, jadac ˛ na czele imrryria´nskich wojowników, ruszyli w stron˛e zamku Nikorna. Szykujac ˛ si˛e do drogi, Elryk zakrzyknał ˛ przera´zliwym głosem. Odpowiedział mu niedaleki grzmot. Gruba bruzda błyskawicy przeorała nagle niebo, mknac ˛ w stron˛e pałacu. Ziemia zadr˙zała. Kula karminowo-pomara´nczowego ognia pojawiła si˛e nad zamkiem i wchłon˛eła błyskawic˛e! Tak rozpocz˛eła si˛e walka miedzy ogniem a powietrzem. Cała okolica o˙zyła niesamowitymi, zgrzytliwymi krzykami i j˛ekami, dra˙znia˛ cymi uszy maszerujacych ˛ wojowników. Ludzie wyczuwali panujacy ˛ dokoła zam˛et, niewiele jednak mogli dostrzec. Nad wi˛eksza˛ cz˛es´cia˛ zamku ja´sniała pulsujaca, ˛ nieziemska po´swiata, chroniac ˛ nieszcz˛esnego, trz˛esacego ˛ si˛e ze strachu czarnoksi˛ez˙ nika. Theleb K’aarna wiedział, z˙ e jest zgubiony, je˙zeli Wietrzne Olbrzymy cho´c na chwil˛e przełamia˛ opór Władców Płomienia. Obserwujacy ˛ walk˛e Elryk u´smiechnał ˛ si˛e z zadowoleniem. Wiedział, z˙ e nie musi si˛e ju˙z troszczy´c o nadnaturalna˛ płaszczyzn˛e wydarze´n. Pozostawał jeszcze jednak zamek i s´wiadomo´sc´ , z˙ e z˙ aden nadludzki sprzymierzeniec nie pomo˙ze w jego zdobyciu. W walce przeciwko dzikim, pustynnym wojownikom, tłocza˛ cym si˛e na blankach, zamierzajacym ˛ zetrze´c w proch zło˙zony z dwustu ludzi oddział, Imrryrianie mogli liczy´c jedynie na własne umiej˛etno´sci szermiercze i taktyk˛e dowódców. Rozwin˛eły si˛e Proporce Smoczego Ludu; złotogłów rozbłysł w niesamowitej po´swiacie. W lu´znym szyku, powoli, synowie Imrryr ciagn˛ ˛ eli na wojn˛e. Dowódcy dali rozkaz do ataku. Ponad głowami maszerujacych ˛ wzniosły si˛e drabiny. Twarze obro´nców wygladały ˛ jak blade plamy na tle czarnych murów. Od strony zamku dobiegały jakie´s krzyki, nie sposób było jednak rozró˙zni´c słów. W awangardzie nadciagaj ˛ acego ˛ oddziału pojawiły si˛e dwa wielkie tarany, sporzadzone ˛ poprzedniego dnia. Waska ˛ grobla nie stanowiła najbezpieczniejszej drogi, ale tylko po niej mo˙zna si˛e było przedosta´c przez fos˛e. Do ka˙zdego z dwóch olbrzymich, nabijanych z˙ elazem taranów przystapiło ˛ po dwudziestu ludzi. Pocz˛eli oni biec w stron˛e bramy po´sród s´wistu strzał. Przed wi˛eksza˛ cz˛es´cia˛ pocisków osłaniały ich tarcze, tak z˙ e wkrótce dotarli do grobli i szybko przedostali si˛e przez fos˛e. Pierwszy taran uderzył we wrota. Patrzacemu ˛ na to Elrykowi zdawało si˛e, z˙ e z˙ aden obiekt wykonany z drewna i stali nie mo˙ze si˛e oprze´c równie gwałtownemu uderzeniu, jednak brama zadr˙zała niemal niezauwa˙zalnie i — wytrzymała impet! Wojownicy wydali okrzyk podobny wrzaskowi z˙ adnych ˛ krwi wampirów i bokiem, niczym kraby, usun˛eli si˛e, dajac ˛ drog˛e niosacym ˛ drugi taran towarzyszom. Wrota ponownie zatrz˛esły si˛e, tym razem bardziej wyra´znie, lecz nie ustapiły. ˛ Dyvim Tvar wykrzykiwał słowa zach˛ety ludziom wspinajacym ˛ si˛e na drabiny obl˛ez˙ nicze. W´sród nich znajdowali si˛e najdzielniejsi, najbardziej zdesperowani 34
Imrryrianie. Wiadomo było, z˙ e niewielu z nich osiagnie ˛ szczyt, a nawet gdyby wdarli si˛e na blanki, to jeszcze czeka ich ci˛ez˙ ka walka, by utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu a˙z do nadciagni˛ ˛ ecia pozostałych towarzyszy. Wrzacy ˛ ołów z sykiem wylewał si˛e z olbrzymich kotłów umocowanych na obrotowych trzpieniach. Taka konstrukcja bardzo ułatwiała ich obsług˛e. Niejeden dzielny Imrryrianin spadł z drabiny, by umrze´c od goracego ˛ metalu, nim jeszcze jego ciało roztrzaskało si˛e o ostre skały. Poka´znych rozmiarów kamienie wychylały si˛e sponad murów w skórzanych sakwach podwieszonych na kra˙ ˛zkach linowych i opadały na naje´zd´zców gruchocacym ˛ ko´sci, s´mierciono´snym deszczem. Mimo wszystko napastnicy parli naprzód. Pół setki wojennych okrzyków rozbrzmiewało dokoła. Cz˛es´c´ wojowników niestrudzenie wspinała si˛e po długich drabinach, ich towarzysze za´s, z tarczami wzniesionymi ponad głowy dla ochrony, nadal przypuszczali na bram˛e atak za atakiem. Na tym etapie bitwy ani Elryk, ani jego dwóch towarzyszy nie mogli nic zrobi´c, by przyj´sc´ swym ludziom z pomoca.˛ Ich z˙ ywiołem była walka wr˛ecz. Nie było dla nich miejsca nawet w tylnych szeregach, gdzie stali łucznicy, szyjacy ˛ strzałami w znajdujacych ˛ si˛e wysoko na murach obro´nców twierdzy. Wrota zaczynały ust˛epowa´c. Pojawiały si˛e w nich coraz to wi˛eksze szpary i szczeliny. I nagle, w najmniej spodziewanym momencie, prawe skrzydło bramy zaskrzypiało na um˛eczonych zawiasach i run˛eło na ziemi˛e. Tryumfalny ryk wydarł si˛e z piersi oblegajacych. ˛ Porzuciwszy tarany Imrryrianie przedarli si˛e przez wyłom, pracujac ˛ toporami i maczugami, s´cinajac ˛ głowy nieprzyjaciół z taka˛ łatwo´scia,˛ z˙ e przypominali z˙ e´nców, z kosami i cepami sunacych ˛ przez łan zbo˙za. — Zamek jest nasz! — zakrzyknał ˛ Moonglum, biegnac ˛ pod gór˛e w stron˛e wyrabanego ˛ otworu. — Zdobyli´smy zamek! — Nie bad´ ˛ z zbyt pochopny w swych sadach ˛ — odparł Dyvim Tvar, lecz mówiac ˛ to roze´smiał si˛e i pop˛edził za innymi w stron˛e twierdzy. — I gdzie ten twój przewidywany koniec? — zawołał Elryk do swego przyjaciela, ale urwał nagle, widzac ˛ jak na obliczu Dyvima Tvara pojawia si˛e cie´n, a usta wykrzywiaja˛ si˛e w szyderczym grymasie. Biegli dalej, czujac ˛ si˛e dosy´c nieswojo, a˙z w ko´ncu Władca Smoków u´smiechnał ˛ si˛e i obrócił wszystko w z˙ art. — Czeka na mnie cierpliwie w ukryciu. Ale nie frasujmy si˛e tym. Je˙zeli pisane jest mi zgina´ ˛c i tak nie zdołam emu zapobiec! — Klepnał ˛ Elryka po ramieniu, wzruszony niezwykłym u albinosa zakłopotaniem. Przebiegli pod pot˛ez˙ nym sklepieniem bramy i wpadli na dziedziniec, gdzie chaotyczna walka przerodziła si˛e wciag ˛ pojedynków; przeciwnicy dobierali si˛e parami i walczyli ze soba˛ na s´mier´c i z˙ ycie. Zwiastun Burzy jako pierwszy z mieczy trzech przyjaciół zakosztował krwi i wysłał do Piekła dusz˛e pustynnego wojownika. Ostro, ze s´wistem przecinajac ˛ powietrze ksi˛ega s´piewała złowieszcza,˛ tryumfalna˛ pie´sn´ . Ciemnoskórzy wojownicy pustyni byli sławni ze swej odwagi i sztuki włada35
nia mieczem. Ich zakrzywione ostrza siały spustoszenie w imrryria´nskich szeregach, jako i na tym etapie walki znacznie przewa˙zali liczebnie nad siłami Melnibonéan. Wysoko na górze pierwszym napastnikom udało si˛e wreszcie wedrze´c na blanki. Melnibonéanie starli si˛e: lud´zmi Nikorna, zmuszajac ˛ ich do cofania si˛e. Wielu ciemnoskórych wojowników run˛eło z nie zabezpieczonych kraw˛edzi parapetów. Jeden z obro´nców, z krzykiem spadajac ˛ z murów, leciał wprost na Elryka. Zawadził albinosa noga,˛ przewracajac ˛ go na s´liski od krwi i deszczu bruk. Pustynny wojownik, cho´c ci˛ez˙ ko ranny, szybko spostrzegł nadarzajac ˛ a˛ si˛e okazj˛e i podniósł si˛e z zachłanno´scia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na obliczu, które w tym momencie wygladało ˛ jak karykatura ludzkiej twarzy. Zbrojna w jatagan r˛eka uniosła si˛e w gór˛e i zamarła na chwil˛e, by tym pewniej móc straci´ ˛ c głow˛e Elryka z ramion. Nagle jednak hełm wojownika rozpadł si˛e na dwie cz˛es´ci, a z czoła trysn˛eła fontanna krwi. Dyvim Tvar wyrwał zdobyczny topór z czaszki pokonanego i u´smiechnał ˛ si˛e do wstajacego ˛ z ziemi albinosa. — Mimo wszystko obaj b˛edziemy mogli radowa´c si˛e ze zwyci˛estwa — zawołał, przekrzykujac ˛ szcz˛ek broni i zgiełk czyniony przez walczace ˛ z˙ ywioły. — Mój koniec jest bardziej odległy ni˙z. . . — Urwał nagle, a na jego przystojnej twarzy pojawił si˛e wyraz zdumienia. Elrykowi serce podeszło do gardła, gdy ujrzał stalowe ostrze wyłaniajace ˛ si˛e z prawego boku Dyvima Tvara. Stojacy ˛ za Władca˛ Smoków zło´sliwie u´smiechni˛ety ciemnoskóry wojownik wyszarpnał ˛ ostrze z ciała rannego. Elryk zaklał ˛ i ruszył do ataku. Wojownik zasłonił si˛e mieczem, cofajac ˛ si˛e w po´spiechu przed rozw´scieczonym albinosem. Zwiastun Burzy, s´piewajac ˛ pie´sn´ s´mierci, uniósł si˛e w gór˛e po czym opadł, przecinajac ˛ bez trudu zakrzywiona˛ kling˛e i rozrabuj ˛ ac ˛ łopatk˛e. Ciemnoskóry padł, rozpłatany na dwoje. Elryk obrócił si˛e w stron˛e Dyvima Tvara. Imrryrianin, cho´c blady i o twarzy s´ciagni˛ ˛ etej z bólu, trzymał si˛e jeszcze na nogach. Krew ciekła z rany, wsiakaj ˛ ac ˛ w odzienie. — Jeste´s ci˛ez˙ ko ranny? — spytał niespokojnie albinos. — Potrafisz powiedzie´c? — Ten wypierdek trola ciał ˛ mnie pod z˙ ebro. My´sl˛e, z˙ e nie uszkodził z˙ adnych organów. — Dyvim Tvar j˛eknał ˛ i spróbował si˛e u´smiechna´ ˛c. — Jestem pewien, z˙ e wiedziałbym, gdyby rana była powa˙zna. I upadł. A kiedy Elryk odwrócił go na wznak, ujrzał przed soba˛ martwa,˛ t˛ez˙ ejac ˛ a˛ twarz przyjaciela. Nigdy ju˙z Władca Smoków, Pan Smoczych Jaski´n, nie miał ujrze´c swoich zwierzat. ˛ Elryk stał nad ciałem swego rodaka, czujac ˛ si˛e chory i zm˛eczony. Z mojego powodu, pomy´slał, zginał ˛ oto kolejny szlachetny człowiek. Była to jednak jedyna trze´zwa my´sl, na jaka˛ mógł sobie pozwoli´c. Nagle bowiem otoczyła go grupka pustynnych wojowników i musiał odpiera´c ciosy s´wiszczacych ˛ dokoła mieczy. Imrryria´nscy łucznicy, dokonawszy dzieła na zewnatrz, ˛ przedostali si˛e teraz przez otwór w bramie i pocz˛eli szy´c z haków w szeregi nieprzyjaciół. 36
Elryk zawołał gło´sno: — Mój krewniak, Dyvim Tvar, le˙zy martwy. Ciosem w plecy zabił go nieprzyjacielski wojownik. Pom´scijcie go, bracia. Pom´scijcie Władc˛e Smoków z Imrryr! Głuchy j˛ek wyrwał si˛e z gardeł Melnibonéan. Ruszyli teraz do jeszcze zacieklejszego ataku. Elryk krzyknał ˛ do grupki wojowników z toporami w dłoniach, zbiegajacej ˛ z blanek, gdzie walka zako´nczyła si˛e zwyci˛estwem Imrryrian: — Chod´zcie za mna.˛ Mo˙zemy pom´sci´c krew przelana˛ przez Theleba K’aarn˛e! — Albinos orientował si˛e ju˙z nie´zle w geografii zamku. Z niedaleka dobiegł go głos Moongluma. — Poczekaj jeszcze chwil˛e, Elryku, a i ja dołacz˛ ˛ e do ciebie. — Odwrócony plecami do albinosa pustynny wojownik upadł, a zza niego wyłonił si˛e u´smiechni˛ety szeroko Moonglum, z mieczem pokrytym krwia˛ od ostrza a˙z po r˛ekoje´sc´ . Elryk poprowadził swych ludzi w stron˛e niewielkich drzwi w s´cianie głównej wie˙zy zamku. Wskazał na nie uzbrojonym w topory wojownikom. — Bierzcie si˛e do roboty, chłopcy, byle szybko! Z zawzi˛eto´scia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na twarzach, Imrryrianie pocz˛eli raba´ ˛ c twarde drewno. Elryk niecierpliwie przypatrywał si˛e odłupywanym drzazgom. Sytuacja rozwijała si˛e w zatrwa˙zajacy ˛ sposób. Theleb K’aarna zaszlochał ze zdenerwowania. Kakatal, Władca Płomienia i jego słudzy niewiele mogli poradzi´c przeciw Wietrznym Olbrzymom. Siły przeciwników zdawały si˛e wcia˙ ˛z wzrasta´c. Czarnoksi˛ez˙ nik nerwowo gryzł kłykcie i dr˙zał w swej komnacie. Poni˙zej walczyli, krwawili i umierali ludzie. Theleb K’aarna zmusił si˛e do pełnej koncentracji na jednym tylko problemie: na całkowitym unicestwieniu sił Lasshaarów. Mimo to jednak czarnobrody m˛ez˙ czyzna wiedział, z˙ e tak czy inaczej, pr˛edzej czy pó´zniej, musi nadej´sc´ jego koniec. Topory coraz gł˛ebiej wgryzały si˛e w twarde drewno. Nareszcie drzwi pu´sciły. — Przebili´smy si˛e, mój panie. — Jeden z wojowników wskazał gestem na ziejac ˛ a˛ w deskach dziur˛e. Elryk wsunał ˛ w otwór r˛ek˛e i podwa˙zył zamykajac ˛ a˛ drzwi zasuw˛e. Metalowa sztaba uniosła si˛e lekko, po czym opadła ze szcz˛ekiem na kamienna˛ podłog˛e. Albinos zaparł si˛e ramieniem o drzwi i otworzył je na o´scie˙z. Wysoko na firmamencie pojawiły si˛e dwie olbrzymie, niemal ludzkie postacie wyra´znie odcinajace ˛ si˛e na tle nocnego nieba. Jedna z nich była złota i ja´sniała niczym sło´nce. Ta zdawała si˛e dzier˙zy´c wielki, ognisty miecz. Druga, srebrnogranatowa, kł˛ebiaca ˛ si˛e na podobie´nstwo dymu, trzymała w dłoni migotliwa˛ włóczni˛e w mieniacym ˛ si˛e, pomara´nczowym kolorze. Misha i Kakatal zwarli si˛e w walce. Jej wynik miał przesadzi´ ˛ c o losie Theleba K’aarny. — Szybko — krzyknał ˛ Elryk. — Na gór˛e! Ruszyli p˛edem po schodach, które prowadziły do komnaty Theleba K’aarny.
37
Nagle drog˛e zagrodziły im czarne jak sadza drzwi nabijane gwo´zdziami z purpurowego metalu. Nie było w nich ani dziurki od klucza, ani zasuw, ani rygli, lecz wygladały ˛ na bardzo solidne. Elryk rozkazał z˙ ołnierzom, by imali si˛e toporów. Sze´sc´ uderze´n zlało si˛e w jedno. Równocze´snie te˙z rozbrzmiało sze´sc´ głosów; z˙ ołnierze krzykn˛eli i znikli. Nawet smu˙zka dymu nie znaczyła miejsca, gdzie jeszcze przed chwila˛ stali. Moonglum cofnał ˛ si˛e gwałtownie. Oczy miał rozszerzone ze strachu. Odsunał ˛ si˛e od Elryka, nadal stojacego ˛ przy drzwiach. W dłoni albinosa wibrował Zwiastun Burzy. — Odejd´zmy stad, ˛ Elryku. Tu działa jaka´s przera˙zajaca ˛ czarnoksi˛eska siła. Pozostawmy czarownika twoim powietrznym przyjaciołom! — Magi˛e najlepiej zwalcza´c magia! ˛ — krzyknał ˛ niemal histerycznie albinos. Ciał ˛ pot˛ez˙ nie czarne drzwi, całym ciałem idac ˛ za ciosem. Zwiastun Burzy najpierw j˛eknał, ˛ nast˛epnie wydał okrzyk brzmiacy ˛ jak okrzyk zwyci˛estwa, po czym zawył niczym z˙ adny ˛ dusz demon. Rozbłysło o´slepiajace ˛ s´wiatło. Elryk usłyszał potworny ryk, przez moment miał wra˙zenie niewa˙zko´sci i nagle drzwi run˛eły do wewnatrz. ˛ Moonglum przygladał ˛ si˛e temu wszystkiemu; wbrew woli pozostał na miejscu. — Zwiastun Burzy rzadko mnie zawodzi, Moonglumie — krzyknał ˛ Elryk skaczac ˛ przez wyłamany otwór. — Chod´z, dotarli´smy do kryjówki Theleba K’aarny. . . — Nagle urwał, ujrzawszy na podłodze komnaty bełkocac ˛ a˛ posta´c. Człowiek, który niegdy´s był Thelebem K’aarna,˛ siedział zgarbiony i skulony pos´rodku zniszczonego pentagramu, mamrocac ˛ do siebie pod nosem. Nagle oczy czarnoksi˛ez˙ nika rozbłysły inteligencja.˛ — Za pó´zno na zemst˛e, Elryku — powiedział. — Wygrałem. Bo widzisz, uznałem twoja˛ zemst˛e za własna.˛ Milczacy ˛ i powa˙zny albinos postapił ˛ krok do przodu, uniósł Zwiastuna Burzy i zatopił s´piewajac ˛ a˛ kling˛e w czaszce Theleba K’aarny. Przez moment nie wycia˛ gał ostrza z rany. — Pij do syta, Zwiastunie Burzy — mruknał. ˛ — Obaj zasłu˙zyli´smy sobie na to. Ponad nimi nagle zapadła głucha cisza.
Rozdział 6 To nieprawda! Kłamiecie! — krzyknał ˛ przera˙zony człowiek. — Nie my jestes´my odpowiedzialni. — Pilarmo stał przed grupka˛ najpowa˙zniejszych obywateli Bakshaan. Za bogato odzianym kupcem kryło si˛e trzech jego kompanów, tych wła´snie, którzy kilka dni wcze´sniej spotkali Elryka i Moongluma w tawernie. Jeden z oskar˙zycieli wskazał tłustym palcem na północ, w stron˛e pałacu Nikorna. — Owszem, Nikorn był wrogiem wszystkich kupców z Bakshaan. Z tym si˛e zgadzam. Ale teraz horda dzikusów o r˛ekach splamionych krwia˛ atakuje jego zamek z pomoca˛ demonów, a prowadzi ich Elryk z Melniboné! Dobrze wiecie, z˙ e jeste´scie za to odpowiedzialni. Plotka obiegła ju˙z całe miasto. To wy wynaj˛eli´scie Elryka — i oto co si˛e stało! — Ale nie mogli´smy przypuszcza´c, z˙ e on posunie si˛e a˙z do zabicia Nikorna! — Gruby Tormiel załamał r˛ece. Na jego twarzy malowały si˛e rozpacz i przera˙zenie. — Krzywdzicie nas swymi oskar˙zeniami. My tylko. . . — Kto tu kogo krzywdzi! — Głównym mówca˛ grupki mieszka´nców Bakshaan był Farrat, m˛ez˙ czyzna o grubych wargach i rumianej twarzy. Zirytowany, zamachał r˛ekami. — Kiedy Elryk i jego szakale sko´ncza˛ z Nikornem, przyjda˛ do miasta. Głupcy! Białowłosemu czarnoksi˛ez˙ nikowi od poczatku ˛ chodziło wła´snie o to, wy za´s zapewnili´scie mu wygodna˛ wymówk˛e. Zadrwił sobie z was, ot co! Mo˙zemy walczy´c z uzbrojona˛ armia,˛ ale nie ze sztuka˛ czarnoksi˛eska! ˛ — Co mamy robi´c? Co mamy robi´c? Ju˙z dzisiaj Bakshaan mo˙ze zosta´c starte z powierzchni ziemi! — Tonniel obrócił si˛e w stron˛e Pilarma. — To był twój pomysł! Wymy´sl co´s teraz! — Mo˙zemy zapłaci´c okup — wyjakał ˛ Pilarmo. — Przekupi´c ich, da´c im tyle pieni˛edzy, ile zapragna.˛ — A kto ma da´c te pieniadze? ˛ — zapytał Farrat. Kłótnia rozgorzała na nowo. Elryk spojrzał z niesmakiem na okaleczone ciało Theleba K’aarny. Odwrócił 39
si˛e i napotkał wzrok pobladłego Moongluma. — Odejd´zmy stad, ˛ Elryku — powiedział niewysoki m˛ez˙ czyzna. — Yishana zgodnie z obietnica˛ oczekuje ci˛e w Bakshaan. Musisz dotrzyma´c ostatniego punktu umowy, która˛ zawarłem w twoim imieniu. Albinos ze znu˙zeniem skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Sadz ˛ ac ˛ po odgłosach, Imrryrianie zdobyli ju˙z zamek. Porzucimy ich tutaj, niech złupia,˛ co si˛e da, i odjedziemy, póki jeszcze mo˙zemy. Czy zechciałby´s na moment zostawi´c mnie samego? Zwiastun Burzy nie chce przyja´ ˛c duszy czarnoksi˛ez˙ nika. Elwheryjczyk westchnał ˛ z wdzi˛eczno´scia.˛ — Za kwadrans dołacz˛ ˛ e do ciebie na dziedzi´ncu. Te˙z chciałbym mie´c jaki´s udział w łupach. — Moonglum wyszedł, tupiac ˛ po schodach. Elryk stanał ˛ nad ciałem swego wroga. Rozpostarł ramiona, nadal trzymajac ˛ w r˛eku ociekajacy ˛ krwia˛ miecz. — Dyvimie Tvarze! — wykrzyknał. ˛ — Ty i twoi rodacy zostali´scie pomszczeni. Niechaj demon, który zawładnał ˛ dusza˛ Dyvima Tvara wypu´sci ja˛ teraz i przyjmie w zamian dusz˛e Theleba K’aarny. Co´s niewidzialnego i nienamacalnego — a mimo to wyczuwalnego — poruszyło si˛e w komnacie i zawisło nad rozciagni˛ ˛ etym na podłodze ciałem czarnoksi˛ez˙ nika. Elryk wyjrzał przez okno i zdało mu si˛e, z˙ e słyszy uderzenia smoczych skrzydeł, czuje gryzacy ˛ oddech smoka, widzi płynac ˛ a˛ po s´witajacym ˛ niebie uskrzydlona˛ posta´c, niosac ˛ a˛ na swym grzbiecie Dyvima Tvara, Władc˛e Smoków. Elryk u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. — Niechaj Bogowie Melniboné strzega˛ ci˛e, gdziekolwiek jeste´s — powiedział cicho i, odwracajac ˛ si˛e od zmasakrowanego ciała, wyszedł z pokoju. Na schodach spotkał Nikorna z Ilmar. Szeroka twarz kupca pałała gniewem. Nikora trzasł ˛ si˛e z w´sciekło´sci. W r˛ece trzymał pot˛ez˙ ny miecz. — Wreszcie ci˛e znalazłem, wilku — powiedział. — Darowałem ci z˙ ycie, a ty odpłaciłe´s mi w ten sposób. — To musiało si˛e sta´c — powiedział Elryk ze zm˛eczeniem w głosie. — Dałem jednak słowo, z˙ e nie b˛ed˛e nastawa! na twe z˙ ycie i wierz mi, Nikornie, dotrzymam go. Nie zabiłbym ci˛e, nawet gdybym nie zło˙zył przysi˛egi. Nikorn stał o dwa kroki od drzwi, blokujac ˛ wyj´scie. — A wi˛ec ja zabij˛e ciebie. Dalej, stawaj! — Wycofał si˛e na korytarz, o mało co nie potykajac ˛ si˛e o le˙zace ˛ tam ciało Imrryrianina. Stanał ˛ w pozycji i spogladaj ˛ ac ˛ spode łba czekał, a˙z Elryk wyłoni si˛e zza drzwi. Albinos istotnie wyszedł, lecz miecz miał schowany w pochwie. — Nie. — Bro´n si˛e, wilku! Odruchowo prawa r˛eka Melnibonéanina chwyciła za r˛ekoje´sc´ miecza, nadal jednak Elryk nie wyciagał ˛ broni. Nikorn zaklał ˛ i zło˙zył si˛e do ciosu, który o włos 40
ledwie minał ˛ białolicego czarnoksi˛ez˙ nika. Albinos odskoczył i, niech˛etnie dobywszy Zwiastuna Burzy, zamarł w miejscu, czujnie czekajac ˛ na nast˛epny ruch Nikorna. Elryk chciał po prostu rozbroi´c kupca. Nie zamierzał zabija´c ani okalecza´c dzielnego człowieka, który oszcz˛edził go, gdy był zdany na jego łask˛e. Nikorn ponownie zamierzył si˛e na albinosa i ten sparował cios. Zwiastun Burzy d´zwi˛eczał cicho, dr˙zac ˛ i pulsujac. ˛ Szcz˛eknał ˛ metal, rozgorzała zaciekła walka. W´sciekło´sc´ Nikorna przeszła w zimna,˛ dzika˛ furi˛e. Elryk, broniac ˛ si˛e, musiał wykorzystywa´c cała˛ swa˛ sił˛e i umiej˛etno´sci. Chocia˙z starszy ni˙z albinos i do tego mieszkajacy ˛ w mie´scie kupiec, Nikorn był wybornym szermierzem. Poruszał si˛e z fantastyczna˛ szybko´scia˛ i czasami Melnibonéanin bronił si˛e nie tylko dlatego, z˙ e tak wła´snie postanowił. Co´s jednak zacz˛eło si˛e dzia´c z klinga˛ albinosa. Wyginała si˛e w dłoni Elryka, zmuszajac ˛ go do kontrataku. Nikorn cofnał ˛ si˛e. W jego oczach błysnał ˛ strach, gdy zdał sobie wreszcie spraw˛e z mocy wykutego w Piekle ostrza. Kupiec walczył ze wszystkich sił, albinos za´s nie walczył wcale. Znalazł si˛e całkowicie w mocy przecinajacego ˛ ze s´wistem powietrze miecza, który zaciekle godził w broniacego ˛ si˛e Nikorna. Zwiastun Burzy nagle wysunał ˛ si˛e z r˛eki Elryka. Nikorn krzyknał. ˛ Miecz opus´cił swego pana i sam pomknał ˛ w stron˛e serca przeciwnika. — Nie! — Elryk chciał przytrzyma´c kling˛e, lecz nie mógł. Zwiastun Burzy zatopił si˛e w sercu Nikorna i zakrzyknał. ˛ W jego głosie d´zwi˛eczał demoniczny tryumf. — Nie! — Albinos chwycił r˛ekoje´sc´ i chciał wyszarpna´ ˛c bro´n z ciała kupca. Ten krzyknał ˛ w piekielnym bólu. Powinien by´c ju˙z martwy. Wcia˙ ˛z jednak z˙ ył. — Zabiera mnie! Ten po trzykro´c przekl˛ety stwór zabiera mnie! — Nikorn zakrztusił si˛e. Przemienionymi w szpony r˛ekoma chwycił czarne ostrze. — Powstrzymaj go, Elryku. Błagam ci˛e, powstrzymaj go! Prosz˛e! Elryk ponownie spróbował wyciagn ˛ a´ ˛c kling˛e z serca Nikorna. Nie mógł. Zbyt gł˛eboko utkwiła w mi˛es´niach, s´ci˛egnach i organach. J˛eczała teraz chciwie, spijajac ˛ to wszystko, co stanowiło istot˛e Nikorna z Ilmar. Wysysała z umierajacego ˛ człowieka jego z˙ yciowe siły, cały czas odzywajac ˛ si˛e cichym i obrzydliwie zmysłowym głosem. Albinos nadal walczył z opierajacym ˛ si˛e mieczem. Na pró˙zno. — Do diabła! — j˛eknał. ˛ — Ten człowiek był niemal˙ze moim przyjacielem. Dałem słowo, z˙ e go nie zabij˛e. — Zwiastun Burzy jednak, mimo z˙ e obdarzony zdolno´scia˛ odczuwania, nie mógł słysze´c swego pana. Nikorn wrzasnał ˛ raz jeszcze. Jego głos cichł z wolna, przechodzac ˛ w słabe, zamierajace ˛ zawodzenie. Po czym jego ciało umarło. Ciało umarło, a dusza przyłaczyła ˛ si˛e do niezliczonej gromady dusz przyjaciół, rodaków i wrogów, jakie nakarmiły tego, który z˙ ywił Elryka z Melniboné. Elryk załkał. 41
— Dlaczego cia˙ ˛zy na mnie ta klatwa? ˛ Dlaczego? Osunał ˛ si˛e na pokryta˛ brudem i krwia˛ podłog˛e. Długa˛ chwil˛e pó´zniej Moonglum odnalazł swego przyjaciela le˙zacego ˛ z twarza˛ do ziemi. Chwycił Elryka za rami˛e i odwrócił go na plecy. Zadr˙zał, ujrzawszy st˛ez˙ ała˛ w bólu twarz albinosa. — Co si˛e stało? Elryk uniósł si˛e na łokciu i wskazał le˙zace ˛ nie opodal ciało kupca. — To ju˙z kolejny, Moonglumie. Och, do diabła z tym mieczem! — Nikorn zabiłby ci˛e bez watpienia ˛ — odparł Moonglum, czujac ˛ si˛e do´sc´ nieswojo. — Nie my´sl o tym. Wielekro´c ju˙z si˛e zdarzyło, z˙ e słowo zostało złamane bez winy tego, kto je składał. Chod´z, przyjacielu. Yishana oczekuje nas w tawernie Pod Purpurowa˛ Goł˛ebica.˛ Elryk podniósł si˛e z trudem i ruszył z wolna w stron˛e pogruchotanych bram pałacu, gdzie czekały na nich wierzchowce. Jadac ˛ w kierunku Bakshaan, nie´swiadomy tego, co trapi jego mieszka´nców, Elryk lekko uderzał dłonia˛ Zwiastuna Burzy, ponownie zwieszajacego ˛ si˛e u jego boku. Wzrok miał chmurny i nieobecny. — Uwa˙zaj na to piekielne ostrze, Moonglumie. Zabija wrogów, lecz bardziej ceni sobie krew przyjaciół i krewnych. Moonglum potrzasn ˛ ał ˛ gwałtownie głowa,˛ jak gdyby chcac ˛ pozby´c si˛e natr˛etnych my´sli. Milczał. Elryk przez moment chciał rzec co´s jeszcze, lecz zmienił zdanie. Odczuwał potrzeb˛e mówienia, ale nie wiedział, co powiedzie´c. Pilarmo j˛eknał. ˛ Z malujacym ˛ si˛e na twarzy bólem przygladał ˛ si˛e swym niewolnikom, ciagn ˛ acym ˛ pełne skarbów skrzynie i układajacym ˛ je w stos obok wielkiego domu kupca. W innych cz˛es´ciach miasta trzech towarzyszy Pilarma równie˙z znajdowało si˛e blisko ataku serca. Tak˙ze ich skarby bowiem traktowano z równym brakiem szacunku. Mieszka´ncy Bakshaan podj˛eli decyzj˛e, kto powinien zapłaci´c ka˙zdy z˙ adany ˛ okup. Nagle na ulicy pojawił si˛e powłóczacy ˛ nogami, obdarty człowiek. Krzyczał, wskazujac ˛ za siebie. — Albinos i jego towarzysz! Przy północnej bramie! Stojacy ˛ obok Pilarma mieszczanie wymienili spojrzenia. Farrat przełknał ˛ s´lin˛e. — Elryk przychodzi si˛e targowa´c — powiedział. — Szybko. Otwórzcie skrzynie i powiedzcie stra˙znikom przy bramach, by go przepu´scili. — Jeden z ludzi pop˛edził wypełni´c polecenie. Najbli˙zsze minuty Farrat i inni wykorzystali, by pracujac ˛ w nerwowym pos´piechu wystawi´c jak najwi˛eksza˛ cz˛es´c´ skarbu Pilarma przed oczy albinosa. Po 42
chwili w uliczce pojawił si˛e jadacy ˛ galopem Elryk; z tyłu poda˙ ˛zał Moonglum. Obaj m˛ez˙ czy´zni zachowali kamienna˛ twarz. Dobrze wiedzieli, z˙ e nie wolno im okaza´c zaskoczenia. — Co to ma by´c? — zapytał Elryk, spogladaj ˛ ac ˛ z ukosa na Pilarma. Farrat skulił si˛e w sobie. — Skarby — powiedział płaczliwym głosem. — To dla ciebie, panie Elryku, dla ciebie i twoich ludzi. Jest ich o wiele wi˛ecej. Nie ma potrzeby u˙zywa´c magii. Twoi ludzie nie musza˛ nas atakowa´c. To bajeczny skarb, posiada olbrzymia˛ warto´sc´ . Czy przyjmiesz go i pozostawisz nasze miasto w pokoju? Moonglum omal nie zachichotał, ale udało mu si˛e w por˛e opanowa´c. — Owszem — odparł Elryk zimno. — Wystarczy. Przyjmuj˛e. Dopilnuj, aby to i cała reszta zostały dostarczone moim ludziom do zamku Nikorna. W przeciwnym wypadku wszyscy tu obecni b˛edziecie si˛e sma˙zy´c na wolnym ogniu, nim jeszcze nadejdzie s´wit. Farrat rozkaszlał si˛e nagle, zadr˙zał. — Stanie si˛e wedle twej woli, panie Elryku. Skarb zostanie dostarczony. Dwaj m˛ez˙ czy´zni zawrócili konie, kierujac ˛ je w stron˛e tawerny Pod Purpurowa˛ Goł˛ebica.˛ Kiedy odjechali wystarczajaco ˛ daleko, by zgromadzeni Bakshaanianie nie mogli ich usłysze´c, Moonglum odezwał si˛e: — O ile dobrze zrozumiałem, to nasz przyjaciel Pilarmo i jego towarzysze nie ponaglani płaca˛ nam okup. Albinos nie był w nastroju do z˙ artów, ale u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. — Owszem. Od poczatku ˛ zamierzałem ich obrabowa´c, ale wyr˛eczyli mnie ich rodacy. W drodze powrotnej upomnimy si˛e o nasz udział w łupach. W ko´ncu dotarli do tawerny. Yishana czekała ju˙z tam, zdenerwowana, w podró˙znym odzieniu. Ujrzawszy twarz Elryka Królowa westchn˛eła z satysfakcja,˛ a jej usta rozchyliły si˛e w kuszacym ˛ u´smiechu. — Tak wi˛ec Theleb K’aarna nie z˙ yje — powiedziała. — My za´s mo˙zemy odnowi´c nasz nagle przerwany zwiazek, ˛ Elryku. Albinos skinał ˛ głowa.˛ — Zobowiazałem ˛ si˛e do tego w naszej umowie. Ty wypełniła´s swoja˛ cz˛es´c´ pomagajac ˛ Moonglumowi odzyska´c mój miecz. — Na twarzy Melnibonéanina nie jawiły si˛e z˙ adne emocje. Yishana obj˛eła Elryka, lecz ten odsunał ˛ si˛e od niej. — Pó´zniej — mruknał. ˛ — Nie obawiaj si˛e jednak. Nie złami˛e zło˙zonej obietnicy, Yishano. Pomógł zaskoczonej kobiecie dosia´ ˛sc´ konia. — A co z Nikornem? — spytała nagle. — Czy jest bezpieczny? Polubiłam tego człowieka. — Nie z˙ yje — odparł albinos zdławionym głosem. 43
— Jak to si˛e stało? — zapytała. — Po prostu, jak wszyscy kupcy — odpowiedział Elryk — za bardzo lubił si˛e targowa´c. Zapadła nienaturalna cisza. Trójka je´zd´zców pop˛edziła wierzchowce w stron˛e bram Bakshaan. W przeciwie´nstwie do Moongluma i Yishany, Elryk nie zatrzymał si˛e, by zabra´c cz˛es´c´ bogactw Pilarma. Jechał przed siebie, zdajac ˛ si˛e nie dostrzega´c nic dokoła. Pozostali musieli ostro pogania´c konie, nim wreszcie zrównali si˛e z albinosem, dwie mile za miastem. W Bakshaan z˙ aden wietrzyk nie poruszał li´sci w ogrodach bogaczy. Najl˙zejszy powiew nie chłodził spoconych twarzy biedaków. Jedynie sło´nce gorzało na niebie, okragłe ˛ i czerwone. W poprzek jego tarczy przesunał ˛ si˛e cie´n przypominajacy ˛ kształtem smoka, po czym zniknał. ˛
KSIEGA ˛ DRUGA Królowie w ciemno´sciach
W´sród Królów, co w ciemno´sciach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co z˙ yja˛ w Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci te˙z, mieszka pod Wzgórzem. JAMES CAWTHORN, PIES´N´ VEERKADA
Rozdział 1 Elryk, władca nie istniejacego, ˛ rozbitego Cesarstwa Melniboné p˛edził przed siebie niczym uciekajacy, ˛ z pułapki drapie˙zny wilk, ogarni˛ety szale´nstwem i ra˙ do´scia.˛ Jechał z Nadsokor, Miasta Zebraków, a jego s´lad znaczyła nienawi´sc´ . Rozpoznano w nim bowiem dawnego wroga, zanim zdołał posia´ ˛sc´ tajemnice, dla poznania których udał si˛e w to wła´snie miejsce. U boku albinosa s´miejac ˛ si˛e w głos jechał Moonglum, groteskowo niski człowieczek, pochodzacy ˛ z Elwher le˙zacego ˛ na niezbadanym wschodzie. Za przyjaciółmi poda˙ ˛zał po´scig Nadsokorczyków. Płomienie pochodni rozdarły aksamitna˛ zasłon˛e nocy. Wrzeszczaca, ˛ okryta ´ łachmanami hałastra poganiała ko´sciste kuce, p˛edzac ˛ sladem Elryka i Moongluma. ´ Scigaj acy ˛ przypominali stado wygłodniałych, zabiedzonych szakali, nie mo˙zna było jednak lekcewa˙zy´c siły, jaka˛ niosły ze soba˛ ich liczne szeregi, długie no˙ze i ko´sciane łuki połyskujace ˛ w s´wietle pochodni. Tworzyli grup˛e zbyt du˙za,˛ by mogła ich pokona´c dwójka m˛ez˙ czyzn, zbyt mała˛ jednak, by stanowiła powa˙zne niebezpiecze´nstwo w po´scigu. Elryk i Moonglum opu´scili wi˛ec miasto bez zb˛ednych sporów i s´pieszyli teraz w stron˛e pełnej tarczy ksi˛ez˙ yca, którego blade s´wiatło rozja´sniało mrok, ukazujac ˛ niespokojne wody rzeki Yarkalk. Jej nurt mógł zapewni´c im szans˛e ucieczki przed rozjuszonym tłumem. Mimo to, gdy rzeka zagrodziła im drog˛e, przystan˛eli, niepewni, czy nie lepiej stawi´c czoło Nadsokorczykom. Wiedzieli jednak, co zrobia˛ z nimi z˙ ebracy, przeprawa za´s przez rzek˛e przy odrobinie szcz˛es´cia mogła zako´nczy´c si˛e pomy´slnie. Konie dotarły do opadajacych ˛ stromo brzegów Yarkalk i stan˛eły d˛eba, wierzgajac ˛ kopytami. Przeklinajac, ˛ m˛ez˙ czy´zni spi˛eli konie i zmusili je do zej´scia w stron˛e rzeki. Wierzchowce zanurzyły si˛e w wodzie, parskajac ˛ i chrapiac. ˛ Yarkalk wartko toczyła swe nurty w kierunku wyrosłego z piekielnych nasion Lasu Troos. Las ów le˙zał w granicach Org, krainy czarnej magii i przera˙zajacego, ˛ przedwiecznego zła. Elryk wypluł z ust wod˛e i zakaszlał. — Nie sadz˛ ˛ e, by poda˙ ˛zyli za nami do Troos — krzyknał ˛ do swego kompana. Moonglum nic nie odpowiedział. U´smiechnał ˛ si˛e tylko szeroko, ukazujac ˛ białe 47
z˛eby. W oczach niskiego m˛ez˙ czyzny jawił si˛e nie skrywany strach. Konie pewnie płyn˛eły z pradem. ˛ Z tyłu dobiegały pełne zawodu okrzyki z˙ adnych ˛ krwi Nadsokorczyków, dało si˛e jednak te˙z słysze´c rechotanie i szyderstwa. — Niechaj las zajmie si˛e nimi! Elryk odpowiedział im dzikim s´miechem. Wierzchowce pozwalały si˛e nie´sc´ ciemnej, gł˛ebokiej rzece. Szeroki nurt płynał ˛ prosto w stron˛e spragnionego sło´nca, lodowato zimnego s´witu. Poszarpane, ostroczube turnie wznosiły si˛e po obu stronach przecinanej wartka˛ rzeka˛ równiny. Upstrzone na zielono spiczaste masy brazów ˛ i czerni rzucały cienie na ni˙zsze skały. Zdawało si˛e, z˙ e trawy na równinie kłonia˛ si˛e nie tylko z powodu wiatru. W s´wietle poranka grupa z˙ ebraków kontynuowała po´scig wzdłu˙z brzegów. W ko´ncu jednak Nadsokorczycy zrezygnowali i trz˛esac ˛ si˛e ruszyli na powrót do miasta. Kiedy odeszli, Elryk i Moonglum skierowali swe wierzchowce w stron˛e brzegu. Potykajac ˛ si˛e, konie wspi˛eły si˛e na szczyt stromizny, gdzie skały i trawy ust˛epowały miejsca pojedynczo rosnacym ˛ drzewom. Ich pnie wznosiły si˛e wysoko w gór˛e, plamiac ˛ ziemi˛e mrocznymi cieniami. Li´scie trz˛esły si˛e na gał˛eziach niczym z˙ ywe, obdarzone czuciem twory. Troos był niesamowitym lasem. Lasem pełnym osobliwych, obsypanych chorobliwymi c˛etkami, krwistych kwiatów. Lasem pełnym drzew o powyginanych, kr˛etych pniach, czarnych i błyszczacych; ˛ o kolczastych li´sciach w kolorze mrocz´ nej purpury i połyskujacej ˛ zieleni. Zaiste, nie było to najzdrowsze miejsce. Swiadczył o tym chocia˙zby odór gnijacych ˛ ro´slin, z obezwładniajac ˛ a˛ siła˛ oddziałujacy ˛ na subtelny zmysł powonienia Elryka i Moongluma. Moonglum zmarszczył nos i obrócił głow˛e w kierunku, z którego przyjechali. — Mo˙ze zawrócimy? — zapytał. — Mogliby´smy omina´ ˛c Troos i szybko przejecha´c skrajem Org. Droga do Bakshaan zabrałaby nam troch˛e ponad jeden dzie´n. Co ty na to, Elryku? Elryk zmarszczył brwi. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e w Bakshaan powitaliby nas równie ciepło jak w Nadsokor. Na pewno nie zapomnieli zniszcze´n, jakie tam poczynili´smy i bogactw, które zdobyli´smy na ich kupcach. Nie, mam ochot˛e pomyszkowa´c troch˛e w tym lesie. Wiele słyszałem o Org i porastajacej ˛ go nienaturalnej kniei. Chc˛e sprawdzi´c, ile prawdy kryje si˛e w opowie´sciach. Je˙zeli zajdzie potrzeba, mój miecz i magia b˛eda˛ nas broni´c. Moonglum westchnał. ˛ — Elryku, nie igrajmy z niebezpiecze´nstwem, chocia˙z ten jeden raz. Albinos u´smiechnał ˛ si˛e lodowato. Purpurowe oczy rozbłysły w bladej twarzy ze szczególna˛ intensywno´scia.˛ — Niebezpiecze´nstwo? Co nam mo˙ze grozi´c oprócz s´mierci? — Nie mam ochoty umiera´c wła´snie teraz — odparł Moonglum. — Czekaja˛ na nas karczmy Bakshaan, lub Jadmar, je´sli wolisz, albo te˙z. . . 48
Elryk jednak ju˙z pop˛edzał konia w stron˛e lasu. Moonglum westchnał ˛ i pojechał za nim. Wkrótce ciemne kwiaty przesłoniły niebo, i tak wystarczajaco ˛ ciemne, i w˛edrowcy musieli posuwa´c si˛e niemal˙ze po omacku. Las wydawał si˛e przestronny i rozległy; wyczuwali to, chocia˙z wi˛eksza˛ jego cze´sc´ spowijał przygn˛ebiajacy ˛ mrok. W oczach Moongluma kraina ta idealnie pasowała do opowie´sci zasłyszanych od w˛edrowców o szalonych oczach, w˛edrowców pijacych ˛ na umór w cieniach nadsokorskich tawern. — Istotnie, to wła´snie jest Las Troos — odezwał si˛e na głos. — Powiadaja,˛ z˙ e niegdy´s Przekl˛ety Lud uwolnił pot˛ez˙ ne moce, które spowodowały okropne zmiany w´sród ludzi, zwierzat ˛ i ro´slin. Ten las był ich ostatnim tworem i ma zgina´ ˛c jako ostatni. — Sa˛ momenty, w których dzieci zawsze nienawidza˛ swych rodziców — powiedział Elryk tajemniczo. — Sa˛ dzieci, których nale˙załoby si˛e wystrzega´c — odezwał si˛e Moonglum. — Niektórzy twierdza,˛ z˙ e u szczytu pot˛egi nie obawiali si˛e nawet Bogów. ˙ — Zaiste, s´miały lud — odparł albinos z nikłym u´smiechem. — Zywi˛ e dla nich szacunek. Teraz powrócił zarówno strach, jak i Bogowie, i ta my´sl pociesza mnie wielce. Moonglum zastanowił si˛e nad tym przez moment, lecz w ko´ncu nic nie odpowiedział. Zaczał ˛ si˛e czu´c nieswojo. Las przepełniały złowieszcze szmery i szepty, chocia˙z o ile si˛e zorientowali, nie zamieszkiwały go z˙ adne zwierz˛eta. W˛edrowców niepokoiła nieobecno´sc´ ptaków, gryzoni i owadów, i mimo z˙ e zwykle nie t˛esknili do podobnych stworze´n, teraz z ulga˛ przyj˛eliby ich towarzystwo w tej złowrogiej krainie. Moonglum poczał ˛ s´piewa´c dr˙zacym ˛ głosem w nadziei, z˙ e s´piew podniesie go na duchu i pozwoli mu przesta´c my´sle´c o tym, co si˛e czai w gł˛ebi lasu. U´smiechem i słowem si˛e param, Z nich zyski czerpa´c si˛e staram. Cho´c me ciało jest niskie, jeszcze mniejsza odwaga, Moja˛ sław˛e to tylko wspomaga. Tak s´piewajac, ˛ czujac ˛ jak powraca wła´sciwa mu dobroduszno´sc´ , Moonglum jechał za człowiekiem, którego uwa˙zał za swego przyjaciela, uznajac ˛ jednocze´snie jego zwierzchnictwo, chocia˙z z˙ aden z nich nic na ten temat nie wspominał. Słyszac ˛ słowa piosenki kompana, Elryk u´smiechnał ˛ si˛e. — Chwalac ˛ si˛e niskim wzrostem i brakiem odwagi nie odstraszysz wrogów, Moonglumie. 49
— Ale w ten sposób nikogo nie sprowokuj˛e — odparł Moonglum gładko. — Póki s´piewam o własnych niedostatkach, jestem bezpieczny. Gdybym za´s zaczał ˛ opiewa´c swe talenty, kto´s mógłby uzna´c to za wyzwanie i postanowi´c da´c mi nauczk˛e. — Prawdziwe to słowa — przytaknał ˛ albinos z powaga.˛ — I dobrze powiedziane. Poczał ˛ wskazywa´c na poszczególne kwiaty i li´scie, mówiac ˛ o ich dziwacznym zabarwieniu i budowie, okre´slajac ˛ te cechy słowami, których Moonglum nie mógł zrozumie´c, chocia˙z wiedział, z˙ e nale˙za˛ one do słownika czarnoksi˛ez˙ ników. Wydawało si˛e, z˙ e dr˛eczacy ˛ Elwheryjczyka l˛ek nie ma przyst˛epu do Melnibonéanina, lecz Moonglum wiedział, z˙ e Elryk cz˛esto pod maska˛ oboj˛etno´sci ukrywa swe prawdziwe uczucia. Gdy zatrzymali si˛e na krótki popas, Elryk poczał ˛ przeglada´ ˛ c próbki, które pobrał z drzew i ziół. Niektóre ze swych trofeów troskliwie schował do kieszeni w pasie, nie wyja´snił jednak Moonglumowi, czemu to robi. — Ruszajmy — powiedział. — Czekaja˛ na nas tajemnice Troos. Wówczas jednak zmroków lasu dobiegł ich cichy, kobiecy głos. — Lepiej przełó˙zcie t˛e wypraw˛e na jaki´s inny dzie´n, w˛edrowcy. Elryk s´ciagn ˛ ał ˛ wodze konia, kładac ˛ jedna˛ dło´n na r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy. Głos z lasu wywarł na nim niespodziewane wra˙zenie. Niski, gardłowy d´zwi˛ek sprawił, z˙ e serce, bijac ˛ jak szalone, na moment podeszło mu do gardła. Zrozumiał nagle, z˙ e oto stanał ˛ na jednej ze s´cie˙zek Losu, lecz dokad ˛ s´cie˙zka ta miała go doprowadzi´c — nie potrafił powiedzie´c. Szybko opanował swój umysł, a nast˛epnie ciało, i spróbował przenikna´ ˛c wzrokiem cie´n, z którego dobiegał głos. — Bardzo to uprzejme z twojej strony, pani, z˙ e udzielasz nam rad — powiedział surowo. — Uka˙z si˛e nam i wyja´snij, co masz na my´sli. . . Wówczas wyłoniła si˛e z lasu, jadac ˛ powoli na czarnym wałachu stajacym ˛ co chwila d˛eba, tak z˙ e ledwo sobie mogła z nim poradzi´c. Moonglum w podziwie zaczerpnał ˛ oddechu. Kobieta, mimo pulchnych kształtów, była niewiarygodnie pi˛ekna. Miała patrycjuszowska˛ twarz i odzienie, a szarozielone oczy spogladały ˛ tajemniczo i niewinnie zarazem. Była bardzo młoda. Pomimo oczywistej kobieco´sci i dojrzałej urody Moonglum nie dawał jej wi˛ecej ni˙z siedemna´scie lat. Elryk zmarszczył brwi. — Podró˙zujesz sama? — Teraz tak — odparła, starajac ˛ si˛e ukry´c zaskoczenie na widok karnacji albinosa. — Potrzebuj˛e pomocy, ochrony. Ludzi, którzy bezpiecznie doprowadza˛ mnie do Karlaak. Tam czeka´c b˛edzie na nich zapłata. — Do Karlaak, nad Płaczacym ˛ Pustkowiem? To po drugiej stronie Ilmiory, sto lig stad. ˛ Cały tydzie´n szybkiej jazdy. — Elryk nie czekał na odpowied´z dziewczyny. — Nie jeste´smy najemnikami, pani.
