MARGARET MOORE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
RS
Seona MacMurdoch głośno wciągnęła powietrze i otarła nos wierzchem dłoni. Mocnie...
5 downloads
15 Views
1MB Size
MARGARET MOORE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
RS
Seona MacMurdoch głośno wciągnęła powietrze i otarła nos wierzchem dłoni. Mocniej owinęła ramio na miękkim wełnianym szałem. Uniosła głowę. Mru żąc oczy przed deszczem, popatrzyła w ołowiane niebo. Ani śladu słońca. W głębi domu panowała nie przyjemna cisza. Seona nawet się nie domyślała, dla czego ojciec ją wezwał. Pozostawało jej tylko czekać, aż ktoś z otoczenia wodza da znak, że może już wejść. Nie była pewna, czy ojciec w ogóle pamięta, że z samego rana po nią posłał. Wciągnęła w nozdrza zapach wilgotnej ziemi, po prawiła przemoczony kaptur, znów przesunęła dłonią po mokrej twarzy i westchnęła z rezygnacją. Ciężko oparła się o ścianę, aż zadźwięczały żelazne klucze przytroczone do pasa. Jej spojrzenie poszybowało nad drewnianą palisadą ojcowskiej fortecy, hen, aż na postrzępione, ciemnozielone wzgórza nad zatoką, które ledwo było widać przez zasłonę deszczu. Z miejsca, w którym stała, mogła dostrzec otwarte
RS
wierzeje portu i kołyszącą się na falach małą flotyllę kupieckich statków. Dobytek jej ojca. Były cięższe i większe od długich łodzi bojowych, lecz ich wysmukłe kształty i wysoko zadarte stewy świadczyły o norweskich przodkach Diarmada MacMurdocha. Zamieszkały na północno-wschodnim wybrzeżu Brytanii ród MacMurdochów łączył w so bie krew Szkotów i wikingów. Reszta floty Diarmada- drakkary - stała na kotwi cy z dala od wścibskich spojrzeń miejscowych wieś niaków i kupców, którzy często odwiedzali Dunloch. - Seona! Aż podskoczyła na dudniący dźwięk ojcowskiego głosu. Okrzyk brzmiał głucho, jakby się dobywał gdzieś z głębi jaskini, ale był tak głośny, że odbił się od sufitu sali. Zanim jednak zdążyła dać krok w stronę wejścia, z kamiennego domu wyszła grupa zbrojnych z naj bliższego otoczenia Diarmada MacMurdocha. Minęli ją bez słowa. Chciał się z nią zatem widzieć w cztery oczy? Za dygotała, lecz usiłowała sobie wmówić, że to tylko od wilgoci i przenikliwego chłodu późnej wiosny. Ostatnio przecież nie zrobiła niczego nagannego. Każdy ze zbrojnych nosił żółtą koszulę, zwaną tei ne chroich, której barwa świadczyła o wysokiej po zycji społecznej i niemałym majątku posiadacza. Przed zimnem i wilgocią chroniły długie brats, ściś-
RS
nięte skórzanym pasem i zwisające jak spódnica aż do nagich kolan. Rolę butów pełniły cuarans z jele niej skóry, wiązane rzemieniami wokół łydek. Zbroj ni kroczyli dumnie, zapatrzeni przed siebie, nawet nie spoglądając na córkę dowódcy. Na pewno ją widzieli. Widzieli, jak nerwowym ru chem przytrzymywała prosty ubiór, pozbawiony naj skromniejszej nawet broszki lub klamry z brązu. Sły szeli także, że dowódca wezwał ją na rozmowę. Swo im zachowaniem najzwyczajniej w świecie naślado wali Diarmada. Ojciec od tygodni nie zaszczycił Seony najmniejszym słowem. Mogłoby się wydawać, że w ogóle zapomniał o jej istnieniu. Z drugiej strony Seona wcale nie marzyła o tym, by budzić zainteresowanie pośród wojowników. Uni kała ich, od kiedy osiągnęła wiek zdatny do zamążpójścia. Nie chciała, aby z jej powodu wpadali w przeraże nie. Nikt nie chciał mieć za teścia strasznego Diarma da MacMurdocha. Domyślała się, że prawdopodob nie czeka ją los starej panny. Ciekawiło ją, czy któryś z nich pomyślał kiedykol wiek o niej jako o przyszłej żonie. Na ogół wydymali usta, spoglądając w jej stronę. Uważali, że tego nie widać? Że nie wie, iż ma bladą twarz i niezgrabne, toporne ruchy? - Seona! - ponownie huknął ojciec. Pośpiesznie wśliznęła się do domu. Wnętrze bar-
RS
dziej przypominało jaskinię niż ludzkie domostwo. W izbie nie było okien, a nikły dostęp powietrza da wały jedynie drzwi i dymnik. Ogień tlił się na pale nisku. Chwiejna smuga dymu potęgowała posępne wrażenie. Choć było bardzo ciemno, Seona doskonale wie działa, gdzie szukać rodzica, poruszała się więc pew nie, jak ślepiec w znanym otoczeniu. Pan na Dunloch siedział na długiej ławie, wsparty o kamienną ścianę, owinięty czarną niedźwiedzią skórą. Z ukosa spoglądał na córkę. Na szyi bladym światłem połyskiwała srebrna obręcz. Bystre oczy z niechęcią patrzyły spod krzaczastych brwi, szor stkich i gęstych jak niedźwiedzia sierść. Broda, nie gdyś także czarna, teraz była już mocno przetykana siwizną. Mimo upływu lat Diarmad był groźny jak za młodu, o czym mógł się przekonać niejeden nieprzy jaciel, czy to na polu walki, czy w czasie najzwyklej szych targów. - Jestem ci potrzebna, ojcze? - zapytała Seona, zdejmując płaszcz i strzepując go z wody. - Nigdy nie potrzebowałem córki - burknął MacMurdoch. Seona nie odpowiedziała. Przewiesiła mokre okry cie przez ramię. Nie dziwiła się słowom ojca, słyszała je już bowiem wiele, wiele razy. Diarmad z głuchym pomrukiem pochylił się w jej stronę.
RS
- Jesteś najpaskudniejszą dziewką, jaką w życiu widziałem. Pieczołowicie ułożyła płaszcz na ławie. - Wiem - rzuciła od niechcenia, zastanawiając się, jak długo to jeszcze potrwa. Ojciec za każdym razem wyrzekał na jej bladą twarz, nijakie włosy, wielkie oczy, chudą postać i zbyt wydatne usta. Jego zdaniem, w niczym nie przypominała matki, która była tak piękna, że wybrał ją na żonę. - Na szczęście znalazłem sposób, byś stała się choć trochę przydatna. - A cóż to za okazja? - spytała, przekonana, że wyśle ją po zakup prowiantu na okręt albo po strawę dla zbrojnych. Diarmad sposępniał jeszcze bardziej. Wbił w nią ostre spojrzenie smoliście czarnych oczu. - Zjeżdża do nas ktoś ważny. Gość z Walii, syn potężnego i bogatego barona. Chce zawrzeć ze mną układ o wzajemnym handlu. Seona pokiwała głową. Przeczuwała już, co ją czeka. - Przygotuję kwatery dla niego i jego ludzi. - Będzie sam. Ze zdziwieniem spojrzała na ojca, lecz zaraz się uśmiechnęła. Mniej gości, mniejszy kłopot, pomyśla ła z ulgą. - Posłałem po niego jeden z moich okrętów •- wy-
RS
jaśnił Diarmad MacMurdoch. - Ów Walijczyk zaś, za namową ojca, wybrał się w samotną podróż, aby mi w ten sposób okazać zaufanie. Seona z trudem zachowała obojętny wyraz twarzy. Ten, kto znał jej ojca, wiedział, że na pewno nie wol no mu ufać. Zwłaszcza w interesach. Rzecz jasna, Diarmad dotrzymywał słowa i dbał o swoich najbliższych sojuszników. Pod tym wzglę dem nikt nie mógł mu niczego zarzucić. Z drugiej strony, nikt też, kto choć raz z nim handlował, nie mógł mieć pewności, że wyjdzie na swoje. - Dobrze, ojcze - Seona odwróciła się w stronę wyjścia. - Dopilnuję, żeby niczego mu nie zbrakło. - To za mało! Seona ponownie stanęła przed srogim ojcem. ~ Słucham. - Musisz zadbać, żeby był szczęśliwy w czasie pobytu u nas. Lekko zmrużyła oczy i przyjrzała mu się uważniej. Diarmad umknął wzrokiem, co sprawiło, że stała się jeszcze bardziej podejrzliwa. - Czego żądasz ode mnie? Zapanowała nieznośna cisza. Domysły Seony zamie niły się w pewność. Dziewczyna zawrzała gniewem. - Czego żądasz ode mnie? - powtórzyła ostrym głosem. Ojciec wciąż milczał. Seona dumnym ruchem wy prostowała szczupłe ramiona.
RS
- Poświęcisz własną córkę dla dobra umowy? Ciekawam, dlaczego nigdy przedtem nie wpadłeś na ten pomysł! Wybacz, ojcze, lecz nie jestem na tyle brzyd ka ani spragniona chłopa, bym się miała zachować jak lada dziewka! - Nie każę ci z nim sypiać! - odciął się MacMurdoch. - Powiedziałem tylko, żebyś mu zapewniła sto sowne wygody. - Dopilnuję, by dostał dogodną kwaterę - odpo wiedziała oschle. - By nie zbrakło mu jadła ani za cnych napitków. Nie licz na nic więcej. Ojciec wzruszył ramionami. Teraz miał taką minę, jakby przed chwilą wypił jakąś gorzką mi ksturę. - Lata lecą... - mruknął. - Robisz się coraz star sza, a przecież nigdy nie grzeszyłaś urodą. Co po czniesz, gdy się trafi o wiele gorszy kandydat niż Griffydd DeLanyea? Jego ojciec to możnowładca, z domieszką krwi normańskiej. Gdybyś spróbo wała... - Mam mu wskoczyć do łóżka, by wziął mnie za żonę? - Seona nie skrywała niechęci. - A od kogo wciąż słyszę, że nikt rozsądny nie kupi tego, co mu dają darmo? - Skrzyżowała ręce na piersiach. - Ja nie jestem na sprzedaż jak futra albo złoto. Diarmad MacMurdoch chłodno popatrzył na jedy naczkę. - Przecież każde małżeństwo ma w sobie coś
RS
z handlu. Co za różnica? Karmiłem cię i ubierałem przez te wszystkie lata. Pozwalałem niczym pijawce żyć moim kosztem. Czas już, żebyś poszła do kogoś innego. - Oddasz mnie jak zepsuty towar? - Jeżeli będę musiał. - Przecież jestem twoją córką! - I co z tego? Mam synów, którzy mnie zastąpią i będą dla mnie walczyć. Kiedy zrobiłaś coś dla ojca? W dniu ślubu zażądają jeszcze za ciebie posagu. Skąd go weźmiesz? Z czyjej sakiewki? - Nie prosiłam się na ten świat! - Ja też nie prosiłem o ciebie! - Więc może mam się wstydzić? Diarmad zerwał się z ławy, jak upiór ogarnięty gniewem. - Nie mów mi tu o wstydzie, dziewczyno! Od bez mała dwudziestu lat muszę na ciebie patrzeć! Hańba na moją głowę, bo pierwszą spłodziłem córkę! Hań ba, bo okazała się słabowita i chuda! Hańba, bo za brakło jej nawet urody! Hańba, gdyż nawet za najwy ższą cenę nikt jej przecież nie zechce za żonę! Seona słyszała to już wiele razy, lecz i tak każde słowo piekło ją niczym smagnięcie batem. Ale ostatnie zdanie było dla niej czymś nowym. - Za jaką cenę? - spytała niemal szeptem, chłod nym jak zimny wicher wiejący od lądu. Diarmad poderwał głowę.
RS
- Co? - Ile chcesz zapłacić, żeby się mnie pozbyć? Łypnął ponuro, ciaśniej owinął się futrem i nie chętnie wzruszył ramionami. - Nieważne. - Dla mnie ważne. Chcę wiedzieć, ile jestem warta. - Pięćset sztuk srebra. I mimo to nie znalazł się chętny?! Seona aż sapnęła z oburzenia, lecz zaraz się opanowała. Nie. Nie za mierza zdradzać swoich uczuć ani przed ojcem, ani przed nikim innym. Rozsądek podpowiadał jej, że bo gaci sąsiedzi ojca najzwyczajniej w świecie wzbra niali się przed takim przekupstwem, a do mniej za możnych Diarmad po prostu się nie zwracał. Wolałby raczej zatrzymać córkę w domu. Dla Seony nie miało najmniejszego znaczenia, że zbrakło konkurentów wśród wybrańców ojca. Dum nie uniosła i tak zbyt wydatną brodę. - Powinieneś być rad, że jestem przy tobie - oz najmiła chłodno. - Że mnie masz do prowadzenia ca łego gospodarstwa. Czyż nie jestem tańsza od kolej nej żony? Wszak nie musisz poświęcać czasu nowej oblubienicy ani dawać jej prezentów, by była szczę śliwa. Kosym okiem popatrzyła na ojca, starszego klanu, wodza wioski i powszechnie szanowanego kupca. Powoli i z rozwagą odwiązała od pasa pęk kluczy i uniosła go w wyciągniętej ręce.
RS
- Od dawna wiem, że nie wolno mi o nic prosić. Mam to zwrócić? - Nie! - burknął Diarmad. - Więc wypełnię swój obowiązek. I nic ponadto. Ani z twego rozkazu, ani nikogo innego! - Córko... - Służko - poprawiła. - Nieledwie niewolnico! - Służka spełnia rozkazy bez gadania! A niewol nica wie, gdzie w obejściu jej miejsce. Na Boga, mo głem cię utopić w morzu jak garść śmieci! Spokojnie spojrzała na niego. .--. Zatem szkoda, że tego nie zrobiłeś, ojcze. Teraz już za późno. Tak czy owak, służącą nie będę. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Griffydd DeLanyea chwycił wygiętą stewę Diarmadowej łodzi i głęboko wciągnął w nozdrza słoną woń morskiej wody. Posępnym wzrokiem spojrzał na postrzępione wzgórza na brzegu tej zapomnianej przez Boga krainy. Walia miała nie mniej gór i dolin, ale były tam także lasy i pokryte zielenią wąwozy. Tu, na północy, od wielu dni oglądał jedynie kamie nie, ledwie przykryte brunatnym porostem. Może z bliska ów kraj będzie mniej ponury? Dzięki Bogu, nikt mu nie kazał tu mieszkać, Grif fydd miał jedynie podpisać traktat handlowy z prze potężnym Diarmadem MacMurdochem, którego okręty i łodzie żeglowały wokoło całej Brytanii, na
RS
wyspę Man, do Irlandii i przez północne morza, do brzegów zamieszkanych przez Norwegów i Danów, na południe, do Normanów i nawet Maurów. Owce należące do rodu Delanyea dawały najpięk niejszą walijską wełnę. A było jej niemało. Wysłan nicy barona odnaleźli też srebro w górach otaczają cych zamek Craig Fawr. To dawało rodowi widoki na przyszłość, pod warunkiem że znajdą się odpowied nie rynki zbytu. Baron DeLanyea niewiele wiedział o morzu i żeglowaniu, słał więc syna na północ, do prawdziwych żeglarzy, którym chciał uczciwie zapła cić za usługi. - Zważ tylko na to, synu - powiedział przed po żegnaniem - że to szczwany lis, ów Diarmad MacMurdoch. Na pewno wypróbuje na tobie wszelkie sztuczki. Dlatego zresztą mój wybór padł na ciebie, Griffyddzie. Obezwładnisz go swym spokojem i ustawicznym milczeniem. Łódź skręciła ostro w stronę brzegu. Griffydd uśmiechnął się z przekąsem na wspomnienie słów oj ca. Spokój? Tak, prawda, miał go aż za wiele. Oka zywanie uczuć uważał za dziecinadę. Od pacholęcych czasów panował nad emocjami, mając je za wyraz słabości i lęków. W tym, o dziwo, był bardzo podobny do matki. Całkiem inny był jego brat przyrodni Dylan. Ten miał każdą myśl wypisaną na twarzy i w oczach. Nie potrafił i nie chciał ukrywać swych sądów, i pełnymi
RS
garściami czerpał z uroków życia. Co dnia był zako chany w innej dzierlatce i trąbił o tym niemal całemu światu. Miał już najmarniej troje dzieci z nieprawego łoża, a może i więcej, choć o tym nie wiedział. Jego kiesa świeciła pustkami, bo wszystkie pieniądze od dawał ich matkom. W Walii nie przynosiło to najmniejszej ujmy - ani jemu, ani dziewczętom, ani ich potomstwu. Nie było też zresztą szczególnym powodem do dumy. W oczach Griffydda zachowanie Dylana niewiele odbiegało od głupoty i pychy. On sam nie był wpraw dzie święty, lecz z drugiej strony nie przysięgał sza lonej i dozgonnej miłości każdej napotkanej kobiecie. Czemuż miałby to robić, skoro nie czuł nic więcej po za chwilowym uniesieniem i rozkoszą fizycznego związku? Nigdy jeszcze nie zaznał głębszego uczu cia, opiewanego przez bardów. Wiedział, że istnieje najprawdziwsza miłość - dowód na to miał chociaż by w dziejach własnych rodziców - ale los łaskawie oszczędził mu bólu oraz mniej przyjemnych doznań, gorączkowych namiętności i tęsknot, tak częstych, gdy wybranka była niedostępna. Sternik rzucił krótki rozkaz. Wśród załogi zapano wało gorączkowe ożywienie. Wszyscy tutejsi żeglarze wyglądali na wyjętych spod prawa wikingów. Mieli długie, splątane włosy i niechlujne brody. Śmierdzieli, jakby przez dziesięć lat nie zdejmowali ubrań.
RS
Sprawnie zwinęli kwadratowy żagiel i wzięli się do wioseł. Łódź właśnie okrążyła skalisty przylądek i wpłynęła do osłoniętej zatoki. Na cyplu stała zruj nowana kamienna wieża. Jakoś nikt się nie kwapił, żeby doprowadzić ją do porządku. Na spokojnych wodach kołysało się na kotwicach kilka średniej wielkości statków, używanych do hand lu i transportu towarów. Nie widać było za to ani jed nej łodzi norweskiego typu, takiej, jakie od wielu lat budziły strach Brytyjczyków. Szyper wskazał na długi szereg budynków, wido cznych tuż za portem, na brzegu zatoki. - Dunloch! - zawołał do Griffydda. Walijczyk skinął głową na znak, że usłyszał. Znowu padły rozkazy, załoga siadła do wioseł. Lu dzie pracowali równym rytmem, co dziwniejsze śpiewając. Przynajmniej tak to brzmiało w uszach zdumione go Griffydda. Monotonny zaśpiew ciągnął się nad zatoką. Wkrótce też okazało się, że chóralne pomruki po magały wioślarzom w utrzymaniu tempa. Wiosła, jakby ciągnięte jedną olbrzymią dłonią, równo cięły wodę. Griffydd cicho przyłączył się do prostej piosen ki wioślarzy. Bystrym spojrzeniem szarych oczu ogarnął wioskę, szereg kamiennych domów i okala jącą wzgórze drewnianą palisadę fortecy. Na prawym
RS
brzegu zatoki panował wyraźny ruch. Małe figurki krzątały się wśród budynków, przy statkach i przy sieciach rozwieszonych na plaży. Nie brak tam by ło kobiet i rozbrykanych dzieci. Krótkie łódki stały przy drewnianym pomoście ciągnącym się wzdłuż nadbrzeża łub spoczywały dalej, wprost na kamie niach. Nie ulegało wątpliwości, że Dunloch to bogate miejsce. Griffydd zakarbował sobie ów wniosek w pamięci, żeby później spokojnie słuchać skarg Diarmada na trudy ciężkiej zimy. Szyper stanął obok. - Dobrze śpiewasz - mruknął do Griffydda. Mó wił dziwną mieszaniną galijskiego, nordyckiego i celtyckiego, nagminnie używaną przez mieszkań ców wybrzeży Brytanii. - Pewnie dlatego, że po czę ści jesteś Walijczykiem. - Pewnie. Szyper westchnął ciężko. - Biedna wioska - powiedział grobowym głosem, patrząc nad wodą wprost w kierunku Dunloch. Mieliśmy wyjątkowo ciężką zimę. Griffydd uśmiechnął się cierpko i pokiwał głową. Z ukosa spojrzał na żeglarza. - Nie mniej ciężką niż w Walii. - Prawdę mówisz? Griffydd ponownie skinął głową. - Nawet stąd widać, że ryb wam nie brakuje.
RS
Szyper chrząknął i brunatną, żylastą dłonią pogła dził się po gęstej rudej brodzie. - Tak to już jest w tych stronach. Jednego dnia udany połów, a potem przez dziesięć dni ciągniemy puste sieci. - Przykra sprawa. - Właśnie - zgodził się szyper. - Synowie wodza są w wiosce? W oczach żeglarza pojawił się cień ulgi, zmiesza nej z ostrożnością. - Nie. Odpowiedź zadowoliła Griffydda. W pełni też ro zumiał zachowanie szypra. Diarmad miał sześciu but nych, zuchwałych synów, znanych z tego, że wszy stkich traktowali z góry. Każdy dowodził własną ma łą flotą i panował w jednej z sześciu małych wiosek, położonych nie dalej jak dzień drogi od Dunloch. Mą dry plan, podkreślał baron DeLanyea, gdyż w ten sposób nie skakali sobie nawzajem do gardeł. Czujki rozstawione na brzegu obwołały łódź. Szy per odpowiedział im donośnym okrzykiem. Jeszcze jedno hasło zabrzmiało od strony portu. Griffydd już wyraźnie widział ludzi na pobliskim lądzie. Oni zaś bez wątpienia mogli widzieć jego. Mając to na względzie, podszedł do kufra na rufie, włożył kolczu gę, opończę i najlepszy płaszcz, spięty drogocenną bro szą. U pasa przywiesił najprzedniejszy z mieczy.
RS
Nie miał żadnych złych przeczuć i nie kłopotał się przyszłością. Niezachwianie wierzył w powodzenie swej misji. Ufał, że zdoła wytargować rozsądną cenę za przewóz ojcowych towarów. Nade wszystko był przekonany, że nim miną dwie noce, będzie już w po wrotnej drodze do domu. Takie są złudne nadzieje młodości.
ROZDZIAŁ DRUGI
RS
Łódź bez pośpiechu dobiła do brzegu, stając lewą burtą do lądu, w długim szeregu innych, mniejszych jednostek. Griffydd spojrzał na ludzi stłoczonych na molu. Krępy olbrzym pośrodku, odziany w grube futro, wyglądał na Diarmada. Nie tylko przypominał wo dza, ale też dokładnie pasował do opisu. Twarze otaczających go zbrojnych nie wyrażały przesadnej radości. Walijczyk przyjął to bez zdziwienia. Przecież wszelkie alianse, wojskowe łub handlowe, należało traktować z odpowiednią powagą. Polityka miała wpływ na handel, handel zaś wpływał na politykę. Żadna z decyzji tej wagi, jakie stały dziś przed Griffyddem, nie mogła być lekceważona przez zaintere sowane strony. Z dziobu i rufy zeskoczyło po kilku żeglarzy, by przycumować łódź do nadbrzeża. Griffydd ruszył za nimi, zręcznie stanął na lądzie. Diarmad MacMurdoch postąpił kilka kroków w jego
RS
stronę, szeroko otworzył ramiona, uściskał go i siar czyście ucałował na powitanie. - Witaj! - zawołał szczerze. - Witaj w Dunloch! Mój dom jest twoim domem! Odstąpił w tył. Griffydd powstrzymał się z trudem, by nie zmarszczyć nosa, gdyż od wodza Dunloch bił ostry odór. Uprzejmie pochylił głowę w geście powi tania i powiedział z powagą: - Dzięki ci za łaskawe słowa, Diarmadzie. Ojciec mój, baron DeLanyea, przesyła ci pozdrowienia i garść podarunków z Craig Fawr. Oczy starego wodza rozbłysły zadowoleniem i jak uznał Griffydd - ledwie skrywaną chciwością. - Niech mu więc będą dzięki! Mam nadzieję, że zdrów jak zawsze? - Owszem. - Rad słyszę! Dzielny mąż to i nie mniej wspania ły wojak. Baron DeLanyea brał udział w krucjacie! -krzyknął Diarmad, głównie pod adresem świty. - Niewiele brakowało, by zginął, ale żaden z pogan nie zdołał go uśmiercić. Zabrali mu tylko oko. Pra wdę mówię, paniczu DeLanyea? - Tak - przyznał Griffydd. Z wolna zaczął się przyzwyczajać, że pod stopami ma stały ląd, a nie chybotliwy pokład łodzi. - A matka? Nie choruje? - Nie - odpowiedział Griffydd. - Świetnie! Wyśmienicie! - wołał Diarmad.
RS
Z niedźwiedzią czułością otoczył młodzieńca ramie niem. Nawet śmierdzi jak niedźwiedź, pomyślał Griffydd. - Chodźmy więc do sali, na garniec krzepkiego piwa. Młody DeLanyea musiał przystać na tę propozy cję, gdyż Diarmad ani na chwilę nie zwolnił uścisku. Szeroką ulicą wioski przeszli do fortecy. Walijczyk czuł na sobie spojrzenia, lecz nie zwra cał na to najmniejszej uwagi. Sam równie czujnie pa trzył po okolicy. Zobaczył kuźnię - a w niej większy ruch niż potrzeba - mocne, kamienne, kryte strzechą domy, stodoły, stajnie i obory. Wokół stały inne drew niane zabudowania gospodarcze. Sterty siana dawały wyraźną wskazówkę, ile koni chowają w mijanym obejściu. Psy, szczekając, biegały wokoło orszaku. Największy z nich, najgroźniejszy, należał do Diarmada, gdyż na wezwanie pana posłusznie powrócił do nogi. - Zacną zbroję masz, paniczu DeLanyea - za uważył Diarmad swobodnym tonem. - I nie mniej dobry miecz. Znać, że nie zaznaliście krzywdy w tym roku. - Zbroję i miecz dostałem w prezencie od przyja ciół ojca, kiedym został pasowany na rycerza - zgod nie z prawdą wyjaśnił Griffydd. - Płaszcz i zapinkę także. - Szczodrych więc masz przyjaciół.
RS
- I wpływowych na dworze, przynajmniej nie których. Di armad rzucił mu spojrzenie, ale nic nie powie dział. Griffydd westchnął ostentacyjnie. - Wiesz zapewne, że król znowu podwyższył po datki. Zimę mieliśmy ciężką. - Naprawdę? - zapytał Diarmad po ledwie za uważalnej przerwie. - Was też ponoć pogoda nie rozpieszczała - lek kim tonem dokończył DeLanyea. - Właśnie! Właśnie! - pośpiesznie przytaknął Diarmad. Doszli do strzelistego ostrokołu otaczającego for tecę. Kiedy minęli bramę, Griffydd bacznym spojrze niem obrzucił stajnie, zbrojownię i studnię - wszy stko jakby skarlałe w porównaniu z wielkim gma chem z kamienia, wznoszącym się dokładnie pośrod ku dziedzińca. Po prawdzie dom był mniejszy niż za mek barona, w tym jednak otoczeniu wydawał się ogromny, większy i dłuższy niźli jakakolwiek bu dowla, którą Griffydd widział w życiu. Diarmad podszedł do drzwi i dumnie wyciągnął rękę. - Otóż i jesteśmy! Skromniej tutaj niż na wło ściach twojego ojca, lecz w sam raz dla biedaka ta kiego jak ja. Biedaka? Zatem niechaj mnie nazwą białogłową, pomyślał z ironią Griffydd.
RS
Jeden z ludzi Diarmada, ciemnowłosy, z posępną twarzą, pośpieszył naprzód, by przytrzymać otwarte wierzeje. Griffydd wszedł do domu. Miał wrażenie, że zna lazł się w jaskim. W ścianach nie było okien, a od stropu, gęsto pokrytego sadzą, biła woń wilgotnej zie mi. Dym sączył się leniwie przez jedyny otwór w da chu, a mrok rozpraszały poustawiane w dużych od stępach kaganki i pochodnie na ścianach. W lam pach, sądząc po zapachu, płonął tłuszcz wielorybi. Największy blask bił jednak od paleniska, na którym huczał pokaźny ogień. Panowało tutaj przyjemne cie pło, pozwalające zapomnieć o chłodzie na zewnątrz. Stoły i ławy ustawiono wokół paleniska, służba przy gotowała już rogi i garnce do picia. Nagły ruch przyciągnął uwagę Griffydda. Odwró cił głowę i zobaczył dziewczynę, wstającą w kącie ze stołka. Miała na sobie długą wełnianą suknię prostego kroju, przepasaną rzemiennym, pozbawionym ozdób pasem. Długie, rdzawo-złote, niezwykle gęste włosy, sięgały jej niemal do pasa. Szczupłą dłonią odgarnęła niesforny lok z twarzy elfa i ciemnymi oczami popatrzyła na gościa. Grif fydd nigdy jeszcze nie widział takiego spojrzenia - na wpół dumnego, na wpół śmiertelnie wystraszo nego. I w dodatku przepełnionego jakąś tajemniczą magią.
RS
Zabrakło mu powietrza w płucach i przez chwilę miał wrażenie, że serce przestało mu bić, lecz zaraz w jego piersi zagrzmiał werbel. Wydawało mu się, że wszyscy go słyszą. Dziewczyna stała w milczeniu, uważnie mierząc go wzrokiem. Lekko rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Griffydd wstrzymał oddech i czekał, gdyż za wszelką cenę pragnął od niej usłyszeć choćby jedno słowo. Diarmad bezceremonialnie przepchnął się obok niego, a jego chrapliwy okrzyk sprawił, że czar prysł. - Seona! - burknął. Dziewczyna podeszła bliżej, wspięła się na palce i delikatnie złożyła powitalny pocałunek na policzku Griffydda. Był jak muśnięcie puchu. Chłonął zapach trawy, zmieszany z wonią morza; jego naturalna świeżość ponad wszystko przewyższała aromat ko sztownych pachnideł sprowadzanych z najdalszych krain Wschodu. Griffydd całował już wcześniej, ale ta pieszczota, choć łagodna, wzburzyła go. Krew płonęła mu w ży łach jak nigdy, nawet w noce spędzane z najdzikszą kochanką. - To jest Seona - zwięźle oznajmił Diarmad. Seono, to sir Griffydd DeLanyea z Craig Fawr. Rycerz skłonił głowę, choć czuł ucisk w piersiach, a rozhukane myśli kłębiły mu się pod czaszką. W ja-
RS
kim celu Diarmad kazał jej tu czekać? Miała być mu służką - bądź kimkolwiek innym - na czas jego po bytu w Dunloch? W trakcie wielu podróży w interesach ojca, już nieraz zaznał podobnej „gościnności". Zwykle odma wiał, w słusznym przekonaniu, że to tylko podstępna taktyka gospodarzy, pragnących zdobyć jego zaufa nie. Tym razem jednak bez zbytnich ceregieli przyjąłby taki podarunek. - Miło mi poznać cię, Seono - powiedział z ga lanterią, zaskoczony wsłuchując się we własne słowa. A potem zrobił coś jeszcze dziwniejszego. Uśmiechnął się. - To moja córka - oświadczył Diarmad, z radosną dumą szczerząc wilcze zęby. Córka Diarmada? Griffydd wybałuszył oczy w bezbrzeżnym zdumieniu. Ta delikatna, zwiewna postać, o rozmarzonych oczach i włosach miękkich jak pęk wiosennej trawy, miałaby mieć za ojca hała śliwego niezgrabiasza? Łatwiej było wszak uwierzyć, iż jest wróżką, która przybrała ludzką postać. Griffydd nagle zdał sobie sprawę, że chytry MacMurdoch przypatruje mu się w dziwnym napię ciu. Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy rycerza, niczym mgła z doliny pod dotknięciem słońca. Mógł to przecież przewidzieć. Powinien wiedzieć, że stary diabeł Diarmad nie cofnie się przed żadną
RS
sztuczką, byle tylko dopiąć swego w trakcie negocja cji. Podstawił nawet własną, piękną i zalotną córkę, aby uwiodła gościa. A Griffydd dałby się uwieść. Nigdy nie zaznał po dobnych wzruszeń na widok dzierlatki. Działały tu z pewnością jakieś czary. Nieraz słyszał, że mieszkańcy Północy tylko po wierzchu są chrześcijanami. Głębiej zachowali po gańskie wierzenia i praktyki. Z nagłym drżeniem odwrócił głowę. Przyszło mu na myśl, że czeka go o wiele trudniejsze zadanie, niż początkowo przypuszczał. Diarmad okazał się groźnym przeciwnikiem. Seona odprowadziła gościa wzrokiem. Griffydd DeLanyea zbliżył się do ławy ustawionej w drugim końcu sali i zajął miejsce obok Diarmada MacMurdocha. W wyobraźni dziewczyny walijski szlachcic mu siał być niski, krępy i śniady. Czyż wszyscy Walij czycy nie wyglądają właśnie tak? Ze zdumieniem pa trzyła na wysokiego, szarookiego rycerza, o płowych włosach sięgających muskularnych ramion. Policzki miał ogorzałe od ostrej morskiej bryzy, nos prosty i silnie zarysowaną szczękę. Miał na sobie kunsztow ną zbroję z błyszczącej kolczej siatki, czarną tunikę i czarny płaszcz, powiewający wokół nóg przy każ dym zamaszystym kroku.
RS
Tyle zdążyła zauważyć, obrzuciwszy go pier wszym spojrzeniem. Aż nadto, by ją wprawić w bez denne zdziwienie. Potem skierował na nią poważne szare oczy. Serce załopotało jej jak skrzydła spłoszonego ptaka. Prze szył ją dziwny dreszcz, jakiego jeszcze nie zaznała. Co zobaczyła w owych oczach? Ciekawość. Chy ba podziw. I może nawet pożądanie. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Nigdy dotychczas nikt nie zaszczycił jej uwagą, chyba tylko żeby zażądać strawy lub piwa. Gość zdjął płaszcz i zasiadł na honorowym miej scu, po prawicy Diarmada, a Seona czuła wciąż na ustach dotyk jego skóry i wdychała woń morza bijącą od jego ciała. Gdzieś w głębi dokuczała jej straszna tęsknota. Uświadomiła sobie, że teraz bez wahania przysta łaby na dwuznaczną prośbę ojca. Zgodziłaby się nawet poślubić Walijczyka, gdyby ją o to poproszono. Niestety, blask oczu Griffydda DeLanyea przygasł nagle na dźwięk słowa „córka". Dlaczego? Może wolał towarzystwo służebnych dziewek, gdyż wobec nich nie musiał mieć żadnych zobowią zań? Łatwiej z taką iść do łoża niźli z córką gospo darza. A może tylko udawał? Może zauważył płonące
RS
w niej pożądanie? Naprawdę był przystojny. I na pewno nie musiał uganiać się za dziewczętami. Wie dział, że pozorna obojętność potrafi rozpalić najdzi ksze namiętności. Seona zacisnęła usta. Doszła do wniosku, że Griffydd DeLanyea nie może być do cna zepsuty, jak jej chytry ojciec. W przeciwnym razie nie uciekałby aż na koniec sali. Wręcz przeciwnie, starałby się jak naj szybciej zdobyć jej względy. Wykorzystać jej poczu cie samotności i niechęć do ojca. No cóż, przecież o tym nie wiedział. Nie umiał czytać w myślach i nie mógł zajrzeć do serca, choćby nie wiem jak długo wbijał w nią spojrzenie stalowoszarych oczu. Nie znał jej najskrytszych uczuć. To z kolei oznaczało, że i ona musi - przynajmniej na razie - powstrzymać emocje i stłumić ogień pło nący w niej od chwili, gdy po raz pierwszy zerknęła na przybysza. Nie potrafiła jednak ujarzmić wyobraźni. Zastana wiała się, co by się stało, gdyby nie była córką Diarmada, lecz zwykłą służebnicą. Poczuła dziwne drżenie, kiedy ujrzała siebie samą w ramionach Griffydda. Jej usta już chłonęły smak gorących pocałunków. Przyboczni Diarmada zajęli swoje miejsca. Gwar i harmider wyrwał Seonę z odrętwienia. Ojciec kolej no przedstawiał gościowi swoich ludzi. Walijczyk ani razu nie spojrzał na dziewczynę.
RS
Nieważne. Już do tego przywykła. - Seona! - warknął ojciec, tak głośno, że podsko czyła. Griffydd DeLanyea, witając się z nią, wymówił jej imię cicho i łagodnie, niemal jak pieszczotę, w spo sób, jakiego nigdy nie słyszała. Chwyciła stągiew z winem i podbiegła do gościa. W tym samym czasie służba zaczęła wnosić potrawy na ucztę i piwo dla tych, którzy gardzili winem. Wo jownicy Diarmada rozmawiali półgłosem i ponuro zerkali na walijskiego rycerza. Seona dobrze wiedziała, że nie wszyscy popierają unię handlową z Walią. Niektórzy, jak najstarszy druh ojca, Eodan, nie zadawali żadnych trudnych pytań. Inni, jak pobożny Iosag, w niebiosach szukali zna ków, z kim zawierać sojusze. Byli też tacy, jak posępny i ciemnowłosy Naoghas, który wolał układ ze Szkotami. Seona nigdy go nie lubiła. Naoghas i jego poplecznicy twierdzili, że są potomkami szkockich rodów królewskich - nawet je śli mieli w sobie niemało krwi wikingów. Szanowali jedynie Szkotów, i nikogo więcej. Diarmad zaś wszedłby w układ z samym diabłem, byle z tego wyciągnąć odpowiednią korzyść. Seona stanęła przy głównym podwyższeniu i drżą cą ręką napełniła winem róg Walijczyka. Przygryzła wargi. Bała się, że jeśli rozleje kilka kropli, ojciec odeśle ją do całkiem innych zajęć. Najbardziej jed-
RS
nak peszyło ją spokojne i nieruchome spojrzenie Griffydda. - Doszły mnie słuchy, że twoja siostra wyszła za mąż - powiedział Diarmad do gościa. Wbrew sobie Seona z napięciem czekała na odpowiedź, pragnęła bowiem znów usłyszeć choć pa rę słów wypowiedzianych tym głębokim, melodyj nym głosem. - Owszem, w zeszłym roku. - Za szwagra barona Etienne'a DeGuerre. - Diar mad pokiwał głową. - Wspaniała unia dwóch rodów! Seona przesunęła się, by podać mu wino. - Być może, lecz to związek z miłości. - Bez wątpienia! - kpiąco parsknął Diarmad. Miłość, która złączyła twój ród z najpotężniejszym parem Anglii! Seona drgnęła ze zgrozy, słysząc te opryskliwe sło wa. Parę kropli wina kapnęło na blat stołu. Poczer wieniała ze zdenerwowania, odstawiła stągiew i po śpiesznie wytarła stół rąbkiem sukni. Kiedy uniosła wzrok, zobaczyła, że ojciec łypie na nią z wściekłością. Twarz Griffydda DeLaneya nie wyrażała żadnych uczuć. Ze spokojem uniósł róg i pociągnął solidny łyk mocnego wina. - Gdyby Rhiannon nie była zakochana, ślub nie doszedłby do skutku, nawet z następcą tronu stwierdził rzeczowo. - Och, przestańże, człowieku! - zaprotestował
RS
Diarmad. Seona odeszła pośpiesznie. - Twój ojciec mógłby ją zmusić. - Nigdy nie posłużyłby się córką dla własnej ko rzyści - spokojnie odparł Walijczyk. Znacząco spoj rzał na dziewczynę, a potem na gospodarza. - W od różnieniu od innych. Seona spłonęła rumieńcem i tak mocno ścisnęła stągiew, aż jej zbielały palce. Bez trudu zrozumiała aluzję Griffydda. Chciała mu odpowiedzieć. Powtórzyć wszystkie argumenty, ja kich wcześniej użyła w rozmowie z ojcem. Chciała go zapewnić, że jej ciało nie jest na przetarg. Wtedy mówiła z pasją, nie zdobyła się jednak na to, by zabrać głos przy stole, w obecności służby, zbrojnych i gościa. Zdusiła więc gniew i z kamienną twarzą, bez sło wa spełniała dalsze obowiązki. Nic więcej przecież nie mogła zrobić. Griffydd próbował nie patrzeć na poczerwieniałą twarz Seony MacMurdoch. Do szpiku kości był świa dom, że Diarmad z całą kupiecką chytrością usiłował podsunąć mu córkę. Próbował więc nie patrzeć. Od chwili gdy usłyszał jej imię, przyrzekł sobie w duchu, że będzie ją igno rował. Miał obowiązki wobec własnego rodzica i za mierzał je dobrze spełnić, bez względu na powabne kształty mieszkanek Północy.
RS
Diarmad z kolei rozkoszował się w myślach nie dawną rozmową o małżeństwie. Pasowała do jego sprytnych planów. Odkrył bowiem, że Griffydd nie jest żonaty ani nawet zaręczony. Rosły więc nadzieje, że ród MacMurdochów zdoła się połączyć z potęż nym walijskim rodem DeLanyea. Biedak, nie wiedział tylko, że Griffydd DeLanyea pozostawał nieczuły na kobiece wdzięki. Przynaj mniej na razie. A Griffydd siedział sztywno, pogrążony w zadu mie. Dobrze, że nie widział, jak podwinęła rękaw przy nalewaniu wina. Dobrze, że nie widział, jak śli cznie wysunęła różowy koniuszek języka. Dobrze, że nie widział jej zalotnych spojrzeń ani zwinnych ru chów, burzących krew w żyłach. Po chwili popatrzył na gospodarza. Zmarszczył brwi, jakby chciał dać do zrozumienia, że poczuł się dotknięty uwagami o swojej rodzinie. Potem powoli skinął: głową na znak, że wybacza i że Diarmad powinien być mu wdzięczny za taką wspaniałomyślność. - Niezbyt chętnie rozprawiam o żeniaczce i amo rach - powiedział sucho. - Więc poprzestańmy na tym! - ochoczo zgodził się gospodarz. Widać było, że zrozumiał wymowę spojrzenia. Rozmowa się urwała, gdyż wódz sięgnął do misy i zajął się mięsiwem. Kawałkiem pszennego chleba starannie wycierał tłuszcz z naczynia.
RS
U licha, co go skłoniło, by mówić o małżeństwie Rhiannon? - dumał Griffydd. Dla pokrzepienia du cha też wziął się do jedzenia. Może chciał wymiarkować, jak szybko go roz gniewa? Przekonał się zatem, że Griffydd DeLanyea potrafi bardzo długo powstrzymać uczucia na wodzy. Gniew narastał w nim wolno, lecz raz rozpalony, płonął całymi dniami, niczym słońce w zenicie nad pusty nią. A co do pozostałych uczuć, Griffydd uśmiechnął się w duchu. Panował nad sobą. To go różniło od Dyłana, łakomego na każdą miłość i zaludniającego zie mię dziećmi z nieprawego łoża. Griffydd umiał się skupić na czekającym go zada niu. W takich chwilach potrafił wręcz zapomnieć, że białogłowy w ogóle istnieją. Nawet ta z kuszącą ka skadą włosów. Energicznie uniósł swoje wino i pijąc łyk za ły kiem, potoczył wzrokiem po sali pełnej twardych, ży lastych i brodatych wojów. Co oni mogli wiedzieć o zamysłach wodza? Zdaniem Walijczyka, Diarmad niechętnie dopusz czał podwładnych do swoich planów. Należał do lu dzi, którzy wolą działać w sekrecie, na własną rękę. W ten sposób nie narażał się na zdradę. A co z Seoną? Fascynujące imię. Bez wątpienia należała do spisku. Prawdę mówiąc,
RS
lepiej, żeby tak było. W ten sposób łatwiej ją będzie ignorować. Nie zamierzał tracić kontroli nad sobą. - Przyznaję, że mój ojciec z niemałym zdziwieniem przyjął twoją zgodę na zawarcie układu - powiedział do Diarmada, by przerwać milczenie. - Obawiał się, że handlujesz tylko ze swoimi krajanami. - Krajanami? - Ludźmi Północy. - Miałbym przebierać w tych, z którymi chcę handlować, albo im ograniczać dostawy towarów? zdziwił się Diarmad. - A gdzież zyski? - Masz przecież dobry pakt z wodzem klanu Ruari - odparł Griffydd, przywołując imię potężnego ro du szkockich górali. - Wiem, że twój najstarszy syn jest zaręczony z jego córką. - Zaprawdę dużo wiesz o moich skromnych spra wach, rycerzu DeLanyea - mruknął MacMurdoch, podniósł róg do ust i zmierzył gościa uważnym spoj rzeniem. - Wiem także, iż ów wódz zgłasza pretensje do szkockiego tronu. - A pokaż mi takiego w Szkocji, który ich nie zgłasza! - ryknął śmiechem Diarmad. - O tobie tego nie słyszałem - zauważył Walij czyk. Chociaż twoja córka ma postawę królowej, dodał w myślach.
RS
Diarmad zarechotał. - Nie. Nawet mi to nie w głowie. Ojciec mojego ojca był norweskim jarlem, moim panem zatem jest dobry król Haakon. - A mimo to małżeństwo twego syna nie jest owo cem miłości. Chodzi ci o związek z dumnym i bit nym rodem. Diarmad nie przestawał chichotać. - Masz rację, młodzieńcze. To nie miłość. Nie musisz się jednak obawiać. Ojciec narzeczonej wciąż myśli o tronie i nie ma czasu na handel. Nie robi zre sztą nic więcej - wciąż myśli. Odpręż się, rycerzu, i powiadom rodzica, że po zawarciu układu ja i moja rodzina będziemy trzymać się z dala od waszych cen nych wybrzeży. - Na pewno będzie kontent. - Jeśli zaś idzie o małżeństwo, Corcadail mógł trafić dużo gorzej, ale niewiele lepiej. Służąca postawiła przed nimi kolejną potrawę. Diarmad wbił w Griffydda przenikliwe spojrzenie. To samo będą mówić o tym, kto weźmie kiedyś za żonę moją córkę. - Nadaje się na żonę- obojętnym tonem odpowie dział Waliczyk. Potem, nie mogąc się powstrzymać, dodał: - Aż dziw bierze, że jeszcze nie wyszła za mąż. - Czeka na właściwego kandydata - wyjaśnił MacMurdoch. - Sam także przecież nie jesteś żonaty.
RS
Jak to się dzieje? Masz odpowiednie lata, by zawrzeć małżeński związek i wychować gromadkę dzieci. W twoim wieku już dawno miałem dwóch synów i Seonę. Griffydd wzruszył ramionami. - Nie ma pośpiechu w takich sprawach - powie dział głośniej, żeby przekrzyczeć gwar panujący w sali. Wojownicy Diarmada, pokrzepieni strawą i trunkiem, rozprawiali w najlepsze. - Spodziewam się, że przynajmniej doczekałeś się kilku synów. Powiadają, że w Walii nie ma wię kszego znaczenia, jeśli dziecko poczęte jest bez ślubu. Griffydd zmierzył gospodarza poważnym spojrze niem. - To prawda. Lecz nie mam dzieci. - Córek też nie? Skrył zaskoczenie, chociaż mocno go zdziwiły sło wa Diarmada. - Żadnych dzieci. - Ostrożny z ciebie chłopak. I jaki rozsądny. Griffydd przypomniał sobie wiecznie pustą sakie wkę Dylana, który łożył na utrzymanie licznego po tomstwa. Skinął głową. - Seona dostanie hojne wiano, choć prawdę mó wiąc, warta jest wiele więcej - oznajmił Diarmad. To jeszcze dziewica. Walijczyk ze skupieniem kroił mięsiwo. Nie odpo-
RS
wiedział. Nie chciał rozmawiać o sprawach miłości i małżeństwa. Tego wieczora los płatał mu figle. Chciałby rozma wiać o całkiem innych sprawach, choćby takich jak wodowanie statków, a tu ciągle żeniaczka i żenia czka. A jednak zdawał sobie sprawę, że Diarmad będzie uparcie wspominał o Seonie. Pewnie marzył mu się alians z Walijczykami. Cóż, Griffydd mógł za to wi nić wyłącznie siebie, bo za dużo zdradziło jego pier wsze spojrzenie na dziewczynę. - Dość tej gadki! - ryknął MacMurdoch, ściąga jąc na siebie spojrzenia wszystkich na sali. Wstał i wysoko uniósł róg wypełniony po brzegi winem. - Za przymierze między Galami z Dunloch i Wa lijczykami z Craig Fawr! Zebrani, nie wyłączając Griffydda, zerwali się z miejsc i spełnili toast. Diarmad opadł na fotel. Griffydd wciąż stał. Popa trzył na gospodarza. - Wybacz mi, proszę, lecz chciałbym wypocząć. Dziś mam za sobą długą podróż, jutro zaś czekają mnie i ciebie nie mniej długie godziny rozmów. Wódz skinął głową. - Wedle życzenia. - Strzelił palcami i krzyknął: Seona! Zaprowadź gościa na kwaterę! Griffyddowi znów przyszło zapanować nad sobą, gdyż nie spodziewał się, że Diarmad wyznaczy włas-
RS
ną córkę do takiej posługi. Nie przywykł, by niewia sta takiego stanu odprowadzała gości do komnat na spoczynek. Seona nawet nie drgnęła. Patrzyła w stronę ojca, jakby w ogóle nie słyszała polecenia. Griffydd do strzegł jednak błysk w jej oku, świadczący zgoła o czymś innym. Zastanawiał się nad kolejnym ruchem. Miałby pro sić o kogoś innego? Szybkim, podejrzliwym spojrze niem rozejrzał się po hali. Wojownicy przestali jeść i z ciekawością patrzyli na niego. Niektórzy zmarszczyli brwi. Żaden z nich nie zwracał uwagi na Seonę. Kolejny sprawdzian, pomyślał Griffydd. - Cieszę się, że widzisz we mnie człowieka hono ru, który traktuje twoją córkę z należnym jej respe ktem - powiedział głośno i złożył lekki ukłon przed Diarmadem. Potem, nie zmieszany, spokojnie popatrzył na Seo nę, jakby czekając na odpowiedź. Nie odezwała się ani słowem. Wzięła żagiew do ręki, odpaliła od paleniska i stanęła przy drzwiach. Griffydd ponownie skłonił się przed gospodarzem i śpiesznie ruszył do wyjścia.
ROZDZIAŁ TRZECI
RS
Seona prowadziła gościa do długiego budynku, który Diarmad MacMurdoch przeznaczył dla swoich gości. Dom stał na zewnątrz palisady, na skraju sos nowego lasu, nad brzegiem niewielkiego strumienia spływającego z gór do morza. Szła ze skwierczącą żagwią w dłoni, starając się patrzeć pod nogi, na kamienistą ścieżkę, i nie pamię tać, że obok, w tym samym kręgu światła, podąża Griffydd DeLanyea. Miała wrażenie, że w promieniu tysiąca mil poza nimi nie ma nikogo. Do jej uszu dobiegał rytmiczny szum fal obmywa jących pobliską plażę. Ten dźwięk zwykle ją uspo kajał, lecz teraz zdawał się potęgować bolesne bicie serca. Po chwili zdała sobie sprawę, że słyszy coś jesz cze. Owinięty w czarną opończę Griffydd wyglądał jak duch nocy - straszliwy, groźny, a zarazem kuszą cy. Nucił przyśpiewkę Diarmadowych wioślarzy. Znajome słowa dziwnie brzmiały w obcych, walij skich ustach. Zabarwiała je melancholia, jakiś we wnętrzny smutek, a może skrywana samotność?
