MARGARET MOORE Serce i honor ROZDZIAŁ PIERWSZY Anglia, rok 1228 Bryce Frechette oparł się o kamienny mur i z kpią cym uśmiechem spoglądał na ciżbę wy...
5 downloads
20 Views
1MB Size
MARGARET MOORE
Serce i honor
ROZDZIAŁ PIERWSZY Anglia, rok 1228 Bryce Frechette oparł się o kamienny mur i z kpią cym uśmiechem spoglądał na ciżbę wykwintnych po staci, jakie gościły na uczcie kończącej turniej u lorda Melevoir. Gospodarz, trzeba przyznać, był dzielnym człe kiem, znawcą kuchni, przednich win, rozrywki i głoś nej muzyki. Wprawdzie dwór miał nie tak wielki jak niegdysiejsza posiadłość ojca, ale zewsząd dawało o sobie znać zamiłowanie do zbytków i luksusu, któ re zazwyczaj cechowało Normanów. Ogień huczący w kominku pozwalał gościom zapomnieć o chłodzie wiosennej nocy, a mrok wielkiej sali rozpraszały dziesiątki świec w wysokich kandelabrach oraz po chodnie zatknięte na ścianach. Po sutym i smakowitym posiłku długie drewniane stoły złożono i odstawiono na bok, za ławy, by zrobić miejsce do tańca. Spasione psy nadal węszyły po ką tach w poszukiwaniu gorzej ogryzionych kości. Nie jeden z nich cudem uszedł rozdeptania pod stopami
tancerzy, którzy na podobieństwo rozbrykanej dzia twy wirowali po całej sali. Bryce uznał, że to istny cud, iż do tej pory żaden z gości nie padł i nie rozbił głowy, zważywszy, że tak wielu miało już dobrze w czubie. Śmiechy i nawoły wania nadobnych pań i panów niemalże zagłuszały muzykę harf, piszczałek i bębnów. Wzrok Bryce'a powędrował w stronę pięknej mło dej niewiasty o ciemnych włosach i jasnym spojrze niu, tańczącej z niezwykłą gracją. Nie chichotała jak inni pod wpływem wypitego wina. Gdy podbiegała bliżej, Bryce wyraźnie widział jej gładkie lico i jas noniebieską suknię, do połowy zakrytą brokatową opończą. W blasku świec migotały jej złote klejnoty. Pod regularnie zarysowanym brwiami dziwnym światłem lśniły zielone oczy. Spod czepka i jedwab nego szala wymykały się niesforne kruczoczarne kos myki. Policzki miała zaróżowione od szybkiego tań ca. Bryce podziwiał jej prosty zgrabny nosek i pełne, rubinowe usta, odsłaniające w uśmiechu rząd rów nych perłowych zębów. Zachodził w głowę, jak też owa piękność może mieć na imię. Nigdy nie widział równie urodziwej da my. Zazdrościł wszystkim, którzy z nią tańczyli, nie wyłączając tęgawego, podstarzałego gospodarza. Gdyby sam miał szlachecki tytuł, bez wątpienia dołączyłby do grona biesiadników. Tańczyłby teraz, zapatrzony w jej przecudne oczy i lekkim krokiem
sunął w mroczniejszy kąt sali z nadzieją, że zdoła skraść jej chociaż jednego całusa. Niestety, smętnie musiał przyznać, że nie ma tytu łów. Nie był już hrabią Westborough, choć zgodnie z prawem to mu się należało. Nie miał lenna. Piękna tancerka bez wątpienia ceniła dostatek i za nic miałaby starania takiego chudopachołka. Bryce nie mógł sobie kupić nawet drugiej koszuli. Tę, którą miał, podarł na turnieju, więc na bal przy szedł tylko w skórzanej kamizeli. Świadom własnego wyglądu, próbował jednak zostać jak najdłużej. Za życia ojca przywykł do biesiad i zabaw. Przecież w gruncie rzeczy niewiele znaczyło, kim jest tancerka i jakie nosi imię. Równie dobrze mógłby pod nosem wyrzekać, że i pozostali goście omijają go wzrokiem. Jakby dla zaprzeczenia tym ponurym myślom na ławie obok Bryce'a zasiadł przystojny, śniady mło dzieniec, ze srebrnym kielichem w dłoni. Był Wa lijczykiem, a czarnowłosa piękność ze śmiechem z nim rozmawiała, zanim ruszyła w tany z lordem Melevoir. - Dalibóg, niejedną weselszą twarz widywałem na marach! - przemówił nieznajomy. - A przecież, panie, wygrałeś pękatą sakiewkę. Żal bierze, że dzie sięć monet ze srebrnego kruszcu nie wywołuje u cie bie uśmiechu. Chętnie je wezmę od ciebie, jeśli to cię pocieszy.
- Spróbuj, panie - odparł Bryce spokojnym, lecz ostrzegawczym tonem. - Hola, aż takiś skory do zwady? Teraz nie pora - uśmiechnął się Walijczyk. W oczach migotały mu błyski rozbawienia. - Wygrałeś zasłużenie. Niewielu umie mnie pokonać, lecz muszę przyznać, że do ta kich jak ty nie chowam urazy. W polu nikt lepiej od ciebie nie radził sobie dziś z kopią. Głupiec by temu zaprzeczył, a ja nie jestem głupcem. Bryce, ujęty zachowaniem i przemową tamtego, rozluźnił napięte mięśnie. Od dawna żaden szlachcic nie traktował go jak równego. - Wybacz mój brak manier, panie - powiedział z przepraszającym uśmiechem. - Nie każdy rycerz, którego dzisiaj pokonałem, okazywał podobną wielkoduszność. - Skłonił głowę. - Jestem Bryce Frechette. - Wielkoduszność? - zdumiał się ciemnowłosy. Raczej zdrowy rozsądek. Znam cię. Bryce westchnął w duchu, gotów na nieuchronne pytania. - Jestem lord Cynvelin ap Hywell z Caer Coch, najwspanialszej posiadłości w Walii - przedstawił się nieznajomy, który najwyraźniej nie miał zamiaru drę czyć Bryce'a niemiłą indagacją. Bryce zerknął na niego z wdzięcznością. - Szukam krzepkich rycerzy do mojej drużyny. Mam nadzieję, że zechcesz to rozważyć.
- Ponieważ obaj jesteśmy rycerzami, nie będzie my jak zwykli kupcy targować się o warunki. Jeśli przystaniesz, panie, na moją propozycję, przez rok będziesz mógł korzystać z broni, ubrań, jadła i zakwaterowania bez żadnych ograniczeń. Jeśli zaś po tym czasie będziemy sobie radzi, nie widzę przeszkód, byś nie dostał dodatkowej nagrody. Bryce dobrze wiedział, że nie wyżyje długo samym srebrem zdobytym na różnych turniejach. W najgorszym razie musiałby iść do siostry i w jej plamku błagać o jakieś schronienie. Lata całe walczył i wędrował po kraju, a nikt jeszCze nie złożył mu lepszej propozycji. Jeśli chodzi o siostrę... nie chciał być żebrakiem. Praktyczne względy pokonały dumę. Ród Bryce'a stra cił tytuł i domenę, a za cały majątek pozostało mu dzie sięć srebrnych monet w sakiewce. Gdyby nie przystał do Cynvelina, wkrótce, jak tresowany niedźwiedź, znowu by musiał walczyć dla rozrywki gawiedzi. Cynvelin zaś był nie tylko grzeczny, ale i pełen szacunku dla swego rozmówcy. Rzadkość w ostat nich czasach. Poza tym, jakich trudów mógłby ocze kiwać na służbie? Gdyby chciał, mógłby zrezygno wać, dzisiaj jednak doprawdy miał niewielki wybór. - Mój panie, z radością przyjmę propozycję - od powiedział z kolejnym dostojnym ukłonem.
Lord Cynvelin klepnął go w ramię. - Wyśmienicie, mój druhu! - zawołał z ciepłym uśmiechem. Bryce wziął głęboki oddech. - Możesz na mnie polegać, panie - odparł. Za brzmiało to niemal jak wyzwanie. Cynvelin spoważniał. - Gdybym sądził inaczej, nie rozmawiałbym z tobą. Większość z tych, których znam, to zwykłe wartogłowy. Pomyśl jeszcze, co i dla mnie będzie znaczyć, kiedy wieść gruchnie, że w mojej kompanii jest sam Bryce Frechette, zwycięzca turnieju lorda Melevoir. Bryce skinął głową, mile połechtany w dumie i kontent zarazem. - Jutro po mszy wyruszamy w drogę do Walii. Będziesz gotów? - Do Walii? - Rzekłem. A jak sądzisz, gdzie żyją Walijczycy? - Rzeczywiście - przytaknął Bryce. - Chyba to nie kłopot dla ciebie? - Nie, milordzie - odpowiedział Bryce, niechętnie jednak myśląc o podróży przez dzikie bory zamieszkane przez Celtów - To dobrze. - Lord Cynvelin westchnął i pociąg nął długi łyk wina. - Wspaniała uczta. Nigdy nie wi działem zgromadzenia tak wielu pięknych panien. - Pięknych, bogatych i utytułowanych - zgodził się Bryce i uśmiechnął drwiąco do nowego przyjacie-
la. - To sprawia, że każda z nich jest poza moim za sięgiem. Lord Cynvelin parsknął śmiechem. - Przebóg, piękniś z ciebie, jakiego nie widzia łem, rzecz jasna pominąwszy mnie samego. Nie uwierzę, że sam legniesz dziś w nocy. Uśmiech Bryce'a był zabarwiony goryczą. - Brak mi tytułu, a zatem nie sądzę, aby któraś z tych panien poświęciła mi więcej niż jedno spojrzenie. Piękny jak z obrazka Cynvelin wybuchnął grom kim śmiechem, co przyciągnęło uwagę najbliższych tancerzy, nie wyłączając czarnowłosej. - Spójrz tylko, jak wiele dziewcząt zerka - ode zwał się Cynvelin, gdy już zapanował nad wesoło ścią. - Trzeba ci innych dowodów? Bryce potoczył po sali podejrzliwym wzrokiem. - To na ciebie patrzą, milordzie. - Owszem, dlaczegóż by nie? - zgodził się Cynvelin i znów parsknął śmiechem. - Ale na ciebie tak że. Widziałem to, gdy tańczyłem. Sławę zdobyłeś, gdyś przełożył pięć razy kopię przez pierścień. Star czy, że skiniesz palcem, a na pewno dzisiejszej nocy nie spędzisz samotnie. - Sądzę, że rozsądniej będzie, jeśli się przygotuję do jutrzejszej podróży. - Zrobisz, jak zechcesz - skinął głową Cynvelin. - Mogę tylko podziwiać tak wielkie poświęcenie. Ja zaś teraz odejdę, by porozmawiać z przyszłą narze-
czoną. To ta, która tańczy z lordem Melevoir. Widziałeś kiedy urodziwsze i zgrabniejsze stworzenie niźli Rhiannon DeLanyea? - Jest bardzo piękna - odpowiedział Bryce, spogląda jąc na czarnowłosą tancerkę, lekko pląsającą w rytm muzyki. Zręcznie omijała duże i niezgrabne stopy partnera. - Ostrzegam cię, Brysie Frechette, ona należy do mnie - z humorem powiedział Cynvelin. - Poza tym, jej ojciec jest półkrwi Walijczykiem i baronem. Okro pny z niego raptus. Rycerz, który zdobędzie miłość jego córki, będzie miał twardy orzech do zgryzienia. - Zapewniam cię, milordzie, że mam wobec niej jedynie niekłamany podziw, jaki każdy mężczyzna musi odczuwać na widok nieziemskiej piękności. - Mówisz jak rzetelny normański szlachcic - od parł Cynvelin i wstał. Wygładził czarny kaftan i po prawił złoty pas opinający mu biodra. - No, ruszam jej z odsieczą. Rano spotkamy się w stajniach, panie. Bryce skinął mu głową na pożegnanie. Patrzył, jak lord Cynvelin przechodzi przez salę i staje przed uro dziwą Rhiannon DeLanyea. Lady Rhiannon DeLanyea, poprawił się w my ślach. Przyszłą narzeczoną mojego nowego pana. Dziwny dzień nastał, rozmyślał, z uśmiechem opierając plecy o mur. A już przestał wierzyć, że bę dzie traktowany jak równy wśród rycerzy. Że na za wsze zostanie wyklętym i wydziedziczonym synem hrabiego Westborough.
Teraz wszystko wskazywało na to, że ma szansę własnym sumptem odzyskać utracony tytuł i pozycję. Czy warto więc porzucać nadzieję? Będą wszak inne roześmiane, piękne i młode szla chcianki, które na pewno zechcą dzielnego rycerza. Rhiannon opadła na najbliższą ławę i próbowała złapać oddech. Lord Melevoir skłonił przed nią siwie jącą głowę i poszedł na poszukiwanie nowej partner ki do tańca. Dobrze chociaż, że do końca ustałam na nogach, pomyślała, wachlując się dłonią. Mimo wieku, lord Melevoir okazał się zapalonym tancerzem i raz nawet mało nie wpadli w grupę muzykantów. - Podaj wina! - rzuciła do przechodzącej obok służącej. - Proszę bardzo, milady - odpowiedział męski głos, w dodatku po walijsku i zza jej pleców wyłoniła się szczupła, dobrze umięśniona ręka z pucharem. Rhiannon wypiła łyk i uniosła głowę, by spoj rzeć wprost w roześmiane oczy lorda Cynvelina ap Hywell. - Lord Cynvelin! - zawołała z radością. - Wiel kie dzięki, panie. Spragnionam bardzo i stopy zdar łam w tańcu omalże do kostek. - Nie masz tu piękniejszej i zgrabniejszej tancerki od ciebie, pani, zatem nie dziw się, że wszyscy cię kolejno proszą - odparł i usiadł przy niej.
Rhiannon podziękowała mu uśmiechem, potem znów pociągnęła wina i mało się nie zakrztusiła. - 0'r annwyl! - zaklęła, a Cynvelin szybko ode brał jej kielich. - Upiję się zaraz, jak nie zacznę uważać. Lord Melevoir to zacny człowiek, a równie zacną ma piwnicę. Nie przywykłam do aż tak mocnych trunków. - Podczas gdy ja wciąż spijam tylko twą urodę, pani - półgłosem odpowiedział Cynvelin. Rhiannon pokraśniała z zadowolenia. - Myślałam, że już mnie nie lubisz, panie. Czekałam, aż wyrwiesz mnie z kręgu tancerzy, a ty gawędziłeś z Sasem, co na biesiadę przyszedł bez koszuli! Ruchem głowy wskazała na drugi koniec sali, gdzie siedział Bryce. Długie ciemne kędziory opadały mu na ramiona. Miał na sobie zwykłą, wiązaną na rzemienie skórzaną kamizelę, spod której widać było jego szeroką pierś i muskularne ramiona. Cechowała go pewna dzi kość, jakby pod cienkim płaszczem ogłady skrywał wrzący gejzer nieposkromionej energii. - To Norman, milady - sprostował Cynvelin. Czyż twój ojciec i bracia nie noszą włosów w ten sam sposób? Rhiannon roześmiała się cicho. - W rzeczy samej, panie. Głoszą wszem i wobec, że hełm wówczas mocniej siedzi na głowie. W przy padku moich braci uważam, że to tylko próżność. Bo ję się, że to samo tyczy tego rycerza.
- Obce ci jest nazwisko Bryce'a Frechette'a, syna hrabiego Westborough? Z wyraźnym zaskoczeniem popatrzyła na Cynvelina. - Oczywiście, że nie! Wszyscy wiedzą, jak popadł w zatarg z ojcem, porzucił dom i nie zajrzał nawet w rodzinne progi, by pożegnać umierającego rodzica. Ciekawe, co tu robi? Jak śmiał się pokazać między szlachcicami? Znów popatrzyła na wydziedziczonego Normana. Bryce właśnie wstał i przeszedł na drugi kraniec sali. Kroczył z gracją, niczym wielki kot, pełen ukrytej siły. - O mnie zaś usłyszałaś zaledwie trzy dni temu, w czasie naszego pierwszego spotkania - cierpko za uważył lord Cynvelin. - Łamiesz mi serce, pani. - Wybacz mi - odparła z uśmiechem. - Nie wątpię, że wokół siebie znajdziesz niejedną pannę, która zechce je uleczyć. - Niestety, tylko jedna potrafi to uczynić - powie dział znaczącym tonem. - Chyba nie, milordzie. - Tym razem śmiech Rhiannon brzmiał wymuszenie. Prawdę powiedzia wszy, lubiła młodego walijskiego szlachcica i pochle biało jej zainteresowanie, ale ostatnio w jego spojrze niach odkryła nowy, niepokojący wyraz. - Lady Valmont bez wątpienia poświęciłaby całe swe dobra, gdyby w ten sposób mogła znaleźć drogę i do twego serca, panie. - Jeśli mnie odrzuci lepsza dama, poszukam uko-
jenia u gorszej i dla pocieszenia przyjmę jakieś wło ści - zapewnił ją Cynvelin i przysunął się bliżej. Rhiannon wyraźnie widziała rumieniec na jego po liczkach i czuła bijący z ust zapach wypitego wina. - Wolałbym, żeby jednak do tego nie doszło. Wątpię, czy Normanka raczy zwrócić na mnie uwagę. Tylko spójrz, pani, jak zerka na dzielnego Frechette'a. - Zerka, bo to prostak - odpowiedziała Rhiannon. Lady Valmont ma słabość do wszelkich parweniuszy. - Twierdzisz, pani, że ja także należę do parwe niuszy? - spytał Cynvelin i z udanym wstrętem uniósł dłoń do policzka. - Ale skądże! - Zatem wybaczam popularność panu Frechette'owi - westchnął z przesadną ulgą. - Mam nadzie ję, że nie podasz mojego rozsądku w wątpliwość, je śli powiem, że przyjąłem go do drużyny i zabieram jutro do Walii. Rhiannon nie zwróciła uwagi na pierwszą część ty rady Cynvelina. - Jutro wyjeżdżasz, panie? - Po mszy. - Jutro przybywa mój ojciec - przypomniała mu. - Miałam wielką nadzieję, że zdołacie się poznać. Lord przybrał skruszoną i zbolałą minę. - Wybacz, milady, lecz nie jestem panem swojego czasu. Pewne sprawy wymagają mej pilnej obecności. - Och...
- Dopraszam się pozwolenia, abym mógł cię odwiedzić w majątku Craig Fawr, gdy już skończę z innymi sprawami - zaproponował. Rhiannon nie widziała powodów do odmowy, cho ciaż coraz mniej jej się podobało zachowanie rycerza. - Sprawisz nam wielki zaszczyt, parne. - Będę liczył godziny do naszego ponownego spotkania - szepnął lord Cynvelin, rzucając jej kolejne znaczące spojrzenie. Rhiannon spąsowiała i umknęła wzrokiem, zakłopotana i zarazem wystraszona. Czyżby chciał prosić ojca o jej rękę? Lubiła lorda Cynvelina. Podziwiała go i z zadowoleniem przyjmowała jego komplementy. Darzyła go szacunkiem, gdyż był Walijczykiem. Z tych to powodów towarzyszyła mu na biesiadzie u lorda Melevoir i zaprosiła do Craig Fawr. Z drugiej strony, znali się zaledwie trzy dni. Zbyt mało na dalsze plany. Stanowczo za mało na miłość i myśl o małżeństwie. Matka zawsze ją ostrzegała przed pochopnym działaniem. Rhiannon pożałowała, że tym razem nie pamiętała o jej słowach i jakimś nieostrożnym ge stem lub uwagą okazała Walijczykowi więcej, niżby chciała. - Proszę o wybaczenie, milady - zwrócił się do niej lord Cynvelin i wstał. Rhiannon przyjęła to z nie kłamaną ulgą.
- Chcę jeszcze przed odjazdem pomówić z lor dem Melevoir i podziękować mu za gościnę. Potem wracam do kwatery. - Oczywiście, milordzie - wyjąkała, płonąc jak krzew róży, gdyż Cynvelin złożył na jej dłoni długi pocałunek i wyczekująco popatrzył w oczy. - Zatem do zobaczenia później, pani. Skłonił się i odmaszerował. Pierwszy raz od chwi li, kiedy się poznali, była szczęśliwa, że wreszcie po szedł. Do zobaczenia później? Co to miało znaczyć? Rhiannon niemal jęknęła. Chciał może, żeby przy szła do jego komnaty? Co też sobie uroił? Widziała, że na chwilę przystanął obok lady Valrnont, która podejrzliwie zerknęła w jej stronę. Czyżby też fał szywie oceniała naturę łączącego ich związku? Rhiannon zauważyła grupę normańskich szlach cianek, szepczących coś na boku. Z uśmieszkiem po patrywały na nią. Wszyscy podejrzewali ją o to samo? W obszernej sali nagle zrobiło się zbyt tłoczno i nazbyt gorąco. Rhiannon wstała i wyszła na dwór, na chłodny, ogromny dziedziniec, otoczony wysoki mi murami. Za nimi biegł pas ziemi obronnej, a dalej zewnętrzne wały, fortyfikacje i warowna brama. Rhiannon zwolniła kroku, jak dziewczęciu jej sta nu przystało.
Nagle zatrzymała się. W cieniu obok wozów, przed budynkiem, w którym nocowali rycerze ze świtą, stał plecami do niej jakiś człowiek. Szukał czegoś w wozie, a przecież było już zbyt późno na przygotowania do porannej podróży. - Hej, ty tam! Co robisz? - Rhiannon podeszła bliżej, gotowa wezwać straże w razie potrzeby. Poznała go po czuprynie, zanim się odwrócił. Był to Bryce Frechette. - Szukam swych rzeczy, pani - rzekł. - Nie wnie siono ich na kwaterę. Słyszałem, że służba przez po myłkę rzuciła je na wozy. Rhiannon uznała, że jest bardziej podobny do Sasa niż Normana, a to ze względu na długie do ramion włosy, wyraziste rysy i chmurny wygląd. Stał w dziwnej pozycji, na ugiętych kolanach, jakby chciał zażyć odpoczynku w czasie ciężkiej bitwy. Znała tylko jednego, który tak jak Bryce zdawał się zawsze go towy do boju. Urien Fitzroy, dobry druh ojca, uważany za najlepszego nauczyciela fechtunku w Anglii. Bryce Frechette także miał posturę dzielnego wo jownika, a jednak w jego obecności nie czuła naj mniejszego strachu. Raczej ją zaciekawiał. Żałowała, że nie widzi lepiej jego twarzy, a zwłaszcza ocienio nych oczu. - Wybacz, pomyliłam się. - Myślałaś, pani, że próbuję coś ukraść? - spytał wyzywająco.
- Tak... nie... - zaczęła, po czym, niby dla obro ny, dumnie uniosła głowę. - Sam przyznaj, że twe za chowanie było cokolwiek podejrzane. - Przede wszystkim dlatego, że nie jestem szlach cicem? - mówił z pozorną grzecznością, lecz w jego tonie kryła się groźba. Czemuż się złości? - pomyślała Rhiannon. Gniew w niej wzbierał, kiedy przypomniała sobie, co wie o tym człeku. - Jeśliś nie jest szlachcicem, to tylko z własnej wi ny, panie Brysie Frechette - rzuciła. - Zaszczyt mi sprawiasz, lady Rhiannon, że znasz mnie z imienia - odparł kpiąco i z przesadnym ukło nem. Z zadowoleniem zauważył wyraz zdumienia na jej twarzy. Widać nie sądziła, że i jemu jest znana. Chwycił ją za przegub, jakby chciał ucałować dłoń. Wyrwała się. - Znam nie tylko z imienia - powiedziała, cofając się. - Może nie tak dobrze, jak myślisz, milady - od rzekł cicho i postąpił krok bliżej. Ani drgnęła. Bryce przypomniał sobie jej zachowanie na sali balowej, zwłaszcza w obecności lorda Cynvelina. Może nie jest tak cnotliwa, na jaką wygląda? - Chciałabyś poznać bliżej? - Być może. Lecz nie pora i miejsce na takie roz mowy - ucięła.
Zbiła go z pantałyku szczerą odpowiedzią, ale szybko odzyskał rezon. - Szkoda... - mruknął niskim, uwodzicielskim to nem. - Bo ja miałbym ochotę na bliższą zażyłość, pani. Rhiannon chrząknęła. Od kilku dni słuchała kom plementów i pochwał, lecz słowa Bryce'a poruszyły w niej najczulszą strunę. - Innym razem - odparła. - A skąd ten nagły pośpiech, milady? Idziesz na schadzkę? - spytał. Był coraz bliżej. - Nie! - Cofnęła się w zacienioną wnękę, unie sieniem głowy demonstrując pogardę dla jego grubiaństwa. Bryce obrzucił ją zachwyconym spojrzeniem od stóp po okrytą jedwabnym szalem głowę. - Nie wpatruj się w tak nachalny sposób, panie! - zawołała, on zaś, zupełnie nie speszony, patrzył na dal. Rhiannon czuła, że zalewa ją fala gorąca. - Panie? Widzę, że awansowałem w twych oczach. Zapewniam cię, milady, że nie krzywdzę ko biet. Daleki jestem od tego - odpowiedział i z uśmie chem postąpił naprzód. Lord Cynvelin uśmiechał się przy każdej okazji, niejako z obowiązku. U Bryce'a wyraz wesołości tak rzadko gościł na twarzy, że można go było poczytać wręcz za cenną nagrodę. W Rhiannon znów wezbrał żal, że w cieniu nie mogła lepiej zobaczyć jego twarzy.
Nagle zauważyła, że znaleźli się oboje w rogu osłoniętym przed wzrokiem ludzi spacerujących po górnej galerii. - Z twego zachowania na balu miałem prawo wnosić, że uwielbiasz być adorowana - szeptem do powiedział Bryce. - Być może przez niektórych - odparła i skrzyżo wała ręce na piersiach, żeby zdobyć choć taką, mizer ną osłonę. - Nie życzę sobie jednak rozmawiać z człowiekiem, który porzucił rodzinę i własną sio strę postawił w dwuznacznej sytuacji. Dziwię się, do prawdy, że lord Cynvelin przyjął cię do drużyny. Bryce zamarł w pół kroku. Potem zmarszczył brwi. Jak przedtem biła od niego utajona siła. - Tak myślisz o mnie? - Tak - odpowiedziała. Cofnął się. - Zadziwiasz mnie, pani. Sądziłem, że masz wię cej sprytu, by nie wierzyć w plotki i pomówienia. - Zatem to, co o tobie powiadają, to nieprawda? Nie miałeś zatargu z rodzicem i nie uciekłeś jak roz kapryszone dziecko? Nie siedziałeś w ukryciu, gdy twój ojciec spoczął na łożu śmierci? A może powiesz, że wbrew temu, co słyszałam, pośpieszyłeś na pomoc swojej siostrze, zanim popadła w biedę i stała się słu żącą we własnym zamku? - Nie słyszałaś nic więcej? - warknął. - Nie wiesz, że ze mnie hultaj i prostak? Że siostra mnie
wyklęła? Że jej mąż, potężny baron DeGuerre, pała do mnie zawziętą niechęcią? Że kłamię, kradnę i oszukuję? - Podszedł bliżej. - Że zaprzedałem du szę diabłu? Rhiannon szeroko rozwarła oczy i aż jęknęła. Bryce skrzywił usta w gorzkim uśmiechu. - Głupiaś, jeżeli słuchasz wszystkiego, co mówią. - Jak śmiesz! - zawołała, gdyż dotknął ją do ży wego. - Ty pozbawiony honoru... - Hola, milady, to ty zaczęłaś! - sprostował lodo watym tonem. - Nie znasz mnie, a poddałaś surowej ocenie wszystkie moje niegdysiejsze czyny. Nie wiesz, o co popadłem w zatarg z ojcem, i dlaczego odszedłem z zamku. Nie masz pojęcia, co czułem na wygnaniu - mówił teraz łagodniej. - Nie wiesz, co przeżywałem, słysząc, że w największej potrzebie za brakło mnie u boku Gabrielli. Rhiannon poczerwieniała ze wstydu. Źle zrobiła, wyciągając pochopne wnioski. Nim jednakże zdążyła cokolwiek powiedzieć, Bryce stał już przed nią nie dalej niż na szerokość dłoni. - Kim jesteś, by ferować wyroki? - spytał. - Z te go, co widziałem w domu lorda Melevoir, to z nie jednym tańczyłaś, śmiałaś się i gawędziłaś. Jak mo żesz czynić mi zarzuty, skoro wcale nie jesteś lepsza, piękna hipokrytko? Stała jak wrośnięta w ziemię pod jego spojrze niem. Nie mogła wykrztusić słowa. Nie mogła odpo-
wiedzieć na jego zarzuty ani usprawiedliwić swego zachowania. Przysunął się jeszcze bliżej, tak że już tylko gru bość włosa dzieliła ją od niego. - Jak śmiesz stać tu, w cieniu, piękna i godna pożądania, a jednocześnie gotowa przywołać straże, gdybym cię tylko dotknął? - powiedział niskim gło sem. Głośno przełknęła ślinę, ani na chwilę nie potrafiąc oderwać odeń spojrzenia. - Nie zrobiłabym tego - szepnęła. Zdziwił się. - Nie zrobiłabyś? - spytał także szeptem. - Nie wezwałabyś wartowników, aby mnie ukarać za moje zuchwalstwo? Lekkim ruchem pogładził ją po ramieniu. Zadrżała. - Cieszy mnie to, gdyż doprawdy trudno mi się opanować. Przygarnął ją do siebie. Wiedziała, że powinna się bronić, a jednak kiedy jego wargi spoczęły na jej ustach, w pocałunku nie było nic zdrożnego, niemoralnego bądź grzesznego. Wydawał się całkiem oczywisty. Rhiannon całowała się już przedtem, ale cóż to by ły za pocałunki! Czasem jakiś nieśmiały młodzian cmoknął ją w usta lub policzek. Nigdy jeszcze nie za smakowała tak wielkiej namiętności, domagającej się natychmiastowej odpowiedzi.
Bez oporu rozchyliła wargi. Bryce zamknął ją w objęciach. Dłonie Rhiannon delikatnie spoczęły na jego gładkiej skórzanej kami zeli. Magiczna siła pocałunku sprawiła, że i on rozluźnił twardo napięte mięśnie. Z wolna odsunął ją od siebie. Dotknęła plecami ka miennego muru. Bryce wsunął jej nogę pomiędzy ko lana. Rhiannon zadrżała pod wpływem nieznanej, pierwotnej żądzy. Nagle drzwi sali stanęły otworem i snop światła padł na krużganek. Bełkotliwy głos krzyknął komuś „Dobranoc!". Lady Rhiannon DeLanyea jęknęła, cień przeraże nia przemknął po jej twarzy. Odepchnęła Bryce'a, uniosła brzeg sukni i pośpiesznie umknęła.
ROZDZIAŁ DRUGI 1 Bryce Frechette zaklął w duchu, patrząc na uciekającą lady Rłiiannon. Co tu się, na Boga, działo? Do czego by jeszcze doszło, gdyby nie otwarte drzwi? Zaklął raz jeszcze, gdyż przypomniał sobie nie tak dawną rozmowę z lordem Cynvelinem ap Hywell. Rhiannon ponoć miała być jego narzeczoną. Na rany Zbawiciela, ależ okazał się głupcem! A je śli Cynvelin się dowie o tym, co przed chwilą za szło... Nigdy się nie nauczę trzymać uczuć na wodzy, go rzko pomyślał Bryce. Co z tego, że Rhiannon była piękną, powabną kobietą, rozmawiającą z nim otwar cie, jakby dorównywał jej stanem? Dlaczego nie dał jej spokoju od razu po wyjaśnieniach, co robił przy taborze? Wciąż popadał w kłopoty graniczące z hańbą, gdyż wpierw działał, a myślał dopiero później. Nic go nie nauczyły lata tułaczki poza domem. Ciężko oparł się o mur. Nie zdziwiłby się, gdyby teraz Cynvelih nie przyjął go do drużyny. Tylko sie bie mógłby za to obwiniać.
Nie, nie tylko. Nie tym razem. Tu, w podcieniach, lady Rhiannon zawiniła tak samo. Przecież nie prote stowała, gdy wziął ją w ramiona. Wprost przeciwnie, na jego pocałunek odpowiedziała z takim żarem, o jakim wielu mężczyzn mogło tylko marzyć. Na pewno go nie zdradzi przed lordem Cynvelinem. Chyba że zechce kłamać. A do tego była naprawdę zdolna. Bryce z ponurą miną wkroczył do sali. Uznał, że w razie śledztwa powie całą prawdę. Niechże Walij czyk dowie się, jak było... i niech myśli sobie, cokoliwiek zechce. Następnego ranka Rhiannon ukradkiem powiodła wzrokiem po twarzach osób zgromadzonych w kaplicy. Bez trudu odnalazła lorda Cynvelina, ubranego już do podróży w krótki czarny kaftan, brązowe rajtuzy i czar ny płaszcz z cienkiej wełny, zarzucony na ramiona. Stał obok lady Valmont, tak blisko, że prawie się stykali. Bez chwili przerwy coś jej szeptał do ucha. Wyśmienicie, pomyślała Rhiannon. Spodziewała się, że jej nie zauważy, i zamierzała się oddalić zaraz po skończonych modłach. Chciała uniknąć pytań i niezręcznych tłumaczeń. Przemknęło jej przez głowę, by unikać też reszty gości lorda Melevoir. Potem postanowiła, że nie bę dzie jak wystraszona mysz kryć się po kątach. Musia ła wiedzieć, czy ktoś ją widział w ramionach pana
Frechette'a, czy też może on sam zdradził, że minio nej nocy zachowała sienie lepiej od ulicznej dziewki. Tego rodzaju plotki wędrowały w świat jak piórko pod najlżejszym powiewem wiatru. Teraz już rozu miała rozgoryczenie Bryce'a z powodu pomówień. Na szczęście, nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Nikt nie patrzył spod oka i nie wskazywał pal cem. Kłaniano jej się z uśmiechem, w którym nie by ło drwiny. Odetchnęła z ulgą. Z drugiej strony, była niezwykle rada, że Norman nie pojawił się w kaplicy. Nie wiedziałaby, co począć, gdyby chciał z nią porozmawiać. Być może też żałował wydarzeń ostatniej nocy. Cokolwiek rzec, nie potraktował jej jak damy. Ona zresztą nie zachowała się jak dama. Przecież mogła od razu odejść, uspokojona, że nie okazał się złodziejem węszącym po taborach. W gruncie rzeczy chodziło o to, że wbrew jej przy puszczeniom Bryce Frechette nie był ani hultajem, ani gburem, choć na ucztę przybył due decorum i przez cały czas trzymał się z dala od pozostałych gości. Nie też był zabijaką ani wartogłowem... przy najmniej dopóki go ktoś nie sprowokował. Ona zaś go sprowokowała - chociaż i w tym względzie nie miał prawa podawać w osąd jej zacho wania. Od tego są rodzice. Właśnie... Co by powiedział ojciec, widząc ją tam,
w podcieniach, minionej nocy? Kiedy potulnie dała się zapędzić w półmrok, z dala od strażników, przez urodziwego i krzepkiego młodzieńca... Zadygotała - a przecież nie myślała o ojcu. Jeden ze stojących obok gości lorda Melevoir rzu cił w jej stronę pytające spojrzenie. Przypomniała so bie, że jest w większym gronie. Poza tym myśleć o żarliwych pocałunkach wydziedziczonego rycerza nie przystoi w kaplicy. Pocieszała się, że Bryce Frechette nigdy się nie do wie, jak łatwo zdobył jej serce. Ona z kolei nigdy więcej nie doprowadzi do takiej hańbiącej sytuacji jak wczoraj. Msza dobiegła końca. Rhiannon pośpiesznie wysz ła w chłód wiosennego poranka. Ruszyła w stronę sa li, zaabsorbowana tylko tym, aby zniknąć z oczu lor dowi Cynvelinowi. Na wysokości stajni minęła czarnego wierzchowca, w wędzidle i pod siodłem, gotowego do drogi. Tabory Cynvelina też były gotowe, tu i ówdzie kręciło się paru wojaków. Niektórzy stali oparci o podmurówkę. - Ciekawym bardzo, czy jęczy, czy krzyczy pod czas chędożenia? - spytał jeden drugiego zachrypnię tym głosem. Mówił po walijsku. Rhiannon stanęła i powoli odwróciła się, patrząc wprost na autora niewczesnych dociekań. Domyśliła się, że to on, gdyż patrzył na nią z uśmiechem i bez skrępowania.
- Co mówiłeś? - spytała, także po walijsku, z rę kami wspartymi na biodrach. - Nic, milady - mruknął tamten z przesadnie nie winnym zdumieniem. - Jakieś kłopoty, pani? - rozległo się pytanie w normańskięj francuszczyźnie. Tuż przy niej, niczym duch, stanął nagle Bryce Frechette. Ogarnęła ją fala gorąca. Tak jak przedtem miał na sobie prosty skórzany ubiór. Pas od miecza luźno zwisał mu na biodrach. Choć nie nosił kolczugi ani pancerza, wyglądał oka zalej niż niejeden zbrojny rycerz, być może ze wzglę du na władczą postawę, a być może z powodu nieza chwianej wiary w siebie, tak do niego przypisanej jak głębokie brązowe oczy oraz zmysłowe usta. Czemu, na Boga, pomyślała właśnie o ustach? Prze cież w tych sprawach miała zachować wstrzemięźliwość. Bryce nieprzeniknionym wzrokiem popatrzył na wojaka, a potem skierował spojrzenie na nią. - Coś się stało? Rhiannon trochę wyżej uniosła głowę. - Z jego ust słyszałam obraźhwe słowa - wyjaśniła. - W rzeczy samej? - spytał Bryce i podszedł do wojaka. Chociaż mówił spokojnie, ruch jego ramion zdradzał, jak bardzo jest zagniewany. - Powiedziałeś coś do tej damy? Ten obojętnie zerknął na niego i odpowiedział coś po walijsku.
- Mówi, że nic nie rozumie - przetłumaczyła Rhiannon. Bryce spojrzał na nią przez ramię. - Ale ty go rozumiesz, prawda, pani? - Niestety tak. Chwilę później wojak stał oparty o mur, wijąc się mocarnym uścisku Bryce'a. - Przeproś damę - wycedził przez zęby Frechette. - Tyle chyba pojmujesz, co? Wojak z przerażeniem popatrzył na Rhiannon. - Nie wiem, o czym on gada! - wrzasnął po walijsku. - Co takiego zrobiłem? Rhiannon podbiegła i chwyciła Bryce'a za ramię. Pod palcami wyczuła twarde i napięte mięśnie. - Nic nie rozumie! Puść go! Bryce nawet nie drgnął. - Powiedz mu, żeby cię przeprosił, albo, na Boga, gorzko pożałuje. Rhiannon pośpiesznie przetłumaczyła jego słowa. Walijczyk równie prędko wyjąkał przeprosiny. Frechette puścił go. Wojak osunął się na ziemię. Reszta stała wokół, spode łba patrząc na Normana. - Dzięki, że uratowałeś mój honor, choć obawiam się, iż tym samym przysporzyłeś sobie wrogów - po wiedziała Rhiannon, kiedy Bryce odwrócił się w jej stronę. Starała się przemawiać z chłodną powściągli wością, choć jej serce płonęło jak w słońcu pustyń Wschodu. Pot spływał po niej niczym strużki wody
1
po topniejącym lodzie, co złożyła na karb krótkiej szamotaniny z rycerzem. Bryce wcale się nie przejął jej słowami. - Jestem wdzięczny, milady, że za twoją przyczyną mogłem zawrzeć bliższą znajomość z przyszłymi towarzyszami - stwierdził z ponurą kpiną. - Gdyby tak się nie stało, pewnie sam bym musiał sprowoko wać podobną sytuację. Wpatrywała się w niego szeroko rozwartymi oczami. - Zawsze prowokujesz, panie? Czy częściej czekasz na damę w potrzebie, ażeby przed wszystkimi udowodnić swą męskość? - Nie wiedziałem, że muszę czegokolwiek dowo dzić - odparł. Spąsowiała pod jego spojrzeniem. - Bardzo ostro potraktowałeś tego człowieka, pa nie - zauważyła. - Owszem. Zdawała sobie sprawę, że powinna odejść, grzecz ność jednak nakazywała powiedzieć coś więcej. - Masz dar przekonywania - przyznała. - Dzię kuję, panie Frechette. Skłonił się sztywno. - To dla mnie wielki zaszczyt. Rhiannon rozejrzała się. Zobaczyła, że zbrojni zdąJ żyli już odejść. W pobliżu nie było nikogo. - Panie Frechette? - zagadnęła konspiracyjnym szeptem.
- Tak, milady? - spytał poważnie. - Nie... nie mówiłeś nikomu o... ostatniej nocy, prawda? Zrobił urażoną minę. - Dlaczego miałem mówić? Zawstydziła się własnych podejrzeń, ale wolała się upewnić, czy nadal będzie milczał. -Sam, panie, wspomniałeś wcześniej, że cię nie znam. Wydawało jej się, że się zdziwił, ale nie była tego zupełnie pewna. Wiedz zatem, pani, że wszystko to, co zaszło, zostanie między nami - odparł. - Wierzę także, że mnie nie zdradzisz przed lordem Cynvelinem. - Skądże! - zaprotestowała gorąco. - Najlepiej będzie, jeśli zapomnimy o całej sprawie. Bryce skinął głową, chociaż Rhiannon znów spą sowiała pod jego spojrzeniem. Wiedziała, że ani jej, ani jego pamięć nie posłucha żadnych zakazów. Jak mogła zapomnieć o wielkiej namiętności albo o tym, że Bryce nazwał ją hipokrytką? O źle ukrywa nym gniewie i goryczy, z jakimi wspominał siostrę? Nie potrafiłaby, nawet gdyby chciała. Nagłe, kątem oka, dostrzegła najmniej pożądany widok. Lord Cynvelin z zaaferowanym wyrazem twarzy, długim krokiem zmierzał prosto w ich stronę. - Cóż to za tumult, milady?
Rhiannon z ociąganiem zerknęła na przybysza, aby się z nim przywitać. Bryce czym prędzej powrócił do koni. Lord Melevoir wraz z grupą gości przystanął na krużganku, żeby popatrzeć na odjeżdżających. On także bez wątpienia był świadkiem zamieszania. Rhiannon, świadoma wielu czujnych spojrzeń, odezwała się po walijsku: - Wszystko dobrze, milordzie. - Miło mi to słyszeć, pani, i kontent jestem, że mam okazję cię widzieć. Wiedziałem, że nie pozwolisz mi odjechać bez pożegnania. - Ucałował jej dłoń. - Myślałem, że się zobaczymy jeszcze wczoraj wie czór, lecz zniknęłaś. - Udałam się na spoczynek. - Tęskniłem za tobą - rzucił półgłosem. Głośno przełknęła ślinę. - W sali było za duszno i czułam się zmęczona. Cynvelin popatrzył w niebo. Rhiannon podążyła za jego spojrzeniem. - Trzeba nam wcześnie ruszać, by na czas dotrzeć do głównego traktu - oświadczył. - Idzie na niepogodę, Miał rację. Od zachodu pomału nadciągały gęste szare chmury. Rhiannon zauważyła z ulgą, że Cynvelin zachowuje się wobec niej przyjaźnie, lecz z dys tansem, podobnie jak przy pierwszym spotkaniu. Zrezygnował ze znaczących spojrzeń i półsłówek. Przez chwilę w milczeniu patrzyli na siebie.
- Dobrej drogi, milordzie - odezwała się Rhian non, zadowolona, że już go nie zobaczy. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia, moja pięk na Rhiannon? - nieoczekiwanie szepnął Cynvelin i w jego oczach rozbłysły znajome ogniki. Przysunął się, jakby nie dbał o świadków, wśród których nie za brakło i Bryce'a Frechette'a. Rhiannon była bezradna. Nie wiedziała, co począć, aby w oczach ludzi zatrzeć mylne wrażenie ich zbyt niej zażyłości. - Na razie tyle - wyszeptała, omijając go wzro kiem. - Zobaczymy się jeszcze? - Jeśli tego pragniesz, panie. - Gdybyś wiedziała, czego naprawdę pragnę! mruknął. Zaczerwieniła się po same uszy. Sytuacja stawała się coraz bardziej krępująca. Rhiannon z trudem powstrzymywała gniew. Czyż by Cynvelin nie wyczuwał, że jest mu niechętna? Nie wiedział, że stawia ją w niezręcznym położeniu? - Żegnaj, milordzie - powiedziała lekko wyzywa jącym tonem i odwróciła się, żeby odejść. Lord Cynvelin bez najmniejszego ostrzeżenia pochwy cił ją w ramiona i wycisnął na jej wargach gorący poca łunek. Była zbyt zaskoczona, żeby się bronić. Cynvelin puścił ją i z triumfującym uśmiechem
odstąpił o krok. Rhiannon spiesznie zerknęła w stronę Bryce'a. Co mógł sobie pomyśleć? Bryce Frechette z niewzruszoną miną patrzył przed siebie, gdzieś w przestrzeń. - Milordzie... - przemówiła Rhiannon, ani na chwilę nie podnosząc głosu, chociaż kosztowało ją to niemało. Nie chciała niepotrzebnie przedłużać tej sceny. - Może będzie lepiej, jeśli wstrzymasz się od przyjazdu do Craig Fawr, póki nie otrzymasz oficjal nego zaproszenia od mojego ojca. - Słu... słucham? - spytał, wyraźnie zadziwiony zarówno jej słowami, jak i chłodnym tonem. - Wydaje mi się, że nie muszę powtarzać. Nie przyjeżdżaj do Craig Fawr bez stosownego zaprosze nia. A teraz żegnaj. Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Bryce, gotów do odjazdu, stał obok swojego wie rzchowca. Widział, jak lady Rhiannon rozstała się juz lordem Cynvelinem i wróciła do zamku. Musieli być zaręczeni, skoro Walijczyk całował ją w ten sposób i w dodatku przy świadkach. Z drugiej strony, ubiegłej nocy wcale się nie zachowywała jak cnotliwa narzeczona. Kim właściwie była Rhiannon DeLanyea? Może należała do tych, które co godzina zmieniają obiekt uczuć i zainteresowań? Potrafiła całować z prawdziwą namiętnością...
A może w jego wcześniejszych oskarżeniach tkwiło ziarno prawdy? Może lubiła towarzystwo mężczyzn? Jeśli tak, to lord Cynvelin bardziej był godzien współczucia niźli zazdrości. Walijczyk skłonił się gościom wciąż stojącym na krużganku. - Nie lubi rozstań! - zawołał tonem wyjaśnienia. Kilka pań westchnęło ze szczerym współczuciem, w oczach panów błysnęły iskierki zrozumienia. Lord Cynvelin zwrócił się w stronę Bryce'a. - Cudowny ranek, prawda, panie Frechette? - za wołał wesoło i podszedł do czekających wojaków. Dobry dzień na podróż. Bryce przez chwilę miał szczerą ochotę powie dzieć mu o wczorajszym zachowaniu lady Rhiannon. Potem jednak zmienił zdanie. Przecież dopiero po znał zarówno ją, jak i Cynvelina. Mógł się spodzie wać kary jako zwiastun złych wieści. Poza tym jak miał wytłumaczyć swoje zachowanie w mrocznym zakątku krużganka? A lord Cynvelin, we własnej osobie, stanął akurat tuż obok Bryce'a i obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Co się tu stało, zanim nadszedłem? - Nic wielce zdrożnego, panie. Jakiś człowiek nie stosownym słowem uraził damę, więc skłoniłem go do przeprosin. Cynvelin posępnym wzrokiem powiódł po wojakach. Wszyscy byli w kolczugach i czarnych opończach.
Bryce zdążył wcześniej zauważyć, że ich broń i ubio ry należą do najprzedniejszych. Lord najwyraźniej nie skąpił na wydatki, chociaż niektórzy jego ludzie nie szanowali jego narzeczonej. - Który to? - Głęboko wierzę, iż więcej tego nie zrobi, milor dzie - odparł Bryce. Był nieco zaskoczony pytaniem. Nie przywykł do rzucania oskarżeń, zwłaszcza że ca łą sprawę uważał za załatwioną. Walijczyk zganił go spojrzeniem, zaraz jednak wy buchnął donośnym śmiechem. - Jeśli go ukarałeś, to wszystko w porządku. - Dama potrzebowała niewielkiej pomocy. - Dalibóg, dumna jest. Po ojcu. Cień niechęci, wyraźnie wyczuwalny w głosie Wa lijczyka, sprawił, że Bryce zerknął nań spod oka. - Z przyjemnością stanąłem w obronie jej honoru. - A ona bez wątpienia była ci bardzo wdzięczna. - Jak słyszałem, panie, doszliście do porozumienia - odparł Bryce, porzucając temat zasług i wdzięczności. Lord Cynvelin dociągnął popręgi i wspiął się na siodło. - Owszem. - W takim razie, proszę przyjąć najszczersze po winszowania. - Dziękuję. Cynvelin bystrym spojrzeniem zlustrował ludzi i tabory.
- Chyba wszystko gotowe do drogi - zawyroko wał. - Ruszamy. Skierował konia w stronę głównej bramy. Tak, ruszamy, pomyślał Bryce, zadowolony, że wreszcie się pozbędzie towarzystwa pięknej i prze wrotnej kobiety, skłonnej do flirtu i niepomnej, że da ła słowo innemu. Spojrzał w stronę zamku w nadziei, że zobaczy la y Rhiannon, ze łzami w oczach i z chusteczką w ręku, patrzącą za odjeżdżającym narzeczonym. Nawet jeśli tam była, to dobrze schowana. Po południu lady Rhiannon wybiegła do wesołej kompanii rycerzy i wojaków, wjeżdżających na dzie dziniec zamku lorda Melevoir. Radość z przyjazdu ojca pozwoliła jej zapomnieć o zmartwieniach. Wiedziała już, że nie musi się oba wiać plotek o wieczornej schadzce z wydziedziczo nym rycerzem Frechette'em. Gorzej ze sprawą lorda Cynvelina. Zbyt wielu było świadków czułego pożeg nania i pewnie żaden nie dałby się przekonać, że wszystko się odbyło bez jej przyzwolenia. Już ten i ów szeptał znacząco po kątach, już parę dam z ciekawością zerkało w jej stronę. Wydarzenia poranka stały się głównym tematem rozmów. Rhiannon postanowiła zbywać to milczeniem. Li czyła na wyrozumiałość ojca. Lord Cynvelin to przecież nie jakiś tam Bryce Frechette...
Orszak liczył zaledwie dwudziestu ludzi, lecz wy dawało się, że jest ich dużo więcej, tyle czynili hałasu na dziedzińcu. W powietrzu krzyżowały się donośne walijskie okrzyki. Ojciec pomachał dłonią do nadbie gającej córki. Rhiannon była naprawdę dumna, że należy do rodu DeLanyea. Baron, postawny i krzepki mężczyzna, władczo dosiadał dzielnego rumaka. Nawet w prostej i pozbawionej ozdób, podróżnej odzieży był pełen nie mal królewskiego majestatu. Potrafił walczyć. Rhiannon niejedno słyszała o jego dawnych wyczynach. Jej okazywał wyłącznie miłość i wielką pobłażli wość. Pozostawało mieć nadzieję, że tak będzie na dal, mimo plotek. Rhiannon przygryzła wargi i unios ła rękę w odpowiedzi na pozdrowienie ojca. Za baronem stał jej brat, Dylan. Przystojny kogut. Zachowywał się tak jak zwykle, to znaczy łakomym wzrokiem spozierał na służebne dziewki, jakby nie zajmowało go nic innego. Starszy z braci, posępny, siwooki Griffydd, w od różnieniu od Dylana, na pozór w ogóle nie zwracał uwagi na dziewczęta. Pilnie rozglądał się po zamku. Zapytany za kilka minut, potrafiłby wyliczyć wszy stkich strażników przy bramie i na blankach, podać liczbę budynków, a może nawet i okien. Najmłodszy, Trystan, był tak podobny do Rhian non, że gdyby nie różnica wieku, mogliby śmiało uchodzić za bliźnięta. Niestety, tym razem nie przyje-
chał, gdyż uczył się wojennego rzemiosła u sir Uriena Fitzroya. Baron zsiadł z konia i zamknął córkę w serdecz nym uścisku. Nie puszczając jej z objęć, odchylił gło wę i przyjrzał się uważnie swym jedynym okiem. Drugie stracił przed laty podczas walk w Ziemi Świę tej, w trakcie krucjaty, w której uczestniczył pod do wództwem króla Ryszarda. - Dobrze się tu bawiłaś, córeczko? - spytał. - Lord Melevoir to zacny gospodarz i wspaniały człowiek - odpowiedziała szczerze. - Od początku wiedziałem, że powinienem ci to warzyszyć! - zawołał Dylan. Lekko zeskoczył z wie rzchowca. - Kto wie, co przegapiłem? Miałeś inne, ważniejsze obowiązki - przypoał mu Griffydd. - Takie jak nadzór nad naprawą wału? - skrzywił się Dylan. - Nie myślę... Przerwał mu donośny śmiech ojca. - Prawda, rzadko myślisz. Poza tym, Mamaeth wyraźnie powiedziała, że jedzie tylko Rhiannon. „Żadnych braci" - dodała. Na pewno miała własne plany, prawda, córeczko? Rhiannon zmusiła się do uśmiechu. Stara niania wyraźnie dała jej do zrozumienia, że ma powrócić mężem albo przynajmniej zaręczona. Na razie rzecz przedstawiała się o wiele gorzej. ~ Jak tam Mamaeth? Jak mama? - dopytywała się
Rhiannon, żeby choć na razie odwrócić uwagę ojca od głównego tematu. - Dobrze, chociaż obie bardzo tęsknią za tobą odparł baron. Nagle pociągnął nosem i popatrzył na ciemniejące chmury. Rhiannon dopiero teraz wyczuła wiszący w powietrzu zapach deszczu. - Chodźmy do środka, bo zaraz przemokniemy do suchej nitki. Griftydd skinął głową i wydał odpowiednie rozka zy. Baron DeLanyea wziął córkę pod rękę i poprowa dził do zamku. Dylan rzucił wodze giermkowi, a sam zniknął w kuchni. Twierdził, że uwielbia patrzeć na dziewczęce dłonie migające podczas krojenia chleba. Griffydd był zdania, że brat w ten sposób zaspokaja wszystkie apetyty. - Przyjdzie czas, że zacznę prowadzać go na smy czy - kpiąco mruknął baron. Chociaż miał wiele pobłażania dla poczynań syna, Rhiannon była zupełnie pewna, iż ją potraktowałby z większą surowością. Dobrze, że chociaż lord Cynvelin zdążył daleko odjechać. Dziwna rzecz, że Bryce Frechette budził w niej zupełnie odmienne uczucia, choć w zasadzie po winna go potępiać za to, co zaszło tam, w podcie niach. .. Baron uśmiechnął się do córki. - Wszyscy tęskniliśmy za tobą. Bez ciebie Craig Fawr wydawało się puste. Zdaje mi się, że nawet Ma-
naeth na chwilę zarzuciła myśli o twoim zamążpójściu. - Zapewniam cię, ojcze, że nieśpieszno mi do tego - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Spojrzał na nią z taką powagą, że aż zadrżała, czy przypadkiem nie zdradziła zbyt wiele. Na szczęście w drzwiach głównej sali pojawił się rozpromieniony lord Melevoir. - Baronie! - krzyknął. - Zawsze jesteś tu mile wi dziany. Wybacz mi spóźnienie. To ta przeklęta wil goć. Włazi mi w kości i boli jak wszyscy diabli. - Wracaj więc do kominka, milordzie - poradził mu baron. - Tylko po tym warukiem, że mi dotrzymasz kom panii - odpowiedział gospodarz. - W rzeczy samej, moje kości też nie należą do najmłodszych - przyznał baron i zajął miejsce w wy sokim dębowym fotelu tuż przy kominku. Mały, lecz żwawy ogień przyjemnie ogrzewał komnatę. Lord Melevoir także usiadł na pociemniałym ze starości fotelu. Zza okna dobiegł głośny plusk de szczu spływającego po murach. - Cieszę się, że zdążyliście do mnie przed ulewą uśmiechnął się Melevoir. - A czymże jest deszcz dla Walijczyka, milordzie? z humorem zapytał DeLanyea. - Tak czy owak, rad jestem, że przez dzień lub dwa będę mógł skorzystać z twojej zacnej gościny.