50
— A wi˛ec wia˙ ˛za˛ was rycerskie s´luby, panie. Nie mo˙zecie odmówi´c mej pro´sbie. Melnibonéanin parsknał ˛ s´miechem. — Rycerskie s´luby, pani? Nie pochodzimy z tych parweniuszowskich kraików na południu, gdzie obowiazuj ˛ a˛ dziwaczne kodeksy i normy zachowania. Wywodzimy si˛e ze szlachetnych rodów starszych ras. O naszych czynach przesadzaj ˛ a˛ jedynie nasze własne zachcianki. Nie prosiłaby´s nas o opiek˛e, gdyby´s znała nasze imiona. Dziewczyna zwil˙zyła j˛ezykiem pełne wargi i zapytała niemal pokornie: — A brzmia˛ one. . . ? — Elryk z Melniboné, pani, na zachodzie zwany Elrykiem Zabójca˛ Kobiet, to za´s jest Moonglum z Elwher. Cechuje go brak sumienia. — Słyszałam legendy — odparła. — Legendy o białowłosym łupie˙zcy, czarnoksi˛ez˙ niku rodem z piekła, którego miecz z˙ ywi si˛e ludzkimi duszami. . . — Wszystko si˛e zgadza. I jakkolwiek by wyolbrzymiono te opowie´sci, i tak nie oddadza˛ całej sprawiedliwo´sci potwornej prawdzie, która le˙zy u ich podło˙za. A teraz, pani, czy nadal po˙zadasz ˛ naszej pomocy? — W głosie Elryka nie brzmiała zło´sliwo´sc´ . Albinos mówił łagodnie, widzac ˛ przera˙zenie dziewczyny, mimo z˙ e ta starała si˛e je ukry´c, z determinacja˛ zaciskajac ˛ usta. — Nie mam wyboru. Jestem zdana na wasza˛ łask˛e. Mój ojciec, Starszy Senator Karlaak jest bardzo bogaty. Ludzie zowia˛ Karlaak Miastem Nefrytowych Wie˙z. Jego mieszka´ncy posiadaja˛ rzadkie okazy nefrytów i bursztynu. Wiele z nich mo˙ze trafi´c do waszych rak. ˛ — Uwa˙zaj, pani, je˙zeli nie chcesz mnie rozgniewa´c — ostrzegł Elryk, chocia˙z oczy Moongluma rozbłysły chciwo´scia.˛ — Nie jeste´smy tragarzami, których mo˙zna wynaja´ ˛c, ani towarami, które mo˙zna kupi´c. Poza tym — albinos u´smiechnał ˛ si˛e lekcewa˙zaco ˛ — pochodz˛e z Imrryr, Miasta Snów, ze Smoczej Wyspy, serca Staro˙zytnego Melniboné. Wiem, na czym polega prawdziwe pi˛ekno. Nie skusisz błyskotkami mnie, który widziałem mleczne Serce Ariocha, iskrzacy ˛ si˛e o´slepiajacym ˛ blaskiem Rubinowy Tron oraz bajeczne, nie nazwane kolory, którymi l´sni Aktorios w Pier´scieniu Królów. To wi˛ecej ni˙z zwykłe klejnoty, pani. W nich kryje si˛e moc, która tchn˛eła z˙ ycie w cały wszech´swiat. — Prosz˛e ci˛e o wybaczenie, panie Elryku, i ciebie, panie Moonglumie. Elryk roze´smiał si˛e niemal˙ze z sympatia.˛ — Nieszczególni z nas komicy, pani. Jednak Bogowie Szcz˛es´cia pomogli nam uciec z Nadsokor i powinni´smy spłaci´c im dług. Odwieziemy ci˛e do Karlaak, Miasta Nefrytowych Wie˙z, a Las Troos zbadamy kiedy indziej. Niepokój widniejacy ˛ w oczach dziewczyny przytłumił nieco wylewno´sc´ jej podzi˛ekowa´n. — A teraz, skoro my dokonali´smy ju˙z prezentami — powiedział Melnibonéanin — mo˙ze byłaby´s tak dobra i powiedziała nam swe imi˛e oraz histori˛e. 51
— Jestem Zarozinia z Karlaak, córka rodu Voashoonów, najpot˛ez˙ niejszego klanu w południowo-wschodniej Ilmiorze. Nasi krewni mieszkaja˛ w handlowych miastach na wybrze˙zach Pikaraydu. Wraz z wujem i dwoma kuzynami wybralis´my si˛e w podró˙z, by ich odwiedzi´c. — Niebezpieczna wyprawa, pani Zarozinio. — Tak, panie. Zwłaszcza z˙ e czyhały na nas nie tylko zwykłe niebezpiecze´nstwa. Dwa tygodnie temu po˙zegnali´smy si˛e z krewniakami i wyruszyli´smy do domu. Nie niepokojeni przebyli´smy cie´sniny Vilmir i tam wynaj˛eli´smy wojowników, którzy mieli nas osłania´c w drodze przez Vilmir i dalej do Ilmiory. Omin˛eli´smy Nadsokor wiedzac, ˛ z˙ e uczciwi w˛edrowcy nie spotykaja˛ si˛e w Mie´scie ˙ Zebraków z go´scinnym przyj˛eciem. . . Elryk u´smiechnał ˛ si˛e na te słowa. — Nieuczciwi w˛edrowcy te˙z nie, jak mieli´smy okazj˛e si˛e przekona´c. Wyraz twarzy Zarozinii dobitnie s´wiadczył, z˙ e trudno jej pogodzi´c dobry humor albinosa z jego fatalna˛ reputacja.˛ — Ominawszy ˛ Nadsokor — ciagn˛ ˛ eła dziewczyna — ruszyli´smy w stron˛e granic Org, gdzie le˙zy Troos. Podró˙zowali´smy bardzo ostro˙znie wzdłu˙z obrze˙zy lasu, wiedzac, ˛ jak zła˛ sława˛ si˛e cieszy. I wówczas wpadli´smy w zasadzk˛e, a najemnicy uciekli. — W zasadzk˛e? — przerwał Moonglum. — Kto ja˛ zastawił, czy mo˙zesz to powiedzie´c, pani? — Sadz ˛ ac ˛ po przykrym dla oka wygladzie ˛ i przysadzistej posturze musieli to by´c tubylcy. Napadli na nasz orszak. Mój wuj i kuzyni walczyli dzielnie, lecz zostali zabici. Jeden z kuzynów zdołał uderzy´c mego wałacha po zadzie i wierzchowiec pogalopował przed siebie. Nie potrafiłam go powstrzyma´c. Słyszałam okropne wrzaski, szale´nczy s´miech, a kiedy wreszcie udało mi si˛e zatrzyma´c konia, okazało si˛e, z˙ e si˛e zgubiłam. Pó´zniej usłyszałam, jak nadchodzicie i cała w strachu czekałam, a˙z mnie miniecie, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e tak˙ze jeste´scie mieszka´ncami Org. Gdy jednak rozpoznałam wasz akcent i doszły mnie fragmenty rozmowy, pomy´slałam, z˙ e mogliby´scie mi pomóc. — W istocie, pomo˙zemy ci, pani — odezwał si˛e Moonglum, kłaniajac ˛ si˛e szarmancko z siodła. — Jestem gł˛eboko wdzi˛eczny za przekonanie pana Elryka o tym, z˙ e potrzebne jest ci wsparcie. Gdyby nie to, znajdowaliby´smy si˛e teraz gł˛eboko w tym potwornym lesie, bez watpienia ˛ walczac ˛ z jakim´s niebezpiecze´nstwem. Bolej˛e wraz z toba˛ nad s´miercia˛ twych krewniaków i zapewniam ci˛e, z˙ e od tej pory strzec ci˛e b˛eda˛ nie tylko miecze i dzielne serca, lecz tak˙ze magia, która mo˙ze zosta´c w razie potrzeby zastosowana. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e nie b˛edzie takiej potrzeby. — Elryk zmarszczył brwi. — Beztrosko mówisz o magii, przyjacielu Moonglumie, ty, który tak jej nienawidzisz. Moonglum u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. 52
— Pocieszałem jedynie młoda˛ dam˛e, Elryku. I przyznaj˛e, z˙ e zdarzały si˛e chwile, gdy z wdzi˛eczno´scia˛ my´slałem o posiadanej przez ciebie piekielnej mocy. Proponuj˛e jednak, by´smy teraz rozbili obóz i, pokrzepiwszy siły, ruszyli dalej o s´wicie. — Zgadzam si˛e — odparł Elryk, spogladaj ˛ ac ˛ na dziewczyn˛e niemal˙ze z zakłopotaniem. Ponownie poczuł gwałtowne bicie serca i tym razem trudniej przyszło mu je opanowa´c. Dziewczyna równie˙z wydawała si˛e zafascynowana albinosem. Przyciagała ˛ ich jaka´s niewidzialna siła, wystarczajaca, ˛ by zmieni´c bieg przeznaczenia i rzuci´c dwoje ludzi na s´cie˙zki losu, z których istnienia nie zdawali sobie dotad ˛ sprawy. Noc nadeszła szybko, gdy˙z dni były krótkie w tej cz˛es´ci s´wiata. Moonglum dokładał drew do ognia, nerwowo rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła. Zarozinia, odziana w bogato wyszywana˛ sukni˛e ze złotogłowiu, migoczac ˛ a˛ w s´wietle ogniska, podeszła z wdzi˛ekiem do Elryka, który siedział na ziemi segregujac ˛ zebrane zioła. Dziewczyna zerkn˛eła ostro˙znie na albinosa, a widzac, ˛ z˙ e ro´sliny absorbuja˛ go całkowicie, pocz˛eła przyglada´ ˛ c mu si˛e z nie skrywana˛ ciekawo´scia.˛ Melnibonéanin podniósł wzrok i u´smiechnał ˛ si˛e blado. Teraz, gdy nie starał si˛e skrywa´c swych uczu´c, jego twarz przybrała szczery, sympatyczny wyraz. — Niektóre z tych ziół maja˛ lecznicze wła´sciwo´sci — powiedział — a innych u˙zywa si˛e do przywoływania duchów. Sa˛ te˙z takie, które daja˛ nienaturalna˛ sił˛e lub przyprawiaja˛ ludzi o szale´nstwo. Te mi si˛e przydadza.˛ Zarozinia usiadła przy jego boku, odgarniajac ˛ czarne włosy pulchna˛ r˛eka.˛ Piersi dziewczyny wznosiły si˛e i opadały gwałtownie. — Czy istotnie jeste´s przynoszacym ˛ zło czarnoksi˛ez˙ nikiem, o którym mówia˛ legendy, panie Elryku? Trudno mi w to uwierzy´c. — W wiele miejsc sprowadziłem zło — odparł albinos — ale w wi˛ekszos´ci przypadków istniało ono tam ju˙z wcze´sniej. Nie szukam wymówek. Wiem, kim jestem i co zrobiłem. Zabijałem bezlitosnych czarnoksi˛ez˙ ników i niszczyłem złych władców, ale jestem te˙z odpowiedzialny za s´mier´c wielu szlachetnych m˛ez˙ czyzn i jednej kobiety. Była moja˛ kuzynka.˛ Kochałem ja˛ i zabiłem. Mój miecz ja˛ zabił. — A czy jeste´s panem swego miecza? — Cz˛esto si˛e nad tym zastanawiam. Bez niego jestem bezradny. — Melnibonéanin objał ˛ dłonia˛ r˛ekoje´sc´ Zwiastuna Burzy. — Powinienem by´c mu wdzi˛eczny. — Ponownie czerwone oczy albinosa zyskały na gł˛ebi, skrywajac ˛ pełna˛ goryczy s´wiadomo´sc´ gł˛eboko zakorzeniona˛ w jego duszy. — Przepraszam, je˙zeli obudziłam jakie´s bolesne wspomnienia. . . — Nie przepraszaj, Zarozinio. Ten ból tkwi we mnie od dawna, ty nie masz z tym nic wspólnego. Mówiac ˛ szczerze w twojej obecno´sci czuj˛e wielka˛ ulg˛e. Zaskoczona, spojrzała na albinosa i u´smiechn˛eła si˛e. — Nie chc˛e, by´s pomy´slał, z˙ e jestem kobieta˛ swobodnych obyczajów, ale. . . 53
Melnibonéanin wstał szybko. — Moonglumie, czy z ogniem wszystko w porzadku? ˛ — Oczywi´scie, Elryku. B˛edzie si˛e palił przez cała˛ noc. — Moonglum przechylił głow˛e na bok. Równie bezsensowne pytania nie le˙zały w naturze Elryka, ale z˙ e albinos nie odezwał si˛e ju˙z wi˛ecej, mały człowieczek wzruszył ramionami i odwrócił si˛e, by zaja´ ˛c si˛e sprawdzaniem broni. Nie wiedzac, ˛ o co jeszcze mógłby si˛e zapyta´c, Elryk zwrócił si˛e do Zarozinii, mówiac ˛ cicho i z naciskiem: — Jestem morderca˛ i złodziejem, nie nadaj˛e si˛e do. . . — Panie Elryku, jestem. . . — Jeste´s zauroczona legenda,˛ to wszystko. — Nie! Gdyby´s czuł to, co ja, wiedziałby´s, z˙ e to musi by´c co´s wi˛ecej. — Jeste´s młoda. — Wystarczajaco ˛ dorosła. — Strze˙z si˛e. Moje przeznaczenie musi si˛e dopełni´c. — Przeznaczenie? — To wła´sciwie nie przeznaczenie, lecz okrutna rzecz zwana klatw ˛ a.˛ Nie odczuwam lito´sci, chyba z˙ e widz˛e co´s we własnej duszy. Wtedy czuj˛e lito´sc´ i lituj˛e si˛e. Ale nienawidz˛e przyglada´ ˛ c si˛e własnej duszy. Na tym polega moja klatwa. ˛ To nie Los, nie Gwiazdy, nie Ludzie, nie Demony, nie Bogowie. Spójrz na mnie, Zarozinio. Widzisz przed soba˛ albinosa, igraszk˛e w r˛ekach Bogów Czasu. Elryka z Melniboné, który da˙ ˛zy do powolnej i okrutnej samodestrukcji. — To samobójstwo! — Owszem. Skazałem si˛e na powolna˛ s´mier´c. A ci, których spotkam na swej drodze, cierpia˛ tak˙ze. — To wszystko nieprawda, Elryku. Przemawia przez ciebie szale´nstwo, zrodzone z poczucia winy. — Bo jestem winny, Zarozinio. — A przecie˙z Moonglum podró˙zuje z toba˛ pomimo cia˙ ˛zacej ˛ klatwy. ˛ — On jest inny. Pewno´sc´ siebie chroni go przed wszelkim złem. — Ja te˙z jestem pewna siebie, Elryku. — Ale w twoim przypadku wynika to z młodo´sci. To co innego. — Czy wi˛ec musz˛e straci´c sił˛e wraz z młodo´scia? ˛ — Jeste´s silna. Jeste´s równie silna jak my, zapewniam ci˛e. Zarozinia wstała, otwierajac ˛ ramiona. — A wi˛ec pojednajmy si˛e, Elryku z Melniboné. I tak uczynili. Elryk chwycił dziewczyn˛e, całujac ˛ ja˛ z moca˛ wynikajac ˛ a˛ nie tylko z nami˛etno´sci. Po raz pierwszy zapomniał o Cymoril z Imrryr. Le˙zeli razem na mi˛ekkiej darni, niepomni na Moongluma, który polerował zakrzywiona˛ kling˛e
54
z piekac ˛ a˛ zazdro´scia˛ w sercu. Wszyscy zasn˛eli i ogie´n wygasł. Ogarni˛ety rado´scia˛ Elryk zapomniał, a mo˙ze nie chciał pami˛eta´c, z˙ e nadeszła jego kolej, by stana´ ˛c na stra˙zy. Moonglum czuwał do pó´znej nocy, lecz w ko´ncu zmorzył go sen, jako z˙ e Elwheryjczyk nie miał nic, z czego mógłby czerpa´c dodatkowe siły. W cieniu potwornych drzew ostro˙znie poruszyły si˛e jakie´s postacie. Mieszka´ncy Org o zdeformowanych ciałach pocz˛eli podkrada´c si˛e niezgrabnie w stron˛e s´piacych. ˛ Instynkt kazał Elrykowi otworzy´c oczy. Albinos popatrzył na spokojna˛ twarz le˙zacej ˛ obok Zarozinii, po czym, nie ruszajac ˛ głowa,˛ rozejrzał si˛e dokoła i dostrzegł niebezpiecze´nstwo. Przekr˛eciwszy si˛e na bok chwycił Zwiastuna Burzy i wyszarpnał ˛ kling˛e z pochwy. Miecz zawarczał, jak gdyby niezadowolony, z˙ e go budza.˛ — Moonglumie! Niebezpiecze´nstwo! — wrzasnał ˛ Melnibonéanin, przera˙zony, gdy˙z ryzykował co´s wi˛ecej ni˙z tylko własne z˙ ycie. Niewysoki m˛ez˙ czyzna podniósł raptownie głow˛e. Spał trzymajac ˛ zakrzywiona˛ szabl˛e na kolanach, wi˛ec teraz zerwał si˛e na równe nogi i z bronia˛ podbiegł do Elryka. Napastnicy podchodzili coraz bli˙zej. — Przepraszam — powiedział. — To moja wina, ja. . . I wówczas tubylcy zaatakowali. Elryk i Moonglum stan˛eli nad dziewczyna,˛ która obudziła si˛e i zobaczyła, co si˛e dzieje. Nie krzyknawszy ˛ nawet, zacz˛eła rozglada´ ˛ c si˛e za jaka´ ˛s bronia.˛ Nie znalazła jej jednak, wi˛ec siedziała spokojnie, nie mogac ˛ zrobi´c nic innego. Cały tuzin s´mierdzacych ˛ padlina˛ stworów mamroczac ˛ co´s po cichu wymierzył w stron˛e Elryka i Moongluma długie, gro´zne ostrza przypominajace ˛ katowskie miecze. Zwiastun Burzy ze s´wistem przeciał ˛ powietrze, odepchnał ˛ miecz i pozbawił głowy jego wła´sciciela. Krew trysn˛eła z tułowia osuwajacego ˛ si˛e bezwładnie koło ogniska. Moonglum uchylił si˛e przed furkoczacym ˛ ostrzem, stracił równowag˛e, upadł i ciał ˛ przeciwnika pod kolana, przerywajac ˛ s´ci˛egna. Napastnik wrzeszczac ˛ zwalił si˛e na ziemi˛e. Moonglum, nie podnoszac ˛ si˛e, zadał cios od dołu, przebijajac ˛ serce kolejnego z tubylców. Wtedy wreszcie zerwał si˛e na nogi i stanał ˛ rami˛e w rami˛e z Elrykiem, osłaniajac ˛ wstajac ˛ a˛ z posłania Zarozini˛e. — Konie — rzucił albinos. — Je˙zeli to bezpieczne, spróbuj je przyprowadzi´c. Przy z˙ yciu pozostało jeszcze siedmiu tubylców. Moonglum syknał, ˛ gdy ostrze odci˛eło kawałek ciała z jego lewego ramienia, lecz oddał cios, przebijajac ˛ gardło napastnika, po czym obrócił si˛e lekko i rozrabał ˛ twarz nast˛epnego. Trójka przyja55
ciół parła naprzód, odpierajac ˛ ataki rozw´scieczonych napastników. Syczac ˛ z bólu Moonglum, którego lewa dło´n ociekała jego własna˛ krwia,˛ wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy swój długi sztylet. Uło˙zywszy kciuk na r˛ekoje´sci niski m˛ez˙ czyzna zablokował szabla˛ cios przeciwnika, zbli˙zył si˛e do niego i mierzac ˛ od dołu rozorał mu pier´s sztyletem. Pulsujacy ˛ ból w ranie stał si˛e nie do zniesienia. Elryk, trzymajac ˛ swój wielki, runiczny miecz oburacz ˛ zatoczył nim półkole, powalajac ˛ na ziemi˛e kilka wyjacych, ˛ zdeformowanych stworów. Zarozinia rzuciła si˛e w stron˛e koni, skoczyła na swego wałacha i podprowadziła pozostałe wierzchowce w kierunku walczacych ˛ m˛ez˙ czyzn. Albinos zadał kolejny cios i jednym susem znalazł si˛e w siodle, błogosławiac ˛ własna˛ przezorno´sc´ , która kazała mu zostawi´c cały ekwipunek przy koniu na wypadek niebezpiecze´nstwa. Moonglum szybko poszedł w jego s´lady i cała trójka cwałem opu´sciła polan˛e. — Juki! — Nie tylko rana była przyczyna˛ pobrzmiewajacego ˛ w głosie Moongluma bólu. — Zostawili´smy juki! — I co z tego? Nie przeciagaj ˛ struny, przyjacielu. I tak mieli´smy spore szcz˛es´cie. — Ale tam zostały wszystkie nasze skarby! Elryk roze´smiał si˛e, po cz˛es´ci z ulgi, po cz˛es´ci dlatego, z˙ e istotnie był w dobrym humorze. — Nie bój si˛e, przyjacielu, odzyskamy je. — Znam ci˛e, Elryku. Nie masz szacunku dla rzeczywistych bogactw. Ale nawet Moonglum s´miał si˛e, gdy zostawili za soba˛ rozw´scieczonych mieszka´nców Org i mogli jecha´c dalej skróconym galopem. Elryk przechylił si˛e w siodle i objał ˛ Zarozini˛e. — Jeste´s godna˛ córa˛ walecznego klanu, którego krew płynie w twych z˙ yłach. — Dzi˛ekuj˛e — powiedziała, zadowolona z komplementu — jednak moi rodacy nie dorównuja˛ w sztuce władania mieczem ani tobie, ani Moonglum owi. To było fantastyczne. — Podzi˛ekuj Zwiastunowi Burzy — odparł Elryk krótko. — Nie. Podzi˛ekuj˛e tobie. Wydaje mi si˛e, z˙ e pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tej piekielnej klindze, niezale˙znie od jej rzeczywistej mocy. — Jest mi niezb˛edna. — Do czego? — Ona daje mi sił˛e, a teraz daje sił˛e tak˙ze tobie. — Nie jestem wampirem — u´smiechn˛eła si˛e dziewczyna — i nie musz˛e czerpa´c siły z tak potwornego z´ ródła. — Ale ja musz˛e — powiedział albinos z powaga.˛ — Nie kochałaby´s mnie, gdyby miecz nie zaopatrywał mnie we wszystko, czego potrzebuj˛e. Bez niego jestem niczym pozbawiony kr˛egosłupa mi˛eczak. — Nie wierz˛e ci, ale nie b˛ed˛e si˛e teraz z toba˛ spiera´c. Przez chwil˛e jechali w milczeniu. 56
Pó´zniej, gdy zatrzymali si˛e i zsiedli z koni, Zarozinia przyło˙zyła zioła, które dał jej Elryk, do rany Moongluma i zacz˛eła ja˛ opatrywa´c. Elryk zamy´slił si˛e gł˛eboko. Las wokół nich pełen był makabrycznych, niesamowitych odgłosów. — Jeste´smy w sercu Troos — powiedział. — Nie chcieli´smy zagł˛ebia´c si˛e w puszcz˛e, ale pokrzy˙zowano nam szyki. Zastanawiam si˛e, czy naszej wizyty w tej krainie nie powinny zwie´nczy´c odwiedziny u Króla Org. Moonglum roze´smiał si˛e. — Czy mamy posła´c przodem nasza˛ bro´n? I zwiaza´ ˛ c sobie r˛ece? — Ból w ramieniu został ju˙z złagodzony obecno´scia˛ szybko działajacych ˛ ziół. — Naprawd˛e chc˛e to zrobi´c. Wszyscy mamy do spłacenia dług mieszka´ncom Org. Zabili wuja i kuzynów Zarozinii, zranili ciebie, a teraz zagarn˛eli wszystkie nasze skarby. Jest wiele powodów, dla których powinni´smy prosi´c Króla o rekompensat˛e. A poza tym, te stwory wygladaj ˛ a˛ na do´sc´ głupie i łatwo je b˛edzie oszuka´c. — Zgadzam si˛e. W nagrod˛e za brak zdrowego rozsadku ˛ Król po prostu nas po´cwiartuje. — Mówi˛e powa˙znie. My´sl˛e, z˙ e powinni´smy pojecha´c. — Przyznaj˛e, z˙ e ch˛etnie odzyskałbym utracone bogactwa. Ale nie mo˙zemy ryzykowa´c bezpiecze´nstwa damy, Elryku. — Mam zosta´c z˙ ona˛ Elryka, Moonglumie. Je˙zeli on jedzie odwiedzi´c Króla Org, ja jad˛e z nim. Moonglum uniósł w gór˛e jedna˛ brew. — Nie tracili´scie czasu. — Zarozinia mówi prawd˛e. Wszyscy pojedziemy do Org. Magia uchroni nas przed niewczesnym gniewem Króla. — A wi˛ec nadal pragniesz s´mierci i zemsty, Elryku. — Moonglum wzruszył ramionami i dosiadł konia. — Có˙z, nie robi mi to ró˙znicy, bo odkad ˛ podró˙zuj˛e z toba,˛ mam same zyski. Co prawda twierdzisz, z˙ e twoje towarzystwo przynosi pecha, ale mnie przyniosłe´s jedynie szcz˛es´cie. — Nie b˛edziemy igra´c ze s´miercia˛ — u´smiechnał ˛ si˛e Elryk — ale mam nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e zaspokoi´c pragnienie zemsty. — Wkrótce nadejdzie s´wit — powiedział Moonglum. — Wedle mojego rozeznania, orgijska cytadela le˙zy o sze´sc´ godzin jazdy stad ˛ na południowo-południowy wschód. Musimy wzia´ ˛c kierunek na Przedwieczna˛ Gwiazd˛e. Oczywi´scie, o ile mapa, która˛ widziałem w Nadsokor nie myliła si˛e. — Twoje wyczucie kierunku nigdy nie zawodzi, Moonglumie. W ka˙zdej karawanie powinien by´c człowiek taki jak ty. — To dlatego, z˙ e my, w Elwher, opieramy cała˛ filozofi˛e na gwiazdach — odparł Moonglum. — Sadzimy, ˛ z˙ e w nich zapisane sa˛ całe dzieje Ziemi. Przecie˙z
57
gdy obracaja˛ si˛e dokoła naszej planety, musza˛ widzie´c wszystkie rzeczy, przeszłe, tera´zniejsze i przyszłe. To sa˛ nasi Bogowie. — Przynajmniej łatwo mo˙zecie przewidzie´c ich zachowanie — powiedział Elryk i cała trójka ruszyła w stron˛e Org. Lekko im było na sercach, mimo z˙ e wła´snie zdecydowali si˛e podja´ ˛c niesłychane ryzyko.