RS
Jakże ktoś tak bogaty, szlachetny i szanowany mó głby dzielić uczucia opuszczonej przez wszystkich dziewczyny? Śpiew nagle ucichł. - Masz dobry głos - odezwała się Seona. Griffydd zmylił krok, jakby dopiero teraz uświado mił sobie, że nucił. - Dziękuję. - Słyszałam, że wszyscy w Walii potrafią pięknie śpiewać. - Owszem - odparł sucho. Nie zdradzał ochoty do dalszej rozmowy, a ona nie zamierzała go zmuszać. W milczeniu dotarli do dłu giego domu. Dziewczyna odsunęła płat ciężkiej materii, prze słaniającej wejście i wśliznęła się do środka. Osadziła żagiew w obręczy przybitej do ściany. Migotli wy płomień odsłaniał fragmenty wnętrza: prosty stół, ławę, kilka stołków, łoże stojące w kącie i bagaże Griffydda. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z gościem. Nie była na tyle wysoka, żeby patrzeć mu prosto w oczy. Przede wszystkim widziała usta - pełne i zmy słowe, ale bez uśmiechu. Zmusiła się, by spojrzeć nieco niżej, na połyskującą kolczugę. Szary metal przywoły wał wspomnienie szarych oczu Griffydda. - Za dużo wygód i przestrzeni jak na potrzeby jednego człowieka - zauważył Walijczyk.
RS
- Tak - zająknęła się. - Nasi goście najczęściej przybywają z orszakiem, - Z orszakiem? - powtórzył. Ukradkiem popatrzyła na jego niewzruszoną twarz. - Tak. Skrzyżował ręce na piersiach niemal obronnym ru chem. Czyżby czuł to samo? Czyżby i on wyczuł napięcie, jakie od pewnej chwili wkradło się w rozmowę? Czyżby i jego ogarnęło dziwne pod niecenie? Seona drgnęła, ale zaraz nieco śmielej spojrzała na Griffydda. - Jestem bardzo zmęczony. Jeśli wybaczysz, pani - powiedział z lekkim ukłonem. Ociągała się z odejściem. Wykorzystała ten mo ment, by sprostować nieporozumienie. - Mylisz się, panie - przemówiła cicho. - W jakiej kwestii? - spytał z wyraźnym zdziwie niem. - Nie jestem damą. - Jesteś córką Diarmada MacMurdocha, prawda? Ruszył do środka sali, jakby chciał lepiej zlustro wać otoczenie. Odetchnęła swobodniej, rada, że zajął się czymś innym. - Och, tak - odparła z goryczą. - Chociaż go to
RS
nie cieszy. Nie jest jednak szlachcicem, więc ja nie jestem damą. W każdym razie, dziękuję. Nie odpowiedział. - Wszyscy się spodziewali, że ktoś z twoją rangą, panie, zjedzie tu w licznym towarzystwie. - Mam nadzieję, że to nie ostrzeżenie. Mieliby mnie chronić? Czy też uwolnić od samotności? - Nie, nie - zaprzeczyła pośpiesznie. - Jesteś dla nas zbyt cenny, byś doznał jakiejś krzywdy. Nikt tu na ciebie nie nastaje, przynajmniej nie z bronią w ręku. Przerwała i z półuśmiechem obserwowała, jak stanął, żeby obejrzeć lampę olejną zwisającą z po wały. - Jeśli zaś chodzić o samotność, to chyba do niej przywykłeś. Parsknął śmiechem, tak cicho, że ledwie go dosły szała. - To prawda. Najbardziej mi odpowiada własne towarzystwo - powiedział i obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. - Jak na to wpadłaś? - Przybyłeś całkiem sam - odparła. - A ty znasz się na tym, bo też bywasz samotna - westchnął. Jego twarz wciąż nie wyrażała żadnych uczuć. - Być może. - I mieszkasz w wielkim pustym domu? Pokręciła głową.
RS
- Nie. Mój dom jest bardzo mały. Griffydd uniósł brwi ze zdziwienia. - Więc musi wam być ciasno. Teraz ona roześmiała się cicho. - Mieszkam sama, we własnym domu na skraju wioski. W pobliżu broch. - Broch! - To zrujnowana baszta, milordzie. - Najwyżej „panie" - sprostował. - Jestem sir Griffydd DeLanyea. Tytuł barona przejmę dopiero po śmierci ojca. - Panie - poprawiła się Seona, lekko skinąwszy głową. - Wystarczy Griffyddzie. Popatrzyła na niego ze zmieszaniem. - Griffyddzie - powtórzył. - Jeśli chcesz, możesz się do mnie zwracać po imieniu. - Griffyddzie - wyszeptała jak echo. Przestąpił z nogi na nogę i przekrzywił głowę. Pa trzył na dziewczynę. - Czego mam się obawiać, skoro nikt na mnie nie nastaje? Seona wzruszyła szczupłymi ramionami i rzuciła mu kose spojrzenie. - Z tego, co powiedziałeś w wielkiej sali, wno szę... - zawahała się nagle, jakby niepewna, jak skończyć. Chciała jednak coś dodać we własnej obronie.
RS
- Jeśli mój ojciec sugerował, że jestem częścią pa ktu - wypaliła - to bez mojej wiedzy. Oczy Griffydda stały się nieco większe. - Bez twojej wiedzy? - Tak - odparła, energicznie kiwnąwszy głową. - Miałaś zatem wizję? W jej oczach odbiło się zakłopotanie. - Nie. - Jesteś wiedźmą? - Skądże! Ochrzczono mnie, tak jak ciebie. - To dobrze, chociaż muszę przyznać, że mnie za dziwiasz. Seona nie wiedziała, co począć. - Przecież mówię wyraźnie. - Zatem jak to wyjaśnić? - spytał z zadumą w głosie. - Co wyjaśnić?! -krzyknęła, zdenerwowana jego zachowaniem. - Ostrzegasz mnie przed czymś, o czym podobno nie wiesz. Spłonęła rumieńcem. - Przecież się domyślasz, co chcę naprawdę po wiedzieć! - zawołała. - Nigdy się nie zgodzę, żeby ojciec mną kupczył. - Nigdy nie mów nigdy - zauważył sentencjonal nie Griffydd i przysunął się nieco bliżej. Po chwili stał już tak blisko, że gdyby tylko zech ciał, mógł ją dosięgnąć ręką. Seona zdała sobie spra-
RS
wę, że zupełnie zaschło jej w ustach, jak po zjedzeniu solonego śledzia. - Nie pochwalasz postępowania ojca? Bez słowa skinęła głową. - Z reguły bywasz mu przeciwna, czy to raczej ja nie przypadłem ci do gustu? - To nie ma nic wspólnego z tobą. Zafrasował się. - Nie wiem, czy powinienem się cieszyć z takiej odpowiedzi. - Nie chcę ci dokuczać, ale nie chcę też schlebiać - powiedziała stanowczo. - Pragnę tylko, żebyś wre szcie zrozumiał, iż niezależnie od obietnic ojca nie zamierzam przekroczyć ogólnie przyjętych zasad uprzejmości. - Pojmuję - mruknął Walijczyk, a gdy patrzył na nią, jego rysy rozjaśnił zdawkowy uśmiech. - Próbu jesz powiedzieć, że nie zamierzasz ze mną spędzić dzisiejszej nocy? - Nie! - I tak bym cię odesłał - odparł z powagą. - Ry cerz musi się kierować pewnymi zasadami, zwłaszcza kiedy jest gościem. Nie przyszło mi do głowy, by wpraszać się do łoża córki gospodarza, choć przyzna ję, że na twój widok szybko można zapomnieć o ety kiecie. Seona głośno przełknęła ślinę, świadoma własnej szpetoty. Griffydd patrzył wprost na nią. To, co po-
RS
wiedział przed chwilą, było zwyczajnym komple mentem, lecz krew zaczęła płynąć szybciej w jej żyłach. Zdawała sobie sprawę, że spogląda na stojącego tuż przed nią rycerza z głupawym uśmieszkiem. Nic na to jednak nie umiała poradzić. Nikt jeszcze nie mówił do niej w ten sposób. Coś w twarzy Griffydda przekonało ją, że był całkiem szczery. Delikatnie ujął ją za ramiona, przyciągnął i nachy lił się w jej stronę. - To, że się wahasz, najlepiej świadczy o tobie. Piękna, piękna Seono. Jego wargi spoczęły na jej ustach. Seona zmiękła jak wosk pod dotknięciem ognia. Nie zdołała umknąć przed pocałunkiem. Nie zdołała, ponieważ nie chciała. Pogładził ją po włosach i objął w pasie. Przywar ła doń i z szaleńczą pasją oddała pocałunek. Czu ła, jak jego pierś unosi się i opada przy każdym od dechu. Cicho jęknęła. Przez chwilę trwali razem jak ule pieni z jednego kawałka gliny. A potem, nagle, wszystko dobiegło końca. Seona głęboko zaczerpnęła tchu i z niedowierza niem, pytająco spojrzała na Walijczyka. Usta wciąż jej drżały pamięcią pocałunku. Gryffidd westchnął boleśnie i odepchnął dziew czynę. Zdumiewała go własna słabość. Nigdy przed-
RS
tem nie miewał takich uczuć. Nigdy! Coś mu się przy trafiło, być może za jej sprawą. - Omamiłaś mnie? - spytał napiętym głosem, Omotałaś jakimś zaklęciem? - Co to znaczy? - szepnęła. - Chciałbym cię zabrać do łoża, lecz jestem czło wiekiem honoru. Nie dam się uwieść nikomu. Nawet córce gospodarza. - Przecież cię nie uwodzę! Zacisnął pięści. Z trudem panował nad sobą. Wie dział już, dlaczego Diarmad kazał córce odprowadzić go na kwaterę. Była częścią diabelskiego planu, zmierzającego wprost do tego, by oba rody połączyć trwałym węzłem małżeńskim. - Gdzie zazdrosny kochanek? A może to twój oj ciec wpadnie zaraz z gniewem i oskarży mnie o jakiś niecny zamysł? Popatrzyła na niego spod oka. Wciąż nie wierzy ła, że tak nagle potrafił się zmienić. I skąd te oskar żenia? - Zachowujesz się bardzo swobodnie, choć twier dzisz, że nie popierasz ojcowych zamysłów - ciągnął Griffydd. Mocniej owinął się połami płaszcza. - A mo że ów pocałunek był tylko po to, żeby pobudzić mo je apetyty? Na szczęście wasz plan zawiódł. Noc spędzona z tobą byłaby pogwałceniem reguł, ale nie oznaczałaby zrękowin. Walijczycy kochają się i bez ślubu.
RS
- Nie! To przecież ty mnie całowałeś! - za protestowała Seona, dotknięta do żywego jego sło wami. - To po co tu się plączesz o tak późnej porze? Po co mnie zapewniałaś o swojej szczerości? - spytał z przekąsem. - Bardzo wyrafinowany sposób, Seono. Myślisz może, że brak mi sprytu, by w porę zauwa żyć pułapkę? Ojciec mnie ostrzegał przed Diarmadem MacMurdochem. Szkoda tylko, że przy okazji nie wspomniał o tobie. - Nie wspomniał, bo przede mną nie musiał cię ostrzegać! - zawołała, mocno już rozgniewana. Mówiłam prawdę. Nie biorę żadnego udziału w intry gach Diarmada. - Nie? - chłodno zapytał Griffydd i obrzucił ją powątpiewającym spojrzeniem, które sprawiło dziewczynie więcej bólu niźli cios sztyletem. - W ta kim razie masz własne plany? - Nie! - wrzasnęła wściekła, że wciąż jej nie wierzy. - Tak mi dziękujesz za to, że jestem z tobą szczera? Przecież jeszcze przed chwilą prawił jej komple menty i spoglądał całkiem inaczej. - Powinnam była wiedzieć, że nie wolno ci ufać. - Mnie? Mnie nie wolno ufać? I kto to mówi?! Spójrz na siebie! - Nigdy nie skłamałam! - zawołała i obróciła się na pięcie, żeby odejść.
RS
Złapał ją za ramię, przytrzymał i odwrócił z po wrotem do siebie. - Jestem uczciwy, ale nie naiwny. Dlaczego zarzu casz mi kłamstwo? - spytał posępnym i groźnym głosem. Nawet rodzice nie widzieli go w takim gniewie. Był zły, pokrzywdzony i smutny. Oszukany przez piękną dziewczynę, której wciąż pożądał. Musiał się mocno pilnować, by wbrew sobie nie pociągnąć jej w stronę łoża. Czuł, jak powoli ogarnia go szaleństwo. Zapewne pod wpływem klątwy rzuconej przez Diarmada MacMurdocha i jego uwodzicielską córkę, która stała przed nim dumna niczym królowa i dzielna jak Amazonka. - Zabierz ręce! - rozkazała stanowczo. Posłuchał jej bez wahania. - W czym skłamałem? - spytał ponownie. Seona wykrzywiła usta. Gniew płonął w jej ogro mnych oczach, lecz przemówiła chłodnym i spokoj nym tonem: - Nie chcę cię dalej kusić, panie. Pozwól więc, że odejdę. Życzę spokojnej nocy. Dostojnym krokiem opuściła izbę. Griffydd dłuższą chwilę stał bez ruchu, a potem drżącą dłonią przeczesał włosy. Nawet teraz oczekiwał, że zaraz w otwartych drzwiach stanie Diarmad MacMurdoch na czele za-
RS
stepu wojowników, chcących go przyłapać na gorą cym uczynku z Seoną i bez skrupułów powieść do oł tarza. Wpadł w pułapkę jak najbardziej naiwny głupiec w całym królestwie Brytanii. Patrzył na swoje roztrzęsione dłonie, jakby należa ły do kogoś innego. Nie poznawał ich. Dotychczas nigdy nie drżały. Ani strach, ani pod niecenie nie miały do nich dostępu. Co innego ręce Dylana. Ale Dylan był bardziej ko chankiem niż żołnierzem. Rzadko go widywano bez dziewczyny. Tym razem to jednak Griffydd działał pod wpły wem impulsu. Nie myślał, co robi. Nie myślał o kon sekwencjach pocałunku z Seoną. Uczynił to pod wpływem serca, a nie z rozmy słem. Zatem pobłądził. Stał się słaby. Głupi. Tak. Przede wszystkim głupi. Jej obecność w kwaterze była częścią planu. Podo bnie jak jej udawana szczerość. Mogła zaprzeczać do woli, a i tak wiedział, że wy konuje rozkazy ojca. Przecież nikt jej nie wciągnął do izby ani nie prosił, żeby została. Griffydd powoli dobył miecz z pochwy. Zaczął ćwiczyć cięcia i ciosy, żeby odzyskać władzę w rękach. Żeby ponownie stać się panem samego siebie.
Wstydził się słabości. Postanowił w duchu, że od tej pory będzie myślał wyłącznie o negocjacjach. Na wet nie spojrzy na Seonę, na jej uroczą twarz, na zmysłowe ruchy, na wielkie piwne oczy. Zwiodła go raz i wystarczy. Więcej jej nie ulegnie.
RS
Seona zatrzymała się na szczycie wzgórza, w po bliżu zrujnowanej baszty, skąd rozciągał się widok na cały port Dunloch. Zimny wiatr przenikał przez luźną suknię i oblepiał twarz kosmykami. Wył między ka mieniami, w szczelinach starej wieży. Chwilami było to jak zawodzenie bab na pogrzebie. Potem ulatywał dalej, w kierunku wioski i fortecy. W wiosce kilka migotliwych ognisk rozjaśniało ciemności wieczoru. Z ojcowej wielkiej sali dobiegały pijackie śpiewy. Seona domyślała się, że Diarmad jest w dobrym na stroju. Najpewniej przeczuwał spore zyski z układu z Walijczykami. Przycisnęła ręce do ciała, żeby choć trochę ochro nić się przed zimnem, i popatrzyła na bezkresny oce an. Na wodę połyskującą w bladym świetle księżyca. Och, gdybyż tylko mogła na zawsze stąd odpły nąć! Osiąść w innej krainie, radować się wolnością, uciec od ojca, obowiązków, wiecznych kłótni, intryg i łajań. Ba, ale dokąd? Dokąd miało odejść młode, samo tne dziewczę, bez pieniędzy i bez przyjaciół? Bracia natychmiast odesłaliby ją do domu, ze strachu przed
RS
gniewem Diarmada, drżąc o własne dobra. Nikt z pomniejszych wodzów także by jej nie przyjął. Diarmad MacMurdoch dowodził największą i najli czniejszą flotą. Miał okręty, zbrojnych, oręż i przede wszystkim - skarby. Karał i nagradzał wedle własnej woli. Nie znalazłaby także azylu w żadnym świętym miejscu. Mnisi, po ciężkich doświadczeniach z cza sów najazdów Normanów, z wdzięcznością przyjmo wali opiekę Diarmada. Zdradziliby mu miejsce poby tu córki. Diarmad przybyłby na czele swojej gwardii, wyciągnął ją sprzed ołtarza i na oczach świadków uwiózł z powrotem do Dunloch. A teraz było jeszcze gorzej. Zachowywała się jak głupia gąska na widok uro dziwego rycerza. Co ją za to spotkało? Została poni żona, chociaż starała się pomóc. Właściwie kto zawinił? Co by pomyślała na miej scu Griffydda, widząc takie zachowanie i chęć do po całunków? Dobrze, że się pogniewał, w przeciwnym razie mogłoby dojść jeszcze do czegoś innego. Na razie rozstali się w złości, a on na dodatek na brał podejrzeń. Seona uśmiechnęła się kpiąco. Diarmad próbował nią kupczyć, a Griffydd jej nie ufał. Gdyby znał pra wdę o wcześniejszych próbach zrękowin, byłby pew nie dwa razy ostrożniejszy.
RS
Jęknęła nagle i zakryła dłonią usta. Co będzie, gdy Walijczyk o wszystkim opowie ojcu? A może to wy korzysta w czasie negocjacji? Diarmad i tak jej nie lubił. Wściekłby się jak diabli, gdyby mu przeszkodziła w zawarciu układu. Nigdy by nie przebaczył tak okropnej zdrady. Tym razem - tego była pewna - nie skończyłby na krzykach i gniewnych pogróżkach. Może by ją wyrzucił z jej maleńkiego domku? Z trudem go przekonała, że musi mieszkać sama, że by nie słuchać ciągłych plotek i pomówień. Może odesłałby ją do klasztoru? Wspominał o tym niezliczone razy. Teraz miałby najlepszy pretekst. Seona zadygotała. Podjęła już decyzję. Musi się upewnić, że Griffydd DeLanyea nie wspomni Diarmadowi, co zaszło dziś wieczorem w gościnnej kwaterze. Musi z nim porozmawiać, choćby to oznaczało kolejne poniżenie. Nie ma wy boru.
ROZDZIAŁ CZWARTY
RS
Światło poranka z trudem się przebijało przez nisko wiszące chmury. Zaspany Griffydd poczłapał od kwatery w stronę pobliskiego strumienia. Plusk wody brzmiał niczym chichot złośliwych leśnych duchów. Ponuro zmarszczył brwi. Z wieczora długo nie mógł zasnąć. Dumał o negocjacjach i za wszelką ce nę starał się nie myśleć o pięknej Seonie. I o jej po całunkach. I o przepięknych oczach. O jej ciepłym spojrzeniu, i o smutku i tęsknocie, która wypełniła mu duszę. Diarmad MacMurdoch go przechytrzył. Mądrze postąpił, podsuwając mu własną córkę. Znakomita pułapka na głupców. Griffydd tkwił w niej aż po uszy i nie wiedział, jak się wydostać. Zatrzymał się na chwilę i wciągnął w płuca powie trze przesycone zapachem igliwia. Chmury wciąż uparcie płynęły po niebie. Było zimno jak na począ tek wiosny. Griffydd westchnął i rozmasował obolały kark.
RS
Z trudem powstrzymywał się, by nie jęczeć. Miał nadzieję, że zimna woda uwolni go od majaków. Wyszedł spomiędzy drzew i stanął jak wryty, urze czony nowym widokiem, Niedaleko, nad brzegiem strumienia, w słonecznej poświacie stała Diarmadowa córka z dzieckiem w ra mionach. Suknię miała zieloną jak listowie i spoglądała w dół, na dziecko. Grube, piękne warkocze spadały jej na ramiona i dalej, aż na plecy. W promieniach ranka wyglądały niczym aureola. Griffyddowi zapar ło dech w piersiach. Wspomniał pierwsze spotkanie, kiedy to Seona skrycie popatrzyła na niego zacieka wionym wzrokiem. Teraz wyglądała jak Madonna z Dzieciątkiem. Griffydd miał wrażenie, iż ogromny kamień utkwił mu ciasno w krtani. Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że poza nimi w lesie jest ktoś jeszcze. Druga młoda kobieta stała niedaleko, piorąc giezło w wartkim i zimnym strumieniu. Też była piękna - chociaż nie piękniej sza. Miała kształtny profil, długą łabędzią szyję i ciemne włosy, splecione wokół głowy. Żwawe ru chy podkreślały kuszący zarys jej ciała. Obok niej bawił się mały chłopiec. Patykiem bełtał wodę. Dziewczyna z przesadnie surową miną spoj rzała w jego stronę. Tak, piękna była, ale uśmiech Seony sprawiał, że nawet słońce bladło. Córka Diar-
RS
mada odwołała urwisa do siebie. Griffydd nie potrafił oderwać od niej zachwyconych oczu. Nagłe chłopiec stracił równowagę, pośliznął się na mokrym głazie i wpadł do strumienia. Druga dziew czyna krzyknęła. Wątłe ciałko odpłynęło z prądem poza zasięg jej ramion. Seona z dzieckiem na ręku zerwała się na nogi. Griffydd cisnął płaszcz na bok i skoczył do rwącej wody. Główka chłopca zniknęła pod falą. Kobie ta uderzyła w płacz i z rozpaczą załamywała dłonie. Wypatrzył ciemny kształt wśród piany. Pośpieszył w tamtą stronę, brnąc przez zimną wodę. Szedł rów nym, mocnym krokiem, na szeroko rozstawionych nogach, jakby zaganiał ryby do więcierza. Jest! Twarz chłopca na krótką chwilę pojawiła się nad wodą. Griffydd zdołał go chwycić, zanim prąd po rwał małego dalej. Chłopiec kasłał i pluł. Na szczę ście nie stracił przytomności. Kurczowo przywarł do ramienia rycerza. - Mam cię! Jesteś bezpieczny - mruknął Griffydd po walijsku przez zęby. Z przejęcia zapomniał, że dziecko go nie zrozumie. Powoli ruszył do brzegu, macając przed sobą stopą, żeby przypadkiem nie na trafić na obluzowany kamień. Chłopiec patrzył na niego szeroko rozwartymi ze strachu oczami. Miał sine usta, lecz zdołał już odzy-
RS
skać oddech. Griffydd swobodną ręką pogładził go po plecach. Próbował go nieco rozgrzać. Kobieta przebiegła obok Seony. Porwała dziecko z rąk Griffydda i zaczęła coś szybko mówić po galij ska. Zapewne chciała podziękować. Griffydd usiłował zapomnieć o ostatniej rozmowie z Seoną. Bez słowa wrócił po płaszcz. Córka Diarmada podeszła do niego. Chrząknął, zakasłał i nieoczekiwanie stwierdził, że głaz, który miał w przełyku, gdzieś zniknął. - Daj jej to - powiedział do Seony. Wręczył jej płaszcz. - Niech go tym owinie. Seona uśmiechnęła się z wyraźną ulgą, skinęła gło wą i powiedziała coś do przyjaciółki. Tamta opatuliła dziecko. - Dziękuję! - ze wzruszeniem zawołała Seona do Griffydda. Odruchowo kołysała popiskujące nie mowlę. - Nic takiego. Niedoszły topielec wreszcie przestał chlipać, wsu nął palec do buzi i poważnie spoglądał na swego wy bawiciela. Drugą, mokrą rączką obejmował kobietę za szyję. - Matka Fionna na pewno sądzi inaczej. - Seona ruchem głowy wskazała w ich stronę. Powiedziała coś po galijsku. Griffydd rozpoznał swoje imię. Pra wdopodobnie został przedstawiony. - To też jej dziecko? - Popatrzył na niemowlę.
RS
- Tak. A ona ma na imię Lisid. Lisid z uśmiechem zerkała na rycerza. Lekkim, niemal zalotnym ruchem odgarnęła z twarzy ciem ny kosmyk. Dziwnie to wyglądało, zważywszy na to, że zaledwie przed chwilą jej syn był bliski uto nięcia. - To jest Fionn - ciągnęła Seona. Z czułością spojrzała na drugie dziecko. - A ten aniołek to jego maleńka siostrzyczka, Beitiris. Podniosła wzrok na Griffydda i nagłe spłonęła ru mieńcem pięknym jak poranna zorza wpadająca przez okno po chmurnej nocy. Griffydd nie wiedział, co myśleć o jej beztroskim zachowaniu. Zmienna była - raz dumna, raz pełna werwy, czasem sprawiająca wrażenie pokrzywdzo nej, a czasem pogrążona w smutku. Miał gorycz w sercu. - Zostawiam was. Pracujcie dalej - powiedział oschłym tonem i chciał odejść. - Zaczekaj, proszę! - zawołała Seona, zanim zdą żył postąpić choćby parę kroków. Zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Nie tylko jego zaskoczył nagły okrzyk Seony. Lisid patrzyła na nich zdumiona. - Chciałabym z tobą porozmawiać, sir Griffyddzie - wyrzekła Seona z trudem. Obrzuciła go dłu gim spojrzeniem. - Lecz jesteś mokry i zziębnięty. Może przy innej okazji.
RS
Griffydd wykrzywił usta, - Przyzwyczaiłem się do zimna, jeśli zaś chodzi o wodę, to w Walii wciąż pada, więc wszyscy i tak chodzą mokrzy. Mów, jeśli masz mi cokolwiek do po wiedzenia. Wolę posłuchać teraz, przy świadkach. Stał nieruchomo, założywszy ręce na piersiach. Seona zaczerwieniła się i skinęła na Lisid. Ta po słała jej niechętne spojrzenie, postawiła Fionna na ziemi, zabrała Beitiris i odeszła. Seona zbliżyła się do Griffydda. Rycerz czekał z niewzruszoną miną, nieruchomy jak głazy na okolicznych wzgórzach. Ubrany był w krótką, rozchełstaną kurtę, zupełnie nie na tę po rę roku. Seona ciaśniej owinęła szal wokół ra mion. Czekało ją ciężkie zadanie, mimo przygody z Fionnem. - O co ci chodzi? - zapytał Griffydd, kiedy stanę ła przy nim. Zapewne w ten sam sposób odnosił się do zbyt natrętnej służby. Seona upewniła się, że Lisid, chociaż wciąż wido czna, była poza zasięgiem głosu. - Muszę z tobą pomówić o tym, co zaszło ubie głej nocy. Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. - Po co? - Opowiesz o tym ojcu? Tym razem raczył się zdziwić. Milczał. - Proszę cię, nie rób tego.
RS
Zauważyła błysk w jego szarych oczach, nie wie działa jednak, czego się ma spodziewać. - Znowu chcesz mi wmawiać, że zostałaś tam z własnej woli? - spytał sucho. - Być może powinie nem pochwalić cię za odwagę. Być może nie. Zerknął na Lisid. - Aż szkoda, że tam stoi. Gdyby jej nie było, mo głabyś ponownie spróbować swoich uwodzicielskich czarów. Zaczerwieniła się jeszcze bardziej - nie wiadomo, czy ze wstydu, czy na myśl, że znów mogłaby się znaleźć w jego ramionach. Z trudem zapanowała nad głosem. - Sir Griffyddzie, proszę. - Wystarczy Griffyddzie. Po takim pocałunku mo żemy zrezygnować z tytułów. Zawstydził ją. Wolałaby chyba, żeby się złościł i krzyczał, niż rozmawiał z nią jak kupiec o cenach wełny. Zebrała się w sobie. Dość błagań. - Proszę cię, byś nie mówił ojcu o zeszłej nocy. Jeśli to zrobisz, ściągniesz na mnie surową karę. Griffydd zmarszczył brwi. - Wszak to z jego rozkazu odprowadziłaś mnie na kwaterę - przypomniał. - Ale bez jego wiedzy mówiłam o pewnych pla nach. - I za to ma cię ukarać? - spytał zdecydowanym
RS
i nawykłym do rozkazów głosem. Mówił jak król. Jak władca. - Za to, że próbowałam cię ostrzec. - Jaka to byłaby kara? - A co to ma za znaczenie? Przyjrzał jej się uważniej. - Prawda. Mógłby narzekać na moje zachowanie. Ale na ciebie? Przecież postępowałaś zgodnie z po uczeniem. - Nie! - zaprotestowała głośno. Łzy gniewu nabiegły jej do oczu. Griffydd złagodniał. Seona mogłaby przysiąc, że na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz troski. - Nie pozwolę, żeby cię skrzywdził. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Nie pozwolisz? - Nie - odparł z takim przekonaniem, że uwierzy ła mu bez zastrzeżeń, choć dziw brał, iż przybysz z odległego kraju miałby bronić obcej dziewczyny przed gniewem rodzica. Zanim zdążyła odpowiedzieć, dobiegł ich szelest i odgłos kroków na ścieżce prowadzącej od strony fortecy. - DeLanyea! Zza drzew, niczym zgoniony dzik, wyłonił się Diarmad na czele zastępu zbrojnych. Z chytrym uśmiechem popatrzył na rycerza i zapłonioną córkę.
RS
- Co za spotkanie! - krzyknął radośnie do Walij czyka. - Nie było cię na kwaterze, więc pomyślałem sobie, że jesteś tutaj - dodał, podchodząc bliżej. Razem z Seoną. Łypnął na Lisid i jej dzieci, jakby się zastanawiał, co, u diabła, tu robią. Naoghas, mąż Lisid, także nie miał zadowolonej miny. W odpowiedzi na spojrzenia mężczyzn Lisid dum nie uniosła głowę, wzięła Fionna za rękę i powolnym krokiem ruszyła w przeciwną stronę. - Pilnowałam dzieci - wyjaśniła Seona. - Sir Griffydd przyszedł się umyć. Przeniosła wzrok na Naoghasa. - Całe szczęście, że się tu pojawił, bo - ciągnęła po chwili przerwy - Fionn wpadł do strumienia. Mó głby utonąć, gdyby sir Griffydd nie pośpieszył mu na ratunek. - Naprawdę? - wykrzyknął Diarmad. - To rze czywiście szczęśliwy zbieg okoliczności. Masz moją wdzięczność DeLanyea. - I moją - dodał Naoghas surowym tonem. - Je stem mężem Lisid - powiedział burkliwie. Wszyscy w wiosce wiedzieli, że jest zazdrosny o żonę. Co myśli o nim Griffydd? - zastanawiała się Seona. Niestety, nic nie zdołała wyczytać z miny Walijczyka, gdyż ten właśnie pochylił głowę w ukło nie.
RS
- Prawdę mówiąc, nasz gość jeszcze nie miał oka zji zażyć porannej kąpieli - powiedziała głośno, w nadziei, że w ten sposób uwolni się od towarzy stwa ojca, zbrojnych, no i przede wszystkim od zło śliwego, niewdzięcznego i wyniosłego Griffydda. Miała ich wszystkich serdecznie dosyć. - Naprawdę? - zdumiał się Diarmad, jakby pier wszy raz słyszał, że dorosły mężczyzna przywiązuje jakąś wagę do higieny. - Powinniśmy chyba zostawić go samego. - Będę niezmiernie zobowiązany - półgębkiem rzucił Walijczyk. - Wybieraliśmy się na polowanie - huknął Diar mad. - Póki pogoda sprzyja. O interesach możemy pogadać nieco później. - Wedle życzenia - odparł DeLanyea. - Świetnie, świetnie. - Pech sprawił tylko, że nie zabrałem rynsztunku. - Dostaniesz od nas włócznię i jednego z najle pszych koni - zaproponował Diarmad. Griffydd DeLanyea przyłożył dłoń do piersi i po chylił się w dwornym ukłonie. - Czuję się zaszczycony tą hojnością. Diarmad chrząknął głośno. - Hmm... hmm... możesz tego wszystkiego uży wać przez cały pobyt. Seona usunęła się na bok, gotowa do odejścia. Nie wiedziała jeszcze, co pocznie, gdy mężczyźni pojadą
RS
na polowanie. Miała nadzieję, że Griffydd DeLanyea nie opowie ojcu o wydarzeniach zeszłej nocy. Mod liła się o to w duchu. Cóż teraz miała robić? Co najwyżej pomóc Lisid przy praniu lub Maeve przy pieczeniu chleba. Albo też iść na plażę i sortować złowione ryby. - Seona! - warknął ojciec. Stanęła jak wryta i zerknęła na jego zagniewaną twarz. - Nie pozwoliłem ci odejść. Poczerwieniała jak burak. Wstyd jej było, że w obecności gościa ojciec traktuje ją niczym dziecko. - Wybacz, ojcze. Wybacz, sir Griffyddzie - sta rała się zapanować nad głosem i z godnością dygnę ła przed Walijczykiem. - Mam jeszcze dużo do zro bienia. - Zaczekaj na mnie w głównej sali - rozkazał Diarmad i odprawił ją ruchem dłoni, jakby odpędzał psa. Lub utrapioną muchę. Griffydd nawet nie spojrzał na odchodzącą. Kątem oka obserwował Diarmada i męża Lisid. Z trudem powstrzymywał język. Powtarzał sobie w duchu, że przybył tu wyłącznie podpisać traktat handlowy między baronem DeLanyea oraz Diarmadem MacMurdochem. Nie miał prawa ingerować w życie czyjejś rodziny.
RS
Nie powinno go nawet obchodzić, jak Diarmad tra ktuje córkę. Nie powinien stawać między nią a rodzo nym ojcem, nawet gdyby traktował on Seonę jak słu żącą albo niewolnicę. Miał za to pełne prawo podejrzewać, że to wszy stko było częścią planu. Może chcieli obudzić w nim litość? Może spotkanie nad strumieniem - wyjąwszy przygodę Fionna - nie było przypadkowe? Może Seona, przestraszona, że ubiegłej nocy nie zdołała wypełnić wszystkich poleceń ojca, próbowała teraz to ukryć? Jedno było zupełnie pewne. Dla własnego spoko ju Griffydd musi bez przerwy mieć się na baczności. Nie zważać na niczyją dumę, na błagalne spojrzenia, na zapewnienia o niewinności. Nie zważać na pełen bólu wzrok dziewczyny poniżanej przez własnego ojca. - Dobry dzień na polowanie, powiadam. Mam ra cję? - entuzjazmował się Diarmad. - Idźże się teraz umyć, a potem spotkamy się w sali, by dopilnować ostatnich przygotowań. Griffydd skłonił się w milczeniu. Po chwili Diar mad zniknął za drzewami, zabierając ze sobą zbroj nych i milczącego Naoghasa, który na odchodnym rzucił Walijczykowi niechętne spojrzenie. Ten wprawdzie uratował mu syna, ale był cudzo ziemcem z domieszką normańskiej krwi w żyłach,
RS
obcym na ziemi północnych Galów i Szkotów. To już wystarczyło, aby wzbudzał niechęć. Co więcej, wszyscy wojownicy wiedzieli, iż przy bysz z dalekiej Walii dobrze włada bronią. To stano wiło także powód do zazdrości. A może zazdrość Naoghasa ma swoje korzenie gdzie indziej? Widział już oczami wyobraźni Seonę w objęciach krępego, ciemnowłosego i ponurego Naoghasa i wi dok ten wzbudzał w rycerzu nowe, nie znane do tej pory emocje. Zawiść, gniew, groza - nigdy jeszcze nie dokuczały mu z taką siłą. Potem przypomniał sobie piękną Lisid i jej pełen wdzięczności uśmiech. Skrzywił się i potarł spocone czoło. Pewnie, że Naoghasowi chodziło wyłącznie o żonę! A on sądził, że o Seonę. Chyba zaczyna wariować. Odwrócił się na pięcie i długim, śmigłym susem skoczył nad strumień. Zerwał kurtę, rzucił ją na zie mię, klęknął na brzegu i spryskał twarz lodowatą wodą. Nie ugasiło to płomienia, który szalał w jego duszy. Przysiadł na piętach i nie widzącym wzrokiem wpatrywał się w bystrzynę. Próbował zapanować nad myślami. Odzyskać władzę nad sobą. Zapomnieć o Seonie,
RS
Dobrze, że nie ma tu Dylana. Brat zawsze oskarżał Griffydda o nieczułość. Masz głaz zamiast serca, po starzał. Baby za tobą gubią oczy, bo myślą, że wszę dzie jesteś tak twardy. Griffydd, rzecz jasna, nie zwracał najmniejszej uwagi na te i inne docinki. Nie zdradzał też ani sło wem, że jednak sprawiają mu przykrość. Miał serce - wszak kochał swoich rodziców. Uważał ich za naj wspanialszych ludzi w całej królewskiej Anglii. Ko chał dom, ojczyznę, krewnych, nawet Dylana! Prze cież to, że nie objawiał uczuć, nie czyniło z niego po twora. I nie pohańbił nigdy kobiety. Żadna nie zaszła z nim w ciążę. Dylan uważał to za dziwactwo, póki jedna z prze lotnych kochanek Griffydda nie zdradziła mu, że zwyczajem brata jest akt przerywany. Z własnej, nie przymuszonej woli rezygnuje z największej rozko szy? - zdumiał się Dylan. A cóż to za powód do roz paczy, gdy Walijka powije dziecko? W tym kraju to nie hańba - ani dla niej, ani dla ojca. Ważne, żeby dbał o nią i łożył na wychowanie potomka. Dylan po prostu nie rozumiał podstawowych rzeczy. Dla Griffydda miłość nie miała nic wspólnego ze Spor tem lub z zabawą. Nie traktował niewieścich serc jak za bawek, a dzieci jak inwentarza. Miłość, narodziny i wy chowanie związane były z ogromną odpowiedzialno ścią - co przecież nie wykluczało szczęścia.
RS
Rycerz potrząsnął mokrą głową jak pies, który właśnie wyszedł z wody, i strzepnął krople na trawę. Niestety, od własnych myśli nie umiał się tak łatwo uwolnić. Przecież musi się skupić na negocjacjach. Dość ko biet, rodzin, przyjaciół i problemów. Basta. Wstał i ciężkim krokiem pomaszerował na kwaterę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
RS
Seona z bezbrzeżnym zdziwieniem spoglądała na ojca. Stali sami w wielkiej sali. - Nie spozieraj tak na mnie, jakbym ci kazał ob ciąć palec! - burknął Diarmad. - Nie wezmę tego! - mruknęła przez zęby i spoj rzała na stos ubrań złożony na stole. - Zeszłej nocy zrobiłam, co prosiłeś, lecz więcej tam nie pójdę! Nie wejdę do komnaty Griffydda DeLanyea! To niemo ralne! - Zrobisz, co ci każę! - ryknął ojciec. Seona wzięła głębszy oddech. Próbowała się uspo koić. Nie wolno jej krzyczeć na ojca. Odpowiadał jej wtedy głośniej i z jeszcze większym gniewem. Nie chciała, żeby ktoś na zewnątrz usłyszał, o czym roz mawiają. - Bez dyskusji! - warknął Diarmad i łupnął ogro mną pięścią w stół, aż zatrzeszczały deski. - To po darek ode mnie! Chcę, żeby go nosił we właściwy sposób! - Człowiek w jego wieku potrafi się ubrać bez ni czyjej pomocy! - odparła.
RS
- Ale nie w brat\ Co będzie, jeżeli go zgubi? Mam go narazić na wstyd przed ludźmi? - Ależ skądże! - wykrzyknęła, czerwona ze zło ści. - A nie wstyd, żebyś mnie traktował w tak hań biący sposób? Kupczysz mną, jakbym była belą ma teriału, ale o niego potrafisz zadbać do przesady! Oby tylko nie zaplątał się w ubiór - dodała z przekąsem. Diarmad chwycił ją za ramię. - Posłuchaj mnie, Seono! - syknął. - Zrobisz, co powiedziałem, albo, klnę się na Boga, gorzko po żałujesz! - Jak mnie ukarzesz?! - zawołała ze złością, pró bując uwolnić rękę. - Zbijesz mnie? - Diarmad zmarszczył brwi, ale ona w zapamiętaniu nawet tego nie zauważyła. - Tak traktowałeś matkę, zanim od ciebie uciekła? - Dobrze wiesz o tym, że uciekła z innym! warknął. - I zostawiła cię na moją łaskę. Będziesz mnie słuchać bez gadania albo zgnijesz w jakimś kla sztorze! - A jeśli wolę klasztor niż żywot pod twoją opieką? - Proszę bardzo! Załatwione. Ale na razie i tak je steś na moje rozkazy. Chcę, żebyś ubrała w brat tego smutnego Walijczyka. Wolną ręką zebrał ubrania ze stołu. - Idziemy! Ruszył do drzwi, ciągnąc ją za sobą.
- Zaczekaj! - zaprotestowała. - Zrobię wszystko co zechcesz, tylko nie ciągnij mnie przez wioskę jak psa na sznurku. Zatrzymał się, popatrzył spod zmrużonych po wiek, wreszcie puścił ją i obarczył naręczem ubrań. - Wreszcie odzyskałaś rozum. Jeszcze w drzwiach usłyszała stłumione przekleń stwo. - Wiem chociaż, że od niego nie zaznasz żadnej krzywdy. Nawet nie patrzy na ciebie.
RS
Griffydd energicznie potarł zmarznięte nogi ka wałkiem szorstkiej tkaniny. Zrobiło mu się trochę cie plej. Ależ ziąb w tym kraju, na rany Chrystusa! Od czasu niespodziewanej kąpieli w strumieniu zrobiło się jeszcze zimniej. Od morza wiał przenikli wy wiatr, który sprawiał, że we wnętrzu gościnnej chaty było niewiele lepiej niż na zewnątrz. Zwłaszcza jeśli ktoś, tak jak Griffydd w tej chwili, paradował całkiem nagi. Wydawało mu się, że upłynęła wieczność, zanim na kominku buchnął jasny płomień. Ledwie podpalił polana dygoczącymi dłońmi. Przez cały czas myślał o swoim nauczycielu szer mierki. Stary przyjaciel ojca, sir Urien Fitzroy, nale żał do najlepszych rębajłów w kraju. Zachęcał za wsze do ćwiczeń, bez względu na pogodę. Deszcz czy śnieg wyganiał swoich uczniów na dwór. Dylan
RS
burczał nawet, że Fitzroy próbuje ich zamordować. Stary szermierz odpowiadał na to, że w czas bitwy nie zważa się na słotę, a bywają chwile, gdy najbar dziej trzeba walczyć z samym sobą, w czasie długich wędrówek o głodzie i chłodzie. Griffydd to rozumiał, ale w głębi duszy nie cierpiał uciążliwych ćwiczeń. Nagle przypomniał sobie, że dziś spełnił chociaż jeden dobry uczynek: uratował dziecku życie. Miał nadzieję, że malec, Fionn mu było? Tak ja koś. Więc, że Fionn nie nabawi się przeziębienia lub jeszcze czegoś gorszego. - Sir Griffyddzie! Odwrócił głowę na dźwięk znajomego głosu. - Kto tam? - zawołał, pośpiesznie się ubierając. Nie miał pojęcia, co ponownie sprowadza Seonę MacMurdoch pod drzwi jego kwatery. Krzyczała, jakby chciała go wezwać do broni. - Przyniosłam ci podarki od mojego ojca! Griffidd uśmiechnął się drwiąco, a potem przybrał dostojną, nieco znudzoną minę. Odsunął zasłonę skrywającą wejście. Seona stała, wyraźnie zagniewana, z naręczem ubrań przed sobą. - Podarki? - spytał, nie przestępując progu. Energicznie skinęła głową. - Strój - powiedziała. - Leine chroich, brat i cuarans. Nie chciała z nim rozmawiać ani chwili dłużej niż
RS
potrzeba. Przynajmniej w tym względzie podzielał jej uczucia. Wiedział już, choćby ze sposobu, w jaki Diarmad zwracał się do niej, że związki ojca z córką nie na leżą do najcieplejszych. Nie pałali do siebie sympa tią. Griffydd był już skłonny uwierzyć, iż Seona rzeczywiście nie chciała brać udziału w szelmo stwach Diarmada. Sam nie postąpiłby inaczej na jej miejscu. Jednak musi pamiętać, że przecież należy ona do rodu MacMurdochów. Musi uważać. Znów przydybała go na osobności. To było podejrzane. - Dziękuję - powiedział i postąpił krok naprzód. Chłodny powiew zatrzepotał kawałkiem materia łu, wydymając go niczym żagiel. Griffydd przypo mniał sobie, że nie ma ciepłego odzienia, zwłaszcza na czas łowów. Płaszcz oddał matce chłopca. Być może brat, długa i suta opończa, zapewni mu wię kszy komfort. Wyciągnął rękę, aby przyjąć dary. Seona ani drgnęła. - Mam ci pokazać, jak to nosić - rzuciła przez zęby. - Potrafię sam się ubrać. - Wiem - odpowiedziała, nie patrząc mu w oczy. - Ale ojciec mi kazał. Boi się, że coś popłaczesz i brat opadnie ci przy ludziach. A to byłby wielki wstyd.
RS
- Wstyd? - zapytał lekkim tonem. Zerknęła na niego. - Tak. Bo mężczyźni nie noszą nic pod spodem. - Zatem twój ojciec obawia się o moją godność? - Tak - odpowiedziała, cała zapłoniona. Griffydd z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Pewnie by zachichotał, gdyby przed nim nie stała Seona Bolejąca. - Niechętnie myślę o tym, że miałbym półnagi, stanąć przed zastępem zbrojnych, zwłaszcza przy ta kim wietrze - stwierdził rzeczowym tonem. - Po wiedz sama, nie sądzisz, że byłoby znacznie lepiej, abym pozostał przy swoich zgrzebnych szatach? Nie umiem nosić waszych strojów. Czy raczej: nie nosić. Wierzę, że za lada sprawą mógłbym się znaleźć w niemiłej sytuacji. Wydawało mu się, że lekko wydęła usta, lecz nie był tego zupełnie pewien. Jej twarz była nieodgad niona. Przez wiele łat wysłuchiwał utyskiwań Dylana na „nieczułość". Teraz na własnej skórze doznawał wąt pliwej przyjemności rozmowy z kimś, kto nie zdra dzał żadnych głębszych uczuć. - Chyba masz rację - ozięble odparła Seona. Ob rzuciła go obojętnym spojrzeniem. - Mógłbyś się je szcze przeziębić. - Z drugiej strony, nie chciałbym kogoś obrazić przez odrzucenie podarunku - rzekł.
RS
Przyjrzała mu się uważniej. - Możesz zostać w nogawkach. Nagle się uśmiechnęła. W tej chwili wyglądała je szcze piękniej. - Wygląda na to, że nie będziesz potrzebował po mocy. O dziwo, wcale się z tego nie ucieszył. - Wołałbym nie zadzierać z twoim szacownym ojcem - powiedział. Nagle nabrał ochoty, by przy wdziać miejscowe odzienie. - Boję się, że nie pozo stawił mi wyboru. - Boisz się? - zapytała sceptycznie. - Sądziłam, że człowiek twojego pokroju nie zna strachu. - Lecz znam swoje obowiązki gościa i przedsta wiciela mego własnego ojca, barona. Milczała, choć nie wyglądała na przekonaną. - Jeśli mnie nie ubierzesz we właściwy sposób, narażę się na śmieszność. Wyjdę po prostu na głupca. Zlituj się nade mną i pomóż chociaż trochę. Zmarszczyła brwi. Spojrzała na niego podejrzli wie. - Najpierw mówisz o strachu, teraz o litości. Nie pasujesz do wizerunku rycerza. - Uznam to za komplement. Mimo wszystko nie chciałbym zostać nagi. - Powiem ci, jak się ubrać - zaproponowała. W jej głosie pobrzmiewał ton przekory. - W ten spo sób uniknę oskarżenia, że znowu próbuję cię uwieść.
RS
Przykro mi tego słuchać, zwłaszcza że najzwyczaj niej w świecie wypełniam rozkazy ojca. - Wczoraj zapewniałaś mnie, że nie będziesz go słuchać. Dzisiaj już spokorniałaś? Popatrzyła na niego ciężkim wzrokiem. Drażniło go to coraz bardziej. - Każdy wojownik wie, że przychodzą chwile, kiedy czas się wycofać. Dzisiaj ustąpiłam poła. Wojownik? W oczach Seony płonął ogień buntu. Tak, bez przesady można ją było nazwać wojownicz ką. Gardziła słabością. W obliczu zagrożenia nie uciekała, jak inne kobiety, z płaczem w ramiona męż czyzn. Przyszło mu do głowy, że w najcięższych chwilach zachowywała się jak rycerz na placu turniejowym. Nie podobała mu się myśl, że to właśnie jego wy brała na przeciwnika. - Dobrze więc, powiedz, co z tym zrobić - mruk nął. Opanował się, żeby nie dygotać. Miał nadzieję, że lekcja będzie krótka i że zaraz powróci przed ko minek. - Koszula jest taka sama? - Tak - odpowiedziała łagodniejszym tonem. Nie wiadomo dlaczego sprawiło to Griffyddowi przyje mność. - Brat sprawia cudzoziemcom najwięcej kłopo tów. - Popatrzyła na niego spod oka. - Drżysz cały. - Nieprawda.
- Prawda. Lepiej wejdźmy do środka. Źle będzie, jeśli zachorujesz. - Nie zachoruję od odrobiny chłodu. Nie jestem aż tak delikatny - dodał z ironią. Pokiwała głową z politowaniem, minęła go bez słowa i weszła do izby. Potem rzuciła stroje na drewniany kufer, stojący tuż przy łożu wraz z resztą rzeczy Griffydda.
RS
Nie chciała zostać sam na sam z rycerzem, lecz z drugiej strony była przekonana, że nie ma wyboru. Griffydd dygotał z zimna. Gdyby zachorował, miało by to fatalny wpływ na przebieg negocjacji. A gdyby Dopadł w ciężką chorobę, mogłoby to wywołać po dejrzenia o zdradę lub otrucie i wówczas gniew baro na DeLanyea spadłby na całe Dunloch. Usłyszała za sobą kroki wchodzącego Griffydda. Odwróciła się i głośno przełknęła ślinę na widok wy sokiej sylwetki, obramowanej światłem wpadającym przez drzwi. Spod rozchylonej kurty wyłaniał się mu skularny tors, a opięte nogawice uwydatniały mięśnie ud i bioder. Seona chrząknęła. - Najpierw leine croich - powiedziała nieco pi skliwym tonem. Panuj nad sobą! - zaraz zganiła się w duchu. Przynajmniej próbuj. Griffydd ściągnął kurtę. Seona, zadziwiona jego
RS
odważnym ruchem, pośpiesznie odwróciła głowę, by nie patrzeć. Kurta wylądowała na łóżku. Griffydd sięgnął po krótką żółtą tunikę. - Gdzie jest przód? - zapytał. - Tam, gdzie zwykle - odparła Seona, uparcie spoglądając w inną stronę. - Wiąże się ją na pier siach, pod szyją. - Świetnie. A teraz brat. Griffydd ponownie wyciągnął dłoń i wziął nastę pną sztukę ubrania. Nie było rady. Dziewczyna musiała spojrzeć. Koszula, którą Griffydd dostał od Diarmada, nie należała do najmniejszych. Zwisała mu prawie do pół uda, a rozcięcie sięgało aż do pępka. Seona znalazła się w kłopocie. Walijczyk z zamy śloną miną obracał w dłoniach długi pas tkaniny. - Jest dłuższy, niż myślałem - mruknął. - Może jednak lepiej będzie zdjąć spodnie? Niemal jęknęła ze zgrozy, gdyż w tej samej chwili postanowił wprowadzić swój zamysł w czyn. Odłożył brat, zzuł buty, a potem sięgnął pod croich, żeby rozluźnić wiązania przytrzymujące spodnie. Chciała znów się odwrócić, lecz nagle napotkała jego wyzywające spojrzenie. Sprawdzał ją. Dotknęło ją to do żywego. Teraz patrzyłaby bez
RS
mrugnięcia okiem, choćby stanął przed nią naguśki jak niemowlę. - Jeszcze ktoś by pomyślał, że kryguję się jak dziewica - powiedział Griffydd tonem wyjaśnienia. Zdaniem Seony nikt na całym świecie nie miałby dość odwagi, by nazwać go dziewicą. Serce jej łomo tało i krew szumiała w żyłach, chociaż na pozór była zupełnie spokojna. Griffydd zdjął spodnie. - Wybacz, że przyprawiłem cię o kontuzję - po wiedział bez cienia żalu w głosie. - W naszym kraju to żadna hańba widzieć parę gołych męskich łydek - odparła. Podniosła nogawice i rzuciła je na łoże. - Potrzebujemy pasa. - Chyba mam jakiś w kufrze. - Zerknął na. brat. - Kto go utkał? Ty? - Nie. Uchyliła wieko drewnianego, nabijanego żelazny mi ćwiekami kufra i przetrząsała pochowane w nim rzeczy. Szukała odpowiedniego pasa. Po chwili znalazła na tyle długi, by zebrał sute fał dy ubioru. Odwróciła się i pas upadł na podłogę. Grif fydd właśnie kończył wiązanie tasiemek koszuli. Nie chcący zadarł koszulę i prawie się obnażył. Seona błyskawicznie schyliła się po pasek. Nie wie działa, gdzie schować oczy. Odruchowo cisnęła pas na łoże, niemal trafiając klamrą Walijczyka w głowę.
