Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Korekta Anna Tłuchowska Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © co...
31 downloads
53 Views
2MB Size
Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Korekta Anna Tłuchowska Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © coka/Shutterstock Tytuł oryginału Beside Myself Copyright © Ann Morgan, 2016 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2017 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-6254-3
Warszawa 2017. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA
Dalej, do ogrodu, wrzeszczy słońce. Ellie wlecze się z tyłu. Pobiegajcie sobie we dwie i nie psoćcie. Liście jabłoni ochlapują nas cieniami. Szybko, szybko z ciemnego domu z jego prostymi liniami. Obrus mocno naciągnięty. Oczy pilnują palców, niezgrabnie gmerających nożami i widelcami, gdzie te maniery. Nie ja, to zawsze jest Ellie. Ja jestem ta dobra, bo urodziłam się pierwsza. Dalej, dalej, na skraj ogrodu, za krzak jeżyn. Oglądam się, czy kto nie patrzy, ale odkurzacz jęczy i horyzont jest czysty. Potem w bok zasuwka, furtka otwiera się szeroko, napływa ciepłe słońce z uliczki. Ellie chichocze. Podryguje, jakby chciała do toalety. – Ćś, Ellie – mówię. – Chcesz, żeby wszyscy i jego żona usłyszeli? Oczy Ellie poważnieją. Znów wygląda jak słabeusz, aż zaciskam zęby. Mówi się, że kiedy wyszłam na świat, pępowina owinęła się Ellie wokół szyi i dlatego ona nie jest taka dobra jak ja. Ale ja wiem, że zrobiła to specjalnie. Widzę, jak na mnie patrzy, kiedy jest zmęczona, a nauczyciel ją wywołuje. – Myślisz, że możemy wyjść i nie powiedzieć matce? – pyta. – Cicho bądź – mówię i ciągnę ją. – To tylko Mary. Mary jest tam, dokąd idziemy, żeby dać Ellie nauczkę. Mary jest starsza, więc jest najlepsza w wymyślaniu zabaw. Tak jak kiedyś, kiedy nikt nie przyszedł, żeby zabrać nas ze szkoły, i wzięłyśmy Ellie do parku, zostawiłyśmy ją samą, a potem pobiegłyśmy do domu. Tak się śmiałam, że zabrakło mi tchu, bo to była dobra nauczka. A innym razem próbowałyśmy ją zmusić, żeby zjadła zgniłego żołędzia, którego znalazłyśmy, ale nie chciała go dotknąć. Chociaż jej groziłyśmy i w ogóle. Chociaż powiedziałyśmy jej, że jest słodki. Dom Mary stoi dalej przy uliczce. Jest inny niż nasz dom, bo ma tylko parter, jakby ktoś przejechał go wałkiem do ciasta. No i tam, gdzie powinna być trawa i grządki kwiatów, wszędzie leżą różności. Ale dom jest taki jak nasz, bo w środku mieszka tylko jeden dorosły – tata Mary, który robi w ogrodzie różne rzeczy młotkami i kluczami, a czasem też w łazience. I jest też brat Mary, jakoś tak między nami a dorosłymi. Pukamy, a po chwili pojawia się cień i wypełnia szklane kółko z zawijasami, które zaczyna wyglądać jak otwierające się oko smoka. Drzwi odlatują do tyłu i wydostaje się kwaśny zapach. Brat patrzy na nas z góry, twarz ma chudą, wąsatą, jak u wilka. – Cześć. Jest Mary? – pytam. – Nie – odpowiada brat. – Spierdoliła. Zaczynam drżeć, ale powstrzymuję się i spoglądam w jego wilcze oczy.
– Dokąd spierdoliła? Brat uśmiecha się. Patrzy to na Ellie, to na mnie. Za nim, w domu, coś błyszczy. – Bliźniaczki, co? – mówi. – Ile macie lat, dziewczyny? Wyciąga rękę i zagina palec na moim uchu, głaszcze mnie po włosach. – Śliczna jesteś, wiesz? Wieje wietrzyk. – Powiedz jeszcze raz: spierdoliła – mówi. Nagle dzień rzuca się na mnie, wszystkie kolory śpiewają. Odwracam się i chwytam Ellie za rękę. – Musimy iść – mówię i ciągnę ją ścieżką. Z ust wychodzi jej, „ale, ale, ale”. To brzmi jakby wokół pękały bańki. Chcę uciec, odejść stąd – rozpiąć skórę i wejść w inne ja. Ale właśnie idzie pani Dunkerley z tej samej ulicy, wraca z zakupów, wokół niej jak zawsze unosi się zapach kapusty. – No, dziewczynki Helen i Eleanor, prawda? Ale która jest która? Nigdy nie potrafię was rozróżnić – jesteście podobne jak dwie krople wody. Korci mnie, żeby się powiercić, ale stoję uprzejmie i wyjaśniam, kto jest kim. Chociaż muszę to robić za każdym razem, kiedy się z nią spotykamy. Chociaż każdy wie, kim jesteśmy. Chociaż nikt nie mówi na Ellie Eleanor, chociaż Ellie to nawet nie jest porządne imię, tylko raczej kawałek modeliny, która została z mojego imienia, ugnieciony i stwardniały na brzegach. – Czy to nie śliczne? – mówi pani Dunkerley, tak jak zawsze. – Hm, cóż, może weszłybyście, dziewczynki, na herbatę i ciastka? Znam ciastka pani Dunkerley. Mieszkają w zardzewiałej puszce na lodówce, a niektóre mają na sobie futerko. – Nie, bardzo dziękujemy, proszę pani – mówię tak uprzejmym głosem, na jaki mnie stać. – Jesteśmy zajęte. – Zajęte jesteście? – dziwi się pani Dunkerley. – Boże jedyny. I jesteś pewna, że nie znajdziesz czasu na szybką herbatkę? – Obawiam się, że nie, proszę pani. Musimy pomagać matce. – A, skoro tak – zgadza się pani Dunkerley. Podniosła głos, kiedy biorę Ellie za rękę i ciągnę ją w stronę furtki. – Ale wkrótce znowu przyjdziecie, prawda? I przyprowadźcie koleżanki! Furtka trzaska za nami. Stajemy w jeżynowym cieniu. – Czego matka od nas chce? – pyta Ellie. – Bóg wie – mówię, z głuchym akcentem na „wie”, tak że brzmi to jak głuche dudnienie wielkiego kotła z brązu w klasie do muzyki w szkole. – Ellie, co z tobą dzisiaj nie tak? Jesteś głupsza niż zwykle. Matka niczego od nas nie chce. Ja tak powiedziałam, żebyśmy nie musiały pójść na herbatkę do pani Dunkerley.
– Och! – Oczy Ellie uspokajają się. Wiem, o czym myśli. Myśli o Billu, papużce pani Dunkerley. Lubi patrzeć, jak Bill skacze i kiwa się w klatce. Siada z twarzą przy prętach i robi tę głupią, łagodną minę, jakby Bill był jej jedynym przyjacielem, z którym pewnego dnia ucieknie. To przez tę minę mam ochotę dać jej nauczkę i to tak, żeby popamiętała. Ellie grzebie butem w ziemi. Patrzy na mnie. – Dlaczego on chciał, żebyś powiedziała: spierdoliła? – pyta. Pojawia się łaskotliwe uczucie. Stoję i patrzę na Ellie w szortach i czerwonym t-shircie z plamą po jedzeniu, które przy lunchu nie trafiło jej do ust. Potem mrużę oczy, aż widzę tylko jej ciemny cień z cienkimi wiązkami wyrastającymi po obu stronach twarzy i słońce świecące z tyłu. A w głowie, jak ulubiona płyta matki, przeskakująca w miejscu, które Ellie zadrapała w ubiegłym roku, słyszę w kółko słowa pani Dunkerley, „jak dwie krople wody”. – Daj spokój, Ellie – mówię. – Pobawimy się.
1
Wstążki dźwięku. Jaskrawa serpentyna dziecięcego chichotu i zawijas muzyczki z furgonetki z lodami wirujący w mroku jak zimne ognie, pogaduszki po dawno zakończonej zabawie. Śpiew ptaka kręci się spiralnie, potem sztywnieje i spada na ziemię, tężeje w coś twardego i metalicznego, wydzielany w mechanicznych porcjach, w ostrym dygotaniu. I znowu. Przerwa. I znowu. Smuga otworzyła i zmrużyła oczy. Promień światła przebił się przez nierównomiernie pofarbowany sarong przybity do okna jako osłona przed martwymi muchami, przez plastikowe torby, przez butelkę wódki leżącą na boku. Jest rano, prawda? Nie, popołudnie – kiedy słońce pada pod tym kątem, zawsze jest popołudnie. Dzień prawie zużyty. Pióra, noże, tampony rozrzucone po stole. Do połowy wypalony papieros wryty w plastikowy fornir ściąga go jak blizna. Szczoteczka do zębów leży na boku, obok formy na kostki lodu z karmazynową i purpurową farbą blokującą wnętrze jak zaschnięta krew. Zamrugała, następne spojrzenie przyniosło ból, udrękę od nacięć i siniaków na ramionach i nogach, bólu w lewej kostce. W ustach czuła gorycz wrzodów. Patrzyła z fotela na płótno oparte o półkę nad zepsutym gazowym kominkiem. Płótno przeważyło szalę: naprawdę to był kawałek gazety przypięty do siedzenia fotela. Ale poprzedniego wieczora, albo wieczorem przedwczoraj – albo kiedykolwiek to było – to ono wystarczyło, żeby wstała i energicznie zaczęła się miotać po mieszkaniu, szukając czegoś, co pomogłoby stworzyć kolory i kształty napływające jej do mózgu. Żałowała, że teraz nie może tego sobie przypomnieć, inspiracji, która napłynęła jak fala przyboju, tylko po to, żeby roztrzaskać się o falochron jej świadomości i odpłynąć, pociągając ją z sobą na szary przestwór oceanu, pozostawiając tylko zniszczenie. Płótno było świadkiem tego, co się stało – jaskrawa utarczka kolorów w górnym prawym rogu ustępowała przed cienką lurą, a potem już nic nie było. Tytuł o renciście obrabowanym w nieodległym zaułku. Pasjonujący pomysł zniknął, ale głosy, które zazwyczaj tłoczyły się, żeby wypełnić puste miejsca w jej głowie – pomrukując i warcząc – nadal tam były. Dobrze. To już coś. Przynajmniej coś. Przetarła oczy dłonią i dzwonienie znów się odezwało. Telefon, pomyślała tępo. Jeszcze go nie odłączyli? W przedpokoju musiał leżeć co najmniej tuzin ostatnich ostrzeżeń. Słuchała dzwonienia, nie ruszała się. Nie było sensu odpowiadać. To pewnie jakaś nagrana wiadomość. Albo to, albo Samarytanie. Dzwonią, żeby dowiedzieć się, co u niej, nieświadomi, że jutro będzie kontaktować się z innym oddziałem i opowie inną historyjkę.
A może tylko w głowie jej dzwoni. Nie zdziwiłaby się, gdyby zlasowany mózg robił takie numery. Zerknęła na stary kalendarz przybity do ściany. Właściwie, jaki to dzień? Trudno żyć na bieżąco. Zanim człowiek się zorientuje, czwartek wepchnie się tam, gdzie powinna być środa i już patrzy się w lufę piątku. A tymczasem taki drań jak poniedziałek furczy całymi tygodniami. Kalendarz niczego jej nie powiedział. W każdym razie, nie był to dzień, kiedy przelewają zasiłek. Cholera. Głęboko, chrapliwie wciągnęła powietrze, w żołądku jej się zagotowało. Byłoby dobrze wrzucić coś na ruszt. Podniosła się, stanęła, a podłoga poleciała w dół jak zapadnia w wesołym miasteczku. Na skraju jej pola widzenia wybuchły fajerwerki, chwyciła się krzesła. („Niezaprzeczalne!”, przygadał głos, gdzieś z głębi czaszki). Spokojnie. Do korytarza, pokryte strupami palce suną po obłażącej tapecie, drzwi do kuchni bekają odorem skwaśniałego mleka. W środku: pulchne plastikowe torby ze związanymi rączkami, rozrzucone po podłodze i po płaskich powierzchniach, jak kury w stodole. Śmiecie wysypujące się z kubła, zlew pełen naczyń. Właśnie otworzyła drzwi lodówki, kiedy znowu zaśpiewał telefon, aż straciła równowagę. Wystawiła rękę, żeby się czegoś przytrzymać, złapała za kabel i ściągnęła coś ze ściany. Ciężko usiadła między torbami śmieci. Sufit gapił się na nią, wielki ciężar, który podniesiono, żeby tym łatwiej opuścić go jej na głowę. Potem usłyszała inny dźwięk, tym razem dochodzący skądś spoza niej. – Ellie? – powiedział surowy, cienki głosik. – Ellie? Rozejrzała się. Nie licząc kapiącego kranu, w pokoju było cicho. Zasłoniła dłonią oczy, na twarzy poczuła swędzenie popękanej skóry, potrząsnęła głową próbując przepędzić halucynacje. To ta pieprzona wyborowa. Wystarczyło na nią popatrzeć, żeby wiedzieć, jak rozwali człowiekowi głowę. – Ellie? – znów odezwał się głos. Odwróciła się, spojrzała przez szczelinę między palcami. Dźwięk dochodził ze słuchawki telefonu dyndającej obok niej. Ostrożnie po nią sięgnęła i przyłożyła do ucha. – Ellie – powiedziała słuchawka – tu matka. – A potem: – Słuchaj, nie mam czasu, żeby rżnąć głupka. Wiem, że to twój numer. Nick mi go dał. Milczenie. Lodówka nad nią, nadal z otwartymi drzwiami, zaczęła brzęczeć. – W porządku. Skoro tak chcesz – kontynuowała słuchawka. – Dzwonię w sprawie Helen. – Westchnienie. – Cóż, był wypadek. Leży w śpiączce. Tyle. Ludzie mówili, że powinnam ci o tym powiedzieć. Sama pewnie nie zrobiłabym tego… Ale jest jak jest. Przynajmniej nie dowiesz się o tym z wiadomości. Po kuchni zaczęły krążyć ciemne kształty, rozwijać się jak monstrualne, trujące kwiaty. Głosy chichotały, gotowe się na nią rzucić. Czuła się drętwa i bezsilna wobec nich.
– Nie muszę dodawać, że my tutaj czujemy się z tym fatalnie – powiedziała słuchawka. – Horace nie jest sobą. Kształty zbliżały się do niej, kłębiły się jak dym, wirowały po polistyrenowych kafelkach sufitu, a ona czuła ciarki podchodzące coraz wyżej na ramiona. Próbowała się poruszyć, ale to uczucie schwyciło ją mocniej, gmerające paluszki torowały sobie drogę ku jej szyi. Panika bębniła w rytmie brzęczenia lodówki. – Wszyscy spędzamy każdą wolną godzinę w szpitalu – ciągnęła dalej słuchawka. – I oczywiście media poświęcają temu bardzo wiele uwagi. Znów przerwa, potem ze złością. – Nie masz nic do powiedzenia? Ciemność prawie ją pochłaniała, gniotła, dusiła, na skraju pola widzenia rozbłyskiwały gwiazdy. Przełknęła, zrobiła głęboki wdech i mrugając chwyciła telefon. („Narkotyczne”, zrzędził głos w jej głowie. „Karygodne”). Smuga zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. – Obawiam się, że to pomyłka – powiedziała, wyrzucając słowa jedno po drugim, jak monety kładzione na ladzie monopolowego. Potem słuchawka upadła, a zgiełk rzucił się na nią. Opadła na plecy, między torby. Z kartonu coś zaczęło spływać na jej ramię, ale nie czuła tego. W głowie miała tylko tętent, a gdzieś, poza nim, lampka z lodówki oświetlała jej powieki jak słońce. Brzęczenie naśladowało warkot ciężarówki, która dawno temu, w letnie popołudnie, zawracała na uliczce podmiejskiej.
2 Między liśćmi sączy się słońce, pachnie ścięta trawa. Gdzieś warczy kosiarka, a z ulicy dochodzą krótkie dźwięki. Podkradamy się przez ogród w zamienionych ubraniach – zamienionych butach, zamienionych skarpetkach, zamienionych gumkach do włosów, w zamienionym wszystkim. Zrobiłam sobie nawet kucyki Ellie, a jej uplotłam warkocz, który matka zawsze mi zaplata, żeby nie musiała zgadywać, która jest która. Tylko majtki są te same, bo kto będzie zaglądał? Czuję szorty Ellie, szorstkie i pomarszczone między nogami, a kiedy spoglądam w dół, widzę plamę po jedzeniu na czerwonym t-shircie. I ledwie mogę powstrzymać chichot, żeby nie zamienił się w wybuch śmiechu, który zakołysze światem. Każę Ellie iść przodem, bo ma być liderką, ale ona ciągle się zatrzymuje i patrzy za siebie z tą obolałą minką, którą robi, kiedy mocno się jej dostaje, albo chce, żeby kucharki szkolne były dla niej dobre. – Dalej Ellie – mówię. – Ty masz być liderką! Ale Ellie tylko stoi z palcem w nosie. – Jak mam nią być? – pyta, a ja myślę, że będzie śmiesznie, jak to zrobi, bo nawet teraz kiedy nosi moje szorty i mój zielony t-shirt w lecące ptaki, nadal jest w niej ellinowatość. Widać to po zagubionym spojrzeniu i podrygujących nogach. – Boże, Ellie! Po prostu rób to, co ja robię. Bądź mną! Patrzę w dół i widzę białe sandałki Ellie i skarpetki z dziurami jak płatki śniegu na swoich stopach, stojących w trawie i znów nachodzi mnie chichot. Zaczynam iść niepewnym krokiem, tak jak Ellie, kiedy jest zmęczona pod koniec dnia. Ellie naśladuje mnie. – No nie, Ellie! Nie teraz. Idź normalnie. Może tak, jak ja chodzę po placu zabaw z Jessicą? Ellie myśli przez chwilę. – Ty robisz tak – mówi i idzie prosto, marszowo, z rękami po bokach, jak żołnierz. Nie jestem tego pewna, ale przynajmniej Ellie stara się, a trzeba być wdzięcznym za małe dobrodziejstwa. – A jak ja mówię? Co mówię? – Mówisz: Boże, Ellie! Co z tobą dzisiaj nie tak! – Ellie patrzy na mnie, a ja na nią i nagle obie chichoczemy, bo fajnie słyszeć z jej ust to, co mówię ja. – Ellie, mam już ciebie potąd! – dodaje i znów trochę chichoczemy. Potem patrzy na mnie i kiwa palcem. – Dostaniesz bardzo mocną nauczkę, – I teraz naprawdę się śmiejemy,
trzymamy się za brzuchy i pochylamy się, jakbyśmy miały wymiotować. Podnosi ręce do kołnierzyka mojego zielonego t-shirtu i ciągnie, wyraźnie zadowolona. Tak robi ze wszystkimi swoimi koszulkami i to jest w niej najgorsze – wszystkie jej topy zwisają z szyi jak otwarte usta. Boję się, że tak zrobi z moim t-shirtem, a to jedna z najlepszych moich rzeczy. Bardzo dawno kupił go ojciec, kiedy szliśmy z wizytą do cioci Bessie w Hastings, w dzień prawie świąteczny, ale bez strojenia się na wzór tych lśniących magazynów, które wkładają do skrzynki pocztowej. Nie chcę, żeby mój t-shirt zaczął ziewać, więc podchodzę i łapię Ellie za rękę, którą go rozciąga. – Wystarczy, Ellie – mówię. Palce mnie świerzbią, żeby uszczypnąć tę miękką, lepką skórę, ale nie robię tego – jestem spokojna i miła, jak pani Appleby w szkole, kiedy objaśnia Ellie rachunki. – Teraz musisz tylko być taka, a reszta zrobi się sama. Ellie patrzy na mnie z poważną miną i kiwa głową. Potem odwraca się i patrzy na otwarte szklane drzwi do jadalni. – Dalej, H… Elle… n – mówię. – Wchodzimy. Wchodzimy na patio, Ellie pierwsza, bo jest mną. Z wnętrza domu dochodzi łomot i ciężkie kroki, jakby gdzieś w środku trwało poważne sprzątanie. Myślę o minie matki, kiedy nas zobaczy i o tym, jak nie będzie wiedziała, co widzi i nagle znów ogarnia mnie podniecenie, aż chichoty zaczynają mi bulgotać w gardle. Nachodzi mnie chęć skorzystania z toalety i muszę mocno ścisnąć nogi. Ellie odwraca się, widzi mnie i też zaczyna się uśmiechać, więc marszczę brwi, żeby pokazać, że nie ma się z czego śmiać. Wchodzimy po schodkach do środka, naprzeciwko nas stoi wielka, pękata skrzynia, której wcześniej tu nie było. Śmiesznie wygląda za cienkimi nogami krzeseł i stołu, jak ropucha, a ja wiem, że gdybym ją otworzyła, w środku byłyby pytania. Ale teraz, w tej chwili, nie ma na to czasu, bo razem z Ellie musimy rozegrać naszą grę. Na zewnątrz, w korytarzu, słyszę kaszel i jeszcze bardziej chwyta mnie chęć odwiedzenia toalety. Popycham Ellie do przodu, do drzwi. – Rozejrzyj się – mówię. Więc Ellie wystawia głowę nad cienką złotą linią, która zaznacza zmianę między zawijasami brązowego dywanu w jadalni a kakaowym dywanem przedpokoju. Odwraca się i patrzy na mnie. – Tam jest człowiek – mówi. – Co za człowiek? – pytam. Ellie znów zagląda. – Duży człowiek – mówi. – W okularach, jak nauczyciel. – Potem raptownie cofa się do pokoju. – Idzie! Słyszymy kroki, a potem huczy głos. – Cześć – mówi głos. – No, jesteś Nellie czy Ellen?
W drzwiach pojawia się cień i głowa człowieka zagląda do środka. To wielka głowa, różowawa. Wypucza się z kołnierza koszuli jakby była z plasteliny i trzeba by mocno ją nacisnąć, żeby znów weszła do środka. – Hm, cześć, dziewczynki – mówi człowiek głosem Świętego Mikołaja. – Która to Nellie, a która Helen? – Sposób, w jaki to mówi, rozśmiesza mnie, bo Nellie i Ellen to imiona z książki, w której wszyscy zabierają się do piknikowania i picia piwa imbirowego, a w ogóle to wcale nie są nasze imiona. Już mam mu powiedzieć, która z nas jest którą, kiedy spostrzegam coś dziwnego na jego twarzy, więc zamykam usta, stoję i patrzą w górę, na jego okrągły nos i małe oczy, jak rodzynki, za okularami. Próbuję zmusić się do myślenia. Na podłodze kuchni słychać kłap-kłap i z góry patrzy na nas matka. Ale to nie jest normalna matka. Jest jak matka razy dziesięć dodać trzy. Włosy ma spulchnione w loczki, a usta małe i czerwone jak pączki róży. Nigdzie nie widać flanelowej podomki, zamiast niej matka nosi elegancki żakiet jak recepcjonistka lekarza. Nikt by nie pomyślał, że ta paniusia wysiaduje w pokojach z zaciągniętymi zasłonami, a ludzie pukają i dzwonią do drzwi. – Chodźcie, dziewczynki – mówi. – Chodźcie i przywitajcie się. Więc idziemy do korytarza, bo to dobre miejsce do witania i żegnania. Matka przeciska się obok nas, żeby stanąć obok tego człowieka i kładzie mu dłoń na ramieniu. Płynie za nią ostry, cytrynowy zapach. – To pan Greene – oznajmia z surowym uśmiechem. Przyglądam się dokładnie, ale nie widzę, żeby kręciła nosem, albo mówiła coś w rodzaju, co wy na Boga wyprawiacie. – Horace – dorzuca człowiek. – Pan Greene – powtarza stanowczo matka, lekko ściskając ramię pana Greene’a. I to jest pierwsze kłamstwo, bo teraz, kiedy światło z kuchennego okna lśni na jego twarzy, widzę, kto to jest: to Wilczek ze skautów, który gra w krykieta, kiedy my jesteśmy zuchami w parku. Dzisiaj nie ma chusty z pierścieniem, ale to cały on – Wilczek, który próbuje udawać pana Greene’a. – To Helen, a to Ellie – mówi matka, patrząc na warkocz na głowie Ellie. Myli nas, tak jak przewidywał plan. Tylko że teraz nie jestem zadowolona, bo kątem oka widzę przez drzwi, w saloniku, mnóstwo nowych rzeczy, które mówią, „popatrz na nas, przyjrzyj się”, więc nie mam czasu, żeby cieszyć się z planu. Są tam kartonowe pudła i rzeczy opakowane w plastik, a przy elektrycznym kominku stoi wielki lśniący fotel z poduszkami tak samo wypuczonymi jak głowa Wilczka. Pokój, który był biedny i pusty, odkąd ojciec podjął tę Niefortunną Decyzję, teraz jest pełny i tętni życiem, aż nie ma miejsca, żeby pooddychać. – Pan Greene sprowadzi się, żeby z nami mieszkać – mówi matka, uśmiecha się i wygina szyję do tyłu, żeby jej oczy mogły zobaczyć naraz całą głowę Wilczka.
– Czy to nie będzie fajne? Ellie stoi obok mnie i zaczyna się kołysać. – Ale… – zastanawia się. – Ale czy pan Greene nie ma własnego domu? Wilczek i matka patrzą na siebie i chichoczą. – Myślę, że wasz jest znacznie ładniejszy. – Wilczek obejmuje matkę w pasie i ściska ją serdelkowatymi palcami. Siusiu we mnie gwałtownie przybiera i ściska mocno moje nogi. – Dlaczego? – pyta Ellie. Ale we mnie wrze inne pytanie, bo myślę o naszym pokoju i pokoju matki i rupieciarni od frontu, pełnej różności i rzeczy sprzed Niefortunnej Decyzji i jakkolwiek bym myślała, nie widzę miejsca dla Wilczka. Nagle zaczynam się martwić, że będzie musiał spać w naszym pokoju, wyciągnięty na podłodze między łóżkami Ellie i moim. – Ale gdzie Wil…, pan Greene będzie spał? – pytam. Na te słowa matka ściąga usta. – Nie twoja sprawa – odpowiada, a potem nagle wybucha: – Doprawdy, Ellie, dlaczego zawsze musisz mówić tak cicho? Przez chwilę jestem oszołomiona, wreszcie przypominam sobie, że mam na sobie ubranie Ellie i jej kitki, a ona jest ubrana tak jak ja. Patrzę na nich, staram się jakoś uporządkować mętlik w głowie, ale widzę, jak matka mówi coś bezgłośnie do Wilczka i unosi oczy tak, jak wtedy, kiedy Ellie niewłaściwie się zachowa. Dziwne, gdy się pomyśli, że teraz ja tak postąpiłam – ja, Helen, ta, która zawsze jest w porządku. Wilczek czuli się do matki, poklepuje ją, głaszcze po twarzy i ramionach. Myślałby kto, że to denerwujące, ale przecież matka się uśmiecha. Potem odwraca się i patrzy na nas. Podryguję, kiedy siusiu chce się ze mnie wylać. – Och, prawie zapomniałem. – Wilczek mówi głosem Świętego Mikołaja i gmera w kieszeniach spodni. – Proszę. – Podaje nam dwa batony czekoladowe – marathon dla Ellie, wispę dla mnie. – Dziękuję. – Ellie, nie czekając na pozwolenie, rozrywa opakowanie i zaczyna wpychać sobie baton do ust. Spodziewam się, że za to będzie bura, bo przecież zaraz siądziemy do kolacji, ale kiedy podnoszę wzrok, widzę, że matka surowo na mnie patrzy. – Co z tobą, Ellie? – pyta. – Nie podziękujesz panu Greenowi za to, że przyniósł ci słodycze? – Tak – mówię. – Dziękuję. I chociaż batonik jest ciepły i rozmiękł w kieszeni Wilczka i chociaż siusiu we mnie zaczyna cisnąć i szarpać, aż muszę skrzyżować nogi, żeby je powstrzymać, rozrywam opakowanie. Uważam, żeby nie rozrzucić papierków po dywanie i zaczynam jeść. Czekolada przykleja mi się w środku.
Nagle drzwi uchylają się i wchodzi potwór. – Gdzie mam to postawić? – warczy, a ja widzę, że to nie potwór, tylko człowiek z kawałkami metalu wbitymi w twarz i niebieskimi rysunkami na ramionach. – Na razie niech pan to wniesie do drugiej sypialni – mówi matka i macha ręką, a człowiek zaczyna wchodzić po schodach, obijając się po drodze o ściany. – No cóż. – Wilczek zaciera z zadowoleniem ręce. – A co wy na to, dziewczynki? Może damy mamie odpocząć i zamówimy chińszczyznę, żeby zrobić ucztę? – Jej! – krzyczy Ellie i podskakuje. – Słodko-kwaśny kurczak! Ja też uwielbiam chińszczyznę na wynos, ale nie robię podskoków. Po prostu stoję tam, gdzie jestem i trzymam się framugi. Bo kiedy człowiek wchodzi obok mnie po schodach, moje ciało drga, a siusiu, które walczyło o drogę na zewnątrz, wypływa gorącą powodzią, ścieka mi po nogach, wsiąka w skarpetki Ellie i zostawia czarną plamę na śmiesznych różowych szortach. Wszyscy na mnie patrzą, a ja kucam pod ścianą, próbuję ukryć plamę. – Och, Ellie – dociera do mnie głos matki. – Ile ty masz lat? – Siedem! – krzyczy Ellie. – Ona ma siedem lat! – Chociaż to nie było pytanie, na które trzeba odpowiedzieć. – Horace, tak mi przykro – mówi matka z westchnieniem. – Jak ci mówiłam, są problemy… – Rozciąga usta, jakby słowo problemy potrzebowało większych ust, żeby je wypowiedzieć. Stoję, czuję jak gorące robi się zimne w mojej dolnej połowie, a zimne robi się gorące na twarzy. Matka wzdycha, a człowiek-potwór dudni po schodach w dół i znowu wychodzi na dwór. – Helen – mówi matka do Ellie. – Zabierz proszę Ellie na górę, do łazienki i daj jej jakieś czyste ubranie. A potem może razem spędzimy wreszcie miły wieczór. Ellie bierze mnie za rękę, prowadzi po schodach i wpycha do łazienki. Ściągam wilgotne szorty i majtki i staram się jak mogę, żeby zmyć siusiu. Kiedy kończę, Ellie wraca z naręczem swoich ubrań: niebieskim t-shirtem z rozerwanym kołnierzykiem, bo za mocno ciągnęła, szortami w pomarańczowe paski, skarpetkami i spodenkami Dzwoneczka. – Możesz dać mi moje majtki – mówię. – Nikt się o tym nie dowie. Ellie patrzy na mnie. – Daj spokój, Ellie. Przecież nikt nie każe nam pokazywać, co mamy pod spodem. Ale Ellie tylko stoi. W jej oczach widzę odbicie groszkowej szyby okna łazienki, w którym słońce zaczyna opadać, przygotowując się na koniec dnia.
– Właściwie, to myślę, że teraz powinniśmy przestać – mówię. – Udała nam się sztuczka, ale odkąd jest pan Greene, wszystko się zmieniło. Wracamy do normalności. Ellie przykłada palec do ust. – Ćśś, Ellie – mówi. – Przyjdzie matka i dostaniemy burę. – Ellie – mówię – nie sobie robimy sztuczkę. Daj mi moje majtki. Sięgam ręką, żeby ją uszczypnąć, bo wtedy zawsze robi to, co jej mówię. Ale ona wychodzi na półpiętro. Słyszę łomot, z jakim człowiek znów wchodzi na górę i strach bulgocze mi w brzuchu. Nie chcę, żeby zobaczył mnie bez ubrania, żeby spojrzał na mnie swoją potworną twarzą. – W porządku – mówię szybko. – Daj mi swoje. Ale to tylko na dzisiaj, słyszysz, Ellie? Potem wszystko będzie tak jak było. I biorę ubranie, i zaczynam je wkładać.
3
Pod nagim materacem w sypialni nic nie ma. Nic nie ma w przedpokoju oprócz zwału listów spiętrzonych przy drzwiach wejściowych. Paczka fajek na stole w salonie: pusta. Cholera. Stęknięcie krzesła sprawiło, że zatrzymała się na chwilę. Słaba pamięć metalicznych treli, słońce i dziecięcy chichot pociągały za rękaw jej umysł. Czy coś tu było? Czy coś się stało? Coś z przeszłością. Coś znaczącego. Potem wybucha niepokój i urządza sobie święto, ryczą ampery, przeganiają myślenie. Musiała zapalić. Szperała w śmieciach na stole, kostki miała pokryte rubinowymi strupami. Klucze, chusteczki, gilzy. A, tutaj leży, kapciuch – pusty, tylko na dnie jest parę pasemek. Za mało, żeby zapalić. Kurwa. Będzie musiała wyjść do sklepu. Dalej, do półki nad kominkiem, zrzucić obrazy na podłogę. Razem z nimi spadło coś twardego, rozbiło się na powypalanym pstrokato linoleum. Spojrzała w dół, zobaczyła odłamki kufla-wiatraka z Amsterdamu. Ostatnia rzecz, którą miała z tamtych czasów. Próbowało ją dopaść ściśnięcie serca, ale odpędziła je. To wszystko było bardzo dawno. Kufel niczego nie utrzymywał przy życiu. Pieprzyć go. Tutaj są. Schwyciła pieniądze z półki: dziesiątak i parę drobnych. Razem jedenaście funtów, trzynaście. Wszystkie zęby jej cierpły, złość szarpała nerwy. Powinno być więcej. Dlaczego nie było więcej? Palcami zabębniła nerwowo po półce. Usiłowała myśleć. Wyszła i wydała je, kiedy była w jednym z ciągów? Ale mózg podrzucał jej tylko bezużyteczne obrazy: liść zwisający z pajęczyny, tłusta twarz kobiety w opiece społecznej, dziecięcy bucik wdeptany w błoto. Nałóg wywołuje odruch wymiotny, dreszcze. Jeśli zaraz nie wyjdzie, będzie musiała przekopać śmiecie w kuchni, poszukać petów. Wybiegła do przedpokoju, wbiła stopy w kapcie, narzuciła na siebie skafander. Szalik wisiał na balustradzie przy ślepych schodach prowadzących do sufitu, który wstawili, kiedy podzielili dom na mieszkania. Zawahała się przy nim. Nie zauważano jej od bardzo dawna. Teraz, kiedy usta jej poszarzały, a policzki się zapadły, odkąd straciła tylne zęby, niewiele było podobieństw między nimi dwiema. Nie trzeba już było blizny i tatuażu, żeby je rozpoznać. Teraz, kiedy chwytała swoje odbicie w oknie sklepu, sama ledwie się rozpoznawała. Ale i tak szalik dawał jej poczucie bezpieczeństwa. I pomoże na cholerne lutowe zimno, które ostatnio wgryzało się w nią jak nigdy. Owinęła głowę czarną wełną. Widać było tylko górną część jej twarzy. („Pozytywnie”, oznajmił z aprobatą cokolwiek afektowany głos. „Modnie”). Kiedy wyszła z domu, obok schodów do mieszkania na górze, po schodkach
na chodnik, zawiał wiatr, niosąc ze sobą ryk ruchu ulicznego z Old Kent Road. Było kurewsko zimno i wszystko było szare, jak jej umysł. Przed nią majaczyło wejście do osiedla, rozwarte na całą szerokość pokazywało szare bloki różnej wysokości, jak zepsute, połamane zęby. Szła szybko, schyliła głowę przed powiewami, oczy miała opuszczone. Stadko rozgadanych nastolatek wyłoniło się z zaułka i przemknęło obok niej. Jedna z dziewcząt splunęła i grudka upadła obok jej kapcia, ale Smuga nie odwróciła się, niech idą, ze swoimi piskami i śmiechem nadlatującym falami na wietrze. Sklep był wbity w betonową ścianę pod kładką prowadzącą do najwyższego bloku, okna miał popękane w pajęczynę, która słała odłamki światła lśniące na puszkach i szeleszczących opakowaniach pędzonych wiatrem po alei. Otworzyła pchnięciem drzwi i weszła obok kubła z jaskrawymi dziecięcymi parasolkami. Sklepikarz podniósł wzrok i spochmurniał, kiedy ją zauważył, bo zobaczył plamy na jej kurtce i wystający spod szala tatuaż nad lewą brwią. Znów zaczął oglądać Al Jazeerę w telewizorku stojącym w rogu lady, ale ona wiedziała, że nadal o niej myśli i tylko czeka na jej fałszywy ruch. Drżąc, przeszła między półkami, wzięła biały chleb w kromkach i masło orzechowe. Potem podeszła do lady i położyła to na stosie gazet obok kasy. – Jeszcze butelkę wódki, małą paczkę Amber Leaf i bibułki do papierosów proszę – powiedziała. Sklepikarz ściągnął usta i sięgnął do szafki za sobą po tytoń i alkohol. Wstukał liczby w kasę. – Dwanaście pięćdziesiąt sześć – powiedział. Wygrzebała pieniądze z kieszeni, popatrzyła na nie, potem popatrzyła na niego. – Nie wydaje mi się… – zaczęła. – Nie – powiedział twardo, podnosząc dłoń. – Nie jestem instytucją dobroczynną. Wzruszyła ramionami. W jej głowie jakiś głos zaczął pełen napięcia monolog o strefach tylko dla pieszych. – No to myślę, że będę musiała odłożyć masło orzechowe – powiedziała pospiesznie. Patrzył, jak odnosi je na półkę. – Dziesięć dziewięć – powiedział, kiedy znów podeszła do lady. Podała mu pieniądze. Czekał, aż włoży zakupy do niebieskiej plastikowej torby. Kiedy podniosła chleb, z zaskoczeniem zobaczyła własną twarz – właściwą, pełną jej wersję, taka jaką była, ale jaśniejszą – patrzącą na nią z pierwszej strony gazety. „Znana i lubiana Sallis w śpiączce po wypadku samochodowym” głosił tytuł. – Mogę to też wziąć? – zapytała, pokazując gazetę.
Sklepikarz nachmurzył się. Spojrzał na drzwi, na wypadek, gdyby to był podstęp. – No, dobrze – powiedział, jakby robił jej łaskę. Dała mu monetę, chwyciła torbę, gazetę i już jej nie było. Wybiegła ze sklepu z walącym sercem, z dłonią zaciśniętą na zadowolonej z siebie twarzy Hellie. Na dworze śmiech nastolatek odbijał się echem w alei. Dochodził z miejsca, którego nie widziała.