Rozdział 2 W okolicznych krainach niewiele wiedziano o królestwie Org. Powszechnie znany był jedynie fakt, z˙ e w jego granicach le˙zy Las Troos i wielu ludziom ta wiedza wystarczała. Mieszka´ncy lasu w przytłaczajacej ˛ wi˛ekszo´sci nie wygladali ˛ zbyt urodziwie; ich ciała były dziwacznie zdeformowane, jak gdyby nie ukształtowane do ko´nca. Legenda głosiła, z˙ e w Troos z˙ yja˛ potomkowie Przekl˛etego Ludu. Powiadano, z˙ e władcy owych stworów z wygladu ˛ przypominaja˛ zwyczajnych ludzi, ale ich umysły sa˛ jeszcze bardziej zwyrodniałe ni˙z członki poddanych. Tubylców nie było wielu. Mieszkali rozproszeni po całym lesie, rzadził ˛ za´s nimi król z cytadeli, która˛ tak˙ze zwano Org. Do tej wła´snie cytadeli zmierzał Elryk z dwojgiem swych towarzyszy. W drodze Melnibonéanin wyja´snił, w jaki sposób zamierza ich obroni´c przed orgijskimi wojownikami. W lesie udało mu si˛e znale´zc´ li´scie, które w połaczeniu ˛ z pewnymi zakl˛eciami (nieszkodliwymi w tym sensie, z˙ e istniało jedynie niewielkie niebezpiecze´nstwo, by ten, kto je wypowiada ucierpiał od przyzywanych przez siebie duchów) mogły obdarzy´c osob˛e pijac ˛ a˛ otrzymany z nich wywar czasowa˛ niewra˙zliwo´scia˛ na rany. Pod wpływem magii czastki ˛ skóry i ciała ulegały specyficznemu przegrupowaniu, zyskujac ˛ odporno´sc´ na wszelkie ostrza i niemal wszystkie ciosy. Elryk, który niespodziewanie stał si˛e bardzo rozmowny, wyja´snił, na czym polega działanie wywaru i zakl˛ec´ , ale z˙ e u˙zywał słów archaicznych i ezoterycznych, pozostała dwójka niewiele zrozumiała z jego wykładu. Zatrzymali si˛e o godzin˛e jazdy od miejsca, w którym Moonglum spodziewał si˛e znale´zc´ cytadel˛e, tak by Elryk zda˙ ˛zył przygotowa´c eliksir i wypowiedzie´c zakl˛ecie. Albinos pracował szybko. W u˙zywanym przez alchemików mo´zdzierzu roztarł li´scie z odrobina˛ wody, po czym zagotował otrzymany ekstrakt na wolnym ogniu. Podczas gdy wywar wrzał nad ogniskiem, Melnibonéanin narysował na ziemi tajemnicze runy. Niektóre z nich miały tak dziwaczne kształty, z˙ e zdawały 59
si˛e nikna´ ˛c w danym wymiarze i pojawia´c gdzie´s poza nim. Ciało, s´ci˛egna, krew i ko´sci Uchro´n, ziele, od słabo´sci. Niech bezpiecznie podró˙zuje Ten, kto ciebie pokosztuje. Elryk s´piewnym głosem wyrecytował słowa zakl˛ecia. W powietrzu ponad ogniem pojawiła si˛e niewielka, ró˙zowa chmura, zawirowała i przybrawszy spiralny kształt, pomkn˛eła w stron˛e misy. Wywar zabulgotał i si˛e uspokoił. ´ — Smiesznie proste, dziecinne zakl˛ecie — powiedział Melnibonéanin. — Tak banalne, z˙ e niemal o nim zapomniałem. Niecz˛esto miałem okazj˛e je stosowa´c, gdy˙z niezb˛edne do eliksiru li´scie rosna˛ tylko w Troos. Wywar zastygł przez ten czas w mas˛e, z której Elryk utoczył niewielkie gałki. — W wi˛ekszych ilo´sciach — przestrzegł — substancja ta jest trucizna.˛ Objawy wystapiłyby ˛ dopiero po kilku godzinach. Mimo to musimy podja´ ˛c niewielkie ryzyko. — Wr˛eczył przyjaciołom po gałce, która˛ oni przyj˛eli nieufnie. — Połknijcie je, tu˙z zanim dotrzemy do cytadeli — powiedział albinos — chyba z˙ e wcze´sniej natkniemy si˛e na orgijskich wojowników. Dosiedli koni i ruszyli w dalsza˛ drog˛e. Kilka mil na południowy wschód od Troos niewidomy m˛ez˙ czyzna obudził si˛e, s´piewajac ˛ przez sen sm˛etna˛ pie´sn´ . . . O zmroku dotarli do pos˛epnej cytadeli Org. Z blanków staro˙zytnej, zbudowanej na planie kwadratu siedziby Królów Org dobiegły ich gardłowe głosy. Pot˛ez˙ na skała ociekała wilgocia,˛ prze˙zerały ja˛ porosty i mizerny, c˛etkowany mech. Jedyne wej´scie wystarczajaco ˛ du˙ze, by mógł przeze´n przejecha´c konny je´zdziec znajdowało si˛e na szczycie s´cie˙zki, która˛ pokrywało gł˛ebokie niemal na stop˛e czarne, cuchnace ˛ błoto. — Czego szukacie na królewskim dworze Gutherana Pot˛ez˙ nego? Nie widzieli osoby, która zadała to pytanie. — Go´sciny i posłuchania u twego władcy — odparł Moonglum niefrasobliwie, skutecznie ukrywajac ˛ zdenerwowanie. — Przynosimy do Org wa˙zne wie´sci. Z blanków wyjrzała zniekształcona twarz. — Wejd´zcie, nieznajomi. Witajcie — powiedziała niezach˛ecajaco. ˛ Ci˛ez˙ ka, drewniana krata uniosła si˛e w gór˛e, by umo˙zliwi´c im wej´scie. Konie powoli przebrn˛eły przez błoto i w˛edrowcy znale´zli si˛e na podwórcu cytadeli. Ponad ich głowami morze czarnych, strz˛epiastych chmur p˛edziło po szarym niebie, s´pieszac ˛ w stron˛e horyzontu, jak gdyby chcac ˛ uciec od grozy Org i potworno´sci Lasu Troos. 60
Podwórzec pokrywało, chocia˙z nie tak gruba˛ warstwa,˛ takie samo cuchnace ˛ błoto jak to, które broniło dost˛epu do cytadeli. Nad dziedzi´ncem wisiał ci˛ez˙ ki, nieruchomy cie´n. Po prawej r˛ece Elryka widniały schody prowadzace ˛ do zwie´nczonego łukiem przej´scia, cz˛es´ciowo przesłoni˛etego zwieszajac ˛ a˛ si˛e masa˛ anemicznych porostów, identycznych jak te, które albinos widział na zewn˛etrznych murach i w Lesie Troos. W przej´sciu, odgarniajac ˛ porosty blada,˛ upier´scieniona˛ dłonia,˛ pojawił si˛e wysoki m˛ez˙ czyzna i stanawszy ˛ na najwy˙zszym stopniu schodów, spod przymru˙zonych powiek mierzył przybyszów wzrokiem. W przeciwie´nstwie do pozostałych mieszka´nców cytadeli m˛ez˙ czyzna był przystojny, z masywna,˛ lwia˛ głowa˛ i długimi, białymi włosami podobnymi włosom Elryka, ale przybrudzonymi, splatanymi ˛ i niezadbanymi. Wysoki człowiek nosił ci˛ez˙ ki kaftan z pikowanej, tłoczonej skóry i z˙ ółte, si˛egajace ˛ kostek spodnie. U pasa miał nagi sztylet o szerokim ostrzu. Liczył sobie wi˛ecej lat ni˙z Elryk. Albinos szacował go na jakie´s czterdzie´sci — pi˛ec´ dziesiat ˛ wiosen. Dumna i cokolwiek dekadencka twarz m˛ez˙ czyzny była dziobata i poorana bruzdami. Nieznajomy patrzył na nich w milczeniu, nie witajac. ˛ Zamiast tego dał znak jednemu ze stra˙zników na blankach, by opuszczono krat˛e. Opadła z hukiem, odcinajac ˛ drog˛e ucieczki. — Zabijcie m˛ez˙ czyzn i zatrzymajcie kobiet˛e — rozkazał pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna niskim, monotonnym głosem. Elrykowi zdarzało si˛e słysze´c podobna˛ mow˛e z ust umarłych. Zgodnie z planem Elryk i Moonglum stan˛eli po obu stronach Zarozinii i zamarli w bezruchu, z r˛ekoma skrzy˙zowanymi na piersi. Pokraczne stwory, zaskoczone, zbli˙zyły si˛e do nich ostro˙znie, wlokac ˛ szerokie nogawki spodni po błocie i kryjac ˛ dłonie w długich, niekształtnych r˛ekawach przybrudzonych szat. Miecze s´wisn˛eły w powietrzu. Elryk zachwiał si˛e wprawdzie od ciosu, jaki spadł na jego rami˛e, ale nic poza tym. Moonglum podobnie. Stwory odskoczyły. Na ich zwierz˛ecych twarzach malowały si˛e zakłopotanie i zdumienie. Wysoki m˛ez˙ czyzna otworzył szeroko oczy. Podniósł do grubych warg upiers´cieniona˛ dło´n i poskubał z˛ebami paznokie´c. — Nasze miecze nie czynia˛ im szkody, Królu! Nie odnosza˛ ran, nie krwawia.˛ Co to za ludzie? Albinos roze´smiał si˛e hała´sliwie. — Nie jeste´smy zwykłymi lud´zmi, mały człowieku, mo˙zesz by´c tego pewien. Jeste´smy wysłannikami Bogów i przybyli´smy do twego Króla z posłaniem od naszych pot˛ez˙ nych władców. Nie obawiaj si˛e, nie skrzywdzimy was, gdy˙z wy nie mo˙zecie nas skrzywdzi´c. A teraz odejd´zcie i przygotujcie wszystko na nasze powitanie. Elryk spostrzegł, z˙ e Król Gutheran jest zaskoczony, ale bynajmniej nie zwie61
dziony jego słowami. Albinos zaklał ˛ w duchu. O inteligenci mieszka´nców Org sadził ˛ po wygladzie ˛ tych, których spotkał wcze´sniej. Ich król, szalony czy nie, był o wiele inteligentniejszy i trudniejszy do oszukania. Melnibonéanin ruszył po schodach w stron˛e spogladaj ˛ acego ˛ gro´znie Gutherana. — Witaj, Królu Gutheranie. Bogowie wreszcie powrócili do Org i pragna,˛ by´s o tym wiedział. — Org nie musiało czci´c Bogów przez cała˛ wieczno´sc´ — odparł Gutheran głucho, odwracajac ˛ si˛e w stron˛e cytadeli. — Czemu˙z mieliby´smy teraz ich przyja´ ˛c? — Jeste´s impertynencki, Królu. — A ty zuchwały. Skad ˛ mam wiedzie´c, z˙ e istotnie przychodzicie w imieniu Bogów? — Ruszył przodem, prowadzac ˛ ich przez nisko sklepione sale. — Widziałe´s, z˙ e miecze twych podwładnych nie czynia˛ nam z˙ adnej szkody. — To prawda. Chwilowo uznam to za wystarczajacy ˛ dowód. Powinienem chyba urzadzi´ ˛ c bankiet na wasza˛ cze´sc´ . Wydam stosowne rozkazy. Rozgo´sc´ cie si˛e, wysłannicy. — Słowa króla nie brzmiały zbyt uprzejmie, ale nic nie mo˙zna było wywnioskowa´c z ich tonu; Gutheran mówił jednostajnym, monotonnym głosem. Elryk zsunał ˛ z ramion ci˛ez˙ ki, podró˙zny płaszcz i powiedział beztrosko: — Wspomnimy naszym władcom o ciepłym przyj˛eciu, z jakim si˛e tu spotkali´smy. Dwór królewski pełen był mrocznych sal, w których pobrzmiewały echa ironicznego s´miechu. Mimo z˙ e Elryk zadawał Gutheranowi wiele pyta´n, król nie chciał na nie odpowiada´c lub czynił to za pomoca˛ m˛etnych, nic nie znaczacych ˛ zda´n. Go´sciom nie przydzielono komnat, w których mogliby si˛e od´swie˙zy´c, przez kilka godzin stali wi˛ec w głównej sali cytadeli. Gutheran, je˙zeli im towarzyszył i nie wydawał dotyczacych ˛ bankietu rozkazów, siedział ot˛epiały na tronie i skubał paznokcie, nie zwracajac ˛ na nic uwagi. — Ładna go´scinno´sc´ — szepnał ˛ Moonglum. — Elryku, jak długo b˛edzie działał eliksir? — Zarozinia trzymała si˛e blisko albinosa. Melnibonéanin objał ˛ ja˛ ramieniem. — Nie wiem. Ju˙z niedługo. Ale spełnił swa˛ rol˛e. Watpi˛ ˛ e, z˙ eby próbowali nas zaatakowa´c po raz drugi. Mimo to strze˙zcie si˛e innych, bardziej wyrafinowanych zakusów na nasze z˙ ycia. Główna sala miała sufit o wiele wy˙zej ni˙z pozostałe. Otaczała ja˛ biegnaca ˛ pod sklepieniem galeria. Komnata była zimna, nie ogrzana. Na z˙ adnym z kilkunastu otwartych, urzadzonych ˛ na nagiej podłodze palenisk nie płonał ˛ ogie´n. Nie udekorowane s´ciany ociekały wilgocia; ˛ kamienne, zniszczone przez czas mury sprawiały pos˛epne wra˙zenie. Na podłodze, której nie pokrywały nawet słomiane maty, walały si˛e stare ko´sci i kawałki psujacej ˛ si˛e z˙ ywno´sci. 62
— Nie mo˙zna powiedzie´c, z˙ eby przesadnie dbali o swa˛ rezydencj˛e — skomentował Moonglum, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła z niesmakiem i zerkajac ˛ na zamy´slonego Gutherana, który najwyra´zniej zapomniał o ich obecno´sci. Do komnaty wsunał ˛ si˛e słu˙zacy ˛ i szepnał ˛ królowi kilka słów. Ten skinał ˛ głowa˛ i opu´scił Wielka˛ Sal˛e. Wkrótce weszli do´n ludzie niosacy ˛ ławy i stoły i pocz˛eli ustawia´c je pod s´cianami. Bankiet miał si˛e w ko´ncu rozpocza´ ˛c. Niebezpiecze´nstwo wisiało w powietrzu. Troje go´sci usiadło po prawej r˛ece króla, który przywdział wysadzany drogimi kamieniami ła´ncuch, oznak˛e swej władzy. Po lewej stronie siedział syn Gutherana i kilka milczacych ˛ kobiet z królewskiego rodu. Ksia˙ ˛ze˛ Hurd, młodzieniec o pos˛epnej twarzy, który zdawał si˛e nosi´c w sercu uraz˛e do swego ojca, si˛egnał ˛ w stron˛e nieapetycznie wygladaj ˛ acego ˛ jadła, jakie im podano. — Czegó˙z wi˛ec z˙ adaj ˛ a˛ Bogowie od nas, biednych mieszka´nców Org? — zapytał ksia˙ ˛ze˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e Zarozinii o wiele bardziej intensywnie, ni˙zby to mogło tłumaczy´c zwyczajne zainteresowanie. — Niczego, prócz tego, by´scie oddawali im cze´sc´ . W zamian za to mo˙zecie w szczególnych przypadkach liczy´c na ich pomoc — odparł Elryk. — I to wszystko? — Hurd roze´smiał si˛e. — To i tak wi˛ecej, ni˙z oferuja˛ nam ci spod Wzgórza. — Jakiego Wzgórza? — zainteresował si˛e Moonglum. Nikt mu nie odpowiedział. Zamiast tego uszu biesiadników dobiegł ostry, piskliwy s´miech. W drzwiach prowadzacych ˛ do Wielkiej Sali stał wychudły, zmizerowany m˛ez˙ czyzna, patrzacy ˛ przed siebie nieruchomym wzrokiem. Jego twarz, chocia˙z wyn˛edzniała, silnie przypominała rysy Gutherana. M˛ez˙ czyzna trzymał w r˛eku muzyczny instrument i szarpał palcami struny, z których wydobywały si˛e melancholijne, j˛ekliwe d´zwi˛eki. — Spójrz, ojcze — odezwał si˛e Hurd gwałtownie. — Oto s´lepy Veerkad, twój brat minstrel. Mo˙ze za´spiewa dla nas? — Za´spiewa? — Która´ ˛s ze swych pie´sni, ojcze. Wargi Gutherana zadr˙zały i wykrzywiły si˛e w dziwnym grymasie. Po chwili władca odezwał si˛e: — Zezwalam, by zabawił naszych go´sci jaka´ ˛s bohaterska˛ ballada,˛ je˙zeli takie jest jego z˙ yczenie, jednak˙ze. . . — Jednak˙ze pewnych pie´sni s´piewa´c nie powinien. . . — Hurd wyszczerzył z˛eby w zło´sliwym u´smiechu. Elryk zgadywał, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ rozmy´slnie dr˛eczy swego ojca, nie potrafił jednak domy´sli´c si˛e prawdziwego znaczenia odgrywanej sceny. — Wujku Veerkadzie — zawołał Hurd do niewidomego. — Chod´z, za´spiewaj nam! 63
— Wyczuwam obecno´sc´ nieznajomych — rzekł Veerkad głucho, nie przerywajac ˛ gry. — A wi˛ec w Org pojawili si˛e go´scie. Hurd zachichotał i pociagn ˛ ał ˛ wina z kielicha. Gutheran j˛eknał ˛ i zadygotał, nerwowo gryzac ˛ paznokcie. — Ch˛etnie usłyszeliby´smy jaka´ ˛s pie´sn´ , minstrelu — zawołał Elryk. — Za´spiewam wam, nieznajomi, o Trzech Królach w Ciemno´sciach. Usłyszycie przera˙zajac ˛ a˛ histori˛e Królów Org. — Nie! — krzyknał ˛ Gutheran, zrywajac ˛ si˛e z miejsca. Veerkad jednak rozpoczał ˛ ju˙z pie´sn´ . W´sród Królów, co w ciemno´sciach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co z˙ yja˛ w Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci te˙z, mieszka pod Wzgórzem. Ten si˛e pojawi w sło´nca dziedzinie, Gdy z pozostałych cho´c jeden zginie. . . — Przesta´n! — Gutheran, powodowany szale´ncza˛ w´sciekło´scia,˛ ruszył chwiejnym krokiem naokoło stołu w stron˛e swego brata. Dr˙zac ˛ na całym ciele, z twarza˛ pobladła˛ z przera˙zenia, rzucił si˛e na niewidomego m˛ez˙ czyzn˛e. Po dwóch ciosach minstrel osunał ˛ si˛e na posadzk˛e i legł bez ruchu. — Zabierzcie go! Pilnujcie, by si˛e tu wi˛ecej nie pokazał! — krzyknał ˛ król. Na jego ustach pojawiła si˛e piana. Hurd, spowa˙zniały nagle, przeskoczył stół, zrzucajac ˛ ze´n talerze i puchary. Chwycił Gutherana za r˛ek˛e. — Uspokój si˛e, ojcze. Obmy´sliłem dla nas nowa˛ rozrywk˛e. — Ty! Pragniesz jedynie mego tronu! To ty sprowokowałe´s Veerkada, by zas´piewał t˛e okropna˛ pie´sn´ ! Wiesz dobrze, z˙ e nie mog˛e jej słucha´c bez. . . — Władca zerknał ˛ na drzwi. — Pewnego dnia stara przepowiednia spełni si˛e i pojawi si˛e Król spod Wzgórza. Wtedy obaj zginiemy, a wraz z nami całe Org. — Ojcze — Hurd u´smiechnał ˛ si˛e zjadliwie. — Niechaj towarzyszaca ˛ naszym go´sciom dama wykona przed nami Taniec Bogów. — Jak? — Niech kobieta zata´nczy dla nas, ojcze. Elryk usłyszał jego słowa. Wiedział, z˙ e eliksir przestał ju˙z działa´c, a nie mógł na oczach wszystkich poda´c swym przyjaciołom nowej jego porcji. Wstał. — To, o czym mówisz, byłoby s´wi˛etokradztwem, ksia˙ ˛ze˛ . — Zapewnili´smy wam rozrywk˛e. Obyczajem Org jest, by go´scie równie˙z zabawiali swych gospodarzy. Niebezpiecze´nstwo wisiało w powietrzu. Elryk po˙załował, z˙ e chciał okpi´c mieszka´nców Org. Teraz jednak nic nie mógł zrobi´c. Zamierzał s´ciagn ˛ a´ ˛c z tu64
bylców danin˛e w imieniu Bogów, lecz najwyra´zniej zamieszkujacym ˛ t˛e krain˛e szale´ncom groziło co´s o wiele bardziej namacalnego ni˙z gniew Najwy˙zszych. Melnibonéanin popełnił bład, ˛ zaryzykował z˙ ycie swoje i swoich przyjaciół. Jak powinien postapi´ ˛ c? Usłyszał szept Zarozinii: — W Ilmiorze nauczyłam si˛e ta´nczy´c, gdy˙z wszystkie damy sa˛ u nas uczone tej sztuki. Pozwól mi zata´nczy´c dla nich. To mo˙ze ich ułagodzi´c i otumani´c tak, z˙ e sprawy przybiora˛ lepszy obrót. — Arioch s´wiadkiem, z˙ e bardzo by si˛e to nam przydało. Byłem głupcem obmy´slajac ˛ podobny plan. Dobrze, Zarozinio, zata´ncz dla nich, ale uwa˙zaj. — Do Hurda za´s Melnibonéanin zawołał: — Nasza towarzyszka zata´nczy dla was, bys´cie mogli ujrze´c pi˛ekno stworzone przez Bogów. Pó´zniej za´s musicie zapłaci´c danin˛e, gdy˙z nasi władcy zaczynaja˛ si˛e niecierpliwi´c. — Danin˛e? — Gutheran podniósł wzrok. — Nic nie wspominałe´s o daninie. — Bogów czci si˛e składajac ˛ im w ofierze szlachetne kamienie i cenne metale, Królu Gutheranie. Wydawało mi si˛e, z˙ e nie wymaga to tłumaczenia. — Bardziej wygladacie ˛ mi na pospolitych złodziejaszków ni˙z na niepospolitych wysłanników, przyjaciele. My, mieszka´ncy Org, jeste´smy biedni i nie mamy bogactw, które mogliby´smy rozdawa´c jakim´s szarlatanom. — Uwa˙zaj, co mówisz, Królu! — d´zwi˛eczny głos Elryka ostrzegawczo rozbrzmiał w komnacie. — Kiedy ujrzymy taniec, zadecydujemy, ile prawdy jest w twych słowach. Albinos usiadł. Chwycił pod stołem r˛ek˛e podnoszacej ˛ si˛e wła´snie Zarozinii, dodajac ˛ jej otuchy. Dziewczyna z gracja˛ i pewno´scia˛ siebie wyszła na s´rodek sali i zacz˛eła ta´nczy´c. Elryk, który ja˛ kochał, zdumiał si˛e jej wdzi˛ekiem i biegło´scia˛ w tej sztuce. Zarozinia ta´nczyła stare, pi˛ekne ta´nce z Ilmiory, wprawiajace ˛ w zachwyt nawet gruboskórnych mieszka´nców Org. Gdy wirowała po posadzce, wniesiono wielki, szczerozłoty Puchar Powitalny. Hurd pochylił si˛e przez stół. — Puchar Powitalny, panie. Nasz zwyczaj ka˙ze, by go´scie pili z niego na znak przyja´zni — rzekł do Elryka. Albinos skinał ˛ głowa,˛ niezadowolony, z˙ e przerywaja˛ mu obserwowanie przepi˛eknego ta´nca. Nie zdejmował wzroku z plasaj ˛ acej ˛ lekko postaci. W całej komnacie panowała cisza. Hurd wr˛eczył Elrykowi puchar. Melnibonéanin odruchowo podniósł go do warg. Widzac ˛ to Zarozinia zbli˙zyła si˛e w ta´ncu do stołu i lawirujac ˛ zr˛ecznie posuwała si˛e w stron˛e Melnibonéanina. Albinos pociagn ˛ ał ˛ pierwszy łyk. Dziewczyna krzykn˛eła i stopa˛ wytraciła ˛ mu puchar z r˛eki. Wino bryzn˛eło na Gutherana i Hurda, który zerwał si˛e z miejsca, zaskoczony. — To wino jest zatrute, Elryku!
65
Hurd z rozmachem uderzył ja˛ w twarz. Dziewczyna upadła na brudna˛ podłog˛e, j˛eczac ˛ cicho. — Ty suko! Wysłannikom Bogów na pewno nie zaszkodziłaby odrobina narkotyku w winie. Rozw´scieczony Elryk odepchnał ˛ Gutherana i zamachnał ˛ si˛e na Hurda. Z warg ksi˛ecia trysn˛eła krew. Narkotyk jednak zaczynał ju˙z działa´c. Gutheran co´s krzyknał; ˛ Moonglum, wznoszac ˛ wzrok do góry, dobył szabli. Albinos chwiał si˛e na nogach, zmysły odmawiały mu posłusze´nstwa. Cała scena wydała mu si˛e nagle mocno nierealna. Widział, jak słu˙zacy ˛ chwytaja˛ Zarozini˛e, nie mógł jednak dostrzec, jak daje sobie rad˛e Moonglum. Czuł si˛e otumaniony i chory, tracił panowanie nad swym ciałem. Resztka˛ sił Elryk zebrał si˛e w sobie i jednym pot˛ez˙ nym ciosem powalił Hurda na ziemi˛e. A potem stracił przytomno´sc´ .
Rozdział 3 Na nadgarstkach czuł zimny u´scisk ła´ncuchów. Twarz, piekac ˛ a˛ w miejscu, gdzie rozorały ja˛ paznokcie Hurda, chłodziła siapi ˛ aca ˛ z góry m˙zawka. Albinos rozejrzał si˛e dokoła. Przykuto go do dwóch kamiennych menhirów, stanowiacych ˛ fragment olbrzymiego kurhanu. Była noc; wysoko na niebie wisiał blady ksi˛ez˙ yc. W dole ujrzał grupk˛e ludzi. Pomi˛edzy nimi dostrzegł Hurda i Gutherana, którzy szczerzyli z˛eby w zło´sliwym u´smiechu. ˙ — Zegnaj, wysłanniku. Przysłu˙zysz nam si˛e dobrze: ta ofiara ułagodzi mieszka´nców Wzgórza! — krzyknał ˛ Hurd, po czym razem z innymi po´spieszył w stron˛e cytadeli, której czarna sylweta rysowała si˛e nie opodal. Gdzie si˛e znajdował? Co si˛e stało z Zarozinia˛ i Moonglumem? Dlaczego przykuli go tutaj, dlaczego zostawili — nagle spłyn˛eło na´n przypomnienie i wszystko stało si˛e jasne — pod Wzgórzem! Melnibonéanin zadr˙zał, bezradny w skuwajacych ˛ go mocnych ła´ncuchach. Zaczał ˛ je szarpa´c w rozpaczy. Bezskutecznie. Starał si˛e napr˛edce wymy´sli´c jaki´s plan, ale rozpraszał go ból i niepokój o los przyjaciół. Z dołu dobiegały okropne, szurajace ˛ d´zwi˛eki. Nagle po´sród mroku pojawił si˛e upiorny biały kształt. Albinos rzucił si˛e w swych ła´ncuchach, a˙z zad´zwi˛eczało z˙ elazo. W Wielkiej Sali cytadeli Org odra˙zajaca ˛ uroczysto´sc´ przekształcała si˛e włas´nie w ekstatyczna˛ orgi˛e. Gutheran i Hurd, całkowicie pijani, s´miejac ˛ si˛e jak szale´ncy, s´wi˛etowali swe zwyci˛estwo. Za drzwiami komnaty stał Veerkad, nasłuchujacy ˛ i pełen nienawi´sci. Minstrel nienawidził zwłaszcza swego brata, człowieka, który wydarł mu tron i o´slepił, by uniemo˙zliwi´c studia nad magia,˛ za pomoca˛ której chciał wezwa´c Króla spod Wzgórza. — Wreszcie nadszedł czas — szepnał ˛ do siebie i zatrzymał przechodzacego ˛ sług˛e. — Powiedz mi, gdzie trzymaja˛ dziewczyn˛e. — W komnacie Króla Gutherana, panie. Veerkad pozwolił odej´sc´ słu˙zacemu ˛ i sam ruszył po omacku przez mroczne 67
korytarze, a potem w gór˛e po kr˛etych schodach, a˙z dotarł do pokoju, którego szukał. Wydobył klucz, jeden z wielu, które zrobił bez wiedzy Gutherana, i otworzył drzwi. Zarozinia zobaczyła wchodzacego ˛ s´lepca, lecz nic nie mogła zrobi´c. Była zakneblowana i zwiazana ˛ fałdami własnej sukni, a poza tym wcia˙ ˛z oszołomiona po uderzeniu Hurda. Powiedziano jej, jaki los spotkał Elryka, wiedziała te˙z jednak, z˙ e Moonglum uciekł i stra˙ze nadal przeczesuja˛ cuchnace ˛ korytarze Org. — Przyszedłem, by zaprowadzi´c ci˛e do twego towarzysza, moja pani — Veerkad u´smiechnał ˛ si˛e, chwytajac ˛ dziewczyn˛e brutalnie i, podniósłszy ja˛ z siła˛ zrodzona˛ z szale´nstwa, z trudem ruszył w stron˛e drzwi. Wszelkie przej´scia i korytarze znał w Org doskonale, gdy˙z w´sród nich upłyn˛eło mu dzieci´nstwo i młodo´sc´ . Na korytarzu jednak, na zewnatrz ˛ komnaty Gutherana, stało dwóch ludzi. Jednym z nich był Hurd, ksia˙ ˛ze˛ Org, któremu nie podobał si˛e zachwyt, jaki Zarozinia wywołała u jego ojca, gdy˙z po˙zadał ˛ jej dla siebie, Młodzieniec dostrzegł Veerkada unoszacego ˛ z soba˛ dziewczyn˛e i czekał w milczeniu, a˙z wuj si˛e oddali. Drugim był Moonglum, który obserwował cała˛ scen˛e z cienia, w którym skrył si˛e przed szukajacymi ˛ go stra˙znikami. Gdy Hurd ruszył ostro˙znie za Veerkadem, niewysoki m˛ez˙ czyzna poda˙ ˛zył za nimi. Veerkad wyszedł z cytadeli przez niewielkie, boczne drzwiczki i razem ze swym z˙ ywym baga˙zem powlókł si˛e w stron˛e widniejacego ˛ nie opodal Cmentarnego Wzgórza. Tu˙z obok olbrzymiego kurhanu kł˛ebił si˛e tłum trupio bladych ghuli, wyczuwajacych ˛ obecno´sc´ Elryka; ofiary, jaka˛ zło˙zyli im mieszka´ncy Org. I wreszcie Elryk zrozumiał. Oto, czego w Org l˛ekano si˛e bardziej ni˙z gniewu Bogów. Miał przed soba˛ dawno umarłych przodków ludzi, którzy ucztowali teraz w Wielkiej Sali. By´c mo˙ze słusznie zwano ich Przekl˛etym Ludem. Na czym polegała klatwa? ˛ Nigdy nie odpocza´ ˛c? Nigdy nie umrze´c? Po prostu zdegenerowa´c w bezrozumne ghule? Melnibonéanin zadr˙zał. Rozpacz przywróciła mu pami˛ec´ . J˛ekliwe, przejmujace ˛ wołanie o pomoc rozległo si˛e mi˛edzy ołowianym niebem a t˛etniac ˛ a˛ ziemia.˛ — Ariochu! Zniszcz kamienie! Uratuj swego sług˛e! Ariochu, panie, wspomó˙z mnie! To jednak nie wystarczało. Ghule zbiły si˛e w gromad˛e i mozolnie ruszyły w gór˛e Wzgórza, w stron˛e bezradnego albinosa. — Ariochu! Te stworzenia dawno ju˙z zapomniały o nale˙znej ci czci! Pomó˙z mi je zniszczy´c! Ziemia zadr˙zała, a niebo zasnuło si˛e chmurami, które przesłoniły ksi˛ez˙ yc, lecz nie skryły przed wzrokiem Elryka zbli˙zajacych ˛ si˛e nieubłaganie bladolicych, bez68
krwistych ghuli. Nagle na niebie pojawiła si˛e kula ognia. Czer´n nocy zdawała si˛e porusza´c, pulsowa´c wokół niej. A potem, z ogłuszajacym ˛ hukiem wystrzeliły z kuli dwie ogniste błyskawice, rozbijajac ˛ w pył wi˛ez˙ ace ˛ Elryka kamienie. Albinos, wiedzac, ˛ z˙ e Arioch za˙zada ˛ zapłaty za okazana˛ pomoc, podniósł si˛e z ziemi. Ledwo stanał ˛ na nogi, opadły go pierwsze ghule. Melnibonéanin nie cofnał ˛ si˛e, lecz powodowany szalonym gniewem skoczył w sam s´rodek gromady i poczał ˛ wywija´c ła´ncuchami, zasypujac ˛ blade stwory gradem ciosów. Ghule odskoczyły, mruczac ˛ gniewnie i j˛eczac ˛ z bólu, i uciekły w dół, w stron˛e wej´scia do kurhanu. Elryk widział teraz ziejacy ˛ czernia˛ na tle czarnej nocy otwór w zboczu Wzgórza. Oddychajac ˛ ci˛ez˙ ko spostrzegł, z˙ e jego prze´sladowcy przeoczyli sakiewk˛e zwisajac ˛ a˛ mu u pasa. Wyjał ˛ z niej kłab ˛ cienkiego, złotego drutu i po´spiesznie zabrał si˛e za otwieranie zamków u kajdan. Veerkad zachichotał pod nosem. Słyszac ˛ to Zarozinia omal nie oszalała z prze´ ra˙zenia. Slepiec nieprzerwanie mamrotał dziewczynie do ucha: — Ten si˛e pojawi w sło´nca dziedzinie, gdy z pozostałych cho´c jeden zginie. Kiedy za´s Król z Org odejdzie w mroki, wtedy umarłych usłyszym kroki. Wskrzesimy go razem, ty i ja. On zem´sci si˛e na moim przekl˛etym bracie. Twoja krew, moja male´nka, go przyciagnie. ˛ — Minstrel wyczuł, z˙ e ghule ju˙z odeszły i wywnioskował z tego, z˙ e zaspokoiły głód. — Twój ukochany dobrze mi si˛e przysłu˙zył. — Veerkad roze´smiał si˛e i ruszył w stron˛e wej´scia do kurhanu. Im bardziej taszczacy ˛ Zarozini˛e s´lepy szaleniec zbli˙zał si˛e do serca Wzgórza, tym mocniejszy stawał si˛e unoszacy ˛ si˛e dokoła odór s´mierci. Hurd, otrze´zwiony zimnym, nocnym powietrzem, z przera˙zeniem ujrzał, dokad ˛ kieruje si˛e Veerkad. Kurhan, Wzgórze Króla, cieszył si˛e w´sród mieszka´nców Org jak najgorsza˛ sława.˛ Młodzieniec zatrzymał si˛e przed czarnym wej´sciem i odwrócił, chcac ˛ si˛e wycofa´c. Nagle dostrzegł schodzacego ˛ po zboczu Elryka, odcinajacego ˛ mu drog˛e ucieczki. Strach wyolbrzymił w oczach ksi˛ecia zakrwawiona˛ sylwetk˛e Melnibonéanina. Z dzikim wrzaskiem Hurd runał ˛ w stron˛e Wzgórza. Elryk nie spostrzegł ksi˛ecia i wrzask całkowicie go zaskoczył. Wyt˛ez˙ ał wzrok, by dostrzec, kto krzyczał, było ju˙z jednak za pó´zno. Albinos zaczał ˛ zbiega´c po stromi´znie w stron˛e wej´scia do kurhanu. Kolejna posta´c wynurzyła si˛e z ciemnos´ci. — Elryku! Dzi˛eki wszystkim gwiazdom i Bogom Ziemi! A wi˛ec z˙ yjesz! — Podzi˛ekuj Ariochowi, Moonglumie. Gdzie jest Zarozinia? — Tam, w s´rodku. Ten s´lepy minstrel zabrał ja˛ ze soba,˛ a Hurd poszedł za nimi. Ci wszyscy królowie i ksia˙ ˛ze˛ ta sa˛ szaleni, nie potrafi˛e dostrzec z˙ adnego 69
sensu w ich działaniach. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby Veerkad chciał dobrze dla Zarozinii. Szybko, musimy ich odnale´zc´ . — Na wszystkie gwiazdy, czu´c odór s´mierci! Nigdy nie spotkałem si˛e z czym´s takim, nawet po bitwie w dolinie Eshmir, kiedy wojska Elwheru starły si˛e z armia˛ Kalega Yoguna, ksi˛ecia-uzurpatora z Tanghensi i pół miliona trupów usłało dolin˛e od kra´nca po kraniec. — Je˙zeli masz za słabe nerwy. . . — Wolałbym ich wcale nie mie´c. Tak byłoby lepiej. Chod´zmy. . . Po´spiesznie ruszyli w głab ˛ korytarza, kierujac ˛ si˛e odległym echem histerycznego s´miechu Veerkada i nieco bli˙zszym odgłosem kroków oszalałego ze strachu Hurda, który dostał si˛e pomi˛edzy dwóch wrogów, a trwo˙zył si˛e namy´sl o trzecim. Ksia˙ ˛ze˛ Org powoli, po omacku sunał ˛ przed siebie, łkajac ˛ cicho z przera˙zenia. W fosforyzujacym ˛ s´wietle wypełniajacym ˛ Główny Grobowiec Veerkad, otoczony zmumifikowanymi ciałami swych przodków, s´piewał przed wielka˛ trumna˛ Króla spod Wzgórza pie´sn´ stanowiac ˛ a˛ cz˛es´c´ rytuału wskrzeszenia. Trumna istotnie była olbrzymia; o połow˛e wi˛eksza ni˙z Veerkad, który odznaczał si˛e słusznym wzrostem. Minstrel nie baczył na własne bezpiecze´nstwo, my siał jedynie o zem´scie na swym bracie, Gutheranie. W dłoni trzymał długi sztylet, unoszac ˛ go nad le˙zac ˛ a˛ na ziemi skulona˛ i przera˙zona˛ Zarozinia.˛ Przelanie krwi ofiary stanowiło kulminacyjny moment obrz˛edu, a wówczas. . . Wówczas, całkiem dosłownie, rozp˛etałoby si˛e Piekło. Taki wła´snie plan powział ˛ Veerkad. Królewski brat zako´nczył pie´sn´ i wzniósł sztylet, gdy nagle do Głównego Grobowca wpadł Hurd z nagim mieczem w dłoni. Minstrel obrócił si˛e gwałtownie, z bezsilna˛ w´sciekło´scia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na s´lepej twarzy. Nie zwlekajac ˛ ani na chwil˛e, Hurd wraził miecz w ciało Veerkada a˙z po r˛ekoje´sc´ , przebijajac ˛ stryja na wylot. Minstrel jednak, czujac ˛ zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e s´mier´c, j˛eczac ˛ zacisnał ˛ dłonie na gardle ksi˛ecia. Mocno. Obaj m˛ez˙ czy´zni, w których jakim´s cudem tliła si˛e jeszcze iskierka z˙ ycia, zwarci w walce miotali si˛e po migoczacej ˛ komnacie, wirujac ˛ w makabrycznym ta´ncu s´mierci. Trumna Króla spod Wzgórza pocz˛eła dr˙ze´c i dygota´c z lekka, ruch jej był ledwo dostrzegalny. W tej wła´snie chwili w komnacie pojawili si˛e Elryk i Moonglum. Widzac, ˛ z˙ e Veerkad i Hurd sa˛ ju˙z bliscy s´mierci, Elryk rzucił si˛e ku le˙zacej ˛ na ziemi Zarozinii. Szcz˛es´liwym zbiegiem okoliczno´sci dziewczyna była nieprzytomna, nies´wiadoma gro˙zacego ˛ jej niebezpiecze´nstwa. Elryk wział ˛ ja˛ na r˛ece i odwrócił si˛e w stron˛e wyj´scia. Rzucił okiem na rozedrgana˛ trumn˛e. — Szybko, Moonglumie. Jestem pewien, z˙ e ten głupiec przywołał ducha 70
zmarłego. Po´spiesz si˛e, przyjacielu, zanim opadna˛ nas piekielne zast˛epy. Moonglum gło´sno chwycił w płuca powietrze i ruszył za albinosem, który biegł ju˙z w stron˛e wyj´scia z kurhanu, za którym widniała atramentowa czer´n nocy. — Dokad ˛ teraz, Elryku? — Musimy zaryzykowa´c powrót do cytadeli. Zostały tam nasze konie i bagaz˙ e. Wierzchowce sa˛ nam potrzebne, by jak najszybciej opu´sci´c to miejsce. O ile instynkt mnie nie zawodzi, wkrótce nastapi ˛ tu straszna rze´z. — Nie przypuszczam, by mieszka´ncy Org zdołali stawi´c czoło wrogowi, Elryku. Gdy wychodziłem z zamku, wszyscy byli pijani. Dlatego wła´snie z taka˛ łatwo´scia˛ udało mi si˛e wymkna´ ˛c. Je˙zeli cały czas pili z równa˛ intensywno´scia,˛ nie sadz˛ ˛ e, by jeszcze mogli si˛e porusza´c. — A wi˛ec nie tra´cmy czasu. Pozostawiwszy Wzgórze za soba˛ pobiegli do cytadeli.