RS
Uchylił się. - Zrobiłem coś nie tak? - spytał niewinnym to nem. - Nie - odpowiedziała. Podeszła bliżej i chwyciła za koniec brat. - A teraz stój spokojnie. Trzymaj za dragi koniec. Owinę ci to wokół talii. - Wedle życzenia. Ścisnął w dłoni skraj materiału. Seona uwijała się wokół niego jak fryga. - Pamiętam, jak mój ojciec kiedyś mi opowiadał, że w Egipcie w podobny sposób odziewają zmarłych - powiedział. Patrzył na drobne krople potu spływa jące po karku pochylonej Seony. - Owijają ich w płótno dla lepszej ochrony. Dziewczyna nie przerwała zajęcia. - Ochrony? Przed czym? - Wierzą, że nadejdzie dzień, gdy przodkowie po wrócą do życia. Ojciec widział takiego. - Egipcjanina? - Zmarłego. Medyk, który leczył ojcowe rany, in teresował się przeszłością. Miał w domu takie ekspo naty. Poderwała głowę. - Naprawdę? - Nigdy nie kłamię, Seono - poważnie odparł Griffydd. W tej chwili mówił najzupełniej szczerze. Głośno przełknęła ślinę. - Potrzymaj teraz to - rozkazała. - Zapnę ci pas.
RS
Przez chwilę panowało milczenie. - Gdzie mieszka ten medyk? - spytała. - Przecież nie w Walii. Gdzie twój ojciec go spotkał? - W Ziemi Świętej. Zerknęła na niego podejrzliwie. - Aż tam dotarł twój ojciec? - Był na krucjacie, u boku króla Ryszarda. Wiele mi opowiadał o swoich podróżach. Musiała przysunąć się bliżej, by owinąć go pasem. Szło jej to niesporo, więc postanowiła ciągnąć roz mowę. Może dzięki temu przestanie myśleć o tym, że ich ciała dzieli zaledwie płat tkaniny. - Podziwiasz go? - spytała. - Bardzo. Jest dobrym panem. I nie tylko. To dzielny wojownik, zacny władca, wspaniały mąż i je den z najlepszych ojców. Wreszcie zapięła klamrę i spokojnym, niemal obo jętnym ruchem wygładziła fałdy odzienia. - A jak byś ty opisała swojego ojca? - zapytał rycerz. - Jest wodzem Dunloch - odparła krótko, szar piąc za róg tkaniny. - Obraziłem cię czymś? - Nie! Rozmowa się urwała. Seona pracowała szybko, w milczeniu. Griffydd stał nieruchomo, więc miała nadzieję, że skończy w miarę prędko i będzie mogła odejść. Mimo to wciąż myślała o jego płaskim, sil nym brzuchu i dobrze umięśnionych plecach.
RS
- Już! - zakomunikowała w końcu. - Gotowe. - Został spory kawałek - zauważył Griffydd i zerknął przez ramię na zwój materiału wciąż leżący na łożu. - Przewiesisz to przez ramię i zapniesz ozdobną broszą. Masz jakąś? - Mam. Od płaszcza. - Wystarczy. Stanęła za nim, sięgnęła po materiał i przerzuciła mu po skosie przez ramię. - Zaraz wezmę broszę. Znów pochyliła się nad kufrem. - Powinna być z prawej strony, tuż pod wierz chem - podpowiedział jej Walijczyk. I rzeczywiście była. Duża, okrągła - w sam raz. Seona obróciła ją w dłoni. - Nie pasuje? - zapytał Griffydd, podchodząc krok bliżej. Zerknęła na niego, potem znowu na broszę. - Nie o to chodzi. Jest taka... zwykła. Bez ozdób, a przecież jesteś potomkiem sławnego i bogatego rodu. - Nie zawsze byliśmy bogaci. Król Ryszard zosta wił mojego ojca konającego w Ziemi Świętej. Kiedy ojciec wreszcie powrócił do Walii, miał tylko skra wek ziemi i zrujnowany zamek. Przez całe życie pra cował, byśmy wrócili do świetności. I na szczęście udało mu się to.
RS
- Och... - zająknęła się, zdumiona nie tylko sło wami, ale i głębią uczuć w jego dumnym, poważnie brzmiącym głosie. Zagryzła usta. Drżącymi dłońmi przypięła brat do leine croich. Wreszcie skończyła. Zanim zdążyła odejść, Griffydd wziął ją za rękę. Dotknął jej miękko, delikatnie. Pozwoliła mu na to. Na razie nie zamierzała uciekać. - Wierzę ci - powiedział cicho, patrząc na nią w mapięciu. - Słucham? - Zawisła spojrzeniem na jego sza rych oczach. - Wierzę ci - powtórzył. - Wierzę, że ostatniej nocy przyszłaś na moją kwaterę po to, by mi powie dzieć, że nie zgadzasz się na swój udział w knowa niach Diarmada. Wierzę ci, że jesteś równie dumna jak ja i że tak samo wysoko cenisz własny honor. Nie próbowałabyś mnie okłamać. Myliłem się. - Rada jestem, że to zrozumiałeś. Nie chciałam cię oszukać ani uwieść - odpowiedziała półgłosem. Lekko zmarszczył brwi. - Wierzę ci, że nie próbowałaś mnie uwieść w żadnym niecnym celu. Chociaż udało ci się. - Uwiodłam cię? - W tejże chwili, w której mnie całowałaś - ciąg nął chrapliwym szeptem. - Mam nadzieję, iż rzeczy wiście tego chciałaś. - A dlaczego ty mnie całowałeś? - spytała z prze-
RS
korą w głosie, choć ledwo mogła mówić. Nogi jej dy gotały, jakby przebiegła całą drogę. Całe ciało było napięte jak struna. Griffydd uśmiechnął się. - Bo chciałem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
RS
Griffydd mówił ze szczerego serca. Słowa i zacho wanie Seony ostatecznie go przekonały, że nie mogła kłamać. Nie brała udziału w intrygach Diarmada. Ze zdumieniem patrzył teraz na jej gniewną i po gardliwą minę. - Więc wstyd spada na twoją głowę! - warknęła i uwolniła się z jego objęć. - Mówiłam to już wczoraj! Zastąpił jej drogę, zanim zdążyła umknąć. - Co cię skłania do tak poważnych oskarżeń? zawołał. - Okłamałeś mnie! - Powtarzam ci raz jeszcze, że nigdy nie kłamię! Kiedy cię oszukałem? Wbiła wzrok w ziemię i wydęła usta jak niesforne dziecko. - Wypuść mnie - mruknęła. - Zostaniesz tutaj, póki się nie dowiem, dlaczego mi zarzucasz kłamstwo. Bardzo cenię swój honor, Seono. Nie ścierpię podobnych zarzutów, zwłaszcza że są bezpodstawne.
RS
- Bezpodstawne?! - krzyknęła i spojrzała na nie go rozognionym wzrokiem. - Mówiłeś, że jestem piękna! - Bo jesteś! - odparł z osłupieniem. Złość zniknęła z jej twarzy, zastąpiło ją zdumienie. - Nie wiedziałaś o tym? - zapytał, chociaż z jej miny od razu wywnioskował, że naprawdę tak jest. - Nikt nigdy nie nazywał mnie piękną - odpo wiedziała cicho. Po jej oczach rozpoznał, że mówi szczerze. - Więc wszyscy są ślepi - oznajmił z rzeczowo ścią, z jaką rozprawiał przedtem o wszelkich innych sprawach. Seona stała sztywno, jakby połknęła kij. Skrzyżo wała ręce na piersiach. - A może to wyłącznie twoje zdanie? - spytała. - Może myślisz, że łatwiej zdobyć niechcianą i po gardzaną przed wszystkich kobietę? Zabawiłbyś się na krótko w dziwnym, obcym kraju. Czas mijałby szybciej w czasie negocjacji. Wódz wioski nie miał by ci tego za złe. Przecież ci podsuwał swoją własną córkę. Zanim zaskoczony Griffydd zdołał wykrztusić choć słowo, minęła go i wybiegła na dwór. Wysko czył za nią, lecz uciekła. Zastanowiło go, jak by wyglądał w oczach Diarmada i jego ludzi, gdyby pogonił za nią przez wieś.
Jak głupiec. Spojrzał na swoje stopy. W dodatku bez butów. Pajac.
RS
Zasępiony wrócił do izby i przesunął ręką po wło sach. Próbował zebrać myśli. Potrzebował dłuższej chwili, by odzyskać panowanie nad sobą. Jak miał przekonać Seonę o prawdziwości swoich uczuć? Czy w ogóle powinien to robić? Nigdy w życiu nie pożądał kobiety tak bardzo jak Seony. Nigdy w życiu nie czuł większego podnie cenia, jak wówczas, kiedy była w pobliżu. Kiedy wkładała mu brat, kiedy czuł jej smukłe palce na bio drach. Chryste Panie, to chyba jakieś czary! Jak to inaczej wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć, że stanął przed dziewczyną prawie nagi i jeszcze był z tego dumny niczym... niczym Dylan! Na szczęście odzyskał rozum. Tak czy inaczej od zyskał. Ale kiedy go ubierała, rozmawiał z nią, a w my ślach musiał recytować łacińskie wersety. I to we wszystkich odmianach. Nie można tego uznać za bezwzględny sukces. A ona wierzy, że jest beznadziejnie brzydka! Myli się. Okropnie się myli! Potem przyszło mu do głowy zupełnie coś innego. Nie chciał już dalszych wizyt dzielnej i tajemni-
RS
czej Seony MacMurdoch. Nie chciał jej na godzinę, na noc ani na cały czas pobytu w Dunloch. Pragnął ją mieć na całe życie. Pragnął jej tak moc no jak jeszcze nigdy, nikogo. Ciężko usiadł na łożu i zapatrzył się w ścianę. To była magia - czy miłość? Co się z nim stało? Przecież prawie nie znał tej dziewczyny. Owszem, spodobała mu się, lecz prze cież potrzeba dużo więcej, żeby... Właśnie, co „że by"? Żeby poprosić ją o rękę? Żeby wyszła za niego za mąż? Wszystko się działo zbyt nagle, zbyt szybko. Rodzice twierdzili zawsze, że pokochali się od pierwszego wejrzenia. Że od razu poczuli do siebie coś, co w krótkim czasie przerodziło się w najpra wdziwszą miłość. Griffydd nie miał pewności, czy przypadł do gustu Seonie. Czy podziela jego uczucia? Mogła być zim na jak lód, uciekać od czułych słów, uścisków i po całunków. Choć z drugiej strony troszczyła się o niego. Przy najmniej trochę, bez umizgów i pewnie bez tęsknoty. Zmusił się, by rozsądnie rozważyć kwestię mał żeństwa z Seoną. Na chłodno, bez emocji. Umiał tak postępować we wszystkich innych sprawach, więc powinien dać sobie radę i teraz. Gdybyż we właściwym czasie, powracając do Wa lii, mógł zabrać ją ze sobą. Gdyby był chociaż pe-
RS
wien, że naprawdę go kocha. Byłby najszczęśli wszym człowiekiem na świecie. A może w całej Eu ropie. Z niechęcią myślał, że miałby ją zostawić na łasce brutalnego ojca, który zdawał się nie dostrzegać, że tuż przy jego boku wyrasta cudny kwiat kobiecości. Griffydd potrząsnął głową i znów spróbował my śleć racjonalnie. Co musiałby przezwyciężyć, gdyby chciał zabrać Seonę ze sobą do Walii? Baron DeLanyea liczył na układ handlowy z Diarmadem MacMurdochem. MacMurdoch chciał pakto wać z baronem DeLanyea. Griffydd za to pragnął tylko Seony. Jej wdzięków i widoku jej najsłodszej twarzy, jakże często ukrytej za ciężką zasłoną włosów. Znów usiłował się skupić. Małżeństwo córki MacMurdocha i najstarszego syna barona DeLanyea byłoby postrzegane jako trwalszy i ważniejszy związek aniżeli wszystkie inne pakty. Wrogowie ojca usiłowaliby przekonać całą normańską szlachtę - a może i samego króla - że ba ron nie jest lepszy od wikingów i Galów z Północy. Z drugiej strony, i tak wciąż intrygowali, niezależ nie od planów Griffydda. Sytuacja nie była łatwa. Sir Griffydd to przecież nie pastuch uganiający się za kucharką. On był synem wielkiego i mężnego rycerza, ona zaś - córką wodza i przywódcy wioski.
Tak czy siak, konieczna była najwyższa ostroż ność. Spryt i rozsądek. Baczenie na każdy ruch i każ dy objaw uczuć. Zarówno u niego, jak i u Seony. Będzie musiał panować nad odruchami. Pozbyć się tęsknoty za obcą dziewczyną, która mogła ściągnąć na niego nie łada kłopoty. Obiecał sobie, że przynajmniej spróbuje.
RS
Odziany w futrzany cuarans wyszedł na dwór. Brat dawał mu nieznaną, rozkoszną lekkość. Raźnym krokiem pomaszerował do fortecy, gdzie czekał Diarmad na czele własnego oddziału. Wszyscy byli goto wi do rozpoczęcia wiosennych łowów. Wódz wioski stał przy stajniach, w pobliżu we wnętrznych murów fortecy. Za budynkiem była ob szerna zagroda, a w niej -wspaniały rumak. Griffydd nie widział piękniejszego zwierzęcia. Czarny jak smoła ogier grzebał kopytem w ziemi, jakby czekając na przygodę. W drodze do stajni Griffydd minął główny budy nek, skąd właśnie wyszła jakaś kobieta. Rozpoznał w niej Lisid, a że wciąż pamiętał zachowanie jej mę ża, skinął tylko głową w pozdrowieniu. Dobrze zro bił, gdyż Naoghas stał u boku Diarmada. Jednak Lisid nie poprzestała na tym. Zagrodziła mu drogę, jak on przedtem Seonie. Uśmiechnęła się chytrze i zmierzyła go wiele mó wiącym spojrzeniem.
RS
- Nieźle wyglądasz w tym stroju - zauważyła. Zdziwił się, bo do tej pory sądził, że dziewczyna po rali mówić wyłącznie po galijsku. - Dziękuję - odparł grzecznie. - Teraz wybacz, gdyż Diarmad i jego ludzie... - To ja go utkałam, wiesz? Wyszedł spod mojej reki. - Miło mi. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - I ja barwiłam koszulę. W takich sprawach jetem najlepsza w wiosce. - Naprawdę? - mruknął. Chciał odejść, zanim Naoghas nabierze niezdrowych podejrzeń, że z własnej woli stanął, by porozmawiać z Lisid. - Wybacz - powtórzył. - Spieszę się. Nie czekając na jej odpowiedź, ruszył do Diarmada. Kątem oka zauważył nadąsaną minę Naoghasa. Postanowił go zignorować i stanął przed MacMurdochem. Ten radośnie wyszczerzył zęby. - Brat świetnie ci pasuje, druhu! - Dziękuję. Podejrzewam, że minie nieco czasu zanim się do niego zupełnie przyzwyczaję. - Być może - parsknął Diarmad. - Nasi chodzą w czymś takim niemal od urodzenia. Chodźże, dosiądź wierzchowca i ruszajmy wreszcie! Pogoda jest bardzo dobra, ale nie będzie trwała wiecznie. - Wezmę tego - oznajmił Griffydd i wskazał na czarnego ogiera.
RS
Diarmad wybałuszył oczy, a potem usiłował ukryć złośliwy uśmiech. - Proponowałbym ci innego - mruknął. Griffyddowi nie podobało się to spojrzenie i zna czący ton głosu. - Coś nie tak? - spytał. - A może coś mu dolega? - Nic a nic - zapewnił go Diarmad i zerknął na swoich towarzyszy, co sprawiło, że Griffyddowi za wrzała krew w żyłach. Uważali, iż nie potrafi okiełznać tego konia? Że się zlęknie? Że raczej wybierze innego? Wszak uczył się od ojca. Jego drugim nauczycielem był sam Urien Fitzroy, jeden z najlepszych jeźdźców w całej Anglii. Ich lekcje sprawiły, że najbardziej ognisty rumak sta wał się pod jego ręką potulny jak baranek. - Jednak wezmę karego, jeżeli nie masz nic prze ciwko temu - rzucił. - Nie jestem w stanie niczego odmówić gościowi - odparł Diarmad ze źle skrywaną złośliwością. Proszę, bierz go, jeśli taka twoja woła. Ale ostrzegam cię, trafiłeś na twardą sztukę. Griffydd DeLanyea tylko skrzywił się w odpo wiedzi. Przed chatą Lisid i Naoghasa, pobudowaną nieco na uboczu, między fortecą i przystanią, zjawiła się Seona. Na rękach niosła małą Beitiris. Kołysała ją i śpiewała skoczną pioseneczkę.
Po jasnym ranku wstał słoneczny dzień. Ciągle wiał chłodny wiatr, lecz w osłoniętych miejscach i w słońcu panowało już niemal prawdziwe lato. Z tego miejsca Seona mogła widzieć port i okręty zacumowane przy molu. Kilka łodzi już powróciło z rannego połowu. Głosy rybaków niosły się nad pla żą, a dzieci i kobiety wysypywały ryby z sieci.
RS
Lisid całkiem niedawno skończyła karmić Beitiris, oddała ją Seonie i zajęła się farbowaniem tkanin prze znaczonych na leine chroich. Seona uważała także i na Fionna, bawiącego się wrzucaniem patyczków do pełnego wody wiadra. Lisid potrzebowała kogoś do opieki nad dziećmi, gdyż jej praca należała do najważniejszych w osa dzie, zwłaszcza przy kłopotach ze zdobyciem szafra nu. Wielu wojowników nie mogło sobie pozwolić na tak drogi barwnik, więc zamiast niego Lisid używała liści brzozowych albo gałązek mirtu. Wyglądało to nawet nieźle, pod warunkiem że farbiarka miała cier pliwość i zręczne ręce. W tej chwili Lisid pilnie pracowała, a myśli Seony błądziły wokół łowów, na które pojechał także przy bysz. Z daleka oglądała wyjazd z wioski. Nie chciała podchodzić bliżej. Nie śmiała nawet, bo z coraz większą trudnością znosiła obecność Griffydda DeLanyea.
RS
Nie przestawała jednak myśleć i wysnuła pewne wnioski dotyczące jej samej. Czy naprawdę uważał, że nie brak jej urody, czy powiedział to tylko pod wpływem ulotnego nastroju? Aż niewiarygodne, że nazwał ją piękną. A może, naj zwyczajniej w świecie, schlebiał jej, żeby łatwiej ją uwieść? Cicho podśpiewując, podeszła do wiadra i przej rzała się w ciemnej wodzie. Zobaczyła posępną twarz. Nie była ładna. Na pew no nie taka jak Lisid. Z drugiej strony, nie była też najbrzydsza. Twarz miała może trochę za chudą, bro dę wystającą, a oczy zbyt duże. Ojciec uważał także, iż brak jej rozumu, bo nigdy nie miała dosyć cierpliwości, by zostać dobrą szwaczką. Tkaniny, które farbowała, mieniły się róż nymi odcieniami. Po wielu bezowocnych lekcjach starej Meigan wszyscy doszli do wniosku, że nic się nie da zrobić. Seonę odesłano do pomocy Lisid. Mia ła nosić wodę, dokładać do ognia i zajmować się dziećmi. Wolała te zajęcia niż siedzenie przy kotle pełnym żółtej farby. - Co tam śpiewasz? To iorraml -~ zapytała Li sid. Wyjęła płat tkaniny z bulgoczącego na ogniu sagana i krytycznym okiem przyjrzała się własnej pracy. - Tak - odparła Seona i odwróciła głowę, udając.
RS
że patrzy na Fionna. Nie chciała, żeby Lisid zauwa żyła jej rumieńce. Nie powinna się czerwienić. Co ma za znaczenie jakaś tam pioseneczka? Lisid i tak przecież nie wie, że zeszłego wieczora nucił ją pewien Walijczyk. - Ile jeszcze to zajmie? - spytała, by zmienić temat, - Już niedługo. Zmęczyłaś się kołysaniem małej? - Nie. Pomyślałam tylko, że czas przygotować po siłek. - Spojrzała na słońce. - Mam nadzieję, że męż czyźni powrócą z łowów przed zmierzchem. - Pewnie tak - mruknęła Lisid. Zmarszczyła brwi i dorzuciła nieco mirtu do kotła. - DeLanyea z pew nością odmówi dłuższej przejażdżki. - Nie przywykł do bratu - zgodziła się Seona. Pewnie będzie potrzebował okładów. Lisid odpowiedziała jej znaczącym uśmiechem. Seona nie do końca pochwalała jej zachowa nie. Lisid zawsze szukała uznania w oczach męż czyzn, nawet w najmniej odpowiednich sytu acjach. - To zresztą najmniejszy kłopot - ciągnęła, nie przerywając pracy. - Widziałaś, jakiego wierzchow ca wybrał? Seona pokręciła głową. - Nie. - Twój ojciec pozwolił mu wziąć ogiera szkolone go do walki.
RS
- Niemożliwe! - zawołała tak głośno, że przestra szona Beitiris znowu zaczęła płakać. - Możliwe - ze spokojem odpowiedziała Lisid. Sama widziałam. Seona zaczęła się kołysać. Uspokajała dziecko, ale też i siebie. Konie przeznaczone do walki były wyjątkowo dzi kie, szkolone, by gryźć i kopać. Diarmad ujeżdżał je, jak to mówił, „na wszelki wypadek", ale nie były przeznaczone pod siodło. - Wziął karego ogiera? - powtórzyła z niedowie rzaniem. - Tak - potwierdziła Lisid. - Byłam tam, tuż przy stajniach. Chciałam... chciałam przed odjazdem po rozmawiać z Naoghasem. Oszukiwała. Z jej wahania Seona odgadła od razu, że prawdziwy powód był zupełnie inny. Griffydd DeLanyea mógł się podobać niewiastom. Lisid miała nadzieję, że zwróci na nią uwagę przy pierwszym lub następnym „przypadkowym" spotka niu. Czyhała na niego jak rybak na dużą rybę. Widać było wyraźnie po jej zachowaniu, że poran ne zabiegi na nic się zdały. Griffydd bez wątpienia był świadom niechęci za zdrosnego o żonę Naoghasa. Zauważył to pewnie już rano, nad strumieniem. - Głupiec z niego - skonstatowała Lisid. Nieźle ci się naraził, pomyślała Seona.
RS
- Przecież widział, że to nie jest zwykły wierzcho wiec - ciągnęła Lisid. - Mój ojciec nie próbował go odwieść od tego za miaru? - spytała Seona. - Zaproponował mu innego konia. Tak, a przy okazji uśmiechnął się złośliwie. Znała go jak zły szeląg. Każdy człowiek honoru uznałby to za drwinę z jeździeckich umiejętności. Griffydd był zbyt dumny, by uchylić się od wyzwania. Co jednak podkusiło ojca? Przecież nie chciał, by Walijczyk skończył ze złamanym karkiem. Założy wszy nawet, że Griffydd dosiadłby ogiera, jak miał potem wziąć udział w niełatwym polowaniu? - Ma normańską krew w żyłach - zimno powie działa Lisid, patrząc na Seonę. - Tępy i arogancki. Może wiesz, co jeszcze mówią o Normanach? - Nie - machinalnie odparła Seona, myśląc o tym, jak Griffydd radzi sobie z narowistym wierzchow cem. - Że wolą mężczyzn. - Do czego? Lisid rzuciła jej znaczące spojrzenie. - Nie domyślasz się? Przecież od razu widać, że ten DeLanyea nie jest taki jak inni. Seona opanowała się z trudem. Nie chciała zdra dzać przed nikim, co sądzi o takich plotkach. Musiała jednak przyznać, że przynajmniej po czę ści Lisid miała rację. Griffydd DeLanyea rzeczywi-
RS
ście w niczym nie przypomniał wojowników z Dunłoch. Jeśli to właśnie oni mieli być „normalni", to on zdecydowanie od nich odstawał. Całe szczęście. - Nawet gdyby Normanowie tacy byli - odparła dobitnie - to o Walijczykach nie słyszałam nigdy po dobnych pogłosek. Wprost przeciwnie. Lisid nie odpowiedziała, tylko dumnie potrząsnęła kształtną główką i wróciła do pracy. Seona, chociaż ciągle zaprzątnięta myślami o Griffyddzie, nie mogła się powstrzymać od uśmiechu, wi dząc reakcję przyjaciółki. - Patscie! - zawołał Fionn. Obie jednocześnie spojrzały na malca. Wskazał na dwa patyczki płynące obok siebie w wiadrze pełnym wody. - Patscie, statki! Seona obdarzyła go ciepłym uśmiechem. - Śliczne, Fionn. To łodzie rybackie? Zmarszczył nos, jakby powiedziała coś bardzo brzydkiego. - Nie. - A zatem statki handlowe? Zrobił jeszcze bardziej ponurą minę. - Nie! - Więc jesteś wielkim królem, a to twoje okręty wojenne płynące przez dalekie morza? Buzię chłopca rozjaśnił radosny uśmiech. Skinął głową. - Tak. Takie jak tamten!
RS
Wskazał w stronę portu. Seona też popatrzyła w tamtym kierunku, a potem drgnęła, przyciskając małą Beitiris do piersi. Obcy okręt wojenny wypływał zza przylądka. Dotąd nie widziała piękniejszego. Był niski, z dłu gą i zgrabnie wygiętą stewą. Niczym strzała ciął gładką wodę zatoki. Z burt zwisały mu okrągłe wikińskie tarcze. Słońce połyskiwało na żelaznych oku ciach. Z dała dobiegał miarowy zaśpiew wioślarzy i plusk szesnastu par wioseł. Wszystko wskazywało, że załoga jest zgrana i bitna. Przy tej szybkości na pewno dotrze do portu, za nim ktoś popędzi z wieścią do Diarmada. Seona rozejrzała się z nagłym strachem. Nie było powodu, by obcych uważać za wrogów, a jednak. Spokojnie, przecież to tylko jeden okręt, za dnia, przy wielu świadkach. Okoliczni mieszkańcy podlegali władzy norweskiego króla. Mógł zawinąć do Dunloch po zapasy. Albo król Haakon przysłał swoich poborców, żeby podjęli od Diarmada zwyczajową daninę. Seona uspokoiła się nieco, lecz zaraz nowa, jeszcze straszniejsza myśl wpadła jej do głowy. Być może Haakon dowiedział się o układach Diar mada z walijsko-normandzkim baronem. Być może przysłał zbrojnych, żeby przypomnieć o własnych in resach i ostrzec przed działaniem na szkodę legal nego władcy.
RS
Odwróciła się w stronę Lisid, która także obserwo wała okręt. - Kto to? - zapytała żona Naoghasa głosem, w którym słychać było niemal panikę. - Poznajesz ich? - Nie - odpowiedziała Seona. - Zbierz kobiety i dzieci. Idźcie na wzgórza i czekajcie tam, póki nie nadejdzie wieść, że możecie wracać. Na wzgórzach było wiele jaskiń, pełnych zapa sów na czas napaści. Wszystkie kobiety wiedziały, gdzie się schronić i w jaki sposób bronić w razie po trzeby. - Ja powiadomię mężczyzn - dokończyła Seona. Fionn skrzywił się ze strachu. Broda mu dygotała, był bliski płaczu. Seona uklękła przy nim. - To pewnie przyjaciele - zapewniła go. - Teraz bądź dzielnym chłopcem i pomóż mamie odprowa dzić w bezpieczne miejsce wszystkie młodsze dzieci. Zrobisz to dla mnie, Fionn? Jak wojownik? Przytaknął z posępną miną. W tej chwili przypo mniał jej innego, równie posępnego wojownika. Wstała z klęczek. - Zrób, co mówiłam, Lisid. Jak tylko dowiemy się, że to nie żaden napad, pchnę kogoś z wiadomo ścią do ciebie. Pobiegła w stronę wioski z nadzieją, że na czas zdoła zwołać wszystkich zdatnych do walki męż-
RS
czyzn. Obcy okręt był już w pobliżu mola. Nikt nie mógł wiedzieć, że Dunloch było bez ochrony. Że wódz i jego najlepsi wojownicy wyjechali właśnie na łowy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
RS
Griffydd nigdy nie brał udziału w tak marnym po lowaniu. Całą uwagę skupił na niesfornym koniu. Łowcy jechali jeden za drugim przez długą, wąską dolinę. To także nie sprawiało mu zbytniej przyje mności, gdyż wciąż pamiętał opowieści ojca o na głych atakach i zasadzkach. Ogier był olbrzymim, złośliwym zwierzęciem, na wykłym do twardej dłoni. To tylko pogłębiało roz drażnienie Griffydda. Nie miał większych kłopotów z ujarzmieniem wierzchowca, lecz musiał temu po święcać stanowczo zbyt wiele czasu. A to oznaczało mniej przyjemności z jazdy. Wiedział, że powinien był wybrać innego konia, ale wówczas wiele straciłby w oczach Diarmada. Poza tym, zrobiłby znacznie lepiej, gdyby pojechał w spodniach. Starał się siedzieć na skrawku cuarans, ale wściekłe skoki ogiera sprawiały, że tkanina zwi nęła się na siodle w kłąb. Za to skórę na kolanach miał zdartą niemal do krwi. I wszystko na nic. Od chwili gdy opuścili Dunloch, nie widzieli nawet królika, a co dopiero jelenia.
RS
Griffydd bez trudu znalazł wyjaśnienie wszelkich niepowodzeń. Diarmad i jego wojownicy sprawiali więcej hałasu niż sfora ujadających psów. W rzeczy samej, ogary, które zabrali z sobą, sunęły znacznie ciszej od swych panów. Wszelka zwierzyna: sarny, jelenie, lisy, daw no uciekły na drugą stronę wyspy. Co gorsza, żaden z ludzi Diarmada nie przejmował się takim obrotem sprawy. O wiele bardziej zajmowa ły ich skórzane bukłaki z winem. Griffydd wiedział, że galijscy mieszkańcy Północy łączą w sobie barbarzyńskie cechy norweskich pira tów oraz dumnych i niepokornych Szkotów. Normanowie też wywodzili się od wikingów i byli łupieżca mi, póki nie dostali na własność ziemi na północnym wybrzeżu Francji. Walia w swoim czasie przeżyła wiele najazdów, zatem w Walijczykach - podobnie jak przedtem wśród Piktów - pozostały obawy przed kolejnym podbojem. A jednak on sam pożądał Galijki, córki złośliwe go i chciwego wodza. Co powiedziałby ojciec o ta kim związku? Baron DeLanyea mógł handlować z Diarmadem, lecz małżeństwo syna to całkiem co innego. Zwłaszcza że w rodzie przyszłego teścia roiło się od gburów. Griffydd nie zamierzał podważać pozycji ojca. Miał być jego następcą, druhem i doradcą. Miał pod-
trzymać rodzinną tradycję wobec młodszych braci, Dylana i Trystana. Nagle jeden z psów zaczął donośnie szczekać. Ka ry ogier parsknął i szarpnął się do tyłu. Griffydd, zatopiony w myślach, nie zdołał ściąg nąć wodzy i spadł z siodła prosto na kamienistą ziemię.
RS
Mocno zdenerwowana Seona czekała na przysta ni. Z niepokojem obserwowała smukłą sylwetkę okrętu. Za nią stał tłum: kowal, kilku szkutników, kupcy i rybacy. Wszyscy byli uzbrojeni. Pomrukiwali, nie pewni, co też im przyniesie spotkanie z nieznaną za łogą. W gruncie rzeczy nie palili się do wałki. Seona obejrzała się na drogę prowadzącą do lasu i w dolinę. Gdzieś tam powinien być jej ojciec, wraz z gościem i grupą zbrojnych. Jedyna nadzieja w tym, że wkrótce powrócą. I że Griffydd będzie cały i zdrowy. Teraz miała zbyt wiele własnych problemów, żeby jeszcze myśleć o Walijczyku. Znów spojrzała na okręt. Na dziobie stał wojownik o dumnej sylwetce. Nie wiosłował. W ogóle nic nie robił, patrzył jedynie na zgromadzonych na brzegu. Bez wątpienia był jarlem, wskazywała na to jego wyniosła postawa. Wysoki,
RS
o szerokich muskularnych ramionach, jasnowłosy i z gęstą płową brodą. Na ramieniu miał szeroką srebr ną obręcz, a szkarłatny kubrak spięty był szerokim, srebrem nabijanym pasem. Za pasem nosił topór, też nabijany srebrem. Muskularne nogi miał obute w fu trzane owijacze, podtrzymywane rzemieniami. Szyper przy rudlu krzyknął coś do wioślarzy. Wiosła powędrowały w górę i stanęły pionowo, wy glądając z brzegu jak dwa szeregi włóczni. Potem jednocześnie opadły na pokład, znikając pod ławami. Okręt zaś w tym czasie dobił już do pomostu. W zachowaniu przybyszów nie było nic groźnego. Żaden nie wymachiwał bronią, żaden nie nosił hełmu, żaden nie wydawał bojowych okrzyków. Zza pleców Seony dobiegło głośne westchnienie ulgi. Niektórzy z mężczyzn podbiegli na skraj pomo stu, by chwycić rzucone cumy. Seona postąpiła krok naprzód. Jarl przeszedł na sam środek okrętu i wyskoczył na molo. Stanął tuż przed nią. Z tak bliska wydawał się jeszcze większy, niemal olbrzymi. Z czerwonego kubraka dałoby się wykroić spory żagiel. Na ogorzałej twarzy jaśniały błękitne oczy. Taksującym wzrokiem obrzucił dziewczynę. Przez chwilę żałowała, że nie ma lepszej sukni, klejnotów, ani żadnej oznaki, że jest córką wodza. - Witam cię, w imieniu Diarmada MacMurdocha, wodza Dunloch - odezwała się spokojnym tonem,
RS
chociaż jeszcze nie całkiem opadł z niej strach. Nie podobało jej się spojrzenie jarla. On z kolei wsparł ręce na biodrach i patrzył na nią z niesmakiem. Nie szukała porównań między tą wizytą i pier wszym spotkaniem z Griffyddem DeLanyea. - A gdzie ten stary sęp? - huknął przybysz głębo kim, grubym basem, doskonałym do wydawania ko mend na rozszalałym morzu, ale zupełnie nie na miej scu w ciszy małego portu. - Mogę wiedzieć, kto pyta? - spokojnie powie działa Seona. Jarl przekrzywił głowę. - Jestem Olaf Haraldson, kuzyn króla Norwegii. Haakona. W imieniu waszego władcy przypłynąłem po kolejną daninę. - Witaj, potężny panie - odparła Seona i złożyła mu stosowny ukłon. Uwierzyła mu bez zastrzeżeń. Gdyby przybył tutaj z zamiarem niszczenia, w ogóle by nie doszło do takiej rozmowy. Pewnie już leżałaby martwa na pomoście. - Jestem Seona MacMurdoch, córka wodza Dunloch. - Jego córka? - Owszem. Niestety, nikt nas nie uprzedził o two jej wizycie, panie - dodała nieco pokorniejszym to nem. - W przeciwnym razie mój ojciec by cię ocze kiwał.
RS
- Gdzie jest teraz? - Pojechał w pewnych sprawach na północ. Spo dziewam się, że wkrótce wróci. Tymczasem pozwól, ze ugoszczę ciebie i twoich ludzi. Zastanawiała się, gdzie spoczną na noc. Olaf byłby dotknięty, gdyby mu odmówiono noclegu na lądzie. Zapewne trzeba będzie przenieść Griffydda do ko szar, gdzie nocowali młodsi, wciąż jeszcze nie żonaci zbrojni Diarmada. Lepsze to niźli wspólna izba z butnym Norwegiem i jego żeglarzami. Olaf zmarszczył brwi. - Pewnie kradnie owce. - Na pewno nie! - gorączkowo zaprzeczyła Seona. - Wszystko jedno. - Norweg parsknął śmiechem. - Bez wątpienia wyciągnie z tego zyski. Niechże robi co chce, jak długo płaci daninę. Spojrzał przez ramię i rzucił jakiś rozkaz. Potem ponownie popatrzył na Seonę. - Moi ludzie rozbiją obóz na tamtej łące. - Wskazał na otwartą przestrzeń obok palisady, w pobliżu drzew strumienia, bliżej wioski niż gościnnych kwater. - Mamy oddzielny dom dla gości - oznajmiła Seona. - Wolę spać w namiocie, kiedy jestem poza kra em - odparł Olaf tonem wykluczającym wszelką dyskusję. - Proszę bardzo - zgodziła się Seona. - Posilisz się, czekając na mojego ojca?
RS
Norweg pokręcił głową. - Nie. Wolę dopilnować pracy przy obozie. I jakby nagle przypomniał sobie o dobrych manie rach, uśmiechnął się i lekko skłonił głowę. - Za twoim pozwoleniem, córko Diarmada. Odkłoniła mu się z godnością, odwróciła się i ode szła. Gdy tylko opuściła molo, odetchnęła głęboko z ulgą i w tej samej chwili zobaczyła w oddali grupę jeźdźców podążających pylistym traktem. Na czele jechał Diarmad. Zbliżali się powolnym tempem, co świadczyło, że do tej pory żaden z nich nie dostrzegł norweskiego okrętu. Seona wybiegła im naprzeciw. Już z daleka widziała, że wśród zbrojnych brakuje Griffydda DeLanyea. Przyśpieszyła kroku. Na jej widok ojciec ściągnął cugle wierzchowca. - Co za diabeł cię goni? - spytał, kiwając się w siodle. - Garnki puste? Nic nie ugotowałaś na wie czorny posiłek? Nie zwracała uwagi na pijackie śmiechy reszty dzielnych „łowców". Rzuciła okiem na grupę. Jeden trzymał za uzdę karego ogiera. Koń dreptał nerwowo i wywracał ślepiami. - Gdzie sir Griffydd? - A czyj to okręt?! - ryknął Diarmad i od razu wytrzeźwiał. - Przybył nim jarl imieniem Olaf Haraldson. Po-
RS
daje się za kuzyna króla Haakona i chce odebrać daninę. Ojciec zmarszczył brwi. - Wysoki, wielki chłop o jasnych włosach i głosie jak grzmot? - Tak - skinęła głową Seona. Ku jej zdumieniu Diarmad radośnie wyszczerzył zęby. - Proszę, proszę. Nie widziałem Olafa od czasu wizyty na królewskim dworze. Teraz Haakon chciał się pozbyć kuzyna, więc wysłał go w dłuższą misję. - To cię cieszy? - Nie twoja sprawa. Pomyśl lepiej o naszym drugim gościu. - Co mu się stało? Gdzie jest? - Biedaczysko spadł z konia i skręcił sobie ko stkę. Najważniejsze, że się nie połamał. Diarmad widział wiele wypadków i uczestniczył iż w niejednej bitwie, można było zatem polegać na jego diagnozie. Jednak każda rana, choćby błaha, mogła okazać się groźna, gdy wdało się zakażenie. - Niezbyt mądrze postąpił, siadając na ogiera. - Proponowałem mu innego, ale odmówił. - Miejmy nadzieję, że skończy się tylko na zwichnięciu - powiedziała niecierpliwie Seona, pod pozorami gniewu kryjąc prawdziwą troskę o Griffydda.
RS
- Więc się nim zajmij. Będziesz się nim opieko wać, dopóki nie wydobrzeje - rozkazał ojciec. - To nie takie... Przerwała w pół słowa, widząc błysk złości w jego oczach. Nie zamierzała mu się sprzeciwiać przed ca łym oddziałem. - Gdzie sir Griffydd? - powtórzyła. Diarmad wykonał szeroki ruch ręką. - Gdzieś z tyłu, z Naoghasem. Dalej, w drogę! Powitajmy kuzyna króla Haakona i jego dzielnych żeglarzy! Zawrócił konia i pognał w stronę fortecy. Zbrojni ruszyli za nim, z wyjątkiem męża Lisid. Ponieważ przyjazd Olafa Haraldsona nie stanowił powodu do niepokoju, myśli Seony znów powędro wały do Griffydda. Pobiegła dalej, na spotkanie nad jeżdżającego Naoghasa. Walijczyk leżał na prymi tywnych noszach, skleconych z dwóch drągów i kil ku gałęzi sosny. Jeden koniec sań był przyczepiony do uprzęży wierzchowca Naoghasa, drugi po prostu ciągnął się po ziemi. Ranny leżał bez ruchu, blady, z zamkniętymi oczami. - Sir? - spytała przestraszona. Żal jej było oglą dać go w tym stanie. Powoli uniósł powieki i skierował na nią spojrze nie szarych oczu. Czy ktoś inny na całym świecie byłby zdolny zaj rzeć w głąb jej duszy? Seonie wydawało się, że Grif-
RS
fydd widzi jej najskrytsze myśli, obawy, marzenia i nadzieje. Miała wrażenie, że poznał jej przeszłość. Że ją zrozumiał, że jej współczuł i troszczył się o nią. Skrzywił się lekko. Z trudem oderwała wzrok od jego oczu. - Co się stało? - Spadłem z konia - mruknął. Obmacała mu czoło, skronie i ciemię, w poszuki waniu gorszych obrażeń, które mogłyby sprawiać trudności w mówieniu. Griffydd ziewnął. Wprawdzie próbował to ukryć, ale Seona i tak za uważyła. Zmarszczyła brwi. - Bardzo cierpisz? Popatrzył na towarzysza „łowów" i lekko wykrzy wił usta - bynajmniej nie z bólu. - Coś mi się zdaje, że złamałem nogę - jęknął. Naoghas był wściekły. Miał taką minę, jakby szczerze żałował, że Walijczyk nie spoczął w grobie. - Muszę go dokładniej zbadać - powiedziała do niego Seona i dodała: - Odwieź go na kwaterę. Naoghas skinął głową i powoli skierował konie w stronę domu dla gości. Seona ruszyła za nimi. Coś jej się zdawało, że sir Griffydd świadomie zrezygnował z ojcowego rumaka aa rzecz wygodniejszego środka transportu.
RS
- Witaj, Olafie! - krzyknął Diarmad MacMurdoch, zeskakując z wierzchowca i podbiegając do Norwega. Jarl stał na łące i doglądał rozbijania na miotów. Odwrócił się w stronę wodza Dunloch. Od razu za uważył duży zastęp zbrojnych przybyłych wraz z Diarmadem. W rzeczy samej sprawiali groźne wra żenie. Król i władca Haakon miał sporo racji, posyłając okręt aż tutaj. Dobrze by było wiedzieć, co zamierza ów chytry Diarmad, i przypomnieć mu przy okazji, kto jest jego prawdziwym suwerenem. Zwłaszcza że tron nieco chwiał się w posadach. Diarmad już oddał synom rządy nad pokaźną po łacią wybrzeża i kilka wiosek na północ od Dunloch. Paktował ze Szkotami i nawet z piratami z klanu Ruari. Teraz zaś negocjował z walijsko-normańską szla chtą, skoligaconą z potężnymi rodami Anglii. Olaf, skrywając myśli pod szerokim uśmiechem, z rozmachem walnął dłonią w ramię Diarmada. - Przynoszę ci pozdrowienia od Haakona. Już się ba łem, że coś się stało, kiedy nie ujrzałem cię w porcie. Diarmad popatrzył na niego z zaskoczeniem. - Nie wiedziałem, że przyjeżdżasz. Trochę chyba za wcześnie na pobór daniny. Przerwał na chwilę. - Prawdę mówiąc - dodał chmurnie - obawiam się, że nie zdołałem jeszcze zebrać całej sumy.
RS
Olaf przyglądał mu się z lekko kpiącym uśmie chem. Podejrzewał, że stary wyga schował gdzieś co najmniej dwa razy tyle, ile był winien królowi Haakonowi. - Nie ma pośpiechu - mruknął. - Więc zamierzasz pozostać w Dunloch - zająk nął się Diarmad. - Tak długo, aż uzbierasz wszystko co potrzeba grzecznie dokończył Olaf. - To wyśmienicie! Norweg doskonale wiedział, że radość Diarmada jest podszyta fałszem, lecz skwitował uśmiechem je go okrzyk. Griffydd, wsparty na ramieniu Naoghasa, dokuśtykał do łoża pod czujnym spojrzeniem Seony. Z cięż kim westchnieniem, oszczędzając skręconą nogę, siadł na pościeli. - Dziękuję ci za pomoc, zacny Naoghasie - wysapał. Gal łypnął na niego ponuro, skinął tylko głową i wyszedł, nawet nie spojrzawszy na Seonę. Griffydd odwrotnie, wciąż się jej przyglądał z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Coś mi się zdaje, że on mnie nie lubi. - Nikogo nie lubi - odparła dziewczyna, czerwie niejąc pod uważnym spojrzeniem Walijczyka. - To wiele wyjaśnia, ale nie tłumaczy jego opry-
RS
skliwego zachowania wobec ciebie. A może strach go obleciał na widok innych gości? - Innych gości? - powtórzyła. Gdy rozmawiała z ojcem o Olafie, Griffydd był zbyt daleko, żeby co kolwiek słyszeć. - Mam chorą nogę, nie oczy. Zacumowany w po rcie okręt należy do najświetniejszych, jakie ogląda łem, a ludzie na pobliskiej łące na pewno nie tańczą. Stanowczo był zbyt sprytny. - Kuzyn Haakona przybył po daninę - z prostotą odparła Seona. Przecież prędzej czy później Griffydd i tak by usłyszał o wizycie Olafa Haraldsona. - Rzeczywiście - mruknął z namysłem. - Dobry czas wybrał, nieprawdaż? Tuż po moim przyjeździe. Co o tym sądzisz? Nikt nigdy nie pytał jej o zdanie w takich spra wach. Nikt nie prosił jej o jakąkolwiek radę. Mówiąc słowami Lisid, Griffydd DeLanyea był naprawdę inny od wszystkich. Może powinna odejść? - Popatrzyła na jego blade i ściągnięte oblicze. Nie był przecież obłożnie chory. Ale pozostając przy nim, zmuszała go, by udawał, że prawie nic mu nie dolega. A jednak nie chciała uciekać. Nie była podszyta tchórzem. Co ważniejsze, nie zamierzała ustępować pola jakiemuś cudzoziemcowi. Postanowiła, że się nim zajmie jak najlepsza opie kunka.
RS
- Przestań się na mnie gapić - burknęła. -I kładź się. Muszę cię zbadać. - Proszę bardzo. - To prawa noga? - Nawet bardzo nie boli. To tylko naciągnięte ścięgno. - Naprawdę? - spytała. Szybko rozwiązała rzemienie przytrzymujące cuaran na jego prawej łydce. Nie siliła się na delikatność. Chciała mu odpłacić za wszystkie chwile strachu, wstydu i zażenowania. Niech trochę cierpi. Nie zwa żając na słabe prostesty Griffydda, ściągnęła mu pra wy but. - Dziw bierze, iż tak potężny rycerz pozwolił, by potraktowano go jak słabą kobietę. Griffydd nadąsał się, chociaż miała zupełną rację. Noga go bolała, ale mógł o własnych siłach dojechać konno do Dunloch. Po prostu nie chciało mu się dłu żej dosiadać tego piekielnego ogiera. Seona puściła stopę. Niechcący uderzył piętą w drewnianą ramę łoża. - Och! - krzyknął, usiadł i chwycił za naprawdę teraz obolałą nogę. - Ostrożnie! - Wybacz - mruknęła bez cienia żalu. - Myśla łam, że udajesz boleść, sir Griffyddzie. Widzę, że się myliłam. - Skręciłem kostkę i nie widziałem szczególnej potrzeby, aby nie skorzystać z pomocy.
RS
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem. Niewiele osób spoglądało w ten sposób na syna potężnego ba rona. - Nie próbowałeś też nadrabiać miną. Umilkł i posłusznie poddał się dalszym badaniom. Nawet nie mruknął, kiedy obracała mu nogę na wszy stkie strony. Czuł się mocno dotknięty jej uwagami i postanowił, że nawet nie piśnie, choćby go zaczęła kroić tępym nożem. W wielkich oczach Seony zamigotały iskierki we sołości. - Nie potępiam cię za to, co się stało. Mój ojciec powinien był cię ostrzec przed tym koniem. - Że jest nawiedzony przez diabła? - Nie. - Pokręciła głową. - Że był szkolony do walki. - Do walki? - zawołał Griffydd i wsparł się na ło kciu. - Proponował mi wprawdzie innego, lecz nie powiedział, o co naprawdę chodzi. Tylko raz widział walkę ogierów. Konie wprowa dzono najpierw do oddzielnych boksów. Trzeci boks, środkowy, był całkiem pusty. Potem wepchnięto do niego gonną klacz, a po chwili rozszalałe ogiery wy puszczono do dużej zagrody. Walka nie była miłym dla oka widokiem, zwłasz cza że dwa wspaniałe, dorodne zwierzęta walczyły bez pardonu, niszcząc się nawzajem. Wkoło roz brzmiewały okrzyki właścicieli oraz gawiedzi, która
RS
niemałe sumy postawiła na swych faworytów. Czasa mi nie wiadomo było, kto jest bardziej dziki: ogiery czy publiczność. - Sądzę, że nawet nie przyszło ci do głowy zapy tać, dlaczego koń jest tak narowisty i dlaczego trzy mają go osobno? - zagadnęła wprost, wspierając dło nie na smukłych biodrach i patrząc na Walijczyka. - Jestem gościem - odparł z niezadowoleniem. Diarmad w ogóle nie powinien pokazywać mi tego ogiera. - Mówił ci, że jest pod wierzch? A może najzwy czajniej w świecie zajrzałeś do zagrody i sam zdecy dowałeś, na czym dzisiaj pojedziesz? Griffydd skrzywił się. - Mógłby mnie uprzedzić, że nie jest pod siodło. Aż dziw bierze, że w tak głupi sposób zaryzykował życie gościa. - Nie przesadzaj, milordzie. Jestem pewna, że te raz pomyśli ze dwa razy, zanim pozwoli gościowi na coś takiego. A teraz nic już nie mów, bo wracam do badań. - Phi! Griffydd legł na plecach, zagniewany, że broni Diarmada. Przyznawał w duchu, że mimo zdenerwowania czerpał dziwną przyjemność z obecności Seony. Lu bił jej miękki dotyk, a kiedy się pochylała, ukradkiem spoglądał na jej twarz przesłoniętą kaskadą włosów.