4 Następnego dnia rano jestem na nogach przed wszystkimi. Ellie jeszcze śpi na moim łóżku pod oknem, pod moją kołderką Rainbow Brite, którą matka opatuliła ją wieczorem, a ja podkradam się do swojej szuflady i wkładam na siebie swoje ubranie, ubranie Helen, włącznie z t-shirtem Wielbłądzica Alice z kawałkiem miękkiego futerka na garbie. Samo głaskanie tego powoduje, że znów czuję się helenowato. Uśmiecham się i splatam włosy w warkocz Helen, tak jak zrobiłaby to matka. To wymaga zręczności, bo nie widzę, co robią moje ręce z tyłu głowy i kiedy patrzę w lustro, warkocz jest przekrzywiony na bok zamiast opadać prosto, ale to nie ma znaczenia: każdy będzie wiedział, że to ja. Podchodzę do regału na książki i uśmiecham się, czekam, a Ellie nadal śpi i nie wie, że posprzątałam po zabawie pod jej nosem. Kiedy wchodzi matka, rozpromieniam się pod jej adresem najlepszym z uśmiechów Helen. Ale jest coś dziwnego: matka nie ma na sobie zapiętego jak zwykle pod szyję szlafroka. Jest w śmiesznym, opływowym różowym czymś, co ukazuje wypukłości i wklęsłości tego, co ma pod spodem. Jakoś dziwnie pachnie, jakby solą, ziemią i kwiatami naraz, a kiedy patrzy się jej w oczy, od razu widać, że wyłączyło się jej normalne widzenie. – Na litość Boską, Eleanor – mówi. – Co się tak czaisz? I co zrobiłaś z włosami? Jeszcze nie widziałam takiej plątaniny. Chwyta mnie za ramię i gwałtownie podnosi. – I ubranie Helen też nosisz? Ile razy mamy o tym mówić? Lewa szuflada jest twoja, a Helen prawa. Lewa jest tam, gdzie kiedy popatrzysz na dłoń, między palcami zobaczysz L. – Ale… – mówię. Matka nie słucha. Zaczyna mruczeć: pogodnym, trąbiącym tonem, jakby trochę za szybkim. Jeszcze nie słyszałam, żeby matka tak mruczała, więc jestem zbyt zaskoczona, żeby się kłócić, kiedy ściąga mi przez głowę t-shirt z Alicją i wkłada głupi top z Gołębią Uliczką. Ale kiedy rozdziela mi włosy na dwoje i zaczyna zaplatać warkoczyki Ellie, wyszarpuje się i daję jej klapsa w dłoń. – Nie – krzyczę. – To nie w porządku! Nie tak noszę włosy! Matka przestaje mruczeć. Mocno ściska mnie za rękę i nachyla się, żeby jej twarz znalazła się naprzeciwko mojej. Za jej głową widzę, jak Ellie siada na moim łóżku i mruga. – Teraz posłuchaj – mówi surowym głosem matka, a cała słodka niefrasobliwość się skończyła. – Dzisiaj nie mamy czasu na to twoje udawanie, Eleanor. Zrozumiałaś? Nie zepsujesz spotkania z panem Greene. Urządził niespodziankę i będziecie z niej zadowolone. Więc masz się ubrać, zejść na dół i
zachowywać się odpowiednio, jak grzeczna dziewczynka. Nie twoja głupiutka sprawa. – Ale ja nie jestem Eleanor – mówię, w głosie trzepocze mi złość, bo Ellie wstała z łóżka i wciska się w moje ubranie. Ciągnie t-shirt z Alicją, tak że kołnierzyk rozciąga się nad jej głupią głową. Matka unosi oczy i głośno wzdycha. – Och, tylko nie to znowu – mówi. – Ile razy? Teraz ja jestem zaskoczona, bo czy Ellie kiedykolwiek mówiła, że jest mną? Zawsze byłyśmy sobą i nie zdarzały się wyjątki. Zamiana miejsc była jedną z nauczek Mary. – Ale… – mówię. – A co do ciebie, Helen. – Matka podchodzi, żeby zrobić warkocz z włosów Ellie. – Będę wdzięczna, jeśli przestaniesz zrażać do siebie siostrę. Polegam na tobie jako na tej rozsądnej. Zrozumiano? – Tak, matko – mówi Ellie, lekko skłaniając głowę, jak sekretarka w serialu telewizyjnym, która dostała ważne zadanie do wykonania. Patrzy na zegar Beatrix Potter nad drzwiami, z dala od moich oczu, które usiłują wykrzyczeć do niej całą krzywdę. Schodzimy. Przez całe śniadanie świerzbią mnie palce, żeby rozplątać warkoczyki, ale kiedy widzę, jak matka na mnie patrzy znad parującego kubka kawy, słyszę w głowie syczący głos i ręce mi nieruchomieją. Powstaje nowy plan: postanawiam robić wszystko, co mogę, żeby być najlepszą z moich Helen i prawdziwa helenowatość zalśni nawet przez śmieciowe ciuchy i uczesanie Ellie, a matka nie będzie miała wyboru i mnie rozpozna. Przez resztę posiłku uważam na maniery, siedzę prosto, łokcie trzymam blisko. Tyle że to trudne, bo Ellie helenuje ile wlezie, uśmiecha się, uprzejmie rozmawia i podaje cukier, zanim ją poproszą. Kiedy starannie ściera to, co się rozlało z kubka Wilczka i wyżyma ściereczkę nad zlewem, gapię się na nią z otwartymi ustami, aż matka mówi, żebym je zamknęła. Ellie ściąga usta i spogląda w dal, jakby mnie tu nie było. Patrząc na nią nikt by się nie domyślił tego, co jest pod spodem. ANi tego, że siorbie z kubka podczas dużej przerwy, ani że nauczyciel wuefu musi pomagać jej wchodzić na drabinki na sali gimnastycznej, bo Ellie się boi. Okazuje się, że specjalna okazja, którą Wilczek trzyma dla nas w zanadrzu, to wypad do parku tematycznego Thorpe. Obie kiwamy głowami, uśmiechamy się i mówimy, jakie to wspaniałe, a ja wpatruję się w matkę szczególnie mocno, szeroko otwartymi oczami, z uśmiechem i mrugam jak te dzieci z reklam, które proszą, żebyś dał im funta, na wypadek, gdyby w jej mózgu coś zrobiło dzyń i nagle zrozumiała, kim jestem. – Ellie, nie bądź taka dramatyczna – mówi tylko matka i wychodzi wynieść
śmieci. Martwię się, że moje helenowanie wygląda dla niej na wygłupy Ellie, ale potem robię wdech i opieprzam się porządnie, poruszam bezgłośnie wargami i kiwam nogami pod stołem. Tymczasem Wilczek uśmiecha się do nas pokrytymi jajkiem śniadaniowymi ustami. Mówię sobie, że jak uda mi się po prostu być Helen, to wcześniej czy później ta prawda dotrze do wszystkich. Poza tym Ellie jest za głupia, żeby dalej prowadzić tę grę. Wkrótce zacznie powłóczyć nogami i jęczeć, jak to jest w jej zwyczaju i wtedy wszystko się odwróci i będzie tak, jak było. W takich sprawach jestem lepsza od Ellen. Jestem mądrzejsza i każdy tak powie. Muszę po prostu poczekać. Jazda samochodem do parku Thorpe trwa całe wieki. Najpierw jest nasza uliczka, potem główna ulica, potem ulica która prowadzi do basenu pływackiego, potem wielka ulica z samochodami, które przemykają obok nas z rykiem, potem jeszcze większa ulica. Potem okazuje się, że matka źle patrzyła na mapę i przez cały czas powinniśmy jechać inną wielką ulicą. Ale Wilczek, zamiast się o to gniewać, tylko śmieje się i podjeżdża do stacji benzynowej, gdzie kupuje dla nas lizaki lodowe, a potem zawraca i jedzie w drugą stronę. Siedzę i jem mojego loda, a samochody przelatują obok nas. To moje ulubione lody, bo lubię, kiedy zewnętrzna warstwa czekolady i lodów kruszy się wokół czekoladowego batonika w środku. Kiedy to jem, zawsze chcę zachować ten środkowy kawałek, a potem zdjąć go z patyka i włożyć sobie do ust, żeby wystawał jak język, ale nigdy mi się to nie udaje, bo czekolada jest taka smaczna, że człowiek musi się w nią wgryźć. Droga się dłuży. Zawijam patyczek od lodów w opakowanie i starannie kładę przy swoich stopach, żeby nie zabrudzić czekoladą samochodu Wilczka. Ellie już skończyła swoją porcję i zasnęła. Słyszę, jak pociąga nosem i cieszę się z tego, bo mam nadzieję, że matka zauważy, kim Ellie jest. Ale matka jest zajęta oglądaniem mapy i mówieniem różnych rzeczy, wesołym, frywolnym głosem, żeby zaimponować Wilczkowi, a to jest nawet gorsze od tonu jak z kryształowego kandelabru, który starała się z siebie wydobyć, kiedy życzliwi przychodzili do drzwi po Niefortunnej Decyzji, tonu wypolerowanego, twardego, dźwięczącego jakby w każdej chwili mógł popękać. No i ten hałas dochodzący z radia, w którym tonęło pociąganie nosem. Wkrótce po tym, jak senność ogarnęła samochód, skłoniłam głowę na bok i zasnęłam. Park Thorpe to więcej niż park. To wielka przestrzeń z przejażdżkami, kolejkami górskimi i ludźmi przebranymi za słonie-przytulanki. Wreszcie dojeżdżamy, a tam stoi takie mnóstwo samochodów, aż mówię, że to powinno się nazywać parking Thorpe. Wszyscy się z tego śmieją, a ja uważnie się im przyglądam, żeby sprawdzić, czy ktoś zrozumiał, że to w istocie mądra ja. Kiedy weszliśmy do środka, Akela mówi. – No to co chcecie teraz robić? – A Ellie, którą zawsze ruszają głupstwa,
krzyczy że chce na karuzelę z filiżankami. Więc idziemy, siadamy w jednej z filiżanek i zaraz zaczynamy się kręcić, kręcić. Jest wesoło, wszyscy krzyczymy z radości, ale robi się też trochę niedobrze. Nie tylko mnie, bo kiedy patrzę na Ellie, widzę że ucichła, a nos po bokach jej pobielał i kiedy wysiadamy, idzie powoli z ręką przy głowie i z lekka się potyka. Matka i Wilczek poszli przodem, bo chcą znaleźć miejsce, gdzie można coś zjeść, ale ja zostaję z Ellie, bo może teraz będę miała okazję jasno jej powiedzieć, że czas skończyć zabawę. Mija minuta i mijamy toalety. Tam jest wielki, wysoki żywopłot, za który się wchodzi, więc wyciągam rękę, łapię Ellie mocno za nadgarstek i wciągam ją do środka. – Słuchaj, Ellie – mówię w jej rozkołysaną pobladłą twarz. – Starczy tego. Zabawiłaś się, ale teraz przyszedł czas, żeby powiedzieć prawdę. Musisz przeskoczyć w siebie, a ja muszę przeskoczyć we mnie. Patrzy na mnie mętnymi, rozbieganymi oczami, a wargami odstawia to drżenie, że aż znowu chcę jej dać nauczkę i to natychmiast. – Poza tym, Ellie – mówię. – Oni już wiedzą, na co cię stać. Słyszałam, jak o tym mówili wczoraj wieczorem, kiedy zasnęłaś. Tylko czekają, aż będziesz taka niegrzeczna, żeby mogli ukarać cię jak należy. Tylko na to czekają. Więc mogłabyś teraz się przyznać i zaoszczędzić sobie trochę kary. Ellie obwisa do przodu, zamyka oczy i powoli, obojętnie kiwa głową. Otaczam ramieniem jej szyję, a palce mnie świerzbią, żeby uszczypnąć ją w miękką skórę na karku. – I to jest grzeczna Ellie – mówię. – Wiedziałam, że w końcu będziesz rozsądna. Niektórzy ludzie po prostu nie nadają się na liderów. Ellie otwiera usta, żeby powiedzieć, jak bardzo jest jej przykro i że już zawsze będzie się słuchać, ale z ust wypływa jej długi strumień czekoladowych wymiocin, który oblewa mój cały przód, aż po stopy w białych dziurawych skarpetkach Ellie i w jej sandałkach. Stoję w kwaśnym smrodzie i mrugam, kiedy pada na nas cień. – Tu jesteście! Nie wolno wam tak odchodzić! – mówi matka. Potem patrzy na mnie. – Na litość boską, co ty znowu narobiłaś? – Ellie cała się obrzygała – szybko mówi Ellie, wyciera usta wierzchem dłoni i pokazuje na mnie. – Ale to śmierdzi. – Ach, Ellie! – krzyczy matka, nachyla się i łapie mnie za rękę. – Nie potrafisz porządnie się zachować choćby przez jeden dzień, co? – Wywleka mnie zza żywopłotu, do Wilczka, który czeka z dwoma tygryskami-przytulankami. – Tak mi przykro, Horace – matka mówi głośno i wyraźnie, żeby słyszały wszystkie przechodzące obok rodziny. – Zdarzył się nam mały wypadek. Ona cała jest w wymiocinach. Proszę, bądź kochany, pójdź i znajdź coś, w co moglibyśmy ją ubrać. Któryś z tych wielkich t-shirtów ze straganu przy fontannie będzie w sam
raz. Ja ją tu zaprowadzę i spróbuję ją umyć. Horace odbiega truchtem, a matka odwraca się i zaczyna mnie ciągnąć w stronę toalet. Nagle wszystko co zdarzyło się przez ostatnie dwa dni – zabawa, człowiek-potwór noszący pudła i „spierdoliła” i smród zjedzonych lodów – piętrzą się i piętrzą i zaczynają bulgotać mi w głowie, aż nie mają dokąd pójść i muszą się wylać na wszystko, jakby umysł dostał torsji. – Nie! – krzyczę i ciągnę matkę za ramię. – Nie! To nie ja! To ona! To ona zrobiła! Ona wymiotowała, nie ja! Wszyscy jesteście niesprawiedliwi! – Ellie – syczy matka, spoglądając na przechodzące obok rodziny, które obracają się, żeby sprawdzić, skąd dobiegają moje krzyki – Nie będziesz tutaj urządzała napadów histerii. To ma być miły dzień na wycieczce i ty tego nie zepsujesz. Nie uda ci się odebrać mi tego. Ale napad histerii nadchodzi szybko i z dużą siłą, łkanie zalewa mi gardło, jakbym coś łykała. – Nie jestem Ellie! – wrzeszczę. – Nie jestem Ellie! To ona! Jestem Helen. To ja jestem tą, która wszystko robi jak trzeba! Ja jestem Helen! Ale łkanie przeszkadza w mówieniu, słowa są nieczytelne, a nad naszymi głowami śmiga kolejka górska i wszyscy podnoszą ręce, krzycząc z zachwytu. Matka patrzy na Ellie. Twarz jej pochmurnieje. Coś skrzy się w jej oczach, – O co tu chodzi? – pyta. Robię najbardziej helenowatą z moich min. Na pewno musi to widzieć. Na pewno mojość we mnie rzuci się w oczy. – O co chodzi? – pyta matka, marszcząc nos jak ktoś, kto puścił bąka, do którego nikt nie chce się przyznać. Ellie głęboko nabiera powietrza. Patrzy na mnie, potem znów na matkę. Przez minutę świat przechyla się i kołysze jak magiczny dywan falujący w oddali. – Och, to tylko Ellie – mówi nosowym głosikiem. – Wiesz, że jak coś nawyczynia, to mówi, że to nie ona? Hm, teraz wymyśliła historyjkę, że ona to naprawdę ja, a ja to naprawdę ona. I nie chce przestać. Mam tego potąd. Stoję, patrzę na nią z otwartymi ustami, bo to wszystko nieprawda. Prawdziwa Ellie jest za wielką nudziarą, żeby wymyślać historyjki. To jest nowa Ellie – ta Ellie, która chce mi dorównać. Matka wznosi oczy. – Mogłam się domyśleć! – wzdycha i znów zaczyna ciągnąć mnie za ramię. – Nie! – krzyczę, wyrywam się, tupię. – Ona kłamie! Ona kłamie! To nie byłam ja! Klaps zagrzmiał jak wystrzał. Łapię się za tyłek. Duży chłopak w baseballowej czapce śmieje się, przechodząc. Pokazuje mnie, a jego koledzy oglądają się, żeby popatrzeć. Łzy spływają mi z oczu. – Ellie – mówi matka, usta ma wąskie, zaciśnięte. – Nie będę tego tolerować.
Masz się dobrze zachowywać. Masz robić to, co ci się mówi, a dzisiaj chcemy zrobić sobie przyjemną wycieczkę. Tym razem nie uda ci się tego zniszczyć. Zrozumiałaś? Pociągam nosem, kiwam do stojącej przede mną nieostrej matki. – Tak. – Dobrze – cieszy się matka. – No to chodź, jak grzeczna dziewczynka. Idę za nią do toalety, wymiociny chlupią mi pod nogami. Przy drzwiach odwracam się i patrzę. Ellie stoi przy żywopłocie. Nadal jest blada po zwymiotowaniu, ale usta wykrzywia jej uśmieszek.
5
Rozłożyła zdjęcie na stole w salonie i przypięła je pinezkami. Hellie uśmiechała się do obiektywu, jej szaroniebieskie oczy lśniły. Odsunęła się i popatrzyła. Twarz odpowiedziała jej spojrzeniem, teraz w szarych oczach błyskało zdenerwowanie – coś ze starej ellinowatości nadal wychodziło na wierzch. Po trzech godzinach, kiedy siedziała, czytając w kółko słowa o wypadku i wypalała sobie drogę przez tytoń, w końcu zrozumiała, co powinna zrobić. Nerwy zabrzęczały do taktu. Głosy w głowie wyraziły zgodę. „Tak!”, krzyknęły wszystkie. „Tak!” Ucieszyła się, że ją wspierają. – Nie martw się, Hellie – wyszeptała cicho Smuga. – To nie tak, jak myślisz. I nie było tak. Nie było wstrętnie. Nie było mściwie ani podle. Było genialnie. Coś nowego, coś zupełnie innego. W końcu wszystko mogło nabrać sensu. Nie miała pojęcia, dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej. Ułożyła materiały: resztki farby, wodę, pastę do zębów na miejsce bieli, pędzle, lustro. Wyciągnęła także jakieś stare materiały do makijażu – podkłady i cienie do powiek w krzykliwych kolorach – komentarz do powierzchowności dzisiejszych czasów. („Godne pochwały”, powiedział stanowczy kobiecy głos gdzieś we wnętrzu jej ucha). Pozwoliła sobie na ulotny śmiech. Krytycy! Ha! Już to widziała: tłumy, nagrody, wywiady w prasie ogólnokrajowej. Będą wystawy i książki na ten temat. Pewnie nazwą jej imieniem jakiś nowy kierunek sztuki – może hellenizm? Ale to już chyba było. Cóż, nazwę będzie musiała zostawić pomysłowości innych. Miała wystarczająco dużo roboty. Była zbyt zajęta jako geniusz. Bo czy ktoś, w historii wszystkiego, wpadł na taki pomysł? Autoportret namalowany na czyjejś twarzy. Kurewsko inspirujące. Jak o tym pomyśleć, to mógłby to być początek całej serii. Marilyn i ja, królowa i ja – możliwościom nie było końca. Była na fali. Możliwe, że z tego powstanie zupełnie nowa forma sztuki. Ugryzła się w pięść i kicnęła, tyle tego się zebrało. Drzwi umysłu otworzyły się z rozmachem i nagle zobaczyła, jak wszystko się układa, jak wszystko zmierza do tego, co jest teraz. Jak nabiera sensu. W świecie zapanował porządek, jakby lśniące nici przebiegły przewodami mózgu, zmieniając zakurzone, ciemne miejsca w komnaty światłości. To wszystko miało cel, przez cierpienia, przez całe to gówno, wznosiła się stopniowo do tego momentu, kształtując i cyzelując swoje ja, aż do stanu czystości, gibkości, wrażliwości na rytmy z wyższej płaszczyzny, z czystą kreatywnością, energią i wolą pracy. I oto stało się: jej szansa, jej chwila, jej czas, żeby zalśnić, a najlepsze, że nie była przy tym na haju. Nie miała urojeń. To
było jak trzeba, w sam raz realne. („Realne jak dżem truskawkowy”, zgodził się kobiecy głos). Hellie nieufnie patrzyła na nią. – Popatrz no tylko, Hellie – powiedziała Smuga, głaszcząc niewinną buzię. Biedna Hellie. Teraz zaczęła jej żałować, a ona tak przyzwyczaiła się zadzierać nosa. Przez chwilę myślała, że się rozpłacze, ale przeszło jej. Przejechała ręką po swojej twarzy. Co teraz? O tak, muzyka. Potrzebowała muzyki. Podleciała do odtwarzacza CD w rogu i zaczęła przeglądać rozrzucone wokół niego okładki płyt. Joni Mitchell? Hm, za krótkie. Radiohead? Zbyt luzackie. Nirvana? Pieprzyć to. Beatlesi, Oasis, Carole King… Zmiotła to na bok: potrzebowała czegoś podnoszącego na duchu, czegoś poważnego, co popchnie ją w stronę geniuszu. Zaczarowany flet Mozarta? To byłoby dobre, ale płyty nie było w okładce. Dziewiąta Beethovena? Hm, zbyt wojownicza. Poza tym to nie była nawet właściwa wersja. Na ksylofony. Znalazła to na jakiejś wyprzedaży z bagażnika i dopiero w domu zrozumiała, co to takiego. Rachmaninow, Koncert fortepianowy nr 2? To jest to. Włożyła płytę do odtwarzacza i pogłośniła jak tylko się dało. Porywy muzyki trzęsły głośnikami – muzyki groźnej, nastrojowej. Jakby chmury zbierały się przed zmianą pogody, póki serce utworu nie przebiło się do późnego, letniego wieczoru. Podeszła do stołu w rytm muzyki, kiwając do siebie głową. To ją poniesie. Lecąc na wysokich falach tonów Rachmaninowa pokona góry zwątpienia w siebie i dotrze do stratosfery. Czuła, jak wszechświat zmienia się, reorganizuje, jak brzęczą gwiazdy. Była gotowa, była otwarta, stanie się centrum tego wszystkiego. Gdy muzyka przybrała na sile, a potem rozproszyła się na strumyczki pędzących nut, usunęła nakrętkę korektora i zrobiła kleksa na stronie. Płyn zbierał się w kroplach, był beżowy, ale tam gdzie mieszanka rozdzieliła się po tygodniach, odkąd rzuciła ją w korytarzu, spływał w przezroczystych strużynach. Ręką rozprowadziła korektor po papierze. Pod palcami czuła, że rozchodził się jak jedwab, póki przekrzywiony owal twarzy nie pokrył się jednorodnym, neutralnym odcieniem. Potem ołówkiem do brwi wycieniowała jej twarz. Wydobyła rysy przebijające się zza mgiełki makijażu, z lekka wygładziła nachylenie kości policzkowych i wgłębienia pod nimi, zwęziła oczy, które wizażystki tak umiejętnie powiększyły na użytek obiektywu. Muzyka migotała, jasne strumienie przenikały zwoje i szczeliny mózgu Smugi, kiedy zabierała się do pracy nad tatuażem. To była najbardziej skomplikowana technicznie sprawa. W ostatnim ułomku lustra w łazience przyglądała się literom na skroni. Sztuka polegała na oddaniu właściwego kąta. Kusiło ją złamanie zasad i nadrukowanie słowa tak, żeby każdy, kto spojrzy na obraz mógł je odczytać wspak. Ale to byłoby kłamstwo. Licząc od przodu widać było tylko M i O, a ostatnie maźnięcie R wkradało się, żeby podkreślić całość.
Musiała to oddać, jeśli chciała przedstawić wizerunek takim, jakim naprawdę był. I o to właśnie chodziło: o prawdę. Wybrała tubkę z farbą indygo i wycisnęła trochę do tacki na kostki lodu. Muzyka wrzała wokół niej, rzucała cienie tylko po to, żeby je zwalić jak domki z kart. Malowała: opanowana, skupiona, zaabsorbowana. Z początku myślała, że dudnienie to tympany grzmiące we wściekłym finale trzeciej części, ale kiedy hałas orkiestry odpłynął, zostawiając fortepian na brzegu melodii, dudnienie trwało nadal, natarczywe i brutalnie nie w porę. Ściągnęła brwi. Co znowu? Rodzina sąsiadów z rottweilerem? Ktoś nowy, kto wprowadził się na górę? Orkiestra znów jest w przypływie, niesie z sobą fortepian do przedostatniego szczytu tej części, wymiatając dudnienie. Wzruszyła ramionami i wróciła do obrazu. – Samolubny portret. – Pomyślała, że chyba tak to nazwie. Dobry znak, że w ten sposób skrystalizował się tytuł – to znaczy, że praca nie pójdzie na marne. – Ellie? – zawołał męski głos z korytarza. Zesztywniała. Chwycił ją strach, wysłał myśli, które odbijały się rykoszetami po mózgu: służby socjalne? Przyszedł Dom, żeby żołądkować się o komorne? Policja? Dzieciaki z osiedla odpalają na zewnątrz racę? Komornicy? Nie, ci nie mówiliby do niej Ellie. No to kto? Znów walenie z towarzyszącym grzechotem skrzynki na listy. Kiedy muzyka wznosiła się do finału, podeszła do progu salonu i zajrzała w mrok korytarza. Ciemny kształt stał za matową szybą drzwi wejściowych, zarys przesuwał się i zmieniał, jak wzory w kalejdoskopie. Potem zniknął. Skrzynka na listy otworzyła się. – Ellie? – powiedziały usta, które się w niej ukazały: usta mężczyzny osadzone w gładkiej, dokładnie ogolonej twarzy. Usta ześlizgnęły się i na ich miejsce pojawiły się wielkie brązowe oczy. Odskoczyła do salonu, kiedy muzyka dotaczała się do ostatnich akordów. – Ellie? – powtórzyły usta. – Słuchaj, wiem że tam jesteś. Słyszę muzykę. Widzę twój cień. Mogłabyś wreszcie otworzyć drzwi? Smuga opuściła wzrok i zobaczyła swój czarny zarys ciągnący się od nagiej żarówki nad stołem aż do przedpokoju. Za późno się odsunęła. Usiadła pod ścianą, żeby zmniejszyć cień, skrzywiła się, kiedy podczas siadania otarła się o papier. Kucnęła, otoczyła ramionami kolana, czuła się naga, kiedy milkły oklaski po finale. Jakby wystawiono ją na widok publiczny. Nawet oddech wydawał się chropawy i głośny w tej ciszy. („Bezsprzeczne”, oświadczyła kobieta). – Ćś – powiedziała Smuga Zza drzwi usłyszała westchnienie. – Ellie, słuchaj, nie znasz mnie, ale jestem Nick, mąż Helen – mówiły dalej
usta. – Wiem, że to trudne, ale są sprawy, o których chciałbym z tobą porozmawiać. To może być ważne. Mogłabyś otworzyć drzwi? Mówił i mówił, ale ona go nie słyszała. Bo od sufitu po podłogę, z wypalonymi dziurami, ziejącymi na podrapanych deskach, wszystko zaczęło rozbrzmiewać nutami Rachmaninowa. Fale muzyki wchłonięte przez ostatnie pół godziny wylewały się coraz potężniejszym potokiem, aż samo powietrze zawirowało, zadrżało od miliona strun skrzypiec, od hałasu i jazgotu wydobywającego się z jej nerwów napiętych jak postronki. Nagle wstała, wstawiła głowę między eksplodujące gwiazdy i dźwięk zamknął się wokół niej, zmiażdżył ją, wymusił wysoki, dźwięczny krzyk, który odbił się od ścian i szyb i wrócił silniejszy, żeby znów ją udręczyć. Rzuciła się do stołu. Było na nim zdjęcie. Teraz wyglądało pokracznie, demonicznie, krzywo. Śmiało się z niej. Myślała, że kiedy malowała, panowała nad sobą – myślała, że tym razem jest sobą. Ale było tak, jak wcześniej. Ta dziwka Hellie nie dawała jej spokoju. Nawet teraz, u wrót śmierci, nie zostawiała jej w spokoju. Jakoś ją wyśledziła. Wysłała ich za nią. Nigdy się nie uwolni. Smuga wzięła czarny ołówek i mazała, mazała, mazała po twarzy. Drapała nim, dokąd oczy tej twarzy nie oślepły, a na ustach nie było już uśmiechu, bo w porwanym papierze były dziury jak rany. Drapała, aż rozbolała ją ręka, a dłoń zaczęła krwawić tam, gdzie wbiły się w nią paznokcie i już niczego nie można było zobaczyć.
6 Zbliża się wrzesień, a ja zaczynam się denerwować. Moje „się denerwować” to ostre, zębate coś, co trzymam w sobie, gotowe rozrywać, drzeć wszystko, zmieniać całkowicie. To „się denerwować” bierze się z tego, że nadal tkwię w byciu Ellie. No i próby znalezienia Mary w parku, a tu ani śladu i niepokoję się, że zjadł ją dom z okiem smoka. No i głupie spojrzenia, które wymieniają matka i Wilczek, jakby nie było jutra. No i nocny czas, kiedy płyną łzy, a cienie wpełzają na sufit, żeby się ze mnie śmiać. Trzeciego września jestem tak zdenerwowana, jak to tylko możliwe. To dzień, kiedy normalnie nie byłabym zdenerwowana, bo to koniec wakacji, czyli pierwszy dzień szkoły, ale tym razem jest inaczej, bo pomyłka ma być odkryta. Pomyłka ma być odkryta z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że Jessica i Charlotte i paczka zobaczą mnie i będą wiedzieli, kim jestem. Poza tym, będzie odkryta, bo jestem znacznie mądrzejsza od Ellie i każdy, jak zobaczy, że Ellie odrobi pracę i będzie udawać, że to ja ją odrobiłam, powie, „Ellie, ty głuptasie. Co robisz? Wracaj do kolorowania w kącie, tam jest twoje miejsce”. I wreszcie wszystko zostanie odkryte, bo znowu pójdziemy odwiedzić Chloe i wtedy naprawdę wyjdzie na jaw, że Ellie mnie wrabia. Kiedy myślę, że pomyłka zostanie odkryta, jestem taka zadowolona, ledwie mogę oddychać. To będzie tak, że któryś z nauczycieli podejdzie i klepnie wielką dłonią w ramię Ellie, która źle coś napisze w moim zeszycie z wypracowaniami. Potem będziemy musiały pójść do gabinetu panny Marshall, gdzie czuć papierosy i usiąść pod donicą z paprotką i półką z pucharem powiatu z 1986 roku, za mistrzostwa w skoku w dal dla dzieci poniżej dziesiątego roku życia i będziemy musiały opowiedzieć całą historię, tak jak jest naprawdę. I Ellie będzie musiała przyznać, że jest zakłamana po uszy i wtedy wszyscy powiedzą do niej „no, no”. Potem każą przyjść matce i panna Marshall założy okulary i powie, „obawiam się, że zdarzył się poważny incydent”, tak jak powiedziała, kiedy Thomasa Jonesa potrącił samochód i wszyscy musieliśmy jakiś czas jeździć gokartami po małym torze wyścigowym, żeby nauczyć się bezpieczeństwa na drodze. Potem mogliby wsadzić Ellie do więzienia, a jeżeli nie, to kazać jej posprzątać regał z grami planszowymi, a tymczasem wszyscy będą mnie żałować i współczuć mi, i to będzie tak, jakbym złamała ramię, tylko że nie będę nosiła gipsu i nie będę musiała się przewrócić. Kiedy dochodzimy do szkolnej bramy, widzę Jessikę, Charlotte i naszą paczkę, jak stoją przy podpartych kijami drzewkach. Serce trochę mi skacze, jakby nie mogło się doczekać, kiedy ciało tam dojdzie i znajdzie się między przyjaciółmi. Ale zanim do nich docieram, Ellie przyspiesza obok mnie i pruje przez trawnik
moim silnym krokiem, z wymachiwaniem ramionami i ze względu na bluzkę i spódniczkę, w którą ubrała ją matka, i że Ellie jest taka pewna siebie, oni wszyscy zbierają się, żeby ją uściskać. Z oddali wydaje się jakoś wyższa, jak słynna osoba z filmu. Patrzą przez ramię na mnie, kiedy podchodzę w mundurku Ellie. – O, cześć, Ellie – mówi Jessica. Jessica ma jakby dłuższą twarz i cała jest złota po lecie spędzonym w domu wuja na Sycylii, gdzie jest basen i gokart, i osiołek, na którym można jeździć. Mało nie zaprosiła mnie tam na Wielkanoc, ale jej matka powiedziała, że byłoby niegrzecznie nie zaprosić także Ellie, więc zamiast mnie zabrała Charlotte. Kręcę głową. – To ja, Helen – mówię. – Ellie próbuje zrobić kawał. Jessica patrzy to na Ellie, to na mnie. Przez kilka sekund wieża jenga chwieje się. Widzę, jak oni wszyscy mrużą oczy i gapią się, a ja żałuję, że nie mam z sobą butelek coli, którą dał nam Wilczek, żeby je wyjąć i zaproponować po łyku. To udowodniłoby, że jestem Helen, bo Ellie jest zawsze chciwa i zjada swoje słodycze, nie częstując nikogo. To jedna z jej najgorszych cech i wszyscy o tym wiedzą i zawsze o tym mówią, kiedy po cichu plotkują. Myślę, że może jutro kupię parę butelek i przyniosę im. To pokaże, jaka ze mnie prawdziwa Helen. Potem Ellie opiera ręce o biodra, staje dumnie i mówi. – Boże jedyny, Ellie. Mam cię po dziurki w nosie. Nie masz już dość zabawy w udawanie? Widzisz, jesteśmy już w czwartej klasie. Charlotte i cała paczka wybuchają śmiechem, zginają się, jakby to było takie śmieszne, że aż boli. Czekam, aż skończą, patrzę, jak uśmiech Jessiki skręca się w szyderczy śmiech, jak kawałek papieru płonący na ognisku, ale kiedy właśnie otwieram usta, żeby powiedzieć, jak jest naprawdę, gwiżdże gwizdek, oni wszyscy odbiegają, krzycząc i chichocząc, żeby ustawić się w szeregu. Ellie mogła z początku mieć wszystkich po swojej stronie, ale postanowiłam, że to ja ostatnia będę się śmiała, więc kiedy wchodzimy, szybko biegnę, żeby zająć miejsce przy najbardziej lubianym stole, zaraz obok Jessiki. Kiedy zdejmujemy z niego krzesła, Nadia unosi oczy, a Seema macha jej ręką przed nosem i mówi. – Czy tu śmierdzi? – Tak zawsze mówimy o Ellie, ale ja się uśmiecham, bo znam prawdę. Kiedy wreszcie przychodzi Ellie, obejmując ramieniem Katy, przy stole już nie ma miejsca, więc musi odejść i usiąść z Ruth i Hannah C, która obgryza paznokcie i czuć ją kartoflanymi chrupkami. Jestem zadowolona, że sprawy zaczynają układać się tak, jak powinny. Nowa nauczycielka nazywa się panna Inchbald. Jest młoda, a czubki kołnierza jej żakietu wyglądają, jakby przepuszczono je przez temperówkę, takie są szpiczaste. Kiedy wchodzi, pierwszą rzeczą, jaką mówi po dzień dobry i napisaniu na tablicy swojego nazwiska, jest:
– Teraz, klaso czwarta, widzicie jakie mam gładkie czoło? Bez zmarszczek. Nie chcę, żeby się na nim pojawiły pod koniec roku, więc lepiej zachowujcie się jak trzeba. Potem bierze się do dziennika. Nazwiska lecą w normalnym porządku, poza nazwiskiem nowego chłopca, Pascala, który jest z Francji. Wygląda na zaniepokojonego, kiedy słyszy swoje nazwisko i rozgląda się, żeby sprawdzić, co ma zrobić. Potem dociera do niego, że wszyscy mówią: obecny, też to mówi, śmiesznie, z francuska i wszyscy się śmiejemy. Podnosi ręce jak piłkarz, który strzelił gola i nagle, tak po prostu już nie jest nowy. Jest jednym z nas. Potem dochodzi do nazwiska Ellie. – Eleanor Sallis – mówi panna Inchbald. Nikt nie odpowiada. Wszyscy się rozglądają. Panna Inchbald stuka piórem w stronę z tymi pustymi kwadracikami, po dwa dla każdego na semestr. Podnosi wzrok. – Eleanor Sallis? – pyta ponownie. Widzę ruch obok mnie, zanim docierają do mnie słowa. – Ona jest tutaj, proszę pani – mówi Jessica, pokazuje palcem, a inni się dołączają. – Jest tutaj! Jest tutaj! Panna Inchbald patrzy na mnie przez las ich rąk. – Hm – mówi i z zamyślonym wzrokiem zaznacza krzyżyk dla Ellie. Potem na liście jest Helen i podskakuję, żeby podnieść rękę, ale Jessica chwyta ją i mocno trzyma pod stołem, więc muszę patrzeć, jak Ellie kiwa głową i podaje moje nazwisko ze wstrętnym uśmieszkiem. Po dzienniku przygotowujemy się, żeby napisać, co robiliśmy podczas wakacji. Nowy rok to nowe zeszyty szkolne i czekam, żeby dostać swój i napisać na nim swoje nazwisko, raz na zawsze. A szczególnie czekam na to, żeby powiedzieć o niegrzecznym zachowaniu Ellie i o tym, jak kłamie na wszystkie strony. Ale zamiast tego panna Inchbald podchodzi, bierze mnie za rękę i prowadzi do specjalnego kąta, gdzie jest zeszyt ćwiczeń Ellie, którego w ubiegłym roku nie zapisała do końca. W zeszycie są obrazki, do których trzeba dobrać słowa, a potem przepisać gramatycznie, żeby ręka nauczyła się robić to we właściwy sposób i muszę siedzieć między Jamesem, który zawsze się moczy a Parvezem, którego rodzina sprowadziła się tutaj w ubiegłym roku z Bangladeszu, a on nadal myśli, że „cześćjaksięmasz” to jedno długie słowo. Kiedy podnoszę wzrok znad zeszytu, widzę, jak Ellie idzie zawadiackim krokiem na miejsce obok Jessiki, przytula swój nowy zeszyt i mój piórnik, jakby były misiami, a mnie nachodzi czarny nastrój, który każe mi wziąć ołówek i bazgrać po obrazku z psem, kotem i samochodem dla całej rodziny, chociaż powinnam dobrać właściwe słowa. Jestem tak zajęta bazgroleniem, tak chcę żeby cały obrazek był szary, że nie widzę obok nikogo, póki ręka nie spocznie na skraju stolika. Wiem, to ręka: miękka ręka, z
purpurowymi lśniącymi paznokciami i obrączkami na palcu środkowym. Podnoszę wzrok. – Chloe! – krzyczę. I szybko, jak teleportujący się hrabia Kaczula, wybiegam zza stolika, rzucam się w jej ramiona, przyciskam twarz do puszystego, różowego sweterka i oddycham kwietnym zapachem. – Już dobrze – mówi Chloe, głaszcząc mnie po włosach związanych w warkoczyki Ellie. – Już dobrze. Ja też się cieszzę, Ellie. I chociaż mówi: Ellie, nie zważam na to, bo wiem, że teraz, kiedy tu jest Chloe, wszystko będzie w porządku. Idziemy do pokoiku obok regału z grami planszowymi, tego z dywanem na ścianie, tego, w którym trzymają telewizor na kółkach. Chloe wyjmuje notatki, a ja jestem zaskoczona wielką masą papierów, bo kiedy tu byłam rok temu, był tylko jeden formularz, a na czymś, co się nazywa Postępy, było napisane „Bardzo dobre”. Wiem, bo widziałam, jak Chloe to zapisywała. I chociaż to było daleko i do góry nogami, udało mi się zobaczyć. – A zatem, Ellie – mówi Chloe, włączając swój jasny uśmiech, jak światło w podsufitowym projektorze w wielkiej sali. Po obu stronach jej twarzy lśnią złote obręcze kolczyków. – Dlaczego mi nie powiesz, w co się wdałaś podczas letnich wakacji? I nagle wszystko do mnie dociera: Jessica przytrzymująca moją rękę i Charlotte, i paczka, która się śmieje, i warkoczyki Ellie na głowie, i matka, która ciągle je zaplata, choćbym nie wiem ile razy je rozplatała, i kot, i pies, i samochód dla całej rodziny, i głupi, szorstki mundurek, i Wilczek, i park Thorpe. I tutaj, w pokoiku telewizyjnym, z zapachem dywanu na ścianie czuję, jak wszystko gotuje mi się w brzuchu, aż kipi i podchodzi do góry w szlochu, który wylewa mi się przez nos i usta z wielkimi, mokrymi łzami. Chloe nachyla się, żeby wyjąć chusteczki z torby. – Masz, masz – mówi. – Biedne kurczątko. A ja kiwam głową, bo jestem biednym kurczątkiem i od zawsze nikt o tym nie wiedział poza mną. Wycieram nos w chusteczkę, na której są maleńkie obrazki motyli i jeszcze trochę popłakuję. Potem Chloe zbliża się, obejmuje mnie i tak stoimy godzinami. W końcu, kiedy Chloe jest po swojej stronie stolika, a szloch się uspokaja, otwieram usta i zaczynam mówić. Mówię wszystko: o zabawie i majtkach, i o panu Greene, czyli naprawdę Wilczku, i o Ellie, która zmusza mnie, żebym została nią. Mniej więcej w połowie Chloe wyjmuje kawałek papieru i zaczyna robić notatki. Jestem zadowolona, bo wiem, co to znaczy – podchodzi do tego poważnie i wkrótce wszyscy się dowiedzą, więc mówię i mówię, opowiadam o wszystkim, co przychodzi mi do głowy, nawet jeśli nie ma to nic wspólnego z głównym problemem. Na przykład mówię o pani Dunkerley i jej papużce, i o Mary i gdzie
ona może być. I mówię, że nie widziałyśmy Mary od dawna i o potworze przenoszącym pudła w korytarzu. Nie mówię tylko o bracie Mary i o „spierdoliła”, bo myślę, że nie pasowałoby to do tego pokoju. Skończyłam opowiadać i bardzo chce mi się pić, a głowa zaczyna mnie boleć od wszystkich tych łez, które wypłakałam, ale czekam, bo Chloe nadal pisze, a ja chcę, żeby spisała wszystko bez pomyłek. Pióro Chloe wiruje i podryguje na papierze, jak elegancka dama, która wiruje i kołysze się na sali balowej. Potem pióro kończy, robi skok i zatrzymuje się. – Mój Boże – mówi Chloe. – Co za historia, prawda? – Potem chwyta za kosmyk włosów i okręca go wokół palca, jakby chciała zrobić większe loczki. – A co z twoim tatą? – pyta. – Czy myślałaś o nim trochę więcej? Wydaje mi się, że to dziwne pytanie, bo ojciec podjął Niefortunną Decyzję dawno temu, na długo przedtem, jak Ellie i ja zamieniłyśmy się miejscami, więc dlaczego miałybyśmy jeszcze o tym rozmawiać? No i to, że już nie pamiętam, jak wygląda. Moje wspomnienia o nim są jak słodycze, które ssie się za długo i aromat ulatuje. Teraz został tylko zadymiony zapach i obraz w mojej głowie tego dnia w Hastings, kiedy kupił mi mój ulubiony t-shirt i staliśmy patrząc nad kamykami i piaskiem, a słońce świeciło. Ale tę opowieść powtarzałam sobie tyle razy i nawet nie jestem pewna, czy to prawda. Wiem, że był prawdziwy, bo w pokoiku na górze, od frontu, nadal są Niepotrzebne Dzieła – czasem idę i je oglądam, i przejeżdżam palcami po chropawej farbie – ale już nie czuję jego realności. Jego część rozpłynęła się w powietrzu. Na pogrzebie przyjaciółka matki, pani Chelsea, odczytała coś, w czym było napisane, że ojciec tylko przeszedł do innego pokoju. Razem z Ellie długo szukałyśmy drzwi do tego pokoju. Szukałyśmy w całym korytarzu i w każdym kącie salonu i nawet zmusiłam Ellie, żeby wpełzła za kredens pod schodami, gdzie są pająki, ale drzwi nie znalazłyśmy. Więc jestem zupełnie pewna, że ojciec nie wróci teraz z innego pokoju, a to znaczy, że mówienie o nim według matki jest „nieistotną kwestią”. Ale czuję, że nie taką odpowiedź chce usłyszeć Chloe, więc robię zeza i próbuję sobie wyobrazić, jak ojciec wpada przez drzwi do drugiego pokoju i każe Ellie być grzeczną. – Myślę, że byłby wściekły, gdyby wiedział, co się teraz wyprawia – mówię. – Myślę, że ostro by Ellie ukarał i przez tydzień nie pozwolił oglądać telewizji. Myślę, że by powiedział: „Niedobra Ellie. Niegrzeczna Ellie. Wyjdź i stań w kącie i nigdy więcej nie podchodź do moich drzwi”. Chloe robi głęboki wdech i stuka paznokciami o stół. Jej kolczyki dzwonią. – Ellie, wiesz, co myślę? – mówi. – Myślę, że to byłby dobry pomysł, żebyś narysowała to wszystko, o czym teraz mówiłyśmy. Usiądź sobie i niech z twojej głowy wyjdą obrazki, a kiedy skończysz, włożymy je do teczki z wszystkimi twoimi historyjkami obrazkowymi z ubiegłego roku.
Teraz ja jestem zaskoczona, bo kiedy znowu patrzę na masę papierów, widzę że to nie są formularze z eleganckim pismem Chloe, ale stosy papieru do rysowania pokrytego koślawymi rysunkami, wszystko pomięte i pogięte, tak jak Ellie zawsze robi. Na jednym jest statek kosmiczny, na innym wystająca z góry wiedźma, która rzuca na kogoś czar. Widzę rysunek dziewczynki z warkoczykami, z oczu lecą jej łzy długim, zwisającym strumieniem. I teraz myślę o tym, co Ellie powiedziała matce o Ellie, która zawsze opowiada historyjki i nagle one wszystkie są tutaj, ułożone po kolei, a ja nawet o tym nie wiedziałam. I chociaż te rysunki to śmiecie, dziwnie jest pomyśleć, że wszystko, co tu jest, wyszło z mózgu Ellie. Ellie, która wącha sobie ręce i latami gapi się na Billa, papużkę. Jestem tak zaskoczona, że nie zauważam, że Chloe użyła niewłaściwego imienia, dopóki nie wyciąga ręki przez stół i nie powtarza go. – Dobrze, Ellie, kochana? – pyta. – Ale, ale, ale – mówię i to jest jakby wokół pękały bańki. – Ale ja nie jestem Ellie. – Wiem, kurczaczku. – Chloe wstaje i idzie do drzwi. – Czasem wszyscy tak się czujemy. To część naszej natury. Ale rysuj, poczujesz się lepiej, obiecuję. I z tymi słowami wychodzi, a ja zostaję i gapię się na papier. Kwadraciki zbliżają się do mnie, są coraz większe. Wypełniają mi oczy, aż zaczynam robić zeza, prawie wierzę, że to drzwi i jeśli je otworzę, wejdę do innego pokoju.
7
Wracał przez następne dni. Najpierw stawał przy drzwiach wejściowych, ciemny kształt za szybą z matowego szkła, co jakiś czas nachylał się, żeby zajrzeć i zawołać przez skrzynkę na listy. Z czasem zrobił się jednak śmielszy, odchodził od drzwi, żeby zajrzeć w mrok salonu między narzuty i chusty przybite gwoździkami do okna. Czasem nie wiedziała, czy to głosy w głowie, czy jego nawoływanie. Szybko się skapnęły i zaczęły ją zaskakiwać w dziwacznych chwilach, naśladując jego głos z nutką okrucieństwa, szydząc, kiedy podskakiwała. Odkąd przybył Nick, robiły się coraz gorsze – paskudniejsze, bardziej namolne. Na trzeci dzień rano znalazł ścieżkę z boku mieszkania i wszedł do porośniętego krzakami ogrodu z wypaloną ścieżką i zostawionymi przez miejscowe dzieciaki pustymi butelkami po White Lightning i Buckfast. Zajrzał przez okno kuchenne i załomotał do tylnych drzwi. Kiedy to robił, Smuga kucała między torbami śmieci za jedną z szafek kuchennych i miała mimo wszystko nadzieję, że nie zapomniała zamknąć tylnych drzwi na klucz, kiedy ostatnim razem wtoczyła się przez nie. Na szczęście – tym razem – nie próbował wejść, ale walił w nie, wołał, coraz ostrzej, głośniej, coraz bardziej natarczywie. – Odejdź – jęknęła cicho, kołysząc się w przód i w tył z głową w dłoniach. – Kurwa, odejdź! Piątego dnia rano, kiedy łomotał już kilka godzin, chodził tam i z powrotem wokół domu, Smuga zadzwoniła. – Halo? Samarytanie? („Halo? Śmierdzące pranie”, zaszydził głos). – Znów tu jest – powiedziała. – Próbuje wejść. Jestem sama, a on nie chce odejść. – Proszę się nie spieszyć – powiedziała kobieta. („Postaraj się”, mówił głos. „Daj z siebie wszystko”). Smuga głęboko odetchnęła, próbowała się skoncentrować. Młoda była ta wolontariuszka. Pewnie nauczycielka ze szkoły podstawowej. Albo bibliotekarka. Łagodna jak Ange w rodzinie zastępczej wiele lat temu. Koniecznie chciała być uprzejma. – To jest tak – powiedziała Smuga z drżeniem. – Chyba więcej już nie wytrzymam. („Dostałaś tyle, ile ci się należy”, powiedział głos. „Ty samolubna dziwko”). Zaległa cisza. („Zwierzę, oto czym jesteś”, wymamrotał głos. „To powinno być zabronione”).
– Kiedy pani powiedziała, że więcej już nie wytrzyma, co pani miała na myśli? – powiedziała ta kobieta, Ange. Smuga przełknęła. Cisza stała przed nią jak otwarte drzwi, czekała. („Myślisz, że śpimy na pieniądzach”, powiedział głos). – Bije mnie – pospiesznie powiedziała Smuga. – Znęca się. Nie chce odejść. Cała jestem w siniakach – są na całych ramionach. To koszmar bez końca. – To musi być okropne – powiedziała Ange. („Włączyć wycieraczki!”, krzyknął głos). Smuga kiwnęła głową. To był koszmar. To było więcej niż mogła znieść. Załamała się i mimo nękania głosami i krzykami spoza domu, powiedziała przez drżący szloch o pełnym przemocy związku, w którym była przez trzy lata. O tym, jak on ciągle wraca, za każdym razem, kiedy ona go wyrzuci. O tym, że on teraz jest pod domem, że dobija się i wali, jakby miało nie być jutra. O tym, że on nie chce – nie chce – jej zostawić. Nie, nie ma myśli samobójczych, odpowiedziała niecierpliwie – wiedziała, że muszą o to zapytać, że tak każą im przepisy, ale wkurzało ją to za każdym razem, kiedy dzwoniła – jest tylko zmęczona, smutna i samotna. Taka samotna. Tak długo była sama z tym wszystkim. Wszyscy chcieli ją skrzywdzić. W tym rzecz. Co do jednego. Nawet ludzie, którym powinna ufać. Szczególnie oni. Wszyscy chcieli wyrządzić jej zło. Po jakimś czasie łomotanie ustało. Usłyszała, jak przykrywka skrzynki na listy trzaska raz ostatni i jak coś miękkiego z pacnięciem wpada do korytarza. Potem zalała ją cisza. Czuła spokój, kiedy tak siedziała wśród worków ze śmieciami, a słońce ukośnie wpadało przez wygięte listwy żaluzji. Spokój. Telefon zamilkł. Siedziały razem, przez parę minut nic nie mówiły. Nawet głosy ucichły. – I jak się teraz czujesz? – zapytała Ange. Smuga drgnęła. Zapominała, że ktoś tu był. Zapomniała, kim ona powinna być. Zalała ją niecierpliwość. Nie znosiła się za głupotę i była zdegustowana tą obcą kobietą o łagodnym głosie, która szeptem współczuła jej kłamstwom. – Och, w porządku – powiedziała. – Już poszedł. Nie spodziewam się, żeby dzisiaj wrócił. – I dasz sobie radę wieczorem? – zapytała Ange. Już nie mówiła ugrzecznionym tonem. Mówiła żałosnym tonem. Kryminalistka. Smuga nie mogła się doczekać, żeby odejść od telefonu. – O tak – powiedziała. – Dziękuję. Tak, dam sobie radę. Bardzo mi pomogłaś. Odłożyła słuchawkę gdzieś z boku i usiadła, obejmując kolana. Złote światło dnia zmieniało się, szarzało. Szczeknął pies, słyszała, jak rodzina sąsiadów wchodzi do domu, dzieci skaczą po ścieżce, piszczą. Dopadła ją wszechogarniająca
drętwota. („Spleśniały ze starości szwindel”, zauważył głos). Może samobójstwo nie byłoby w końcu takim głupim pomysłem.