Rozdział 4 Moonglum mówił prawd˛e. W Wielkiej Sali wszyscy le˙zeli pogra˙ ˛zeni w pijackim s´nie. Płonace ˛ na paleniskach ognie buzowały, a˙z cienie ta´nczyły po s´cianach. — Moonglumie — odezwał si˛e cicho Elryk — id´z z Zarozinia˛ do stajen i przygotuj nasze konie. Ja musz˛e jeszcze spłaci´c Gutheranowi zaciagni˛ ˛ ety dług. — Albinos wskazał palcem na stół. — Spójrz, zwalili tu wszystkie łupy, by napawa´c oczy dowodami swego zwyci˛estwa. Zwiastun Burzy le˙zał na stosie spladrowanych ˛ sakw i juków, które zawierały zarówno dobra zrabowane wujowi i kuzynom Zarozinii, jak i te odebrane Elrykowi i Moonglumowi. Zarozinia, przytomna ju˙z, lecz nadal oszołomiona, odeszła z Moonglumem, by odnale´zc´ stajnie, albinos za´s ruszył w stron˛e stołu, omijajac ˛ rozciagni˛ ˛ ete wsz˛edzie ciała całkowicie pijanych mieszka´nców Org oraz płonace ˛ na paleniskach ognie. Westchnał ˛ z ulga,˛ gdy wreszcie zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci swego wykutego w piekielnym ogniu miecza. Melnibonéanin jednym susem przesadził stół i ju˙z miał chwyci´c Gutherana, na którego szyi nadal błyszczał wysadzany bajecznie bogatymi klejnotami królewski ´ ła´ncuch, gdy wielkie drzwi prowadzace ˛ do sali otworzyły si˛e z hukiem. Swiszczacy ˛ podmuch lodowatego powietrza wpadł do komnaty, a˙z ognie pochyliły si˛e i zamigotały nagle. Elryk, zapomniawszy o Gutheranie, odwrócił si˛e, otwierajac ˛ szeroko oczy. U wej´scia do komnaty stał, wypełniajac ˛ soba˛ całkowicie drzwi, Król spod Wzgórza. Dawno zmarłego monarch˛e przywołał Veerkad, którego własna krew posłu˙zyła, by dopełni´c aktu wskrzeszenia. Króla spod Wzgórza okrywały przegniłe szaty, suche ko´sci obciagała ˛ napi˛eta, poszarpana skóra. W jego piersi nie biło serce, gdy˙z dawno ju˙z po˙zarły je z˙ ywiace ˛ si˛e padlina˛ istoty. Władca nie miał te˙z płuc, które mogłoby wypełni´c powietrze. Mimo to jednak Król spod Wzgórza z˙ ył. . . Król spod Wzgórza. Był on ostatnim, wielkim władca˛ Przekl˛etego Ludu, który w swym gniewie zniszczył połow˛e Ziemi i stworzył Las Troos. Za zmarłym królem kł˛ebiły si˛e hordy upiornych wojowników, których w legendarnej przeszło´sci 72
pochowano razem z ich dowódca.˛ Rozpocz˛eła si˛e masakra. Elryk mógł jedynie zgadywa´c, jaka krzywda sprzed wieków stała si˛e przyczyna˛ dokonywanej wła´snie zemsty, lecz niezale˙znie od wszystkiego gro˙zace ˛ mu niebezpiecze´nstwo było bardzo realne. Albinos wyciagn ˛ ał ˛ Zwiastuna Burzy, gdy˙z rozjuszona horda wywierała gniew na wszystkim, co z˙ yło. Sal˛e wypełniły j˛eki i przera˙zone wrzaski nieszcz˛esnych mieszka´nców Org. Elryk, na wpół sparali˙zowany ze zgrozy, nadal stał obok tronu. Słyszac ˛ hałas, Gutheran obudził si˛e i ujrzał przed soba˛ Króla sprzed Wzgórza. — Nareszcie b˛ed˛e mógł odpocza´ ˛c! — zawołał, niemal˙ze z ulga.˛ Osunał ˛ si˛e, umierajac ˛ w z˙ elaznym u´scisku zmarłego władcy i pozbawiajac ˛ Elryka mo˙zliwo´sci dokonania zemsty. Albinos przypomniał sobie pos˛epna˛ pie´sn´ Veerkada. Trzej Królowie w Ciemno´sciach: Gutheran, Veerkad i Król spod Wzgórza. A teraz z˙ ył tylko ostatni; ten, który był martwy przez całe tysiaclecia. ˛ Zimny, martwy wzrok króla omiótł cała˛ sal˛e i zatrzymał si˛e na Gutheranie, rozciagni˛ ˛ etym na swym tronie, ze staro˙zytnym ła´ncuchem, oznaka˛ sprawowanego urz˛edu, nadal zwieszajacym ˛ mu si˛e z szyi. Elryk zerwał go z martwego ciała i cofnał ˛ si˛e, widzac ˛ zbli˙zajacego ˛ si˛e Króla spod Wzgórza. Albinos wsparł si˛e plecami o słup; wsz˛edzie dookoła ucztowały ghule. Martwy król podszedł jeszcze bli˙zej i nagle, z j˛ekliwym s´wistem dobywajacym ˛ si˛e z gł˛ebi rozkładajacego ˛ si˛e ciała, rzucił si˛e na Elryka, zmuszajac ˛ go do rozpaczliwej obrony przed atakiem ostrych pazurów. Albinos desperacko ciał ˛ nie znajacego ˛ bólu przeciwnika. Nawet magiczne ostrze niewiele mogło zdziała´c przeciwko istocie, której nie sposób było ani upu´sci´c krwi, ani odebra´c duszy. Melnibonéanin zasypywał wroga gradem ciosów, ale wyszczerbione paznokcie darły jego skór˛e, a z˛eby niebezpiecznie zbli˙zały si˛e do gardła. Nad tym wszystkim za´s unosił si˛e obezwładniajacy ˛ odór s´mierci, jako z˙ e kł˛ebiace ˛ si˛e w komnacie odra˙zajace ˛ ghule po˙zerały zarówno z˙ ywych, jak i umarłych. I nagle Elryk usłyszał głos Moongluma i ujrzał posta´c swego przyjaciela na galerii biegnacej ˛ wokół Wielkiej Sali. Elwheryjczyk trzymał w dłoniach wielki dzban oliwy. — Zap˛ed´z go w stron˛e najwi˛ekszego paleniska, Elryku. By´c mo˙ze w ten sposób uda nam si˛e go pokona´c. Po´spiesz si˛e, bo inaczej zginiesz! W szale´nczym przypływie siły Melnibonéanin zmusił olbrzymiego króla do wycofania si˛e w stron˛e płomieni. Wsz˛edzie wokół nich ucztowały ghule, po˙zerajac ˛ szczatki ˛ swych ofiar. Niektóre z nich wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yły. Rozpaczliwe wrzaski głuszyły odgłosy rzezi. Król spod Wzgórza stał odwrócony plecami do buchajacych ˛ płomieni, nie zwracajac ˛ na nie najmniejszej uwagi. Zbytnio zaj˛ety był walka˛ z Elrykiem. Moonglum zrzucił dzban. 73
Gliniane naczynie roztrzaskało si˛e o kamienne palenisko. Wrzaca ˛ oliwa bryzn˛eła na króla. Ten zachwiał si˛e na nogach i wówczas albinos uderzył z całej mocy. Cała siła białowłosego m˛ez˙ czyzny i jego miecza została u˙zyta, by odepchna´ ˛c Króla spod Wzgórza. Władca upadł prosto w płomienie, które natychmiast zacz˛eły go po˙zera´c. Przera˙zajace, ˛ głuche wycie dobyło si˛e z ust ginacego ˛ olbrzyma. Płomienie obj˛eły cała˛ komnat˛e, która wkrótce zacz˛eła wyglada´ ˛ c jak samo Piekło, otchła´n wypełniona j˛ezorami ognia, w´sród których kr˛eciły si˛e ghule, na nic nie zwa˙zajac ˛ w ferworze uczty. Szalejacy ˛ z˙ ywioł odciał ˛ drog˛e do drzwi. Elryk rozejrzał si˛e dokoła i dostrzegł tylko jedna˛ drog˛e ucieczki. Schował do pochwy Zwiastuna Burzy, wział ˛ krótki rozbieg i skoczył w gór˛e, chwytajac ˛ za otaczajac ˛ a˛ galeri˛e balustrad˛e. Zda˙ ˛zył w sama˛ por˛e, płomienie wła´snie obj˛eły miejsce, w którym stał przed chwila.˛ Moonglum pochylił si˛e i pomógł przyjacielowi przedosta´c si˛e przez por˛ecz. — Jestem rozczarowany, Elryku. — Elwheryjczyk wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Zapomniałe´s o skarbach. Albinos pokazał mu przedmiot, który trzymał w lewej r˛ece: wysadzany kamieniami królewski ła´ncuch. — Ta błyskotka w pewnej mierze wynagrodzi nasze trudy — Melnibonéanin u´smiechnał ˛ si˛e, unoszac ˛ w gór˛e połyskujacy ˛ klejnot. — Na Ariocha, niczego nie ukradłem! W Org nie ma ju˙z królów, którzy mogliby to nosi´c! Chod´zmy do Zarozinii i odzyskajmy konie. Pobiegli galeria,˛ której fragmenty ju˙z pocz˛eły si˛e kruszy´c i spada´c w szalejacy ˛ poni˙zej ogie´n. Cała trójka szybko opu´sciła mury Org. Ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie widzieli pojawiajace ˛ si˛e w s´cianach zamku szczeliny i słyszeli ryk zniszczenia, które siały płomienie, po˙zerajac ˛ wszystko, co było twierdza˛ Org. Ogie´n zniszczył monarszy tron, pozostało´sc´ po Trzech Królach w Ciemno´sciach, tera´zniejszych i przeszłym. Nic si˛e nie ostało z Org prócz pustego grzebalnego kopca i dwóch sczepionych ze soba˛ trupów, le˙zacych ˛ tam, gdzie przez wieki spoczywali ich przodkowie: w Głównym Grobowcu. Trójka przyjaciół zniszczyła ostatnie ogniwo łacz ˛ a˛ ce s´wiat z poprzednia˛ epoka˛ i oczy´sciła Ziemi˛e z przedwiecznego zła. Tylko Las Troos pozostał jako s´wiadectwo panowania i odej´scia Przekl˛etego Ludu. Las Troos pozostał jako przestroga. Widoczne przy s´wietle buchajacego ˛ płomieniami pogrzebowego stosu kontury owego lasu napełniły Elryka, Moongluma i Zarozini˛e nowa˛ trwoga,˛ ale i ulga.˛ Teraz, gdy niebezpiecze´nstwo min˛eło, albinos, cho´c szcz˛es´liwy, poczał ˛ zastanawia´c si˛e nad nowym problemem. — Czemu tak marszczysz brwi, ukochany? — spytała Zarozinia. — Poniewa˙z my´sl˛e, z˙ e miała´s racj˛e. Pami˛etasz, jak powiedziała´s, z˙ e pokładam zbytnie zaufanie w moim mieczu? 74
— Pami˛etam, z˙ e powiedziałam jeszcze, i˙z nie b˛ed˛e si˛e z toba˛ kłóci´c. — Zgoda. Ale czuj˛e, z˙ e cz˛es´ciowo miała´s racj˛e. Tam, w kurhanie, nie miałem ze soba˛ Zwiastuna Burzy, a przecie˙z walczyłem i zwyci˛ez˙ yłem, bo niepokoiłem si˛e o ciebie. — Głos Elryka był bardzo cichy. — By´c mo˙ze za jaki´s czas b˛ed˛e mógł podtrzymywa´c swe siły za pomoca˛ ziół, które odnalazłem w Troos? By´c mo˙ze b˛ed˛e mógł porzuci´c Zwiastuna Burzy na zawsze? Słyszac ˛ te słowa Moonglum roze´smiał si˛e gło´sno. — Elryku, nigdy nie przypuszczałem, z˙ e b˛ed˛e s´wiadkiem czego´s takiego. Odwa˙zyłe´s si˛e pomy´sle´c o porzuceniu swej piekielnej klingi. Nie wiem, czy to ci si˛e kiedy´s uda, ale sama my´sl o tym jest pocieszajaca. ˛ — Masz racj˛e, przyjacielu. Masz racj˛e. — Melnibonéanin pochylił si˛e w siodle i chwycił ramiona Zarozinii, przyciagaj ˛ ac ˛ ja˛ do siebie, do´sc´ ryzykownie, jako z˙ e gnali przed siebie w pełnym galopie. Nie wstrzymujac ˛ konia, nie zwa˙zajac ˛ na szybko´sc´ , albinos pocałował dziewczyn˛e. — Nowy poczatek! ˛ — zawołał, przekrzykujac ˛ s´wist wiatru. — Nowy pocza˛ tek, moja miło´sci! I s´miejac ˛ si˛e, pojechali w stron˛e Płaczacego ˛ Pustkowia i Karlaak, by tam da´c si˛e pozna´c, wzbogaci´c i wzia´ ˛c udział w najdziwniejszym s´lubie, jaki kiedykolwiek ogladały ˛ Północne Krainy.
KSIEGA ˛ TRZECIA Zwiastun Po˙zogi
W której Moonglum powraca ze Wschodu z niepokojacymi ˛ wie´sciami. . .
Rozdział 1 Sokoły o zakrwawionych dziobach szybowały na lodowatym wietrze. Ptaki unosiły si˛e wysoko ponad horda˛ je´zd´zców nieubłaganie posuwajac ˛ a˛ si˛e przez Płaczace ˛ Pustkowie. Je´zd´zcy owi przebyli ju˙z dwie pustynie i trzy górskie ła´ncuchy i parli dalej, pchani przez głód. Do wysiłku zagrzewały ich opowie´sci zasłyszane od podró˙zników, którzy zawitali do ich poło˙zonej na wschodzie ojczyzny oraz słowa zach˛ety padajace ˛ z ust przywódcy o cienkich wargach, kołyszacego ˛ si˛e w siodle na czele kawalkady. Przywódca dzier˙zył dziesi˛eciostopowa˛ dzid˛e, ozdobiona˛ krwawymi trofeami pochodzacymi ˛ z poprzednich łupie˙zczych wypraw. Wojownicy, zm˛eczeni, jechali z wolna, nie wiedzac ˛ nawet, z˙ e zbli˙zaja˛ si˛e do celu. Daleko za horda,˛ kr˛epy je´zdziec opu´scił Elwher, roz´spiewana,˛ pełna˛ zgiełku stolic˛e Wschodu i wkrótce dotarł do doliny. Skamieniałe szkielety drzew nadawały okolicy pos˛epny wyglad. ˛ Ko´nskie kopyta uderzały ziemi˛e koloru popiołu. Je´zdziec p˛edził co sił przez wymarłe pustkowie, które niegdy´s było malownicza˛ kraina˛ Eshmir, złotym ogrodem Wschodu. Krain˛e Eshmir nawiedziła zaraza; szara´ncza zniszczyła całe jej pi˛ekno. I zaraza, i szara´ncza kryły si˛e pod jednym imieniem: Terarn Gashtek, Wódz Hordy Je´zd´zców; szalony, dziki m˛ez˙ czyzna o zapadni˛etej twarzy, siejacy ˛ zniszczenie, zwiastujacy ˛ rozlew krwi i po˙zog˛e. Tak wła´snie brzmiało jego drugie miano: Zwiastun Po˙zogi. Je´zdziec, który był s´wiadkiem nieszcz˛es´cia, jakie Terarn Gashtek sprowadził na malownicze Eshmir, zwał si˛e Moonglum. Moonglum s´pieszył do Kaarlak nad Płaczacym ˛ Pustkowiem, ostatniego przyczółka cywilizacji Zachodu, o której tu, na Wschodzie, wiedziano niewiele. Mały człowieczek chciał odszuka´c Elryka z Melniboné, który na stałe osiedlił si˛e w pełnym uroku rodzinnym mie´scie swej z˙ ony. Je´zdziec z desperacja˛ p˛edził w stron˛e Karlaak, by ostrzec Elryka i błaga´c go o pomoc. Był to ten sam Moonglum: niewysoki, zadziorny, z szerokimi ustami i szopa˛ rudych włosów, jednak na jego wargach nie go´scił zwykły u´smiech. Pochylajac ˛ 78
si˛e nad ko´nska˛ grzywa,˛ m˛ez˙ czyzna p˛edził w stron˛e Karlaak, albowiem to wła´snie Eshmir, malownicze Eshmir, rodzinna prowincja Moongluma, sprawiało, z˙ e mógł on by´c soba.˛ Przeklinajac, ˛ Moonglum jechał do Karlaak. To samo jednak czynił Terarn Gashtek. Zwiastun Po˙zogi dotarł ju˙z do Płacza˛ cego Pustkowia. Horda posuwała si˛e powoli, gdy˙z wozy, które ze soba˛ prowadziła, zostały daleko z tyłu, a znajdujace ˛ si˛e na nich zapasy z˙ ywno´sci były je´zd´zcom niezb˛edne. Oprócz z˙ ywno´sci na jednym z wozów jechał sp˛etany jeniec, który le˙zac ˛ na plecach przeklinał Terarna Gashteka i jego sko´snookich wojowników. Drinij Bar˛e p˛etało co´s wi˛ecej ni˙z rzemienie i stad ˛ wła´snie brały si˛e jego przekle´nstwa. Drinij Bara był czarnoksi˛ez˙ nikiem, którego w normalnych warunkach nie dałoby si˛e przytrzyma´c w ten sposób. Gdyby tu˙z przed przybyciem Zwiastuna Po˙zogi do miasta, w którym si˛e zatrzymał, czarownik nie uległ swej słabo´sci do wina i kobiet, nie byłby teraz zwiazany, ˛ a Terarn Gashtek nie posiadłby jego duszy. Dusza Drinij Bary spoczywała w ciele małego, czarnego kota; kota, którego Terarn Gashtek schwytał i woził wsz˛edzie ze soba.˛ Drinij Bara bowiem, zwyczajem wschodnich czarowników, dla ochrony ukrył swa˛ dusz˛e wła´snie w ciele kota. Z tej to wła´snie przyczyny był teraz niewolnikiem Wodza Hordy Je´zd´zców i musiał go słucha´c, w obawie, z˙ e w przeciwnym razie ten zabije zwierz˛e ł tym samym wy´sle dusz˛e do Piekła. Dumny czarnoksi˛ez˙ nik cierpiał z powodu tego upokorzenia, niemniej jednak zasłu˙zył sobie na to. Blada twarz Elryka z Melniboné nosiła jeszcze nikłe s´lady poprzedniej tułaczki, jednak na wargach albinosa ja´sniał u´smiech, a w purpurowych oczach widniał spokój. Melnibonéanin spogladał ˛ na młoda,˛ czarnowłosa˛ kobiet˛e, z która˛ przechadzał si˛e po tarasowych ogrodach Karlaak. — Elryku — spytała Zarozinia — czy wreszcie znalazłe´s szcz˛es´cie? M˛ez˙ czyzna skinał ˛ głowa.˛ — Tak my´sl˛e. Zwiastun Burzy spoczywa po´sród paj˛eczyn w zbrojowni twego ojca. Substanqe, które zdobyłem w Troos, wzmacniaja˛ mój wzrok i całe ciało, i musz˛e je za˙zywa´c tylko sporadycznie. Nie my´sl˛e o dalszych podró˙zach i walce. Jestem zadowolony b˛edac ˛ tutaj, sp˛edzajac ˛ czas bad´ ˛ z w twoim towarzystwie, bad´ ˛ z studiujac ˛ ksi˛egi w bibliotece Karlaak. Czegó˙z mógłbym z˙ ada´ ˛ c wi˛ecej? — Za bardzo mnie chwalisz, panie mój. Stan˛e si˛e zbytnio zadowolona z siebie. Elryk roze´smiał si˛e. — Lepsze to, ni˙z gdyby´s w siebie zwatpiła. ˛ Nie obawiaj si˛e, Zarozinio. Nie zamierzam rusza´c w podró˙z. Owszem, brak mi Moongluma, ale to naturalne, z˙ e znu˙zyło go z˙ ycie w mie´scie i zapragnał ˛ odwiedzi´c rodzinne strony. 79
— Ciesz˛e si˛e, z˙ e nic ci˛e nie niepokoi, Elryku. Mój ojciec z poczatku ˛ niech˛etnie widział ci˛e jako stałego mieszka´nca Karlaak, obawiajac ˛ si˛e zła, które ci towarzyszy. Te trzy miesiace ˛ jednak dowiodły, z˙ e zło odeszło bez s´ladu. Nagle z dołu dobiegł ich okrzyk. Jaki´s m˛ez˙ czyzna, krzyczac, ˛ walił w drzwi domu. — Wpu´sc´ cie mnie, do diabła! Musz˛e mówi´c z waszym panem! Nadbiegł słu˙zacy. ˛ — Panie, przy drzwiach jest jaki´s człowiek. Utrzymuje, z˙ e jest waszym przyjacielem i przybywa z wie´scia.˛ — Jakie imi˛e podał? — Obco brzmiace ˛ miano. Moonglum. — Moonglum! Niedługo przebywał w Elwher. Wpu´sc´ cie go! W oczach Zarozinii błysnał ˛ strach. Dziewczyna mocno chwyciła rami˛e albinosa. — Elryku, oby nie przynosił wiadomo´sci, które przyczyniłyby si˛e do twego wyjazdu. ˙ — Zadne wiadomo´sci nie dokonałyby tego. Nie obawiaj si˛e, Zarozinio. — Melnibonéanin wybiegł z ogrodu na dziedziniec domostwa. Moonglum po´spiesznie przejechał przez bram˛e i zeskoczył z konia. — Moonglum, przyjacielu! Skad ˛ ten po´spiech? Oczywi´scie, ciesz˛e si˛e widzac ˛ ci˛e wcze´sniej, dlaczego jednak przybywasz tak szybko? Na okrytej pyłem twarzy Elwheryjczyka malowała si˛e zawzi˛eto´sc´ . Po szybkiej i długiej je´zdzie ubranie niskiego m˛ez˙ czyzny oblepione było błotem. — Zbli˙za si˛e Zwiastun Po˙zogi i wspiera go magia — wyrzucił z siebie Moonglum. — Musisz ostrzec miasto. — Zwiastun Po˙zogi? To imi˛e nic nie znaczy. Mój przyjacielu, mówisz, jakby´s był op˛etany. — Bo jestem. Jestem op˛etany nienawi´scia.˛ Ten człowiek zniszczył moja˛ ojczyzn˛e, zabił rodzin˛e, przyjaciół, a teraz przymierza si˛e do dalszych podbojów na Zachodzie. Dwa lata temu był kim´s niewiele lepszym od zwykłego pustynnego rozbójnika, ale ju˙z wówczas zaczał ˛ gromadzi´c wielka˛ hord˛e barbarzy´nców, z która˛ dzisiaj przemierza wschodnie krainy, pladruj ˛ ac ˛ i grabiac. ˛ Jedynie Elwher nie ucierpiało od jego ataków, gdy˙z jest to miasto zbyt du˙ze, by mógł je zdoby´c. Obrócił za to dwa tysiace ˛ mil pi˛eknej krainy w dymiace ˛ zgliszcza. Postanowił podbi´c cały s´wiat i jedzie na zachód, prowadzac ˛ ze soba˛ pi˛ec´ set tysi˛ecy wojowników. — Wspomniałe´s o magii. Có˙z barbarzy´nca mo˙ze wiedzie´c o tak wyrafinowanych kunsztach? — Sam niewiele. Ma jednak w swej mocy jednego z naszych najwi˛ekszych czarowników: Drinija Bar˛e. Pojmał go, gdy ten le˙zał pijany w sztok mi˛edzy dwiema ladacznicami w tawernie w Phum. Drinij Bara umie´scił swa˛ dusz˛e w ciele kota, aby z˙ aden wrogi mu czarnoksi˛ez˙ nik nie mógł jej ukra´sc´ podczas snu. Ale 80
Teram Gashtek, Zwiastun Po˙zogi, znał ten sposób. Złapał zwierz˛e, zwiazał ˛ mu nogi, pysk i zasłonił oczy, wi˛ez˙ ac ˛ tym samym parszywa˛ dusz˛e Drinija Bary. Teraz czarnoksi˛ez˙ nik jest jego niewolnikiem; je˙zeli nie b˛edzie słuchał barbarzy´ncy, ten zabije kota, przez co dusza czarownika trafi do piekła. — Ten rodzaj magii jest mi zupełnie nie znany — powiedział Elryk. — Nie sadz˛ ˛ e, by podobne praktyki były czym´s wi˛ecej ni˙z tylko przesadem. ˛ — Kto to mo˙ze wiedzie´c? Ale dopóki Drinij Bara wierzy w to, z˙ e jest bezsilny, b˛edzie spełniał ka˙zde z˙ yczenie Terarna Gashteka. Jego magia zniszczyła ju˙z kilka dumnych miast. — Jak daleko jest ten Zwiastun Po˙zogi? — Co najwy˙zej o trzy dni konnej jazdy od Karlaak. Musiałem nadło˙zy´c drogi, by nie wpa´sc´ w r˛ece jego zwiadowców. — A wi˛ec musimy przygotowa´c si˛e do obl˛ez˙ enia. — Nie, Elryku, musicie przygotowa´c si˛e do ucieczki! — Do ucieczki? Czy mam z˙ ada´ ˛ c od mieszka´nców Karlaak, by opu´scili swe domy i zostawili tak pi˛ekne miasto, bezbronne, na pastw˛e łupie˙zców? — Je˙zeli oni nie zechca,˛ przynajmniej ty musisz wyjecha´c i zabra´c ze soba˛ Zarozini˛e. Nikt nie zdoła stawi´c czoła takiemu nieprzyjacielowi. — Moja magia te˙z nie jest błahostka.˛ — Owszem, ale magia jednego człowieka nie powstrzyma pół miliona wojowników równie˙z wspomaganych przez sztuki czarnoksi˛eskie. — To prawda. W dodatku Karlaak nie jest forteca,˛ lecz miastem kupieckim. Dobrze wi˛ec, porozmawiam z Rada˛ Starszych i postaram si˛e ja˛ przekona´c. — I to szybko, Elryku, bo je´sli ci si˛e nie uda, Karlaak nie wytrzyma nawet jednego dnia obl˛ez˙ enia pod naporem krwio˙zerczej zgrai Terarna Gashteka. — Sa˛ uparci — powiedział Elryk, gdy noca˛ tego samego dnia usadowił si˛e wraz z Moonglumem w zaciszu własnego pokoju. — Nie chca˛ zda´c sobie sprawy z ogromu niebezpiecze´nstwa. Nie chca˛ wyjecha´c, a ja nie mog˛e ich opu´sci´c, gdy˙z powitali mnie tu z rado´scia˛ i uczynili obywatelem Karlaak. — A wi˛ec musimy tu zosta´c i czeka´c na s´mier´c? — Mo˙zliwe. Wydaje si˛e, z˙ e nie mamy wyboru. Wpadłem jednak na pewien pomysł. Mówisz, z˙ e czarnoksi˛ez˙ nik jest wi˛ez´ niem Terarna Gashteka. Jak my´slisz, co zrobi, je˙zeli odzyska swoja˛ dusz˛e? — Bez watpienia ˛ zem´sci si˛e na tym, kto go uwi˛eził. Ale Terarn Gashtek nie jest na tyle głupi, by da´c mu taka˛ szans˛e. Nie mo˙zemy liczy´c na wsparcie z tej strony. — A gdyby´smy pomogli Drinijowi Barze? — Jak? To niemo˙zliwe.
81
— Wydaje si˛e, z˙ e to nasza jedyna nadzieja. Czy ten barbarzy´nca wie co´s o mnie i o mojej przeszło´sci? — O ile wiem, to nie. — Czy rozpoznałby ciebie? — Dlaczego miałby mnie rozpozna´c? — A wi˛ec proponuj˛e, by´smy si˛e do niego przyłaczyli. ˛ — Przyłaczyli? ˛ Elryku, nie jeste´s bardziej rozsadny ˛ ni˙z w czasach, gdy podróz˙ owali´smy razem jako wolni w˛edrowcy! — Wiem, co robi˛e. To jedyny sposób, by dosta´c si˛e w pobli˙ze Terarna Gashteka. Na miejscu obmy´slimy bardziej szczegółowy plan pokonania barbarzy´nców. Wyruszymy o s´wicie. Nie ma czasu do stracenia. — Dobrze wi˛ec. Miejmy nadziej˛e, z˙ e nie opu´sciło ci˛e dawne szcz˛es´cie. Watpi˛ ˛ e w to jednak; zarzuciłe´s dawny styl bycia i sadz˛ ˛ e, z˙ e szcz˛es´cie przemin˛eło wraz z nim. — Zobaczymy. — Czy we´zmiesz ze soba˛ Zwiastuna Burzy? — Miałem nadziej˛e, z˙ e nigdy ju˙z nie b˛ed˛e musiał u˙zywa´c tego piekielnego miecza. Jest bardzo zdradliwy, mówiac ˛ najogl˛edniej. — To prawda. Przypuszczam jednak, z˙ e b˛edziesz go potrzebował. — Masz racj˛e. Zabior˛e go wi˛ec. Elryk zmarszczył brwi i zacisnał ˛ pi˛es´ci. — To jednak oznaczałoby złamanie danej Zarozinii obietnicy. — Lepiej złama´c obietnic˛e, ni˙z wyda´c dziewczyn˛e Hordzie Je´zd´zców. Trzymajac ˛ w jednej r˛ece płonace ˛ smolne łuczywo, Elryk otworzył kluczem drzwi prowadzace ˛ do zbrojowni. Nie czuł si˛e najlepiej w waskim ˛ korytarzu, wypełnionym za´sniedziała˛ bronia,˛ nie u˙zywana˛ przez całe stulecie. Z bijacym ˛ mocno sercem Melnibonéanin podszedł do nast˛epnych drzwi i zdjał ˛ zasuw˛e. Znalazł si˛e w niewielkim pokoiku, w którym spoczywały z dawna zapomniane insygnia zmarłych przed wiekami wojennych przywódców Karlaak — a tak˙ze Zwiastun Burzy. Czarna klinga zabrz˛eczała, jak gdyby witajac ˛ swego pana. Albinos wział ˛ gł˛eboki oddech i si˛egnał ˛ po miecz. Zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci; zadr˙zał cały, czujac ˛ przepełniajace ˛ go niezdrowe, potworne podniecenie. Z wykrzywiona˛ twarza˛ schował ostrze do pochwy i niemal wybiegł ze zbrojowni, pragnac ˛ wreszcie odetchna´ ˛c s´wie˙zym powietrzem. Elryk i Moonglum dosiedli skromnie wygladaj ˛ acych ˛ wierzchowców i, odziani niczym pro´sci najemnicy, nie tracac ˛ czasu po˙zegnali zgromadzonych na podwórcu radców Karlaak. Zarozinia ucałowała blada˛ dło´n Melnibonéanina.
82
— Wiem, z˙ e musisz jecha´c — powiedziała dziewczyna z oczyma pełnymi łez — ale uwa˙zaj na siebie, mój ukochany. — B˛ed˛e uwa˙za´c. Módl si˛e, by poszcz˛es´ciło nam si˛e we wszystkim, co postanowimy. — Niechaj Biali Bogowie was prowadza.˛ — Nie, módl si˛e raczej do Władców Ciemno´sci, gdy˙z wła´snie ich pomoc b˛edzie nam niezb˛edna. I nie zapomnij, co masz ode mnie przekaza´c posła´ncowi, który wyruszy na południowy zachód, by szuka´c Dyvima Slorma. — Nie zapomn˛e — obiecała — chocia˙z obawiam si˛e, z˙ e los znowu zaprowadzi ci˛e na dawne, ciemne s´cie˙zki. — Pomy´sl raczej o tym, co mo˙ze zgotowa´c tera´zniejszo´sc´ . O moje przeznaczenie zatroszcz˛e si˛e pó´zniej. — Jed´z wi˛ec, panie mój, i oby szcz˛es´cie ci sprzyjało. ˙ — Zegnaj, Zarozinio. Moja miło´sc´ do ciebie sprawi, z˙ e znajd˛e w sobie o wiele wi˛ecej siły ni˙z w czasach, gdy przydawało mi jej jedynie to piekielne ostrze. — Albinos spiał ˛ konia i wraz z Moonglumem ruszył w stron˛e Płaczacego ˛ Pustkowia i niespokojnej przyszło´sci.
Rozdział 2 Wygladaj ˛ ac ˛ niczym dwie drobne figurki na tle rozległej, pokrytej mi˛ekka˛ darnia˛ równiny zwanej Płaczacym ˛ Pustkowiem, gdy˙z deszcz nigdy nie przestawał tu pada´c, je´zd´zcy p˛edzili swe zm˛eczone wierzchowce po´sród siapi ˛ acej ˛ m˙zawki. Nadje˙zd˙zajacych ˛ dostrzegł skulony w siodle i trz˛esacy ˛ si˛e z zimna pustynny wojownik. Wyt˛ez˙ ył wzrok, starajac ˛ si˛e rozró˙zni´c jak najwi˛ecej szczegółów, co nie było proste w padajacym ˛ deszczu, po czym zawrócił brzuchatego kuca i szybko odjechał w kierunku, z którego przybył. Wkrótce dotarł do wi˛ekszej grupki wojowników, odzianych jak i on w futra i zdobne chwastami z˙ elazne hełmy. Wszyscy mieli przy sobie krótkie ko´sciane łuki i kołczany pełne długich strzał, z lotkami z piór jastrz˛ebia. U boków zwisały zakrzywione jatagany. Dosiadajacy ˛ kuca m˛ez˙ czyzna zamienił kilka słów ze swymi towarzyszami i po chwili wszyscy ruszyli galopem ku nadje˙zd˙zajacym. ˛ — Jak daleko jeszcze do obozu Terarna Gashteka, Moonglumie? — zapytał Elryk. Brakło mu tchu, gdy˙z jechali cały dzie´n bez ustanku. — Jeszcze kawałek. Powinni´smy ju˙z. . . patrz! Moonglum wskazał r˛eka˛ przed siebie. Z naprzeciwka szybko zbli˙zało si˛e dziesi˛eciu wojowników. — Pustynni barbarzy´ncy, ludzie Zwiastuna Po˙zogi. Przygotuj si˛e do walki, nie b˛eda˛ traci´c czasu na pertraktacje. Zwiastun Burzy wyskoczył z pochwy, zdajac ˛ si˛e prowadzi´c dło´n Elryka, tak z˙ e albinos uniósł ci˛ez˙ kie ostrze nie czujac ˛ nawet jego wagi. Moonglum dobył obu swych mieczy, trzymajac ˛ krótszy z nich w tej samej r˛ece, która˛ dzier˙zył wodze konia. Wojownicy rozciagn˛ ˛ eli si˛e w półkole i run˛eli na dwójk˛e przyjaciół, wznoszac ˛ dzikie okrzyki wojenne. Elryk poderwał konia. Wierzchowiec wspiał ˛ si˛e na tylne nogi i w tym samym momencie ostrze Zwiastuna Burzy zatopiło si˛e w gardle pierwszego napastnika. Z rozdartego ciała buchnał ˛ smród podobny zapachowi siarki. Pierwszy wojownik, krztuszac ˛ si˛e i bezskutecznie starajac ˛ si˛e złapa´c oddech, umarł, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała pełna s´wiadomo´sc´ okrutnego przeznaczenia, które stało si˛e jego udziałem — Zwiastun Burzy bowiem 84
wydzierał pokonanym dusze na równi z krwia.˛ Melnibonéanin, dziko ciawszy ˛ kolejnego wroga, odrabał ˛ mu prawa˛ r˛ek˛e i rozpłatał zwie´nczony pióropuszem hełm wraz ze znajdujac ˛ a˛ si˛e pod nim czaszka.˛ Deszcz i pot spływały po bladej, s´ciagni˛ ˛ etej twarzy, zalewajac ˛ płonace ˛ purpura˛ oczy. Albinos zmru˙zył powieki i chwiejac ˛ si˛e w siodle odwrócił si˛e, by odbi´c cios s´wiszczacego ˛ jataganu; sparował uderzenie, zwiazał ˛ kling˛e z klinga˛ barbarzy´ncy, po czym jednym ruchem nadgarstka rozbroił przeciwnika, który zawył niczym wilk do ksi˛ez˙ yca. Długi, przenikliwy krzyk rozbrzmiewał jeszcze przez moment, póki piekielny miecz nie wydarł pokonanemu duszy. Elryk, czujac ˛ odraz˛e do samego siebie, wykrzywił twarz, lecz nadal walczył z nadludzka˛ siła.˛ Moonglum starał si˛e nie wchodzi´c albinosowi w drog˛e, wiedzac, ˛ z˙ e miecz Melnibonéanina lubi odbiera´c z˙ ycie jego przyjaciołom. Wkrótce pozostał tylko jeden z przeciwników. Elryk rozbroił go i powstrzymał miecz, ju˙z si˛egajacy ˛ ku szyi barbarzy´ncy. Pogodzony z my´sla˛ o czekajacej ˛ go okrutnej s´mierci m˛ez˙ czyzna powiedział co´s w gardłowym j˛ezyku, którego brzmienie nie było Elrykowi obce. Albinos zastanowił si˛e przez chwil˛e i zdał sobie spraw˛e, z˙ e jest to mowa zbli˙zona do jednego z wielu staro˙zytnych dialektów, które jako czarnoksi˛ez˙ nik musiał pozna´c dawno temu w Melniboné. — Jeste´s jednym z wojowników Terarna Gashteka, Zwiastuna Po˙zogi — odezwał si˛e w tym samym j˛ezyku. — To prawda. Ty za´s musisz by´c Złym o Białej Twarzy, o którym wspominaja˛ legendy. Błagam ci˛e, by´s zabił mnie zwykłym mieczem, nie tym, który trzymasz w r˛ece. — Nie mam zamiaru ci˛e zabija´c. Przybyli´smy tu, by przyłaczy´ ˛ c si˛e do Terarna Gashteka. Zaprowad´z nas do niego. Barbarzy´nca po´spiesznie skinał ˛ głowa˛ i szybko wdrapał si˛e na swego wierzchowca. — Kim jeste´s, z˙ e przemawiasz Wysoka˛ Mowa˛ naszego ludu? — Zwa˛ mnie Elrykiem z Melniboné. Czy słyszałe´s kiedy´s to imi˛e? Wojownik potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, ale od pokole´n nikt poza szamanami nie posługiwał si˛e Wysoka˛ Mowa.˛ Ty za´s nie wygladasz ˛ na szamana. Ubierasz si˛e jak zwykły wojownik. — Obaj jeste´smy najemnikami. Ale do´sc´ ju˙z o tym. Reszt˛e wyja´sni˛e twojemu przywódcy. Pozostawiwszy trupy na pastw˛e szakali, przyjaciele ruszyli za trz˛esacym ˛ si˛e w siodle barbarzy´nca.˛ Wkrótce dostrzegli s´cielacy ˛ si˛e po ziemi dym pochodzacy ˛ z wielu ognisk, a po pewnym czasie ujrzeli rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e na sporej przestrzeni obozowisko pot˛ez˙ nej armii barbarzy´nskiego wodza.
85
Obóz obejmował co najmniej mil˛e wielkiej równiny. Wojownicy mieszkali w wysokich, okragłych ˛ namiotach ze skór rozpi˛etych na rusztowaniach. Wielkie zbiorowisko ludzkie wygladało ˛ niczym prymitywne miasto. Mniej wi˛ecej w jego centrum znajdowała si˛e du˙za konstrukcja, ozdobiona pstrymi jedwabiami i brokatami. — To musi by´c siedziba Terarna Gashteka — powiedział Moonglum w j˛ezyku Zachodu. — Widzisz, na wpół wyprawione skóry swego namiotu pokrył choragwiami ˛ podbitych miast. — Mały człowieczek spowa˙zniał nagle, ujrzawszy podarty sztandar Eshmir, flag˛e z wizerunkiem lwa z Okary i poplamiony krwia˛ proporzec pogra˙ ˛zonego w smutku Changshai. Pojmany wojownik prowadził przyjaciół pomi˛edzy szeregami siedzacych ˛ w kucki barbarzy´nców, patrzacych ˛ na nich niewzruszenie i mruczacych ˛ co´s mi˛edzy soba.˛ Przed wej´sciem do siedziby Terarna Gashteka stała oparta jego pot˛ez˙ na dzida bojowa ozdobiona innymi jeszcze trofeami poprzednich podbojów: czaszkami i ko´sc´ mi pokonanych ksia˙ ˛zat ˛ i królów. — Nie mo˙zna dopu´sci´c, by kto´s taki zniszczył odrodzona˛ cywilizacj˛e Młodych Królestw — powiedział Elryk. — Młode królestwa sa˛ pr˛ez˙ ne — zauwa˙zył Moonglum. — Ich upadek nast˛epuje dopiero, gdy si˛e zestarzeja,˛ a wówczas cz˛estokro´c przyczyniaja˛ si˛e do´n ludzie pokroju Terarna Gashteka. — Póki z˙ yj˛e, barbarzy´ncy nie zniszcza˛ Karlaak. Nie dotra˛ nawet do Bakshaan. ˙ — Mimo to nie broniłbym im dost˛epu do Nadsokor. Miasto Zebraków zasłuz˙ yło sobie na odwiedziny Zwiastuna Po˙zogi — odparł Moonglum. — Je˙zeli my zawiedziemy, tylko morze ich powstrzyma, a i to nie jest pewne. — Z pomoca˛ Dyvima Slorma rozprawimy si˛e z nimi. Miejmy nadziej˛e, z˙ e wysłannik z Karlaak szybko odnajdzie mego krewniaka. — Je˙zeli nie, b˛edziemy mieli kłopoty z własnor˛ecznym pokonaniem pół miliona wojowników, przyjacielu. Prowadzacy ˛ ich barbarzy´nca krzyknał ˛ nagle: — O Zdobywco, pot˛ez˙ ny Zwiastunie Po˙zogi, sa˛ tu ludzie, którzy pragn˛eliby z toba˛ rozmawia´c. — Wprowad´z ich — odwarknał ˛ kto´s niewyra´znie. Weszli do wn˛etrza cuchnacego ˛ namiotu, o´swietlanego przez ogie´n płonacy ˛ w obr˛ebie uło˙zonego z kamieni kr˛egu. Wychudzony m˛ez˙ czyzna, niedbale odziany w jaskrawe, zdobyczne szaty, na wpół le˙zac ˛ spoczywał na drewnianej ławie. Wewnatrz ˛ namiotu znajdowało si˛e kilka kobiet. Jedna z nich nalewała wła´snie wina do ci˛ez˙ kiego złotego pucharu, który m˛ez˙ czyzna trzymał w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece. Terarn Gashtek mocno odepchnał ˛ kobiet˛e, a˙z ta upadła jak długa, po czym przyjrzał si˛e nowo przybyłym. Wyn˛edzniała twarz barbarzy´ncy przypominała wygladem ˛ czaszki wiszace ˛ na zewnatrz ˛ namiotu. Zwiastun Po˙zogi policzki miał zapadłe; waskie, ˛ sko´sne oczy wyzierały spod krzaczastych brwi. 86
— Co to za jedni? — Nie wiem, panie, jednak we dwójk˛e zabili dziesi˛eciu naszych ludzi, a ja ledwo uszedłem z z˙ yciem. — Zasłu˙zyłe´s sobie na s´mier´c, skoro dałe´s si˛e rozbroi´c. Wyno´s si˛e stad ˛ i znajd´z szybko nowy miecz, je´sli nie chcesz, by twoje wn˛etrzno´sci posłu˙zyły szamanom za materiał do wró˙zb. Barbarzy´nca wyniósł si˛e po´spiesznie z namiotu. — A wi˛ec pokonali´scie dziesi˛eciu moich zabijaków i przyszli´scie do mnie, by si˛e tym pochwali´c? Co macie na swoje usprawiedliwienie? — Panie, bronili´smy si˛e jedynie przed twymi wojownikami. Nie szukali´smy z nimi zwady. — Elryk starał si˛e mówi´c chropawym j˛ezykiem jak mógł najlepiej. — Bronili´scie si˛e wi˛ec nadspodziewanie dobrze. Ka˙zdy z was równa si˛e co najmniej trzem obrosłym w tłuszcz mieszczuchom. Ty jeste´s z Zachodu, od razu to wida´c, twój milczacy ˛ przyjaciel za´s ma twarz Elwheryjczyka. Przybyli´scie tu ze Wschodu czy z Zachodu? — Z Zachodu — odparł Elryk. — Jeste´smy w˛edrujacymi ˛ wojownikami, oferujemy nasze umiej˛etno´sci temu, kto zapłaci albo obieca bogate łupy. — Czy wszyscy wojownicy z Zachodu sa˛ równie wprawni jak wy? — Terarn Gashtek nie potrafił ukry´c tego, z czego nagle zdał sobie spraw˛e: z˙ e mo˙ze nie doceniał ludzi, których zamierzał podbi´c. — Jeste´smy troch˛e lepsi ni˙z reszta — skłamał Moonglum — ale niewiele. — A co z magia,˛ czy wasi ludzie potrafia˛ stosowa´c pot˛ez˙ na˛ magi˛e? — Nie — odparł Elryk. — Ta sztuka praktycznie u nas zanikła. Usta barbarzy´ncy wykrzywiły si˛e w szyderczym u´smiechu, jednocze´snie pełnym ulgi i tryumfu. Terarn Gashtek skinał ˛ głowa,˛ si˛egnał ˛ pod jaskrawe jedwabie, wydobył małego, czarno-białego zwiazanego ˛ kota i poczał ˛ gładzi´c jego grzbiet. Zwierz˛e wypr˛ez˙ yło si˛e, lecz jedyne, co mogło zrobi´c, to nasycze´c na swego wroga. — W takim razie nie musimy si˛e martwi´c — powiedział Wódz Hordy Je´zd´zców. — A teraz mówcie, po co tu przybyli´scie? Za zabicie dziesi˛eciu z moich najlepszych zwiadowców mógłbym kaza´c was torturowa´c całymi dniami. — Zorientowali´smy si˛e, z˙ e przyłaczaj ˛ ac ˛ si˛e do ciebie, panie, mogliby´smy si˛e wzbogaci´c — odparł Elryk. — Mogliby´smy wskaza´c ci najbogatsze osady, najsłabiej bronione miasta, których zdobycie nie zabierze wiele czasu. Czy pozwolisz nam zosta´c? — To prawda, z˙ e potrzebuj˛e ludzi takich jak wy. Owszem, mo˙zecie zosta´c, ale pami˛etajcie, z˙ e nie b˛ed˛e wam ufał, zanim nie dowiedziecie swej lojalno´sci. Teraz znajd´zcie sobie kwatery, wieczorem za´s przyjd´zcie do mnie na uczt˛e. Dane wam wówczas b˛edzie na własne oczy ujrze´c pot˛eg˛e, która stała si˛e moim udziałem; sił˛e, która zmiecie siły Zachodu i olbrzymie połacie ziemi obróci w perzyn˛e.