RS
Jakże pragnął odsunąć je i raz jeszcze ujrzeć jej na dobne liczko! Jakże pragnął znów zobaczyć troskę w jej oczach! Szczerze teraz żałował, że nie ma przy nim Dylana. Ten by na pewno wiedział, jak okiełznać piękną i narowistą Seonę MacMurdoch. Nie poskąpiłby do brej rady. A może nie? W głębi serca Griffydd był przekona ny, że Seona poradziłaby sobie i z Dylanem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
RS
Seona odstąpiła od łoża. - Sądzę, że ty i ojciec mieliście jednak rację. Wy gląda mi to na niegroźne skręcenie. To samo pomy ślałam, kiedy cię zobaczyłam na trakcie. - Podziwiam cię. Nie każdy umie wnioskować o zdrowiu człowieka na podstawie pobieżnej i krót kiej obserwacji - zauważył Griffydd. - Gdy ktoś śpi na noszach, zamiast jęczeć z bólu, to znak, że nie cierpi zbytnio. Griffydd spiekł raka jak niesforny chłopiec i popa trzył w bok. - Naprawdę spadłem z konia - mruknął. Ktoś odsunął zasłonę w drzwiach i do izby weszła Lisid z tacą, na której stał dzbanek z winem, kielich i gorący chleb, nakryty czystym płótnem. Griffydd nie był zadowolony, tym bardziej że dziewczyna posuwistym krokiem, zalotnie kołysząc biodrami, zbliżyła się do łoża. Zdawała się w ogóle nie widzieć Seony. Ta z kolei poczytywała jej zachowanie za zniewagę. - Wódz kazał mi to przynieść - zagruchała Lisid.
RS
Postawiła tacę na stole i obdarzyła rycerza szerokim uśmiechem. - Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt ciężko ranny, milordzie. - Nie umrę - odparł sucho. Nawet się nie silił, że by sprostować owego „milorda". - To tylko naciągnięte ścięgno. Do rana wydobrzeje - dodała Seona. - Dobrze jednak, że nie po zwolili mu dalej jechać. Mógłby się nabawić poważ niejszej rany. Szczęście, że Naoghas został, by mu pomóc. Lisid wydęła usta na wzmiankę o mężu. Popatrzyła złym wzrokiem na Seonę, a potem znów uśmiechnęła się do Griffydda. - Cieszą mnie dobre wieści o twoim zdrowiu, mi lordzie - powiedziała i popatrzyła na nogi Walijczy ka takim wzrokiem, że Griffydd poczuł się nagi. A te go nie chciał. Przynajmniej nie dla Lisid. - Zostawmy go w spokoju - zaproponowała Seo na. - Niech wypocznie. - Ojciec kazał ci być przy mnie, póki nie wyzdro wieję - przypomniał jej Griffydd. - To zbyteczne - odparła krótko. - Jak mówiłam, do rana będzie po wszystkim. - Trzeba jednakże słuchać poleceń Diarmada upierał się Walijczyk. - Jest wodzem. Nikt z nas nie chce, żeby się rozgniewał. Lisid zmarszczyła nos i dumnie potrząsnęła głową.
RS
- Nie boję się go! Griffydd na pozór ustąpił. - Wierzę, że na ciebie nie zwraca uwagi - stwier dził oschle - lecz córkę potraktuje na pewno inaczej. Seona uśmiechnęła się z wdzięcznością. Piękną twarz Lisid wykrzywił grymas złości. - Seona go nie obchodzi! - rzuciła gniewnie. A poza tym, byłby to spory despekt, gdyby dzisiejszą noc spędziła z tobą. - Dlaczego? - ze spokojem zapytał Walijczyk. Jestem przecież rycerzem i gościem jej ojca. Mam swój honor. Chyba nie sądzisz, że nagabywałbym córkę gospodarza bądź którąś z innych kobiet, tu, pod jego dachem. - A nie? - mruknęła Lisid, niepewna, czy ma się tym ucieszyć, czy zmartwić. Sytuacja była co najmniej dziwna, lecz Seona ra dowała się w duchu rozterkami Lisid. - Moim zdaniem - wtrąciła - nie powinnam zo stawać na noc. Lepiej chyba będzie, jeśli pójdę do sa li, gdzie ucztuje wysłannik króla Haakona wraz z wo jownikami. Lisid przypomniała sobie, że nowy gość też jest postawnym i dzielnym mężczyzną. - To oczywiście nie ma nic wspólnego z tobą, sir Griffyddzie - zapewniła Seona rycerza. - Od czasu jak urodziłam Fionna, nie spotykam już zacnych osób - żałośnie jęknęła Lisid.
RS
- Żal mi ciebie - współczująco westchnął Griffydd. - Ich także - posępnie dodała Seona. - Mam pomysł! - Twarz Lisid pojaśniała rado ścią. - Przyprowadzę tu Beitiris i Fionna. Wtedy bę dziesz mogła spokojnie pozostać, a ja zajmę się gość mi w wielkiej sali. Seona popatrzyła na nią ze zdumieniem. Nie spo dziewała się takiego obrotu sprawy. - Nie sądzę. - Sprowadź dzieci - spokojnie przerwał jej Griffydd. Zanim Seona zdążyła dobitniej wyrazić swój pro test, Lisid jak oparzona wybiegła z izby. Zostawiła Seonę samą, na łasce urodziwego i ry cerskiego Walijczyka, który przedkładał towarzy stwo Diarmadowej córy nad umizgi zalotnej żony Naoghasa. Griffydd wstał z łoża. - Co robisz? - spytała Seona. - Na miłość boską - zauważył, patrząc na swoją stopę. - Chyba złamałaś mi nogę. - Nie, nie złamałam. Wykręciłam ją lekko - od powiedziała, nieświadoma jego dalszych planów. Usiadł ostrożnie. - Będę musiał pamiętać, że z tobą nie wolno za dzierać.
RS
- Owszem - odpowiedziała, myśląc o tym sa mym. - A ponadto uważam, że nie powinniśmy zo stawać sami. - Dłużej niż do tej pory? - podsunął. - Właśnie! - Nie będziemy sami - oznajmił. - Lisid przypro wadzi dzieci. Seona nawet nie kryła rozdrażnienia. - Co cię podkusiło przyjąć jej propozycję? Lepiej by było, żeby ona tu została. Niejeden już ozdrawiał w jej miłym towarzystwie, zwłaszcza kiedy była w tak dobrym nastroju. - Widywałem dziewki o większej skromności - za uważył Griffydd, ułożył się i wsunął ręce pod głowę. Nie zgrywał niewiniątka. Lata pierwszej młodości już dawno miał poza sobą. Pośród rozlicznych przy gód poznał wiele kobiet. Seona nie zwracała uwagi na jego słowa, a że za padał zmierzch, zaczęła szukać lampy. Nie chciała siedzieć przy nim w zupełnych ciemnościach. - Czego szukasz? - Lampy. Zaraz zrobi się ciemno. - Och. A to nie lampa wisi tam, u powały, tuż obok twojej głowy? Odwróciła się tak szybko, że omal nie wyrżnęła czołem w żelazną oprawę. - Rzeczywiście - burknęła. - Dziękuję. Dolała nieco oleju i poprawiła knot.
RS
- Widywałem dziewki o większej skromności, lecz z nimi nie sypiałem - dokończył Griffydd. Seona drżącymi dłońmi usiłowała skrzesać ogień. - Mogłeś sobie sypiać. Zupełnie mnie to nie ob chodzi. - Mój brat uważa, że nie ma się co wstydzić. Nie raz mnie namawiał. Popatrzyła na niego przeciągle, spod oka i ponow nie zajęła się lampą. - Więc nie zaznałeś jeszcze kobiety? - Nie, dlaczego? Nie mogła wykrzesać iskry. Z desperacji chciała rzucić krzesiwo na ziemię. - Daj, ja to zrobię. Griffydd wstał z łoża i wyciągnął rękę. Bez słowa podała mu nóż i krzesiwo. Cofnęła się o krok. Griffydd bez trudu zapalił lampę. Popatrzył na dziewczynę, ale na jego twarzy nie było triumfu. Wyglądał raczej, jakby się czymś mar twił. Nie chciał jej denerwować i powiedziawszy pra wdę, żałował, że w ogóle wspomniał o dziewkach i Dylanie. - Dlaczego wszyscy cię ignorują? - To nieprawda - odpowiedziała, chociaż widać było, że cios trafił celnie. - Prawda. Lisid i Naoghas - westchnął. - A prze cież jesteś córką wodza.
RS
- Wcale mnie to nie martwi - rzuciła, wzruszając ramionami. Zakasłała, gdy z lampy uleciał kłąb dymu. Zacze piła ją potem o łańcuch zwisający ze stropowej belki i cofnęła się w półmrok, by Griffydd nie widział jej twarzy. - Tak mi lepiej. Przynajmniej mam święty spokój. - Rozumiem! - mruknął. I naprawdę rozumiał. Czasem on sam odczuwał podobną potrzebę - zwła szcza gdy Dylan namawiał go na kolejny wypad. Spod oka obserwował Seonę. Odłożyła na miejsce nóż i krzesiwo, a potem starannie poukładała niektó re rzeczy Griffydda, rozrzucone w nieładzie przed wyruszeniem na łowy. Dopiero teraz zauważył, że ma na nosie kilka piegów, wyglądających jak ślady po pocałunkach maleńkich elfów. Spostrzegł też z zachwytem, że jej włosy zmieniają barwę w zależności od oświetlenia. Na dworze, w pełnym blasku dnia, były nieomal blond, z lekkim odcieniem czerwieni. W ciemnej izbie nabierały głę bokich tonów rdzy. W tej chwili przypominały barwą jej pełne usta. - Dlaczego ojciec traktuje cię w ten sposób? - Wolałabym o tym nie mówić - odparła. Krążyła po całej izbie, jakby była w niej pierwszy raz. Griffydd umilkł, więc po chwili odwróciła się w jego stronę. Pokuśtykał bliżej i stanął tuż przy niej. - Głupiec z niego, jeśli nie widzi twych cnót, Seo-
RS
no - powiedział cicho, szczerze i z czułością. Wszyscy wokół to głupcy. Zmarszczyła brwi i uważnie popatrzyła mu prosto w oczy. - Naprawdę tak sądzisz? Naprawdę? - Tak. Widać było, że nie do końca uwierzyła w jego za pewnienia. On zaś nie bardzo wiedział, jak ją przekonać. Sło wa nie wystarczyły. Przeraził się, gdy usłyszał, że dziewczyna szlocha. - O co chodzi, Seono? Głośno pociągnęła nosem i zająknęła się jak małe zapłakane dziecko. - Nie... Nie wiem... nikt... nigdy... nigdy... Nagle do izby wbiegł Fionn, a Seona szybko otarła oczy i podeszła przywitać chłopca. Przytuliła go mocno. Mimo łez nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa, potrzebna i szanowana. Griffydd DeLanyea napra wdę ją lubił. Właśnie ją - tak często odpychaną, nę kaną i poniżaną. Wydawało jej się, że wyrosły jej skrzydła i kiedy wyjdzie na dwór, wzbije się niczym ptak w przestworza. Roześmiała się, gdyż Fionn, który już pędził w głąb izby, zatrzymał się gwałtownie na widok Griffydda i klapnął na pupę. - Hej, młodzieńcze! - zabrzmiał spokojny głos Walijczyka. - Chyba się mnie nie boisz?
RS
Griffydd, lekko skrzywiony, pokuśtykał do malca i kucnął tuż przed nim. Siedzieli teraz nos w nos. - Jesteśmy przyjaciółmi, wiesz? Ty i ja. Fionn poważnie pokiwał głową, potem wyciągnął rączki. Griffydd wziął go w ramiona i wesoło zerknął na uśmiechniętą Seonę. Śmiał się do niej nie po raz pierwszy, lecz dopiero teraz był to naprawdę piękny, beztroski i najszczerszy uśmiech, bez cienia złośliwości. W ten sam sposób zwykli uśmiechać się ojcowie do ukochanej dziatwy. Niestety, nie wszyscy. Diarmad nigdy się nie uśmiechał do swojej jedynej córki. W drzwiach stanęła Lisid z Beitiris na rękach. Ze zdumieniem patrzyła na Fionna w objęciach rycerza. - Witaj, Lisid - powiedział Griffydd i dalej zaj mował się malcem. - Chodź, Fionn. Muszę ci coś po kazać. Posadził chłopca na łożu. - Coś, co mam już od bardzo, bardzo dawna. - Zabierz Beitiris - mruknęła Lisid do Seony, Nakarmiłam ją. Znowu popatrzyła na syna. - Dobrze im razem. - Owszem - zgodziła się Seona. - Może to ja zostanę, a ty idź na ucztę? - Proszę bardzo - odparła Seona. - Chętnie wy słucham wieści z dworu króla Haakona.
Lisid ponownie popatrzyła na Griffydda, który nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a potem zdecydo wanym ruchem oddała córkę Seonie. - Wrócę tak prędko, jak to tylko możliwe. Bez słowa pożegnania wybiegła na zewnątrz.
RS
Seona odwróciła się do Griffydda. Fionn tak się za jął zabawą, że nie zauważył odejścia matki. W rączce trzymał małego drewnianego konika, na podstawce z maleńkimi kółkami. Zafascynowany, obracał jedno z kółek. - To jeszcze nie koniec - odezwał się Griffydd. Przewrócił konika do góry nogami, otworzył klap kę w jego brzuchu i wyjął pięciu pieczołowicie wyrzeźbionych, drewnianych wojowników. Beitiris zapłakała. Griffydd i Fionn jednocześnie unieśli głowy. Seona poklepała maleństwo po ple cach. - Zaraz beknie i uspokoi się - wyjaśniła. Fionn zmarszczył brwi. - Ten koń zjadł człowieków? - spytał z namasz czeniem. Griffidd pokręcił głową. - Nie. To ma być koń trojański. - A co to znacy? - zainteresował się chłopiec. Seona także nie wiedziała, więc miała nadzieję, że zdoła jak najszybciej uspokoić Beitiris i wysłuchać wyjaśnień Walijczyka.
RS
Jednocześnie bujała i klepała małą. Griffydd podał konika Fionnowi, ten zaś usiłował umieścić wojowników z powrotem w skrytce. - Uważaj! - ostrzegła go Seona. - Nie połam ich! - Nie połamie - zapewnił ją Griffydd. Nadstawiła ucha, aby poprzez płacz dziecka usły szeć, co mówił dalej. - Są bardzo twardzi. Wytrzymali mnie i moich dwóch braci, rodzonego i przyrodniego. Skoro Dylan nie dał im rady, nic im się nie stanie. Fionn przeciągle popatrzył na Seonę, a potem wró cił do swojego zajęcia. - Ostatni nie wchodzi! - jęknął, ale nie rezygno wał, pracowicie popychając wojownika paluszkiem. Seona nie ustawała w wysiłkach, żeby uspokoić Beitiris. Pot cienką strużką spływał jej po plecach. - Na pewno ci się uda - powiedział Griffydd do Fionna, lecz nie kwapił się do pomocy. Trzeba było przyznać, że przejawiał wprost anielską cierpliwość. Każdy z wioskowych mężczyzn już dawno zabrałby zabawkę i sam schował wojowników. Walijczyk kątem oka z ciekawością popatrzył na Seonę. W jego spojrzeniu dostrzegła cień nagany. - Nie widziałeś płaczącego dziecka? - spytała z przekąsem. - Widziałem, raz albo ze dwa razy - odparł z drażniącym spokojem. Wstał. Stopa jakby mu mniej dokuczała.
RS
- Daj mi ją na ręce. - Nic z tego - zaperzyła się. - Jus! - rozległ się triumfalny okrzyk Fionna. Teraz mi opowiedz o koniu trojańskim! Griffydd popatrzył na niego przez ramię. - Jak tylko twoja siostra przestanie płakać - obie cał. Znów spojrzał na Seonę. - Potrzymam ją, a Fionn pokaże ci zabawkę. Przemawiał tak łagodnie, że opuściły ją wszelkie wątpliwości. Ostrożnie podała mu Beitiris, gotowa do działania, gdyby tylko pojawiły się jakieś kłopoty. Griffydd przeniósł ciężar całego ciała na lewą no gę, przytulił dziecko do muskularnej piersi i spokoj nym kolistym ruchem zaczął je gładzić po plecach. Seona, co chwila zerkając na niego, usiadła na łożu przy Fionnie. - Pats! - dumnie zawołał malec. - Otwieras mu brzuch i wychodzą człowieki! Drewniani wojownicy wyłonili się z wnętrza zaba wki. W tej samej chwili Beitiris beknęła donośnie, Słychać to było w całej izbie. Uspokoiła się od razu i wsparła główkę na piersi rycerza, jakby przez całe życie nie robiła nic innego. - Chyba bujałaś ją zbyt mocno - stwierdził Griffydd - Och! - Własny głos dziwacznie zabrzmią! w uszach Seony. Wstała. - Już ją wezmę. Ostrożnie chwyciła dziecko, uważając, by nie musnąć Griffyda palcami. Nie bardzo jej się to udało
RS
Beitiris zaprotestowała głośno. Seona popatrzyła w szare oczy Griffydda, ale za miast przygany zobaczyła w nich błysk rozbawienia. - Chyba jej lepiej u mnie - zauważył. Pogładził małą, a ta natychmiast przestała krzyczeć i znów po chyliła główkę. - Och - powtórzyła Seona, bezwiednie wodząc wzrokiem za smukłą dłonią Walijczyka. - Bez obawy - powiedział cicho, ale wesoło. Białogłowy w jej wieku sprawiają najmniej kłopo tów. Seona uśmiechnęła się wbrew woli. - Mężczyźni także. - Opowiedz o koniu! - natarczywie domagał się Fionn. - Fionn! - zbeształa go Seona. - Sir Griffydd jest naszym gościem! - Gościem, który z chęcią opowie wam legendę wtrącił Walijczyk. - Może przedtem pokrzepisz się kielichem wina? - zapytała Seona, nie zwracając uwagi na malca, który z uporem ciągnął ją za rękaw. - Jest także woda.
Wskazała na pełne wiadro stojące w kącie. - Nie trzeba - odparł Griffydd. Zerknął na Fionna, - Publiczność się niecierpliwi. Seona przyzwalająco kiwnęła głową i usiadła obok chłopca. Fionn ściskał w rączce drewnianego konia.
RS
- Wiesz, Fionn, jak najbardziej lubię słuchać opo wieści? - spytał Walijczyk. - Kładę się i zamykam oczy. W ten sposób w wyobraźni widzę wszystko, co słyszę. Może ty też tak zrobisz? Seonie niesłychanie przypadła do gustu ta propo zycja, gdyż było już bardzo późno i dzieci powinny zasnąć. Z drugiej strony wiedziała, że inaczej Fionn nie pozwoliłby się ułożyć do snu. A tak, grzecznie wtulił się w poduszkę. - Jus! - oznajmił, nie puszczając konia. Przy mknął oczy. Griffydd z powagą kiwnął głową. - Dawno temu, dwaj potężni królowie toczyli wielką wojnę - zaczął melodyjnym, głębokim gło sem, wspierając jedną rękę na główce Beitiris. - Bój trwał dziesięć lat. Seona z zapartym tchem słuchała opowieści o ob lężeniu i zniszczeniu Troi. Griffydd był cudownym narratorem, nie komplikował ani też nie upraszczał żadnej sytuacji. Dzielny Hektor, bitny Achilles, wia rołomna Helena i jej kochanek Parys, który i w ogniu bitwy zawsze znajdował czas, aby choć na chwilę wziąć w objęcia kochankę, jak żywi stanęli przed oczami słuchaczy. A gdy Griffydd dobrnął do tragicznego końca, Seo na zapragnęła, by od nowa rozpoczął opowieść. Była tak zachwycona, że złożyła ręce do oklasków. Widząc to, Walijczyk pośpiesznie położył palec na ustach.
RS
- Obudzisz młodego wojownika - szepnął łagodnie. Zerknęła na łoże, Fionn spał głęboko z drewnia nym konikiem w dłoniach. - Spójrz na Beitiris - powiedziała na to Seona ona także zasnęła. Z dała dobiegały śpiewy i okrzyki wojów ucztują cych w wielkiej sali. Nie było ich nawet słychać w czasie opowieści Griffydda. - Lisid tak prędko nie wróci -powiedziała Seona. Wstała. - Nie bolą cię już ręce? - Trochę - przyznał rycerz. Pokuśtykał do łoża. Położę ją tutaj, przy braciszku. Wtedy nie spadnie. Zrobił to, co powiedział. Seona obserwowała, jak. starannie otulił dzieci ciepłą derką. - Wybacz, że zajęłam ci kwaterę. Zabiorę dzieci do chaty Lisid i tam zaczekam na jej powrót - zaproponowała. Przyjrzał jej się uważnie. Oprócz wesołości coś je szcze zamigotało w jego pięknych oczach. - Nie wypełnisz wówczas polecenia ojca - za uważył. - Masz się mną opiekować, póki nie wydobrzęję.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
RS
Seona przełknęła ślinę. Lampa zamigotała i zaczęła pykać. - Zaraz zgaśnie! - szepnęła dziewczyna, nie chcąc obudzić dzieci. Dobrze, że mogła się odwrócić i zająć czymś innym. Wirowało jej w głowie. Było jej tak gorąco, jakby stała przy rozpalonym piecu. - Był tu gdzieś olej - mruknęła. - Pomogę ci poszukać. - Nie, nie! Siadaj! Na szczęście spełnił jej prośbę i usiadł na kufrze. Przetrząsnęła wszystkie kąty w poszukiwaniu gli nianego garnka z tłuszczem wielorybim. - O, jest! Zdjęła lampę z haka i ostrożnie dolała paliwa. Przy gryzła wargi, żeby zapanować nad drżeniem dłoni. - A ty gdzie usiądziesz? - spytał Griffydd. - Chyba... chyba sobie już pójdę. - Dlaczego chcesz się sprzeciwić ojcu? Nie czu jesz się tu bezpieczna?
RS
- Ależ skądże! - zaprotestowała i złożyła ręce na piersiach. - Rad jestem - odparł z uśmiechem. - Cieszę się z towarzystwa. Podeszła do łoża i delikatnie przysiadła na jego brzegu. - Twoja przyjaciółka dochowała się wspaniałych dzieci - rzeczowo stwierdził Walijczyk. On także skrzyżował ręce na szerokiej piersi i spojrzał na nią zamyślonym wzrokiem. - Są silne i zdrowe. - O tak - powiedziała Seona, patrząc na maluchy. - Będziesz miał spory kłopot z odebraniem konika. Griffydd wzruszył ramionami. - Dogadamy się. Dam mu coś w zamian. - Zawsze wozisz ze sobą zabawki? - Tę jedną - odparł. - Ojciec zrobił ją dla mnie jeszcze przed moim narodzeniem. Kiedy ją mam ze sobą, zawsze pamiętam o domu. - Ale twój ojciec jest baronem - szepnęła ze zdu mieniem. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że ktoś tak potęzny i bogaty miałby czas na struganie zabawek : drewna. Nawet dla pierworodnego syna i następcy. - To człowiek o rozlicznych talentach. - Tak jak ty. Walijczyk uśmiechnął się, jakby ją otulał płaszczem życzliwości i ciepła. - Sądzisz, że naprawdę jestem utalentowany? - Jesteś dzielnym rycerzem - odpowiedziała
RS
z wymuszoną obojętnością. - Potrafisz też negocjo wać, inaczej nie przybyłbyś aż tutaj. Masz dobry głos, umiesz śpiewać i zajmująco opowiadać. - Lepiej uważaj, Seono, bo wpędzisz mnie w py chę - odezwał się cicho. Uśmiechnęła się lekko. - I ty mnie też, jeśli naprawdę wolisz mnie od Lisid. - Seono, jest coś, czego nie rozumiem - powie dział i jego twarz przybrała wyraz troski. - Dlaczego nikt cię nie poważa? Pytał tak łagodnie i ze szczerym zainteresowa niem, że odpowiedziała mu bez wahania. - Ojciec mnie nie lubi - wyznała. - Nigdy mnie nie lubił. Od dnia, w którym się narodziłam. Od dnia. w którym zobaczył, że nie jestem synem. Poza tym byłam chorowita. Griffydd przyglądał się jej, jakby wiedział, że na tym nie koniec. - Kiedy byłam mniej więcej w wieku Fionna. matka uciekła do innego. - Dlaczego? Seona potrząsnęła głową i spojrzała na swoje dłonie. - Nie wiem. Podszedł, klęknął przed nią, ujął jej twarz w dłonie i popatrzył prosto w oczy. - Nie możesz się za to obwiniać - rzekł cicho.
RS
- Wiem - odparła udręczonym szeptem. - A jed nak, czy to takie dziwne, że wódz wioski chciałby mieć jako pierwsze dziecko zdrowego i dorodnego syna? Gdybym była chłopcem... lub chociaż miała urodę... Zerwał się na równe nogi i pochwycił ją w ramio na. Utulił, jakby za wszelką cenę chciał ująć jej trosk i kłopotów. - Seono... - szeptał gorączkowo. - Seono. Jesteś wręcz doskonała. Zaszlochała cicho i mocniej przywarła do niego, a on w duchu przeklinał Diarmada MacMurdocha, który zadał jej tyle bólu, i matkę, która bez cienia żalu porzuciła maleńkie dziecko. Jedna jedyna Seona była varta stu takich dziewek jak Lisidi Na całym świecie nie było piękniejszej kobiety. Delikatnie odsunął ją od siebie i rękawem otarł jej zapłakane oczy. - Wybacz... - próbowała się uśmiechnąć. - Nie powinnam... - Chyba nie płaczesz zbyt często. Wzięła głęboki oddech i pokręciła głową. - Nie. - Jesteś cudowna, Seono. - Naprawdę? Na pewno nie dzisiejszej nocy. Podeszła do drzwi i wyjrzała. - Wciąż śpiewają - mruknęła. - Zresztą marnie. To prawdziwa katorga dla uszu Walijczyka.
Odwróciła się z uśmiechem. Wiedział, że ten uśmiech przeznaczony jest tylko dla niego. Nie panował nad uczuciami. Podszedł do niej, ujął ją za ramiona i schylił się do pocałunku. - Pić mi się chce! Okrzyk Fionna sprawił, że Griffidd i Seona odsko czyli od siebie jak oparzeni.
RS
Seona bała się nawet spojrzeć na Griffydda. Za czerwieniła się z zakłopotania, nie wiedząc, co Fionn zobaczył w ciągu kilku ostatnich minut. Nie wstydziła się, wiedziała jednak, że trudno by jej było to wszystko wytłumaczyć, Zwłaszcza dziecku. Podbiegła do łóżka. - Zaraz przyniosę ci wody. - Nie! - wymamrotał Fionn, przecierając zaspane oczy. - Niech on to zlobi! - To przecież nasz gość. - I chętnie we wszystkim pomoże - za jej plecami rozległ się głos Griffydda. Walijczyk mówił spokoj nie, chociaż z lekkim zniecierpliwieniem- Seona sły szała to tym lepiej, że sama była zagniewana. - Mów ciszej, Fionn - powiedziała tonem nagany, Griffydd zaczerpnął wodę z wiadra. - Nie chcemy, żeby Beitiris się obudziła. Jakby na ten znak, niemowlę zaczęło płakać. Seona delikatnie podniosła je z łoża i pokołysała. Griffydd przykuśtykał bliżej z kubkiem pełnym wody.
RS
Fionn wypił duszkiem, jakby przez całą noc wę drował przez pustynię. Seona westchnęła z ulgą, gdyż Beitiris znów przysnęła. Fionn wcisnął kubek - dłoń Griffydda. - Powiedz: dziękuję - przypomniała mu Seona. - Dziękuję. A teraz mi opowiedz jesce jedną historię. - Fionn! Griffydd parsknął śmiechem. - Opowiem, jak się położysz i będziesz leżał bez ruchu, żeby nie budzić siostry. - Nie chcę leżeć - ziewnął Fionn. - Wcale nie jestem śpiący. - Fionn, jest już bardzo późno. - Nie jestem śpiący! - zawołał. Beitiris otworzyła oczka. - Usiądź mi na kolanie - zaproponował Griffydd. Zajął miejsce na kufrze i klepnął się w udo. - Opo wiem ci coś ciekawego, jeśli będziesz cicho. Chłopiec zastanawiał się przez chwilę. - Dobze - zadecydował w końcu. Zeskoczył z ło ża, podbiegł do rycerza i jak gdyby nigdy nic wdrapał mu się na kolana. - Opowiedz mi o wojownikach i smokach - po wiedział rozkazującym tonem. - Ale nie o dziewczy nach! - Nie o dziewczynach? - zdziwił się Griffydd. Fionn skinął głową.
RS
- Dziewczyny boją się smoków. Griffidd błysnął okiem w kierunku Seony. - Boją się tylko niektóre. Inne są bardzo odważne. - Nie wierzę! - Może się nawet zdarzyć, że kiedyś sam taką spotkasz, chociaż muszę przyznać, że to wielka rzad kość. - Nie chcę dziewczyn w twojej opowieści! - oz najmił Fionn z całą stanowczością, na jaką było stać sennego trzylatka. - Proszę bardzo. Nie będzie żadnych dziewczyn - zgodził się Walijczyk. Seona z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Doskonale widziała, że Griffydd też ledwie panuje nad wesołością. Beitiris zasnęła, więc odłożyła ją na łoże. Mała znów otworzyła oczy. - Połóż się obok niej, wtedy na pewno uśnie - po radził Griffydd. - Będzie jej trochę cieplej, nie są dzisz? Nagle zmienił ton i dodał o wiele głębszym gło sem: - Mnie by się to bardzo podobało. Seona spłonęła rumieńcem i położyła się obok dziecka. W łożu, które teraz należało do Griffydd Próbowała o tym nie myśleć. Otoczyła Beitiris ramionami. Fionn pociągnął za rąbek Griffyddowego chroich.
RS
- Opowiadaj! Griffydd zaczął mówić, a Seona stwierdziła, że znów miał rację. Beitiris zasnęła bez problemu. Łoże było wygodne, miękkie i ciepłe. W izbie pa nował przyjemny półmrok. Fionn spokojnie siedział na kolanach Griffydda, ten zaś snuł opowieść o ryce rzu, który przed wielu łaty wybrał się na krucjatę i do stał w odległym kraju, pozostawiony tam przez króla, sam na sam z okrutnym smokiem o imieniu Cynric. Dopiero kiedy go pokonał, mógł powrócić do domu. Seona ziewnęła i przymknęła powieki. Ostatnią rzeczą, jaką widziała przed zaśnięciem, był Fionn przytulony do piersi rycerza. Pomyślała wówczas, że Griffydd DeLanyea byłby wspaniałym ojcem. Godziny płynęły. Niektórzy z wojowników Diarmada posnęli w wielkiej sali, wspierając głowy na stołach. Inni, jak Naoghas, ciągle rozprawiali ściszonymi głosami, popijali piwo i gmerali palcami w miskach z resztkami jedzenia. Kilka kobiet, wraz z Li ii czekało, aż skończą, by wziąć się do zmywania. Naoghas raz po raz zerkał na swoją żonę. Nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Całą uwagę skupiła na Diarmadzie i jego gościu. - Sądziłem, że syn barona DeLanyea zdążył już przybyć do Dunloch - mruknął Olaf, o wiele ciszej niż przed półgodziną.
RS
Diarmad w lot pojął, że chodziło o bardziej dys kretną rozmowę. - Bo też i przybył. Chciał pogadać o transporcie towarów należących do jego ojca. Nieszczęściem spadł z konia i stłukł sobie nogę. Jest pod opieką mo jej córki. Olaf zerknął na niego podejrzliwie. - Pod opieką córki? Twarz Diarmada nie wyrażała żadnych uczuć. Z równą swobodą prawił kłamstwa i prawdę. - Dziewczyna zna się na rzeczy. A nasz gość, po dobnie jak jego zacny rodzic, to człowiek honoru, godny zaufania. Powierzyłbym mu nawet swój mają tek, rzecz jasna, gdybym go posiadał. A gdyby ów honorowy rycerz uwiódł Seonę, tym lepiej. Musiałby się z nią ożenić i spokój. Wreszcie dziewka na coś by się przydała. Taki związek byłby najtrwalszym paktem z potężnym i wpływowym ba ronem DeLanyea. To powinno dać Haakonowi do myślenia! - Głęboko wierzę, że obu wam można ufać - od parł Olaf. - Pewnie miałbyś więcej powodów dc obaw, gdyby twoja córka wyglądała jak ona. Tu ruchem głowy wskazał na dziewczynę, która choć daleko - bez wątpienia domyślała się, że rozma wiają o niej. Diarmad zmarszczył brwi. Wśród jego zbrojnych wciąż wybuchały sprzeczki i kłótnie o Lisid, i to już
RS
od dnia, gdy zaczęły pączkować jej piersi. Miał na dzieję, że jej małżeństwo położy kres tym sprawom. Niestety, stało się inaczej. Pewnie by ją odesłał do jakiejś innej wioski, ale sam nieraz brał ją do swojego łoża. Rzecz jasna, nikt o tym nie wiedział. Zagroził Lisid, że spotka ją suro wa kara, jeżeli to wyjdzie na jaw. Do tej pory groźbą i prezentami kupował jej milczenie. - Piękna niewiasta - znacząco mruknął Olaf. - I zamężna - odpowiedział Diarmad, doskonale wiedząc, co Norweg miał na myśli. Nawet królewski kuzyn nie miał prawa korzystać z towarzystwa mężatki. Olaf nachmurzył się, przeciągnął i czknął donośnie. - Dzięki za wspaniałą ucztę, Diarmadzie - rzekł. Wstał z ławy. - Czas mi na spoczynek. - Możesz spać tu, pod dachem. Mój dom jest two im domem - zaproponował Diarmad. Norweg pokręcił głową. - Raz jeszcze bardzo ci dziękuję, ale wolę swój namiot. Diarmad oczekiwał takiego obrotu sprawy i westchnął z ulgą, że Olaf nie siedzi w sali dłużej niż potrzeba. Wprawdzie swój skarb chował w bezpiecz nym miejscu, lecz wiedział, że niewiele da się ukryć przed czujnym wzrokiem Norwega. Gdyby prawda wyszła na jaw, zapłaciłby słony okup.
RS
- Odprowadzisz mnie do obozu? - spytał Olaf. Diarmad nie zamierzał opuszczać ciepłej sali i po nocy wychodzić na zimnicę, lecz wysłannik króla był zbyt ważnym gościem, aby mu odmówić. Ciaśniej się okutał czarnym płaszczem i ociężałym ruchem wstał zza stołu. - Oczywiście - odparł. Miał nadzieję, że Norweg doceni to poświęcenie. Chwiejnym krokiem wytoczyli się na dwór, nawet nie spojrzawszy na Lisid. Gwiazdy i księżyc w pełni oświetlały im drogę. Diarmad głośno wciągnął głęboki haust powietrza. Wyczuwał zmianę pogody. W oddali zaszczekał pies. Pomału doszli do namio tów ustawionych na łące opodal palisady. Raz po raz słychać było echo ludzkich głosów, dobiegających to z namiotów, to od strony domów. Nad wejściem do każdego namiotu, na palach wi siały drewniane smocze łby, podobne do tych, które Norwegowie umieszczali na dziobowych stewach okrętów. Dokładnie pośrodku obozu, nad dużym og niskiem stał trójnóg z olbrzymim kotłem. Blask pło mieni sprawiał, że okolica wyglądała jak leże uśpio nych smoków. Diarmad stwierdził nagle, że Norwegowie mają w sobie coś z baśniowych potworów. Czasami przy sypiali, aby chwilę potem siać wokół siebie zniszcze nie i pożogę. Postanowił zachować ostrożność przy
RS
Olafie, zwłaszcza w czasie rozmów o młodym Walij czyku. Olaf przyciszonym głosem zamienił kilka słów z człowiekiem niedbale rozciągniętym przy ognisku. Diarmad nie miał złudzeń, iż ów pozorny leń w rze czywistości jest czujnym wartownikiem. Nie winił za to Norwegów. Sam, gdy pewnego razu wybrał się na dwór Haakona, rozstawiał na noc straże wokół obozu. Życiowa mądrość, która na wet pośród przyjaciół pozwalała uchronić się od wrogów. Olaf podszedł do największego namiotu i zapra szającym ruchem uniósł zasłonę. Miał wejść do jaskini smoka? Właśnie tutaj, sam jeden, otoczony przez załogę okrętu wojennego? Jednak odmowa nie wchodziła w grę, choćby ze względu na pozycję i koneksje Olafa. Diarmad wsparł dłoń na rękojeści sztyletu, jakby w obawie, że zawadzi nim o płótno namiotu, i wszedł do środka. Olaf wkroczył tuż za nim. Wnętrze oświetlała samotna lampa oliwna zawieszona na smukłym pręcie, wbitym prosto w ziemię. Było także bogato rzeźbione łoże, nieco mniejsze niż to, które sta ło w domu jarla, przykryte futrem, z miękką pucho wą poduszką. W pobliżu łoża stało nabijane ćwie kami pudło. Rzeźbione krzesło dopełniało wyposa żenia.
RS
Wszystko razem świadczyło, że Olaf jest bogatym człowiekiem, i że w społecznej hierarchii zajmuje eksponowane miejsce. Wskazał Diarmadowi krzesło i sięgnął po stągiew z winem. Napełnił róg, wręczył go gościowi, a sam przysiadł na łożu. - Chciałem porozmawiać z tobą na osobności powiedział. Diarmad skinął głową. Zauważył, że jarl nie pije. - Król bardzo się zainteresował twoim sojuszem z baronem DeLanyea - prosto z mostu oznajmił Olaf. Nie było w tym nic dziwnego. - Chodzi o układ handlowy, nic więcej - zapew nił go Diarmad. - Chodzi o pakt z najpotężniejszym baronem Wa lii. Człowiekiem, którego córka niedawno poślubiła szwagra niejakiego Etienne'a DeGuerre. A kim jest ów DeGuerre? Jednym z najbardziej wpływowych normandzkich rycerzy w całej Anglii - wyrecytował Olaf. - Czego dotyczą negocjacje? - Walijczyk ma srebro i wełnę, lecz brakuje mu statków. Mam mu dać kilka z załogą w zamian za udział w zyskach - wyjaśnił Diarmad. - To znaczy za ile? Wódz Dunloch przeklął w duchu arogancję Olafa. Wprawdzie stał niżej od jarla, ale przecież miał pew ne niezbywalne prawa. Norweg mógł go wypytywać
RS
w imieniu króla, lecz nawet wówczas obowiązywały zasady grzeczności. - Właśnie po to tu przybył Griffydd DeLanyea odparł. - Mamy przedyskutować wysokość udziału i liczbę statków. Olaf skinął głową, ale nie pozbył się wątpliwości. - Nie planujesz oficjalnego związku? Nie szukasz sojuszu z baronem DeLanyea choćby poprzez ślub własnej córki? - Griffydd DeLanyea jest Walijczykiem z domie szką normańskiej krwi w żyłach - odpowiedział Diarmad z wielce zaskoczoną miną, jakby podobna myśl nigdy przedtem nie wpadła mu do głowy. - My ślę o zyskach, nie o sojuszach. - Nie próbuj mnie oszukiwać - ostrzegawczo warknął Olaf. - Wiem, że szczwany z ciebie lis, Diarmadzie. Związek z tamtym rodem dałby ci sporą władzę. Ale nie myśl, że nie rozumiem twoich pra gnień. To samo myśli Haakon, i dlatego mnie przy słał. - Sądziłem, że po daninę. - Po to też. Mam ci jednak przekazać ostrzeżenie, że Haakon źle będzie widział każdą próbę podsunię cia twej córki rodowi DeLanyea. Ma nadzieję, że nie zapomnisz, komu przysięgałeś wierność. Diarmad z trudem panował nad nerwami. Przez całe lata był pomijany przez Haakona i jego jarlów. Teraz, gdy wreszcie miał okazję, by zdobyć nieco
RS
wpływów wśród Walijczyków i Normanów, król pró bował go powstrzymać. A jeśli król uważał małżeństwo Seony i Griffydda za spisek, to lepiej było czym prędzej zrezygnować z planu. Każda próba buntu zakończyłaby się najaz dem norweskich okrętów na Dunloch. Potomkowie wikingów jak stado wygłodniałych wilków rzuciliby się na wioskę. Diarmad wzruszył ramionami, jakby słowa Olafa w ogóle go nie obeszły. - Lepiej, jeśli Haakon nie będzie miał powodów, żeby wątpić w twoją lojalność. Tym razem Diarmad rozgniewał się na dobre. - A co mam zrobić, ażeby go zapewnić o mojej dozgonnej wierności? - zapytał z przekąsem. Wciąż domaga się wyższych danin ode mnie i moich ludzi albo śle jarlów z pogróżkami. Nawet nie mam czasu, by zgromadzić wymaganą sumę. - Nie jesteś głupcem, Diarmadzie - odpowiedział mu Olaf. - Bez wątpienia słyszałeś, że są tacy, co chcą upadku Haakona. On zaś, jako prawowity wład ca, potrzebuje funduszy, by chronić swoje królestwo. To królestwo, które jest także twoim. Diarmad spojrzał spode łba na Olafa. - Moje królestwo jest tutaj. Olaf zmrużył oczy. - Zatem chcesz opuścić Haakona i związać się z Walijczykiem? A może wolisz popierać króla Szkotów?
RS
- Króla Szkotów? Czyżbym wyglądał na durnia? - zaperzył się Diarmad. - Którego? Tutaj każdy, kto nosi brat, podaje się za prawowitego pretendenta do tronu. - Potrząsnął głową. - Nie, nie będę na tyle głu pi, by pchać się między tych warchołów. Robię wszy stko co mogę, żeby ich utrzymać z dala od moich in teresów i od mojej ziemi. - A interesy robisz niezłe. - W oczach Olafa za błysło zadowolenie, jakby nagle chciał odkryć jakiś ważny sekret. - Flotę wojenną zbudowałeś do ochro ny przed Szkocją? Diarmad omalże nie spadł z krzesła. - Flotę wojenną? - Zaprzeczasz, że masz drakkary? Myśli jak oszalałe wirowały w głowie Diarmada. Po chwili doszedł do wniosku, że Olaf - jeżeli nie sam Haakon - musiał mieć dobre informacje o ukry tych okrętach. W tej sytuacji głupotą byłoby za przeczać. Wystarczyło jedno nieostrożne słowo, a na królewski dwór poszłaby wiadomość, że wódz Dunloch spiskuje przeciwko Norwegii, potajemnie paktując z Walią lub Szkotami. A może z jednymi i drugimi. - Nie robię z tego tajemnicy - skłamał. - Wystar czy, że król spyta, ile ich mam na swoje rozkazy. - Zatem to wina króla, że nic o tym nie wiedział? - zapytał Olaf. - A może któryś jarl powinien je zo baczyć?
RS
Diarmad kipiał z wściekłości. Sądził, że okręty są całkiem bezpieczne w dobrze osłoniętej zatoce. Chy ba że miał szpiega wśród swoich własnych łudzi. Raczej tak, w przeciwnym razie skąd Olaf wie działby o flocie? Jak dorwę zdrajcę, obiecywał sobie Diarmad, uto pię go powolutku podczas przypływu. - Więc masz okręty - ciągnął Norweg. - Moim obowiązkiem jest poinformować o tym Haakona. Po dejrzewam, że znów podniesie wysokość daniny. Diarmad zmarszczył brwi. I tak już niemało płacił. - Ale mógłby zmienić zdanie, gdybym poślubił twoją córkę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
RS
Diarmad w osłupieniu spoglądał na Norwega. - Haakon chce, bym poślubił twoją córkę - po wtórzył Olaf. Widać było, że posłusznie wypełni wolę króla, chociaż Seona nie bardzo przypadła mu do gustu. Miał taką minę, jakby przed chwilą przełknął mocno zleżałą rybę. Diarmad nie przejmował się jego uczuciami. Po traktował to jak prawdziwe zrządzenie losu. Miał nadzieję, że gdy wieść o małżeństwie Seony z Griffyddem DeLanyea dotrze do Norwegii, król Haakon przestanie traktować go jak żebraka. Teraz, bez zbytnich zachodów, Haakon chciał zeń uczynić członka królewskiej rodziny! Niechcianą Seonę brał sam kuzyn króla! Co przy tym mogło znaczyć małżeństwo z jakimś tam synalkiem normańskiego barona? Haakon bał się przymierza Dunloch z Walią. Dzię ki temu Diarmad MacMurdoch mógł postawić na swoim! Ani słowem, ani gestem nie zdradził swojej rado-
RS
ści. Jeszcze nie teraz. Chciał skorzystać z okazji, by obniżyć daninę do rozsądnej kwoty. - Czuję się zaszczycony, że nasz król zechciał mnie łaskawie dopuścić do swego rodu - powiedział ugrzecznionym tonem. - Nie wiem jednak, czy na to naprawdę zasługuję. Twarz Olafa jasno wyrażała, że ma podobne wąt pliwości. Zmusił się do uśmiechu. - Gdyby Haakon sądził inaczej, nie wychodził by z taką propozycją - odparł. - Pewnie, że zasługu jesz. Wszak jesteś wodzem wioski i cennym sojusz nikiem. Zawahał się przez chwilę. - I masz piękną córkę - dodał. - Będzie wspania łą panną młodą. W głębi serca Diarmad troszeczkę współczuł Ola fowi. On także został zmuszony do małżeństwa z ko bietą, której wcale nie kochał. Lecz cóż znaczyły uczucia Olafa w porównaniu z łupem, jaki stanowił ów związek? - Doszły mnie słuchy, że posag wynosi pięćset sztuk srebra - odezwał się po chwili Norweg. Diarmad posmutniał. Dlaczego nie ugryzł się w ję zyk, zanim w zeszłym roku, po suto zakrapianej ucz cie wystąpił z taką ofertą wobec pewnego, pożal się Boże, „księcia" z wyspy Man? Tamten chociaż był na tyle uprzejmy, że zginął podczas najazdu na Irlandię i małżeństwo nie doszło do skutku.
RS
Od tamtej pory Diarmad poprzysiągł sobie, że już nigdy się nie upije w obecności potencjalnego kandy data do ręki Seony. - Skoro to wola króla, wysokość posagu można przedyskutować na nowo - wykrztusił. - Chyba przeceniasz zaangażowanie mojego ku zyna w sprawę tego małżeństwa, Diarmadzie. Barczysty Norweg pochylił się nieco w przód, tak że światło lampy padło mu wprost na spoconą twarz. - Nie na niego spadnie oskarżenie o zdradę wobec władcy. To nie on potajemnie zbudował potężną flotę. To nie on po kryjomu prowadzi negocjacje z wpły wowymi cudzoziemcami. Powinieneś raczej uważać się za szczęściarza, że nadal możesz płacić tę samą daninę. Pomyśl także, iż za nędzne pięćset srebrni ków wreszcie pozbędziesz się z domu chuderlawej córki. Zgadzasz się na małżeństwo i posag? Diarmad wspomniał na swoje piękne i kosztowne drakkary. Jeśli będzie nieostrożny, król Haakon znaj dzie sposób, aby prędzej lub później położyć na nich łapę. Można by chociaż trochę odsunąć tę chwilę. A to oznaczało trwałą więź z królewskim rodem. Do brze mieć sojusznika na dworze. Jeśli tym sojuszni kiem będzie zięć, tym lepiej. - Dobrze - powiedział bez pośpiechu. - Dam ci córkę za żonę i wypłacę posag w wysokości pięciuset sztuk srebra. Splunął w dłoń i wyciągnął rękę do Norwega.
RS
Olaf popatrzył na nią, a potem zapytał: - Chcesz dobić targu już dzisiejszej nocy? Diarmad spojrzał na niego podejrzliwie. - A czemu nie? Zgodziłem się na wasz ślub. Co stoi na przeszkodzie, by zawrzeć umowę? - Moje słowo może nie wystarczy. - To znaczy, że najpierw potrzebujesz zezwolenia od Haakona? - spytał Diarmad znaczącym tonem, jakby w tej właśnie chwili zaczął powątpiewać, czy Olaf działa za wiedzą i wolą króla. Dumny jarl miał by jak małe dziecko dopraszać się zgody? - Nie! - burknął Norweg. Też splunął w dłoń. Przybili twardo na zawarcie umowy. Diarmad wstał. - Skoro mamy zostać krewniakami, Olafie, mam nadzieję, że już nie wątpisz w mą lojalność wobec króla Haakona. Nie widzę też powodów, abym w tej sytuacji miał rezygnować z zawarcia układu z Walij czykiem. Potrzebny mi choćby po to, bym na czas zgromadził wspomniane pięćset sztuk srebra. Olaf łaskawie skinął głową. - Obawiam się, że DeLanyea to czujny i ostrożny młodzieniec. Może na wieść o naszej umowie będzie chciał zasięgnąć rady ojca. Lepiej będzie, jeśli decy zja o małżeństwie i moim sojuszu z Haakonem zo stanie między nami. Przynajmniej do końca nego cjacji.
RS
- Dobrze - odparł Olaf, ponownie kiwając głową. - Jesteś mądrym człekiem, Olafie. - Diarmad chrząknął głośno, rozejrzał się po namiocie i przygła dził brodę. - Pozwól zatem, że na razie nie powiem o tym i Seonie. - A to dlaczego? - z nagłym zainteresowaniem zapytał Norweg. - Czyż nie masz nad nią władzy? - Mam! - szybko zawołał Diarmad. - Lecz prze cież znasz kobiety! Uniesiona radością może wszy stko wypaplać! Olaf uspokoił się. - Masz rację. Postępuj wedle własnej woli. Diarmad podszedł do wyjścia i odwrócił się, by raz jeszcze popatrzeć na Olafa. Światła i cienie igrały na jego pobrużdżonej twarzy. - Nie oczekiwałem tak wielkiej łaski, gdy dzisiej szego dnia ujrzałem twój okręt przy nabrzeżu - oz najmił. Skłonił się lekko. - Życzę ci dobrej nocy, zię ciu. Olaf, zły i zmartwiony tym, do jakich poświęceń zmusza służba u króla, bez słowa oddał ukłon. Potem przez chwilę nieruchomym wzrokiem patrzył na wej ście do namiotu. - Spij dobrze, Diarmadzie - mruknął i sięgnął po róg z winem. Chytry stary wódz niewiele wypił podczas tej roz owy. Wstyd było zmarnować tak drogi i dobry trunek.
Załopotała płachta zasłaniająca wejście. Olaf uniósł głowę, ciekaw, co też Diarmad ma jeszcze do powiedzenia. Ale to nie był Diarmad.