8
Jesień przynosi kolory w czerwieni, złocie i brązach, a kiedy jest się w parku, na drzewie do góry nogami, to jest się w środku nich wszystkich. Drzewo do góry nogami jest jak wielka suknia z ubioru damy z dawnych dni i schodzi aż do samej ziemi, więc jak pod nią wejdziesz, nikt z zewnątrz cię nie zobaczy, chyba że zimą, kiedy dama się rozbiera i jest zimno, aż się człowiek trzęsie. Dzisiaj jesteśmy same na drzewie do góry nogami, bo matka potrzebuje miejsca, żeby zorganizować uroczysty obiad, który wieczorem wydaje z Wilczkiem. Będą ludzie z pracy Wilczka i Susan, przyjaciółka matki, która śmieje się głośno i twardo jak telefon. Miejsce, żeby zorganizować to jest miejsce bez nas i naszych wygłupów. Nawet tych wygłupów, które nam się zdarzają, kiedy próbujemy pomóc. Wiemy o tym od czasu, kiedy matka robiła pieczeń na lunch i sos wylał się na podłogę, a ja próbowałam pomóc ściereczką do naczyń, tak jak Helen zawsze by zrobiła, tylko okazało się, że to nie ta ściereczka, ale ulubiona ściereczka matki – chociaż wcześniej nigdy o tym nie mówiła. A potem dzień można było zmiąć i wyrzucić jak zniszczone strony z zeszytu szkolnego Ellie i dzień zmienił się w Wilczka, który wypychał nas za drzwi z pięcioma funtami do wydania w sklepach wciśniętymi w dłoń Ellie. Ellie wydała je na lalkę, która otwiera i zamyka oczy i usiadłyśmy wewnątrz drzewa do góry nogami, żeby zobaczyć, czy lalka ożyje, ale ona tylko siedziała w swoim pudełku i nie ruszała się, nawet kiedy zrobiło się ciemno i myślałby ktoś, że się będzie bała. Dzisiejsza sobota to dzień porządkowania spraw. Rano poszliśmy do centrum handlowego. Matka była w promienistym nastroju, uśmiechała się do wszystkich i szybko szła w stukoczących bucikach, tak że musieliśmy biec, żeby zdążyć za nią. Najpierw poszliśmy tam, gdzie robi się makijaż, gdzie matka długo rozmawiała z pomarańczową panią o kolorach, które byłyby odpowiednie do twarzy matki. Karta kredytowa matki przeszła świst-świst przez maszynę, wycisnęła papier i trzeba było na nim napisać swoje nazwisko. Potem był punkt paznokciowy, gdzie kolory niesie mały pędzelek, który liże każdy paznokieć jak język. Ellie gorączkowała się od patrzenia i nogi zaczęły się jej chwiać. – Czy też mogę mieć kolor na paznokciach? – zapytała. Matka uśmiechnęła się i poklepała ją po głowie, chociaż Ellie nie zachowała się jak trzeba. – Może jak będziesz trochę starsza, kochanie – powiedziała. – A ja mogę? – zapytałam, żeby też być kochaniem. Matka rzuciła mi ostre spojrzenie. – Na litość Boską, Ellie. Czy nie powiedziałam dopiero co, że nie?
Potem przyszedł czas na kupowanie dla nas ubrań, bo rosłyśmy jak Topsy i nawet nie wiedziałyśmy kiedy. Normalnie to lubię kupowanie ubrań, kiedy matka jest w tym swoim promiennym nastroju. Wiruje po sklepie z koszem i wrzuca do niego wszystko, co wydaje się jej, że będzie ładne i wybiera dodatkowo dla mnie szczególne rzeczy, bo ja jestem najwybredniejsza. Ale dzisiaj szczególne rzeczy matki były dla Ellie, o której matka myśli, że jest Ellen, a dla mnie pozostał praktyczny top i spódniczka, która wygląda, jakby należała do jakiejś pięciolatki. Spokojnie je zakładam, ale kiedy Ellie wychodzi z przymierzalni w sukience księżniczki z lśniącą różową kokardką, a wszyscy składają z klaśnięciem dłonie i łapią powietrze, jakby była Kopciuszkiem, nie potrafię powstrzymać ręki, żeby nie sięgnęła, nie szczypnęła, nie chwyciła kokardki i nie wyrwała jej. Matka wracała z drugim koszem pełnym ubrań i kiedy zobaczyła kokardkę zwisającą mi z palców, z nitkami dyndającymi jak pajęcze nóżki, skóra wokół ust jej pobielała i nagle trzeba było iść i żadnych kłótni i nie waż się powiedzieć słowa, ostrzegam cię. Matka zapłaciła za wszystko, nawet za to, co nie pasowało i pojechałyśmy do domu, a samochód szarżował i ryczał i już w ogóle zniknął promienny nastrój. Teraz w drzewie do góry nogami, Ellie mówi tak, jak zawsze mówi, kiedy jesteśmy tylko my dwie, jakby musiała mówić, żeby nie znalazło się miejsce na coś innego. Kręci się w kółko, żeby usłyszeć szelest swojej nowej spódniczki, która ma guziczki, jak u kogoś, kto bierze ślub na filmie i mówi, że niedługo ma zamiar zapytać matkę, czy może dostać buciki Magic Step, takie jak Charlotte i jej paczka, bo chce sprawdzić, czy to prawda, że kluczyk na podeszwie może przeczarować człowieka do innego świata. Wiem, że to nieprawda, bo w ubiegłym roku Nadia przez całą dużą przerwę próbowała się prześwisnąć i nic się nie stało. Nawet kiedy okręciliśmy ją trzy razy i stuknęliśmy jej obcasami, zwyczajnie została tam, gdzie była. Ale nic nie mówię, bo jestem zbyt zajęta staniem tutaj w ubraniu kogoś, kto jest nikim i patrzeniem, jak spódnica, która powinna być moja, wiruje i śmiga nad liśćmi, paczkami po papierosach i starym, pękniętym balonem, który wygląda jak skóra różowego ślimaka wypełniona ślimaczym śluzem. I nagle wszystko robi się najsmutniejsze na świecie. – Tobie, oczywiście, nie pozwoli się mieć takich samych butów jak mnie – mówi Ellie, kręci się w kółko i podnosi ręce nad głowę jak balerina. – Będziesz miała coś innego, żeby wszyscy widzieli różnicę. Myślę, że matka każe ci nosić któreś z tych startów z paskiem poprzek, albo może… Przerywa i patrzy na mnie. – Ty płaczesz – mówi. Kiwam głową i pociągam nosem. Podchodzi i patrzy na mnie, jakby była na szkolnej wycieczce w zoo, a ja była jaszczurką z wzorkami wokół oczu.
– Dlaczego płaczesz? – pyta i sięga ręką, żeby palcami dotknąć moich łez. Otwieram usta, żeby wszystko powiedzieć, ale słowa niecierpliwią się i koziołkują jedno przez drugie i z tego wszystkiego wychodzi głośny jęk. Ellie wzdycha. – Jeśli naprawdę tak bardzo chcesz buciki Magic Step, to chyba mogłabym poprosić matkę, żeby dała ci je – mówi, jakby rozmawiała z małym dzieckiem. Kręcę głową. – Nie. To nie o buciki chodzi. – Zmuszam usta do mówienia, chociaż wychodzi to w wielkich, ellinowatych haustach. – Chodzi o wszystko. Ja jestem tobą przez cały czas. Już mi się to nie podoba. Chcę, żeby wszystko znowu było tak, jak było. Przed Wilczkiem. Przed zabawą. Tamtego dnia. Obojętność znów wróciła na twarz Ellie, jakby była telewizorem i ktoś ją wyłączył. Okręca się do tyłu i próbuje wrócić do swoich baletowych obrotów, ale łapię ją za rękę. – Ellie, proszę – mówię. – To już nie jest śmieszne. Jest mi naprawdę smutno. Proszę. Ellie patrzy na mnie. Mruga oczami. Kosmyk, który nie utrzyma się w warkoczu, choćby nie wiem jak się starała, uwalnia się i spada jej na twarz. – Proszę, Ellie – powtarzam, chcę podtrzymać tę chwilę, zrobić się większa, nie skurczyć się. – Proszę. Tylko ty możesz to naprawić. Oczy Ellie robią się spokojne, wyciąga rękę i palcem robi obwódkę wokół mojego oka. Czuję jej paznokieć ślizgający się po mojej skórze. – Co chcesz, żebym zrobiła? – pyta. Coś szarpie mi się w piersi, budzi się, jak Wilczek, który chrapie i mówi, że nie zasnął na kanapie. Zaciskam pięści, żeby przyjemne uczucie nie zmieniło się w głupotki. Głęboko nabieram tchu. – Obiecaj, że pierwszej napotkanej osobie powiesz prawdę, że ty to ja, a ja to ty – mówię. Ellie pochyla głowę na bok, jak Bill pani Dunkerley. – W porządku – odzywa się dziwnym, odległym głosem. – Powiemy pierwszej osobie, jaką spotkamy. Teraz jestem pobudzona. Gdybym miała zrobić to po swojemu, wybiegłybyśmy stąd raz dwa, żeby znaleźć kogoś w parku i zakończyć zabawę tu i teraz. Ale nie wolno mi pokazywać Ellie, jaka jestem zadowolona, więc pozwalam sobie tylko na podskok i trochę stepowania na liściach. Potem siadam na gałęzi rosnącej nad ziemią, patrzę, jak Ellie wiruje, podskakuje i musujące uczucie ogarnia całe moje ciało. Kiedy czas już iść, wyłazimy spod drzewa rosnącego do góry nogami i emocje są jeszcze większe, bo kogo, jeśli nie Mary zobaczymy na placu zabaw? Mogę tylko nie piszczeć, bo wiem, że teraz naprawdę pokrzyżuję Ellie plany.
– To Mary – mówię i widzę, że Ellie robi zmartwioną minę. Potem otrząsa się lekko, jak ptak stroszący pióra. Obietnica to obietnica i nawet Ellie o tym wie. – Dobra – mówi. – Chodźmy. Podchodzimy. Mary siedzi na huśtawce, ciągnie nogi po asfalcie i gapi się na odległe drzewa. Chyba nie widzi, jak nadchodzimy. Bardzo dawno się z nią nie widziałam, ale wiem, że będzie chętna do karania i dawania nauczek tak samo jak ja, szczególnie kiedy się dowie, jak niegrzecznie Ellie się zachowała. – Cześć, Mary – zaczynam. – Jak się masz? Przerwa, potem Mary jest głową w naszą stronę. – O, siema – mówi i patrzy gdzieś między nas, jakbyśmy naprawdę stały po innej stronie parku, nad stawem. – Szukałyśmy cię. Gdzie byłaś? Mary wzrusza ramionami. – Na wakacjach. Ale jest coś dziwnego: Mary wymawia słowo „wakacje” tak, że brzmi to jak najbardziej szare, najsmutniejsze słowo, które można sobie wyobrazić. No i to, że wrzesień nie jest czasem wakacji i dlaczego Mary nosi tylko t-shirt i szorty, kiedy zimowe wiatry już zaczynają szeptać w drzewach? Jednak nie mówię o tym wszystkim, bo jestem zbyt poruszona, a mózg mam zajęty głównie najważniejszą sprawą. Otwieram usta, żeby opowiedzieć o zabawie i wszystkich jej tajemnicach, ale zanim cokolwiek zdołałam powiedzieć, Ellie mówi: – Co się stało z twoimi nogami? I wtedy zauważam, że Mary ma purpurowo-niebieskie plamy na nogach i wokół nadgarstków, jak bransoletki wtłoczone w skórę. Na kolanie Mary jest też wielki strup, jakby upadła, kiedy biegła za autobusem do szkoły. Mary patrzy na Ellie i nic nie mówi. Potem znów odwraca wzrok i patrzy na drzewa. Za nią puszka po coli grzechocze po placu zabaw i chichocze do siebie, jakby była zajęta i musiała pójść w wiele miejsc. Wygląda na to, że opowiedzenie o zabawie wymyka się, więc podryguję i krzyczę. – Mary, Mary, chcemy opowiedzieć ci tajemnicę. Potem patrzę na Ellie, bo ona też ma to powiedzieć, nie tylko i wyłącznie ja. – Zaczynaj – mówię. – Obiecałaś. Ellie kaszle i wywraca oczami. – Boże – wzdycha. – O…kej. – Pokazuje na mnie. – To jest H…elle…n. Ja jestem E…llie. Zamieniłyśmy się nie tak, jak trzeba, ale teraz H…elle…n płakała i kazała mi obiecać, że powiem prawdę. Nie podoba mi się sposób, w jaki Ellie wymawia moje imię, jakby miało w sobie dodatkowe l i wolałabym, żeby nie mówiła, że płakałam – w końcu to Mary – ale jestem zadowolona, bo prawda wyszła na jaw, że mogę tam tylko stać z
szerokim uśmiechem. Mary patrzy na nas obie. Potem pojawia się błysk w jej oku. – A, rozumiem. – Przeciąga się i wreszcie sprowadza starą Mary. Zwraca się do mnie. – Cóż, więc H…Elle…n – mówi. – Skoro jesteś liderką, dlaczego nie zaproponujesz zabawy, w której wszystkie możemy wziąć udział? Serce mi wali, a do głowy wpychają się wszystkie nauczki, które chciałam dać, a w środku mam uczucie, jak balon wznoszący się wzdłuż mnie, żeby wypełnić przestrzeń między uszami. Usta otwierają mi się gwałtownie. – Nauczmy Ellie latać nad szerokim rowem – mówię. I ledwie to ze mnie wyszło, już wiem że to błąd, bo zabawa jest właściwie stara, w to bawiłyśmy się często w ubiegłym roku, a ile lat mamy teraz? Ale już nic na to nie poradzę: słowo o zabawie padło, więc musimy się bawić. Mary kiwa głową, że to niby dobry pomysł, i wstaje. – W porządku – mówi z uśmiechem rozwijającym się jak liścik podany pod ławką. – Ty nam pokażesz, a ja tu poczekam z uczennicą. I teraz zadowolenie gra mi w głowie jak dyskoteka, zagłuszając szept niepokoju wywołany uśmiechem wymienianym między Mary i Ellie, bo Mary szczegółowo opisała zabawę, tak jak w nią się już bawiłyśmy i teraz wiem, że wszystko znowu wraca do normalności. Jestem taka zadowolona, że zaczynając naukę, nie dochodzę nawet do właściwej linii. Po prostu startuję z trawnika, tu i teraz i galopuję tak szybko, jak tylko potrafię. Żeby było szybciej, mówię nawet wio, wio i walę się po tyłku, jakbym jechała konno, a wieczór nadciąga na mnie i powietrze świszcze mi koło uszu. Kiedy dobiegam do skraju drzew, robię sztuczkę, na którą Ellie zawsze się nabierała. Skaczę daleko tuż przed rowem i to wygląda, jakbym go przeskoczyła, a tylko ja i Mary wiemy, jak jest naprawdę. Potem odchodzę na bok i chichoczę. Myślę o tym, co będzie, kiedy Ellie zbiegnie w podskokach ze zbocza i jak zwykle wyląduje w rowie. Zastanawiam się, czy tym razem trochę się pokrwawi i czy razem z Mary nie będziemy musiały wygłosić dla Elli pogadanki, żeby lepiej się starała, to może pewnego dnia będzie lepsza i że to wszystko jej wina, bo gdyby naprawdę wierzyła w latanie, to przeleciałaby nad rowem i nie byłoby tej rozmowy. Szczególnie zależy mi na wygłoszeniu pogadanki. Staję z boku i wyglądam zza krzaków. Chcę zobaczyć, jak Ellie dysząc, biegnie po trawniku. Mija minuta, potem druga. Gdzieś nad głową, w gałęziach, duży czarny ptak kracze i macha skrzydłami, jak ktoś niemile zaskoczony. Nadciąga wietrzyk i łaskocze mnie w uszy. Krzyczę. – Gotowa! – wołam. – Gotowa do lekcji! Ale odpowiedzi nie ma. Wyglądam zza krzaków. W parku jest cicho, cienie pełzną ku mnie po
trawie. Przy huśtawce nie ma Mary, Ellie nie czai się po drugiej stronie trawnika. Dopiero gdy dokładnie się wsłuchuję, dociera do mnie śmiech lecący z wiatrem. A może to alarm samochodowy ryczący na sąsiedniej ulicy. Mrużę oczy, póki pnie drzew nie wyglądają jak ludzie stojący dookoła, a w środku, jak płomyk budzący się do życia na gazowej kuchence, coś iskrzy, roznieca się i zaczyna się palić. 9 Kobieta – Chantelle według plakietki z imieniem – powiedziała, że byłaby z siebie dumna, gdyby dotarła na rozmowę w Zieleni Miejskiej tylko z półgodzinnym opóźnieniem. Powiedziała, że to znaczący postęp w stosunku do dwóch spotkań, na które poprzednio nie przyszła, znak że sprawy posuwają się we właściwym kierunku. Smuga pomyślała, czy nie zażartować sobie, że spotkanie to szansa na ucieczkę przed Nickiem i miła rozrywka, ale nie wiedziała, jakich użyć słów, żeby to miało sens. Potrzeba byłoby zbyt wielu słów, żeby wyjaśnić sprawę. Lepiej niech będzie prosto. To najlepsza polityka. Siedziała w obskurnym pokoiku i patrzyła,na usta kobiety poruszające się w górę i w dół jak u mechanicznej lalki. Zaświtało jej w głowie, że w wystroju jest coś, czemu nie należy ufać. Wyglądał na fałszywy, a kobieta za bardzo się starała, żeby być przekonywająca. Po minucie, dwóch, Smuga ucieszyła się, że nie powiedziała ani słowa o Nicku: była całkowicie przekonana, że ją filmują. Przerabiały utarte podejrzenia. Czy ma co jeść? Pomyślała o pustej lodówce, o tubce margaryny. – Tak – powiedziała, a kiedy Chantelle zapisywała odpowiedź powolnym, opadającym charakterem pisma, Smuga rozejrzała się po kątach pokoju, próbując wyśledzić czerwone oko kamery. Niczego nie zauważyła, tylko pajęczynę i puste opakowanie po starburst. Wszystko jedno… A picie? Czy ma to pod kontrolą? Założyła nogę na nogę i skrzywiła się, kiedy zapulsowało zadrapanie po tym, jak wczoraj nadepnęła na stłuczoną butelkę po wódce. – Tak, jest znacznie lepiej – powiedziała pewnym głosem. Chantelle pochyliła się na krześle po przyjacielsku, z uniesionym długopisem. A co robi, jak ją pociąga do butelki? Tak człowieka wrabiają: udają, że są przyjaciółmi, udają, że są tacy sami jak ty. Materiał z podręcznika. Z całą pewnością nie była paranoiczką. Pomyślała przez chwilę. – Idę do parku i karmię kaczki – powiedziała. To było takie głupie, że mało się nie roześmiała, ale Chantelle kiwnęła głową, uśmiechnęła się i szybko to zapisała, jakby właśnie na to miała nadzieję. Właśnie wtedy Smuga zauważyła, że żakiet od kostiumu Chantelle jest na
nią za mały. Górny guzik prawie się urywał. Oczywiste przebranie. Najwyraźniej nawet do niej nie należało. A co z głosami? Nadal je słyszy? – Nie – odparła. – Od dawna nie. (Nasłuchiwała nieuchronnej riposty, ale dziś rano głosy ucichły). A paranoiczne myśli? Smuga wzruszyła ramionami i zrobiła przesadnie szczęśliwą minę (dobre dla kamery). – Nie. – Świetnie – rzekła Chantelle, wplatając palce w ucho kubka z napisem „Pracując tutaj nie musisz się wściekać – ale to pomaga”. – Naprawdę bardzo dobrze. Przez pięć minut rozmawiały o pracach społecznych Smugi w ogrodach gminnych. Smuga nie przychodziła od sześciu tygodni, ale nie miała zamiaru się z tym zdradzić. Rozgadywała się lirycznie, jak to cudownie odetchnąć świeżym powietrzem i widzieć, jak wszystko rośnie. Trochę ją poniosło i zaczęła się martwić, że przedobrzyła, ale kiedy spojrzała na Chantelle, stało się jasne, że nie ma sprawy: oczy kobiety utkwione były w zdjęciu grupy wolontariuszy, które przed pięcioma miesiącami ukazało się w „South London Press”. Była na nim Smuga z M, od tatuażu Monstrum, wystającym spod włosów. Stała z szeroko otwartymi oczami obok pęczka fasoli szparagowej, a tytuł brzmiał, „Zielone kiełki opieki społecznej”. Wycięte zdjęcie przypięto do tablicy ogłoszeń przy drzwiach i Chantelle była z niego bardzo zadowolona. Dzięki niemu ośrodek zyskał pochwały od zwierzchników i na długo zatuszował mnóstwo grzeszków. Nie tylko Chantelle nie była na bieżąco, bo Tłusta Sandra, której zdaniem było nadzorowanie projektu, siedziała na zapleczu, jadła chrupki i wypisywała wspaniałe raporty, w których Smugę przedstawiła jako „celującego” wolontariusza. Było tam napisane czarno na białym: „celujący”, czy raczej „celujoncy”, a wokół tego obwódka po kubku z kawą. To była nieprawda, ale Smuga wzruszyła się, kiedy to zobaczyła. Głupia Smuga i tyle. Chantelle uśmiechnęła się i podała jej pudełko z chusteczkami w pastelowych kolorach. To naturalne, że tak się czuje, powiedziała. Doskonale wie, jak Smuga się czuje. Najgorsze było zakończenie sesji, kiedy Chantelle, robiąc zawijas na końcu ostatniego zdania, palnęła mówkę, że ona, jak wszyscy w ośrodku, jest dumna ze Smugi: Smuga jest kimś, o kogo chodzi w planie Zatrudnienie i Zasiłki Wspierające. Że czytając jej teczkę, nie mogła uwierzyć w różnicę między niespokojną alkoholiczką w depresji, która siedziała na tym krześle rok temu, a pewną siebie, pozytywną kobietą siedzącą naprzeciwko niej. Że jest przykładem dla każdego. Że Chantelle nie ma wątpliwości: rychłe wygaśnięcie zasiłku zastanie
Smugę zdolną do pracy i w pełni gotową do ponownego zaistnienia w społeczeństwie. Na chwilę dopadła ją panika, kiedy usłyszała powtarzaną do znudzenia wersję samej siebie, ale ugryzła się w język i uśmiechnęła się enigmatycznie. Nie da się zapędzić blefem w pułapkę. Przed ośrodkiem odchrząknęła i splunęła na chodnik. Do kurwy nędzy, już po wszystkim. Do kurwy nędzy, wyszła stamtąd i nie powiedziała, jak z nią jest naprawdę. Wygrzebała skręta, którego zachowała na tę okazję i z ulgą zaciągnęła się. Nie miała pieniędzy na autobus, więc z pośredniaka musiała wracać pieszo. Kiedy skręciła w swoją ulicę, już zmierzchało. Stopy ją bolały, skaleczenie krwawiło, musiała kuleć. Patrzyła na stopy, skupiała całą uwagę na chwiejnych krokach. Każdy, kto ją widział, powiedziałby, że jest pijana. Miała nadzieję, że wkrótce będzie. Nie zauważyła mężczyzny siedzącego na murku, do chwili, gdy wstał i stanął jej na drodze. Próbowała go obejść, ale wystawił ramię, żeby ją zatrzymać. – Ellie – powiedział tym głosem, który dochodził przez skrzynkę na listy. – To ty, prawda? Nawet po tych wszystkich latach wyglądasz tak samo jak ona, nawet… Przerwał, szukał taktownego opisu jej rozmamłania. Nie czekała, żeby usłyszeć, co znalazł. Odwróciła się na pięcie, pobiegła ulicą, zapomniała o bolącej stopie. Panika dudniła jej w uszach. – Czekaj! – krzyczał za nią Nick. – Ellie! Proszę! Chcę tylko z tobą porozmawiać! Ellie! Słyszała, jak za nią dudnią jego kroki, łomoczą w rytm uderzeń jej serca. Doganiał ją. Niemal czuła za sobą jego gorąco, coraz bliżej. – Proszę, Ellie – znowu krzyknął, jego słowa wybuchały blisko jej karku. – Chociaż tyle jesteś jej winna! Proszę! Nic jej nie była winna, była nikim, chciała krzyczeć, ale płuca ją paliły, a gardło miała zaszpuntowane bólem. Potknęła się. Żeby tylko ten drań zostawił ją w spokoju. Ale on zbliżał się coraz bardziej. Potem poczuła, jak próbuje schwycić ją za ramię. Stęknęła, rzuciła się między dwa zaparkowane samochody i wybiegła na jezdnię. Potem dwa światła naleciały na nią, zgrzytnęło, rąbnęło i świat zrobił salto w przestrzeń.
10 Gabinet psychologa był na piętrze. Robi się tak, że idzie się, mówi się swoje nazwisko, a potem oni każą ci czekać, a potem, kiedy kilkoro ludzi wejdzie i wyjdzie i masz wrażanie, że już tu zostaniesz, mówią ci, że możesz wejść. Ale czekanie mi nie przeszkadza, bo nie będę musiała iść do szkoły, a to znaczy, że dzisiaj nawet nie muszę robić sobie problemu z byciem Ellie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy idę dróżką do furtki w płaszczyku i szalu Ellie i jestem zazdrosna, a wszystkie oczy patrzą na mnie. Matka ogląda strony czasopism, a czekanie zostaje dla mnie. Kopię w deskę przed kanapą, na której siedzimy, póki matka nie patrzy na mnie z miną mówiącą: żebym więcej tego nie widziała. Więc muszę wymyśleć inną zabawę, żeby jakoś spędzić czas i patrzę wokół, na innych ludzi w pokoju i myślę sobie, kim są. Naprzeciwko jest gruba dziewczynka, która je chrupki i jej matka, też gruba, dziewczynka zjadła tyle chrupków, że prawie zmieniła się w ziemniak i jak nie będziemy uważać, to niedługo będzie tam siedziało warzywo w mundurku szkolnym i może będziemy musieli ugotować ją na kolację. Chce mi się śmiać, kiedy wyobrażam sobie wielkiego ziemniaka wyglądającego z kołnierza niebieskiej bluzy z żółtą linią wzdłuż rąbka, ale robię to po cichu, żeby matka nie usłyszała. Obok akwariów z rybkami jest mały chłopczyk z wielką głową, siedzi obok swojej matki. Matka ma na sobie miękką sukienkę tego samego koloru co wnętrze czekoladek truskawkowych i co minutę, dwie uśmiecha się do chłopczyka i głaszcze go po wielkiej głowie, jakby każda jego część była drogocenna. Nazywa się pani Miododajna. Ale naprawdę to nie. Dalej jest dwóch naburmuszonych chłopców, który siedzą, coś wcinają i gryzą, jakby próbowali zjeść środek własnych głów. Mówię o tym matce, ale ona, że to nieuprzejmie zwracać uwagę, a w każdym razie to tylko guma do żucia. Więc od tej chwili siedzę i żuję gumę tak jak oni, poruszam ustami w górę i w dół i wydaję odgłosy łykania, jak krowa na farmie, aż matka syczy. – Na litość boską, Eleanor, przestań się kompromitować. I wtedy wiem, że to poważne, bo Eleanor pojawia się tylko przy najważniejszych niedzielnych okazjach, a nawet wtedy czasem nie. Przymykam się i przez resztę czekania siedzę z palcem na ustach. Pierwsza część wchodzenia to głównie czekanie. Tam jest stary człowiek w garniturze z mnóstwem pytań do matki i wielkim formularzem do wypełnienia i pisze starannie, jakby chciał, żeby wszystko było poprawnie, bo zaraz przyjdzie nauczyciel i zrobi z niego przykład, gdyby w czymś się pomylił. Rozglądam się po pokoju i to, co widzę, to głównie zabawki. Są zabawki, które siedzą na półkach przed książkami i zabawki w pudłach na podłodze. Normalnie byłabym szczęśliwa,
ale w tych zabawkach jest coś smutnego, co powoduje, że chciałabym, żeby ich tutaj nie było. Na przykład Barbie na półce przy matce brakuje ramienia i ktoś zabazgrał niebieskim flamastrem pana Bulwę i można się domyśleć, wystarczy popatrzeć na pudełko, że już pewnie nie ma w nim piłek pana Hipcia. Jakby z zabawek wybawiła się cała zabawa i nie znalazł się nikt, kto by je ładnie ułożył, żeby dobrze spały w nocy. Już mam zapytać, czy mogę zejść i pooglądać leżącą w rogu książeczkę Gdzie jest Wally, kiedy rozmowa zmienia kolor i jest tak, jakbyśmy byli w telewizji i ktoś pokręcił regulatorem, żeby było pomarańczowo i niewyraźnie. – Więc – mówi człowiek, który, jak się okazuje, nazywa się doktor Palin, opiera z klapnięciem dłonie na kolanach i nachyla się do mnie. – Jaki to niby problem? – Mamy mnóstwo napadów złości – mówi matka. – I od początku roku dramatycznie pogorszyły się jej osiągnięcia w szkole. To znaczy, w prawie wszystkim zawsze pozostawała w tyle za siostrą, ale przez ostatnie parę miesięcy zrobiła ogromny krok do tyłu. – Hm, hm – mówi doktor Palin i zaczyna pisać na innej podkładce. – Było też trochę nieobliczalnych zachowań – mówi matka, a Barbie za jej głową mruga do mnie na całego. – Hm? – mówi doktor Palin podnosząc głos i patrząc na mnie z ukosa. – Hm, na przykład, tydzień czy dwa temu schowała się w parku i nie chciała wrócić do domu – mówi matka. – Tamtego wieczora przyszli do nas znajomi i może pan sobie wyobrazić, jaki to był zamęt. Horace poświęcił całą noc na poszukiwania. – Horace? – pyta doktor Palin. – Mój, hm, przyjaciel – odpowiada matka. – Rozumiem – mówi doktor Palin. – A czy Horace…? – Tak, mieszkamy razem – mówi matka tym znaczącym tonem, którego używa przy słowach takich jak klozet, więc przez chwilę ma się wrażenie, jakby ktoś rozpylił w pokoju odświeżacz powietrza. Barbie kiwa głową i robi minę, że chce się jej kupkę. – Rozumiem. – Doktor Palin zapisuje dalej. – A problemy zaczęły się…? – Tuż przed początkiem roku szkolnego. Ale jestem całkowicie pewna, że nie mają z tym nic wspólnego. Horace jest uprzejmy, jest miły. Jest po prostu najlepszym, co mogło się nam przytrafić, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. – Hm – mówi doktor Palin, przerzucając kartki. – Kiedy pani mąż…? – Popełnił samobójstwo? – Matka marszczy nos. – Tej wiosny miną trzy lata. Znowu podnoszę wzrok na Barbie, ale ona siedzi teraz spokojnie. – Rozumiem – mówi doktor Palin. – A czy Eleanor dużo o nim mówi? – Właściwie to nie. – Czerwone paznokcie matki szczypały nitkę, która
wypruła się ze spódnicy. – Żadna z nich. Miały tylko cztery lata, kiedy to się stało, a przedtem raczej nie był wzorcem ojca, więc… Prawdę mówiąc ma się wrażenie, jakby to było bardzo dawno temu. – Hm. – Długopis zatrzymuje się, wisi w powietrzu. – Zdarza się też, że wymyśla historyjki – dodaje pospiesznie matka. – O? – Długopis znowu zaczyna pisać. – Rozmaite dziwactwa, ale jedno powtarza w kółko, że zamieniła się miejscami ze swoją siostrą bliźniaczką. Całkiem szczerze, mamy tego powyżej uszu. – Hm. – Doktor Palin patrzy na mnie. – A jej siostra …? – Ma się doskonale – mówi matka. – Złote dziecko. Poczyniła w tym roku jeszcze większe postępy w szkole. – Aha. A co z moczeniem się w łóżku? – O tak – Matka śmieje się. – Mieliśmy kilka incydentów. I teraz moja kolej, żeby się zaczerwienić, bo to jest tak, jakby matka podwinęła mi sukienkę i pokazała doktorowi Palinowi moje majtki, nie pytając mnie o zgodę. No i to, że zdarzyło mi się tylko parę razy, a Ellie robiła to znacznie częściej. Zakładam ręce, chmurzę się na doktora Pallina i w środku złe uczucia zaczynają skwierczeć. – Aha – mówi doktor Palin. – Defekacje też? – Nie – odpowiada matka. I rozmawiają dalej, jakby nic się nie stało. Jakby nie było w tym grubiaństwa i nikt nie musiał się niczego wstydzić, a fale gorąca przebiegają przez moje ciało w górę i w dół. Potem doktor Palin nachyla się do mnie, znowu kładzie dłonie na swoje nogi i tym razem kiwa głową i uśmiecha się, jakby naprawdę chciał usłyszeć, co ja mam do powiedzenia, a nie tylko matka. – Więc dobrze, Eleanor – zmienia głos na melodyjny, jak postać z telewizji dla dzieci. – O co w tym wszystkim chodzi? Patrzę na niego, w górę, na jego okulary, na jego nos, który wściubiał w moje sprawy ubikacyjne. A wszystkie słowa, które chcę powiedzieć o Ellie, Wilczku, matce, Mary, Chloe, o wymiotowaniu, schodzą się, zwijają w wielką niewymawialną kulę, która blokuje mi gardło. Za nią więcej słów napiera, żeby je wymówić, roją się jak osy, które zbijają się w gromadę i żądlą wszystko, co zdołają dopaść i mogę tylko siedzieć i gapić się na ubikacyjne usta doktora Palina i jego oczy, które wejrzały we wszystko i myślą, że o wszystkim wiedzą. – No, dalej, Eleanor – mówi matka z fuknięciem. – Powiedz lekarzowi, co się dzieje. – Mina Barbie za jej głową zmieniła się z przyjaznej na wyniosłą, jakby Barbie myślała, „może jestem popsuta, ale przynajmniej nie należę do niej”. Otwieram usta, ale nic w nich nie ma, tylko cisza, wszystkie słowa walczą
omotane gorącem ubikacyjnych pytań doktora Palina. Znów je zamykam. – Hm. – Doktor Palin przebiega długopisem po tym, co zapisał na podkładce. – Ta historia o zamianie miejsc – mówi. – Raczej niemożliwe, żeby to była prawda, co? Matka czerwienieje i prostuje się na krześle, tak że Barbie znika za jej czołem. A w środku mnie wszystkie gniewne, niewypowiedziane słowa nadymają się i nadymają jak balon. – Czy pan sugeruje, że nie rozróżniam swoich dzieci? – mówi tym głosem, którego używa, kiedy natychmiast chce widzieć kierownika sklepu. – Po siedmiu latach samotnego wychowywania podczas… choroby ojca? Po tym, jak poświęciłam własne sprawy i własne szczęście, żeby były umyte, odziane i nakarmione, bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz? Jakąż byłabym matką? Powietrze w pokoju drży, jak napięta elastyczna opaska. Doktor Palin unosi ręce, ja słyszę w uszach bębnienie, a moje dłonie zaczynają się nerwowo poruszać. – Ależ nie, wcale nie, proszę pani – wyjaśnia doktor. – To ważne, żebyśmy zbadali wszystkie możliwości… – Hm, może pan zacząć od badania bardziej realistycznych możliwości – stwierdza matka tak głośno, że zagłusza całą wrzawę w mojej głowie. – Takich jak? – pyta doktor Palin. – Cóż, na początek sprawa pępowiny. Rzecz w tym, że jeszcze nikt nie zbadał do końca szkód, jakie ona może wyrządzić. Poza tym… Ale to, co matka chciała powiedzieć, niknie, bo nagle balon słów, które chciały być wypowiedziane pękł, a ryk, który wyrywa się z moich ust, wypełnia cały pokój. A ja wstaję, podbiegam do regału, na którym szepczą popsute zabawki, zgarniam, ciskam, zrzucam je i książki na podłogę, jakbym niszcząc całą ich nieprawość, mogła wszystko natychmiast naprawić. I znowu, i znowu. Garściami, garściami. Barbie i pomazany pan Bulwa, i klocki lepkie od zbyt wielu dziecięcych rączek. I nawet kiedy zbliżają się palce, kiedy próbują mnie odciągnąć, odganiam je klapsami, krzyczę i tupię, że nie przestanę i nie poddam się, i nie będę spokojna, i nie wrócę na krzesło. Nic nie zdoła mnie uciszyć. Nic nie każe mi się dobrze zachowywać. Nie będę. Nie będę. Nie będę.
11
Przed nią była taca i para czekoladowych rąk, która ją ustawiała. Zapach środka dezynfekującego. – Proszę – powiedziała pielęgniarka ze śpiewnym nigeryjskim akcentem, jej twarz oświetlało okno po przeciwnej stronie łóżka. – Miło widzieć, że się pani obudziła. Pewnie jest pani głodna. Krząta się, jej buty skrzypią. Piszczenie. Brzęczenie fluoroscencyjnych świateł. – Pani brat to wybrał – mówi dalej pielęgniarka. – Twaróg i tarta malinowa. – Mój brat? – pyta Smuga, kręci głową, próbuje pozbyć się waty otulającej mózg. – Och, jest taki dobry. Był tu całą noc, czekał w korytarzu. Przyniósł pani zmianę ubrania i czekoladki. Nie było rzeczy, której by nie zrobił. Teraz poszedł do domu, żeby wziąć szybki prysznic i przebrać się, ale myślę, że wkrótce znów tu będzie. – Pielęgniarka uśmiechnęła się. – Musicie być bardzo zżytą rodziną. Smuga z trudem usiadła, czuła ostry ból w prawym boku. Pomyślała półprzytomnie, czy aby nie obudziła się w innym życiu. Dotknęła czoła, stwierdziła, że ma przyklejone skośne kawałki materiału nad lewą brwią, dokładnie nad tatuażem. Cholera. Rozejrzała się za lustrem, ale pod ręką nie było niczego – niczego, co pomogłoby jej stwierdzić, w jakim jest stanie, ani czy odniosła duże obrażenia. – Wie pani, nie dziwię się, że się martwił – mówiła dalej pielęgniarka, majstrując przy urządzeniu stojącym obok łóżka. – Miała pani paskudny wypadek. To szczęście, że skończyło się na rąbnięciu w głowę i tych dwóch złamanych żebrach, szczególnie że jest pani taka wycieńczona i odwodniona. Naprawdę, musi pani bardziej na siebie uważać. Teraz wraca do niej garść obrazów: łoskot na ulicy, światła samochodu, tamten człowiek – ale kto to był? Coś złowrogiego, coś nieprzyjemnego. Komornik? Nie, gorzej. Coś łączącego się z Hellie. Zadygotała. – Nie chcę go widzieć. – Bzdura – powiedziała pielęgniarka, odpędzając jej protest. – Pani nie wie, jakie ma szczęście. Gdyby każdy tutaj miał takich krewnych, łóżka byłyby puste, tyle pani powiem. Rozmawiał nawet z policją, poprosił, żeby wrócili później, kiedy łatwiej będzie pani mówić. Smuga wzdrygnęła się. – Z policją? – O tak. Kierowca zgłosił wypadek. Powiedział, że to pani wina. Że
wybiegła pani i nie rozglądała się. Policja chce porozmawiać tylko po to, żeby stwierdzić, czy pani się zgadza, czy nie chce pani wnieść skargi. Smuga opadła na poduszki. – O tak, oczywiście – powiedziała. – Wszystko jedno. Pielęgniarka cmoknęła z dezaprobatą i palnęła mówkę, jak ważna jest ostrożność, kiedy przechodzi się przez jezdnię, ale Smuga nie słuchała. Zaczął przez nią ciurkać znajomy głód. Rozejrzała się, gdzie jest jej płaszcz, ale go nie znalazła. Skręty miała w kieszeni – była pewna, że z domu wzięła zapas. Gdyby tylko je znalazła i pociągnęła parę machów, byłaby w stanie logicznie pomyśleć. – Przepraszam – powiedziała do pielęgniarki. – Nie wie pani, gdzie jest mój płaszcz? Chciałam tylko szluga i… – O nie. – Pielęgniarka pokiwała palcem. – Nigdzie pani nie pójdzie. Zostanie pani tutaj, póki się nie upewnimy, że uderzenie w głowę nie spowodowało czegoś poważnego. Nie będziemy ryzykować. Smuga szeroko otworzyła usta, brzęczenie nerwów zintensyfikowało się. – Ale… – powiedziała. – Ale na pewno coś macie dla ludzi, którzy muszą zapalić? – Na przykład co? – zapytała pielęgniarka, opierając dłoń na biodrze. Zraniło ją to. – Pokoje dla palaczy? Plastry nikotynowe? – Ha! – pielęgniarka klepnęła się po udzie i roześmiała głośno. – Plastry nikotynowe? Pani myśli, że gdzie trafiła? To służba zdrowia. Nie leżymy na pieniądzach. Proszę wybaczyć. Po tych słowach odwróciła się na pięcie i popędziła przez salę szpitalną. Jej buty skrzypiały, jakby była koszykarzem robiącym uniki na boisku. Smuga wpiła się w pościel, pod palcami czuła jej sztywność. Wiedziała, że w każdej chwili może się zacząć syczenie i nie będzie mogła normalnie myśleć. Musiała ułożyć plan. Rozejrzała się po sali: pięcioro starszych ludzi leżących bezwładnie w łóżkach i ona, telewizor nad oknem pokazujący reportaż o kampanii przeciwko tej agresywnej nowej budowie w Londynie, Spince. Odrzuciła prześcieradło i postawiła nogi na podłodze. Może jeśli wstanie, uda się jej wyślizgnąć i na parkingu wycyganić od kogoś szluga. Ale podłoga zachwiała się niebezpiecznie, kiedy postawiła na niej stopy, a za grzbiet dłoni boleśnie pociągnęła ją rurka przypięta do urządzenia przy łóżku – sądząc z wyglądu, jakaś kroplówka. Ból znowu wbił się jej w bok. Kurwa. Więc szybko coś innego. Coś innego. Mózg szukał gorączkowo, jak pies, który łapą próbuje wygrzebać sobie drogę za drzwi. Dym przyćmiewał jej myśli, zasnuwał synapsy, przynosząc ciągle te same pomysły wyłaniające się z mgły: wstać, wyjść, na parkingu wycyganić od kogoś szluga.
Mężczyzna w ciemnej skórzanej kurtce, z siwizną na skroni i cieniami pod wielkimi brązowymi oczami, pojawił się w nogach łóżka. Gapiła się na niego z obłędną, pełną nadziei miną. – Dzięki Bogu – powiedziała. – Masz szluga? Mężczyzna, zmieszany, zmarszczył brwi. – Hm, chyba tak… Popatrzył na urządzenie przy jej łóżku. – Jesteś pewna, że wolno ci palić, kiedy jesteś… – Daruj sobie wykład – jęknęła. – Mam zadyszkę. Nie mogę normalnie myśleć. Poważnie, jeśli za minutę nie dostanę szluga, to się załamię. Mężczyzna z niechęcią pokiwał głową, zerknął na salę i zaciągnął zasłonę wokół kubika. Potem spod kurtki wyjął paczkę marlboro lights. – Proszę. Wyciągnęła rękę i wzięła papierosa, oparła się zwyczajowi brania drugiego na później – dla Rona, jak kiedyś powiedział jej ktoś na oddziale. Palce jej drgały z zachwytu, kiedy poczuła twardą papierową rurkę, a chęć zapalenia stała się silniejszą niż wcześniej. – Dobrze – powiedziała. – Teraz tylko pomożesz mi zaciągnąć łóżko i tę kroplówkę do okna, żebym mogła się przez nie wychylić. Mężczyzna pokręcił głową. – O nie – powiedział. – Tutaj zdecydowanie nie wolno palić. Jest znak. – Do kurwy nędzy! Albo mi pomożesz, albo wyrwę sobie to coś z ramienia. Mężczyzna rzucił się do przodu z wyciągniętymi rękami. – O nie, nie rób tego – powiedział – To tylko… hm, nie możesz wytoczyć tego na zewnątrz? – Nie pozwolą mi. Powiedzieli, że muszę zostać na miejscu, bo uderzyłam się w głowę. Gdyby ta pielęgniarka zobaczyła, że próbuję wyjść, zabiłaby mnie. Mężczyzna pokiwał głową. – A, ta pielęgniarka. Tak, lepiej się jej nie sprzeciwiać. Wczoraj zobaczyła, jak dodaję cukru do kawy z automatu i gadaniu nie było końca. Przez prawie trzy godziny. – Mmm – powiedziała. Bębniła palcami o poręcz łóżka, zaczęła przygryzać sobie wargę. – Może to nie problem – stwierdził. – Alarmy przeciwpożarowe w tym szpitalu to tylko stare punktowe wykrywacze dymu. Jeśli daleko się wychylisz, nikt się nie dowie. – Kim ty jesteś? Inspektorem do spraw zdrowia i bezpieczeństwa? – zapytała. Spojrzała na niego zza przymrużonych rzęs i stwierdziła, że jest ubrany bardzo przyzwoicie i czysto. Koszulę miał wyprasowaną i wetkniętą w dżinsy. („Czerwony alarm!”, wrzasnął głos).
Unikając jej wzroku, podszedł do okna. Po chwili majstrowania rozległ się trzask i plastikowa framuga wychyliła się na zewnątrz o jakieś trzy cale, wpuszczając na salę dmuchnięcie zimnego porannego powietrza. Wraz z nim dotarł lekki poszum drobnego deszczu. Do wiosny nadal było daleko. – Dobrze – mruknął i zaszedł łóżko z drugiej strony. Aż się zaczerwienił od własnej śmiałości. – Gdyby mi się tylko udało przepchnąć tam łóżko… Kręciła się z niecierpliwości, okno było coraz bliżej i ukazywało coraz większą część parkingu ciągnącego się do szarego bloku naprzeciwko. Kiedy łóżko podjechało do parapetu, podał jej zapalniczkę. Zapaliła papierosa, próbując nie wyszarpnąć sobie kroplówki z ręki. – Boże, tak jest znacznie lepiej – powiedziała. Czuła, że po pierwszych kilku sztachnięciach rozjaśnia się jej w głowie. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że przygląda się jej tak intensywnie, aż poczuła chęć dmuchnięcia dymem w jego stronę. Odegnał dym ręką. – Nie – powiedział. – Muszę spróbować pozbyć się palenia. H… rodzina tego nie lubi. Patrzyła na niego, czuła że pozytywny skutek papierosa utrzymuje się w jej żyłach. – Kurwa. Ty to on, prawda? – powiedziała bezbarwnym głosem. – John, Dave… jak ci tam na imię. Jej mąż. – Nick – odparł. – Tak. Znów odwróciła się do okna, dokończyła papierosa szybkimi, mocnymi pociągnięciami i wyrzuciła żarzącego się peta. – Nie należy tak robić – zauważył Nick słabym głosem. – Samochody. A jeśli tam są ludzie… Znów się odwróciła, żeby spojrzeć na niego z pogardą. Korciło ją, żeby zrobić coś skrajnego – coś cudacznego, żeby go stąd pognać. Myślała o wyrwaniu sobie kroplówki z ramienia i skropieniu podłogi krwią. – Słuchaj, przepraszam cię – powiedział, wstrząśnięty jej miną. – Naprawdę jest mi przykro. Przecież nie chciałem, żeby to się stało. Chciałem tylko z tobą porozmawiać. Musiałem z tobą porozmawiać. Są sprawy… Zacisnęła powieki i gwałtownie pokręciła głową. Głosy krzyczały z oburzeniem w jej głowie, próbowały go zagłuszyć („Pajac! Gbur! Cwaniak na koślawych nogach!”) Nie będzie go słuchać. Poczuła, że coś ciągnie ją za ramię, otworzyła oczy. Stał obok, miał łzy w oczach. – Proszę! – Jego usta przebijały się przez mętlik w jej głowie. – Proszę! – Spadaj! – krzyknęła z całych sił, rozbijając ciszę wrzaskiem. Potem donośny głos zadźwięczał w sali.