87
— Dzi˛eki — powiedział Elryk. — B˛edziemy z niecierpliwo´scia˛ wyczekiwa´c wieczora. Przyjaciele opu´scili siedzib˛e Terarna Gashteka i przez pewien czas włóczyli si˛e po´sród ró˙znorodnego zbiorowiska namiotów, ognisk, wozów i zwierzat. ˛ Wydawało si˛e, z˙ e w obozie jest niewiele z˙ ywno´sci, za to dostatek wina, którym syciły si˛e skurczone, wygłodzone z˙ oładki ˛ barbarzy´nców. Elryk i Moonglum zatrzymali przechodzacego ˛ wojownika i oznajmili mu rozkazy, jakie wydał dowódca. Wojownik niech˛etnie zaprowadził ich do namiotu. — To tutaj. Zajmowali go trzej spo´sród ludzi, których zabili´scie. Prawem walki nale˙zy do was, tak samo jak bro´n i łupy, które znajduja˛ si˛e wewnatrz. ˛ — Ju˙z jeste´smy bogatsi — Elryk u´smiechnał ˛ si˛e szeroko, udajac ˛ zadowolenie. W zaciszu namiotu, o wiele mniej porzadnego ˛ ni˙z siedziba wodza, przyjaciele postanowili si˛e naradzi´c. — Czuj˛e si˛e dziwnie nieswojo — powiedział Moonglum — kiedy pomy´sl˛e, z˙ e otacza nas ta zdradziecka horda. A za ka˙zdym razem, gdy przypomn˛e sobie, co zrobili z Eshmir, r˛ece mnie sw˛edza,˛ by zabi´c jeszcze kilku barbarzy´nców. I co teraz? — Na razie nic nie mo˙zemy zrobi´c. Poczekajmy do wieczora i zobaczmy, jak rozwinie si˛e sytuacja. — Elryk westchnał. ˛ — Nasze zadanie graniczy z niemo˙zliwo´scia.˛ Nigdy nie widziałem równie wielkiej armii. — Wydaja˛ si˛e nie do pokonania — dodał Moonglum. — Nawet bez magii Drinij Bary, która kruszy mury miast, z˙ aden naród nie mógłby w pojedynk˛e stawi´c im czoła. Obaj wiemy, jak skłócone sa˛ kraje na Zachodzie. Mo˙ze nie starczy´c im czasu, by w por˛e si˛e zjednoczy´c. Gro´zba zawisła nad całym cywilizowanym s´wiatem. Módlmy si˛e o przypływ natchnienia. Dobrze, z˙ e przynajmniej twoi Ciemni Bogowie sa˛ wyrafinowani, Elryku. Miejmy nadziej˛e, z˙ e inwazja barbarzy´nców jest dla nich równie odra˙zajaca, ˛ jak dla nas. — Bogowie graja˛ w dziwna˛ gr˛e, a ludzie sa˛ w niej jedynie pionkami — odparł Elryk. — Kto mo˙ze wiedzie´c, co zamierzaja? ˛ Gdy Elryk i Moonglum ponownie weszli do pełnego dymu namiotu Terarna Gashteka, o´swietlało go dodatkowo kilka pochodni z sitowia, a uczta, składajaca ˛ si˛e głównie z wina, była ju˙z w toku. — Witajcie, przyjaciele! — krzyknał ˛ Zwiastun Po˙zogi, wymachujac ˛ pucharem. — Oto moi kapitanowie, chod´zcie i przyłaczcie ˛ si˛e do nich. Elryk nigdy dotad ˛ nie widział tak odra˙zajacej ˛ bandy barbarzy´nców. Wszyscy byli pijani. Na podobie´nstwo swego przywódcy przyozdobili si˛e najprzeró˙zniejszymi szatami i przedmiotami pochodzacymi ˛ z łupie˙zczych wypraw. Miecze jednak mieli własne. Dla nowo przybyłych zrobiono miejsce na jednej z ław i podano im wino, 88
którym przyjaciele cz˛estowali si˛e wstrzemi˛ez´ liwie. — Wprowadzi´c niewolnika! — wrzasnał ˛ Teram Gashtek. — Przyprowad´zcie Drinij Bar˛e, naszego przybocznego czarnoksi˛ez˙ nika. — Na stole, przed Zwiastunem Po˙zogi, le˙zał zwiazany, ˛ wyrywajacy ˛ si˛e kot, a przy nim z˙ elazne ostrze. U´smiechni˛eci szeroko wojownicy przywlekli do ogniska m˛ez˙ czyzn˛e o przygn˛ebionej twarzy i zmusili go, by uklakł ˛ przed wodzem barbarzy´nców. Wychudzony czarnoksi˛ez˙ nik pilnie wpatrywał si˛e w Terarna Gashteka i małego kota. Nagle jego wzrok trafił na z˙ elazne ostrze. Drinij Bara spu´scił oczy. — Czego chcesz znowu ode mnie? — zapytał ponurym głosem. — W jaki sposób zwracasz si˛e do swego pana, magiku? Zreszta,˛ mniejsza z tym. Mamy go´sci, których trzeba zabawi´c; ludzi, którzy obiecali, z˙ e zaprowadza˛ nas do siedzib brzuchatych kupców. Rozkazujemy, by´s pokazał im kilka ze swoich sztuczek. — Nie jestem jarmarcznym kuglarzem. Nie mo˙zesz prosi´c o co´s takiego jednego z najwi˛ekszych czarnoksi˛ez˙ ników s´wiata! — My nie prosimy. My rozkazujemy. Dalej, o˙zyw nieco ten wieczór. Czego ci trzeba do zakl˛ec´ ? Kilku niewolników, krwi dziewic? Wszystko załatwimy. — Nie jestem bełkoczacym ˛ szamanem, nie potrzebuj˛e takich rekwizytów. Nagle czarownik dostrzegł Elryka. Albinos poczuł, z˙ e pot˛ez˙ ny umysł usiłuje przenikna´ ˛c jego my´sli. Został rozpoznany jako czarnoksi˛ez˙ nik. Czy Drinij Bara go zdradzi? Elryk, cały w napi˛eciu, czekał, a˙z padna˛ dekonspirujace ˛ go słowa. Odchylił si˛e na oparcie krzesła i jedna˛ r˛eka˛ zrobił znak, który zostałby rozpoznany przez czarnoksi˛ez˙ nika z Zachodu. Czy Drinij Bara tak˙ze go znał? Znał. Na moment zawahał si˛e, rzucił okiem na przywódc˛e barbarzy´nców. Potem odwrócił si˛e i poczał ˛ kre´sli´c dło´nmi linie w powietrzu, mruczac ˛ co´s pod nosem. Zgromadzeni w namiocie j˛ekn˛eli, gdy w pobli˙zu dachu pojawiła si˛e chmura złotawego dymu, przybierajaca ˛ powoli kształt wielkiego konia unoszacego ˛ je´zd´zca, w którym wszyscy rozpoznali Terarna Gashteka. Wódz barbarzy´nców pochylił si˛e w przód, wpatrujac ˛ si˛e w obraz. — Co to jest? U stóp konia pojawiła si˛e mapa z zaznaczonymi na niej licznymi ladami ˛ i morzami. — Krainy Zachodu! — krzyknał ˛ Drinij Bara. — To proroctwo! — Jakie? Widmowy ko´n poczał ˛ depta´c map˛e, która rozdarła si˛e i rozleciała w tysiace ˛ rozwiewajacych ˛ si˛e w dym kawałków. — Tak wła´snie pot˛ez˙ ny Zwiastun Po˙zogi rozprawi si˛e z mo˙znymi narodami Zachodu! — zawołał Drinij Bara.
89
Barbarzy´ncy w uniesieniu j˛eli wznosi´c okrzyki, lecz Elryk u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. Czarnoksi˛ez˙ nik kpił sobie z Terarna Gashteka i jego ludzi. Dym uformował złota,˛ ognista˛ kul˛e, która powoli zacz˛eła znika´c. Teram Gashtek roze´smiał si˛e. — Niezła sztuczka, magiku, i prawdziwe proroctwo. Dobrze si˛e sprawiłe´s. Zabierzcie go z powrotem do jego nory! Wyprowadzany z namiotu Drinij Bara pytajaco ˛ zerknał ˛ na Melnibonéanina, lecz nic nie powiedział. Pó´zniej tego wieczora, gdy barbarzy´ncy nadal pili na umór, Elryk i Moonglum wy´slizgn˛eli si˛e ze swego namiotu i ruszyli w stron˛e miejsca, gdzie trzymano Drinij Bar˛e. Dotarli do małej chaty i dostrzegli wojownika, trzymajacego ˛ stra˙z u wej´scia. Moonglum wyciagn ˛ ał ˛ bukłak wina i, udajac, ˛ z˙ e jest pijany, kołyszacym ˛ si˛e krokiem podszedł do obcego m˛ez˙ czyzny. Albinos nie ruszył si˛e z miejsca. — Czego tu szukasz? — warknał ˛ stra˙znik. — Niczego, przyjacielu, staramy si˛e po prostu trafi´c z powrotem do własnego namiotu, to wszystko. Nie wiesz przypadkiem, gdzie on jest? — Skad ˛ miałbym to wiedzie´c? — Prawda, skad ˛ miałby´s to wiedzie´c? Napij si˛e wina, jest bardzo dobre, z zapasów Terarna Gashteka. M˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Dawaj. Moonglum pociagn ˛ ał ˛ haust z bukłaka. — Nie, jednak zmieniłem zdanie. Jest za dobre, by je rozdawa´c zwykłym wojownikom. — Naprawd˛e? — stra˙znik podszedł kilka kroków w stron˛e Elwheryjczyka. — Mo˙ze si˛e o tym sam przekonam? A mo˙ze jeszcze dodam par˛e kropli twojej krwi, by doda´c mu smaku, mój mały przyjacielu? Moonglum cofnał ˛ si˛e, a wojownik ruszył za nim. Elryk podbiegł mi˛ekko w stron˛e namiotu i zanurkował do s´rodka. Na stosie nie wygarbowanych skór le˙zał tam Drinij Bara, z r˛ekami zwiazanymi ˛ w nadgarstkach. Czarnoksi˛ez˙ nik podniósł wzrok. — To ty. . . Czego chcesz? — Przybyli´smy, by ci pomóc, Drinij Baro. — Mnie pomóc? Nie jeste´s moim przyjacielem. Co przez to zyskasz? Za wiele ryzykujesz. — Jako czarnoksi˛ez˙ nik postanowiłem pomóc bratu w potrzebie — powiedział Elryk.
90
— Domy´slałem si˛e, z˙ e te˙z parasz si˛e magia.˛ Ale w moich stronach czarownicy nie sa˛ sobie przyja´zni, wprost przeciwnie. — Powiem ci prawd˛e. Potrzebujemy twojej pomocy; musimy powstrzyma´c krwawy najazd barbarzy´nców. Mamy wiec wspólnego wroga. Je˙zeli pomog˛e ci odzyska´c dusz˛e, czy wesprzesz mnie i mego przyjaciela? — Oczywi´scie. Od poczatku ˛ planuj˛e zemst˛e. Ale dla mojego dobra, bad´ ˛ z ostro˙zny. Je˙zeli Terarn Gashtek domy´sli si˛e, z˙ e jeste´scie tu, by mi pomóc, zabije kota i nas wszystkich tak˙ze. — Postaramy si˛e przynie´sc´ kota tutaj. Czy to wystarczy? — Tak. Ja i zwierz˛e musimy zmiesza´c krew, a wówczas dusza wróci do mego ciała. — Dobrze wi˛ec. Spróbuj˛e. . . — Elryk odwrócił si˛e, słyszac ˛ dochodzace ˛ z zewnatrz ˛ głosy. — Co to takiego? — To musi by´c Terarn Gashtek — odparł czarnoksi˛ez˙ nik z l˛ekiem w głosie. — Przychodzi ka˙zdego wieczoru, by ze mnie szydzi´c. — Gdzie jest stra˙znik? — Chrapliwy głos barbarzy´ncy dał si˛e słysze´c o wiele wyra´zniej. Zwiastun Po˙zogi wszedł do namiotu. — Co. . . ? — Dostrzegł Elryka stojacego ˛ nad czarnoksi˛ez˙ nikiem. W oczach Wodza Hordy pojawiło si˛e zaskoczenie i niepokój. — Czego tu szukasz, człowieku z Zachodu? Co zrobiłe´s ze stra˙znikiem? — Ze stra˙znikiem? — powtórzył Elryk. — Nie widziałem z˙ adnego stra˙znika. Rozgladałem ˛ si˛e za własnym namiotem i usłyszałem, jak ten kundel krzyczy, wi˛ec wszedłem. Poza tym byłem ciekaw, jak wyglada ˛ wielki czarnoksi˛ez˙ nik, gdy jest zwiazany ˛ i okryty brudnymi szmatami. — Jeszcze raz dasz upust swej ciekawo´sci, przyjacielu — warknał ˛ Terarn Gashtek — a b˛edziesz mógł zobaczy´c, jak wyglada ˛ twoje własne serce. A teraz wyno´s si˛e stad, ˛ wyruszamy o s´wicie. Elryk udał przestrach i szybko zniknał ˛ z namiotu. Samotny je´zdziec w liberii Oficjalnego Wysłannika Karlaak co ko´n wyskoczy p˛edził na południe. Wierzchowiec galopem pokonał szczyt wzgórza i wysłannik ujrzał przed soba˛ wiosk˛e. Po´spiesznie zjechał w dół zbocza, krzyczac ˛ do pierwszego napotkanego człowieka. — Szybko, powiedz mi, czy wiadomo ci co´s o Dyvimie Slormie i jego imrryria´nskich wojownikach? Czy widziano ich w tych stronach? — Tak, tydzie´n temu. Poda˙ ˛zali w kierunku Rignariom przy granicy z Jadmarem, by zaoferowa´c usługi vilmiria´nskiemu pretendentowi. — Jechali konno czy szli pieszo? — I tak, i tak.
91
— Dzi˛eki, przyjacielu — krzyknał ˛ je´zdziec i galopem wyjechał z wioski, kierujac ˛ si˛e w stron˛e Rignariom. Wysłannik z Karlaak p˛edził przez cała˛ noc, wzdłu˙z s´wie˙zo wydeptanego szlaku. Niedawno musiała przeciagn ˛ a´ ˛c t˛edy wielka gromada ludzi. M˛ez˙ czyzna modlił si˛e, by był to wła´snie Dyvim Slorm i jego wojownicy. W słodko pachnacych ˛ ogrodach miasta Karlaak panował nastrój niepokoju; mieszka´ncy czekali na wie´sci. Wiedzieli jednak, z˙ e nie nadejda˛ one zbyt szybko. Cała˛ nadziej˛e pokładali w Elryku i wysłanniku p˛edzacym ˛ na południe. Gdyby misja tylko jednego z nich zako´nczyła si˛e sukcesem, nie byłoby dla nich ratunku. Obaj musza˛ zwyci˛ez˙ y´c. Obaj.
Rozdział 3 Bezładny tupot wielu nóg rozległ si˛e po´sród deszczowego poranka. Niecierpliwy głos Terarna Gashteka zagrzewał wojowników do wi˛ekszego wysiłku. Niewolnicy zło˙zyli namiot wodza i wrzucili go na wóz. Zwiastun Po˙zogi podjechał i wyszarpnał ˛ olbrzymia˛ dzid˛e z mi˛ekkiej ziemi, po czym zawrócił konia i ruszył na zachód. Tu˙z za nim posuwali si˛e jego kapitanowie, a w´sród nich Elryk i Moonglum. Porozumiewajac ˛ si˛e w j˛ezyku Zachodu, przyjaciele rozpatrywali nowy problem. Barbarzy´nca spodziewał si˛e, z˙ e zaprowadza˛ go prosto do zdobyczy, a z˙ e jego zwiadowcy poruszali si˛e po sporym obszarze, nie sposób było nie napotka´c po drodze z˙ adnej osady. Mieli wi˛ec spory kłopot; zapewnienie Karlaak kilku dni bezpiecze´nstwa kosztem innego miasta byłoby rzecza˛ haniebna,˛ lecz jednak. . . Kilka chwil pó´zniej do Terarna Gashteka podjechali w pełnym galopie dwaj pokrzykujacy ˛ zwiadowcy. — Miasto, panie! Niewielkie i łatwe do zdobycia! — Nareszcie! B˛edziemy mogli wypróbowa´c nasza˛ bro´n i sprawdzi´c, jak wytrzymała jest skóra mieszka´nców Zachodu. — Barbarzy´nca odwrócił si˛e do Elryka. — Czy znasz to miasto? — Gdzie ono le˙zy? — zapytał albinos ochrypłym głosem. — Dwana´scie mil na południowy zachód — odparł zwiadowca. Pomimo z˙ e osada skazana była na zagład˛e, Melnibonéanin poczuł niemal ulg˛e. Mówili o mie´scie Gorjhan. — Znam — powiedział. Cavim Siodlarz, jadacy ˛ w stron˛e odległej farmy ze s´wie˙zo wykonana˛ uprz˛ez˙ a,˛ dostrzegł w oddali je´zd´zców; sło´nce połyskiwało na ich jaskrawych hełmach. To, z˙ e nadje˙zd˙zali od strony pustyni, było ju˙z wystarczajacym ˛ dowodem, w dodatku tak liczna, uzbrojona gromada nie mogła mie´c przyjaznych zamiarów. Cavim zawrócił konia i uskrzydlany strachem pop˛edził z powrotem do miasta. Stwardniałe płaty błota pokrywajace ˛ ulice Gorjhan zadudniły pod kopytami 93
Cavimowego wierzchowca. Wysoki, przera˙zony okrzyk wdzierał si˛e do mieszka´n przez zamkni˛ete okiennice. — Nadje˙zd˙zaja˛ bandyci! Ratujcie si˛e! Bandyci! Po upływie kwadransa radni miasta zebrali si˛e na po´spieszne obrady i rozwa˙zali, czy nale˙zy si˛e broni´c, czy ucieka´c. Starsi doradzali ucieczk˛e, lecz młodsi woleli zosta´c i przygotowa´c bro´n, by odeprze´c ewentualny atak. Niektórzy twierdzili, z˙ e miasto jest zbyt ubogie, by zwróciło na siebie uwag˛e bandytów. Mieszka´ncy Gorjhan radzili jeszcze i kłócili si˛e mi˛edzy soba,˛ gdy pierwsza fala naje´zd´zców z wrzaskiem podjechała pod miejskie mury. Jednocze´snie z uprzytomnieniem sobie, z˙ e nie ma czasu na dalsze kłótnie, na radnych spłyn˛eła s´wiadomo´sc´ nieuniknionej kl˛eski. Chwyciwszy za nielicznie posiadana˛ bro´n, ludzie pobiegli na wały. Terarn Gashtek przekrzykiwał hałas czyniony przez kł˛ebiacych ˛ si˛e barbarzy´nców, depczacych ˛ otaczajace ˛ Gorjhan błoto. — Nie tra´cmy czasu na obl˛ez˙ enie! Przyprowadzi´c czarnoksi˛ez˙ nika! Przywleczono Drinij Bar˛e. Spomi˛edzy fałd odzie˙zy Terarn Gashtek wydobył małego czarnego kota i przyło˙zył mu ostrze do gardła. — Wypowiedz zakl˛ecie, czarowniku, które szybko zburzy mury. Czarnoksi˛ez˙ nik rzucił mu gniewne spojrzenie, szukajac ˛ oczyma Elryka, lecz albinos odwrócił wzrok i odjechał z koniem kawałek dalej. Drinij Bara wydobył z wiszacej ˛ u pasa sakiewki gar´sc´ proszku ł rzucił ja˛ w powietrze. Proszek zamienił si˛e w gaz, by nast˛epnie sta´c si˛e migoczac ˛ a˛ kula˛ ognia, a w ko´ncu twarza; ˛ przera˙zajac ˛ a,˛ nieludzka˛ twarza˛ uformowana˛ z płomieni. — Dag-Gaddenie, Niszczycielu — zaintonował Drinij Bara — wia˙ ˛ze ci˛e staro˙zytny układ, czy b˛edziesz mnie słuchał? — Musz˛e słucha´c, wi˛ec b˛ed˛e posłuszny. Co rozka˙zesz? — Rozkazuj˛e, by´s zdruzgotał mury miasta i pozostawił mieszkajacych ˛ w ich obr˛ebie ludzi nagich niczym kraby pozbawione pancerzy. — Niszczenie sprawia mi przyjemno´sc´ , wi˛ec b˛ed˛e niszczył. — Migoczaca ˛ twarz wyblakła, zmieniła kształt i z wyciem poleciała w gór˛e, zostawiajac ˛ za soba˛ dymiacy ˛ s´lad. Wiszac ˛ nad miastem wygladała ˛ niczym przesłaniajacy ˛ niebo baldachim z ognistych kwiatów. Nagle chmura opadła na Gorjhan, a tam gdzie dotkn˛eła murów, te dygotały i kruszyły si˛e z hukiem, znikajac ˛ w mgnieniu oka. Elryk zadr˙zał; gdyby Dag-Gadden przybył do Karlaak, taki sam los spotkałby rodzinne miasto Zarozinii. Barbarzy´nscy wojownicy tryumfalnie wdarli si˛e do bezbronnego miasta. Nie chcac ˛ bra´c udziału w masakrze, Elryk i Moonglum nie mogli te˙z nic zrobi´c, by pomóc szlachtowanym mieszka´ncom Gorjhan. Na widok rozszalałych z˙ ołnierzy bezmy´slnie przelewajacych ˛ krew przyjaciele doznali szoku. Postanowili schroni´c si˛e w niewielkim domku, który zdawał si˛e jak dotad ˛ nie tkni˛ety przez 94
pladruj ˛ acych ˛ barbarzy´nców. W s´rodku znale´zli trójk˛e przera˙zonych dzieci, kula˛ cych si˛e wokół starszej dziewczynki, trzymajacej ˛ w drobnych raczkach ˛ zardzewiały sztylet. Trz˛esac ˛ si˛e ze strachu, mała obronnym gestem wyciagn˛ ˛ eła przed siebie nó˙z. — Nie marnuj naszego czasu, dziecko — powiedział Elryk — bo to mo˙ze kosztowa´c was z˙ ycie. Czy w tym domu jest poddasze? Dziewczynka skin˛eła głowa.˛ — A wi˛ec schowajcie si˛e tam szybko. Dopilnujemy, by nie stała wam si˛e krzywda. Przyjaciele nie wychodzili z budynku, nie chcac ˛ przyglada´ ˛ c si˛e masakrze, która˛ urzadzali ˛ w mie´scie wyjacy ˛ barbarzy´ncy. Z zewnatrz ˛ dochodziły ich odgłosy rzezi; w powietrzu unosił si˛e odór mi˛esa i s´wie˙zej krwi. Nagle w drzwiach pojawił si˛e barbarzy´nca pokryty krwia,˛ która na pewno nie była jego własna,˛ ciagn ˛ ac ˛ za włosy przera˙zona˛ kobiet˛e. Kobieta nie opierała si˛e nawet, zbyt przera˙zona tym, czego była s´wiadkiem. — Znajd´z sobie jakie´s inne gniazdko, sokole — warknał ˛ Elryk. — Ten dom jest ju˙z zaj˛ety. — Mnie nie potrzeba b˛edzie wiele miejsca — odparł wojownik. I wówczas napi˛ete mi˛es´nie albinosa zareagowały niemal odruchowo. Prawa r˛eka wystrzeliła w stron˛e lewego biodra, długie palce zacisn˛eły si˛e na czarnej r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy. Ostrze wyskoczyło z pochwy. Elryk postapił ˛ krok do przodu, a jego purpurowe oczy błyszczały nie skrywana˛ nienawi´scia.˛ Miecz wbił si˛e w ciało barbarzy´ncy. Niepotrzebnie Melnibonéanin uderzył ponownie, przecinajac ˛ przeciwnika w połowie. Kobieta le˙zała bez ruchu, nie tracac ˛ jednak przytomno´sci. Elryk podniósł jej bezwładne ciało i delikatnie przekazał je Moonglumowi. — Zabierz ja˛ na gór˛e, do pozostałych — powiedział szorstko. Na zewnatrz ˛ rze´z dobiegła ko´nca. Barbarzy´ncy, zaj˛eci pladrowaniem ˛ miasta, podło˙zyli ogie´n pod cz˛es´c´ budynków. Elryk wyszedł przed drzwi domu. W ubogiej osadzie nie było wiele łupów, lecz wojownicy Zwiastuna Po˙zogi, łaknacy ˛ przemocy, dawali upust swej energii niszczac ˛ martwe przedmioty i podpalajac ˛ spladrowane ˛ domostwa. Albinos, trzymajac ˛ miecz w opuszczonej r˛ece, patrzył na płonace ˛ miasto. Jego twarz stała si˛e maska˛ ta´nczacych ˛ s´wiateł i cieni, rzucanych przez długie j˛ezory płomieni strzelajace ˛ pod zamglone niebo. Dookoła barbarzy´ncy sprzeczali si˛e o mizerna˛ zdobycz; od czasu do czasu krzyk kobiety wzbijał si˛e ponad czyniony przez nich tumult i niknał ˛ po´sród ordynarnych wrzasków i szcz˛eku metalu. Nagle po´sród otaczajacego ˛ go zgiełku Melnibonéanin rozró˙znił inne jeszcze głosy. Oprócz hałasu towarzyszacego ˛ pladrowaniu ˛ jego uszu dobiegły teraz j˛ekliwe, błagalne tony. Spomi˛edzy dymów wyłoniła si˛e grupa prowadzona przez 95
Terarna Gashteka. Terarn Gashtek trzymał w r˛ece krwawy strz˛ep ludzkiego ciała; ludzka˛ dło´n, uci˛eta˛ w nadgarstku. Za przywódca˛ kilku jego kapitanów prowadziło miedzy soba˛ rozebranego do naga starego człowieka. Krew tryskajaca ˛ z okaleczonej r˛eki pokrywała całe jego ciało. Terarn Gashtek dostrzegł albinosa i zmarszczył brwi, po czym zawołał: — A teraz, białowłosy, zobaczysz, jakie dary składamy naszym Bogom. O wiele lepsze od ziarna i kwa´snego mleka, którymi karmiła ich ta s´winia. Gwarantuj˛e, z˙ e ju˙z za chwil˛e nasz staruszek odta´nczy dla nich pi˛ekny taniec, prawda, kapłanie? Z gardła starego człowieka dobył si˛e j˛ek, a błyszczace ˛ goraczk ˛ a˛ oczy spojrzały na Elryka. Głos kapłana przybrał na sile i stał si˛e piskliwym, oszalałym krzykiem, w dziwny sposób odra˙zajacym. ˛ — Ujadajcie, psy! — zawołał. — Ale Mirath i Taargano pomszcza˛ ruin˛e swej s´wiatyni ˛ i okaleczenie kapłana! Przynie´sli´scie ze soba˛ ogie´n i od ognia zginiecie! — Krwawiacym ˛ kikutem r˛eki starzec wskazał na Elryka. — A ty, ty jeste´s zdrajca,˛ tak jak byłe´s nim ju˙z tyle razy. Widz˛e to wypisane na twej twarzy. Chocia˙z teraz. . . Jeste´s. . . — kapłan przerwał, by zaczerpna´ ˛c oddechu. Elryk zwil˙zył wargi. — Jestem, kim jestem — powiedział. — Ty za´s jeste´s jedynie starym człowiekiem, który wkrótce umrze. Twoi Bogowie nie moga˛ uczyni´c nam nic złego, nie odczuwamy dla nich szacunku. Nie b˛ed˛e dłu˙zej słuchał tej niedorzecznej paplaniny! Na twarzy starego kapłana zaja´sniała nagle s´wiadomo´sc´ niedawnych cierpie´n i cierpie´n, które miały dopiero nadej´sc´ . Starzec umilkł, zdajac ˛ si˛e rozmy´sla´c nad swym losem. — Nie marnuj oddechu, potrzebny ci b˛edzie, by krzycze´c — powiedział Terarn Gashtek do nic nie rozumiejacego ˛ człowieka. I wówczas odezwał si˛e Elryk: — Zabicie kapłana przyniesie pecha, Zwiastunie Po˙zogi! — Wydaje si˛e, z˙ e masz słabe nerwy, mój przyjacielu. Nie obawiaj si˛e, je´sli zło˙zymy go w ofierze naszym Bogom, b˛edzie to nam mogło przynie´sc´ jedynie szcz˛es´cie. Elryk odwrócił si˛e. Gdy ponownie wchodził do domu, po´sród nocy rozległ si˛e ´ pełen bólu wrzask. Smiech, który mu towarzyszył, nie nale˙zał do przyjemnych. Pó´zniej, gdy płonace ˛ domy wcia˙ ˛z rozja´sniały ciemno´sci, Elryk i Moonglum, udajac ˛ pijanych, posuwali si˛e w stron˛e skraju obozu. Ka˙zdy z przyjaciół d´zwigał na ramionach ci˛ez˙ kie pakunki i obejmował r˛eka˛ kobiet˛e. Moonglum zostawił baga˙ze i kobiety pod opieka˛ albinosa, a sam oddalił si˛e, by wkrótce powróci´c z trzema ko´nmi.
96
Przyjaciele otworzyli worki, aby dzieci mogły si˛e z nich wydosta´c. Patrzyli, jak kobiety w milczeniu dosiadaja˛ koni. Pomogli dzieciom wspia´ ˛c si˛e na siodła. Cała gromadka oddaliła si˛e galopem. — A teraz — powiedział Elryk gwałtownie — musimy wykona´c jeszcze dzisiaj w nocy reszt˛e naszego planu, niezale˙znie od tego, czy wysłannik dotarł do Dyvima Slorma, czy te˙z nie. Nie znios˛e bezczynnego przygladania ˛ si˛e jeszcze jednej takiej masakrze. Terarn Gashtek spił si˛e do nieprzytomno´sci. Le˙zał rozciagni˛ ˛ ety na pi˛etrze jednego z nie tkni˛etych płomieniem domów. Elryk i Moonglum podkradli si˛e do niego. Podczas gdy albinos pilnował, by nikt im nie przeszkodził, jego przyjaciel uklakł ˛ przy wodzu barbarzy´nców i ostro˙znie, zr˛ecznymi palcami si˛egnał ˛ pomi˛edzy fałdy ubrania pijanego m˛ez˙ czyzny. Moonglum u´smiechnał ˛ si˛e z zadowoleniem i wyciagn ˛ ał ˛ wyrywajacego ˛ si˛e kota, a na jego miejsce wło˙zył wcze´sniej przygotowana˛ wypchana˛ skór˛e królika. Trzymajac ˛ zwierz˛e w mocnym u´scisku niski m˛ez˙ czyzna wstał i skinał ˛ Elrykowi głowa.˛ Obaj po cichu opu´scili budynek i j˛eli przedziera´c si˛e pomi˛edzy bezładnie rozstawionymi namiotami. — Upewniłem si˛e, z˙ e Drinij Bara le˙zy na du˙zym wozie — powiedział Melnibonéanin. — Teraz szybko, najwi˛eksze niebezpiecze´nstwo mamy ju˙z za soba.˛ — A kiedy wreszcie czarnoksi˛ez˙ nik i kot wymienia˛ krew — zapytał Moonglum — i kiedy dusza Drinij Bary na powrót znajdzie si˛e w jego ciele, co wtedy? — Wówczas nasze połaczone ˛ siły moga˛ wystarczy´c, by przynajmniej powstrzyma´c dalszy napór barbarzy´nców, ale. . . — albinos przerwał, widzac ˛ zbliz˙ ajac ˛ a˛ si˛e do nich du˙za˛ grup˛e wymachujacych ˛ r˛ekami wojowników. — Ale˙z to białowłosy i jego mały przyjaciel — roze´smiał si˛e jeden z nich. — Dokad ˛ si˛e wybieracie, kamraci? Elryk wyczuł ich nastrój. Wcze´sniejsza rze´z nie zaspokoiła w pełni ich z˙ adzy ˛ krwi. Szukali kłopotów. — Nigdzie w szczególno´sci — odparł. Barbarzy´ncy podeszli chwiejnym krokiem, otaczajac ˛ dwójk˛e przyjaciół. — Wiele słyszeli´smy o twoim dziwnym ostrzu, człowieku z Zachodu — prowodyr wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Ciekawe, jak si˛e sprawdzi w spotkaniu z prawdziwa˛ bronia.˛ — Wojownik wyszarpnał ˛ jatagan zza pasa. — Co ty na to? — Oszcz˛edz˛e ci tego — odparł zimno Elryk. — Có˙z za łaskawo´sc´ ! Wolałbym jednak, by´s przyjał ˛ moje zaproszenie. — Dajcie nam przej´sc´ — powiedział Moonglum. Twarze barbarzy´nców spowa˙zniały nagle. — Jakim tonem mówisz do zdobywców s´wiata? — zapytał ich przywódca. — Lepiej to załatwmy — powiedział Elryk do przyjaciela. Wyszarpnał ˛ ostrze 97
z pochwy. Miecz zad´zwi˛eczał cicho, szyderczym tonem. Barbarzy´ncy usłyszeli to i zawahali si˛e na moment. — No i. . . ? — zapytał Elryk, trzymajac ˛ w dłoni obdarzona˛ czuciem kling˛e. Wygladało ˛ na to, z˙ e wojownik b˛edacy ˛ prowodyrem grupy nie za bardzo wiedział, co robi´c. W ko´ncu zmusił si˛e, by zawoła´c gło´sno: — Czyste z˙ elazo z łatwo´scia˛ przezwyci˛ez˙ y czarnoksi˛eskie sztuczki — i rzucił si˛e do ataku. Elryk, wdzi˛eczny za nadarzajac ˛ a˛ si˛e mo˙zliwo´sc´ zemsty, odbił uderzenie, odepchnał ˛ kling˛e barbarzy´ncy i wymierzył cios, który wciał ˛ si˛e w tułów napastnika tu˙z nad biodrem. M˛ez˙ czyzna krzyknał ˛ i umarł. Moonglum, walczac ˛ z dwoma wojownikami naraz, zabił jednego z nich, lecz drugi krótkim, szybkim ci˛eciem drasnał ˛ lewe rami˛e Elwheryjczyka. Ten j˛eknał ˛ i upu´scił kota. Albinos doskoczył i powalił barbarzy´nc˛e jednym uderzeniem. Zwiastun Burzy zawodzac ˛ ogłaszał swój tryumf. Reszta napastników odwróciła si˛e i uciekła. — Czy jeste´s ci˛ez˙ ko ranny? — wydyszał Elryk, lecz Moonglum kl˛eczac ˛ wpatrywał si˛e w mrok. — Szybko, Elryku, czy widzisz kota? Upu´sciłem go w czasie walki. Je˙zeli go zgubili´smy, my tak˙ze jeste´smy zgubieni. Przyjaciele goraczkowo ˛ j˛eli przeszukiwa´c obozowisko. Niestety, bez skutku. Kot bowiem, z wła´sciwym jego gatunkowi talentem, zaszył si˛e w jakim´s bezpiecznym miejscu. Par˛e chwil pó´zniej z domostwa, które obrał na swa˛ kwater˛e Terarn Gashtek, dobiegła ich nieopisana wrzawa. — Odkrył, z˙ e kot został skradziony! — wykrzyknał ˛ Moonglum. — I co teraz? — Nie wiem. Szukajmy dalej i miejmy nadziej˛e, z˙ e nikt nas nie podejrzewa. Kontynuowali obław˛e, ale bez rezultatu. Nadal byli zaj˛eci poszukiwaniami, gdy podeszło do nich kilku barbarzy´nców. — Wódz z˙ yczy sobie z wami mówi´c — powiedział jeden z nich. — Dlaczego? — Tego dowiecie si˛e od niego. Idziemy. Niech˛etnie, przyjaciele ruszyli za wojownikami i stan˛eli przed rozjuszonym Terarnem Gashtekiem. Zwiastun Po˙zogi zaciskał w szponiastej r˛ece wypchana˛ skór˛e królika, a jego twarz była s´ciagni˛ ˛ eta w´sciekło´scia.˛ — Pozbawiono mnie władzy nad czarnoksi˛ez˙ nikiem — ryknał ˛ wódz barbarzy´nców. — Co wam o tym wiadomo? — Nie rozumiem — odparł Elryk. — Ukradziono kota, a na jego miejsce podło˙zono t˛e szmat˛e. Ostatnio przyłapano was na rozmowie z Drinij Bara.˛ My´sl˛e, z˙ e to wy jeste´scie odpowiedzialni za kradzie˙z zwierz˛ecia. — Nic nie wiemy o całej tej sprawie — powiedział Moonglum.