RS
Griffydd westchnął i poruszył się lekko, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję. Plecy wspierał o ka mienną ścianę. Nie udało mu się poprawić, więc po nownie zamarł w bezruchu. Fionn spał, przytulony doń całym ciałem, wspierając główkę na piersi Griffydda. Lampa wciąż się paliła. Na razie nie mógł jej zga sić. Za to w migotliwym świetle obserwował uśpioną Seonę, macierzyńskimi dłońmi obejmującą małą Beitiris. Ów widok budził w nim przedziwną tęsknotę, ni czym głód pobudzony zapachem gorącego chleba. Jakże bardzo chciałby piastować swoje własne dziec ko! Ten najpiękniejszy dar, jaki może dać kobieta. Owoc miłości, źródło nieustannych marzeń i wzru szeń. Coś, czego do tej pory nie zdołał posmakować. Czy będzie mu to dane? Teraz, gdy patrzył na Seonę, przyszło mu do gło wy, iż dotychczas nie znalazł właściwej niewiasty, ta kiej, przy której poczułby prawdziwą namiętność. Ta kiej, którą pokochałby całym sercem, bez granic. Wiedział teraz, że jest naprawdę zdolny do miłości. Gdyby owa wybranka została jego żoną i obdarzyła
RS
go potomstwem, stałby się najszczęśliwszym czło wiekiem na świecie. Lisid odsunęła zasłonę w drzwiach i weszła do iz by. W dłoni trzymała żagiew. Potoczyła wzrokiem, po wnętrzu i uśmiechnęła się z wyraźną satysfakcją. - Och, wybacz, milordzie! - rzuciła po cichu i niezbyt szczerze, jak pomyślał Griffydd. Umieściła żagiew w obręczy na ścianie. - Nie wiedziałam, że zajmie mi to aż tyle czasu. Czekałam, aż mój mąż zaśnie. Teraz przyszłam po dzieci. Zalotnie zmarszczyła nosek. - Skoro zasnął w sali, nie pobudzi dzieciaków, wracając do naszej chaty i śmierdząc na milę piwem. - Miewałem już dłuższe warty - szepnął Grif fydd. Wstał ostrożnie, nie wypuszczając z objęć Fionna. - Wiedziałam, że spokojnie mogę wam powierzyć opiekę nad maluchami. Zerknął na nią spod oka. - A to dlaczego? Uśmiechnęła się chytrze. - Nie zostawilibyście ich... dla innych rzeczy, - W tym masz zupełną rację - uciął. Pałał coraz większą niechęcią do Lisid, gdyż domyślał się jej intencji. Sądziła, że Seona nie budzi pożądania. Miał przemożną ochotę powiedzieć jej, że się myli. Z drugiej strony, cóż taka Lisid wiedziała o uczu ciach? Nawet nie dostrzegała jego oburzenia.
RS
- Zaniesiesz do mnie Fionna? - spytała szeptem. - Nie chcę, żeby się zbudził. Griffydd zerknął na chłopca. - Dam radę. - Obudzę Seonę - zaproponowała Lisid. Griffydd zagrodził jej drogę. - Niech śpi - rozkazał. Głos miał władczy, cho ciaż w dalszym ciągu rozmawiali szeptem. - Zabierz małą. Obudzę Seonę, jak wrócę. Lisid chciała zaprotestować, ale wystarczył jej rzut oka na Griffydda, by zrezygnowała. Delikatnie pod niosła Beitiris z łoża. Zabrała żagiew i wyszła na zewnątrz. W drodze rycerz rozglądał się po okolicy. Szcze gólną uwagę zwrócił na obóz Norwegów. Namiotów było sporo, w sam raz dla załogi pokaźnego okrętu zacumowanego na przystani. Ciekawe, co też ich sprowadziło właśnie teraz dc Dunloch? - zastanawiał się. Po części podejrzewał, że to miało związek i z jego wizytą. Jarl bez wątpie nia pokaże się przy stole podczas jutrzejszych nego cjacji. Chytry stary Diarmad będzie miał twardy orzech do zgryzienia. To dobrze. Stanie się mniej czujny. A to oznacza, że rozmowy potrwają dłużej. Do niedawna Griffydd zamartwiałby się takim ob rotem sprawy. Teraz poweselał.
RS
Seona przewróciła się na bok i otworzyła oczy z przestrachem, nie czując koło siebie Beitiris. Usiadła na łóżku i powiodła wzrokiem po izbie. Od razu zauważyła, że jest sama. Gdzie zniknął Griffydd? Dokąd zabrał dzieci? Zerwała się na równe nogi i wybiegła z domu. Wy straszonym wzrokiem rozglądała się po okolicy. W dali zobaczyła znajomą sylwetkę, zmierzającą do chaty Lisid. Sama Lisid szła na przedzie z płonącym łuczywem w dłoni. Oczywiście! Pomagał jej odnieść dzieci. Lisid narzuciła płaszcz na ramiona Griffydda. Ten sam czarny płaszcz, którym wczoraj owinął przemo czonego Fionna. Rozmawiali przez chwilę, stojąc blisko siebie. Pra wie się dotykali. A potem Lisid wspięła się na palce i pocałowała Walijczyka. Zaskoczony Griffydd odepchnął ją od siebie. - Co robisz, niewiasto? - zapytał ze zgrozą. - Pragnę ci podziękować - powiedziała niskim, uwodzicielskim tonem. - Niepotrzebna mi taka wdzięczność. Popatrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. - Ty...? - Wracaj do męża i dzieci - rozkazał.
RS
Dumnie uniosła głowę, odwróciła się na pięcie i odeszła. Zagniewany Griffydd nie zważał na bolącą nogę. Równym, energicznym krokiem pomaszerował na kwaterę. Na miłość boską, myślał, niechże ona wre szcie zrozumie, że nie budzi we mnie pożądania! Po pierwsze, nie jest Seoną. Po drugie, ma męża. Niestety, zdawał sobie sprawę, że kobiety pokroju Lisid nie zawsze dobrze pojmują zachowanie męż czyzn. Nie wiedział, czy go zrozumiała, choć powie dział przecież wyraźnie: „do męża!" Sądził, że Seona wciąż śpi, zastał ją jednak stojącą pośrodku izby. Przyglądała mu się podejrzliwie. Zaklął w duchu. Miał nadzieję, że nie widziała nie szczęsnego pocałunku! - Nie śpisz - bąknął. Zdjął płaszcz i rzucił go na skrzynię. - Pewnie, że nie śpię. Mogłeś mnie obudzić, kiedy przyszła Lisid, żeby zabrać dzieci. - Mogłem - przytaknął. Czuł się jak niesforny chłopiec przyłapany na jakiejś psocie. - Zła jesteś na mnie? - A mam powody? Chyba nic nie widziała, pomyślał z westchnie niem. - Tę niewiastę warto by gdzieś zamknąć - zauwa żył. Seona zmarszczyła brwi.
RS
- Obraziła cię czymś? A może nie przypadły ci do gustu jej pocałunki? Gwałtownie uniósł głowę. - Więc widziałaś! - Widziałam - odparła swobodnym tonem. -I nic sobie z tego nie robię. Całuje niemal każdego, kto no si brat. Sypia też niemal z każdym. Jej zachowanie sprawiło mu dużą ulgę, ale nie ukoiło gniewu. - W przeciwieństwie do mnie! - Naprawdę? - Naprawdę! - A kto zna wiele dziewek o większej skrom ności? Griffydd wybałuszył oczy w bezbrzeżnym zdu mieniu, a potem poczerwieniał pod spojrzeniem Seony. - Nie jestem niewiniątkiem, ale nie chcę jej poca łunków! Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Biedny Naoghas - szepnęła ze szczerym współ czuciem. - Był taki dumny, kiedy zgodziła się zostać jego żoną. Nigdy nie podejrzewał, czym w istocie bę dzie to małżeństwo. - Warto by ją ukarać! - zapalczywie powiedział Griffydd. - Dziwię się, że twój ojciec na to pozwala. - Wiedz zatem, że jego także obdarzyła swoimi wdziękami. On zaś naiwnie sądzi, że nikt ich nie po-
RS
dejrzewa, - Spod oka popatrzyła na rycerza. - Chyba właśnie dlatego Naoghas nic nie robi. Obawia się, że Diarmad stanie po jej stronie. - A stanąłby? Seona posmutniała. - Albo by się wszystkiego wyparł. Nie chciałby, żeby go pomówiono o romans z żoną własnego zbrojnego. Sama nie wiem. Naoghas pewnie też nie. - Zapewne uważa, że mądrzej jest milczeć i zapo mnieć o dumie, niźli się narażać na dalsze upokorze nia. Pamiętasz, jak pierwszej nocy dostałaś stanowcze polecenie, żeby mnie odprowadzić na kwaterę? spytał. - Myślisz, że zapomniałam o dumie? Jak można zapomnieć o czymś, czego po prostu nie ma? Griffydd uśmiechnął się. - I kto teraz kłamie? Nagle lampa zgasła i pokój pogrążył się w ciemno ści. Seona stała bez ruchu, czekając, aż oczy przywy kną do mroku. Bała się, że jeśli da krok naprzód, zde rzy się z Griffyddem. Ale to on wszedł z impetem na nią. Omal jej nie przewrócił. - Wybacz! - zawołał cicho, podtrzymując ją obie ma rękami. Próbowała nie myśleć o tym, że jej dotknął, cho ciaż ciało paliło ją żywym ogniem. - Zaraz znajdę nóż i krzesiwo... i jeszcze trochę
RS
tranu. Poczekaj, aż zacznę coś widzieć w tych cie mnościach. - Powinienem chyba stać w tym samym miejscu - powiedział Griffydd, ale nie puścił jej z objęć. Mógłbym upaść albo w coś uderzyć. A wtedy wyma gałbym opieki pewnie o wiele dłużej. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Seona głośno przełknęła ślinę. - Możesz już mnie puścić, chyba... chyba że nie możesz ustać na zranionej nodze. - To też... - mruknął. Miał świadomość, że nie postępuje jak honorowy rycerz, ale wciąż stał tuż przy niej, wdychając deli katną woń słońca, trawy i sosnowych igieł, bijącą od jej ciała. Wreszcie puścił jej dłonie i patrzył, jak od chodzi na drugi koniec izby, aby z półki wziąć nóż i krzesiwo. Po chwili zapaliła lampę. Gdyby był mądrzejszy, kazałby jej już odejść. Gdyby był mądrzejszy, starszy... lub mniej zako chany. - Drżysz? - spytała nagle. Rzeczywiście dygotał cały. - Nie przywykłem do takiego odzienia - odparł, przeświadczony, że nie tylko brat jest przyczyną dre szczy. - Rozpalę ogień - zaproponowała Seona. - Wolałbym się rozgrzać w nieco inny sposób powiedział i znów chwycił ją w ramiona.
RS
Nie zaprotestowała, więc poweselał jeszcze bar dziej. - O wiele cieplej - wyszeptała. Ufnym, niemal dziewczęcym ruchem wsparła mu głowę na piersi. Dobrze im było razem. Griffydd też o tym dosko nale wiedział. Roześmiał się cicho. - Co cię tak bawi? - zapytała. - Nie chodzi o zabawę, Seono - szepnął i po chylił głowę, żeby ją pocałować. - Jestem szczę śliwy. Z utęsknieniem wyczekiwała na jego pocałunek. Mocniej ujęła go za ręce. Z cichym jękiem przywarła doń całym ciałem. Griffydd czuł jej piersi, biodra i kolana... i pragnął więcej. Całował ją i pieścił zarazem. Nigdy dotąd nie czuł się tak dobrze. Nigdy tak bar dzo nie chciał poznać każdego cala kobiecego ciała. Posmakować. Pokochać. Jęknęła, kiedy poczuła jego wargi na szyi. W tej samej chwili dłoń Griffydda musnęła jej kształtne piersi. Chciał ją kochać. Już teraz. Z cichym pomrukiem pożądania porwał ją na ręce i zaniósł do łoża. Położył, odstąpił o krok i popatrzył na nią rozognionym wzrokiem. Uniósł dłoń do broszy spinającej ubranie.
RS
Seona roześmiała się cicho na widok tych przygo towań. - Ja także się niecierpliwię - szepnęła namiętnie. Griffydd zamarł. - Niecierpliwisz? Czar prysnął. Zachował się jak nachalny i lubieżny prostak, my ślący jedynie o zaspokojeniu żądzy. A co potem? Za pomniał o swoich powinnościach wobec gospodarza i wobec niej, Seony. Gdzie się podział uczciwy i ho norowy rycerz? Usiadł na łożu i dłonią przesunął po włosach. - O co chodzi? - zapytała Seona. Wsparła się na łokciu i z niepokojem patrzyła na Walijczyka. - Miałaś rację. Byłem zbyt niecierpliwy - odparł, czując wstręt do samego siebie. - Nie zachowuję się tak jak zwykle. Zapłoniona, powoli uniosła się z łoża. - Nie jestem taka jak Lisid - powiedziała stanow czym tonem. Griffydd także wstał i popatrzył jej prosto w oczy. Odzyskał już panowanie nad sobą. - Wiem o tym. To nad sobą się zastanawiam, to siebie ganię za popędliwość. Na swoje usprawiedli wienie potrafię powiedzieć tylko tyle, że do tej pory tak się nie czułem z żadną inną kobietą. - Ja też przeżywam to po raz pierwszy - wyznała Seona.
RS
- Prawdę mówisz? - Najszczerszą - przytaknęła, a jemu z nagłej ra dości omal serce nie wyskoczyło z piersi. Delikatnie wziął ją za ramiona i przyjrzał się z uwagą. - Nie lekceważę takich spraw, Seono. Nigdy nie lekceważyłem. Pojmujesz mnie? - Rada jestem, że właśnie mi to mówisz. - Z natury jestem ostrożny - ciągnął. - Prawie mnie nie znasz. Myślę, że musimy być mniej... popędliwi. Skinęła głową na zgodę. Wstyd jej było za własną niecierpliwość i brak opanowania. Miała wrażenie, że pod wpływem przedziwnych uczuć jej dusza i cia ło uległy niezwykłej przemianie. Uległaby, gdyby Griffydd w porę jej nie powstrzy mał. A to byłby błąd - chociaż popełniony z własnej i nieprzymuszonej woli. Miał rację, że zadawał sobie pytanie, dokąd ich mogą zawieść tak silne uczucia. Chociaż z drugiej strony... jego ostatnie słowa nieco ją rozczarowały. Widocznie na jej twarzy pojawił się wyraz tro ski, bo Griffydd przytulił ją do siebie i pocałował w czoło. - A jeśli chcę być popędliwa? - szepnęła, znowu czując ogarniającą ją namiętność. - Zostanę z tobą na noc, jeśli tylko poprosisz. - Zrobiłabyś to?
RS
- Tak. Westchnął ciężko. - Nigdy nie otrzymałem bardziej kuszącej propo zycji. Popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem. - Chcę z tobą wyjechać. Wszędzie pójdę, tylko zabierz mnie z sobą. Objął ją w pasie i odchylił głowę, żeby ją lepiej widzieć. - To by zniszczyło układ, jaki chcą zawrzeć nasi ojcowie. - Niestety... - przytaknęła z chmurną miną. - Seono, uwierz mi, też chcę być ciągle z tobą. Musimy jednak uważać, żeby nie zniszczyć tego uczucia. Przekonać się, czy jest prawdziwe. Nie po zwólmy, by serca rządziły rozumem. Mądrze mówił, bez dwóch zdań. Ona także, wzią wszy pod uwagę historię rodziców, wolałaby być pewna, czy z nią pozostanie. - Dobrze. Znów westchnął. - Chyba trochę lepiej zrozumiałem teraz mojego przyrodniego brata. Skierowała na niego pytające spojrzenie. - Dylan ciągle wpada w sidła miłości. Nigdy nie wiedziałem, po co się tak dręczy. Teraz zdaję sobie sprawę, że na pewne sprawy nic nie można poradzić. - Griffyddzie?
RS
- Słucham. - Chcesz przez to powiedzieć, że mnie kochasz? - zapytała cichutko, jakby nie wierzyła, że to w ogóle jest możliwe. Poważnie skinął głową. - Jeśli moje uczucie to nie najszczersza miłość, to nie znajduję dlań żadnej innej nazwy. - Ja też cię kocham - szepnęła. Uniosła głowę i pocałowała go. Było to bardziej muśnięcie warg niż prawdziwy pocałunek. Nie chcia ła, z rozsądku, zostawać tu dzisiejszej nocy. Chociaż - wstyd przyznać - pragnęła tego całym sercem. I niczego nie żałowała. Griffydd jęknął. - Idź już, bo mój rycerski honor mięknie jak wosk pod każdym twoim dotknięciem. - Czuję niemal to samo, choć nie jestem rycerzem - odparła. Niechętnie wyzwoliła się z jego ciepłych objęć. Griffydd odprowadził ją do drzwi. Prawdę mó wiąc, nie wiedział, co się z nim dzieje. Chciał ją za wrócić, zażądać, by została. Tylko myśl o tym, że musi ją traktować jak prawdziwą damę, powstrzymy wała go od najgłupszych czynów. Seona zatrzymała się w progu i popatrzyła na Wa lijczyka. - Lepiej będzie nie zdradzać naszych uczuć przed
RS
innymi - powiedziała. - Gdyby mój ojciec domyślił się czegokolwiek, skorzystałby z tego bez wątpienia w trakcie negocjacji. - Doprawdy jesteś sprytną i dzielną niewiastą, Seono. - A ty najbardziej rycerskim rycerzem, Griffyddzie DeLanyea. Uśmiechnęła się promiennie, z błyskiem przekory w oczach. - I masz przepiękne kolana. Cichy śmiech Griffydda gonił ją w świetle księży ca, kiedy tanecznym krokiem, szczęśliwa, wracała do swojej chatki.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
RS
- Nie zrobię tego za mniej niż połowę! - ryknął Diarmad i wściekłym wzrokiem łypnął na Griffydda. Już od rana siedzieli w wielkiej sali. Griffydd beznamiętnie patrzył na swojego gospo darza. - Połowa zysków to chyba trochę za wiele - od powiedział z niezmąconym spokojem. Diarmad skrzywił się i sięgnął po róg z piwem, klnąc pod nosem na ludzi, co zupełnie nie wiedzą, jak niebezpieczna jest żegluga po pełnym morzu. Walijczyk ignorował jego teatralne gesty. Ojciec uprzedzał go, że wódz Dunloch lubi głośno krzyczeć i protestować. Parokroć uczestniczył w podobnych negocjacjach, jednakże żaden z kupców nie był tak hałaśliwy jak Diarmad. Minął cały ranek, zanim Griffydd zdołał go prze konać, by przeszli do konkretów, choćby takich jak wysokość opłat za przewóz towarów. Diarmad tracił czas na utyskiwanie, że nie chce sztab i monet. Woli srebrne wyroby. Innym razem znów wołał, że wełna
RS
to za lekki towar, chyba że zamoknie. Wtedy jest zbyt ciężka i za żadne skarby nie da się porządnie utrafić z balastem. Gdyby Griffydd się spieszył z opuszczeniem Dunloch, pewnie by nalegał na szybszy przebieg rozmów. Teraz jednak pozwalał Diarmadowi narzekać, ile wlezie. Po pewnym czasie zaczął się jednak zastanawiać, czy lamenty Diarmada nie mają jeszcze innego, ukry tego celu. Może nie chodziło o wysokość zysków? Może szło o sam układ z baronem? Nagła wizyta jarla nie była przypadkowa. Król Norwegii chciał zmusić swojego wasala, by dwa razy pomyślał przed paktowaniem z Walią. Prawdę mówiąc, Griffydd nie miał na to żadnych wyraźnych dowodów. Oficjalnie jeszcze nie spotkał się z drugim ważnym gościem. Dziś rano nie widział Norwega, choć grzeczność nakazywała, by jarl śnia dał razem z gospodarzem. Być może więc ów przyjazd nie był czymś szcze gólnym, i wiązał się -jak przypuszczała Seona - wy łącznie z poborem daniny należnej Haakonowi. Jeśli tak, jarl najzwyczajniej w świecie odsypiał skutki pi jaństwa z poprzedniej nocy. - Przecież muszę płacić za prowiant dla żeglarzy, za żagle i za liny. I ponoszę ryzyko - natarczywie tłu maczył Diarmad. - Twoje okręty pływają i bez towarów mojego oj-
RS
ca. Nie widzę więc powodów, by miał za to dodatko wo płacić. - Bez srebra i wełny pływają w całkiem inne miejsca. - Możliwe. Ale wówczas, w razie katastrofy, to nie twój towar zginie. - Ale mój statek i moi ludzie! - wrzasnął Diarmad i tak huknął pięścią w stół, że zaklekotał róg z piwem. - Owszem - odparł Griffydd, nie zwracając naj mniejszej uwagi na jego zachowanie. - Lecz w prze ciwnym wypadku byłby to twój towar, twój statek i twoi żeglarze. Diarmad ciężko opadł na rzeźbiony fotel i wilkiem patrzył na Walijczyka. - Masz serce z kamienia! - burknął. Griffydd nie odpowiedział. Serce jak głaz? Przed przyjazdem do Dunloch chętnie by się z tym zgodził. Teraz miał na ten temat zupełnie inne zdanie. Zwła szcza kiedy wracał myślami do Seony albo śnił o niej jako o swojej ukochanej żonie. - Może być jedna trzecia! - burknął na zgodę Diarmad. - Jedna trzecia? Przecież załadunek i rozładunek poprowadzą wyłącznie nasi ludzie. Twoja załoga nie będzie miała żadnych dodatkowych zajęć. - Za wyjątkiem opieki nad statkiem, który ja zbu dowałem!
RS
- Zawsze to robią, bez względu na okoliczności. Jednakże... - Griffydd zawiesił głos i popatrzył Diarmadowi prosto w oczy. - Mój ojciec da wam swobodny wybór portów, by nie narażać twoich że glarzy na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Ufa także, iż dzięki swojej niepośledniej wiedzy wybierzesz naj lepsze rynki zbytu. - Phi! - parsknął Diarmad i pociągnął solidny łyk piwa. To dało Griffyddowi do myślenia. Jego ostatni ar gument miał swoje znaczenie. - Jeśli w dalszym ciągu obawiasz się ryzyka, są ludzie z Lowlands. - Ich prymitywne łajby nawet nie zasługują na miano statków! - zawołał wódz Dunloch. - Są ni czym balie pływające po stawie. - Czyżby? - zdziwił się Griffydd. - A widziałeś najnowsze projekty? Wiesz, w jaki sposób mocują ster na rufie? Ponoć to wydatnie poprawia zwrotność statku. Diarmad zmarszczył brwi. - Oglądałeś chociażby jeden? - Ojciec oglądał. - I pewnie rozmawiał także z którymś z szyprów? - Zeszłej jesieni poznał pewnego kapitana z Londynu. Obejrzał też jego statek. - Chodź! - warknął nagle Diarmad i zerwał się na równe nogi.
RS
Griffydd posłusznie wstał. Wyszli z sali. Diarmad spiesznym krokiem poprowadził gościa w dół, w stronę budynków nad zatoką. Słońce ledwie świeciło na ołowianoszarym niebie, a na wzgórzach okalających Dunloch zawisły pasem ka mgły. Griffydd ze zdumieniem stwierdził, że czuje się jak w Walii. Sprawiło mu to przyjemność ze względu na Seonę. Po przyjeździe do Walii, przy podobnej pogodzie, nie tęskniłaby chyba zbytnio za swoimi stronami. Cierpliwie podążał za Diarmadem, niczym szalupa ciągnięta na linie za okrętem. Bezwiednie przeszuki wał wzrokiem wioskę, w nadziei, że z daleka dojrzy Seonę. Po pewnym czasie dotarli do długiego baraku na przystani. Wokół nich piętrzyły się stosy drewna: de ski, kłody, ciężkie pnie i bale. W mniejszej chacie, wokoło paleniska uwijało się kilku kowali. Chyba robili gwoździe. Ogień syczał w zetknięciu z kropla mi drobnego deszczu, skry wirowały w powietrzu, Żaden z kowali ani na chwilę nie przerwał pracy. Z baraku dobiegał stuk młotków i echo ludzkich głosów. Diarmad zniknął za rogiem. Griffydd pośpieszył za nim. Chwilę później znalazł się we wnętrzu obszernej hali, służącej za suchy dok. Tam zobaczył ogromny i wspaniały okręt, różniący się jednak - w jednym ważnym szczególe - od tradycyjnych jednostek.
RS
Ster nie był, jak zazwyczaj, oddzielnym wiosłem montowanym na prawej burcie, lecz łączył się z ru fową stewą, tak samo jak na londyńskim statku, opi sywanym przez barona DeLanyea. - To birlinn - oznajmił Diarmad, zerkając na Griffydda. - Wyśmienity okręt. Szybki jak wiatr. Szkutnicy przerwali pracę na widok gości. Odsu nęli się od kadłuba, by Griffydd mógł lepiej widzieć. Ten zaś podszedł bliżej. Zaprawdę, nigdy nie widział równie pięknego statku. - Tym popłyną towary twojego ojca - odezwał się Diarmad. - Zanim się kto obejrzy, dotrą na miejsce. Wystarczający powód, by żądać jednej trzeciej udzia łu w zyskach. - Rzeczywiście, to zacny okręt - przyznał Grif fydd, z trudem się powstrzymując od tego, aby prze sunąć dłonią po gładkich deskach poszycia. Diarmad stanął tuż przed nim i z nie ukrywaną du mą wskazał palcem na burtę. - Tylko tyle mi powiesz, panie DeLanyea? To naj wspanialszy okręt na całym oceanie! - Być może - skinął głową Griffydd. - Ale to już nie moja sprawa ani tym bardziej kłopot mo jego ojca. Nas najbardziej interesuje podział zy sków. Szkutnicy zaszemrali głośno, przekonani, że Wa lijczyk pogardził ich pracą. Szczególnie niezadowolony był siwowłosy maj-
RS
ster o twardym i przenikliwym spojrzeniu. Przy ta kich ludziach nie wolno było zapominać, że najle psi szkutnicy wywodzili się z wikingów. Ów starzec bez wątpienia chętnie by ugodził toporem w pierś Griffydda, gdyby miał ku temu choć najmniejszy po wód. Walijczyk spuścił z tonu i z niekłamanym podzi wem raz jeszcze popatrzył na okręt. - Bez porównania piękniejszy od wszystkich mi znanych - stwierdził. - A co myśli o nim nasz nor weski przyjaciel? Cień przemknął przez twarz Diarmada. - Myślę, że król Haakon chętnie by go zobaczył - zabrzmiał od drzwi jakiś głos. Griffydd odwrócił się i zobaczył ogromnego, muskularnego i jasnowłosego wojownika. Uśmiech błąkał się po jego ogorzałej twarzy. Ubrany był na norweską modłę, w jedwabną bluzę, ściągniętą su to nabijanym pasem, za którym tkwił topór. Srebr ne naramienniki, brązowe wełniane nogawice i owijacze na nogach, wiązane rzemieniami, dopełniały stroju. Obcy wszedł głębiej do wnętrza hali. Sprawiał wrażenie właściciela całej okolicy. Dumnym wzro kiem popatrzył na kadłub okrętu. Nie powiedział nic więcej do Diarmada ani do Griffydda. Rzucił za to kilka słów po norwesku do szkutników. Sądząc z ich radosnych spojrzeń
RS
i uśmiechów, doczekali się wreszcie zasłużonej po chwały. Wówczas wystąpił Diarmad. - Olafie - powiedział do Norwega - oto mój dru gi gość, Griffydd DeLanyea. Jarl popatrzył przez ramię na rycerza. - Tego się domyśliłem. - Sir Griffyddzie, to Olaf Haraldson, jarl oraz ku zyn norweskiego króla Haakona. - Tak też sądziłem - chłodno odparł Walijczyk. Norweg przerwał oględziny i z zaskoczeniem zerknął na Griffydda. Chwilę potem wybuchnął do nośnym śmiechem, aż echo zahuczało pod stropem doku. Griffydd nawet się nie uśmiechnął. Diarmad niepewnym wzrokiem spoglądał to na jednego, to na drugiego. - Chyba już zbyt długo odrywamy szkutników od pracy - bąknął. Jarl nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. - Interesujesz się statkami? - zagadnął Walijczyka. - Tylko wówczas, gdy to konieczne - odpowie dział Griffydd. - Dobry okręt jest lepszy niż niewiasta - zauwa żył Olaf. Z namysłem popatrzył na nie ukończone dzieło. - Niemy i posłuszny. - Cenne cechy - zgodził się Griffydd. - Istotne także u koni.
Przy ostatnich słowach znacząco spojrzał na Diarmada.
RS
- U niewiasty wolę, kiedy jest pełna życia, radości i uczuć - dokończył nonszalancko. Olaf odchylił głowę i zaśmiał się donośnie. - Złapałeś mnie Walijczyku! - przyznał bez cienia złości. - Czymże bowiem jest okręt w porównaniu z piękną i chętną dziewką? Posłuchaj, DeLanyea, nie chciałbyś może stanąć na deskach prawdziwego drak karu? Przechylił głowę i zmierzył Griffydda taksującym wzrokiem. - Pożeglujesz dzisiaj ze mną? Griffydd nie życzył sobie znaleźć się na tym sa mym statku co hałaśliwy i jowialny Norweg. - A może czujesz się zmęczony po kłótni z Diarmadem? Olaf uśmiechał się, lecz w jego zimnych, niebie skich oczach czaiło się wyzwanie. Griffydd przypomniał sobie, że ostatnim razem widział podobny wyraz twarzy u Diarmada, kiedy się zastanawiał nad wyborem konia. Jego przy goda zakończyła się potłuczeniem. Czego mógł się spodziewać na norweskim okręcie, sam, otoczo ny przez dobrze wyćwiczonych żeglarzy-wojowników? Był wszak sir Griffyddem DeLanyea, synem bit nego i potężnego barona, zbyt cennym jako gość
Diarmada MacMurdocha, by ktokolwiek targnął się na niego. Nie mógł pozwolić, aby Norweg i ojciec Seony uważali go za nędznego tchórza. - Z chęcią pożegluję wraz z twoją załogą.
RS
Seona nie widzącym wzrokiem wpatrywała się w garnek z mirtem. Siedziała na ziemi w cichej kon templacji, wdychając zapach wilgotnego ziela. Mały ogień słał w niebo kłęby siwego dymu. Nad ogniem bulgotał kociołek do połowy wypełniony wodą. Seona nie myślała o pracy. Myślała o Griffyddzie. i trochę o przyszłości, o jakiej nigdy nawet nie ma rzyła. Widziała się w roli żony dzielnego i wspania łego człowieka. Skoro ją kochał, czemu nie miałby prosić o jej rękę? Uśmiechnęła się do własnych myśli. Prosił ją o ostrożność. To mądrze z jego strony, chociaż skry cie wiedziała, że żadne z nich zbyt prędko nie ostygnie w uczuciach. Tylko tego oczekiwała od męża, a w Griffyddzie znalazła więcej niż ucieleśnienie swo ich najgorętszych pragnień. Jako jego żona - szczęśliwa i nareszcie wolna od wszelkich przykrości, jakich zaznała w Dunloch - znalazłaby dość siły, by stworzyć prawdziwą ro dzinę. Pomyślała o dzieciach i poczuła zadziwiającą ra-
RS
dość, nagłą falą zalewającą jej całe ciało. Jakże bar dzo pragnęła zaznać macierzyństwa. - Aaa, tu jesteś, Seono - odezwała się Lisid, wchodząc do farbiarni. Na rękach trzymała Beitiris, a obok niej dreptał Fionn. Seona spodziewała się ich przyjścia, a jednak spło nęła rumieńcem, wstydząc się własnych myśli. - Mogłabym być gdzieś indziej? Lisid nie kwapiła się z odpowiedzią. Ułożyła córkę w kołysce. Fionn podszedł bliżej i stanął przed Seoną. - Gdzie Griffydd? - zapytał prosto z mostu. Chcę go zobaczyć. - Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Chcę też zobaczyć jego konia. Kiedy mi opowie następną historię? Lisid popatrzyła na niego z rozdrażnieniem, a po tem gniewnie zerknęła na Seonę. - Gdyby chodził spać wcześniej, nie zadawałby głupich pytań. Ty też zbyt wcześnie nie zasypiasz, chciała powie dzieć Seona, ale w porę ugryzła się w język. - Sir Griffydd chyba jest u wodza - wyjaśniła Fionnowi. - Muszą omówić ważne sprawy. Pewnie spotkacie się wieczorem. Lisid rzuciła pełne wyższości spojrzenie, jak ktoś, kto posiadł wiedzę niedostępną dla zwykłych ludzi.
RS
- Widziałam go na pokładzie norweskiego okrętu. Twój ojciec też tam poszedł. Fionn złapał Seonę za rękę i pociągnął w kierunku drzwi. - Chodźmy tam! Seona nie wiedziała, co myśleć o niespodziewanej wizycie Griffydda na przystani. Delikatnie uwolniła dłoń z uścisku Fionna. - Później - obiecała. - Teraz bądź dobrym chło pcem i pozwól nam popracować. - Właśnie: popracować - z przekąsem przytaknę ła Lisid i spojrzała na kociołek z wodą, stojący na og niu. - Mężczyźni niech się bawią, a baby do roboty! - dodała grobowym tonem. Fionn chyba wreszcie zrozumiał, że nic już nie wskóra, bo niechętnie poczłapał do kąta w pobliżu kołyski i zaczął się bawić patykami. Budował jakąś fortecę. Seona przyniosła nieco suszonych ziół. Pokruszyła je na drobny proszek i wrzuciła do glinianego garnka. - Ciekawe, co robili na okręcie Olafa? - mruknęła bardziej do siebie niż do Lisid. - Olaf chciał się pochwalić szybkością drakkara - odpowiedziała Lisid. Dodała mirt do wrzątku. - Wypłynęli na pełne morze. Potrzeba mi więcej wody. - Ojciec także popłynął? - zapytała Seona pozor nie obojętnym tonem i zaczerpnęła wody z wiadra.
RS
W rzeczywistości nic, co dotyczyło Diarmada, nor weskiego jarla i walijsko-normańskiego gościa, nie było jej obojętne. - Chyba nie. DeLanyea był prawdziwie za chwycony okrętem twego ojca - ciągnęła Lisid z taką dumą, jakby to ona sama nadzorowała brygadę szkut ników. - Niewątpliwie. - Seona wzruszyła ramionami. Nie wiesz przypadkiem, kiedy wrócą? - Chyba już niedługo. - Lisid uniosła głowę znad kociołka. - A dlaczego pytasz? - Warto chyba pomyśleć o wieczerzy - odparła Seona, niewiele mijając się z prawdą. - Nie chciała bym im podawać zupełnie zimnych potraw. - Powinni zjawić się przed zmierzchem, nie są dzisz? - Lisid uśmiechnęła się z wyższością. Wprawdzie Seona miała głęboką nadzieję, że już niedługo będzie musiała znosić jej fochy, lecz tym ra zem nie wytrzymała. - Skąd wiesz o wszystkim? - spytała wprost. - Kupowałam ryby. Mam prawo na równi ze wszystkimi przebywać na przystani - broniła się Li sid. - Wcale nie podsłuchiwałam. - Przyniosę więcej wody - mruknęła Seona, wzię ła wiadro i wyszła z farbiarni. W drodze nad strumień spojrzała w stronę portu. Smukły drakkar wypływał właśnie z zatoki. W powietrzu czuć było deszcz. Odwróciła głowę i
z nagłym niepokojem spojrzała na ciężkie, szare chmury zbierające się nad widnokręgiem.
RS
Griffydd z podziwem patrzył, jak okręt Olafa tnie fale oceanu, gdy opuścili zatokę Dunloch. Na wyso kości ruin wieży załoga postawiła żagiel. W ostrych powiewach wiatru kolorowe płótno wydęło się jak pierś wojowniczego wikinga. Teraz żeglarze siedzieli w cieniu wysokiej burty, rozmawiając ściszonymi głosami i popijając piwo. Zachowywali się całkiem spokojnie. Griffydd, chociaż wiedział, że nikt nie zaatakuje syna barona DeLanyea, kątem oka uważnie obserwował jada. W każdej chwili mógł przecież zdarzyć się jakiś „wy padek". Co gorsza, niebo ściemniało nad horyzontem i sztorm pędził w ich stronę na skrzydłach wiatru. Norwegowie zdawali się tego nie dostrzegać. Wreszcie Olaf stanął tuż przy Griffyddzie i tak że spojrzał na północ. Sternik był po przeciwnej burcie. - Przez jakiś czas pogoda się nie zmieni - mruknął jarl, nie kierując swych słów wyraźnie do nikogo. - To wspaniały okręt - odparł Walijczyk ze szcze rym podziwem. Chciał w ten sposób podkreślić, że czuje się całkiem bezpieczny. - Owszem - powiedział Olaf. Griffydd czekał na kolejny wybuch rubasznego śmiechu. Nic takiego nie nastąpiło.
RS
Popatrzył na Norwega. - Twój? - Kuzyna. - Och, To znaczy króla Haakona? Olaf skinął głową. - Jest dla mnie jak starszy brat - oznajmił. - Wy rastałem przy nim od dziecka. Od dnia, w którym zgi nął mój ojciec. Zerknął na Walijczyka. - Słyszałem o twoim rodzicu. Jednooki baron DeLanyea, prawda? - Słyszałeś? - Właśnie. Zdaje mi się, że mamy wiele wspólne go. Niełatwo żyć z silnymi i wpływowymi ludźmi. Griffydd nie był pewien, co tamten miał na myśli, więc na wszelki wypadek po prostu kiwnął głową. - Po części jesteś Normanem, więc wywodzisz się od Norwegów. Griffydd znowu przytaknął w milczeniu. Olaf był wyraźnie w melancholijnym nastroju. Budziło to więcej obaw niźli zaufania. - Moja matka jest Normanką, a ojciec w połowie Normanem, w połowie Walijczykiem. Olaf znów zerknął na niego. - Zatem kogo popiera twój ród? Wierny jest Walii czy Normanom? Griffydd wpatrywał się w odległy brzeg.
RS
- Przypłynąłem do Dunloch zawrzeć układ hand lowy. - Moim zdaniem Diarmad jest lojalny jedynie wobec kiesy. Okręt zakołysał się gwałtownie na jakieś większej fali, jakby i on chciał przypomnieć młodemu rycerzo wi, że wpłynęli właśnie na głębokie wody. - Nie pochwalasz jego działalności kupieckiej? Olaf wybuchnął śmiechem. - Żaden jarl nie myśli o handlu. Bardziej mnie martwią jego nowe sojusze. - Sądzisz pewnie, że nasz układ jest wstępem do trwałego paktu z rodem DeLanyea. Norweg wyszczerzył zęby. - A ty myślałbyś inaczej na moim miejscu? - Na dziś mojego ojca interesują wyłącznie Diarmadowe statki - szczerze odpowiedział Griffydd. Rzecz jasna, wiemy także, iż na mocy tego porozu mienia brzegi Walii będą chronione przed napaścią Diarmada. Błądzi ten, kto uważa, że za tym wszy stkim kryje się coś więcej. - Diarmad, podobnie jak ty, mówił mi wyłącz nie o pakcie handlowym - przyznał Olaf. - Zrozum jednak, że musimy uważać na poddanych Haakona. Każdy inny sojusz zostanie poczytany za zdradę i ukarany. Mówił spokojnie, ale w jego głosie czaiła się groźba. Griffydd pogratulował sobie w duchu, że na-
RS
kłonił Seonę, aby na razie nie zdradzali swoich uczuć i planów. Teraz w pełni pojął, że małżeństwo mogło mieć jeszcze inne skutki. Bez wątpienia najpierw musiał porozmawiać z ojcem, a dopiero potem poprosić o rękę Seony, Baron był zręcznym dyplomatą i miał wielu do stojnych przyjaciół. Wiedziałby, jak przeprowadzić tę sprawę i ostatecznie uniknąć wszelkich kompli kacji. Jednak w sercu Griffydda wrzał gniew. Nie w smak mu były przeszkody stawiane przez obcych. Sam chciał podjąć decyzję - a ów Norweg ośmielał się mu grozić? Wątpił we wpływy ojca? - Rad jestem, że mnie łaskawie ostrzegłeś - po wiedział po krótkiej chwili, nawet najmniejszym ge stem ani słowem nie objawiając złości. - Gdyż prze ze mnie ostrzegłeś też mojego ojca, a przez niego z kolei samego króla Henryka. Olaf nadąsał się. - Łaskawie? Ostrzegłem cię, jak zazwyczaj ostrzegałem wrogów przed atakiem, żeby mieli szan sę się poddać. Powtarzam: nie szukaj sojuszu z Diarmadem. Mówcie wyłącznie o srebrze, inaczej mój stryj dobierze się wam do skóry. - Zwróciłem ci tylko uwagę, że zadzierając z mo im ojcem lub ze mną, zadrzesz także z innymi cierpko odparł Griffydd. - Chyba nie chciałbyś mieć barona za wroga. Jak wiesz, jest dzielnym rycerzem
RS
i ma potężnych przyjaciół. Ród DeLanyea jeszcze ni komu się nie poddał. Olaf chrząknął i przez długą chwilę wpatrywał się w swoje stopy. - Choćby dlatego chciałem pomówić z tobą tutaj, z dala od Diarmada i jego ludzi - przemówił nieco łagodniejszym tonem. - Mój stryj nie szuka zwady z twoim ojcem. Chcę was także po cichu ostrzec przed Diarmadem. Nie można mu ufać. Łatwo może zdradzić nas wszystkich na rzecz Szkotów. - Wiem o tym i dlatego z nim rozmawiam wyłą cznie o towarach. Ojciec uzyskał zgodę od króla Henryka. Tym razem jarl nie posiadał się ze zdumienia. - Rozmawiał z nim? Rozmawiał z królem o inte resach z Diarmadem MacMurdochem? - Musiał tak zrobić. Diarmad jest ogólnie znany. Ma zbyt dużą flotę, żeby go ignorować. Intencją ojca było powiadomić króla o naszych zamiarach, by w przyszłości uniknąć niepotrzebnych nieporozu mień. - Mądra i dalekowzroczna decyzja - powiedział Norweg. - To prawda, wszak żyjemy w bardzo burzliwych czasach. - Tak. Szanuję cię, DeLanyea - ciężko westchnął Olaf. - Trudno dzisiaj o prawdziwie honorowych lu dzi. Władcy zaś pomiatają nami jak najgorszą służbą.
- Ojciec uczynił mi niezwykły zaszczyt, powie rzając mi tę sprawę. Norweg znów się nachmurzył, lecz tym razem nie był zły na Griffydda. - W takim razie jesteś szczęśliwszy ode mnie. Widząc, że atmosfera uległa rozluźnieniu, Walij czyk postanowił dokładniej wybadać, co naprawdę sprowadziło jarla do Dunloch.
RS
Okrzyk żeglarza siedzącego na maszcie zwrócił ich uwagę na pociemniałe niebo. Czarne burzowe chmury nadciągały od północy. - Na oczy Odyna! - mruknął Olaf. Przytknął dło nie do ust i krzyknął jakiś rozkaz. Załoga zerwała się z miejsc. Odwiązano liny przy trzymujące żagiel. Wielka płachta płótna spłynęła do podstawy masztu. Ludzie siedli do wioseł. Wiosłowa li równo, bez śpiewu. Fale rosły, wicher przybierał na sile. Okręt z wolna zawrócił w stronę Dunloch. Potem lunął deszcz. Ciężkie krople załomotał}' o pokład. Griffydd w mgnieniu oka przemókł do su chej nitki. Czuł na ustach słony smak morza. Czarne, złe chmury zasnuły całe niebo. Fale mio tały okrętem jak zabawką. Wioślarze o zaciętych twa rzach uparcie wiosłowali. Kolejna fala uderzyła o burtę. Griffydd chwycił się relingu i patrzył na upiornie wygięte wręgi.
RS
- Wytrzyma nawet gorszą burzę! - wśród ryku wiatru dobiegł go głos Olafa. - Nie chcę go jednak uszkodzić bez żadnego powodu, nie musieliśmy prze cież dzisiaj wypływać! Norweg skoczył w dół, między ludzi, i poszukał dodatkowego wiosła. Popatrzył na Griffydda. - Wiosłuj! - huknął, przekrzykując wycie rozsza lałego morza.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
RS
Zakutana w płaszcz Seona czekała w zrujnowanej baszcie. Resztki kamiennej budowli dawały jej jaką taką ochronę przed burzą. Z niepokojem zerkała na morze i wyjście z zatoki. Inni, nie wyłączając ojca. zgromadzili się na nabrzeżu. Oni także wypatrywali okrętu Olafa. A co będzie, jeśli drakkar zatonął? Jeśli już po Griffyddzie? Z przerażenia nawet nie chciała o tym myśleć. Przecież Griffydd był na pokładzie jednego z naj wspanialszych okrętów, jakie widziała w życiu. Olaf zaś należał do doświadczonych żeglarzy. Podobnie jak jego załoga. Na pewno zawczasu zawrócili przed sztormem. Nie odpłynęli przecież tak daleko, żeby nie wi dzieć lądu. A jeśli stało się najgorsze... mogli prze cież bezpiecznie dopłynąć wpław do brzegu. Chyba że Olaf chciał się popisać przed walijskim gościem i w zapale pożeglował na otwarte morze. Rozbitkowie też mogli zginąć, roztrzaskani o przybrzeżne skały.
RS
Seona jęknęła cicho. Zakryła twarz dłońmi i wzniosła modły do Boga, błagając go, by raczył oszczędzić Griffydda. Głośny okrzyk wyrwał ją z otępienia. Opuściła rę ce i wyjrzała na deszcz. Norweski okręt na wiosłach wpływał do zatoki. Gdzie Griffydd? Nie widziała, żeby stał przy burcie. Czyżby fala zmyła go w odmęty? Seona zebrała przemoczoną spódnicę i wybiegła na sam skraj klifu, nie odrywając oczu od drakkara. Przeliczyła załogę - i wówczas go dostrzegła. Sie dział w pobliżu rufy. Dzielił wiosło z Olafem. - Dzięki Bogu! - zawołała z ulgą i spojrzała w zachmurzone niebo, pewna, że to jej modły odnio sły skutek. Pobiegła do wioski i dalej, na skraj przystani. Tam stanęła za plecami tłumu, który, niepomny deszczu, wyległ na przystań. Uszczęśliwiona patrzyła, jak Norwegowie chowają wiosła. Po chwili rzucono cumy. Nie miała tu czego szukać, chciała jednak być bli żej Griffydda. Potrzebowała tego całym sercem. Powoli przepchnęła się przez ciżbę w stronę okrętu. - Witaj, Olafie! - właśnie zawołał jej ojciec. Wiatr porwał jego słowa. - Baliśmy się o ciebie! Olaf i Griffydd wstali jednocześnie. Mieli mokre włosy i odzież przyklejoną do ciała.
RS
- Powątpiewałeś w mój drakkar? - dumnie zapy tał jarl, odgarniając z oczu przemoczoną czuprynę. Potem wyszczerzył zęby i skinął na równie mokre go Griffydda. - Musiałem go przekonać, że nasze okręty są le psze. - Chyba ci się udało - krótko odparł Walijczyk. Seona uśmiechnęła się na te słowa. Cieszyła się, że widzi ich w dobrej komitywie. Kiedy Griffydd spoj rzał na nią, przesłała mu najpiękniejszy uśmiech. Jego twarz pozostała poważna, ale najważniejsze, że ją zauważył. - Mówię wam, co najmniej o rok się postarzałem - wołał Diarmad. Kiedy Griffydd i Olaf zeskoczyli na pomost, wręczył im grube płaszcze. - Niedobrze się denerwować komuś w moim wieku. - Myślałem, że przeraża cię tylko myśl o utracie srebra - przygadał mu Olaf. Narzucił płaszcz na ra miona. - To także - przytaknął Diarmad. - Obu was za praszam teraz do wielkiej sali. Rozpalono tam zacny ogień, podano dobrą strawę i ustawiono stągwie z najprzedniejszym winem. Zaraz się rozgrzejecie. Olaf skinął głową i ruszył za Diarmadem, ale Grif fydd nie poszedł w ich ślady. - Najpierw się przebiorę. Seona pomyślała o wielkim zimnym wnętrzu kwa tery dla gości.
Podwinęła zmoczoną spódnicę i biegiem puściła się z powrotem pod górę.
RS
Griffydd czuł się zmęczony. Nawet po najcięż szych lekcjach rycerskiego rzemiosła, które niegdyś prowadził sir Fitzroy, nie bywał bardziej ociężały. Po wlókł się na kwaterę. Marzył o suchym, ciepłym ubraniu i wciąż rozpamiętywał radosny uśmiech Seony. Zastanawiał się, gdzie zniknęła. Pewnie poszła do sali, by przygotować kolację dla Olafa i jego dziel nych zbrojnych. Wszedł do izby - i od razu zobaczył Seonę. Stała przy palenisku. Ogień dawał rozkoszne ciepło, ale widok jej uśmiechniętej twarzy jeszcze bardziej roz grzewał Walijczyka. Jakże łatwo było pomyśleć w takiej chwili, że jest ukochaną żoną, witającą go w domu! - Seona! - krzyknął z zachwytem, ale zaraz przy pomniał sobie o zasadach dobrego wychowania i obowiązkach gościa. Nie powinni byli teraz tu prze bywać razem. - Dlaczego nie jesteś w wielkiej sali? Nikt cię nie będzie szukał? - Sądziłam, że przemarzłeś. Zawahała się, spłonęła rumieńcem i skromnie spu ściła oczy. W niczym nie przypominała natarczywie zalotnej Lisid.
RS
- Zatem przyszłaś rozpalić ogień? Dla mnie? - ci cho zapytał Griffydd. - Pochlebiasz mi. Podszedł bliżej, chciał ją porwać w ramiona. Na pewno by to zrobił, gdyby nie był tak mokry. - Lepiej się przebierz, zanim zachorujesz - pora dziła mu Seona. - Nie choruję od deszczu, już ci to mówiłem mruknął kwaśno. - Chociaż wcale nie twierdzę, że uwielbiam moknąć. Zrzucił płaszcz i sięgnął w głąb kufra, w poszuki waniu jakiegoś suchego ręcznika i świeżych ubrań. w które mógłby się przebrać. - Tak się bałam, Griffyddzie! - szepnęła Seona. Wciąż myślałam, że możesz utonąć. - Przyznam szczerze, że przez krótką chwilę sam też przewidywałem taki obrót sprawy. Gdy patrzyłem na wręgi, wygięte jak wierzbowe witki i nawet nie przybite do burty. - Są mocowane za pomocą giętkich i wytrzyma łych korzeni - wyjaśniła mu Seona. - Dzięki temu okręt się wygina, lecz deski nie pękają. - Nie wiem wprawdzie, czy Olaf od początku to zaplanował, lecz dostałem znakomity pokaz wytrzy małości norweskich okrętów. Seona znów się uśmiechnęła. - Rada jestem, że ta przygoda nie zakończyła się o wiele gorzej. Griffydd rzucił pęk suchych ubrań na łoże i zdjął
RS
koszulę. Siadł na stołku i prostokątnym kawałkiem czystego płótna wytarł tors i włosy. - Olaf mnie ostrzegał przed sojuszem z Diarmadem. - Ostrzegał? - Tak. - Głos Griffydda pobrzmiewał sarkazmem. - Łaskawie dał mi do zrozumienia, że jakiekolwiek głębsze związki z moją rodziną ściągną na Diarmada surową karę. Poza tym uważa, iż twój ojciec może nas wszystkich zdradzić dla Szkotów. Seona stanowczo pokręciła głową. - Nie. Nie dla nich. Jest przekonany, że nigdy ni czego nie osiągną. Że to głupcy, którzy potrafią tylko kłócić się między sobą o to, kto będzie królem. Nie mają przed sobą przyszłości. Zmarszczyła brwi i na jej twarzy pojawił się wyraz zadumy. - Kiedy wyszliście na ląd wyglądało na to, że do gadałeś się z Olafem. - Rozumiemy się wzajem, to wszystko. Wolę, kie dy ktoś prosto w oczy mówi mi to, co myśli. Niena widzę krętaczy. - To tak jak ja - westchnęła. Griffydd odrzucił ręcznik i wstał. Przyciągnął ją do siebie i delikatnie pocałował w czoło. - Dziękuję, że przygotowałaś dla mnie tak wspa niałe powitanie. - Muszę już iść - oznajmiła z żalem. - Gdyby ktoś mnie tu zastał...