- Stracili przywileje? - z niewinną miną zapytała Rhiannon. - Miał rozrzutnego ojca. To dobre ostrzeżenie dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla ciebie, przed wiosennym jarmarkiem. Na pozór mówił poważnie, ale zdradzał go błysk wesołości w oku. - Muszę kupić nowe suknie - słodko przypomnia a mu Rhiannon. - Tak twierdzi Mamaeth. - Tylko po to, byś mogła przywabić męża - dodał baron. - Prawda? Lord Melevoir zaśmiał się z cicha, obrzucając ich szelmowskim spojrzeniem. - Już ci mówiłam, ojcze, że nieśpieszno mi przed ołtarz. - Zatem nie chciałbym być w twojej skórze, kiedy wrócisz do domu i porozmawiasz z Mamaeth. Jak się dowie, że wszystkie wydatki związane z twoją podró żą poszły na marne... Lord Melevoir wziął głęboki oddech.. - Wszyscy podziwiali twą córkę, baronie - wtrą cił. - Bez przerwy podziwiali. - Więc wrodziła się w ojca - mruknął DeLanyea i zdrowym okiem mrugnął do Rhiannon. - Jeden zacny młodzian wciąż wodził za nią roz marzonym wzrokiem. Wasz krajan. Zyskał chyba jej przychylność.
Spojrzał na Rhiannon. Ta zmusiła się uśmiechu. Wiedziała, że wizyta ojca potrwa o wiele dłużej niż jeden nocleg, a to znaczyło, że niebawem dotrą do niego plotki o pocałunku lorda Cynvelina. Przemknę ło jej przez myśl, że sama mogłaby przedstawić tę sprawę we właściwym świetle, ale zanim zdążyła po wiedzieć choćby słowo, odezwał się baron. - Kto wygrał? - spytał gospodarza. - Bryce Frechette zgarnął największą sakiewkę odparł lord Melevoir. - Nikt nie mógł mu dorównać we władaniu kopią. - Frechette? - ze zdumieniem powtórzył DeLanyea. - Syn hrabiego Westborough? - Ten sam. Początkowo miałem wątpliwości, czy go w ogóle dopuścić do turnieju, ale wyznam ci, Emryssie, że nieczęsto widuje się tak uzdolnionych mło dzieńców. Rhiannon słuchała rozmowy z pozorną obojętno ścią. To, że Frechette był dzielnym rycerzem, wcale nie musiało oznaczać, że w innych sprawach postę pował jak szlachcic. Nagle baron z namysłem popatrzył na córkę. - A ty co o nim sądzisz? - spytał oschle. Z nieprzeniknioną miną wzruszyła ramionami. - Zatem młody Frechette pobił wszystkich w po lu? - Baron powrócił do rozmowy z lordem. - Szko da, że jego ród stracił tytuły i przywileje. Mało mamy w kraju prawdziwych rycerzy.
Rhiannon poruszyła się niespokojnie pod badaw czym spojrzeniem ojca. - Naprawdę? A któż jest tym szczęśliwym Walij czykiem? Rhiannon spuściła oczy i złożyła ręce na kolanach. - Teraz będzie udawała skromnisię - zauważył lord Melevoir. Rhiannon życzyła mu, żeby w tej właśnie chwili dostał ataku kaszlu. - Nic nie zaszło... - zaczęła. - Nic? - wpadł jej w słowo lord Melevoir. - A po całunek na środku mojego dziedzińca? Rhiannon miała ochotę zapaść się pod ziemię. - Ktoś miał czelność całować cię przy świadkach? - lodowatym tonem zwrócił się baron do córki. - Ojcze, ja... - Hola, hola, baronie... Chyba się postarzałeś. Młodzi ludzie często popełniają błędy, zwłaszcza kie dy ich trafi strzała Kupidyna. Nie złość się na swą piękną córkę. Wyraźnie okazała, że nie pochwala ta kiego zachowania. - Rad jestem, że to słyszę. - Przestańże, baronie! Lord Cynvelin... - Kto? DeLanyea pytał z pozornym spokojem, ale Rhian non wyczuła zimną wściekłość w jego głosie.
ROZDZIAŁ TRZECI Rhiannon pizez długą chwilę spoglądała na ojca. Ba ron DeLanyea powoli przeniósł wzrok na gospodarza. Lord Melevoir chrząknął. - Lord Cynvelin ap Hywell. Walijski szlachcic odparł z nadzieją w głosie. - Może on i Walijczyk z urodzenia - rzekł baron lecz hańbą dla nas jest, i basta. Rhiannon nigdy jeszcze nie słyszała, by mówił o kimś z tak głęboką niechęcią. Ba, nie wiedziała na wet, że znał Cynvelina! Czymże ów ap Hywell zasłu żył na taką wzgardę? Baron surowo popatrzył na córkę. - Rozmawiał z tobą? - spytał. Skinęła głową. - Wiedział, kim jesteś? - Tak - odpowiedziała cicho. - Kiedy się mi przedstawiał, napomknął, że się znacie. Nigdy jed nak, słowem ani spojrzeniem, nie dał poznać, że coś między wami zaszło. Był miły, choć nieco popędliwy. - Słyszę, że nawet nie zaczekał, aż lord Melevoir dokona oficjalnej prezentacji - burknął baron.
Rhiannon ze wstydem potrząsnęła głową. Ojciec miał rację. Zwyczaj przecież wymagał, by goście przedstawiali się wzajem za pośrednictwem gospoda rza. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślała. - Baronie, gdybym tylko wiedział, że masz żal... - zająknął się lord Melevoir. DeLanyea głębiej nabrał tchu. - Wybacz, milordzie. To nie twoja wina. Ani też twoja, córko, jeśli już o to chodzi. - Przepraszająco zerknął na Rhiannon. - Powinienem wiedzieć, że za wita w te strony, i ostrzec cię należycie. Patrzył teraz prosto przed siebie, jakby nie mówił do niej, lecz myślał na głos. - Nawet nie podejrzewałem, że się okaże na tyle zadufany w sobie, aby rozmawiać z kimkolwiek z mojej rodziny. Cały czas przemawiał spokojnym, niemal cichym tonem, ale Rhiannon zauważyła, że z trudem panował nad gniewem. - Co uczynił, że zasłużył sobie na tak wielką nie chęć? - spytała z ciekawością. - Właśnie - poparł ją lord Melevoir. - Nie chciał bym po raz drugi gościć podobnego obwiesia. - Był łotrem - westchnął baron. - Skoro jednak Bryce Frechette potrafił się zmienić, może podobna zmiana zaszła też w Cynvelinie. Uśmiechnął się, lecz ów uśmiech pojawił się jedy nie na ustach i nie zagościł w oczach. Rhiannon była
przekonana, że ojciec najzwyczajniej w świecie usi łuje uspokoić gospodarza. - Gdy po raz pierwszy gościł pod moim dachem, wyglądał mi na dzielnego rycerza. - Był w Craig Fawr? - zdumiała się Rhiannon. Nie pamiętam takiego wydarzenia. - Byłaś wówczas w odwiedzinach u lorda Trevelyan, a ja nie chciałem się przyznać do popełnione go błędu. A co do Cynvelina... Od czasu, gdy go przepędziłem, nie napomknąłem o nim ani słowem. - Dlaczego? - dopytywał się lord Melevoir. - Początkowo oszukiwał w grze. Potem wywołał burdy między kilkoma młodzieńcami, intrygując do tego stopnia, że skoczyli sobie do gardeł. Mimo to nie padło na niego żadne podejrzenie. Był zbyt spryt ny. Wreszcie, kiedy Grifrydd podbił oko Dylanowi, domyśliłem się, co się święci. Porozmawiałem z Griffyddem, a potem z Dylanem. Gdy wykryliśmy winę Cynvelina, Dylan chciał go po prostu zabić. - Baron uśmiechnął się kwaśno. - Cynvelin nawet nie wie, jak blisko tego dnia był spotkania z Bogiem. Sądzi łem, że zwykłe napomnienie w zupełności wystar czy. To był błąd. Wkrótce potem ktoś ponacinał popręgi u siodła Dylana. Niewiele brakowało, by zgi nął w czasie ćwiczeń kopią. Bez trudu odgadłem sprawcę. - I wygnałeś go z posiadłości - dodał lord Melevoir, ze zrozumieniem kiwając głową.
Baron zawahał się. Rhiannon w napięciu czekała na jego dalsze słowa. - Tak - odpowiedział po dłuższym milczeniu. Nie zdradził jeszcze wszystkiego, ale nie ośmieliła się zapytać. Lord Melevoir wygodniej rozparł się w fotelu. - Na wszystkich świętych i anioły w niebie! A to dopiero wilk w owczej skórze, baronie DeLanyea! Nie zdziwiłbym się, gdybyś zaraz mi tu powiedział, że należy także do buntowników. - Buntowników? Boże uchowaj, na szczęście. Chociaż pewnie by do nich przystał, gdyby w ten sposób mógł poprawić swój wizerunek w Walii - po nuro odpowiedział baron. - Myśli tylko o sobie. Gdyby zaczął popierać rebelię, to wyłącznie na własny użytek. W tejże chwili do komnaty wkroczyli Dylan i Griffydd, na czele kilku zbrojnych. - Wiesz, ojcze, z kim się całowała Rhiannon? gniewnie huknął Dylan. Patrzył na siostrę w sposób, który bardziej ją zezłościł, niż przestraszył. Owszem, poczuwała się do winy, ale Dylan też nie należał do świętych. Wiele razy wykradał się nocami z Craig Fawr do wiejskich dziewuch. Z trzema z nich miał już dzieci. W Walii nie było to niczym zdrożnym, ale też nie dawało mu prawa do pouczania siostry. Wyraz twarzy Griffydda tylko pogłębił jej rozter-
kę. Dobrze, że żaden z braci nie wiedział o jeszcze jednym, niezapomnianym pocałunku... Wstała z dumnie uniesioną głową, gotowa stawić im czoło. Jak można rzucać oskarżenia, nie wysłu chawszy najpierw wyjaśnień drugiej strony? Z goryczą przypomniała sobie, że przecież ona sa ma całkiem podobnie potraktowała wczoraj Bryce'a Frechette'a. Ale to teraz nie miało nic do rzeczy. - Nie sądzę...-zaczęła. - Siadaj! - polecił jej ojciec. - A ty, Dylanie, spuść trochę z tonu. Lord Melevoir pomału podniósł się z fotela. - Zostawiam was, byście we względnym spokoju mogli omówić wasze rodzinne sprawy. Odszedł tak prędko, jak mu na to pozwalały scho rowane nogi. Baron skinieniem przywołał Dylana i Griffydda. - Załatwimy to tu i teraz. Nie chcę więcej słyszeć o Cynvelinie ap Hywell. Dylan z wyraźną złością patrzył na siostrę. - Wiesz, co o tobie powiadają? Że na balu rzuca łaś mu się na szyję! - To nieprawda! - gorączkowo zaprotestowała Rhiannon, zdumiona, że jej zachowanie aż tak źle zo stało odebrane przez świadków. Bryce Frechette mu siał być podobnego zdania, skoro czuł się w prawie do pocałunków i uścisków. Co teraz o niej myślał?
Z całego serca żałowała, że w ogóle opuściła ro dzinną posiadłość. Baron potoczył wzrokiem po sali. Jego drużynnicy zasiedli już przy stołach, głośno pokrzykując na słu żebne, by przyniosły im więcej wina. - Mówcie ciszej - powiedział zarówno do córki, jak i do Dylana. - Ja też słyszałem różne rzeczy o twoim zachowa niu, Rhiannon - poparł brata milczący do tej pory Griffydd. W jego spojrzeniu było więcej nagany niż w okrzykach Dylana. Rhiannon stanęła w pąsach. Nie zamierzała się poddawać, chociaż w głębi duszy pragnęła uciec jak najdalej od ojca i braci. - Kto? - zapytała. - Kto się ośmielił rzucić takie oskarżenia? Tak, rozmawiałam z Cynvelinem ap Hywell! Nawet z nim tańczyłam, lecz na tym koniec! broniła się z pasją. - Nic o nim nie wiedziałam, więc żaden z was nie ma prawa mnie potępiać! Przynajmniej nie za to. - Nie znała go - spokojnie przyznał ojciec. - Nig dy jej o nim nie mówiłem. Wbił wzrok w Dylana. - A tobie najmniej wypada poddawać ją pod osąd. - Jest niewiastą, zatem... - Ja zaś jestem jej ojcem. Potem pomówimy o jej zachowaniu, chociaż wiem, że nie mniej od ciebie przejęła się tym, co zaszło.
Dylan zmarszczył brwi. Rhiannon doskonale wie działa, że będzie się chwilę dąsał, lecz nie musiało jej to trapić, póki ojciec stał po jej stronie. - Na razie nie widzę najmniejszych powodów do zemsty i kary - ciągnął baron. - Normanowie nigdy nie rozumieli Walijczyków. Każdy z nich jest smętny l jak pustelnik w jaskini, więc nie należy bezkrytycz nie słuchać wszystkiego, co powiadają. Nie im oce niać postępki twej siostry. Dylanie, Griffyddzie, uwa żam rozmowę za skończoną. Siostra wasza zachowy wała się swobodniej, niźli oczekiwałem, lecz i wam zdarzały się w przeszłości podobne grzeszki. Tobie, Dylanie, dużo częściej niż innym członkom rodziny. Idźcie teraz i powiedzcie ludziom, aby z byle po wodu nie wszczynali waśni z żadnym z gości lorda Melevoir. Dylan nie był zadowolony z takiego obrotu spra wy, lecz ojciec nie dopuścił do dalszej dyskusji. Bra cia musieli się pogodzić z jego decyzją. Bez słowa odwrócili się i odeszli. - Ojcze, ja... - zaczęła Rhiannon, choć tak napra wdę nie wiedziała, co chce powiedzieć: bronić się czy błagać o wybaczenie. Baron uciszył ją uniesieniem ręki. - Rhiannon, wiem, że Cynvelin umie być czarują cy - powiedział wyrozumiałym tonem. - Mogę winić jedynie siebie, że cię nie ostrzegłem. Podobał ci się aż tak bardzo, jak to sugerował lord Melevoir?
- Chyba tak, ojcze... Przynajmniej na początku przyznała szczerze. - Potem jednak, kiedy mnie po całował na dziedzińcu i zrobił afront w obecności świadków... W pamięci znów miała postać Bryce'a Frechette'a. Pośpiesznie przegnała te myśli. - Cynvelinowi nie brak ogłady - westchnął baron. - To właśnie czyni go tak niebezpiecznym. Wielu już omamił swoimi sztuczkami. Grzeczność może być przebraniem, córko, a tytuł jedynie płaszczem skry wającym brak honoru. Pamiętaj o tym. - On jednak uważa, że zależy mi na nim - odpo wiedziała Rhiannon. - Umocniony w tym przekona niu, może pewnego dnia zjechać do Craig Fawr. Spodziewała się, że ojciec rzuci jakieś przekleń stwo. Ku jej ogromnej uldze, tylko się uśmiechnął. - Nie odważy się na to, Rhiannon. Za bardzo ce ni swe życie. - Wyciągnął rękę i czule poklepał ją po dłoni. - W rzeczy samej, nic się nie stało, lecz mam nadzieję, że wyciągniesz z tego odpowiednią lekcję. - Tak, ojcze - skinęła głową. - Obiecuję, że na każdym następnym turnieju będę grzeczną i najspo kojniejszą ze wszystkich znanych ci panien. Spojrzenie barona skrzyło się wesołością. - W takim razie stracę swoją żywą jak iskra córkę i będę mocno nieszczęśliwy. Griffydd ma w sobie dość powagi za nas wszystkich.
Spoważniał i obrzucił Rhiannon przeciągłym spoj rzeniem. - W gruncie rzeczy mogłem wraz z tobą przysłać tu Mamaeth. Miałaby cię pod opieką. Rhiannon zerwała się z miejsca. Pomysł ojca nie przypadł jej do gustu. Mamaeth była już stara, z wiekiem zrobiła się mocno zgryźliwa. - Wybacz, że sprawiłam tyle kłopotów rodzinie. W przyszłości będę o wiele bardziej uważać. Masz na to moje słowo. Baron uścisnął ją lekko. - Wiem, Rhiannon. Kiedyś też byłem młody i popędliwy. Nie zapomniałem o tym i możesz liczyć na moje przebaczenie. Rhiannon przypadła do niego. Kochała go z całego serca i dziękowała opatrzności, że swym niemądrym zachowaniem nie wyrządziła większej szkody. Deszcz siąpił nad doliną. Wysokie zbocza wzgórz, niczym pysk ogromnego zwierza, otaczały orszak Cynvelina ap Hywell. Bryce nie oglądał słońca, od kiedy minęli Marches na granicy Anglii i Walii. Wy dawało mu się, że upłynęły całe wieki od chwili, gdy ostatnio był suchy. Zmierzali w stronę miejsca, które lord Cynvelin określił jako mniejszą ze swych posiadłości. Była to twierdza zwana Annedd Bach i mieli do niej dotrzeć jeszcze przed wieczorem.
Podróż na razie nie dłużyła się i nie była uciążliwa, gdyż Cynvelin ap Hywell okazał się szczodrym panem, przekonanym, że jego walijscy zbrojni w pełni zasługują na dobrą strawę, piwo i rzetelne zakwaterowanie. To zresztą sprawiało, że większość z nich zachowywała się niezwykle butnie, przekonana o swojej wyższości, Zbrojny, którego Bryce zmusił do przeprosin, miał na imię Madoc i spozierał na Normana ze źle skrywaną wrogością. Bryce nie kłopotał się tym zbytnio. Miesiącami samotnie wędrował po Europie z nadzieją, że uzyska pieniądze dla rodziny. Na końcu okazało się, że zdobył je za późno i zbyt mało. Teraz wracał do świata jako wydziedziczony i ubogi rycerz. Inni z drużyny Cynvelina nawet nie chcieli z nim rozmawiać. Po paru nieudanych próbach przestał ich zagadywać. Lord Cynvelin, ze swej strony, zdawał się wcale nie pamiętać o niechlubnej przeszłości swego dru żynnika. Bryce był mu za to niezmiernie wdzięczny. Od czasu uczty u lorda Melevoir Cynvelin traktował go jak równego sobie. Na popasach gawędzili o roz maitych rzeczach: o turnieju, o zamku Caer Coch, który - wedle słów gospodarza - nie miał sobie rów nego w całej Walii - o podbojach, o przygodach Bry ce'a w Europie... i o niewiastach. Z jednym jedynym wyjątkiem. Żaden z nich ani słowem nie wspomniał o lady Rhiarmon DeLanyea.
Bryce rad był z tego, gdyż nie wiedział, czy zdo łałby ze spokojem wysłuchać zwierzeń Cynvelina. Może gdyby dłużej przebywali razem, Bryce byłby raniej skłonny wierzyć w narzeczeństwo Rhiannon. Z drugiej strony, niejedno słyszał o wątpliwej moral ności Walijczyków. Zachowanie Cynvelina w przy drożnych tawernach zdawało się potwierdzać tę nie pochlebną opinię. Dlaczego więc Walijki miały być całkiem inne? Takie i inne myśli sprawiały, że Bryce próbował zapomnieć o Rhiannon. Jeszcze do niedawna dręczył go uporczywy sen, w którym widział jej piękną twarz okoloną długimi falującymi włosami, błyszczące oczy i zachęcająco rozchylone usta. Zaprawdę, była najcudowniejszą i najbardziej godną pożądania ze wszystkich znanych mu niewiast... I chociaż ją potępiał za zachowanie, nie umiał po wstrzymać podziwu. Żadna inna szlachcianka nie zaryzykowałaby przecież utarczki z domniemanym złodziejem, nawet przekonana o bliskiej obecności straży. A z jakim ogniem spojrzała na wojaka, który uraził ją niewczesnym żartem... - Nareszcie! - krzyknął lord Cynvelin, odwraca jąc się w siodle. Jego głos wyrwał Bryce'a z rozmy ślań o Rhiannon. - Oto Annedd Bach! Bryce wytężył wzrok, aby w siwej mgle rozpoznać coś, co choćby z grubsza przypominało budowlę. - Nie, nie... - parsknął śmiechem Cynvelin. - Po-
patrz lepiej tam, na tę wielką skałę. Czeka nas jeszcze spory kawałek drogi. Bryce zerknął w stronę, w którą wskazywał wyciągnięty palec Cynvelina. Minęło kilka chwil, zanim zobaczył spory szary kształt, przyklejony jak głaz do stromego zbocza. - Zaraz się osuszymy! - wesoło zawołał Cynvelin i ostrogą popędził konia do galopu. Spod kopyt bryznęły strugi błota. Bryce puścił się za nim, jadąc na czele drużyny. Mury zamku stawały się wyraźniejsze. Widać już by ło solidne, kamienne umocnienia i okrągłą basztę. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy dotarli do zew nętrznego wału obronnego. Parę chat stało w pobliżu twierdzy. Zbyt mało, żeby nadać im nazwę wioski; stare i podniszczone, jakby z trudem opierały się de szczom. Nikt nie wyszedł na zewnątrz, jednak Bryce złożył to na karb nieprzyjemnej pogody. Mury Annedd Bach były solidnej grubości, podo bnie zresztą jak drewniana brama. Jeźdźcy minęli ba sztę i warownię, a potem wjechali na dziedziniec. Bryce ujrzał dużą, prostokątną budowlę z szarego, grubo ciosanego kamienia. Tam zapewne mieściły się główne komnaty zamku. Inne, mniejsze budynki wzniesiono z drewna i gliny. Lord Cynvelin krzyknął coś po walijsku. Zza drzwi głównej sali wyjrzała czyjaś głowa. Rozpoznawszy pana, służący owinął głowę poszarpanym wełnianym
szalem i wybiegł na zewnątrz. Miał wychudzoną, po bladłą twarz i - zdaniem Bryce'a - wyglądał na zabiedzonego. Cynvelin zawołał ponownie. Z lepianek, które naj wyraźniej pełniły rolę kwater, wysypali się inni mieszkańcy zamku. Wyglądali równie nędznie i marnie. Byli chudzi i w postrzępionych ubraniach. Zachowywali się po wściągliwie i jakby z bojaźnią. Żaden z nich nie cie szył się z powrotu pana. Bryce przypomniał sobie jedno z ulubionych po wiedzeń ojca, że syty wasal to zadowolony wasal. Czasem jednak ta hojność wykraczała poza ogólnie przyjęte granice i po części przysporzyła rodzinie długów. Mieszkańcy Annedd Bach stanowili jednak zupeł ne przeciwieństwo sytych wieśniaków z dawnych dóbr Bryce'a. Szczodrobliwość lorda Cynvelina, tak demonstra cyjnie okazywana zbrojnym, nie znajdowała tu żad nego potwierdzenia. Cynvelin wydał kilka rozkazów, po czym zsiadł z konia i z promiennym uśmiechem popatrzył na Bryce'a. - Chodźmy się ogrzać i zjeść coś, przyjacielu. Wprawdzie nie mam pojęcia, jaki nocleg nas czeka, wiem jednak, iż łoże będzie tym razem suche. Bryce skinął głową i rzucił wodze jednemu z cze-
kających pachołków. Potem podążył za Cynvelinem do sali. Pan twierdzy z wyrazem niesmaku na twarzy stanął przed wygasłym kominkiem, wsparł ręce na biorach i ponurym spojrzeniem potoczył po komnacie. Pod ścianą stał długi prosty stół bez obrusa, a pod wą skimi oknami, na bielonych ścianach, widać było ciemne strugi wilgoci. Miejsce wyglądało równie nędznie od środka jak z zewnątrz. Lord Cynvelin zmarszczył brwi i potrząsnął głową. - Co zastałem po krótkiej niebytności? Ograbili mnie! - Kto, milordzie? - zapytał Bryce, ciekaw, czy w tej części Walii grasowały bandy rzezimieszków. To by wy jaśniało smutne miny czeladzi, nie tłumaczyło jednak, czemu nikt się nie cieszył z powrotu pana. - Służba, do krośćset! - wybuchnął Cynvelin nie spotykanym u niego gniewem. - Leniwe psy! Powi nienem ich wszystkich powywieszać, a potem rzucić kości psom na pożarcie! - Narażaliby się na twój gniew, panie? - mitygo wał go Bryce. - Przecież wiedzieli, że wrócisz. Może przenieśli rzeczy w jakieś bezpieczne miejsce w oba wie przed napadem. W tej samej chwili posłyszeli donośny dźwięk do chodzący od strony kuchni. Zza drzwi ostrożnie wyj rzała kucharka w asyście kilku młodych dziewcząt.
- Och... tak już lepiej - mruknął lord Cynvelin pozdrowił je po walijsku. Bryce rzucił na niego okiem. Gniew szlachcica do palał się równie szybko jak wiecheć wyschniętej irawy. Cynvelin podszedł do kucharek. Rozmawiał z ni mi, jak gdyby nic się nie stało. Najstarsza potulnie skinęła głową. Cynvelin odwrócił się do Bryce'a. - Miałeś rację. Usunęli sprzęty, bo nie spodziewali się, że tak szybko zjadę. Niestety, mają bardzo nie wiele strawy. Ponoć żniwa były kiepskie w tym roku. Wzruszył ramionami. - To bez znaczenia. W gó rach nie brak zwierzyny i mamy zapas prowiantu w wozach. Z westchnieniem jeszcze raz popatrzył po sali. - Chyba bywam tu rzadziej, niźli powinienem stwierdził. Gdy wszyscy zbrojni weszli już do sali, wezwał Madoca. Ten klepnął w ramię druha, z którym właśnie rozmawiał, i obaj pośpieszyli do pana. Przyjaciel Madoca miał na imię Twedwr, był mniejszy, bardziej krępy i - zdaniem Bryce'a - na pewno silniejszy. Podobnie jak Madoc, nienawistnym wzrokiem spoglądał na Normana. Czy miało to jakiś związek ze zdarzeniem na zamku lorda Melevoir, czy po prostu nie lubił obcych - tego już Bryce nie wiedział. Po rozmowie z lordem Cynvelinem Madoc
i Twedwr z ociąganiem wyszli na dziedziniec. Inni. pomrukując gniewnie i z niechęcią, kręcili się po sali. Chyba także myśleli, że zastaną tu lepszą kwaterę. Cynvelin wykonał kilka uspokajających gestów i wy tłumaczył im coś po walijska. Młoda, może piętnastoletnia służąca wychynęła z kuchni z naręczem sitowia, które zaczęła układać na kamiennej posadzce. Za każdym razem, gdy się pochylała, wywoływło to sprośne komentarze patrzą cych na nią wojaków. Żartom i śmiechom nie było końca. Dziewczyna, czerwona jak burak, starała się jak najśpieszniej zakończyć swą pracę. Lord Cynvelin z uśmiechem patrzył na swoich ludzi i nie próbo wał ich powstrzymać. Wrócili Madoc i Twedwr, w towarzystwie kilku służących objuczonych koszami z taboru. Madoc po pędził ich kopniakami w stronę kuchni. I to także nie wywołało gniewu Cynvelina. Bryce zaczął nieco lepiej pojmować los służby i wcale mu się nie podobało to, co oglądał. Jednak z drugiej strony przypomniał sobie, że w gruncie rzeczy niewiele wie o ludziach zamieszku jących tę twierdzę. Może służebna dziewka jest po prostu nieśmiała, a może odwrotnie - zalotna i naj zwyczajniej udając pomieszanie, droczyła się z woja kami? Może opieszały pachołek rzeczywiście zasłu żył na kopniaka? Sam przecież stał się najemnikiem. Nie miał naj-
mniejszego prawa potępiać, ani krytykować zbroj nych za ich stosunek do reszty domowników. Trzy mał więc język za zębami, chociaż korciło go, by ich zbesztać. Tymczasem służba zniosła do sali meble, opał i pi wo. Pracowali szybko i w ciszy, z rzadka tylko rzu cając nerwowe spojrzenia na lorda Cynvelina, woja ków i Bryce'a. Ten w zasadzie nie miał nic do roboty, podszedł zatem do drzwi i wyjrzał na dwór. Wciąż lało. Co chwila musiał ustępować na bok, żeby przepuścić przechodzącego pachołka lub zbrojnego, mimo to zdołał dość dokładnie obejrzeć twierdzę. Była nad zwyczaj dobrze umocniona. Żadna z band - jeśli ta kowe grasowały w okolicy - nie odważyłaby się na paść na silnie bronione mury. Skoro tak, to dlaczego służba wyglądała na zabie dzoną? Złe zbiory? W pozostałej części Anglii żniwa wypadły całkiem nieźle. Prawda, ale tam nie padało. Odwrócił głowę, chcąc zapytać o to lorda Cynvelina, lecz zobaczył, że Walijczyk rozmawia ze służą cą, która układała sitowie. Cała w pąsach, wyglądała na mocno przestraszo ną. Widocznie w czymś zawiniła, chociaż Bryce nie wiedział, w czym. Po chwili dygnęła lekko i uciekła w kierunku kuchni. - Zazwyczaj Annedd Bach wygląda znacznie le-
piej - odezwał się lord Cynvelin. Podszedł do Bryce'a i klepnął go po ramieniu. - Miałeś rację. Poszła wieść o bandzie złoczyńców, więc pochowano wszystkie cenniejsze sprzęty. - I dlatego była tak przerażona? - Kto? - Dziewka, z którą przed chwilą rozmawiałeś, pa nie. Bandyci skradli im strawę? - Nie, mój drogi, mieli dość pożywienia. Wyglą dają na nieco spłoszonych, bo pewnie podejrzewają, że przyjechałem wymierzyć im karę za nie zapłaconą daninę. - Wybacz zatem obcesowe pytanie, milordzie, ale po co tu jesteśmy? - chciał wiedzieć Bryce. Na przystojnej twarzy Cynvelina zagościł wyraz śmiertelnej powagi. - Żeby im wymierzyć karę za nie zapłaconą na czas daninę. - Szlachcic nagle wybuchnął śmiechem - Nie... To nie to, o czym myślisz. Na rany Zbawicielą, sądziłem, że poznałeś mnie lepiej! Przywiozłem do Annedd Bach coś znacznie lepszego. Nowego do wódce. - Ach! - z ulgą westchnął Bryce. W głębi duszy do prawdy nie potrafił uwierzyć, że uprzejmy na co dzień Cynvelin miałby być jednym z tych walijskich okrutników, o których rozprawiali normańscy mężowie. - Kogo, milordzie? Madoca? - spytał, spoglądając spod oka na posępnego wojaka.
Ł
- Nie. - Uśmiech Cynvelina stał się jeszcze szer szy. - Ciebie. Bryce wbił w niego zdumione spojrzenie. - Mnie? - "Właśnie. A dlaczego nie? Madoc i Twedwr to dzielni ludzie, lecz zbyt mocno garną się do wojaczki. Poza tym, zauważyłeś chyba, że nienawidzą Norma nów jak zarazy. Co by powiedział król, gdybym to właśnie im powierzył zarząd nad twierdzą? Wolę Normana. Dorastałeś w szlacheckim domu, więc na pewno znasz się na rzeczy. - Milordzie, wprost nie wiem, co powiedzieć... - Na początek wystarczy „dziękuję". Chcę, byś od razu objął Annedd Bach. Masz, do zebrania daninę. Połowę zatrzymaj sobie. Przejmiesz także dowódz two nad twierdzą. - Cynvełin posmutniał nieco. Kilku ludzi trzeba na nowo przeszkolić. Zapewne będziesz klął mnie w żywy kamień, gdyż do tej pory poświęcałem tej twierdzy stanowczo za mało uwagi. Zerknął w stronę ognia, na dobre już huczącego w kominku, i gestem zaprosił Bryce'a, by przeszedł ' w głąb sali. - To zacny zamek i z odpowiednią drużyną mo żesz stąd panować nad całą okolicą. - W czyim imieniu? - zapytał Bryce, wspomnia wszy nagle po wielokroć słyszane opowieści o walij skich buntownikach. Łagodny i uprzejmy lord Cyn-
velin w gruncie rzeczy urodził się Walijczykiem Gdyby choć trochę myślał o oporze przeciwko Normanom, Bryce był gotów natychmiast go porzuci Wprawdzie nie miał tytułu ani własnej ziemi, wciąż jednak pozostawał lojalnym poddanym króla. - Króla Henryka, do krośćset! - zawołał Cynvlin. - Przysięgałem mu lenniczą wierność i nie zamierzam złamać słowa, jak uczyniło to wielu moich ziomków. Bryce z ulgą skinął głową. - Zrobię wszystko, żeby okazać się godnym zaufania, jakim mnie obdarzyłeś, milordzie. - Dobrze, Bryce. Dobrze. - W oczach Walijczyka zamigotały iskierki wesołości. - Nie przeszkadza ci, że na jakiś czas zamieszkasz w deszczowej Walii? - Nie, milordzie. Nie wówczas, gdy będę miał władzę nad twierdzą i dochody, pomyślał Bryce. Dość obijania się po tur niejach i tułaczki. Nie jestem włóczęgą. - Wspaniale. Jest coś jeszcze, czego mógłbyś żądać w zamian za wykonanie tego niełatwego zadania? Bryce popatrzył na Cynvelina pytającym wzrokiem. - Milordzie? - Moim zdaniem dowódca twierdzy winien być rycerskiego stanu, nieprawdaż? - Milordzie! -jęknął Bryce. Tego się nie spodzie wał. Nigdy w życiu. - Jeszcze nie, Bryce - odpowiedział Walijczyk
z niekłamanym żalem. - Chciałbym bardzo, lecz naj pierw muszę zyskać pewność, że naprawdę potrafisz panować nad doliną. - Milordzie, daję moje najświętsze słowo, że uczynię wszystko, co tylko w ludzkiej mocy... Lord Cynvelin uciszył go ruchem dłoni. - Wiem, gdyż inaczej nigdy bym ci nie powierzył lak odpowiedzialnego stanowiska. Jednak obawiam się, że napotkasz spore kłopoty, choćby ze względu na to, iż jesteś Normanem. Bryce skinął głową. - Sądzę, że ze wszystkim dasz sobie radę, przyja cielu. - Cynvelin położył mu dłoń na ramieniu. Wręcz jestem przekonany, że nim rok upłynie, będą o tobie mówić „sir Bryce Frechette". - Nie wiem, jak ci dziękować, panie. - To może zaczekać. - Cynvelin wskazał w głąb korytarza wiodącego do kuchni. - W samą porę nad chodzi wieczerza. Brzuch omalże przyrósł mi do ple ców. Chodź, zasiądziemy przy stole. Zaskoczony i uradowany wszystkim, co się wyda rzyło od przyjazdu, Bryce usiadł w kompanii Walij czyka przy grubo ciosanym stole, ustawionym na podwyższeniu w odległym końcu sali. Służba zdążyła już rozstawić pozostałe stoły, a dziewczęta rozno siły chleb, mięsiwo i garnce przedniego piwa. Ta, z którą wcześniej rozmawiał Cynvelin, podeszła bli żej z dwoma kielichami wina.
Gdyby ją umyć i odkarmić, byłaby nawet ładna. Teraz cerę miała wręcz chorobliwie bladą, zamglone oczy i skołtunione włosy. Wychudła twarz bez wyra zu zwrócona była na Bryce'a. Ten zaś nie mógł się powstrzymać, żeby nie porów nać jej do innej Walijki, do Rhiannon DeLanyea. Obie były ciemnowłose, lecz Rhiannon wprost tryskała życiem i urodą, a służebna przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. - Kazałem Erminowi... - zaczął lord Cynvelin, po czym dodał wyjaśniająco: - To mój majordomus, pierwszy, który wytknął głowę na wołanie. Kazałem więc Erminowi, by do jutra zwołał resztę zbrojnych. Jak sądzę, część z nich powróciła z Annedd Bach do swoich zagród. Wrócą przed świtaniem, obawiam się jednak, że przez pierwsze tygodnie nie będzie z nich pożytku. Bryce, oderwany od myśli o Rhiannon DeLanyea w milczeniu skinął głową. - Wszyscy wychwalali zamek i gościnność twojego ojca. Powiedz, Bryce, ile potrzebujez czasu, by doprowadzić ten dwór do ładu? Przynajmniej na tyle, żeby mogli tu zjechać goście. - Nie... nie mam pojęcia, milordzie - wyjąkał Bryce, zbity z tropu nagłą zmianą tematu. - Jeszcze nie widziałem pozostałych komnat, składu pościeli, spiżarni ani zagród dla zwierząt. - Obawiam się, że będziesz miał mało czasu na
wszystko, mój druhu - westchnął Cynvelin. - Pier wszy gość przybędzie już jutro. Bryce nie mógł odmówić miejsca gościom lorda Cynvelina, który mimo wszelkich zmian pozostawał przecież niekwestionowanym właścicielem Annedd Bach. - Któż to taki? - Lady Rhiannon DeLanyea. Mam zamiar ją upro wadzić.
'
1J
'
ROZDZIAŁ CZWARTY - Uprowadzić? - z niedowierzaniem powtórzył Bryce. - Lady Rhiannon? Lord Cynvelin parsknął śmiechem. - Nie rób takiej przerażonej miny, Frechette mruknął tak spokojnie, jakby rozprawiali o polowa niu na jelenie. - Nie popełnimy żadnej zbrodni. - A jakim innym mianem określić taki postępek? - zdumiał się Bryce. - To walijski zwyczaj - wesoło odparł Cynvelin. - Ma zastosowanie zwłaszcza w takich przypad kach, kiedy przyszły teść pozornie nie dostrzega zalet zięcia. - Zwyczaj? Cynvelina nagle opuścił dobry humor. - Właśnie. Stary jak sama Walia. Nie przypusz czasz chyba, że prosiłbym cię... - Milordzie, błagam o wybaczenie, lecz... - ...lecz posądziłeś mnie o brak honoru? - Walij czyk zmarszczył brwi. - Jeśli tak, to tam są drzwi. Nie zatrzymuję cię, możesz jechać. Bryce nie odpowiedział od razu. To prawda, nie
podobał mu się pomysł Cynvelina. Tradycyjne poi wanie? Zdawało to się niemożliwe, lecz cóż właściwie wiedział o walijskich obyczajach? Do tej pory Cynvelin postępował otwarcie i szczerze. Człowiek planujący coś złego zachowywałby się maczej. Walijczyk roześmiał się, jakby z pewnym zażenonowaniem. - Wybacz mi ostre słowa, przyjacielu. Wiem, jak to musi brzmieć dla normańskich uszu, lecz zapew niam cię, że lady Rhiannon DeLanyea czeka, by ją uprowadzić. Nie zna jedynie dnia i miejsca, gdzie te go dokonam. Mimo to jest gotowa i sprawiłbym jej ogromny zawód, gdybym po nią nie przybył. Bryce poczuł, że ogarnia go rozczarowanie, równie wielkie i silne jak niespodziewana fala na spokoj nym morzu. - Dzięki porwaniu - ciągnął Cynvelin - ojciec Rhiannon zrozumie, że naprawdę jej pragnę za żonę. Gdybym tego nie zrobił, jej rodzina uznałaby mnie za tchórza. Na to sobie nie mogę pozwolić, prawda? - Byłaby zawiedziona, gdyby nie doszło do po rwania? - Bryce wrócił do wcześniejszej części roz mowy. Wbrew wysiłkom Cynvelina wciąż nie mógł przejść do porządku nad wszystkim, co usłyszał. - Je steście zatem po oficjalnych zrękowinach? - Nie na normańską modłę - odpowiedział Walij czyk z lekceważącym machnięciem ręki. Widać nie
był najlepszego zdania o formalnościach wprowadzonych przez Normanów. Bryce jednak znalazł potwierdzenie dla swych uprzednich podejrzeń. Lady Rhiannon okazała się najbardziej wiarołomną z niewiast, całując go, choć w istocie od dawna była przyrzeczona innemu. Żałował teraz, że uległ pokusie w mrocznych podcieniach. W przyszłości nie chciał mieć nic do czynienia z Rhiannon. Niestety, Cynvelin oferował mu zbyt wiele, żeby mógł spokojnie z tego zrezygnować. Uznał, że znajdzie sposób, by uniknąć spotkania z przewrotną Walijką w czasie jej pobytu w twierdzy Annedd Bach. Nie za mierzał także niczego pochopnie zdradzać przed jej przyszłym mężem. W głębi duszy wierzył, że i lady Rhiannon nie będzie szukała jego towarzystwa. - Zatem twierdzisz, panie, że do porwania dojdzie już jutro? - Właśnie. W drodze do domu orszak jej ojca bę dzie przejeżdżał w pobliżu doliny. Caer Coch leży za daleko, żeby tam dotrzeć w ciągu jednej doby, więc staniemy noclegiem w Annedd Bach. - Czego oczekujesz ode mnie? - Jedź z nami jako drużynnik. Oddział będzie nie wielki, gdyż chodzi głównie o pokaz. - Cynvelin ob rzucił Bryce'a taksującym spojrzeniem. - Musisz mieć lepsze szaty. Nie czas na kupienie nowych, więc weźmiesz coś, co mnie już niepotrzebne.
Uniósł dłoń, zanim Bryce zdążył zaprotestować. - Ani słowa o tym. Przebierzesz się, żebym nie musiał się wstydzić. Najwyraźniej nie uważał tej propozycji za obraźliwą. Bryce, choć doceniał intencje lorda, czuł się mocno nieswojo. Gardzi! podobną jałmużną. - Hm... i to właśnie ty powinieneś tu przywieźć Rhiannon - dodał Cynvelin. - Ja? - zawołał Bryce, zbyt zdumiony, by zdobyć się na grzeczności. - Podejrzewam, że Madoc i wszyscy inni są za bardzo grubiańscy. Ty zrobisz to naprawdę dobrze. - Grubiańscy? Przecież lady Rhiannon jest przy gotowana na porwanie! - Lecz przez dziewiczą skromność musi udawać Opór - wyjaśnił lord Cynvelin. - Może płakać i proteItować. To także element tradycji, więc nie zwracaj na to uwagi. Odzyska humor, jak tylko będziemy razem. - A jeśli baron nie zechce jej oddać? - zapytał Bryce. - Ależ bez wątpienia zacznie rwać się do walki! Wiesz przecież, że każdy ojciec jest czuły na punkcie córki. Prawdę mówiąc, tego akurat Bryce nie wiedział. Był poza domem, kiedy jego siostra osiągnęła wiek odpowiedni do zamążpójścia, i nie patrzył na jej roz kwitającą miłość. - To też należy do zwyczaju - ciągnął Cynvelin.
- Dlatego proszę, żebyś jak najszybciej odjechał z Rhiarmon. Nie chcę, by moja przyszła żona przez przypadek doznała jakiegoś uszczerbku. Oczywiście, wyłącznie przez przypadek - dodał pośpiesznie. Cała tak zwana bitwa to wyłącznie pokaz. Kobiety lubią wiedzieć, że ktoś o nie walczy. To kwestia ho noru. Będzie więc parę sińców i zadrapań, lecz w su mie nic gorszego, co mogłoby się przytrafić na pier wszym lepszym turnieju. Możesz być tego pewny. Mimo wszystko uważam, że lepiej zrobisz, jak naj szybciej uwożąc Rhiannon z miejsca pozorowanej potyczki. Na mój znak pochwycisz cugle jej konia i odjedziecie galopem. Proste, prawda? Bryce skinął głową, uspokojony przyjaznym za chowaniem Walijczyka i dokładnością zasłyszanych przed chwilą wyjaśnień. - Dobrze, milordzie - oparł z lekkim ukłonem. Rad jestem, że mnie powierzyłeś tak delikatną i za szczytną misję. Wiedział, że wyłącznie na niego spadnie opieka nad Rhiannon, gdyż sam Cynvelin przyznawał, iż po zostali, z Madokiem na czele, nie nadają się do podobnych zadań. - Hej, ty! - krzyknął nagle Cynvelin do bladej dziewki. - Więcej wina! - Z kwaśnym uśmiechem popatrzył na Bryce'a. - Na wszystkich niebiańskich świętych, w gardle człowiekowi zasycha od tego cią głego gadania!
- A co z posagiem i wymianą stosownych podarków, milordzie? - zainteresował się Bryce. - Mądry człek z ciebie, Frechette - odparł Walij czyk. - Oczywiście. Przecież Walia to nie kraj dzikusów. Posag otrzymam później, a sam zapłacę amobr. - Amobr? Cynvelin pochylił się nad stołem i porozumiewaw czo mrugnął okiem. - Grzywnę za jej wianek - szepnął. Barbarzyński obyczaj, z niesmakiem pomyślał Bryce. - Co się krzywisz? - spytał Cynvelin. - To prze cież taka sama wymiana podarków, tyle tylko, że bar dziej szczera. - Rozumiem, milordzie - odparł Bryce, chociaż nie był do końca przekonany, że naprawdę zrozumiał. Wychudzona ciemnowłosa dziewczyna dolała im wi na. Bryce odciął sobie kawał zimnej pieczeni i omal się nie udławił już pierwszym kęsem, kiedy uniósł wzrok i dostrzegł, że Walijczyk gładzi służącą po piersiach. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Po napeł nieniu kielichów odwróciła się i odeszła. Cynvelin z cynicznym uśmieszkiem popatrzył na Bryce'a. - Na pierwszy rzut oka Ula jest niezbyt chętna, lecz zmienia się zupełnie, jak tylko zobaczy monetę. Możesz mieć ją po mnie, jeśli taka twoja wola. - Wolałbym snąć samotnie, milordzie — bez zasta-
•i
nowienia odpowiedział Bryce, któremu niemiły był obraz służby spełniającej wszystkie zachcianki pana. - Co takiego? - osłupiał Cynvelin. - Wybacz, milordzie - pośpiesznie dodał Bryce, zaniepokojony, że go obraził. Na dobrą sprawę prze cież niejeden uważał, iż cielesne uciechy wchodzą w skład obowiązków służebnych. Bryce był zdania, że ludzie jednak się różnią od przedmiotów i że należy ich traktować z pewną dozą szacunku. Nie podejrzewał Cynvelina, iż jest, jak wielu innych, skłonny do sprośnych zabaw, więc te raz beształ się w myślach za swoją pomyłkę. Z drugiej strony, tylko u boku Walijczyka mógł przynajmniej po części odzyskać dawne znaczenie i zrobić pierwszy krok na drodze do odzyskania ro dowych włości. - Raczej się powstrzymam - wyjaśnił. - Oszalałeś? - Niezbyt z niej czysta dziewucha. - Niech mnie diabli, wybredny jesteś! - roześmiał się lord Cynvelin. - Żadnych kobiet w zamku Melevoir. Żadnych dziewek w podróży. Coś mi się zdaje, mój panie, że nadawałbyś się na mnicha. - Myślałem o tym. Walijczyk wytrzeszczył oczy. - Myślałem o zakonnych ślubach - z uśmiechem dokończył Bryce, obróciwszy w żart całą sprawę. Dla porządku dodam, że trwało to zaledwie chwilę.
- A to dopiero mnie podszedłeś, człowieku! Cynvelin uniósł kielich w geście toastu. - Każdy z nas ma własne potrzeby, mój dobry Brysie. Skoro jednak jej nie chcesz, dostanie się Madocowi i innym z drużyny. Bryce zacisnął zęby tak mocno, że aż go rozbolały szczęki. - Nie powiedziałem, że jej nie chcę, milordzie odparł. Lepiej, by dziewczyna przypadła jemu, niźli krą żyła z rąk do rąk jak miska przaśnej strawy. Wcale to nie oznaczało, że wziąłby ją do łoża. Po minąwszy już inne względy, na pewno była zawszo na. Raczej dałby jej pensa i odesłał z powrotem. W ten sposób uniknąłby otwartego osądu postępowa nia lorda Cynvelina. W duchu przyrzekł sobie, że gdy odzyska rycerski pas i przejmie związaną z tym władzę, zabroni, by służebne traktowano w niestosowny sposób. Zjadł nieco chleba i ponownie spojrzał na dziew czynę. Miała strach w oczach i boleśnie zaciśnięte usta. Zastanawiało go, jak Cynvelin mógł myśleć o innych, niechętnych mu kobietach, skoro brał za żonę tak piękną niewiastę jak Rhiannon DeLanyea. Piękną i podstępną Rhiannon, uganiającą się za przygodami po ciemnych zakamarkach. Wspaniale potrafiła udawać namiętne uczucia, chociaż sama już była przyrzeczona innemu.
Cień przemknął po twarzy Bryce'a. Wszystko wskazywało na to, że lady Rhiannon dostanie takiego męża, na jakiego zasłużyła. W szarym świetle mglistego poranka Bryce doko nał przeglądu bezładnej grupy zbrojnych, którzy właśnie ściągnęli do Annedd Bach. Czuł na sobie ich ostre spojrzenia. Zaiste, były jak tuzin sztyletów. Po stanowił jednak nie zwracać najmniejszej uwagi na wyraźną wrogość podkomendnych. Przywykł już do podobnego traktowania. Żadnej wdzięczności i żad nego poszanowania, nawet jeżeli stawał w obronie honoru damy. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Mieli na sobie rozmaite części zbroi. Niektórzy nosili mocno naprawiane kolczugi, lecz większość ich odzienia stanowiły połatane kurty. Przez cały czas ponuro milczeli. Tylko pięciu miało miecze. Kilku trzymało włócznie, dwóch czy trzech przytroczyło do pasa sztylety. Nie jest to dobry oddział, pomyślał Bryce, chociaż zbrojni wyglądali na lepiej odkarmionych niż służba w Annedd Bach. Lepiej, to nie znaczyło, że wystar czająco dobrze. Jednak żniwa musiały być naprawdę marne w tej części kraju. Bryce zastawiał się, czy pod opończami nie skry wają jeszcze jakiejś broni. Miał nadzieję, że tak, choć nie podobało mu się ich wrogie milczenie.