– Czyżbym czuła tu dym papierosa? W stronę kubika zbliżał się dźwięk drużyny koszykarzy robiących zmyłki i uniki na boisku. Smuga i Nick popatrzyli na siebie, potem na zapalniczkę i paczkę papierosów na łóżku. Zasłona zsunęła się na bok, Nick zasłonił oba przedmioty. Pielęgniarka zbliżyła się, usta miała ściągnięte. – Czyżby ktoś tutaj palił? – zapytała. Pokręcili głowami. – To dlaczego łóżko przysunięte jest do okna? – Chciałam obejrzeć widoki – powiedziała Smuga, pokazując parking. Tymczasem Nick macał za sobą, póki ona nie włożyła paczki i zapalniczki do jego tylnej kieszeni. – I żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Słabo się poczułam. – Hm. Trzeba było mnie zawołać, a nie przestawiać łóżka. Poza tym jest za zimno, żeby otwierać okna. Pani na łóżku obok ma dziewięćdziesiąt sześć lat. Jakbyś się poczuła, gdyby złapała zapalenie płuc i umarła właśnie przez ciebie? Pielęgniarka ruszyła energicznie i sięgnęła między nimi, żeby jednym szarpnięciem zamknąć okno. Zmarszczyła nos. – Tutaj bez wątpienia czuć dym z papierosa – stwierdziła. Smuga otworzyła usta, żeby się wytłumaczyć, ale nie miała gotowej historyjki. Umysł był pusty, czuła się zmęczona. Spostrzegła twarz Hellie na ekranie telewizora nad oknem i pospiesznie opuściła wzrok na swoje ręce. To były jej sprawy, nie pozwoli, żeby Nick zorientował się i znów zaczął przepraszać. – Hę? – zapytała pielęgniarka, stukając stopą. – Czekam. – To moja wina – Nick zaczerwienił się aż po gardło. – Paliłem, zanim wszedłem. – Pan? – zapytała pielęgniarka, założyła ręce i cmoknęła. – Więc słodzi pan kawę i pali? Chłopcze, pozwól, że ci to powiem, urządzasz sobie żałosną starość. O ile będziesz miał szczęście i dożyjesz starości. – Po tych słowach odwróciła się i szybko wyszła z kubika. Kręciła głową i coś mruczała do siebie. Kiedy wyszła, zaczęli chichotać. Patrzyli na siebie, kręcili głowami. Smuga przybrała poważną minę. – Musisz iść – westchnęła. – Helen cię potrzebuje – wyrzucił z siebie. – Wszyscy cię potrzebujemy. Minął już miesiąc i nadal nie ma zmiany… codziennie jest tak samo… Mówią, że słuch zostaje najdłużej. Są opowieści o takich, co słyszeli rozmowy, kiedy byli w… jak to powiedzieć. Wszyscy próbowaliśmy, ale nie widać żadnej poprawy. Ale nie mogę odegnać myśli, że może gdybyś ty przyszła… Przerwał, żeby poszukać w kieszeni chusteczki i osuszył oczy, pociągając nosem. Chłodno na niego patrzyła.
– Marnujesz czas – powiedziała. – Tak czy owak, oni wszyscy mnie nienawidzą. Matka, Horace, H-ellen. Richard pewnie też. Wszyscy nienawidzą mnie za to, co zrobiłam. Myślą, że zrobiłam. – Ale to jest przeszłość… odległa przeszłość – powiedział Nick, wyciągając ręce. – Czas leczy rany. Może i w tym wypadku. W końcu jesteście bliźniaczkami. Macie to samo DNA. Żyłyście przez dziewięć miesięcy w tej samej macicy. Ogarnęła ją fala mdłości. Ściany zaczęły wibrować. Zaczynało jej być niedobrze na widok jego twarzy, przymilności w jego głosie. Mocno przełknęła. – Idź już sobie – mruknęła. – To nie zadziała. Nie wiesz, z czym masz do czynienia. Nie możemy być w tym samym pokoju jako my, ja i ona. Spieprzaj stąd. Skrzywił się, jakby dała mu w twarz. – Spieprzaj – powtórzyła, lubując się siłą słowa. Nad nimi zamrugała świetlówka. Nickowi drżały usta. Z tymi wielkimi brązowymi oczami wyglądał jak zbesztany chłopczyk. – Skoro naprawdę tak myślisz – pociągnął nosem i odwrócił się, żeby odejść. Zatrzymał się. – Ale… Powiedz mi tylko jedno: jeśli nie możecie razem przebywać w jednym pokoju, jak porozmawiałabyś z nią tamtego popołudnia? Smuga zmrużyła oczy, widziała go teraz tylko jako cień, siedzący naprzeciwko niej, szarość na tle zasłony kubiku. – O co ci chodzi? – zapytała. – O dzień wypadku – rzekł Nick. – Zdarzył się na wylocie z ronda przy Elephant and Castle, na A 201, tam gdzie jedzie się do Old Kent Road. – No i? – Hm, był tylko jeden powód, że tamtego popołudnia pojechała tamtędy – odparł. – Nie zostawiła kartki z twoimi danymi przy drzwiach, ale i tak to było oczywiste: Helen jechała, żeby się z tobą spotkać.
12
Dzisiaj, kiedy jesteśmy w parku na huśtawce, przychodzą mi do głowy pomysły, jak skusić mordercę, żeby wziął się za Ellie. Huśtawka to stary, poszczękujący gruchot obok huśtawek na sznurkach. Idzie do góry i w dół, kiedy odepchnąć się nogami, a jak kto nie uważa, może grzmotnąć, kiedy jest na dole, więc trzeba się mocno trzymać. Pod huśtawką jest asfalt z mnóstwem pęknięć jak pajęczyna. Pani C, matka Hannah C ze szkoły, tej, która obgryza paznokcie i czuć ją chrupkami, od jakichś trzech lat próbuje to zmienić. Biegała nawet z petycją, żeby na ziemi położyli nowy, miękki, elastyczny materiał. Przychodzi do ludzi, rozmawia z tą władczą miną i w końcu wszyscy rodzice są tacy zmęczeni i znudzeni, że podpisują, tylko po to, żeby ją uciszyć. Odbijam się nogami, szybuję w powietrze i myślę, co mogłoby przyciągnąć uwagę mordercy. Na przykład, w większości programów, dochodzi do tego, bo ktoś chce pocałować kogoś, kogo nie powinien całować. Albo czasem z powodu pieniędzy. Nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś dokonał morderstwa ze względu na całowanie Ellie, więc to muszą być pieniądze i morderca ruszy do dzieła. A tu jest trochę szczęścia, bo właśnie są miliony pieniędzy w glinianej sowie-śwince na oszczędności, którą kupiła mi pani Dunkerley. Ostatnio wyjęłam plastikową zatyczkę z dna i bawiłam się w liczenie, czyli ułożyłam w rządek wszystkie monety według rozmiaru. Były też dwa pięciofuntowe banknoty i jeden dziesięciofuntowy, no i mnóstwo lśniących monet funtowych. Czyli znacznie więcej niż to, co jest w glinianym słoniu Ellie, który prawie nic nie ma, poza dwoma pensami, bo ile razy jest program o dzieciach, które nie mają na sobie ubrania i łażą po nich muchy, Ellie wkłada wszystkie swoje pieniądze do koperty zaadresowanej do Afryki i po drodze do szkoły wrzuca ją do skrzynki pocztowej, chociaż mówiłam jej, że za to nic nie kupią w swoich sklepach. I chociaż Ellie ukradła Helen wszystkie inne kawałki, zapomniała, że gliniana sowa należy do Helen, która mnie dręczy. Na szczęście nigdy nie robiłam takich głupot z moimi pieniędzmi, bo teraz okazuje się, że wszystkie jednofuntowe monety, które przychodziły od cioci Bessy w każde Boże Narodzenie, przyklejone taśmą od środka do kart z kotami i kwiatami z przodu, będą naprawdę bardzo użyteczną rzeczą. A ta użyteczna rzecz to zwabienie mordercy, żeby zrobił Ellie krzywdę i sprowadził mnie na moje miejsce. Z radości tak mocno kopię w ziemię, że huśtawka szarpie Ellie w dół i rąbie nią i obie musimy się trzymać uchwytów, żeby nie spaść. – Baw się grzecznie – mówi ze złością Ellie i próbuje mocno kopnąć, żebym ja też rąbnęła, ale chociaż Ellie teraz to Helen z całą jej siłą, to nogi Ellie nadal są niezdarne i ellinowate i udaje się jej tylko lekkie pchnięcie, które leniwie posyła
mój koniec huśtawki z powrotem na ziemię. Mrużę oczy i myślę o wszystkich morderczych pułapkach, które mogłabym zastawić. Na przykład mogę powiesić pieniądze w torebce na gałęzi i kazać Ellie, żeby popisała się pod nią swoimi zdolnościami baletowymi. A może włożę pieniądze w ubranie Ellie, kiedy pójdziemy na lekcję pływania, a morderca przyjdzie i zaskoczy ją, gdy będzie się ubierała. Ten pomysł szczególnie mi się spodobał i jeszcze raz z zadowoleniem odbijam się, myśląc o przerażonej i zaskoczonej Ellie, która wraca z brodzika do mycia nóg i widzi mordercę stojącego nad tym, co powinno być moim ubraniem. – Boże, Ellie – krzyczy Ellie. – Tym razem o mało nie spadłam. Co z tobą dzisiaj? Baw się grzecznie! Odpowiadam spojrzeniem, patrzę na jej ellinowatą twarz, obrażoną i zadowoloną z siebie, jak przelatuje obok mnie w górę i nagle ogień, który tlił się we mnie, wybucha z rykiem. Poczucie mocy ogarnia ramiona i nogi, jakby przejęły kontrolę i same wszystko robiły. Kiedy znowu ląduję na ziemi, nie odbijam się. Cały ciężar wykorzystuję, żeby nisko utrzymać swój koniec, więc huśtawka wisi z Ellen wysoko w powietrzu. Patrzy na mnie z góry, kręci się, żeby nie spaść z siodełka, palce ma białe od ściskania uchwytu z przodu. Przez chwilę pozwalam jej tak wisieć, patrzę, jak wietrzyk porusza kosmykami, które uwolniły się z warkocza Helen. Potem zbieram siły w ognistą kulę, walę mocno moim końcem o ziemię, huśtawka szczęka, trzęsie się, a Ellie krzyczy na drugim końcu, macha rękami, spada i toczy się po asfalcie u moich stóp. Przez sekundę nic się nie dzieje. Gapię się na Ellie. Słychać tylko wiatr i alarm samochodowy piszczący na sąsiedniej ulicy. Potem Ellie porusza się, zanosi się płaczem, a jakiś głos krzyczy: – Idę! Idę! Nie martwcie się, dziewczynki, już prawie jestem. Odwracam się, a to pani C toczy się po trawniku i parska jak koń. – Wszystko widziałam! Wszystko widziałam! Och, biedna kochaneczka – ryczy, wbiegając na plac zabaw. – Nie martwcie się, kochane, to nie była wasza wina. To ten przeklęty asfalt. To najlepszy przykład, dlaczego musimy kazać go wymienić. Gumowa wylewka byłaby znacznie bezpieczniejsza. Siada z klapnięciem obok pociągającej nosem Ellie i bierze ją na kolana. – Już dobrze, kochana. Zrobiłaś sobie krzywdę? Zraniłaś się? – pyta. Ściska Ellie jak mango, które chce kupić na rynku. – Och, biedne kolanko. Oczyścimy je. Cóż za straszna rzecz się stała. Proszę – mówi i przekopuje torbę. – Popatrzmy, czy mam coś na bolące kolano. Wiem. – Wyciąga torebkę cukierków Opal. – Proszę. Mam nadzieję, że twoja siostra też weźmie jednego, prawda, po takim nieprzyjemnym wstrząsie. W milczeniu odwijamy cukierki i wrzucamy je do ust. Ssę owocowy kwadracik, czuję, jak jego twardość zamienia się w miękką papkę. Potem podnoszę
wzrok. Ellie patrzy na mnie znad ramienia pani C. Nasze oczy spotykają się. I w tym momencie obie wiemy, co naprawdę się zdarzyło.
13
Tylne drzwi wahnęły się, kiedy próbowała włożyć klucz. Pewnie zostawiła je uchylone. Musi przestać tak robić. Każdy mógł wejść. Rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy Nick nie patrzy i ulżyło jej, że już odszedł za róg domu. Najwyraźniej unikanie odpowiedzi podczas pobieżnego przesłuchania policyjnego i powrót ze szpitala w końcu załatwiły sprawę. Może teraz zostawi ją w spokoju. Dobrze. Weszła, uderzył ją kwaśny odór. Chryste! Czy rzeczywiście było aż tak źle? Wstrzymała oddech i poczuła nożyce bólu w pękniętych żebrach. Kurwa! Światło dnia rozlało się na torbach ze śmieciami, rozsianych po całej podłodze, śmierdzących plastikowych opakowaniach i pokrytych kurzem pajęczynach zwisających jak upiorne ozdoby bożonarodzeniowe. Rupiecie piętrzyły się wszędzie. Nie było jej tylko kilka dni, ale dom wyglądał inaczej, był jakiś mniejszy, martwy, jak muzeum czyjegoś życia. Mogła sobie wyobrazić grupy turystów wlokące się z pokoju do pokoju w cichym niedowierzaniu, tak jak ona podczas wizyty w domu Anny Frank w Amsterdamie, dawno temu, w tym krótkim, anormalnym czasie, kiedy była szczęśliwa. Jej wzrok padł na pożółkły biustonosz zwisający z balustrady ślepej klatki schodowej w przedpokoju. Dobrze, że nie wpuściła Nicka do środka. Chociaż był dla niej taki miły – zapisał swój numer telefonu na kawałku papieru, wcisnął go do kieszeni jej płaszcza, wytrzymał jej spojrzenie, gdy mówił, że może do niego zadzwonić o każdej porze – z tym nie dałby sobie rady. Życzliwość ma swoje granice. („Życzliwość, kto powiedział, że to była życzliwość?” zrzędził głos. „Czegoś chciał i czuł się winny spowodowania wypadku. Wszystko sprowadza się do tego. Ty głupie, bezwartościowe zero. Dlaczego ktokolwiek miałby być dla ciebie życzliwy?”) – Zamknij się – powiedziała i palnęła się w bok głowy, aż zapiekło ją rozcięcie na skroni. Skrzywiła się. To była prawda. Był życzliwy. Musiała się tego trzymać. Dlatego, że to było miłe. Dlatego, że to było prawie normalne. I dlatego, że od dawna tak się nie czuła. Może on też był w Amsterdamie. („Och, jesteś klasycznym przypadkiem, może nie?”, odparł głos. „Założę się, że wszystko sprowadza się do seksu. Do rui. Idę o zakład, że po prostu chcesz wskoczyć na jego chuja. Na chuja męża twojej siostry! Ty obrzydliwa gówniaro. Chciałabym przełożyć cię przez kolano”). Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się głosu i weszła do korytarza. Czuła
zgrzytanie ziemi i żwiru między tenisówkami a nagim betonem. Boże, co za nora! Nagle zobaczyła mieszkanie oczami gościa – jak zobaczyłaby je Ellie, gdyby tamtego dnia tu dotarła – a chaos runął na nią, zaatakował ją brudem i zimnem bez miłości. Zawstydziła się, jej umysł dał nogę w obliczu tego wszystkiego, rył w śmieciowych kupach skojarzeń, szukając czegoś, co dałoby pocieszenie i zapomnienie. Zastanawiała się, czy by się nie napić, ale żołądek wzburzył się na wspomnienie tankowanego zapomnienia i musiała robić głębokie wdechy, żeby go uspokoić. Potem jej myśli poleciały ku telefonowi i Samarytanom. Ale ten pomysł wydał jej się płytki, wiedziała że głosy zgromadzą się wokół niej, bez względu na to, jaki scenariusz dzisiaj upichci, będą drwić z niej i biednego głupca wyrażającego współczucie po drugiej stronie linii. Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyjęła peta z paczki, którą zostawił jej Nick. Przynajmniej to jej zostało. Westchnęła, zapaliła i mocno się zaciągnęła. Może powinna się temu poświęcić: palić bez przerwy, szlug za szlugiem, aż wypali sobie drogę do śmierci. Najdłuższe na świecie samobójstwo. Kto wie, jeśli właściwie ją ocenią, może nawet trafi do Księgi Guinnessa. Zarechotała, wpadły jej w oko hałdy listów leżących pod drzwiami. Znowu chaos – tym razem wsączał się z zewnątrz. Podeszła i popatrzyła na nie z góry, zginając ramię z dymkiem, jak kobieta na starym filmie. Rachunki pałające czerwienią. Obiegówki. Coś z gabinetu lekarskiego – pewnie marudzenie o badanie cytologiczne, jakby unikanie śmierci było czymś, co każdy z założenia chciałby osiągnąć. Kopnęła stertę papieru czubkiem tenisówki i list obiecujący tańsze ubezpieczenie samochodowe zsunął się ukazując leżącą pod spodem kopertę z odręcznym pismem. Adres był napisany zaokrąglonym, szkolnym charakterem Hellie, ale nie to ją zmroziło, kiedy ukucnęła, strącając popiół z papierosa. Oparła się ręką o ścianę, żeby się nie przewrócić i ponownie przyjrzała się kopercie. Nie, wątpliwości nie było: stało czarnym na brązowym. W mózgu eksplodowało jej niedowierzanie, ze świstem i piskiem rozrzuciło w niej petardy radości, strachu i zdziwienia. List był od Helen Sallis.
14 Czasem myślę, że to wydumałam. Zdarzają się dni, kiedy wydaje mi się, że cała ta sprawa to historyjka w mojej głowie i nigdy nie było żadnej zamiany, żadnej zabawy i że przez cały czas ja byłam Ellie. Czasem to mieszka w mojej głowie w miejscu, w którym kryją się inne historie niepasujące do świata – dzień w Hastings, wszyscy się uśmiechają, jest śmiech i brykamy po kamienistej plaży, ciepła dłoń na moich plecach, matka w podomce, bezwładnie leżąca za zasuniętymi zasłonami w słoneczny dzień, z rozczochranymi włosami, w dzień, kiedy włożyli wielką lalkę do pudła wielkości człowieka i powiedzieli nam, że to ojciec i że byłyśmy bardzo dzielne, chociaż my tylko tam stałyśmy. Te rzeczy są jak luźne kawałki – fragmenty układanki zgubione za kanapą, które czekają na dzień, kiedy nadejdzie odkurzacz, wessie je i będzie po nich. Są też dni, kiedy niczemu już nie można ufać. Słowa uciekają i chowają się i zanim je dogonię, kryją gdzie indziej, żeby stać się czymś innym. „Matka”. „ojciec”, „siostra”, „Wilczek”, „bliźniaki” – nic już nie znaczy tego, co kiedyś. Wszystko to siedzi w czarnym worze, poszeptuje razem i zabawia się, żeby mnie oszukać. Kiedy w szkole mówią nam, że mamy napisać wypracowanie, mogę tylko siedzieć, patrzeć na linie na stronie i myśleć, jakimi łgarzami są słowa, tymczasem obok mnie Hannah C pochyla głowę, wystawia język, patrzy, jak jej ręka tworzy słowa nudnych opowiastek o wyjeździe do Milton Keynes na spotkanie z ojcem i zmianie asfaltu pod huśtawką w parku. Kiedy przychodzi panna Inchbald, żeby zebrać wypracowania, patrzy tylko na pustą stronę przede mną i kręci głową. – Och, droga Ellie – mówi. – Znowu mamy zły dzień, prawda? Ale ja myślę, że pusta strona to najlepsze, na co mnie stać. Bo to znacznie lepsze niż zamęt, który wyszedłby z wnętrza mojej głowy, gdybym naprawdę wzięła się do pracy. Kiedy indziej jest mi przez to po prostu smutno. Wszyscy są jakby bardzo, bardzo daleko, a ja jestem jakby w tunelu i patrzę przez małą dziurkę. Jeśli podniosę palec i ją zakryję, świat zniknie i wokół będzie tylko ciemność. Na dużej przerwie mogę tylko siedzieć na ławce, obejmować się ramionami, z kapturem nasuniętym i mocno ściągniętym sznurkiem. Kiedy zaczynają się łzy, ludzie czasem podchodzą, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Na przykład te dziewczyny z wyższej o rok klasy, które podchodzą, żeby się mną zaopiekować, bo jedna z nich chce być opiekunką dzieci, kiedy dorośnie. Kiedy indziej to Katrina, kucharka, siada obok mnie. Katrina pochodzi z innego kraju, co powoduje, że jej akcent jest cierpki jak butelka coli. I
mówi takie rzeczy jak, „znalezione nie kradzione”, kiedy dzieci przychodzą skarżyć się, że starsi chłopcy ukradli im piłkę. Kiedy dzieci przychodzą, żeby usiąść obok mnie na ławce, zazwyczaj pytają, czy jest mi smutno z powodu taty. Czasem kiwam głową i mówię, że tak i pozwalam, żeby mi współczuli i częstowali mnie słodyczami, jeśli jakieś mają, chociaż teraz to, co pozostało mi w głowie po tacie, to ciemny kształt z niewyraźną plamą tam, gdzie powinna być twarz i stos Niepotrzebnych Dzieł w pakamerze. Jeśli to jest Katrina, kręcę głową i nic nie mówię, a potem ona opowiada mi, jak jej rodzice stracili w swoim kraju dom i wszystko, na co pracowali i doprawdy nie wiemy, po co się urodziliśmy. Ale po jakimś czasie nudzi mi się przyjmowanie wyrazów współczucia ze względu na tatę, więc kiedy ktoś podchodzi i pyta co jest nie tak, opowiadam inną historyjkę. Na przykład, czasami jest mi smutno, bo wujek stracił pracę, a kiedy indziej bo mój brat niemowlak trafił do szpitala. Opowiadanie tych historyjek sprawia, że czuję się lepiej, ale także, w inny sposób, czuję się gorzej, bo staję się zazdrosna o siebie w tym nowym problemie i chcę, żeby to był także mój problem. Widzę, jak stoję przy inkubatorze brata niemowlaka z dłońmi matki i Wilczka na ramionach, którzy wspierają mnie miłością i myślę, jaka byłabym zajęta i ważna, gdybym musiała stać przez cały czas przy inkubatorze, ocierając czoło brata niemowlaka. Albo wyobrażam sobie, że siedzę przy stole podczas kolacji dorosłych i daję wujowi rady, jak zdobyć nową pracę, a wszyscy są pod wrażeniem. Czasem historyjki są tak ekscytujące, że wymykają się spod kontroli i muszę uważać, tak jak wtedy, kiedy Gemma, przyszła opiekunka dzieci, mruży oczy i mówi, że nie wkłada się dużych niemowlaków do inkubatora, tylko nowe, które dopiero się urodziły. Wtedy mocno przełykam, ale kiwam głową i mówię, że normalnie tak jest, ale choroba mojego brata niemowlaka jest tak poważna, że lekarze odchodzili od zmysłów i próbowali wszystkiego, co wpadło im do głowy. Wtedy starsze dziewczynki robią mądre miny i kiwają głowami, jakby zawsze o tym wiedziały, a mnie w żołądku pojawia się niespodziewanie przyjemne uczucie i rośnie jak pnącze, żeby owinąć się wokół serca. Kiedy za dużo już jest siedzenia na dworze, wchodzę do środka i przemykam się korytarzem do pokoju pani Courtney, gdzie na drzwiach jest napis „Pielęgniarka”. Przykładam rękę do głowy, mrużę oczy i mówię, że mam zawroty głowy, a w środku mnie boli. A kiedy to mówię, często przychodzi ból, żeby mnie wesprzeć i wtedy kładę się na łóżku, które czuć basenem pływackim i lekarstwami i patrzę w górę, na mrugające pomarańczowe światło i na plakat o wszach przy nogach łóżka. Jest na nim ogromna wesz, która wygląda jak stonoga z kłami. Wesz ma nikczemny błysk w oku, a ja patrzę na nią z łóżka i myślę o tym, jak bardzo bym chciała, żeby przyszła i zjadła Ellie. Bo jeśli nawet to historyjka, którą sobie
wymyśliłam, poczułabym się znacznie lepiej, gdybym nie musiała oglądać, jak włóczą się z Jessiką, i Charlotte i całą paczką, a ja siedzę sama na ławce. Ale czasem patrzę na Ellie i widzę prawdę. W oku ma błysk, a usta wykręcone, jakby wciągała je od środka, żeby powstrzymać przed mówieniem. Odwraca głowę i zadziera nosa, jakby była za dobra dla takich jak ja, ale wiem, że głęboko w środku robak niepokoju wije się w jej wnętrznościach. I wtedy wiem, że nie zmyśliłam sobie tego, że to prawdziwa historia, bo jest też w jej głowie. Kopia utkwiła w niej i nic jej nie da, choćby dobrze udawała, choćby nie wiem jak długo panoszyła się z moim imieniem i tym, co za nim się kryje, a co ukradła i nie chce oddać: to, co się stało, zawsze tu będzie, jak kamień z odległych dni wbity w trawę. Zawsze będzie Ellie, która próbuje być mną. W takich chwilach przychodzą spokojne myśli, jakby morze znowu lizało plażę, a spokojna i ciepła ręka spoczywała na moich plecach i ktoś śmiał się rzeką nut płynących wysoko z wiatrem. Przez te krótkie chwile jest spokojnie. Potem nadciągają chmury i mgła znów ogarnia wszystko.
15
Siedziała przez większą część nocy, patrzyła na kopertę leżącą na podrapanym stole w salonie. Raz po raz po nią sięgała, ale za każdym razem, kiedy właśnie jej palec znajdował otwór w brzegu skrzydełka, znów ją rzucała. Czuła, że nie jest gotowa. Nie była przygotowana. W głowie miała za duże zamieszanie, za duży nieporządek jak na to, co list mógł zawierać. Musiała nad sobą zapanować, znaleźć jakąś równowagę, zanim poczuje, że jest na poziomie, na którym może przeczytać list. To musiała być jej najlepsza jaźń, ale właśnie w tej chwili jej nie było. Jeszcze trochę dłużej, jeszcze jedna chwila. Filiżanka herbaty (poszła do kuchni). Nie ma herbaty. Więc gorąca woda. Potem papieros. Może gdyby się przespacerowała? Godziny się wlokły, ale gotowość nie nadchodziła. Gdzieś majaczyła, po drugiej stronie kolejnej minuty, tuż poza jej zasięgiem. Najpierw obudziły ją głosy i kiedy zobaczyła jasny wiosenny dzień błyszczący za brudnym oknem salonu, wiedziała co musi zrobić. Oczywiście: posprząta. Uporządkuje mieszkanie i wywali całe to gówno. A potem, z uciszonym wreszcie umysłem i spokojem wszędzie, gdzie tylko oko sięgnie, usiądzie w swojej schludnej, uporządkowanej posiadłości i przeczyta list. Wtedy znajdzie miejsce w umyśle, żeby go wchłonąć. Głosy zgadzały się z nią. („Dzień na pranie!”, zawodziły jak pan Humphries z sitcomu Are You Being Served?, „Czas wstać i zalśnić!”) O tak! to był ten dzień. Wstała z krzesła, wyszła, wszystko w niej grało. Iskrząc energią, założyła gumowe rękawice spod zlewu i wyniosła worki ze śmieciami do pojemnika. Potem przemknęła przez salon, zmiatając wszystko do czarnego worka. Wyniosła z domu całe naręcza śmieci. Kiedy pojemnik na kółkach był pełen, skorzystała z tego na piętrze. A kiedy i on nie dawał się domknąć, upchnęła śmieci w szpary obok niego – wszystko jedno gdzie, byle z dala od mieszkania. Przesunęła wszystkie meble w sypialni – nie zwracając uwagi na walenie w ścianę od strony rodziny z rottweilerem – i pozbierała spod nich wszystkie skorupy, strzępki, kulki kurzu. W kuchni otworzyła jak szeroko drzwi kredensów i powyrzucała ich rozpadającą się zawartość: farby i pędzle upchnięte pomiędzy rdzewiejącymi puszkami i paczkami wyschniętych strączkowych, ziarenka i wyschnięte listki z chińskiego supermarketu, które kupiła podczas jednego z szałów zakupowych. A w łazience rozlała wodę, tworząc białe paski, a potem białe plamy w warstwie brudu pokrywającego wszystkie powierzchnie, aż brud zniknął i zostało tylko to, co najważniejsze, w tym koperta, dla bezpieczeństwa wetknięta za ramię fotela w salonie. Teraz wyszła na zakupy. Pieniądze z zasiłku powinny przyjść w środę. Kupi za nie środki czystości, żeby mieszkanie było jak nowe i lśniące, gotowe na nowy
początek. Kiedy już to zrobi, usiądzie na fotelu naprzeciwko okna. Wiedziała, że wtedy, wreszcie, w czystym domu, będzie gotowa, będzie w formie, żeby przeczytać słowa Hellie. Zachichotała przechodząc przez ulicę, czuła energię w każdym nerwie. Kurwa, jak dobrze czuć, że się żyje! Jak dobrze żyć w ten sposób, mieć cel, mieć plan. Żałowała biednych sukinsynów, którzy śpią teraz za zasłoniętymi oknami, wypluci, przytępieni roboczym tygodniem. Jakież jest życie, kiedy wyjdzie się z domu o siódmej rano, żeby zobaczyć świat w jego wszystkich świeżych kolorach? Żeby poczuć smak możliwości na końcu języka? Żeby się roześmiać? Ha! („Ha!” powiedział chór głosów. „Hu, ha!”) Bankomat stał na rogu, przy Seven Eleven, obok stoiska z gazetami pełnego egzemplarzy „The South London Press”. Na pierwszych stronach pyszniły się wygenerowanymi komputerowo obrazami kontrowersyjnej budowli, Spinki – tak nazwanej, bo para jej pochyłych wież jakby spotykała się w środku. Stała przez chwilę, patrzyła na obraz. Było coś niepokojącego w sposobie, w jaki obie wieże skręcały się z sobą, jakby sczepione w koszmarnym objęciu. Odwróciła wzrok w stronę śródmieścia, gdzie wieżowiec Shard jak ostrze sztyletu wbijał się ponad inne budynki i próbowała wyobrazić sobie tam okrutny skos Spinki. Obraz przyprawił ją o dreszcze. („Och, polej sobie głowę wodą”, sarknął głos). Wygmerała z kieszeni kartę kredytową i wstukała pin. Ekran powiedział jej, co robić dalej. Pięćdziesiąt funtów powinno wystarczyć, pomyślała – chociaż nie miała pojęcia, ile teraz kosztują środki czystości. Cóż, pieprzyć to, jak się okaże, że to za dużo, zawsze będzie mogła uraczyć się śniadaniem na mieście. W domu nie robiła tego chyba nigdy. Kawa i bułka z bekonem – żołądek zaburczał na tę myśl. Naprawdę, zasługiwała na to po wszystkim, co przeszła i co teraz zrobiła – zmieniła trasę, odbudowywała swoje życie. Czy nie o to zawsze im chodziło na oddziale? O zajęcie się sobą? O danie sobie luzu. O postawienie siebie na pierwszym miejscu. Hm, to będzie ten jej luz. To może być znak, że postawiła siebie na pierwszym miejscu: cztery funty na śniadanie palce lizać w kafejce przy ulicy i ani łyka wódki na horyzoncie (hm, może weźmie butelkę na potem, dla Rona, ale na pewno dopiero po sprzątaniu i odkurzaniu). Ha! Pięćdziesiąt funtów, tak. Zostanie jej potem jeszcze połowa pieniędzy na przeżycie do końca tygodnia. A już sobota. Pasmo sukcesów. Maszyna zawarczała, pisnęła i na ekranie błysnął napis: „brak środków”. Podniosła oczy i wyciągnęła kartę ze szczeliny. Typowe. Najwyraźniej nie zabrali się do przelewów po pijatyce w piątkowy wieczór. To ją wstrzymało. Rozejrzała się. Czy powinna poczekać, aż przyjedzie furgonetka? Ulica była pusta, nie licząc emerytki pchającej wózek na światłach. To może trwać godzinami. („Grzechotniki”, lamentował głos. „Wielkie włochate pawiany”).
Chrzanić to. Poszła ulicą, omiatała wzrokiem frontony, szukając znajomego niebiesko-czerwonego znaku bankomatów Link. Był jeden – wbudowany w ścianę banku HSBC. Przemknęła przez jezdnię, aż samochód gwałtownie zahamował. Wepchnęła kartę w szczelinę. Stosowała się do sekwencji ekranów i czekała niecierpliwie z wysuniętą dłonią, żeby odebrać pieniądze. Błysnęła informacja: „Brak środków”. Do kurwy nędzy! Ubiegłego wieczoru ludzie musieli pójść na tęgą popijawę. Co to było? Koniec miesiąca? Dzień wypłaty? Wspomnienie euforii piątkowego wieczoru rozżarzyło się jej w głowie. Wszyscy wcześnie wychodzą ze studia i idą do Cock and Hen. Wódka, tonik i plasterek cytryny. To uczucie, że po robocie, po wypłacie, a weekend rozciąga się przed tobą w nieskończoność. Stłumiła to i poszła szybko ulicą. To samo było przy następnym bankomacie i przy następnym. Przy piątym stanęła, schwyciła plastikową obudowę, oparła czoło o krawędź, patrząc na ekran. Za nią narastał ruch na ulicy. Ktoś zakaszlał. – Pokazuje pani, że nie ma pieniędzy – powiedział rzeczowy głos. Odwróciła się z sykiem i mężczyzna odsunął się. – Chodzi tylko o to, rozumie pani, że raczej długo pani tu stoi – powiedział, wskazując formującą się za nim kolejkę. – Niby dlaczego mówi mi, że nie mam pieniędzy? – zapytała. – Ta pieprzona maszyna! Znów zakaszlał. – Hm, skoro tak – powiedział – to dlaczego kobieta przed panią nie miała problemu? Popatrzyła za jego wzrokiem, w górę ulicy. Jasnowłosa kobieta płaciła za torbę artykułów ze stoiska na bazarze, szeleszczącym dziesięciofuntowym banknotem. Otworzyła usta. – Ale – powiedziała. – Ale… Ale pieniądze tam są! Poszły w środę. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że będzie pani musiała pójść z tym do banku. Przepraszam. Przepchnął się obok niej i włożył kartę. Ludzie w kolejce za nim poruszyli się, z zakłopotaniem unikając jej wzroku. Jeden z nich zerknął na porozcinany tatuaż na jej czole, nadal krwawiący spod sterylnego opatrunku. Odsunęła się od nich i stanęła w drzwiach, w głowie miała zamęt. Pieniądze powinny być w środę. Przychodziły w środy – dokładnie sto funtów piętnaście. Bywało, że pędziło ją do banku, żeby wyjąć w okienku piętnaście pensiaków. Więc dlaczego ich nie było? Z zamyślenia wyrwały ją otwierane za nią drzwi i kobieta z zakupami, która szybko przeszła obok niej. Odwróciła się i zobaczyła, że to drzwi do banku, w którego ścianie osadzony był bankomat. Jej banku.
Smuga potknęła się, wchodząc i rozedrgana stanęła w kolejce. Poczuła, że potrzeba zapalenia zaczyna szarpać jej nerwy. Bębniła palcami po plastikowej powierzchni barierki oddzielającej kolejkę od przestrzeni przed okienkami. W pomieszczeniu słychać było tylko szum głosów i szelest papierów. Kiedy kasjerka przywołała ją skinieniem, nabrała powietrza. Zamknęła oczy, starała się głęboko oddychać, żeby się uspokoić, przywołała obraz słońca lśniącego na morskim żwirze, tak jak o tym mówili podczas sesji w ośrodku gminnym, ale umykało jej to, wyślizgiwało z dłoni jak jaskrawy ogon latawca. Podeszła do okienka, mocno przełknęła. – Eee – powiedziała. – Hm, to mój rachunek. W środę powinny wpłynąć jakieś pieniądze. Tyle że ich nie ma, a ja muszę dowiedzieć się dlaczego. Proszę. Dziewczyna – Shannon według plakietki z imieniem – kiwnęła głową, aż podskoczył farbowany blond kucyk. – Wystarczy, jak pani włoży kartę tutaj, do maszyny, żebym zobaczyła – powiedziała. Shannon postukała w klawiaturę i popatrzyła na ekran. Była młoda – około dwudziestki – miała mocny makijaż i koliste kolczyki, które huśtały się i błyszczały w świetle. – Jakich pieniędzy pani się spodziewa? – zapytała. Smuga nachyliła się w stronę otworów wyborowanych w odpornej na stłuczenie szybie, świadoma kolejki stojącej za nią w wyciszonym pomieszczeniu. – To moje pieniądze z ZiZW – powiedziała – Sto funtów piętnaście. Dziewczyna zmarszczyła brwi. – Pani…? – Pieniądze z ZiZW – powtórzyła Smuga. – Zatrudnienie i Zasiłki Wspierające, wie pani. Dziewczyna zmrużyła oczy. – Ach, prawda. Hm, tu nic nie ma. Nic nie wpłynęło. („Za zasługi!”, pisnął głos). Smuga złapała się lady, żeby świat się nie przewrócił. – Hm – powiedziała. – Mogłaby pani sprawdzić, co się z tym stało? Proszę? Dziewczyna kliknęła w kilka klawiszy i popatrzyła na ekran. – Mówi tylko, że polecenie zapłaty zostało wstrzymane. („Za zasługi!”, powtórzył głos). Smuga mocno przełknęła, zwalczyła przypływ, który groził, że podejdzie do gardła i wyleje się na kontuar tu i teraz. – Dlaczego? – kraknęła. Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Tu o tym nic nie ma. Będzie pani musiała skontaktować się z nimi. („Za zasługi!”, ryknął głos, teraz wściekle, a potem ścichł do złowrogiego
pomruku). Wystraszona Smuga przejechała palcami przez włosy. Dziewczyna patrzyła na nią przez chwilę. W jej oczach zabłysło zrozumienie, a Smuga zrozumiała, że zapomniała założyć szalika, tak się śpieszyła, żeby wyjść z mieszkania na spotkanie z wietrznym dniem. – Czy pani…? – zaczęła dziewczyna. – Nie! Nie jestem – krzyknęła Smuga. Ludzie przy innych okienkach odwrócili się, żeby popatrzeć, dziewczyna cofnęła się, a mężczyzna w marynarce i krawacie wystawił głowę zza rogu za nią. – Wszystko w porządku? – zapytał. Dziewczyna spojrzała na Smugę i kiwnęła głową. – Jest w porządku – odparła. – Klientka właśnie odebrała złą wiadomość. – Hm. – Mężczyzna przyglądał się tatuażowi Smugi i plamom na jej ocieplanej kurtce, potem obrócił się na pięcie i znów zniknął. – Czy dzisiaj mogę coś jeszcze dla pani zrobić? – zapytała dziewczyna, patrząc z nadzieją na następną kobietę w kolejce. – Nie. To znaczy tak, to znaczy, niech pani poczeka… tam musi coś być! Dziewczyna znów przeniosła na nią wzrok. – Na przykład? („Hak im w oko! Kop im w dupę! Załóż im półnelsona!”) Smuga zacisnęła pięści, próbowała myśleć. – Cóż. – Rozejrzała się po sali, jej myśli przemieszczały się między różnymi trasami jak zwariowana zwrotnica na torach kolejowych. – To znaczy, czy nie mogłaby pani do nich zadzwonić, albo coś takiego? Nie mam komórki, rozumie pani i… („Załatw ich! Celuj w nogi!”, „Nazwiesz to bakłażanem?”) Dziewczyna pokręciła głową. – Biuro będzie otwarte dopiero w poniedziałek. Zresztą, nie mogę rozmawiać o pani zasiłku z obcą osobą. To jest poufne. To nie byłaby rozmowa zabezpieczona. („Precz z tym! Precz z tym! Precz z tym!”) – Ale. – Smuga śliniła się ze zdenerwowania, opluwała szkło swoim strachem. – Ale co mam teraz z robić? Nie mam pieniędzy. No, dosłownie ich nie mam. I byłam w środku, jak by to powiedzieć, zasiłków. Od wczoraj nie mam niczego do jedzenia i… Spadł na nią ogrom sprawy: galaktyka implodowała i deszcz stopionej materii spadł jej na głowę. – („Jestem tylko biednym chłopcem z biednej rodziny”, zawodził głos). – Zamknij się! – ryknęła Smuga uderzając się w bok głowy. Skwierczący ból wbił się przez ranę w mózg.
Dziewczyna uniosła oczy. – Czy jest jeszcze coś, co mogłabym dzisiaj dla pani zrobić? – zapytała znowu. Smuga schwyciła się kontuaru, patrzyła na pstry obraz dziewczyny. – Więc niby co mam teraz zrobić? Za nią ktoś coś mruknął. Odwróciła się na pięcie i stanęła twarzą do kolejki. – Co? – zapytała. – Co to było? Stali tam w swoich płaszczach i kurtkach – sam solidny materiał wart swojej ceny – i patrzyli na nią ze złością. Mężczyzna na przedzie zakaszlał. – Powiedziałem, że powinna pani znaleźć sobie pracę. Tak mi się wydaje – warknął i wystawił szczękę do przodu. Popatrzyła na niego. – Pracę? – powiedziała. – Pracę? Ale ja jestem chora! Potrzebne mi są te pieniądze! Myśli pan, że byłabym tutaj… Gruba kobieta w skafandrze pisnęła. – Na tyle była pani zdrowa, żeby znaleźć drogę do banku i zacząć kłótnię, prawda? Miała pani pieniądze, żeby zrobić sobie to coś na twarzy. – Pociągnęła nosem. – Doprawdy, są ludzie, którzy sami nie wiedzą, na czym siedzą. Smuga patrzyła na nich, widziała ich z odległości miliona mil. Między ich światem a jej światem rozwierała się przepaść milczenia, przez którą bez szwanku nie mogło się przedostać zrozumienie. Nie było z nimi rozmowy. Odwróciła się bez słowa i po omacku wyszła przez drewniane drzwi w początek dnia. Wlokła się ulicą, niepomna dokąd idzie, myśli się w niej kotłowały. Szok kłuł ją w ręce i nogi. Myślami w kółko wracała, jak złota rybka pływająca w wazie, do sprzątania i listu i do tego, że nie jadła i do tego, że bardzo są jej potrzebne pieniądze i że nie ma tych pieniędzy. Twarze ludzi z banku wyłaniały się ku niej z witryn sklepowych i skrzynek na listy: zacięte i obce. Szła dalej. Szkoły, ośrodki gminne, płoty, rzędy mieszkań, szeregowców, bloków mieszkalnych. Patrzyły na nią kamiennym wzrokiem, kiedy przechodziła obok. Życie zorganizowane, bogate, ułożone. Ubezpieczenia na życie, emerytury i oszczędności na czarną godzinę. Nie wydawaj wszystkiego na raz i żyj roztropnie. Co masz zrobić jutro jest warte świeczki. Zrób dzisiaj, bo kanarek na dachu. Droga się rozdzieliła, chodnik się skończył, szła po asfalcie. Tam, na estakadę, gdzie wiatr chłostał, a drzewa kłaniały się w nisko pod jej stopami. Wkrótce strumieniem nadjechały ku niej samochody, szła zygzakiem między nimi, patrzyła, jak biała linia pojawia się pod nią i niknie, ścieg mocujący asfalt do ziemi. Klaksony trąbiły, ale nie zwracała na nie uwagi, machała ramionami do niewyraźnych, przemykających twarzy, żeby pokazać, że nic ją to nie obchodzi. Z rykiem przejechała ciężarówka, kiedy już zniknęła, Smuga popatrzyła przez wirujące powietrze na pobocze. I tam zobaczyła to, przymocowane do betonu: zdjęcie Ellie,
to z gazety, pod spodem napis, który głosił: „W naszych myślach i modlitwach”. Do bariery przymocowane były pęki kwiatów drżące w podmuchach przejeżdżających wozów. Z tej perspektywy, kiedy papier łopotał, Ellie zdawała się mrugać, przekazywać informację tylko dla niej. Stała i patrzyła na twarz prawie taką samą jak jej twarz, próbowała ją zrozumieć, rozchwianą i łopoczącą. Stała, samochody jechały sznurem, muskając powietrze czerwieniami, błękitami i zieleniami. Stała, póki chmury nie zgęstniały i nie zaczęły spadać krople deszczu, a dźwięk klaksonów nie skrzepł w zawodzenie syreny.