RS
- Byłoby niedobrze - przyznał. - Muszę iść - powtórzyła i zamknęła oczy, całą sobą chłonąc jego słodki dotyk. - Wiem. Idź. Nie wypuścił jej z objęć. Przeciwnie, zaczął cało wać. Lekkie, zwiewne pocałunki były zaledwie zapo wiedzią późniejszych rozkoszy. Z trudem się hamował. Seona nawet nie zamierzała go powstrzymywać. Przycisnęła do jego warg rozpa lone usta. Jęknął z cicha i odpowiedział jej długim, namięt nym pocałunkiem. A potem, z żalem, lecz stanowczo dał krok do tyłu. - Potrafisz uwodzić - szepnął. Potrząsnęła głową. - Sam sobie jesteś winien. Nie powinieneś mnie całować. W jego oczach tańczyły wesołe ogniki. - Chyba masz rację. Jestem tak zmęczony, że na śmierć zapomniałem o dobrych manierach, Po chwili spoważniał. - Lepiej będzie, jak już naprawdę pójdziesz. Zostało mi niewiele sił, a i te uchodzą z każdą chwilą. - Tak. Odchodzę - zgodziła się z niechęcią i podeszła do drzwi. Usłyszała, że ziewnął. Spojrzała przez ramię. Griffydd leżał na łożu z ręką wspartą na czole.
- Boże, nigdy w życiu nie byłem tak zmordowany - mruknął. Spał już, zanim Seona zdążyła go pożegnać.
RS
Późnym wieczorem, ubrany w brat i chroich, Griffydd siadł z pełnym rogiem w dłoni za długim stołem w wielkiej sali. Ponurym wzrokiem spoglądał na ota czających go ludzi. Wolałby patrzeć w tej chwili na Seonę. Niestety, wyszła z sali. Poszła po piwo. Olaf Haraldson i jego żeglarze pili bez przestanku. Wlewali w siebie całe beki nie naj słabszego przecież trunku. Griffydd już dawno stracił rachubę, ile rogów zostało wychylonych. Najdziwniejsze, że Olaf wciąż mógł mówić i język mu się nie plątał. Co prawda, Griffydd wolałby, żeby padł wcześniej, bo donośny głos Norwega huczał po całej sali. Nawet myślenie przychodziło z trudem w tym potwornym hałasie, a co dopiero jakaś sen sowna rozmowa. Z drugiej strony Griffydd nie zamierzał rozmawiać o czymś ważnym w obecności Olafa. Diarmad chyba powziął tę samą decyzję, bo od czasu do czasu po mrukiwał jedynie jakieś frazesy. Nie tylko oni dwaj czuli się nieswojo w towarzy stwie rubasznego Norwega. Naoghas miał minę jesz cze bardziej ponurą niż zazwyczaj. Kilku innych wyraźnie było w takim samym nastroju. Niejaki Eodan popatrywał w stronę Olafa i Diarmada wzrokiem
RS
żeglarza szukającego schronienia przed burzą. Po bożny Iosag żegnał się za każdym razem, kiedy jarl stawał bliżej niego. Nie uspokajał go nawet duży sre brny krucyfiks wiszący na piersi Olafa. Griffydda nie dziwiło zachowanie Iosaga. Srebrny krzyż, nabijany drogimi kamieniami, był bardziej oz dobą niźli symbolem wiary. Popatrzył na Olafa. Siedział na honorowym miej scu, po prawej ręce gospodarza. Zwykła rzecz, gdyż jako jarl i królewski kuzyn miał więcej praw niż zwy kły normański rycerz. Olaf i Diarmad wdali się w dysputę na temat statków z nowym rodzajem steru. W tym samym czasie na salę powróciła Seona. Niosła duży dzban z piwem. Jak zwykle była ubrana w prostą, luźną suknię z wełny w spokojnym, piaskowym kolorze. Długie włosy zaplotła w gruby warkocz, więc nic nie kryło jej twarzy przed zachwyconym spojrzeniem Griffydda. Nie mógł oderwać od niej oczu, gdy szła wzdłuż stołu. Światło czyniło dziwne harce na jej twarzyczce elfa. Mógłby tak wpatrywać się w nią do rana. Pamiętał o swoich obawach, a mimo to przesłał jej lekki uśmiech, gdy popatrzyła w jego stronę. Uważny obserwator zobaczyłby zapewne, że i usta dziewczy ny rozjaśnił promień radości. W tej krótkiej chwili byli zupełnie sami.
RS
Olaf wstał chwiejnie, jakby w czasie sztormu chciał się utrzymać na deskach pokładu. Znać już by ło po nim wypite piwo. - Warzysz dobry trunek, Diarmadzie, ale nieco pędny - ryknął z szerokim uśmiechem, skłonił się ociężale i wymaszerował z sali. Zatoczył się, mijając Seonę, ale nawet na nią nie spojrzał. Griffydd odprowadził go wzrokiem. Nie podobało mu się, że Norweg traktował Seonę tak jak wszyscy. Jarl czy nie jarl, pijany czy trzeźwy. Seona najwyraźniej dostrzegła jego spojrzenie i domyśliła się, że jest zły, bo leciutko potrząsnęła głową. Nie chciała, by cokolwiek mówił na ten temat. Griffydd z ogromnym trudem powstrzymał się od uwag, ale w duchu przyznawał jej rację. Jako gość nie miał żadnego prawa do udzielania nauk, chociaż Seona, przynajmniej jako córka wodza, zasługiwała na większy respekt. Gdy będzie jego żoną, wreszcie zazna szacunku. - Jedna trzecia to niezbyt wiele - odezwał się na gle Diarmad, zerkając na Griffydda. Wsunął do ust kęs solonego śledzia. Z premedytacją wrócił do porannych rozmów, gdyż sądził, że walijski rycerz jest na wpół pijany. Na nieszczęście dla siebie nie wiedział, że Grif fydd wylał pod stół większość swojego piwa. Trunek słabo wsiąkał w twardo ubite klepisko, lecz Walij-
RS
czyk wolał mieć mokre i zabłocone buty niż kołowa ty język i zamęt w głowie. - Mój ojciec uważa, że jedna dziesiąta wystarczy - odparł, bez najmniejszego trudu powracając do ne gocjacji, tak nagle przerwanych jeszcze przed połud niem. - Co takiego?! - Diarmad niemal się udławił. Wy pluł kawałek ryby. - Jedna dziesiąta?! - Chyba piwo lekko zamieszało mi w głowie westchnął Griffydd. - Zostawmy tę rozmowę do ju tra, kiedy będziemy mogli pogadać na osobności. - Ustalimy to już dzisiaj - stanowczo oświadczył Diarmad. - Chyba nie - krótko uciął Walijczyk. Nawet wódz Dunloch musiał uznać nieodwołalność tej de cyzji. - Pewnie masz rację - mruknął. Pogładził się po brodzie. - Ale jedna dziesiąta - nadał burczał pod no sem - to przecież jawna potwarz. Wyglądał na przejętego. Griffydd postanowił dać mu do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec targów. - Przeciwnie - odpowiedział. - Raczej dobry punkt wyjścia. Kątem oka zauważył powrót Olafa. Twarz Diarmada przybrała łagodniejszy wyraz. On także dostrzegł wchodzącego Norwega. - Masz rację. To nie najlepsza pora na tak ważne rozmowy.
RS
Olaf obszedł stół i z ciężkim westchnieniem opadł na swoje miejsce. Wszystko wskazywało na to, że już niezbyt długo będzie dotrzymywał im towarzystwa. Być może wreszcie zapanuje spokój. Na salę weszła Lisid z tacą pełną pokrojonego chleba. Jak na komendę wszyscy spojrzeli na nią. Nie wyłączając Griffydda. Była piękna, przynajmniej w tym znaczeniu, w ja kim kobiece piękno postrzega większość mężczyzn. Bezustannie wzbudzała żywe zainteresowanie. Dziś wieczór była ubrana w lekką wełnianą suknię o błę kitnej barwie oraz żółtą, krótką narzutkę. Na pier siach miała naszyjnik z klejnotami, a na ręku - podo bnie zdobioną bransoletę. Powieki przyciemniła pra wdopodobnie czarną kredką, a karmin na jej ustach też nie był naturalny. Griffydd zerknął na Diarmada. Wódz Dunloch sie dział z naburmuszoną miną i złym wzrokiem patrzył na naszyjnik. Można było bez trudu odgadnąć, skąd Lisid ma tę błyskotkę. Ciekawe tylko, jakich kłamstw naopowia dała mężowi? Griffydd patrzył obojętnie, jak podchodzi do głów nego stołu. Powoli postawiła chleb przed Olafem. Uśmiechnęła się zalotnie. - Gdzie zostawiłaś dzieci? - zapytał Griffydd. Zerknęła na niego z góry, jakby był obrzydliwym robakiem.
RS
- Są z jedną ze służących - burknęła. Potem znów uśmiechnęła się do Olafa i odeszła, kołysząc biodrami. Walijczykowi nie przypadło do gustu jej zachowa nie. Uniósł wzrok i spostrzegł, że Seona stanęła tuż obok Naoghasa. Ten z kolei z pociemniałą twarzą pa trzył wprost na żonę. Griffydd wspomniał wówczas gonną klacz i ogiery gotowe do walki. Seona była już przy głównym stole i dolewała pi wa do rogów. Wreszcie podeszła do Griffydda. Wy ciągnął do niej dłoń z opróżnionym przed chwilą na czyniem. Zerknęła z ciekawością, niezbyt pewna, czy jest już pijany. Dolewała mu sporo razy. Mrugnął okiem i znacząco popatrzył na podłogę. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Niestety - choć bardzo mądrze - nie zabawiła przy nim długo. Zaraz podeszła do ojca, a potem do Olafa. - Powiem ci coś, Diarmadzie - niewyraźnie, za to bardzo głośno oznajmił Norweg. - Masz w swoim siole najpiękniejszą niewiastę świata! Diarmad zdumiał się i jakby spochmumiał nieco. - Nie nazwałbym Seony prawdziwą pięknością. Griffydd zesztywniał na krześle i zerknął na Seonę, ona jednak nawet nie mrugnęła, jakby miała wosk w uszach i nie słyszała ani słowa. Tylko słaby rumie niec zabarwił jej policzki.
RS
Walijczyk miał ochotę zerwać się od stołu, huknąć na dwóch gburów, a w razie potrzeby nawet przyło żyć im po łbach. Olaf popatrzył na Diarmada, jakby ten opił się sza leju. - Mówiłem o Lisid. Jej uroda dorównuje bogini! Griffydd zaklął w duchu. Czy żaden z nich nic nie widział poza gładkim liczkiem i próżnością Lisid? Przecież nie miała w sobie żadnej pasji, a jej oczy nie błyszczały mądrością i ciekawością świata. Jej poca łunki nie budziły najmniejszej namiętności. Nie moż na jej było nawet porównywać z Seoną. Przypomina ła jedynie malowaną lalkę, podczas gdy córka Diar mada była żywą, namiętną i uduchowioną kobietą. Marzeniem każdego prawdziwego mężczyzny. Na rany Chrystusa, jakże chciał zabrać Seonę i wywieźć ją z dala od tej hałastry! Niestety, jako gość Diarmada mógł tylko siedzieć cicho i liczyć na to, że znów przelotnie popatrzy jej prosto w oczy. Niech wie, że nie wszyscy podzielają zdanie podpitego Norwega. - Siedzi tam taki jeden, który wie, na co patrzy - ze śmiechem ciągnął Olaf. Wskazał na Naoghasa, któremu Lisid właśnie dokładała do miski strawy. Spójrzcie tylko, jak łypie na jej cycki, gdy ona się po chyla. Jak wygłodniały wilk na świeży połeć ścierwa. - To jej mąż - odparł Diarmad, na tyle głośno, że by usłyszeli go wszyscy w pobliżu.
RS
- Na młot Thora! Zaprawdę, szczęściarz z niego! - I zazdrośnik - wtrącił Griffydd. - Lepiej zatem będzie, gdy resztę komplementów zachowasz wyłą cznie dla siebie. - Nawet nie mogę rzec, że ów wojownik ma bar dzo piękną żonę? - z niedowierzaniem zapytał Olaf. - Masz kobietę piękną niczym Freja! - huknął do Naoghasa. - Piję za twoje zdrowie! Podniósł róg do ust i pociągnął solidny łyk piwa. Piana pociekła mu po brodzie i piersiach. Griffydd z niesmakiem odwrócił głowę i potoczył wzrokiem po sali. Nie zobaczył Seony. Lisid oczywi ście słyszała okrzyk Olafa i próbowała udawać skromnisię, ale widać było, że pokraśniała z dumy. Naoghas zerknął z ukosa na żonę, a potem, po dłu giej chwili, uniósł swój róg i przyłączył się do toastu. Inni podchwycili jego gest, rzucając przeciągłe spoj rzenia na Lisid. - Więcej piwa! - wrzasnął Olaf i zabębnił rogiem w stół. - Która ze ślicznych dziewcząt zaspokoi moje pragnienie? Znacząco łypnął na Lisid. Ta wykonała ruch, jakby chciała do niego po dejść, ale powstrzymało ją krótkie warknięcie wyraź nie rozgniewanego Naoghasa. Zatrzymała się i wydę ła usta. Dłoń Griffydda powędrowała ku rękojeści miecza. Przeczuwał, że lada chwila może dojść do walki.
RS
Czyżby Norweg był aż takim prostakiem, że nie wi dział, do czego prowadzi jego gadanina? Nagle, od strony drzwi, rozległ się głos kobiecy, czysty jak fanfary. - Więcej piwa? Ależ proszę! Więcej piwa dla szarmanckiego królewskiego kuzyna! Olaf skrzywił się i ponuro popatrzył na Seonę. Szła ze stągwią opartą o szczupłe biodro. Uśmiechała się, lecz nie był to pogodny uśmiech. Wszyscy, łącznie z Griffyddem, obserwowali tę scenę, ciekawi dalszych zamiarów dziewczyny. Nikt nie wiedział, do czego jest naprawdę zdolna. - Nie musisz zaspokajać żadnych moich potrzeb - burknął Olaf. - To dobrze - odpowiedziała, stając tuż przed sto łem. - Seona! - ostrzegawczo warknął Diarmad. Zignorowała go. Nie patrzyła też na Griffydda. Wpatrywała się w czerwoną twarz Norwega. - Kuzynie króla Haakona. Jako córka mojego ojca muszę dopilnować, by nie zabrakło ci, broń Boże, jadła lub napitku. Bez względu na to, jak jesteś opry skliwy. Pozwól więc, panie, że ci naleję przedniego piwa. Olaf, podpierając głowę na dłoni, chwiejnie wy ciągnął drugą, w której trzymał róg. Seona najspokojniej w świecie wylała mu zawar tość stągwi na głowę.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
RS
Griffydd zakrył usta dłonią, by nie wybuchnąć śmiechem. Ten i ów parsknął głośno, inni mruczeli z wyraźną aprobatą. Jeden Diarmad porwał się na równe nogi. - Ty głupia dziewko! - ryknął. Griffydd uniósł się z miejsca, chociaż jeszcze nie wiedział, co chce powiedzieć lub zrobić w obronie Seony. - Proszę spokojnie siedzieć, sir Griffyddzie cierpko powiedziała dziewczyna, choć w jej ogro mnych oczach błyskały iskierki buntowniczej przeko ry. - Udowodniłeś już, że poważasz wielce mojego ojca i jego sioło. Nie musisz się niczego obawiać z mojej strony. Boże, ta dziewczyna naprawdę jest warta być żoną rycerza! - z dumą pomyślał Walijczyk i posłusznie opadł na krzesło. Co za odwaga! Co za ogień w sercu! Olaf potrząsnął głową, pryskając kroplami piwa na wszystkie strony. - Na grom Thora, Diarmadzie - bełkotał - Po-
RS
zwalasz, by twoja córka w ten sposób traktowała gości? - Wybacz, panie. Obawiam się, że jestem najzwy czajniej głupia - powiedziała Seona ze złośliwym uśmieszkiem. - Nie wiedziałam, że ktoś, kto tak głoś no obraża niewiasty, może być zacnym gościem w domu mojego ojca. - Seono - wycedził Diarmad przez zęby - za wstydzasz mnie. Wyjdź stąd. - Z przyjemnością - odpowiedziała dumnie, od stawiła stągiew, obróciła się na pięcie i bez pośpiechu opuściła salę. Griffydd odprowadził ją zachwyconym wzrokiem. Tymczasem Lisid chwyciła czystą ścierkę z rąk służącej, podbiegła do Olafa i wręczyła mu ją ze współczującym uśmiechem. Ledwie na nią spojrzał. Chwycił ścierkę i wytarł twarz. Diarmad potoczył wściekłym wzrokiem po wszy stkich obecnych, a potem znowu popatrzył na Nor wega. - Raz jeszcze proszę, wybacz mi, Olafie - powie dział z niskim pokłonem. - Wstyd ponoszę wespół z moją córką. - Wierzę, że uświadomisz jej, jak głupio postąpiła - z gniewem odparł jarl i ostro zerknął na Diarmada. - Tak, panie. Obiecuję. - Zrób to już teraz.
RS
Wódz Dunloch wyprostował się. - Nawet ty nie będziesz mi rozkazywał w moim własnym domu - zimno przypomniał Olafowi. Norweg wstał. Ze złym grymasem stanął twarz w twarz z Diarmadem. Wyglądali niczym dwa tryki gotowe do podjęcia walki. W sali zapanowała napięta cisza. - Wybaczcie - spokojnie odezwał się Griffydd. On także wstał. - Późno już i wolałbym udać się na spoczynek. Obojętnie popatrzył na Olafa. - Na twoim miejscu przebrałbym się. Chyba nie chcesz się przeziębić. - Skąd ten pośpiech? - zapytał Norweg. - W koń cu to mnie oblali. - Więc idź się wysusz - odpowiedział Griffydd. A co do mnie... sam wcześniej wspominałeś, że to piwo jest pędne. - Nie musisz teraz wychodzić, sir Griffyddzie. Zostań i korzystaj z mojej gościnności - dodał Diarmad. Zabrzmiało to prawie jak rozkaz. - Szczerze doceniam twoją troskę o moje zdrowie - powiedział z kolei Olaf - lecz podczas rejsów by wałem o wiele bardziej mokry. Siadaj i wypij z nami. Chętnie dziś posłucham o wyprawie twojego ojca do Ziemi Świętej. - Właśnie. Obaj zostańcie - pojednawczo powie dział Diarmad.
RS
Griffydd przede wszystkim chciał się spotkać z Seoną. Niestety, gdyby teraz to zrobił, wzbudziłby podejrzenia, że mają się ku sobie. Nie był jeszcze go tów na ujawnienie swoich uczuć. Nie miał więc wyboru - musiał usiąść z powrotem. Już następne słowa Diarmada wzbudziły w nim podejrzenie, że jednak źle zrobił. - Wybaczcie mi, Olafie, Griffyddzie... - mruknął wódz Dunloch. Grymas gniewu ponownie wykrzywił mu usta. - Muszę porozmawiać z córką. I wyszedł z sali. Seona stała w mroku, pośrodku swej maleńkiej chat ki. Dyszała jak po ciężkim biegu. Wiedziała, że lada chwila przyjdzie tu ojciec. Był tak wściekły, że musiał przyjść i wymierzyć jej surową karę. Czekała. A kiedy tak czekała, wyobrażała sobie to, co nastąpi. Najpierw więc będzie kłótnia. Ojciec po nownie wyliczy jej wszystkie grzechy i przewinienia. Potem zażąda wyjaśnień, których nie będzie słuchał. A potem nastąpi kara. Ostatnia rzecz budziła w niej najwięcej strachu. Zastanawiała się, czy postąpiła dzielnie, czy głupio. Może tym razem, dumna z uczuć Griffydda, posu nęła się zbyt daleko? Zrobiła to, by wzbudzić w nim większy podziw? Olaf przecież jedynie głośno powiedział to, o czym myśleli prawie wszyscy.
RS
Jaką karę wymyśli ojciec? Być może każe jej prze prosić gościa. A może wyda polecenie, by przez ja kiś czas nie opuszczała swojego schronienia. To oz naczało kłopoty, gdyby znów chciała zobaczyć Griffydda. A może nawet j ą zbije? Ojciec do tej pory nigdy jej nie uderzył, tym razem jednak ośmieszyła go publicznie. Dawniej, gdy się kłócili, byli całkiem sami. - Seona! Oczekiwała tego, a mimo to zadrżała jak spłoszo ny królik. Powoli zapanowała nad nerwami. Starała się myśleć o Griffyddzie. - Jesteś tam? - wołał Diarmad, zaglądając do cie mnego wnętrza. - Chowasz się przede mną, dziew czyno? Skrzesała ogień i zapaliła olejną lampkę, tak żeby mógł ją zobaczyć. Diarmad złym wzrokiem patrzył na nieposłuszną córkę. Obraziła Olafa - nieważne, co o nim myślał. Olaf Haraldson był jarlem, królewskim kuzynem i tym, za którego sprawą ród Diarmada miał się po łączyć z norweskim domem panującym. - Nie chowałam się - odparła odważnie. - A powinnaś - warknął. Narastająca złość podsu wała mu wspomnienia o innej rudowłosej kobiecie, która z nim wojowała, kłóciła się i na koniec zdra dziła.
RS
- Jak mogłaś tak obrazić mojego gościa? Pewnie ju tro odpłynie i wróci z całą flotą, żeby się na nas zemścić. - Wszystko dlatego, że mu wylałam nieco piwa na głowę? - ze wzgardą spytała Seona. Skrzyżowała ra miona na piersiach. Diarmad podszedł do niej i chwycił ją za ręce. - Słuchaj, dziewczyno! To potężny człowiek, a ty zrobiłaś najgłupszą rzecz w życiu! Wyrwała mu się z uścisku. - Być może - odpowiedziała. - A ty nie masz krzty dumy. - Kim jesteś, żeby mi zarzucać brak dumy? - roz złościł się nie na żarty. - Kim jesteś, by mnie zawsty dzać wobec moich własnych gości? Co z tego, że po gapił się trochę na Lisid i rzucił parę uwag? Wszak ty zachowałaś się o wiele gorzej. Boże, jesteś zupełnie podobna do matki! - Na kogo wylała piwo? - zapytała Seona z gniewnym błyskiem w oku. - Na ciebie? - Jeśli nawet, to dopiero po ślubie, nie przedtem! Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Co to znaczy? - Głupia dziewko, czeka cię wielki zaszczyt! Na wet nie zasłużyłaś na coś takiego. Obiecałem twą rękę Olafowi Haraldsonowi! Słowa ojca, bez wątpienia prawdziwe, spadły jak ciężki kamień na jej skołataną duszę. Nie mogła my śleć, rozmawiać, oddychać.
RS
- Olafowi? - wykrztusiła. - Mam go... poślubić? - Sam nie wierzyłem w nasze wielkie szczęście, ale to szczera prawda. Koszmar. Okropny sen. Majaki. - Mówiłeś przecież, że mam się kręcić wokół -Griffydda DeLanyea - przypomniała mu. - Już ci przeszło? Nie chcesz traktatu handlowego z baro nem? Przekazałeś mnie Olafowi niczym stary brat, którego nikt już nie chce nosić? - Haakon osobiście zlecił to małżeństwo, więc nie mogłem odmówić. Nawet zresztą nie chciałem. Olaf to kuzyn króla - wyjaśnił. Zimnym, nienawistnym wzrokiem popatrzył na córkę. - Wreszcie się na coś przydasz. A jeśli chodzi o traktat, twój ślub udowod ni mą wierność Haakonowi. Nie będzie mi przeszka dzał zawrzeć umowy z Walią. Seona postanowiła nie poddawać się rozpaczy. Musiała trzeźwo myśleć, by znaleźć rozwiązanie. - Nie przyszło ci do głowy, ojcze, że Walijczyk, nawet z domieszką normańskiej krwi w żyłach, uzna twój pakt z Olafem za wiernopoddańczy gest wobec Haakona, a tym samym za istotne zagrożenie Walii? - Dlatego masz o tym milczeć, póki Walijczyk nie wyjedzie. Nie chcę, żeby DeLanyea uznał, iż zrezyg nowałem z traktatu. - Na to nie mógłbyś sobie pozwolić - odpowie działa kpiąco. - Nie masz najmniejszego prawa krytykować mo-
RS
ich decyzji! - krzyknął. - Robię to, co uważam za najlepsze! Bądź mi wdzięczna, że choć trochę możesz spłacić krzywdę, jakiej zaznałem od twojej matki! - Wdzięczna?! - zawołała ze złością i zacisnęła pięści. - A dlaczego nie wystawisz mnie na targ, jak niewolnicę? Z oskarżycielskim ogniem w oczach podeszła bliżej. - Wiem, że mnie nienawidzisz. To przecież pro stsze rozwiązanie. - Owszem. Ale poślubisz Olafa. - Nie dbam o niego, choćby nawet był następcą tronu! Nie wyjdę za niego! - oznajmiła. Ogromna dłoń Diarmada zwinęła się w twardy kułak. - Na niebiosa, uczynisz wszystko, co ci każę! - Ale... - Żadnych „ale", dziewczyno! - ryknął ojciec. Jesteś córką wodza. Skoro kuzyn Haakona ma cię po ślubić z rozkazu samego króla, reszta nie należy do nas. Oboje musimy się ugiąć przed królewską wolą. Przybiłem z Olafem na zgodę. - Zamyślił się, jakby chciał sobie przypomnieć tamte wydarzenia. - Dzięki Bogu, naprawdę z nim przybiłem - dokończył z wy raźną ulgą. Teraz, winny zerwaniu małżeńskiej umowy okrył by się hańbą i naraził na zapłatę wysokiej kontrybucji „poszkodowanej" stronie.
Nigdy by za mnie nie zapłacił, z niesmakiem Do myślała Seona.
RS
- Zastanów się, Seono - powiedział Diarmad nie co spokojniej. - Jeśli się sprzeciwię rozkazom Haakona, Norwegowie zaatakują Dunloch i poślą nas wszy stkich w niewolę. Tego chcesz? - Nie odważyłby się. - Nie wierz temu - odparł ojciec z głębokim prze konaniem. Seona słuchała ze ściśniętym sercem. Czuła się za szczuta jak jeleń zapędzony przez sforę psów na skraj wysokiej i stromej skały. Może, gdyby opowiedziała wszystko o Griffyddzie i o tym, co ostatnio zaszło... - Ojcze... - Seono-przerwał jej. Nagle zobaczyła nie tego surowego i dumnego oj ca, którego pamiętała z dzieciństwa, nie przebiegłego kupca i nie groźnego wodza, tylko zmęczonego i zgorzkniałego starca. - Seono, to małżeństwo jest już postanowione. Nie da się go odwołać. Tak brzmi rozkaz Haakona i uwierz mi, jeśli go nie spełnimy, czekają nas ciężkie chwile. Nie mamy najmniejszego wyboru- ani ty, ani ja, ani nawet Olaf. - Naprawdę myślisz, że Haakon nas zniszczy? zapytała z niedowierzaniem. - Bez wątpienia uzna to za zdradę. Będzie myślał,
RS
że szukam jakichś innych sojuszy. Nazwie mnie odszczepieńcem i wyklnie całą wioskę. Znam go. Wiem, że nie spocznie, póki nie zrówna Dunloch z ziemią. - W jaki sposób możemy zagrozić królowi? - Nie umiesz najzwyczajniej w świecie uwierzyć mi na słowo? - burknął Diarmad. - Musisz poślubić Olafa, bo wszystkim nam się dostanie. Sam bezgranicznie wierzył, że dojdzie do najgor szego, jeśli Seona będzie się dłużej opierać. Naprawdę nie zasługiwała na odrobinę szczęścia? Czyż jej dotychczasowe życie nie było wystarczająco ciężkie? Czy za jej sprawą Fionn i Beitiris, i wszyscy inni mieszkańcy wioski musieli zginąć lub pędzić nędzny żywot niewolników? Miałaby oglądać trupy ojca i je go zbrojnych? Miałaby patrzeć, jak płomienie trawią Dunloch? Dobrze wiedziała, do czego zdolni są Norwego wie. Wiedziała też, iż tym razem jej ojciec powiedział prawdę. Bał się gniewu Haakona. Ona także się bała. Wszak była córką wodza i rozumiała swoje obo wiązki. - Dobrze, ojcze - ustąpiła. Wszystkie jej nadzieje legły w gruzach, wszystkie sny obróciły się wniwecz. - Poślubię Olafa. - Uniosła wzrok i popatrzyła wprost w oczy Diarmada. - Tak jak ty myślę, że sir DeLanyea nie może o niczym wiedzieć.
RS
Nie chciała nawet patrzeć na rozczarowanie Griffydda. Tego już by nie zniosła. Diarmad skinął głową. W jego blisko osadzonych oczach błysnęło coś na kształt szacunku. Teraz... kie dy to już jej było zgoła niepotrzebne. - Zatem umowa stoi - powiedział znużonym gło sem. - Nie powiemy o tym nikomu, by młody DeLanyea przedwcześnie nie zerwał negocjacji. Troszczę się o mieszkańców wioski, lecz nie jestem na tyle głu pi, żeby dla ich wygody rezygnować ze spodziewa nych zysków. Seona skinęła głową. Tym razem także nie skła mał. Ojciec obrzucił ją uważnym spojrzeniem i wy szedł. Została sama. Nikt nie oglądał jej rozpaczy i nie słyszał cichego szlochu. Kryjąc się w cieniu, Griffydd przemykał przez wioskę. Klął pod nosem, że dopiero teraz udało mu się wyjść z wielkiej sali. Zrobiłby to wcześniej, gdy by nie obecność Olafa. Musiał jednak pozostać nieco dłużej, choćby ze względu na Seonę. Nie chciał wzbudzać podejrzeń, lecz wreszcie nie wytrzymał i poszedł sprawdzić, co naprawdę zaszło między Diarmadem i jego córką. Gdybyż tylko był pewien, w której chatce miesz ka! Wiedział jedynie, że w pobliżu zrujnowanej wie-
RS
ży. Nie odważyłby się zapukać do obcego domu, a właściwej drogi dobrze nie znał. A jeśli Seona uciekła całkiem gdzie indziej? Może do którejś przy jaciółki? A może najzwyczajniej w świecie schowała się przed ojcem? Blade światło księżyca ledwo prześwitywało zza cienkiej zasłony chmur. Trochę to cieszyło Griffydda, gdyż nie chciał, by ktokolwiek widział go wchodzą cego do chaty Seony. Z drugiej strony, ciemność utrudniała mu poszukiwania. Sunąc w cieniu murów, doszedł do granic wioski. Przypomniał sobie, że Seona mówiła, iż mieszka całkiem sama w niewielkiej chatce tuż obok ruin baszty. Rzeczywiście stał tam mały domek, niewiele wię kszy od szałasu. Sprawiał wrażenie samotnika odsu niętego od reszty zabudowań. Zupełnie jak Seona. Griffydd już miał wyjść na otwarty teren, gdy z drzwi chatki wyłoniła się jakaś postać. Diarmad. Zatem to był na pewno dom Seony. Wódz Dunloch wciąż wyglądał na mocno zagniewanego. Walijczyk pośpiesznie skrył się w cieniu. Wpraw dzie wiedział, że robi to wyłącznie dla Seony, lecz wstyd mu było, że chowa się niczym złodziej. Diar mad po chwili odszedł. Griffydd miał nadzieję, że nie przybył zbyt późno. Z niepokojem, po cichu, minął pustą przestrzeń,
RS
odsunął zasłonę i wśliznął się do chatki. Stanął w ma leńkiej, schludnej izbie o niskim suficie i skąpym umeblowaniu. - Seona! - szepnął przestraszony, że jednak jej nie zastał. - Tak? - odezwała się cicho. Siedziała na wąskim łóżku i zza zasłony gęstych włosów patrzyła w jego stronę. Podniósł ją powoli i przygarnął do siebie. - Seona! - szeptał. - Moja przecudowna, dzielna i szalona dziewczyna! Zadygotała, płacząc. Ojciec zapewne ją skrzyw dził, jeśli nie czynem, to przynajmniej słowami. Griffydd ujął ją pod brodę i spojrzał na smutną, za płakaną twarz. - Powinienem tu przyjść już dawno. Nie odpowiedziała. Umyknęła spojrzeniem. Zmar szczył brwi, podejrzewając, że zaszło coś złego. - Co ci zrobił? - spytał, pozornie ze spokojem, lecz nie udało mu się ukryć groźby w głosie. W tej chwili chętnie utłukłby Diarmada. Seona potrząsnęła głową. - Nic - westchnęła boleśnie. Wierzchem dłoni otarł jej policzki. Popatrzyła na niego i próbowała się uśmiechnąć. - Chyba... postąpiłam głupio. Przez swoje zacho wanie ściągnęłam wstyd na całą wioskę. - To raczej Olaf i Lisid powinni się wstydzić -
RS
z przekonaniem odpowiedział Griffydd. - Olaf za chowywał się jak w karczmie, a nie w gościnie u wo dza. Lisid zaś... no cóż, przyjdzie dzień, że utraci swój powab i to będzie dla niej najstraszniejsza kara. - Chyba tak - skinęła głową Seona. Przytulił ją jeszcze mocniej, pogładził. Tak ją kochał. - Wkrótce stąd wyjedziemy - obiecał cicho. - Za pomnisz o wszystkim. Nikt więcej cię nie skrzywdzi, kiedy już będziesz moją żoną. Daję ci na to moje sło wo. Rycerskie słowo Griffydda DeLanyea. Klęknął przed nią jak zwyczajny wieśniak. - Seono MacMurdoch, czy mogę cię prosić o rękę? Seona z rozdartym sercem, w milczeniu spogląda ła na ukochanego. Przez całe życie marzyła, że wre szcie zjawi się ktoś, kto obdarzy ją prawdziwą miło ścią. Teraz, kiedy do tego doszło, gdy ją samą prze pełniały uczucia, ze wszystkiego musiała zrezy gnować. - O co chodzi? - dopytywał się Griffydd, nie do czekawszy się prędkiej odpowiedzi. - Popełniłem błąd? Zbytnio się pośpieszyłem? Chciała wykrzesać z siebie choćby tyle siły, żeby powiedzieć mu, iż rzeczywiście działa zbyt pocho pnie i że ona nie może zostać jego żoną. Że bez swej wiedzy i zgody została już przyrzeczona innemu. Co najważniejsze - że jeśli zlekceważy wolę własnego
RS
ojca, najbardziej na tym ucierpią inni. Nie mogła przecież, w pogoni za swoim szczęściem, ściągać zemsty na cudze głowy. Zwłaszcza chodziło jej o dzieci. Miałyby z powodu jej uczucia iść w niewolę lub zginąć? Ciążyły na niej obowiązki, o których nie mogła zapomnieć w obawie przed straszliwymi skut kami. A jednak nie umiała w tej chwili zniszczyć dopiero co rozkwitającego szczęścia. Nie potrafiła zabić mi łości. - Byłabym najszczęśliwsza w świecie, gdybym została twoją żoną - wyznała. Radosny uśmiech Griffydda przyniósł nową falę bólu. - Niedługo już staniemy na ślubnym kobiercu! krzyknął Walijczyk i zerwał się na równe nogi. Obiecuję ci to, Seono! Zabiorę cię stąd, a ty weźmiesz wszystko, co ma dla ciebie jakąkolwiek wartość. Spoważniał nagle. - Przedtem jednak muszę powrócić do domu. W obawie, że go źle zrozumiała, pośpiesznie do dał: - Nie dlatego, żebym chciał choć trochę zwlekać Gdybym mógł, poślubiłbym cię już dzisiaj. Musisz jednakże wiedzieć, ukochana, że małżeństwo pomię dzy córką wodza i synem barona uważa się na ogół za wstęp do głębszych aliansów i sojuszów. W tej to sprawie muszę poradzić się ojca. To mądry człowiek
RS
i znajdzie sposób, jak przekonać postronnych świad ków, że nie wybrałem Seony MacMurdoch li tylko ze względu na osobę Diarmada. - Zniżył głos do szeptu. - Chcę ją poślubić, bo ją naprawdę kocham. Cichy szloch wyrwał się z piersi Seony. Całym cia łem przywarła do rycerza. - Wołałabym... wolałabym, byśmy wyjechali je szcze dzisiejszej nocy - wyjąkała. - Seono - odparł, tuląc ją do siebie. - Ja także bym wolał. Ale to nierozważny postępek. Wiem, że czekanie będzie dla nas torturą, lecz musimy się wstrzymać, aby we właściwej chwili nic nie stanęło nam na drodze do szczęścia. Z rozdartym sercem wpatrywała się w jego rozko chane oczy. A potem wspięła się na palce, żeby go pocałować. Jutro, jutro znajdzie sposób i dość siły, aby powie dzieć mu całą prawdę. Teraz pragnęła ostatniego czułego pocałunku. Ostatniego dowodu miłości. Ona też, po raz ostatni, chciała Griffyddowi okazać swoje prawdziwe uczucia. To już ostatni raz będą całkiem sami. To już ostatni raz, z desperacją powtórzyła w my ślach. Smutne słowa powracały do niej niczym refren posępnej pieśni. Griffydd całował ją z pasją. Nie protestowała, gdy przygarnął ją do siebie tak mocno, że wyraźnie po-
RS
czuła jego twarde mięśnie. Pogładziła go po plecach. Od karku aż do talii. Mogła to przecież przerwać, właśnie tu i teraz. Obiecano ją innemu, a od jej zgody zależał los wszy stkich mieszkańców wioski. Czuła palce Griffydda w swoich włosach. Zdjął jej wstążkę i rozplótł warkocz. Dotyk jego dłoni rozpalał w niej ogień namiętności. Jego ręce powoli spłynęły w dół, wzdłuż ramion, aż do pośladków. Jakże go pragnęła! Jakże chciała skosztować drze miącej w nim namiętności. Potrzebowała go jak ro ślina potrzebuje wody i słońca. Niedługo już miała zwiędnąć u boku człowieka, którego wcale nie kocha, nawet nie lubi. Wiedziała, że już nigdy nie zazna miłości takiej, jaką odczuwała teraz. Trwali przez długą chwilę, złączeni pocałunkiem. To już ostatni raz. Czemuż nie mogła poddać się ekstazie? Niewiele czasu pozostało do zakończenia nego cjacji. Coraz bliżej był dzień, w którym Griffydd miał na zawsze zniknąć z jej życia. Nigdy go już nie zobaczy. Nigdy nie dotknie. Nigdy nie po-' całuje. To już ostatni raz. Pochyliła się, całym ciałem chłonąc jego dotyk. Pieściła go. Odsunął się i głęboko zaczerpnął powietrza.
RS
- Musisz wyjść za mnie, Seono. Pragnę cię. Chcę, żebyś była moją żoną i żebyś piastowała nasze dzieci. Żebyś już zawsze trwała u mojego boku. I nagłe pieśń w jej głowie zabrzmiała całkiem inaczej.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
RS
Serce Seony wzięło górę nad rozumem. Ten raz miał być tylko dla niej. Chciała zakoszto wać pełnej, zmysłowej miłości. Wykraść z życia choć kawałeczek szczęścia. Precz z honorem. Niewolnicy nie mają honoru. Dała krok w tył i bez słowa rozluźniła pasek. Upadł na ziemię. Griffydd popatrzył na nią pocie mniałymi oczami. - Seono? - Kochaj mnie, Griffyddzie - poprosiła żarliwie. - Kochaj mnie dziś. Teraz. Zanim zdążył odmówić, zrzuciła suknię. Stała zu pełnie naga, okryta jedynie płaszczem włosów. - Będziesz moją żoną - obiecał i znów przyciąg nął ją do siebie. Uśmiechnęła się na te słowa. Honor nie pozwalał mu przyjąć jej przed złożeniem właściwej obietnicy. - Zawsze będę twoja - odpowiedziała cicho, szczerze, mając nadzieję, że to mu wystarczy. Musiało mu wystarczyć, bo nie mogła dodać nic więcej.
RS
- Seona! Porwał ją w ramiona i ułożył na wąskim łóżku. Po chwili zdjął brat i chroich, po czym legł tuż przy niej. - Kocham cię całym sercem, moja przyszła żono - mruknął i obsypał pocałunkami jej policzki i czoło. - Zawsze będę twój. - Ciii... - szepnęła przestraszona, że rozpłacze się, gdy jeszcze raz powie do niej „żono". - Później. O wszystkim pomówimy później. Doskonale wiedziała, że nie będzie żadnego „później". Że za całą wieczność musi im wystarczyć ta chwila. Griffydd chciał powoli kosztować miłości, zwłasz cza że miał być to pierwszy raz Seony. Pragnął, by pamiętała potem każdy moment, każdy ruch, każde westchnienie, każdy dotyk. Czuł pod palcami jej na gą, jedwabistą skórę. Czuł jej usta na swoich rozpa lonych wargach. Pragnął jej sprawić rozkosz w najbardziej Czuły sposób. Tylko o tym myślał, gdy oderwał usta od jej ust i pocałował ją lekko w szyję, potem nieco niżej. Wreszcie dotarł do piersi. Oddech Seony stawał się coraz płytszy, gwałtowniejszy. Griffydd nie przerywał. Musnął wargami jej brzuch.
RS
Odruchowo chwyciła go za głowę. - Co? - jęknęła, ale instynktownie rozchyliła no gi, dopuszczając go bliżej. Nieśmiało wyszeptała jego imię. Po chwili je powtórzyła, znacznie pewniejszym głosem. - Pozwól mi... - szepnął łagodnie. - Pozwól mi sprawić, że zakosztujesz miłości. Na chwilę wstrzymała oddech. Potem, kiedy za wisł nad nią, głęboko zaczerpnęła powietrza. Instyn ktownie poruszyła biodrami. Griffydd wszedł w nią. Początkowo nie znajdowa ła właściwego rytmu, ale z każdą chwilą stawał się bardziej znajomy. Żadna inna kobieta nie wywoływała u niego takie go podniecenia. Brała i dawała rozkosz w najcudow niejszy sposób na świecie. Zbliżał się odpowiedni moment, by przerwać. Jeszcze nie byli poślubieni. Mógł ją obdarzyć dzieckiem. Jego dzieckiem. Ta myśl paradoksalnie odwiodła go od chęci, by teraz skończyć. Wręcz przeciwnie, czuł, że tylko z nią jest zdolny do prawdziwej ekstazy. Była jego, a on był jej. Na zawsze. Pod każdym względem była ideałem. Bez wątpie nia będzie wspaniałą matką. - Griffyddzie! - krzyknęła nagle. Wygięła się w spazmach rozkoszy w tej samej chwili, w której i on doznał najsilniejszych uczuć.
RS
Zachrapał niczym dzikie zwierzę, a potem opadł, zdyszany. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że krzyczała. Delikatnie wyszedł z jej ciała i położył się obok. - Wybacz, jeżeli cię bolało - powiedział z niekła manym wstydem. - Chyba... zbyt się spieszyłem. Otarła łzy z policzków i uśmiechnęła się słabo. - Nic mi nie jest. Nie z tego powodu krzyczałam. Sprawiła mu dużą ulgę. - Słyszałem, że są niewiasty, co krzyczą w takich chwilach. Seona lekko zmarszczyła brwi. - To wszystko tłumaczy. - Seono - powiedział poważnie. - Wiesz, że męż czyzna w moim wieku przeszedł już inicjację. Ujął jej dłoń i pieszczotliwie ucałował końce palców. - Zapomniałem o innych. Nigdy też żadnej nie pożądałem, prócz ciebie. Tylko ciebie. Z ujmującą skromnością zerknęła w bok. - Gdyby... coś mi się stało, na pewno znajdziesz kogoś, kto zajmie moje miejsce. Wziął ją za brodę i nakłonił, by na niego spojrzała. - Gdyby coś ci się stało, w moim sercu na zawsze pozostanie otwarta rana. - Och, Griffyddzie! - zawołała i przytuliła się do niego. - Kocham cię, lecz nie jestem ciebie warta! Griffydd DeLanyea, rycerz i syn najpotężniejsze-
go barona Walii, uśmiechnął się radosnym i szczęśli wym uśmiechem. - Jesteś - odpowiedział, gładząc ją po włosach. - Kocham cię, Seono, a kiedy mnie poślubisz, zro bię wszystko, byś już nie miała podobnych wątpli wości. Westchnęła ciężko w odpowiedzi. Trzymała go bardzo mocno, jakby tonęła, a on stanowił dla niej je dyną deskę ratunku.
RS
- Olafie? - O co chodzi? - warknął Norweg. Poznał głos Diarmada, ale nie był w nastroju do grzecznych roz mówek. Przebrał się i umył, lecz włosy nadal śmierdziały mu piwem i wciąż bolał nad haniebnym postępkiem Seony. - To ja, Diarmad. Chcę z tobą porozmawiać. - Proszę - mruknął z niechęcią. Wódz wszedł do namiotu ze skruszoną miną. Ola fowi nawet to się spodobało. - Przyszedłem prosić cię o wybaczenie za niegod ny czyn mojej córki. - Ośmieszyła mnie przed twoimi ludźmi. - Panie - Diarmad przepraszającym gestem wy ciągnął rękę - pokornie proszę o wyrozumiałość. - Najgorsze, że mam poślubić tę niesforną dzie wkę — mruknął Norweg, nawet nie patrząc na Diar-
RS
mada. Rozczesywał długie włosy. - Chyba będzie le piej, jak najpierw porozmawiam z Haakonem. - Dobiliśmy targu - przypomniał mu wódz Dunloch. - Rozmawiałem z Seoną. Dowiedziała się, jak bardzo źle postąpiła. To dumna dziewczyna, w sam raz na żonę dla jarla. Olaf rzucił mu przeciągłe spojrzenie. - Spełni każde polecenie męża? - Na pewno - stanowczo odpowiedział Diarmad. - To ty tak twierdzisz. - Chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz zer wać nasz układ? Norweg wstał z krzesła. Stanął przed Diarmadem. - Gdybym to zrobił, bez względu na haniebne za chowanie twej córki na pewno zażądałbyś odszkodo wania. - Zasługiwałbym na nie - padła odpowiedź. Olaf popatrzył wilkiem. - Więc nie zerwę umowy. Stał tak blisko, że Diarmad czuł bijącą od niego woń piwa. - Dopilnuj jednak, żeby znała mores. Nie będzie pobłażania dla takich wybryków. Ani z mojej strony, ani Haakona. Wódz Dunloch skinął głową. - Tego się spodziewałem po tobie, panie. Zaufaj mi, Seona spuści z tonu. Olaf w milczeniu zajął się czesaniem.
RS
Diarmad ruszył ku wyjściu. - Życzę ci dobrej nocy. - Wzajemnie - mruknął jarl. Po krótkiej chwili ktoś znowu podniósł zasłonę. Olaf nastroszył się na widok nowego gościa. - Tak mi przykro, mój panie! - ze współczuciem zawołała Lisid. Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. ~ Lepiej wracaj do swego zazdrosnego męża. Cień gniewu przebiegł po jej pięknej twarzy, szyb ko jednak zastąpiła go determinacja. - Nie chcę wracać, panie. - Nie pytałem, czy chcesz, czy nie chcesz - odparł. Z wrodzoną sobie gracją podeszła nieco bliżej. - Naoghas spił się i zasnął. Chrapie. Olaf zerknął na Lisid i porównał ją w myślach do chudej, złośliwej dziewki, którą miał wziąć za żonę. Kiedy Lisid przyszła do niego tamtej, pierwszej nocy, miał wrażenie, że naprawdę bogini zstąpiła doń z nieba. Nawet się nie sprzeciwiał, widząc jej zamiary. No... prawie. Była niezwykła. Zawładnęła nim całkowicie, więc początkowo o nic nie pytał. Później jednak zażądał wyjaśnień. Usłyszał w odpowiedzi, że pała niechęcią do męża. „Twój widok sprawił - do dała z ujmującym zawstydzeniem - że nie umiałam powstrzymać uczuć". - A twoje dzieci? - zapytał. Pogładziła go po ra mionach. Jej pełne piersi falowały kusząco.
- Też śpią. Olaf wyszczerzył zęby, pociągnął ją na pryczę i na miętnym pocałunkiem zdusił wybuch jej gardłowego śmiechu.
RS
Seona spokojnie leżała w ramionach Griffydda. Okrywał ich brat. Zawieszona gdzieś na granicy po między snem a jawą, oddała się marzeniom. Marzyła o tym, że jest żoną sir Griffydda DeLanyea. Wyparła z pamięci, iż została potajemnie przyrze czona innemu. Że umowy nie można zerwać. Nie pa miętała nawet o tym, że nic nie uchroni wioski przed gniewem Haakona Norweskiego. Że nie ocali nawet kochanej Beitiris i małego Fionna. Pamiętała za to, jak Griffydd tulił maleńką Beitiris. To wspomnienie obudziło w niej słodkie, a zarazem bolesne uczucia. Byłby wspaniałym ojcem! - powta rzała w myślach. Z całego serca pragnęła obdarzyć go dziećmi. A jeśli już jest brzemienna? Otworzyła szeroko oczy. Gdyby tak się stało, zachowa tę wiedzę dla siebie i będzie nalegać na szybki ślub z Olafem. Najlepiej zaraz po wyjeździe Griffydda do Walii. Zatai utratę dziewictwa, a potem imię ojca nieślubnego dziecka. To będzie jej własny sekret, a zarazem jedyne pocie szenie.
RS
Nagle zapragnęła, żeby tak się stało. Do końca ży cia zatrzymałaby maleńką część Griffydda. Rycerz poruszył się przez sen. Popatrzyła na je go urodziwą twarz, zwykle posępną i surową, ale teraz pełną niemal chłopięcego wdzięku. Deli katnie przesunęła palcem po jego silnie zarysowanej szczęce. Powinna go obudzić. Nie mogła przecież pozwo lić, żeby ktoś zobaczył ich razem. Griffydd musiał po tajemnie opuścić jej chatkę, by nie narażać się na py tania, domysły i śledztwo. Nie mógł się też dowie dzieć o jej zrękowinach. Co czułby, usłyszawszy, że bynajmniej nie jest wolna i nie może zostać jego żoną? Człowiek z jego honorem i niezłomnym charakte rem uznałby to za najgorsze oszustwo i zdradę. Nie potrafiła jednak znieść myśli o rozstaniu. Je szcze chwilę będziemy razem, myślała. Na szczęście dla niej Griffydd był przekonany, że ich związek na razie musi pozostać w tajemnicy. I mogła mu zaufać. Nie okryłby jej hańbą, nawet gdy by odkrył prawdę. Sam twierdził, że przede wszystkim musi poroz mawiać z ojcem. Za to mu była wdzięczna. Miała nadzieję, że dowie się o wszystkim przed powrotem do Dunloch. Za nic nie chciała ponownie spojrzeć w jego ukochane oczy. Nie zniosłaby w nich wyrazu gniewu. Nie zniosła-
RS
by towarzyszącej temu wzgardy. Nie chciała swoim słowem zniszczyć ich miłości. A co zrobiliby ojciec i Olaf na wieść, że Griffydd DeLanyea skradł jej wianek? Ślub nie doszedłby do skutku. Norweg na pewno nie zechciałby takiej żony. Wina spadłaby na nią. Cały wstyd także. Zemsta Haakona też nastąpiłaby tylko za jej przyczyną. Za jej samolubstwo. Za hańbę. Griffydd znów się poruszył, obrócił, uśmiechnął i otworzył oczy. Patrzył z taką czułością, że ranił jej serce. - Seono... - szepnął i pocałował ją namiętnie. Na chwilę przywarła do niego, potem ujęła za rękę i pocałowała w dłoń. - Musisz już iść, Griffyddzie - powiedziała ze szczerym żalem. Powoli pokręcił głową. - Jeszcze nie, ukochana - westchnął. Znów ją po całował. Z wysiłkiem, bo wbrew sobie, uwolniła się z jego objęć. - Idź, Griffyddzie, zanim ktoś cię tutaj zastanie powiedziała z całą stanowczością, na jaką umiała się zdobyć. Smutno patrzyła, jak z jego twarzy znika wyraz chłopięcego szczęścia i zastępuje go groźny grymas wojownika.