Nie czuł strachu. Powątpiewał, aby pośród nich znalazł się choć jeden dobrze wyćwiczony szer mierz. Tacy jak oni w bitwie albo od razu ginęli, albo uciekali. Gdyby jakiś Norman poprowadził ich przeciw ziomkom, prędzej by go zabili, niż podjęli walkę. Bryce postanowił, że musi przede wszystkim po zyskać ich lojalność. Wierzył, że uczyni z nich pier wszorzędny oddział i że przypadną mu zaszczyty obiecywane przez lorda Cynvelina ap Hywell. Najpierw musiał sprawdzić, co naprawdę potrafią. Jeden lub dwóch wyglądało na dostatecznie krzep kich, by poturbować Madoca lub Twedwra, choćby walka miała być tylko zwykłą bijatyką. Bryce poprawił pas i obciągnął czarny wełniany kaftan, otrzymany od Cynvelina. Tak przywykł do skórzanej kamizeli, że teraz swędziały go ręce ukryte w długich rękawach. Zerknął na Ermina, czekającego po jego lewej strome. Miał służyć za tłumacza, póki zbrojni nie na uczą się podstaw francuskiego. Ermin popatrzył w stronę kwater, gdzie w pełnym rynsztunku czekał Twedwr na czele ludzi Cynvelina. Włożyli zbroje wyłącznie dla demonstracji siły i trzeba przyznać - odniosło to zamierzony skutek. Ten i ów w niezbyt pochlebnych słowach wyrażał się o oddziałku Bryce'a. Frechette zdążył zauważyć, że jego ludzie są nie
tyle zastraszeni, ile zdegustowani zachowaniem przy bocznych lorda Cynvelina. Dobrze wiedzieć, że nie całkiem zapomnieli o dumie, pomyślał. Zanim zdążył coś powiedzieć, podszedł do niego lord Cynvelin. Miał na sobie najprzedniejszą kolczu gę, czarną opończę, sięgającą kolan i rozciętą po bo kach, hełm oraz rękawice. - Milordzie... - powiedział Bryce ze stosownym ukłonem. Znacząco zerknął na swój oddział. Także pochylili głowy. - Szkoda, że dysponujesz tylko takimi ludźmi odezwał się Cynvelin, ale w jego głosie nie zabrzmia ła nawet nuta żalu. - Mimo to wciąż uważam, że ktoś o twoich zdolnościach potrafi z nich uczynić pra wdziwych obrońców Annedd Bach. - Dziękuję, milordzie. Byłoby jeszcze lepiej, gdy by mieli tak dobre uzbrojenie jak twoi. Cynvelin z uśmiechem skinął głową. - Masz rację. Na daninach zarobisz tyle, że z pewnością zdołasz ich uzbroić. Jeśli zaś chodzi o mój oddział - kciukiem wskazał na Madoca - to muszą się prezentować jak najlepiej, żeby wywrzeć wrażenie na baronie. - Jeszcze jeden element tradycji, prawda? - Szybko się uczysz, Frechette. No, czas jechać po moją narzeczoną. - Z nagłym zainteresowaniem po patrzył na Bryce'a. - O co chodzi? Bryce usiłował zachować kamienny wyraz twarzy,
ale nie potrafił bez obaw myśleć o przyszłości Rhiannon. Najbardziej go drażniło, kiedy słyszał o niej jako o narzeczonej Cynvelina. - Dziwię się, że ruszamy tak wcześnie, panie. - "Wkrótce dotrą do pobliskiego traktu - wyjaśnił od niechcenia Walijczyk. - Baron DeLanyea lubi wczesną pobudkę. - Tak jest, milordzie. - Kiedy ich spotkamy, czekaj, aż ci każę odwieźć Rhiannon do Annedd Bach. Potem popędzisz galo pem. Ma to wyglądać na ucieczkę i nie wątpię, że nie którzy ruszą za tobą w pościg. Bryce w milczeniu skinął głową. Lord Cynvelin rzucił po walijsku kilka słów do od działu i powrócił do swoich. - Co powiedział jego.lordowska mość? - spytał Bryce Ermina. Chudzielec spojrzał na niego, a potem wbił wzrok w ziemię. - Żeby robili wszystko, co im powiesz, panie wyjaśnił, lekko zacinając się przy co drugim słowie. Widać nie był dokładnie obeznany z normańską fran cuszczyzną. Prawdopodobnie jako jedyny w ogóle ją rozumiał. - Żeby bez szemrania wykonali każdy rozkaz? - Tak, panie. Brzmiało to dosyć krótko. Cynvelin mówił dużo dłużej.
- Co jeszcze? - spytał Bryce. - Inaczej... - Ermin zawahał się i wciąż patrzył w ziemię. Najwyraźniej nie umiał znaleźć właściwego słowa. Cynvelin i jego ludzie siedzieli już na koniach, gotowi do odjazdu. - Frechctlc! Bryce dał krok w ich stronę, po czym przez ramię spojrzał na Errnina. - Powiedz ludziom, żeby poszli do kuchni i zażą dali czegoś do jedzenia. Chudzielec wybałuszył oczy i lekko skinął głową. Przez oddział przeszedł cichy szmer, lecz nie wiado mo - aprobaty czy tylko zadziwienia. Bryce podszedł do osiodłanego wierzchowca, którego mu przyprowadził chłopak ze stajni. Kątem oka zobaczył Ulę, biegnącą ze stołkiem w dłoniach w stronę głównej wieży. - Wygląda na wypoczętą - zauważył Cynvelin, jeszcze zanim Bryce zdążył wspiąć się na siodło. Wolno się uczy, lecz już wkrótce będzie z niej dobra miłośnica. Bryce zdobył się na niezobowiązujący pomruk. Nie zamierzał mówić, że minionej nocy odprawił dziewczynę, jak tylko przyszła. - Rad jestem, że zbytnio jej nie zmęczyłeś - ciągnął Walijczyk. - Musi przygotować dla Rhiannon komnatę w wieży. I dla mnie.
Frechette mimo woli rzucił mu pytające spojrzenie. Cynvelin parsknął wesołym śmiechem i szerokim gestem zaprosił, by jechał przy nim, na czele niewiel kiej kolumny. - Jeszcze jeden walijski obyczaj, Bryce. Caru yn y gwely. Tym razem Bryce nie potrzebował pomocy tłuma cza. Tu, w Walii, najwyraźniej nikt nie czekał na księ dza, ani nawet na podpisanie ślubnego kontraktu. Lord Cynvelin ponownie uniósł rękę. Otworzono wrota, by mógł wreszcie wyruszyć po narzeczoną. Z drzew wolno kapały grube krople rosy. Oddział konnych wolno ciągnął przez las porastający dolinę. Na przedzie jechał baron DeLanyea, za nim zaś dwaj synowie. Rhiannon podążała nieco z tyłu, na łagodnej klaczy, w sam raz odpowiedniej do dalekich podróży, gdyż jaz da na niej nie zmuszała do ciągłej czujności. Dzień był mglisty i mokry. Dla ochrony przed chłodem Rhiannon miała na sobie lekki wełniany płaszcz z kapturem. Na czas jazdy zaplotła włosy w dwa grube warkocze. Ciszę poranka przerywał jedynie miarowy stuk końskich kopyt, cichy brzęk rycerskich zbroi i - od czasu do czasu - żałosny krzyk kulika. Rhiannon po dejrzewała, że niektórzy zbrojni po prostu drzemią w siodłach. Baron lubił wcześnie wyruszać w każdą podróż.
Stłumiła ziewnięcie. Ciekawe, jak daleko dzisiaj zajedziemy? - pomyślała. Posuwali się bardzo wol no, a do domu pozostawał jeszcze szmat drogi. Rhiannon szczerze pragnęła, aby ta wędrówka jak najszybciej dobiegła końca. Nie myślała o trudach długiej jazdy ani o marnych noclegach w zajazdach i klasztorach. Zwłaszcza że ostatni popas, w klaszto rze Świętego Dawida, upłynął im całkiem miło. Ona jednak, po pamiętnych przygodach na zamku lorda Melevoir, chciała być już wśród swoich, z dala od po dejrzliwych, plotkarskich intrygantek, wyśmiewają cych ją za plecami. Jedyne pocieszenie znajdowała w zapewnieniach ojca, iż jej uwierzył. Baron DeLanyea potrafił nawet uspokoić Dylana i Griffydda, przestrzegając ich przed pochopnym potępianiem siostry. Zbrojni, z drużyny złożonej z samych Walijczyków, nie zwra cali najmniejszej uwagi na jakieś tam całusy. Najbardziej ją złościło postępowanie Cynvelina, któ ry nie dość, że fałszywie odczytał jej intencje, to z roz mysłem postawił w dwuznacznej sytuacji. Skoro przez dłuższy czas przebywał wśród Normanów, musiał wie dzieć, jak zrozumieją ów pożegnalny pocałunek. Lady Valmont oświadczyła wręcz, że na własne uszy słyszała to i owo od Cynvelina. Sugerowała, że Walijka sprytnie udawała zmieszanie. Rhiannon nawet nie próbowała wyjaśniać. Zdawa ła sobie sprawę, że i tak nie wygra z lady Yalmont.
|
Zastanawiała się natomiast, jak by wyglądało spot kanie Bryce'a Frechette'a z ową damą. Odepchnęła by go po ciemku? A może bez skrupułów dałaby się uwieść? Rhiannon raz jeszcze wspomniała czułe pieszczo ty Bryce'a i jego napięte spojrzenie. Nazwał ją naj piękniejszą ze wszystkich znanych mu niewiast... i bez wątpienia mówił szczerze. Jego słowa pochle biały jej dużo bardziej niż wszystkie komplementy Cynvelina. Z nagłym zdumieniem uświadomiła sobie, że ów piękny i bohaterski Bryce pojawił się na biesiadzie bez partnerki. Nie rozmawiał z żadną szlachcianką. Na pewno nie tańczył. Stał z boku, samotny i milczący, do czasu, aż nie podszedł do niego lord Cynvelin. Musiał być bardzo smutny, nie mając z kim poroz mawiać, sam jeden pośród rozbawionego tłumu. Bez przyjaciół, bez braci, karmiących go choćby docinka mi. .. bez ojca, któremu mógł się zwierzyć. Zerknęła na barona. DeLanyea właśnie uniósł rękę, wysyłając Grifiydda do przodu. Był czujny, jakby tuż przed chwilą usłyszał groźne granie bojowego rogu. Rhiannon powiodła wzrokiem po otaczających ją drzewach. Miejsce było wprost wymarzone na zasa dzkę. Mgła niczym szary, tajemniczy płaszcz wisiała tuż nad ziemią. Baron wyrazistym gestem zatrzymał oddział.
W tej samej chwili Rhiannon zobaczyła wyłaniają cych się zza drzew dwóch jeźdźców. Jeden z nich pozdrowił ich po walijsku. Odetchnęła z ulgą, lecz zaraz poznała, z kim ma do czynienia. Na wszystkich świętych w niebie, co tu, w samym środku lasu, robił Bryce Frechette? Pojawił się jak duch, żeby ją przyprawić o jeszcze większy wstyd? Rhiannon zmarszczyła brwi, gdyż obok Bryce'a jechał nie kto inny, tylko... Cynvelin ap Hywell. Obaj byli spowici w czerń i uzbrojeni. Frechette z niewzruszoną miną spoglądał wprost przed siebie, a lord Cynvelin uśmiechał się szeroko, jakby bardzo cieszył się ze spotkania. Na wszystkich świętych w niebie, co on tu pora bia? Skąd się wziął? Rzut oka w stronę ojca upewnił Rhiannon, że barona dręczą te same wątpliwości. Nierad był takim niespodziankom. Lord Cynvelin dopiero teraz dostrzegł Rhiannon i skinął głową na powitanie. Dziewczyna skryła za czerwienioną twarz pod kapturem. Kątem oka wi działa, że nachmurzony Dylan patrzy w jej kierunku, jakby oskarżał, że to wszystko jej wina. Nie prosiła lorda Cynvelina, by uganiał się za nią po gościńcach! I nie żądała nigdy, żeby ją całował przy ludziach. Wprost przeciwnie, chciała, żeby wyjechał do
:
Londynu, Paryża, a może nawet Rzymu i raz na za wsze o niej zapomniał. - Witam, panie baronie! - zawołał jowialnie Cynvelin, ściągając cugle. - Dobrego dnia życzę, za ła skawym przyzwoleniem. - Czego chcesz? - oschle spytał DeLanyea. Obaj mówili po walijsku. - 0'r annwyl, baronie DeLanyea, zapomniałeś o grzeczności? - odparł niczym nie speszony Cynvelin. - Pozwól, że ci przedstawię mojego serdecznego druha, dzielnego Bryce'a Frechette'a. - Zabieraj swego giermka i zjedź nam z drogi! burknął Dylan. Rhiannon zerknęła na milczącego Normana i spu ściła oczy. Cieszyła się w głębi duszy, że nie zrozu miał obraźliwej uwagi jej brata. Z drugiej strony, zważywszy na to, jak Bryce potraktował ostatnio jed nego ze zbrojnych Cynvelina, Dylan także powinien mieć powody do zadowolenia. - Drogi baronie! - krzyknął ap Hywełl. - Jeszcze nie nauczyłeś młodzika, by trzymał język za zębami? Dłoń Dylana powędrowała do rękojeści miecza, ale ojciec powstrzymał go wzrokiem. Rhiannon, chociaż tak jak i pozostali, zaskoczona wi dokiem Cynvelina, w myślach błagała brata, żeby za chował spokój. Nie chciała walki. Mocno wierzyła, że całe nieporozumienie da się jakoś wyjaśnić. Najwyraźniej Cynvelin wbrew rozsądkowi dążył do
spotkania. Musiała mu jasno dać do zrozumienia, że nie stanowi dla niej odpowiedniej partii. Nawet gdyby to oznaczało, że już nigdy nie zoba czy Bryce'a. - Czego chcesz? - z kamiennym spokojem po wtórzył baron. - Towarzystwa twojej pięknej córki. - Co takiego?! - zawołała Rhiannon. Przeklinała się w duchu, że kiedykolwiek w ogóle spojrzała na Cynvelina ap Hywell. Nic, co zaszło na zaniku lorda Melevoir, nie uprawniało go do tak nonsensownych żądań! - Rozpatrując rzecz całą w nasz, walijski sposób, przypuszczam, że podzielasz mój punkt widzenia, pa nie - odparł Cynvelin, równie niewzruszony jak DeLanyea. - Dobrze pamiętam, że porwałeś swą przyszła żonę, baronie. Miał rację, ale nie powiedział wszystkiego. Poza tym, tradycyjnego porwania panny młodej dokonywano na ogół w dzień wesela. Zwyczaj już dawno zmienił się w zabawę z dobrowolnym udziałem wszystkich uczestników. Rhiannon nie była jednak w nastroju do zabawy. - Lordzie Cynvelinie - zaczęła, chcąc mu wytłumaczyć, jak bardzo się pomylił w ocenie jej uczuć. -Obawiam się... - Mnie nie musisz się obawiać - wtrącił z czaru jącym uśmiechem.
- Prędzej zginiesz z mojej własnej ręki, niźli oddam ci córkę! - odezwał się baron groźnym tonem. Rhiannon cofnęła wierzchowca. Ojciec bez wąt pienia nie przepadał za młodym szlachcicem, ale by zaraz mówić o zabijaniu? - Nic z tego - spokojnie odpowiedział Cynvelin. - Jesteście otoczeni przez moich ludzi, a wśród nich nie brak dobrych łuczników. Ruchem głowy wskazał wciąż milczącego towa ,: rzysza. - Tu zaś stoi zwycięzca turnieju u lorda Melevoir. Jeśli dojdzie do walki, niejeden z was nie powróci do rodzinnego domu. - Nigdzie z tobą nie pójdę! - wybuchnęła Rhian non. Walijczyk odpowiedział wyrozumiałym uśmie chem, jakby chciał pokazać, że spodobał mu się jej zręcznie odegrany protest. - Każ odejść swoim żołnierzom - zażądał baron. - Nie. Najpierw zabiorę Rhiannon. - To wykluczone. - Chcę, by wszystko odbyło się jak Bóg przykazał - głośno westchnął Cynvelin, nie spuszczając wzro ku z barona. - Obiecuję, że ślub będzie najzupełniej legalny. - Popatrzył na dziewczynę. - Widzę, śliczna Rhiannon, że od naszego ostatniego spotkania twój ojciec wbił ci w głowę mnóstwo niestworzonych rze-
czy. Obawiałem się, że do tego dojdzie. To jedyny sposób, w jaki umiem naprawić złe wrażenie, które mogłaś odnieść... - Nazywasz mego ojca kłamcą? - rozległ się nagle stalowy głos Griffydda. Rhiannon wstrzymała oddech. Griffydd wolniej wpadał w gniew niż Dylan, lecz lepiej byłoby dla Cynvelina, aby pośpiesznie cofnął oskarżenie. Cynvelin chyba także to zrozumiał, gdyż dostrze gła błysk strachu w jego oczach. - Proszę jedynie o przywilej przebywania w towarzystwie waszej pięknej siostry. Z dumą zwiesz się Walijczykiem, baronie - zwrócił się do DeLanyea. Robisz to na pokaz, dla zaimponowania naszym ziomkom? Śmiem tak sądzić, skoro mi odmawiasz uświęconego czasem zwyczaju. Pragnę ci przypo mnieć, że las roi się od moich ludzi. - Nagle prze szedł na język zrozumiały dla Normana: - Bryce, bądź tak łaskaw i zajmij się lady Rhiannon. Frechette popędził konia, nie zwracając uwagi na złowrogie spojrzenia jednookiego barona i dwóch młodzieńców, najpewniej jego synów, gdyż widać było rodzinne podobieństwo. Przepaska na twarzy barona tylko częściowo zasła niała poszarpaną bliznę. Choć najlepsze lata miał już za sobą, Emryss DeLanyea był nadal postawnym i muskularnym mężczyzną, bez wątpienia zręcznie władającym mieczem. Bryce dziękował Bogu, że po-
rwanie jest tylko częścią obyczaju, a nie wstępem do prawdziwej potyczki. Nie rozumiał, o czym mówiono do tej pory, wi dział jednak, że baron nie wyciągnął broni, ani w ża den sposób nie zagrzewa swych ludzi do walki. Wynikało z tego, że Cynvelin powiedział prawdę. Dobrze, że przy okazji ostrzegł go o nastrojach, jakie mogą panować wśród eskorty Rhiannon. Baron patrzył takim wzrokiem, jakby miał szczerą ochotę odrąbać im obu głowy. Bryce musiał objechać zbrojnych, gdyż nikt nie ustąpił mu z drogi. Lady Rhiannon patrzyła na nie go z jawną nienawiścią. Zdumiał się, ale pamiętając słowa Cynvelina o tradycjach, podstępach i zwodniczym oporze, bez dalszego wahania chwycił cugle :klaczy. - Co robisz?! - wykrzyknęła Rhiannon. - Zabieram cię, milady, na zamek mojego pana odparł, nie pozwalając jej wycofać się między swoich. Tym razem ludzie barona ustąpili na boki. - Puść konia! - Dostałem wyraźne rozkazy, pani. - Precz! Bryce nie odpowiedział. Walia czy nie Walia, całe to porwanie wydawało mu się głupotą i stratą czasu i wysiłków. Chciał już być z powrotem w Annedd Bach, zająć się rachunkami, spisem wasali albo nawet przeglą-
dem zapasów ze spiżarni, a nie włóczyć się z branką po traktach niczym pierwszy lepszy rozbójnik. Konie ludzi barona wierciły się niespokojnie, gdy je mijał. - Ojcze! - zawołała Rhiannon. DeLanyea nawet nie spojrzał w jej stronę. Patrzył wprost na lorda Cynvelina ap Hywell. Ten zaś uśmie chnął się do Bryce'a i przyzwalająco skinął głową. Bryce zmusił wierzchowca do galopu i odjechał w głąb gościńca, uwożąc za sobą Rhiannon.
ROZDZIAŁ PIĄTY - Ostrożnie, baronie! - krzyknął ostrzegawczo Cynvelin, głosem silnym, jednak pobrzmiewającym strachem. - Nie próbuj mnie atakować, bo twoja cór ka zginie z rąk moich ludzi! - Więc ty także zginiesz! - warknął Dylan, płyn nym ruchem dobywając miecza. - Nie! - zawołał baron DeLanyea i uniósł rękę. Nie - powtórzył ciszej, lecz tak władczym tonem, że nikt nie ośmielił mu się sprzeciwić. Z żalem spojrzał na Dylana, potem na Griffydda. - Nie. Nie chcę śmierci Rhiannon. We trzech popatrzyli na triumfalnie uśmiechnięte go Cynvelina. - Widzę, że jednak trochę zmądrzałeś, baronie. Prawdę rzekłeś, nie ma powodów do walki, ani by ktoś z nas został ranny bądź zginął. Ktokolwiek - do dał z oczywistą groźbą. - Proszę cię tylko o miesiąc. Jeżeli po tym czasie Rhiannon nie zechce zostać moją żoną, zwrócę ci ją zdrową i nietkniętą. A teraz każ swemu synowi schować miecz. Baron skinął głową. Dylan schował miecz.
Cynvelin w dalszym ciągu zwracał się tylko do ba rona. - Rozumiem, że masz do mnie żal... - Nie bez powodu - wtrącił DeLanyea. Cynvelin obrzucił go przeciągłym spojrzeniem. - To ty tak twierdzisz. Ale dość o tym. Przedtem twoja córka była nadzwyczaj rada z mego towarzy stwa. Zmieniła się, gdy wytoczyłeś wobec mnie nie wczesne oskarżenia. Nie wątpię, że odmalowałeś mnie w najczarniejszych barwach. Przez chwilę czekał na odpowiedź barona lub młodszych członków rodu DeLanyea, lecz milczeli jak głazy. Nie odzywał się nawet Dylan. - To przykre, lecz nie rozpaczliwe - podjął Cynvelin. - Widzisz bowiem, baronie, twoja córka okrut nie mi przypadła do gustu i nic nie sprawi mi wię kszej radości niż poślubienie jej. - Nie zechce cię - chłodno odparł baron. - Tak sądzisz? Widać masz swoje własne racje lekkim tonem powiedział Cynvelin. - Ze swej strony proszę, daj mi miesiąc zupełnego spokoju. Będziemy w Caer Coch. Jeśli po tym czasie odmówi mi swojej ręki, zwrócę ją, jak obiecywałem. Jeśli zaś spróbujesz odbić ją siłą... Cóż, wówczas ktoś, nie ja, może być pokrzywdzony. - Grozisz jej?! - gorączkowo zawołał Dylan. - Dylanie! - warknął ojciec. - Cicho! Ani słowa! - Widzę, że wciąż masz władzę nad swoim po-
tomstwem. Wkrótce będą gryźć wędzidło pod twoimi rozkazami. Każdy dzielny człowiek tak by postąpił na ich miejscu. Twarz barona wykrzywił nieprzyjemny uśmiech. - Mają honor - cicho powiedział DeLanyea. Żaden z nich nie uczynił tego, co ty uczyniłeś. Cynvelin zaczerwienił się. - Dość gadania. Mam Rhiannon i zatrzymam ją przez cały miesiąc. Daję słowo, baronie, że w tym czasie z mojej ręki nie zazna nic złego. Jeżeli nie ze chce zostać, odeślę ją do domu. - Uśmiechnął się po woli. - Mam o wiele większe poczucie honoru, niźli sądzisz, milordzie. Nie próbuj jej tylko odbić, bo wówczas na dobre zapomnę o godności... Po ostatnich słowach zawrócił konia. - Żegnaj, baronie - zawołał kąśliwie. - A może wolisz, bym ci mówił „ojcze"? Odjechał traktem. Dylan rzucił za nim przekleństwo. - Pozwolisz mu tak uciec? - zapytał, pokazując palcem na znikającą w dali sylwetkę rycerza. - Moż na go jeszcze dogonić! - Owszem, lecz Frechette wciąż ma w swych rę kach Rhiannon - odparł DeLanyea głosem nabrzmia łym bólem i wściekłością. - Sam słyszałeś, co po wiedział Cynvelin. Jak długo ją trzymają, jesteśmy bezsilni. - To dlaczego pozwoliłeś, żeby Frechette ją zabrał? - Wolałbyś, żeby teraz leżała martwa ze strzałą
w sercu?! - wykrzyknął baron. - Mówił przecież, że wokół czekają łucznicy. - Nie ośmieliłby się... - Zrobiłby to bez wahania, gdybym próbował go po wstrzymać. - Baron dla uspokojenia wziął głęboki oddech. - Dylanie, weź pięciu i jedźcie po Hu Morgana, a potem do Bridgeford Wells. Tam powiadom Fiteroya o wszystkim, co tu zaszło. Wiem, że dołączy do nas, a lord Gervais na pewno doda kilku własnych zbrojnych. Wracamy do klasztoru Świętego Dawida. Skoro musimy czekać, to przynajmniej będziemy blisko Rhiannon. Dylan niecierpliwie pokiwał głową. - Do ataku na Caer Coch potrzeba nam więcej lu dzi. Co z Trystanem? - Nie. - Baron niechętnie popatrzył na syna. - Je den wartogłów w zupełności wystarczy. Każ naszym, żeby zaraz byli gotowi do drogi. Dylan przejechał wzdłuż oddziału, wydając sto sowne rozkazy. Baron skinął na najstarszego ze swych synów. - Pojedź za Cynvelinem i upewnij się, dokąd zmierza. Jak już będziesz wiedział, znajdziesz mnie u Świętego Dawida. Spuścił wzrok i przez chwilę w niczym nie przy pominał dumnego i potężnego barona DeLanyea. Był ojcem, drżącym z niepokoju o własną córkę. - Pilnuj, by cię nie dostrzegli.
- Zawracaj! - ze złością krzyczała Rhiannon, pró bując zatrzymać klacz. Dyszała ciężko, gdyż galop konia zatykał jej dech w piersiach. - Odwieź mnie do ojca! Ma władzę! Pożałujesz, jeśli tego nie zrobisz! Ma przyjaciół na dworze! Frechette nie odpowiadał. - Łajdak z ciebie! Ogłuchłeś? Puść mnie! Pędzili dalej. W przypływie rozpaczy Rhiannon wysunęła nogę ze strzemienia. Nie chciała skakać z siodła, ale i tak spadła. Potoczyła się aż na skraj błotnistej drogi. Oszołomiona nie mogła wstać, więc zaczęła się czołgać przez krzewy. Zaczepiła płaszczem o gałąź, zrzuciła go i pobrnęła dalej. Tuż przed sobą spostrzegła czyjeś nogi. Uniosła głowę. Bryce pochylił się nad nią. Nie złościł się, ra czej wyglądał na zatroskanego. - Nic ci nie jest? - spytał ze szczerym niepoko jem. Pomógł jej stanąć na roztrzęsionych nogach. - Nie... nie wiem - wyjąkała z trudem. Cała była umazana błotem, lecz nareszcie mogła swobodnie od dychać. - Gdyby mi się coś stało, odwiózłbyś mnie do ojca? Spojrzenie Bryce'a stwardniało. - Widzę, że nic nie ucierpiałaś. - Popełniasz błąd. - Największym błędem jest skok z galopującego konia. Chciałaś złamać kark? - spytał. - Powstrzy-
maj się od takich czynów, póki jesteś pod moją opieką. - To po co zabrałeś mnie ojcu?! Popatrzył na nią zdumiony. - Przecież to wasz stary zwyczaj. - Tak, ale... - W takim razie, wszelkie narzekania kieruj do swoich ziomków. - Nie będziesz... - Milady! - przerwał jej beznamiętnie. - Nie znam waszych obrzędów, ale to, co widzę, zupełnie mnie nie bawi. Moim zdaniem, walijskie obyczaje są dobre dla prostaków. Nie mam jednak zamiaru cię obrażać. Rhiannon obrzuciła go spojrzeniem pełnym niena wiści, a potem dumnie skrzyżowała ręce na piersiach. - Odwieź mnie z powrotem, bo ciężko pożałujesz. - Przykro mi, lecz dostałem zgoła inne rozkazy. - Bryce wyciągnął dłoń. - Chodźmy, pani. Rhiannon ani drgnęła. - Powtarzam, lord Cynvelin popełnił wielki błąd! - Też tak sądzę - odparł ze spokojem. - Więc dlaczego mnie nie odwieziesz? - Chciałbym, gdyby to zależało wyłącznie ode mnie. Może w ten sposób bym uchronił lorda Cynvelina przed takim małżeństwem. Niestety, uparł się mieć cię za żonę. - Małżeństwem?... Co za małżeństwo? Bryce zmarszczył brwi.
- Ślub. Zamążpójście. Nazwij to, jak zechcesz. - Porwanie to najwłaściwsza nazwa. Jej słowa nie wywarły na nim najmniejszego wrażenia - Dosiądź konia, milady. - Jeśli mnie nie odwieziesz, sam zginiesz z ręki mojego ojca - rzuciła ostrzegawczym tonem. - Skoro ma mnie zabić, to lepiej będzie, gdy pozo staniemy z dala - odpowiedział chłodno. Niezmąconym spokojem doprowadzał ją do sza leństwa. Przyłożył rękę do ucha. - Nie słyszę pogoni - stwierdził. Tym razem Rhiannon musiała przyznać mu rację. - Ojciec zapewne wciąż próbuje układów z lor dem Cynvelinem. Bryce spojrzał w niebo. - Ruszajmy, zanim zacznie padać. Znowu - dodał ironicznie, jakby to Rhiannon miała wpływ na pogodę. Chciała krzyczeć ze złości, lecz co by to pomogło? Bryce jej nie słuchał - musiała więc poczekać na przyjazd Cynvelina. - Nie mogę. Zmrużył oczy. - Koń mi uciekł - wyjaśniła ponurym głosem. Bryce wzruszył ramionami. - Zatem pojedziemy na moim. - Nie. - Skoro chcesz kłopotów... - mruknął.
Bez ostrzeżenia pociągnął ją ku sobie, chwycił wpół i przerzucił przez ramię. Znów jej zaparło dech. Szarpała się jak szalona, lecz on nawet nie zmylił kroku. - Po co te dąsy? - spytał, gdy doszli do wierz chowca. - Na mnie nie podziałają. - Nie musiałeś mnie nieść! - zawołała Rhiannon, siedząc już w siodle. - Uważałem, że jednak muszę. - Uważałeś! - zaczęła go przedrzeźniać. - Tak-burknął. Przez chwilę jakby znów zamierzała skoczyć, lecz pod jego groźnym spojrzeniem spuściła głowę i za padła w tępe milczenie. Być może wreszcie zrozumiała, że krzykiem nic nie wskóra. Zirytowany Bryce ulokował się za nią. Wiedział już, że porwanie było zwykłą fikcją. W przeciwnym wypadku baron nie pozwoliłby mu uprowadzić córki. Brak pogoni też świadczył na ko rzyść tej wersji. Możliwe, dumał Bryce, że pan baron z lekkim sercem pozbył się zepsutej i niestałej w uczuciach latorośli. Jechali stępa. Lady Rhiannon z uporem trwała w milczeniu, lecz Bryce nie potrafił zachować spo koju. Był zły, że wziął udział w tak głupiej zabawie. A ona wciąż kusiła go swoją bliskością... Spojrzał na jej szyję, widoczną między grubymi warkoczami. Na miękką, gładką skórę, stworzoną do całowania.
W najlepszym razie czekał go siarczysty policzek. Rhiannon nagle zadrżała, jak wówczas, w podcie niach. Bryce popatrzył na jej mokrą, ubłoconą suknię. Nie miała nawet płaszcza. Zgubił się pewnie gdzieś przy szalonym skoku z pędzącego konia. Frechette zmarszczył brwi. To także element tradycji? Nie, Rhiannon naprawdę dygotała jak febrze. W pier wszym odruchu chciał ją mocniej objąć, lecz w porę uprzytomnił sobie, jak opacznie mogłaby to zrozumieć. Wstrzymał koma. - Co... co robisz? - zapytała nieco spokojniej szym głosem, kiedy zsunął się z siodła. Ponownie skrzyżowała ręce na piersiach. - Zimno ci - zauważył. Szeroko rozwartymi oczami patrzyła, jak ściąga kaftan. Po chwili stał już tylko w butach i rajtuzach. - Nie, wcale nie - wyjąkała, odwracając głowę. Wyglądała na prawdziwie zawstydzoną. Nie paso wało to do wizerunku uwodzicielki z zamku lorda Mełevoir. Którą z nich była w rzeczywistości? Którą wolał? Bryce bezwiednie popatrzył na jej nogę, wystającą spod lekko uniesionej sukni, lecz zaraz umknął wzro kiem. Musiała mu wystarczyć świadomość, że ma przed sobą oblubienicę lorda Cynvelina. - Usta ci zsiniały i wciąż się trzęsiesz. Proszę! Podał jej wełniany kaftan. - Włóż to. - Będzie cały w błocie.
- Bierz! - rozkazał i ponownie wskoczył na siodło. Posłusznie spełniła polecenie. Poprawił jej kaftan na ramionach, próbując jej nie dotknąć i zapomnieć o pocałunku w zamkowych podcieniach. - Dziękuję - mruknęła pod nosem. - Proszę bardzo, milady Cmoknął na wierzchowca i ruszyli dalej. W drodze do Annedd Bach Bryce bez przerwy wo dził wzrokiem po krzewach, prawie pewien, że zbłą dzili. Zaklął cicho, kiedy po pewnym czasie nie na trafili na strumień. - Co się stało? - zapytała Rhiarmon. - Zmarzłeś? Chcesz kaftan z powrotem? A może pojąłeś już, że źle czynisz? Oddasz mnie ojcu? - Nie, nie zmarzłem. Nie potrzebuję kaftana. Nie odwiozę cię. Znam rozkazy. - Więc o co chodzi? - Zerknęła na niego przez ra mię. Miała błyszczące oczy, zmarszczone brwi i lek ko rozchylone usta. Za chwilę znów spojrzała przed siebie. - Chcę do domu - burknęła. - Uwierz, pani, że nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności - podobnym tonem odpowiedział Bryce. Kłamał. Potwornie kłamał. Najwięcej przyjemno ści sprawiłyby mu jej pocałunki i uściski. - Niestety, sądzę, że zgubiliśmy drogę. Rhiannon popatrzyła na niego z bezbrzeżnym zdu mieniem.
- Zabłądziłeś? - Trudno się dziwić - odparł. - Zupełnie nie znam tej okolicy i nigdy przedtem tędy nie jechałem. t Wszystkie drzewa i krzewy wyglądają tak samo. - Więc zawróć. Nie chcę nocować w lesie. - Ani ja, milady. - Spojrzał w górę, na słońce prześwitujące słabo zza chmur i liści. Może powinien skręcić w poprzednią ścieżkę? - Przypuszczam, że zdążamy we właściwą stronę. Wkrótce dotrzemy do Annedd Bach. - Do małej chatki? - Tak się tłumaczy nazwę Annedd Bach? - Tak. Wyczuł pogardę w jej głosie. - Bez obawy, milady. To zamek. - Och... - I będziesz tam honorowym gościem. Fuknęła jak rozzłoszczona kotka. Z pewnością by ła zawiedziona, że od razu nie jadą do głównej posiadłości lorda Cynvelina. Chwilę później Bryce niespodzianie usłyszał szmer szybko płynącej wody. Z ulgą stwierdził, że : wreszcie dotarli do strumienia. - Już wiem, gdzie jesteśmy - oznajmił zadowolony. - Nie do wiary! Nie zwrócił uwagi na tę drwinę. Rhiannon była mokra i pewnie zmęczona, więc wybaczył jej chwilowy brak dobrych manier. W dali majaczyły mury Annedd Bach.
Postanowił podążyć z biegiem strumyka. - Ładny kraj, gdy mgła zrzednie - mruknął. - Miło mi, że to mówisz. - Rhiannon lekko od wróciła głowę. - Bez normańskiej pomocy nikt w Walii by o tym nie wiedział. Bryce spochmurniał, chociaż nie mógł oderwać oczu od jej pięknego profilu. - Przecież sama jesteś po części Normanką, milady. - Owszem - odparła z rezerwą. - I nie wstydzisz się tego, prawda? - zapytał z niekłamaną ciekawością. Wyprostowała się i wyniośle spojrzała przed siebie. - Ani trochę - odpowiedziała opryskliwie. - Je stem dumna, że pochodzę z rodu DeLanyea. - Słusznie, skoro masz takiego ojca i braci. - Tym razem Bryce mówił całkiem szczerze. - Mój ojciec jest najdzielniejszym rycerzem Bry tanii - oświadczyła. Bryce przypomniał sobie wojowniczy wygląd jed nookiego barona. - Powiedz, milady, za jaką przyczyną stracił oko? - Gromił pogan w Ziemi Świętej. - Ha! - Król Ryszard oraz inni zostawili go w Palesty nie. Tułał się wiele lat, zanim wrócił do domu. Nie był na dobrowolnym wygnaniu po jakiejś rodzinnej sprzeczce. Bryce'a mocno dotknęły ostatnie słowa Rhiannon.
- Wygnanie to wygnanie - mruknął pod nosem. Poczuł na sobie baczne spojrzenie jej zielonych oczu. - Przecież możesz wrócić w swoje ojczyste stro y. Co cię powstrzymuje? - Może duma? - I duma nakazała ci zostawić siostrę samą, w biedzie i bez opieki? Setki razy już słuchał tych samych bezpodstawnych oskarżeń, a wciąż nie potrafił przejść nad nimi do porządku. Sam nie wiedząc dlaczego, chciał, żeby Rhiannon choć trochę go zrozumiała. - Odszedłem po kłótni z ojcem - wyjaśnił. - Poszło o wydatki. Odkryłem, że ojciec trwoni stanowczo za dużo. Kiedy mu to wytknąłem, potraktował mnie niczym dziecko i kazał się nie martwić. Nie wytrzymałem, wy garnąłem mu wszystko i wyjechałem. - A gdy umierał, nawet nie zajrzałeś na zamek odparła, lecz nieco łagodniejszym tonem. Patrzyła też inaczej, jakby z lekką troską. - Nie wiedziałem, że był chory. Na pewno bym wrócił. Wyraz współczucia natychmiast zniknął z jej twa rzy, zastąpiony niechęcią. - Nikt nie wiedział, gdzie cię szukać - powiedzia ła. - Ciążył na tobie obowiązek... Bryce poczuł się zmęczony jej napastliwością i ko niecznością tłumaczenia się. - Moja pani - warknął - spuściłabyś nieco z tonu,
gdybyś sama wiedziała, co znaczy opuścić dom ro dzinny w gniewie i poniżeniu. Nie masz prawa mnie ganić. Nie próbowałaś zarabiać na utrzymanie domu, poza wiedzą rodziny, w turniejowych walkach. To zresztą był główny powód, dla którego miejsce poby tu utrzymywałem w tajemnicy. Nie wiesz, co znaczy być potępianym za wszystkie czyny. Zrób mi tę łaskę i zachowaj swoją opinię dla siebie. Rhiannon chwyciła cugle i osadziła konia w miejscu. - A to co znowu? - zdumiał się Bryce. - Masz! - zawołała, ściągając kaftan przez głowę i rzucając go w błoto, na ziemię. - Ubierz się. Nie chcę, żeby mnie ktoś zobaczył, jak jadę z półnagim dzikusem. Wstydziłabym się. Bryce parsknął śmiechem. - Wolisz zatem, by ujrzeli cię ubłoconą? - spytał kpiąco. - Mój wygląd to twoje dzieło, więc mi nie przy nosi wstydu. Zsunął się z siodła, chwycił kaftan lorda Cynvelina i włożył go na ramiona. Ze zdumieniem stwierdził, że Rhiannon aż się krztusi od z trudem powstrzy mywanego śmiechu. - Co cię tak rozbawiło, milady? - Na twoim miejscu nie wyzywałabym Walijczy ków od prostaków, skoro nie wiesz, gdzie przód, a gdzie tył ubrania. Bryce ponuro popatrzył po sobie. Oczywiście,
znów miała rację. Wysunął ręce z rękawów i usiło wał przekręcić kaftan, lecz okazało się to znacznie trudniejsze, niż początkowo przypuszczał. - Pozwól, że ci pomogę. - Rhiannon zeskoczyła z konia i szarpnęła oporny kaftan. Rozległ się trzask dartego materiału. - Boże miłosierny! -jęknął Bryce. - Przestań się wreszcie wiercić i opuść ręce! - po leciła mu Rhiannon. - Już! Patrzyła mu prosto w twarz - piękna, o lśniących oczach i przecudownej twarzy, uwodzicielska i w głębi serca bez wątpienia spragniona pocałunków. Bezwiednie chwycił ją w ramiona, zaborczo przyci skając wargi do jej ust. Tym razem Rhiannon zesztywniała, a potem za częła się szarpać. Puścił ją od razu. Wbiła w niego gorejące spojrzenie. - Ty podstępny obwiesiu! Mam nadzieję, że oj ciec cię zabije! Bryce, zły i zawstydzony, zaklął w duchu szpetnie. Nigdy w życiu nie całował damy wbrew jej woli. Ob winiał Rhiannon, że sama sprowokowała go do tego. - A ja mam nadzieję, że sprawisz wiele radości mężowi! - odciął się. - Powiedz szczerze, czy zaznasz prawdziwego szczęścia, przez resztę życia po zostając tylko z jednym mężczyzną? - Moje życie to nie twoja sprawa! - I dzięki Bogu!
Odwróciła się i podeszła do konia. Bryce zląkł się, że znowu zechce uciekać, więc szybko minął ją i pochwycił cugle. Dopiero wówczas spostrzegł, że Rhiannon ociera łzy z oczu. - Milady! - krzyknął poruszony. Mogła nim gardzić, lecz to przecież nie czyniło z niego brutalnej bestii. Zatrzymała się, wciąż dumna mimo mokrych policzków. - Nie płaczę - zapewniła go. Nie chciała okazywać słabości. Bryce podziwiał ją za siłę, z jaką znosiła przeciwności losu. - Masz rozdarty kaftan - zauważyła. - Chyba go poznaję. Nosisz ubrania po swoim obecnym panu? Niektóre damy miały stanowczo zbyt wiele siły. - Wiem, co noszę - odparł. - Mój codzienny ubiór nie pasował na tak uroczystą okazję. Z pogardą wykrzywiła usta. - Podobnie jak właściciel. - Oczywiście - zadrwił. - Jestem przecież tylko ubogim Normanem, który wiarołomnie porzucił ro dzinę i nie zasłużył na nic więcej niż wzgardę. Wyciągnął rękę, żeby jej pomóc dosiąść konia. - Pozwolisz, milady? - Pod warunkiem, że mnie zostawisz w spokoju - odparła. Resztę drogi pokonali w milczeniu. Po pewnym czasie dotarli do ścieżki wiodącej od strumienia w stronę głównego traktu.
- Nie ma tu żadnej wioski? - zapytała Rhiannon, kiedy w oddali zobaczyli bramę Annedd Bach. - Tuż przed bramą stoi parę chałup, ale nie zasłu gują na miano wioski. - Nic dziwnego. Annedd Bach to też przecież nie zamek. Bryce już do końca jechał w ponurym nastroju. Wiedział, że w dostatecznie krótkim czasie zdoła przywrócić twierdzę do dawnej świetności. Musiał je dynie słuchać rozkazów lorda Cynvelina, by jak najprędzej powrócić do szlacheckiego stanu. Zobaczył zbrojnych zgromadzonych na dziedzińcu w pobliżu stajni. Rozmawiali o czymś. Potem do strzegł Cynvelina. Zeskoczył z konia i podał dłoń Rhiannon. Z beznamiętną miną przyjęła jego pomoc. Nie patrzył na nią. Już więcej nie chciał jej dotykać ani przebywać zbyt blisko. Była uwodzicielsko groźna.
ROZDZIAŁ SZÓSTY - Ach, moja piękna Rhiannon! - już z daleka wołał Cynvelin. - Skłonił się z kurtuazją. - Co się stało?! - wykrzyknął z nagłym przerażeniem, wi dząc jej ubłoconą suknię. Przeniósł spojrzenie na Bryce'a. - Koń poniósł? Uciekł? Mam nadzieję, że nie jesteś ranna, pani. Bardzo bym nad tym ubole wał. - Nie, nie jestem, a koń rzeczywiście uciekł i będę zmuszona pożyczyć jednego z twoich - rzeczowo odpowiedziała Rhiannon. Z trudem zachowywała spokój. Nie dość, że mu siała stawić czoło podstępnemu Cynvelinowi, to jesz cze swoje trzy miedziaki dołożył ów okropny Bryce. Jak śmiał ją znów całować? I dlaczego tak niechętnie myślała o oporze? Skąd wiedział, że czuła do niego słabość? Miała to wypisane na twarzy? Już więcej nie popełni podobne go błędu, postanowiła w duchu. Gdyby choć na chwi lę straciła czujność, bez wątpienia sama padłaby mu w ramiona. Cynvelin zmarszczył brwi ze zdumienia.
- Ależ oczywiście, pani... Z chęcią dam ci wierz chowca. - Nie „dam" - odparła. - Dopilnuję, żeby został zwrócony. - Zwrócony? W żadnym razie. To podarunek. Rhiannon miała odpowiedzieć, że nie trzeba jej żadnych darów, ale w porę ugryzła się w język. Wciąż bolała nad swoim zachowaniem na balu u lorda Melevoir. - Już zacząłem się obawiać o wasze bezpieczeń stwo - dodał Cynvelin. - Zabłądziłem - przyznał Bryce. - Przegapiłem pierwszą ścieżkę. - Ha! - z uśmiechem zakrzyknął Walijczyk. O tym nie pomyślałem. Najważniejsze jednak, że wreszcie jesteście. Rhiannon z całego serca chciała wyjaśnić sytuację, lecz przeszkadzała jej obecność Bryce'a oraz zbroj nych Cynvelina. - Możemy porozmawiać na osobności, milordzie? - W rzeczy samej! - Szerokim gestem wskazał w stronę sali. - Nie chcę, żebyś się przeziębiła, pani. Obiecałem twojemu ojcu, że będę dbał o ciebie, więc proszę na pokoje. W kominku płonie ogień. Podał jej ramię. Nie widziała innego wyjścia, jak tylko przyjąć jego zaprosiny. - Pozwolisz, że cię opuścimy, Bryce? - spytał Cynvelin, kiedy Rhiannon wzięła go pod rękę. - Są
kłopoty z odpowiednim przygotowaniem komnaty dla pani. Zajmij się tym. - Wedle życzenia, milordzie - odpowiedział Norman, odwrócił się i odszedł w stronę wieży. Rhiannon miała ochotę zawołać, by wrócił, ale wiedziała, że to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Był nieokrzesany, złośliwy i wulgarny... i całował ją, kiedy nie powinien. Nie okazał jej krzty szacunku... i traktował jak małe dziecko. Niecierpliwie wyrwała dłoń z uścisku Cynvelina i pomaszerowała do drzwi głównej sali. - Kobiety! - westchnął lord Cynvelin. Kilku zbrojnych roześmiało się ze zrozumieniem. Rhiannon spiorunowara go wzrokiem. Była prze cież szlachcianką i należał jej się szacunek. Nikt nie miał prawa z niej żartować, ani niespodzianie cało wać przy świadkach... lub potajemnie, jeśli już o to chodzi. Nic dziwnego, że Bryce postępował tak swo bodnie. Uznał ją za nie lepszą od zwykłej wiejskiej dziewki. On w jej oczach prezentował się dużo korzystniej. Zwłaszcza wówczas, gdy wioząc ją na łęku siodła, opowiadał o swojej rodzinie... tylko że zaraz potem znów ją pocałował. Weszła do głównej sali twierdzy Armedd Bach i rozejrzała się. Komnata była zimna i naga, bez draperii na ścianach i bez wyściełanych foteli. Na ko-
minku tlił się niewielki ogieniek. Nie było służby, jadJa ani żadnych napojów. To tak lord Cynvelin pojmował gościnność? Rhiannon zmęczonym ruchem opadła na jedno z dwóch krzeseł. Po chwili przyszedł Cynvelin, z rę kami założonymi na plecach i głupawym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Ulokował się na drugim krześle. Zaszczyciła go tylko przelotnym spojrze niem. Wzięła głębszy oddech i powiedziała szorstko: - Dzięki za powitanie, lordzie Cynvelinie. Niestety, sądzę, że popełniasz straszliwą omyłkę. - Omyłkę, pani? - Tak. Jeszcze raz zaczerpnęła tchu, niechętna przeprosi nom, tak niemiłym jej zwłaszcza w obliczu ostatnich wydarzeń. Postanowiła jednak rzecz całą doprowa dzić do końca. - Wybacz, ale najwyraźniej źle odczytałeś moje prawdziwe intencje. Nigdy nie miałam zamiaru zo stać twoją żoną. - Łamiesz mi serce, milady! - zawołał. - Myślałem... a raczej... może miałem nadzieję... Doprawdy, sądziłem, że... - Przepraszam raz jeszcze - powiedziała. - Boleję nad tym. Rada byłam z twojego towarzystwa... - A ja z twojego - wtrącił słodkim głosem, czym tylko pogłębił wyraz powagi na jej twarzy. - Tak bar-
dzo, że musiałem cię znów zobaczyć. Zdesperowany. człek zdolny jest do najrozmaitszych uczynków. Wiem, iż baron oczernił mnie w twych oczach, lecz ' zrobię wszystko, by odzyskać twoje zaufanie i zapomnieć o nieporozumieniach. - „Nieporozumienia" to niezbyt właściwe słowo - chłodno odparła Rhiannon. - Ojciec twierdzi, że je steś zwykłym łgarzem, oszustem oraz intrygantem. - I to wszystko? - spytał Cynvelin, jakby z zakło potaniem patrząc w inną stronę. - A jeszcze mało? - Pomiatano mną - powiedział i spojrzał wprost na nią. - Chciałem tylko uzdrowić nastroje. Zwaśnie ni wojownicy nie stanowią prawdziwej siły. Gdy sprawa wyszła na jaw, zarzucono mi kłamstwo. Główni winowajcy najgłośniej wyrzekali na mnie. Wołano, że oszukuję przy niewinnej grze w kości. Gdybym był starszy i mądrzejszy, zapewne postępo wałbym ostrożniej. Niestety, jak wszyscy młodzi, nie grzeszyłem zbytnią cierpliwością. Baron nawet mnie nie wysłuchał, ale bez namysłu przepędził z dworu. - A kłamstwa? Powiedziałeś, że osobiście nie znasz mojego ojca. Nie zaprzeczysz, że to nieprawda. - Raczej niegroźny unik, pani - odparł ze smut nym uśmiechem. - Bałem się opowiadać o przygo dach w Craig Fawr i... przyznaję, żem był kontent wielce na wieść, iż baron o mnie wspominał i że nie patrzysz na mnie jak na złoczyńcę. Postanowiłem
wyznać prawdę, gdy poznamy się bliżej, a potem... potem po prostu uznałem, że to bez znaczenia. Mia;em nadzieję, że wybaczysz mi grzechy popełnione w młodości. Rhiannon milczała. - Nie mogę wrócić do Craig Fawr-dodał po krót kiej chwili. - Dlatego sprowadziłem cię tutaj. - Niezależnie od powodów, panie, twoje dzisiej sze czyny nie były ani honorowe, ani pożądane - ode zwała się nieco łagodniejszym tonem. - Och, milady! - wybuchnął. Chwycił jej dłoń i delikatnie pocałował. Rhiannon odsunęła się gwałtownie i założyła ręce na piersiach. - Nie stało się nic złego. Przyznaję, że przyczyniłam się do tej pomyłki. Przykro mi, lecz byłam prze straszona i z dala od rodziny. Sprowadzono mnie tutaj wbrew mej woli. Teraz chcę wrócić do ojca. - Nie znałem innej drogi, żeby się do ciebie zbliżyć, milady. - Cynvelin błagalnym gestem złożył dłonie. - Mówiłem już baronowi, że chodzi mi tylko o miesiąc. Jeśli potem zechcesz odjechać, dam ci eskortę do obrony. - Ojciec zgodził się na to? - zapytała z niedowierzaniem. - Tak, milady - odparł. - Choć przyznaję, że nie Od razu. Potem jednak uległ mym namowom i dał mi tę szansę. Jestem mu bardzo wdzięczny. Nie wyrzek li.
niesz się chyba naszej znajomości po radościach, ja kie dzieliliśmy w zamku lorda Melevoii. I nie zosta niemy tutaj - dodał. - Pojedziemy do mnie, do Caer Coch, gdzie jest znacznie wygodniej. - Szczerze cenię uczucia, które popchnęły cię do czynu, milordzie. - Siląc się na spokój, westchnęła Rhiannon. - Jednakże znów nalegam, abyś mnie od dał ojcu już dzisiaj. - Z żalem muszę ci odmówić, pani - odpowiedział ze zwykłym uśmieszkiem. Zanim zdążyła jakoś zareagować, zerwał się z miejsca i stanął tuż przed nią. - Miesiąc to niewiele, milady, zwłaszcza że, jak sama przyznałaś, to za twoją sprawą nabrałem pew nych nadziei. Po trzydziestu dniach, jeśli będziesz chciała, odwiozę cię do Craig Fawr. Masz na to moje słowo. Rhiannon spuściła wzrok. Cynvelin mówił szcze rze. Może naprawdę nie zasłużył na gniew ojca? Ze swoich błędów sama zdawała sobie sprawę. Chyba dojdą do porozumienia przed upływem wy znaczonego terminu? Wstała. - Dobrze, milordzie. Nie widzę nic zdrożnego w krótkim pobycie u ciebie, tym bardziej że tak się dzie je za wiedzą i przyzwoleniem ojca. Baron odjechał do Craig Fawr? - Mam nadzieję.
Popatrzyła na niego z namysłem. Uśmiechnął się. - Wierzę, że nosił się z tym zamiarem, pani. Niestety, kiedy już w twojej sprawie doszliśmy do porozumienia, opanowała mnie taka radość, że nie dość pilnie zwracałem uwagę na jego dalsze słowa. - Och... Rhiannon liczyła na nieco dokładniejsze wiadomo ści. Chciała wiedzieć, czy orszak barona skręcił do Caer Coch czy pociągnął do Craig Fawr. Wierzyła, że już wkrótce zdoła to ustalić. - Niech służba odprowadzi mnie do komnaty. Po trzebuję odrobiny wytchnienia, milordzie - powie działa. - Wedle życzenia, milady. Komnata jest w wieży, tam też znajdziesz suknie i wszystko, czego ci trzeba. Raz jeszcze wybacz tak skromną gościnę, ale to tylko na dzisiejszą noc. Mam nadzieję, że zechcesz nam to warzyszyć przy kolacji. - Nie, dziękuję - odparła. - Wolę zjeść sama. Je stem bardzo zmęczona i boję się, że popsułabym ci ten wieczór. Cynvelin posmutniał na chwilę, zaraz jednak przy wołał na twarz grzeczny uśmiech. - Będzie, jak sobie życzysz, choć na pewno zatę sknię za twoją czarującą obecnością. Ponownie złożył pocałunek na jej dłoni. Tym ra zem Rhiannon nie próbowała mu przeszkodzić. - Potraktuj dziś Annedd Bach jak swoją własną
posiadłość - powiedział. Przy drzwiach dostrzegł słu żącą. - Ula! - krzyknął. - Zaprowadź lady Rhiannon do jej komnaty. Dziewczyna skinęła głową. Rhiannon w ślad za nią wyszła z sali. Cynvelin patrzył, jak służąca i walijska szlachcian ka zdążają w stronę wieży. Potem, zły jak osa, uderzył pięścią w dłoń. Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Po pierwsze, wbrew oczekiwaniom, Rhiannon wcale nie ucieszyła się z ich spotkania i nie była chętna do pogłębienia znajomości. Po drugie, zarzuciła mu, że popełnia błędy. Głupia! Na balu u lorda Melevoir wodziła za nim oczyma jak szczerze zakochana. Śmiała się, tańczy ła... i to wszystko na nic? Po wysiłkach, jakie podjął, żeby ją tu sprowadzić? Sto innych dam z zachwytem weszłoby mu do łoża. Chciał, żeby Rhiannon DeLanyea zapałała do niego namiętną miłością. Zamierzał pojąć ją za żonę i mieć z nią gromadkę dzieci. Pragnął, żeby nawet, pod wpływem uczucia, opowiedziała się przeciwko ojcu. Chciał, żeby uwierzyła we wszystko, co on, Cynvelin ap Hywell, miał jej do powiedzenia. Emryss DeLanyea już nigdy nie zaznałby spokoju. I nie tylko, ponuro pomyślał Cynvelin. Jako zięć ba rona mógłby bez ograniczeń korzystać z wpływów potężnego rodu nawet bez wiedzy i przyzwolenia po zostałych członków klanu.