16 Sobotnie popołudnie i matka z Wilczkiem wyszli, żeby kupić meble do pokoiku na piętrze, od frontu domu. Ellie bawi się w domu Jessiki, ale mnie nie zaproszono i zamiast tego zaprowadzono mnie do pani Dunkerley, bo podobno nie można mi zaufać, kiedy zostaję sama. – Tak, kochana. Nic się nie martw. Nie śpiesz się – mówi pani Dunkerley do matki, składając dłonie pod jej podbródkiem, jak kobieta wysyłająca żołnierza na wojnę w starym filmie. – Będzie nam doskonale, prawda? Patrzę spode łba na dorosłych. Matce błyszczą oczy, a Wilczek stoi obok niej i obejmuje ją ramieniem, jakby była rzepą-medalistką, którą wystawia na kościelnym święcie zbiorów. Mnóstwo zamieszania z tą wyprawą do nudnego, starego Johna Lewisa. – Posłuchaj – mówi pani Dunkerley, kiedy już pomachała matce i Wilczkowi. – Myślę, że bardzo się przejmujesz, że mama i pan Greene idą kupić te wszystkie nowe meble, prawda? Jakiż to musi być cudowny czas dla całej rodziny. Nic nie mówię. Po pierwsze matka nigdy nie była mamą i to oczywistość, że tak się jej nie nazywa. A po drugie, po co mówić takie głupstwa? Przecież meble nie ożyją i nie zatańczą ani nie zrobią magicznych sztuczek. To będą meble, jakie są i były u każdego w każdym domu: komoda i szafa, które sobie stoją i nic nie mówią. Jeśli o mnie chodzi, dlaczego tam miałoby w ogóle coś być. Podoba mi się, kiedy tam jest czysto i pusto, tak jak było, odkąd matka spakowała wszystkie rzeczy stamtąd z czasów sprzed samobójstwa ojca i upchnęła je na strychu, kiedy Niepotrzebne Dzieła zostały wniesione po drabinie, a jaskrawe paski kolorów na płótnach mrugały, niknąc we włazie, jedno po drugim. Samobójstwo. To, co teraz nazywamy Niefortunną Decyzją, w celu Przedstawienia Spraw Publicznie, jak radzili lekarze – tylko, że nikt nie mówi, czy to jest to samo, co umieranie, czy jest czymś innym. Samobójstwo. To brzmi jak coś, co można zamówić we francuskim bistro, do którego zabiera nas Wilczek w urodziny matki. „Poproszę samobójstwo z dodatkowym sosem”, wyobrażam sobie, jak matka mówi surowym głosem, który stosuje wobec kelnerów. „I mógłby pan dopilnować, żeby mięso było dobrze wysmażone?” Kiedy opróżniono pokoik, poszłam tam i stałam, a matka, Ellie i Wilczek przyglądali się, jak idzie pomysłowemu Dobromirowi na dole. Było spokojnie, podobała mi się pozłota, którą słońce rzucało na ściany, zamazując rysy po latach opierania Niepotrzebnych Dzieł. Matka w końcu spaliła je na wielkim kolorowym ognisku pod płotem ogrodu. Nie było tu rzeczy osobistych, które wpijałyby mi się w mózg, niczego, co próbowałoby wcisnąć mnie w ellinowatość. Mogłam po prostu stać w złotej przestrzeni i wyglądać na ulicę, a dół firanki falował przede
mną jak koci ogon. Postanowiłam, że to będzie miejsce dla mnie, uspokajała mnie myśl o przyjściu tutaj, kiedy reszta świata zrobi się za głośna. Potem, pewnego dnia, wróciłam ze szkoły i na górze był jakiś człowiek, stał na drabinie, gwizdał i malował. Wkrótce potem przybyło łóżeczko z prętami po bokach i pokój zamiast być cichy i spokojny, stał się ciasny i nerwowy i już więcej do niego nie wchodziłam. Pani Dunkerley otwiera tylne drzwi i wypuszcza zapach stóp. Przechodzimy przez zasłonę z koralików, a ja wyciągam rękę do góry, żeby sznurki nie biły mnie po twarzy. – No, jesteśmy – mówi pani Dunkerley z wielkim uśmiechem, jakbyśmy weszły na górę. – Może pójdziesz do salonu, usiądziesz, a ja przyniosę ci filiżaneczkę herbaty? To brzmi jak pytanie, ale wiem, że naprawdę nim nie jest, więc kiwam głową i idę do salonu, podchodzę do brązowego fotela, żeby usiąść obok klatki Billa. W telewizji jest lodowisko. A mężczyzna i dama w skrzących się purpurowych ubraniach ślizgają się po nim i tańczą. Sukienka damy jest bardzo krótka, a mężczyzna ciągle podnosi damę i macha nią dookoła, żeby pokazać jej majtki, a wszyscy klaszczą za każdym razem, kiedy tak zrobi. – Czy to nie śliczne? – pyta pani Dunkerley wchodząc z pobrzękującą tacą. – Oczywiście nie takie dobre jak Torvill i Dean. Myślę, że śliczne to nie jest właściwe słowo i myślę, że gdybym ja była tą panią, zbeształabym mężczyznę i kazała mu się przestać, ale wszyscy inni w telewizji chyba się zgadzają, jakie to świetne przedstawienie, więc uśmiecham się i z wdzięcznością przyjmuję filiżankę herbaty pani Dunkerley. – Herbatnika? – pyta pani Dunkerley, potrząsając puszką. Zaglądam do środka i kalkuluję. Kruche ciasteczka imbirowe są tu zdecydowanie od ubiegłego roku, bo pamiętam, że w Boże Narodzenie, kiedy z Ellie przyszłyśmy, żeby dać pani Dunkerley pachnidełka, już tu były. Nie jestem pewna rybek, bo podejrzewam, że pani Dunkerley zjada je, kiedy nikt nie patrzy, ale rodzynki w nich przypominają mi rozgniecione muchy, więc wolę je zostawić. W ten sposób zostają herbatniki z mąki razowej, o których nic nie wiadomo. Już mam wziąć jeden z nich, kiedy widzę błysk srebra pod spodem i serce mi skacze. Myszkuję palcami i – chociaż w domu nie pozwalają mi na to – trochę grzebię dookoła, póki nie udaje mi się wyciągnąć kit-kata. – Bardzo dziękuję – mówię, zadowolona, że nie ma tutaj Ellie i przynajmniej dziś po południu dostaję coś, czego ona nie dostanie. Pani Dunkerley siada z jęknięciem na fotelu przy gazowym kominku, oczywiście wyłączonym, bo jest lato. – No dobrze. – Patrzy na mnie, za nią terkocze zegar na półce nad kominkiem. Wkrótce wytnie kuranta.
– A więc – mówi pani Dunkerley – Helen, prawda? Przebiega przeze mnie dreszcz emocji. – Tak. – No tak, oczywiście, Helen – stwierdza pani Dunkerley. – Jak dobrze, że dla odmiany zgadłam. Ty i twoja siostra jesteście jak dwie krople wody. I chociaż to tylko pani Dunkerley, jestem taka zadowolona, bo ktoś nazwał mnie moim imieniem, bo ktoś mnie rozpoznał, że siedzę bardzo spokojnie z kit-katem, jakby to szczęśliwe uczucie było bardzo gorącą filiżanką herbaty i mogłabym coś wylać, gdybym powiedziała słowo. W telewizji kolejna para tancerzy wychodzi z tłumu. Można się domyśleć, że mężczyznę korci, żeby zrobić sztuczkę z pokazywaniem majtek, ale ta pani wygląda na bardziej zawziętą i kręci się dookoła, robiąc gwałtowne ruchy rękami. Mam nadzieję, że zacznie kopać i bić, jeśli mężczyzna zrobi się niegrzeczny. – A zatem, Helen – mówi pani Dunkerley przy kolejnym trzaśnięciu i zaterkotaniu zegara. – Co sądzisz o moim nowym Billu? Obracam się, patrzę na klatkę, i widzę, że Bill zmienił się z niebieskiego na zielonego. Dzwoneczki nut dochodzą z zegara, a nowy Bill dyga i kłania się na pięcie, jakby to jemu należały się oklaski. – Co się stało ze starym Billem? – pytam. – Obawiam się, że zszedł, kochana – mówi pani Dunkerley siorbiąc herbatę. – To znaczy, że umarł? – Tak – odpowiada pani Dunkerley. – Owszem. Umarł. Patrzę, jak nowy Bill zahacza dziobem pręty i rzuca się po klatce. – Czy to było samobójstwo? Pani Dunkerley przez chwilę patrzy na mnie twardym wzrokiem. – Wiesz co? Właśnie sobie przypomniałam. Nawet się nie domyślisz, co znalazłam w fundacji Oxfam. Tylko gdzie ja to położyłam? Podnosi się i zaczyna dudnić po salonie, otwierać kredensy i szuflady, pokazując wszelkiego rodzaju bałagan w środku – znacznie gorszy niż w małej sypialni od frontu w najbardziej niefortunnych chwilach po Niefortunnej Decyzji, wtedy gdy godziny pełne były zamętu, a matka chodziła do sklepu w piżamie w środku dnia. – Aha! – Pani Dunkerley wyjmuje kartonowe pudło. To gra Czwórki, którą ktoś musiał okleić taśmą celofanową po bokach, żeby wieczko nie spadało. – Wy, dzieci uwielbiacie to, prawda? Chcę powiedzieć, że uwielbiałyśmy to, kiedy miałyśmy jakieś sześć lat, a teraz mamy dziewięć, prawie dziesięć i to jest trochę zbyt dziecinne. Ale pamiętam o manierach, jak Helen by pamiętała, i mówię co innego. – Och tak, to moja ulubiona – i próbuję wyglądać na zadowoloną. Kiedy pani Dunkerley ustawia grę na stoliku między naszymi fotelami, otwieram kit-kat, żeby
to sobie wynagrodzić, ściągam folię i robię trzask, tak jak to robią w reklamach, ale kiedy podgryzam kawałek, zamiast gładkiej słodyczy, a potem chrupnięcia, czuję w ustach wilgotną chropowatość, a kiedy spoglądam w dół, tam gdzie powinna być czekolada, widzę futerko. Gardło mi się zamyka, żołądek podskakuje, ale Helen by nie zwymiotowała, więc zamykam oczy, zmuszam się do przełknięcia, powstrzymuję łzy, które biorą się trochę z odruchu wymiotnego, a trochę z szoku, bo na miejscu czegoś przyjemnego była obrzydliwość. Odkładam resztę kit-kata na oparcie fotela i gram, wydając uprzejme ochy i achy, kiedy wyprowadzane są nudne kontry. Helenuję jak tylko potrafię. Pojawia się obraz zabawy, jaką Ellie i Jessica urządzą sobie w pokoju zabaw Jessiki nad garażem, z dala od dorosłych, gdzie można wejść na drabinę i opowiedzieć tyle tajemnic, ile tylko się chce, ale odsuwam obraz i gram dalej. Jeśli mogę helenować na ile mnie tylko stać, to myślę, że nawet teraz, po całym tym czasie, nadal będzie możliwe, żeby prawda wyszła na jaw. Pani Dunkerley będzie tak mną zachwycona, że powie matce, jaka kochana była Helen i może matka i Wilczek będą tak zajęci myśleniem o swoich nowych meblach, że zapomną, kto miał niby być kim i kiedy Ellie wróci od Jessiki, trzymając kurczowo swój projekt modnego fasonu w stylu zrób to sam, czy jakąś inną rzecz, w którą się dzisiaj bawiły i będzie to prosta droga z powrotem do starych zwyczajów Ellie. Tak bardzo chcę wprowadzić plan w życie, że kiedy pani Dunkerley wskazuje kit-kata i mówi, że w Afryce są dzieci, które byłyby zadowolone z takiego jedzenia, podnoszę go i połykam nie zważając na to, że przylepia mi się do zębów i zamula żołądek, bo magia działa i znów robi ze mnie Helen. Gram i gram, grę za grą, ile tylko pani Dunkerley zechce, wdzięczę się i dziękujębardzo z całych sił. W telewizji jazdę na lodzie zastąpiła Alicja w krainie czarów i chociaż mamy to w domu i możemy oglądać, kiedy tylko chcemy, ciągle uprzejmie na to zerkam, żeby nie zanudzić się grą. Wreszcie, po herbatce u Szalonego Kapelusznika i piosence nieurodzinowej, pani Dunkerley wstaje z jękiem. – Hm, coś ci powiem: ta herbata przeszła przeze mnie na wylot – mówi. – Młoda Eleanor, bez względu na wszystko, nie starzej się. Po tych słowach wychodzi z dudnieniem do korytarza i po schodach do łazienki. Siedzę w fotelu, smród „Eleanor” osadza się na mnie jak kropelki z łazienkowego odświeżacza w sprayu. W telewizji Alicja idzie z herbatki u Szalonego Kapelusznika do lasu tulżyc[1], a drzewa się zamykają. Ogarnia mnie chętka na głupstewka, nie chcę siedzieć sama. Odwracam się i otwieram drzwiczki do klatki Billa 2. W środku Bill 2 kuli się na huśtawce. Sięgam i obejmuję palcami jego pierzaste ciałko. Bill 2 zadziera główkę i opuszcza dziób, żeby mnie uszczypnąć, ale jestem większa od niego i musi pójść ze mną. Siedzimy, Bill 2 i ja i oglądamy kreskówkę. Trzymam go w dłoni, niech się zachowuje. Co jakiś czas
powtarza próby: czuję jego ostre pazurki na dłoni, a serduszko mu drży. Kiedy pies ze szczotkami na brodzie i ogonie przychodzi, żeby zamieść ścieżkę pod stopami Alicji, śmieję się jak zawsze. Tyle że tym razem to nie jest śmieszne: las jest bardzo ciemny, w śpiewie nabrzmiewa tęsknota i nie ma dokąd iść. Świat staje się ciasny, wszystkie drzwi są zamknięte i nie ma znaczenia, jak mocno zaciśnie się pięści, żeby walić w drewno. Kiedy Kot z Cheshire pomógł już Alicji wyjść na światło dzienne, patrzę na Billa 2. Zrobił się bardzo spokojny, jakby zasnął, tyle że oczy ma otwarte. Kładę go ostrożnie na podłogę klatki i posypuje go trocinami, żeby mu było ciepło. Potem wstaję. – Do widzenia pani – wołam w górę schodów. – Och, już idziesz, kochana? – słyszę głos pani Dunkerley. – Czy przyszła twoja matka? – Tak – odkrzykuję. – No to dobrze, kochana – woła pani Dunkerley. – Przychodź, kiedy chcesz i przyprowadź przyjaciół. Kiwam głową i wychodzę tylnymi drzwiami. Lampy uliczne zamrugały, a gdzieś przy ulicy silnik zawarczał i ożył.
17
Z parkingu odjechali w milczeniu. Patrzyła w boczne lusterko, komisariat wzruszył ramieniem, kiedy przejeżdżali przez wałek asfaltu, jak lokaj wychodzący tyłem z salonu. Radio szeptało na łatwej do słuchania częstotliwości, trochę za cicho, żeby dobrze coś usłyszeć. – Możesz mnie po prostu odwieźć do domu – powiedziała. Nick nie zdejmował wzroku z jezdni. – Po tym, jak prawie się zabiłaś, chodząc między jadącymi samochodami, bo miałaś jakąś infekcję z wypadku, który spowodowałem? – powiedział, włączając kierunkowskaz, żeby zjechać z ronda. Głos mu drżał, policzki się zaczerwieniły. – Chyba żartujesz. Jedziesz ze mną do domu. I zostaniesz z nami, póki nie wydobrzejesz. Otworzyła usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale słowa ją zawiodły. Głowa ciążyła. Samo utrzymanie jej w równowadze na szyi było trudne. Ostatnie kilka godzin – wypełnianie formularza, antybiotyki, które jej dali na infekcję rany, twarze mówiące do niej, wyrzucające strumienie łagodnych, rozsądnych słów – zebrało swoje żniwo. Zbyt długa ekspozycja na zdrowy rozsądek prawie zawsze się na niej odbijała, a dzisiaj jej tolerancja była szczególnie niska. Jedyna premia, to że głosy były w równym stopniu wykończone. Od wielu godzin nie usłyszała od nich ani pisku. Kiedy już wyjechali na dwupasmówkę, zapytał. – Więc co się właściwie stało? Dlaczego wyszłaś na tę drogę? Wydęła policzki. – Oj, chyba po prostu mi odbiło – powiedziała. – Naprawdę nie wiem. Ostatnie, co pamiętam, to że stałam w banku… – W banku? – Tak, weszłam, żeby wyjąć pieniądze z zasiłku. Tyle że był problem i kiedy weszłam, powiedzieli mi, że zostały wstrzymane. Naprawdę nie wiem, co było potem. Jakbym przestała myśleć. – Acha – Nick, zjechał na lewy pas, żeby wyprzedzić ciężarówkę. – Więc nie chodziło o Helen? Smuga mrugnęła. – Helen? – Nie szukałaś Helen? – zapytał. – Wiesz, myślałem, że skoro byłaś na tej drodze, właśnie w tym miejscu, to może chodziło o nią. O wypadek. O ciebie, bo może chcesz ją zobaczyć. Smuga wycisnęła z siebie słowa. – O nie, nic z tych rzeczy – powiedziała. Popatrzyła na niego. –
Przepraszam. Skręcili z powrotem na środkowy pas, za autobus wiozący uczniów na jakąś wycieczkę. Ci na tylnych siedzeniach odwrócili się i zaczęli robić do nich miny przez szybę. Jeden z chłopców, z krawatem zawiązanym na głowie, przycisnął nos do okna i udawał świnię. – Przy okazji, jak z nią? – zapytała Smuga. – Z Helen? Słowo zabrzmiało obco, wyszło z jej ust pod przymusem – korek, który wystrzelił z butelki. Twarz Nicka drgnęła. – Wiesz, właściwie tak samo – powiedział. – Od jakiegoś czasu bez zmian. Na początku myśleli, że się jej poprawia, ale utknęła na tym samym poziomie i tak jest od dawna. Od czasu do czasu mruczy i rzuca się. Na twarzy widuje się jej stare miny. Czasem, jak spojrzy się na nią i szybko odwróci wzrok, można sobie wmawiać, że wróciła. Ale jej tu nie ma. Zupełnie nie ma. Odwrócił się, chciał spojrzeć jej w oczy, ale zobaczył, że odwraca wzrok. – Teraz mniejsza o to – powiedział i odchrząknął. – Ty. Ta sprawa z pieniędzmi. Zasiłek, mówisz? To musi być… poważna sprawa. Wzruszyła ramionami. – Tak, dopierdolili mi. Między nich a autobus szkolny wciął się samochód, zmuszając Nicka do wdepnięcia w hamulec. – Idiota! – krzyknął. Łagodność tego słowa wstrząsnęła nią. – Przepraszam – mruknął i wrócił do tego, o czym mówili. – Ale przecież nie wolno im tak robić, prawda? – Czego nie wolno im robić? – Wstrzymywać pieniędzy? Nie wolno tak po prostu przestać. Parsknęła. – Wygląda na to, że właśnie to zrobili. – Ale kiedy się z nimi skontaktujesz i wyjaśnisz, to na pewno… – O tak – Smuga pokiwała głową. Na pewno. – Będą mieli mnóstwo zrozumienia. Jak mi się poszczęści, naprawią to w sześć tygodni. – Sześć tygodni! – powiedział Nick. – Ależ to oburzające. Jak w tym czasie zdobędziesz pieniądze? Wzruszyła ramionami. – Chyba będę musiała uciec się do swoich ogromnych oszczędności – powiedziała. Nie chwycił dowcipu. – Sześć tygodni – powtórzył, kręcąc głową. – Są ludzie, dla których to musi być bardzo trudne. Bo co byś zrobiła, gdybyś miała dzieci? Poruszyła się na fotelu i coś kopnęła. Spojrzała w dół, to była lalka Barbie.
Nachyliła się i podniosła ją. – Przepraszam, to Heloise – powiedział Nick. – Szukaliśmy tego. – Więc macie dzieci? – Smuga spoglądała na doskonałe w swej sztywności rysy Barbie. – Ty i Helen. Poczuła dźgnięcie paniki: dwie małe dziewczynki biegną po trawniku, warkocz i kucyki podskakują. Wbiła palce w uchwyt na drzwiach i próbowała oddychać. – Tak – odparł Nick. – Tylko jedno. Heloise. Ma sześć lat. Margaret bardzo nam pomaga. Opiekuje się nią teraz. Zalała ją ulga, zadudniła w bębenki uszne, więc ostatnie zdanie dotarło do niej po chwili. Dopiero wtedy zrozumiała, że Margaret to matka. Kiedy wreszcie pojęła o co chodzi, otworzyła i zamknęła usta jak ryba. Rozstrajała ją myśl, że matka jest w stanie pomagać, grać rolę babki. To nie trzymało się kupy. W myślach została jej na zawsze taka, jaka była, kiedy Smuga widziała ją po raz ostatni: stoi na progu w wieczorowym stroju, z kruchą chmurą wzburzonych włosów i patrzy, jak odwozi ją samochód policyjny.
18
Po Billu 2 wszystko się zmienia. Ludzie patrzą na mnie, mrużąc oczy, a z kuchennymi drzwiami są niewyraźne rozmowy i światło lśni przez szpary jak ostrzeżenie. Kiedy pojawia się niemowlę Richard – w łoskocie kroków na schodach i budzącym się z chrząkaniem do życia samochodzie Wilczka i w przybyciu matki Hannah C, która każe nam grać w chińczyka, bo pani Dunkerley nie ma ochoty więcej nas widzieć – nie pozwalają mi go dotykać. Część mnie jest zadowolona, bo niemowlę Richard jest tłuste, i ma łysą wielką głowę jak Wilczek i zabawa z nim byłaby nudna. Ale inna część jest smutna, kiedy widzę matkę, która siedzi i obejmuje ramieniem Ellie, i pokazuje, jak trzymać go odpowiednio i w ogóle. Czasem staję w ciemnym korytarzu i gapię się na nich, jak siedzą w blasku gazowego płomienia: matka, Ellie, niemowlę Richard i Wilczek, a za nimi błyska telewizor. Są jak rodzina z opowiadania, które ze mną nie ma nic wspólnego. Nawet nie wiedzą, że tutaj jestem. A kiedy podkradam się do drzwi wejściowych i wymykam się, żeby pójść do drzewa do góry nogami i tam usiąść, nikt nie mówi ani słowa. Lata mijają w kółko, jak samochody na starym torze scalextric, na którym chłopcy bawią się podczas przerwy, kiedy pada. Jesteśmy w trzeciej od końca klasie, potem w drugiej od końca, a potem, niespodzianie, jest ostatni rok i wkrótce będziemy musieli się pożegnać i rozejść się do różnych wielkich szkół. W ostatni dzień jest przedstawienie w głównym holu i wszystkie lubiane dziewczyny pokazują swoje numery, żeby udowodnić wszystkim, jakie są utalentowane. Jessica kręci trzy hula hop naraz, a Charlotte i jej paczka przedstawiają taniec, który ułożyli do Heal the World Michaela Jacksona. Potem wychodzi Ellie i recytuje śmieszny wiersz o pani, która prowadzi tombolę w jakimś dziwacznym kościele. Udaje głosy i w ogóle, a kiedy kończy, wszyscy wiwatują i mówią, jaka musi być utalentowana. Siedzę malutka na końcu rzędu i nie klaszczę, myślę jak dawna Helen nie powiedziałaby wiersza i nie udawałaby głosów – jak Ellie wzięła sobie Helen, zniekształciła ją i dodała to i owo, więc teraz jest osobą, której nie można by rozpoznać jako starej Helen. Teraz to jest Hellie i wcale nie jest Helen. Helen znikła. I zaczynam myśleć, że już się nie pojawi. We wrześniu, kiedy zaczynamy wielką szkołę, mam nadzieję, że będzie inaczej. Większość ludzi, których znałyśmy, poszła do St Stephen’s przy centrum handlowym, a Jessica i Charlotte wyjechały do Kongregacji Marii Panny, szkoły, za którą rodzice płacą, więc można nosić ładniejszy mundurek i jest tam basen pływacki. Mam nadzieję, że pójście do Bridge Oak oznacza nowy początek, że przestanę być spychana do kąta Ellie, który z dnia na dzień robi się coraz mniejszy. Jeśli muszę być Ellie, to że przynajmniej spróbuję stać się najlepszą z możliwych
Ellie i może Bridge Oak stanie się szansą, tak mi potrzebną, z dala od wszystkich tych ludzi, którym się wydaje, że wiedzą, jaka jest Ellie, zanim otworzy usta. Ale kiedy tam przychodzimy pierwszego dnia w granatowych sweterkach, białych bluzkach i krawatach, okazuje się, że ludzie przysłali listy na nasz temat i zanim zakończono rejestrację, ktoś podchodzi, klepie mnie po ramieniu i prowadzi do innego pokoju z dywanem na ścianie, gdzie siedzi gruba kobieta w ciasnym swetrze, która chce, żebym dopasowała obrazki ze zwierzętami i słowa, które je opisują. Gniew rozdyma mnie jak wichura i wszystko co mogę, to siedzieć, trzymać się stołu i starać się, żeby z oczu nie wykipiały mi łzy. Kiedy kobieta idzie do toalety, biorę ołówek i siekam całą stronę, aż słoń, nosorożec i żyrafa stają się tylko kawałkami oczu, nóg i ogonów, a potem łkam i płaczę, póki nie zabierają mnie do dyrektorki, dokąd prowadzą mnie korytarzem obok sali gimnastycznej, gdzie Ellie robi piruety w nowym kostiumie gimnastycznym, machając nad głową czerwoną tasiemką. I przez to krzyczę jeszcze głośniej, bo wiem że zaczyna się coś gorszego niż było i teraz już z tego nie wyjdę. Wieczorem, kiedy wracamy do domu, podbiega Richard, radosny, cały w uśmiechach, chce pokazać obrazek, który narysował. Ellie bierze obrazek i wydaje z siebie wszystkie właściwe okrzyki zachwytu, więc Richard śmieje się i klepie się rączkami po udach, jakby Ellie powiedziała najśmieszniejszy na świecie dowcip. Na mnie nikt nie patrzy, więc wymykam się do parku, gdzie drzewo do góry nogami czeka jak kaskada lśniących włosów. Wrześniowe słońce zaczyna zachodzić za domami po drugiej stronie parku, popychając ich cienie w moją stronę jak języki, kiedy idę po trawie. Gawron kracze, dochodzę i rozsuwam gałęzie. Potem staję, bo tam, gdzie zazwyczaj jest wolne miejsce i pień, żeby na nim usiąść, są torby i nogi, i twarze. Nastolatki. – Czego kurwa chcesz? – pyta chłopak z pryszczami i patrzy na mnie. Dziewczyna, która trzyma plastikową torbę, odwraca się i patrzy na mnie mętnym wzrokiem. – Daj spokój, Baz – mówi. – To tylko dziecko. Jak masz na imię, kochana? Rozglądam się po nich. Siedzą skuleni wokół paczki z puszkami piwa, dłonie schowali w rękawach. – El…lie – mówię powoli. Chłopak, Baz, patrzy na mnie mrużąc oczy. – Do której szkoły chodzisz? – pyta. – Do Bridge Oak. Ale zaczęłam dopiero dzisiaj i… – I nagle pokój z dywanem na ścianach i rysunkami zwierząt wali się na mnie i jedyne, co mogę zrobić, to wstrzymywać łzy wypływające mi z oczu. – Ach, biedactwo – lituję się dziewczyna. – Dali ci wycisk? Hm, chodź, usiądź obok mnie, kochana. Zajmę się tobą. Więc idę i siadam obok dziewczyny, którą czuć papierosami, gumą do żucia
i waniliowym sprayem do ciała Impulse. Inni gapią się na mnie. Jest ich sześcioro: czterech chłopców i dwie dziewczyny. Na ziemi między nimi, obok sztangi puszek, jest tubka kleju, takiego jak klej, którego używa Wilczek, żeby sklejać części swoich miniaturowych samolocików. Rozglądam się za modelem, który robią, ale między gałązkami i liśćmi niczego nie widzę. Baz otwiera z trzaskiem puszkę piwa i gwałtownie wystawia ją w moją stronę. – Masz. – Podaje, nie patrząc mi w oczy. Kręcę głową. Widziałam, co potrafi drink: matka z zawrotami głowy w kuchni, a drzwi do sypialni niedomknięte, kiedy Wilczek ją obłapia. – Nie, dziękuję. Wznosi oczy do góry. – Chciałem być tylko przyjacielski – mruczy. – Nie zawracaj nim sobie głowy – uspokaja dziewczyna, która siedzi obok mnie. – To nudny pojeb. Trzymaj się ze mną. Baz potrząsa nogami, tak że jego stopy szybko tupią o ziemię. Rozgląda się. – Masz Shaz. – Mówi, nachylając głowę w moją stronę. – Daj jej trochę… no wiesz. – Baz… – dziewczyna obok mnie protestuje. – Oj, daj spokój, Gina, kumpelo. Będzie śmiesznie. Gina zwraca się do mnie. – Ellie, nie musisz robić niczego, czego nie chcesz. Jest taka łagodna. I kiedy mówi „Ellie”, wszystko jest w porządku – po prostu imię, które każda może nosić. Nic straszniejszego. Chciałabym pokazać jej, jaka jestem dojrzała, żebyśmy potem zostały przyjaciółkami. Patrzę na torbę Tesco, którą trzyma Shaz. Myślę, czy może w niej być coś bardzo złego. Co by to było, zawsze mogę udawać, że wzięłam troszeczkę, a potem wyrzucić, kiedy nikt nie będzie patrzył. – Dobra – zgadzam się. – Spróbuję. – Zawodowo! – mówi Baz, klepiąc dłonią o dłoń. Podają torbę. Ale kiedy patrzę do środka, nie ma tam niczego do jedzenia, tylko jakaś przezroczysta, lepka substancja na dole. Chcę zanurzyć w niej palec, ale Baz śmieje się. – Nie, tego się nie je. To się wącha. Więc zbliżam nos co torby i pociągam. Czuć lekki benzynowy zapach. – Nie – wyjaśnia Baz. – Musisz to zrobić jak trzeba. Przystaw torbę do nosa i porządnie się zaciągnij, wiesz. Więc przyciskam brzegi torby do policzków, zamykam oczy i wdycham, jak tylko potrafię. Kwaśny wiatr wieje mi przez głowę, a ziemia odlatuje. Macham rękami i nogami w głębokiej wodzie, a wokół mnie rozbłyskują gwiazdy. Patrzę na
nich, ale oni są daleko, mają wygięte głowy i twarze rozciągnięte jak w gabinecie luster. Potem woda zaczyna odpływać i znowu siedzę na pniu, z bólem głowy i bulgocącym we mnie uczuciem wymiotnym. – O żesz… – klnie Baz. – Mówiłem ci, żebyś wąchała, a nie wciągnęła całą torbę! – Wszystko w porządku, kochana? – pyta Gin, obejmując mnie ramieniem. – Trochę wyszłaś z siebie, prawda? Ale kiedy na nią patrzę, ma wielkie oczy, a ja odsuwam się z przerażeniem. – Chyba już muszę iść do domu – szepczę i wstaję, a ziemia odlatuje w bok. – Jesteś pewna? – pyta Gina. – Może posiedzisz tutaj i poczekasz, aż to trochę zejdzie? Ale już nie mogę na nią patrzeć. Kręcę głową. – Muszę iść – powtarzam, odwracam się i przepycham między gałęziami do parku, który zamienił się w jeden wielki cień. Biegnę po trawie, którą ktoś trzęsie wielkimi falami, jak obrusem gotowym do przyjęcia posiłku, wreszcie jestem przy furtce, gdzie lampy oświetlają drogę do ulicy przed parkiem. Wtedy od ciemnych krzaków odrywa się jakaś postać i staje na ścieżce. – O, cześć – wilczym głosem mówi postać. – Dokąd tak gnasz? Podnoszę wzrok, ale nic nie widzę, bo lampa uliczna z tyłu to pomarańczowa kropka płonącego papierosa wisząca w okolicach jego twarzy. – Proszę – mówię, a żołądek mi się wywraca. – Muszę iść do domu. Źle się czuję. – Czekaj. – Ręka sięga, żeby złapać mnie za nadgarstek. – Czy nie jesteś jedną z tych dziewczynek, które ciągle przychodzą, żeby się bawić z Mary? Jedną z bliźniaczek? Kiwam głową, połykam wymiociny z ust. – Hm, czy to nie kurewskie szczęście – mówi głos. – Bo wiesz, ja dużo o was, bliźniaczkach, myślałem. Szczególnie o tobie. Zastanawiałem się, co u ciebie. Może po prostu pójdziesz ze mną i… Ale żołądek już mi się kotłuje i w każdej chwili może pójść wszystko jedno dokąd. Wyrywam rękę i przeciskam się obok niego, potykając się, biegnę ścieżką, która opuszcza się i podnosi jak huśtawka, potem drugą ścieżką, aż wreszcie są drzwi do domu. Wkładam klucz, wpadam do środka i wtedy, w ciepłym żółtym świetle, obok wilczkowego modelu spitfire’a, który mierzy do mnie z podstawki, wymiotuję wszystko na dywan.
19
Było ciemno, gdy zatrzymaliśmy się przed domem. Lampy uliczne z kutego żelaza żarzyły się pomarańczowo, rzucając rozpryski światła na dolne części pokrywających się liśćmi jaworów i żywopłotów, na których pączki glicynii dyndały jak miniaturowe kiście winogron. Nick wysiadł, żeby otworzyć bramę, która miażdżąc kółkami żwir, przesunęła się po prostokącie podjazdu. Nad nimi majaczył dom, upiornie biały z cegłami obnażonymi na wyższych piętrach. Wczesnowiktoriański, pomyślała, a może starszy, zbudowany w czasach, kiedy ta część Islington była jeszcze wsią i musiało tu być mnóstwo miejsca. – To tutaj mieszkacie? – zapytała Smuga, kiedy wysiedli z samochodu. Nick zrobił uciszający gest, ale w holu oblał ich blask światła dochodzącego z salonu, w którym znajoma postać siedziała na wielkiej kremowej kanapie. Przeszyła ją błyskawica strachu, skuliła się, strząsnęła włosy na twarz, ale było już za późno. Wilczek popatrzył i aż drgnął. Z latami jego rysy zrobiły się szorstkie, przerzedziły mu się włosy na głowie, a na policzkach pojawiły purpurowe plamki. Był też grubszy, a ubranie nie nadążało za tuszą, więc wyglądał teraz jak za mocno wypchana szmaciana zabawka prująca się na szwach. – Cześć – powiedział. Przed nim, na wysokości kolan stał stół z niedokończoną układanką na blacie. Reszta fragmentów spoczywała w pudełku na podłodze. Jasny obraz namalowany czerwonawymi kolorami z rocznika „Boys Own”, przedstawiał coś, co było startującym Boeingiem 747. – Horace pamiętasz Ellie? – zapytał Nick podchodząc. – Oczywiście, że pamiętasz. Ona… źle się poczuła i potrzebuje trochę opieki, więc zostanie tutaj na parę dni. – Rozumiem – powiedział niepewnie Wilczek. – Czy Margaret…? – Porozmawiam o tym z Margaret – odparł Nick. Przełknął. – Gdzie ona…? – Poszła do łóżka – rzucił szybko Wilczek, nie spuszczając wzroku ze Smugi. – Wczesnym wieczorem. – Świetnie. – Nickowi wyraźnie ulżyło. Popatrzył na jedno z nich, potem na drugie. – Ellie, usiądź proszę. – Wskazał dwie pozostałe kanapy ustawione wokół stolika. – Napijesz się czegoś? – Poproszę herbatę – powiedziała. To ostatnie czego chciała: kofeina rozbudzała w niej lęki. Niemniej coś trzeba było powiedzieć. To było głupie, ale pomyślała, że mogłaby zmoczyć się, zemdleć albo zwymiotować. Stała tutaj, pod pełnym wyrzutu wzrokiem Wilczka, jakby nawet chwila nie minęła od tamtego wieczora sprzed piętnastu lat – jakby mieli lada chwila przyjechać ze statyką trzeszczącą w ich radiostacjach i brutalnie zawlec ją do samochodu.
– Świetnie – powiedział Nick. – Horace? – Hm – odparł Wilczek. Nick wybiegł zrobić coś do picia, a Smuga przykucnęła na najdalszej kanapie i rozejrzała się po pokoju. Był urządzony ze smakiem, z mnóstwem pomysłowych pociągnięć – chowane stołki, które wsuwały się w drewno stołu i oszczędny w formie kandelabr z samych nagich żarówek i kawałków metalu. Hellie musiało bardzo dobrze się powodzić, pomyślała z przygnębieniem. Skubnęła zaschniętą krew na naskórku przy paznokciu i wgryzła się we wnętrze policzka. Mięśnie miała napięte. Cisza wydłużała się. W końcu Wilczek zakaszlał i wbił w nią wzrok z łaskawym grymasem. – No to – powiedział. – Jak ci się mieszka w… Gdzie to teraz jest? W Sidcup? W Slough? – W Walworth. Wskazał na nią z całą wymuszoną wesołością drużynowego. – A to dziura – stwierdził. Wzruszyła ramionami. – Jest… gówniana? Nędzna? Beznadziejna?… okej – zapytała. – Recesja mocno tam uderzyła, co? Zmarszczyła brwi, przełykając czop wymiotów. – Hm. Ja tam nic o tym nie wiem. Pokręcił głową i wyjął fragment z pudełka na podłodze. – Tam, gdzie my mieszkamy, zebrała swoje żniwo – powiedział. – Wszędzie zamykają sklepy. Przed pośredniakami kolejki. I zburzyli bibliotekę, żeby zbudować kolejne Tesco. Nie sądzę, żebyś poznała okolicę, gdybyś ją teraz zobaczyła. Popatrzył na nią, potem szybko przeniósł wzrok na fragment układanki, którą trzymał dla porównania nad lesistą okolicą w górnym lewym rogu obrazka, który się przed nim wyłaniał. Przez chwilę obracał go z boku na bok, potem odłożył poza ramkę i nachylił się, żeby jeszcze raz pogrzebać w pudełku. – Teraz już nie składam modeli – wyjaśnił, gdy zobaczył, że Smuga mu się przygląda. – Margaret… my uznaliśmy, że to powoduje niepotrzebny bałagan. To jest całkiem dobre w zastępstwie modelarstwa. A najlepsze z taką tablicą, to że można ją uprzątnąć i schować, kiedy tylko się chce. Kiedy już ją ułożę, myślę o tym, żeby to posklejać i powiesić na ścianie. Oczywiście w domu. Nie tutaj. Znowu zakaszlał. – No to, hm, co teraz porabiasz? – zapytał. Smuga gapiła się na niego, na jego różową łysiejącą głowę. Zastanawiała się, o czym on myśli, kiedy jest sam. Co sobie mówi, kiedy patrzy w lustro? Czy w ogóle myśli o tym, co się stało i czy być może – tylko być może – mógł wtedy interweniować, żeby wszystko potoczyło się innym torem?
– Cóż… – otworzyła usta. Przed oczami przemknęły jej obrazy, szare fale dni, popołudnia spędzone na obserwowaniu promieni słonecznych przesuwających się po nagich deskach, wieczory, kiedy wszystko zapada się i pluska, jakby świat znalazł się pod wodą, a potem błyski błyskawicy i dziury ciemności, która wszystko wsysa i miażdży człowieka do kości. – Właściwie, to pracuję na niepełnym etacie na poczcie – powiedziała. Wilczek ściągnął wargi i szerzej otworzył oczy wkładając na miejsce fragment, który próbował uciec. – Poczta – powiedział. – Rozumiem. A co? Robota kasjerki? – Głównie – odparła. – I trochę zajęć menedżera niskiego szczebla. Chyba chcą mnie wyszkolić. Mówiła o swoich obowiązkach, słyszała własny głos, dźwięczący gładko i kompetentnie. Poczta nabrała w jej myślach kształtów, to ją uspokajało. Półki zastawione artykułami – użytecznymi rzeczami, jak karteczki samoprzylepne, koperty ochronne, długopisy. Zobaczyła siebie, jak wypisuje na karteczkach ceny, pomaga starszym paniom wysyłać paczki do wnuków w Australii, zatrzymuje się, żeby zamienić słowo z Samem, niewidomym, który co tydzień przychodzi zdeponować emeryturę na rachunku pocztowym, bo ludzie tutaj są bardziej przyjaźni niż w banku. To była trudna i męcząca praca, ale jaką satysfakcję dawała. Człowiek się czuł, jakby naprawdę coś robił dla społeczeństwa, miał na coś wpływ – szczególnie teraz, kiedy wszędzie, gdzie tylko popatrzeć, zamykano lokalne punkty usługowe. W istocie zastanawiała się, czy nie podjąć pracy w pełnym wymiarze. Wszyscy chcieli, żeby tak postąpiła. Klienci zawsze o nią pytali, kiedy jej nie było. Kierownik zaproponował nawet, że zwiększy jej liczbę godzin, ale musiał poważnie to przemyśleć. Nie chciała przesadzić, a poza tym musiała zostawić sobie dość czasu na sztukę. Wilczek uniósł brew. – Dlaczego wstałaś z łóżka? – zapytał. Smuga popatrzyła na niego oczami rozjaśnionymi sukcesami na poczcie. Ale jego wzrok utkwiony był w drzwiach. Mała postać w piżamie w obrazki z amerykańskiej kreskówki chyłkiem skradała się do pokoju. – Chcę pokazać tacie obrazek, który narysowałam, żeby mamie się poprawiło – powiedziała dziewczynka. Zgniatała rączką dolną część piżamy tak, że jedna z postaci kreskówki groźnie marszczyła brwi. Wilczek odłożył fragment układanki, nad którym się zastanawiał i odwrócił do dziecka. – Wiem, że tego chcesz, Heloise, kochana – powiedział. – Ale jutro obrazek też tutaj będzie. Wtedy możesz go pokazać. Wyciągnął rękę, żeby poklepać ją po ramieniu, ale wymknęła mu się i odwróciła twarzą do Smugi.
– Kto to jest? – zapytała. Wilczek odkaszlnął. – To przyjaciel – odparł. – Ellie. – Zostań, gdzie jesteś, kochanie – dodał. Ale Heloise już szła, przesuwała palce po drewnianej powierzchni stolika. – Wygląda jak mama – zauważyła. – Tylko ma węższą twarz i napis nad okiem, a na napisie plastry. – Odwróciła się i popatrzyła na Wilczka z dłonią przyciśniętą do głowy. – Czy urodziła się z napisem na czole? – zapytała. – Hm, cóż, ojej. – Wilczek wydął policzki. – Ja nie… Dziewczynka nadal się zbliża, wreszcie jest tak blisko, żeby sięgnąć ręką i dotknąć twarzy Smugi. Przejechała palcami po tatuażu, w skupieniu wodząc po kształtach. Z bliska widać w niej było ellinowatość, mętność tkwiącą głęboko w szaroniebieskich oczach, chociaż w jej przypadku było to wsparte jakąś surowością. I była ciemniejsza niż Ellie – niż one obie – i to ją określało. Gdyby było ich dwie, ona musiałaby być tą pewną siebie, pomyślała Smuga, tą, której karty zawsze dobrze się układają, nad którą słońce zawsze świeci. Szczęśliwa bliźniaczka. – Niedużo sypiasz, prawda? – zauważyła Heloise, przebiegając palcem po cieniach pod oczami Smugi. – Chyba masz rację – odparła Smuga. – Możesz spać tutaj. Mamy duże, wygodne łóżka. I trampolinę w ogrodzie. Odsunęła się i włożyła palec do ust. – Czy jesteś z naszej rodziny? – zapytała. Wilczek podskoczył, tablica z puzzlem spadła na podłogę, rozsypała się na kawałki. – Kochanie, już wystarczy – powiedział i wyciągnął rękę do Heloise, jakby wzywał ją znad skraju przepaści. – Pani – Ellie – jest zmęczona. Nie chcemy, żeby rozbolała ją głowa po tych wszystkich pytaniach, prawda? Pójdziesz ze mną i ja położę cię z powrotem do łóżka. Heloise patrzyła na niego. Przez chwilę w jej oczach było zrozumienie, jakby była starsza, jakby nie kupowała nawet na sekundę jego nadskakiwania i rozważała za i przeciw zrobienia sceny. Potem wróciła mała dziewczynka. – Tak – zgodziła się, prześlizgnęła się przez pokój i wzięła Wilczka za rękę. – Śpij smacznie. Karaluchy pod poduchy. – Zerknęła przez ramię na Smugę, kiedy znikali za drzwiami. Chwilę później pojawił się Nick. Niósł drżącą tacę z kubkami. – Wszystko w porządku? – zapytał.
20
Dzisiaj jedziemy samochodem do domu babci w Hastings. Ja, matka i Ellie. Richard zostaje w domu z Wilczkiem. Normalnie nie jeździmy z wizytą do babci, bo ona i matka mają swoje zdania, ale dzisiaj robimy wyjątek, bo ciocia Bessie uznała, że czas spakować babcię i wysłać ją do domu, a ona sama tego wszystkiego nie zrobi. Kiedy dojeżdżamy do domu, ciocia Bessie już tam jest w okropnej podomce w kwiaty i z rozczochranymi włosami. – No wiesz, Margaret. Miałaś tu być dwie godziny temu. Taksówka przyjeżdża o czwartej. Ciocia Bessie jest tym, czym byłaby matka, gdyby ktoś ją rozpuścił i rozsmarował nożem do masła. Jest szersza i większa na wszystkie strony, a na brzegach ma jakąś miękkość, ale oczy tak samo twarde jak oczy matki. Stoi z dłońmi na biodrach, jakby czekała na magiczne słowo, ale matka tylko ściąga usta i wkracza do domu. Gdyby postawiło się je obok siebie, nawet przy wszystkich różnicach, nie byłoby wątpliwości, że to bliźniaczki. W środku stoją otwarte pudła z wylewającą się z nich zawartością – patelnią, porcelanowym pieskiem o smutnych oczach, paczką wzorków do szydełkowania – w całym holu. Babcia siedzi zgarbiona na fotelu w rogu salonu, kiwa się do tyłu i do przodu jak dziecko. Kiedy wchodzimy, podnosi wzrok. – Kochane, jesteście z rady? – pyta. – Nie, mamo – mówi matka dobitnym głosem. – Jesteśmy tu, żeby pomóc ci się spakować. – Ach, rozumiem – mówi babcia i odwraca się. Zaczyna kaszleć, marnieje jej mina. Potem pluje, a półkole zębów wyślizguje się z jej ust i ląduje na kolanach. Ellie śmieje się ze strachem, jakby ptaszek ćwierkał. – Och, mamo! – mówi matka, chwyta zęby i wściekle się rozgląda. Dopada mnie wzrokiem. – Ellie, idź do kuchni i przynieś szklankę wody – mówi. Śpieszę się, prawie potykając się o stojące mi na drodze pudło z płytami. Kuchnia wygląda jak kiermasz dobroczynny, do których zachęcają w programie dla dzieci Blue Peter. Z kredensów wszystko powyjmowano, a połowa kubków owinięta jest kawałkami gazet i gotowa do spakowania. Z boku stoi czajnik, przez który babcia wpadła w całe to zamieszanie, cały powyginany i wypaczony, z plastikowym dnem wylizanym jak lody, bo postawiła go na płytce kuchni i mało nie spowodowała pożaru. Bo czajnik w jej czasach to było coś innego. Rozglądam się za szklanką, ale widzę tylko takie małe ozdobne, niebieskie, zielone i różowe. Biorę największą, jaką mogę znaleźć i napełniam ją z kranu.