RS
- Nie przywykłem kryć się w cieniu - mruknął. Usiadł na skraju łóżka, plecami do Seony. - Nie je stem jakimś łajdakiem szukającym uciech. Wolałbym od razu powiadomić Diarmada o naszych uczuciach. Seona objęła go i przytuliła policzek do jego ple ców. Był cały spięty. - Wiem... ale sam mówiłeś, że powinniśmy być ostrożni. To moja wina, że zostałeś tutaj. Po prostu nie miałam siły, aby cię odesłać. - Nie, Seono - powiedział posępnie. - To ja nie miałem siły, żeby cię opuścić. - Co się stało, to się nie odstanie, Griffyddzie. Ni czego nie żałuję. - Ani ja - odparł. Odwrócił się przez ramię i przyjrzał jej się z nieco krzywym uśmiechem. Mój przyrodni brat twierdzi, że sekrety wzmagają po żądanie. Do tej pory uważałem go za pomylonego. Teraz jednak uważam, że nasza tajemnica ma swoje przyjemne strony. Westchnął, wstał, rozejrzał się po izbie, a potem sięgnął po chroich. - Schludnie tu, Seono, ale w tych czterech ścia nach musisz czuć się niezwykle samotna. - To prawda - przyznała. Ponad wszystko w świe cie chciała też zapamiętać tę właśnie chwilę, jak ska zaniec smakujący ostatnią wieczerzę. - Niedługo koniec z samotnością - obiecał jej Griffydd.
RS
Nieprawda, zaprzeczyła w myślach. Kiedy wyj dzie, będzie o wiele bardziej samotna niż dotychczas. Popatrzył na nią wesoło. - Obawiam się, że muszę pozbawić cię okrycia, moja droga pani. Wstała, podała mu brat i sięgnęła po swoją suknię. Griffydd zaczął się ubierać. - Gdy już zostaniesz moją żoną, będziesz chodziła w najpiękniejszych strojach. Seona tylko skinęła głową. Pomogła mu się oporządzić. Tym razem w jej ruchach nie było krzty pośpiechu. Delikatnie muskała palcami jego nagi tors. - Na Boga, Seono, nie chcę stąd odchodzić! - sze pnął ponownie i porwał ją w ramiona. Spłoniona i zachwycona, wymknęła mu się z uścisku. - Nie możesz pozostać - powiedziała. Westchnął z rezygnacją. - I pomyśleć, że byłem dumny ze swojej wielkiej rozwagi. - Spojrzał po sobie. - Ciekawe, co by po wiedział Dylan, gdybym zjawił się przed nim w cał kiem nowym stroju. - Na pewno byłby zachwycony. Griffydd przyciągnął ją. - Wpadnie w większy zachwyt, gdy pozna moją żonę - mruknął z czułym uśmiechem. - Nie chcę odejść.
RS
- Griffyddzie, wierz mi, że dzisiejszy dzień będzie się dla mnie ciągnął w nieskończoność - szepnęła. - Zobaczę cię wieczorem w wielkiej sali? spytał. - Oczywiście. Objęła go. Choć przez krótką chwilę chciała za czerpnąć sił z jego bliskości. - Moja rodzina bez wątpienia przyjmie cię z otwartymi ramionami. - Griffydd parsknął cichym śmiechem. - No, może nie tak czule, jak ja to uczy nię. Będą cię jednak poważać i szanować. Tego je stem zupełnie pewien. - Lepiej... lepiej zrobisz, jak już sobie pójdziesz - wyjąkała i cofnęła się o dwa kroki. - Dobrze - z ociąganiem odpowiedział Walij czyk. - Nie bój się. Moim mistrzem był sam Urien Fitzroy. Potrafię niepostrzeżenie przemknąć się przez wioskę. Wiedziała, że po prostu musi pozwolić mu odejść - a jednak nie umiała poddać się bez walki. Już ściągnęła na siebie niewymowną hańbę. Czymże więcej mogła sobie zaszkodzić? - Jest coś, co pomoże mi przetrwać do wieczora - szepnęła. - Przyjdziesz do mnie dziś w nocy? Griffydd niemal niedostrzegalnie napiął wszystkie mięśnie. - Wiem, że nie jesteśmy formalnie zaręczeni, lecz czy choć trochę wątpisz, że naprawdę cię kocham? -
RS
spytała. Chciała go mieć dla siebie przez resztę jego pobytu w Dunloch. - Nie wątpię - odparł zduszonym szeptem. Poca łował ją w głowę na pożegnanie. - Przyjdę, bo nie długo zostaniesz moją żoną. Odprowadziła go do drzwi. Wyjrzał na zewnątrz. - Gęsta mgła. Mamy szczęście. Do zobaczenia wieczorem, kochanie. Odszedł po cichu, uśmiechając się do niej na po żegnanie. Tej samej nocy znów leżeli spoceni, przytuleni do siebie, w maleńkiej chatce Seony. Griffydd otoczył dziewczynę ramieniem. - Mogłabyś mi przynajmniej pozwolić cię przywi tać - mruknął, bo zaciągnęła go do łóżka, gdy tylko wszedł do izby. Kochali się bez słowa i bez chwili wytchnienia. - Nie chciałam tracić czasu - powiedziała prze praszającym tonem i połaskotała go po karku. - Nie gniewam się. Przeciwnie, sprawiłaś mi tym radość. - Odgarnął z jej twarzy niesforny kosmyk. - Żadna niewiasta nie atakowała mnie z taką namięt nością. - Nie? Roześmiał się cicho. - Nie. Uwierz mi, byłbym to pamiętał.
RS
Po chwili zaśmiał się dużo głośniej. - Co cię tak rozbawiło? - zapytała Seona. Uniosła się na łokciu i spojrzała mu prosto w oczy. - Dylan nigdy by mi nie uwierzył. Zmarszczyła brwi. Griffydd zrozumiał nagle, że kocha nawet te jej małe zmarszczki. - Dlaczego? - chciała wiedzieć. - Uważa, że brakuje mi prawdziwej pasji. Sądzi łem, że to prawda, póki nie poznałem ciebie. Opadła na poduszkę. - Opowiedz mi o swojej rodzinie - poprosiła pół głosem. - Och, Seono - westchnął, pieszcząc ją od nie chcenia. - Późno już, a ja jestem okropnie zmęczony. Wkrótce ich przecież zobaczysz. - Chciałabym już teraz poznać ich trochę lepiej. Griffyddzie, proszę. Znów westchnął, tym razem na zgodę. - A co byś chciała wiedzieć? - Wszystko! - wypaliła natychmiast. - To może zabrać całą noc. - Będę słuchać bez zmrużenia oka. - Ale jutro czeka mnie ciężka rozmowa z twoim ojcem. - Griffyddzie. - No dobrze - odparł. - Zawrzyjmy układ. Dzi siaj ja ci opowiem o mojej rodzinie, a jutro w nocy przyjdzie kolej na twoje zwierzenia. Potem znów ja.
RS
i tak w kółko, dopóki nie podpiszę umowy z Diarmadem. Chyba że wcześniej żadne z nas nie będzie mia ło już nic do powiedzenia. - Boję się, że historia mojej rodziny nie będzie zbyt ciekawa - mruknęła. Griffydd wsparł się na łokciach i pocałował ją w czubek nosa. - Nie będę cię zmuszał, jeśli nie chcesz mówić. I bez tego widzę, że twoje życie nie jest godne poza zdroszczenia. Wytrzymaj jeszcze trochę, ukochana! Ciężkie dni wkrótce odejdą w przeszłość. - Opowiedz mi o Dylanie - poprosiła. W mroku nie widział jej twarzy i na szczęście nie dosłyszał bó lu w jej głosie.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
RS
Trzy dni później, tuż przed obiadem, wszyscy wo jownicy Diarmada zgromadzili się w wielkiej sali. Przybyli także Griffydd i Olaf z całą załogą. Wódz Dunloch wstał z fotela. Odczekał chwilę, aż służba przystanie w bezruchu, a wojowie umilkną. - Dzisiaj dobiłem targu z sir Griffyddem DeLanyea - oznajmił. - Reprezentował interesy swojego ojca, barona DeLanyea. Za jedną piątą wartości prze wożonych towarów zgodziłem się mu użyczyć dzie sięciu statków wraz z załogą, do transportu wełny i srebra. Wojownicy spojrzeli po sobie, lecz w ich wzroku, jak zauważył Griffydd, więcej było zadowolenia niż niechęci. Z półuśmiechem rozejrzał się po sali, szukając Seony. Dostrzegł ją w kącie. Ukradkiem mrugnął do niej. Rozkoszne noce, które spędzali razem, pogłębiły ich miłość. Serce Walijczyka śpiewało z wielkiego szczęścia. W ostatnich dniach wyraźnie przyśpieszył rozmo wy, bo chciał czym prędzej wyjechać do domu i po-
RS
rozmawiać z ojcem o ślubie z Seoną. Wiedział, że piąta część zysków to dobra cena, gdyż baron w swo ich rachubach przygotowany był nawet na jedną trzecią. Griffydd nie mógł się doczekać powrotu do Craig Fawr i spodziewanej narady z ojcem. Już planował ponowny przyjazd do Dunloch. Widział się oficjalnie proszącego o rękę Seony, jak przystało prawemu ry cerzowi. Czuł się trochę nieswojo, chociaż dobrze wiedział, że jego związek z Seoną musi na razie pozostawać w ścisłej tajemnicy. W ostatnich dniach zauważył zmianę w zachowaniu ukochanej. Stawała się coraz cichsza, jakby oddalona, i źle sypiała. On także do późnej nocy przewracał się z boku na bok, chociaż po ciężkich negocjacjach z Diarmadem i upojnych rozkoszach z Seoną bywał nieludzko zmęczony. Postanowił czym prędzej przerwać tę niewygodną sytuację i nie naciskał więcej na Diarmada. Ten z ko lei jęczał, krzyczał i rwał włosy z głowy, ale po za kończeniu rozmów był całkiem zadowolony. Zawarcie układu oznaczało, że Griffyddowi pozo stała już tylko jedna noc z Seoną. Potem musiał wy jechać. Pocieszał się jednak myślą, że gdy powróci do Dunloch, zdobędzie ją już na zawsze. Nie będzie musiał przekradać się do niej jak najnędzniejszy zło dziej.
RS
Diarmad splunął w dłoń i wyciągnął rękę do Wa lijczyka. - Przypieczętujmy nasz układ - zaproponował. Griffydd już wcześniej wiedział, że takie są oby czaje mieszkańców Północy. Z niewzruszoną twarzą wstał z miejsca, splunął na własną rękę i mocno uścisnął dłoń Diarmada. Wódz Dunloch uśmiechnął się szeroko. Chwycił róg z winem. - Wypijmy teraz za pakt handlowy, zawarty dzi siaj przez nas z rodem DeLanyea z Craig Fawr! krzyknął. Griffydd z porozumiewawczym uśmiechem zerk nął na ukrytą w kącie Seonę. Nie patrzyła mu w oczy. Na wezwanie Diarmada wstali wszyscy, oprócz Olafa. Jarl ciągle nie był do końca pewny, co ma są dzić o negocjacjach Dunloch z Walią, więc z pew nym ociąganiem przyłączył się do toastu. Nie uszło to uwagi czujnego Diarmada. Przez twarz wodza przemknęła chmura gniewu. Układ handlowy to handlowy, medytował Olaf. Przecież poprzez własny ślub z chuderlawą Seoną ma podtrzymać dobre związki Dunloch z Norwegią. Podniósł się z fotela i wypił. - Zatem, drogi Griffyddzie, jutro udasz się do Craig Fawr, aby donieść ojcu o naszych postanowie-
RS
niach - odezwał się Diarmad, gdy już wszyscy z po wrotem zajęli swoje miejsca. - Tak. Myślę, że będzie zadowolony - odparł Wa lijczyk. - Bo powinien! Piąta część zysków. Dobry Boże, toż to rozbój w biały dzień! Diarmad odwrócił głowę i wyszczerzył zęby do Olafa. - Z nikim jeszcze nie paktowałem w taki sposób. Żadnej kłótni czy sporu. Najczęściej milczenie. Na boski krzyż, rzadko ustępuję, a ten człowiek pokonał mnie bez większego trudu! Ledwie panując nad radością, ponownie usadowił się w fotelu. Olaf przepił do pogrążonego w myślach rycerza. Szczęśliwyś, rycerzyku! - westchnął jarl w duchu. Zaraz wracasz do swojego zamku, a mnie przyjdzie tu zostać i z uśmiechem przyjmować tak zwaną go ścinność Diarmada. Pociągnął solidny łyk piwa i skierował wzrok na Seonę. Właśnie rozdzielała chleb między zbrojnych. Na brodę Odyna! Smętna, chuda dziewka! Ma za duże oczy, zbyt wystającą brodę i włosy o dziwacz nym, niemiłym odcieniu. Wygląda jak czarownica. A pod tą workowatą suknią nawet dobrze nie widać zarysów jej ciała! Kto może wiedzieć, czy jest cho ciaż zgrabna. Gdyby nawet, słaba to pociecha za jej inne wady i wstrętne zachowanie.
RS
Poza tym wygląda na chorą. W pierwszej chwili nie było tego widać, lecz teraz ma wyraźne sińce pod oczami. Kości jej prześwitują przez tę bladą skórę. Przy odrobinie szczęścia może się zdarzyć, że bie daczka zemrze niedługo po ślubie. Chociaż... może przecież należeć do tych szczególnych niewiast, co żyją całe wieki, choć słabo wyglądają. Bez wątpienia, nie będzie się paliła do małżeńskich obowiązków. Nie ma w sobie krzty żaru. Nie obdarzy rozkoszą. Co innego ta druga. Ta to potrafi pobudzić męż czyznę do czynów! Olaf westchnął ciężko. Szczerze żałował, że Lisid nie jest córką Diarmada. Rzecz jasna, gdyby tak było, mniej by się kłopotał o wysokość posagu. Który człowiek przy zdrowych zmysłach liczyłby pieniądze, mając u swojego boku tak nieziemską i zmysłową piękność? Znów westchnął z głębi piersi. Rzucił okiem na gospodarza, zajętego właśnie pożeraniem wieprzo wej pieczeni. Zaraz za nim siedział milczący Walij czyk. Twarz rycerza nie wyrażała żadnych uczuć. Szkoda, że właśnie jemu stary, chytry Diarmad nie obiecał wcześniej ręki swojej córki! Olaf mógł by wtedy spokojnie stanąć przed kuzynem i rzec: „Wybacz mi, Haakonie, ślubowała już komuś innemu". Haakon bez wątpienia trochę by się wściekał i wie-
RS
trzył spisek mający na celu obalenie tronu. Cały czas uważał, że wszyscy są przeciw niemu. Że jak wilki krążące wokół samotnej owcy, tylko czekają na jakiś objaw słabości z jego strony. Czy naprawdę wódz niewielkiej wioski i jakiś ba ron z odległej Walii stanowią realną groźbę dla Nor wegii? A może to po prostu Haakon wypatrywał in trygi tam, gdzie jej nie było? Z drugiej strony, Diarmad miał nielichą flotę drak karów. Jarl uśmiechnął się do siebie. Diarmad miał dopra wdy przerażoną minę, kiedy wspomniałem mu o okrętach. Nawet nie podejrzewał, że Norwegowie zupełnie przypadkowo trafili do ukrytej zatoki, gdy płynęli w pobliżu brzegu, w poszukiwaniu dobrego miejsca na uzupełnienie zapasów. To właśnie wów czas uwagę Olafa przyciągnęła dziwaczna grupa skał zasłaniająca wejście do zatoki. Po ślubie z diarmadową córką musi przekonać teścia, by przeprowadził flotę w bezpieczniejsze miejsce. A może lepiej zażądać, żeby przekazał mu dowó dztwo nad swymi okrętami? Nie byłoby w tym prze cież nic nadzwyczajnego, gdyby podobna prośba padła z ust zięcia. W takim świetle małżeństwo z Seoną mogło mieć nawet swoje niezbywalne uroki. Olaf znów popatrzył na dziewczynę. Właśnie wró ciła z kuchni, niosąc tacę z parującymi płatami mię-
RS
siwa. Postawiła ją przed starcem siedzącym tuż przy drzwiach. Ten powiedział coś, a Seona się uśmiech nęła. Miała piękny uśmiech. Potem przyłożyła rękę do pleców i wyprostowała ramiona, jakby chcąc uwol nić się od bólu. Na krótką chwilę suknia uwydatniła jej kształty. Ma całkiem zgrabne i pełne piersi, ze zdumieniem pomyślał Olaf. Gdyby jeszcze nabrała trochę ciała, byłaby z niej nawet ponętna niewiasta. A tak. Cóż, warto chyba poświęcić nieco więcej uwagi jej innym zaletom. Odchylił się w fotelu i w zadumie pogładził się po brodzie. Workowata suknia mogła przecież skrywać istotę pełną życia i utajonych uczuć. Przydałby się ja kiś doświadczony kochanek, aby w niej obudzić dłu go powstrzymywaną żądzę. Taki kochanek jak on, Olaf. Bez wątpienia w niczym nie przypominała Lisid. Tę by sobie zostawił za kochankę, na czas wizyt we włościach teścia. Seonę brałby zaś do małżeńskiego łoża podczas pobytów w domu. W życiu bywają gorsze rzeczy. Seona przeszła do głównego stołu. Minęła Norwe ga, ojca i zatrzymała się przed Walijczykiem. Posta wiła przed nim talerz chleba. Olaf dostrzegł kątem oka, że dłoń Griffydda niby przypadkowo spoczęła na ręku dziewczyny.
RS
I pozostała tam odrobinę za długo. Sięgnął po róg z piwem i przybrał obojętną minę, lecz od tej pory uważnie obserwował Griffydda i Seonę. Nie zamienili ani słowa. Po chwili dziewczyna odeszła do innych obowiązków. Nie. Pomylił się. Zerknął na Griffydda. Dlaczego jednak Diarmad tak mocno nalegał, by zrękowiny trzymać w zupełnej tajemnicy? Dlaczego nie chciał ich ogłosić? Jakaś śmierdząca sprawa. Sko ro DeLanyea przybył do Dunloch wyłącznie podpisać traktat handlowy, co go mógł obchodzić los jakiejś tam Seony? Piąta część zysków z przewozu towarów. Zręczny chłopak. Ciekawe, czy ktoś inny dałby sobie radę z chytrym Diarmadem MacMurdochem. Na młot Thora, a jeżeli Haakon ma rację? Może wódz Dunloch rzeczywiście szuka sojuszu z Walią i Normanami? Ród DeLanyea ma potężne wpływy, a Seona może być niezłą kartą przetargową. Diarmad jednakże oficjalnie przyjął „oświadczy ny" Olafa. Zawarli trwały układ. Gdyby w grę wcho dziły inne rozwiązania, wódz Dunloch nie podałby dłoni Norwegowi. Co zatem sądzić o zachowaniu Griffydda? A może działa w tajemnicy, za cichą zgodą Seony, ale bez wiedzy i błogosławieństwa Diarmada? A może zbyt wielką wagę przywiązuję do tego ge-
stu? Przecież nic innego nie wskazywało na zażyłość między Seoną i Walijczykiem. Nawet teraz, dziew czyna wyszła, nie spojrzawszy w stronę głównego stołu. Jutro DeLanyea wyjedzie i będzie po wszy stkim. A jednak...
RS
Seona stała w ciemnościach, pośrodku swojej ma łej izby. Serce jej się krajało. Nie zaznała podobnej krzywdy od chwili, kiedy się dowiedziała, że ojciec przyrzekł jej rękę Olafowi. Teraz musiała powiedzieć to Griffyddowi. Nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób to zrobi. Trzymała wszystko w tajemnicy do momentu za warcia układu. Ten cel został już dziś osiągnięty. Miała nadzieję, że ojciec i Olaf zaczekają do wy jazdu Griffydda. A może to i lepiej? Może mech Griffydd o wszy stkim dowie się właśnie teraz, a nie później, kiedy nie będzie mogła wyjaśnić swojego postępowania? Jak zresztą wyjaśnić zdradę tak honorowemu i du mnemu rycerzowi? Olaf już dzisiaj zachowywał się zupełnie inaczej. Nie była jednak zupełnie pewna, czy nie zechcą wcześniej ogłosić zrękowin. Przez ostatnie trzy dni zdawał się jej zupełnie nie dostrzegać. Dzisiejszego wieczora ciągle się na nią gapił, nawet kiedy spełniała obowiązki służącej.
RS
Bała się nawet spojrzeć w stronę głównego stołu, by nie przechwycić jego posępnego wzroku. Nie wie działa także, czy Griffydd nie zauważył zachowania Norwega. Czekała w chatce i wmawiała sobie, że to, co po myśli Griffydd, jest całkiem bez znaczenia. Wkrótce i tak przecież pozna decyzję Diarmada i dowie się, że Olaf miał prawo na nią patrzeć. Poza tym jutro wyjeżdża. Seona podeszła do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Było już ciemno. Bała się i wyczekiwała spotkania z Griffyddem. Z cichym jękiem cofnęła się do chatki. Zimnymi, drżącymi dłońmi usiłowała zapalić lampę. Potem jed nak uznała, że lepiej czekać w mroku. W ten sposób nie musiała patrzeć ukochanemu w oczy. Nie będzie widziała wyrazu jego twarzy. Zachowywała się jak tchórz. Była mu przecież coś winna po wszystkich wspólnych przeżyciach. Musi otwarcie i szczerze wyznać mu całą prawdę. Rozpaczliwie poszukiwała odpowiednich słów, którymi mogłaby jakoś usprawiedliwić swoje zacho wanie i wytłumaczyć, dlaczego wcześniej nie znajdo wała dość siły, by przyznać się, co ją dręczy. Przecież gdyby wiedział, że ojciec i Olaf na dobre przypie czętowali układ, nie zbliżyłby się do niej. A to byłoby najgorsze. Niech Griffydd nie zapomni, że i ona go pokocha-
RS
ła. Że wspólnie spędzili kilka najszczęśliwszych nocy. Niełatwo jej było kłamać. W każdej chwili, kiedy byli razem, przeznaczenie ciążyło nad nią niczym złośliwy upiór. Kiedy Griffydd ją tulił, była ucieleś nieniem kłamstwa. Popełniła najcięższy grzech. Grzech zaniechania. Griffydd wciąż wierzył, że poj mie ją za żonę. Pewnego razu, gdy bezsennie leżała w jego ramio nach, pomyślała nawet, że polityczna unia z Walią byłaby o wiele lepsza. Ale to było tylko przelotne marzenie. Baron DeLanyea nie miał przecież okrętów, by obronić Dunloch przed napaścią Norwegów. Haakon w każdej chwili mógł przypuścić atak. Baron zaś najpierw musiał my śleć o swoich. Czy zaryzykowałby tak wiele dla ja kiejś wioski? Wdałby się w spór z Haakonem? Nara ziłby się na gniew swojego króla? Nie. W głębi duszy doskonale wiedziała, że to tyl ko mrzonki. Teraz, siedząc na łóżku, oparła głowę na kolanach i westchnęła z rozpaczą. Co miała biedna począć? Wyobraziła sobie Beitiris, wyrwaną z ramion mat ki przez norweskiego okrutnika. Widziała główkę dziecka pękającą na twardych kamieniach. Widziała Fionna sprzedanego w niewolę. Pobitą, zgwałconą Lisid, rozdzieloną z własnymi dziećmi. Inne kobiety. Zrujnowane i spalone Dunloch.
RS
Griffydd zarzekał się, że ją kocha. Powinien prze cież zrozumieć. - Boże, błagam, niech tylko nie zachowa w sercu gorzkiej nienawiści! - szepnęła i zaczęła się gorącz kowo modlić. Usłyszała jakiś ruch za drzwiami. Wstała, zaciska jąc dłonie. W progu zamajaczyła barczysta postać Olafa.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
RS
- Zatem tu się schowałaś! - powiedział Norweg po wejściu. Wsparł ręce na biodrach. Swym olbrzymim ciałem zdawał się wypełniać całą izbę. Rozejrzał się bez po śpiechu. - Mała, ale schludna - stwierdził z uznaniem. Niczym namiot na statku. - Czego chcesz? - zapytała Seona, zła i przestra szona jego nagłą wizytą. - Pomyślałem sobie, że musimy porozmawiać powiedział i podszedł nieco bliżej. Wolała być od niego jak najdalej, więc cofała się, aż nogami dotknęła wąskiego łóżka. - Mów zatem, z czym przychodzisz, albo od razu idź sobie. - Po co ten ostry ton? - spytał i rozpostarł ramio na. - Wszak jestem gościem twojego ojca. - Wiem - odparła ostrożnie. - I wiem także, iż właśnie w tej chwili nie powinnam przebywać z tobą sam na sam. - Twoje skrupuły dają aż nadto wyraźny dowód,
RS
że jesteś niewiastą godną zaufania - powiedział. Doceniam to. Nie musisz się mnie obawiać. - Uśmie chnął się nieco kpiąco. - To raczej ja powinienem uważać, czy znów mi czegoś nie wylejesz na głowę. Zapewne myślał, że jest czarujący, ale stał zbyt bli sko, by Seona zapomniała o strachu. Powiedziała po nuro: - Zasłużyłeś na to. - Za zwykły żart? - Za brak ogłady. A teraz idź już, proszę! - Nie cierpliwie wskazała na drzwi. Zmarszczył brwi. - Chyba zapominasz, kim jestem. - Niestety, aż za dobrze wiem, kim i czym jesteś! - zawołała, z trudem powstrzymując język na wodzy, by jeszcze czegoś nie dodać. Nie chciała zdradzać, co naprawdę sądzi o człowieku, który miał być jej mężem. - Nie powinnaś traktować mnie w ten sposób warknął. Chwycił ją za ramiona i szarpnął ku sobie. - Twój ojciec na pewno nie miałby mi za złe, że tra fiłem do twojej chaty - dodał butnie i pochylił głowę, by ją pocałować. - Ale ja mam! - krzyknęła, wyrwała mu się i po patrzyła groźnie. Nie dbała już dłużej o to, czy go nie obrazi. - Przyjdzie pora, kiedy będę zmuszona ulegać twoim zachciankom... ale jeszcze nie teraz! Olaf nastroszył się.
RS
- Zatem wiesz o zrękowinach. Sądziłem, że Diarmad powie ci o tym później. - W takim razie tym bardziej nie miałeś prawa tu przychodzić! - wybuchnęła. Na chwilę zapomniał języka w gębie. - Chciałem tylko... - Uwieść mnie? Nie mogłeś doczekać się ślubu? - spytała z drwiną. - Tak bardzo ci się podobam? Po chlebiasz mi, panie. - Uznałem, że powinniśmy zawrzeć pokój - wy jaśnił. - Więc odejdź zaraz lub porzuć wszelką nadzieję. - Myślałem też, że nasze dalsze życie nie musi być najgorsze. - Ty mnie nie chcesz i ja ciebie także. - Spróbuj mnie polubić - zaproponował. - Będę dobrym mężem. Prawie go żałowała, bo miał nadzieję na coś, co po prostu nigdy nie mogło nastąpić. - Wierzę - powiedziała bez większego przeko nania. - Nie zostawiono mi większego wyboru - od parł. - Podobnie zresztą jak tobie. Dostałem wyraźny rozkaz. - Będziemy teraz mówić o obowiązkach i ho norze? O naszej odpowiedzialności? A może o Lisid? Olaf wzruszył ramionami.
RS
- O czym zechcesz. Przyszła do mnie, a ja jej nie wypędziłem. Co z tego? Seona skrzywiła się. - Więc teraz też idź do niej, póki jeszcze możesz. - Nie omieszkam, ilekroć mi przyjdzie ochota, bez względu na to, czy będziesz moją żoną! - Więc to tak pojmujesz uczciwość małżeńską? Cieszę się, że mnie ostrzegłeś. Proszę bardzo, idź do niej! Bóg wie, jak długo będziemy musieli żyć razem. Teraz chciałabym zakosztować ostatnich chwil samo tności. Twarz Olafa przybrała całkiem inny wyraz. - Dlaczego mnie popychasz w ramiona innej kobiety? Dlaczego? - A dlaczego nie? Przecież cię nie kocham. Wyglądał teraz jak rycerz wezwany na ubitą ziemię. Seona zrozumiała nagle, że z tych odpowiedzi mógł się domyślić jej prawdziwych uczuć. Podejrze wa pewnie, że kocha innego. Dał szybki krok i znów ją pochwycił w ramiona. Wycisnął na jej ustach na miętny pocałunek. Szarpała się ze wszystkich sił. - Wynoś się! - wołała. - Zostaw mnie, jeśli chcesz zaznać choć trochę szczęścia w małżeństwie! - Seono - powiedział, nie ruszając się z miejsca - spróbuj mnie zrozumieć. Nie przywykłem do roz kazów kobiety.
RS
- Pewnie, że nie! - zawołała ze złością. - Nikt ci nie będzie mówił, co i gdzie masz robić! Nie przywy kłeś, by traktowano cię niczym pas lub konia! Wiedz jednak, że w tej chwili nie jesteś mym panem. Kiedy się pobierzemy, możesz mi rozkazywać. Nie wcześ niej. Precz! Nie poruszył się. Na jego ogorzałej, brodatej twa rzy pojawił się drwiący uśmiech. - Na młot Thora, masz w sobie prawdziwy ogień! - Precz! Wolno pokręcił głową. - Poślubię cię, Seono - powiedział - i na Boga, zaczynam wierzyć, że będzie nam o wiele lepiej, niźli z początku przypuszczałem. Dał krok w jej stronę. Chwyciła polano z paleniska. - Zostaw mnie! - Seono, Seono... - mruknął uspokajająco - po cóż te dąsy. Nie widzisz, że naprawdę możemy się polubić? Powinnaś być mi wdzięczna. Zostaniesz żo ną jarla. - Uderzę cię, jeśli podejdziesz bliżej! Parsknął rubasznym, lubieżnym, i zarazem groźnym śmiechem. Jego dudniący głos wypełnił całe pomieszczenie. Potem wyciągnął ręce, chwycił ją, przyciągnął do siebie i zmiażdżył usta gorącym po całunkiem. Aż jej dech zaparło. Polano wypadło jej z bezsilnych rąk na podłogę. Zaczęła tłuc Olafa pięściami.
RS
Nie odniosło to najmniejszego skutku. Norweg był od niej wyższy i silniejszy. Nie przerywając pocałun ku, pociągnął ją za sobą. W stronę łóżka. Wrzasnęła, kiedy rzucił ją na pościel. Próbowała się podnieść. - O, nie! Nic z tego! - krzyknął. Ze śmiechem chwycił ją za suknię i przytrzymał. Odwróciła się w jego stronę. - Dosyć tej zabawy! Ścisnął ją za ramiona, aż syknęła z bólu. Wlepił w nią gorejące spojrzenie. - To nie zabawa - warknął. - To wojna, którą za mierzam wygrać, niewiasto. Przyłącz się do mnie, a nie pożałujesz. Mnie tam wszystko jedno. Plunęła mu prosto twarz i uchyliła głowę przed ka rzącym ciosem olbrzymiej pięści. Cios jednak nie nastąpił. Griffydd DeLanyea złapał rękę Olafa i z okrutną siłą wykręcił aż na plecy. Pałał nieludzkim gniewem. Chciał zniszczyć czło wieka, który ośmielił się napaść na Seonę. Olaf jednak był doświadczonym i dobrze wytreno wanym wojownikiem. Wzrostem przewyższał Walij czyka. Ryknął jak rozwścieczony niedźwiedź, wy rwał się z rąk Griffydda i pchnął go na najbliższą ścianę. Potem dobył sztyletu i spojrzał na przeciw nika.
RS
Griffydd ugiął kolana, gotów do obrony. Seona zo baczyła z przerażeniem, że nie ma żadnej broni. - Omal mi nie złamałeś ręki, walijski przybłędo! - warknął Olaf. - Głupcze, przecież jestem kuzynem Haakona! Gdybyś mi coś zrobił, twój jednooki ojciec musiałby się potykać z całą norweską flotą! - Nie złamię ci ręki - ponuro wycedził rycerz. Raczej cię zabiję za to, że śmiałeś dotknąć Seony. - Nic mi nie zrobił! - pośpiesznie zawołała dziewczyna, przestraszona, że z jej powodu są goto wi się pozabijać. Żaden nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Olaf skoczył na Griffydda. Ten zrobił unik i po chwycił polano rzucone przez Seonę. - Uciekaj! - krzyknął do dziewczyny, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Norwega. - Nie! Przestań! Griffydd, zbity z tropu, zerknął w jej stronę, co da ło Olafowi szansę do ataku. Nie wahał się jej wyko rzystać. Rzucił się na Walijczyka. Ten zręcznie spa rował cios sztyletu. Siła ataku pchnęła Olafa na drzwi. Runął, oplątany zerwaną zasłoną. Seona przez chwilę miała nadzieję, że walka do biegła końca. Ale nie, Griffydd skoczył na Olafa. - Griffyddzie, przestań! - zawołała i wybiegła na zewnątrz. Księżyc prześwitywał przez zasłonę z chmur. Na skalistym zboczu wciąż szamotało się dwóch męż-
RS
czyzn. Norweg, choć na ziemi, usiłował udusić Griffydda, Miał przeciętą wargę. Krew ściekała mu po gęstej, jasnej brodzie. - Wszyscy Norwegowie to piraci - charczał Griffydd. Koszulę miał rozdartą. - Umiecie tylko palić, gwałcić i zabijać. - A Walijczycy potrafią śpiewać... i płaszczą się przed silniejszymi... - charczał Olaf. Seona nie wiedziała, co robić. Nie wiedziała, jak ich powstrzymać. - Módl się lepiej do swoich pogańskich bożków! - wołał Griffydd. - Teraz nie walczysz z niewiastą! - Niepotrzebna mi żadna pomoc, żeby sobie pora dzić z takim chłystkiem! Olafowi udało się uwolnić z uścisku. Teraz próbo wał obrócić się na bok; Walijczyk całym ciałem przy cisnął go do ziemi. Olaf ryczał z gniewu i szamotał się jak ryba w sieci. Odgłosy walki dotarły do pobliskich domostw. Wokół zbierała się powoli rozgadana ciżba. Koniec z moim planem, pomyślała Seona. Nie da się uniknąć wyjaśnień. Znowu pochwyciła porzucone polano. - Dosyć! - zawołała rozkazującym tonem, uno sząc obie dłonie. Była gotowa nawet uderzyć Griffydda, gdyby jej nie posłuchał. Walijczyk zerknął przez ramię. Olaf skorzystał z okazji, strząsnął go z siebie i odpełznął na bok.
RS
Przez tłum przepchnął się Diarmad. - Co tu zaszło? - zawołał. Zatrzymał się, wsparł pod boki i groźnie patrzył na chwiejnie wstających zapaśników. Wodził spojrze niem od Olafa do Griffydda. Potem popatrzył na Seonę. - Co to wszystko znaczy? - zapytał zdyszanych mężczyzn. - Norweg zaatakował twoją córkę - burknął Griffydd, z nienawiścią zerkając na Olafa. - Nieprawda! Diarmad wybałuszył oczy. - Biliście się o Seonę? - spytał ze zdumieniem. - A dlaczego nie? - Dziewczyna stanęła tuż przed nim. - Cóż w tym dziwnego? Oniemiały, przypatrywał się jej bez słowa. - Widać nie wszyscy uważają mnie za maszkarę - powiedziała z desperacją i gniewem. - Niektórzy darzą mnie względami. Potrafią nawet kochać! Ojciec łypnął na nią. Nozdrza mu drżały. - Co ty wygadujesz? Właśnie, co? Co zamierzała zdradzić? - Mówię tylko, że to nic dziwnego. Że bez wąt pienia są mężczyźni zdolni mnie pokochać - odparła. Patrzyła wyłącznie na ojca, bo nie mogła się zdobyć, by spojrzeć na Griffydda. Diarmad jednak nie miał takich problemów. Zerk nął na Walijczyka, potem na Olafa.
RS
- Jeden czy dwóch? - spytał. - I co rozumiesz przez miłość? Obu obdarzyłaś swoimi względami? Nie odpowiedziała. - Jesteś nieodrodną córką swojej matki! Zaraziła cię nawet rozpustą! - huknął. Zaczerwieniła się jak burak, słysząc to oskarżenie. - Nie! Uniósł dłoń, jakby ją chciał uderzyć, lecz Griffydd go powstrzymał, tak jak przedtem Olafa. Powoli zmusił Diarmada do opuszczenia ręki. - Nie pozwolę ci bić kobiety - powiedział sta nowczym tonem. Seona popatrzyła na kochanka. Chciała, żeby za uważył jej rozpacz. Żeby ją zrozumiał. Powoli, dźwięcznym głosem wyznała coś, co stanowiło defi nitywny koniec ich miłości. - Jestem zaręczona z Olafem. Griffydd przypatrywał się jej z osłupieniem. Tym razem na jego twarzy malowała się cała gama uczuć. - To prawda - cicho potwierdziła Seona. Spoważniał. Jego spokój był o wiele groźniejszy niż zdumienie. Odwrócił się od niej. - Twoja córka ma wyjść za Olafa? - spytał Diar mada głosem tak zimnym jak powiew zimowego wiatru. - A co cię to obchodzi? - wtrącił Norweg, przyci skając dłoń do rozbitej wargi. Przycichł, a w jego
RS
oczach błysnęło nagłe podejrzenie. - Dlaczego przy szedłeś do chaty Seony? Ja miałem pełne prawo, ale ty... Diarmad zmarszczył brwi. - Po wszystkich zapewnieniach o obowiązkach gościa i honorze, wybrałeś się w potajemne odwie dziny do mojej córki? Griffydd skierował na Seonę chłodne spojrzenie. - Pokrzywdziłem cię kiedyś, Seono? - spytał bez namiętnym tonem, który ściął jej krew w żyłach. Potrząsnęła głową. - Nie. Diarmad nie do końca uwierzył w jej zapewnienia. - Chcesz powiedzieć, że nigdy ci się nie oddała? - spytał Walijczyka. - Zawsze zadajesz gościom tak bezczelne pyta nia? A może zwrócisz się do Seony? Diarmad zastanawiał się przez chwilę, a potem zerknął na córkę. - Byłaś z nim? Wśród gapiów zapadła głucha cisza. Los wszystkich zależał od tej jednej odpowiedzi Seony. Griffydd spoglądał na nią bez słowa. Jego twarz przypominała maskę. W oczach Olafa połyskiwały iskierki utajonej zło ści. A ojciec... W jego wzroku zobaczyła coś, czego nie widziała przez całe swoje życie.
RS
Błagał ją w milczeniu. Bezgranicznie pragnął sojuszu z Olafem. Błagał, żeby go nie niszczyła. Ten jeden, jedyny raz miała nad nim władzę. - Nigdy nie spotykałam się z Griffyddem DeLanyea. Z rozdartym sercem spojrzała na kochanka. Griffydd nie zaszczycił jej ani słowem. Nawet na nią nie patrzył. Miała mu się dziwić? Wszak skłamała, zdradziła go i okryła hańbą. Zna czyła niewiele więcej od robaka. Diarmad westchnął z ulgą. Wśród tłumu znowu rozległy się szepty. Olaf odwrócił się do spokojnie stojącego Walij czyka. - T o prawda? Griffydd popatrzył na niego jak na łajno przykle jone do podeszwy. Powoli podszedł w jego stronę. Norweg cofnął się o krok. - Wątpisz w słowa swojej narzeczonej? - wyce dził tym samym, upiornie obojętnym tonem. Olaf pokręcił głową. - Nie. - Kiedy doszło do zrękowin? - A bo co? - zaperzył się Diarmad. - To nie zmie ni naszego układu. Został przypieczętowany uści skiem dłoni. - Prawda - zgodził się Griffydd. - Ale nie musia-
RS
łeś robić tajemnicy ze swoich planów. Nic nas nie ob chodzi twój sojusz z Haakonem. - To dobrze - mruknął nieco uspokojony Diarmad. - Chciałbym odpłynąć o brzasku, jeśli to możliwe - ciągnął Griffydd. - Załatwione! - zawołał wódz Dunloch. Walijczyk skinął głową. - To dobrze. Raz jeszcze zimnym wzrokiem popatrzył na Olafa. - Następnym razem, kiedy będziesz składał wizy tę przyszłej żonie, zachowuj się nieco ciszej - powie dział. - Ktoś mógłby znów pomyśleć, że niepotrzeb nie się napraszasz. A teraz do widzenia. Pójdę wy począć. Nawet nie spojrzał na Seonę. Obrócił się na pięcie i po prostu odszedł. Na zawsze opuścił jej życie. Na pewno klął ją w duchu i życzył jak najgorzej. - Dobrze wiedzieć, że wszystko okazało się zwy kłym nieporozumieniem - mruknął Olaf. Pogładził się po obolałej szczęce. - Nie chciałbym go spotkać z bronią w ręku. Dobranoc, Diarmadzie. Skinął głową Seonie. Pomaszerował prosto do norweskiego obozu. Seona była rada, że odszedł tak szybko. Zawsze miała ją cieszyć jego nieobecność. - Pomyłka! Błąd! Przypadek! - zawołał Diarmad do reszty zgromadzonych. - Wracajcie do domów!
RS
Tłum rozchodził się powoli. Seona dostrzegła w ciżbie gapiów Lisid, która spo glądała na nią z nie ukrywaną złością. Seona nie dba ła o to. W ogóle już nie dbała, co kto o niej myśli. Zanim zdążyła odejść, ojciec pochwycił ją za ra mię i przyciągnął do siebie. Czuła bijącą od niego woń wypitego piwa. - Mówiłaś prawdę? - syknął jej prosto w ucho. Nadal jesteś dziewicą? Popatrzyła na niego bez żadnych głębszych uczuć. Był dla niej nikim. - Tak - skłamała bez wysiłku. - A ty mówiłeś pra wdę, oskarżając moją matkę o rozpustę? Cień przemknął po pobrużdżonej twarzy Diarmada. - Kochała innego i nie miała dość siły, żeby go porzucić, kiedy jej ojciec znalazł dla niej lepszego kandydata - powiedział gorzko i odszedł. Seona została w ciemnościach całkiem sama. Póki Griffydd czuł na sobie spojrzenia wieśnia ków, szedł równym, energicznym krokiem, dumnie wyprostowany, jak rycerz ruszający do bitwy. Kiedy jednak znalazł się w pobliżu kwatery i wie dział, że tłum gapiów powrócił do swoich domostw, zwolnił i pochylony wszedł do pustej izby. Zatoczył się w progu jak rażony śmiertelnym ciosem.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
RS
Baron Emryss DeLanyea siadł na dębowym krze śle przed kominkiem w wielkiej sali zamku Craig Fawr. Z namysłem patrzył na żonę. Ona z kolei uniosła wzrok znad robótki i zerknęła na jednookie go, posiwiałego małżonka. Potem znowu zajęła się swoją pracą. - Nie rozumiem go - mruknął baron. - Kogo? - ze spokojem zapytała lady Roanna. Po łożyła tamborek na kolanach. - Twojego syna. - I twojego - dodała z uśmieszkiem. - Bardziej on twój niż mój, gdy idzie o milczenie - odparł baron. - Na rany Zbawiciela, od powrotu z Dunloch nic nie mówi, jak jakiś mnich z klasztoru. A minęły już przecież tygodnie. - Nigdy nie był zbyt rozmowny. - Daj spokój, Roanno! - zawołał DeLanyea. Chyba sama widzisz, że jest o wiele cichszy niż za zwyczaj. To dziwne nawet jak na niego. Lady Roanna wbiła igłę w tamborek, odłożyła ro bótkę i pogodnym wzrokiem popatrzyła na męża,
RS
choć na dnie jej oczu czaiła się szczera matczyna troska. - Tak. Zauważyłam to. - Zdradził choć przed tobą, co tam naprawdę za szło? Ze mną rozmawiał tylko na temat umowy. Piąta część zysków w zamian za dziesięć statków to wię cej, niźli się spodziewałem. Po wielokroć go zapew niałem, że spisał się nader dobrze. Zdawał się w ogóle nie słuchać tego, co mówiłem. - Nie słyszałam o żadnych kłopotach - przyznała lady Roanna. Westchnęła cicho. - Myślę, że najlepiej będzie, jak jeszcze zaczekamy. Rzadko dzielił się z nami swoimi troskami. Jest już dorosły. Przecież wiesz, Emryssie. - Sądzisz, że coś go trapi? Roanna skinęła głową. - Tak. Emryss potarł bliznę pod przepaską na oko. - Jeśli nie powie mi prawdy, sam zażądam od nie go, by opowiedział mi jak na spowiedzi, co wydarzy ło się w Dunloch! - Wtedy umilknie na dobre. - Nie wytrzymam dłużej takiego zachowania! wybuchnął baron. - Już wygląda jak upiór! - Trochę się domyślam, co mu leży na sercu. Roanna przekrzywiła głowę i z uśmiechem przyjrzała się mężowi. - Powiedz mi, kochany, kiedy ostatni raz snułeś się jak struty po całym obejściu?
RS
- Nigdy! - Nigdy? - powtórzyła z wyraźnym powątpiewa niem. W oku barona błysnęło nagłe zrozumienie. - Myślisz, że...? - Waśnie. Emryss zerwał się na nogi. - Na Boga, więc dlaczego od razu mi nie powie dział, że idzie o niewiastę? Dlaczego jej tu nie przy wiózł? Nie jest przecież mięczakiem, by omdlewać i wzdychać! Jak chce się żenić, niech się żeni! Naj wyższa już przecie pora, by to uczynił, sam o tym do brze wie. Nagle umilkł, uważniej spojrzawszy na żonę. - O co chodzi? - Z pewnością nie ociągałby się długo ze ślubem, gdyby wszystko poszło po jego myśli. Sądzisz, że wzdychałby bez powodu? Emryss opadł na krzesło. - Masz rację. To raczej podobne od Dylana. - Zatem - ciągnęła Roanna - trafił na jakąś prze szkodę. - Griffydd? Niemożliwe. Każdy byłby dumny, mając takiego zięcia! - Powiedział ojciec - cierpko zauważyła Roanna. - Zgadzam się z tobą w zupełności, niestety inni oj cowie nie muszą podzielać twojego zdania. Zwłasz cza jeśli chodzi o córki.
RS
- Dlaczego nie przyszedł z tym do mnie? Poroz mawiałbym z ojcem dziewczyny. Roanna ujęła dłoń swego popędliwego męża. - Skoro nie prosił cię o pomoc, nie wchodź mu w drogę, Emryssie. Wiem, że to trudne, ale pewne sprawy Griffydd po prostu musi załatwić po swojemu. Baron pokiwał głową i westchnął. Znajomy błysk zamigotał w jego zdrowym oku. - Za kilka dni przypływa statek z Dunloch. Popy tam trochę. - Myślisz, że Griffydd się ucieszy z twojego po stępowania? - A cóż w tym złego? - spytał baron niewinnym i urażonym tonem. Przyłożył rękę do piersi. - Obie cuję, Roanno, że będę okazem dyskrecji. Seona stała w pobliżu zrujnowanej wieży. Dzień, mimo lata, był wyjątkowo chłodny. Szare niebo no siło w sobie zapowiedź ulewnego deszczu, a wiatr, zwłaszcza na szczycie wzgórza, kłuł w oczy i szarpał jej długą suknię. Dziewczyna dygotała. Czuła się cho ra. Serce pękało jej z bólu. W ręku ściskała drewnianego konia trojańskiego. Gładziła jego gładkie boki i spoglądała na niespokoj ne morze. Stąd właśnie patrzyła na statek wypływający do Walii. Samotna, z wzrokiem wbitym w pokład, prze-
RS
mogła się, by oglądać odjazd jedynego człowieka, którego pokochała i który ją pokochał. Człowieka, którego zdradziła. Zostawił zabawkę. Kiedy weszła do jego kwatery, znalazła konika na łóżku. Zostawił go dla niej? Dla Fionna? Z zadumą wzięła zabawkę do ręki. Nie znała inten cji Griffydda. Nigdy nie miała ich poznać. Od tamtej pory minęło wiele dni, lecz czas nie za leczył rany w jej sercu. Nie zapomniała o utraconej miłości. Bała się, że nigdy nie zapomni. Popatrzyła w dół, na morze. Na fale bijące o ska liste brzegi. Piana strzelała w górę niczym białe dło nie wyciągające się w jej stronę, aby po chwili znowu zniknąć w morskiej toni. A gdyby spadła? Przynajmniej raz na zawsze pozbyłaby się bólu. Poczuła mdłości. Przycisnęła rękę do brzucha, nie pewna, co się z nią dzieje. Mimo wszelkiego zagrożenia miała nadzieję, że się nie myli. Chciała, żeby tak było. Żeby jej domniema na choroba oznaczała, że jest brzemienna. Że nosi dziecko Griffydda. Dziecko, któremu będzie mogła dać cudownego drewnianego konia i opowiedzieć o Grekach i Troja nach. Tak jak to Griffydd opowiadał. Ta historia sta nie się jej tajemnicą, gdyż nie mogła przecież zdra dzić dziecku imienia ojca.
RS
Postanowiła żyć. Żyć dla dziecka, na przekór włas nym cierpieniom, w nadziei, że nowa, matczyna mi łość złagodzi jej ból i poczucie straty. Usłyszała za sobą szelest. Ukryła konika pod na rzutką i odwróciła się. To Olaf. Patrzył na nią zagad kowym spojrzeniem, jego twarz była spokojna. Za dwa dni mieli się pobrać. Za dwa dni. - Co tu porabiasz? - spytał. - Nie boisz się stać tak blisko urwiska? - Często tu przychodzę, kiedy chcę pomyśleć odpowiedziała zgodnie z prawdą. Norweg zerknął na ruiny wieży, a potem na wioskę. - Wolisz być sama? Zmusiła się do uśmiechu. - Tak. Wolę być sama. Wyciągnął rękę. - Chodź - powiedział łagodnie. Nie przyjęła jego dłoni, ale posłusznie zeszła za nim ze strzelistej skały. - Czego żądasz ode mnie, panie? - spytała. Od dnia wyjazdu Griffydda była posłuszną córką i dobrą narzeczoną. Na szczęście Olaf nie próbował jej więcej nachodzić, chociaż ustalił z Diarmadem dzień ślubu i wysokość posagu. Zajął się także przy gotowaniami do wesela. Seona przyjmowała to wszystko z rezygnacją. Dla dobra moich ludzi, myślała.