98
— W obozie panuje zam˛et — warknał ˛ Terarn Gashtek. — Cały dzie´n zabierze mi doprowadzenie ludzi do porzadku. ˛ Raz spuszczeni ze smyczy nie b˛eda˛ słucha´c nikogo. Ale kiedy przywróc˛e karno´sc´ , przesłucham wszystkich moich wojowników. Je˙zeli oka˙ze si˛e, z˙ e mówicie prawd˛e, zostaniecie zwolnieni, ale na razie dopilnuj˛e, by´scie mieli okazj˛e porozmawia´c z czarnoksi˛ez˙ nikiem. — Zwiastun Po˙zogi kiwnał ˛ głowa.˛ — Zabra´c ich, rozbroi´c, zwiaza´ ˛ c i wrzuci´c na wóz, do czarownika. Gdy ich wyprowadzano, Elryk mruknał ˛ do przyjaciela: — Musimy uciec i odnale´zc´ kota, ale tymczasem wykorzystajmy okazj˛e i narad´zmy si˛e z Drinij Bara.˛ — Nie, bracie czarnoksi˛ez˙ niku — powiedział Drinij Bara˛ w ciemno´sciach. — Nie pomog˛e ci. Nie b˛ed˛e ryzykował, póki nie dostan˛e kota. — Przecie˙z Terarn Gashtek nie mo˙ze ci ju˙z grozi´c. — A je˙zeli schwyta zwierz˛e, co wtedy? Elryk umilkł. Szarpnał ˛ si˛e w wi˛ezach, starajac ˛ si˛e uło˙zy´c wygodniej na twardych deskach wozu. Ju˙z miał ponowi´c namowy, gdy kto´s odsłonił plandek˛e i pomi˛edzy je´nców wrzucono kolejnego sp˛etanego człowieka. Znowu zapanowały ciemno´sci. — Kim jeste´s? — zapytał albinos w dialekcie barbarzy´nców. — Nic nie rozumiem — odparł m˛ez˙ czyzna w j˛ezyku u˙zywanym na Zachodzie. — Pochodzisz wi˛ec z Zachodu? — Melnibonéanin przeszedł na Wspólna˛ Mow˛e. — Tak. Jestem Oficjalnym Wysłannikiem Karlaak. Wracałem do miasta, gdy te s´mierdzace ˛ szakale mnie pojmały. — Co? Ty jeste´s człowiekiem, którego wysłali´smy na poszukiwanie Dyvima Slorma, mojego krewniaka? Jestem Elryk z Melniboné. — Mój panie, czy˙z wiec wszyscy dostali´smy si˛e do niewoli? Och, Bogowie! A wi˛ec Karlaak rzeczywi´scie jest zgubione! — Czy dotarłe´s do Dyvima Slorma? — Tak. Dogoniłem go i jego ludzi. Całe szcz˛es´cie, z˙ e byli bli˙zej Karlaak, ni˙z si˛e spodziewali´smy. — I co odpowiedział na moja˛ pro´sb˛e? — Odparł, z˙ e cze´sc´ młodzie˙zy jest skłonna ci pomóc, lecz dotarcie do Smoczej Wyspy nawet z pomoca˛ magii zabierze troch˛e czasu. Mimo to mamy jaka´ ˛s szans˛e. — Szansa to ju˙z połowa sukcesu. Jednak je˙zeli nie uda nam si˛e wykona´c drugiej cz˛es´ci planu, na nic nam si˛e to nie zda. Musimy znale´zc´ sposób, by dusza Drinij Bary powróciła do jego ciała. Wówczas Terarn Gashtek nie zdoła ju˙z go zmusi´c, by bronił barbarzy´nców. Mam pewien pomysł; przypomniało mi si˛e, z˙ e od pradawnych czasów wi˛ezy pokrewie´nstwa łacz ˛ a˛ Melnibonéan i istot˛e zwana˛ 99
Meerclar. Dzi˛eki Bogom, odkryte w Troos zioła sprawiaja,˛ z˙ e nie trac˛e sił. Musz˛e teraz przywoła´c mój miecz. Albinos zamknał ˛ oczy i odpr˛ez˙ ył swe ciało i umysł, po czym skoncentrował my´sli na jednym tylko przedmiocie: na swym mieczu, Zwiastunie Burzy. Przez całe lata trwała potworna symbioza mi˛edzy człowiekiem i jego mieczem. Dawna wi˛ez´ przetrwała chwile rozłaki. ˛ — Zwiastunie Burzy! — krzyknał ˛ Melnibonéanin. — Zwiastunie Burzy, połacz ˛ si˛e ze swym bratem! Przybad´ ˛ z, cudowny mieczu, przybad´ ˛ z, w Piekle wykuta klingo, twój pan ci˛e potrzebuje. . . Na zewnatrz ˛ dało si˛e słysze´c nagły poszum wichury. Uszu Elryka dobiegły pełne przera˙zenia okrzyki i dziwny, s´wiszczacy ˛ d´zwi˛ek. Nagle pokrywajaca ˛ wóz tkanina została przeci˛eta i przy blasku gwiazd albinos dostrzegł s´piewajace, ˛ rozedrgane ostrze, unoszace ˛ si˛e w powietrzu nad jego głowa.˛ Melnibonéanin z trudem powstał, czujac, ˛ jak ogarniaja˛ go mdło´sci na sama˛ my´sl o tym, co powinien zrobi´c. Otucha˛ jednak napawała go my´sl, z˙ e tym razem nie czyni tego dla własnej korzy´sci, ale by ratowa´c s´wiat przez złem niesionym przez barbarzy´nców. — Napełnij mnie swa˛ siła,˛ mieczu — zawołał, zwiazanymi ˛ r˛ekoma chwytajac ˛ za r˛ekoje´sc´ . — Napełnij mnie swa˛ siła˛ i miejmy nadziej˛e, z˙ e to ju˙z ostatni raz. Ostrze poruszyło si˛e w jego dłoniach. Albinos miał przera˙zajace ˛ uczucie, z˙ e moc miecza, moc, która˛ klinga niczym wampir wyssała z ciał setki odwa˙znych m˛ez˙ czyzn, przepływa z r˛ekoje´sci do jego trz˛esacych ˛ si˛e członków. Melnibonéanin poczuł, z˙ e wypełnia go niesamowita siła, i wiedział, z˙ e nie jest jedynie siła˛ fizyczna.˛ Wykrzywiajac ˛ twarz albinos skoncentrował si˛e, by zapanowa´c zarówno nad nowa˛ moca,˛ jak i nad ostrzem, gdy˙z obie te rzeczy równie dobrze mogły zapanowa´c nad nim. Elryk rozerwał wi˛ezy i wstał. Barbarzy´ncy ju˙z biegli w stron˛e wozu. Albinos szybko przeciał ˛ rzemienie kr˛epujace ˛ pozostałych i, nie baczac ˛ na zbli˙zajacych ˛ si˛e wojowników, wezwał kolejnego sprzymierze´nca. Melnibonéanin mówił teraz dziwnym, obcym j˛ezykiem, którego w normalnych warunkach nie potrafiłby sobie przypomnie´c. Był to jeden z j˛ezyków, których uczyli si˛e Królowie — Czarnoksi˛ez˙ nicy Melniboné, przodkowie Elryka, ´ acego jeszcze przed zbudowaniem Imrryr, Sni ˛ Miasta, co nastapiło ˛ dziesi˛ec´ tysi˛ecy lat przed urodzeniem albinosa. — Meerclarze z rodu Kotów, to ja, twój krewniak, Elryk z Melniboné, ostatni z linii, która zadzierzgn˛eła wi˛ezy przyja´zni z toba˛ i twoim ludem. Czy mnie słyszysz, Władco Kotów? Z dala od Ziemi, w s´wiecie, w którym nie obowiazywały ˛ panujace ˛ na planecie ludzi fizyczne prawa czasu i przestrzeni, w s´wiecie pełnym gł˛ebokiego, bursztynowo-bł˛ekitnego ciepła, poruszyło si˛e podobne do człowieka stworzenie. Stworze100
nie przeciagn˛ ˛ eło si˛e i ziewn˛eło, ukazujac ˛ drobne, szpiczasta zako´nczone z˛eby, po czym przechyliło leniwie głow˛e w stron˛e pokrytego futrem ramienia i nasłuchiwało przez chwil˛e. Głosu, który usłyszał stwór, nie wydał z˙ aden z przedstawicieli jego ludu; rodzaju, który kochał i otaczał opieka.˛ Jednak j˛ezyk, w którym wzniesiono wołanie, był mu znajomy. Stworzenie u´smiechn˛eło si˛e, gdy nagle spłyn˛eło na´n przypomnienie. Wypełniło je przyjemne ciepło, biorace ˛ si˛e z poczucia wspólnoty. Teraz pami˛etało, z˙ e istniała rasa, która w przeciwie´nstwie do reszty ludzi (którymi gardziło) dzieliła z nim te same upodobania. Rasa, która kochała przyjemno´sci, okrucie´nstwo i wyrafinowanie dla nich samych. Rasa Melnibonéan. Meerclar, Władca Kotów, Obro´nca Kociego Rodzaju, łaskawie wysłał swój wizerunek w stron˛e z´ ródła głosu. — Jak mog˛e ci pomóc? — zamruczał. — Meerclarze, szukamy jednego z twych poddanych, który znajduje si˛e gdzie´s niedaleko stad. ˛ — Tak, wyczuwam go. Czego od niego chcecie? — Niczego, co do niego nale˙zy. Ma on jednak w swym ciele dwie dusze, a jedna z nich nie jest jego własna. — Tak, to prawda. Ten mój poddany ma na imi˛e Fiarshern i pochodzi z wielkiej rodziny Trrechoww. Zawołam go. Przyjdzie na d´zwi˛ek mego głosu. Barbarzy´ncy próbowali pokona´c strach, który ich zdjał ˛ na widok nadnaturalnych wydarze´n, majacych ˛ miejsce na wozie. Terarn Gashtek przeklinał gło´sno: — Was jest pi˛ec´ set tysi˛ecy, a ich tylko kilku. Bierzcie ich! Wojownicy ostro˙znie j˛eli posuwa´c si˛e do przodu. Kot Fiarshern usłyszał wołajacy ˛ go głos. Instynktownie wiedział, z˙ e jest to głos, którego nierozsadnie ˛ byłoby nie usłucha´c. Zwierz˛e szybko pobiegło w stron˛e z´ ródła d´zwi˛eku. — Patrzcie, kot! Tam biegnie! Łapcie go! Dwóch barbarzy´nców Terarna Gashteka rzuciło si˛e, by wykona´c rozkaz, lecz male´nki kot wymknał ˛ im si˛e i zwinnie skoczył na wóz. — Fiarshernie, oddaj człowiekowi jego dusz˛e — powiedział Meerclar łagodnie. Zwierz˛e podeszło w stron˛e czarnoksi˛ez˙ nika i delikatnie zatopiło z˛eby w jego z˙ yle. Chwil˛e pó´zniej Drinij Bara roze´smiał si˛e dziko. — Znowu mam swoja˛ dusz˛e. Dzi˛eki ci, o wielki Władco Kotów. Pozwól mi si˛e jako´s odwdzi˛eczy´c! — Nie ma takiej potrzeby — Meerclar u´smiechnał ˛ si˛e przewrotnie — a poza ˙ tym czuj˛e, z˙ e twój los jest ju˙z przesadzony. ˛ Zegnaj, Elryku z Melniboné. Z przy101
jemno´scia˛ odpowiedziałem na twoje wołanie, chocia˙z widz˛e, z˙ e nie poda˙ ˛zasz ju˙z staro˙zytnymi s´cie˙zkami swych ojców. Jednak przez pami˛ec´ na dawna˛ przyja´zn´ nie ˙ odmówiłem ci drobnej przysługi. Zegnajcie, wracam do cieplejszego miejsca, nie mógłbym dłu˙zej przebywa´c w tak niego´scinnej krainie. Wizerunek Władcy Kotów rozmył si˛e. Meerclar powrócił do s´wiata przepełnionego bursztynowo-bł˛ekitnym ciepłem, by ponownie zapa´sc´ w przerwany sen. — Dalej, bracie czarnoksi˛ez˙ niku! — zawołał z uniesieniem Drinij Bara. — Teraz dokonamy zemsty, na która˛ tak długo czekali´smy! Razem z Elrykiem zeskoczył z wozu, lecz pozostała dwójka nie była równie skora do walki. Dookoła zgromadzili si˛e barbarzy´ncy z Terarnem Gashtekiem na czele. Wielu z nich trzymało w pogotowiu łuki z długimi strzałami zało˙zonymi na ci˛eciwy. — Zastrzelcie ich! — wrzasnał ˛ Zwiastun Po˙zogi. — Zastrzelcie ich teraz, zanim zda˙ ˛za˛ przywoła´c inne demony. Deszcz strzał ze s´wistem pomknał ˛ w stron˛e wozu. Drinij Bara u´smiechnał ˛ si˛e i wyrzekł kilka słów, niemal od niechcenia poruszajac ˛ dło´nmi. Strzały zatrzymały si˛e w powietrzu, wykr˛eciły i run˛eły z powrotem, przy czym ka˙zda z nich w tajemniczy sposób wbiła si˛e w gardło człowieka, który ja˛ wystrzelił. Terarn Gashtek j˛eknał ˛ i obrócił si˛e na pi˛ecie, roztracaj ˛ ac ˛ zgromadzonych wojowników. Gdy ju˙z znalazł si˛e w bezpiecznym miejscu, wydał rozkaz do ataku. Wiedzac, ˛ z˙ e wycofanie si˛e b˛edzie równoznaczne z kl˛eska,˛ barbarzy´ncy zacies´nili otaczajace ˛ czwórk˛e przyjaciół koło. ´Swit rozja´sniał ju˙z nabrzmiałe chmurami niebo, gdy Moonglum spojrzał w gór˛e. — Spójrz, Elryku — wykrzyknał, ˛ wskazujac ˛ na co´s r˛eka.˛ — Tylko pi˛ec´ — odparł albinos. — Tylko pi˛ec´ , ale mo˙ze tyle wystarczy. Melnibonéanin sparował mieczem kilka godzacych ˛ we´n ciosów. Mimo z˙ e sam miał teraz nadludzkie siły, wydawało si˛e, i˙z cała moc opu´sciła Zwiastuna Burzy, który był teraz nie bardziej u˙zyteczny ni˙z zwyczajne ostrze. Nie przerywajac ˛ walki Elryk odpr˛ez˙ ył wszystkie mi˛es´nie i poczuł, jak moc przepływa z jego ciała z powrotem do czarnej klingi. Runiczne ostrze znowu pocz˛eło s´piewa´c i chciwie wyszukiwa´c gardła i serca dzikich barbarzy´nców. Drinij Bara nie miał miecza, lecz wcale nie odczuwał jego braku. Czarnoksi˛ez˙ nik bronił si˛e bardziej wyrafinowanymi s´rodkami. Dookoła niego pi˛etrzyły si˛e stosy trupów. Ciała pokonanych pozbawione były ko´sci; makabryczny efekt magicznej osłony czarownika. Dwójka czarnoksi˛ez˙ ników, Moonglum i wysłannik wyrabywali ˛ sobie drog˛e po´sród na wpół oszalałej tłuszczy barbarzy´nców, rozpaczliwie starajacej ˛ si˛e pokona´c wrogów. W zamieszaniu trudno było wypracowa´c logiczny plan dalszego
102
działania. Elwheryjczyk i posłaniec z Karlaak porwali jatagany z ciał zabitych i właczyli ˛ si˛e do walki. W ko´ncu udało im si˛e dotrze´c do obrze˙zy obozowiska. Cała horda barbarzy´nców uciekała na zachód, pop˛edzajac ˛ konie uderzeniami ostróg. Nagle Elryk dostrzegł Terarna Gashteka z łukiem w r˛ece. Melnibonéanin odgadł, jaki zamiar powział ˛ wódz barbarzy´nców i krzyknał ˛ ostrzegawczo do Drinij Bary, który stał odwrócony plecami do Zwiastuna Po˙zogi. Czarnoksi˛ez˙ nik, wykrzykujacy ˛ wła´snie słowa jakiego´s przera˙zajacego ˛ zakl˛ecia, spojrzał w jego stron˛e i urwał, zamierzajac ˛ za pomoca˛ magii obroni´c si˛e przed ciosem. Nim jednak zda˙ ˛zył to uczyni´c, strzała wbiła mu si˛e w oko. — Nie! — krzyknał ˛ jeszcze Drinij Bara. I umarł. Widzac, ˛ z˙ e jego sprzymierzeniec nie z˙ yje, Elryk zatrzymał si˛e i spojrzał w niebo, gdzie znajome mu stwory zataczały w locie olbrzymie kr˛egi. Dyvim Slorm, syn Elrykowego kuzyna Dyvima Tvara, Władcy Smoków, przyprowadził legendarne smoki Imrryr, by wspomóc swego krewniaka. Jednak wi˛ekszo´sc´ olbrzymich gadów spała jeszcze i miała spa´c przez nast˛epne stulecie. Pan Smoczych Jaski´n zdołał obudzi´c jedynie pi˛ec´ smoków. Dotychczas Dyvim Slorm nie mógł właczy´ ˛ c si˛e do walki, w obawie, by nie uczyni´c krzywdy Elrykowi i jego przyjaciołom. Terarn Gashtek tak˙ze dostrzegł majestatyczne stworzenia. Wódz barbarzy´nców widział, z˙ e jego ambitny plan podbicia s´wiata sypie si˛e w gruzy. Rzucił si˛e w stron˛e Elryka. — Ty białolicy łajdaku! — zawył. — To ty jeste´s odpowiedzialny za wszystko, co si˛e stało! Teraz zapłacisz cen˛e, jaka˛ wyznaczy ci Zwiastun Po˙zogi! Albinos roze´smiał si˛e i zasłonił si˛e mieczem przed atakiem rozjuszonego barbarzy´ncy. Wskazał palcem na niebo. — One tak˙ze nosza˛ miano Zwiastunów Po˙zogi, Terarnie Gashteku, i lepiej od ciebie zasłu˙zyły sobie na ten przydomek! I Melnibonéanin zatopił ostrze swego miecza w ciele barbarzy´ncy. Teram Gashtek zakrztusił si˛e i j˛eknał, ˛ gdy klinga wyciagała ˛ ze´n dusz˛e. — Mo˙zliwe, z˙ e byłem plaga˛ tego s´wiata, Elryku z Melniboné — wydusił z siebie — ale walczyłem o wiele czy´sciej ni˙z ty. Oby´s ty i wszystko, co jest ci drogie było przekl˛ete na cała˛ wieczno´sc´ ! Elryk roze´smiał si˛e znowu, lecz głos zadr˙zał mu lekko, gdy ponownie spojrzał na ciało barbarzy´ncy. — Od długiego ju˙z czasu nie musz˛e si˛e obawia´c podobnych klatw, ˛ przyjacielu. Przypuszczam, z˙ e twoja te˙z nie odniesie po˙zadanego ˛ efektu. — Albinos przerwał nagle. — Na Ariocha, mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie myl˛e. Sadziłem, ˛ z˙ e nad moim
103
przeznaczeniem nie cia˙ ˛za˛ ju˙z z˙ adne klatwy, ˛ ale by´c mo˙ze nie mam racji. . . Niemal˙ze wszyscy wojownicy Terarna Gashteka siedzieli ju˙z w siodłach i cała horda co sił w koniach p˛edziła na zachód. Nale˙zało ich powstrzyma´c, gdy˙z podróz˙ owali z pr˛edko´scia,˛ przy której szybko dotarliby do Karlaak, a jedynie Bogowie wiedzieli, co mogli zrobi´c barbarzy´ncy dotarłszy do bezbronnego miasta. Nad głowa˛ Elryk słyszał łopot trzydziestostopowych skrzydeł. Nozdrza albinosa poczuły znajomy zapach olbrzymich, latajacych ˛ gadów, które s´cigały go całe lata temu, gdy poprowadził flot˛e korsarzy do ataku na swoje rodzinne miasto. Melnibonéanin rozró˙znił charakterystyczny d´zwi˛ek Smoczego Rogu i dostrzegł Dyvima Slorma usadowionego na grzbiecie smoka-przewodnika. W osłoni˛etej z˙ elazna˛ r˛ekawica˛ dłoni krewniak Elryka trzymał długi, podobny do dzidy bodziec. Zataczajac ˛ koła smok zni˙zył lot. Ogromne cielsko wyladowało ˛ na ziemi trzydzie´sci stóp od albinosa; skórzaste skrzydła rozpostarły si˛e raz jeszcze, a potem zło˙zyły. Władca Smoków pomachał r˛eka˛ w stron˛e Elryka. — Witaj, Królu Elryku. Ledwo zda˙ ˛zyli´smy na czas, jak widz˛e. — Przybyli´scie w sama˛ por˛e — u´smiechnał ˛ si˛e Elryk. — Dobrze jest znowu widzie´c syna Dyvima Tvara. Obawiałem si˛e, z˙ e nie zechcesz wysłucha´c mojej pro´sby. — Dawne urazy zostały zapomniane po bitwie pod Bakshaan, kiedy to mój ˙ ojciec zginał, ˛ walczac ˛ u twego boku podczas obl˛ez˙ enia fortecy Nikorna. Załuj˛ e, z˙ e jedynie młodsze zwierz˛eta były gotowe do lotu. O ile pami˛etasz, pozostałe zostały wykorzystane zaledwie kilka lat temu. — Pami˛etam — odparł albinos. — Czy mog˛e ci˛e błaga´c o jeszcze jedna˛ przysług˛e, Dyvimie Slormie? — O co chodzi? — Pozwól mi lecie´c na smoku-przewodniku. Wyszkolono mnie w kunszcie Władców Smoków, a poza tym mam powód, by zem´sci´c si˛e na barbarzy´ncach. Niedawno byli´smy zmuszeni przyglada´ ˛ c si˛e bezlitosnej rzezi. W ten sposób mógłbym im odpłaci´c podobna˛ moneta.˛ Dyvim Slorm skinał ˛ głowa˛ i zeskoczył ze swego wierzchowca. Zwierz˛e poruszyło si˛e niespokojnie i odchyliło wargi, ujawniajac ˛ tkwiace ˛ w zw˛ez˙ ajacym ˛ si˛e ostro pysku z˛eby, grubo´scia˛ dorównujace ˛ ramieniu m˛ez˙ czyzny i długie niczym miecz. Rozwidlony j˛ezyk poruszył si˛e w paszczy. Olbrzymie, zimne oczy spojrzały badawczo na Elryka. Albinos s´piewnie przemówił do gada w starej mowie Melniboné, przejał ˛ bodziec i Smoczy Róg z rak ˛ Dyvima Slorma, po czym ostro˙znie wspiał ˛ si˛e na wysokie siodło u podstawy smoczej szyi. Obute stopy umie´scił w ci˛ez˙ kich, srebrnych strzemionach. — A teraz le´c, bracie smoku — za´spiewał. — W gór˛e, w gór˛e! Przygotuj jad! 104
Olbrzymie skrzydła ze s´wistem pocz˛eły bi´c powietrze. Wielkie cielsko oderwało si˛e od ziemi i wzbiło wysoko, pod szare, przesłoni˛ete chmurami niebo. Pozostałe cztery smoki poda˙ ˛zyły za przewodnikiem. Skoro tylko osiagn˛ ˛ eli odpowiednia˛ wysoko´sc´ Elryk, nadal grajac ˛ na rogu umówione sygnały, za pomoca˛ których mógł wydawa´c odpowiednie rozkazy, wyciagn ˛ ał ˛ miecz z pochwy. Wieki wcze´sniej przodkowie Elryka jechali na swych pokrytych łuska˛ wierz´ chowcach, by podbi´c cały Zachodni Swiat. W Smoczych Jaskiniach odpoczywało wówczas o wiele wi˛ecej gadów. Teraz pozostała ich tylko garstka, a i tak jedynie najmłodsze z nich spały wystarczajaco ˛ długo, by mo˙zna je było obudzi´c. Olbrzymie gady p˛edziły po smaganym wichrem niebie. Długie białe włosy albinosa i jego poplamiony czarny płaszcz powiewały na wietrze. Elryk gnał swych podkomendnych na zachód, s´piewajac ˛ tryumfalna˛ Pie´sn´ Władców Smoków. Wietrzne konie z obłokami Fruna˛ tam, gdzie rogu granie. Zwyci˛ez˙ yły przed wiekami I tym razem tak si˛e stanie! My´sli o miło´sci, pokoju, o zem´scie nawet, zagubiły si˛e podczas niemal beztroskiej przeja˙zd˙zki pod migoczacym ˛ niebem, zwieszajacym ˛ si˛e nad ziemia˛ pogra˙ ˛zona˛ w staro˙zytnej Epoce Młodych Królestw. Elryk, archetypiczny, dumny i pogardliwy, jako z˙ e nawet w jego anemicznych z˙ yłach płyn˛eła krew Królów — Czarnoksi˛ez˙ ników Melniboné, zdawał si˛e zapomnie´c o wszystkim. Nie miał przyjaciół, nie poczuwał si˛e do odpowiedzialno´sci wzgl˛edem kogokolwiek, a jez˙ eli zawładn˛eło nim zło, było to zło w swej czystej, ol´sniewajacej ˛ formie, nie ska˙zonej ludzkimi intrygami. Smoki szybowały wysoko, a˙z znalazły si˛e ponad szpecac ˛ a˛ krajobraz czarna,˛ falujac ˛ a˛ masa˛ ludzi. Gady leciały teraz równolegle z gnana˛ przez strach horda˛ barbarzy´nców, którzy, w swej głupocie, zapragn˛eli podbi´c ziemie ukochane przez Elryka z Melniboné. — Ho, bracia smoki! Uwolnijcie wasz jad, niech płonie, niech płonie! I niechaj po˙zoga oczy´sci cały s´wiat! Zwiastun Burzy równie˙z przyłaczył ˛ si˛e do dzikiego okrzyku. Smoki zanurkowały, przeszyły niebo i spadły na oszalałych ze strachu barbarzy´nców, zalewajac ˛ ich strumieniami łatwo palnego jadu, którego woda nie mogła ugasi´c. Odór zw˛eglonej skóry wypełnił powietrze. Ogie´n i dym pokryły cała˛ okolic˛e, która wkrótce pocz˛eła przypomina´c otchłanie Piekieł, dumny za´s Elryk odgrywał w nich rol˛e Władcy Demonów, wymierzajacego ˛ swa˛ potworna˛ zemst˛e. Albinos nie rozkoszował si˛e tym widokiem; zrobił jedynie to, co było konieczne i nic ponadto. Nie krzyczał ju˙z wi˛ecej, lecz zawrócił swego smoka i wzbił si˛e 105
w gór˛e, graniem na rogu przyzywajac ˛ pozostałe gady. Im za´s wy˙zej si˛e wznosił, tym mniej odczuwał tryumfu, na którego miejsce wpełzała do jego duszy czysta zgroza. Nadal jestem Melnibonéaninem, pomy´slał. Nie jestem w stanie tego z siebie wykorzeni´c. Pomimo fizycznej siły nadal jestem słaby, nadal jestem skłonny u˙zywa´c tego przekl˛etego ostrza, nawet w przypadkach, kiedy wystarczyłoby zastosowanie innych s´rodków. Z okrzykiem obrzydzenia albinos odrzucił od siebie miecz, ciskajac ˛ go w przestrze´n. Klinga krzykn˛eła kobiecym głosem i jak kamie´n poleciała w stron˛e odległej ziemi. — Nareszcie — powiedział Melnibonéanin. — Wreszcie to zrobiłem. — Po czym, ju˙z spokojniejszy, skierował swego wierzchowca w stron˛e miejsca, w którym pozostawił przyjaciół i kazał smokowi wyladowa´ ˛ c. — Gdzie jest miecz twoich przodków, Królu Elryku? — zapytał Dyvim Slorm. Albinos nie odpowiedział. Podzi˛ekował tylko krewniakowi za po˙zyczenie smoka-przewodnika. Wszyscy ponownie wspi˛eli si˛e na siodła skrzydlatych wierzchowców i polecieli w stron˛e Karlaak, by oznajmi´c nowiny. Zarozinia ujrzała swego mał˙zonka lecacego ˛ na pierwszym ze smoków i wiedziała, z˙ e Karlaak i .Zachodnie Krainy sa˛ uratowane, Krainy Wschodu za´s zostały pomszczone. Elryk trzymał si˛e dumnie, lecz gdy podszedł, by powita´c ja˛ u bram miasta, dziewczyna ujrzała na jego twarzy nieopisana˛ powag˛e. Wiedziała, z˙ e powrócił do´n wcze´sniejszy smutek, o którym my´slał, z˙ e nale˙zy ju˙z do przeszło´sci. Zarozinia podbiegła do albinosa, ten za´s objał ˛ ja˛ mocno, lecz nie powiedział ni słowa. Elryk po˙zegnał si˛e z Dyvimem Slormem i jego Imrryrianami, po czym, majac ˛ za soba˛ w pewnej odległo´sci Moongluma i wysłannika, wszedł do miasta, a potem do własnego domu, nie słuchajac ˛ podzi˛ekowa´n, którymi zasypywali go mieszka´ncy Karlaak. — Co si˛e stało, panie mój? — spytała Zarozinia, gdy albinos z westchnieniem rzucił si˛e na wielkie łó˙zko. — Czy rozmowa mogłaby co´s na to poradzi´c? — Zm˛eczyły mnie ju˙z miecze i magia, Zarozinio, to wszystko. Ale w ko´ncu raz na zawsze pozbyłem si˛e tego piekielnego ostrza, a my´slałem ju˙z, z˙ e moim przeznaczeniem jest d´zwiga´c go do ko´nca z˙ ycia. — Masz na my´sli Zwiastuna Burzy? — A có˙z innego? Zarozinia nic na to nie rzekła. Nie opowiedziała Elrykowi o mieczu, który, najwyra´zniej powodowany własna˛ wola,˛ wpadł z krzykiem do Karlaak i poda˙ ˛zył w stron˛e zbrojowni, by tam zawisna´ ˛c na swym dawnym miejscu w ciemno´sciach. Albinos zamknał ˛ oczy i westchnał ˛ gł˛eboko. ´ dobrze, panie mój — powiedziała dziewczyna cicho. Z oczyma pełny— Spij mi łez i smutkiem na twarzy poło˙zyła si˛e obok Melnibonéanina. Nie obudziła si˛e ju˙z wi˛ecej.
EPILOG Na ratunek Tanelorn. . .
W którym dowiadujemy si˛e o dalszych przygodach Czerwonego Łucznika Rackhira, a tak˙ze o dziejach innych bohaterów i miejsc, z którymi Elryk dotychczas spotykał si˛e i które odwiedzał jedynie (jak sam mniemał) w swoich snach. . .
Rozdział 1 Daleko za połyskliwie zielonym, wysokim i złowrogim Lasem Troos, tak daleko na północy, z˙ e ani w Bakshaan, ani w Elwher, ani w z˙ adnym innym z miast Młodych Królestw nic na ten temat nie wiedziano, tu˙z przy wiecznie przesuwajacych ˛ si˛e granicach Pustyni Westchnie´n le˙zało Tanelorn, samotne, przedwieczne miasto, ukochane przez tych, którym dawało schronienie. Charakterystyczna˛ cecha˛ Tanelorn było to, z˙ e przygarniało ono i hołubiło obie˙zy´swiatów. Do jego cichych uliczek i niskich domów przybywali zabiedzeni, zdziczali, spodleni i um˛eczeni w˛edrowcy, i tu znajdowali ukojenie. Wi˛ekszo´sc´ zn˛ekanych tułaczy mieszkajacych ˛ w spokojnym Tanelorn wypowiedziała posłusze´nstwo Władcom Chaosu, którzy, jako Bogowie, bardziej ni˙z troch˛e interesowali si˛e sprawami ludzi. Zdarzyło si˛e wi˛ec, z˙ e ci wła´snie Władcy poczuli si˛e ura˙zeni istnieniem niezwykłego miasta i. nie po raz pierwszy, postanowili przedsi˛ewzia´ ˛c co´s na jego szkod˛e. Polecili Narjhanowi, jednemu spo´sród swego grona (gdy˙z pozostali w owym ˙ czasie mieli inne zaj˛ecia), by wyruszył do Nadsokor, Miasta Zebraków, którego mieszka´ncy od dawna z˙ ywili uraz˛e do Tanelorczyków i stworzył wielka˛ armi˛e, zdolna˛ zaatakowa´c bezbronne Tanelorn i je zniszczy´c, zabijajac ˛ zamieszkujacych ˛ je ludzi. Narjhan uczynił to, uzbroił swe wojsko, zło˙zywszy wpierw obszarpanym wojownikom najprzeró˙zniejsze obietnice. Niczym gwałtowny przypływ czereda z˙ ebraków ruszyła na Tanelorn, by spustoszy´c miasto i wymordowa´c jego mieszka´nców. Olbrzymie morze okrytych łachmanami m˛ez˙ czyzn i kobiet, s´lepych, okaleczonych i o kulach, powoli, złowrogo i nieubłaganie posuwało si˛e na północ w stron˛e Pustyni Westchnie´n. W Tanelorn mieszkał Czerwony Łucznik, Rackhir, pochodzacy ˛ ze Wschodnich Krain le˙zacych ˛ poza Pustynia˛ Westchnie´n, poza Płaczacym ˛ Pustkowiem. Rackhir był niegdy´s Kapłanem-Wojownikiem, sługa˛ Władców Chaosu, ale porzucił dawne z˙ ycie, by odda´c si˛e spokojniejszym zaj˛eciom: złodziejstwu i nauce. Rackhir miał ostre rysy, wyra´znie zaznaczone ko´sci czaszki, wydatny, orli nos, 109
gł˛eboko osadzone oczy, waskie ˛ wargi i rzadka˛ brod˛e. Nosił czerwona˛ czapeczk˛e ozdobiona˛ piórem jastrz˛ebia, czerwony kubrak, dopasowany i s´ciagni˛ ˛ ety w pasie, czerwone bryczesy i takie˙z buty. Wygladało ˛ to, jak gdyby cała krew wypłyn˛eła z jego z˙ ył, by zabarwi´c ubranie, a pozbawione z˙ yciodajnego płynu ciało wojownika wyschło na wiór. M˛ez˙ czyzna czuł si˛e jednak szcz˛es´liwy w Tanelorn, gdy˙z miejsce to czyniło wszystkich ludzi jego pokroju szcz˛es´liwymi. Rackhir ch˛etnie umarłby w tym mie´scie, gdyby ludzie w nim umierali, to jednak nie było wcale takie pewne. Pewnego dnia Czerwony Łucznik ujrzał Bruta z Lashmar: pot˛ez˙ nego blondyna o szlachetnej twarzy i okrytym ha´nba˛ imieniu. Brut, mimo z˙ e najwyra´zniej zm˛eczony, w po´spiechu przejechał przez niska˛ bram˛e prowadzac ˛ a˛ do Miasta Spokoju. Srebrny rzad ˛ ko´nski i ozdoby wojownika były przybrudzone, z˙ ółty płaszcz podarty, a kapelusz o szerokim rondzie zniszczony. Sporawy tłumek zgromadził si˛e wokół nowo przybyłego, który zatrzymał si˛e na miejskim rynku i tam przekazał wie´sci, z jakimi przybył. — Tysiace ˛ z˙ ebraków z Nadsokor ruszyło przeciw Tanelorn — powiedział. — Prowadzi ich Narjhan z Chaosu. Mieszka´ncy Tanelorn znali si˛e na wojennym rzemio´sle, wi˛ekszo´sc´ z nich celowała w tej sztuce i nie brakło im wiary w siebie, było ich jednak bardzo niewielu. Horda z˙ ebraków, dowodzona przez istot˛e pokroju Narjhana mogła zniszczy´c miasto i obro´ncy zdawali sobie z tego spraw˛e. — Czy wi˛ec powinni´smy opu´sci´c Tanelorn? — zapytał Uroch z Nievy, młody, wyniszczony człowiek, do niedawna nałogowy pijak. — Zbyt wiele zawdzi˛eczamy temu miejscu, by je teraz porzuca´c — odparł Rackhir. — B˛edziemy go broni´c, dla naszego wspólnego dobra. Podobne miasto nigdy ju˙z nie powstanie. Brut przechylił si˛e w siodle i powiedział: — Zasadniczo zgadzam si˛e z toba,˛ Czerwony Łuczniku. Ale słowa to jeszcze nie wszystko. W jaki sposób proponujesz broni´c otoczonego niskimi murami miasta przeciwko obl˛ez˙ eniu Chaosu? — B˛edzie nam niezb˛edna pomoc — odparł Rackhir. — Nadnaturalna pomoc, je˙zeli zajdzie taka potrzeba. — Mo˙ze Szarzy Władcy zgodziliby si˛e nam pomóc? — to pytanie zadał Za´s Jednor˛eki; leciwy, sterany w˛edrowiec, który niegdy´s wstapił ˛ na tron, lecz wkrótce znów go stracił. — Wła´snie, Szarzy Władcy! — zakrzykn˛eło chóralnie kilka pełnych nadziei głosów. — Kim sa˛ Szarzy Władcy? — zapytał Uroch, ale nikt nie zwrócił na´n uwagi. — Co prawda nie sa˛ oni zobowiazani ˛ pomaga´c nikomu — zauwa˙zył Za´s Jed110
nor˛eki — ale Tanelorn nie podlega ani Siłom Prawa, ani Siłom Chaosu. Powinno im zale˙ze´c, by takie miejsce w ogóle istniało. W ko´ncu ich te˙z nie wia˙ ˛za˛ z˙ adne układy. — Jestem za tym, by szuka´c pomocy u Szarych Władców — potwierdził Brut. — Ale co z pozostałymi? Odpowiedziała mu powszechna zgoda, lecz wszyscy umilkli, gdy zdali sobie spraw˛e, z˙ e nie maja˛ poj˛ecia, jak skontaktowa´c si˛e z owymi tajemniczymi i beztroskimi istotami. To wła´snie Za´s zwrócił w ko´ncu uwag˛e zebranych na ten problem. — Znam pewnego jasnowidza — powiedział wtedy Rackhir — pustelnika, który mieszka na Pustyni Westchnie´n. Mo˙ze on potrafiłby nam pomóc? — My´sl˛e, z˙ e nie powinni´smy traci´c czasu na szukanie nadnaturalnych sprzymierze´nców w walce przeciwko gromadzie z˙ ebraków — odezwał si˛e Uroch. — Zamiast tego przygotujmy si˛e lepiej, by odeprze´c atak zwyczajnymi metodami. — Zapominasz — powiedział Brut ze zm˛eczeniem — z˙ e z˙ ebraków prowadzi Narjhan. On nie jest człowiekiem; wspomaga´c go b˛eda˛ wszystkie siły Chaosu. Wszyscy wiemy, z˙ e Szarzy Władcy nie sa˛ zwiazani ˛ ani z Prawem, ani z Chaosem, lecz czasami pomagaja˛ której´s ze stron, powodowani chwilowym kaprysem. To nasza jedyna szansa. — Dlaczego nie poszukamy wsparcia u Władców Prawa, zaprzysi˛ez˙ onych wrogów Chaosu? Sa˛ oni przecie˙z pot˛ez˙ niejsi ni˙z Szarzy Władcy — zapytał znowu Uroch. — Poniewa˙z Tanelorn jest miastem, które nie opowiedziało si˛e po z˙ adnej ze stron konfliktu. Wszyscy tu obecni wypowiedzieli´smy posłusze´nstwo Chaosowi, lecz nie przysi˛egali´smy nic Władcom Prawa. Oni za´s, w tego rodzaju sprawach, pomagaja˛ jedynie tym, którzy zło˙zyli odpowiednia˛ przysi˛eg˛e. Tylko Szarzy Władcy moga˛ stana´ ˛c w naszej obronie, je˙zeli taka b˛edzie ich wola — wytłumaczył Za´s. — Pojad˛e na poszukiwanie pustelnika — powiedział Rackhir, Czerwony Łucznik. — Mo˙ze powie mi, jak mog˛e przedosta´c si˛e do Domeny Szarych Władców. Wówczas od razu tam si˛e udam, gdy˙z mamy niewiele czasu. Gdybym zdołał do nich dotrze´c i wybłaga´c pomoc, na pewno si˛e o tym dowiecie. Je˙zeli mi si˛e nie powiedzie, przyjdzie wam umrze´c w obronie Tanelorn, ja za´s, o ile b˛ed˛e z˙ ył, dołacz˛ ˛ e do was w ostatniej bitwie. — Dobrze wi˛ec — zgodził si˛e Brut. — Ruszaj w drog˛e, Czerwony Łuczniku. Oby´s pr˛edko´scia˛ mógł dorówna´c jednej ze swych strzał. I tak, biorac ˛ ze soba˛ niewiele ponad ko´sciany łuk i kołczan pełen szkarłatne opierzonych strzał, Rackhir wyruszył w stron˛e Pustyni Westchnie´n. Horda z˙ ebraków posuwała si˛e od Nadsokor na południowy zachód przez kra111
in˛e Vilmir. Nie omin˛eła nawet okropnego kraju Org, który mie´scił w swych granicach przera˙zajacy ˛ Las Troos. Jej szlak znaczyły płomienie i zgroza. Gromadzie przewodził butny, całkowicie zakuty w czarna˛ zbroj˛e je´zdziec, którego głos głucho dudnił pod hełmem. Przepełniała go odraza do własnych podkomendnych. Ludzie uciekali na sam widok z˙ ebraków. Gdziekolwiek przeszli, pozostawiali za soba˛ naga˛ ziemi˛e. Wi˛ekszo´sc´ s´wiadków owej migracji wiedziała, co si˛e stało: oto dzicy, okrutni z˙ ebracy z Nadsokor, odstapiwszy ˛ od swych zwyczajów, cała˛ zgraja˛ opu´scili rodzinne miasto. Kto´s dał im bro´n, kto´s sprawił, z˙ e ruszyli na północ i na zachód w stron˛e Pustyni Westchnie´n. Kim był ten, który ich prowadził? Przeci˛etni s´miertelnicy nie potrafili si˛e tego domy´sli´c. Dlaczego szli w kierunku Pustyni Westchnie´n? Poza Karlaak, które pozostawili nietkni˛ete, nie było ju˙z w tej okolicy z˙ adnego miasta, tylko pustynia, za która˛ le˙zał kraniec s´wiata. Jaki mieli cel? Czy˙zby na podobie´nstwo lemingów da˙ ˛zyli ku własnej zagładzie? Ludzie z nienawi´scia˛ obserwujacy ˛ poruszenia odra˙zajacej ˛ czeredy, mieli nadziej˛e, z˙ e tak wła´snie jest. Rackhir jechał przez Pustyni˛e Westchnie´n. Towarzyszył mu z˙ ałobny po´swist wiatru. Je´zdziec musiał chroni´c twarz i oczy przed unoszacymi ˛ si˛e w powietrzu ziarenkami piasku. Jechał ju˙z cały dzie´n i bardzo chciało mu si˛e pi´c. Wreszcie ujrzał przed soba˛ skały, których poszukiwał. Dotarłszy do nich zawołał, przekrzykujac ˛ wichur˛e. — Lamsarze! Słyszac ˛ wołanie Rackhira pustelnik wyjrzał ze swego schronienia. Odziany był w wysmarowane olejem skóry, całe pokryte piaskiem. Pełno piasku tkwiło tak˙ze w jego brodzie. Nawet skóra z˙ yjacego ˛ na odludziu m˛ez˙ czyzny zdawała si˛e kolorem i struktura˛ przypomina´c pustyni˛e. Lamsar natychmiast rozpoznał Rackhira po charakterystycznym stroju. Kiwnał ˛ r˛eka˛ w zapraszajacym ˛ ge´scie, po czym na powrót zniknał ˛ po´sród skał. Rackhir zeskoczył z konia i poprowadził go w stron˛e wej´scia do jaskini. Lamsar siedział na gładkim kamieniu. — Witaj, Czerwony Łuczniku — zagadnał. ˛ — Z twojego zachowania wnioskuj˛e, z˙ e chcesz uzyska´c ode mnie pewne informacje. Widz˛e te˙z, z˙ e twoja misja jest pilna. — Potrzebuj˛e pomocy Szarych Władców, Lamsarze — powiedział Rackhir. Stary pustelnik u´smiechnał ˛ si˛e. Wygladało ˛ to, jak gdyby w skale pojawiła si˛e nagle szczelina. — A wi˛ec to istotnie co´s bardzo pilnego, skoro chcesz zaryzykowa´c przepraw˛e przez Pi˛ec´ Bram. Powiem ci, jak dotrze´c do Szarych Władców, lecz ostrzegam, z˙ e jest to niebezpieczna podró˙z. — Zdecydowałem si˛e podja´ ˛c ten trud — odparł Rackhir — gdy˙z gro´zba zawi112