Kiedy wracam do salonu, matka podnosi oczy na mój widok. Bierze tę głupią szklankę i zanurza zęby w wodzie. – Proszę. Spróbuj włożyć je z powrotem. Babcia bierze zęby jak grzeczne dziecko i wpasowuje je z powrotem w usta. – Już – mówi z krzywym uśmiechem. – Jestem gotowa na spotkanie z królem. – Daj mi siły – mruczy matka. Patrzy na nas obie. – Dobrze. Helen, chodź, pomożesz Bessie i mnie. Ellie, ty zostań tutaj i miej oko na babcię. Niczego nie dotykaj. Wychodzą z pokoju i wchodzą po schodach. Patrzę na babcię. – Cóż – oznajmia radośnie babcia. – Moja mała Helen. Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz. Przenoszę ciężar ze stopy na stopę, wciskam buty w brązowe wiry dywanu. – Chciałaś powiedzieć: Ellie? – pytam. Babcia chmurzy się. – Mówisz, że nie znam moich własnych wnuczek? – stwierdza głosem matki, która ma dość naszych wygłupów. – Może nie widziałam cię przez jakiś czas, ale patrzyłam na ciebie codziennie. I macha ręką w stronę półki nad kominkiem, gdzie stoi zdjęcie w ramce ozdobionej muszlami, na górze ma z ułożone z liny „miłość i przyjaźń”. W środku jest zdjęcie moje i Ellie przed zamianą, jak stoimy w Hastings tamtego dnia, a wiatr rozwiewa nam włosy. Szeroko się uśmiecham, a Ellie stoi trochę z tyłu z tą swoją wątpiącą miną i od razu widać, jakie naprawdę jesteśmy. Patrzę na babcię i całuję ją w upudrowany policzek. Mrużę oczy, bo napływają mi do nich łzy. – Dziękuję. – Babcia jest zadowolona. Potem patrzy na mnie i w oczach ma zmianę pogody. – Ale co to jest? Ty masz… – Palce otwierają się jej i zamykają, jakby gorączkowo szukały w powietrzu słowa. – Próżno, prawda? To nie jest właściwe słowo, nie w stylu nauczyciela angielskiego, który sprawdza twoją pracę, ale w innym znaczeniu jest właściwe. Pośród wszystkich potrzaskanych słów, które już nie określają tego, co znaczą, to słowo brzmi głęboko, donośnie jak dzwon. Siadam obok babci i biorę ją za rękę. I kiedy ciocia Bessie, matka i Ellie szeleszczą pakunkami na piętrze i trzaskają rzeczami na wszystkie strony, pudłując życie babci, ja opowiadam jej o zabawie i wykluczeniu mnie z bycia Helen i o wszystkim, co zdarzyło się od tamtego czasu. Babcia siedzi i słucha. Czasem przykłada drugą rękę do oczu i mówi, „och nie, och nie” i kręci głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. A czasem
kiwa się do tyłu i do przodu. Kiedy dochodzę do kawałka o dużych chłopcach i dziewczynach w parku i o towarze w torbie, i o bracie Mary, odwraca się i patrzy na mnie. – Powiedz mi, kochana. Czy z Margareth wszystko w porządku? Nie wspomina wujka Alberta, prawda? Zawsze się tego obawiałam, ale w dzisiejszych czasach, co można zrobić? Nic się nie mówi, po prostu żyje się z tym. Nie wszystko sprowadzało się do… chleba z masłem, tak jak teraz. Człowiek po prostu musi z tym żyć. Siedziało się cicho. Oj tak. Oj tak. Kiedy się kołysze, klepię ją po dłoni i mówię, że z matką wszystko dobrze. A potem znów opowiadam o uczuciu samotności, które mnie nachodzi, kiedy widzę Ellie z lubianymi dziewczynami i jak wszyscy na mnie patrzą, jak na potwora w klatce, który powinien znaleźć się w zoo. I że gdyby ludzie mogli zajrzeć mi do głowy – nie licząc okresów, kiedy pałam gniewem – dowiedzieliby się, że ze mną jest w porządku, ale nie mogą, bo ta cała ellinowatość osaczyła mnie jak wysoki żywopłot, z roku na rok jest gęstszy i wyższy, z wielkimi kolcami, więc nie mam już wyjścia. I jak Ellie zabrała Helen i rozciągnęła ją, zniekształciła, tak jak to robiła z t-shirtami. Że Helen jest teraz dziewczyną, która gra w teatrzyku i lubi stać na scenie, zamiast dostawać nagrody za czytanie Biblii i nawet nie jest kimś, kim ja już być nie mogę. Ona jest tą dobrą, porządną Hellie. I w tym jest największa samotność. Po pewnym czasie babcia zdejmuje dłoń ze swojej twarzy i patrzy na mnie. – Powiedz, kochana – mówi z uśmiechem, który jest jak słońce przebijające się przez deszczowe chmury. – Czy jesteś córeczką kuzynki Elisabeth? Patrzę na babcię, babcia mruga. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale właśnie słychać trąbienie z ulicy i na schodach dudnienie kroków. – Mamo – mówi ciocia Bessie, wpadając do pokoju. – Jest wóz po ciebie. Czas się zbierać. Babcia znów mruga. – Zbierać się? Ale przecież dopiero co przyjechałyśmy. Przyjaciółka dotrzymuje mi towarzystwa. – Wiem, mamo. – Ciocia Bessie odrzuca kosmyk niesfornych włosów. – Ale teraz czas się pożegnać. Bądź kochana. Na progu pojawiają się cienie. Matka i Ellie wchodzą do pokoju. – No dalej, mamo – mówi matka ostrym głosem, podchodzi stanowczo i bierze babcię za ramię, żeby wyciągnąć ją z fotela. – Nie mamy całego dnia. Twarz babci marszczy się. – Nie – zawodzi. – Nie zniosę tego. Nie zmusicie mnie, żebym odjechała! – Mamo, nie ma wyboru. – Matka prowadzi babcię przez pokój. – Wszystko zostało załatwione. Na progu babcia staje twardo i z wściekłością ogląda się na nas.
– Powinnyście się wstydzić! – krzyczy. – Idźcie do ginekologa! Gdyby to zależało ode mnie, przyłapałabym was wszystkie na gorącym uczynku! Potem coś łamie się w jej twarzy, zaczyna płakać. – O Boże – jęczy. – Wybaczcie. Chyba nie bardzo jestem sobą. Matka prowadzi ją ścieżką przez ogród, za nimi idzie Ellie i niesie walizkę babci. Kiedy dochodzą do taksówki, matka otwiera drzwi i przyciska rękę do głowy babci, żeby w nic nie uderzyła, kiedy będzie wsiadać. Biegnę za nimi ze zdjęciem z półki nad kominkiem, tym z Ellie i ze mną. – Proszę, babciu – mówię, podając ją do samochodu, a matka patrzy na mnie niecierpliwie. – Może będziesz chciała sobie powspominać. – Dziękuję – odpowiada babcia cichym, oschłym, wytwornym głosem, jak królowa. Ciocia Bessie wydaje instrukcje i odsuwamy się, żeby popatrzeć na odjeżdżającą taksówkę. Babcia patrzy przed siebie i ani razu nie ogląda się za nami. Kiedy samochód skręca za róg, widać tylko małą, białą chmurkę włosów wystającą znad tylnego siedzenia. Stąd wygląda jak wata.
21 Obudziła się i stwierdziła, że wróciła pustka. Nigdzie nie było syków i zawirowań z poprzednich dni, zamiast nich została tylko nijakość. Jakby cały świat zwietrzał. Rozejrzała się tępo po pokoju. Szare światło padało skośnie przez okno dachowe, oświetlając pokoik na strychu zaopatrzony w łóżko, komódkę, szafę i biblioteczkę, upchnięte pod pochyłym dachem. Ściany pomalowane były na jasnożółto, a w dywanie wytarte były dziury. Jęknęła, kiedy spadł na nią ciężar poprzedniego dnia – ludzie w banku, sznury samochodów, twarz Hellie powiększona, przymocowana do znaku drogowego, otoczona więdnącymi kwiatami, Nick, Heloise, Wilczek. Nacięcie na głowie pulsowało, w dotyku było gorące. Wiedziała, że powinna wstać. Powinna spełznąć po schodach i wynieść się stąd, zanim Nick będzie mógł ją powstrzymać. Powinna znaleźć drogę przez Londyn i wrócić do mieszkania, a potem zacząć wydzwaniać do pośredniaka, domagać się przywrócenia zasiłku. Wcisnęła głowę w poduszkę i jęknęła. Rzecz nie do pomyślenia. Jakby zaproponować człowiekowi bez nóg, żeby skoczył przez przepaść. Upływały godziny, co jakiś czas z domu pod spodem, dolatywały dźwięki: trucht małych kroczków, trzaśnięcie drzwiami, stłumiona rozmowa, wysyczana kłótnia, a raz, bez wątpliwości, ostrze głosu matki. Parę razy rozległo się ciche pukanie – raz usłyszała chichot – ale za każdym razem ignorowała to, odwracała się i ponownie zamykała oczy. Otulił ją sen. Rzeczywistość odsunęła się jak odpływ, aż nie zostało nic, tylko szary okrawek na końcu całych mil kamienistej plaży. Kiedy wyszła do łazienki na końcu korytarza, znalazła tacę, na niej talerz, na nim rybę zapiekaną w cieście. Zostawiła to tam, gdzie stało, stygnące, z obsychającymi brzegami. Tak samo potraktowała stos ubrań, który tam też leżał: dżinsy, wełniane swetry, grube skarpety, jakieś praktyczne majtki i parę biustonoszy. Rzeczy Hellie. Jakby wkładając, to miała się włączyć w okrutny żart. Późnym popołudniem stwierdziła, że znudziło ją leżenie w łóżku, więc wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Meble były poobijane i niedopasowane – lata świetlne od elegancji skomponowanej w salonie na dole. Spojrzała na regał obok ciężkiej komody. Aż nią szarpnęło, to była jedna z biblioteczek w jej i Hellie pokoju, kiedyś, w domu matki. Tu, na półce było wyszczerbienie od strąconej przez nią szklanki z wodą, a tam zadrapanie od jej buta, kiedy trzymała się, jak ją wyciągali tamtego ostatniego wieczora. Położyła się na podłodze obok regału i przejechała palcem po szczerbie. Ponad piętnaście lat później tanie drewno nadal wychodziło, blade i słabe, spod ciemnego forniru. Na stosie gratów na stoliku nocnym znalazła paczkę zwietrzałych marlboro
lights. Zapaliła jednego przy otwartym świetliku, wyglądając przez parapet na ogród: prostokąt ograniczony ceglanym murem i drzewami osłaniającymi go przed parkiem. Widziała szklany dach przybudówki kuchennej wystającej spod domu. Pokój był pełen powietrza, oddychał, zdominował go wielki, smukły wazon z irysami, ustawiony pośrodku stołu. Kwiaty patrzyły na nią z oburzeniem, jak tłum małych matek, za każdym razem, kiedy się zaciągała. Po przeciwnej stronie trawnika stał budynek z dachem wystającym pod ostrym kątem z jednej strony. Obok drzwi miał iluminator, a na dole glazurę. Całość przypominała łódź wepchniętą do szklarni. Zaskoczyło ją to – takie to było kanciaste, takie nie-helliowe – ale jak długo by na to patrzyła, nie mogła się domyśleć, jakie było przeznaczenie tego budynku. Właśnie wyjmowała kolejnego papierosa z paczki, kiedy drzwi do pokoju zadrżały i prześlizgnął się pod nimi kawałek papieru. Podniosła go i zobaczyła notkę napisaną niewprawną ręką. Droga Przyjaciółko Mamusi Jak się czujesz? Bo ja dobrze. Poszliśmy do parku, ale potem wróciliśmy do domu. Koniec. Uściski Heloise. Odwróciła papier, ale nic więcej nie było, nie licząc listy zakupów spisanej i odhaczonej nastroszonym stylem matki. Kilka minut później rozległo się drapanie w drzwi i kolejny kawałek papieru wślizgnął się pod spodem: Droga Przyjaciółko Mamusi Hcesz to odpisz. Znowu koniec. Uściski Heloise. Odłożyła papier na bok z zamiarem zignorowania go, ale po kilku minutach wślizgnął się kolejny: Czekam na tfoją odpowieć. Smuga podeszła do drzwi i otworzyła je. – Słuchaj – powiedziała do małej postaci, która za nimi stała. – Nie odpiszę, rozumiesz? Po prostu… idź się bawić gdzie indziej. Para szaroniebieskich oczu patrzyła na nią znad drżącej dolnej wargi. Smuga westchnęła i przejechała dłonią po jej twarzy. – Przepraszam. Nie o to chodzi, żebym była zła. Ja po prostu… nie lubię pisać listów. Heloise gapiła się na nią. – Dlaczego? – zapytała. Smuga zamrugała. – Hm – rzekła. – Chyba nie jestem w tym najlepsza. – Dlaczego?
(Głos odchrząknął w jej głowie. Cholera, właśnie to jej było potrzebne). – Jezu – wymamrotała, unosząc oczy. – Słuchaj, po prostu nie. Do kurwy nędzy! Oczy zmarszczyły się, usta wykwitły, formując lament. Ze strachu, że ktoś może przyjść, jeśli Heloise zacznie płakać, Smuga wzięła ją za ramię i wciągnęła do pokoju. – Ćś – syknęła. – Przepraszam. Nie chciałam być niemiła. Czasem po prostu nie bardzo udaje mi się powstrzymywać. Heloise poważne na nią popatrzyła. – Jakby twoje wnętrzności były za blisko powierzchni? – zapytała. Zaskoczona Smuga spojrzała na nią. – Tak. Chyba. Coś w tym stylu. Heloise spojrzała na łóżko i płaszcz na podłodze obok. – Nie masz dużo rzeczy, prawda? – zapytała. Smuga drgnęła i podniosła rękę, żeby zabębnić palcami o ramę świetlika. – Nie, chyba nie. – To dlatego, że jesteś biedna? – Ja… – W głowie Smugi zaczęły wybuchać czarne fajerwerki, okrywając jej myśli ciemnymi iskrami. Heloise podeszła do okna i podskoczyła, schwyciła się parapetu, patrzyła na widok, póki nie zmęczyły się jej ręce. – Jak to jest być biednym? – chrząknęła. – Czy to jak kominiarze z Mary Poppins, którzy tańczą na dachach? Smuga przejechała dłonią po oczach. W myślach zabrzmiała jej gitara, wybrzękując ze złowieszczym zaangażowaniem wstęp do Smells Like Teen Spirit Nirvany. – Niezupełnie. Heloise znów podskoczyła. – Albo jak w My Fair Lady, gdzie ludzie sprzedają kwiaty i kapelusze, które przywiązuje się do głowy? Wtedy zaczęła ją ogarniać panika, sprawiała, że ściany pokoju nachyliły się groźnie, jakby były głośnikami wstrząsanymi nieprawdopodobnie głośnym dźwiękiem. Wysiłek rozmowy, wynikającego z niej zapętlonego wątku, to zbyt wiele. – Słuchaj, myślę, że byłoby lepiej, gdyby… – Masz szczęście, że możesz pomieszkać w pokoju mamy, kiedy jej tu nie ma – stwierdziła Heloise. Smuga drgnęła. Obejrzała się, jakby nagle mogła się tu pojawić Hellie. – Jak to? Mówisz, że to pokój mamy? – zapytała. – Mama przychodzi tu zawsze, kiedy potrzebuje spokoju i chce być daleko
od wszystkich. Daleko od nas. – Och – powiedziała Smuga, mrugając. – Rozumiem. – Przychodzi tutaj w prawie każde popołudnie. – Heloise podeszła do biblioteczki i przejechała palcem po półkach. – To znaczy wcześniej. Teraz śpi przez cały czas. Czasem, w nocy, też tu przychodzi. To jakby jej pokój. Tylko, że gdybym była dorosłą panią i miała pokój, to bym go weselej urządziła. – Ale… – odezwała się Smuga. – Heloise? – dotarł głos z dołu. – Heloise? Heloise zamarła. Strach zmieszany z winą wsączył się w jej rysy. – Nie powinno mnie tutaj być – wyszeptała. Smuga zmarszczyła brwi. – Jak to? Dlaczego nie powinno cię tu być? – zapytała. – Babcia powiedziała – Heloise przestępowała z nogi na nogę. – Ze względu na ciebie. – Ze względu na mnie? – Ze względu na to, że jesteś chora. I przez ciebie wszyscy możemy zachorować. I wtedy moglibyśmy, tak jak mama, leżeć całymi dniami w łóżkach. A potem moglibyśmy umrzeć. – Heloise! – Kolejny raz dotarł głos matki, towarzyszyły mu kroki, które zaczynały wchodzić po schodach od korytarza przy wejściu. – Gdzie jesteś? – I powiedziała, że opowiadasz kłamstwa – szybko dodała Heloise. – I że nie jesteś miłą panią. Chociaż dla mnie wyglądasz na miłą, nie licząc napisu na twojej głowie i tego czegoś, krzywego, obok oka. – Heloise! – krzyknęła matka z podestu skrzypiącym głosem. – Natychmiast chodź do mnie. Robimy babeczki. – Idę! – zawołała Heloise czmychnęła z pokoju i potupała po schodach w dół. – Co robiłaś na górze? – dotarł do Smugi głos matki. – Tylko oglądałam – powiedziała Heloise. – Nie wchodziłaś do pokoju gościnnego, prawda? – zapytała matka i razem ruszyły w stronę niższego podestu. – Nie – odparła Heloise,. – Przecież już ci mówiłam. Ciekawość zabiła kota. Bolało. Pomyśleć, że mało nie stanęła twarzą w twarz z tą starą wiedźmą! Drżąc, szarpnęła szufladę stolika nocnego i poszukała paczki szlugów. Ale nie było jej tam: jej palce dotknęły czegoś twardego, gładkiego i zimnego. Wyciągnęła to: ramka od fotografii ozdobiona muszlami. Niektóre odpadły, zostawiając żółte plamy kleju znaczące miejsca, w których były. „Miłość i przyjaźń” było napisane na górze literami ułożonymi z liny. One tam były, na zdjęciu: dwie małe dziewczynki, pożółkłe od czasu, stały na kamykach tyłem do morza. Przerażenie
wtargnęło do jej serca, rzuciła ramkę, która upadła z trzaskiem na podłogę. Rozejrzała się przelotnie po pokoju Hellie – jej pokoiku – lampa na suficie, świetlik, regał, drzwi. Nic tu nie zdziała: musi wyjść.
22
Boże Narodzenie: Richard biega w kółko, spowity w kawałki papieru pakowego, Hellie słucha walkmana, którego dostała za dobre stopnie, Wilczek zaczyna nowy model z tysiąca pięciuset kawałków, który trafi na dwa kawałki tektury leżące na stole obiadowym, a matka w związku z tym ściąga usta i stuka się palcami po ramieniu. Po lunchu idzie na górę, żeby się położyć, a ja wychodzę na dwór. Dzień jest zielony i nie taki zimny. Wiatr wieje porywami po ulicy, od czasu do czasu potrząsając liśćmi i szeleszczącymi paczkami, ale poza tym wszystko jest nieruchome. Furtka ogrodowa jęczy, kiedy ją otwieram. Wiem, jak się czuje. Ledwie przeszłam dróżką, a rozbolały mnie stopy od nowych butów startrite, które są moim prezentem na Boże Narodzenie. Razem z czerwonym topem i spódniczką w szkocką kratę. – Kilt – powiedziała matka, ściągając usta, jakby się złościła, że sama tego nie wiedziałam. I jakby kilt jakoś się zepsuł przez moją niewiedzę i nie był już taki dobry. Kazała mi włożyć go na siebie i powiedziała, że to bardzo eleganckie i że wyglądam w tym na starszą, wcale nie na uczennicę, ale ja wiem, że matka jest zadowolona także dlatego, że nie będzie musiała zabierać mnie na zakupy po kolejne szkolne buty, po tym jak oblałam farbą stare, kiedy w szkole naszła mnie złość. Na ulicy jest cicho. Wszystkie domy są szczelnie zamknięte z Bożym Narodzeniem w środku. Widać niebieskie światło telewizorów rozbłyskujące w oknach: królowa i show Noel’s Christmas Presents. Poza domem nie ma nikogusieńko, co znaczy, że świat należy do mnie i moje uczucia wznoszą się jak balon, ciągnąc mnie za sobą na sznurku, kiedy pomyślę, że przede mną całe godziny, że nie będę musiała być uprzejma i uważać na dobre maniery i zachwycać się, że Richard jeździ na trójkołowcu. Kiedy docieram do parku, jest w nim kobieta spacerująca z brązowym psem, który trochę psuje sprawy. Staję przy huśtawkach i kopię metalową ramę tak długo, aż ona sobie idzie i zabiera ze sobą psa. Potem jakby niebo ziewało, a park się wydymał i wszystko należy tylko do mnie. Stoję przez jakiś czas, wdycham bożonarodzeniowe powietrze, sprawdzam ile dnia mogę wciągnąć za jednym zamachem. Potem w podskokach gnam przez trawę do mojego miejsca: drzewa do góry nogami. Przepycham się między gałęziami, podnoszę ręce, żeby nie drapały mnie po twarzy. W środku jest mroczno, więc z początku nie widzę go, jak siedzi na pniu. Potem on podnosi wzrok, twarz ma białą w półświetle, wąsy ciemne: brat Mary. – O, cześć. Fajnie, że cię tu widzę.
Robię krok do tyłu. – Nie – mówi. – Nie odchodź. Zostań, wypij za Boże Narodzenie. Przyniosłem drinka, specjalnie dla ciebie. – Macha ręką na torbę przy swoich stopach, w której błyszczy butelka. Patrzę za siebie, na park, ale męczy mnie myśl o wracaniu ulicą do domu, do Hellie i Wilczka. Wzruszam ramionami. – W porządku – mówię. – Grzeczna dziewczynka – odpowiada. – Chodź, usiądź tu ze mną. Klepie w pień obok siebie, a ja podchodzę, owijając się spódniczką, żeby kora nie kłuła mnie w uda. Podaje mi butelkę. – Łyknij sobie – mówi. – Czysta magia. Płyn w butelce jest brązowy i ma kwaśny zapach. Przechylam butelkę, łykam. Pieczenie sączy mi się w gardło, kaszlę. – Nie tak. Napij się porządnie – mówi i nachyla butelkę do moich warg, aż płyn leje mi się w usta i ścieka po szyi na nowy top i kilt. Łykam i z trudem nabieram powietrza. – Dobrze ci idzie. – Kładzie rękę na moim kolanie, żeby mnie przytrzymać. Ręka zostaje tam, kiedy butelka już jest pusta. – No – pyta. – Miałaś ładne Boże Narodzenie? Wzruszam ramionami. – W porządku – mówię ochrypłym, obojętnym głosem, którym nastolatki posługują się w autobusie. – A ty? Kręci głową. – Nie, było gówniane. – Patrzy mi w oczy, a ja muszę przełknąć sapnięcie na widok martwoty jego oczu. Odwracam wzrok na drugą stronę drzewa do góry nogami, gdzie liście tańczą w górę i w dół na wietrze. – Jak się miewa Mary? – pytam szybko. Teraz jego kolej, żeby wzruszyć ramionami. – Nie wiem – stwierdza. – Pewnie gdzieś się pieprzy, mała dziwka. Opuszcza wzrok i oboje patrzymy, jak jego ręce wślizgują się pod fałdy kiltu. – Mała dziwka – powtarza, tym razem powoli, tak że „dzi” robi się obrzydliwe, postrzępione i miesza się z następnymi literami. W myślach jest jak lody upuszczone na chodnik, słodycz zmieszana z brudem. – Całe wieki nie widziałam Mary – oznajmiam jasnym głosem, takim, jakiego używa matka, kiedy Wilczek pierdnął i nikomu nie było wolno nic mówić. Znów na mnie patrzy, w oczach ma chciwość. Ogarnia wzrokiem nowy czerwony top. – Ile masz lat? – pyta. – W kwietniu kończę jedenaście, będzie dwanaście – mówię.
– Jedenaście, co? – mówi, a ręce podpełzają wyżej. – Więc duża dziewczynka. Naprawdę duża dziewczynka. Drugą ręką zaczyna majstrować przy czymś powyżej swoich kolan. Słychać trzaśnięcie i zgrzyt zamka błyskawicznego, ale nie patrzę w dół. Przez cały czas przyglądam się tylko jego twarzy, ziemistej skórze między oczami, gdzie zaczynają się jego krzaczaste brwi i myślę, że jeśli mi się uda mówić przez cały czas o zwyczajnych sprawach, wszystko będzie dobrze. – W szkole jestem w klasie 7 B i rysunki to mój ulubiony przedmiot – paplę, chociaż naprawdę tak nie jest, po prostu na rysunkach nie ma specjalnych prac, kiedy muszę siedzieć osobno. No i wszyscy są zbyt zajęci bałaganieniem, żeby zwracać na mnie uwagę. – Aha – mówi, a w jego głosie pojawia się zadyszka. – W klasie jest dużo chłopców? – Mniej więcej pół na pół – odpowiadam. Jego ręka pod kiltem dociera do góry moich majtek, aż podskakuję, ale nadal na niego patrzę. – W tym semestrze mieliśmy martwą naturę z owoców i warzyw ułożonych tak, że wyglądały jak twarz. – Aha – powtarza. – Założę się, że kurewsko cię kochają ci chłopcy, co? Ciebie i twoją siostrę. Założę się, że ustawiają się w kolejkę na przerwie, żeby robić to na zmianę. Najpierw jedną, potem drugą. Jego kciuk zaczyna się ślizgać pod gumą u góry mojej nogi, odsuwam się. – Ja… – mówię. – A ty też to uwielbiasz, co? – Przysuwa się bliżej, mam na twarzy jego gorący oddech. – Wiem, uważasz, że nie, ale po cichu, pod spodem, aż się do tego rwiesz. Jego ręka nurkuje pod materiał, aż podskakuję. – Chyba lepiej pójdę do domu – mówię. – O nie, nie pójdziesz. – Podskakuje i łapie mnie za ramię. – Nigdzie nie pójdziesz, póki nie skończysz tego, co zaczęłaś. To twoja wina. Ja tu zajmowałem się swoimi sprawami, a ty po prostu wpakowałaś się i zaczęłaś mnie podniecać, pamiętasz? Teraz od ciebie zależy, żeby to naprawić. Nie możesz wszystkiego zrobić tylko po swojemu. Patrzę do góry, na czarną postać zwieńczoną wilczą twarzą, bladą w nadciągającym zmierzchu. W myślach widzę matkę, z twarzą ponurą z rozczarowania i Hellie kiwającą palcem. – Przepraszam, ale nie wiem, czego chcesz. Śmieje się, dołącza do niego wrona. – O to już się nie martw – mówi. – Pokażę ci. Ty tylko spokojnie się połóż, jak grzeczna dziewczynka. To długo nie potrwa. Zaufaj mi, tak mnie podeszłaś, że
pójdzie szybko. Naciska dłonią na moje ramię, opadam na ziemię i liście, a on jest nade mną i gmera. Potem nadchodzi ostry ból, a on wpada na mnie i szarpie się nade mną, twarz ma zniekształconą wściekłością. Właśnie wtedy odkrywam tajemnicę: nie musi się być kimś. Nie musisz być Helen albo Ellie. Nie musisz być w ogóle kimkolwiek. Możesz po prostu szybować między gałęziami w stronę nieba jak balon, aż jesteś wysoko i patrzysz z góry na ludzi krzątających się przy swoim Bożym Narodzeniu jak mrówki i nikt nie może cię dotknąć.
23 Czekała do późna w nocy, siedząc skulona na łóżku Hellie, długo po ostatnich krokach na klatce schodowej i po ostatnim trzaśnięciu zamykanych drzwi. Potem chwyciła poplamiony płaszcz ze zwisającą z jednej strony kieszenią i wyszła z pokoju. Jej ciało protestowało, kiedy szła korytarzem, chociaż szła powoli, jakby brodziła w wodzie, przez drzwi po prawej do schodów. Na górze zatrzymała się, żeby posłuchać: nic, dźwięk syreny na niedalekiej ulicy. Zeszła ze schodów, kolana bolały ją przy każdym kroku. Podest niżej usłyszała cichy odgłos oddychania wydostający się z jednego z pokoi i charczenie z przygwizdem chrapania Wilczka. Otuliła się płaszczem i szybko zeszła na dół, ciesząc się, że dywany są takie grube. W holu poszła pospiesznie do drzwi wejściowych i pociągnęła w dół klamkę rygla, ale drzwi nie ustąpiły, kiedy spróbowała je popchnąć, trzymał je jakiś mocny zamek zamontowany niżej. Rozejrzała się. Gdzie mogą trzymać klucze? Dom ziewał za nią, przeciągał się w ciemności. To drzwi do salonu, w którym siedziała z Wilczkiem tego pierwszego, niezręcznego wieczoru. Za nimi były drugie drzwi, prowadzące w ciemność, dalej były kolejne schody, prowadzące w dół, gdzie skręcały. Nie było haczyków na płaszcze, nie widziała wieszaków na kurtki, w których mogłaby poszukać kluczy, a na półce stał tylko telefon. Na paluszkach przeszła po drewnianej podłodze i zajrzała w inne drzwi. Przyćmione, pomarańczowe światło wylewało się przez francuskie okno wychodzące na patio przy ogrodzie. Dalej widać było szklany sufit nad kuchnią, który widziała ze swojego pokoju. Światło lamp w parku za murem oświetlało srebra w szafce, długi lśniący stół i celofan na zestawach prezentów rozłożonych na całym blacie. Podeszła do jednego z nich – kosz z owocami przybrany egzotycznymi kwiatami związanymi tasiemką z kokardą – zerknęła na przymocowaną do niego karteczkę. „Dla Helen”, odczytała, „od całego zespołu ITV”. Na oparciach krzeseł wokół stołu nie wisiały kurtki, ale jej uwagę przykuł długi, niski kredens. Za pierwszymi otwartymi drzwiczkami niewypał – ukazały się tylko talerze i kubki. Ale za drugimi odkryła rzędy butelek i karafek, trącały ją, mrugały do niej. Wrzask mózgu o klucze stłumił się sam, kiedy opanowało ją nowe pragnienie. Sięgnęła i wybrała butelkę wódki. Była na niej kartka nieznanej jej marki, ale kiedy odkręciła nakrętkę i zrobiła wdech, zapach był mocny i gładki. Tu nie było trunków z dolnych półek. Tylko dobry towar. Zamknęła oczy i przytknęła butelkę do ust, czekając, aż to uczucie rozejdzie się po niej – pokój, uśmierzenie machinacji umysłu. Tylko łyczek, może dwa, żeby jakoś przebrnąć przez Londyn. Tylko dla smaku, żeby zmniejszyć nieszczęsne
trzeszczenie w kościach. Przygotowała ramię do nachylenia butelki, wzięła głęboki wdech i… – Wiedziałam, że mi się to nie śni – powiedział głos. Smuga odwróciła się na pięcie. W drzwiach stała Heloise w piżamie z postaciami z kreskówek, przecierała oczy. – Myślałam, że jesteś mamusią, która wróciła. Zamrugała, nagle zrobiła się mała i bardzo dziecinna. – Przepraszam – bąknęła Smuga. – Co robisz? – zapytała Heloise. Smuga popatrzyła na butelkę. – Ja tylko… sprawdzam to. – Nie sprawdzałaś – powiedziała Heloise, wchodząc do kuchni. – Chciałaś to wypić. Widziałam. – Ćśś. – Smuga zamachała rękami, żeby odsunąć od siebie pytania dziewczynki. – Obudzisz wszystkich. – Nieładnie jest pić z butelki – ciągnęła Heloise. – Już nikt nie będzie mógł się z tego napić. – Odwróciła się i z pierwszych drzwiczek kredensu wyciągnęła filiżankę na herbatę. – Proszę – powiedziała, z zadowoleniem, wyciągając rękę. Smuga popatrzyła na filiżankę w maleńkiej rączce Heloise. Uchwyt świetnie pasował do jej paluszków. – Nie, dziękuję – odparła stanowczo. – Już nie chce mi się pić. Odstawiła butelkę do kredensu. Heloise kopała perski dywan czubkiem pantofelka z owieczką. – To co będziemy teraz robić? – Teraz? – zapytała Smuga. – Wracamy do łóżka. Jest środek nocy. Heloise popatrzyła na nią zmrużonymi oczami. – Ty nie wracasz do łóżka. Tylko tak mówisz, żebym sobie poszła. – Wcale nie. – A tak. – Nie. – Tak. Masz na sobie nawet płaszcz. Przez chwilę stały i patrzyły na siebie. Potem Heloise gwałtownie się poruszyła i zawirowała w piruecie. – A może pójdziesz zobaczyć Emily? – zapytała. Smuga zmarszczyła brwi. – Emily? – Moją siostrę – powiedziała Heloise. – Ale… – Znów ożyła straszna myśl o drugiej dziewczynce, żyjącej w cieniu tego rozwiniętego nad wiek dziecka, podążającej o krok za nim. Czy Nick na pewno powiedział jej, że jest tylko jedno? Wspomnienie tej rozmowy majaczyło
tuż poza jej zasięgiem. A jeśli się myliła? A jeśli nie dosłyszała? A może głos to powiedział i nabrał ją, a ona uwierzyła, że to prawda? Pokręciła głową. – Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – powiedziała. – Nie po nocy. Tak, czy inaczej, obudzilibyśmy wszystkich. – Nie obudzilibyśmy – powiedziała Heloise, podeszła i wzięła ją za rękę. – Zrobimy to po cichu i grzecznie. Nikt się nie obudzi. Dziewczynka wyprowadziła ją do holu, ale zamiast pójść w stronę klatki schodowej, odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach do piwnicy. Smuga szła za nią, jak we śnie, zahipnotyzowana myślą o tej drugiej dziewczynce, Emily, kryjącej się gdzieś, we wnętrznościach domu, jako część okrutnej zabawy. Schody skręcały i wychodziły na pokaźną kuchnię. Po jej drugiej stronie zobaczyła przyciemnione kontury stołu z wielkimi wazonami irysów rzucającymi postrzępione cienie w świetle dochodzącym przez szklany sufit. Między stołem a nimi wyspa nierdzewnej stali lśniła pod zbiorem przyrządów zwisających z niskiego wieszaka. Wszystko było czyste, minimalistyczne, a kiedy odwróciła się, żeby spojrzeć za siebie, zobaczyła drzwi do pomieszczenia gospodarczego, w którym stała wielka pralka z czerwonym światełkiem mrugającym jak złe oko. Patrzyła przez półmrok, oczy szukały przygarbionej postaci, uszy nastawione na odgłos pociągania nosem, zamierające kwilenie po burzy szlochu, ale nic takiego nie było: stołki wokół wyspy kryły za sobą tylko powietrze, stół pokrywał pustkę. – Więc gdzie jest Emily? – zapytała w końcu, nie mogąc dłużej znieść myśli o drugim dziecku schowanym gdzieś w żałosnym kącie. Heloise zachichotała. – Emily w kuchni? – powiedziała, kręcąc głową. – Co miałaby tutaj robić, głuptasie? Podeszła do kredensu upchniętego pod schodami, na jego drzwiach, od środka, na haczykach wisiały klucze. Pogmerała między nimi i z triumfalnym piskiem zdjęła pęk na srebrnym breloczku. Potem potruchtała przez kuchnię do szklanych drzwi z drugiej strony kopuły. Odwróciła się i popatrzyła przez kuchnię. – Chodź. – Kiwnęła ręką. Zawroty głowy kłębiły się wokół jak mgła, ale Smuga poszła, ciągnęło ją wbrew niej samej, jakby każdy cień wsysał ją do minionych czasów. Oczywiście, powinna wiedzieć, że dziecko będzie na zewnątrz. Dokąd się idzie, jeśli jest się na uboczu wszystkiego? Nieuchronność tego wszystkiego przyprawiała o mdłości. Nie miała ucieczki. Heloise otworzyła drzwi i razem wyszły na trawnik. Wokół nich wznosiły się mury ogrodu, zasłaniając pobliskie drzewa, tak że widać było tylko
zachmurzone niebo. Kwiaty kiwały się na wietrze, wypełniając powietrze nocnym aromatem, a gdzieś ćwierkał ptak okryty wieczną londyńską mgłą. Heloise podreptała na skraj trawnika, gdzie krzak hortensji tulił się do różanecznika, a najbardziej wysunięte gałązki dotykały się, jakby złączone konspiracyjnym uściskiem dłoni. – Tutaj jest – powiedziała Heloise, pokazując przestrzeń między nimi a kwiatami. Smuga spojrzała w pustkę – natężyła się, żeby zobaczyć żałosny mały kształt, lśnienie kasztanowych włosów – ale nie zobaczyła niczego. Była tylko ziemia i kawałek skały postawiony pośrodku. Ukucnęła, popatrzyła na lewo i na prawo. Nadal nic nie było – tylko liście krzaków i stara plastikowa piłka, którą zostawiono tutaj podczas deszczu. Teraz powoli wchłaniała ją ziemia. – Gdzie? – zapytała. – Tutaj – odparła Heloise, pokazując środek przestrzeni. Smuga spojrzała jeszcze raz i stwierdziła, że skała na jej oczach zmienia kształt w mały marmurowy kamień z jakąś doniczką osadzoną pośrodku i napisem ze srebrnych liter: „Emily Margaret Davidson”, głosiła inskrypcja, „20 marca 2012 – 29 października 2012. Krótko ją znaliśmy, ale pokochaliśmy na zawsze”. – Nie rozumiem – zaczęła Smuga. – Myślałam, że lekarze powiedzieli, że… – O tak, lekarze! – Heloise, tracąc równowagę, stanęła na obu stopach. – Ale lekarze to głupie gnojki! – Hm – mruknęła Smuga. Heloise zamknęła jedno oko i popatrzyła na nią. – Myślisz, że pewnego dnia moje ciało przestanie działać tak, jak trzeba i wtedy zrobią mi kamień w ziemi? – zapytała. Wiatr przeleciał nad trawnikiem i rozwiał jej włosy. – To poważne pytanie – odparła niepewnie Smuga. – Tak, czy inaczej, nigdzie nie idziesz, prawda? – Heloise wsunęła małe paluszki w dłoń Smugi. – Nie masz zamiaru zrobić czegoś głupiego i na przykład umrzeć albo odejść bez pożegnania? – Ja… – zaczęła Smuga. Ale nagle Heloise podskoczyła. – Chodź – krzyknęła. – Pobawimy się za szopą w „Dora poznaje świat”. – Pobiegła w podskokach po trawniku, światło lamp w parku rozbłyskiwało na podeszwach jej stóp.
24
Niebycie sobą ma swoje zalety. Można robić, co się podoba, kiedy się podoba, czy się podoba, czy nie. Można wychodzić na całą noc, prysnąć ze szkoły, kraść balsam do ust w Boots. Można podrzeć pracę domową, śmiać się nauczycielom w twarz, palić w salonie. Można kląć, kiedy się tylko zachce, wyjadać łyżką miód ze słoika, pisać po ścianach. Można podrzeć nagrody i zaświadczenia Hellie, bazgrać szminką gęby na lustrze w łazience, żłopać drinki Wilczka z barku, aż do wymiotów. Można wydrapywać wzorki na ramieniu według kompasu, deptać zabawki Richarda, wrzeszczeć, aż zacznie się wydawać, że krzyk dochodzi z innego miejsca, gdzieś z dala od własnej głowy. A kiedy dobiorą się do ciebie z kwaśnymi minami i rozsądnymi słowami, kiedy łają, przymilają się, przekupują, kiedy grożą ci konsekwencjami tego, co narobiłaś, możesz po prostu wzruszyć ramionami i odwrócić wzrok. Bo prawda jest taka, że nie ty zrobiłaś to wszystko i nie do ciebie mówią. Jesteś daleko, płyniesz po niebie, patrzysz na nich wszystkich z góry, chcesz umrzeć ze śmiechu. Czasem, kiedy idziesz do parku, znajdujesz innych pod drzewem do góry nogami. Baza, Ginę i wszystkich innych. Są trochę nieufni wobec ciebie, przez to co było wcześniej, ale wkrótce przełamujesz ich. Teraz możesz pić głębiej, wciągać mocniej niż cała reszta, bo jest ci po prostu wszystko jedno. Podoba ci się to, ten pęd, ten szum, ale wiesz, że za tym wszystkim nic nie ma. Wejście na haj jest jak jaskrawa dekoracja, którą ustawiają do szkolnego musicalu Kiss Me Kate. Tego z Hellie tańczącą na środku sceny: robi wrażenie, ale jak się przez to przebić z rykiem, z wykrzykiwaniem przekleństw, nie ma nic, tylko ściana z pustaków i schody prowadzące do pojemników na śmieci. Cudownie jest odkryć tę tajemnicę: moc obojętności, kiedy nie ma się nic do stracenia. To otwiera drzwi, zapewnia szacunek. To znaczy, że ludzie z tobą nie zadzierają, bo wiedzą, że jak popchnięcie doprowadzi do przepychanki, potem do kotłowania się, gryzienia i kopania na asfalcie placu zabaw, to będą musieli się martwić, jak wytłumaczyć się przed mamusiami, a ty nie będziesz musiała w ogóle o tym myśleć. Jest ci obojętne, czy ich zranisz i jest ci obojętne, czy oni zranią ciebie, a to – dziwaczne, co? – znaczy, że ciebie trudno zranić. A jeśli nawet, to nie ma znaczenia, bo ty nie jesteś tutaj naprawdę. Nie mogą ci nic zrobić. Ale czasem chcesz coś poczuć. A kiedy tak jest, to masz tylko jedno miejsce, do którego idziesz: wychodzisz z domu i tylną uliczką podążasz do domu, w którym mieszkała Mary. A tam, przy dudnieniu muzyki i dymie z papierosa wijącego się nad popielniczką obok twojej głowy, wśród stosów fałszywych dowodów tożsamości, które on kleci naprędce z lepkiego plastiku, żeby sprzedawać je uczniom naprzeciwko marketu, pozwalasz mu to z sobą robić tak
ostro, jak on lubi. Od czasu do czasu, kiedy tam idziesz, są tam kobiety: tlenione blondynki w obcisłych dżinsach balansują na obcasikach, piją z miniaturek i przeglądają jego zbiór CD. Każe ci czekać za rogiem, póki się ich nie pozbędzie, deklamując wymówki, że ma pracę. Potem przychodzi, chwyta cię za nadgarstek, ciągnie cię do środka wspomagany całą siłą swego gniewu za to, że masz nad nim władzę, że nie potrafi się oprzeć. Masz z tego powodu chwilę triumfu, triumfu ze sposobu, w jaki trzymasz go pod kontrolą. Ale zbliża się koniec, te ostatnie chwile, kiedy wepchnięcia przyspieszają, jego twarz zniekształca warczenie, a sznurek balonika jak zwykle dynda w pobliżu i wiesz, że możesz po niego sięgnąć i chwycić go, gdyby twoje ręce nie były unieruchomione po bokach, gdy on się wije. Nie myślisz, co będzie. To podstawa. Ciąża, jakiś uraz, wydalenie, śmierć – to nie są rzeczy, które mogłyby się przydarzyć w tej chwili i tobie. Twoje ciało, jakby stosując się do planu, pozostaje dziecięce i zwarte, mocno zaciśnięty pączek. Konsekwencje to problem dla kogoś innego, dla innej dziewczyny, za jakiś czas, potłuczone skorupy dla kogoś innego do pozamiatania. Skorupy są jak kawałki szkła ze szklanki, którą tłuczesz w kuchni – myślisz o nich jako o przyprawie do talerza Hellie, zanim go zaniesiesz. Kiedy ulatujesz z własnej głowy ponad świat, nic nie ma znaczenia. To jest jak wydarzenia z nudnej opery mydlanej. Czasem oglądasz to z zainteresowaniem, głównie ze znudzeniem. Wokół ciebie ludzie prą naprzód, jakby wszystko miało takie znaczenie. Zastanawiasz się, gdzie w sobie znajdują takie oddanie dla kłamstwa, że każda chwila łączy się z następną w spójny sposób. Tak jakby przy bramie do życia wręczono im scenariusz na bycie sobą, a twój zaginął na poczcie. Czasem chce ci się od tego płakać: stać w kolejce w stołówce, trzymać się poręczy w autobusie, iść do kiosku z prasą. Z gniewem obnosisz te łzy, patrzysz złym okiem na ludzi, nie pozwalasz im zapytać, co z tobą. To działa. Nikt nie pyta. Nie, bo się ciebie boją. Bo jesteś tą dziewczyną, która rzuca rzeczami po korytarzach. Bo ty jesteś dziwką, która przepycha się w kolejce po lunch, i roztrąca ludzi. Bo kiedy się tobie dokładniej przypatrzą, zobaczą że za twoimi oczami nie ma nic. W parku też się ciebie boją. Mimo że są znacznie starsi. Bierze ich twoja nieprzewidywalność. Nigdy nie wiadomo, co z tobą będzie. Pewnego dnia możesz podejść do któregoś z chłopców i z tupetem wsadzić mu język do gardła, tu i teraz. Nie obchodzi cię nawet, czy ma dziewczynę. Innym razem to może być zakład i papieros zaskwierczy na grzbiecie twojej dłoni. I jeszcze ten wypadek z huśtawką. W tym dniu wszyscy się nudzicie. Haj jest mały i nikt nie ma już piwa. Nawet Shaz i Jon, którzy zazwyczaj odchodzą, żeby uprawiać seks w krzakach, nie dadzą się dzisiaj do tego namówić. Więc na ciebie spada, żeby coś wymyślić. – A może przejdziemy się po ramie huśtawki – mówisz. Wszyscy patrzą na ciebie. Widzisz, jaki szarpie nimi niepokój, to ci mówi, że
ich dopadłaś. – Dajcie spokój – mówisz. – Co z wami? Wystraszyliście się? Paru chłopaków żachnęło się na to. – Nie – mamroczą, kręcąc ramionami jak bokserzy przed walką. – Da się zrobić. Wielkie mi rzeczy. Idziecie na plac zabaw. Rama wisi nad wami: dwa A połączone prętem. Jest bardzo wysoko – wyżej niż pamiętasz – ale jest ci wszystko jedno. Rozglądasz się po grupie. – Kto chce iść pierwszy? – pytasz. Patrzą po sobie, przestępują z nogi na nogę. – Cipy – mówisz, zadowolona z tego, jak słówko w nich uderza. Słyszałaś niedawno, jak ktoś użył go przy markecie, a to że ludzie odwrócili wzrok powiedziało ci wszystko, co musiałaś wiedzieć o sile słówka. – Więc chyba będę musiała zrobić to sama. Niech mi ktoś pomoże wejść. Występuje Baz. Podnosi ręce. – Nie, Ellie, człowieku. Nie musisz tego robić. Wierzymy ci. Nie wycofujesz się. To najważniejsze. Nauczyłaś się tego. Raz się do czegoś zobowiążesz, musisz to przeprowadzić do cholernego, brutalnego końca. – Niech mi ktoś pomoże wejść – powtarzasz i rozglądasz się. Nikt się nie rusza. – Świetnie – mówisz, z gorącą czerwienią na policzkach. – Sama to zrobię. I chociaż dla ciebie jest za wysoko i bolą cię kolana i ręce, podchodzisz i włazisz na poprzeczkę. Potem trzeba się podciągnąć i stanąć na górze. Przeszywa cię błysk strachu, kiedy patrzysz na asfalt chybocący się daleko w dole, ale dusisz strach, aż się wypala. To nie jest jakieś nowe uczucie. Jest szansa, że się nie zabijesz. Chociaż to jest ci trochę obojętne. Kiedy docierasz na górę i stajesz, ze stopami ustawionymi pod kątem do poprzeczki, spoglądasz w dół, na nich. Stoją z głowami zadartymi do góry, jak dzieci gapiące się na olbrzyma. Stamtąd widzą, co masz pod spódniczką, ale nikt się nie śmieje, a tobie to jest obojętne. Niech się dobrze napatrzą, jeśli mają z tego jakąś przyjemność. Coś na sprośne sny. Zboczeńcy. Odwracasz się twarzą w stronę końca poprzeczki. Pozostawiona własnej pomysłowości przejdziesz całą drogę, szurając nogami, ale wiesz, że musisz wyglądać na pewną siebie, bo wszyscy na ciebie patrzą, więc robisz krok, przekrzywiając stopę, która opada ukośnie na poprzeczkę. Potem robisz następny krok i następny. Koniec poprzeczki kiwa się coraz bliżej, trzęsie się razem z koronami drzew w tle. Ale nagle wszystko idzie za szybko, stopa musi się spieszyć, żeby zdążyć i zanim się zorientowałaś, zataczasz się i machasz ramionami jak nielot macha skrzydłami. Asfalt unosi się i pochyla pod tobą, ustawia się pod zwariowanym kątem, który nagle wychodzi na spotkanie z twoją twarzą.