RS
Norweg przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę. - Podobałaś mu się, prawda? - spytał obojętnie, bez zazdrości czy potępienia. Wiedziała, o kim mówi. Czuła, że od wyjazdu Griffydda nieraz się zastanawiał, czy powiedziała prawdę. Pewnie już zawsze będzie ją podejrzewał o kłamstwo. W przyszłości mógł ponadto nabrać podejrzeń, czy dziecko jest jego. Pewności by nie miał, bo przecież już nieraz zdarzały się przedwczesne porody. Seona powtórzyła w myślach swą przysięgę. Nigdy, przenigdy nie wyzna Olafowi, że nosiła w łonie dziecko walijskiego rycerza. W tej kwestii będzie kłamała aż do końca życia. Nie przyzna się także do miłości do Griffydda. Zachowa ją na dnie serca. Tak. Będzie do tego zdolna. Raz już oszukała. Sta ła się prawdziwą mistrzynią kłamstwa. A gdyby Olaf z niechęcią odnosił się do dziecka, stanie jak niedźwiedzica w jego obronie. Teraz jednakże nie chciała rozmawiać o Griffyddzie. A już na pewno nie z człowiekiem, który - nie świadomie - stał się przyczyną jej wszystkich nie szczęść. - Nie wiem, o kim wspomniałeś, panie. - To przecież jasne. O Griffyddzie DeLanyea. Tamtej nocy przyszedł do twojej chaty. - Wyjaśniłam już wszystko - powiedziała, szczę-
RS
śliwa, że Griffydd nie potwierdził podejrzeń Norwe ga. Nie musiał nawet kłamać jak ona. - Hmmm... hmm - chrząknął Olaf, jakby nastę pne słowa nie chciały mu przejść przez gardło. - Wy bacz mi, jeśli wówczas cię obraziłem. - Wybaczam. Długo trwało, zanim się na to zdobyłeś, dodała w myślach. - Dobrze, Seono - podjął poważnym tonem. Nie chcesz mnie i wiesz dobrze, że ja nie chcę ciebie. Nie musimy się oszukiwać. Po co nam nieszczęście pod postacią ślubu? - Układu nie można zerwać. To rzecz honoru. Rzucił jej chytre, przeciągłe spojrzenie, całkiem jak jego kochanka Lisid. Bez wątpienia nadal się spo tykali. Seona nie dbała o to. - A gdybym znalazł sposób zerwania zaręczyn, przystałabyś na mój plan? - spytał nagle zupełnie spokojnie. Popatrzyła na niego spod oka. Nie chciała łu dzić się nadzieją. Nie zniosłaby kolejnego rozczaro wania. - Przypieczętowałeś układ z moim ojcem. - To prawda. - Więc umowy nie można złamać. - Nie twierdzę, że to honorowe wyjście. Zmrużyła oczy. Nienawidziła go jeszcze bardziej niż przedtem. Ona wolała zapomnieć o własnym
RS
szczęściu niż sprawić, by ojciec nie mógł dotrzymać swego przyrzeczenia. - Za zerwanie zaręczyn zapłacą mieszkańcy Dunloch. Olaf chrząknął głośno i zerknął w niebo. - Podziwiam cię, że potrafisz myśleć nie tylko o sobie, Seono. Nie musimy się poświęcać. - Jeśli cię nie poślubię, Olafie, co się stanie z wio ską? - Wskazała w stronę przystani. - Haakon uzna to za zdradę albo spisek i jego gniew spadnie tylko na nich. - Być może - chłodno odpowiedział jarl. - Tak cię obchodzi los paru wieśniaków? Odwróciła od niego głowę. - Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cierpiał przeze mnie - powiedziała stanowczo. Po chwili uznała jednak, że należą mu się bliższe wyjaśnienia. Starała się tak dobierać słowa, żeby ją dobrze zrozumiał. - Niezależnie od twoich zamiarów to mnie ojciec obarczy winą za zerwanie umowy. Poniosę srogą ka rę. Może nawet wyśle mnie do klasztoru, bym resztę dni spędziła wyłącznie w samotności. Może każe mi poślubić pierwszego lepszego? A może mnie wypę dzi? Zdajesz sobie sprawę, jaki wówczas los mnie czeka? Mówiła dalej, żeby nie zdążył jej przerwać. - Zapadła już decyzja, Olafie. Przyczyniłeś się do
RS
niej co najmniej na równi ze mną. Przecież jako jarl mogłeś się sprzeciwić. Przynajmniej by cię wysłucha no. Ja nie miałam takiej możliwości. Robię, co mi rozkażą, bez względu na to, czy mi się to podoba. Nie mogę niczego zmienić. Czemuż więc ty miałbyś być znowu wolny? Mój ojciec i twój kuzyn pragną tego związku... a teraz i ja także. Patrzył na nią z niedowierzaniem. - Nigdy cię nie pokocham. - Wiem. Ja ciebie też nie. - Przyjdzie pora, że cię znienawidzę - ostrzegł. - Nic mnie to nie obchodzi - odpowiedziała szczerze. - Spełnię swój obowiązek. To wystarczy. - Oszalałaś! Możesz poprawić swój los, a opie rasz się. Dała krok w jego stronę. W jej oczach błysnęła de terminacja. - Jeśli cię nie poślubię, znaczy, że moje poświęce nie było na nic. - Powinienem chyba pozwolić, żebyś rzuciła się ze skały - szepnął, spoglądając jej prosto w twarz. - Nie zrobiłabym tego, choć przyznaję, że pokusa jest duża. Śmierć byłaby lekka w porównaniu z ży ciem u twojego boku - odpowiedziała. - Wszak mu szę myśleć o sojuszach. I o nie narodzonym dziecku, dodała w głębi duszy. - Głupio postępujesz, Seono.
- Mówiono mi to już niezliczenie wiele razy, Ola fie. Dotrzymam przyrzeczeń ojca. Norweg patrzył na nią z nie skrywaną niechęcią. Potem potrząsnął głową i odszedł. Seona przycisnęła do piersi drewnianego koni ka, a potem znowu popatrzyła na rozhukane morze.
RS
- Seona! Wyrwana z niespokojnego snu, otworzyła powie ki. Nad sobą ujrzała twarz ojca. Zerknęła w bok. Drewniany konik nadal był bez piecznie ukryty pod poduszką. - Tak, ojcze? - spytała, zastanawiając się, co go tu sprowadziło o tak wczesnej porze i dlaczego się wścieka. - W imię Boga, coś ty znowu zrobiła? - krzyk nął. Seona, tylko w koszuli, usiadła na łóżku i podciąg nęła kołdrę pod brodę. Nie chciała wystawiać się na chłód i groźne spojrzenie ojca. - Nie... nie rozumiem, o co ci chodzi - wyjąkała, do cna przerażona, że on lub Olaf odkryli jej związek z Griffyddem. - Uciekł, drań! - Kto? - Olaf! Odpłynął jak złodziej dzisiejszej nocy i zabrał ze sobą tę dziewkę Lisid!
RS
- Lisid? A co z jej dziećmi? - Zostawiła je! Zupełnie tak samo, jak inna dobrze mi znana ladacznica. - Muszę... iść do nich - powiedziała, odrzucając kołdrę. Dobrze pamiętała dzień, w którym została porzu cona przez matkę. Strach. Rozpacz. Łzy. Ileż by wówczas dała za widok przyjaznej twarzy i słowa po cieszenia! - Nigdzie nie pójdziesz - warknął ojciec. - Naoghas szaleje z wściekłości. Grozi, że zabierze dzieci i wróci do klanu swojej matki. Oskarża mnie o zdra dę. Tak jakbym osobiście kazał Olafowi obłapiać jego żonę! - Fionn i Beitiris. Diarmad łypnął ponuro. - Są bezpieczne. Naoghas kocha je o wiele bar dziej niż ta wywłoka. - Więc raczej trzeba go podziwiać, zważywszy na to, przez co przeszedł ostatnimi laty. Powiedz., wie dział o wszystkich jej kochankach w Dunloch? Wie dział choćby o tobie? Popatrzył na nią z bezgranicznym zdumieniem. Potem groźnie nastroszył brwi. - Zapomni o niej! Teraz to nieważne! Liczy się przede wszystkim postępek Olafa! - Nic nie wspomniał o swoich zamiarach? - za pytała Seona. - Ani słowa, ani gestu?
RS
Już zamierzała powiedzieć o ich rozmowie przy ruinach wieży, lecz ugryzła się w język. Ojciec z pewnością byłby bardzo zły, że od razu nie przyszła do niego. Nie uwierzyłby, że Olaf nie powiedział jej wszystkiego. Uznała, że najlepiej będzie milczeć. - Jak to się stało, że niczego nie zauważyłaś? spytał Diarmad. - Nie przyszło ci do głowy, że mają się ku sobie? - Widziałam tylko to co wszyscy - odparła. Dlaczego mnie oskarżasz? Nic nie zrobiłam. Nic! powtórzyła dobitnie. I zostawił ją z niczym. Absolutnie z niczym. - Głupia, nieposłuszna dziewko! - warknął ojciec i brutalnie chwycił ją za ramię. - Zakało rodziny! Ciążysz mi młyńskim kamieniem u szyi! Potrząsnął nią z całej siły - i zamarł. Zobaczył, że odruchowo przycisnęła dłonie do lek ko zaokrąglonego brzucha. - Więc o to chodzi, ladacznico! - ryknął wście kle. - Porzucił cię, bo jesteś brzemienna z innym! Z kim? Dumnie uniosła głowę. Wcale się nie wstydziła, że nosi dziecko Griffydda. Wiedziała, że chociaż tego nie będzie nigdy żałować. - Uwierzysz, jeśli powiem, że to dziecko Olafa? - To dlaczego uciekł pod osłoną nocy? - spytał sceptycznie.
RS
- Nie wiem. Pewnie dlatego, że zakochał się w Lisid. Diarmad parsknął głośno. - Zakochał? Na to był na pewno zbyt sprytny. - A może zrozumiał, że źle mu będzie z chudą, przygnębioną i chorowitą żoną. Nie powinieneś się mu dziwić. Diarmad przyglądał jej się z powątpiewaniem. - Skoro uciekł bez słowa, zerwał zrękowiny. Jeśli naprawdę nosisz jego dziecko... Na jego twarzy pojawił się dobrze jej znany chytry uśmieszek. - Dopilnuję, żeby słono mi za to zapłacił. On sam lub jego królewski kuzyn. Jeśli nie znajdę Olafa. Pogładził się po brodzie. - Jeszcze możemy wyjść obronną ręką z tej katastrofy. Olaf pohańbił cię, uwiódł i wyjechał. Niewiele brakowało, a zatarłby ręce jak kupiec po dobrej transakcji. - Nic się nie stało. Jeszcze zarobimy - z nie ukry waną wzgardą mruknęła Seona. Zaraz jednak poczuła przypływ rozpaczy. Zrezyg nowała z własnego szczęścia, odepchnęła miłość, od prawiła Griffydda... i została opuszczona. Znowu. - Co ze mną będzie, ojcze? - zapytała cicho. Zmarszczył czoło. - Coś wymyślę. Musi być przecież ktoś, kto zech ce cię poślubić.
RS
Seona wyprostowała się i buntowniczym wzro kiem spojrzała mu prosto w oczy. - Nie noszę dziecka Olafa.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
RS
Dylan, żując źdźbło trawy, oparł się leniwie o wy grzaną słońcem ścianę zbrojowni w Craig Fawr. Pa trzył na Griffydda ćwiczącego z chochołem. Pozorowana walka trwała już bardzo długo. Dylan zastanawiał się, kiedy dobiegnie końca. Nie on jeden obserwował trening. Kilku służących też przerwało zajęcia, by choć rzucić okiem na pani cza zręcznie wywijającego mieczem. Po jakimś cza sie odchodzili, kręcąc głową z niedowierzaniem, że jeszcze mu się nie znudziło. Wreszcie, zdyszany, mokry od potu, z włosami przyklejonymi do czoła i ramion, Griffydd przerwał ćwiczenia. Nie patrząc na nikogo, nabrał czerpakiem wody z wiadra, wypił łyk, a resztę wylał na głowę. Dylan od niechcenia odkleił się od ściany. Pod szedł do brata i z przesadnym smutkiem, ciężko po trząsnął głową. - Chcesz się zabić? - spytał. Griffydd wytarł kark zwiniętą koszulą. - Nie. Brat wyjął źdźbło z ust i odrzucił je na bok.
RS
- Więc o co chodzi? Griffydd naciągnął koszulę. Nie odpowiadał. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż często tak postę pował. - Rodzice martwią się o ciebie - mruknął Dylan. - Nie powinni. - A jednak się martwią. Co zaszło w Dunloch? Griffydd znów sięgnął po czerpak. - Nic, co by mogło kogokolwiek obchodzić. - Kłamca. Od powrotu zachowujesz się, jakbyś miał czyrak na tyłku. Ta uwaga także nie doczekała się odpowiedzi. Griffydd pił spokojnie, z niewzruszonym wyrazem twarzy. - Wiem! - zawołał nagle Dylan. - Chodzi o ko bietę! Zakochałeś się, mój maleńki! Griffydd zmarszczył brwi. - Pohamuj się, braciszku, albo wepchnę ci język w gardło! - ryknął niczym rozwścieczony lew. Nigdy przedtem nie zachowywał się w ten sposób. Napra wdę przestraszył Dylana. Młodszemu bratu zaparło dech w piersiach. Gapił się bez słowa. Griffydd zabrał miecz, obrócił się na pięcie i ciężkim krokiem przeszedł przez dziedziniec w stronę kwater zbrojnych. Trafiłem? - zastanawiał się Dylan. Czyżby szło o niewiastę? To tak jakby słońce przerwało swą wę drówkę naokoło ziemi.
r
RS
Uniósł wzrok, jakby chciał sprawdzić, czy na nie boskłonie wszystko w porządku. Zachowanie Griffydda wskazywało jednak, że jest zakochany. Dylan usiłował przypomnieć sobie twarze kobiet, które w przeszłości budziły zainteresowanie przyrod niego brata. Żadna mu się nie trafiła tuż przed podró żą do Dunloch. Ostatnią była chyba córka normańskiego barona, który zjechał do Craig Fawr na święta Bożego Narodzenia. Griffydd zatańczył z nią trzy ra zy. Chyba się nawet nie pocałowali. Za to od powrotu z Dunloch zamknął się w sobie. Rzadko opuszczał zamek. Po posiłkach zaraz wracał do siebie. Mimo namów Dylana przestał bywać w wioskowej karczmie, gdzie nie brakowało ładnych i chętnych karczmareczek. Nic też nie mówił o swoim pobycie w Dunloch, wyjąwszy relację, jaką złożył ojcu. Dotyczyła wyłą cznie szczegółów traktatu handlowego z Diarmadem MacMurdochem. Dylan gwizdnął cicho. Więc to tam braciszek mu siał poznać jakąś niewiastę. Niezwykłą, gdyż tylko ta ka mogła liczyć na jego względy. Zakochał się? Brzmiało to jak bajka, ale gdy wziąć pod uwagę jego zachowanie... Dylan wyszczerzył zęby. Był już pewny. Chciałby ujrzeć kobietę, która potrafiła zdobyć mroczne serce Griffydda.
Z wieży wartowniczej rozległ się głośny okrzyk. Nadszedł znak od portu. Widziano statek zmierzający prosto do przystani. Statek od MacMurdocha. Z Dunloch. Dylan uśmiechnął się pod wąsem. Warto będzie trochę pogawędzić z załogą i dowiedzieć się czegoś więcej o zwyczajach mieszkańców Północy. I o kobietach, które tam mieszkają.
RS
Griffydd, nie bacząc na nikogo, wszedł do kwater. Zbliżył się do swojej pryczy, ustawionej na samym końcu długiej i wąskiej izby nad spiżarnią. Zbrojni, na szczęście, krążyli gdzieś po zamku, zajęci innymi sprawami. Gimnastykowali się, ćwiczyli lub wypeł niali jakieś obowiązki. On chciał być sam. Nie lubił ciekawskich spojrzeń. Rzucił miecz na pryczę i popatrzył nań nierucho mym, nie widzącym wzrokiem. Skoro pragnął spoko ju, powinien udawać, że nic się nie stało. Niestety, nie potrafił. Tym razem, najzwyczajniej nie umiał ukryć rozczarowania, bólu i głębokiego po czucia krzywdy. Czuł wstręt do siebie, że - okłamany - dopuścił się czynów nie licujących z honorem go ścia i rycerza. Po prostu uwiódł córkę gospodarza. Czuł się zbrukany, gdyż Seona nie powiedziała mu od razu, że za sprawą ojca została przyrzeczona innemu. Gdyby to zrobiła, nigdy by jej nie dotknął, choć
RS
przyszłoby mu to z trudem. Uszanowałby słowo Diarmada. Nawet gdyby się napraszała. Zapomniałby o pasji, pożądaniu, miłości. Odsunął miecz, siadł na pryczy i ukrył twarz w dłoniach. Co sprawiało, że wciąż myślał o tej, która nie była mu przeznaczona? Po to poznał prawdziwą miłość, żeby przez resztę życia zachować jedynie cierpienie? Przełknął gorzkie łzy, niegodne prawdziwego męż czyzny. Ogarnęła go ogromna żałość. W głębi serca wciąż wiedział, że nie ona ponosiła całkowitą winę. Był zbyt słaby i zbyt ostrożny. Cze kał na rozmowę z ojcem, gdy przecież powinien od razu iść do Diarmada i poprosić o rękę Seony. A skoro już tego nie zrobił, nie miał najmniejszego prawa iść za głosem serca. Seona mogła dzielić z nim łoże tylko jako prawnie poślubiona żona. Dowiedział się przynajmniej, za jej sprawą, że nie jest tak honorowym i prawym rycerzem, jak mu się wcześniej wydawało. Nie miał także wystarczająco wiele siły, by zapanować nad swymi uczuciami. Choćby za to tylko nie chciał jej więcej widzieć. Nie chciał? Chciał. Każdego dnia myślał o powro cie do Dunloch, by choć przez krótką chwilę popa trzeć na jej nadobne liczko. Każdego dnia pragnął wyznać Diarmadowi całą prawdę. Kochał Seonę i wciąż czekał, żeby została jego żoną. Ale przecież należała do innego.
RS
Dlaczego go oszukała? Tylko po to, by dzielić z nim łoże? Nie był aż tak głupi, żeby w to uwierzyć. Zatem dlaczego? Domyślał się powodów. Chciała go otumanić, sprawić, by zapomniał o negocjacjach. Podejrzewał to od samego początku. Na krzyż pański, ależ był bezdennym głupcem! Widział, co się dzieje, a jednak wpadł w pułapkę. Diarmad i jego córka byli parą chytrych, pozba wionych skrupułów kłamców i oszustów, którzy zro biliby wszystko dla zysku. Od powrotu z Dunloch powtarzał to sobie bez końca. A jednak nie potrafił wyrzucić Seony ze swych myśli. I dlatego tak cierpiał. Baron stał na przystani. Spojrzał przez ramię na nadjeżdżającego Dylana. Młodzieniec zeskoczył z siodła i wszedł na pomost. - Myślałem, że nie masz handlowych zaintereso wań - rzekł baron. - Co cię tu sprowadza? Dylan uśmiechnął się szeroko i stanął tuż przy nim. - Kiedyś pewnie przejmę część ojcowych włości, więc uznałem, że pora na niewielką naukę. Masz mi to za złe? Emryss miał na ten temat własne zdanie, ale zmil czał.
RS
- Piękny statek, nieprawdaż? - mruknął tylko pod nosem i wskazał w stronę zatoki. - Inny od wszystkich - zauważył Dylan, raz jesz cze dając dowód, że ma bystre oko nie tylko do ko biet. - Na prawej burcie nie widać wiosła sterowego. - Waśnie. To chyba najnowszy statek Diarmada - przytaknął Emryss. - Chociaż ze starą załogą - do kończył z kwaśnym uśmiechem. Powiódł spojrze niem po krępych, brodatych wioślarzach. Jakieś dwadzieścia stóp od przystani załoga wy ciągnęła wiosła. Statek, poruszany wyłącznie sterem, gładko pruł wodę zatoki. Baron patrzył i patrzył, niepewny, czy tym razem może zaufać swemu jedynemu oku. - Co się stało? - zapytał Dylan. - Coś przega piłem? - Nie wiem - cicho odpowiedział Emryss, ani na chwilę nie odrywając wzroku od statku. - Zdaje mi się, że za sterem stoi sam Diarmad MacMurdoch. Co go tu sprowadza? - Kim jest niewiasta obok niego? Emryss zerknął na bystrookiego pasierba. - Niewiasta? Dylan skinął głową. - Młoda. Baron zmarszczył brwi, aż mu się przesunęła opa ska na oku. - Młoda niewiasta?
- Młoda niewiasta - powtórzył Dylan. Zerknął na Emryssa. - Chyba będzie lepiej, jak sprowadzę Griffydda. Baron wcale się nie zdziwił. - Nie - powstrzymał Dylana. - Jeszcze nie teraz. Niech czeka w wielkiej sali. I nie mów mu ani słowa. Powiedz tylko, że chcę z nim porozmawiać.
RS
Seona nerwowo wyłamywała palce. Wodziła wzrokiem od ojca do zamku widocznego na wzgórzu. Potem popatrzyła na postawnego rycerza stojącego na pomoście. Miał tylko jedno oko, lecz poza tym ca łą posturą przypominał Griffydda. Wiedziała, że to musi być baron Emryss DeLanyea. Teraz, kiedy była się już tak blisko, wolałaby uciec za najdalsze morza. Żałowała, że powiedziała ojcu prawdę o dziecku. Lepiej to było trzymać w tajemni cy. Uniknęłaby poniżenia, a była przekonana, że Griffydd ją odrzuci. Po co za wszelką cenę usiłowała schwytać umyka jące szczęście? Trapiły ją złe przeczucia. Griffydd DeLanyea miał by jej przebaczyć kłamstwo i zdradę? Nie. Miał swój honor i dumę. Fakt, że stał się ojcem, niczego nie zmieniał. Dziecko z nieprawego łoża mogło tylko pogłębić jego niechęć, niezależnie od tego, co powszechnie opowiadano o Walijczykach.
Diarmad nie miał co marzyć, że uda mu się wymu sić zgodę na małżeństwo. Ani Griffydd, ani tym bar dziej jego srogi ojciec nie dopuściliby do mezaliansu narażającego na szwank dobre imię rodu. Ona też tego nie pragnęła. Już nie. A jednak przypłynęła, drżąca przed Griffyddem, i przedziwnie radosna, choćby z tej przyczyny, że znów go zobaczy.
RS
- DeLanyea! - huknął nagle Diarmad i pomachał do samotnej postaci na molo. Baron uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Statek dobijał właśnie do pomostu. Seona już po zachowa niu barona widziała, że ma do czynienia z niezwy kłym człowiekiem. Emryss DeLanyea nosił przepaskę na oku, a poli czek przecinała mu długa i głęboka blizna. Gęste, szpakowate włosy niczym lwia grzywa opadały mu na czoło i szerokie, silne ramiona. Spod płaszcza wy stawała rękojeść miecza - jeszcze jeden widomy do wód, że baron, choć najlepsze lata miał już poza sobą, nie zamierza porzucać rycerskiego rzemiosła. Był wojownikiem w każdym calu. Seona podświa domie wiedziała, że za kilkadziesiąt lat Griffydd bę dzie wyglądał tak samo. Była jednak różnica między ojcem i synem. Twarz barona rozjaśniał powitalny uśmiech. Ów widok sprawił, że Seona poczuła się troszkę
RS
lepiej. Znikło pierwsze napięcie. Potem jednak uprzy tomniła sobie, że baron może nie wiedzieć, z kim przybywa Diarmad, i w jakim w istocie celu. Nerwowym ruchem przygładziła nową suknię, po prawiając fałdy na zaokrąglonym brzuchu. Odgarnęła włosy z czoła. Rzucono cumy i statek znieruchomiał przy pomo ście. Diarmad lekko pchnął córkę w stronę trapu. Chwiejnym krokiem przeszła przez śródokręcie, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia wiośla rzy. Nigdy przedtem nie patrzyli w jej stronę. W Dunloch mijali ją bez słowa. Nie miała najmniejszego po wodu teraz przejmować się tym, co myślą. Powinna raczej uważać, żeby nie stracić równowagi. Raz po raz zerkała ukradkiem na barona. Diarmad pierwszy zszedł z pokładu i wyciągnął dłoń w stronę córki. Nie skorzystała z jego pomocy, ale sama przesadziła niską burtę. Poczuła na sobie uważne spojrzenie barona. Spą sowiała i wbiła wzrok w deski pomostu. - Witaj mi, Diarmadzie! - jowialnie zawołał Emryss. - Rad jestem, że składasz mi wizytę. A kim jest ta młoda dama? - Mój przyjazd trudno nazwać przyjacielskim ponuro odpowiedział Diarmad. - Twój syn pohańbił moją córkę Seonę. Seona ośmieliła się podnieść wzrok. Twarz barona
RS
przybrała wyraz śmiertelnej powagi. Teraz jeszcze bardziej przypominał Griffydda. - Pohańbił? - spytał ze spokojem. - Okrył wstydem. Zrujnował. Pozbawił ją dzie wictwa i zostawił z dzieckiem przed wyjazdem z Dunloch. Zrobił to, chociaż była przyrzeczona in nemu! - Och... To prawda? - W głosie barona brzmiało zaskoczenie i zadziwiająca łagodność. Seona popatrzyła mu prosto w oczy i powoli ski nęła głową. - Tak. Noszę jego dziecko. - Wątpisz w jej słowa? - zaperzył się Diarmad.. - Ani trochę. - Syn ci nie mówił o swoim postępku? - Zawsze był milczkiem. - Nieważne. Domagam się sprawiedliwości dla mojej córki i jej potomstwa. Emryss DeLanyea uspokajająco wyciągnął rękę. - Pójdź, Diarmadzie! Wszak jesteś wśród przyja ciół. Wygląda nawet na to, że wszedłeś do rodziny. Sądzę, że wszystkie wątpliwości da się wyjaśnić w Craig Fawr. Pozwól, że was odprowadzę do moje go zamku. Obdarzył Seonę ciepłym, współczującym spojrze niem, jakiego nigdy nie zaznała od własnego ojca. - Jestem pewien, że moja żona chętnie pozna
RS
przyszłą matkę naszego wnuka. Jeśli pozwolicie, znajdę jakiś powóz, który was oboje zabierze do Craig Fawr. Podszedł do grupy woźniców czekających w po bliżu przystani. Zachowywał się bardzo miło i nic a nic się nie złościł. Seona popatrzyła na Diarmada. Był zupełnym przeciwieństwem barona. - Zachowuje się jak gdyby nigdy nic - burczał rozgniewany. - Może nie zrozumiał, co do niego mówię! - A może powinniśmy wracać - zaproponowała Seona. Ojciec spojrzał na nią krzywo. - I nic nie uzyskać za twoją hańbę? - Przecież przekonywałeś mnie, że Olaf i Haakon zapłacą za zerwanie umowy. Porzucił mnie, nie wie dząc, że jestem brzemienna - przypomniała mu. - To ci nie wystarczy? - DeLanyea też jest nam coś winien. Poza tym, twoja hańba to teraz żaden sekret. Olaf na pewno po wie, że uciekł, bo podejrzewał, że nie będziesz mu wierna. - Bez rozmowy z tobą? - Na to też znajdzie jakieś wytłumaczenie - mruk nął Diarmad. Seona umilkła. Nie było sensu się z nim spierać. Uparł się, żeby ją tu przywieźć na dalsze poniżenie.
RS
Mniej by cierpiała, gdyby pozwolił jej wychować dziecko w Dunloch. Wrócił baron. Jakiś młodzieniec sprowadził za nim wóz, z luzakiem przywiązanym z tyłu. - Pozwól, Diarmadzie, że pomogę Seonie - po wiedział. Odwiązał konia i podszedł nieco bliżej. Jestem pewien, że sam wolisz jechać konno. Nie jest może najlepszy, ale nie spodziewałem się tak waż nych gości. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Uśmiech wygładził jego pooraną bliznami twarz. Diarmad z ociąganiem wziął do ręki cugle. Baron podał dłoń Seonie i pomógł jej wsiąść na wóz. Przytrzymał ją nawet w pasie, żeby nie spadła. - Zdołasz się jakoś usadowić? - spytał. Miał głęboki, melodyjny głos. Zupełnie jak Griffydd! - Tak - odpowiedziała cicho. - To dobrze. - Baron znów się uśmiechnął. - Nie wiedziałem, iż mój syn ma taki gust do kobiet. Przesłała mu nieśmiały uśmiech. - Nic mi nie mówił, że ma tak wspaniałego ojca. Baron roześmiał się cicho. Dosiadł własnego wie rzchowca. Trzepnął konia ostrogami po bokach i po prowadził niewielki orszak w stronę traktu wiodące go na zamek.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
RS
Seona z wysokości wozu rozglądała się po okolicy. Zielone wzgórza były łagodniejsze niż w pobliżu Dunloch i wszędzie rosły drzewa. Ptaki śpiewały w zagajniku porastającym zbocza doliny, a wąski strumyk z pluskiem wpadał do pobliskiej rzeki. Było to cudowne miejsce w porównaniu że skali stą, surową Północą. Gdybyż też reszta spraw ułożyła się równie pięk nie! Gdybyż mogła przyjechać do walijskiego zamku jako żona Griffydda DeLanyea! Co będzie sądził o jej dzisiejszej wizycie? Co gor sza, co pomyśli, gdy zobaczy ją w odmiennym stanie? Ucieszy się czy ciśnie w twarz zaprawione goryczą przekleństwo? Niewielki wóz szybko - zbyt szybko w odczuciu dziewczyny - przejechał pod kamiennym portykiem, minął grube mury i wtoczył się na dziedziniec ogro mnego zamku. Seona z zadziwieniem rozejrzała się wokół. Nawet nie przypuszczała, że ród Griffydda może być tak potężny i bogaty.
RS
Teraz już zrozumiała, dlaczego ojciec nalegał, że by się odnosiła z szacunkiem do gościa. Nic dziwne go, że pragnął wejść w sojusz z tą rodziną. Niestety, nawet te rozważania nie rozproszyły jej obaw. Od strony stajni obserwował ją młodzieniec w dostatnim stroju, pozornie zajęty dociąganiem po pręgów u siodła. Patrzył ukradkiem, ale tak inten sywnie, że spłonęła rumieńcem pod jego wzrokiem. Los chciał, że jej wizyta budziła zainteresowanie wszystkich krewnych i znajomych Griffydda. Po chwili młodzieniec rzucił cugle giermkowi i bez słowa wszedł po kamiennych schodach do wiel kiej zamkowej sali. Baron odprowadził go wzrokiem. - Nie zwracaj uwagi na Dylana - powiedział, po magając Seonie zejść z wozu. - Dręczy go cieka wość. Chciał czym prędzej zobaczyć niewiastę, która zdobyła względy mego syna. Względy? Sądził zatem, że Griffydd darzy ją względami? A może wiedział o czymś, o czym ona nie wiedziała? Z trudem powstrzymywała natłok myśli. Nawet je żeli Griffydd miał kiedyś dla niej jakieś względy, to z pewnością nie teraz. Nie miała prawa do najmniej szych marzeń. Wychowany w kochającej rodzinie, nawet nie wy obrażał sobie, przez co przeszła w czasie swego krót kiego życia.
RS
- Pozwól, że zaprowadzę cię do wielkiej sali - po wiedział baron i z galanterią podał jej ramię. Z wdzięcznością je przyjęła. Diarmad szedł z tyłu, ponuro patrząc spode łba. Weszli do zamku. W wielkiej sali, obwieszonej dłu gimi draperiami, na ogromnym kominku wesoło bu zował ogień. Seona ledwie spojrzała na otoczenie. Całą jej uwa gę przyciągnął widok rycerza stojącego w towarzy stwie nieznanej kobiety. Był to Griffydd. Chciała do niego podbiec, błagać o przebaczenie, zapewnić o dozgonnej miłości, a jednak, kiedy spoj rzał na nią, zaczerwieniła się ze wstydu. - Aaa. Tu jesteś, synu! - zawołał baron do Griffydda. - Odwiedziła nas pewna dama, powołująca się na znajomość z tobą. Zaskoczenie, radość, zgroza i zwykła niechęć wal czyły w nim o lepsze, gdy zauważył jej zmienioną sylwetkę. Seona jest brzemienna! Nosi jego dziecko! Albo kogoś innego. Skoro nie powiedziała mu o za ręczynach, mogła także ukrywać wiele innych rzeczy. - Owszem, znam ją - odparł, siląc się na spokój. - Nie sądziłem jednak, że ją tu zobaczę. - Znasz?! - huknął Diarmad. - Zaiste, ciekawe sformułowanie! Obdarzyłeś ją dzieckiem, ty... ty... Walijczyku!
RS
- Myślałem, że będzie żoną jarla. - Myślałeś?! - pieklił się Diarmad. - Raczej mia łeś nadzieję, że twój postępek nigdy nie wyjdzie na jaw! Zawiodłeś moje zaufanie! Przepędziłbym cię, gdybym wiedział, co zaszło! Dłoń Griffydda powędrowała w stronę miecza. - Nie byłoby to mądre, Diarmadzie. I nie próbuj tego teraz, wszak jesteśmy w Walii, nie w Dunloch. - Moi drodzy! - zabrzmiał uspokajający głos ba rona. - Jestem przekonany, że chodzi o zwykłe nie porozumienie. - Nieporozumienie?! - Diarmad już prawie ry czał. - Pohańbił moją córkę! Nie ma mowy o żadnym nieporozumieniu! Cicha niewiasta, stojąca do tej pory u boku Grif fydda, teraz dała krok naprzód. Baron spojrzał w jej stronę. - Roanno, pozwól, że ci przedstawię wodza Dunloch, Diarmada MacMurdocha, oraz jego córkę Seonę. Diarmadzie, Seono oto moja żona, lady Roanna. Była wysoka i nie grzeszyła urodą, a jednak w jej ogromnych oczach czaiło się coś kojącego. Seona do wiedziała się wreszcie, skąd się brała powściągliwość Griffydda, gdyż jego matka zachowywała się niemal tak samo. Lady Roanna skłoniła głowę, witając niecodzien nych gości. Seona już wiedziała, że może ją polubić.
RS
Za to Griffydd tylko raz spojrzał na nią, ale w jego wzroku... W jego wzroku znalazła potwierdzenie swoich najokropniejszych przeczuć. Nie powinni byli w ogóle tu przyjeżdżać! - Cieszę się z tej wizyty - odezwała się lady Roanna łagodnym, matczynym głosem. Diarmad wsparł ogromne łapska na biodrach i po zdrowił ją zdawkowym skinieniem głowy. Potem znowu popatrzył na barona. - To nie jest kurtuazyjna wizyta, milordzie. Twój syn zhańbił moją córkę. Żądam zadośćuczynienia. - Zadośćuczynienia? - powtórzył Emryss DeLanyea. - Proponuję zatem, żebyśmy usiedli i porozma wiali o interesach. Zerknął na służącą zmierzającą właśnie do kuchni. - Przydałoby się nieco wina! - zawołał głośniej. Wskazał na fotele stojące przy kominku. - Siadaj, Diarmadzie. Siadaj. - Emryssie - odezwała się lady Roanna - czy Griffydd i Seona muszą w tym uczestniczyć? Sądzę, że lepiej będzie, jak pozostaną sami. Seona patrzyła z niepokojem. Przez twarz Griffydda przemknął cień gniewu. - Mamo... - zaczął napiętym głosem.. - Matka ma rację - niespodziewanie wtrącił baron władczym i nienawykłym do sprzeciwu tonem. Griffyddzie, zabierz Seonę do ogrodu. Miał szczerą ochotę odmówić, lecz z drugiej stro-
RS
ny nie mógł się sprzeczać z ojcem. Poza tym nie chciał wysłuchiwać utyskiwań Diarmada. Spacer z Seoną po ogrodzie był mniejszym złem, zatem z ociąganiem podał jej ramię. Znajomy dreszcz przebiegł mu przez ciało. Próbo wał o tym nie myśleć. Walczył ze sobą, by nie paść przed nią na kolana, zapewniając o swojej miłości. By nie wyznać, jak wielką ulgę sprawił mu jej widok, że podczas rozstania jego uczucia, zamiast przygas nąć, stały się po tysiąckroć silniejsze. Zawiodła jego zaufanie. Przede wszystkim o tym powinien pamiętać. Wyszli z sali. Cała służba z Craig Fawr miała coś do zrobienia na dziedzińcu, kiedy szli w kierunku ogrodu. Na pewno Dylan już rozgadał o gościach na zamku. Griffydd przyśpieszył kroku. Wiedział, że jeżeli będzie zbyt zwlekał, zaraz tu przydrepcze stara pia stunka ojca, Mamaeth, i zażąda wyjaśnień. Co miał jej odpowiedzieć, skoro sam nic nie wie dział? Seona dyszała głośno, usiłując dotrzymać tempa. Griffydd nieomal biegł długimi, nerwowymi kroka mi. Bała się odezwać, chociaż była już mocno zmę czona. Na szczęście zaraz stanął przed furtką w kamien nym murze. Za ogrodzeniem rozpościerał się prze piękny ogród.
RS
Rosły tu najróżniejsze odmiany róż, od bladych po czerwone niczym krople krwi. Bluszcz porastał szare zamkowe ściany. Inne kwiecie pyszniło się na równo zagrabionych grządkach. W powietrzu krzyżowały się przeróżne zapachy. W innych okolicznościach ten widok zachwyciłby Seonę. Teraz cudowny ogród jedynie potęgował jej poczucie straty. Griffydd wskazał na kamienną ławę. Seona z wdzięcznością usiadła, choć kamień był tak chłod ny jak zachowanie rycerza. On sam stanął kilka kroków dalej, z nagłym zain teresowaniem przyglądając się różom. - To ulubione miejsce mamy - przemówił po dłu giej chwili. - Przychodzi tu co wieczór, przy dobrej pogodzie. - Cudny zakątek - cicho przyznała Seona. - Griffyddzie, ja... Nagle odwrócił się w jej stronę. - Naprawdę nosisz moje dziecko? - Nie musisz go uznać. - Skąd pewność, że jest moje? To pytanie zapiekło ją jak policzek. - Musisz uwierzyć mi na słowo. - Na słowo? - spytał powątpiewająco. Wstała, popatrzyła na niego, złączyła dłonie i dumnie uniosła głowę. - Nie byłam z tobą szczera co do Olafa. Przyznaję
RS
to najuczciwiej. Wiedziałam o tym, a jednak oddała bym dosłownie wszystko za te krótkie dni, kiedy by łam z tobą. Griffydd zerknął na nią dziwnym wzrokiem. - Gdzie teraz jest Olaf? Zerwał zaręczyny, kiedy się dowiedział, że jesteś brzemienna z innym? - Odpłynął, nic nie wiedząc o moim stanie. Zamrugał zdumiony. - Co to znaczy odpłynął? - Uciekł, pięć dni temu, bez słowa. Zabrał ze sobą Lisid. - A co z jej dziećmi? - Zostały przy ojcu. Naoghas opuścił Dunloch i zabrał je. - Och... - Kamienne oblicze Griffydda nie zdra dzało żadnych uczuć. - Pewnie tęsknisz za nimi. - Bardzo. - Zatem ślubu nie będzie? - Nie żałuj mnie, Griffyddzie - uśmiechnęła się z goryczą. - Mój ojciec uważa, że baron DeLanyea mu si mu zapłacić słone odszkodowanie. Potem popłynie do Haakona i zażąda kolejnych pieniędzy, gdyż Olaf zer wał umowę. Wreszcie się na coś przydałam. Griffydd odszedł na bok. Uniósł dłoń i zaczął się bawić płatkami róży. - Od początku powinnaś być ze mną szczera, Seono. Powinnaś mi powiedzieć, że już wcześniej zosta łaś obiecana innemu.
RS
- Nie mogłam. Spojrzał na nią ostro. - Nie mogłaś? Mowę ci odebrało? - Nie! - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Nie mo głam cię poślubić, zrobiłam zatem wszystko, żeby choć na chwilę poczuć się kochana. Chciałam znać to uczucie. Choćby raz w życiu. Kochałeś mnie. - I za moją przyczyną okryłaś się hańbą. Chwyciła go za ręce i zmusiła, aby patrzył tylko na nią. - Wiem. Byłam samolubna. Myślałam wyłącznie o własnym szczęściu. O chwilach, które mogłam spędzić wraz z tobą. Nie potrafisz tego zrozumieć? Nie wyobrażasz sobie, co czułam, gdy powiedziano mi, że mam poślubić Olafa! Że mam być uległa ze względu na zemstę Haakona. Nie miałam wyboru! Nie miałam prawa głosu przy wyborze męża, więc wybrałam cię na kochanka. - A co ze mną? - spytał rozgoryczony. - Nie wzięłaś mnie pod uwagę w swoich wielkich planach! Sądziłem, że naprawdę znam twoje uczucia. Wiem, jestem skryty, lecz podejrzewałem, że zrozumiesz, co się we mnie dzieje. Niełatwo mi kogoś obdarzyć mi łością. Zresztą, nieważne. Cenię honor i obowiązek. Nie okłamałbym cię, bez względu na wszystko. Nie poniżyłbym cię, nawet za cenę rozkoszy. Powinnaś była mi powiedzieć. - Gdybyś wiedział o moich zrękowinach z Ola-
RS
fem, nigdy więcej do mnie byś się nie zbliżył! - za wołała. - Boże, dopomóż mi. Byłam słaba. Nie po trafiłam znieść myśli o rozstaniu. Jeżeli tego nie ro zumiesz... Odwróciła się z rozpaczą. - Dokąd idziesz? - zawołał za nią Griffydd. - Odchodzę. Wybacz, źle postąpiłam. Najlepiej jak umiem wychowam twoje dziecko. Będziesz je mógł widywać, kiedy tylko zajedziesz do Dunloch. Teraz pójdę do ojca i powiem mu, że czas w drogę. Żegnaj. Griffydd pochwycił ją za ramię i zatrzymał. - Seono! Szybko zdjął rękę z jej ramienia, ale wzrokiem po wstrzymywał ją bardziej niż siłą. - Za drugim razem postąpiłabyś tak samo? Uniosła głowę i popatrzyła na niego ze spokojem. - Tak. - Dlaczego? - Bo... - Jej spokój znikł, zastąpiony głębokim smutkiem. - Kochałam cię. Griffydd zawahał się. - Kochałaś? A co czujesz teraz? Nie odpowiedziała. Nie mogła wykrztusić słowa, gdyż nawet dech z trudem przechodził jej przez ściśnięte gardło, gdy patrzyła w jego wytęsknione oczy. Spuścił wzrok i powiedział zdławionym głosem:
RS
- Nie chciałem przelotnego szczęścia. Pragnąłem, abyś na zawsze była moją żoną. - Wiedziałam, że jeśli nie usłucham ojca, ucierpią na tym wszyscy - odparła. Serce zatrzepotało jej na dzieją, gdyż zobaczyła jakiś dziwny błysk w jego smutnych szarych oczach. - Powiedziałaś przedtem, że nie przyjechałabyś tutaj, gdyby Diarmad cię nie zmusił - przypomniał jej łagodniejszym tonem. - Dlaczego tak się ociągałaś, skoro twierdzisz, że jestem ojcem twojego dziecka? - Sądziłam, że mnie nienawidzisz. Powoli pokręcił głową. - Nie umiałbym, Seono. Chociaż próbowałem wyznał cicho. - Nie. Moja miłość do ciebie przetrwa całe wieki. - Och, Griffyddzie... - szepnęła. - Skoro Olaf błądzi gdzieś po szerokich morzach, to czy mogę mieć nadzieję... - Tak! Tak! Ogarnęła ją fala szczęścia. Rzuciła mu się w ra miona - i wybuchnęła płaczem. - Cicho, maleńka. Cicho... - uspokajał ją szep tem i gładził po plecach. - Wybacz, że cię oszukałam - wyjąkała przez łzy. Uniosła mokrą, nieśmiało uśmiechniętą twarz, jakby jeszcze nie wierzyła, że Griffydd naprawdę ją kocha. - To ty mi wybacz, że byłem dumnym, upartym głupcem, który próbował zwalczyć głos serca. Powi-
RS
nienem od razu iść do twojego ojca. - Cofnął się i po patrzył na nią z czułym uśmiechem. - Musimy na prawić mój błąd, Seono. Pobierzmy się jak naj szybciej. - Tylko... tylko dlatego, że noszę twoje dziecko? - spytała ostrożnie, nagle pełna strachu. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w jego oczach błysnęła niekłamana miłość. - Tylko dlatego, że cię kocham i że nie wyobra żam sobie życia bez ciebie. Nic mnie bardziej nie za dowoli niźli ślub z tobą. Powiedz, że uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem w królestwie. Nie panowała już nad radością. Przekonana o sile jego uczuć, odpowiedziała mu najpiękniejszym uśmiechem. - Uczynię! Zaśmiał się z głębi serca. Takiego go jeszcze nie znała. Znów porwał ją w ramiona i pocałował z daw ną pasją. Zbyt długo śniła o tej chwili. - Obiecaj, że już nigdy mnie nie opuścisz... Nagle, całkiem blisko ktoś chrząknął głośno. Pośpiesznie odwrócili głowy. W furtce wiodącej do ogrodu stał Diarmad, a obok niego speszony baron DeLanyea. Griffydd objął Seonę. Już nie czuła strachu. Od tej pory nie bała się niczego. Nawet ojciec nie mógł jej skrzywdzić, póki Griffydd stał przy niej. - Chyba i bez naszej pomocy doszli do porozu-
RS
mienia - powiedział baron, spoglądając na Diarmada, a potem na Griffydda. - Synu, czy zamierzasz poślu bić tę młodą damę? - Najszybciej jak to możliwe, ojcze. - Dobrze, dobrze. Byłem tego pewien i już za wczasu uzgodniłem z Diarmadem zrękowiny. W przeciwieństwie do niektórych Norwegów, po tomkowie rodu DeLanyea dotrzymują obietnic. Seona wodziła wzrokiem od barona do ojca. - U... uzgodniliście? - Tak, a dlaczego pytasz? - mruknął Diarmad. Syn barona zdążył narobić szkód w moim lesie. - Diarmadzie, wierzę, że amobr złagodzi twoje cierpienia - odparł Emryss DeLanyea. - A cóż to takiego? - spytała Seona radośnie uśmiechniętego Griffydda. - Coś w rodzaju posagu, tyle że na odwrót - wy jaśnił, czerwieniąc się przy tym. Popatrzyła z kolei na barona. - Nie rozumiem. - Lepiej ty jej powiedz - powiedział baron do sy na. - W końcu to twoja sprawka. - To... hmmm... opłata za twój wianek - wes tchnął Griffydd. - Moim zdaniem, tak będzie najuczciwiej - oz najmił Diarmad. Splótł ręce na piersiach i poto czył wkoło wyzywającym wzrokiem. Wyglądał teraz jak wisus. - Czeka mnie jeszcze podróż na dwór
RS
Haakona. Bez wątpienia zażąda ode mnie dodatkowej przysięgi lojalności, kiedy się dowie o tym małżeń stwie. - Dar w wysokości pięciuset sztuk srebra powi nien go przekonać o twojej wierności - uśmiechnął się baron. - Zamierzasz dać Haakonowi pięćset sztuk sre bra? - z niedowierzaniem zapytała ojca Seona. - To twój posag - odparł. - I pomysł barona. Wprawdzie nikt z nas nie ponosi najmniejszej winy za czyn Olafa, ale Haakon ma jeszcze innych krew nych, więc mógłby nadal nalegać na ślub. W ten zaś sposób łatwiej zaakceptuje twoje małżeństwo. - Tak więc twój ojciec wypłaci posag, lecz w za mian otrzyma amobr - podsumował baron. Diarmad uśmiechnął się. - Czyli ile? - podejrzliwie spytała Seona. - Co takiego? - burknął wódz Dunloch. Uśmiech zniknął mu z twarzy. - Pytam, ile wytargowałeś za moje dziewictwo! - Nie twój interes, dziewczyno! - Dla mnie jesteś warta wszystkie skarby świata z zapałem powiedział Griffydd. Seona przeniosła wzrok na barona. - Obawiam się, że mój ojciec zażądał stanowczo zbyt wiele, milordzie. - Wiem - odparł baron z jowialnym uśmiechem. - Nie dbam o to, gdy chodzi o szczęście mojego sy-
RS
na. To dobrze zainwestowana suma. - W jego oku błysnęło współczucie. - Nie zamartwiaj się tym, mo ja droga. Jak już powiedziałem, dobiliśmy targu, więc i tak niczego nie można zmienić. - Griffyddzie, ja... - zaczęła przepraszającym tonem. Położył palec na jej ustach. - Niczego nie można zmienić. Dobili targu. Pochylił się w jej stronę. - Na pewno nie przepłacił. Seona uśmiechnęła się. Kochała go całym sercem. Barona także, choćby za to, że zwrócił jej utracone szczęście. Oderwała wzrok od Griffydda tylko po to, by spoj rzeć na Emryssa. - Dziękuję - powiedziała cicho, lecz żarliwie. - Cieszę się, że mogłem wam jakoś pomóc - bąk nął, potem popatrzył na Diarmada. - Chodźmy. Chy ba pora na toast. Diarmad skinął głową i poszli, zostawiając mło dych w ogrodzie, by nie przeszkadzać im w chwilach największego szczęścia. Tego wieczora na zamku w Craig Fawr wydano ucztę z okazji zrękowin. Lady Roanna potoczyła wzrokiem po sali. Na szczęście Mamaeth, stara piastunka Emryssa, zdecy dowała się już pójść na spoczynek. Przez kilka godzin
RS
zamęczała Roannę pytaniami o ślub Griffydda. Wre szcie można chwilę uwagi poświęcić innym sprawom. Baron DeLanyea zabawiał Diarmada MacMurdocha opowiadaniami o Ziemi Świętej. Nie dawał mu dojść do głosu i ciągle dolewał wina. Przed ucztą Roanna znalazła wolną chwilę, aby na osobności porozmawiać z Seoną. Dowiedziała się niemal wszystkiego o życiu dziewczyny w Dunloch. Sama także nie miała najszczęśliwszej młodości, więc dobrze rozumiała rozterki przyszłej synowej. Drażniło ją hałaśliwe zachowanie Diarmada, ale po cieszała się myślą, że gość szybko wyjedzie, co pra wda bogatszy o siedemset sztuk srebra i sto sztuk zło ta. Była to niemała suma, ale niezbyt wielka, kiedy szło o szczęście i przyszłość młodej pary. Roanna popatrzyła na zazwyczaj cichego i posę pnego syna, który właśnie poprowadził swoją przy szłą żonę w odległy kąt sali. Najwyraźniej wolał kon tynuować rozmowę w jakimś zacisznym miejscu. Lady Roanna skryła uśmiech. Jej droga do małżeń stwa także nie była usłana różami. Zdarza się, że kło poty niszczą lub wzmacniają uczucie. Z zadowole niem mogła stwierdzić, że Griffydd dobrze zdał naj trudniejszy egzamin. Dylan z niewyraźną miną opadł na krzesło stojące po lewej ręce lady Roanny. Westchnął ciężko. - Co się stało? - spytała, powstrzymując rozba wienie. Rzadko widywała go w takim stanie.
RS
- Też wyglądam tak głupio, jak jestem zakochany? - Głupio? Griffydd nigdy nie wygląda głupio, a ty nigdy w życiu nie byłeś zakochany - odpowiedziała wesoło. Młodzieniec wybałuszył oczy ze zdziwienia. - Jak to nigdy? Bywałem, wiele razy! Uśmiechnęła się. - Ale nie tak - odparła i ruchem głowy wskazała mu parę w kącie. - Kiedyś będziesz. Przynajmniej mam nadzieję. - A ja mam nadzieję, że król nam wybaczy ów niespodziewany sojusz z Dunloch. - Emryss już tego dopilnuje. Osobiście napisze do króla... ale przedtem szepnie słówko swoim przyja ciołom. - Och! - ze zrozumieniem zawołał Dylan. - Na szym potężnym i wpływowym przyjaciołom. - Czekają na dobre wieści - niewinnie dodała Roanna. - Ciekaw jestem, co powie Griffydd, kiedy wre szcie się dowie, ile kosztowało jego małżeństwo. Lady Roanna lekko zmarszczyła brwi. - Ty mu o tym nie powiesz, Dylanie - rozkazała. Zawsze łagodna, kochana i poważana przez wszy stkie swoje dzieci, w gniewie stawała się straszniej sza od barona. - Skoro każesz, matko - potulnie odpowiedział Dylan.
RS
- Tak. - Seona nie należy do najpiękniejszych dziewcząt. - Miłość bywa ślepa. - Boże, nie! - z udanym przestrachem zawołał Dylan, lecz w jego oczach tańczyły przekorne ogniki. - Sam się może o tym kiedyś przekonasz. - Może... - odparł z namysłem. - Teraz, jeżeli mi wybaczysz, pani, pójdę pogratulować bratu. Chciał wstać, lecz lady Roanna go powstrzymała. - Później - powiedziała. - Teraz zostaw ich samych. W jej oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Kiedyś, mój Dylanie, gdy poznasz, co to pra wdziwa i głęboka miłość, też nie będziesz chciał, że by ci przeszkadzano.