sła nad Tanelorn i tylko Szarzy Władcy moga˛ co´s na to poradzi´c. — W takim razie musisz przej´sc´ przez Pierwsza˛ Bram˛e, która znajduje si˛e w naszym wymiarze. Pomog˛e ci ja˛ odnale´zc´ . — A co potem? — Musisz przeby´c wszystkie pi˛ec´ bram. Ka˙zda z nich prowadzi do królestwa, które le˙zy jednocze´snie w naszym wymiarze i poza nim. W ka˙zdym królestwie musisz porozmawia´c z jego mieszka´ncami. Niektórzy z nich sa˛ przyja´zni ludziom, niektórzy nie, lecz wszyscy musza˛ odpowiedzie´c na pytanie: „Gdzie jest nast˛epna Brama?” Mo˙ze si˛e jednak zdarzy´c, z˙ e kto´s b˛edzie próbował ci przeszkodzi´c w przedostaniu si˛e przez kolejne wrota. Gdy przekroczysz ostatnie z nich, znajdziesz si˛e w Domenie Szarych Władców. — A gdzie jest Pierwsza Brama? — Le˙zy gdzie´s w obr˛ebie tego królestwa. Odszukam ja˛ dla ciebie. I Lamsar usadowił si˛e w pozycji medytacyjnej. Rackhir, który spodziewał si˛e, z˙ e starzec uczyni raczej jaki´s cud, był rozczarowany. Min˛eło kilka godzin, nim Lamsar wreszcie si˛e odezwał. — Brama jest na zewnatrz. ˛ Zapami˛etaj to, co teraz powiem: je˙zeli duch ludzko´sci wynosi X, to połaczenie ˛ dwojga musi równa´c si˛e jego podwojonej warto´sci, z czego wynika, z˙ e duch ludzko´sci zawsze posiada dostateczne siły, by dominowa´c nad samym soba.˛ — Dziwne równanie — powiedział Rackhir. — Owszem, zapami˛etaj je jednak i przemy´sl troch˛e, a potem wyruszymy. — My? Chcesz jecha´c ze mna? ˛ — O tym wła´snie my´slałem. Pustelnik był ju˙z leciwy. Rackhir nie chciał podró˙zowa´c ze starcem. Po chwili jednak zdał sobie spraw˛e, z˙ e wiedza pustelnika mo˙ze by´c dla´n bardzo u˙zyteczna, wi˛ec si˛e nie sprzeciwiał. Medytował przez chwil˛e nad równaniem i podczas tych rozmy´sla´n miał niesamowite uczucie, z˙ e jego umysł gorzeje i rozpada si˛e na drobne kawałki. W ko´ncu wpadł w dziwny trans i poczuł, z˙ e rosna˛ w nim nowe siły, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Pustelnik wstał i Rackhir poszedł w jego s´lady. Wyszli przez otwór jaskini, lecz zamiast Pustyni Westchnie´n ujrzeli przed soba˛ obłok mgły roz´swietlony migoczac ˛ a,˛ bł˛ekitna˛ po´swiata.˛ Kiedy przeze´n przeszli, znale´zli si˛e na wzgórzu wznoszacym ˛ si˛e u podnó˙za niewysokiego górskiego ła´ncucha. Poni˙zej, w dolinie, dostrzegli dziwacznie zbudowane wioski: wszystkie budynki tworzyły krag, ˛ otaczajacy ˛ wielki amfiteatr, którego s´rodek zajmowało okragłe ˛ podium. — Chciałbym pozna´c przyczyn˛e, dla której domy w tych wioskach wzniesiono na tak dziwnym planie — odezwał si˛e Lamsar, gdy razem z Rackhirem poczał ˛ schodzi´c w dolin˛e. 113
Kiedy dotarli w pobli˙ze jednej z wsi, ludzie wylegli na zewnatrz ˛ i rado´snie ta´nczac ˛ ruszyli w stron˛e przybyszy. Zatrzymali si˛e tu˙z przed nimi i przywódca gromady, przest˛epujac ˛ w ta´ncu z nogi na nog˛e, przemówił w te słowa: — Widzimy, z˙ e jeste´scie obcy w naszej krainie. Witajcie i przyjmijcie to, co wam ofiarowujemy: jadło, go´scin˛e i rozrywk˛e. Obaj m˛ez˙ czy´zni podzi˛ekowali z wdzi˛eczno´scia˛ i z cała˛ gromada˛ poda˙ ˛zyli w stron˛e okragłej ˛ wioski. Tam zobaczyli, z˙ e amfiteatr zbudowany jest z błota i znajduje si˛e nieco poni˙zej poziomu, na którym wzniesiono domy, jak gdyby wyklepały go uderzenia setek stóp. Przywódca mieszka´nców wioski zaprowadził ich do własnego domu i zaproponował posiłek. — Przybyli´scie do nas w Czasie Odpoczynku — powiedział. — Ale nie martwcie si˛e, wkrótce wszystko zacznie si˛e od nowa. Nazywam si˛e Yerleroo. — Szukamy nast˛epnej Bramy — powiedział Lamsar uprzejmym głosem — i s´pieszymy si˛e bardzo. Czy wybaczycie nam, z˙ e nie zostaniemy tu długo? — Chod´zcie — powiedział Yerleroo. — Ju˙z si˛e zaczyna. Zobaczycie nas w najlepszej formie. Musicie si˛e przyłaczy´ ˛ c. Wszyscy wie´sniacy zgromadzili si˛e ju˙z w amfiteatrze, otaczajac ˛ poło˙zone pos´rodku podium. Wi˛ekszo´sc´ mieszka´nców miała jasna˛ skór˛e, jasne włosy i radosny u´smiech na twarzy, lecz cz˛es´c´ z nich najwyra´zniej pochodziła z innej rasy. Ci byli ciemnoskórzy, ciemnowłosi i pos˛epni. Wyczuwajac ˛ co´s złowrogiego w panujacej ˛ atmosferze, Rackhir zapytał wprost: — Gdzie jest nast˛epna Brama? Yerleroo zawahał si˛e, poruszył ustami, po czym u´smiechnał ˛ si˛e. — Tam, gdzie spotykaja˛ si˛e wiatry — odparł. — To nie jest z˙ adna odpowied´z — zaprotestował gniewnie Czerwony Łucznik. — Nieprawda — usłyszał z tyłu cichy głos Lamsara. — To zupełnie dobra odpowied´z. — A teraz zata´nczymy — powiedział Yerleroo. — Najpierw zobaczycie, jak my to robimy, a potem si˛e do nas przyłaczycie. ˛ — Mamy ta´nczy´c? — zapytał Rackhir, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie wział ˛ ze soba˛ miecza, a przynajmniej sztyletu. — Owszem. Spodoba si˛e wam. Wszystkim si˛e podoba. Zobaczycie, z˙ e dobrze wam to zrobi. — A je˙zeli nie zechcemy ta´nczy´c? — Musicie. To dla waszego własnego dobra, wierzcie mi. — A on — Rackhir wskazał na jednego z pos˛epnych ludzi. — Czy jemu te˙z si˛e to podoba? — To dla jego własnego dobra. Yerleroo klasnał ˛ w r˛ece i natychmiast wszyscy jasnowłosi pogra˙ ˛zyli si˛e w szale´nczym, machinalnym ta´ncu. Niektórzy z nich s´piewali. Pos˛epni ludzie nie przy114
łaczyli ˛ si˛e do s´piewu. Po chwili wahania bezwiednie pocz˛eli porusza´c nogami. Chmurny wyraz na ich twarzach dziwnie kontrastował z podrygujacymi ˛ ciałami. Wkrótce cała wioska ta´nczyła, wirowała i nuciła monotonna˛ melodi˛e. Yerleroo przemknał ˛ obok w ta´ncu. — Chod´zcie, przyłaczcie ˛ si˛e teraz. — Lepiej ju˙z odejdziemy — powiedział Lamsar, u´smiechajac ˛ si˛e blado. Obaj m˛ez˙ czy´zni cofn˛eli si˛e kawałek. Yerleroo dostrzegł to. — Nie, nie wolno wam odej´sc´ . Musicie ta´nczy´c. Lamsar i Rackhir odwrócili si˛e i pobiegli tak szybko, jak tylko pozwalały na to siły starego człowieka. Ta´nczacy ˛ zmienili kierunek ruchu i nadal wirujac ˛ złowieszczo ruszyli za uciekinierami, zachowujac ˛ pozory wesołej zabawy. — Nic z tego — powiedział Lamsar i zatrzymał si˛e, obserwujac ˛ tancerzy z ironicznym wyrazem twarzy. — Musimy wezwa´c Bogów Gór. Szkoda, bo magia m˛eczy mnie bardzo. Miejmy nadziej˛e, z˙ e ich władza rozciaga ˛ si˛e na t˛e płaszczyzn˛e. Gordar! Z ust Lamsara dobyły si˛e słowa jakiego´s wyjatkowo ˛ nieprzyjemnego w brzmieniu j˛ezyka. Rozta´nczeni wie´sniacy zbli˙zali si˛e coraz bardziej. Lamsar wskazał na nich r˛eka.˛ Tancerze nagle zamarli w bezruchu. Przera˙zajaco ˛ powoli ich zastygłe w setkach ró˙znych póz ciała zamieniły si˛e w gładki, czarny bazalt. — To dla ich własnego dobra. — Lamsar u´smiechnał ˛ si˛e gorzko. — Chod´zmy, musimy doj´sc´ do miejsca, gdzie spotykaja˛ si˛e wiatry. I zadziwiajaco ˛ szybko obaj m˛ez˙ czy´zni tam wła´snie dotarli. W miejscu, gdzie spotykaja˛ si˛e wiatry, podró˙zni ujrzeli Druga˛ Bram˛e, utworzona˛ pomi˛edzy kolumnami z bursztynowego płomienia, przecinanego gdzieniegdzie akcentami zieleni. W˛edrowcy przeszli przez Bram˛e i natychmiast znale´zli si˛e s´wiecie ciemnych, buzujacych ˛ kolorów. Nad głowami mieli ciemnoczerwone niebo, po którym przesuwały si˛e, ta´nczyły i wibrowały plamy innych barw. Przed soba˛ widzieli las ciemnej, ci˛ez˙ kiej, c˛etkowanej na czarno i niebiesko zieleni. Czubki drzew poruszały si˛e niczym rozszalały przypływ. Cała ta przera˙zajaca ˛ kraina pełna była niezwykłych zjawisk. Lamsar wydał ˛ wargi. — Na tej płaszczy´znie króluje Chaos. Musimy szybko dosta´c si˛e do nast˛epnej Bramy, gdy˙z w przeciwnym wypadku Władcy Chaosu b˛eda˛ starali si˛e nas powstrzyma´c. — Czy to zawsze tak wyglada? ˛ — wydusił z siebie Rackhir. — Zawsze panuje tu rozbuchana noc, ale co do reszty, to zmienia si˛e ona wraz z nastrojami Władców. W tych stronach nie obowiazuj ˛ a˛ z˙ adne reguły. 115
Parli przed siebie przez rozedrgana,˛ krzykliwa˛ krain˛e, po´sród ciagłych ˛ zmian i towarzyszacych ˛ im wybuchów. Raz ujrzeli na niebie olbrzymia,˛ uskrzydlona˛ posta´c w przydymionym, z˙ ółtym kolorze, kształtem z grubsza przypominajac ˛ a˛ człowieka. — Vezhan — powiedział Lamsar. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e nas nie zauwa˙zył. — Vezhan! — powtórzył szeptem Rackhir. To wła´snie Vezhanowi słu˙zył niegdy´s. Z wysiłkiem sun˛eli przed siebie, niepewni kierunku czy nawet pr˛edko´sci w tej niesamowitej krainie. Po pewnym czasie dotarli do brzegów dziwnego oceanu. Było to szare, falujace, ˛ ponadczasowe morze; tajemnicze morze rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ . Wyczuwało si˛e, z˙ e poza ta˛ kotłujac ˛ a˛ si˛e równina˛ wody nie ma ju˙z z˙ adnego brzegu; ani ladu, ˛ ani ciemnych, chłodnych lasów, ani ludzi, ani statków. Morze to prowadziło donikad. ˛ Kompletnie zawierało si˛e w tym wła´snie słowie: morze. Ponad oceanem wznosiło si˛e, górujac ˛ nad cała˛ kraina,˛ sło´nce koloru ochry, rzucajace ˛ na wod˛e czarnozielone, nastrojowe cienie. Cienie te sprawiały, z˙ e cała okolica wygladała ˛ niczym wn˛etrze ogromnej jaskini, zwłaszcza z˙ e niebo przesłaniały czarne, przedwieczne chmury. A wszystkiemu temu towarzyszył huk przybrze˙znych fal; samotna, naznaczona przeznaczeniem melancholia białych grzywaczy rozbijajacych ˛ si˛e o kamienie. D´zwi˛ek ten nie zwiastował ani s´mierci, ani z˙ ycia, ani wojny, ani pokoju; po prostu symbolizował wiecznotrwała,˛ pozbawiona˛ harmonii egzystencj˛e. Rackhir i Lamsar nie mogli ju˙z i´sc´ dalej. — Czuj˛e s´mier´c wiszac ˛ a˛ w powietrzu — powiedział Rackhir i wzdrygnał ˛ si˛e. Morze ryczało i kotłowało si˛e. Łoskot rozszalałych fal zdawał si˛e wzywa´c podró˙znych, by nie ustawali w w˛edrówce; wita´c obłaka´ ˛ ncza˛ pokusa,˛ ukazywa´c jedyna˛ zdobycz, jaka˛ mogliby osiagn ˛ a´ ˛c po wej´sciu do wody — s´mier´c. — Nie jest moim przeznaczeniem zgina´ ˛c w ten sposób — odezwał si˛e Lamsar. Lecz ju˙z po chwili p˛edzili z powrotem w stron˛e lasu, gdy˙z wydało im si˛e, z˙ e dziwne morze wylało na pla˙ze˛ , by ich pochłona´ ˛c. Obejrzeli si˛e za siebie i zobaczyli, z˙ e linia brzegowa nie posun˛eła si˛e ani o kawałek, przybrze˙zne fale za´s sa˛ o wiele mniej wzburzone, a morze spokojniejsze. Lamsar znajdował si˛e tu˙z za Rackhirem. Czerwony Łucznik chwycił starca za r˛ek˛e i przyciagn ˛ ał ˛ go do siebie, jak gdyby ratujac ˛ z wodnego wiru. Obaj m˛ez˙ czy´zni przez dłu˙zszy czas trwali w miejscu niby zahipnotyzowani, wsłuchujac ˛ si˛e w zew oceanu i czujac ˛ na skórze chłodna˛ pieszczot˛e wiatru. W mdłym blasku obcego wybrze˙za, pod nie dajacym ˛ ciepła sło´ncem, ich ciała połyskiwały niczym gwiazdy w nocy. W˛edrowcy w milczeniu odwrócili si˛e 116
w stron˛e lasu. — Czy˙zby´smy byli uwi˛ezieni w Królestwie Chaosu? — zapytał Rackhir po pewnym czasie. — Je˙zeli kogo´s spotkamy, b˛edzie on chciał nas zgładzi´c. W jaki sposób mo˙zemy zada´c pytanie o Bram˛e? Nagle z olbrzymiego lasu wyłoniła si˛e pot˛ez˙ na posta´c, naga i powykrzywiana niczym pie´n drzewa, zielona jak niedojrzała cytryna, lecz z dobrodusznym wyrazem twarzy. — Witajcie, nieszcz˛es´ni odst˛epcy — powiedział olbrzym. — Gdzie jest nast˛epna Brama? — zapytał Lamsar szybko. — Niemal˙ze przez nia˛ przeszli´scie, lecz odwrócili´scie si˛e od niej — roze´smiał si˛e olbrzym. — To morze w rzeczywisto´sci nie istnieje, jest tylko po to, by uniemo˙zliwi´c podró˙znym przedostanie si˛e przez Bram˛e. — Ale przecie˙z istnieje tutaj, w Królestwie Chaosu — powiedział Rackhir głucho. — Mo˙zna tak powiedzie´c. Ale czym jest to, co istnieje w Chaosie, jak nie zam˛etem w umysłach oszalałych Bogów? Rackhir nało˙zył ci˛eciw˛e na łuk i przygotował strzał˛e, lecz wszystko to czynił w poczuciu własnej bezsilno´sci. — Nie strzelaj — powiedział Lamsar cicho. — Jeszcze nie. — Pustelnik popatrzył na strzał˛e i wymamrotał co´s pod nosem. Olbrzym zbli˙zył si˛e jakby od niechcenia, nie s´pieszac ˛ si˛e. — Z przyjemno´scia˛ wyegzekwuj˛e od was zapłat˛e za zbrodnie — odezwał si˛e. — Dlatego wła´snie zwa˛ mnie Hionhurnem Katem. Umrzecie lekka˛ s´miercia,˛ lecz wasz pó´zniejszy los b˛edzie nie do zniesienia. — Wielkolud podszedł jeszcze bliz˙ ej, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie rozczapierzone dłonie. — Strzelaj! — wychrypiał Lamsar. Rackhir podniósł łuk, napiał ˛ pot˛ez˙ nie ci˛eciw˛e i posłał strzał˛e prosto w serce olbrzyma. — Uciekaj! — wrzasnał ˛ Lamsar i wbrew złym przeczuciom pobiegli w stron˛e brzegu i przera˙zajacego ˛ morza. Usłyszeli dobiegajacy ˛ z tyłu j˛ek potwora. W tym wła´snie momencie dotarli do skraju oceanu, lecz zamiast bezkresnej wody ujrzeli wokół siebie skalisty górski ła´ncuch. — Strzała s´miertelnika nie mogła go zrani´c — odezwał si˛e Rackhir. — Jak udało ci si˛e go powstrzyma´c? — To stare zakl˛ecie. Zakl˛ecie Sprawiedliwo´sci. Je˙zeli rzuci si˛e je na jakakol˛ wiek bro´n, powoduje, z˙ e b˛edzie ona godzi´c w niesprawiedliwych. — Ale jak to si˛e stało, z˙ e ugodziła nie´smiertelnego Hionhurna? — zapytał Czerwony Łucznik. — W s´wiecie Chaosu nie ma sprawiedliwo´sci. Co´s, co jest stałe i niezmienne, niezale˙znie od jego natury, musi wyrzadzi´ ˛ c szkod˛e sługom Władców Chaosu. — Tak wiec przeszli´smy przez trzecia˛ Bram˛e — powiedział Rackhir, zdejmujac ˛ ci˛eciw˛e z łuku. — Musimy jeszcze znale´zc´ czwarta˛ i piat ˛ a.˛ Unikn˛eli´smy 117
dwóch niebezpiecze´nstw. Czego jeszcze powinni´smy si˛e spodziewa´c? — Kto to mo˙ze wiedzie´c? — odparł Lamsar. W˛edrowcy przebyli skaliste góry i weszli do lasu, w którym czuło si˛e chłód, mimo z˙ e sło´nce dobiegło ju˙z do zenitu i prze´swiecało przez g˛este listowie. Cała okolica przenikni˛eta była atmosfera˛ staro˙zytnego spokoju. Podró˙zni usłyszeli s´wiergot ptactwa i ujrzeli male´nkie, złote ptaszki, jakich nigdy dotad ˛ nie widzieli. — Panuje tu jaki´s dziwny spokój. Nie mam do niego zaufania — odezwał si˛e Rackhir, lecz Lamsar w milczeniu wskazał r˛eka˛ przed siebie. Rackhir ujrzał ogromna,˛ zwie´nczona˛ kopuła˛ budowl˛e. Splendoru dodawały jej marmury i bł˛ekitna mozaika. Budynek wznosił si˛e na pokrytej z˙ ółta˛ trawa˛ polanie. Sło´nce odbijało si˛e od marmuru, błyszczac ˛ niczym ogie´n. W˛edrowcy zbli˙zyli si˛e do budowli i ujrzeli, z˙ e kopuł˛e podtrzymuja˛ wielkie, marmurowe kolumny wpuszczone w platform˛e z mlecznego nefrytu. Ze s´rodka platformy wyrastały kr˛econe schody z bł˛ekitnego kamienia, wznoszace ˛ si˛e wysoko i niknace ˛ w kolistym otworze. W s´cianach budynku m˛ez˙ czy´zni zobaczyli okna, lecz nie mogli przez nie zajrze´c do wewnatrz. ˛ W okolicy nie stwierdzili s´ladu istnienia jakichkolwiek mieszka´nców budynku, lecz to akurat nie wydawało si˛e w˛edrowcom dziwne. Rackhir i Lamsar przeci˛eli z˙ ółta˛ polan˛e i weszli na nefrytowa˛ platform˛e. Była ciepła, jak gdyby nagrzana od sło´nca. Ledwo udało im si˛e unikna´ ˛c po´slizgni˛ecia na wygładzonym kamieniu. Dotarli do bł˛ekitnych schodów i ruszyli po nich, patrzac ˛ w gór˛e, lecz nie mogac ˛ nic dostrzec. Nie usiłowali nawet zada´c sobie pytania, dlaczego z taka˛ pewno´scia˛ siebie wtargn˛eli do budynku. Bez zastanawiania si˛e przyj˛eli, z˙ e jest to jedyne słuszne posuni˛ecie. Poza tym nie mieli z˙ adnego wyboru. Całe to miejsce wydawało im si˛e dziwnie znajome. Rackhir czuł to, lecz nie wiedział dlaczego. Wewnatrz ˛ budynku znajdował si˛e chłodny, cienisty korytarz, wypełniony melanz˙ em mi˛ekkiej ciemno´sci i jaskrawego, słonecznego s´wiatła, które wpadało przez okna. Podłoga była perłoworó˙zowa, sufit za´s miał barw˛e gł˛ebokiego szkarłatu. Rackirowi korytarz przypominał łono matki. Po chwili w˛edrowcy natkn˛eli si˛e na cz˛es´ciowo ukryte w mroku małe drzwiczki i le˙zace ˛ za nimi schody. Rackhir pytajaco ˛ spojrzał na Lamsara. — Czy mamy kontynuowa´c poszukiwania? — Musimy. Mo˙ze w ten sposób uda nam si˛e zdoby´c odpowied´z na nasze pytanie. Wspi˛eli si˛e po schodach i znale´zli si˛e w mniejszym korytarzu, podobnym do tego, który widzieli na dole. Ró˙zniło go jednak to, z˙ e po´srodku stało dwana´scie ustawionych w półkole szerokich tronów. Pod s´ciana,˛ w pobli˙zu drzwi dostrzegli kilka obitych purpurowa˛ tkanina˛ krzeseł. Trony wykonane były ze złota, zdobne srebrem i wy´sciełane białym suknem. 118
Znajdujace ˛ si˛e za tronem drzwi otworzyły si˛e nagle i pojawił si˛e w nich wysoki, delikatnie wygladaj ˛ acy ˛ m˛ez˙ czyzna, za którym stali inni, o twarzach niemal identycznych. Jedynie ich szaty ró˙zniły si˛e mi˛edzy soba.˛ Gospodarze tego miejsca mieli blada,˛ niemal˙ze biała˛ cer˛e, proste nosy, wargi cienkie, lecz nie okrutne. Z twarzy wyzierały nieludzkie, zielono nakrapiane oczy, ze smutnym spokojem wpatrujace ˛ si˛e w przestrze´n. Przywódca wysokich ludzi spojrzał na Rackhira i Lamsara. Kiwnał ˛ głowa˛ i uprzejmie skinał ˛ blada˛ dłonia˛ o długich palcach. — Witajcie — przemówił. Głos miał wysoki i słaby, niczym głos dziewczyny, lecz pi˛eknie modulowany. Jedenastu m˛ez˙ czyzn usadowiło si˛e na tronach, lecz pierwszy z nich, ten, który mówił, nadal stał w miejscu. — Usiad´ ˛ zcie, prosz˛e — powiedział. Rackhir i Lamsar usiedli na wy´sciełanych purpurowo krzesłach. — Jak si˛e tu dostali´scie? — zapytał m˛ez˙ czyzna. — Przeszli´smy przez Bram˛e z Chaosu — odparł Lamsar. — Czy szukali´scie naszego królestwa? — Nie. W˛edrujemy do Domeny Szarych Władców. — Tak wła´snie my´slałem. Wasi ludzie rzadko u nas goszcza,˛ chyba z˙ e przez przypadek. — Co to za miejsce? — zapytał Rackhir, gdy m˛ez˙ czyzna, który z nimi rozmawiał, usiadł wreszcie na ostatnim wolnym tronie. — To kraina poza czasem. Niegdy´s była cz˛es´cia˛ Ziemi, która˛ znacie, ale w odległej przeszło´sci odłaczyła ˛ si˛e od niej. Nasze ciała, w przeciwie´nstwie do waszych, sa˛ nie´smiertelne. Sami o tym decydujemy, ale nie jeste´smy tak jak wy przywiazani ˛ do naszych materialnych powłok. — Nie rozumiem — zmarszczył brwi Rackhir. — O czym mówisz? — Wyraziłem to w najprostszy zrozumiały dla ciebie sposób. Je˙zeli nadal nie wiesz, o czym mówi˛e, nie mog˛e ci tego wytłumaczy´c bardziej przyst˛epnie. Nazywaja˛ nas Stra˙znikami, chocia˙z niczego nie strze˙zemy. Jeste´smy wojownikami, lecz nie wojujemy z nikim. — Co wiec robicie? — zaciekawił si˛e Rackhir. — Istniejemy. Pewnie chcecie wiedzie´c, gdzie le˙zy nast˛epna Brama? — Owszem. — Pokrzepcie si˛e wi˛ec, a potem poka˙zemy wam Bram˛e. — Jaka jest wasza funkcja? — zapytał Rackhir. — Funkcjonowanie — odparł m˛ez˙ czyzna. — To nieludzkie! — To wła´snie jest ludzkie. Wy przez całe z˙ ycie gonicie za czym´s, co tkwi w was samych i co mo˙zna znale´zc´ w ka˙zdym człowieku. Jednak tam tego nie szukacie, pragniecie i´sc´ s´wietniejsza˛ droga.˛ W ten sposób marnujecie z˙ ycie, by 119
w ko´ncu si˛e przekona´c, z˙ e je zmarnowali´scie. Ciesz˛e si˛e, z˙ e nie jeste´smy ju˙z do was podobni, z˙ ałuj˛e jednak, z˙ e nie mo˙zemy wam pomóc. To jest zabronione. — Nie szukamy Szarych Władców z błahych powodów — cicho, z szacunkiem odezwał si˛e Lamsar. — W˛edrujemy, by uratowa´c Tanelorn. — Tanelorn? — szeptem zapytał m˛ez˙ czyzna. — Czy˙z wi˛ec Tanelorn nadal istnieje? — Owszem — odparł Rackhir. — I zapewnia schronienie strudzonym ludziom, zasługujac ˛ na ich bezgraniczna˛ wdzi˛eczno´sc´ . — Teraz wreszcie Czerwony Łucznik zdał sobie spraw˛e, czemu miejsce to wydało mu si˛e znajome; panowała w nim bowiem ta sama co w Tanelorn atmosfera, która tu jednak była o wiele bardziej intensywna. — Tanelorn było ostatnim z naszym miast — powiedział Stra˙znik. — Wybaczcie, niewła´sciwie was ocenili´smy. Wi˛ekszo´sc´ w˛edrowców, którzy trafiaja˛ na nasza˛ płaszczyzn˛e, to zwykli włócz˛edzy, pozbawieni prawdziwego celu, zasłaniajacy ˛ si˛e jedynie wymówkami, wyimaginowanymi powodami, dla których musza˛ przemieszcza´c si˛e z miejsca na miejsce. Musicie kocha´c Tanelorn, skoro podj˛elis´cie ryzyko przeprawy przez Bramy. — Kochamy to miasto — odezwał si˛e Rackhir. — Jestem wdzi˛eczny, z˙ e je zbudowali´scie. — Zbudowali´smy je dla własnych potrzeb, ale dobrze, z˙ e słu˙zy te˙z innym. I z˙ e inni słu˙za˛ jemu. — Pomó˙zcie wi˛ec nam — poprosił Rackhir. — Pomó˙zcie Tanelorn. — Nie mo˙zemy. To niezgodne z prawem. A teraz rozgo´sc´ cie si˛e i pokrzepcie troch˛e. Podano jedzenie, zarówno mi˛ekkie jak i chrupkie, słodkie i kwa´sne, a tak˙ze napój, który zdawał si˛e przenika´c przez pory ich skóry. Pili łapczywie. — Otworzyli´smy dla was drog˛e — powiedział Stra˙znik po pewnym czasie. — Id´zcie nia,˛ a znajdziecie si˛e w kolejnej krainie. Ostrzegam was jednak, ta jest najbardziej niebezpieczna. Ruszyli wi˛ec droga,˛ która˛ otworzyli Stra˙znicy i przeszli przez Czwarta˛ Bram˛e, by trafi´c do przera˙zajacego ˛ królestwa: Królestwa Prawa. Nic nie s´wieciło na ja´sniejacym ˛ szarym niebie, nic si˛e nie poruszało, nic nie maciło ˛ szaro´sci. Nic nie zakłócało sm˛etnej, szarej równiny rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e wokół nich bez ko´nca. Nie było nawet horyzontu; jedynie jasne, bezkresne pustkowie. W powietrzu wyczuwało si˛e jednak obecno´sc´ czego´s, co min˛eło, co odeszło, pozostawiajac ˛ po sobie zaledwie nikły przyczynek do atmosfery tego miejsca. 120
— Jakie niebezpiecze´nstwa moga˛ si˛e tu kry´c? — zapytał Rackhir, wzdrygajac ˛ si˛e. — Przecie˙z tu nic nie ma. — Niebezpiecze´nstwo samotnego szale´nstwa — odparł Lamsar. Ich głosy zagubiły si˛e w szarym bezmiarze. — Kiedy Ziemia była bardzo młoda — ciagn ˛ ał ˛ Lamsar, a jego słowa niosły si˛e przez pustkowie — wszystko tak wła´snie wygladało. ˛ Jednak˙ze wtedy istniały przynajmniej morza. Tu nie ma nic. — Mylisz si˛e — powiedział Rackhir z bladym u´smiechem. — Tu jest Prawo. — To prawda. Czym˙ze jednak jest Prawo, je˙zeli nie ma nic, mi˛edzy czym mo˙zna by dokona´c wyboru? Tu istotnie jest Prawo — pozbawione sprawiedliwos´ci. Szli przed siebie, nadal wyczuwajac ˛ w powietrzu obecno´sc´ czego´s nieuchwytnego, co niegdy´s było jak najbardziej uchwytne. W˛edrowali przez opustoszała˛ krain˛e Absolutnego Prawa. W ko´ncu jednak Rackhir co´s wypatrzył. Co´s migotało, zanikało i pojawiało si˛e znowu, a˙z w ko´ncu, zbli˙zywszy si˛e do tego czego´s, stwierdzili, z˙ e to człowiek. M˛ez˙ czyzna miał szlachetny kształt głowy, pot˛ez˙ nie zbudowane ciało, lecz twarz wykrzywiał mu pełen bólu grymas. Nie dostrzegł w˛edrowców, nawet gdy ci podeszli do niego bardzo blisko. Podró˙zni zatrzymali si˛e przed obcym i Lamsar odkaszlnał, ˛ by zwróci´c na siebie uwag˛e. M˛ez˙ czyzna obrócił głow˛e i zerknał ˛ na nich nieuwa˙znie. Grymas na jego twarzy wygładził si˛e i zastapiło ˛ go łagodniejsze, zamy´slone spojrzenie. — Kim jeste´s? — spytał Rackhir. M˛ez˙ czyzna westchnał. ˛ — Jeszcze nie — powiedział. — I tym razem jeszcze nie. Znowu widziadła. — My mamy by´c widziadłami? — u´smiechnał ˛ si˛e Rackhir. — Wydawało nam si˛e, z˙ e to ty nim jeste´s. — Czerwony Łucznik przyjrzał si˛e rozmywajacej ˛ si˛e, zanikajacej ˛ powoli postaci obcego. M˛ez˙ czyzna wygiał ˛ kark, niczym łoso´s szykujacy ˛ si˛e do skoku przez zapor˛e, po czym jego ciało znowu powróciło do pierwotnej formy. — My´slałem, z˙ e pozbyłem si˛e ju˙z wszystkiego, co zb˛edne, poza własna,˛ uparta˛ postacia˛ — powiedział obcy ze zm˛eczeniem, — Ale oto znowu co´s si˛e pojawia. Czy˙zby moje rozumowanie było bł˛edne, czy nie my´sl˛e ju˙z tak sprawnie jak dawniej? — Nie obawiaj si˛e — powiedział Rackhir. — Jeste´smy istotami z krwi i ko´sci. — Tego si˛e wła´snie obawiałem. Przez cała˛ wieczno´sc´ zdzierałem powłoki ułudy, które zaciemniaja˛ prawd˛e. Ju˙z miałem zdoby´c si˛e na ostateczny wysiłek, gdy nagle na powrót przenikn˛eli´scie do tego s´wiata. Niestety, mój umysł nie jest ju˙z tak sprawny jak przed laty. 121
— Zapewne sadzisz, ˛ z˙ e nie istniejemy naprawd˛e? — zapytał Lamsar powoli, z przebiegłym u´smiechem na ustach. — Wiesz przecie˙z dobrze, z˙ e tak wła´snie jest. Nie istniejecie, podobnie jak ja nie istniej˛e. — Na twarzy m˛ez˙ czyzny ponownie pojawił si˛e grymas. Jego rysy wykrzywiły si˛e, a cała posta´c pocz˛eła zanika´c, po to tylko, by na powrót przybra´c swa˛ wcze´sniejsza˛ form˛e. M˛ez˙ czyzna westchnał. ˛ — Nawet rozmawiajac ˛ z wami zdradzam to, w co wierz˛e. Przypuszczam jednak, z˙ e gdy odpoczn˛e troch˛e, znowu uda mi si˛e zebra´c siły i przygotowa´c si˛e do ko´ncowego wysiłku, dzi˛eki któremu zdołam osiagn ˛ a´ ˛c ostateczna˛ prawd˛e: nie-istnienie. — Ale˙z nie-istnienie oznacza nie-my´slenie, nie-pragnienie i nie-działanie — powiedział Lamsar. — Chyba nie chcesz samego siebie skaza´c na taki los? — Nie ma czego´s takiego jak „ja”. Jestem jedyna˛ rozumujac ˛ a˛ istota˛ w całym stworzeniu, jestem niemal˙ze czystym rozumem. Jeszcze troch˛e wysiłku i stan˛e si˛e tym, do czego da˙ ˛ze˛ : jedno´scia˛ z nie-istniejacym ˛ wszech´swiatem. Aby to osia˛ gna´ ˛c, musz˛e pozby´c si˛e wszelkich drugorz˛ednych przeszkód — takich jak wy — a potem pogra˙ ˛zy´c si˛e w autentycznej rzeczywisto´sci. — A co nia˛ jest? — Stan całkowitej nico´sci, kiedy nie ma nic, co mogłoby przeszkadza´c porzadkowi ˛ rzeczy, poniewa˙z nie istnieje co´s takiego, jak porzadek ˛ rzeczy. — Trudno to nazwa´c konstruktywna˛ ambicja˛ — odezwał si˛e Rackhir. — Konstruktywno´sc´ to pozbawione znaczenia słowo, jak zreszta˛ wszystkie słowa, jak tak zwana egzystencja. Wszystko znaczy nic, oto jedyna prawda. — Ale ten s´wiat przecie˙z istnieje. Chocia˙z tak pusty, zawiera jednak s´wiatło i twarde skały. Nie udało ci si˛e czystym rozumowaniem wykluczy´c ich egzystencji — powiedział Lamsar. — Znikna,˛ kiedy i ja znikn˛e — powiedział m˛ez˙ czyzna powoli. — Wy zreszta˛ te˙z znikniecie w tej samej chwili. Wówczas Prawo b˛edzie panowa´c nie zagro˙zone. — Ale˙z Prawo nie b˛edzie mogło wówczas panowa´c. Zgodnie z twoim rozumowaniem nie b˛edzie przecie˙z istnie´c. — Mylicie si˛e. Nico´sc´ jest Prawem. Nico´sc´ jest celem Prawa. Prawo to tylko droga, dzi˛eki której wszystko mo˙ze da˙ ˛zy´c do ostatecznego stanu, stanu nie-istnienia. — No có˙z — powiedział Lamsar w zamy´sleniu. — W takim razie lepiej powiedz nam, gdzie znajduje si˛e nast˛epna Brama. — Nie ma z˙ adnej Bramy. — A gdyby była, gdzie mogliby´smy ja˛ znale´zc´ ? — zapytał Rackhir. — Gdyby Brama istniała, a nie istnieje, znajdowałaby si˛e w s´rodku góry, blisko miejsca, które niegdy´s nazywano Morzem Spokoju. — A gdzie to jest? — zapytał znowu Rackhir, zdajac ˛ sobie nagle spraw˛e z beznadziejno´sci swego poło˙zenia. W krainie tej nie było ani punktów orientacyjnych, ani sło´nca, ani gwiazd — nic, wzgl˛edem czego mogliby okre´sli´c kierunek. 122
— Niedaleko Góry Surowo´sci. — A dokad ˛ ty si˛e udajesz? — chciał wiedzie´c Lamsar. — Na zewnatrz, ˛ donikad, ˛ w nico´sc´ . — A je˙zeli uda ci si˛e osiagn ˛ a´ ˛c cel, gdzie my si˛e znajdziemy? — W jakiej´s innej nico´sci. Nie umiem na to odpowiedzie´c. Ale skoro nigdy nie istnieli´scie w rzeczywisto´sci, nie mo˙zecie si˛e te˙z znale´zc´ w nie-rzeczywisto´sci. Tylko ja jestem rzeczywisty, a ja nie istniej˛e. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy — powiedział Rackhir z wymuszonym u´smiechem, który wkrótce zastapił ˛ pełen zamy´slenia wyraz twarzy. — Jedynie mój umysł sprawia, z˙ e nie-rzeczywisto´sc´ nie oddala si˛e od nas — dodał m˛ez˙ czyzna. — Musz˛e si˛e bezustannie koncentrowa´c, gdy˙z w przeciwnym razie zalałaby nas powód´z przedmiotów, które przemin˛eły, i musiałbym znowu zaczyna´c od poczatku. ˛ Na poczatku ˛ było wszystko: Chaos. Ja stworzyłem nico´sc´ . Z malujac ˛ a˛ si˛e na twarzy rezygnacja˛ Rackhir naciagn ˛ ał ˛ ci˛eciw˛e na łuk i, załoz˙ ywszy strzał˛e, wycelował w stron˛e zamy´slonego człowieka. — A wiec pragniesz nie-istnie´c? — zapytał. — Ju˙z wam mówiłem. Strzała Rackhira przebiła serce m˛ez˙ czyzny. Ciało nagle zmaterializowało si˛e całkowicie i ci˛ez˙ ko upadło na traw˛e. Równocze´snie dokoła pojawiły si˛e góry, lasy i rzeki. Mimo to kraina nie przestała by´c pełnym spokoju, uporzadkowanym ˛ s´wiatem. Rackhir i Lamsar, w˛edrujac ˛ w poszukiwaniu Góry Surowo´sci, rozkoszowali si˛e jego pi˛eknem. Wydawało si˛e, z˙ e w okolicy nie ma z˙ ywego stworzenia. W˛edrowcy, nadal zaszokowani, rozmawiali jeszcze przez chwil˛e o człowieku, którego zmuszeni byli zabi´c, a˙z w ko´ncu dotarli do olbrzymiej, gładkiej piramidy. Chocia˙z najwyra´zniej naturalnego pochodzenia, z cała˛ pewno´scia˛ do ostatecznej formy doprowadziła ja˛ praca rak ˛ ludzkich. Rackhir i Lamsar obeszli podstaw˛e bryły, a˙z w ko´ncu dotarli do otworu. Bez watpienia ˛ to wła´snie była Góra Surowo´sci. W pobli˙zu łagodnie falował ocean. W˛edrowcy przeszli przez otwór i ujrzeli dokoła filigranowa˛ krain˛e. Przebyli ostatnia˛ Bram˛e. Znajdowali si˛e w Domenie Szarych Władców. Drzewa wygladały ˛ niczym zastygłe paj˛eczyny. Tu i ówdzie bł˛ekitniały płytkie sadzawki. W s´wietlistej wodzie odbijały si˛e wznoszace ˛ si˛e wokół brzegów smukłe skały. Wsz˛edzie dookoła niewysokie wzgórza ciagn˛ ˛ eły si˛e a˙z po pastelowo˙zółty horyzont, naznaczony odcieniami czerwieni, pomara´nczy i gł˛ebokiego bł˛ekitu. W˛edrowcy czuli si˛e tu przero´sni˛eci, niezgrabni, niczym wielkie, niekształtne olbrzymy, depczace ˛ cienkie, krótkie z´ d´zbła trawy. Mieli wra˙zenie, z˙ e niszcza˛ s´wi˛eto´sc´ tego miejsca. Nagle spostrzegli nadchodzac ˛ a˛ dziewczyn˛e. Zatrzymała si˛e, gdy podeszli bli˙zej. Okrywały ja˛ lu´zne, czarne szaty, faluja˛ ce wokół niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Twarz miała blada˛ 123
i ostra,˛ czarne oczy wielkie i tajemnicze. Ze smukłej szyi zwisał klejnot. — Sorana — powiedział Rackhir łamiacym ˛ si˛e głosem. — Przecie˙z umarła´s. — Znikn˛ełam — odpowiedziała — i znalazłam si˛e wła´snie tutaj. Powiedziano mi, z˙ e pojawisz si˛e w tym miejscu, wi˛ec postanowiłam tu ci˛e spotka´c. — Ale to jest Domena Szarych Władców, a ty słu˙zysz Chaosowi. — Owszem, ale na dworze Szarych Władców mile widziani sa˛ wszelkiego rodzaju w˛edrowcy, czy słu˙za˛ Prawu, Chaosowi, czy te˙z z˙ adnemu z nich. Chod´z, zaprowadz˛e ci˛e do nich. Rackhir, oszołomiony, pozwolił poprowadzi´c si˛e przez dziwna˛ krain˛e, a Lamsar poda˙ ˛zył za nim. Sorana i Rackhir byli niegdy´s kochankami. Działo si˛e to w Yeshpotoom-Kahlai, Nieczystej Fortecy, gdzie kwitło urzekajace ˛ zło. Sorana, czarodziejka, miłos´niczka przygód, pozbawiona sumienia kobieta, wysoko ceniła sobie Czerwonego Łucznika od momentu, gdy pewnego wieczoru pojawił si˛e w Yeshpotoom-Kahlai, cały pokryty własna˛ krwia˛ po przedziwnej bitwie miedzy Rycerzami Tumbru a rozbójnikami-in˙zynierami Loheba Bakry. Siedem lat temu za´s Rackhir usłyszał jej przenikliwy wrzask, gdy do Nieczystej Fortecy wdarli si˛e Bł˛ekitni Zabójcy, lubujacy ˛ si˛e w mordzie złoczy´ncy. Czerwony Łucznik wła´snie opuszczał w po´spiechu Yeshpotoom-Kahlai i uznał, z˙ e bli˙zsze wnikanie w to, czemu Sorana wydała z siebie d´zwi˛ek, który do złudzenia przypominał przed´smiertny okrzyk, byłoby wysoce nierozsadne. ˛ A teraz spotkał ja˛ tutaj. Sorana nie robiła nic bezcelowo. Nie podejmowała z˙ adnego działania, je˙zeli nie mogła odnie´sc´ z tego jakiej´s korzy´sci. W dodatku słu˙zyła Chaosowi. Powinien odnosi´c si˛e do niej z rezerwa.˛ Teraz w˛edrowcy ujrzeli przed soba˛ ogromna˛ liczba˛ wielkich namiotów koloru migoczacej ˛ szaro´sci, która w padajacym ˛ s´wietle zdawała si˛e melan˙zem wszelkich mo˙zliwych barw. Pomi˛edzy namiotami wolnym krokiem przemieszczali si˛e ludzie. Wsz˛edzie dokoła panowała atmosfera bezczynno´sci. — Tutaj — powiedziała Sorana, u´smiechajac ˛ si˛e do Rackhira i trzymajac ˛ go za r˛ek˛e — Szarzy Władcy urzadzili ˛ swój tymczasowy dwór. Podró˙zuja˛ po całej krainie, wo˙zac ˛ ze soba˛ jedynie nieliczne przedmioty i prowizoryczne domostwa. Powitaja˛ ci˛e uprzejmie, je˙zeli zdołasz ich zainteresowa´c. — Ale czy nam pomoga? ˛ — Musisz ich o to sam zapyta´c. — Jeste´s zaprzysi˛ez˙ ona Eeauor ˛ z Chaosu — zauwa˙zył Rackhir — i musisz stana´ ˛c u jej boku, przeciwko nam, prawda? — Tutaj panuje zawieszenie broni — u´smiechn˛eła si˛e Sorana. — Mog˛e jedynie informowa´c Chaos o waszych posuni˛eciach, a je˙zeli Szarzy Władcy zdecyduja˛ si˛e wam pomóc, musz˛e przekaza´c, w jaki sposób chca˛ to uczyni´c, o ile uda mi si˛e tego dowiedzie´c. — Jeste´s szczera, Sorano.