Kiedy się budzisz, jesteś w szpitalu. Jest tu Gina i Akela w wiatrówce, jest środek nocy. Wchodzi indyjski lekarz. – Ojej, ojej – mówi, kręcąc głową. – Urządziliśmy się nieźle, prawda? Patrzy na bok twojej twarzy. – Ale jednak załataliśmy cię, chociaż obawiam się, że zostanie blizna. Nauczka zapamiętana, prawda? Nie chcą, żeby to zobaczyła, ale zmuszasz ich, żeby podali ci lusterko: puderniczkę Giny ze szkłem posypanym pudrem. Martwią się, że doznasz wstrząsu. Ale kiedy oglądasz szwy Frankensteina, przebiegające z boku głowy, zakręcające wokół oka jak tory kolejki Richarda, czujesz, że zalewa cię ciepłe uczucie. Jesteś zadowolona. Już nikt nigdy nie pomyli was dwóch. Następnego popołudnia leżysz we własnym łóżku, patrzysz, jak światło słońca przesuwa się po suficie i w dół, po rysach na żółtej tapecie pokrytej pączkami róży, na której kuchennym nożem do obierania ziemniaków wydrapałaś „kurwa!” Hellie gdzieś wyszła – na party, do kina, na jakieś dziewczyńskie sprawy z koleżankami ze szkoły. Ciebie oczywiście nie zaprosiły – niby dlaczego miałyby zaprosić? Po prostu spieprzyłaś to – wszyscy nerwowo odsunęli się od twojego rozumienia zabawy. Pieprzyć ich, tak czy siak. Nie potrzebujesz ich, są nudni. Są dziećmi. Nie znają życia tak jak ty. Poza tym głowa nadal cię boli tam, gdzie rąbnęłaś o asfalt. Szwy swędzą i wszystkie dzieci w szkole przezywają cię Frankenstein, kiedy im się wydaje, że nie słyszysz. Nie masz po co się jeszcze bardziej irytować. Trzaśnięcie i drzwi się otwierają. Podnosisz wzrok i widzisz twarz matki zaglądającą do pokoju. – Jej tu nie ma – mówisz. – Wiem – odpowiada ostro. – To ciebie przyszłam zobaczyć. Wzruszasz ramionami i patrzysz na ścianę. Drzwi otwierają się ze skrzypnięciem, a ona wchodzi kręcąc głową. – Doprawdy! – mówi swoim afektowanym obiadowym głosem. – Co? – pytasz, chociaż wiesz co – jest zirytowana wszystkimi tymi rzeczami rozwłóczonymi po pokoju. Twoje ubrania i przybory do makijażu leżą wszędzie i zagracają wysprzątaną połowę Hellie. Już na ten temat nie rozmawiacie, wy dwie. Kiedy Hellie przychodzi do domu, po prostu zbiera wszystko i przez niewidzialną linię przesuwa w stronę twojego łóżka. – Cóż – mówi matka, podnosząc rękę, żeby przyklepać sztywne loczki, jakby sprawdzała, czy jeszcze tam są. – Nie sądzisz, że tu jest bałagan? Rozglądasz się po pokoju i znowu wzruszasz ramionami. Wiesz, że twoja nonszalancja wścieka ją i to cię cieszy. Lubisz widzieć, jak się spina, ma w zanadrzu gniewne słowa, ale wstrzymuje się przed wybuchem ze strachu, co ty zrobisz. Jest to jakieś osiągnięcie, jak wszystkie dyplomy Londyńskiej Akademii
Muzyki i Sztuki Dramatycznej zwinięte w zwój z pozłotką i wręczone Hellie podczas publicznej uroczystości w obecności fotografów, którzy pstrykali zdjęcia z szybkością klawiatury maszyny do pisania. Matka wzdycha, podnosi brudny biustonosz ze skraju łóżka Hellie i siada. Odchrząkuje. – Co z twoją głową? – pyta. Podnosisz rękę i dotykasz szwów jak tory kolejowe. – W porządku – odpowiadasz. Kiwa głową, znów kaszle, odwraca się w bok i patrzy na ciebie jednym okiem. – W szpitalu powiedzieli Horace’owi, że tamtego wieczora brałaś narkotyki i dlatego to zrobiłaś. Czy to prawda? Chmurzysz się przez chwilę. Potem wszystko wpada na swoje miejsce, jak listy przez drzwi wejściowe. – A, chodzi ci o klej. Tak, chyba… jeśli tak to nazywasz. Matka zamyka oczy. – Narkotyki – mówi z jękiem, jak postać z Eastendersów. – Dlaczego na Boga poszłaś, żeby zrobić takie głupstwo? Gniew szczypie cię w kark. – Nie wiem. Bo się nudzę? Bo jestem samotna? Bo nienawidzę mojego głupiego pierdolonego życia? Matka krzywi się. – Eleanor, proszę, nie przeklinaj. – To Helen – odpowiadasz, śledząc kontury K wydrapanego na ścianie. Matka unosi oczy. – Na litość boską, jeszcze z tego nie wyrosłaś? Zaginasz palec pod papierem przeciętym K i odrywasz go od ściany. Różowy tynk pod spodem wygląda jak otwarta rana. – Nie wyrasta się z prawdy – mamroczesz. – Co takiego? – Matka nachyla się. Potem widzi ścianę. – Na litość boską, czy tobie można zawierzyć coś ładnego? Masz prawie czternaście lat. Naprawdę powinnaś… Wstrzymuje się, siada z powrotem na łóżku. – Chciałam powiedzieć – robi głęboki oddech – że tego nie można ciągnąć dalej. Richard nadal jest tylko maluszkiem i… Prychasz. – O tak, kochany Richard. Nie wolno nam go denerwować. Matka patrzy na ciebie. – Więc o to chodzi, tak? Jesteś zazdrosna o Richarda. O to, że są zmiany. Nie chcesz, żebym była szczęśliwa. O to chodzi?
Znów parskasz i bardziej zdecydowanie odwracasz się do ściany. Papier rozwiera się przed tobą, a ciebie korci, żeby złapać kolejny kawałek i pociągnąć z całych sił. Matka kładzie ci rękę na ramieniu. Czujesz jej paznokcie przez bawełnę t-shirtu z krwawiącą czaszką, której – o czym wiesz – nie znosi. – Słuchaj – mówi. – Wiem, że nie było łatwo. Twój ojciec utrudnił życie nam wszystkim, kiedy podjął tę niefortunną decyzję, ale… – Chciałaś powiedzieć, że się zabił – mówisz, wchodząc w słowo. – Zadyndał? Zawiązał krawat na poręczy i zadławił się na śmierć. To wszystko jest w gazetach w miejscowym archiwum. Pewnego popołudnia, kiedy powinnaś być na geografii, poświęciłaś godzinę, żeby je przejrzeć. Przyswoiłaś wszystkie szczegóły, które tam były, ze swego rodzaju ponurą satysfakcją. Napisali o nim artysta. Mąż i ojciec. Słyszysz gwałtownie wdychane powietrze. Paznokcie zaciskają ci się na ramieniu, wbijają się jak szpony. – Słuchaj – syczy matka. – Nie pozwolę, żebyś tak o tych sprawach mówiła. Nie dopuszczę, żebyś zaraziła innych swoją żółcią. Cokolwiek czujesz, cokolwiek może wiesz, musisz zachować to dla siebie i znaleźć sposób, żeby się z tym uporać. Bo tak postępują przyzwoici ludzie. Bez względu na to, jak to jest bolesne. Te epizody muszą się skończyć. Nadal patrzysz na ścianę, oczami śledzisz rozdarcie wzdłuż skraju żółtej w różyczki tapety. Brzdąkanie furgonetki z lodami grającej Half a Pound of Tupenny Rice dolatuje przez okno. Matka wzdycha. – Helen, jak wiesz, nie ucieka ze szkoły i nie włóczy się, żeby nawdychać się kleju. Nie wychodzi Bóg wie gdzie co wieczór. Jest w domu o rozsądnej porze, odrabia lekcje, pomaga przy Richardzie. – O tak – ostrym tonem naśladujesz ją ku uciesze ściany. – Złote dziecko. Panna Czyste Majtki. – Eleanor, nie mów tak o swojej siostrze – mówi matka. – Chodzi mi tylko o to, że gdybyś wzięła z niej przykład, sprawy mogłyby inaczej wyglądać. Nie mogę zrozumieć, dlaczego chcesz wszystko zniszczyć teraz, kiedy życie w końcu wraca na swój szlak. Paznokcie rezygnują ze ściskania twojego ramienia i uciekają do góry, żeby zatknąć pasemko włosów za twoje ucho. – Mogłabyś być taką miłą dziewczyną – łagodnie szepcze matka. Podczas całej tej przemowy coraz bardziej mrużysz oczy, tak że pączki róży na ścianie stają się muchami uwięzionymi w bursztynie wściekłości, która wygotowuje się z ciebie, żeby pokryć pokój. Przerzucasz się na łóżku, a matka drga ze strachu.
– Nie chodzi o Richarda – mówisz twardym głosem robota, jakby słowa dochodziły nie z ciebie. – Ani o tatę. Ani o moje skradzione życie. Ani nawet o tę pierdoloną pizdę, tego harcmistrza, tam na dole. Podnosisz na nią oczy. Cień do oczu zebrał się w zmarszczkach wokół jej powiek, a grudka pudru utkwiła w linii przy nosie. Jej nozdrza drżą. – Matko, zostałam zgwałcona – krzyczysz. – Czy to ci wszystko wyjaśnia? Zostałam zgwałcona. Matka mruga i dotyka ręką twarzy. – Zgwałcona? – mówi niepewnie. – Co chcesz przez to powiedzieć, że zgwałcona? – Chcę przez to powiedzieć, że zgwałcona – ryczysz. – Chcę przez to powiedzieć, że mężczyzna wyjął penisa i siłą we mnie wepchnął i… – Ćś – mówi matka, machając rękami. – Richard może usłyszeć! Ale ciebie to nie obchodzi i nie możesz przestać, i teraz wszystko się z ciebie wylewa jednym wielkim, śmierdzącym strumieniem, a po twarzy płyną ci łzy. – To było w Boże Narodzenie trzy lata temu – mówisz, chwytając powietrze. – Poszłam do parku. Nie wiedziałam, że ktoś tam będzie. Ale był on. Nie rozumiałam, co się dzieje, a on tak zrobił, żebym myślała, że to wszystko moja wina. Jakbym o to prosiła. Tak bardzo bolało. Nie wiedziałem, co zrobić. Ja… Patrzysz na nią. Matka siedzi, obejmując się rękami, trzęsie głową w dziwacznych, krótkich porywach, jakby próbowała usunąć ból głowy. Uczucia pojawiają się na jej twarzy. Potem jest tak, jakby ktoś zatrzasnął drzwi. Jej twarz robi się pusta. – O tak – mówi obcym, twardym głosikiem. – Rozumiem, co próbujesz zrobić. Cóż, nie przyjmuję tego. Nie będę tego słuchać. Nie muszę znosić czegoś takiego. Wstaje i obraca się do ciebie, jej twarz pała gniewem. – Ty mała dziwko – wypluwa z siebie. – Ty brudna, załgana ropucho. Zmyślanie historyjek jako mała dziewczynka to jedno, ale to jest odrażające. Manipulacja, kłamstwo, bo coś mogłaś usłyszeć – bo Bessie mogła ci powiedzieć o tym, co było kiedyś. Nie dam się wrobić. Nie uwierzę. Nie po tym, jak tyle się narobiłam, żeby odbudować przyzwoite życie. Nie uwierzę. Rozumiesz? Obrzydliwość! Nie pozwolę na to w moim domu. Jesteś tak wstrząśnięta, że zapominasz o gniewie. Jeszcze nie słyszałaś, żeby matka przeklinała. – Ale – mówisz głosem małego dziecka – Ale, matko, to prawda. – Nie. – Matka cofa się. – To nie może być prawda. Nie przyjmuję tego. Nie będzie o tym rozmowy. Nie pozwolę, żebyś szperała w przeszłości. Stawiam sprawę jasno. – Ale to prawda! Naprawdę zostałam zgwałcona. I nadal to się dzieje. A ty
nie wiesz, jak z tym… Matka kręci głową, kładzie rękę na klamce i otwiera drzwi. – Nie – powtarza. – Za żadne skarby nie. Tego nie było. Zrozumiałaś? Ta zmaza kończy się dzisiaj. Kończy się w tej chwili. – Milknie, odwraca się i patrzy przez pokój na ciebie. – Lepiej dojdź do siebie, Eleanor, czy kim tam jesteś – mówi. – Lepiej naucz się panować nad tym. Nie będę miała potwora za córkę. – I już jej nie ma, zamyka za sobą drzwi z ostrym trzaskiem. Przez łzy patrzysz na miejsce, w którym była: żółta tapeta w pączki róży i kremowe drzwi. Świat na chwilę staje w miejscu. Potem czarny orzeł wściekłości zlatuje ci na ramiona i wpija w nie szpony, otacza cię skrzydłami. Chcesz bić, ranić, zabijać. Chcesz wziąć to, co dzieje się w tobie i rąbnąć tym, rozlać po całym świecie. Macasz po omacku i twoje palce zamykają się na szklance na stoliku nocnym. Ciskasz szklanką, ciskasz zastałą wodą i wszystkim, w miejsce, gdzie stała matka. Tylko że nawet to nie wychodzi ci jak trzeba: szklanka zbacza z kursu i roztrzaskuje się o biblioteczkę w nogach łóżka, żłobi drewno i pryska na książki kropelkami błyszczących odłamków. Obejmujesz się mocno, gryziesz się w kolana, świat zamyka się wokół ciebie, a dom rozpada się i jesteś zupełnie sama.
25
Pukanie do drzwi w mętne popołudnie. Za drzwiami stała Heloise. – W porządku – szepnęła, wyginając usta w nieprawdopodobne kształty. – Babcia i Zerkacz poszli sobie. Chodź! Zapuchnięta, zaraz po obudzeniu, Smuga nie myśląc, słaniając się, poszła za nią przez zamknięte drzwi w korytarzu na strych i w dół, po schodach, do pokoju dziecięcego pełnego luksusowych zabawek. Dziecko roześmiało się histerycznie w jej głowie, kiedy Heloise rzucała w nią zabawkami: lalkami, które mrugały i ruszały rękami, małymi grami wideo, do trzymania w ręku, bączkami wystruganymi z drewna, żeby wyglądały na zabawki z dawnych lat. Kiedy Heloise odbiegła od kredensu w swoim niebieskim bezrękawniku i białych, pełnych dziur skarpetkach, Smuga musiała sobie przypomnieć, że ta dziewczynka to nie Hellie i że nie wysłano ich razem, żeby się pobawiły w sypialni, w domu bogatego przyjaciela, kiedy matka piła herbatę i skubała herbatniki w salonie na dole. Heloise stanęła, przyglądała się Smudze, trzymającej zabawki bezwładnie na kolanach. – Już się nudzę! – oznajmiła po chwili. – No chodź! Poprowadziła ciotkę przez dom. – To pokój mamy i taty. Tam się wchodzi po spiralnych schodach – powiedziała, wskazując na korytarz pokoju zabaw. Smuga z drżeniem popatrzyła na zamknięte drzwi, wyobraziła sobie Hellie, wymalowaną, nieskazitelną, jak stoi po tamtej stronie. Przeszły obok stołu w holu, na którym było zdjęcie Hellie podającej rękę Tony’emu Blairowi i drugie zdjęcie, jak przecina wstęgę, otwierając oddział dziecięcy. Przez kuchnię wyszły do ogrodu. („Hm, teraz kolej na książki”, zachichotał głos. „Prawdziwa, wielka, straszna niespodzianka!”) – Wejdź – poinstruowała ją Heloise, wskazując na wielki krzak różanecznika. – Co? Tutaj? – zapytała Smuga. Heloise założyła ręce. – Nie będę mówić dwa razy. („Rusz dupę, ty leniwa szujo”, zgodził się inny głos). Więc Smuga westchnęła, przykucnęła i wcisnęła się pod liście, na puste miejsce w środku. Za nią wczołgała się Heloise. – Widzisz? – powiedziała. – To tajne miejsce, gdzie możesz być i nikt o tym nie wie. Możesz tu być godzinami, jeśli masz ochotę i nikt cię nie znajdzie. Bezpiecznie. – Odwróciła się i podniosła coś z cienia. – A tu jest to.
To było ptasie gniazdo z kawałkami niebieskiej skorupki i trzema piórkami, które nadal przylegały do gałązek gniazda. – Nie zepsuj tego – powiedziała Heloise. – Myślę, że może mieć magiczną moc, ale jeszcze nie wiem, jak tego użyć. Podniosła wzrok na Smugę, potem wyrwała jej gniazdo i utknęła je za sobą. – Ale najlepsze, że można tu być, kiedy przychodzą goście i krzyczeć różne rzeczy, żeby zrobić im niespodziankę – powiedziała Heloise. – Na przykład można krzyczeć „buuu!” i można „widzę cię” i wtedy oni są zaskoczeni i mogą upuścić drinka i oblać się czerwonym winem. Rozległ się odgłos otwieranych drzwi. – Wszystko w porządku? – zawołał Nick. – O kurwa – wymamrotała Smuga. Podczołgała się do skraju różanecznika i wyjrzała. Nick stał w drzwiach do dziwacznej chatki na końcu ogrodu. Westchnęła i wyczołgała się na trawnik. – Tak – powiedziała. Gramoląc się na nogi, ścierała ziemię z kolan. – Przepraszam. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzamy. Heloise tylko pokazywała mi… – kątem oka uchwyciła Heloise, która kręci głową i marszczy brwi, wyłażąc spod krzaka – coś. Nie wiedziałam, że zrobi się tak głośno. – Nie szkodzi – powiedział, nonszalancko machając ręką. – To tylko praca. Nic ważnego. Zapadła cisza, oboje patrzyli na siebie. Potem oboje próbowali mówić naraz. – Przepraszam. Ty pierwszy. Uśmiechnął się i pokręcił głową. – Nie. Proszę. Ty. – Cóż. Chciałam tylko przeprosić za to, co się stało i podziękować za nocleg. I w ogóle za wszystko. Wiem, że to trudny czas i ostatnie, czego potrzebowałeś, to mnie stamtąd wyciągnąć. Szczególnie, że tu jest matka i, hm, Horace. Prawdę mówiąc, ostatnie parę dni jest trochę zamglone. Przerwała. Dziwiło ją, że próbuje przeprowadzić rozmowę jak dorosła: sztywną i nienaturalną. Na chwilę dopadło ją działające na nerwy uczucie, że oboje są aktorami w scenie ze złej, staromodnej sztuki i grają przed niewidzialną publicznością, która pewnego dnia wyda osąd. Pokręciła głową, żeby od tego się uwolnić. („Ty mały lumpie”, zaszydził głos). – W każdym razie – powiedziała. – Mogę się wynieść w każdej chwili. Mogę odejść dziś po południu, jeśli potrzebujesz tego pokoju… Podniósł ręce. – Bzdura – powiedział. – Nigdzie nie pójdziesz, póki całkiem nie wydobrzejesz – i póki nie uporządkujemy tych nonsensów z zasiłkiem. Przede wszystkim, to moja wina – przynajmniej rana głowy.
Patrzyła na niego. Wiatr naszeptywał jej do ucha, że coś jest nie tak, że jego uprzejmość kupy się nie trzyma. Wzruszyła ramionami na tę paranoiczną myśl i włączyła uśmiech. Odpowiedział uśmiechem. – A tak w ogóle, jak się czujesz? – zapytał. – Pigułki pomagają? Pomyślała o nieotwieranej paczce leżącej na biblioteczce. – W porządku. Jest znacznie lepiej. Z powątpiewaniem popatrzył na jej czoło. – Hm – powiedział. – Wygląda, że jest mocno zaognione. – Jest w porządku – powiedziała głośno, poprzez niepokój, który zaczął się unosić wokół niej z trawy jak mgiełka. („Dureń! Dziwkarz!”, nękał ją głos). – Dlaczego się złościsz? – zapytała Heloise, podchodząc ukradkiem. – Nie złoszczę się – odparła Smuga. – Jestem stanowcza. To różnica. Heloise patrzyła na nią z determinacją w oczach. – O kurwa – wycedziła. Czas na chwilę skoczył do tyłu i Smuga znów była sobą w ogrodzie, przed laty, już miała zakraść się do domu i wpasować się wbrew sobie w inne życie. Przyłożyła dłoń do ust i cofnęła się chwiejnie. – Heloise! – powiedział Nick. – Co? – zapytała Heloise. – Ona mnie tego nauczyła! – I pomknęła przez ogród, wydając chrapliwe dźwięki. – To przypadek – usprawiedliwiała się Smuga. – Wymknęło mi się. Nie chciałam specjalnie… Nick machnął ręką na jej tłumaczenia. – Ona cię lubi – Naprawdę? – zdziwiła się Smuga, nagle zawstydzona, kołysząc się z nogi na nogę. – O tak – odparł. – Powinnaś widzieć, jak się zachowywała, kiedy przyjechali Margaret i Horace – schowała się w swojej sypialni na trzy dni. Biedny Horace, nawet nie mógł wejść po schodach, żeby nie zaczynała krzyczeć. Smuga przełknęła uśmiech. – Cóż. To był trudny czas. To jest trudny czas. Wiatr zrzucił jej wirujący liść na ramię. Niezdarnym gestem strzepnęła go. Zakaszlała. – Jak ona…? – zapytała. Nick wydął policzki. – Prawie bez zmian – powiedział. – Jakaś mała infekcja dróg oddechowych. Zdaje się, że to norma dla pacjentów w śpiączce – ma to coś wspólnego z płynem, który gromadzi się w płucach, bo leży nieruchomo.. – Patrzył na nią przez chwilę,
zakaszlał. – Właściwie to myślą, żeby ją przenieść do państwowego szpitala neurologicznego w Putney. Czekają na łóżko. Smuga skinęła głową. – To dobrze, prawda? Opieka specjalistyczna i w ogóle. Nick westchnął i pokręcił głową. – Wiesz jaka była dawna nazwa szpitala? Państwowy szpital dla nieuleczalnie chorych. Mają tam pacjentów, którzy leżą w śpiączce od trzech lat. Warzywa. Poddali się co do Ellie. Nie sądzą, żeby się jej poprawiło. Coś się w niej otworzyło. Co to było? Nadzieja? Radość? Dziwny rodzaj bólu? Nie miała czasu, żeby to sprawdzić – zbyt dokładnie ją widział. – O – westchnęła. – To musi być… Podrapał się w ucho. – Słuchaj, nie sądzę… Jak włączany zapłon, zawarczał niepokój i zaczął gniewnie wchodzić na obroty. Cofając się, podniosła ręce. – Proszę, nie wymagaj ode mnie, żebym poszła ją zobaczyć – powiedziała spiętym głosem. – Nie rozumiesz. Pokręcił głową. – Właściwie to nie o to mi chodziło. W każdym razie nie dzisiaj. Cóż, normalnie bym o to nie prosił, ale muszę wyjść. Praca – jakiś kryzys z tym dużym projektem, nad którym pracujemy – a Margaret i Horacego nie ma. Zechciałabyś przypilnować Heloise, póki nie wrócę? Z ulgi prawie weszła na haj. („Głupiutki brzdąc”, zawodził głos). – Jasne. Czemu nie? – Wielkie dzięki – rzucił i pospiesznie poszedł do domu. Odwróciła się i zobaczyła, że Heloise stoi przed nią. Patrzyły na siebie, kiedy trzasnęły frontowe drzwi i kroki Nicka rozległy się na ścieżce, a potem na podjeździe. Smuga poczuła na ramionach krępujące uczucie. Poszła do kuchni, a Heloise za nią. – Co mamy teraz robić? – zapytała Heloise głosem, w którym słychać było jęknięcie. – Hm. – Smuga rozejrzała się szukając inspiracji. Pomyślała o stosie gier w pudełkach, w rogu pokoju zabaw. Niektóre nadal miały celofanowe opakowania. – A może w głodne hipcie? – Głodne hipcie są nudne! – powiedziała Heloise, a jęczenie stawało się coraz wyraźniejsze. – Chcę robić coś lepszego! Smuga pomasowała skronie, zwalczając syk i trzaski w mózgu. („Niesforne!”, krzyknął głos. „Balangi się zachciewa!”) Heloise pociągnęła ją za rękaw.
– Chcę robić coś lepszego! – jęknęła. Smuga rzuciła się na nią z opryskliwym warknięciem. – Odpierdol się! – wrzasnęła. – Po prostu odpierdol się i to już! Nie ma niczego lepszego! Wszystko jest do dupy! W porządku? Padła, dysząc, na jedno z krzeseł przy kuchennym stole, kiedy Heloise czmychała po schodach na górę w niebieskich i zielonych plamach. Mózg Smugi szalał, spojrzenie skakało po kuchni. Na stole przed nią leżała duża podkładka z kremowobiałym papierem i paczka kolorowych ołówków. Przyciągnęła to do siebie i zaczęła z roztargnieniem rysować: długi, ostry profil z haczykowatym nosem i wystającym podbródkiem. Rysowała bez przerwy. Minuty płynęły na kuchennym zegarze, zapominała o domu, Nicku, Heloise, matce i Wilczku, i o Hellie leżącej gdzieś na szpitalnym łóżku. Oddech jej spowolnił, coraz bardziej absorbowało ją obserwowanie postaci wyłaniającej się na leżącej przed nią kartce, jakby obraz leżał tuż pod powierzchnią papieru, a ona tylko odkrywała go, kawałek po kawałku. Kontrolę znów przejęła pewność siebie. – Czy to czarownica? – powiedział głos u jej łokcia. Odwróciła się i zobaczyła skuloną Heloise, która przyglądała się zadziwionymi, trochę wystraszonymi oczami. Przeniosła wzrok na jędzę na papierze. – Pewnie tak – powiedziała. A potem, kiedy wspomnienie wybuchu wywołało przypływ poczucia winy: – Słuchaj, a może podejdziesz, żeby mi pomóc. Heloise przyciągnęła krzesło. – No to dodaj jej kapelusz – powiedziała. – I kocioł. Pracowały nad stworzeniem świata wiedźmy, cieniując półki z miksturami i pajęczyny zwisające z zardzewiałego żyrandola. W pewnej chwili Heloise spojrzała na Smugę zmrużonymi oczami. – Jesteś bardzo dobra w rysowaniu – powiedziała podejrzliwie. – Dlaczego jesteś taka dobra? Smuga wzruszyła ramionami, odrzucając z oka pasemko włosów. – Byłam ilustratorką – powiedziała, nachylając się, żeby nadać ogonowi kota wiedźmy pozór ruchu. – Co? – zapytała Heloise. – Ktoś ci płacił tylko za to, że rysowałaś? Co za głupki. Magiczny pokój wiedźmy robił się coraz większy, coraz bardziej nabierał kształtów. Półki z książkami i butelkami chwiały się przy ścianach, a pęki tajemniczych liści leżały w stosach na nierównej podłodze. – Teraz ty zaczniesz dodawać kolory – powiedziała Smuga. I pokazała Heloise, jak najpierw obrabiać kontury obiektu, żeby nie wyjść poza linie, jak kłaść cieniowanie, żeby uzyskać poczucie głębi. Heloise, skupiona, pracowała z koniuszkiem języka, wystającym z kącika ust.
Obie były tak zaabsorbowane, że nie usłyszały frontowych drzwi. Dopiero kiedy stukot kroków zaczął dobiegać ze schodów do piwnicy, uświadomiły sobie, że w domu jest jeszcze ktoś. Smuga podniosła wzrok, zaczerwieniona z zadowolenia, kiedy jakaś postać wyszła zza schodów. Oczekiwała, że Nick będzie zadowolony z ich pracy. Z cienia wyszła wiedźma, twarz miała taką samą, ostrą i kanciastą, jak na obrazku. – Co tu się dzieje? – zapytała matka. Pokuśtykała przed siebie, aż światło ze szklanego dachu padło na jej twarz. – Gdzie jest Nick? – Tatuś wyszedł i zostawił mnie i Smugę, żebyśmy same się bawiły – oznajmiła Heloise. – I zobacz, co zrobiłyśmy! Z dumą podniosła kartę do góry nogami, żeby matka zobaczyła. Twarz matki zbladła, przyłożyła dłoń do szyi. – Jak śmiesz! – wybuchła. – Jak śmiesz tu przychodzić i próbować zatruć także ten dom! Jak śmiesz nastawiać moją rodzinę przeciwko mnie! – Wyciągnęła drżącą rękę do Heloise. – Chodź, kochanie – zawołała łamiącym się głosem. – Chodź w tej chwili. Pójdziemy na górę pooglądać Dora zdobywa świat. Ta plama, czy jak tam ona bez sensu się nazwała, jest niegrzeczna. Mamusi nie podobałoby się, gdyby wiedziała, że z nią rozmawiałaś. Heloise popatrzyła na matkę, w zamyśleniu ściągając brwi. – Odpierdol się – powiedziała wyraźnie i powoli. – O właśnie! – Matka tupiąc przebiegła przez pokój. Złapała Heloise za rękę i wyrwała ją z krzesła. – Natychmiast na górę, bo dostaniesz klapsa. Heloise, potykając się, poszła przez kuchnię na schody. – W każdym razie to jest Dora odkrywa świat – krzyknęła, kiedy była już bezpieczna. – Nie Dora zdobywa świat, ty wielka kupo! Matka odwróciła się do Smugi z dzikością w oczach. – O właśnie! – powtórzyła przez zaciśnięte zęby. – Na tym kończą się bzdury. Nie wiem, jaki czar rzuciłaś na Nicka, ale ja na to nie pozwolę. Dla dobra wszystkich nakazuję ci odejść. Natychmiast. Smuga patrzyła na fakturę drewna stołu, w jej uszach narastał szum. – To nie jest twój dom – powiedziała cicho. – Co to ma znaczyć? – zapytała matka. – To nie jest twój dom. – Smuga skoczyła od stołu, żeby stanąć naprzeciwko niej. – To dom Nicka i to on poprosił, żebym została. Nie masz prawa kazać mi się wynosić. – Błąd! – powiedziała matka, po raz pierwszy w życiu patrząc na Smugę. – To także dom Helen i pod jej nieobecność ja mówię w jej imieniu. Nick to mężczyzna. Jest słaby. Nie wie, czego mu trzeba. Ale ja wiem. Wiem, co się dzieje.
Widzę problemy między nimi – wiem, jaki to trudny czas. A ostatnie, czego potrzebują, to ty, z twoim brudem, z niszczeniem wszystkiego. Nie pozwolę na to. A szczególnie, żebyś demoralizowała niewinność małego dziecka. Smuga warknęła śmiechem. – O tak. Pewnie wszystko o tym wiesz, prawda? Obrończyni niewinności. Policzek przyszedł niespodziewanie. Smuga skrzywiła się, rana na czole znów się zaogniła. Matka chwyciła rysunek wiedźmy, zachwiała się i poszła w stronę schodów. – Koniec dyskusji – stwierdziła. – Zabieram to, pokażę Nickowi i wszystko wyjaśnię. Zważ moje słowa, jutro rano wylatujesz na zbity pysk.
26
Czerń. Ból. Obojętność. Wszystko to bzdura, a tylko ty o tym wiesz. Żadnych następstw, żadnej struktury w niczym. Tylko kłamstwa trzymają ludzi na miejscu. Znajdujesz kasetę z muzyką zespołu, który nazywa się Nirvana, na walkmana, który zwędziłaś innemu dzieciakowi i słuchasz tego i słuchasz bez końca. Podoba ci się zgrzyt akordów, sposób, w jaki każde wejście otwiera tunel rozpaczy i wciąga cię, żebyś wędrowała po labiryntach ciemnych pokoi. Izolacja od banalnej gadaniny codzienności. Myślisz, że tak musi być w śpiączce. Myślisz też, że to jest podszewką wszystkiego, gdyby tylko ludzie przestali słuchać. Ale zdajesz sobie sprawę, że większość ludzi za bardzo się boi. Większość musi zalać to błahostkami – telewizją za dnia i długimi rozmowami telefonicznymi, kiedy wypowiada się setki słów, które w nic się nie układają. Ale ty się nie boisz. Wejrzałaś w pustkę pod pęknięciami desek podłogi życia i znasz prawdę. I teraz okazuje się, kiedy słuchasz muzyki dochodzącej z trzaskiem przez słuchawki, że nie jesteś sama. Inni ludzie chyba też to zauważyli. Słuchasz tej muzyki dzień i noc, głosu Kurta Cobaina, jak wołania kogoś, kto nazywa się na k, na pustyni bólu. Słuchasz tego w autobusie i w łóżku, i na lekcjach, na które chodzisz, z przewodami słuchawek przeprowadzonymi przez rękawy w dół, do dłoni, żeby nauczyciel nie zobaczył. Słuchasz tego podczas sesji, które szkoła zorganizowała dla ciebie z życzliwymi ludźmi ubranymi w pastele, którzy szczerze kiwają głowami, zadają ci pytania z przepraszającymi minami, a potem, po paru tygodniach, znikają. Czasem nie potrzebujesz nawet słuchawek: zajmuje się tym twój didżej w głowie, puszcza i puszcza muzykę wewnątrz twojego umysłu. Są dni, kiedy ból jest zbyt wielki, kiedy nawet Kurt wydaje się odległy. W te dni zostajesz w łóżku. Albo wstajesz, zgarniasz ze stolika w korytarzu kluczyki Wilczka, siadasz na fotelu kierowcy i zwiększasz obroty, aż silnik zawyje. Albo idziesz i robisz najście na barek z drinkami, lejesz w gardło sherry, whisky, ajerkoniak, tia maria, aż zawroty głowy i wymioty opanowują to, co dzieje się w twojej głowie i przepędzają na dłużej. Uczysz się, że zmiana może być swego rodzaju ulgą, nawet jeśli to zmiana na gorsze. Czasem przychodzi Wilczek i ględzi na swój skautowski sposób. Kiedy zamykasz oczy i tylko słuchasz tonu jego głosu, możesz sobie wyobrazić, że daje jakiś wykład swoim żołnierzykom – coś o wiązaniu węzłów albo rozpalaniu ognisk w lesie. Pozwalasz mu mówić, póki nie zabraknie mu słów i póki czując się usprawiedliwiony, nie wymknie się z powrotem do swoich modeli samolotów w szopie ogrodowej. Matka nie ma z tobą nic wspólnego. Hellie też schodzi ci z drogi, kiedy
widzi, że nadchodzisz szkolnym korytarzem, odwraca się plecami i staje twarzą do swoich przyjaciół. Ale w nocy, kiedy nie możesz zasnąć, czasem wstajesz i gapisz się na nią, jak leży tam, gdzie stało twoje łóżeczko. Księżyc świeci na jej poduszkę przez szczelinę w zasłonach, pokazując pierzaste liście jej kiedyś cienkich włosów, które teraz stały się grube i piękne, rozpulchnione serią sprayów i musów z parapetu okna łazienkowego. Patrzysz na nią, jak spokojnie śpi w swoim doskonałym życiu, życiu, które ty powinnaś mieć – pełnym nagród i występów, i zaproszeń do kina, i przenocowań, i zabaw – i przez to płoniesz. Wyciągasz rękę i wodzisz po jej pokrytym meszkiem policzku i wyobrażasz sobie, jak wyglądałoby nacięcie brzytwą tej czystej linii i sącząca się krew. Kiedy indziej palce cię świerzbią, bo masz chęć złapać ją za gardło i ścisnąć. Wyobrażasz to sobie: sekundę, kiedy ona się budzi i mieszankę zaskoczenia i zrozumienia w oczach, zanim jej rysy nie zamrą, jak obraz zatrzymany na zawsze na ekranie telewizora. O tym, co będzie po tym zdarzeniu, nie myślisz: czysta ulga. Biała energia jak deszcz magnezu w płomieniu palnika Bunsena. Po jakimś czasie takie myśli zaczęły przychodzić także za dnia. Kiedy mijasz ją na schodach, wyobrażasz sobie, że wystawiasz nogę, żeby się potknęła i zleciała w wichurze złotych włosów, a podczas szkolnej wyprawy do miasta, do Muzeum Historii Naturalnej, ledwie się powstrzymałaś, żeby jej nie pchnąć, kiedy pociąg metra zajeżdżał na stację. Stwierdzasz, że patrzysz, czekasz, wahasz się na progach i za rogiem, bo może będzie szła i okazja nadarzy się sama. Zaczynasz robić plany. Potem znaleźli głowę w parku. Wyjątkowo jak na ciebie, podczas śniadania siedzisz z innymi przy stole, kiedy rozlega się pukanie do drzwi wejściowych. Wilczek unosi oczy i idzie otworzyć. Z miejsca, na którym siedzisz, widzisz czerń i biel mundurów policyjnych, notatnik i spisującą coś rękę. Przez chwilę myślisz, że przyszli po ciebie. Wilczek też tak myśli, bo zerka do tyłu i spotyka twój wzrok, ale szybko się wyjaśnia, że chodzi o coś innego. Okazuje się, że jakaś kobieta, która spacerowała z psem, odkryła uciętą głowę w krzakach za trawnikiem naprzeciwko drzewa do góry nogami. Policja chodzi od domu do domu, żeby sprawdzić, czy ktoś czegoś nie widział. Sąsiedztwo przechodzi na tryb kryzysowy. Przez cały ten dzień i przez następujący po nim tydzień, ludzie stają w grupkach i naszeptują, co wiedzą. Taśmy policyjne trzepocą przy wejściu do parku. Ludzie wymieniają się straszliwymi szczegółami z placu zabaw, jak kartami atutowymi. Dyrektorka szkoły zwołuje uroczyste zebranie. Jeśli masz być szczera, ty też się boisz. Ale w odróżnieniu od innych, nie przejmujesz się bezwzględnym mordercą chodzącym po ulicach, albo czającym się przy markecie, żeby zwabić kolejną ofiarę. Dla ciebie to jest coś innego. Bo wiesz, jak znalazła się tam głowa. Nie znasz szczegółów, nie znasz indywidualnej historii, ale wiesz jak w czyjejś głowie powstała myśl, żeby zakończyć komuś życie. Znasz
przepis, znasz składniki, żeby przyrządzić coś podobnego. I to cię przeraża. Przeraża cię tak bardzo, że przez kilka dni jesteś obrazkiem dobra. Pomagasz przy kolacji, chodzisz na lekcje, nawet oddajesz nauczycielom jakieś wypracowania. Nauczyciele uśmiechają się do ciebie, są zdumieni, zadowoleni. Inni uczniowie patrzą na ciebie z rezerwą, zaciekawieniem. Ignorujesz ich, głowę masz opuszczoną z nadzieją, że jeśli wystarczająco długo będziesz udawać, normalność wsączy się w ciebie z powrotem i zajmie całe twoje jestestwo. W nocy, kiedy zamykasz oczy, wyobrażasz sobie psa z wystawionym językiem, węszącego wokół ślepych oczu. Puszczasz Kurta na walkmanie, żeby to całkowicie usunąć z pamięci, ale to zawsze wraca, szuka czegoś w twoim umyśle. Jednak trzymasz się tego. Robi się łatwiej wraz z upływem dni, które zmieniają się w tygodnie. Ludzie przestają się zdumiewać, że masz mózg, że potrafisz liczyć i zaczynają tego od ciebie wymagać. Zaczynasz zajęcia ze sztuki, rysujesz górę tenisówek z przechowalni rzeczy zagubionych i nauczycielka daje ci czwórkę z plusem, potem piątkę. Josie, gruba dziewczyna z niewielką liczbą przyjaciół, zaprasza cię do domu na film. Zaczynasz wierzyć, że jednak to możliwe, żeby wszystko się ułożyło, że może to tylko zły sen. Nawet żyjąc nie tym życiem – jeśli wymiana naprawdę się zdarzyła (a bywa, że już w to powątpiewasz) – może miałabyś szansę na normalność. Spędzasz czas w Boots, oglądasz błyszczyki do warg i cienie do oczu w subtelnych, lśniących kolorach, takie, jakich używają dziewczyny lubiane w szkole. Czasem łapiesz się na tym, że śmiejesz się podekscytowana tym wszystkim. Jak wszystko jest w porządku, jak wiele możesz zrobić. Zamykasz się w jadalni po niedzielnym lunchu i rysujesz, rysujesz, produkujesz obraz po obrazie. Zabierasz je, żeby w poniedziałkowe ranki pokazać nauczycielce, pannie Hogan, napięta oczekiwaniem na jej reakcję, jak elastyczna taśma szelek dzieciaków, które gapią się na ciebie w stołówce. Panna Hogan uśmiecha się do ciebie niewyraźnie i przykłada dłoń do swojej głowy. – Czy ja zadawałam tę pracę? – pyta pogodnie. – Chyba musiałam zadać. Dobrze zrobione. Bardzo dobrze. Czasem, kiedy idziesz do domu z przystanku autobusu, widzisz energię tryskającą ci z kącików oczu. Jesteś zakochana w życiu. Zdumiewają cię kolory wszystkiego – drzew, domów, kwiatów na rondzie składających się na słowo: Honda. Niebo, które odkrywasz, to najbardziej niezwykła ekspozycja światła, wyświetlająca pokaz za pokazem nad ludźmi, którzy pędzą na dole, myślami zwróceni gdzie indziej. To jest fantastyczne, w pełnym znaczeniu tego słowa. Możesz oglądać to godzinami, leżąc na plecach, na wzgórzu w parku, krzycząc do spacerujących. Nie możesz uwierzyć, że to wszystko istnieje po prostu, bez napraszania się.
Wielkoduszność natury zdumiewa cię i przepełnia wdzięcznością. Chcesz objąć świat, podziękować jakiejś nieznanej sile życiowej, która za tym się kryje, za to, że jest tak szczodra, tak nadzwyczajna, tak dobra. Czujesz się zobowiązana, żeby podzielić się tym, co odkryłaś, podprowadzić innych do okna, by patrzyli na istotę rzeczywistości, której tobie łaskawie udzielono. Kiedy ludzie zbliżają się do ciebie, a ty jesteś w takim nastroju – na placu zabaw, przy markecie, w autobusie, mówisz do nich i mówisz o pięknie świata. Patrzą na ciebie z dystansem – czasem odchodzą, uciekają – ale tobie to nie przeszkadza. Jesteś oceanem, który próbuje przelać się przez kran i jedyne, co możesz, to otworzyć usta i pozwolić, żeby słowa popłynęły. Płoniesz od świetności bytu, spalasz się czystym, białym światłem. Życie zaskakuje cię. Ale to nie może trwać i do tej pory powinnaś już o tym wiedzieć. Pewnego dnia idziesz obok kiosku z gazetami przy wejściu do marketu i na okładce widzisz parę podkrążonych oczu, patrzących spod skołtunionych blond loków. „Kurt Cobain (1967 – 1994)”, głosi tytuł. Odkrywasz, że się zabił. Postrzał w głowę. Znaleźli go po paru dniach, kiedy przyszedł elektryk, żeby zamontować system bezpieczeństwa w jego domu. Z początku wyglądał, jakby spał. Było bardzo mało krwi. Kiedy podnosisz wzrok znad egzemplarza, świat jest nijaki. Niebo jest białe i ślepe jak oko z bielmem. Wieje chłodny wiatr, dotyka twojej szyi zimnymi palcami, palcami które zaraz złapią cię i zaczną wciągać z powrotem w chaos i ciemność.