Piękna i mądra Rhiannon byłaby świetną panią domu i czułą kochanką. Przynajmniej do jakiegoś czasu. Rozgoryczony i zawiedziony, zastanawiał się, co mu przyjdzie porabiać dzisiejszej nocy. Miał wziąć sobie służącą? Raczej nie. Leżała w ło żu sztywno, niczym śnięta ryba. O ile dobrze pamiętał, godzinę konnej jazdy od twierdzy była wieś, a w niej gospoda, w której za drobną dodatkową opłatą nieraz już korzystał z wdzięków karczmareczki. Tak... to chyba było naj lepsze wyjście. Cynvelin uśmiechnął się do własnych myśli. Dzie wka dzisiaj, bo tak trzeba, ale prędzej czy później Rhiannon. Bryce zerknął na starą służącą, tupnął nogą i nie cierpliwym ruchem wskazał na stos pościeli w ko morze. - Masz to zanieść do wieży - powiedział. Służąca popatrzyła na niego tępo. Wskazał palcem na wieżę po drugiej stronie dziedzińca. Ermin utrzymywał, że nie ma już więcej pościeli. Bryce wziął służącą, wstąpił do pustawej komory i stwierdził, że pościel leży wprost na widoku. Nie potrafił jednak wytłumaczyć babie, co ma dalej zrobić. Rozmowa na migi przeciągała się w nieskończoność.
A może tylko zdawało mu się, że to trwa tak długo, gdyż trawiła go ciekawość, co zaszło między lady Rhiannon a lordem Cynvelinem? Nie lubił wtykać nosa w cudze sprawy. Dotych czas robił tylko to, czego od mego oczekiwano. Spełniał rozkazy, niczym najnędzniejszy sługa. Wprawdzie był najemnikiem, lecz nie pachołkiem. Nie przypadł mu do gustu ton Cynvelina. Zwłaszcza że doznawał upokorzenia właśnie w obecności Rhiannon. - Masz to zanieść do komnaty pani - powtórzył powoli i głośno, wskazując na stertę derek leżących na zakurzonej drewnianej półce. Służąca dobrze sły szała, lecz ani w ząb nie rozumiała obcego języka. - Pa beth? - zaskrzeczała. - Do sypialni! - huknął. - Do wieży! Popatrzyła na niego beznamiętnym wzrokiem i wzruszyła ramionami. - Nieważne! - warknął Bryce. Odprawił ją ruchem dłoni. Jeszcze raz wzruszyła chudymi ramionami i podreptała do kuchni, pewnie po to, by wbić szpony w jakieś resztki strawy. Bryce podniósł pierwszą derkę. Była pełna małych dziurek. - Och, słodki Zbawicielu! - jęknął Frechette. Wziął następną. To samo. I kolejna także. Poza tym śmierdziały. Czy ktoś kiedyś wykładał je na słońce, żeby chociaż przewietrzały?
- Wybornie - mruknął Bryce ze źle ukrywanym arkazmem. Odrzucił derkę na półkę. - Przed rozpoczęciem zabawy szanowny lord Cynvelin powinien dać mi więcej czasu na odpowiednie przygotowania. Derki trzeba po prostu uprać i zacerować. Mógł poprosić Cynvelina na tłumacza, nie chciał jednak mu przeszkadzać w rozmowie z narzeczoną. Poza tym źle by wyglądało, gdyby nowy rządca już od pierwszego dnia miał kłopoty z tak przyziemnymi problemami. A co z lady Rhiannon? Przecież musiała czymś się okryć. W nocy. W łożu. Bryce zamknął oczy. Bezskutecznie próbował zwalczyć dręczącą go namiętność. Rhiannon należała do lorda Cynvelina i miała go poślubić. Oboje wkrót ce odjadą, a on, Bryce, zostanie, próbując przywrócić twierdzę do dawnej świetności. Tylko to mogło mu przywrócić utracony tytuł i o tym przede wszystkim powinien pamiętać. W najgorszym razie musiał panować nad zazdro ścią, zwłaszcza że Rhiannon wcale nie była świę toszką. Świętoszką? W gruncie rzeczy zachowywała się jak bezwstydna kotka. Po co go próbowała uwieść? Dlaczego pozwalała Cynvelinowi na publiczne poca łunki? Sam lord ap Hywell niedwuznacznie twierdził, że już dziś, przed ślubem, zabierze ją do łoża. Bryce usiłował przepędzić te myśli.
Postanowił wziąć pościel z własnego pokoju. Nie była najprzedniejszego stanu, lecz dawała okrycie przed zimnem. Lepsze to niż nic. Najprostsze rozwią zanie. Oczami wyobraźni zobaczył lady Rhiannon wyciągniętą wygodnie pod jego własną derką. Swobódnie rozpuściła długie do pasa włosy, rozchyliła w uśmiechu karminowe usta... Aż mu dech odjęło. - Na rany Chrystusa... - szepnął i wyszedł z ko mory, żeby pójść do kwatery zbrojnych. - Rad będę, gdy odjadą! Rhiannon stała w małej okrągłej komnacie na gór nym piętrze wieży Annedd Bach. Powiodła wzrokiem wokół siebie. Umeblowanie było skromne. W kącie stało łoże, przykryte tylko piernatem, do tego stoi z miską i dzbankiem. W drugim kącie stołek i śred niej wielkości kufer obity skórą. Dobrze, że wszystko było przynajmniej czyste. Zerknęła na czekającą obok chuderlawą dziewczy nę o poważnej, ściągniętej twarzy. - Jest woda w dzbanku? - spytała w nadziei, że gdy zmyje błoto, poczuje się nieco lepiej. - Nie, milady. Służąca chwyciła dzbanek, jakby chciała natych miast popędzić do studni. - Poczekaj - powstrzymała ją Rhiannon. - Jak masz na imię?
;
- Ula, milady. - Długo tu służysz? Ula pokiwała głową. -Od urodzenia mieszkam w Annedd Bach. - Lord Cynvelin jest dobrym panem? Twarz dziewczyny wciąż nie zdradzała żadnych uczuć. - Przyniosę wody, milady. Odwróciła się, by odejść. Rhiannon podbiegła i przytrzymała ją za ramię. Ula spojrzała na jej dłoń. Rhiannon cofnęła rękę. - Posłuchaj - powiedziała - wszystko razem to jedna wielka pomyłka. Lord Cynvelin sądzi, że coś do niego czuję. Nie stanie się nic złego pod warun kiem, że jak najszybciej powrócę do ojca. Dałby pew nie nagrodę za wieść, gdzie przebywam - dokończyła z nadzieją w głosie. Ula tylko zmarszczyła brwi. Nagle na schodach wiodących na piętro rozległ się pogłos ciężkich kroków. Przez twarz Uli przemknął cień przerażenia. Wybiegła za drzwi, a Rhiannon cof nęła się w głąb komnaty. W progu stanął pochmurny Bryce Frechette z na ręczem wełnianych derek. Przez chwilę Rhiannon czuła dziwną mieszaninę gro zy i ekscytaq'i. Nie wiedziała, czy bardziej pragnie, żeby ją całował, czy żeby jak najszybciej odszedł. Wkroczył do komnaty i skłonił się Rhiannon. Od-
powiedziała mu krótkim skinieniem głowy. Kiedy spojrzał na puste łóżko, serce w niej zamarło, a po tem zaczęło walić jak szalone. Jakich czarów używał, by po tym wszystkim, co zrobił, skłonić ją do aż tak niestosownych marzeń? Wskazał na derki. - Przyniosłem pościel, pani. Spłonęła rumieńcem, jakby potrafił czytać w jej myślach. - Dziękuję - powiedziała oschle, próbując zachować chociaż resztki godności. - Dziwi mnie, że wykonujesz prace przeznaczone dla służby. - A ja żałuję, że nie mam bardziej stosownego miejsca dla ciebie, pani - odparł niemal bezwiednie, nie zwróciwszy uwagi na jej ostatnie słowa. - Jeszcze gorzej, że w ogóle tu jestem - burknęła i podeszła bliżej, żeby zabrać mu okrycia. - Ciekawił ło mnie, czy nie przyjdzie mi spać na podłodze. Możesz odejść. Popatrzył na nią z zaskoczeniem, lecz zaraz się opanował. - Lord Cynvelin nigdy by na to nie pozwolił - od parł. - Lubi dbać o wygody. Rhiannon podejrzliwie zmarszczyła czoło. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ja? - spytał Bryce z niewinną miną, której wyraźnie przeczył wyraz jego oczu. - Nic takiego. - Nie jestem zwykłą dziewką! - zawołała.
:i
- Pewnie, że nie. Niestety, komory twierdzy są puste - dodał, zanim zdołała powiedzieć coś więcej. Mamy jedynie to, co przywiózł lord Cynvelin. Na szczęście, tutejszy piekarz robi lepszy chleb, niźli można by oczekiwać. Znajdzie się też i wino. Dołą czysz, pani, do nas czy mam tu przysłać kogoś z nie wielką przekąską? Zatem miał tyle taktu, by wyczuć, że mogła chcieć ten wieczór spędzić całkiem sama. Lord Cynvelin nie grzeszył podobną bystrością. To jednak nie przekre ślało wcześniejszych uwag Bryce'a. - Mówiłam już jego lordowskiej mości, żem zmę czona i nie mam ochoty na towarzystwo. Będę wdzię czna za każdą strawę, jaką mi tu dostarczysz. - Wedle życzenia, milady. Bryce z kamienną twarzą złożył niski pokłon, od wrócił się i ruszył do wyjścia. - Frechette! - Postąpiła krok za nim i złożyła dło nie, lecz zaraz pomyślała, że to wygląda na błaganie. Splotła więc ręce przed sobą. - Frechette - powiedziała stanowczo - chcę wró cić do ojca. - Jak już mówiłem, nie mam rozeznania w walij skich obyczajach, milady. Podeszła o krok bliżej. - Nic nie rozumiesz. Prosiłam lorda Cynvelina, by mnie odwiózł. Odmówił. Nalega, bym została przy nim przez miesiąc.
Bryce przyglądał jej się z lekko przechyloną gło wą. Jej błagania brzmiały całkiem szczerze, lecz przecież widział ich tańczących u lorda Melevoir i całujących się na pożegnanie na zamkowym dziedzińcu. Nie znał się na Walii ani na porwaniach, ani na żadnych innych dziwacznych rytuałach. Uznał protesty Rhiannon za element całej tej farsy. - Skoro lord Cynvelin chce, byś została, pani, to moim zdaniem powinnaś tu pozostać - odparł wymi jająco. W wielkich zielonych oczach Rhiannon mignął błysk desperacji. Policzki jej pokraśniały. - Powtarzam: chcę do domu! - krzyknęła jak roz kapryszone dziecko. ' - Ja zaś powtarzam, milady, że nie wystąpię przeciw rozkazom lorda Cynvelina. - Co z ciebie za mężczyzna, Frechette? - spytałal - Żołdak do wynajęcia? Wojownik, co go można kupić, jak konia czy wołu? | Zacisnął zęby, słysząc te zarzuty. Tradycja tradycją, farsa farsą, lecz nie pozwoli się obrażać. - Pozostaję w służbie lorda Cynvelina ap Hywell i mam obowiązek go słuchać. Z pogardą wydęła usta i odwróciła się plecami. - Już rozumiem. Kupczysz własnym honorem oraz poczuciem obowiązku. Może powinnam ci po wiedzieć, że mój ojciec nie poskąpi złota, jeśli namó wisz swego pana, żeby odesłał mnie do rodziny.
Bryce chwycił ją za ramię i zmusił, by ponownie spojrzała na niego. - Nie wiem, co zaplanowałaś ze swoim kochankiem, ale mnie w to nie mieszaj. To sprawa między wami. - Kochankiem? Nie był nim i nie jest! - Możesz go zwać, jak chcesz, milady. Zapamiętaj tylko, że choć brak mi tytułów, cenię własny honor. Tytuł można odzyskać. Wiem, że zdołam to zrobić. Lord Cynvelin wskazał mi najwłaściwszą drogę. Wierzę mu i jestem na jego rozkazy. Nie odwróciła wzroku. Nawet nie zadrżała pod je go palącym spojrzeniem. Ze spokojem patrzyła mu prosto w oczy. - Ja też mam honor - powiedziała. - Nie jestem kochanką Cynvelina. I nigdy nią nie będę. - Co takiego?! - zawołał, tym razem naprawdę speszony. Nie wierzył własnym uszom, chociaż bar dzo chciał wierzyć. - Powtarzam, że to wszystko jest wielką pomyłką. Lord Cynvelin działał z nierozsądnym pośpiechem. - Skoro nie chcesz tu zostać... - Nie chcę. - Powinnaś zatem prosić lorda Cynvelina o zbroj ną eskortę. - Prosiłam. Odmówił. Bryce po części doskonale rozumiał swego pana. Nikt, kto poznał lady Rhiannon DeLanyea, nie dopu szczałby myśli o tak rychłym rozstaniu.
- Pomożesz mi? - zapytała cicho z błagalnymi wyrazem oczu. Ufała mu. Raz jeszcze mógł stać się rycerzem honoru. - Na pewno nie chcesz zostać? - szepnął, podchodząc bliżej. - Odwieź mnie jak najszybciej. Zabrzmiało to niczym rozkaz. Bryce drgnął, wyrwany z niewczesnych m a r z e ń . ] - Bo co? Zaczerwieniła się i zamrugała szybko, jakby nierozumiała, o co chodzi. - Bo co, milady? - powtórzył. - Bo mnie nie po całujesz? Bo więcej nie pozwolisz się dotknąć? Bo przestaniesz kusić? - Wcale... cię nie kuszę - wyjąkała, umykając przed jego wzrokiem. - Niech zgadnę. Musisz wrócić do ojca przed we selem i szukasz głupca, który ci to ułatwi? - Nie! Naprawdę potrzebuję twojej pomocy!-zawołała i wbiła w niego spojrzenie. - Milady, błagam! Już dwa razy zagrałaś przy mnie Dalilę z powodów, których do dziś nie rozu miem. Dwa razy przez to ucierpiałem. Czy to ci nie wystarczy? Musisz mnie nadal wciągać do swojej za bawy? Powiesz może, że nasz pocałunek w zamku też należał do jakiejś tradycji? - Nic nie rozumiesz...
- Właśnie, nie rozumiem - odparł ostro. - I nie chcę rozumieć. Podszedł do drzwi i położył rękę na klamce. - Wtedy nawet nie wiedziałam, że zamierzasz mnie pocałować! - krzyknęła Rhiannon. Popatrzył na nią i skrzyżował ręce na szerokiej piersi. - Może też nie oddałaś tego pocałunku? Słodki Je zu, potrafisz udawać niewinną, pani! Dodaj jeszcze, że nic nie wiedziałaś o własnym porwaniu! - Znam ten zwyczaj, ale... - Ale teraz chcesz wrócić na łono rodziny - dokończył drwiąco. - Rozumiem. W rzeczy samej. Dopniesz swego za cenę jednego lub dwóch pocałunków. Nie wie działem, że Walijczycy są aż tak bezecni! - Bezecni? - powtórzyła. - A gdzież we mnie be zeceństwo? - Nie graj obrażonej, pani. - Bryce kpił nadal. Komnata jest dla ciebie i lorda Cynvelina. Sam to po wiedział. - Więc powiedział o słowo za dużo! - Dodatkowy łut hipokryzji? Będziesz z nim dzie lić łoże przed ślubem, lecz niech Bóg broni, żeby ktoś o tym głośno mówił! Rhiannon uniosła dumnie głowę. - Nigdy jeszcze z nikim nie dzieliłam łoża! - Dla mnie mogłaś to robić z całą drużyną! - wy krzyknął z takim samym gniewem. - Nie dbam o wa sze tradycje!
Skłonił się z przesadą. - Życzę szczęścia na nowej drodze życia, milady Żegnam. - Precz! - Wyniosłym ruchem wskazała na drzwi i obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. - Kiedy spotkasz swego pana, powiedz mu jeszcze raz, że do magam się powrotu do domu. - Sama mu powiedz! - Na pewno to uczynię! - Na pewno - powtórzył drwiąco, odwrócił się gwałtownie i wyszedł, głośno trzaskając drzwiami.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Rozzłoszczona i zrozpaczona Rhiannon chwyciła na ręcze derek i cisnęła je prosto w drzwi. Upadły z głuchym odgłosem tuż koło progu i rozsypały się po podłodze. Niecierpliwym ruchem otarła łzy gniewu i żalu. Jak ten Frechette miał czelność mówić do niej w ten sposób?! Była taką Dalilą, jak on Samsonem, z tą swoją rozwichrzoną czupryną! Pięknie wyglądał z kędziorami opadającymi aż na uszy... Na głupie i uparte uszy! Och, żeby jakiś pa dający filar zmiażdżył lorda Cynvelina... Byłaby naj szczęśliwszą z niewiast. Ciężko dysząc, próbowała się uspokoić. Nerwy tu w niczym nie pomogą, zdecydowała w duchu. W ten sposób zwykle postępował Dylan i tylko ściągał na siebie gromy. Westchnęła, pozbierała rozrzuconą pościel i poło żyła na łożu. Wciąż była mocno zagniewana na Bryce'a Fre chette'a. Jak mógł ją posądzać, że weszłaby do łoża Cynvelina ap Hywell? Jak mógł oskarżać Walijczy ków o takie bezeceństwa? Normański prostak!
Dlaczego sądził, że zachęca go pocałunkami do niemoralnych zabaw? Pogładziła dłonią derkę. Poczuła pod palcami szorstką wełnę, zupełnie inną niż gładka skórzana kami żela Bryce'a. Dlaczego go pocałowała? Bo on zaczął, to jasne, ale potem... potem... Cofnęła rękę z derki. Nie znała odpowiedzi na tak postawione pytanie. Nie wiedziała nic nadto, że im dłużej go zna, tym trudniej jej pokonać rosnącą fascynację. W gruncie rzeczy, czy miało to jakieś znaczenie? Teraz powinna myśleć, w jaki sposób przekonać Cynvelina ap Hywell, że nigdy nie zdobędzie jej miłości, bez względu na to, co się wydarzyło u lorda Melevoir, i bez względu na odwieczne tradycje Walijczyków. Podeszła do drzwi, jednak zastanowiwszy się chwilę, stanęła. Była roztrzęsiona, zmęczona, brudna - w nie najlepszym stanie do prowadzenia jakichkol wiek negocjacji. Jej wystąpienie przed Cynvelinem najpewniej zakończyłoby się płaczem. Nie, to zbyt poniżające. I tak było już zbyt ciemno na wyruszenie w podróż, Rhiannon postanowiła, że do rana zostanie w ko- | mnacie, a potem - czysta i wypoczęta - najspokojniej w świecie powiadomi Cynvelina, iż jest jej bardzo przykro, ale musi natychmiast wyjechać.
Służba kończyła właśnie nakrywać do stołu. Cynvelin, rozparty na krześle niczym król na tronie, znacząco spojrzał na Ermina i wyciągnął rękę. Majordomus wręczył mu ciężki żelazny klucz od wrót wieży. Zanim zdążył się cofnąć, Cynvelin trzepnął go klu czem w policzek. - Następnym razem rusz się trochę szybciej! rzekł wystarczająco głośno, by wszyscy go słyszeli. - Kiedy czegoś żądam, mam to dostać natychmiast, rozumiesz, pokrako? Ermin, trzymając się dłonią za rozciętą twarz, po śpiesznie skinął głową. - Dobrze. Powiedz któremuś z tych durnych stajennych, że na wieczór chcę mieć osiodłanego konia. Madoc i Twedwr pojadą razem ze mną. A teraz precz mi z oczu, głupawy wieśniaku! Ermin skłonił się i popędził do drzwi. Zaraz po je go wyjściu zjawił się Bryce Frechette. Cynvelin od razu się rozpromienił. - Och, Bryce, jesteś wreszcie! - zawołał wesoło. Norman nie wyglądał na szczęśliwego. Bez wąt pienia to sprawka Rhiannon, pomyślał Cynvelin. Dumna i opryskliwa, jak reszta rodziny. Wiedział, że tak będzie, kiedy prosił Bryce'a o udział w porwaniu. - Czego ci zabrakło? - Przede wszystkim pościeli i jadła, milordzie odparł Bryce z sarkazmem.
- Już ci mówiłem, że na własną rękę możesz pełnić bieżące ubytki. Annedd Bach jest twoje. Bryce skłonił się w milczeniu. - Gdzie byłeś? - Zgodnie z twoim poleceniem, panie, chciałem znaleźć pościel do sypialni. - Ha! - Cynwelin odchylił się z krzesłem. -I nie znalazłeś, jak wnoszę z twojej ponurej miny? - Nie. Żadna z derek nie nadawała się dla damy. - I dla mnie - dodał lord Cyrrvelin. Bryce skinął głową. - I dla ciebie, milordzie. - To bez znaczenia. Pościel jest wciąż w wozach. Zeszłej nocy przespałem się na wiązce słomy, lecz szlachcianki wolą większe wygody. - Znalazłem już rozwiązanie, milordzie - sucho odpowiedział Bryce. - Naprawdę? Zdumiewa mnie, że zdołałeś się po rozumieć z tą bandą tępych głupców, na co dzień za mieszkujących twierdzę. Bryce zaczerwienił się. - Tego nie mówię. Udało mi się tylko z pościelą. - To dobrze. Frechette zerknął na Cynvelina i wydął usta, jakby zastanawiał się nad kolejną wypowiedzią. - Lady Rhiannon twierdzi, że nie chce tu zostać. Pragnie wrócić do ojca. Cynvelin przez chwilę walczył z rozdrażnieniem.
- Kiedy to powiedziała? Gdy ją sprowadziłeś? - Tak. milordzie. I potem także, kiedy zaniosłem jej pościel. Cynvelin pochylił się nad stołem i z napięciem pa trzył na rozmówcę. - Ty zaniosłeś? - Tak, milordzie - ze stoickim spokojem odpo wiedział Bryce. - Służąca mnie nie zrozumiała, więc sam musiałem to zrobić. - Własną pościel? - Nic innego się nie nadawało. - Dama bez wątpienia doceniła twoje poświęcenie. Bryce jeszcze bardziej spochmurniał, a o to właś nie chodziło Cynvelinowi. - Nie powiedziałem jej, że jest moja. - Wyglądasz, jakby w ogóle nie ucieszył jej twój widok. - Byłaby najszczęśliwsza, gdybym zniknął na za wsze. Cynvelin zauważył nutę irytacji w jego głosie. - A ty? Moja ukochana jest cokolwiek oschła, gdyż o wszystko muszę błagać jej ojca. Z czasem to się ułoży. - Z chęcią spełnię każde jej żądanie, bo przecież ma być twoją żoną, milordzie. - Chyba najlepiej zrobię, gdy zabiorę ją z Annedd Bach. - Cynvelin westchnął z ulgą. - To miejsce przypomina szopę.
- Tak, mój panie - posępnie zgodził się Bryce, - Szkoda, że musiałeś poświęcić własną pościel, lecz przyjmij za to wyrazy mojej wdzięczności. Zostaniemy tu tylko dzisiaj, a rankiem wyruszymy do Caer Coch. - Tak, mój panie. Bryce zakończył wieczorny obchód twierdzy i upewnił się, że wszystkie straże stoją na swoich miejscach, nie chrapią i czujnie wypatrują wroga. Nie spotkał na murach Cynvelina. Miał już wyro bione zdanie o zwyczajach walijskiego szlachcica. Trwał w przekonaniu, że lepsza jest pogoń za wła ściwym celem niż wątpliwe podboje niewieściego serca. Nawet gdy niewiasta ma czarne włosy i anielskie spojrzenie. Nie chciał spać w wielkiej sali. Zdążył poznać grubiańskie uwagi i żarty, jakimi przed zaśnięciem ra czyli się zbrojni Cynvelina. Nie rozumiał, co mówią, lecz wiele wywnioskował z ich tonu i wcale mu się to nie podobało. Rankiem Rhiannon zerwała się z łoża z mocnym przeświadczeniem, że nadeszła pora na ostateczną rozmowę z Cynvelinem. Musiała go przekonać, że niechętna jest jego towarzystwu i że postępując w ten sposób, na pewno nie znajdzie drogi do jej serca.
Chciała także uciec jak najdalej od Bryce'a Frechette'a, którego najlżejszy dotyk przyprawiał ją drżenie i zawroty głowy. W jego obecności była niczym lunatyczka. Gdy ją całował, zapominała, kim jest i co się dzieje wokół. Czuła wówczas wyłącznie narastający niepokój. Zadygotała w chłodzie poranka i zerknęła na suknię, którą przed zaśnięciem rozwiesiła na krześle dla prze schnięcia. Na stole leżały resztki jadła przyniesionego wieczorem przez Ulę oraz pusty kielich po winie. Suknia wciąż była mokra i poplamiona błotem. Nie nadawała się dla damy, zwłaszcza takiej, która bez tego musiała sobie wmawiać, że naprawdę jest damą. Spojrzenie Rhiannon powędrowało w stronę kufra. Z zaciekawieniem podniosła wieko. Kufer był pełen niewieścich ubiorów. Chwyciła pierwszą z brzegu suknię. Była to piękna, z bogatego szkarłatnego brokatu, gęsto wyszywana złotą i srebrną nicią, szczególnie przy kołnierzu i na mankietach długich rękawów. W innych okolicznościach Rhiannon byłaby za chwycona tak wspaniałym strojem. Zajrzała głębiej do kufra. Znalazła inne suknie, lnianą koszulę i ciżmy z miękkiej skóry, szczotkę do włosów oraz kilka wstążek. Lord Cynvelin miał wyśmienity gust, jeśli chodzi o dobór strojów, i dobrze zapamiętał jej wzrost i wy-
miary. Suknia może była odrobinę zbyt ciasna w pasie, lecz poza tym leżała znakomicie. Rhiannon zrezygnowała z nakrycia głowy. Teraz miała wrażenie, że włożyła zbroję, by przy gotować się do nadchodzącej bitwy. Otworzyła drzwi i poszła do wielkiej sali. Zaraz za progiem ujrzała siedzącego przy stole Bryce'a. Mimo chłodu ubrany był jedynie w skórza ną kurtę i rajtuzy. Towarzyszył mu lord Cynvelin, jak zwykłe odziany na czarno. Rhiannon odruchowo porównała w myślach ich obu. Jeden był zgorzkniały i zamyślony, drugi - swo bodny i beztroski. Jak całowali? Bryce z tęsknotą, Cynvelin... jak właściciel. Rhiannon potrząsnęła głową, odpędzając nie wczesne myśli. Przyszła tu porozmawiać o czymś zu pełnie innym. Gdy weszła głębiej, zauważyła jeszcze, że zbrojni, zgromadzeni na porannym posiłku, siedzieli jakby w dwóch grupach. Jedni, buńczuczni i wystrojeni w czerń, zajmowali miejsca w pobliżu Cynvelina. Drudzy, ubrani o wiele mniej schludnie, skupili się pod ścianą na samym końcu stołu. Nie widać było Uli ani innej służby. Cynvelin zerwał się z krzesła. - Ach, lady Rhiannon! - zawołał uszczęśliwiony. - Rad jestem, że wreszcie dołączysz do nas!
- Muszę z tobą pomówić, milordzie - powiedziała, usilnie się starając, by nie spojrzeć na Bryce'a. - Sama. - Przed chwilą zasiedliśmy do śniadania - odparł Cynvelin. - Może więc potem... - Wolałabym teraz. Bryce podniósł się. Najwyraźniej nie zamierzał tu siedzieć dłużej, niż potrzeba. - Wybacz, milordzie, lecz mam jeszcze sporo do zrobienia... - To może poczekać - wpadł mu w słowo Cynvelin. - Nalegam, aby lady Rhiannon przysiadła się do nas. Kochanie, na dyskusję znajdziemy czas później. Rhiannon zacisnęła zęby. - Skoro pani chce z tobą porozmawiać sama... zaczął Bryce. - Milordzie, powinieneś zrozumieć... - jedno cześnie odezwała się Rhiannon. - Przestańcie! Oboje. Lady Rhiannon, chyba nie zamierzasz odprawić dzielnego Bryce'a od mojego stołu - zaprotestował Cynvelin. - Dobrze się spisał wczoraj i za to mu jestem wdzięczny. Co zaś do cie bie, Frechette, to powinieneś wiedzieć, że nie bę dziesz śniadał w stodole. Tak ci spieszno do rycer skiego stanu, że chcesz się na śmierć zapracować? Rhiannon ostro spojrzała na Normana. Zatem nie był postronnym uczestnikiem wydarzeń, biernie wy konującym rozkazy. Słuchał Cynvelina, bo marzył o odzyskaniu utraconych tytułów.
Postanowiła go ignorować, chociaż ciągle dręczyło ją wspomnienie jego namiętnych pocałunków. - Siadajcie, proszę. - Słowa Cynvelina zabrzmia ły jak rozkaz. - Lady Rhiannon zajmie miejsce po mojej prawej stronie, obok - Bryce. Zostaniesz, pani, różą pomiędzy cierniami. Rhiannon niechętnie podeszła do stołu, a Cynvelin zachichotał z własnego konceptu. Kątem oka widziała siadającego Bryce'a. Nie bardziej niż ona był rad z tego, co się stało. Czuła się osaczona, jakby jej towarzysze stali się ścianami celi, w której ją uwięziono. Nieomal żało wała, że nie została w wieży. - Czyż to nie piękne? - spytał Cynvelin. - Mam obok siebie przyszłą żonę i przyszłego rycerza. Rhiannon i Bryce spojrzeli na niego z osłupieniem. - Oczywiście, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem - dodał z szerokim uśmiechem. Ujął dłoń Rhiannon. - A zwłaszcza to pierwsze. Uwolniła rękę z uścisku. - Masz zamiar pasować pana Bryce'a, milordzie? - spytała cicho po walijsku. - Jeśli na to zasłuży - odparł, taksując ją wzro kiem. Nie była tym zachwycona. - Lubię mieć wokół siebie zaufanych ludzi. - To znaczy takich, którzy bez szemrania wyko nują wszystkie, nawet najgorsze rozkazy? - spytała.
popatrzyła na wojaków Cynvelina. - W takim razie, Frechette istotnie zasłużył na awans. Służące, wśród nich Ula, podały chleb, mięso i wino. Dziewczyna nawet nie spojrzała na siedzących przy stole. Drżała, stawiając tacę. - Zabrzmiało to, jakby nie przypadł ci do gustu, pani - zauważył Cynvelin. Rhiannon spłonęła rumieńcem, niepewna, czy w istocie tak jest. Wmawiała sobie, że chodzi tylko o pożądanie. Wierzyła, iż niedługo odzyska panowa nie nad sobą. - Nie przybyłam tu o tym mówić. Cynvelin obdarzył ją kolejnym uśmiechem. - Wyśmienicie. A o czym pogawędzimy? - O moim powrocie do ojca. Lekko zmrużył oczy, ale ciągnęła uparcie: - Przez wzgląd na mą reputację powinieneś się zgodzić! Cynvelin westchnął cicho. - Znowu mi łamiesz serce, milady! Tak ci obrzyd łem, że nie możesz w mym towarzystwie spędzić ani chwili? Rhiannon zmierzyła go chłodnym wzrokiem, rada, że mogą porozmawiać w języku nie znanym Bryce'owi. - Mówiłeś panu Frechette, że byliśmy kochankami? Lord Cynvelin zrobił okrągłe oczy. - Milady! - Mówiłeś?
Zerknął na Bryce'a, jakby się domyślał, skąd pochodzą takie informacje. Frechette jadł, nawet nie pa trząc w ich stronę. Za takie pomówienie mógł stracić łaski Cynvelina. Rhiannon nie dbała o to. Bardziej jej zależało na własnym honorze. Cynvelin pokrył zmieszanie uśmiechem. - Najdroższa... być może, po kilku kielichach wina, napomknąłem, że chciałbym być twoim fawory tem. Wiesz, co się czasem mówi po pijanemu. Wyra żałem jedynie najskrytsze pragnienia... - ciągnął, zniżając głos do czułego szeptu. - A mógłbym być kochankiem, gdybyś nie wzięła mnie za męża. Rhiannon spąsowiała pod jego gorejącym, natręt nym spojrzeniem. Bryce uznał, że zjadł już dosyć. Odłożył ostatnią pajdę chleba i bez pośpiechu uniósł się zza stołu. Lady Rhiannon wyraźnie chciała, by odszedł, i wydawała się ukontentowana zachowaniem Cynvelina. Kokietowała go niemal tak jak na balu u lorda Melevoir. Czerwieniła się i skromnie spuszczała oczy. A Bryce Frechette, największy tępak w Brytanii, prawie jej uwierzył, że tak bardzo chciała powrócić do ojca! Należała do kobiet, które odmawiają, licząc, że w ten sposób usidlą kochanka. Wczoraj protestowała i walczyła wyłącznie po to, by wydawać się jeszcze
bardziej godną pożądania. Gniew, który widział w jej pięknych oczach przy drugiej próbie pocałunku, był niczym innym jak zwodniczą gierką. Całowała, bo ją to bawiło. W głębi duszy cieszyła się łatwym podbojem. Jego miłości nie zdobędzie! Nie mógłby pokochać takiej uwodzicielki. Traktowała go jak zabawkę, a on był zbyt zaślepiony, żeby to wcześniej dostrzec. Teraz już wiedział, jak unikać kłamliwych, podstępnych i uwodzicielskich niewiast. - Jeśli pozwolisz, milordzie, odejdę do swoich za jęć - powiedział krótko. - Obowiązek wzywa, co? - lekkim tonem rzucił Cynvelin. - Dobrze więc, zatrzymywałem cię zbyt długo. Wyglądasz na zaprzątniętego zupełnie innymi sprawami. Bryce nie zamierzał patrzeć na lady Rhiannon. Nie chciał znowu wpaść w niewolę jej pięknych oczu. Nie mógł się jednak powstrzymać. Spojrzał na nią i patrzył, póki nie odwróciła wzroku. Przejrzał ją na wylot. Odszedł, przeklinając w duchu własną głupotę. Miał wrażenie, że wino, które wcześniej wypił, za mieniło mu się w żołądku w truciznę. Najpierw poszedł do bramy, żeby sprawdzić, czy wartownik wciąż stoi na miejscu. Myślał o siostrze, zamężnej z człowiekiem, którego powinna nienawi-
dzić. Etienne DeGuerre przejął ich rodowe dobra i kazał jej wybierać wygnanie albo rola pośledniej służącej. Gdy Bryce wrócił, Gabriella wyznała mu w tajemnicy, że pokochała barona DeGuerre i że pragnie być jego żoną. Od tamtej pory wierzył, że zrobiła tak wyłącznie ze względu na okoliczności. Zawsze miała miękkie serce. Teraz już nie był tego pewien. O sobie przecież nie mógł powiedzieć, że grzeszy słabością. Przynajmniej nie powinien. Nie wolno mu w ża den sposób myśleć o Rhiannon DeLanyea. Ważniej sze było Annedd Bach i rycerskie ostrogi. - Obawiam się, że nasz Bryce nieco zapomniał o dobrych manierach, przebywając tak długo z dala od szlacheckiej kompanii - smętnie zauważył Cynvelin, kiedy Frechette opuścił wielką salę. - Wybacz, mu, pani. Rhiannon skinieniem głowy skwitowała uwagę. Sięgnęła po kielich z winem i starała się nie pamięta o pogardliwym spojrzeniu Normana. Nie miał najmniejszego prawa tak na nią patrzeć Niezależnie od jego odczuć, to jej wyrządzono krzywdę. Skoro tak cenił honor, to dlaczego całował niewia stę, którą uznał za przeznaczoną innemu? Z drugiej strony, podpowiadało jej sumienie,
w tamtej nieszczęsnej chwili ona też zapomniała o własnym honorze. Czyż nie tak? - Do twarzy ci w tej sukni, milady - odezwał się lord Cynvelin. - Choć jej piękno jest niczym w po równaniu z urodą właścicielki. Rhiannon uśmiechnęła się blado. - Serce rośnie, gdy widzę, że wreszcie się uśmie chasz - dodał. - Pragnąłbym znów usłyszeć twój perlisty śmiech, który dźwięczy mi w uszach od balu u lorda Melevoir. - Nie znajduję tu nic zabawnego - cierpko odpo wiedziała Rhiannon. Cynvelin zmarszczył ciemne brwi, lecz nie prze stawał mówić. - Rad jestem, że nie uważasz mnie za błazna. - O, nie, panie. Na pewno. - Wspaniale. Zrobię niemal wszystko, żebyś była szczęśliwa - powiedział miękko. - Nic nie sprawi mi większego zadowolenia jak to, byś przy mnie zacho wała radość aż do końca życia. Milczała, więc westchnął ciężko i sięgnął po jab łko. Wyciągniętym zza pasa sztyletem wolno obie rał skórkę. Długie, zwinne palce zręcznie obracały owoc. Gdy skończył, podał jabłko Rhiannon. Wzięła je z pewnym wahaniem. Nagle nad ich głowami rozległ się grom. Rhiannon
aż drgnęła na krześle. Jabłko wypadło jej z rąk i potoczyło się po podłodze. Deszcz z siłą wodospadu za łomotał o kamienne ściany. Bryce Frechette wbiegł do wielkiej sali, trząsając głową jak pies, który właśnie wyszedł z ki pieli. - Grad wali, milordzie! - krzyknął. - Nie poje dziesz w taką pogodę! Cynvelin zaklął siarczyście i zaraz napotkał zdu mione spojrzenie Rhiannon. Uśmiechnął się przepra szająco. - Wybacz, milady. Zamierzałem cię dzisiaj zabrać do Caer Coch. Znalazłabyś tam więcej wygód. - Także chciałam wyjechać, ale... - Zapewniam cię, że jest mi równie przykro. Deszcz nie ustawał. Rhiannon doszła do wniosku, że nie ma co nalegać na podróż do ojca. Nikt nie ru szał się z domu przy takiej pogodzie. Drogi w tej czę ści kraju były zbyt błotniste, by ryzykować jazdę pod czas burzy. Pocieszała się tylko myślą, że ojciec także nigdzie nie odjedzie. Na pewno zawrócił do klasztoru lub do najbliższej gospody. Nawet jeżeli myślał o dalszej podróży do Craig Fawr lub Caer Coch, to teraz musiał czekać. Patrzyła, jak Bryce Frechette rozmawia z chudym człowiekiem, który tłumaczył jego rozkazy zbrojnym siedzącym w końcu sali.
- Za twoim pozwoleniem, milordzie - zawołał Norman do Cynvelina - pójdę wraz z nimi do kwater. Zebrał całą grupę. Pozostali, ci bliżej, musieli za tem stanowić osobistą straż Cynvelina. Zauważyłabym to wcześniej, pomyślała Rhiannon, gdybym nie była tak zaprzątnięta swoimi proble mami. Jako córka barona mogła czuć się bezpiecznie w towarzystwie walijskiego szlachcica, bez względu na butne zachowanie jego podkomendnych. - Proszę bardzo - zgodził się Cynvelin. Bryce wyprowadził swój oddział za drzwi. Rhian non została tylko z Cynvelinem i przybocznymi. - Teraz możemy się zabawić - mruknął; lord Cynvelin. Rhiannon znów się zaczerwieniła i pochyliła się, żeby podnieść jabłko. Zobaczyła, że zdążyło już tra fić do psiego pyska. Nie była tym zasmucona. - Szkoda, że nie mamy grajków - powiedział lord Cynvelin, gdy kolejny grzmot wstrząsnął salą. Łoskot gradobicia zmienił się w jednostajny poszum de szczu. - Moglibyśmy zatańczyć. Rhiannon nie wyobrażała sobie, by jeszcze kiedy kolwiek była do tego zdolna. Nie z Cynvelinem. Nie chciała jego bliskości. - Jestem zmęczona. - Zaśpiewam, jeśli wolisz.
Nie czekał na jej zgodę ani na wybór odpowiedniej pieśni. Po prostu zaczął śpiewać. Miał dobry głos, dźwięczny i liryczny. Wybrał zaś smutny lament na cześć utraconej miłości. Zbrojni przestali jeść i rozmawiać, nawet służebne przystanę ły w milczeniu. Rhiannon miała szczerą ochotę płakać, tak smętne były słowa i melodia pieśni. Pomyślała, że Bryce na pewno chętnie by tego słuchał, i żałowała, że go teraz nie ma. Popatrzyła na lorda Cynvelina, a on obdarzył ją namiętnym spojrzeniem. Nikt nie potrafiłby tak pięk nie śpiewać, gdyby sam nie doświadczył równie go rzkich uczuć, pomyślała. Może w istocie ją kochał? Może pragnął jej równię mocno jak bohater pieśni? A może niesłusznie go po tępiała? Myliła się przecież co do Bryce'a. Dbał o ród i już teraz wierzyła w jego zapewnienia, że ukrywał się, bo w sekrecie próbował pomóc ojcu. Ileż złych dni musiał wówczas przeżyć! Z dala od własnej rodziny lepiej rozumiała jego osamotnięnie... i dumę, która trzymała go na dystans. Wciąż się wstydził? Może właśnie dlatego tak bardzo chciał odzyskać utracony szlachecki tytuł? Najdziwniejsze, że nie szukał niczyjej pomocy. Jego szwagier był przecież potężnym baronem. Na jed-
no słowo żony znalazłby sposób, by jej brata na po wrót uczynić rycerzem. Zachowanie Bryce'a zasługiwało na największy podziw. Rhiannon zastanawiała się, czy przy dłuższym po bycie zdołałaby go poznać lepiej. Gdyby naprawdę zasłużył na to, wstawiłaby się za nim u lorda Cynvelina. Jego dotychczasowe wysiłki nie poszłyby na marne. Pieśń dobiegła końca i już tylko ostatnia, najsmut niejsza zwrotka echem błądziła po sali. Rhiannon, wciąż zaprzątnięta myślami, uśmiechnęła się bez wiednie, gdy zbrojni Cynvelina głośnymi okrzykami i tupaniem wyrazili aplauz. Jedynie Ula nie klaskała, co nie uszło uwagi Rhian non. Dziewczyna stała obojętna, a potem w milczeniu zaczęła dolewać piwa. - Co ty na to, milady? - półgłosem spytał Cynvelin. - Nadaję się na domowego minstrela, jak twój oj ciec? - Tak... chyba tak - z roztargnieniem odpowie działa Rhiannon, wciąż zadziwiona zachowaniem Uli. - Przycichłaś, moja pani. Mam nadzieję, że gdy śpiewałem, nie zaczęłaś przysypiać. - Ależ skądże. Masz znakomity głos. - Jestem pewien, że twój dorównuje świergotaniu ptasząt. Może mi się odwdzięczysz jakąś pieśnią.
- Może. W tej samej chwili przemówił wojak, który ją ob raził u lorda Melevorr. - My także wracamy na kwatery, milordzie. Cynvelin przyzwalająco skinął głową. - Nie strać całego żołdu, Madocu - mruknął z humorem. Przyboczni, rękami osłaniając głowy, poje dynczo wymykali się z sali i znikali za zasłoną de szczu. Cynvelin popatrzył na swą towarzyszkę. - Zapewne zaczną grać w kości. Rad będę, jeśli przed zachodem nie skończy się to bijatyką. - Pozwalasz na hazard, panie? - W przeciwieństwie do niektórych ludzi, nie wi dzę w tym nic zdrożnego. - Ojciec uważa, że to prowadzi do niepotrzebnych sprzeczek. Sam tego doświadczyłeś. - Człowiek musi coś robić. Brak tu kobiet, więc zezwalam na inne zabawy, nawet gdy to oznacza je den lub dwa rozbite czerepy. Rhiannon odwróciła się, zaskoczona jego grubiańskimi uwagami o kobietach. Nawet jeśli to pra wda, nie powinien w ten sposób przemawiać do damy. Z wolna zaczęła pojmować, że lord Cynvelin ap Hywell, mimo ciągłych uśmiechów, gładkich słówek i pochlebstw, nie w pełni zasługuje na miano szla chetnego. Co innego... na przykład Bryce. Norman
wobec niej zachowywał się z nieustannym szacun kiem, nawet kiedy prawił najgorsze impertynencje. Zaraz... przecież to bez sensu, pomyślała. No do brze, miał respekt w oczach. A jak patrzył lord Cynvelin? Z pożądaniem, to pra wda. Z szacunkiem? Raczej nie. i - Wybacz, milordzie, chyba też już pójdę z po wrotem do wieży. - A dlaczego? Nie masz nic do roboty. Każę służ bie przynieść szachownicę. Zagramy. Umiesz grać w szachy? - Owszem, choć nie jestem w tym bardzo dobra. Brak mi cierpliwości do gier strategicznych. - Jak się znudzisz, znajdę ci inną rozrywkę - po wiedział uprzejmym tonem. Spojrzała na niego ostro, ale zrobił niewinną minę. Zawołał Ulę i kazał jej przynieść szachy. Dziewczyna wyszła bez słowa. Zostawiła Rhiannon sam na sam z Cynvelinem. Lady DeLanyea wstała i podeszła do drzwi. Ciągle lało i nic nie wskazywało na rychłą poprawę pogody. Odstąpiła od progu i zbliżyła się do kominka. Cho dząc tu i tam, czekała na powrót Uli. Uznała, że lepsze szachy niż ciągłe rozmyślania o mężczyznach. Niepokój to dobry znak, doszedł do wniosku lord Cynvelin, obserwując spod oka krążącą po sali
Rhiannon. Denerwowała się, gdyż nie wiedziała, co o nim naprawdę myśleć. Miała wierzyć w zapewnienia o dozgonnej miłości czy pamiętać o oskarżeniach ojca? Kiedyś, w podróży do Francji, widział lamparta zamkniętego w ciasnej klatce. Zwierz nieustannie biegał od ściany do ściany. Teraz Rhiannon DeLanyea postępowała tak samo. Czarne włosy i błyszczą ce oczy... Cynvelin pochłaniał ją wzrokiem. Czułe słówka, pochlebstwa, zapewnienia o wieczności uczuć... znali dziesiątki, jeśli nie setki sztuczek, które z czasem miały mu zapewnić rękę córki barona DeLanyea. Nagle wpadło mu do głowy, że jej miłość może być rzadkim i najcenniejszym darem. Potem przypomniał sobie, kim naprawdę jest i co zrobił jej ojciec. On, Cynvelin ap Hywell, został znie ważony i odegnany precz, niczym nieposłuszne dziecko. Wszystko tylko dlatego, że nie zważając na protesty, obchędożył jakąś wiejską dziewkę. Spojrzał na Rhiannon. Byli sami. Ciekawe, czy za częłaby protestować, gdyby przeszedł do pocałun ków. Krzyczałaby, gdyby zapragnął czegoś więcej? Co by zrobiła, przyciśnięta plecami do ściany, z pod winiętą spódnicą i jego nogą między swoimi kolana mi? Walczyłaby, drapała, jak tamta ze wsi, czy też od powiedziała gorącym uściskiem? Cynvelin wziął głęboki oddech. Nie tutaj. Nie te-
raz. Zbyt wiele zyskał, żeby wszystko rzucić na tę jedną szalę. Pośpiech jest złym doradcą. Mimo to z trudem potrafił usiedzieć na krześle. Miał ochotę wstać, pochwycić ją w ramiona i obsy pać pocałunkami. Najpierw posiąść jej usta, a potem kształtne ciało. Chciał jej okazać swą władzę, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie teraz, powtórzył w myślach. Później. Pomacał klucz w sakwie przytroczonej do pasa. Jeszcze nie zrobił z niego użytku. A może nigdy nie będzie musiał? Schwytał piękne zwierzę, lecz na prawdziwą zem stę wypadało poczekać, aż branka wyzna miłość swo jemu strażnikowi.
ROZDZIAŁ ÓSMY Klasztor Świętego Dawida był duży i zamożny. Położony przy głównym trakcie prowadzącym na północ Walii, miał nawet hospitalis, więc przybywało doń wielu utrudzonych podróżnych, zwłaszcza tych, którzy ucierpieli wskutek ran bądź choroby. Minął tydzień od porwania Rhiannon. Baron DeLanyea przechadzał się przed kominkiem płonącym w wielkiej sali, zaś bracia zakonni, zajęci posiłkiem, z rzadka podnosili głowy, żeby posłuchać deszczu szumiącego za oknem. Ulewa, która rozpoczęła się w dzień po uprowa dzeniu, trwała nieprzerwanie, zmieniając wszystkie drogi w rozmiękłe, śliskie i niebezpieczne bajora. Kilka razy już wydawało się, że deszcz słabnie, zaraz jednak powracał z nową, niespożytą siłą, nim ktokol wiek zdążył osiodłać konie. Lało jak z cebra. Baron pocieszał się, że Cynvelin także nie zdążył opuścić Annedd Bach i nie przewiózł branki do za mku Caer Coch. Spojrzał na syna ukrytego w cieniu, na ławie usta wionej w pobliżu kominka. Ogień dawał niewiele
światła, lecz przynajmniej rozpraszał chłód panujący w klasztornej komnacie. Griffydd tkwił przyklejony do muru, jakby sam był z kamienia. - Ciekawe, ile jeszcze potrwa ta psia pogoda rzekł baron. - Dobrze będzie, jeśli ustąpi, zanim Dylan tu dotrze ze swoimi ludźmi. - Myślisz, ojcze, że będą podróżować w deszczu? - wypłynął z mroku głos Griffydda. Baron spojrzał w tę stronę. - To by miało powstrzymać Dylana? Powiedział pewnie: „Czymże jest parę kropel z nieba dla pra wdziwego Walijczyka?", i ruszył w drogę. - Przecież Morgan i Fitzroy mogli mu wyperswa dować ten pomysł. - Nikt, kto patrzył z boku, nie za uważyłby emocji na twarzy mówiącego. Griffydd DeLanyea nie zwykł okazywać strachu ani gniewu. Ani palącej nienawiści do Cynvelina ap Hywell. - Morgan? To taM sam postrzeleniec jak Dylan. Zresztą i Fitzroy, wiedząc, co się stało, nie ociągałby się z odsieczą. Nawet większa ulewa nie zatrzymała by go w domu. Baron znów ruszył w wędrówkę przed kominkiem. - Mam nadzieję, że zjadą jak najszybciej. Kto wie, kiedy Cynvelinowi wpadnie do głowy, by ruszyć do Caer Coch? To jeden z najlepiej umocnionych za mków Walii. - Sądzisz, że powinniśmy czekać?
- Tak. Zapadła chwila ciszy. - Na trakcie łatwiej byłoby odbić Rhiannon odezwał się Griffydd. - Tak, ale do zwycięstwa potrzebujemy większej siły. Twarz Griffydda nie zdradzała żadnych uczuć. - W bitwie Frechette będzie groźnym przeciwni kiem. - Wiem. - A jeśli będzie sam, on albo Cynvelin? Baron przymrużył oko. - Co chcesz przez to powiedzieć? Przecież wiesz, że nie wychylają nosa z Annedd Bach. - Pierwszą noc Cynvelin spędził w karczmie, kil ka mil od twierdzy. Był z dziewką. Baron stanął, odwrócił się i przeciągle popatrzył na syna. Pominąwszy blizny i różnicę wieku, Griffydd mógłby być jego lustrzanym odbiciem. - Co takiego? - Posłałem za nim jednego z moich ludzi - odparł młodszy DeLanyea. - Czekał aż do świtu, kiedy Cynvelin z dwoma przybocznymi powrócił do twierdzy. - Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej?! - za wołał baron. - Zanim mój szpieg wrócił, Cynvelin był już daw no w Annedd Bach. Kazałem go obserwować i po wiadomić nas, jeśli znów wyjedzie. Do tej pory tego nie zrobił. Spędził noc z dziewką! - Głos Griffydda
dopiero teraz nabrał groźnych tonów. - A podobno zapałał uczuciem do Rhiannon. - Podziękuj Bogu! - Dziękować? Za co? - z niedowierzaniem zapy tał Griffydd. - Za jego zdrożną miłość do Rhiannon? - Miłość to jeszcze nie wesele, synu - odpowie dział baron. - Skoro spędził noc z dziewką, Rhian non była bezpieczna. Chciałbym, żeby wciąż to robił, póki jej nie odzyskamy. - Cynvelin to łotr, lecz chyba by jej nie skrzywdził - zaoponował Griffydd. Cień smutku przemknął przez twarz barona. - Pamiętasz Peulana Kichawę? - Oczywiście - odparł syn. - Owczarza, z wiel kim nosem. - A jego córkę, Cathwg? - Tę ładną? Jest chyba rówieśniczką Rhiannon. Baron skinął głową i znów zrobił parę kroków. - Dobrze, że Dylan nas nie słyszy. W pojedynkę zaatakowałby Annedd Bach. Griffydd nie w pełni pojmował słowa ojca. - O co chodzi? Co z Cathwg? Baron stanął i twardym wzrokiem popatrzył na syna. - Cynvelin ap Hywell ją zgwałcił. Dlatego też Kichawa opuścił nasze włości i dlatego wygnałem zło czyńcę. Griffydd nawet nie drgnął, tylko w oczach zabły sły mu groźne ogniki.