124
— W tej krainie hipokryzja jest o wiele bardziej wyrafinowana, a najsubtelniejszym ze wszystkich kłamstw jest prawda — powiedziała kobieta, po czym cała trójka weszła na teren zaj˛ety przez wysokie namioty i skierowała si˛e w stron˛e jednego z nich. W innym królestwie na Ziemi, olbrzymia horda, pokrzykujac ˛ i s´piewajac, ˛ p˛edziła za odzianym w czarna˛ zbroj˛e je´zd´zcem przez trawiaste równiny na północ, coraz bardziej zbli˙zajac ˛ si˛e do samotnego miasta. Ró˙znorodna bro´n pobłyskiwała po´sród wieczornych mgieł. Tłum parł naprzód niczym rozhukana fala przypływu, przepełniony histeryczna˛ nienawi´scia,˛ która˛ Narjhan zasiał w n˛edznych sercach z˙ ebraków. Po´sród naje´zd´zców znajdowali si˛e złodzieje, mordercy, biedota z˙ yjaca ˛ odpadkami — nie skład gromady stanowił problem, ale jej liczebno´sc´ . W Tanelorn za´s wojownicy o powa˙znych twarzach wysłuchiwali wie´sci, jakie przynosili ze soba˛ zwiadowcy wysyłani poza mury miasta, by ocenili siły armii z˙ ebraków. Brut, przechadzajacy ˛ si˛e w srebrnej zbroi odpowiadajacej ˛ jego randze, wiedział, z˙ e min˛eły ju˙z dwa dni, odkad ˛ Rackhir opu´scił Pustyni˛e Westchnie´n. Jeszcze trzy dni i miasto zostanie pochłoni˛ete przez pot˛ez˙ na˛ hord˛e Narjhana. Mieszka´ncy wiedzieli, z˙ e nie zdołaja˛ powstrzyma´c jej naporu. Mogli jedynie pozostawi´c Tanelorn własnemu losowi, lecz tego nie chcieli uczyni´c. Nawet słaby Uroch nie pragnał ˛ ucieka´c. Działo si˛e tak dlatego, z˙ e Tajemnicze Tanelorn napełniało swych mieszka´nców dziwna˛ siła,˛ a z˙ aden z nich nie wiedział, skad ˛ si˛e ona bierze. Tam, gdzie niegdy´s ziała pustka, teraz tkwiła pot˛ez˙ na moc. Ludzie nie opuszczali miasta z egoistycznych pobudek; gdyby z niego wyjechali, znów znale´zliby si˛e we władzy pustki, a tego obawiali si˛e najbardziej. Brut był przywódca˛ i to on przygotował Tanelorn do obrony. Obrona ta mogłaby wytrzyma´c napór armii z˙ ebraków, ale wszyscy wiedzieli, z˙ e nic nie poradzi przeciw Chaosowi. Brut wzdrygnał ˛ si˛e pomy´slawszy, z˙ e gdyby Chaos skierował całe swe siły przeciw Tanelorn, wszyscy jego obro´ncy w jednej chwili znale´zliby si˛e w Piekle. Kopyta koni powracajacych ˛ zwiadowców i wysłanników wzbiły tumany pyłu wysoko nad miejskie mury. Jeden z nich przejechał przez bram˛e na oczach Bruta. Je´zdziec zatrzymał wierzchowca tu˙z przy szlachcicu. Był to wysłannik z Kaarlak nad Płaczacym ˛ Pustkowiem, jednego z miast poło˙zonych najbli˙zej Tanelorn. — Prosiłem Kaarlak o pomoc — wykrztusił wysłannik — ale tak jak przypuszczali´smy, jego mieszka´ncy nawet nie słyszeli o Tanelorn i podejrzewali, z˙ e zostałem wysłany przez armi˛e z˙ ebraków i chc˛e zastawi´c pułapk˛e na nielicznych pozostałych w mie´scie wojowników. Rozmawiałem z Senatorami, lecz nie chcieli 125
nic przedsi˛ewzia´ ˛c w tej sprawie. — Czy nie było tam Elryka? On zna Tanelorn. — Nie, nie było go tam. Kra˙ ˛zy plotka, z˙ e sam walczy teraz z Chaosem, gdy˙z jego słudzy porwali mu z˙ on˛e, Zarozini˛e. Albinos ruszył za nimi w po´scig. Wydaje si˛e, z˙ e Chaos wsz˛edzie wzrasta w sił˛e. Brut pobladł na twarzy. — A co z Jadmarem? Czy Jadmar przy´sle wojowników? — dopytywał niecierpliwie wysłannik. Wiedział, z˙ e wielu ludzi zostało wysłanych do pobliskich miast, by szuka´c tam pomocy. — Nie wiem — odparł Brut. — To nie ma ju˙z zreszta˛ znaczenia. Armia z˙ ebraków jest oddalona zaledwie o trzy dni marszu od Tanelorn, a Jadmarczycy nie dotarliby tu przed upływem dwóch tygodni. — A Rackhir? — Nie powrócił jeszcze i nic nie słyszałem o jego losach. Mam przeczucie, z˙ e ju˙z go nie ujrzymy. Tanelorn jest skazane na zagład˛e. Rackhir i Lamsar skłonili si˛e gł˛eboko przed trójka˛ niewysokich ludzi, siedza˛ cych w namiocie. Jeden z m˛ez˙ czyzn jednak powiedział z niecierpliwo´scia˛ w głosie: — Nie poni˙zajcie si˛e przed nami, którzy jeste´smy najpokorniejsi ze wszystkich. W˛edrowcy wyprostowali si˛e wi˛ec, czekajac, ˛ a˙z gospodarze tego miejsca ponownie si˛e do nich odezwa.˛ Szarzy Władcy udawali pokor˛e, lecz jak si˛e wydawało, była to jedynie ostentacja, gdy˙z czerpali dum˛e ze swej pozy. Rackhir zdał sobie spraw˛e, z˙ e b˛edzie musiał stosowa´c najbardziej wyrafinowane pochlebstwa, a nie sadził, ˛ by to mu si˛e udało. Był przecie˙z wojownikiem, a nie dworakiem czy dyplomata.˛ Lamsar tak˙ze to zrozumiał, powiedział wi˛ec: — O Władcy, porzuciwszy dum˛e przybyli´smy tu, by nauczy´c si˛e od was prostszych prawd, które sa˛ jedynymi prawdami. Jeden z Władców przybrał skromny wyraz twarzy i odpowiedział: — Nie my powinni´smy ocenia´c, co jest prawda,˛ a co nia˛ nie jest, go´sciu. Moz˙ emy podzieli´c si˛e z wami jedynie pewnymi przemy´sleniami. Mo˙zliwe, z˙ e oka˙za˛ si˛e one dla was interesujace ˛ lub pomocne w odnalezieniu własnej prawdy. — Zaiste, to bardzo prawdopodobne — powiedział Rackhir, nie bardzo wiedzac, ˛ z czym wła´sciwie si˛e zgadza, ale uznajac, ˛ z˙ e to b˛edzie najlepsze wyj´scie. — Zastanawiali´smy si˛e te˙z, czy byliby´scie skłonni podzieli´c si˛e z nami przemy´sleniami na temat, który z˙ ywo nas interesuje: ochrona naszego Tanelorn. — Nie jeste´smy na tyle zadufani, by narzuca´c komu´s swoje zdanie. Nie mo˙zna nas nazwa´c błyskotliwymi intelektualistami — odparł mówca uprzejmie. — Nie 126
mamy te˙z zbytniego zaufania do własnych opinii. Kto wie, mo˙ze sa˛ bł˛edne, oparte na bł˛ednych przesłankach? — Istotnie — odezwał si˛e Lamsar, uznajac, ˛ z˙ e najlepiej pochlebi gospodarzom, je˙zeli wspomni o ich skromno´sci. — Szcz˛es´cie to dla nas, z˙ e mo˙zemy wreszcie odró˙zni´c prawdziwa˛ uczono´sc´ od dumy. Albowiem najwi˛ecej widzi człowiek cichy, który mówi niewiele, za to uwa˙znie obserwuje. Mimo to, chocia˙z zdajemy sobie spraw˛e, z˙ e nie jeste´scie przekonani, czy wasze przemy´slenia lub pomoc b˛eda˛ dla nas u˙zyteczne, biorac ˛ za przykład wasze zachowanie, pokornie pytamy: czy znacie jaki´s sposób, w który mogliby´smy ocali´c Tanelorn? Rackhir z trudem nada˙ ˛zał za zło˙zono´scia˛ z pozoru jedynie nieskomplikowanego przemówienia Lamsara, spostrzegł jednak, z˙ e Szarzy Władcy sa˛ zadowoleni. Katem ˛ oka Czerwony Łucznik obserwował Soran˛e. Kobieta u´smiechała si˛e pod nosem. Po tym u´smiechu Rackhir zorientował si˛e, z˙ e wła´sciwie rozegrali to spotkanie. Sorana przysłuchiwała si˛e te˙z uwa˙znie. Rackhir zaklał ˛ po cichu. Władcy Chaosu dowiedza˛ si˛e o wszystkim i nawet je˙zeli Tanelorn zdoła uzyska´c pomoc od Szarych Władców, Chaos b˛edzie miał czas przedsi˛ewzia´ ˛c odpowiednie kroki, by zapobiec uratowaniu miasta. Mówca Szarych Władców d´zwi˛eczna˛ mowa˛ porozumiał si˛e ze swymi kompanami, po czym odezwał si˛e znowu: — Z rzadka jedynie mamy zaszczyt go´sci´c równie odwa˙znych i inteligentnych ludzi. W jaki sposób nasze dyletanckie umysły moga˛ odda´c przysług˛e waszej sprawie? Rackhir nagle zorientował si˛e, niemal s´miejac ˛ si˛e z tej niespodziewanej my´sli, z˙ e Szarzy Władcy wcale nie byli a˙z tak madrzy. ˛ Za pomoca˛ pochlebstwa udało im si˛e uzyska´c ich pomoc. — Narjhan z Chaosu prowadzi wielka˛ armi˛e ludzkich szumowin, armi˛e z˙ ebraków — powiedział Czerwony Łucznik. — Przysiagł, ˛ z˙ e zmiecie z powierzchni ziemi Tanelorn i zabije wszystkich jego mieszka´nców. Potrzeba nam jakiego´s rodzaju magicznej pomocy, by zmierzy´c si˛e z kim´s równie pot˛ez˙ nym jak Narjhan i pokona´c z˙ ebraków. — Przecie˙z Tanelorn nie mo˙zna zniszczy´c — powiedział Szary Władca. — Miasto jest wieczne. . . — odezwał si˛e inny. — Ale to wyobra˙zenie. . . — mruknał ˛ trzeci. — W Kaleef z˙ yja˛ z˙ uki — rzekł Szary Władca, który do tej pory jeszcze si˛e nie odzywał. — Wytwarzaja˛ specyficznego rodzaju jad. ˙ — Zuki, panie? — zapytał Rackhir. — Sa˛ wielkie jak mamuty — wytłumaczył trzeci Władca — ale moga˛ zmienia´c swój rozmiar, a tak˙ze rozmiar zdobyczy, je˙zeli nie mie´sci si˛e w ich gardzieli. — Je˙zeli ju˙z o to chodzi — odezwał si˛e pierwszy mówca — góry na południu 127
naszej krainy zamieszkuje chimera. Potrafi zmienia´c posta´c, a co wi˛ecej, nienawidzi Chaosu, gdy˙z to wła´snie Chaos ja˛ stworzył i pozbawił własnego kształtu. — Jest te˙z czterech braci z Himerscahl, którzy posiedli moc czarnoksi˛eska˛ — zaproponował drugi Władca, lecz pierwszy przerwał mu: — Ich magia nie działa poza ich własna˛ płaszczyzna˛ — powiedział. — Mys´lałem raczej o wskrzeszeniu Bł˛ekitnego Czarodzieja. — Zbyt niebezpieczne, a w dodatku przekraczajace ˛ nasze mo˙zliwo´sci — rzekł jego towarzysz. Spór trwał. Rackhir i Lamsar czekali w milczeniu. W ko´ncu odezwał si˛e pierwszy mówca: ˙ — Zdecydowali´smy, z˙ e Zeglarze z Xerlerenes najlepiej b˛eda˛ wam mogli pomóc w obronie Tanelorn. Musicie uda´c si˛e w góry Xerlerenes i odnale´zc´ ich jezioro. — Rozumiem — powiedział Lamsar. — Górskie jezioro. — Nie — odezwał si˛e Władca. — Ich jezioro le˙zy nad górami. Poszukamy kogo´s, kto mógłby was tam zabra´c. By´c mo˙ze udziela˛ wam pomocy. — Czy nie mo˙zecie zagwarantowa´c nic ponadto? ˙ — Nie. Wtracanie ˛ si˛e w sprawy innych nie le˙zy w naszej naturze. Zeglarze sami zadecyduja,˛ czy wam pomoga,˛ czy nie. — Rozumiem — powiedział Rackhir. — Dzi˛ekujemy. Ile czasu min˛eło odkad ˛ opu´scił Tanelorn? Ile jeszcze pozostało czasu do ataku z˙ ebraków Narjhana na miasto? Czy mo˙ze ju˙z on nastapił? ˛ Nagle, jakby sobie o czym´s przypominajac, ˛ rozejrzał si˛e za Sorana,˛ lecz kobiety nie było w namiocie. — Gdzie le˙za˛ góry Xerlerenes? — pytał wła´snie Lamsar. — Nie w naszym królestwie — odparł jeden z Szarych Władców. — Znajdziemy wam przewodnika. Sorana˛ wypowiedziała słowo, które natychmiast przeniosło ja˛ w bł˛ekitny, dobrze jej znany przej´sciowy s´wiat. W krainie tej nie było innych kolorów poza niezliczonymi odcieniami bł˛ekitu. Tutaj kobieta czekała, a˙z Eequor zauwa˙zy jej obecno´sc´ . Poniewa˙z czas nie płynał ˛ w tym miejscu, nie potrafiła powiedzie´c, jak długo trwa oczekiwanie. Na znak dowódcy horda z˙ ebraków powoli, niezdyscyplinowanie zatrzymała si˛e wreszcie. Głos zadudnił spod hełmu, który zawsze okrywał twarz Władcy Chaosu. — Jutro ruszymy na Tanelorn. Nadejdzie wreszcie długo oczekiwana chwila. Teraz rozbijcie obóz. Jutro Tanelorn zostanie ukarane, a kamienie, z których zbudowano jego niskie domy stana˛ si˛e jedynie pyłem unoszonym na wietrze.
128
Milion z˙ ebraków podnieconym szmerem głosów dał wyraz swej rado´sci. Nikt nie zapytał, dlaczego w˛edrowali tak daleko. Dowodziło to pot˛egi Narjhana. W Tanelorn Brut i Za´s Jednor˛eki cichym, opanowanym głosem rozmawiali o naturze s´mierci. Przepełniał ich smutek, lecz bardziej ni˙z siebie z˙ ałowali Tanelorn, które wkrótce miało zgina´ ˛c. Na zewnatrz ˛ mizerna armia usiłowała otoczy´c kordonem miasto, ale wojowników było tak niewielu, z˙ e nie udało im si˛e wypełni´c przerw miedzy lud´zmi. W domach zapłon˛eły s´wiatła, jak gdyby po raz ostatni. Wosk z˙ ałobnie kapał ze s´wiec. Sorana, spocona jak zawsze po epizodzie w s´wiecie przej´sciowym, powróciła na płaszczyzn˛e zajmowana˛ przez Szarych Władców i odkryła, z˙ e Rackhir, Lamsar i ich przewodnik szykuja˛ si˛e ju˙z do drogi. Eequor powiedziała jej, co robi´c: zadaniem Sorany było nawiazanie ˛ kontaktu z Narjhanem. Reszty mieli dokona´c Władcy Chaosu. Odziana na czarno kobieta przesłała r˛eka˛ całusa swemu byłemu kochankowi, który w s´rodku nocy opuszczał wła´snie obóz. Czerwony Łucznik u´smiechnał ˛ si˛e do niej wyzywajaco, ˛ ale gdy odwrócił twarz, zmarszczył brwi i ruszył w milczeniu za swymi kompanami do Doliny Pradów, ˛ gdzie znajdowało si˛e przej´scie do s´wiata, w którym pi˛etrzyły si˛e góry Xerlerenes. Ledwo si˛e tam znale´zli, zaraz zawisło nad nimi niebezpiecze´nstwo. Ich przewodnik, w˛edrowiec imieniem Timeras, wskazał r˛eka˛ na nocne niebo, na którym rysowały si˛e kontury wysokich turni. ˙ — W tym s´wiecie panuja˛ Zywioły Powietrza — powiedział. — Spójrzcie! Ujrzeli pikujace ˛ w dół stado sów. Wielkie oczy gorzały złowieszczo. Dopiero gdy ptaki zbli˙zyły si˛e, w˛edrowcy zobaczyli, jakie sa˛ olbrzymie: wzrostem niemalz˙ e dorównywały ludziom. Siedzac ˛ w siodle Rackhir napiał ˛ ci˛eciw˛e łuku. — W jaki sposób tak szybko mogli odkry´c nasza˛ obecno´sc´ ? — zastanawiał si˛e Timeras. — Sorana — odparł krótko Rackhir, zaj˛ety łukiem. — Musiała ostrzec Władców Chaosu, a ci wysłali te przera˙zajace ˛ ptaszyska. Pierwsza z sów pomkn˛eła w dół z rozcapierzonymi pazurami i półotwartym dziobem. Czerwony Łucznik posłał strzał˛e prosto w pierzasta˛ gardziel. Ptak wrzasnał ˛ i z trudem wzbił si˛e w gór˛e. Rackhir wypuszczał z j˛eczacej ˛ ci˛eciwy strzał˛e za strzała.˛ Pociski trafiały w cel przy akompaniamencie s´wistu miecza Timerasa, który ciał ˛ uskrzydlonych przeciwników, uchylajac ˛ si˛e przed szponami nurkuja˛ cych bestii. Lamsar przygladał ˛ si˛e bitwie, lecz nie brał w niej udziału. Wydawało si˛e, z˙ e zamy´slił si˛e wła´snie w momencie, gdy jak najbardziej po˙zadane ˛ było szybkie 129
działanie. Je˙zeli w tym s´wiecie dominuja˛ powietrzne duchy, rozwa˙zał pustelnik, to ul˛ekna˛ si˛e silniejszych przedstawicieli innych z˙ ywiołów. I Lamsar goraczkowo ˛ starał si˛e przypomnie´c sobie odpowiednie zakl˛ecie. Gdy wreszcie udało im si˛e przep˛edzi´c sowy, Rackhirowi pozostały zaledwie dwie strzały w kołczanie. Najwyra´zniej ptaszyska nie były przyzwyczajone do skutecznie broniacej ˛ si˛e zdobyczy i pewne swej przewagi nie atakowały zbyt zaciekle. — Przypuszczam, z˙ e czekaja˛ na nas jeszcze inne niebezpiecze´nstwa — powiedział Rackhir cokolwiek dr˙zacym ˛ głosem. — Władcy Chaosu z pewno´scia˛ u˙zyja˛ rozmaitych s´rodków, by nas powstrzyma´c. Jak daleko jeszcze do Xerlerenes? — Niezbyt daleko — odparł Timeras. — Ale to ci˛ez˙ ka droga. Ruszyli naprzód. Lamsar jechał za nimi, zatopiony we własnych my´slach. W˛edrowcy p˛edzili wierzchowce wzdłu˙z stromej, górskiej s´cie˙zki. Po jednej jej stronie ziała bezdenna przepa´sc´ . Rackhir, niezbyt pewnie czujacy ˛ si˛e na wysokos´ci, trzymał si˛e jak najbli˙zej zbocza góry. Gdyby miał jakich´s Bogów, do których mógłby si˛e modli´c, niewatpliwie ˛ czyniłby to w tej chwili. Gdy min˛eli załom skalny, ujrzeli naprzeciwko nadlatujace ˛ — czy te˙z nadpływajace ˛ — olbrzymie ryby. Stwory, wielkie niczym rekiny, s´wieciły własnym s´wiatłem. Obdarzone były pot˛ez˙ nymi płetwami, za pomoca˛ których szybowały w powietrzu, wygladaj ˛ ac ˛ niczym sunace ˛ nad dnem morskim płaszczki. Najwyra´zniej stworzenia te wiele łaczyło ˛ z rybami. Timeras wyciagn ˛ ał ˛ miecz, lecz Rackhirowi pozostały tylko dwie strzały. Jego łuk miał wi˛ec sta´c si˛e bezu˙zyteczny, jako z˙ e powietrznych ryb było bardzo wiele. Lamsar jednak roze´smiał si˛e tylko i przemówił wysokim głosem, dobitnie akcentujac ˛ ka˙zda˛ sylab˛e: — Crackhor — pishtasta salafar! Wielkie, ogniste kule zmaterializowały si˛e na tle czarnego nieba. Płomienne pociski wielokolorowego ognia przybrały dziwne, wojenne kształty i pomkn˛eły w stron˛e nienaturalnych ryb. Płomienie osmaliły olbrzymie cielska. Stwory wrzasn˛eły, zaj˛eły si˛e ogniem i płonac ˛ run˛eły w gł˛eboki wawóz. ˛ ˙ — Zywioły Ognia! — wykrzyknał ˛ Rackhir. — Powietrzne duchy boja˛ si˛e podobnych istot — odparł Lamsar spokojnie. Ogniste istoty towarzyszyły im przez reszt˛e drogi do Xerlerenes. Nie odst˛epowały podró˙znych a˙z do nastania s´witu, odstraszajac ˛ innych wrogów, których
130
najwyra´zniej nasłali na nich Władcy Chaosu. O s´wicie ujrzeli łodzie z Xerlerenes. Stały na kotwicach po´sród spokojnego nieba. Kł˛ebiaste chmury baraszkowały wokół smukłych st˛epek, olbrzymie z˙ agle były zwini˛ete. ˙ — Zeglarze mieszkaja˛ na pokładzie swych statków — powiedział Timeras — gdy˙z tylko one nie podlegaja˛ prawom natury. Timeras przyło˙zył zło˙zone dłonie do ust. Jego okrzyk poniósł si˛e daleko w rze´skim powietrzu poranka: ˙ — Zeglarze z Xerlerenes, mieszka´ncy powietrza, przybyli go´scie z błaganiem o pomoc! Na jednej z burt czerwono-złotego z˙ aglowca pojawiła si˛e czarna, brodata twarz. M˛ez˙ czyzna osłonił oczy przed wschodzacym ˛ sło´ncem i popatrzył w dół na przybyłych, po czym zniknał ˛ znowu. Po pewnym czasie drabinka z cienkich rzemyków wijac ˛ si˛e jak wa˙ ˛z ze´slizgn˛eła si˛e po burcie a˙z do miejsca, w którym na górskim szczycie siedzieli na koniach w˛edrowcy. Timeras uchwycił ja,˛ sprawdził jej wytrzymało´sc´ i poczał ˛ si˛e wspina´c. Rackhir wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i unieruchomił drabink˛e. Wydawało si˛e, z˙ e jest ´ zbyt cienka, by unie´sc ci˛ez˙ ar człowieka, lecz ledwo ujał ˛ ja˛ w dłonie, wiedział, z˙ e mocniejszej nie widział w z˙ yciu. Lamsar burknał ˛ co´s gniewnie, gdy Rackhir gestem wskazał, z˙ e ma poda˙ ˛zy´c za Timerasem, lecz udało mu si˛e dosta´c na pokład wcale zwinnie. Czerwony Łucznik ruszył w gór˛e jako ostatni, unoszac ˛ si˛e w przestworzach wysoko ponad turniami, pnac ˛ si˛e w stron˛e z˙ eglujacego ˛ w powietrzu statku. Flota składała si˛e z jakich´s dwudziestu czy trzydziestu łodzi. Rackhir odniósł ˙ wra˙zenie, z˙ e Tanelorn miałoby szans˛e, gdyby Zeglarze ruszyli mu na ratunek — oczywi´scie je˙zeli miasto jeszcze nie padło. Tak czy owak jednak Narjhan dowie si˛e, jakiego rodzaju pomocy szukaja˛ obro´ncy. Wygłodniałe psy szczekaniem powitały poranek i horda z˙ ebraków, budzac ˛ si˛e po nocy, która˛ sp˛edziła s´piac ˛ na gołej ziemi, ujrzała Narjhana ju˙z na koniu, rozmawiajacego ˛ z jakim´s przybyszem. Była nim dziewczyna w czarnych szatach, które falowały wokół niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Na smukłej szyi zawieszony miała klejnot. Zako´nczywszy rozmow˛e, Narjhan rozkazał, by przyprowadzono konia dla gos´cia. Dziewczyna jechała tu˙z za Władca˛ Chaosu, za nimi za´s poda˙ ˛zała cała armia z˙ ebraków, pokonujac ˛ ostatni etap znienawidzonej podró˙zy do Tanelorn. Ujrzawszy, jak słabo strze˙zone jest cudowne miasto, z˙ ebracy roze´smiali si˛e 131
gło´sno, lecz Narjhan i jego towarzyszka wpatrywali si˛e w niebo. — Mo˙ze jeszcze zda˙ ˛zymy — odezwał si˛e głuchym głosem Władca Chaosu, dajac ˛ rozkaz do ataku. ˙ Zebracy, wyjac, ˛ pu´scili si˛e biegiem w stron˛e miejskich murów. Rozpoczał ˛ si˛e atak. Brut wyprostował si˛e w siodle. Po twarzy spływały mu łzy, niknac ˛ w brodzie. W ur˛ekawiczonej dłoni trzymał olbrzymi topór wojenny. Druga˛ r˛eka˛ podtrzymywał le˙zac ˛ a˛ w poprzek siodła nabijana˛ kolcami maczug˛e. Zas Jednor˛eki dzier˙zył długi i ci˛ez˙ ki miecz o szerokim ostrzu, z wyobra˙zonym na r˛ekoje´sci kroczacym ˛ złotym lwem. Ostrze to pomogło mu zdoby´c tron w Andlermaigne, watpił ˛ jednak, czy z jego pomoca˛ zdoła zachowa´c pokój w Tanelorn. U boku Zasa stał Uroch z Nievy o pobladłej lecz gniewnej twarzy. Uroch przygladał ˛ si˛e nadciagaj ˛ acej ˛ nieuchronnie okrytej łachmanami gromadzie. Wrzeszczac, ˛ z˙ ebracy zwarli si˛e w walce z obro´ncami Tanelorn. Chocia˙z słabsi liczebnie, wojownicy walczyli zaciekle, gdy˙z bronili nie tylko swego z˙ ycia i tego, co w tym z˙ yciu ukochali; bronili wszystkiego, co nadawało z˙ yciu sens. Narjhan siedział na koniu, obserwujac ˛ bitw˛e. Sorana zatrzymała si˛e u jego boku. Władca Chaosu nie mógł bra´c czynnego udziału w walce, a jedynie przyglada´ ˛ c si˛e jej i w razie potrzeby zastosowa´c magi˛e, by wspomóc swe sługi lub broni´c własnej osoby. Obro´ncom Tanelorn cudem udawało si˛e powstrzymywa´c napór rozwrzeszczanej hordy. Ich bro´n ociekała krwia,˛ wznoszac ˛ si˛e i opadajac ˛ po´sród morza kotłujacych ˛ si˛e ciał, połyskujac ˛ czerwonawym s´wiatłem s´witu. Pot zmieszał si˛e ze słonymi łzami w szczeciniastej brodzie Bruta. Lashmaryjczyk zwinnie zeskoczył z grzbietu swego czarnego konia, gdy zwierz˛e r˙zac ˛ z˙ ało´snie zwaliło si˛e na ziemi˛e. W gardle narastał mu szlachetny okrzyk bojowy przodków i chocia˙z nie bardzo pasował on do tej haniebnej walki, Brut, wywijajac ˛ ostrym toporem i rozłupujac ˛ a˛ wszystko w drzazgi maczuga,˛ pozwolił wydosta´c mu si˛e z rykiem z krtani. Nie miał jednak nadziei w sercu; Rackhir nie powrócił i Tanelorn było skazane na zagład˛e. Pocieszał go jedynie fakt, z˙ e umrze wraz z miastem, a jego krew zmiesza si˛e z popiołami Tanelorn. Tak˙ze Zas poczynał sobie dzielnie, póki nie padł z roztrzaskana˛ czaszka.˛ Biegnacy ˛ w stron˛e Urocha z Nievy z˙ ebracy zmasakrowali stopami jego starcze ciało. Dusza Zasa, nadal zaciskajacego ˛ dło´n na złotej r˛ekoje´sci miecza, opuszczała włas´nie ciało, by znikna´ ˛c w Otchłani, gdy Uroch równie˙z zginał ˛ w walce. I wówczas nagle Statki z Xerlerenes zmaterializowały si˛e na niebie i Brut, zerknawszy ˛ przypadkowo w gór˛e, wiedział, z˙ e Rackhir wreszcie powrócił, chocia˙z mogło by´c ju˙z za pó´zno. Narjhan tak˙ze spostrzegł Statki. Zawczasu przygotował si˛e na ich spotkanie. 132
˙ ˙ Zaglowce szybowały w przestworzach, otoczone przez Zywioły Ognia, które zawezwał Lamsar. Duchy powietrza i płomienia przybyły na ratunek słabnacemu ˛ Tanelorn. . . ˙ Zeglarze przygotowali si˛e do walki. Czarne twarze przybrały pełen koncentracji wyglad, ˛ g˛este brody skrywały u´smiech. M˛ez˙ czy´zni z Xerlerenes przysposobili wojenny rynsztunek. Ró˙znego rodzaju bro´n — długie, hakowate trójz˛eby, stalowe sieci, zakrzywione miecze, wydłu˙zone harpuny — połyskiwała w s´wietle poranka. Rackhir stał na dziobie prowadzacego ˛ statku. W kołczanie miał pełno smukłych ˙ strzał ofiarowanych przez Zeglarzy. Pod soba˛ widział Tanelorn. Widok wcia˙ ˛z nie zdobytego miasta sprawił mu ulg˛e. Dostrzegł te˙z kł˛ebiacych ˛ si˛e wojowników, ale z tej wysoko´sci nie potrafił powiedzie´c, czy sa˛ to przyjaciele, czy wrogowie. Lamsar krzyknał ˛ w stron˛e uwijaja˛ ˙ cych si˛e dokoła Zywiołów Ognia, wydajac ˛ im instrukcje. Timeras u´smiechnał ˛ si˛e ˙ szeroko i trzymał miecz w pogotowiu. Zaglowiec zakołysał si˛e na wietrze i opus´cił ni˙zej. Teraz zobaczył Narjhana i stojac ˛ a˛ obok Soran˛e. — Ta suka ostrzegła go, przygotował si˛e na nasze przybycie — powiedział Rackhir, zwil˙zajac ˛ wargi i wyciagaj ˛ ac ˛ strzał˛e z kołczana. Statki z Xerlerenes opuszczały si˛e coraz ni˙zej, z˙ eglujac ˛ na pradach ˛ powietrza. Złote z˙ agle wypełniały si˛e wiatrem. Załoga zgromadziła si˛e na jednej burcie, rwac ˛ si˛e do walki. I wówczas Narjhan wezwał Kyrenee. Wielka niczym burzowa chmura, czarna jak Piekło, z którego pochodziła, Kyrenee uformowała si˛e z powietrza. Jej bezkształtne cielsko ruszyło w stron˛e Statków z Xerlerenes, bryzgajac ˛ dokoła strumieniami trucizny. Olbrzymie macki owi˙ jały si˛e wokół nagich ciał krzyczacych ˛ Zeglarzy, mia˙zd˙zac ˛ je w swym u´scisku. ˙ Lamsar po´spiesznie przywołał ogniste istoty, zaj˛ete po˙zeraniem z˙ ebraków. Zywioły utworzyły jedna˛ wielka˛ płomienista˛ kul˛e, która pomkn˛eła na spotkanie Kyrenee. Dwie masy zderzyły si˛e z towarzyszacym ˛ temu wybuchem, o´slepiajace ˛ Czerwonego Łucznika ró˙znokolorowym s´wiatłem. Statki rozkołysały si˛e i rozedrgały tak, z˙ e kilka z nich przewróciło si˛e st˛epka˛ do góry, a ich załogi poleciały w dół na pewna˛ s´mier´c. Eksplozja rozniosła dokoła fragmenty płomiennej kuli i strz˛epy trujacego ˛ czarnego ciała Kyrenee, które u´smiercały wszystko, co stan˛eło na ich drodze, po czym znikały. Powietrze wypełniło si˛e smrodem, odorem spalenizny, pozostało´scia˛ po z˙ y133
wiołach. ˙ Kyrenee umarła. Jeszcze przez moment niosło si˛e jej zamierajace ˛ wycie. Zywioły Ognia, umierajac ˛ lub wracajac ˛ do własnej sfery, wyblakły i znikły. To, co pozostało z ciała wielkiej Kyrenee, opadło powoli na ziemi˛e i przykryło cz˛es´c´ kł˛ebiacych ˛ si˛e wokół z˙ ebraków. Jedynym, co pozostało po olbrzymiej rzeszy ludzi, była rozciagaj ˛ aca ˛ si˛e szeroko mokra plama, pokryta zbielałymi ko´sc´ mi. — Szybko, doko´nczcie walki, nim Narjhan zdoła przywoła´c inne potwory — krzyknał ˛ Rackhir. ˙Zaglowce spłyn˛eły ni˙zej. Zeglarze ˙ zarzucali stalowe sieci, wciagaj ˛ ac ˛ na pokład wielka˛ liczb˛e z˙ ebraków, harpunami i trójz˛ebami dobijajac ˛ rzucajacych ˛ si˛e nieszcz˛es´ników. Rackhir wypuszczał strzał˛e za strzała,˛ z satysfakcja˛ widzac, ˛ z˙ e ka˙zda z nich trafiała nieprzyjaciela wła´snie tam, gdzie ja˛ wycelował. Pozostali przy z˙ yciu obro´ncy Tanelorn, prowadzeni przez Bruta, lepkiego od krwi, lecz u´smiechaja˛ cego si˛e na my´sl o zwyci˛estwie, rzucili si˛e na przera˙zonych z˙ ebraków. Narjhan nie ruszał si˛e z miejsca, gdy jego ludzie, uciekajac, ˛ kł˛ebili si˛e wokół niego i dziewczyny. Sorana, wygladaj ˛ aca ˛ na przestraszona,˛ spojrzała w gór˛e i napotkała wzrok Rackhira. Czerwony Łucznik wycelował w nia˛ strzał˛e, lecz rozmy´slił si˛e i strzelił w stron˛e Narjhana. Pocisk przebił czarna˛ zbroj˛e, lecz nie mógł wyrzadzi´ ˛ c krzywdy Władcy Chaosu. ˙ Wtedy Zeglarze z Xerlerenes zarzucili ze statku, na którym płynał ˛ Rackhir, najwi˛eksza˛ sie´c i złapali w nia˛ Narjhana razem z Sorana. Krzyczac ˛ z o˙zywieniem wciagn˛ ˛ eli szamoczace ˛ si˛e ciała na pokład. Rackhir podbiegł kawałek, by obejrze´c zdobycz. Sorana miała biegnace ˛ w poprzek twarzy zadrapanie od stalowej sieci, ale Narjhan le˙zał nieruchomy i przera˙zajacy. ˛ ˙ Rackhir wyszarpnał ˛ topór z rak ˛ jednego z Zeglarzy i kopni˛eciem zrzucił czarny hełm, stawiajac ˛ stop˛e na piersi pokonanego. — Po˙zegnaj si˛e z z˙ yciem, Narjhanie z Chaosu! — krzyknał ˛ w bezrozumnym podnieceniu. Rado´sc´ ze zwyci˛estwa przyprawiła go niemal o histeri˛e, gdy˙z pierwszy raz si˛e zdarzyło, z˙ e s´miertelnik pokonał Władc˛e Chaosu. Jednak˙ze zbroja była pusta, jak gdyby nigdy nie wypełniało jej ciało. Narjhan zniknał. ˛ Spokój zapanował na pokładzie Statków z Xerlerenes i ponad miastem Tanelorn. Pozostali przy z˙ yciu wojownicy zgromadzili si˛e na miejskim rynku i wiwatujac ˛ s´wi˛etowali zwyci˛estwo. ˙ Friagho, Kapitan Zeglarzy podszedł do Rackhira i wzruszył ramionami. — Nie złowili´smy tego, dla którego tu przypłyn˛eli´smy, ale i tak sporo ryb 134
złapało si˛e w nasze sieci. Dzi˛ekujemy za połów, przyjacielu. Rackhir u´smiechnał ˛ si˛e i poło˙zył dło´n na czarnym ramieniu Friagha. — Dzi˛ekujemy za pomoc. Oddali´scie nam wielka˛ przysług˛e. Friagho ponownie wzruszył ramionami i odwrócił si˛e w stron˛e zdobyczy, unoszac ˛ w gór˛e trójzab. ˛ Nagle Rackhir krzyknał: ˛ — Nie, Friagho. Pozwól mi zachowa´c zawarto´sc´ tej sieci. Sorana, gdy˙z to ona była zawarto´scia,˛ o której mówił Czerwony Łucznik, spoj˙ rzała niespokojnie, jak gdyby wolała raczej zosta´c przebita trójz˛ebem Zeglarza. — Oczywi´scie, Rackhirze — odparł Friagho. — Na tej ziemi zostało jeszcze mnóstwo ludzi. — I pociagn ˛ ał ˛ za sie´c, by uwolni´c dziewczyn˛e. Sorana wstała, dr˙zac ˛ na całym ciele i spogladaj ˛ ac ˛ na Rackhira l˛ekliwie. Czerwony Łucznik u´smiechnał ˛ si˛e do´sc´ przyja´znie i powiedział: — Podejd´z tutaj, Sorano. Podeszła wiec do niego i stan˛eła, wpatrujac ˛ si˛e rozszerzonymi oczami w ko´ s´cista,˛ sokola˛ twarz. Smiejac ˛ si˛e gło´sno, Rackhir podniósł dziewczyn˛e i zarzucił ja˛ sobie na rami˛e. — Tanelorn jest bezpieczne! — krzyknał. ˛ — Tak jak ja nauczysz si˛e miłowa´c ˙ spokój tego miejsca! — I poczał ˛ schodzi´c po drabince, która˛ Zeglarze opu´scili na jednej z burt. Lamsar czekał na nich na dole. — Odchodz˛e teraz do mej samotni — powiedział. — Dzi˛ekuj˛e ci za pomoc — odparł Rackhir. — Bez niej Tanelorn nie istniałoby ju˙z. — Tanelorn b˛edzie istnie´c zawsze, póki z˙ y´c b˛eda˛ ludzie — powiedział pustelnik. — Bo to nie jest miasto, którego murów dzi´s bronili´scie. Tanelorn to ideał, utopia. I Lamsar u´smiechnał ˛ si˛e.