- Była jeszcze dzieckiem. - Tak. Miała dziesięć lat, kiedy to się stało. - Dlaczego nigdy nie postawiłeś go w stan oskarżenią? - Po rozmowie z Peulanem natychmiast wezwąłem Cynvelina. Chciałem wiedzieć, co ma na swoją obronę. - Baron wbił wzrok w ziemię, potem uniósł spojrzenie na syna. - Roześmiał się. Wołał, że jeśli chcę, mogę go oskarżyć. Że jest bogaty i ma duże wpływy, a Peulan to tylko prostak. - Odwrócił gło wę. - W tym czasie już wiedziałem o nim wystarczająco wiele, by podejrzewać, że mógł się dopuścić ta kiej zbrodni. Wiedziałem także, iż normański sąd, zapewne puściłby go wolno. Postanowiłem, że następnego ranka osobiście porozmawiam z Cathwg Chciałem mieć pewność, że wydałem sprawiedliwy wyrok. Griffydd ciężko popatrzył na ojca. - Co zamierzałeś? - Zgodnie ze starym walijskim prawem wydałbym Cynvelina w ręce Peulana i jego synów, a potem poniósłbym wszelkie konsekwencje takiego czynu. Nawet przed Normanami. Griffydd z aprobatą pokiwał głową. - Niestety, nie zastałem nikogo z rodziny Cathwg. Nikt też nie wiedział, dokąd wywędrowali. Nie było świadków. Nie mogłem przecież oskar żyć Cynvelina, nie wysłuchawszy zeznań córki Peu-
ana. Ostrzegłem więc go na przyszłość i odesłałem do ojca. - Chociaż raz mam ochotę naśladować Dylana. Griffydd wstał z ławy. - Jak można czekać, skoro Rhiannon jest w rękach takiego człowieka? Baron potrząsnął głową. - Nie. Atak z kilkoma ludźmi to czyste szaleń stwo. - Westchnął. - Słyszałeś, jak o niej mówił? Chyba naprawdę wierzy, że obdarzyła go głębszym uczuciem. - A ty, ojcze, w to wierzysz? Emryss DeLanyea ponownie pokręcił głową i cień uśmiechu przemknął po jego wargach. - Nie. To do niej niepodobne. Uważam jednak, że Cynvelin dotrzyma danego słowa, póki sam nie uzna, iż jego wszystkie wysiłki spełzły właściwie na ni czym. Griffydd pochylił się do światła i z uwagą popa: rzył na barona. - Nie mogę dłużej czekać, ojcze. - To niełatwe, synu. - Na surowej twarzy złość wal czyła o lepsze ze współczuciem. - Musisz jednak pa miętać o pogróżkach Cynvelina. Jeśli zaczniemy oble gać Annedd Bach, narazimy Rhiannon na najgorsze. - To oznacza także, iż nie zwrócimy się do króla? - spytał Griffydd. - Łotr od razu dowiedziałby się o tym - westchnął baron.
- A jeśli dostanie wieść, że posłaliśmy po posiłki? - Nawet gdy coś zwęszy, nigdy nie pozna prawdy, Hu opuścił Craig Fawr jeszcze przed jego przybyciem. Cynvelin nawet nie zna jego imienia. - Ale na pewno o nim słyszał. O walijskim rycerzu, który poślubił Normankę. - Być może. Muszę jednak zaryzykować. - Baron | wzruszył ramionami. - Powinniśmy od razu wziąć więcej ludzi. - Kto wiedział, że tak się stanie? - ze smutkiem zapytał Griffydd. - Ojcze, myślisz, że to możliwe... Sądzisz, że Cynvelin zdobędzie względy Rhiannon? Jest przystojny... - Zobaczy go takiego, jakim jest naprawdę. Na nic jego zabiegi. - Ale... - Ale co? - Wybacz, ojcze, lecz pod jednym względem po wiedział przecież prawdę. Uprowadziłeś moją matkę. - I puściłem ją następnego dnia, nietkniętą. Oto cała różnica, synu. Twoja siostra ma głowę na karku, Nie pobiegnie za pierwszym lepszym, choćby nie wiem jak ładnym. A już na pewno nie poślubi takiego jak Cynvelin. - Sądzisz, że ją uwolni, jeżeli go odtrąci? Baron umknął wzrokiem. - Nie - westchnął. - Z drugiej jednak strony ktoś tak jak on zadufany w siłę swojej perswazji, w razie
rozczarowania może ją nam zwrócić. Chcę w to wie rzyć. A jeżeli ją skrzywdzi... to też mam możnych przyjaciół. - Zniżył głos. - Niestety, Cynvelin nie na leży do najmądrzejszych. Przysięgam jednak na Boga i Świętą Marię Dziewicę, że odbiorę mu córkę. Szare oczy Griffydda pociemniały z gniewu. Za cisnął w pięści szczupłe dłonie, silniejsze, niż można by sądzić. - Tak, ojcze. Odzyskamy ją. A jeśli ów diabelski pomiot uczyni jej jakąś krzywdę, sam padnie z mojej ręki. Baron popatrzył na syna. Twarz skurczyła mu się z ledwie powstrzymywanej złości. - Jeśli jej uczyni krzywdę, jak mówisz, zemsta na leży do mnie. - W takim razie mój będzie Frechette. Emryss DeLanyea skinął głową na zgodę. - Bierz go sobie, jeśli tylko dopuści do krzywdy Rhiannon. Niech się Bóg ulituje nad duszą ich obu. - Przeklęty deszcz - mruknął lord Cynvelin, sto jąc w drzwiach wielkiej sali. - Dziś także nie wyru szymy, chyba że jakąś łodzią. Madoc, Twedwr i pozostali przyboczni wymienili i posępne spojrzenia. Niektórzy zaczęli coś 'pomruki wać, a Madoc wyciągnął nóż i cisnął nim ze złością prosto w stropową belkę. - I bez tego w twierdzy jest dostatecznie dużo zni-
szczeń - dobieg z drugiego końca sali głos Bryce'a. Frechette stał tam ze swoim oddziałem zbrojnych. Przez cały tydzień wszyscy, nie tylko przyboczni Cynvelina, większość czasu spędzali pod dachem. Bryce patrzył na to niechętnym okiem, gdyż miał pewność, że między wojakami panuje otwarta wrogość, choć wszyscy byli Walijczykami. W dodatku wiedział, dlaczego. Ludzie Cynvelina byli bandą pyszałków przekonanych, że coś, co nie jest wyłączną własnością ich pana, bezsprzecznie należy do nich. Strawa, pościel... a nawet kobiety. Bryce nieraz przerywał ostre sprzeczki, a służebne najczęściej odsyłał do kuchni. Nie potępiał ich, że rzadko kwapiły się do wyjścia. Lorda Cynvelina wyraźnie bawiły jego kłopoty. Nie próbował się wtrącać. Wszystko scedował na rządcę, więc Bryce dwoił się i troił, by zachować porządek w twierdzy. Zbrojni najwyraźniej czekali na wyjazd Cynvelina, nim z wozów znikną resztki prowiantu. Bryce jednak nie chciał myśleć o rozstaniu z lady Rhiannon. Zmienił się od czasu, kiedy tu przyjechała. Początkowo próbował ją omijać, pamiętając, że jest przeznaczona innemu. Nie był jednakże ślepcem i widział, że nie cieszy jej towarzystwo Cynvelina. Zachowywała się inaczej niźli na zamku lorda Melevoir. Dlaczego? Przecież powinna być zadowolona z obecności narzeczonego.
Jeśli go kochała. Była jedną z najpiękniejszych i najbardziej intere sujących kobiet, jakie spotkał w życiu. Miała wszel kie zadatki na prawdziwą kasztelankę. Spokojna, nig dy nie narzekała na pogodę albo na niewygody ko mnaty. Z wdzięcznością przyjmowała każdy napitek czy jadło i łagodnym głosem przemawiała do służby. Gdy grała w szachy z lordem Cynvelrnem, potrafiła z godnością znosić przegraną. Jak pszczoła przywa biona słodkim zapachem kwiatu, tak Bryce wodził wzrokiem za jej każdym uśmiechem. Starał się przejrzeć niektóre jej zachowania. Na prawdę była tak łagodna i czuła, czy to także należało do przedstawienia? Czy zależało jej na Cynvelinie? A może wyczekiwała chwili, kiedy opuści Annedd Bach i przeniesie się do Caer Coch? Z drugiej strony była przecież bezwstydną uwodzicielką. Tak bezwstydną jak w podcieniach zamku lor da Melevoir. I wbrew zapewnieniom, że to całkowite kłamstwo, chyba spędzała noce z Cynvelinem. „Chyba", gdyż Bryce zawsze pierwszy opuszczał salę, by udać się na spoczynek w stajni. Prawdę mówiąc, po prostu nie chciał patrzeć, jak wychodzą razem. Nie mógł też przestać myśleć o ich czułych uściskach. To powinno wystarczyć, by poczuł niechęć do Rhiannon, ale nie wystarczyło. Gdyby podeszła, mówiąc, że go pragnie, bez zastanowienia przyjąłby jej miłość. Miłość. Chyba oszalał!
Tylko głupiec mógł sądzić, że zdobędzie jej wzgledy. Była przecież urodzoną i dumną szlachcianką. On zaś nie mógł jej nic ofiarować. Ani domu, prócz tego, który dzierżawił teraz, ani bogactwa czy władzy, ani nawet tytułu. Jak mógłby stanąć w szranki z lordem Cynvelinern ap Hywell? Madoc mruknął coś po walijsku. Przyboczni się roześmieli, a reszta zbrojnych popatrzyła na niego wilczym wzrokiem. Bryce usiłował nie zwracać na to uwagi. Dał znak chudemu, ciemnowłosemu Erminowi, który służył mu za tłumacza. - Powiedz moim ludziom, że później, jeśli pogoda pozwoli, znów poćwiczymy walkę mieczem. Ermin z wahaniem skinął głową i rzucił kilka zdań po walijsku. Zbrojni wymienili zdumione i lekko rozgoryczone spojrzenia. Lord Cynvelin zbliżył się do Bryce'a. - Zbieranina prostaków, prawda, Frechette? - za uważył. - Udało ci się coś z nich wykrzesać? - Boją się mnie, milordzie - odparł Bryce. - Nie dziwi mnie to, wszak jestem Normanem. Niestety, ćwiczyć możemy wyłącznie na kwaterach, lecz zro bili postępy, nawet w tak krótkim czasie. - Zbyt długo przebywałem z dala od Annedd Bach - westchnął szlachcic. - Zdziczeli. Trzeba twardej ręki, by na nowo przywołać ich do porządku.
- Być może - wymijająco odpowiedział Bryce. - Coś mi się zdaje, że kolejne ćwiczenia przepro wadzisz pod dachem. - Cynvelin spojrzał w okno. Chyba że wolą moknąć. Psa by nie wypędził w tak paskudną pogodę. Jakby dla zaprzeczenia jego słowom, do sali wpad ła lady Rhiannon. Odrzuciła na plecy kaptur płaszcza. - Wielkie nieba! - zawołała. - Sądziłam, że utonę! - Cieszę się, że przyszłaś, milady! - powitał ją l o r d Cynvelin. Podszedł do niej i pomógł zdjąć płaszcz. Bryce uznał, że to kolejny prezent, podobnie jak przepiękna zielonkawa suknia z narzutką wykonaną ze złoto-zielonego brokatu. Wokół bioder Rhiannon zapięła kun sztowny skórzany pas, który w cudowny sposób pod kreślał grację jej ruchów. Włosy zebrała szarfą. Bryce do tej pory myślał, że grube pukle najlepiej podkre ślają jej urodę. Teraz jednak, na widok niczym nie przesłoniętej twarzy, nie mógł oderwać wzroku od jej błyszczących oczu i różanej cery. - Sądziłem, że zostaniesz w wieży, niczym Noe w arce - odezwał się Cynvelin. - Miałam taki zamiar - przyznała. - Lecz tam jest za cicho. Przywykłam do kompanii. Bez wątpienia, złośliwie pomyślał Bryce. - Cieszy mnie to - powiedział Cynvelin. Twardo popatrzył na Madoca. - Pani chce usiąść.
Lady Rhiannon z wdziękiem opadła na krzesło niechętnie opuszczone przez przybocznego. - Deszcz chyba słabnie - oznajmiła. - Naprawdę, Frechette?! -zawołałlord Cynvelin. Bryce podszedł do drzwi, trzymając się jak najdąlej Rhiannon. Pachniała niczym cudne, małe kwiaty przy pierwszym wiosennym powiewie. - Tak, milordzie. To prawda. - Wybornie! Może więc dzisiaj wyruszymy! Bryce usiłował zachować kamienną twarz, lecz przy okazji zauważył, że lady Rhiannon nie jest zachwycona wzmianką o wyjeździe. - Słabnie, lecz to jeszcze nic nie znaczy, milordzie - dodał. - Na widnokręgu wciąż gromadzą się burzo we chmury. Można chyba spodziewać się kolejnej ulewy. Cynvelin zaklął cicho. - Dość mam tego przeklętego miejsca! - mruknął jakby do siebie. - Dobrze, poczekamy trochę, aż się coś wyjaśni. - Mimo wszystko zabiorę ludzi na łąkę na tyłach twierdzy - oświadczył Bryce. Zerknął na Ermina, który już zaczął po walijsku przekazywać rozkazy. - Do widzenia, milordzie, milady. Dał znak ludziom i odmaszerował. Rhiannon popatrzyła za odchodzącymi. Nikt nie ociągał się z wykonaniem poleceń Bryce'a. Jak na
Normana w zadziwiająco krótkim czasie zyskał sobie posłuch całego oddziału. Zachowywał się jak urodzo ny przywódca. Nieraz przypadkiem słyszała, jak brojni powiadali o nim, że to prawy i godzien zaufa nia wojownik. Nie była pewna, co mówią o lordzie Cynvelinie, lecz chyba zdobył sobie znacznie mniej uznania. Bryce Frechette nie był tak arogancki i zarozumia ły. Cynvelin maniery miał wprawdzie lepsze, lecz źle traktował służbę, a nawet własnych zbrojnych, kiedy myślał, że nikt go nie widzi. Bryce także w niczym nie przypominał Griffydda, który umiał wymóc bezwzględne posłuszeństwo, lecz jego zachowanie z góry wykluczało wszelkie pró by nawiązania przyjaźni. Dylan z kolei wchodził w taką komitywę ze swymi ludźmi, że wreszcie zaczynał narzekać, iż nikt go nie szanuje. Przyjaciel i dowódca to przecież nie to samo. Takie sprawy naj lepiej rozumiał ojciec. Troszczył się o swoich ludzi, przyjaźnił z nimi, lecz nikt nie kwestionował jego au torytetu. A skoro już o tym mowa, to Bryce chyba właśnie najbardziej przypominał barona DeLanyea. Mimo to denerwował ją samą obecnością. Miał ciemne, ogni ste oczy, które zdawały się zaglądać do najmroczniejszych zakamarków jej duszy. Podczas partii szachów z lordem Cynvelinem musiała mocno się pilnować, : by nie poprosić Normana o radę, jaki zrobić następny
ruch. Z trudem udawało jej się skupić uwagę na pionkach. W rezultacie, do tej pory nie wygrała. Wystarczyło, że tylko powtórzyła w myślach jego imię, a już czuła na wargach smak pierwszego pocałun ku. Gdy jej dotykał, wstępowało w nią nowe życie, jak by magicznym sposobem przekazywał jej swoje siły. Kiedy trzymał się z dala, czuła wyłącznie strach i rozgoryczenie, chociaż lord Cynvelin udawał najweselszego gospodarza, wciąż się śmiejąc i gawę dząc o tym i o owym. U lorda Melevoir lub w jej własnym domu na pew no lepiej by znosiła zaloty Cynvelina. Tu, na odlu dziu, czuła się zagrożona, zarówno jego zakusami, jak i niezachwianą wiarą, że wreszcie mu ulegnie. Bryce od drugiego dnia pobytu w twierdzy nawet się do niej nie odezwał. Wmawiała sobie, że i bez nie go ma dość kłopotów. Wciąż próbowała przekonać Cynvelina, że choć go lubi, nie zostanie jego żoną. Gdy usłyszała jego pieśń, miała dlań więcej litości niż gniewu. Nie odwzaje mniona miłość potrafi mocno ranić, choć na szczęście Rhiannon nic o tym nie wiedziała. Zamkowi też nie zwracali na nią szczególnej uwagi. Pewnie na równi z nią żałowali, że przyszło im żyć w Annedd Bach. Chcieli jechać do Caer Coch taki samo mocno, jak ona pragnęła powrotu do ojca. Niestety, uporczywy deszcz przekreślał wszystkie plany li podróży.
Przyszła Ula, z jeszcze jedną służącą, żeby wygarnąć popiół z kominka. Nie zwracając uwagi na obecnych, od razu wzięły się do roboty. Ze wszystkich osób w Annedd Bach tylko Bryce kipiał energią. Rhiannon była ciekawa, jak daleko jest do wspomnianej łąki. - Mam nadzieję, że ten przeklęty deszcz wreszcie przestanie padać, drogi przeschną i będziemy mogli ruszyć do Caer Coch - powiedział lord Cynvelin, stając tuż przy niej. - Ty, panie, jesteś przecież odpowiedzialny za stan dróg w tej okolicy - odpowiedziała Rhiannon. Obrzuciła go długim, zadumanym spojrzeniem. - Nie wywołałem burzy - burknął Walijczyk. - Oczywiście, że nie - ugodowo przytaknęła Rhiannon. Traktowała go jak rozkapryszone dziecko. Cynvelin uśmiechnął się. Z jego twarzy zniknęły resztki irytacji. - Mam wiele dóbr. To miejsce jest bardzo małe i łatwe do zapomnienia. Teraz, rzecz jasna, będzie mi najdroższe ze względu na twoją tu obecność, pani. Rhiannon wstała i poszła w stronę pustego kominka. - Potrzebny tu lepszy gospodarz - powiedziała. - Choćby dlatego nająłem Bryce'a Frechette'a, chociaż... - lord Cynvelin zawahał się na chwilę. Chociaż czasem myślę, że się pomyliłem. Podszedł tak blisko, że miała szczerą ochotę odsu nąć go łokciem.
- Czuję się oszukany, milady. - Jak to? - spytała Rhiannon i odstąpiła o krok, pozornie po to, żeby go lepiej widzieć. Na szczęście nie poszedł za nią. - Nie spostrzegłaś zachowania Uli? - To bardzo cicha i... niezbyt przyjazna dziew czyna - z wahaniem odparła Rhiannon. Nie chciała ściągnąć na służącą dodatkowych kłopotów. - A wiesz, dlaczego? - Nie, nie wiem. - Bryce Frechette - mruknął Cynvelin ze znaczą cym spojrzeniem. - Bryce Frechette? A co on ma wspólnego z Ulą? Cynvelin chrząknął cicho. - Ula... no... niezbyt chciała... Rhiannon od razu zrozumiała, o czym mówi. Pró bował ją przekonać, że Bryce wykorzystał dziewczy nę... Że ją zgwałcił. Nie wierzyła w to ani przez chwilę. A dlaczego nie? Dlaczego Bryce Frechette miał być rycerski wobec prostej dziewki? Choćby dlatego, że znała go na tyle, aby wiedzieć, iż nie jest do tego zdolny. - Masz dowody, panie? Ula go oskarżyła? - Ula niewiele mówi, jak pewnie zauważyłaś. Cynvelin sceptycznie popatrzył na Rhiannon i dodał mniej przyjaznym tonem: - Podajesz w wątpliwość moje słowa?
- Nie w tym rzecz, milordzie. Trudno mi jednak uwierzyć, że popełnił coś takiego. - Bardzo mocno go bronisz. - Nie potępię go bez dowodów winy - odpowie działa zgodnie z prawdą. - Więc różnisz się od swego ojca - warknął Cynvelin z dzikim wyrazem twarzy. Nie widziała go je szcze tak rozgniewanego. - Co to ma znaczyć? - zapytała, zaskoczona wzmianką o baronie. Walijczyk potrząsnął głową. - Nic. Nie zwracaj najmniejszej uwagi na moje zacho wanie. Źle spałem przez kilka nocy i cierpię na ból głowy. - Powinieneś zatem odpocząć - zauważyła. - Mógłbym - mruknął znacząco - gdybym miał towarzystwo. Zesztywniała ze zgrozy, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, jęknął: - Boże ratuj, och... moja głowa! Gdy się kładę, boli jeszcze gorzej. Proszę, zostań ze mną, opowiedz coś, zaśpiewaj i pozwól zapomnieć o cierpieniu. Rhiannon uspokoiła się nieco. Cynvelin nie wyglą dał na chorego. - Pewnie idzie na zmianę pogody. Może będzie kolejna burza? - Mam nadzieję, że przejdzie bokiem - odparł Cynvelin. - Chociaż może być inny powód - dodał z nutą melancholii. - To wszystko twoja wina, milady.
- Moja?
- Tak. Nie mogę sypiać, bo wciąż myślę o tobie Mówiłem ci już, że jesteś najpiękniejszą niewiastą świata? Rhiannon uśmiechnęła się ze znużeniem. Ona tak że źle sypiała, więc nie była w nastroju do słuchania pochlebstw. - Dziękuję. - Zaśpiewasz coś dla mnie, milady? - spytał z błagalnym spojrzeniem. - Jedna pieśń to niewiele w chwili, kiedy ginę z miłości do ciebie. Wiem, że, twój cudny głos uwolni mnie od bólu. Rhiannon odwróciła głowę, by nie zobaczył jej pogardliwej miny. Coraz mniej ją bawiły jego kom plementy i nieustanne zapewnienia o dozgonnej mi łości. - Albo też przyda cierpień. Uśmiechnął się. - Niczym mnie nie skrzywdzisz, chyba że mi zła miesz serce. - Jakiej pieśni chcesz? - spytała, by po prostu przerwać rozmowę. - Jakiejkolwiek, byłeś siedziała tutaj, trzymając mnie za rękę. - Raczej nie - odparła, gdyż nie miała najmniejszej ochoty go dotykać ani być przezeń dotykaną. To nie uchodzi. Wzruszył ramionami i westchnął ciężko.
- Dobrze - powiedział. - Wystarczy, że jesteś ze mną. Ale zaśpiewaj, dobrze? Przemawiał takim tonem, jakby miała najtwardsze serce w całym chrześcijańskim świecie. Podeszła za nim do krzeseł. Usiadła. Cynvelin osunął się na dru gie i zamknął oczy. Zaśpiewała mu cichą i spokojną piosenkę, zasły szaną od matki jako kołysankę. Cynvelin obserwował ją spod wpółprzymkniętych powiek. W komnacie było ciepło, głos Rhiannon szmerem wypełniał pomieszczenie. Po chwili "Walij czyk zasnął. Rozejrzała się. Służebne zakończyły swą pracę i wyszły. W komnacie nie było nikogo. Rhiannon westchnęła i popatrzyła na śpiącego. Próbowała uporządkować myśli. A gdyby lord Cynvelin nie miał zatargu z ojcem? Czy przypadłby jej do gustu? Chyba nie. Był czarujący, czasem zabawny i dobrze potrafił śpiewać... lecz to za mało, by wzbudzić jakieś głębsze uczucia. Nudził ją gnuśnością i pustymi kom plementami. Był skorupą, nie wypełnioną żadną głębszą treścią. Kałużą uczuć, w porównaniu z oceanem emocji, jaki szalał w sercu Bryce'a Frechette'a. Parę razy udało jej się zaczerpnąć z tego oceanu. Przypatrywała mu się, kiedy sądził, że nikt go nie wi dzi. Ciekawiło ją, czemu Bryce opowiadał o sobie w czasie pierwszych spotkań.
Nie robił tego przecież, by jej zaimponować. Wyglądało raczej, że nie potrafi zapanować nad sobą. Potem jednak oskarżył ją o wiarołomstwo. Prze cież pierwszy rwał się do całowania! A przez cały ty dzień traktował ją jak morowe powietrze. Zresztą wcale nie musiał zwracać na nią uwagi. Nie zależało jej na tym. Waśnie. Nie zależało. Był pozbawionym czci i wiary prostakiem, który w najcięższych chwilach zapomniał o własnym rodzie i pomógł ją uprowadzić. Nie powinna się nim kłopotać. A jednak. Poczuła zawroty głowy. Bała się, że gdy nadejdzie burza i ten dzień przyjdzie jej spędzić wśród murów. Wstała powoli, jak najciszej, żeby nie zbudzić Cynvelina. Wyjrzała zza drzwi. Gęste chmury niczym groźna kurtyna wisiały nad wzgórzami, ale na razie nie padało. Ostry powiew wiatru przyniósł na dziedziniec wil gotny zapach górskiej trawy. Rhiannon odetchnęła pełną piersią. Od razu poczuła się lepiej. Wyszła na zewnątrz, gdzie nareszcie mogła cieszyć się samotnością. Usłyszała donośny śmiech dochodzący od bramy, gdzie widocznie zebrało się kilku zbrojnych. Śmiech był wesoły i beztroski, więc Rhiannon bez wahania porzuciła myśl o samotnej przechadzce i rozmyślaniach. Postanowiła, że choć na chwilę przyłączy się do zabawy.
W drodze do bramy ponownie spojrzała na cie mniejące niebo. Nadchodziła następna burza. W dali przetoczył się grom, wiatr dął z coraz większą siłą. Rozbawieni żołnierze powinni czym prędzej wracać. Rhiannon doszła do wrót zamku. Tuż za murem grupa zbrojnych leżała rozciągnięta na mokrej trawie. Dyszeli głośno i mieli poczerwieniałe twarze. Ci co stali, ze śmiechu wspierali ręce na kolanach. Jeden z nich był zwrócony tyłem do Rhiannon. W obu rę kach trzymał połamane miecze. Trząsł się i podska kiwał - także ze śmiechu. Widziała już te plecy. Znała tego człowieka - tylko że nigdy nie był prawie nagi i nie balansował na jed nej muskularnej nodze. W pierwszej chwili miała ochotę wrócić do wiel kiej sali, lecz zaraz przypomniała sobie o śpiącym Cynvelinie i aroganckich przybocznych. Nie, pomy ślała, lepiej będzie, jak sprawdzę, co rozbawiło Nor mana i jego walijskich wojaków. W bramie, wsparty na włóczni, stał Madoc. Nie za pomniała jego docinków. Próbowała go minąć, lecz on nagle, wyciągniętym drzewcem, zatarasował jej dalszą drogę. - Przykro mi, pani - powiedział po walijsku. Nie wolno ci wychodzić za bramę. Rhiannon DeLanyea była córką barona. Dumnie uniosła głowę i wycedziła wolno:
- Z czyjego rozkazu? - Bryce'a Frechette'a - odpowiedział Madoc. Rhiarmon uniosła brwi. - Naprawdę? Chyba się pomylił. - Splotła ręce na piersiach i niecierpliwie tupnęła nogą. - Frechette! - zawołała gniewnie. Norman bez pośpiechu odwrócił się w jej stronę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Rhiannon nie bardzo wiedziała, gdzie uciec spoj rzeniem. Nie chciała i nie mogła patrzeć w ciemne, zaciekawione oczy Bryce'a, na jego zmysłowe usta, lśniącą od potu pierś, ani tym bardziej niżej. Chyba że na ubłocone buty. - Tak, milady? - spytał, niemalże takim samym impertynenckim tonem jak wcześniej Madoc. - Czy to na twój rozkaz nie mogę opuszczać Annedd Bach? Frechette mruknął coś, co podejrzanie przypomi nało przekleństwo, rzucił połamane miecze na zie mię, obok skórzanej kurty i podszedł do Rhiannon. Popatrzyła mu prosto w twarz, chociaż nadal był pół nagi. - To zarządzenie lorda Cynvelina, milady. Oba wiał się o twoje bezpieczeństwo poza murami twier dzy. Przynajmniej tak powiedział ludziom. Prawda, Madoc? Walijczyk milczał. f - Nie rozumie cię - przypomniała Rhiannon. | Odepchnęła drzewce włóczni i podeszła do Bryce'a.
- Pamiętam to, milady - odparł i dodał głośnym szeptem: - Odkryłem jednak, że mnie oszukuje. Madoc zerknął ponuro w ich stronę. Rhiannon stłumiła rozbawienie. Dobrze mu tak. Mała zapłata za wcześniejsze docinki. 1 - Odpowiadam za bezpieczeństwo pani - powiedział do niego Bryce. Madoc tylko mruknął coś w odpowiedzi. Rhiannon i Bryce przekroczyli wrota i podeszli do grupy zbrojnych. Ci obserwowali ich z nie skrywaną ciekawością. - Niestety, nie znają ani słowa po francusku westchnął Bryce. - Mimo to zdołałeś ich rozbawić - zauważyła. - Jeśli w czasie pozorowanej walki naraz pękają dwa miecze, każdy rzetelny wojak wybuchnie śmiechem. Usiłował zachować powagę, lecz w jego głosie wciąż pobrzmiewało echo niedawnej wesołości. Rhiannon nawet nie przypuszczała, że można śmiać się w tak kłopotliwej sytuacji. Więcej, podejrzewała, że Bryce Frechette traktuje swoją rolę ze śmiertelną powagą. Naraz przypomniała sobie, że nie wolno jej ulec niebezpiecznemu urokowi Normana. - Nie mam pojęcia, dlaczego nie wolno mi opuszczać twierdzy, skoro zbrojni są za murami. Z jego oczu zniknęły resztki wesołości. Zastąpił ją
znajomy wyraz chłodnego zdecydowania. Poczuła ukłucie żalu. Możesz tu spacerować, póki jesteś w zasięgu mojego wzroku, pani - powiedział oschle. - Jego lordowska mość nie poczyta tego za afront. - Nagle zmarszczył brwi. - A gdzie on? Nie wydał stosowne go zezwolenia? - Niepotrzebne mi jego zezwolenie. - Jednak powinien ci chyba towarzyszyć, pani. - Nie potrzebuję... - Urwała. Przecież ten czło wiek nie musi wiedzieć o jej prawdziwych uczuciach. Nie jestem tu więźniem - dodała. - Oczywiście, że nie, milady. Jesteś ogólnie powa żanym gościem. Nie spodobał się jej lekko kpiący ton jego głosu. - Traktuj mnie zatem z większym szacunkiem. Przesunęła spojrzeniem po jego spoconej piersi. Z zadowoleniem spostrzegła, że się zaczerwienił, nie zrobił jednak najmniejszego ruchu, by włożyć skó rzaną kurtę. - Ćwiczyliśmy walkę. To ciężka praca, więc jak zapewne wiesz, pani, lepiej ją wykonywać bez ubrań. Spłonęła rumieńcem. - Nie. Nie wiem! - powiedziała z emfazą, minęła go i podeszła do ćwiczących. Zerwali się na nogi ; i pozdrowili ją niskimi ukłonami. Bryce zaraz ją dogonił. - Znów będzie padać, milady. Lepiej będzie, jeśli
poszukasz schronienia. Powinnaś chyba wrócić do lorda Cynvelina? - spytał z kolejnym znaczącym uśmiechem. Rhiannon spojrzała na niego wściekle. Rzeczywi ście, ocean uczuć! Chyba doszczętnie oszalała, żeby poświęcać mu choć krztę uwagi. - Sugerujesz coś, mój dobry panie? Szeroko otworzył oczy z fałszywą niewinnością. - Ja, milady? Nic. Ależ skądże. - Jesteś zwykłym, złośliwym i pozbawionym ta ktu Normanem! Skłonił się z uśmiechem. Oparła się o pień ściętego drzewa. - Zostanę tutaj i popatrzę, w jakiż to cudowny sposób ćwiczysz ludzi, którzy cię nie rozumieją. Nie zaszczycił jej odpowiedzią. Wzruszył ramio nami i wrócił do grupy. Jeden z ludzi, szczupły i ciemnowłosy, o imieniu Ermin, stanął tuż obok niego. Nerwowo przestępował z nogi na nogę - nie wiadomo, czy bał się Normana czy nadciągającej burzy. Rozglądał się na boki, prze straszony. Chwilę trwało, nim Rhiannon zrozumiała, że pełni rolę tłumacza. A raczej usiłował pełnić. Wciąż przerywa najwyraźniej szukając odpowiedniego słowa. , Zbrojni słuchali bez zaciekawienia. Bryce za czął się niecierpliwić, choć starał się zachować spokój.
Po chwili Rhiannon odstąpiła od pniaka i zbliżyła się do Normana. - Nie przemawiasz do głupców! - zawołała, gdy od początku wdał się w wyjaśnienia, jak popraw nie trzymać rękojeść miecza, by nie uszkodzić nad garstka. Spojrzeli na nią obaj - Ermin z zaskoczeniem, Bryce ze źle hamowanym gniewem. - Wcale mnie nie słuchają - burknął. - Jeśli są tego samego pokroju co ludzie z posiad łości ojca, to nie słuchają, gdyż na ogół nie walczą mieczem. Są zdania, że ta twoja przemowa wcale ich nie dotyczy - wyjaśniła. - Przemowa? - Lekcja. Wykład, jeżeli wolisz. Ilu z nich ma miecze? - Pięciu - mruknął Bryce. - Sądziłem, że pozo stali zapomnieli je przynieść. - Zapomnieli? Masz ich za durniów? - zapytała z niesmakiem. - A nie sprawdziłeś, w jakim stanie jest ich oręż? Nic ci nie mówi widok przerdzewiałych i połamanych ostrzy? Bryce zmrużył oczy. W rzeczy samej, usłyszał logiczne wyjaśnienie niedostatków walijskiej broni, w głębi serca wolałby jednak, żeby Rhiannon prze stała mówić. Żeby już nie patrzyła na niego głęboki mi zielonymi oczami i stała przynajmniej w odległo ści stu jardów. Przy niej nie potrafił się skupić. Każde
jej słowo, nawet zabarwione drwiną, nie budziło w nim gniewu, lecz poruszało najczulsze struny serca. Każde jej spojrzenie przebijało mur, który zbudował wokół siebie. Gdy byli sami, opowiadał jej rze czy, jakich nigdy nie zdradził nikomu innemu. Była groźna właśnie przez te spojrzenia i zniewałający uśmiech. Musiał jej unikać, gdyż należała do innego. W jej obecności mógł najwyżej milczeć. Czekał na popra wę pogody, by wreszcie zostać sam z własną samo tnością. Wiedział jednak, że już nigdy nie zazna spokoju. Ogromnym wysiłkiem zmusił się, by powrócić myślami do przerwanych ćwiczeń. To chyba rozzło ściło go najbardziej. - Pozwolili mieczom rdzewieć? - spytał z pogardą. Ermin jęknął z przerażeniem i szybko pokręcił głową. - Nie, panie. Nie! Nie z rozmysłem! - Chyba muszę ująć to nieco jaśniej. Stan tej broni wskazuje na co innego. Walijczycy od mieczy sta nowczo wolą łuki. - Łuki? Rhiannon przytaknęła. - Owszem, w razie potrzeby walczą też mieczem i włócznią. Widziałeś kiedyś walijski łuk? - Podziwiałem łucznika, który przebił strzałą czterocalową deskę. Powiadali, że to Walijczyk.
- A sam łuk? Z czego był zrobiony? - Chyba z cisu - przypomniał sobie Bryce. - Wy dał okropnie. Długi, ciężki i nieporęczny. Lecz na tyle mocny, by wypuszczona z niego strzała przebiła grubą deskę - zauważyła Rhiannon. W jej oczach zamigotały iskierki wesołości. Ermin powiedział coś do ludzi i wszyscy jakby się obudzili. - To prawda? - spytał go Bryce. - Wolą łuki? - Tak, panie - odparł Ermin. - A więc dobrze. Jutro niech przyniosą łuki i strzały. Zobaczymy, czy są tak dobrzy, jak twierdzi milady. Ermin skinął głową i znów spojrzał w niebo, jakby tam właśnie działo się coś ważniejszego od słów Bryce'a. - O co chodzi? - zapytał Norman. - Boisz się burzy? - Nie, panie - wymamrotał Ermin. - To... to... - Wykrztuś wreszcie! [ Ermin bezradnie popatrzył na lady Rhiannon, a po tem zaczął szybko mówić po walijsku. Bryce spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Uśmiechnęła się do Ermina, a potem, wciąż z tym samym uśmiechem, zerknęła na Bryce'a. - Chodzi o jego żonę. Właśnie otrzymał wieść, że zległa. Chciałby być przy niej - dodała ze współczu ciem. - Przy ostatnim porodzie straciła dziecko i sa-
ma omal nie umarła. Prosi, byś mu zezwolił iść domu. Wróci jak tylko będzie po wszystkim. Gdyby w ten sam sposób poprosiła Bryce'a, by i teraz wyskoczył ze skóry, zrobiłby to bez najmnieiszych wahań. - Pamiętam, jak się czułem na wiadomość o śmierci ojca. Jak bardzo chciałem być przy nim westchnął. - Oczywiście, że może iść do domu. Podziękowała mu radosnym uśmiechem. Bryce chrząknął i popatrzył na zdenerwowanego Ermina. - I tak musimy przerwać - oznajmił niskim gło sem, nabrzmiałym od skrywanych emocji. - Jeśli zmokniemy, broń będzie w jeszcze gorszym stanie. Idź, Erminie... Weź konia ze stajni i wracaj, jak tylko zdołasz. Ermin pokazał zęby w pełnym ulgi uśmiechu. - Na twoim miejscu nie brałbym konia żadnego z ludzi lorda Cynvelina - ostrzegł go Bryce. Ermin skinął głową. - Dzięki ci, panie! Na pewno! - Popędził w stronę bramy, wołając przez ramię: - Dziękuję! Dziękuję! Nagły grom przestraszył wszystkich bez wyjątku. Spojrzeli na zachód. - Lepiej wracać pod dach - powiedział Bryce, nie zwracając się bezpośrednio do nikogo. Ludzie zaszeptali między sobą. Bryce wciągnął kurtę. Rhiannon tymczasem poszła już do bramy.
Bardzo dobrze, pomyślał. Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Wracaj do lorda Cynvelina, najszczęśliwszego z wszystkich ludzi. Rhiannon drgnęła, gdy lord Cynvelin nagle wychylił się z cienia i stanął obok Madoca. W długim czar nym płaszczu przypominał groźnego kruka. - Przebudziłeś się już, milordzie! - zawołała. - Owszem - odparł z ukłonem. - I wyobraź sobie moje bezbrzeżne zdumienie, gdy otworzyłem oczy i spostrzegłem, że moja piękna dama gdzieś sobie pofrunęła. Byłem przerażony, pani. Kątem oka widziała, że Madoc złośliwie szczerzy zęby, jakby się cieszył z dobrego żartu. A może sam pobiegł do wielkiej sali, by powiadomić pana o jej eskapadzie? Ograniczono jej swobodę ruchu? Wszak była tutaj gościem. - Zmęczyło mnie ciągłe przebywanie w czterech ścianach - wyjaśniła i przeniosła wzrok na Madoca. - Ten człowiek oznajmił mi, że nie mogę wychodzić za mury Annedd Bach. Cynvelin zamachał dłonią. - Tylko dla twego bezpieczeństwa, milady. Obiecałem twojemu dobremu ojcu, że powrócisz doń cała i zdrowa. W tych lasach kryją się banici. - Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Wszystko ulegnie zmianie,
gdy dotrzemy do Caer Coch. Mam tam piękne ogrody które będziesz mogła przemienić wedle własnego uzna nia. Teraz jednak wracajmy, by schronić się przed burzą. Niestety, dziś jeszcze nie wyruszymy w podróż. - Tak - odpowiedziała, walcząc z chęcią spojrzę nia za siebie, na Bryce'a. Ze wstrętem patrzyła na wyciągniętą dłoń Cynvelina. W głębi serca pragnęła uciec z Annedd Bach i nie zważając na przeszkody i burze, wreszcie dotrzeć do ojca. Tam byłaby bezpieczna, z dala od tych dwóch ludzi, a zwłaszcza od Bryce'a Frechette'a, który rai ogrzewał ją swym ciepłem, a raz potrafił być zimny niczym sopel lodu. - Frechette... - odezwał się Cynvelin. Rhiannon odwróciła się. Norman doszedł już do bramy i lekkim ukłonem pozdrowił pana zamku. - Milordzie, milady. Z zadowoleniem stwierdziła, że jest już ubranym I że nie patrzy na nią. Nie dlatego, że nie powinien. Nie znajdowała ku temu najmniejszych powodów. Przecież nie stało się nic złego. Nie dotknął jej. Nie pocałował. Nie tym razem. Nigdy jej już nie pocałuje. Wyjazd nastąpi zbyt prędko... Chyba powinna się cieszyć, że szybko mija czas dzielący ją od powrotu do ojca. Miała serdecznie dość umizgów lorda Cynvelina. - Czy to Ermin wpadł do stajni, jakby się paliło?
- Tak, milordzie - spokojnie odparł Bryce. - Pu ściłem go do domu. Jego żona rodzi. Następne słowa Walijczyka niemal zginęły w groźnym pomruku gromu. - Po co więc pobiegł do stajni? - Kazałem mu wziąć konia - wyjaśnił Bryce. - Nie prosząc mnie o zezwolenie? - Wybacz, milordzie - powiedział Bryce lekko napiętym głosem - lecz nie sądziłem, że to ko nieczne, skoro sam uczyniłeś mnie dowódcą tych ludzi. Rhiannon spoglądała na rozmawiających męż czyzn. Widziała, że Bryce z trudem panuje nad zde nerwowaniem. Lord Cynvelin uśmiechał się, lecz w jego oczach błyskały złe ogniki. Zwalniając Ermina do domu, Bryce udowodnił, że i bez szlacheckiego tytułu zachował głębokie poczu cie rycerskiej godności oraz rzadko spotykaną wrażli wość. Nie zauważyła tego u Cynvelina. Doszła do przekonania, że taki ktoś jak Frechette nie mógł skrzywdzić Uli. Znów huknęło. Wszyscy z niepokojem zerknęli w niebo. Ermin z trudem powstrzymywał konia. Pewnie zamierzał odjechać jeszcze przed ulewą. Bryce bez słowa, nie czekając na pozwolenie lorda Cynvelina, wyszedł z bramy. Podszedł do Ermina. Rhiannon słyszała, jak pytał, czy Walijczyk naprawdę chce ruszać mimo nadciągającej burzy. Ermin póki-
wał głową. Bryce przytrzymał wierzchowca za uzdę i pomógł mu wskoczyć na siodło. - Coś mi się zdaje, że już więcej nie zobaczymy tego konia - z sarkazmem mruknął lord Cynvelin. Rhiannon odstąpiła pod mur, by przepuścić prze jeżdżającego Ermina. Skłonił się zgromadzonym i zniknął w gęstniejącym deszczu. Bryce poszedł dalej, do kwater. - Myślisz, panie, że go ukradnie? - Albo on, albo któryś z wieśniaków, gdy Ermm będzie przy bachorach. Rhiannon popatrzyła z wyraźną dezaprobatą. - Nie znasz ich, milady - roześmiał się Cynvelin - Mnożą się jak króliki. - To doprawdy bezduszne stwierdzenie, milordzie zauważyła z przekąsem, gdyż wciąż miała w pamięci twarz Ermina, kiedy mówił o zmarłym dziecku. - W ta kich chwilach i wieśniak ma prawo być przy swojej żo nie. Frechette słusznie postąpił, pożyczając mu konia. - Wybacz, że cię rozgniewałem, milady - z lek kim zniecierpliwieniem odpowiedział Cynvelin. Przepraszam za ostre słowa. Czasami mówię bez za stanowienia. Rhiannon nie mogła go potępiać, bo sama często grzeszyła tym samym. Zauważyła jednak, że zupełnie był pozbawiony współczucia. - Okryj się moim płaszczem, pani, inaczej przemokniesz w drodze przez dziedziniec.
Cynvelin z uśmiechem odchylił połę czarnej peleryny. Rhiarmon za żadne skarby świata nie chciała być tak blisko niego. - Czymże jest parę kropel z nieba dla prawdziwego Walijczyka, milordzie - zawołała wesoło, uniosła skraj sukni i lekkim krokiem pobiegła w stronę wieży. Cynvelin z nachmurzoną twarzą przez chwilę spo glądał za nią, potem odwrócił się do Madoca. - Co widziałeś? - burknął. Madoc wzruszył potężnymi ramionami. - Rozmawiali, ona patrzyła, potem znów rozma wiali. Lord Cynvelin nagle pchnął go na ścianę i ścisnął dłonią za gardło. - Jak rozmawiali, durniu! - Po prostu... rozmawiali - wykrztusił ten z mocno poczerwieniałą twarzą. - Nie widziałem... niczego podejrzanego, milordzie. - Przysięgasz? - Przysięgam! Gdybym coś zauważył, od razu by'm przybiegł do sali. Cynvelin uspokoił się i cofnął się o krok. Madoc dyszał ciężko. - Dobrze. Bacz, żeby nigdy więcej nie wyszła za mury. Madoc skinął głową. - Ma tu zostać. Przyjdź do mnie, jeśli jeszcze raz zobaczysz ją z Normanem.
Wojak wlepił w Cynvelina zdumione spojrzenie. - Chyba nie sądzisz, panie... - Nie - odparł Walijczyk, bardziej do siebie niż do niego. - Nie wybrałaby go. Z drugiej strony, Frechette może nam sprawiać kłopoty. - Więc go zabijmy - rzeczowo zaproponował Madoc. Cynvelin powątpiewająco rzucił na niego okiem - Masz się za najmądrzejszego w świecie, Madoc? Zapomniałeś już, że jego siostra jest żoną barona DeGuerre'a? Jeśli dam mu służbę i poślubię córkę Emryssa DeLanyea, stanę się sojusznikiem dwóch największych rycerzy Anglii. Madoc od razu nabrał szacunku. - Oczywiście wpierw muszę go nauczyć, by czę ściej i lepiej słuchał moich własnych rozkazów... Cóż, okoliczności przemawiają raczej przeciw ni mu. Nikt nie mógłby mnie winić, gdybym go odpr wił pod błahym powodem. Ostatnie słowa najwyraźniej przywróciły Cynvelinowi dobry humor. Uśmiechnął się, ciaśniej owinął płaszczem i wyszedł na deszcz. Rhiannon wpadła do komnaty i zamknęła za sobą drzwi, zdyszana biegiem po schodach. Chciała znaleźć się jak najdalej od lorda Cy nvelina. - Milady?
Odwróciła się szybko. Nie zauważyła Uli. Słu żąca chyba właśnie skończyła sprzątać. Nawet za słała łoże. - Zmokłaś, milady - powiedziała. - Patrzyłam na ćwiczenia zbrojnych, a potem za częło padać - wyjaśniła Rhiannon. - Lepiej będzie, jeżeli szybko się przebierzesz. Jakby na potwierdzenie słów Uli, Rhiannon kich nęła głośno. - Ta niebieska suknia będzie najcieplejsza - po wiedziała, rozcierając drżące ramiona. Ula pomogła jej się rozebrać. - Co sądzisz o lordzie Cynvelrnie? - ostrożnie za częła Rhiannon. Ula podeszła do kufra i wyjęła granatowo-niebieską suknię z grubej i ciepłej wełny. - Nic - odpowiedziała. - Nie nawykłam do my ślenia. Mówiła lekko zdławionym głosem. Ręce jej się trzęsły. Rhiannon ściągnęła przemoczoną suknię. - Uważają go za dobrego pana? - spytała od nie chcenia. Dziewczyna nie odpowiedziała. Położyła mokrą suknię na łóżku. Rhiannon, w samej koszuli, obrzuciła ją bacznym spojrzeniem. Na twarzy Uli malował się gniew, ból i zniechęcenie.
- Boisz się go? - Kogo, milady? - Lorda Cynvelina. Skrzywdził cię kiedyś? - Nie, milady - z wahaniem odparła Ula. Rhiannon zrozumiała, że nie doczeka się szczerej odpowiedzi, lecz drżące dłonie dziewczyny wyjaśniły jej bardzo wiele. Ula rzeczywiście bała się Cynvelina. Rhiannon wzięła od niej niebieską suknię i włoży ła przez głowę. - A Frechette? - spytała stłumionym przez tkani nę głosem. - To dobry pan? Ula wciąż milczała. Chyba zamierzała odejść, pozostawiając Rhiannon kłopot z zawiązaniem stanika. - Ula? Rhiannon obejrzała się przez ramię. W drzwiach komnaty stał uśmiechnięty Cynvelin, z czarnym płaszczem przerzuconym przez ramię. - Milordzie!-jęknęła Rhiannon. Rzucił płaszcz na łoże. Odsunęła się aż pod okno, oburącz przytrzymując luźny stanik. - Gdzie Ula? - Odesłałem ją - odparł beztrosko. - Wyjdź, proszę! - zawołała. - Nie jestem jeszcze ubrana. - Mogę ci pomóc - mruknął i podszedł bliżej.
- Ty, milordzie? Nie, dziękuję. Potrafię to zrobić sama. - Nie masz służącej - zniżył głos do prowokują cego szeptu. - Zrobię to sama, dziękuję - powtórzyła. Patrzył na nią w sposób, który nie wróżył nic dobrego. - Pozwól, milady... - zabrzmiało to jak rozkaz. - Nie, naprawdę... - W mojej obecności nie musisz grać skromnisi. Chwycił ją za ramię, odwrócił i zdecydowanym ruchem zaciągnął tasiemki stanika. Rhiannon była tak zdumiona nagłą zmianą jego za chowania, że nie mogła wykrztusić słowa. - Skończone - oznajmił po chwili. Kiedy znów pojrzała w jego stronę, był już w drzwiach. Szeroko rozłożył ręce. - Widzisz? Chciałem jedynie pomóc. - Pomogłeś, panie, więc teraz pozwól, że cię po żegnam. Pokręcił głową ze smutkiem. - Czemu jesteś dziś dla mnie tak niemiła? Powiedziałem coś złego? Obraziłem cię w jakiś sposób? - Wszedłeś do komnaty, zastałeś mnie nie ubraną i pytasz, dlaczego się dąsam? - Myślałem, że chciałaś, abym za tobą przyszedł. Obrzuciła go powątpiewającym spojrzeniem.
- Masz niesłychaną zdolność fałszywego odczytywania mych intencji, milordzie. - Być może dlatego, że jesteś całkowicie inna od wszystkich znanych mi kobiet - powiedział. - Najpięk niesza, najwdzięczniejsza, najbardziej godna pożądania Znowu poczuła się jak w pułapce. - Milordzie... Nie powinniśmy chyba... przeby wać tu całkiem sami - wyjąkała. - Nie, moja piękna Rhiannon? Więc kiedy dasz mi sposobność, bym ci wyznał, jak bardzo cię podzi wiam? Jak cię kocham? Jak bardzo potrzebuję? Cofnęła się, nie wiedząc, co począć. Nie powinni śmy być sami, powtórzyła w myślach. - Prawisz gładkie słówka, a w istocie traktujesz .mnie jak więźnia. Był teraz uosobieniem dogłębnie urażonej niewin ności. - Skąd ci to przyszło do głowy, milady? - Nie pozwalasz mi wyjść za mury, każesz szpie gować... Posmutniał nagle. - Ranisz mnie, milady! Przecież trzymam cię tutaj wyłącznie dla twojego dobra! Nikt cię też nie szpie guje. Sam przyszedłem za tobą. Zabrzmiało to rozsądnie, ale mu nie wierzyła. Chciała znaleźć się gdzieś daleko od niego, najlepiej u ojca. - Milordzie - zaczęła - lepiej będzie, jeśli już te raz zwrócisz mnie rodzinie.
- Chcesz podróżować w taką burzę? Wolne żarty. - Zapewniam, lordzie Cynvelinie, że mówię naj zupełniej poważnie. - Tak bardzo chcesz mnie porzucić? I Bryce'a? - Co ma z tym wspólnego Frechette? - zapytała Ł nagłym rumieńcem. Cynvelin podszedł do stolika i spojrzał na szczotki i pachnidła. - Nad tym właśnie się zastanawiam. Sądziłem, że go nie lubisz. Myślałem, że w twoich oczach jest człowiekiem bez krzty honoru. Co zaszło, że tak na gle odmieniłaś zdanie? - Nic - skłamała. W istocie zaszło niesłychanie wiele. Wiedziała już, że zbyt pochopnie potępiała Bryce'a Frechette'a. Nie znała go zbyt dobrze i uwierzyła plotkom. Teraz mia ła o nim znacznie lepszą opinię. - Powiedziałam mu o walijskich łukach. - I to wszystko? - Cynvelin obrzucił ją ostrym, badawczym spojrzeniem. - Tak, milordzie, wszystko - odparła. - Chcesz mi za każdym razem mówić, z kim mam rozmawiać i o czym? Miarowo stukał w dłoń jej szczotką do włosów. - Nie chcę, żebyś w ogóle z nim rozmawiała. To nie towarzystwo dla ciebie. - Sam go uczyniłeś tutejszym rządcą - zauważyła. Przerwał zabawę szczotką.
- Tylko po to, żeby dowodził twierdzą w zapad łym zakątku Walii! Nic ponadto. - Skoro tak twierdzisz, milordzie... Cynvelin delikatnie odłożył szczotkę i popatrzył na Rhiannon. - Nie bądź zagniewana, milady... - Uśmiechnął się przepraszająco jak mały chłopiec przyłapany na kradzieży jabłek z sadu. - Jestem zazdrosny. - Zazdrosny? - O każdego mężczyznę, który patrzy na ciebie. A cóż dopiero rozmawia! - wyjaśnił. - Gdy tu wszedłem, byłem zazdrosny nawet o Ulę. Dlatego ją odesła łem. Złość mnie bierze, kiedy zwracasz na kogoś uwagę Bez wątpienia, tym razem mówił zupełnie szcze rze. Jednak jego zazdrość miała w sobie coś niezdro wego, jakby już poczuł się małżonkiem. Podszedł bliżej, wyciągając ręce. - Rhiannon, przecież wiesz, że cię kocham. Wszy stko zrobię, żeby cię zdobyć. Dlaczego nie uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem w królestwie i nie zgodzisz się zostać moją żoną? Na dziedzińcu zabrzmiał donośny głos. Ktoś wy dawał rozkazy. Bryce Frechette. Rhiannon miała wrażenie, że stoi na krawędź przepaści i że Bryce wzywa ją w bezpieczne miejsce. - Nie potrafię, milordzie - powiedziała cicho, lecz z determinacją. - Nie proś mnie o to więcej. Po zwól mi wrócić do ojca.
- Dlaczego wszystko tak utrudniasz, Rhiannon? wciąż mówił łagodnym, niemal błagalnym tonem, ale w jego oczach błysnął gniew. - Utrudniam? - zapytała. - Moja prośba jest naj prostsza w świecie. Odeślij mnie do ojca. Cynvelin spuścił wzrok i smętnie pokiwał głową. - Widzę, że na nic moje błagania - szepnął. Uniósł głowę i popatrzył na Rhiannon z takim roz czarowaniem, jakby rzeczywiście przemawiała zeń prawdziwie zawiedziona miłość. - Zrobię zatem, co muszę - mruknął. Odwrócił się powoli, zabrał płaszcz i wyszedł z komnaty, cicho zamykając drzwi. Rhiannon z ciężkim westchnieniem usiadła na łożu. Pomyślała, że będzie najszczęśliwsza, gdy znajdzie się już z dala od wszystkich mieszkańców Annedd Bach.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Cynvelin wszedł do kwater. Bryce i zbrojni wstali' na jego widok. Przyjął ich ukłony, zdjął płaszcz i strząsnął krople deszczu, nie zwracając uwagi na to, że przy okazji zmoczył najbliżej stojącą pryczę. Spojrzał na szachownicę, pionki, nawet gęśle, trzy mane w czyjejś brudnej dłoni. Bryce stał z dala od grupy, samotny w kącie. W rękach miał miecz i szmatę. Widocznie czyścił broń. - No, Frechette - odezwał się Cynvelin, przema wiając wyłącznie do dowódcy, jakby poza nimi dwo ma nie było nikogo. - Mam nadzieję, że nikt się tutaj nie leni? Bryce odłożył szmatę i wsunął miecz do pochwy. - Deszcz przerwał nam ćwiczenia. Cynveliti zrobił chytrą minę. - Czymże jest parę kropel z nieba dla prawdziwe go Walijczyka? - spytał. Rzucił płaszcz na pryczę. Zbrojny, który tam sypiał, zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. - Na dodatek pozbyłeś się tłumacza - ciągnął
Cynvelin. - A lady Rhiannon też ci nie pomoże. Wnoszę, że masz trudności, aby zmusić swoich ludzi do rzetelnych zajęć. - Dobry oddział musi być z sobą zżyty, milordzie odparł Bryce. - O tym właśnie mówiłem. - Mając więc to na względzie, pozwoliłem im na odrobinę odpoczynku. - Nie uważasz, że mogą odpoczywać w wielkiej sali, razem z moimi przybocznymi? - Nie lubią się wzajemnie, zatem kazałem im jak najwięcej czasu spędzać po prostu na kwaterach. - Nie lubią? - z zaskoczeniem zapytał lord Cynvelin. - To zbyt ciężkie słowo. Nazwałbym to raczej przyjacielską rywalizacją. Bryce nie widział w tym żadnych oznak przyjaźni. - Jak sobie życzysz, milordzie - odpowiedział po ważnie. - Zła pogoda psuje dobry nastrój. Łatwo wówczas o zwadę. Pomyślałem, że będzie lepiej, je żeli ich rozdzielę. - Rozumiem - uśmiechnął się Cynvelin. - Znam Inny sposób, by twój oddział był bardziej zżyty. Mam dla was zadanie do wykonania. - Tak, milordzie? - Zbierzesz swoich najlepszych ludzi i pojedziecie na patrol do granic posiadłości. Słyszałem, że tam obozują banici. Im szybciej się ich pozbędziemy, tym lepiej.
- W tę ulewę, milordzie? Tuż przed wieczorem? Cynvelin zmrużył oczy. Był bardzo zły. Bez wątpienia drażniła go bezczynność i ciągłe odkładanie wyprawy do Caer Coch. Lady Rhiannon także nie wyglądała na uszczęśli wioną, kiedy zobaczyła go w bramie twierdzy. Bryce złożył to wszystko na karb kłótni między kochankami. - Kwestionujesz moje rozkazy, Frechette? - spytał Cynvelin. Bryce w głębi duszy rzeczywiście miał taki za miar. Wprawdzie mały patrol to nie to samo co orszak przeznaczony dla damy, lecz drogi były niebezpiecz ne i bał się, że znów zabłądzi. Przede wszystkim jed nak nie chciał opuszczać lady Rhiannon. Nawet na chwilę. Nawet jeśli w istocie należała do innego. - No, Frechette? Masz zamiar mnie usłuchać? Norman nie mógł otwarcie się sprzeciwić rożkazom lorda Cynvelina. Chyba że miał zapomnieć o po wrocie do rycerskiego stanu, a na tym przecież naj bardziej mu zależało. Pozostałe sprawy istniały tylko w sferze marzeń. - Tak, milordzie. Kto jednak będzie bronił Annedd Bach? - Moi ludzie zostaną i kolejno obejmą wartę. - Wyruszamy natychmiast, milordzie - służbiście odpowiedział Bryce. Cynvelin spojrzał na zbrojnych i wydał kilka krót-
kich rozkazów po walijsku. Patrzyli na niego z niechęcią i zdziwieniem. - Późno już, więc naprawdę powinniście ruszać mruknął na koniec Cynvelin. Zabrał płaszcz. - Madoc zna drogę. Będzie waszym przewodnikiem i po służy ci za tłumacza. - Skoro twierdzisz, że mnie zrozumie, panie... Bryce nie mógł się powstrzymać od lekkiej drwiny. Lord Cynvelin skrzywił twarz w uśmiechu. - Zapewniam cię, że rozumie wystarczająco wie le, chociaż woli udawać, że nie zna waszego języka. Spodziewam się, że nie wrócicie na noc, więc zabie lcie ze sobą prowiant. Przeproszę lady Rhiannon za twoja nieobecność przy dzisiejszej kolacji. Bryce bez słowa skinął głową. Lord Cynvelin od wrócił się i wyszedł z kwatery. Chwilę po jego wyjściu salę wypełnił gwar zbroj nych. Bryce wiedział, że klną siarczyście, chociaż starali się mówić cicho. Nie potępiał ich. Nie mniej niż oni pragnął uniknąć podobnych zadań. Nie chodziło tylko o deszcz i późną porę. Nie po dobało mu się, że lady Rhiannon zostanie całkiem sa ma, wyłącznie z Cynvelinem i jego przybocznymi. Na koniec stwierdził, że jest zazdrosnym głupcem i że zrobi o wiele lepiej, jeśli się zajmie własnymi sprawami.
Rhiannon podeszła do okna, kiedy usłyszała tumult na dziedzińcu. Wytężyła wzrok, żeby coś dostrzec po przez gęstą zasłonę deszczu. Zobaczyła konie i ludzi gotowych do odjazdu Czyżby Cynvelin zmienił zdanie i chciał ją jak naj szybciej odesłać do ojca? Ze stajni wyszedł Bryce Frechette, wiodąc osiodłane go wierzchowca. Pewnie miał stanąć na czele eskorty. Wzięła głęboki oddech. Może Cynvelin wcale z nimi nie jedzie? Wiedziała, że z dala od Annedd Bach łatwiej też się pozbędzie niewczesnych myśli o pocałunkach Bryce'a. Najwyżej powie mu coś mi łego przed ostatecznym pożegnaniem. Bryce dosiadł konia. Rhiannon skonstatowała na gle, że nikt po nią nie przyszedł. Strażnicy otworzyli wrota. Oddział odjeżdżał bez niej. Więc to nie eskorta, a patrol wysyłany gdzieś przez Cynvelina! Ogarnęło ją rozczarowanie. Dokąd pojechał Bryce? I dk.czego? Czy zdoła wrócić przed jej podró żą do ojca? Czy będzie w ogóle jakieś pożegnanie? A może to i lepiej, pomyślała. Odeszła od okna. Mniej będzie bolało, jeśli się juz więcej nie zobaczą. - Rhiaaaii-non! Drgnęła, słysząc wołanie Cynvelina. Było już bar
dzo późno. Przyboczni dawno wrócili na kwaterę i tylko księżyc czasem wyglądał zza gęstych chmur, zalewając bladą poświatą wnętrze jej komnaty. Rhiannon już kilka godzin temu powinna była też zasnąć, lecz nawet nie położyła się do łóżka. Nadal siedziała przy stole, udając, że czesze włosy. W tej chwili mocniej ścisnęła szczotkę i z napię ciem spojrzała na drzwi. Zastanawiała się, dlaczego Cynvelin ją woła. Za pośrednictwem Uli przesłała przeprosiny, że źle się czuje i nie może uczestniczyć w kolacji. Nawet tego nikt nie potrafił zrozumieć? - Och... moja cudna Rhiannon! - krzyczał Cynvelin. Prawdopodobnie wlał w siebie zbyt wiele wina. - Nie śpisz, piękna Rhiannon? - Tym razem głos Cynvelina rozległ się tuż za drzwiami. - Wstań, uko chana! Przybył twój najlepszy przyjaciel. Z przerażeniem odwróciła głowę. Klamka się po ruszyła. Cynvelin naprawdę zamierzał tu wejść. Naj pierw wdarł się, gdy była nie ubrana. Czego chciał teraz, w nocy? Rhiannon czym prędzej podsunęła ku fer pod drzwi. Nie chciała z nikim rozmawiać. Zwła szcza z Cynvelinem. Otwierane drzwi głucho stuknęło o kufer. - Co robisz, moja piękna oblubienico? - spytał Cynvelin nieco innym tonem. - Nie chcesz mnie wpuścić? - To niemożliwe, milordzie - od parła. - O tej porze nie mam ci nic do powiedzenia!
- Nic, Rhiannon? - zapytał ze złością i ponownie naparł na drzwi. - Zazwyczaj mówisz bardzo dużo. Do mnie. Do Bryce'a. Do Uli. Nawet do Madoca. Kufer powoli sunął po podłodze. Cynvelin napierał coraz mocniej. Dobrze, że Rhiannon była wciąż ubrana. - Milordzie! - zawołała z gniewem. - Proszę odejść! Nie chcę cię teraz widzieć! - Dlaczego masz być sama, skoro jestem tak bli sko? U lorda Melevoir zachowywałaś się zupełnie inaczej. Tu także. - Ale nie w środku nocy! - To nie jest środek nocy - odparł. - Zaledwie po czątek. Przed nami jeszcze wiele wspólnych godzin. Chyba podważył drzwi ramieniem, gdyż kufer nagle wjechał na środek komnaty. - Milordzie! - z rozpaczą i potępieniem krzyknę ła Rhiannon. Cynvelin wkroczył dumnie jako pan i władca. - Wyjdź, panie! - rozkazała. - DeLanyea do szpiku kości, prawda? - mruknął, wcale nie speszony jej zachowaniem. - Pewna siebie, zarozumiała, wyniosła... - Co to za zachowanie?! Okrążał ją pomału. Rhiannon bała się - pierwszy raz w jego obecności. - Milordzie, proszę... idź już. - Nie. - Myślałam, że przyrzekłeś zwrócić mnie ojcu.
Z uśmiechem stanął przed nią i pokręcił głową. - Obawiam się, że tym razem to ty mnie źle zrozumiałaś, milady. Powiedziałem tylko, że zrobię to, co muszę. Rzeczywiście mam taki zamiar. Rhiannon poczuła zimny dreszcz przebiegający po krzyżu. Gdzie się podział uroczy adorator? - Co... co to wszystko znaczy? Musisz mnie wy puścić! - Nie, moja droga. Tu, w Annedd Bach, naprawdę niczego nie muszę. - A gdzie twój honor? - spytała. - Dlaczego wciąż mnie więzisz? Przecież wiesz, że nigdy cię nie poślubię. - Nigdy? - powiedział zimno. - Dlaczego? Dumnie wyprostowała ramiona i zmusiła się do spokoju. - Nie wyjdę za człowieka, którego nie szanuję. Spoważniał. - Nie szanujesz mnie, Rhiannon? - spytał, niezbyt głośno, lecz takim tonem, że zamarła z przerażenia. Nie rozumiał jej racji. Nie spodziewała się takiej reakcji z jego strony. Jednak nie mogła się już wywycofać. - Jak mogę szanować kogoś, kto wciąż kłamie? - Nawet jeżeli kłamie z miłości? - Zwłaszcza wówczas. Mąż i żona muszą sobie u f a ć nawzajem. - Wydajesz się bardzo pewna siebie, moja droga.
- To prawda - odpowiedziała z rozbrajającą szczerością. Roześmiał się cicho, lecz był to śmiech bez krzty wesołości. - Nie ja jeden kłamię, moja najmilsza pani. Kto ostatnio twierdził, że nie dba o Bryce'a? Rhiarmon spłonęła rumieńcem i nic nie powiedzia ła. Czujnie patrzyła na Cynvelina, gdyż takiego go je szcze nie znała. Wciąż krążył po komnacie, uśmiech nięty jak zawsze, lecz teraz jego uśmiech po prostu ją przerażał. - Nieważne, co o nim myślisz. Będzie mnie ślepą słuchał, bo pragnie odzyskać tytuł. Rhiannon stała bez ruchu. - Naprawdę go pasujesz czy to kolejne kłamstwo? - spytała. - A co to cię obchodzi? - Zatrzymał się tuż za nią. - Wiesz, kiedy nauczyłem się tak dobrze kłamać, milady? - szepnął. Postąpił kilka kroków i teraz stanął przed nią. - Kiedy siedziałem na matczynych kola nach. Tylko wówczas byłem bezpieczny przed gnie wem ojca. Nie mógł mnie uderzyć. Najwyraźniej czekał na jakąś reakcję z jej strony. - Przykro to słyszeć - powiedziała. Cynvelin uśmiechnął się szerzej, lecz jego oczy po zostały zimne i puste. - Czyżbym na twojej twarzy odnalazł ślad współ czucia? Nie potrzeba mi twojej litości. Bardzo szybko
wiedziałem, co mówić, żeby powstrzymać ojcowską rękę. Matka, niestety, nie umiała kłamać, więc znacz nie częściej dostawała razy. Znów ten widmowy, nieszczęśliwy uśmiech. - To i tak teraz nie ma najmniejszego znaczenia. Ojciec dawno nie żyje. Spadł z murów Caer Coch, wiesz? Roztrzaskał się o skały w dole. Za jednym ra zem zapłacił za wszystkie sińce i połamane kości. Sprawiedliwa śmierć, nieprawdaż? Rhiannon wierzyła bez zastrzeżeń w każde jego słowo. Nie wątpiła też, że za uśmiechniętą maską kryje się coś więcej. Gniew, zawiść i gorycz spowijały go najczarniej szym płaszczem. W odróżnieniu od Bryce'a Cynvelin nie miał żad nych skrupułów. Żadnych wyrzutów sumienia. Żad nego wstydu. Spojrzał jej prosto w twarz. - Współczucie albo miłość - powiedział. Pocało wał ją w rękę. - Wezmę to, czym mnie obdarzysz. - Cynvelinie, przestań - wyszeptała. - Mam przestać? - mruknął i odwrócił jej rękę, by ucałować wnętrze dłoni. - Mam przestać mówić o tym, jak bardzo cię pożądam? Czy o tym, że nie mogę zasnąć, kiedy nie dzielisz ze mną łoża? A może o rozkoszach? - Jestem szlachcianką - rzuciła dumnie. Czuła mdłości ze strachu.
Cynvelin uniósł wzrok. Uśmiechną się chytrze. Rhiannon nie mogła uwierzyć, że jeszcze niedawno zdawał jej się przystojny i z poczuciem honoru. - Wiem, milady. - Musisz odesłać mnie do ojca. - Na pewno już odjechał do domu, do Craig Fawr. - Nie! - krzyknęła, odskakując od niego. To nie mogła być prawda. - Nigdzie nie pojechał, póki wciąż jestem tutaj. - Po co te przedstawienia, moja droga? - Przedstawienia? Niczego nie udaję! Chcę do ojca! - Nigdy mnie nie opuścisz - zimno wycedził Cynvelin. - Nie pozwolę na to. - Nie... pozwolisz? O nic nie proszę, milordzie powiedziała cierpko, zebrawszy wszystkie siły. - Roz kazuję ci, żebyś jak najprędzej zwrócił mnie rodzinie! Patrzyła ze zgrozą, jak twarz Cynvelina z wolną przybiera wyraz okrutnego gniewu. - Nie. - Pokręcił głową. - Będziesz moją żoną. Spokój, z jakim wypowiedział te słowa, tylko spo tęgował jej przerażenie. Dała krok naprzód, jakby do ucieczki, ale uświadomiła sobie, że nie umknie przed nim ani przed jego ludźmi. Złapaliby ją, zanim dobiegłaby do stajni. Cynvelin klęknął przed nią, ujął za obie ręce i raz jeszcze zmienił się w rycerza. - Przecież wiesz, że tylko ze mną zaznasz szczęścia, milady.
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem. - Dlaczego... dlaczego tak mnie pragniesz? - Nie wierzysz, że cię kocham? Nie odpowiedziała. Ściskał ją za ręce tak mocno, aż prawie krzyknęła z bólu. - Nie wierzysz, że cię kocham? - powtórzył, tym razem groźniejszym tonem. - Wierzę... - skłamała. Uśmiech zakwitł na jego twarzy. - Widzisz, jak łatwo kłamać, moja nadobna oblu bienico? Musnął ustami jej dłoń. - Nie dbam o to, czy naprawdę mnie kochasz. Chcę cię za żonę, i tak się stanie. - Mój ojciec... Cynvelin puścił jej ręce i wstał. - Wciąż odmawiasz wszystkim moim prośbom? rzucił wyzywającym tonem. - To nie ma najmniej szego znaczenia, Rhiannon. Pragnę cię, więc będziesz moja. Nie odejdziesz, a twój drogi ojciec do końca życia zachowa świadomość, że należysz do mnie przed Bogiem i wszystkimi ludźmi. Wezmę cię, kiedy zechcę, a twoje dzieci - i wnuki barona - będą także moimi dziećmi. Rhiannon patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. Ostatnie słowa odczuła jak cios pięścią. - Aż tak go nienawidzisz? Dlaczego?
- Okrył mnie hańbą. - Przecież tylko odesłał cię z Craig Fawr! - Myślisz, że inni o tym się nie dowiedzieli? Że nie zastanawiali się, dlaczego to zrobił? Przecież wielki baron z Craig Fawr musiał mieć słuszny po wód do gniewu! - Cynvelin przechylił głowę i uśmiechnął się drwiąco. - Już słyszałaś o skandali cznych postępkach dzielnego Frechette'a. Doprawdy to ciekawe, że nikt ci nie powiedział o mnie. Domyślała się tego. Wspomniała ojca i wyprostowała plecy. - Nie było żadnych pomówień. Lord Melevoir potraktował cię jak mile widzianego gościa. Bryce Frechette zebrał większe cięgi - mówiła coraz głośniej. - Mój ojciec nie oskarżyłby nikogo bez wyraźnych powodów. Tego jestem zupełnie pewna. Nie rozsiewałby plotek. Raczej by im zaprzeczył, gdyby tylko dotarły do jego uszu. Jeśli sądzisz, że jest ina czej, to najzwyczajniej w świecie masz poczucie winy. Cynvelina ani trochę nie poruszyła jej przemowa. - Wyrządził mi krzywdę, a teraz mam okazję się zemścić. Rhiannon złożyła dłonie. - Nieważne, co myślisz o moim ojcu. Ja przecież nic ci nie zrobiłam. Cynvelin znów chwycił ją za ręce, mocno, aż łzy nabiegły jej do oczu.
- Nic... Z wyjątkiem tego, że jesteś dzieckiem Emryssa DeLanyea oraz piękną kobietą. Mógłbym cię pokochać, Rhiannon. Wziął ją w ramiona. Poczuła się jak w splotach ogromnego węża. - Pozwól, bym cię pokochał - szepnął i pocało wał jej szyję. Pomyślała, że lord Cynvelin zna tylko jeden rodzaj miłości. Wolałaby umrzeć, niźli mu ulec. Był silniejszy od niej, lecz ojciec nauczył ją, jak się bronić. Bez ruchu czekała na okazję, aby unieść kolano do ciosu. Nie doczekała się, gdyż Cynvelin nagle zrobił krok do tyłu. - Dobrze, moja droga. Nie mam nastroju do wal ki. Nie jestem też potworem. Gdy trzeba, potrafię być uprzejmy. Podszedł do drzwi, odwrócił się i uśmiechnął. - Potrafię też być okrutny. Pomyśl o tym przez chwilę, dobrze? Nie chciałbym cię od razu krzyw dzić. Potrzebna ci dyscyplina, więc od dzisiaj zosta niesz całkiem sama, bez wody i bez jedzenia. Za dzień lub dwa sprawdzę, czy przyjmiesz moje towa rzystwo. Wyszedł, głośno trzaskając drzwiami. Rhiannon nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Cynvelin. Łuski opadły jej z oczu.
Nie dba o nią. Jest tylko nagrodą w prywatnej woj nie z baronem. Nie chroni jej szlachecki tytuł. Rodzi na nie może pomóc. Musi uciec. Natychmiast. Teraz. Podbiegła do drzwi i przekonała się, że są za mknięte. Kilka razy bezskutecznie nacisnęła klamkę. Stała się więźniem Cynvelina, jakby wtrącił ją do najcie mniejszej celi w zimnym i wilgotnym lochu. Naprawdę nie było nikogo, kto mógłby ją uratować ? Bryce Frechette? - pomyślała od razu. Nie. Brał udział w jej porwaniu i... I przez cały czas uważał to za walijski zwyczaj dopuszczalny za zgodą przyszłej panny młodej. Przecież nawet ona z początku była przekonana, że Cynvelin działa z oczywistych pobudek - że chce ją oczarować, zabawić i zjednać pochlebstwami. Być przy niej, nie zważając na niechęć barona. Bryce mógł mu wierzyć. W dodatku nie znał Wa lii, więc brał za dobrą monetę wszelkie wyjaśnienia, zwłaszcza z ust kogoś tak pozornie szczerego i przy jaznego jak Cynvelin ap Hywell. Nie miał najmniejszego powodu wątpić, że Rhian non pokochała walijskiego szlachcica. A jeżeli w to uwierzył, to co pomyślał o niej, kiedy po raz pier wszy uległa jego pocałunkom? Uznał ją za bezwstydnicę uganiającą się za przy godami.
Rhiannon z jękiem zakryła usta dłonią. Wszystko było najzupełniej jasne. Bryce bez wątpienia ruszyłby jej na pomoc, gdyby tylko znał prawdę. Ale teraz odjechał. To też robota Cynvelina. Strach powrócił ze zdwojoną siłą. Co w tym przy padku powodowało Cynvelinem? Kiedy Bryce wró ci? Czy w ogóle wróci? Rhiarmon potrząsnęła głową. Wróci... przecież wziął ze sobą cały oddział zbrojnych. Ale kiedy? Może już po czasie? Po tym, jak Cynvelin do reszty straci cierpliwość? Na myśl o Cynvelinie czuła się słaba i bezradna. Była przecież tylko samotną niewiastą, całkowicie zdaną na jego łaskę i niełaskę. Ojciec też był sam, dawno temu, w Ziemi Świętej, gdy król Ryszard i pozostali zostawili go na pewną śmierć. Przez dziesięć długich lat tułał się, bez pie niędzy, bez konia, bez zbroi. A jednak dopiął swego - wrócił do domu. Ona zaś była córką Emryssa DeLanyea. Cynvelin też to przyznawał. Nie mogła uległością zhańbić na zwiska. Nie mogła też poślubić Cynvelina ap Hywell i wprowadzić go do własnego rodu. Nie mogła, nawet gdyby ją zgwałcił. Pośpiesznie przesunęła wszystkie sprzęty pod drzwi, budując prowizoryczną barykadę. Wiedziała, że powinna jak najszybciej uciekać.
Podbiegła do wąskiego okna, wsparła ręce na parape cie i podciągnęła się w górę. Okno było rzeczywiście wąskie, ale bokiem zdołałaby się przecisnąć. Wyjrza ła przez nie. Potem spojrzała w dół. ' Daleko w dół. Ściany wieży były chropowate, kamień zniszczony upływem czasu. Zręczny i wyćwiczony rycerz pokro ju Dylana zszedłby tędy bez trudu, zwłaszcza gdyby na dole czekała ładna dziewczyna. Rhiannon była mniej zręczna. Potrzebowała liny. Zeskoczyła z parapetu i rozejrzała się po komnacie. Jej wzrok padł na łoże, w którym piernat podtrzymywała plecionka z konopnego sznura. Pośpiesznie odgarnęła pościel. Węzeł na samym końcu wyglądał tak jakby go zawiązano przed stu laty. Rhiannon przygryzła wargi, przyklękła i próbowała go rozplatać. Nie ustawała w wysiłkach, choć pokrwawiła sobie palce. Łzy rozpaczy ciekły jej po policzkach. Węzeł nie puszczał. Nic z tego. Był zaciągnięty za mocno, a nie miała czym go przeciąć. Usiadła w kucki i otarła łzy. Musiała uciec. Mu
siała.
Popatrzyła na kufer z odzieżą. Mogła przecież sama skręcić linę ze skrawków płótna. Trzeba było tylko zniszczyć kilka sukien. Wy-
brała jedną, lnianą, więc pozornie najsłabszą, i szarp nęła. Nic. Z desperacją chwyciła materiał zębami. Gryzła zapamiętale, póki nie wygryzła dziury. Potem zaczęła drzeć długie pasy. Cynvelin przyłożył dłoń do zimnego muru i pró bował zapanować nad nerwami. Gniew płonął w nim jak rozszalały ogień i odbie rał zdolność myślenia. Teraz jednak nie wolno mu ulegać emocjom. Nie. Nie z Rhiannon. Była częścią genialnego planu. Wyprostował się i zobaczył Ulę, stojącą u podnóża schodów. W jednej ręce trzymała przykrytą miskę, w drugiej - bukłak z winem. - Co tu robisz? - warknął Cynvelin, idąc w jej stronę. - Przyniosłam kolację dla lady Rhiannon. Nie by ło jej w wielkiej sali. - Chodź tu. Ula nie usłuchała od razu. Wyrwał jej bukłak i wy ciągnął korek. Pociągnął długi łyk i otarł usta wierz chem dłoni. - Zabierz to z powrotem do kuchni. - Ruchem głowy wskazał na miskę. - Pani będzie głodna... - zaprotestowała Ula. - Chcę, żeby głodowała! - krzyknął Cynvelin i wytrącił jej miskę z dłoni.
Sos bryznął na ściany, mięso spadło na podłogę. Cynvelin rzucił bukłak i złym okiem patrzył na przerażoną dziewczynę. Nagle wyciągnął rękę i chwycił ją za włosy. - O czym z nią rozmawiałaś? - syknął. - O mnie? - Nie! -jęknęła Ula. - Kłamiesz! - odpowiedział i pociągnął mocniej. ~ Mówiłaś jej, jak cię brałem? - Nie! - Ula zaczęła płakać. Był z tego bardzo kontent. Dziewka nie była częścią żadnego planu. - Kłamiesz. Powiedziałaś jej, co z tobą robiłem. - Nie! Pisnęła, kiedy znów ją szarpnął. A potem się uśmiechnął.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Wstawał świt. Bryce, przemoknięty i zziębnięty do szpiku kości, popędzał wierzchowca brnącego przez grząskie błoto, które udawało drogę. Madoc i pozo stali zbrojni też już mieli dość ustawicznie padające go deszczu. Błoto cmokało głośno pod kopytami. Poza tym, słychać było tylko szum ulewy i stłumione przekleń stwa któregoś z Walijczyków. Bryce nie dziwił się tym narzekaniom. Od samego początku uważał wyprawę za głupi pomysł. Nigdzie nie było nawet śladu po obozie banitów. Oddział Bryce'a w nocy dotarł na granicę. Tam naprędce rozbili biwak i przespali się na mokrej ziemi. Rankiem, mimo mgły, gdy tylko trochę się rozwidni ło, rozpoczęli poszukiwania. Do tej pory nie znaleźli niczego. Wygląda na to, dumał Bryce, że lord Cynvelin chciał się mnie po prostu pozbyć z Annedd Bach. A jeśli tak, to dlaczego? Przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Czyżby Walijczykowi nie spodobała się jego rozmo-
wa z Rhiannon? A może podejrzewał ich o coś wię cej? Owszem, Bryce usiłował skrywać uczucia, ale i nie wychodziło mu to najlepiej. Dlaczego jednak Cynvelin nie próbował z nim po rozmawiać? Dlaczego go nie zwolnił ze służby? Bo mimo wszystko uważał go za dobrego wojow nika? W tej chwili Bryce na pewno nie podzielał tej po chlebnej opinii. Nagle poczuł, że włos jeży mu się na karku. Byli obserwowani. Wśród drzew, w deszczu, nie widział wprawdzie nikogo, jednak był pewien, że ktoś ich śledzi. Zajęty własnymi myślami, zapomniał o banitach. Ostrożnym gestem wezwał do siebie Madoca. Walijczyk wytarł nos rękawem kaftana i pytająco popatrzył na Bryce'a. - Mamy towarzystwo - cicho powiedział Frechette. Madoc odwrócił głowę. - Nie rozglądaj się - powstrzymał go Bryce. Nie chcę, żeby banici wiedzieli, że zauważyliśmy ich obecność. Madoc skinął głową i otworzył usta, żeby coś po wiedzieć, lecz Bryce znowu go uprzedził. - Przekaż wiadomość pozostałym, ale niech nie zdradzą się nawet najmniejszym gestem. - Tak jest - mruknął Madoc i odjechał. Bryce ukradkiem wypatrywał między drzewami.
Jechał powoli, czekając, aż Madoc wypełni rozkaz. Po prawej zauważył niewielką polankę, a na niej pa górek. Na owym pagórku tkwił samotny jeździec, nieru chomy jak pomnik lub upiór. Patrzył w ich stronę. Bryce rozpoznawał w nim coś znajomego, nie po trafił jednak dokładnie określić, co to było. Pozostali, łącznie z Madokiem, też zdążyli już za uważyć widmowego jeźdźca. W tej samej bowiem chwili zatoczył koniem i zniknął za pagórkiem. Madoc mruknął coś, co zabrzmiało bardziej jak przekleństwo, a potem wykrzyknął: - DeLanyea! - Baron? - z niedowierzaniem zapytał Bryce. Z powodu deszczu nie widział twarzy jeźdźca, lecz wydawało mu się, że ojciec Rhiannon był potężniej szej postury. - Co miałby tu robić? Madoc tylko pokręcił głową w odpowiedzi i pchnął konia naprzód. Bryce zrobił to samo i wkrót ce zrównał się z Walijczykiem. - Dlaczego baron miałby nas obserwować? Madoc wzruszył ramionami. - Pewnie się pomyliłem. Baron? Tutaj? Właśnie, pomyślał Bryce. Prędzej buntownik lub banita. Oddział na razie spisywał się całkiem nieźle, lecz banici umieli być przebiegli. A może to pułapka? Rozległ się tętent galopującego konia. Bryce ściąg nął wodze, zeskoczył z siodła i dobył miecza. Madoc
zrobił to samo, a reszta zbrojnych ściągnęła z ramion. Bryce pomyślał z cierpkim humorem, że moż wreszcie sprawdzi, czy naprawdę potrafią zrobić użytek z tej broni. Przygotował się do odparcia ataku. Zza zakrętu drogi wyłonił się jakiś jeździec. Na wi dok oddziału osadził wierzchowca, tak że ten przysiadł na tylnych nogach. W siodle siedział Ermin, mokry i uśmiechnięty od ucha do ucha. - Panie! - zawołał radośnie. Bryce odetchnął z ulgą, chociaż wciąż pamięta o rycerzu obserwującym ich ze wzgórza. Ermin wciąż gadał jak najęty, otoczony przez zbrojnych. Madoc został nieco z tyłu. - Możesz powiedzieć lordowi Cynvelinowi, że już nie musi martwić się o konia - mruknął Bryce. Schował miecz. - Sam mu to powiedz - warknął Madoc. Bryce zerknął na niego i zobaczył, że tamten wciąż jest czujny. Ciągle spoglądał za siebie, jakby właśnie stamtąd spodziewał się ataku. - To chłopiec, panie! - wołał Ermin. Zeskoczył z siodła i podszedł z koniem do Bryce'a. - Ładny i zdrowy chłopak. Żonie też nic nie jest. - Cieszę się. A jeszcze bardziej rad jestem, że skręciłeś karku i nie zabiłeś konia, jadąc w ten sposób. Ermin spoważniał nieco.
- Nie sprowadziłeś za sobą żadnych buntowni ków? - Buntowników? Nie, panie! - To dobrze. - Bryce wierzył mu bez zastrzeżeń. - Wracamy do Annedd Bach. Czas trochę się osu szyć. - Tak jest, panie! - Ermin przekazał zbrojnym rozkaz Bryce'a. - Madoc, ty pojedziesz z tyłu. - Ja? Dlaczego? Bryce przyjrzał mu się uważnie. W jego głosie, prócz złości, wyczuwał cień strachu. - Boisz się czegoś? - zapytał cicho. - Jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - Nie! - Więc ruszaj. Madoc łypnął ponuro i z ociąganiem wypełnił roz kaz. Kiedy zajął miejsce na końcu kolumny, Bryce wezwał do siebie Ermina. - Może się domyślasz, czemu ktoś miałby nas szpiegować? - Panie? - Ktoś nas obserwował zza drzew. Podejrzewam, że był to jeden z ludzi barona. - Też go widziałem, panie - odparł Ermin, czym znowu zaskoczył Bryce'a. - To Griffydd DeLanyea. - Czego chce, do diabła? Przecież powinien cze kać w Caer Coch, razem z weselnikami.
Ermin uważnie popatrzył na Bryce'a. - Uprowadziłeś mu siostrę, panie. Bryce poczuł nagły ucisk w żołądku. - Przecież to tradycja, prawda? - Prawda - przyznał Ermin. - Lord Cynvelin twierdził, że wszyscy o tym wie dzą. Że nic się nie dzieje bez zgody narzeczonej. - Tak mówił? - spytał Ermin z ulgą w głosie. No to się myliliśmy. - Kto? - My, zbrojni. Słyszeliśmy nieraz rozmowy przybocznych, z których wynikało, że Cynvelin wprost nienawidzi barona DeLanyea. Z wzajemnością. Nikt nie przypuszczał, że dojdzie do wesela. Niechęć i nadzieja walczyły o lepsze w sercu Bry ce'a. - Niejeden ojciec nie lubi swego zięcia - mruknął - Wystarczy przecież, że lord Cynvelin spodobał się lady Rhiannon. - Naprawdę? - z zagadkową miną zapytał Ermin Bryce przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę w bramie Annedd Bach, potem wrócił myślami do balu u lorda Melevoir. Coś się zmieniło od tamtej pory. Tego był zupełnie pewien. A jeśli Cynvelin skłamał? Jeśli w tym kryło się coś więcej nlźli poszanowanie dla tradycji? Może zachowanie lady Rhiannon na balu świad-
czyło tylko o jej radości życia? To by też tłumaczyło inne jej postępki. Im dłużej o tym myślał, tym bar dziej czuł zimny dreszcz przebiegający mu po krzyżu. To oznaczało, że jej błagania o jak najszybszy po wrót do ojca nie były udawane i wcale nie należały do weselnej farsy. Mówiła szczerze, a on jej nie po mógł. W dodatku ją oskarżał! Odrzucał wszelkie prośby! Nie, to przecież niemożliwe. Cynvelin nie porwał by niewiasty po to, by przymusić ją do małżeństwa. Nie musiałby. Przecież ma tytuł, zasobną kiesę, jest piękny. Bryce mimo woli zmusił konia do galopu, pozosta wiając w tyle resztę oddziału. Nawet się nie obejrzał. Wmawiał sobie, że to wszystko nieprawda. A jeśli uprowadzenie lady Rhiannon DeLanyea nie miało nic wspólnego z walijskimi obyczajami? Boże, co on narobił! Rhiannon posłyszała zgrzyt wolno otwieranej bra my. Rzuciła na łoże przed chwilą splecioną linę i pod biegła do okna, żeby sprawdzić, kto przybył. Przesunęła językiem po spieczonych wargach. Nigdy w życiu nie była tak spragniona i głodna. Na dal się opierała wszelkim zakusom Cynvelina, lecz pomału zaczynała rozumieć, że głód jest potężną siłą. Nie mogła pozwolić na to, by osłabło jej ciało. Dziś w nocy musiała uciec.
Mimo gęstniejącej mgły od razu poznała, kto wje chał na dziedziniec. Serce zabiło jej nową nadziej Wrócił Bryce Frechette! Może lina okaże się niepotrzebna? Bryce bez wąt pienia jest człowiekiem honoru. Kiedy odkryje, co się stało, z pewnością pośpieszy jej na pomoc. A jeśli nie odkryje? Rhiannon zbyt dobrze zdążyła poznać Cynvelina. Gładki w mowie i manierach, ła two mógł oszukać nieomal każdego. Uniosła dłoń i pomachała, usiłując zwrócić uwagę Bryce'a. Nie zawołała, gdyż się bała, że w ten sposób za alarmuje strażników. Jeszcze raz gwałtownie zamachała ręką, ale Bryce nie patrzył w jej stronę. Od razu wszedł do wielkiej sali. Rhiannon ze smutkiem oparła się o okno. Gdybyż tak spojrzał w górę... I co z tego? Czy domyśliłby się, że zaszło coś złego? Może tak, lecz czy wówczas zrezygnowałby z szansy powrotu do rycerskiego stanu, aby pomóc kobiecie, której prawie nie znał? Cóż są wtedy warte jakiekolwiek uczucia? Może by to zrobił, ale nie na pewno. Rhiannon doszła do wniosku, że sama musi poszu kać dróg ucieczki z Annedd Bach. Przemoczony Bryce zatrzymał się w progu i poto czył wzrokiem po wielkiej sali. Cynvelin siedział
przy stole, w pobliżu kominka, pewnie czekając na obiad. Przyboczni rozsiedli się na ławach. W kominku wesoło buzował ogień. Pozornie nic się nie zmieniło, brakowało jedynie lady Rbiannon. Nagle jej nieobecność nabrała złow rogiego znaczenia. Bryce mocno zacisnął pięści i ru szył w stronę Walijczyka, świadom, że jest sam jeden przeciwko tylu ludziom. Samotny... jak Rbiannon, gdy jej nie chciał wysłuchać. - Och, Bryce! - radośnie zawołał Cynvelin. Wróciłeś wcześniej, niż się spodziewałem. Odnala złeś banitów czy to tylko pogłoski? Bryce był już mniej pewny swoich racji. W prze szłości popędliwością ściągał tylko kłopoty. A jeśli się pomylił co do Cynvelina? Który winowajca za chowywałby się w ten sposób? - Pogłoski, milordzie, niewarte nawet wzmianki odparł, jak gdyby nic się nie stało. - Siadaj - polecił Cynvelin, wskazując krzesło po swojej prawej ręce. Bryce pytającym spojrzeniem obrzucił puste miej sce i usiadł. - Lady Rbiannon nie dołączy do nas - ze spoko jem odpowiedział Walijczyk na nieme pytanie Nor mana. - Źle się czuje. - Mam nadzieję, że to nic poważnego, milordzie. - Nie, skądże. Zwykła kobieca przypadłość. Już jutro będzie mogła ruszyć w podróż.
- Jutro? - Tak, jutro. Był jeszcze jeden powód, że cię wy słałem w taką pogodę - z uśmiechem odparł Cynvt lin. - Jak drogi? - W złym stanie. - Obawiałem się tego. W każdym razie, zdecydo wałem nie czekać dłużej. Nie będziemy wiecznie tkwić w Annedd Bach. - Lady Rhiannon poparła tę decyzję? - spytał Bryce. Cynvelin spojrzał na niego z zaskoczeniem. - Oczywiście. Potem popatrzył na drzwi. Bryce zerknął w tę sa mą stronę w nadziei, że zobaczy Rhiannon. To był Ermin. Cynvelin parsknął śmiechem. Bryce pomyślał, że nikt nie zachowywałby się tak wesoło, gdyby plano wał jakąś podłość. - Lepiej znasz się na ludziach ode mnie - mruknął lord. - Konia też zwrócił - dodał Bryce. Za Erminem wkroczyli przemoknięci zbrojni z pa trolu. Służba, włączywszy w to starą babę, którą Bryce odesłał do kuchni po nieudanej próbie rozmo wy o pościeli, zaczęła wnosić chleb, pieczone kur czaki, zupę i piwo. Gwardziści Cynvelina jak zwykle dopominali się o najlepsze kąski. - Sądzę, że tym razem patrol zasłużył na lepszą
strawę, panie - powiedział Bryce, widząc, że zbrojni z nie skrywaną niechęcią patrzą na zadowolonych przybocznych Cynvelina. - Naprawdę? - spokojnie zapytał Cynveiin. Więc zarządź coś w tym względzie, skoro jesteś do wódcą twierdzy. Bryce poszedł za jego radą, chociaż ściągnął na siebie złe spojrzenia Twedwra i reszty. - Cieszy mnie, że tak dobrze radzisz sobie z gar nizonem - rzekł Cynvelin i sięgnął do miski po kur czaka. Oderwał udko. - Słuchają cię, chociaż jesteś Normanem. - Być może - obojętnie odparł Bryce. - Są jednak tacy, których drażni widok każdej obcej twarzy. Cynvelin zerknął z wyraźnym zainteresowaniem. - Na przykład? - Ktoś nas śledził, kiedy wracaliśmy z patrolu. Dłoń z kurczakiem zamarła w połowie drogi do ust Cynvelina. -Tak? A kto? - Tego nie wiem, milordzie. - Wieśniacy? Całą grupą? Czy może buntownicy? To już nie pierwszy raz niepokoją ten właśnie obszar kraju. - Errnin uważa, że to był Griffydd DeLanyea. Mo im zdaniem ma rację. Bryce uważnie patrzył na Cynvelina. Twarz Walij czyka poczerwieniała lekko.
- Niedorzeczność! - zawołał. - Po co miałby tu się kręcić? Bryce wzruszył ramionami i odciął pajdę chleba. - To właśnie chciałbym wiedzieć, milordzie. Po co? - Wątpię, czy to on. Jak można wierzyć plotkom rozpowiadanym przez człowieka, który potrafi my śleć wyłącznie o nowo narodzonym dziecku? Zaska kujesz mnie, Frechette. Myślałem, żeś mądrzejszy. Ostatnie słowa Cynvelina mocno dotknęły Bry ce'a. Nie dał jednak po sobie nic poznać. - A ja sądziłem, że to także należy do trądycji powiedział powoli. Cynvelin odrzucił w tył głowę i wybuchnął donoś nym śmiechem. - Nie - odparł, gdy wreszcie przestał. - Do trady cji wieśniaków należy dokuczanie Normanom - do dał kwaśno. Bryce wcale nie miał powodów do radości. - I co potem, milordzie? Bierz Normana? Zabij? Lord Cynvelin spoważniał. - To zależy od jego zachowania. Myślę, że ty je steś tu całkiem bezpieczny. Na pozór wcale się nie przejął obecnością Griffydda DeLanyea ani nikogo innego. Skoro nie lubił się z baronem, to może nie chciał o nim myśleć? A może jednak chodziło o coś całkiem innego?
Bryce odsunął krzesło od stołu. - Za twoim pozwoleniem, milordzie, pójdę spraw dzić, czy wszystko jest gotowe do jutrzejszej podró ży. Na pewno chcesz wyruszyć? - Na pewno - skinął głową Cynvelin. - Tak po stanowiłem. Bryce pożegnał go krótko i wyszedł z sali. Rhiarmon jeszcze raz sprawdziła wytrzymałość sznura. Powiązane kawałki okazały się dosyć mocne. Miała nadzieję, że zdołają utrzymać jej ciężar. Nie mogła już dłużej czekać. Myślała, że Bryce po nią przyjdzie, ale się pomyliła. Wstała ze stołka i rozprostowała dłonie, zesztywniałe od długiego darcia i wiązania lnianych i je dwabnych pasów. Nie zwracała uwagi na strach i głód, pospołu nękające jej żołądek. Musiała uciec pod osłoną mgły. Wprawdzie w tych warunkach trudniej było odszukać właściwą drogę, lecz jednocześnie łatwiej ukryć się przed wykryciem i pościgiem. Ułożyła już dokładny plan. Najpierw opuści wieżę, a potem znajdzie osłonięte miejsce i sforsuje zewnę trzne mury. Niebezpieczny sposób, ale jedyny z mo żliwych. Nie miała wyboru. Później będzie szła traktem, aż napotka kogoś, kto jej wskaże drogę do klasztoru Świętego Dawida. Są dziła, że tam właśnie odnajdzie ojca. Nawet gdyby
odjechał, świątobliwi bracia bez wątpienia udzielą jej schronienia. Potem jakoś prześle wiadomość ojcu i braciom. Podeszła do okna. Wzięła ze stołu pustą miskę i postawiła ją na zewnę trznej krawędzi parapetu, żeby nałapać deszczówki. Piła powoli, długo, rozkoszując się każdym łykiem. Widziała światła w oknach wielkiej sali. Miała wrażenie, iż wieża w tajemniczy sposób została prze niesiona na jakąś odległą wyspę. Zmierzyła wzrokiem odległość dzielącą ją od zie mi i głośno przełknęła ślinę. Czekało ją doprawdy niełatwe zadanie. Przede wszystkim, uświadomiła sobie nagle, bę dzie musiała zdjąć suknię. W tak obszernej nawet nie przecisnęłaby się przez okno. Mokra od deszczu sta łaby się zresztą potwornie ciężka. Czekała więc ją ucieczka w samej tylko koszuli. Nie wiedziała nawet, która godzina. Miała nadzie ję, że wszyscy, oprócz kilku schowanych przed de szczem strażników, właśnie ze względu na pogodę pozostaną w sali. Wzięła linę i rozejrzała się po komnacie, szukając miejsca, gdzie najlepiej byłoby ją przywiązać. Naj większym meblem było łoże, stanowiące teraz głów ną część barykady chroniącej drzwi przed Cynvelinem. Gdyby je odsunęła, a lord niespodzianie wrócił...
Czas działać. Rhiannon zacisnęła usta i odstawiła wpierw stół, stołek i kufer. Potem szarpnęła za łoże i pociągnęła je w stronę okna. - Milady? Zamarła, wstrzymując oddech. - Milady? Muszę z tobą pomówić! Proszę! Strach mnie bierze, że popełniłem kolosalną omyłkę. To nie był Cynvelin. Rhiannon z radością rozpoznała głos Bryce'a. - Wpuść mnie. - Drzwi są zamknięte na klucz. Rozległ się zgrzyt zamka, a potem drzwi stanęły otworem. Bryce stanął w progu ze sztyletem w dłoni. Spoj rzał na Rhiannon, schował sztylet, wszedł do komna ty i cicho zamknął drzwi za sobą. Rhiannon ostrożnie postąpiła krok w tył. Obserwo wała Bryce'a. Raz już się pomyliła, oceniając męż czyznę, więc skąd miała wiedzieć, że temu może za ufać? - Przyrzekłaś rękę lordowi Cynvelinowi? - spytał. - Nie. - Pragniesz być jego żoną? - Nie! Zmelł w ustach przekleństwo. - Nie oczekiwałaś porwania? Nie chciałaś z nim odjechać?
- Oczywiście, że nie-odparła z rosnącą nadzieją, - Kłamliwy zdrajca! - Bryce złożył ręce w bła galnym geście, lecz zrobił to inaczej niż Cynvelin. Wybacz, milady, źle cię osądziłem. Gdybym znał pra wdę, nigdy bym nie dołączył do twoich, prześladow ców i nie pomógł w porwaniu. - A dlaczego to uczyniłeś? - spytała, niezupełnie pewna, czy może mu wierzyć. - Cynvelin twierdził, że porwanie to tylko część tradycji. Że wszystko już od dawna zostało zaaranżowane. Że jesteś, pani, jego narzeczoną. Nic nie wiem o walijskich zwyczajach. Wziąłem jego słowa za dobrą monetę. Mówił niewątpliwie szczerze, a jednak... - Zabrałeś mnie od ojca - odpowiedziała po chwili ostrożnie. - Wstyd mi, pani!-zawołał żarliwie.-Gdybym tylko wiedział, że to wbrew twej woli, odmówiłbym, nawet za cenę rezygnacji z powrotu do szlacheckiego stanu. Uwierz mi, bez względu na to, co myślałaś wcześniej. - Tak jak ty uwierzyłeś Cynvelinowi? - Tak... nie! Każdy, kto was widział na balu u lor da Melevoir, mógłby podejrzewać, iż mocno jesteście zżyci. Rhiannon na te słowa spłonęła rumieńcem. Mówił prawdę. - Nie znalazłabym się w kłopotach, gdybym wówczas bardziej zważała na swoje zachowanie -
przyznała z goryczą. - Jednak przecież widziałeś gniew ojca i moich braci... - Nie rozumiałem, co mówią. Cynvelin wspo mniał wcześniej, że nie należy do ulubieńców barona. - Ojciec go nienawidzi. Ja także. - I ja, za wszystko, co uczynił. Czy... skrzywdził cię, pani? Pokręciła głową. - Dotychczas nie. - Życie poświęcę, aby cię stąd wyrwać, milady, je śli zezwolisz mi na ten zaszczyt. Żarliwe słowa, szczerze wypowiedziane. Rhiannon popatrzyła mu prosto w twarz, pamiętając, że po za nimi nie ma w komnacie nikogo. Myliła się co do niego. Zaprawdę, był człowiekiem honoru. Troszczył się o nią i był skłonny narazić własne życie. - Byłam pewna, że mi pomożesz, kiedy dowiesz się prawdy - wyznała. Otworzył oczy ze zdumienia. - Co mówisz, pani? - Tak - potwierdziła. - Nie wiedziałam tylko, jak cię przekonać. Długo trwało, zanim sama odkryłam prawdziwe oblicze Cynvelina. Chciałam wydostać się na własną rękę. - Jak? Wskazała na linę. - Uciekając przez okno, po murze wieży.
- To pewna śmierć! - Lepsza śmierć niźli... Bryce skinął głową. - Gdybym tylko wiedział... - Teraz już wiesz. Wyciągnął dłoń. - Chodźmy, milady. Zawahała się. - Co zrobisz potem? - Nieważne. Gdy tylko oddam cię ojcu, wypo wiem służbę Cynvelinowi ap Hywell. Gorzka myśl przemknęła jej przez głowę. - Barona nie ucieszy twój widok. Nie oczekuj żadnej nagrody. Możesz nawet zginąć za to, co zro biłeś. Chyba będzie lepiej, jeśli pomożesz mi opuścić Annedd Bach, a potem sam poszukasz ratunku w ucieczce. Bryce powoli pokręcił głową. - Nie zaznam spokoju, póki cię nie zobaczę na łonie rodziny. - Będziesz szczęśliwy, widząc mnie bezpieczną? - zapytała cicho. - W każdym razie zadowolony. - Obrzucił ją po ważnym spojrzeniem. - I nie wstawiaj się za mną, gdy twój ojciec weźmie mnie na jeńca. Smutna, głęboka prośba, napełniła ją wzrusze niem. - Dobrze - szepnęła.
\
- To będzie dla mnie najcenniejsza nagroda. Chodź, milady - powiedział także szeptem. - Straci liśmy już wiele cennego czasu. Skinęła głową, wzięła go za rękę i wyszli na schody. Tam, gdzie czekali Cynvelin i Madoc, na czele od-. działu straży.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Kilku zbrojnych trzymało. zapalone pochodnie. Migotliwe światło padało na twarz Cynvelina, zmie niając ją w mozaikę cieni. - Co za niespodzianka! - chłodno wycedził Cynvelin. - No, może nie całkiem niespodzianka. Bryce stwierdził, że przeciwnik ma przewagę przy najmniej dziesięciu na jednego. Nie kłopotał się tym. Nieświadomie wziął udział w porwaniu lady Rhiannon, lecz teraz był gotów za płacić najwyższą cenę za swe błędy. - Zabieram tę damę, tak jak o to prosiła - powie dział zdecydowanie. - Tylko tego od ciebie chciała, Frechette? - par sknął Walijczyk. Powoli wyciągnął miecz z pochwy. - A może to kolejna schadzka? Dalibóg, źle zrobiłem że ci zaufałem. - Ty, panie, mówisz o zaufaniu? - żachnął się Bryce, z dłonią na rękojeści. - Jesteś kłamcą, pozbawionym honoru i wiary. Co więcej, wciągnąłeś mnie do swoich niecnych planów.
- Twarde słowa jak na człowieka bez tytułu, pę dzącego życie zwykłego najemnika! Bryce dobył miecza. - Przejście! Rhiannon szarpnęła go do tyłu. Nie chciała stać się, przyczyną jego śmierci. - Jeśli masz jeszcze w sobie resztkę honoru, panie - powiedziała do Cynvelina - pozwolisz nam w spo koju opuścić to miejsce. - Żebyś mogła popędzić do swojego ojca? - Pokręcił głową. - O, nie, moja pani. Na to nie mogę zez wolić. Bryce dał krok naprzód. Rhiannon stanęła przed nim, na szczycie schodów. - Czemu wciąż się upierasz?! - zawołała do Cynvelina. - Nigdy cię nie poślubię! Twarz Walijczyka wykrzywił diaboliczny uśmie szek. Rhiannon poczuła mdłości. - Poślubisz, Rhiannon. Wpierw chciałem, byś to zrobiła z własnej woli, a wówczas moja zemsta była by bardziej słodka. Teraz już mi wszystko jedno. Bryce, możesz odejść, jeżeli nie pochwalasz mojego postępowania. - Nie odejdę bez lady Rhiannon. Ona nie chce tu zostać. - Jej wola nie ma znaczenia. Ja tu rządzę. - Chcesz ją pozbawić czci, jak to zrobiłeś ze mną?! - zawołał Bryce.
-Ja? Kiedy? Sam wyraziłeś zgodę, żeby tu przy jechać. Dobrowolnie wziąłeś udział w porwaniu. - Nie wiedziałem, co się naprawdę dzieje. - Na twoim miejscu, Bryce, odszedłbym, póki pora. I tak będziesz miał niemało kłopotów. Niektórzy może uwierzą w twoje zapewnienia, nikt jednak nie będzie aż na tyle głupi, by po tym, co zrobiłeś, przy jąć cię na służbę. Zostaniesz z niczym. Będziesz ni kim. Skończysz jak żebrak albo pociągniesz gdzieś do Europy. To jednak chyba lepsze niż śmierć, nie prawdaż? Bryce wiedział, że Cynvelin mówi szczerą prawdę, wiedział też, iż zdolny jest przy tym do wszystkiego. - Biedaczysko! - zakpił Cynvelin. - Biedny, zde sperowany chłopczyna! - Nagle spoważniał. - Za wsze byłeś głupcem, Frechette. Dobrze wyszkolonym żołnierzem, lecz jednocześnie beznadziejnymi głupcem. Cofnął się za przybocznych. - Sprowadźcie ich do sali! Bryce przepchnął się obok Rhiarrnon. - Łotrze! Cynvelin umknął za Twedwra, cios Bryce'a sięgnął więc jego właśnie. Twedwr ryknął z bólu, wypuścił miecz i złapał się za ranę ziejącą na ręku. Rhiarmon pochwyciła broń i stanęła, gotowa do obrony. Przyboczni cofali się, aż wreszcie Madoc zabloko-
wał schody swym wielkim, krzepkim ciałem. Bryce ciął go mieczem, lecz Madoc odparł cios i sam prze szedł do ataku. Pozostali, zachęceni jego przykładem, hurmem rzucili się naprzód. Rhiannon próbowała trafić Madoca. Zauważył jej ruch i odskoczył. Bryce wprawdzie zyskał przez to nieco więcej swobody, lecz Rhiannon, pociągnięta ciężarem miecza, straciła równowagę. Cynvelin ją podtrzymał. Ścisnął za nadgarstek i zmusił do porzu cenia broni. - Frechette! - krzyknął. Bryce zamarł jak jeleń na pierwszy sygnał nagan ki. Rhiannon bezskutecznie usiłowała się uwolnić z uścisku Walijczyka. Cynvelin wybuchnął okrutnym śmiechem. Porzu cił wszelkie pozory. - Chodź ze mną, milady. Nie stawiaj oporu, bo, klnę się na Boga, gorzko pożałujesz. - Nie krzywdźcie go! - zawołała, spoglądając przez ramię. Cynvelin pociągnął ją w dół schodów. Przyboczni otoczyli Bryce'a. - Słyszeliście prośbę pani? - kpiąco zawołał Cynvelin. - Obchodźcie się z nim ostrożnie. Przyda mi się, zanim go zabiję. - Nie możesz go zabić! - krzyczała Rhiannon, wciąż się szarpiąc. - Nie mogę? - spytał Cynvelin.
Wypchnął ją przez drzwi wieży, pociągnął przez dziedziniec, przez wilgotną mgłę i kałuże błyszczące na ziemi, aż do drzwi wielkiej sali. Służba i zbrojni ze zdumieniem unieśli głowy. - Precz! - wrzasnął Cynvelin. - Wszyscy wy nocha! Posłuchali z wielkim ociąganiem. Zdyszana Rhiannon stanęła przed kominkiem. Pamiętała, że Bryce chciał jej pomóc, a teraz sam był w rękach lu dzi Cynvelina. - Precz! - znowu krzyknął Cynvelin, groźnie potrząsając mieczem. Służba przyśpieszyła kroku. Rhiannon usiłowała wybiec na korytarz prowadzą cy do kuchni. - O, nie! - zawołał Cynvelin i znów złapał ją za rękę. - Ty nie odejdziesz, Rhiannon. Ani teraz, ani nigdy więcej! Przyciągnął ją do siebie. Nie mogła się wyrwać z jego objęć. - Walcz, ile chcesz, tutaj albo w łożu. Nic mnie to nie obchodzi. Podobają mi się takie zabawy. Podobała mi się też ta dziewka, która mnie podrapała. Córka owczarza. Jakże ona się zwała? Już wiem, Cathwg. Rhiannon oniemiała na dźwięk tego imienia. Prze stała się szarpać. Cynvelin popatrzył na nią z cynicznym uśmie chem.
- Wyglądasz na zdziwioną, moja pani. Twój przeklęty ojciec nic ci nie wspominał o małej owczarecz ce, która mnie oskarżyła o gwałt? Rhiannon w milczeniu potrząsnęła głową. Pa miętała Cathwg i pamiętała tajemnicze zniknięcie jej rodziny, które odkryła po powrocie z letniego wy jazdu do przyjaciół. Nic jednak nie wiedziała o oskar żeniach. Wprawdzie baron próbował odnaleźć za ginionych, ale poszukiwania nie przyniosły rezul tatów. - Gdyby ci powiedział, zapewne byś mnie unika ła. Z drugiej strony, nawet on nie wie, co się napra wdę stało z jej rodziną. - Zabiłeś ich - ze zgrozą szepnęła Rhiannon. - Nie ja - warknął, boleśnie chwytając ją pod bro dę. - Madoc i paru innych. Przecież nie mogłem po zwolić, żeby baron postawił mnie przed sądem. I tak mnie nienawidził z wielu różnych powodów. Ja miał bym być sądzony z oskarżenia jakiejś wieśniaczki! Ja, Cynvelin ap Hywełl! Przechylił głowę, gdyż usłyszał tupot licznych kro ków na dziedzińcu. - Nadchodzą pozostali, moja ukochana. Biedny Bryce... Tak chciał być znów rycerzem. Chociaż mo że nie za bardzo - dodał. - Wszystko poświęcił dla kobiety. - Lepszy z niego rycerz niż z ciebie! - krzyknęła Rhiannon. - Nigdy mu nie dorównasz!
Pchnęła Cynvelina w pierś. Z zaskoczeniem stwierdziła, że ją puścił. Z lękiem spojrzała na wchodzących. Madoc i Twedwr wprowadzili Bryce'a. Miał pokrwawioną twarz, rozcięte usta i mocno podbite oko. Puścili go. Opadł na kolana. Zanim zdołał wstać, Rhiannon podbiegła do niego, objęła i podtrzymała. - Pilnujcie jej - warknął Cynvelin, spoglądając na Madoca. - Nie ma potrzeby - odpowiedziała z niewzruszo ną dumą. - Nie odejdę stąd, póki on tu będzie. Macie wypuścić nas oboje. - Nic jeszcze nie rozumiesz?! - wybuchnął Cynvelin. - Nie puszczę cię! Zostaniesz moją żoną! - Uwolnij ją! - zabrzmiał rozkazujący głos Bry ce'a. Norman groźnie patrzył zdrowym okiem na Wa lijczyka. - Kim jesteś, żeby mi wydawać takie polecenia? - spytał Cynvelin. - Hrabią Westborough? Raczej nie. Powinienem cię chyba zabić za to, że wtrącasz się w nie swoje sprawy. - Cynvelinie - zawołała Rhiannon, gotowa rato wać Bryce'a - jesteś głupcem, jeżeli sądzisz, że zdo łasz mnie na zawsze zatrzymać, albo że śmierć Bry ce'a cokolwiek zmieni. Ojciec przybędzie po mnie, a Bryce Frechette jest szwagrem potężnego barona DeGuerre'a. - Bryce Frechette jest człowiekiem, który upro-
wadził Rhiannon DeLanyea. A gdzie twój ojciec? Dlaczego dotychczas nie przybył? Wie przecież, że zginiesz, jeśli go zobaczę. - Co takiego? - spytała bez tchu. - Więc to jest prawdziwy powód... - Jego nieobecności? Owszem. - Cynvelin, uśmiechnięty jak zawsze, zbliżył się do Rhiannon. Na szczęście, prędzej czeka nas ślub niż pogrzeb. Bę dziesz moją tak wiele razy, aż w końcu to polubisz. - Przesunął ręką po jej piersi. - Polubisz to, droga Rhiannon... Patrzyła na niego z nienawiścią i wstrętem, całkowicie zapomniawszy o strachu. - Nie sypiaj twardo, milordzie, bo którejś nocy zginiesz z ręki żony. Odskoczył od niej, jakby już miała sztylet w rę kach. Widziała, że się przestraszył, chociaż próbował to ukryć. - Rhiannon... - westchnął po chwili, choć już mniej pewnym tonem. - Pomyśl o swojej rodzinie. Zapewne nawet baron wolałby cię widzieć zamężną niż martwą. Przecież w innym razie już byłby w Annedd Bach. - Na krew Chrystusa, giń! - warknął Bryce i szarp nął się w stronę Cynvelina, lecz jego ludzie natychmiast przydusili go do ziemi i przytrzymali kolanami. Cynvelin roześmiał się.
- Spróbuj tylko! Madoc lub ktoś inny z rozkoszą cię usunie z tego świata. A Rhiannon i tak zostanie moja. - Podły tchórz! - rzuciła Rhiannon przez zęby. Cynvelin uniósł rękę i uderzył ją w twarz z taką si łą, że łzy stanęły jej w oczach. Bryce, jak wilczur zamknięty w klatce, rozpaczli wie próbował się uwolnić. - Ty podstępny wężu! - syknął i dodał soczyste przekleństwo. - Przeklinam dzień, w którym cię spotkałem! - Pięknie się zachowujesz w obecności damy drwiąco stwierdził Cynvelin. - A tobie, moja droga, na przyszłość radzę panować nad językiem. - Stanął tuż przed nią. - Pomyśl dwa razy, zanim mnie oskar żysz o niecne czyny. Mam przyjaciół, którzy chętnie zaświadczą przeciw tobie. Jeśli będziesz uparta, król się dowie, że twój ojciec stanął na czele rebelii prze ciwko Normanom. - To kłamstwo! - Tak uważasz? Cóż, pewnie baron powie to sa mo. Król jednak będzie miał wątpliwości. Normanowie wciąż boją się walijskiej rebelii. Baron i twoi bra cia popadną w niełaskę, nawet gdy nikt otwarcie nie zarzuci im zdrady. - Sam planujesz rebelię? - zapytała Rhiannon. Do tego ci potrzebne wpływy mego ojca? Cynvelin znów wybuchnął gromkim śmiechem.
- Nie! A cóż mnie może obchodzić wolna Walia! Chcę wpływów, bo na nie zasłużyłem. Przez całe lata szukałem dróg do królewskiego dworu, lecz wszyscy przecież wiedzą, że dumny baron DeLanyea wyrzucił mnie z własnego domu. Bez powodu, więc mają co podejrzewać. Śmieją się i gadają za moimi plecami. Nawet mój własny ojciec... - Urwał i wyprostował się. - Baron za wszystko mi zapłaci. Za twoim pośrednictwem. - Nie! - krzyknął Bryce, wierzgając dziko jak ogier w obronie przed osiodłaniem. - Zabierzcie go do lochu - rozkazał Cynvelin. Zimno uśmiechnął się do Bryce'a. - Nie wiedziałeś, że są tu lochy? W podziemiach wieży. Chcesz być szlachcicem, a nawet nie poznałeś wszystkich taje mnic powierzonej ci twierdzy. Nieważne. Nie bę dziesz sam. Ula dotrzyma ci towarzystwa. Umilkł, a po chwili dodał ze złośliwym uśmiechem: - Och, zapomniałem... Niestety, nie zdoła cię roz grzać. Nie żyje. Rhiannon nabrała tchu, Bryce w milczeniu spoglą dał na Cynvelrna. - Niepotrzebnie walczyła ze mną. To nauczka dla ciebie, Rhiannon. Precz z tym durniem, zabierzcie go sprzed moich oczu! - Bryce! - Rhiannon wyciągnęła ramiona. Madoc i Twedwr odepchnęli ją na bok. Upadła. Bryce'a pociągnięto do drzwi.
- Przebacz, pani! - krzyknął, patrząc na nią z roz paczą. - To ty mi przebacz! - załkała. - Wzruszająca scena - mruknął Cynvelin, chwycił Rhiannon za rękę i postawił na nogi. - Oblubienica Cynvelina ap Hywell nie powinna przed nikim kiękac, z wyjątkiem własnego męża. Wiła się w jego uścisku. - Nigdy nie będę twoją żoną! Prędzej umrę! krzyknęła rozpaczliwie. - Ile razy mam ci powtarzać to samo? Nie pragnę twojej śmierci. - Cynvelin z trudem zachowywał spokój. - Chcesz choć na chwilę uratować mu życie? Zrozumiała. Widział to w jej oczach. - Chcesz? Powoli skinęła głową. - Tak. - Cóż więc zrobisz? Patrzyła na niego bez zmrużenia powiek, zdeter minowanym, groźnym wzrokiem, pełnym wzgardy i urażonej dumy. - Co będę musiała. - Więc chodź. Wyciągnął rękę. Zawahała się, potem podała mu dłoń. Cynvelin przeżył chwilę prawdziwego triumfu. Zwyciężył. Zdobył Rhiannon i skazał barona na cier pienie. Teraz i zawsze.
Nie płakała, kiedy prowadził ją przez dziedziniec do wieży i na piętro, do komnaty. Stała, wyprostowana i spokojna, jakby czekała na cios katowskim toporem. - Na rany Zbawiciela... - mruknął Cynvelrn. Pragnał jej, choć wiedział, że mówi szczerze, iż woli śmierć, niż dzielić z nim małżeńskie łoże. Chciał, żeby żyła, gdyż tylko w taki sposób mógł dokonać zemsty na baronie DeLanyea. Zadać mu wiecznie jątrzącą ranę. Pragnął jej w swoim łożu, piękną i pełną pasji. Wolałby naprawdę pozyskać jej miłość, lecz teraz to już nie miało znaczenia. Musiał się jednak wstrzymać. Musiał, choć namięt ność paliła go żywym ogniem. Najpierw chciał zapa nować nad gniewem. W przeciwnym razie, gdyby za częła walczyć - a zdążył ją już poznać na tyle, żeby wiedzieć, że na pewno stawiałaby opór - więc, gdyby zaczęła walczyć, mógłby niechcący ją zabić. Robił to już wielokroć. Cathwg walczyła. Ula... i dziesiątki innych, których nawet nie pamiętał z imienia. Nauczył się rozpoznawać u siebie napady morderczego szału. Nie mógł zabić Rhiannon, choć miał wielką ochotę ścisnąć jej śnieżnobiałą szyję i z uśmiechem patrzeć, jak jej usta konwulsyjnie walczą o oddech. Spojrzał by wówczas w wielkie zielone oczy i czuł się napra wdę władcą. To jednak nie należało do planu zemsty. Zdusił więc w sobie gniew i podniecenie.
- W jaki sposób otworzył drzwi? Rhiarmon popatrzyła na niego ze zdumieniem i skrzyżowała ręce na piersiach. - W jaki sposób Frechette sforsował ten zamek? - Nie wiem. Cynvelin dokładnie obejrzał drzwi. - Niczego nie wyłamał. To dobrze. Nagle dostrzegł leżący na podłodze długi pas materiału. - A to co, u diabła? Rhiannon nie odpowiedziała. Cynvelin, delikatnie, jakby chwytał węża, podniósł splecioną linę. - Sprytnie, moja droga, sprytnie... - Popatrzył na nią z uznaniem. - Ale nie możesz przecież wędrować po mu rach. A gdybyś spadła? Serce by mi pękło z bólu. - Nie masz serca. - Być może. Prawdopodobnie ojciec mi je wyrwał. Zwinął sznur i położył na kufrze. - Zabieram to - powiedział. Stał teraz tyłem do Rhiannon. - Stój! - zawołał, gdy z wolna przesunęła się w stronę drzwi. - Nie jestem aż tak naiwny, moja dro ga pani. Musisz o tym pamiętać. Pamiętaj także o wielu innych rzeczach, jak choćby o tym, że mo żesz jeszcze uratować swego drogiego druha. Podniósł kufer i wyszedł na korytarz. Odstawił brzemię na podłogę i zamknął drzwi. Rhiannon usły szała zgrzyt przekręcanego klucza.
Poszedł. Nie skrzywdził jej... Dlaczego? Ma zamiar najpierw zgładzić Bryce'a? Może oszczędziłby go, gdyby płakała, błagając o li tość. .. gdyby oddała się bez słowa sprzeciwu... Bryce miał zginąć, bo próbował jej pomóc. Byłby bezpieczny, gdyby ona była inna dla Cynvelina. Przycisnęła ręce do piersi, usiadła na podłodze i zaczęła kołysać się w przód i w tył. - Boże, oszczędź go! Co miała począć? Jak uratować Bryce'a? Dość łez. Nie wolno poddawać się rozpaczy. Prze cież do tej pory nie znała mrocznej duszy Cynvelina ap Hywell. Bryce także nic nie wiedział. Żadne z nich w gruncie rzeczy nie było winne. Cynvelin przegra. Na nic się zdadzą jego niecne plany. Rhiannon wstała. Popatrzyła na stołek. Chwyciła go za nogę i roztrzaskała o kamienną posadzkę. Roz leciał się w drzazgi. Wzięła odłamaną nogę i zaczęła ostrzyć o kamie nie krawędzie drewna. Pracowała wytrwale, aż wyszlifowała twardy i ostry szpikulec. Miała już broń. Teraz wystarczyło tylko, by zeszła po ścianie wieży. Nie szkodzi, że Cynvelin zabrał li nę. Skoro Dylan bez trudu umiał chodzić po murach, ona też to potrafi. Potem odnajdzie Bryce'a i uwolni go, nawet gdyby kogoś musiała przy tym zabić. Podświadomie wiedziała, że to nie może się udać.
Nie słuchała jednak głosu rozsądku. Ważniejsze było to co w sercu.
Pchnięty przez przybocznych Bryce z głuchym stukiem uderzył o ścianę. Znalazł się w wilgotnej i ciemnej celi, w lochu pod wieżą. Głową trafił w śli ski mur i z wolna osunął się na ziemię. Madoc powiedział po walijsku coś, co zostało skwitowane wybuchem okrutnego śmiechu. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zgrzytnął klucz w zamku. Bryce potrząsnął głową, próbując zebrać myśli. Popadł w rozpacz. Cynvelin miał rację: był głu pcem, zaślepionym głupcem, który przez tyle czasu; nie rozumiał tak oczywistych znaków. Był głuchy na ustawiczne błagania Rhiannon o powrót do ojca. Nie rozumiał, dlaczego zareagowała złością na uwagę, że jest kochanką Cynvelina. Ignorował jej czułe spojrzęnia i... pasję, z jaką go całowała. Gdyby nie był tak zapatrzony w siebie... Gdyby nie chciał za wszelką cenę odzyskać tytułów... Może dowiedziałby się o wiele więcej o swoim nowym pa nu. Gdyby słuchał podszeptów serca, a nie słów wymówionych w złą godzinę... Dlaczego bez zastrzeżeń wierzył we wszystkie kłamstwa, którymi wciąż go karmił pozbawiony skrupułów Cynvelin? Dawne błędy zbladły wobec krzywdy, jaką wyrządził Rhiannon. Cynvelin miał rację, nawet jeśli chodzi o lochy. Er-
min przecież na pewno dokładnie znał rozkład twier dzy. Wiedziałby o małych drewnianych drzwiczkach pod schodami, wiodących w podziemia wieży. Nowa fala rozpaczy ogarnęła Bryce'a, ale ode pchnął ją wysiłkiem woli. Nie mógł się poddawać, póki Rhiannon była w niebezpieczeństwie. Musiał znaleźć sposób, żeby jej pomóc. Madoc zabrał mu broń, łącznie ze sztyletem. W czasie podróży po kraju Bryce poznał sposoby otwierania przeróżnych zamków. Teraz jednak nie na wiele przydała się ta wiedza, gdyż w drzwiach od strony celi nie było żadnego otworu. Mógłby jednak poszukać czegoś, co w razie potrzeby posłużyłoby jako broń. Wiadro lub coś takie-
go.
Po ciemku zaczął obmacywać nogą podłogę celi. Nagle trafił na coś dużego... i miękkiego. Domyślił się prawdy i klęknął, żeby lepiej spraw dzić. Tak, to było ciało Uli. Jeszcze jednej niewiasty, której nie zdołał ochronić. Gabriella, Rhiannon, Ula... Gdy pomyślał o Rhiannon, samotnej w rękach sza leńca, na nowo zawrzał wściekłością. Wiedział, że znajdzie sposób, aby ją uwolnić. A potem zabije Cynvelina ap Hywell.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY W celi nie nie było nic poza nieruchomym ciałem Uli. Bryce pełnił przy nim samotną wartę, szukając w myślach sposobu ucieczki. Bez wahania podjąłby walkę, gdyby w drzwiach stanął Madoc lub jakiś inny przyboczny. Lecz co potem? Gdzież miał szukać Rhiannon? Przecież na dobrą sprawę Cynvelin mógł od razu odjechać do Caer Coch. Te i podobne myśli nie przestawały go dręczyć. Minęło chyba wiele czasu, zanim usłyszał odległe echo głosów i czyjeś kroki. Drzwi celi stanęły otwo rem. Bryce przymknął oczy, oślepiony światłem po chodni. Pochodnię trzymał Madoc. Za nim stało kilku in nych ludzi Cynvelina, wliczając w to dwóch najbardziej skorych do bójki. Madoc burknął coś i ruchem głowy wezwał Bryce'a, by ten poszedł wraz z nimi. Frechette nie miał wyboru, tym bardziej że chwilę potem dwaj ludzie chwycili go za ręce. Wyszli na zewnątrz, w słaby blask poranka. Bryce miał ochotę od razu stanąć do nierównej walki, ciekaw, czy zbroj ni przybiegliby mu na pomoc. Porzucił jednak te roz-
ważania. Po pierwsze, nie był pewien, czy są mu od dani, po drugie, żadnego z nich nie było w polu wi dzenia. Ani w bramie, ani na murach. Cynvelin pew nie im nie dowierzał i rozesłał do domów. Nagle przyszło mu do głowy, że obecność tak du żej grupy przybocznych świadczy, że Cynvelin i Rhiannon są nadal w Annedd Bach. Zaprowadzono go do wielkiej sali. Znalazł tam swoich ludzi, siedzących w kilku rzędach. Milczeli. Cynvelin jak zwykle zajmował miejsce przy komin ku, w otoczeniu zaufanych zbrojnych. Nie było Rhiannon. Bryce poczuł zimny dreszcz na karku. Cynvelin, spokojny i ubrany w czerń, beznamiętnie patrzył na więźnia. Ten spokój był jednak pozorny. Bryce zauważył, że Walijczyk nerwowo miętosi w dłoniach skórzane rękawice. - Gdzie lady Rhiannon? - zapytał Frechette. - Co z nią zrobiłeś? - Widzę, że nie zmiękczyła cię noc smętnych roz myślań - zauważył Cynvelin z dziwacznym pół uśmiechem. - Nic jej nie jest, rzecz jasna, z uwzględ nieniem wszelkich okoliczności. - Jakich okoliczności? Cynvelin nagle wstał i rękawicą zdzielił Bryce'a w twarz, po stronie spuchniętego oka. Zabolało okrutnie, lecz Norman nie wykonał naj-
mniejszego ruchu. Czekał, aż się dowie czegoś więcej o Rhiannon. Zbrojni zaczęli głośno szeptać. Przydało mu to odwagi. Gdyby stanęli przeciw Cynvelinowi, mogliby wspólnie coś zdziałać. - Słyszałem, że szaleńcy oraz idioci nie odczuwa ją bólu jak normalni ludzie - powiedział Cynvelin. Widzę, że to prawda. Wrócił na miejsce. - Gdzie lady Rhiannon? Twarz Cynvelina rozjaśnił powolny uśmiech. - W sypialni. Tylko pomyśl, Frechette... Ostatniej nocy, kiedy byłeś z Ulą, a przynajmniej z jej cia łem, tuż nad wami, w wieży... - Urwał ze znaczącą miną. Bryce kipiał z gniewu, lecz wiedział, że musi jak najdłużej zachować spokój. W przeszłości na zbyt często popadał w tarapaty przez swoją poryw czość. Czas pomyśleć, wykorzystać każdą dostępną okazję. - Spodziewam się, że jej nie skrzywdziłeś. - Skrzywdziłem? Nie... jeszcze nie. I to właśnie powiesz jej ojcu. - Co takiego? - Nie rób zdumionej miny, przyjacielu - odparł Cynvelin, nie przestając zabawy z rękawicami. - To bardzo proste zadanie. Pojedziesz do klasztoru Świę tego Dawida i sprowadzisz tu księdza. Nie będę dłu żej czekał. Jeszcze dziś chcę poślubić Rhiannon. Są-
dzę też, że przy okazji spotkasz tam barona. Na pew no nas śledził, jak to słusznie zauważył Ermin. Majordomus poruszył się niespokojnie, kiedy usły szał swoje imię, choć zdaniem Bryce'a nie wszystko zrozumiał z przemowy Cynvelina. - Wątpię, by sam jednooki wziął się do szpiegowa nia. To był raczej jego ponury synalek. Zresztą, nieważ ne. Będą tam i na pewno usłyszą o każdym, kto wytknie choć czubek nosa za mury Annedd Bach. Być może ba ron zechce z tobą porozmawiać. Powtórzysz mu dokład nie to, co powiedziałem. - Cynvelin znów się uśmiech nął. - Przeproś też, że nie mogę zaprosić go na wesele, ale brak mi jadła. Gdyby chciał cię zatrzymać, możesz ;wspomnieć, że już po caru yn y gwely. - Co to znaczy? - On będzie wiedział. Bryce miał wrażenie, że też wie. Och, Rhiannon! Niemal zawył, kiedy wyobraził sobie jej osamotnie nie i zbezczeszczony honor. Najważniejsze jednak, że żyła. Myślał wyłącznie o tym. - A jeśli mnie zabiją? - zapytał ponuro. - Lepiej nie. Strasznie bym przez to cierpiał. Wie dzą o tym. Ty też wiesz. Bryce wiedział. Na myśl, że życie Rhiannon spo czywało w rękach takiego człowieka, poczuł zimną furię. Był gotów gołymi rękami udusić Cynvelina ap Hywell.
Teraz jednak musiał powstrzymać emocje. Nieprzemyślana akcja sprowadziłaby śmierć na niego i na Rhiannon. Wzrok Cynvelina stwardniał. - Powiedz im, co zechcesz, lecz przed zachodem słońca masz wrócić z mnichem, który pobłogosławi związek pomiędzy mną a nadobną lady Rhiannon. - Dziwi mnie, że w ogóle żądasz księdza - ze ; wzgardą powiedział Bryce. Cynvelin roześmiał się pozbawionym wesołości, nieludzkim śmiechem. - A jednak jesteś głupcem, Frechette! Nie dbam o to, czy nasze małżeństwo będzie zawarte w obe cności klechy! Chcę tylko, żeby DeLanyea usłyszał, co mu powiesz! Podszedł bliżej i lekko klepnął rękawicą Bryce'a po twarzy. Wciąż mówił. Norman z coraz większym trudem powstrzymywał dławiącą go wściekłość. - Obserwowali nas od chwili, kiedy ją porwałem, durniu! Mimo to nie odważyli się kiwnąć palcem. Wielki baron się boi! Drży przede mną! - Tylko najgorszy zbir atakuje dzieci, by zadać ból ojcu. Cynvelin dużo silniej uderzył go rękawicą w twarz. Jego oczy miały demoniczny wyraz. - Dzielny jesteś, przyznaję. Chyba nawet cię podziwiam. Kto wie, jeśli zrobisz, co mówię, może nawet przywrócę ci szlachectwo, za którym tak tęsknisz.
- Do cna oszalałeś! - wykrzyknął Bryce. - My ślisz, że przyjmę tytuł, którego ceną jest twoje mał żeństwo z lady Rhiannon? - Nie oszalałem, Frechette. Jestem zdeterminowa ny. Zdeterminowany, by pojąć tę damę za żonę, i zde terminowany, by donieść o tym jej ojcu. Taki czło wiek jak ty winien to cenić. Zwłaszcza że sam jesteś zdeterminowany, by odzyskać utracony tytuł. Zro bisz, jak zechcesz, gdyż dama i tak będzie moja. Łap to, co możesz. - Wykorzystałeś mnie do swoich nędznych celów, uwięziłeś w lochu, a teraz kusisz zaszczytami i są dzisz, że się zgodzę? - zapytał Bryce. - Jesteś szaleń cem, powtarzam! - Jeśli nie chcesz szlachectwa, to trudno. A teraz ruszaj w drogę. Bryce obrzucił Cynvelina ciężkim spojrzeniem. - Dlaczego po wszystkim, co między nami zaszło, obarczasz mnie tym zadaniem? - A któż byłby lepszy? - spytał ap Hywełl ze swoim okrutnym i drwiącym uśmiechem. - Przecież wrócisz, choćby ze względu na damę, by sprawdzić, czy wciąż jest cała i zdrowa. Poza tym jesteś znako mitym szermierzem. Jeśli ktoś zechce cię powstrzy mać, na przykład synowie barona, wierzę, że zdołasz się przebić do Armedd Bach. - Mogę przecież nie wrócić nie ze swojej winy. Za to także ukarzesz Rhiannon?
Cynvelin kpiąco uniósł brwi. - Nie biorę tego pod uwagę. Jeśli mnie zdradzisz albo nie wrócisz przed zachodem, mogę stracić cier pliwość i przypadkowo skrzywdzić moją piękną Rhiarmon. Rozumiesz mnie, Bryce? - Tak - ponuro odpowiedział Frechette. - Mam jechać sam? - Z Madokiem i kilkoma ludźmi. Bryce odwrócił głowę, słysząc głośne westchnie nie. Z zadowoleniem ujrzał błysk strachu w oczach Madoca. Cynvelin także to zauważył i rzucił kilka gniew nych słów po walijsku. Madoc wymamrotał coś w odpowiedzi, nie patrząc na swego pana. Nagle wystąpił Ermin. - My pojedziemy - odezwał się po francusku. Staniemy za panem Frechette. Pogardliwie popatrzył na Madoca i pozostałych przybocznych. - Nie boimy się. Bryce, mimo gniewu i obaw o Rhiannon, poczuł prawdziwą dumę z zachowania zbrojnych. - Na waszym miejscu obawiałbym się jednookie go diabła - burknął Cynvelin i wrócił na swoje miej sce. - Zgoda. Możecie jechać. - Oddasz mi miecz? - spytał Bryce. - Już mówiłem, że nie jestem szaleńcem. Nie. Bryce zacisnął pięści, lecz jeszcze raz powstrzy-
mał wybuch gniewu. Nie liczyły się jego własne uczucia. Musiał myśleć o ratowaniu Rhiannon. - Pamiętaj, co powiedziałem, Frechette. Przekaż baronowi, że dziś wieczór poślubię jego córkę. Sprowadź klechę. Jeśli mnie zawiedziesz, najbardziej ucierpi ona. Rozumiesz? - Każde słowo. Cynvelin zmarszczył brwi. - Spraw się dobrze, a szlachectwo cię nie ominie. . Bryce odpowiedział mu zjadliwym uśmiechem. - Nie przyjąłbym nic od ciebie, za wszelkie skarby chrześcijańskiego świata. Popatrzył na Ermina. - Chodź, przyjacielu. Ramię przy ramieniu wyszli z wielkiej sali, a za ni mi cała załoga Annedd Bach. Rhiannon usłyszała głosy na dziedzińcu. Moc niej ścisnęła w dłoni kołek i podeszła do okna. Cie kawiło ją, co to za hałasy. Widok zupełnie ją zas koczył. Bryce siedział na koniu, na czele oddziału zbroj nych. Najwyraźniej miał zamiar odjechać. - Żyje! - szepnęła, w duchu dziękując Bogu za jego ocalenie. Dokąd się jednak wybierał? A co to miało teraz za znaczenie? Najważniejsze, że był cały i zdrowy.
Wiedziała, że wróci po nią. Czuła to całym sercem, więc odetchnęła z niewysłowioną ulgą. Otwarto bramę. Bryce nagle odwrócił się w siodle i spojrzał w okno wieży. Rhiannon nie wiedziała, czy Cynvelin ją obserwuje, ale nie kłopotała się tym. - Bóg z tobą! - zawołała i pomachała dłonią. Bryce ze ściągniętą twarzą krótko skinął głową i uniósł rękę na pożegnanie. Zbrojni smutno popatrzyli na Rhiamion. Bryce spojrzał przed siebie, popędził konia i wy jechał przez bramę. Rhiannon przycisnęła mokry od łez policzek do zimnego, nieczułego muru.
- Gdzie klasztor? - zawołał Bryce do Ermina, kiedy galopowali traktem. - W dół drogi, potem w lewo na rozstajach! - wy- i dyszał jadący obok Walijczyk. Bryce skinął głową i popędził wierzchowca. Chciał jak najszybciej dotrzeć do klasztoru. Konie Er mina i pozostałych zbrojnych nie nadążały za jego ogierem. Nie miał zamiaru na nich czekać. Z drugiej strony, cenił ich wierność i oddanie. Za mierzał im to wynagrodzić, kiedy już będzie po wszy stkim. Kiedy już uratuje Rhiannon. Miał pewien plan, musiał jednak skorzystać z pomocy barona. Nie wiedział tylko, czy zdoła go przekonać do spokojnej i rzeczowej rozmowy.
Pokonał zakręt i zobaczył rozdroże. Z przeciwka nadciągała grupa jeźdźców. Trzej rycerze podążali na czele dobrze uzbrojonego oddziału. Bryce rozpoznał środkowego jeźdźca. Widział go już wcześniej, w orszaku barona. Pozostałych nie znał, lecz to teraz nie miało żadnego znaczenia. My ślał tylko o Rhiannon. - Frechette! - zawołał środkowy rycerz, dobył miecza i wbił ostrogi w bok konia. Pozostali także sięgnęli po oręż. - Wysłuchaj mnie! - krzyknął Bryce. Osadził rumaka w miejscu. - Wysłuchaj! Rycerz nie słuchał. Szarżował jak szalony, chociaż Bryce nie miał miecza ani żadnej innej broni. Frechette zsunął się z siodła i użył konia jako ży wej tarczy. - Wychodź, tchórzu! - nawoływał rycerz. Gdzie ona? Na Boga, wszystkich pozabijam, jeśli choć włos spadł z jej głowy! - Dylan! - huknął jeden z pozostałych rycerzy. Wysoki, ciemnowłosy i dobrze umięśniony, z orlą twarzą, choć już nie w kwiecie wieku. - Schowaj miecz. Nie widzisz, że on jest bezbronny? - Był z Cynvelinem, Fitzroyu. To właśnie on za brał Rhiannon - rzekł Dylan, ani na chwilę nie spu szczając oczu z Bryce'a. - Jeśli go zgładzisz, niczego nam nie powie - za uważył trzeci. W jego głosie pobrzmiewał walijski
akcent. Był młodszy od Fitzroya, lecz starszy od Dylana. Jak pozostali, miał wygląd zaprawionego w bojach wojownika. Bryce nie oddał inicjatywy. - Gdzie baron DeLanyea? - spytał. - Jest w klasztorze Świętego Dawida? - A dlaczego mam ci to mówić? - odparł pytaniem Dylan. Trzeci rycerz podjechał jeszcze bliżej. - Nie widzisz, że on ma nam coś do przekazania? - zapytał. - Jestem sir Hu Morgan, przyjaciel barona. Czemu go poszukujesz? - Mam wieści o jego córce. Morgan spojrzał na rycerza, którego Dylan zwał Fitzroyem, a potem na Dylana. - Nic jej nie jest? - Żyje - odparł Bryce - ale nie mamy czasu do stracenia. Na miłość boską, weźcie mnie do barona! Zza zakrętu drogi wypadli zbrojni Ermina. - To pułapka! - krzyknął Dylan. - Nie! Nie! - pośpiesznie zawołał Bryce. Zbrojni wstrzymali konie. - Wysłuchajcie mnie! - Dlaczego? - Rhiannon jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie! - To wiemy! - Posłuchajcie - nalegał Bryce - muszę się wi dzieć z baronem. Jeszcze dziś trzeba zabrać Rhiannon z Annedd Bach. Nie mamy chwili do stracenia!
Dylan wreszcie opuścił miecz. - Dlaczego chcesz jej pomagać? Jesteś przecież na żołdzie Cynvelina. - Wstyd mi, ale to prawda, że przystałem do jego kompanii. Gorszy wstyd, że wziąłem udział w upro wadzeniu lady Rhiannon. Teraz pragnę naprawić błę dy. Mam plan. Wszystko wyjaśnię, gdy tylko stanę przed baronem. - Nie wierzę ci - twardo odpowiedział Dylan. - To kłamstwo, podstęp, pułapka, albo wszystko naraz! Nie wierzę, bo za dużo o tobie wiem, Frechette. Jesteś leni wym, aroganckim głupcem, który po kłótni z ojcem opuścił dom i nie powrócił nawet na pogrzeb rodzica. - Popatrzył na pozostałych. - Dziw bierze, że tak ła two dałeś się złapać na lep Cynvelina! - Co mamy zrobić? - zapytał Morgan. - Zabić go, a potem zacząć wypytywać? Bryce okrążył konia, stanął przed najmłodszym z rycerzy i spojrzał mu prosto w oczy. - Nie obchodzi mnie, czy mi wierzysz. Chcę przedstawić mą sprawę baronowi i domagam się z nim widzenia. Moi ludzie mogą tu zaczekać, jeżeli to cię uspokoi. Dylan spojrzał na niego złowrogo i już miał coś powiedzieć, kiedy podjechał Fitzroy. - Dylanie - powiedział nie znoszącym sprzeciwu tonem - zabierzemy go do twego ojca. - Ale...
Morgan pokręcił głową. - Emryss powinien go wysłuchać. Jeśli nasi zbrojni zostaną tu z ludźmi Normana, nie musimy się oba wiać żadnych podstępów ani sztuczek. - Błagam! - Bryce gotów był poświęcić resztki dumy, byle tylko stanąć przed obliczem barona. Zwiążcie mnie, jeśli chcecie, ale nie traćmy czasu. - Z przyjemnością - mruknął Dylan. Wyciągnął rękę w stronę Bryce'a i zerwał jeden z rzemieni jego kamizeli. Bryce odwrócił się bez słowa i złożył ręce na plecach. - Erminie - powiedział spokojnym głosem, gdyż najważniejsze już osiągnął. - Zostań tu ze wszystki mi. Wrócę tak szybko, jak tylko zdołam. - Tak, panie. Wszystko, co rozkażesz. Bryce nigdy w życiu nie widział dumniejszej po staci niż baron DeLanyea siedzący na ogromnym dę bowym fotelu w wielkiej sali klasztoru. Baron miał długie, sięgające ramion i srebrzyste jak stal włosy, przenikliwe spojrzenie i muskularną sylwetkę. Wy glądał jak pogański król ferujący wyroki. Tylko ma leńki błysk w jego jedynym oku oraz lekkie napięcie mięśni zdradzały, że jak każdego ojca, trwoży go los porwanej córki. Dobrze jednak panował nad swoim strachem. Spętany Bryce czuł się jak przywiedziony przed
sąd banita. Starał się jednak nie myśleć o sobie, tylko o Rhiarmon. Musiał niezwykle jasno i wyraźnie , przedłożyć swe racje, aby baron nie nabrał podejrzeń. - Baronie DeLanyea... - zaczął. - Gdzie jest Rhiannon? - W Annedd Bach. Widziałem ją na własne oczy, tuż przed odjazdem. - Jak się miewa? Bryce umknął wzrokiem. - Żyje, milordzie. - Po co tu przyjechałeś? - spytał baron po krótkim wahaniu, które było jedyną oznaką, że mocno go do tknęły ostatnie słowa Bryce'a. - Jak śmiesz się poka zywać? Bryce rozprostował ramiona i uniósł głowę. Za wszelką cenę musiał wzbudzić zaufanie u swego roz mówcy. - Chcę, byś mi pomógł uratować twą córkę. - Chcesz, bym ci pomógł uratować mą córkę sceptycznym tonem powtórzył DeLanyea. - Mam ro zumieć, że będziesz jej wybawcą? - Tak, jeśli na to pozwolisz, panie. Baron z niewzruszoną twarzą potarł bliznę pod opaską na oku. - Ty ją przecież porwałeś. Dlaczego teraz chcesz pomóc? - Wówczas nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Dylan parsknął zduszonym śmiechem, lecz zaraz
umilkł, skarcony spojrzeniem barona. Wciąż jednak podejrzliwie łypał okiem. - Mam rozumieć, że w trakcie porwania byłeś w somnabulicznym transie? - chłodno zapytał baron. Bryce pokręcił głową. - Nie. Cynvelin zapewniał mnie, że to miejscowy zwyczaj i że wszystko dzieje się za zgodą panny młodej. Rycerze wymienili ironiczne spojrzenia. Bryce po czuł zimne krople potu na plecach. - Musicie mi uwierzyć! - W jaką pułapkę chcesz nas wciągnąć? - gorączkował się Dylan. Skoczył naprzód i uniósł rękę do ciosu. Baron, z szybkością, jakiej nikt by się nie spodzie wał po mężu w tym wieku, zerwał się z fotela i w ostatniej chwili zdołał powstrzymać dłoń syna. - Stój! -rozkazał. Dylan niechętnie usłuchał. - Milordzie - błagał Bryce, nie zwracając uwagi na zajście. Patrzył wyłącznie na barona. Podszedł tak blisko, że rycerze położyli dłonie na mieczach. Wówczas stanął i śmiało uniósł głowę, jakby dla podkreślenia, że mówi tylko prawdę. - Powiedział mi, że Walijczycy często porywają swoje przyszłe żony. - Co to za bzdury? - podejrzliwie spytał Morgan. - Nie wyglądasz mi na głupiego.
- Czy moja córka była szczęśliwa przy tym nędzniku? - dopytywał się baron. - Nic nie poznałeś po jej zachowaniu? Ani po moim? Bryce mocniej naprężył spętane ramiona. Padłby nawet na kolana, gdyby wiedział, że to coś pomoże. - To szczera prawda, choć trudno w nią uwierzyć. Nieważne. Trzeba natychmiast ruszać na ratunek! - Wiem to lepiej od ciebie, człecze - warknął baron. - Musimy ją odbić dzisiaj. - Dlaczego dzisiaj? Mówił, że da jej miesiąc. - Już wie, że Rhiannon z własnej woli nigdy go nie poślubi. Nie chce dłużej czekać. Przysłał mnie tu po księdza, który mógłby pobłogosławić ów związek. - Nigdy! - Dylan znowu zerwał się z miejsca, lecz Griffydd go powstrzymał. - Posłuchajcie! - zakrzyknął Bryce, nie zwracając uwagi na więzy wpijające mu się w skórę. - Mam tam wrócić dzisiaj przed zachodem słońca. Z księ dzem. Cynvelin kazał też przekazać, że niezmiernie żałuje, lecz nie będzie wesela ze względu na brak jad ła. Wspomniał też coś o caru yn y gwely. Ledwie Bryce wymówił nieznane walijskie słowa, baron wstał z fotela, z pociemniałą z wściekłości twarzą. Bryce uskoczył w tył, przekonany, że zaraz zginie. Dylan chwycił za miecz, Griffydd stał bez słowa, a Hu Morgan wyglądał na chorego.
- Co to znaczy? - zapytał Fitzroy. Jego głos tchnął spokojem w napiętej atmosferze. Baron spojrzał na druha i w tej samej chwili jakby opuściły go wszystkie siły. - Umizgi w łożu. Zgwałcił ją. Potwierdziły się wszystkie obawy Bryce'a. Bez radnie zacisnął pięści. - Poderżnę mu gardło! - zawołał. - Za mną! Mu simy ruszać... - Bez planu? - spytał Fitzroy. Podziałało to jak policzek wymierzony rozwartą dłonią. Bryce ze zdumieniem popatrzył na rycerza. Aż tak był nieczuły na nieszczęście Rhiannon? Fitzroy też miał szczery zamiar zgładzić Cynvelina. Przy dobrej sposobności, bez pośpiechu. Bryce powoli odzyskał panowanie nad sobą. Wie dział, że gniew bywa złym doradcą. W ten sposób nie uda im się przechytrzyć Cynvelina. Wziął więc głę boki oddech i spojrzał na barona. - Pomyślałem, że jeden z twoich ludzi, panie, może się przebrać za mnicha. Reszta niech pod osłoną drzew podejdzie pod twierdzę. Cynvelin niczego nie będzie podejrzewał, ja zaś jak najszybciej odciągnę Rhiannon w bezpieczniejsze miejsce. Moi ludzie otworzą wrota Annedd Bach. Mógłbym uderzyć wy łącznie z nimi, ale to słabi wojownicy. Bez was nie zdołałbym niczego dokonać. Baron patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
- Mam ci zawierzyć życie mojej córki? - Nie masz innego wyjścia, panie. Klnę się na Zbawiciela i jego Świętą Matkę, że zwrócę ci ją. Baron spojrzał na najstarszego syna. - Co ty na to, Griffyddzie? - Wierzę mu, ojcze - cicho odparł Griffydd. Fitzroy skinął głową. - Wyczuwam w jego słowach jakieś ziarno prawdy. Baron popatrzył w lewo, gdzie siedział Hu Mor gan. - Zgadzam się z nimi, milordzie - powiedział Walijczyk. - Z własnego doświadczenia wiem, jak łatwo przekonać Normanów, że coś jest li tylko odwiecz nym obyczajem. Moja najsłodsza żona jeszcze tuż przed ślubem uważała Walijczyków za dzikusów. - Ja zaś znam Cynvelina i jego giętki język - do dał baron. - Powtarzam: to pułapka! - znowu wyrwał się Dylan. - Cynvelin chce nas zmusić do ataku, by oczyścić się z winy za krzywdę Rhiannon! Kto wie, czy do tej pory zostawił ją przy życiu! - Milcz, Dylanie! - uciął Griffydd. - Ona żyje, w przeciwnym wypadku nie posłałby po księdza. - Żyła, kiedy wyjeżdżałem - oznajmił Bryce. Widziałem ją w oknie wieży. - Wziął głębszy oddech i dodał: - Wybacz mi, baronie, lecz jeśli nie wrócę przed zmierzchem, Cynvelin naprawdę może jej coś zrobić. Nie traćmy więcej czasu. - Z napięciem po-
patrzył na Emryssa DeLanyea. - Daję słowo honoru prawego Normana i syna hrabiego Westborough, że dziś wieczór wyrwę twą córkę z Annedd Bach. Proszę o ten przywilej. - A jeśli nie pójdę z tobą, co zrobisz? - zapytał baron. - Postaram się sam ją uwolnić. Baron powoli skinął głową. - Dylanie, rozetnij mu więzy. Postąpimy za twoją radą, Frechette. W twoje ręce oddaję życie własnej córki i, na Boga, nie zawiedź mnie, bo gorzko poża łujesz. - Jeśli cię zawiodę, panie, to tylko wówczas, gdy sam wcześniej zginę.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Rhiannon siedziała na podłodze i patrzyła na za mknięte drzwi, ściskając w dłoni prymitywny oręż. Nasłuchiwała, czy na schodach nie słychać kroków Cynvelina. Każdy dźwięk napawał ją przerażeniem. Wyczu wała groźbę czającą się pod drzwiami, rozpacz brała w niej górę nad niedawną nadzieją. Dzień od wyjazdu Bryce'a ciągnął się w nieskoń czoność. Nie wiedziała, dokąd pojechał i dlaczego. Nie wie działa, kiedy powróci. Że wróci - tego była pewna. Przynajmniej na początku. A jeśli nie? Jeżeli Cynvelin oferował mu wolność jako jedyny wybór w obliczu nieuchronnej śmierci? Mógł przecież odjechać, ratując własne życie. Bryce Frechette już raz porzucił rodzinę. Miałby 1 więc zostać teraz dla obcej niewiasty? Były słowa przeprosin, prośby o zaufanie, wspólna walka... lecz I czymże to wszystko jest wobec śmierci? Czy dla jej dobra zaryzykowałby tak wiele? Chyba tak... ale przecież nie mogła mieć pewno-
ści. Ufała, lecz jej ufność malała wraz z niknącym blaskiem słońca. Za to wciąż narastał niepokój przed okropnym lo sem, jaki ją czekał w rękach Cynvelina. Wreszcie, tuż przed zachodem, zmęczona, głodna i zrozpaczona, usłyszała zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Zerwała się na równe nogi, choć była osłabiona długimi godzinami bez napitku i jadła. Wytężyła resztkę sił, by podeprzeć skleconą naprędce barykadę. - To bezcelowe, Rbiannon - powiedział zza drzwi Cynvelin. Słychać go było aż za dobrze. - Idę do ciebie i na pewno nie zdołasz mnie powstrzymać. Łzy napłynęły jej do oczu. Załkała, gdyż wiedzia ła, że Cynvelin ma rację. Podparł drzwi ramieniem, pchnął mocno i odsunął meble na tyle, że mógł przez wąską szparę wśliznąć się do komnaty. Rbiannon uciekła pod najdalszą ścianę, zabierając zaostrzony kołek. Ukryła go za plecami i gorejącym wzrokiem spojrzała na intruza. - Precz stąd! - Ależ, kochanie... - Cynvelin wygładził pognie ciony kaftan. - Z żalem muszę odmówić. Po prostu już nie mogę wytrzymać bez ciebie. Wierzę, że mi nione chwile wykorzystałaś na przemyślenia. Chyba zrozumiałaś, że są gorsze rzeczy niżli fakt, iż wkrótce będziesz moją żoną.
Rzucił okiem na rozwaloną barykadę i kopniakiem zamknął drzwi. - Strasznie nabałaganiłaś. Podszedł bliżej. Uniosła rękę, gotowa do uderze nia. Zerknął na kołek i parsknął śmiechem. - A cóż to za zabawka? Rhiannon z ponurą miną potrząsnęła głową. - Użyję tego, jeżeli się zbliżysz. - Naprawdę? - spytał ze spokojem. Wyciągnął miecz i wziął ją na sztych. - Mogę uderzyć z dalszej odległości. Odłóż ten patyk, zanim sama się skrzywdzisz. - Nie! Postąpił naprzód. Sztych miecza celował jej prosto w twarz. Próbowała wykonać unik i uciec, ale nie miała żadnego doświadczenia w szermierce. Cynvelin zrobił szybki ruch i już po pierwszym kroku po czuła zimną stal na plecach. Odwróciła się powoli. - Odłóż zabawkę, Rhiannon - rozkazał Walij czyk, wciąż tym samym spokojnym głosem. - Napra wdę nie chcę cię skrzywdzić. Nie posłuchała, nawet gdy był już bardzo blisko i przytknął koniec ostrza do jej szyi. - Obawiam się, że jesteś równie uparta jak ojciec. Lekko pchnął mieczem. Rhiannon poczuła ból. Strużka krwi pociekła po jej skórze. - Powiedziałem, rzuć to!
Zabiłby ją w razie dalszego oporu. Uległa. Kołek głucho stuknął o podłogę. - Tak już lepiej. Cynvelin kopnął kołek pod ścianę i schował miecz, Rhiannon, nie spuszczając go z oczu, próbowała zatamować krew płynącą ze skaleczenia na szyi. - Zaledwie wczoraj zniszczyłaś tyle strojów i koszul, żeby ukręcić linę. Ile ich było? - Uśmiechnął się, w jego źrenicach zamigotał wpadający przez ok no blask zachodzącego słońca. - Wszystkie, które miałaś? Zostawiłaś coś choćby na dzisiaj? Masz ko szulę pod suknią? Rhiannon oparła się o mur i nie odpowiadała. Cynvelin przysunął się do niej. - Czymże w gruncie rzeczy jest jakaś tam koszu la? - Ujął ją pod brodę i nie pozwolił, by odwróciła się od niego. - Co ja mam teraz z tobą począć? - Możesz mnie zwrócić ojcu - odparła, uparcie tkwiąc przy swoim. Cynvelin pokręcił głową. - I wysłać cię tak daleko od Bryce'a? Ach, prawda... przecież on odjechał. Opuścił cię właśnie dla mnie, moja najpiękniejsza. Pojechał i zostawił. - Wróci po mnie. Zauważyła błysk zaskoczenia w jego ciemnych oczach. Puścił ją, ale nadal odcinał ciałem drogę ucie czki. - Na pewno?
- Na pewno - odpowiedziała. Cofnął się i patrzył jak głodny kot na ptaka. - Nawet teraz, tak pełna nienawiści, ze spojrze niem jak sztylety, jesteś dla mnie najpiękniejszą istotą świata. Milczała, starając się nie patrzeć w stronę drzwi. - Mądra... - ciągnął z zachwytem Cynvelin. Będziemy świetną parą. Wiedziałem to od chwili, kie dy cię ujrzałem u lorda Melevoir. Żywiołowa. Nie za pominajmy o tym. Z namysłem potarł brodę. - Jeśli zaś chodzi o dzielnego Bryce'a, to dopra wdy szkoda, że musi tak marnie zginąć. Ciekawe, co między wami zaszło? - powiedział zjadliwie. - Chy ba więcej, niźli myślałem. Rhiannon przypomniała sobie o czymś, co mogło choć na chwilę przerwać ten słowotok. - Jest szwagrem barona DeGuerre'a... Cynvelin skoczył ku niej i chwycił ją za ramiona. - Wiem, kim jest - warknął. - I wiem, jak spra wić, by zniknął, jak to się kiedyś stało z rodziną ow czarzy. Nie sądź, moja Rhiannon, że jestem naprawdę głupi. Przesunął dłońmi po jej ciele. Zadygotała ze stra chu i odrazy, lecz nie zamknęła oczu. - W istocie jego śmierć się opóźni, gdyż wszystko wskazuje na to, że cię opuścił, a mnie zdradził. Wysła łem go po księdza, który miał uświęcić nasz związek.
. - Po księdza? Skorzystaj więc z okazji i się wy spowiadaj. - Z czego? Z tego, że pragnę żony i robię wszy stko, by ją zdobyć? Że zmęczyły mnie ciągłe prośby? Chyba to zrozumie, bo ślub będzie już dzisiaj. - Dzisiaj! - jęknęła. - Dałeś ojcu słowo! To już nie ma dla ciebie żadnego znaczenia? - Sama w to nie wierzysz - odparł, groźnie uno sząc rękę. Zamknęła oczy w oczekiwaniu ciosu, lecz nic się nie stało. Zamiast tego poczuła oddech Cynvelina na swoim policzku. - Bryce miał wrócić z klechą dla pobłogosławie nia naszego związku przed obliczem Boga. - Cynvelin z rezygnacją wzruszył ramionami. - Nie wrócił jednak, więc musimy wziąć ślub bez niego. A skoro nie pojawił się przed zachodem słońca, to znak, że przekazał cię w ręce lepszego. Tego, który naprawdę zasłużył na ciebie. Tego, który cię pragnie. W dodatku tego, który cię zdobędzie. Rhiannon przemogła wstręt i spojrzała prosto w jego ciemne, złe oczy. - Do samej śmierci będę cię nienawidzić - powie działa przez zęby. - A co mnie to obchodzi? - burknął. Niespo dzianie odstąpił o krok i obrzucił ją nadąsanym spojrzeniem. - Powinnaś być mi wdzięczna, że cię wybrałem na żonę. A ty płaczesz i chcesz wrócić
do domu jak dziecko, a nie jak kobieta godna pożą dania. - Nie kochasz mnie i nigdy nie pokochasz. Ja też cię nie pokocham po tym, co zrobiłeś - odpowiedzia ła Rhiannon. - Ty pragniesz jedynie zemsty na moim ojcu. Cynvelin spojrzał na nią ponuro. - Miłość? Cóż to takiego? - wycedził z pogardą. - To zwykły mit. Albo też baśń dla grzecznych dzieci. Nikt mnie nigdy nie kochał. - Twoja matka... - Moja matka trzymała mnie przed sobą jak tar czę - odparł. - Czyniła tak, żebym to ja zbierał razy od ojca. Miłość? Jego upiorny śmiech zdawał się wypełniać całą ko mnatę. - Jeśli to ma być miłość, to mi niepotrzebna. Wsparł ręce na biodrach. - Nikt nigdy mnie nie pożałował ani nie ochronił. Nawet wielkoduszny i dobry Emryss DeLanyea. Zawsze ponad wszy stkich poważał własnych synów i nie widział, że za niesfornym zachowaniem chłopca może kryć się prawdziwy ból. - Uderzył się dłonią w pierś. Stwardniałem w samotności. Teraz pragnę żony, która da mi synów, i chcę, aby Emryss DeLanyea zapłacił za moje krzywdy. Poślubię cię, Rhiannon, nawet bez klechy, nawet wbrew tobie i całemu światu.
Rhiannon z rozpaczą rozejrzała się po komnacie, szukając zaostrzonego kołka. - Samolubstwo jest siłą napędową świata - zimno stwierdził Cynvelin. - Powinnaś to wiedzieć. Rzecz jasna, mogło się tak zdarzyć, że ten łotr, twój ojciec, pochwycił Bryce'a. W takim razie twój kochany Bryce nie żyje. Przypuszczam, iż zginął na miejscu z ręki porywczego Dylana. Podszedł do niej, wciąż odgradzając ją od drzwi. W jego oczach płonęła dzika i nieposkromiona żądza. Rhiannon nie znalazła broni. Mogła teraz użyć wy łącznie zębów i paznokci. - Nie smuć się, moja droga. Nie zobaczysz u mnie łez po śmierci dzielnego Bryce'a. - Dałeś słowo, że mnie nie skrzywdzisz! - Ukochana... -jęknął - tylko po to, żeby baron nam nie przeszkadzał. Gdy to zrobi, nasz układ uznam za nieważny. - Układ? - krzyknęła z niedowierzaniem. - Jaki układ? Porwałeś mnie! Masz coś jeszcze do powie dzenia? Cynvelin zatrzymał się krok przed nią. - Chciałem, żebyś mnie pokochała, Rhiannon, ale skoro to niemożliwe, sprawię, że będziesz cierpiała. Zrobię to, co twój ojciec uczynił ze mną. - On z tobą? Odesłał cię, to wszystko. Powiedział mi, jak się zachowałeś u niego na służbie. Moim zda niem podjął najsłuszniejszą z możliwych decyzję.
Cynvelin głośno wciągnął powietrze. - Więc ja teraz podjąłem taką samą. Chwycił ją brutalnie. - Jesteś głupia - wycedził -jeśli sądzisz, że własnym cierpieniem wystarczająco mi zapłacisz za zło, jakiego zaznałem od barona. To nie koniec naszych rozrachunków. Drgnęła, kiedy pogładził japo policzku. Nagłe po chwycił ją w ramiona i zbliżył usta do jej twarzy. Szarpała się, próbując uciec przed mokrym, obrzydliwym pocałunkiem. Na chwilę zwolnił uchwyt. Rhiannon wykorzystała tę szansę. Nie zdążyła jednakże umknąć, gdyż po chwycił ją z tyłu, za suknię, rozrywając stanik na ple cach. - Puszczaj! - krzyknęła. Przycisnęła dłońmi po szarpaną suknię i rzuciła się do drzwi. Niemal w tej samej chwili otrzymała potężny cios w ramię. Upadła na kolana. Cynvelin z triumfalnym uśmiechem spojrzał na nią z góry. Popatrzyła na niego przez zasłonę potarganych włosów. - Teraz jesteś podobny do własnego ojca - powie działa ze wzgardą. Zaskoczony Cynvelin dał krok do tyłu. W jego oczach błysnęło nagłe zrozumienie i uśmiechnął się ze szczerą, niekłamaną radością. - Rzeczywiście. To prawda.
Próbowała wstać i przebiec obok niego. Z rykiem dzikiego zwierza powalił ją na ziemię i nakrył włas nym ciałem. Leżała na wznak. Próbowała się wy rwać, lecz był zbyt ciężki. - Nie uciekniesz przede mną, Rhiannon - wychar czał. - Za długo byłem grzeczny. Skoro wciąż nie chcesz na mnie patrzeć, poradzę sobie w inny sposób. Podwinął jej spódnicę. Wykrzyczała jedyne imię, które łączyła z nadzieją wyzwolenia z tej straszliwej opresji: - Bryce!
Bryce stał pod murami, czekając, aż strażnicy otworzą przed nim bramę wiodącą do Annedd Bach. Spojrzał na zachodzące słońce, a potem na przebra nego w mnisi habit Uriena Fitzroya. Rycerz głębiej nasunął kaptur na głowę. Bryce przeżył chwilę zwątpienia. Co prawda, rad był z towarzystwa tak znamienitego rycerza, lecz po myślał, że może jednak lepiej było wziąć któregoś z prawdziwych mnichów od Świętego Dawida. Fitzroy siedział na klasztornej szkapie, ale wciąż miał wyprostowaną sylwetkę wojaka. Madoc mógł zacząć coś podejrzewać. Wrota wreszcie stanęły otworem. Bryce westchnął z ulgą, gdy zobaczył jednego z niższych rangą przybocznych. Ten obdarzył gości ponurym uśmiechem i machnął ręką, żeby przejechali. Tuż za bramą Bryce
i Fitzroy zeskoczyli z siodeł. Na dziedziniec wjecha ła reszta zbrojnych. Bryce podszedł do strażnika. Fitzroy postępował krok w krok za nim. - Cynvelin jest w wielkiej sali? Strażnik nie odpowiedział, tylko ze zdumieniem popatrzył na mnicha. - Gdzie lord Cynvelin? - huknął Bryce, żeby odwrócić jego uwagę. Wojak wzruszył ramionami. . Bryce nagle usłyszał krzyk kobiety. Wołała jego imię. Spojrzał na wieżę. Zapomniał o całym planie. Zapomniał o Fitzroyu. Zapomniał o zbrojnych i o ludziach barona, czekających w lesie otaczającym Annedd Bach. Myślał tylko o Rhiannon. Dobył miecza, który otrzymał od barona, i popędził do wieży. Za nim rozpętało się piekło, lecz on ledwo słyszał odgłosy wałki. Wpadł na schody i pognał na górę, przeskakując po dwa stopnie. Lewą ręką wydobył sztylet od Fitzroya. Na piętrze wywalił kopniakiem drzwi, odsunął resztki mebli i zamarł, przerażony tym, co zobaczył. Rhiannon z szeroko rozrzuconymi nogami leżała na podłodze i mocowała się z Cynvelinem. Jęknęła, unosząc załzawioną i posiniaczoną twarz.
Żyła. Dzięki Bogu, żyła. Cynvelin wstał. Próbował wciągnąć rajtuzy i tęsknym wzrokiem spoglądał na odłożony na bok pas z mieczem. - Psie! - ryknął Bryce. Miał zamiar zaraz ruszyć do ataku, lecz pomyślał, że tchórzliwy Cynvelin może pierwszy cios skierować w stronę Rhiannon. Popatrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem. Paznokcie miała połamane, gdyż czepiała się kamien nej posadzki. Szepnęła jego imię. Zabrzmiało to jak błogosławieństwo. Lub jak wyznanie miłości. Bryce wstrzymał rękę przekonany, że najpierw musi uratować tę, którą kocha. Zimno spojrzał na ogłupiałego wroga i chociaż krew pulsowała mu w żyłach, spokojnie pomógł wstać Rhiannon. Podała mu rękę, drugą przytrzymy wała rozerwaną suknię. - Wyjdź, milady - powiedział, przesuwając ją za siebie. - Zostaw mnie sam na sam z tym łajda kiem. Nagle Cynvelin chwycił pas, dobył miecza i cisnął pochwę na ziemię. - Wyjdź, milady! Baron czeka za bramą! - krzyk nął Bryce, gdy przeciwnik stanął na ugiętych nogach i przygotował się do ataku. Rhiannon podbiegła do drzwi. W progu odwróciła głowę.
- Znów za późno, Frechette - roześmiał się Cynffelin. - Zawsze za późno. - Nie-rozległ się cichy szept za plecami Bryce'a. Nie za późno. Ocaliłeś mi honor i życie. Bryce rozprostował ramiona i wyniosłym spojrzeniem obrzucił Cynvelina. - Rhiannon odejdzie ze mną, lecz przedtem cię za biję za wszystko, co zrobiłeś i czego próbowałeś. Kątem oka zerknął na Rhiannon. - Odejdź, milady. Twój ojciec jest pod bramą... albo już na dziedzińcu, sądząc po odgłosach. Do tej pory Rhiannon była zbyt pochłonięta tym, co się działo w wieży, ale teraz i ona posłyszała dochodzące z zewnątrz odgłosy walki. Myśl o ojcu skłaniała ją do ucieczki, nie chciała jednak odejść bez Bryce'a. - Po to właśnie pojechałem - powiedział Frechette do Cynvelina. Zatem słusznie w niego wierzyła! Udał się po po moc do barona. - Kłamiesz - warknął Cynvelin. - Nie ryzyko wałbyś jej życia, nie wypełniając moich rozkazów. Rhiannon, zacisnąwszy na piersiach podartą suk nię, patrzyła, jak krążą po komnacie. Obserwowali się uważnie mimo zapadającego mroku. Przez okno wpadało coraz mniej światła. - Myślisz, że w ten sposób możesz rozkazywać? - zapytał Bryce.
- Wyślę kondolencje do barona DeGuerre'a i jego czarującej małżonki - wyszczerzył zęby Cynvelin. Powiadomię ich o śmierci szwagra i brata. - Szkoda, że po tobie nie będzie nikt płakał - od ciął się Bryce. Nagle Cynvelin zrobił ostry wypad. Rhiannon krzyknęła ostrzegawczo, lecz Bryce już zdążył uskoczyć. Atak był tylko zwodem, gdyż chwilę potem Cynvelin kopnął Bryce'a w rękę. Miecz z brzękiem upadł na podłogę. Bryce jęknął z bólu, lecz z lewej nie puścił sztyletu. Szybko odzyskał równowagę. - Powinienem wiedzieć, że walczysz kopniaka - wydyszał. Cynvelin zerknął na przerażoną Rhiannon. - Czekasz, który z nas okaże się naprawdę leps2 kochanie? - Znowu popatrzył na Bryce'a. - Masz złamaną rękę. Odłóż broń. To koniec. Gdybyż tylko ten miecz był trochę bliżej! - z roz paczą pomyślała Rhiannon. Niestety, leżał w drugim końcu komnaty. Nagle pod przesuniętym łożem zobaczyła za ostrzony kołek. Bryce także spojrzał w jej stronę. - Uchodź, Rhiannon! Złamana ręka pulsowała bólem, pod skórą czuł potrzaskane kości. Mimo cierpienia, zmuszał Cynvelina do ciągłej czujności i odciągał jego uwagę od Rhian-
non. Ta zaś rzuciła się na kolana i szukała czegoś pod łóżkłem. Miecza? Nie, broń leżała zupełnie gdzie indziej. Sprowadziłem ze sobą barona - oznajmił Bryce. Nie przybył sam. Cynvelin zgarbił się lekko, gotów do nowego ciosu. Myślisz, że się boję? Barona, jego synalków? Są z nim jeszcze Urien Fitzroy i Hu Morgan. Obaj? - sapnął Cynvelin. Zmarszczył brwi. - Ty przeklęty kłamco! To ja mam przed sobą kłamcę - odpowiedział Brvce. Podszedł bliżej. Cynvelin miał przewagę, dzierżąc miecz, lecz sztylet całkiem nieźle służył do parowania ciosów. Rhiannon zerwała się na równe nogi. Zanim Bryce zorientował się, co chce zrobić, podbiegła do Cynvellna. Walijczyk krzyknął i obrócił się wokół własnej osi. Potem, z uniesionym mieczem doskoczył do Rhiannon. W tej samej chwili Bryce złamaną ręką złapał go za gardło. Ryknął z bólu, lecz lewą zadał pchnięcie sztyletem. Cynvelin wydał zduszony jęk i szarpnął się w uścisku. Bryce pociągnął ostrze wyżej, aż do kolka sterczącego z boku rannego wroga. Wreszcie cofnął rękę. Bolała jak pęknięta na dwoje. Cynvelin opadł na kolana. Charczał i bezradnie sięgał za plecy, usiłując wyrwać broń z rany.
Rhiannon rzuciła się w ramiona Bryce'a. Trzymał ją zdrową ręką i chciał, by to trwało wiecznie. Cynvelin, wciąż na kolanach, odwrócił się w ich stronę. Bryce wolał nie ryzykować. Wycofał się za drzwi i pociągnął za sobą Rhiannon. Krew buchnęła z ust Cynvelina, kiedy znów pró bował się uśmiechnąć. Padł na twarz i skonał. - Nie możemy tu pozostać - szepnął Bryce. Pod niósł derkę z podłogi i okrył dziewczynę. - Chodź Położyła mu rękę na piersi. - Posłuchaj - wyszeptała. W dole, na dziedzińcu, panowała upiorna cisza.
Madoc i przyboczni Cynvelina stoczyli ciężką walkę. Pogardzani przez nich zbrojni okazali się dużo lepiej wyszkoleni, niż ktokolwiek mógłby przypusz czać. Prócz nich, w twierdzy zaroiło się od obcych wojaków, w nieznanych strojach. - Zbieram się stąd! - wydyszał Madoc do rannego Twedwra. Walczyli w pobliżu bramy. - Nie płacił nam aż tyle, byśmy mieli umierać. Twedwr skinął głową i obaj pobiegli ku wrotom, zaraz jednak stanęli na widok potężnej postaci w dłu gim płaszczu i z zakrwawionym mieczem w dłoni. - Na waszym miejscu błagałbym o zmiłowanie — zawołał obcy, głębokim, nawykłym do rozkazywania głosem. Błysnął groźnie swym jedynym okiem.
- Baron DeLanyea! -jęknął Madoc. Wiatr poniósł jego głos na dziedziniec i walka nagle ustała jak nożem uciął. Madoc odrzucił miecz. - Łaski, milordzie! - Runął na kolana. - Uczciwi z. nas ludzie i chcemy umrzeć za Walię! Twedwr poszedł za przykładem kamrata, tak samo postąpili i inni przyboczni Cynvelina, którzy naresz cie pojęli, z kim walczą. Baron powiódł po nich posępnym spojrzeniem. - Smutny to będzie dzień dla Walii, kiedy stanie cie pod jej sztandarem - orzekł i wszedł na dziedzi-, niec. - Gdzie moja córka? - zawołał. - Ojcze! Baron dostrzegł owiniętą w derkę Rhiannon, wy biegającą z wieży. Z jękiem ulgi szeroko rozłożył ra miona na jej powitanie. Szlochając, rzuciła mu się na szyję. - Dzięki Bogu! - wyszeptał z przejęciem. - Dzięki Bogu!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Bryce czekał w cieniu drzwi prowadzących do wieży. Przytrzymując złamaną rękę, patrzył na powi tanie lady Rhiannon z jej dumnym ojcem. Była już bezpieczna, a Cynvelin martwy, więc czuł się dziwnie... lekki. Albo pusty, gdyż radość ze zwy cięstwa ustąpiła nagle poczuciu winy, iż to także przez niego zaznała tylu cierpień. Co z tego, że go okłamano? Mógł przecież od razu posłuchać jej błagań. Czym była obietnica powro tu do szlacheckiego stanu w porównaniu z jej niedolą? Nawet udział w ocaleniu nie rekompensował krzywdy. Rhiannon wprawdzie widziała w nim wy bawcę, ale czy to wystarczy, by wybaczyła mu wcześniejsze błędy? Griffydd, Fitzroy i Morgan podeszli do barona. Dylan zrobił to samo, lecz wciąż ściskał miecz, jakb; oczekiwał kolejnej potyczki. Bryce nie był jednym z nich. Należał do innego' świata. - Gdzie Cynvelin? - zapytał baron.
Bryce wziął głęboki oddech i wyłonił się z cienia. Podszedł do grupy rycerzy. I do Rhiannon. - Spoczywa martwy w wieży - powiedział z pro stotą. Baron ze zrozumieniem skinął głową. - Zatem możemy opuścić to miejsce. - Co z innymi? - zapytał Dylan, wskazując na Madoca i przybocznych. - O ich losie zdecyduję później - chłodno odparł btron. - Teraz zamknijcie ich w kwaterze i postawcie strażnika. Z miłością popatrzył na tulącą się do niego córkę. - Chodźmy, Rhiannon. Opiekuńczo podtrzymując ją ramieniem, wypro wadził za bramę. Dylan z ciężkim westchnieniem wsunął miecz do pochwy i dołączył do Fitzroya i Morgana, którzy już ruszyli w ślad za baronem. Bryce stał bez ruchu. Nawet na niego nie spojrzała. - Nie poszedł z nimi. Nie miał do tego prawa. Nie mógł oczekiwać jej podziękowań. Najzwyczajniej w świecie naprawił własne błędy. Nie była mu winna nawet najkrótszego słowa. - Masz dzielnych ludzi. Bryce drgnął. Nie zauważył stojącego obok Griffpida DeLanyea. - Świątobliwi bracia opatrzą ci rany. Zostaw tu swoich zbrojnych i jedź z nami do klasztoru.
Bryce wiedział, że musi wyleczyć rękę, w przeciwnym razie mógłby ją całkiem stracić. Był jeszcze jeden, nie mniej ważki powód, który przemawiał za jazdą do klasztoru. Tylko tam mógł jeszcze oglądać Rhiannon przed ostatecznym rozsta niem. Skinął głową na zgodę i odszukał Ermina, czekającego wraz z resztą zbrojnych. Ruchem zdrowej ręki wezwał chudego Walijczyka. Ermrn przybiegł natychmiast. - Milordzie? Bryce nie zwrócił uwagi na nie należny mu tytuł. - Oddaję ci komendę nad twierdzą. Ermin odgarnął pukiel włosów opadający na czoło. - Ludzie Madoca będą siedzieć cicho jak nowicjuszki w zakonie, milordzie! Jedziesz do klasztoru wy leczyć rękę? Bardzo dobrze. Wszystko będzie gotowe do twojego powrotu. Powrotu? - zastanawiał się Bryce, idąc do wrót za Griffyddem. Nie zamierzał wracać, chyba że po miecz i resztę osobistych rzeczy. Nie chciał nawet pa miętać o Annedd Bach. Co gorsza, bał się, że Rhian non z nim nie zechce mieć nic wspólnego. Minął dzień. Bryce siedział w namiocie rozstawio nym przez ludzi barona za murami klasztoru Święte go Dawida. Nastawiono mu rękę. Klął przy tym jak szewc, aż
budził niechęć zakonnego medyka. Inny mnich od prowadził go właśnie do namiotu należącego ponoć do syna barona, Griffydda. Rodzina DeLanyea na ra zie pozostawała za murami. Sądząc po wyposażeniu, Griffydd hołdował spar tańskim obyczajom. Jedynym umeblowaniem namio tu były stołek i prycza. Bryce nie narzekał. Nie przywiązywał większej wagi do ozdób, zaszczytów i tytułów. Już nie. Nie, skoro nie mógł zdobyć miłości Rhiannon. Nie słyszał o niej od chwili, gdy opuścili Annedd Bach. Wcale się temu nie dziwił. Jakiś zdenerwowany kleryk wsunął głowę przez otwór namiotu. - Wybacz, panie... - Tak? - Baron chciałby cię widzieć, gdy znajdziesz wol ną chwilę. - Już idę - odparł Bryce. Nie miał nic do roboty poza zabraniem rzeczy z Annedd Bach. Ruszył za młodzieńcem w długim czarnym habi cie. Minęli imponujące mury klasztoru i przeszli przez bramę. Bryce cały czas rozglądał się za Rhian non, lecz nigdzie jej nie było. Wkrótce stanęli przed drzwiami jakiejś komnaty. Świątobliwy braciszek z wyraźną ulgą porzucił rolę przewodnika i odszedł. Nic dziwnego, skoro wewnątrz byli baron, Dylan,
Fitzroy i Morgan. Wyglądali jak grupa dostojnych i surowych sędziów. - Witaj, Frechette - pozdrowił baron wchodzącego Bryce'a. - Baronie - skłonił się Bryce. - Mamy niewielki kłopot, wymagający twojej obecności - ciągnął senior rodu DeLanyea. - Z chęcią odpowiem na każde pytanie, lecz przedtem chciałbym wiedzieć, jak się miewa lady Rhiannon. Nie było w tym nic niezwykłego, że poruszył właśnie tę kwestię. Z napięciem czekał na odpo wiedź. Baron popatrzył na siedzących, jakby spodziewał się podobnego pytania. - Dobrze, i to dzięki tobie. - Zrobiłem tylko to, co na moim miejscu uczynił by każdy człowiek honoru. Niestety, wpierw zawiodłem. - Wybaczyła ci twój udział w spisku. - Jakże jest wspaniałomyślna, milordzie. Tobie także dziękuję. - Jej zdaniem to ja powinienem dziękować. Bryce zrobił zdumioną minę. - Jak to, milordzie? - Frechette, wiesz przecież, że stałem nad Cynvelinem. Do moich obowiązków zatem. - Niemożliwe! - pośpiesznie wtrącił Bryce, za-
skoczony słowami barona. - Cynvelin powiedziałby... Umilkł i poczerwieniał, gdyż przez twarz barona przemknął cień gniewu. - Wybacz niezręczność, milordzie - dodał szybko. - Powinienem wiedzieć, że Cynvelrn oszukiwał w niejednym. - Właśnie. Z tego też powodu przybył do Craig Fawr i dlatego był oburzony, gdy go przepędziłem. Wiedział, że nic już więcej ode mnie nie wyciągnie. Powinienem zawczasu pozbawić go majątku i wszel kich tytułów, podejrzewałem jednak, że wówczas sta tuę się groźniejszy. Krążyłby wokół mnie na podo bieństwo wygłodniałego wilka. Nikt z nas nie doce niał jego przebiegłości. - Co z jego ludźmi? - spytał Bryce. - Powiesiliśmy wszystkich dzisiaj rano - wyrwał się Dylan. Bryce popatrzył na smętną twarz barona. DeLanyea westchnął ciężko. - Nie można puszczać wolno stada wściekłych psów, nawet bez przywódcy. Przynajmniej tego się nauczyłem. - Tak, milordzie - zgodził się Bryce. Wyrok był surowy, lecz znał ludzi Cynvelina i wiedział, że baron ma rację. Puszczeni samopas, znów zaczęliby gwał cić i mordować. - Teraz porozmawiajmy o przyjemniejszych spra-V-" ', •<%"•
wach. Chciałbym cię nagrodzić za pomoc w ocaleniu mej córki. - Nie musisz tego czynić, baronie - natychmiast zaprotestował Bryce. - Nie zasługuję na nagrodę, Baron zakasłał, co dziwnie przypominało skryty atak śmiechu. - Jesteś zbyt skromny, Frechette. Myślałem o nie wielkim lennie, na przykład Annedd Bach, pod wa runkiem, że przysięgniesz mi wierność. Bryce zakrzyknął w duchu, lecz jego radość nie była aż tak wielka, jaką mogłaby być w każdych in nych okolicznościach. - Rozumiem twoje wahanie - odezwał się baron. - Wiesz o mnie niewiele, a po jednej pomyłce nie palisz się, by zaraz popełnić następną. Sam moi że postąpiłbym mądrzej, gdybym chciał zaczekać, aż lepiej się poznamy. Mam zatem propozycję. Na pe wien czas oddam Annedd Bach w ręce Griffydda i Dylana. Ty zaś pojedziesz ze mną do Craig Fawr. Jeśli przed końcem podróży przypadniemy sobie do gustu, obdarzę cię szlachectwem i twierdzą w An nedd Bach. Bryce powiódł wzrokiem po pozostałych, którzy najwyraźniej nie byli zaskoczeni decyzją barona. Wszystko więc zostało ustalone. Nikt się nie złościł, nie protestował... zatem mieli do niego zaufanie. - Milordzie, jestem tak wzruszony twoją niezwy kle hojną propozycją... - zaczął kwieciście.
- Frechette - przerwał mu baron. W jego głosie pobrzmiewało uczucie żalu. - Zawierzyłem ci, kiedy szło o życie mojej własnej córki. Zbłądziłeś. Wszy scy popełniamy błędy. Ja także. Zapomnijmy o nich i od dziś zacznijmy nowe życie. - Właśnie. O starych błędach najlepiej pamiętają żony - dodał Morgan z poważną miną, ale wesołym błyskiem w oku. - Czego zapewne sam doświadczysz - dorzucił Fitzroy, krzywiąc usta w uśmiechu. Szlachectwo, lenno... - myślał Bryce. Przecież to właśnie obiecywał mu Cynvelin. Przypomniał sobie pierwsze dni w Annedd Bach i wszystko, co zdarzyło się potem. Miał tam swoich ludzi i dobrze znane kąty, lecz nad wszystkim wisiał cień Cynvelina. - Milordzie - powiedział wolno - zastanowię się, czy przyjąć szlachectwo, lecz z Annedd Bach z góry rezygnuję. Baron DeLanyea nie posiadał się ze zdumienia. - Zastanowisz się? - Groźnie zmarszczył brwi. Wiesz, że moich darów nie wolno odrzucać. - Chciałbym jak najszybciej zapomnieć o tym, co tam zaszło - wyjaśnił Bryce. I Rhiannon pewnie także, z rozpaczą dodał w my ślach. - Rozumiem - mruknął baron i popatrzył na sto jącego przed nim młodzieńca w skupieniu, jakby
chciał odkryć prawdziwy powód tej decyzji. Po chwili w jego oczach błysnęło zrozumienie. Bryce zaczerwienił się, lecz nic nie powiedział, - Szanuję twoje uczucia, ale na przyszłość zastanów się dwa razy, zanim odrzucisz moją propozycję - oznajmił baron. - Właśnie - z poważną miną przytaknął Morgan - Baron nigdy nie postępuje pochopnie, prawda? DeLanyea zerknął na niego spod oka. - Na twoim miejscu powstrzymałbym się od kry tyki, Hu - burknął i znów popatrzył na Bryce'a. Nie musisz teraz odpowiadać. Zaczekaj, aż dotrzemy do Craig Fawr. - Tak jest, milordzie - odparł Bryce. Był jednak przekonany, że raz opuściwszy Annedd Bach, nigdy nie zechce tam wrócić. Tak jak już nigdy nie zobaczy Rhiannon. Próbował odpędzić smutne myśli. - Zatem jedziesz z nami - stwierdził baron. Za brzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba. Potem uśmiechnął się. - Bez wątpienia sprawisz tym radość mojej córce. - Tak? - bąknął Bryce. Wiedział, że zachowuje się jak dziecko, a jednak na dźwięk tych słów pocie mniało mu w oczach. - Z największą chęcią dołączę do orszaku. Baron miał minę niesfornego chłopca. W niczym nie przypominał groźnego wojownika.
- Dobrze, że się zgodziłeś, bo dostałbym za swoje. Bryce także się uśmiechnął, szczęśliwy, że Rhiannon pomyślała o nim. Jak pewnie o każdym, kto by ją wybawił z opresji. Gdybyż mógł z nią pomówić! Rycerze wstali. - Skoro już wszystko ustalone - odezwał się Mor gan - to ja i Fitzroy pociągniemy do domów. Do żon zwłaszcza. - Jeśli dłużej tu posiedzę, to będę musiał od po czątku wszystkiego uczyć młokosów - dodał Fitzroy. - Z wyjątkiem pewnego młodego DeLanyea, są tak niezgrabni jak swego czasu obecny tu Morgan. - Kłamca! - zawołał Morgan. - Nigdy mnie nie uczyłeś! - A powinienem. - Teraz mnie obrażasz? - wtrącił baron. - Dobrze go wyszkoliłem i basta. - Skoro zaczynacie się kłócić, to jadę do Annedd Bach - oznajmił Dylan. Baron parsknął śmiechem. Bryce taką przyjaźń wi dział pierwszy raz w życiu. Było czego zazdrościć. Baron i Morgan podali sobie dłonie. - Stokrotne dzięki za pomoc, Hu. Morgan uśmiechnął się, ale odpowiedział poważnie: - Zawsze przyjadę, na każde wezwanie, Emryssie. Baron skinął głową i zwrócił się do Fitzroya: - Tobie też dziękuję, Urienie.
Fitzroy tylko skinął głową. - Baronie? - zagadnął Bryce, usiłując panować nad głosem, choć bał się, że jeśli nie spyta teraz, to straci najlepszą okazję. - Pozwolisz, bym już dzisiaj pomówił z twoją córką? - Pewnie bym pozwolił, Frechette - łagodnie odpowiedział baron - lecz na twoim miejscu zaczekał bym, aż ona poprosi pierwsza. - A nie uczyniła tego? DeLanyea uśmiechnął się. - Rozchmurz się, Frechette - mruknął. - Na pew no poprosi. Już wkrótce. Bryce odetchnął z ulgą, zaraz jednak pomyślał, że zbyt wyraźnie zdradził swe uczucia, więc wydał - jak mu się zdawało - niezobowiązujący pomruk. Dylan powiedział coś po walijsku, na co Morgar i baron uśmiechnęli się do siebie, chociaż starszy z rycerzy próbował zachować powagę. Fitzroy obrzucił Bryce'a przeciągłym spojrzeniem i powiedział: - Czasem my, Normanowie, musimy trzymać się razem. Rzeknij, Dylanie, co w tym tak wesołego. - Powiedział, że każdy Norman jest prędki do bit ki, lecz powolny jak żółw we wszelkich innych spra wach - odparł Morgan, mrugając do Fitzroya i Bryce'a. - Każdy Norman szybko się obraża i ostrożnie dobiera przyjaciół - odciął się Fitzroy.
- Chłopcy, chłopcy! - uspokajająco wtrącił się ba ron. Jego wypowiedź była skierowana do wszystkich. - Pozwólmy, by Frechette sam i na własny sposób załatwiał sercowe sprawy. Wystarczy, że pojedzie wraz z nami na północ. Bryce, z gapiowato otwartymi ustami, wpatrywał się w starego rycerza. Baron opuścił salę, a za nim Morgan i Fitzroy. Dylan na samym końcu podszedł do drzwi i zerknął przez ramię. - Mucha ci do ust wleci, Frechette - mruknął z szelmowskim uśmiechem i zniknął na korytarzu. Głos świątobliwych braci, śpiewających modlitwy, niósł się po korytarzach klasztoru niczym kojący balsam. Na dolegliwość Rhiannon nie było żadnego lekarstwa. Niecierpliwie krążyła po małej, gościnnej celi, miętosząc rękaw sukni i przygryzając wargi. Wiedziała już, że ojciec wezwał do siebie Bryce'a. Wiedziała, co miał zamiar mu zaproponować. Na nieszczęście, nie wiedziała tylko, co Bryce od powie, więc nie wzięła udziału w zaplanowanym posiedzeniu. Po wszystkim, co z nim przeżyła, nie zniosłaby odmowy. Jej niewłaściwe zachowanie ośmieliło Cynvelina do porwania, a tym samym ściągnęło na Bryce'a hańbę współudziału. Na pewno mocno to przeżył, gdyż był człowie-
kiem honoru. Mógł przecież najspokojniej w świecie odrzucić ofertę ojca i odjechać. Nie prosił o spotkanie z nią od chwili, gdy zjechali do klasztoru. Chyba powinien wiedzieć, że byłaby najszczęśliwsza, mogąc go zobaczyć. W rzeczy sa mej, bardziej niż szczęśliwa. Kochała go. Gdy u boku ojca jechała do klasztoru, przyszło na myśl, że uczucia do młodego Normana zrodzi się z chwili i przebytych trudów. Nie trwało długo, by nabrała pewności, że jest akurat odwrotnie. j Już u lorda Melevoir przyciągnął jej uwagę mie szaniną szczerości i tajemniczości. Jej fascynacja rosła, gdy zobaczyła, że jest dobrym dowódcą, szanowanym przez podkomendnych. Gdybyż tylko mogła zapomnieć o podłym Cyn linie... Gdyby Bryce przyszedł i dał jej nadzieję. Gdybyż choć raz pomyślał o niej jak o przyszłej żonie. Ktoś zapukał do drzwi. Rhiannon drgnęła i ze ściśniętym sercem pobiegła otworzyć. W progu stał ojciec. Nie Bryce. Miał nieco dziwny wyraz twarzy. - Jedzie z nami? - spytała z napięciem. - A co byś zrobiła, gdyby nam odmówił? Strach złapał ją za gardło. Miała wrażenie, że umiera. Potem w oku ojca dostrzegła szczególny
błysk, który sprawił, że przerażenie ustąpiło miejsca żywiołowej radości. - Pojedzie! - krzyknęła z ulgą i rzuciła się ojcu w ramiona. - Dziękuję! Dziękuję, że go poprosiłeś! Nie pożałujesz tego! Z miłością wpatrywała się w twarz ojca. - Zapewniam cię, że to dzielny, zaufany człowiek! - Tak to właśnie wygląda. - Jeden z najlepszych - zapewniła go Rhiannon. Baron lekko uniósł brwi. - Coś mi się zdaje, że jesteś tego najzupełniej pewna. - Jestem. Nagrodzisz go, prawda? Uśmiechnął się przepraszająco. - Jeśli weźmie to, co mu zaproponowałem. - Musi! Zasłużył na to. - To dumny młodzieniec, Rhiannon, a tacy czasa mi nie przyjmują darów. Spytaj Fitzroya i Morgana, Jeżeli mi nie wierzysz. - Bryce zasługuje na każdą nagrodę, jaką możemy mu ofiarować. - Podejrzewam, że myśli wyłącznie o jednym zauważył baron. - Więc daj mu to. Obiecujesz? Emryss DeLanyea nie odpowiedział, gdyż w rze czy samej, nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby Bryce Frechette poprosił o to, o co chciał poprosić. - Lepiej będzie, jak sama z nim pomówisz - od parł dyplomatycznie.
- Nie - odrzekła. - To by źle wyglądało. - Wolisz więc, żeby przyszedł pierwszy? - A ty nie? - Po wszystkim, co się stało, okazałby raczej wiel ką odwagę i niecierpliwość, domagając się spotkania z tobą. Człek honoru byłby mniej pewny swoich racji i czekał na wezwanie. Rhiannon popatrzyła na ojca. - Sądzisz, że powinnam po niego posłać? - Obawiam się, że Bryce Ffechette ceni honor i jest tak niepewny własnych możliwości, że niczego nie zrobi, póki jasno nie dasz mu do zrozumienia, co o nim naprawdę myślisz. Trochę znam się na ludziach. Rhiannon spoglądała na barona z rosnącym rozbawieniem. - Dodam tylko, że im dłużej będziecie czekać tym mniej wesoła będzie nasza podróż. - Zatem co mam począć? Ojciec przyjrzał jej się uważnie. - Kochasz go? Zaskoczyła ją rzeczowość tego pytania, ale odpo wiedziała bez wahania: - Tak! - Sądzisz, że on cię kocha? - Nie... nie wiem - wyznała. Potem wypięła pierś i dumnie uniosła głowę. - Mam nadzieję, że tak. - Chcesz go za męża?
- Bardziej niż kogokolwiek w świecie! - Znów zerknęła na ojca. - Dasz zezwolenie na ślub, gdy cię o to poprosi? Prawda, ojcze? - Niechętnie to przyznaję, ale pewnie bym się nie opierał, gdybyś wybrała nawet garbatego karła. Naj ważniejsze, abyś była szczęśliwa. Bogu dzięki, Bryce Frechette nie jest garbatym karłem. Rhiannon z całej siły ucałowała go w policzek. - Jesteś najlepszym ojcem na świecie! - Moja kochana córko - z uśmiechem powiedział baron - po pierwsze, spróbuj się dowiedzieć, czy Bryce Frechette zechce cię za żonę. - Prawda! - zawołała i popędziła do drzwi. W jednej chwili! - Rhiannon! Nie powinnaś... - Baron chciał po wiedzieć, że to raczej Bryce miał zaczekać na jej wezwanie. Lecz było już za późno, by powstrzymać tę porywczą, żywiołową osóbkę. Zanim baron doszedł do drzwi, Rhiannon już zni kała za zakrętem korytarza. "Westchnął cicho. - Co powie twoja matka? - mruknął do siebie. Pewnie tyle, że wrodziłaś się w ojca. Przypomniał sobie radość na twarzy córki, gdy wy mawiała imię Bryce'a, i uśmiechnął się pod wąsem. - Bryce? - szepnęła Rhiannon. Odchyliła płótno namiotu i ostrożnie zajrzała do wnętrza.
Czyjaś ręka pociągnęła ją głębiej. - Rhiannon! - zdumiał się Bryce. Skrzywił się z bólu, jaki poczuł w złamanej ręce. - Co ty tu ro bisz? - spytał, mając nadzieję, że ukochana przynosi dobre wieści. Przechyliła głowę, żeby go lepiej widzieć. Zaczer wieniła się, do reszty podbijając mu serce. - Mam odejść? - zapytała z wahaniem. - Są dziłam, że zechcesz mnie zobaczyć, lecz jeśli nie... - Oczywiście, że chcę... jeśli ty chcesz, po tym, co uczyniłem. Popatrzyła na niego błyszczącym wzrokiem. - Uratowałeś mi honor i życie. Cofnął się, pełen zarazem nadziei i obaw. - Cieszę się, że cię widzę, milady... - Cieszysz się? Naprawdę się cieszysz? Zmusiła go do śmiechu. - Tak. Bardzo. Bardzo, bardzo, bardzo, milady. - Dlaczego? - spytała wprost. Głośno przełknął ślinę. Tęsknota i lęk skłaniały go do milczenia. - Bo już się bałem, że gdy będziesz bezpieczna nigdy nie zechcesz na mnie spojrzeć, Rhiannon. - Jestem bezpieczna tylko dzięki tobie. Chcę cię widzieć i chcę ci podziękować. - Ach... podziękować... - powiedział cicho i od wrócił głowę.
Jego zachowanie dodało jej odwagi i pobudziło do chytrości. - Ojciec wspomniał, że jedziesz z nami na północ. Tam chcesz odebrać nagrodę? - Możliwe - mruknął, - Uważasz, że na nic nie zasługujesz? Spojrzał na nią z poważnym wyrazem twarzy. - Właśnie. Naprawiłem tylko popełnione błędy. O jeden za wiele... - dokończył z goryczą. Mimo woli pogłaskała go po twardym, szorstkim policzku. - Dokąd pojedziesz po opuszczeniu Craig Fawr? Przykrył jej dłoń swoją ręką. - Nie wiem, milady. Może do siostry i jej męża. Albo dalej na północ. Albo do Europy. Pieścił jej palce i patrzył tak tęsknym, gorącym spojrzeniem, że przypomniała sobie chwilę pierwszego pocałunku. Dobrze go pamiętała. Zamarła w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić. - Wybacz - szepnął. - Lepiej by mi było słuchać własnego serca niż gładkich słówek Cynvelina. Odszedłbym od człowieka, który mienił się twoim narzeczonym. Pożałowała swoich żartów. - Bryce, ocaliłeś mnie. Nie przyszłam tutaj, by ci podziękować ani zapytać o nagrodę. Przyszłam, bo... - Urwała, nagle onieśmielona jego wzrokiem. Nie było jednak czasu na dalsze wahania.
- Przyszłam, bo chcę ci powiedzieć, że bardzo cię podziwiam i szanuję. - Zamilkła, po czym podję ła, a jej głos przeszedł w czuły szept: - Kocham. - Co mówisz, pani? - Kocham cię - powtórzyła. Pochyliła głowę i wycisnęła pocałunek na jego twardej ręce. Wyrażała w ten sposób wdzięczność i zaufanie. Ze świstem wciągnął powietrze i przysu nął się nieco bliżej. On także ją pocałował, łagodnie i czule. Nie ucie kała. Ogarnięta radością, odpowiedziała namiętnie. Płonęła pożądaniem. Bryce objął ją mocniej, jakby i jego ciało wypełnił ten sam ogień, głód i tęsknota. Rhiannon instynktownie rozchyliła usta. Czuła palce Bryce'a muskające jej włosy, potem jego ręce na swoich plecach. Przerwał za szybko. - Kochasz mnie? -Tak. A ty... Objął ją, zanim zdołała skończyć pytanie. - Kocham cię całym sercem, Rhiannon - szepnął z uczuciem, muskając ustami jej policzek. Nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. Uściska ła go mocno, aż jęknął. Dopiero wówczas przypo mniała sobie o jego złamanej ręce. Odsunęła się trochę. - Wybacz...
Roześmiał się cicho. - Nie dbam o to, czy ją znowu złamiesz. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Pokochałem cię chyba już tamtej pierwszej nocy w zamku lorda Melevoir, kiedy wzięłaś mnie za złodzieja. Byłaś tak głupio odważna... - A ty grubiański! Ale zasłużyłam na to. Ktoś mógł mi dużo wcześniej powiedzieć, jak z boku wy glądało moje zachowanie. - Nie ma porównania z tym, co sam zrobiłem. - A niby co takiego? Wpadłeś w sidła zła, to wszystko. Ze mną było tak samo. Wróciłeś, by mnie uratować, chociaż mogłeś po prostu odjechać. Zapo mnijmy o tym. I o Cynvelinie. Popatrzyła na niego z nadzieją i wstydem. - Weźmiesz mnie za żonę? - Oczywiście! - Nagle posmutniał. - Nie mam
nic...
- Będziesz miał lenno i szlachecki tytuł. Zmarszczył brwi i odsunął się. - Annedd Bach. Baron wprawdzie mi to ofiaro wał, ale... - zawahał się, szukając odpowiednich słów. - Odmówiłem ze względu na to, co tam się wydarzyło. Rhiannon podeszła bliżej i pogładziła go po ra mieniu. - To nie twierdza jest zła. To Cynvelin. Będę dum na z tytułu lady Annedd Bach, gdy ty zostaniesz lor dem.
Bryce nie mógł prosić o nic więcej, czuł jednak, że ma obowiązek spytać: - Jesteś pewna, Rhiannon? Mogłabyś właśnie tam znaleźć szczęście? - Nagłe stałeś się rozważny, panie? - zapytała z figlarnym uśmiechem, który do reszty zapewnił go o jej uczuciach. - Będę szczęśliwa. Z tobą. Ostrożnie, klnąc w duchu na chorą rękę, Bryce przysunął się bliżej. Rhiannon objęła go w pasie, uniosła głowę i spojrzała mu prosto w twarz zakocha nym, radosnym wzrokiem. Pocałował ją, dając upust tak długo powstrzymy wanej pasji. Czuł, jak bez protestu poddaje się jego pieszczotom. Naprężył mięśnie. Rhiannon sięgnęła wyżej, chwyciła go za ramiona. Zdrową ręką pogła dził ją po pośladkach i przywarł do niej całym ciałem. Po chwili odchyliła głowę. Poczuł jej ciepły od dech na piersi. Głośno przełknął ślinę i pomyślał, że przerwała w najwłaściwszej chwili, zanim zaczął tracić panowanie nad sobą. - Skończmy z tym. Poczekajmy do nocy poślub nej, - Normańskie gadanie - szepnęła. Obdarzyła go uwodzicielskim uśmiechem i odważnie wyciągnęła rękę, by na nowo podjąć pieszczoty. - Nie jesteśmy już w Anglii, wiesz? To Walia. A w Walii mamy swoje obyczaje.
- Jeszcze jeden obyczaj? - Westchnął, gdyż jej ru chy prowadziły go na skraj szaleństwa. - Caru yn y gwely. Słyszał to już wcześniej. - Nie skrzywdzę cię - zapewnił żarliwie, zaszoko wany jej sugestią. Rhiannon zrobiła nie mniej zdziwioną minę. - Skąd znasz to określenie? - Cynvelin kazał mi powiedzieć twemu ojcu, że ty i on... Zaklęła cicho po walijsku. - Mógłby - powiedziała z rozbrajającym uśmiechem. - To żaden dyshonor, jeśli wszystko przebiega za zgodą niewiasty. Umizgi w łożu. Zwykła rzecz w Walii. Bryce westchnął z ulgą. Powróciła namiętność. - Chcesz mnie teraz? - szepnęła Rhiannon. Zamiast odpowiedzi, usiadł na pryczy i posadził ją obok siebie. - O to chodzi? - zapytał cicho, tuż przed następnym pocałunkiem. Pokręciła głową. - Nie. To siedzenie na pryczy. Położyła mu ręce na ramionach i pchnęła z wolna. - To na początek - powiedziała z niewzruszoną po wagą. Lekko pocałowała go w brodę, a potem w oba policzki. - Bardzo ciekawy zwyczaj - szepnął chrapliwie i zaraz drgnął przestraszony, gdyż legła na nim.
- Co... co robisz? - Rozpoczynam umizgi - powiedziała z szelmo wskim błyskiem w oku. Spojrzała na krawędź pry czy. - Mam nadzieję, że się nie załamie. - Umizgi? - spytał Bryce trochę spiętym głosem - To mi raczej wygląda na coś więcej. - Chcesz, żebym przestała? - Tak... nie... Nie powinienem przejąć inicjał tywy? - To przecież ja jestem pozbawiona wstydu, pa miętasz? Przesunęła dłońmi po jego piersi, potem sięgnęła niżej. - Mam nadzieję, że kiedyś zapomnisz o moich za rzutach. .. - Bryce z trudem panował nad sobą, zasta nawiając się, do czego to wszystko doprowadzi. Gdyby był tu ktoś inny, pomyślałbym, że to jakaś ko lejna podstępna sztuczka. - Obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem, a potem sam wyciągnął rękę. - Mam rację? - Zapewniam cię, Bryce, że to starodawny i ogól nie szanowany zwyczaj. Głośno wciągnął powietrze. Przerwała i z niepokojem spojrzała na niego. - Zabolało? - Tak. Ale tylko ręka. Co powiedziałby baron, gdyby nas teraz zobaczył? - Jest bardziej Walijczykiem niż Normanem.
Rhiannon usiadła na nim, co przyprawiło go o za wrót głowy. - To nie noc poślubna, tylko umizgi. Jeśli się rozmyśliłeś... Przytknął palec do jej ust. - Jest jeszcze zwyczaj rodu Frechette, milady szepnął. - Jaki? - Kiedy kochamy, to do końca życia. - Ten sam obyczaj panuje w rodzie DeLanyea odpowiedziała cicho. - Kocham cię - wyznał Bryce, kiedy wsunęła mu dłoń pod kurtę. - Na Boga, kocham najgoręcej. Uśmiechnęła się lekko. - Żal mi twej ręki. Chyba będziesz musiał wciąż leżeć. - Teraz? - Wszyscy Normanowie są tak niedomyślni? spytała zalotnym tonem. Jęknął. Zdecydowanym ruchem odgarnęła spódni cę i ulokowała się jak najwygodniej. - Zmarłem i uleciałem do nieba. - Nie, do Walii - szepnęła, obsypując go pocałun kami. Westchnęła, gdy zdrową ręką sięgnął za jej plecy, żeby rozsupłać tasiemki stanika. Z chytrym uśmiechem zrobiła to sama i powoli ściągnęła górę sukni.
- Wielkie nieba, pragnę cię! - wyszeptał. Zachwycona jego radością odpowiedziała: - Więc bierz mnie. Dyszał z ekstazy, lecz w dalszym ciągu działał, z rozmyślną powolnością. Robił to dla jej dobra, by wymazać pamięć o skazie, jaką mógł jej zadać Cynvelin. Rhiannon jednak oddawała mu się z taką namiętnością, że już wkrótce pękły ostatnie bariery Kochała go - to było dlań najważniejsze. Z głuchym pomrukiem zadarł w górę jej suknię. : Spojrzała z nagłym przestrachem i wsparła mu dłoń na piersi. Zamarł. Przez chwilę widział komnatę w wieży i bezradną postać szarpiącą się z Cynvelinem. Może to jednak nie czas i miejsce... Rhiannon uśmiechnęła się. - Zostaw to mnie - powiedziała. Naprowadziła jego rękę we właściwe miejsce. - Chcę cię, Bryce - szeptała, pochylona nad nim, z dłońmi opartymi na jego szerokich ramionach. - Cieszę się, że to właśnie ty będziesz pierwszy. Patrz na mnie, a ja będę patrzeć na ciebie. Tylko na ciebie, ukochany. Zrobił, o co prosiła. Przy drugim ruchu, mocniejszym, na moment przymknęła powieki, lecz zaraz je otworzyła. - Jeszcze raz, Bryce - szepnęła żarliwie. - Zrób to jeszcze raz.
Zrobił, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. Krew szumiała mu w żyłach jak wodospad. - Och, Rhiannon... - mruknął i przygryzł usta. by choć na chwilę powstrzymać narastającą falę namiętności. Poruszyła biodrami i mocno musiał się pilnować, żeby nie zamknąć oczu. Zrobiła to jeszcze raz i wówczas poznał, że jej pa sja dorównywała jego oczekiwaniom. Nie potrafił oderwać spojrzenia od jej roziskrzonych oczu. - Szybciej, Bryce - szepnęła niecierpliwie. Nie musiała go więcej popędzać. Kochał ją tak jak jeszcze nikogo przedtem. Przez cały czas patrzyli na siebie. Rhiannon lekko rozchyliła usta i zaczęła szybko oddychać. Bryce także dyszał. Jej skóra pociemniała, oczy stały się głębsze i zieleńsze. Chciał, by jej rozkosz trwała jak najdłużej, lecz po krótkiej chwili zacisnęła powieki i dziki krzyk wy rwał jej się z gardła. Ścisnęła go kolanami. Przestał nad sobą panować. - Kocham cię! - krzyczał. - Kocham! Chwilę trwało, zanim usłyszał, że Rhiannon niczym echo powtarza te słowa. Wybuchnął radosnym śmie chem. Uczyniła to samo, osuwając się na jego spocony tors. - Caru yn y gwely, co? Ukochana, ten walijski zwyczaj niezmiernie mi przypadł do gustu - rzekł Bryce, gdy już zdołał odzyskać oddech.
Rhiannon uniosła głowę i spojrzała na niego zza grzywy potarganych włosów. - Nauczę cię jeszcze innych, Bryce - powiedziała z radosnym śmiechem. - Będziesz miała na to całe życie - zapewnił ją. Patrzył w jej cudne oczy. Był najszczęśliwszym czło wiekiem na ziemi. Był o tym głęboko przekonany.