27 Siedziała w płaszczu na łóżku w pokoiku, czekała na stukanie do drzwi. W pozostałej części domu słyszała kroki, pomrukujące głosy, trzaskające drzwi i odgłos rzeczy ciągniętych i przesuwanych. Parę razy ktoś wszedł po schodach na strych, zbierała się w sobie, gotowa na uprzejme ple, ple, ple i ponurą twarz Nicka, ale to nie nadeszło: ktoś natomiast przeszedł korytarzem i zdaje się, wszedł do innego pokoju, gdzie znów zaczęło się dudnienie i drapanie. Już miała strząsnąć z siebie płaszcz, kiedy rozległo się stukanie. Przełknęła i wstała. Pokój zachwiał się, ale nie przekręcił do góry nogami. Otworzyła drzwi. Tam stał Nick. Wyglądał na zmęczonego. Pod oczami miał wory, a zmarszczki na jego czole były jakby głębsze, jakby przez noc ktoś z niego wyrzeźbił jego poważniejszą wersję. – Przepraszam – powiedziała szybko. – Nie chciałam… – Za co? – zapytał Nick. – Za sprawianie kłopotów – powiedziała. Sięgnęła do frazy matki: – Za robienie scen. Patrzył na zawiasy w drzwiach, zmarszczył brwi. – Co? Margaret i Horace? – zapytał. – O, tym się nie martw. To nie twoja wina. To się szykowało od dawna. Powinienem to lepiej rozegrać. Cóż, ładnie z ich strony, że tu byli, żeby pomóc przy Heloise i w ogóle, ale to już trzy miesiące. Czas, żebyśmy zaczęli powracać do normalności i wypracowali sposób, jak żyć na własną rękę. – Skrzywił się. – W każdym razie nie jest z nimi tak trudno, jak było przed wypadkiem. Smuga wkręciła palec w pasemko włosów. – Nie jest? – zapytała. – Nie – odparł. – Helen miała raczej trudne relacje z Margaret. Żeby nie powiedzieć więcej. Zmienił pozycję i położył rękę na framudze, oparł się cokolwiek niezdarnie. – No i widziałem rysunek, który zrobiłaś z Heloise – powiedział. – Był naprawdę dobry. Więcej niż dobry. Zaczerwieniła się. – Ależ to nic takiego. Po prostu pracowałam jako ilustratorka, a przez parę lat jako ktoś w rodzaju projektanta graficznego. To wszystko. Nick kiwnął głową. – Heloise powiedziała „rysowniczka”. Pomyślałem, że to musiało być coś w tym stylu. Śmieszne, Helen mi o tym nie mówiła. Smuga wzruszyła ramionami. – Chyba nie wiedziała. Wtedy nie kontaktowałyśmy się. Zresztą,
projektantka to chyba nie jest właściwe określenie. Raczej artysta pracujący dla spółki. – Interesujące – powiedział Nick. – Dla kogo pracowałaś? Bawiła się wystrzępionymi z rękawa nitkami. Korytarz za Nickiem nabrał wytrącającego z równowagi zwyczaju kołysania się raz bliżej niej, raz dalej, jakby dom rozszerzał się i kurczył, jak oddychające płuco. – Taka tam spółka, Edgewise… – wymamrotała. – Z Manchesteru – powiedział Nick. – Wiem. Czy to nie oni zrobili akcję tabletową Old Masters dla tamtej spółki z Amsterdamu? Smuga kiwnęła głową. – To byłam ja. I jeszcze jeden kolega. Nick uniósł brwi i zagwizdał. Smuga zmrużyła oczy i dotknęła dłonią gorącej części twarzy, nadal paliła ją rana. – Co chciałeś przez to powiedzieć? – zapytała. – Chodź – powiedział Nick i zaprowadził ją na próg sąsiedniego pokoju. Poszła za nim, na skraju pola widzenia tańczyły jej iskierki, w ustach miała sucho. – Gotowa? – zapytał. Zdobyła się na uśmiech, zwalczając nerwowe uczucie torujące sobie drogę w gardle. Otworzył szeroko drzwi i wprowadził ją do pokoju. Przy wielkim oknie wychodzącym na park ustawiono sztalugi. Obok stał stół, na którym leżały wszelakie ołówki, farby, pastele, farby olejne i węgiel drzewny. I to najlepszych firm: Derwent i Faber-Castell. Na parapecie stało nawet radio, tak jak u nich w studiu, lata temu. Ruszyła przed siebie i wzięła kilka ołówków. Słowa wisiały nad nią, pulsowały. – Znakomicie. Same najlepsze rzeczy – powiedziała. Spojrzała na niego i w zatkanych korytarzach jej umysłu zabrzmiał przytłumiony alarm. Zmrużyła oczy. – Dlaczego jesteś dla mnie taki miły? Unikał jej wzroku, bębnił palcami o framugę. – To nic takiego. Tylko materiały, które dostaję w pracy. Na koszt firmy. Jestem architektem, więc… Zamrugała. – Architektem od czego? – Och, wiesz. Budynki – roześmiał się, potem zobaczył jej minę. – Przepraszam. Właściwie, teraz pracuję przy tym wielkim projekcie. Ta para wysokich wież w centrum Londynu. Wywołują sporo kontrowersji. Dlatego musiałem zostawić cię wczoraj z Heloise. – Nie… – Strzeliła palcami próbując wykrzesać słowo z powietrza.
– Spinka? – powiedział Nick. – Tak. Patrzyła na niego, szeroko otworzyła oczy, kiedy gdzieś w mózgu zabłysło połączenie. Przypomniała sobie okrutny skręt wież, dwie struktury złączone w monstrualnym objęciu. – Widziałam to. To znaczy obrazy. Wygenerowane komputerowo. To naprawdę… coś. – Dziękuję – odparł Nick. – Kto wie? Może budowla nie powstanie, jeśli te wszystkie sobki, które prowadzą przeciwko niej kampanię, znajdą jakiś sposób. Ale przecież ten sam problem mieliśmy z Pąklą i przeszło. Smuga przytknęła dłoń do gardła. – Pąkla! – wyrzuciła z siebie. – W Manchesterze? Nick wyglądał na zadowolonego. – Tak, znasz to? Wzruszyła ramionami. – Byłam tam na zakupach ze dwa razy – wymamrotała. – Wiele lat temu. Potem zamilkła, bo wspomnienia innych spraw, które tam się zdarzyły – w ten straszny dzień – zaroiły się jej w głowie. Zmagała się, żeby zostać w pokoju. – To jest… – powiedziała. – To jest… Ale głosy i twarze, które tłumnie się wokół niej zgromadziły, były zbyt natarczywe. Poczuła bulgotanie, przesiąkanie i początek strasznego bólu. Potem iskierki, które wirowały i syczały na skraju jej pola widzenia, zaczęły wypalać pokój, a podłoga nachyliła się i rozwarła. Połknęła ją czerń pod powierzchnią.
28
Czas przestaje mieć wielkie znaczenie. Kiedy inni wstają, ty idziesz do łóżka. Kiedy wchodzą, ty wychodzisz. Rzadko ich widujesz. Zdajesz sobie sprawę, że dni, godziny i minuty to sprawy arbitralne, stworzone, żeby ludzie czuli się winni. Żeby wycisnąć na ich sercach poczucie obowiązku, tak żeby zawsze się spóźniali, byli przeciwko czasowi, albo po czasie. Nie masz dla tych spraw cierpliwości. Życie jest tak przypadkową, tak kruchą rzeczą – znika przy drgnięciu spustu, a odkrywa je dopiero po kilku dniach inżynier od oświetlenia – i nie pozwolisz, żeby ktokolwiek dyktował ci, co z nim zrobić. Pieprzyć wszystkich. Czasem dokładnie tak robisz. Chodzisz po pubach i gapisz się na grupy mężczyzn, póki jeden z nich nie wytrzyma i nie zaprowadzi cię do toalety albo na tyły, między pojemniki na śmieci. Bawi cię, że wystarczy, żebyś to zrobiła – rzuciła spojrzenie, które matka nazwałaby bezczelnym – i odejdą od form towarzyskich na rzecz stękania i sapania z nieznajomą w bocznej uliczce. Bawi cię także to, że dwoje ludzi może osiągać tak różne rzeczy z tego samego aktu: płytka, krótkotrwała przyjemność z jednej strony i wakacje od głowy dla ciebie, kiedy szarpiesz, ściskasz i wyrzucasz tłumami wszystkie myśli. Wykorzystujesz ich, a oni nawet o tym nie wiedzą. I to jest odlot, największy z możliwych. Nie potrafisz przewidzieć, jak na coś zareagujesz. Ciągle zgadujesz. Odkryłaś, że osobowość to kłamstwo. Zawsze jest swoboda roześmiania się policjantowi w twarz, oblania białej ściany colą i wrzasku, kiedy się leży na podłodze. Nie poddajesz się ustalonym wzorcom. Nie ma przepisu na to, kim jesteś. Jesteś wolna. Oszałamiająco, rozweselająco wolna. Nigdy nie wiesz, co stanie się potem – tak jak w dniu, kiedy widzisz, że stoisz przed salonem tatuażu. Nie wiesz, póki tego nie robisz, że tam wejdziesz. Salon znajduje się w odległej części marketu, cofnięty za półbeczkę z jakimiś ubłoconymi bratkami i wiecznie zielonym futrem. Mijałaś to od lat, nie zauważając, po drodze do Boots – kolory i wiry wzorów w oknach mgliście zapisują się na skraju twojej świadomości. Gdybyś w ogóle o tym pomyślała, doszłabyś do wniosku, że to musi być studio jakiegoś artysty albo nieudaczny sklep z kolorowymi fotokopiami. Ale pewnego dnia – pewnie z nudów – zatrzymujesz się, żeby na to popatrzeć. Twoje oczy wędrują po wypłowiałych zdjęciach w oknie: smoki wytatuowane na byczych karkach, mistyczne celtyckie symbole, chińskie charaktery, które pewnie mówią coś obscenicznego albo w ogóle nic nie mówią. I nagle iskra, ta która pcha cię do działania – ta sama, która każe ci krzyczeć bez ostrzeżenia, póki piętro autobusu nie opustoszeje albo lody nie wpadną dziecku do rynsztoka – zapala się ponownie.
Popychasz drzwi i dzwonek pobrzękuje, zardzewiały od nieużywania. Salonik staje przed tobą otworem, stół i przybory pogrążone w mroku. Czuć tu kurz i przez chwilę myślisz, że jest pusty, aż wreszcie coś się rusza i z cieni tylnego pomieszczenia wyłania się jakaś postać. Podchodzi mężczyzna: wielki, upstrzony obrazami, z kolcem przez środek nosa. – Tak? – pyta. – Chcę zrobić sobie tatuaż – mówisz. Drapie się po nosie. – Ile masz lat? – pyta. – Dziewiętnaście – odpowiadasz, wysuwając podbródek, żeby odeprzeć wszelkie wątpliwości. Dziewiętnaście, dowiedziałaś się, to skuteczniejsza odpowiedź niż osiemnaście: ludzie nie oczekują, żebyś kłamała więcej niż musisz. Mężczyzna przygląda ci się chwilę dłużej. Jego wzrok zbacza na market za tobą, kalkuluje możliwości. – W porządku – mówi. Podnosi katalog i pcha go w twoją stronę. – Znajdź tu to, czego chcesz. Potem odwraca się i lezie w cień. Światło się włącza, słyszysz płynącą wodę i brzęk przygotowywanych narzędzi. Odwracasz strony w katalogu. Zdjęcia wyglądają na stare: Mohikanie i agresywne cieniowanie oka podpowiadają, że to sprzed kilku dziesięcioleci. Gdzie teraz są tamci ludzie, zastanawiasz się. Wrócili do punk-rocka na undergroundowej scenie czy stali się poważani i skrywają sztukę na marszczących się ciałach pod długimi rękawami i spódnicami według wymagań urzędów? A może ciągle ich wokół widujesz i o tym nie wiesz? A może niektórych znasz? Przychodzi ci do głowy obraz Wilczka z celtyckim słońcem wokół pępka na wystającym brzuchu, aż się krzywisz. W książce nie ma niczego, co by ci się podobało. Ale na ostatniej stronie widzisz kilka próbek pisma. To daje ci do myślenia. Są tam nazwiska w miedziorytowym stylu i motta przekraczające granicę między obciachem a cwaniactwem. Kiedy mężczyzna wraca do pomieszczenia, zamykasz z trzaskiem katalog. – Ile za zrobienie słowa? – pytasz. Mężczyzna wzrusza ramionami. – Zależy, jakie byś chciała – mówi. – Biorę od litery. – Rozglądasz się, twoje oczy szukają inspiracji. Nagle w głowie rozbłyskuje ci wspomnienie – spięta, rozkrzyczana twarz matki – i na spotkanie wspomnienia wypływa na wierzch słowo. Wiesz, bez cienia wątpliwości, że to jest to, czego szukałaś. – Monstrum – mówisz. Mężczyzna unosi brwi.
– Okej – mówi. – Pewnie będzie ze trzydzieści funciaków. Gdzie chcesz, żeby było? Wskazujesz środek czoła. – Tutaj. Cofa się o krok i kaszle, żeby zakryć usta, unosi pięść z HATE na kostkach. – Jesteś pewna? – pyta. – Rzecz w tym, że to bardzo widoczne miejsce. – Tak – odpowiadasz. Jesteś pewna. Podjęłaś decyzję. Ale mężczyzna nadal nie jest przekonany. Przy wszystkich tych kolczykach i agresywnych tatuażach wygląda na lekko przestraszonego. – A może zrobiłbym to z boku? – pyta. – Wtedy będziesz mogła zakryć to włosami, jeśli będziesz chciała. Przepływa przez ciebie rozbłysk gniewu. – Nie chcę tego zakrywać włosami – mówisz. – Chcę, żeby świat to widział. Bo inaczej jaki sens miałyby tatuaże? To mocny argument i ona o tym wie. Ale on się waha. Zapada cisza. Szurasz podeszwą sportowego buta w przód i w tył po zatłuszczonej podłodze. – Naprawdę myślę… – zaczyna on po chwili. Nagle nudzi cię ta sprzeczka. Chcesz mieć tatuaż, wyjść i zabrać się za kolejną sprawę. To już za długo trwa. – Dobrze – zgadzasz się. – Zrób to z boku. Wszystko mi jedno. Z ulgą kiwa głową i kieruje cię na wielki fotel, jakby dentystyczny, stojący pośrodku pomieszczenia. Jest dla ciebie za duży, on musi pompować stopą podstawę, żebyś mogła się oprzeć o zagłówek. Kiedy już siedzisz, przysuwa stolik na kółkach i coś włącza. – Postaraj się nie ruszać – mówi. Przechodzą cię ciarki, kiedy czekasz na to nowe doznanie. To potrwa. Myślisz o wskazówce kompasu, którą wyryłaś sobie na spodzie ramienia podczas lekcji i zastanawiasz się, czy to będzie podobne uczucie. Twoja lewa skroń drży na obietnicę bólu. Maszyna z buczeniem budzi się do życia. Mężczyzna pochyla się nad tobą. W jego oddechu wyczuwasz chipsy z serem i cebulą i fajki. Ułamek sekundy i szpic zaczyna się wgryzać. Stalówka wiruje przy skórze nad skrajem brwi, pieczętuje cię ogniem. Boli, ale to dobre uczucie, klarujące. Skupia twoje rozproszone, chaotyczne myśli. Wykorzystujesz je, tak jak robiłaś już wcześniej, zamieniasz ból w obrazy i wielkie purpurowe kwiaty otwierają się nad tobą, wciągają cię do środka. Przestajesz widzieć wiszącą nad tobą twarz mężczyzny, jego język wystający w skupieniu spomiędzy warg. Jesteś tylko ty i kwiat, który wciąga cię do innego świata. Nie wiesz, jak długo tu siedzisz, ale wcześniej niż się spodziewasz, mężczyzna siada i pstryka wyłącznikiem. Cisza zalewa pomieszczenie.
– No i proszę – mówi. – Wszystko zrobione. Dotykasz dłonią boku głowy i czujesz litery, wypukłe jak blizna. – Opuchlizna zejdzie po kilku dniach – mówi mężczyzna i wręcza ci zakurzone lusterko z pęknięciem biegnącym przez środek. Patrzysz, widzisz litery: małe strzępiaste, obwiedzione czerwienią, zaczajone jak pająk na brzegu twojej brwi, ciągnące się w stronę linii włosów. Wyobrażałaś sobie, że litery będą grube, gotyckie – strzelające ostrymi zakończeniami – takie jak pismo, które widujesz w tytułach horrorów, szmuglowanych z marketu pod kurtką, do oglądania po nocy w salonie. tymczasem pismo jest niezdarne, amatorskiej roboty. Sama mogłabyś to zrobić przy pomocy igły i długopisu. Ale po jakichś dwóch minutach mija pierwsze wrażenie i zaczynasz być zadowolona. Podoba ci się zawarta w tym prostota i szpetność. Podoba ci się, że to wygląda, jakby ktoś napadł cię w szkolnej toalecie z niezmywalnym markerem. Jest jakaś moc w tym, że przeszło się na tamtą stronę życia, że zrobiło się z tego swój herb. To uczciwe wyznanie, kim jesteś. – Tak – mówisz, kiwasz głową, a uśmiech rozlewa ci się na twarzy. – Podoba mi się. Wręczasz mu pieniądze, które wyjęłaś wczoraj z torebki matki i wychodzisz ze studia. Mrugasz, kręcisz głową. Ludzie przepychają się obok, po drodze do Boots. Nikt nie zatrzymuje wzroku na twoim tatuażu. Coś otwiera się w tobie z trzaskiem. Miałaś zamiar zostać na noc na mieście, pójść do pubów przy młyńskim stawie – w końcu jest sobota i na pewno znajdzie się ktoś, kto postawi ci drinka albo trzy – ale teraz wpadasz na inny pomysł. Zerkasz na zegar ścienny nad fontanną, który przestał chodzić trzy lata temu z braku publicznych funduszów (każdemu, kogo by to obchodziło, wyjaśnia to napis). Jest szósta. Zaraz będą siadać do kolacji. Doskonale. Wychodzisz z marketu. Szybko nadjeżdża autobus. Wsiadasz. Trzymasz się poręczy i kołyszesz się wśród gęgania nastoletnich małolatów i dzieciaków ze szkoły jadących do kina na sobotnie świętowanie. Przygryzasz wargę, musisz trzymać palce na wodzy, żeby się nie ruszały, pieni się w tobie podniecenie. Myśl o minie matki, kiedy to zobaczy, kiedy siła przesłania dotrze do domu. Nie potrafisz sobie wyobrazić, co ona zrobi – sama nie wiesz, czego byś chciała – ale wiesz, że będzie ostro i że to zmieni sprawy. Czegoś takiego nie można zignorować. Dzika, nikczemna nadzieja podskakuje ci w sercu jak latawiec na sznurku wyrywający się w wichurze. Wysiadasz z autobusu przy skrzynce na listy i stoisz kilka minut, trzymając dłonie na chłodnej, okrągłej lakierowanej blasze, robisz głębokie wdechy. Nie wolno ci tego schrzanić nadmierną ekscytacją, jakimiś skandalicznymi słowami, czymś, co skieruje sprawy na inne tory. Musisz być chłodna i skupiona, niech tatuaż zrobi swoje. O Boże! Teraz to wszystko ma sens. Narastało przez cały dzień!
Wszystko, przez co przeszłaś – sumuje się, więcej nie ma, więc jesteś przygotowana. Kiedy się rozglądasz, wszystko się zgadza: wiata na przystanku autobusu lśni zachęcająco, drzewa kiwają się z aprobatą, skrzynka na listy uśmiecha się do ciebie. Nawet numery rejestracyjne na przejeżdżających samochodach rozszerzają się w szczęśliwych uśmiechach. „Hi 2” głosi spersonalizowana tablica czarnego jaguara, który właśnie sunie obok. Widzisz? Świat wie! Wszechświat cię wspiera. Bierzesz jeszcze jeden roztrzęsiony wdech i ruszasz ulicą, a idąc, wbijasz paznokcie w dłonie. Tyle w tobie jest, aż dziwisz się, że ciało się nie rozpada, utrzymuje wszystkie te uczucia w jednym miejscu. Dom stoi między swoimi siostrami, czeka na ciebie. Samochód Wilczka zaparkowany jest na zewnątrz. Wszystko przygotowane. Wchodzisz przez drzwi od frontu i gwar rozmów w jadalni zamiera. Zapach rybnych pasztecików wisi w powietrzu. Zamykasz drzwi, przechodzisz przez salon do progu. Wszyscy tam są, siedzą wokół stołu: Wilczek, Hellie, matka i Richard, który macha nogami na krześle dla dorosłych. – Cześć – mówi Wilczek tonem harcmistrza, próbującego pokrzepić swój zastęp podczas mokrego weekendu w lesie. – Co za spotkanie. Nic nie mówisz. Nie ufasz swojemu głosowi. Powoli, uważając, żeby ręka ci nie zadrżała, odgarniasz włosy ze skroni, odwracasz głowę, żeby mogli dobrze się przypatrzeć. Stoisz nieruchomo, pozwalasz, żeby siła przesłania trafiła w cel z całą wulgarną, zawstydzającą siłą. Wyobrażasz sobie uczucia, jakie budzą się w matce, kiedy widzi, że jej świat zwrócił się przeciwko niej. Wyryto na czole. Skonfiskowano. Kiedy znów na nich patrzysz, jest tak, jakby ktoś rzucił czar na pokój. Czujesz się jak Biała Wróżka w adaptacji Narnii w BBC, którą razem z Hellie oglądałyście przed laty. Wilczek, Richard i Hellie zamarli, szeroko otworzyli usta. Tylko matka, pomiędzy nimi, nadal je swoje danie. Podnosi oczy, żeby popatrzeć ci w oczy, pociąga nosem i odwraca głowę. Jej milczenie przekłuwa balon, który jest w tobie, rozprasza nadzieję, podniecenie i gniew. Wreszcie stajesz się tylko suchym, pustym gałganem. Matka je dalej, bez względu na wszystko. I nie mówi ani słowa.
29 Pomruki, głosy, ręce na twarzy i szyi, światło świeci w oczy. W pewnej chwili coś ją podniosło, wcisnęło jej pigułkę w usta i zmusiło do popicia. Posłusznie połknęła. Słyszała trajkot głosu Heloise, ale potem wbiły się też inne głosy, więc nie była pewna, co jest prawdą, a co należy do chóru w jej głowie. Dzień, potem noc, potem znów dzień. Potem syczący głos: – Posłuchaj, proszę, po prostu pójdź i wyrwij ją z tego. Więcej nie wytrzymam. Nagle otworzyła oczy, siedział tam Nick. – Ależ nas wystraszyłaś, nie chciałaś brać tych pigułek – powiedział radośnie. – Temperatura podeszła do 39 stopni – wysoka gorączka po infekcji. Nic dziwnego, że zemdlałaś. („Kompletnie zwariowałaś”, wyszeptał głos. „Odleciałaś do tralalandii. Wszyscy cię widzieliśmy. Od dawna cię obserwujemy”. Więc wróciły, pomyślałaś tępo). Patrzyła na niego. Zauważyła, że ma bliznę pod podbródkiem. – Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam. – Ale na pewno wiedziałaś, że musisz je zażywać – stwierdził. – Nie rozumiem, dlaczego tego nie robiłaś. Otworzyła usta, ale słowa wyjaśnienia ogromnego, rozległego morza niedbałości, oceanu obojętności, po którym dryfowała całymi dniami, zbijane były raz po raz przez wściekłość i ból, po prostu ich zabrakło. Zamknęła oczy, żeby go nie widzieć. Kiedy znowu je otworzyła, obok siedziała Heloise w fartuszku i misce do białego puddingu z przyklejonym taśmą czerwonym krzyżykiem. To był czepek. – Będę twoją pielęgniarką – oświadczyła. – A tobie musi się poprawić. Wzięła książkę, którą zdjęła z półki po drugiej stronie pokoju: Frankensteina Mary Shelley. („Weź cebule, nastaw czajnik i zrób nam smaczny rosołek”, głos wydał instrukcję). – Dzisiaj lekarstwem będzie czytanie – powiedziała Heloise. – Ale bez mocnych słów, bo mogłyby wystraszyć twój umysł aż do mózgu, jak ślimaka do skorupki i co by wtedy było? Otworzyła książkę i zaczęła czytać. Okazało się, że jest tam mnóstwo mocnych słów. Ale Heloise to nie speszyło, po prostu je pomijała, albo wstawiała coś zamiast, co według niej mogło wystarczyć: – Numer jeden… Litera jeden… Do pani Się-wije, Anglia. Będziesz…
czytać… i słyszeć… że… żadna… córka… ma… przecinek… z… niespodzianka na koniec… którą… ty… masz… hmmm… z… takim… wąż… od-pysznie. Głos popiskiwał, a Smuga leżała i pozwalała, żeby omywała ją fala słów. Heloise miała rację: to leczyło. Szczególnie podobał się jej sposób, w jaki niemal bezsensowny strumień wypełniał komnatę ech w jej głowie, wypychając z niej szepty. Kiedy znów otworzyła oczy, Heloise już poszła, ale książka nadal tam leżała. Wzięła ją, pod kciukiem wyczuła pionowe fałdy grzbietu i grube brzegi pocętkowanych na brązowo kartek. Ilustracją na okładce był spłowiały rysunek wykonany atramentem, na którym zdeformowany człowiek wyglądał przez okno. Był smętniejszy niż to niewiele, co wiedziała z reklam i urywków filmów: monstrum z ćwiekami w szyi i szalony naukowiec biegający między bulgoczącymi kadziami i trzaskającymi przewodami. Nie spodziewała się, że napotka tutaj taki smutek. Otworzyła książkę, grzbiet trzasnął, kaskada kartek rozsypała się po łóżku. Kiedy je zbierała, zauważyła, że na niektórych były notatki, podkreślenia i przypisy na marginesach, napisane ścisłym, krzaczastym charakterem. „Czuć się odizolowanym – poza społeczeństwem”, głosił jeden. „Okrucieństwo ludzi wobec tych, którzy nie są dopasowani”, zauważał inny. – Ha! – powiedziała Smuga. („Ha!”, powtórzył głos). – Co Hellie może o tym wiedzieć? („W co Menel może napierdzieć?”) Rozejrzała się po pokoju, po regale, po komodzie, a obok nocnego stolika przestała się rozglądać, czekała. Wreszcie podniosła książkę, włożyła po kolei kartki i zaczęła czytać.
30
Pochmurny dzień. Niebo nadąsane. Siedzisz w samochodzie Wilczka, w starym vauxhall cavalierze, patrzysz na niebo przez przyciemnioną u góry przednią szybę. W ręku masz kasetę: nagrałaś ją z radia. Stiltskinów Inside, Radioheadów Creep (irytująca wersja, gdzie „pierdolone” zamieniono na „bardzo”). Trochę Metalliki – tylko najlepszy materiał. Zebranie tego zajęło ci mnóstwo czasu, znalezienie wersji, w których didżej nie za bardzo wcina się z zapowiedziami, a teraz po raz pierwszy odtworzysz całość. Słuchasz tego w samochodzie, a nie z walkmana, bo w ten sposób jesteś pośrodku hałasu. Czujesz go na skórze. Chociaż głośniki Wilczka to badziewie i nie ma megabasu w samochodowym stereo, może człowiekiem sponiewierać, jeśli podkręcisz głośność, aż rytm zacznie dudnić ci w sercu. Powinno cię to podniecać, po raz pierwszy słyszysz własny twór – tygodniami tylko o tym myślałaś – tymczasem czujesz się trochę chaotycznie. Wkładasz kluczyk do stacyjki i tylko sobie siedzisz, patrzysz, jak pierwsze liście jesieni szurają po chodniku w niekończącej się zabawie w berka. W to popołudnie wszystko przychodzi z trudem. Nawet oddychać jest trudno – aż tak trudno, że postanawiasz przestać na jakiś czas i siedzieć nieruchomo, czując, jak tętno na szyi pulsuje, aż płuca uniosą się i otworzą i fala powietrza znów wartko napłynie. Dziwne, kiedy się pomyśli, że pewnego dnia nie będzie ani jednego oddechu, że to ciało – tak solidne, tak zwarte – rozpadnie się i rozpuści. Przyglądasz się swoim dłoniom – palcom w strupach, poobgryzanym paznokciom, atramentowym bazgrołom – i próbujesz wyobrazić sobie, jak gniją w ziemi albo trzeszczą w piecu, ale jakoś nie możesz w to uwierzyć. Jesteś zamknięta w tym życiu, twoje ciało jest jak kaftan bezpieczeństwa, wiąże cię ze światem. Nagle pukanie do okna. Instynktownie naciskasz blokadę drzwi, potem podnosisz wzrok. Hellie stoi w jednym ze swoich ubrań dla małolatów: różowa mini i puchaty sweter rozciągnięty na biustonoszu, który wypchała papierem toaletowym. Szósta ze Spice Girls. Marszczy brwi i robi ręką spiralny gest. Ostrożnie opuszczasz szybę o cal. Wpada powietrze wczesnego wieczoru: gotowanie w rondlach i wiadomości o osiemnastej. – Każą ci stąd wyjść – mówi Hellie. Patrzysz na nią. Widzisz, że dzisiaj szczególnie zajęła się swoimi włosami – dręczyła je żelazkiem do prostowania, póki kosmyki nie ułożyły się płasko – wysmarowała się też wokół oczu błyszczącym makijażem. – Dlaczego? – pytasz. Kładzie dłonie na biodrach.
– Tato mnie podwozi za jakieś pięć minut. – Dokąd jedziesz? Znów kładzie dłonie na biodrach. – Co cię to obchodzi? Nie jesteś zaproszona. A więc party. Jedna z tych wieczornych imprez w sobotę, po ludziach, w domu, na które ostatnio zaczęła chodzić. Wiesz, bo słyszałaś, jak mówiła o tym przez telefon, siedząc na łóżku matki i Wilczka, kiedy korzystała z dodatkowego aparatu i myślała, że nikt jej nie usłyszy. No i przeczytałaś jej dzienniczek. Dzienniczek jest różowym, rzucającym się w oczy przedmiotem, który kilka miesięcy temu pojawił się w szufladzie na bieliznę Hellie. Aż nie mogłaś uwierzyć, kiedy zobaczyłaś go po raz pierwszy – grzebałaś tam na wypadek, gdyby kilka twoich t-shirtów Alice Copper znalazło się przez przypadek w jej rzeczach – był tak krzykliwy. Ale przecież, to zawsze jest i będzie Ellie – z tymi szeroko otwartymi oczami, z tą niezdolnością zrozumienia, jak oczywista jest dla reszty świata. Nawet z całą tą swoją tyźnią, którą otoczyła się jak barykadą, nie zmieni tego. Co chwila będzie robić coś, co udowodni, że jest na wskroś ellinowata. Jak wtedy, kiedy dała się nabrać kawałowi z telefonem od swojej najlepszej przyjaciółki Alii, która udawała, że Simon Pritchard z o rok wyższej klasy chce się z nią umówić. Tamtego dnia ubrała się ekstra do szkoły – błyszczyk do warg, purpurowe body wystające spod niepozapinanej szkolnej bluzki – a potem musiała spędzić cały dzień udając, że to tylko nowy wizaż, który chciała wypróbować. Z początku nie wpadło ci do głowy, żeby czytać dzienniczek Hellie. Wiesz, że znudziłyby cię te plastusiowe tajemnice. Ale pewnego dnia, kiedy wyczerpały się baterie walkmana i nie miałaś nic innego do roboty, wykopujesz go i zaglądasz. Okazuje się, że miałaś sporo racji. Dzienniczek jest w większej części nudny. Tylko o Alii i Charleen, i o tym, którzy chłopcy z Heathfield im się podobają. Najgorsze, nie licząc okrągłego charakteru pisma z kółeczkami zamiast kropek nad „i”, że nie jest nawet napisany w stylu Hellie. Jakby był czymś z zewnątrz, z jednego z tych amerykańskich sitcomów, które ogląda obsesyjnie podczas dni wolnych od szkoły – jakby Hellie próbowała być w Blossom, albo w Klarysa wyjaśni wszystko. A kiedy zaczynają się kawałki o imprezach robi się nawet gorzej. Bo okazuje się, że pomysł Hellie na party to pójść do czyjegoś domu w sobotę wieczór, kiedy nie ma rodziców, wypić dwa hoochy i czekać, żeby zobaczyć, czy Peter Damrosch z mat-fiz na nią popatrzy. Nawet nigdy z nim nie rozmawiała. Dlatego jest taka smutna. Nawet jej gust muzyczny jest żałosny. Na przykład, myśli, że kiedy któryś z chłopców puszcza Oasis, to jest to heavy metal. Właśnie tak napisała. Patrzysz na nią, jak stoi przy samochodzie, cała taka śliczna i pewna siebie w swoim małolackim mundurku, wpisana w wersję świata, którego nigdy nie będziesz miała i płomień znów się rozpala. Nie to, żebyś nawet chciała się
zezłościć albo ją skrzywdzić, czy coś w tym stylu – szczerze mówiąc, w tej chwili gówno cię to wszystko obchodzi, gówno cię obchodzą oni wszyscy – ale coś właśnie w tym stylu dzieje się w tobie. Jakbyś była kanałem, przez który musi przepłynąć cała ta energia. Nie potrafiłabyś tego powstrzymać, gdybyś próbowała. – Do kurwy nędzy – mówisz. – Nie sikaj po nogach. Nikogo nie obchodzi, czy tam jesteś, czy cię nie ma. A przy okazji, Peter Damrosch nigdy cię nie pomaca. Przyglądasz się, jak to do niej dociera. Szeroko otwiera oczy. Potem rozbłyskuje wściekłość. – Ty kurwo jebana! – ryczy. – Czytałaś mój dzienniczek. Ty kurwo jebana! Chwyta klamkę i zaczyna ją szarpać, ale jesteś szybsza, wciskasz kołek i blokujesz drzwi. Patrzysz na jej zaczerwienioną twarz, na otwarte usta, kiedy próbuje wyłowić więcej słów, żeby cię zwymyślać – słów, których nigdy wcześniej nie potrzebowała w swoim doskonałym życiu. Zastanawiasz się, czy właśnie tak wyglądasz, kiedy tamci mężczyźni robią to z tobą, całą twarz masz czerwoną, a oczy załzawione? Zdumiewające, doprawdy, że chcą doprowadzić to do końca – jesteś taka brzydka. – Uspokój się, Hellie. Nikogo to nie obchodzi – mówisz, kiedy szarpanie ustaje. Potem ona robi się naprawdę zła. – Nie mów tak do mnie, ty pierdolony czubku – wrzeszczy. – Nie zrzucaj na mnie wszystkich swoich zwariowanych fantazji. Już powinnaś wiedzieć, że nikt ci nie wierzy. To tylko jakieś gówno, które wymyśliłaś, bo jesteś przegrana. Rozumiesz? Jesteś chora. Wszyscy tak o tobie mówią: jesteś chora. Nawet mama i tata. Myślą, że trzeba cię zamknąć. Boją się, że coś zrobisz Richardowi. Przerwa. Wietrzyk wieje przez szparę w oknie. Indyjska rodzina z drugiej strony ulicy gotuje dzisiaj curry. Czujesz korzenie w powietrzu. – On nie jest naszym tatą – mówisz powoli. Hellie marszczy brwi. – Co? – Przez chwilę patrzysz na nią. Potem uderza cię to jak ciężarówka. Oddzieliła to w umyśle, zablokowała to. Jej realność jest jeszcze bardziej zakręcona niż twoja. – Wilczek – wyjaśniasz. – Horace. Pan Green. On nie jest naszym tatą. Hellie unosi oczy i otwiera usta, żeby wypuścić kolejną falę obelg. Ale coś w tobie wie, że zimna stal tego, co mówisz, może przebić się przez jej wrzaski. – Nasz tato nie żyje. Umarł, kiedy miałyśmy cztery lata. Ten mężczyzna nie jest naszym ojcem. Hellie mruga. Zerka to tu, to tam, rozważa sprawę. Potem twardnieje. – Ty pierdolona kłamczucho – szepcze. – Ty pierdolona, zasrana
kłamczucho. – To prawda. To jest w gazetach, w archiwum. Możesz zaprzeczać ile chcesz, Hellie. Możesz dalej żyć swoim doskonałym życiem, ale to nie zmieni rzeczywistości. Ale Hellie nie chce słuchać. – Ty śmieciu! – krzyczy dalej, coraz bardziej podniesionym głosem. – Ty obrzydliwa, obrzydliwa dziewucho! Powinnaś się kurewsko wstydzić siebie, że opowiadasz takie gówna. Matka ma rację. Jesteś trucizną. Wiesz o tym? Tak na ciebie mówimy. Jesteś toksycznym, kurwa, odpadem! Patrzysz na jej usta, jak rozdziawiają się, wykrzywiają, z kosmykiem blond włosów utkwionym w ich kąciku. Wygląda to dziwacznie, prawie wesoło – groteskowy stwór w zoo. A jednak to Hellie jest tą, którą uważają za normalną. O kurwa. Rzygać ci się chce na nich i na ich zmontowane życie, ich różany świat, w którym po prostu nie istnieje nic nieprzyjemnego. Oni są, kurwa, obłąkani. Już nie chcesz tego słuchać. Masz dość. Potrzebujesz muzyki, żeby ich zatopić. Obracasz kluczyk w stacyjce, żeby włączyć kasetę, a Hellie przechodzi przed samochodem, wymachując ramionami. Ale coś jest nie tak, dźwignia zmiany biegów nie jest na swojej normalnej pozycji i samochód zamiast gładko ruszyć, skacze do przodu, zbijając Hellie z nóg. To się dzieje w jednej chwili: najpierw Hellie stoi tam, z czerwoną twarzą, prążkowaną tuszem do rzęs nr 7, a potem znika. Czekasz, aż wygramoli się i stanie, jeszcze bardziej wściekła, ale minuty się ciągną i nic się nie dzieje, więc otwierasz drzwi i patrzysz z boku. Hellie leży na plecach na asfalcie, z głową przy oponie z przodu samochodu. Nie rusza się. Wszystko zamarło. Wszystko, poza strużką krwi, która sączy się z kącika jej ust, po policzku, obok ucha, i zbiera się w kałużę na drodze.
31
Spodziewała się horroru. Z tego, co wiedziała, a wiedziała niewiele, głównie z reklam i nieudanej próby pokazania na oddziale wersji filmowej Kennetha Brannagha, wnioskowała, że będzie tam mnóstwo błyskawic i grzmotów i przepastne laboratoria napakowane rzędami dziwacznych i anormalnych urządzeń. A pośrodku tego wszystkiego spodziewała się gdaczących śmiechów i szalonego naukowca o dzikim spojrzeniu, który spuszcza ze smyczy swój twór, żeby dać upust nienawiści do świata. Ale tego nie było. Znalazła natomiast smutek – mnóstwo smutku – i niezdarne, zniekształcone monstrum rozwalające świat wokół siebie na kawałki, z pragnienia, żeby do tego świata wejść i zostać przyjętym takim, jakim się jest. To ją wciągnęło, poprowadziło przez lodowce i ulice Genewy i Ingolstadt w ślad za nieszczęsnym studentem i jego poronionym stworem. A kiedy doszła do spowiedzi życia bezimiennego stworzenia w przybudówce, skąd patrzyło przez szczelinę na życie rodzinne, w którym nigdy nie będzie uczestniczyło, nie mogła się powstrzymać od płaczu. Gorączka ustępowała z mózgu, na jej miejsce wpływała powieść, żeby ją zastąpić, wypełnić puste godziny niecierpliwością i uczuciem, zdusić głosy w głowie i wpleść się w istnienie Smugi: jej twarz w lustrze, w łazience stała się twarzą monstrum, głos Heloise biegnącej małymi kroczkami na spotkanie Nicka pod koniec długiego dnia, stał się rodziną rozmawiającą w powieści. Zdarzało się, że realność całkiem odsuwała się na bok, jak fragmenty dekoracji scenicznej, a świat z książki wpadał podmuchem na jej miejsce. Pewnego popołudnia, kiedy w domu było cicho, Smuga stwierdziła, że stoi w pokoju z kremowym dywanem naprzeciwko toaletki obok ściany szaf z lustrami po jej lewej stronie. Wielkie, podwójne łoże zajmowało środek pokoju, a przed nim leżał biały puszysty dywanik. Spiralna klatka schodowa za Smugą prowadziła w dół, do jakiegoś kąta, z którego ją tu przyniosło. Napęczniało w niej zaniepokojenie, kiedy zdała sobie sprawę, że musiała zawędrować do pokoju Nicka i Hellie. Zamarła, nasłuchiwała jakichś odgłosów Nicka, Heloise, albo Evy, nowej litewskiej niani, która zawsze patrzyła z dezaprobatą, kiedy Smuga spełzała do kuchni po szklankę wody. Ale nic nie było słychać. W głowie też miała ciszę. Wysondowała ostrożnie głębiny umysłu, ale żaden głos nie zakrakał ani nie zarechotał. Wszędzie panowały spokój i cisza. Światło wpadało przez wielkie podnoszone okno, przynosząc ostrość i klarowność. Powinna zejść klatką schodową, wyjść i przenieść się do swojej części domu. Więc dlaczego została, dlaczego podeszła powoli do szaf? Dlaczego odciągnęła w bok któreś z drzwi i gapiła się na sukienki Hellie? Wyciągnęła drżącą rękę i dotknęła materiału – satyny gładkie jak oliwa,
miękkie kaszmiry, jedwab jak płatki kwiatu – i jej dłoń, chropawa i niezręczna, jak monstrum pomiędzy nimi, ze strupami i poobgryzanymi paznokciami. Ubrania Hellie. Welwet, bawełna, len. Kiedy szła wzdłuż szeregu, z wieszaka spadła sukienka i zawisła na ramieniu Smugi. Była różowa, z cienkiego szyfonu z różami z materiału przymocowanymi na przodzie w zawijas – coś, co według Smugi, można włożyć na garden party na otwarcie letniego jarmarku. Sukienka była krzykliwa, taka „patrzcie na mnie”. Zanim pomyślała, zdjęła piżamę, w której ją położyli i włożyła sukienkę przez głowę. Łatwo opadła na jej kościstą sylwetkę, zwisała trochę luźno z klatki piersiowej i kanciastych bioder. Popatrzyła na siebie w lustrze. Całość niezła. W połowie Hellie. Wydawała ją tylko wychudła twarz z oskarżycielskim tatuażem, ale może i na to znalazłaby się rada. Poszła do toaletki i zaczęła szperać w torebkach z makijażem. Pojemniczki i tubki błyskały niezrozumiałymi dla niej nazwami, ale wkrótce, ze swoim talentem do koloru i po paru próbach, znalazła surowce do nadania swojej twarzy lśniącego połysku Hellie. Rozsmarowała na skórze kremowy płyn w kolorze brzoskwiniowym i patrzyła na Monstrum znikające jak zamalowany szyld nad sklepem. Potem pokryła powieki różowym pudrem, kładąc na zmarszczki ciemniejsze odcienie, tak jak widziała u modelek z plakatów na wiatach autobusowych. Odsunęła się, żeby podziwiać efekt: nieźle, trochę topornie w świetle dnia, ale z pewnością nie było skandalicznie. Trochę pudru na kości policzkowe i pociągnięcie tuszem do rzęs, żeby były długie i grube jak nogi pająka i była gotowa. Okręciła się, żeby zobaczyć w drzwiach szafy, jak sukienka rozwija się i trzepocze i trafiła stopą na turkusową torebkę wystającą spod toaletki. Podniosła ją. W środku była portmonetka z banknotem pięćdziesięciofuntowym i klucze do domu. Roześmiała się do siebie w lustrze, bo pojawił się kolejny etap planu, całkowicie uformowany. Był genialny, uduchowiony. Niewiarygodne, że wcześniej o tym nie pomyślała. Ze śmiechem zjechała po kręconych schodach. Siłą odbierze swoje życie. Kiedy wyszła za drzwi domu, świat ryknął na nią, kolory zatańczyły. Poszła podjazdem, potem ulicą, pod podeszwami czuła szorstkie i twarde brukowce. Rozejrzała się na lewo i na prawo, szukała oznak, że ludzie rozpoznają ją jako Helen Sallis idącą pewnym krokiem przed siebie. Ale zapomniała, że tu tak głośno. Poszła w stronę głównej ulicy, ale zatrzymała się, oszołomiona hałasem, ruchem, ludźmi, sklepami oferującymi stosy i rzędy towarów. Wpadła na nią kobieta z wózkiem spacerowym i uniosła oczy. – Nie stój na drodze – fuknęła i przecisnęła się bokiem. Smuga zachwiała się, zszokowana bólem, bo wózek uderzył ją w kostkę. Oczy wypełniły się jej łzami. Poczuła kruchość wazonu, tracąc na chwilę równowagę i zatoczyła się na wysokiej półce umysłu. Zacisnęła pięści i przełknęła,
pomyślała o spokoju, wodzie, słońcu lśniącym na kamienistej plaży. Pojawił się pomysł. Powinna coś z sobą wziąć. To byłoby w stylu Hellie – jakiś smakołyk, którym mogliby się cieszyć dziś wieczór, podziękowanie dla Nicka. Tak, smakołyk. Ścisnęła torebkę i rozejrzała się z nadzieją, że zobaczy sklep, w którym coś takiego można kupić. Był mięsny (nie da rady), poczta (raczej nie) i Tesco Express (jakoś marnie). Za nią był spożywczy, z którego wyłoniła się kobieta z wózkiem spacerowym. Ale tam – za skrzynką pocztową – zauważyła coś opakowanego w celofan i przewiązanego wstążką. Zatrzymała się, żeby lepiej się przyjrzeć. To była wystawa w witrynie sklepu z czekoladą: wielki, biały czekoladowy królik, otoczony mnóstwem zwierzątek, z których poustawiano leśną scenę. Uśmiechnęła się, rozkosz zatrzepotała jej w gardle, jak papużka w klatce. W sam raz, doskonałe. Właśnie taka rzecz, jaką wybrałaby Hellie. Weszła przez szklane drzwi do intensywnie pachnącego wnętrza. Czekoladowe zwierzęta patrzyły na nią z półek ciągnących się pod sufit. Był tam ptaki, koty, owce i konie. Były smoki i jednorożce i dziwne bajkowe hybrydy, których nie potrafiła nazwać. A w środku tego wszystkiego, za ladą na końcu sklepu, siedział sprzedawca i patrzył na nią jak na ropuchę. Niepokój zaiskrzył jej wzdłuż nerwów i nagle poczuła chętkę na papierosa. To był pewnie zły pomysł. Odgarnęła tę myśl na bok i obróciła się do półek. Wstążki połyskiwały do niej, jakby przekazywały wiadomości tajnym kodem. Głęboko nabrała powietrza. Mogła to zrobić. Mogła. Musiała tylko ze wszystkich sił poudawać Hellie. Sprzedawca zakaszlał za nią. „Tak!”, chciała powiedzieć. „Za chwilę!” Ale zdawała sobie sprawę, że normalni ludzie tak nie mówią. Nie mogła znaleźć słów, których by użyli, ale potrafiła je wyczuć: gładkie, nietrudne, wytworne. Zacisnęła palce wokół torebki, przygryzła wargę. Półka groźnie zwisała, czekoladowe zwierzęta chichotały. Zrobiło się gorzej. Umysł dokonał jednego ze swoich skoków do przodu, pokazał jej, jak siedzi skulona na drewnianej podłodze, rozszlochana między kawałkami czekolady i skrawkami celofanu. Musiała się stąd wynosić. W panice schwyciła najbliżej stojącą rzecz: ciemnego psa z wybałuszonymi oczami. Podeszła do lady i podała to mężczyźnie. Nie śmiała spojrzeć mu w twarz, kiedy płaciła. Grubymi, owłosionymi paluchami wziął pięćdziesięciofuntowy banknot. Wyobraziła sobie jak paluchy zanurzają się w kadzi z czekoladą, na tę myśl zrobiło się jej niedobrze. Już nie chciała psa, ale zmusiła się do przejścia przez etapy zakupu. Nie wrzasnęła, ale zazgrzytała zębami. Głosy, jak stado wilków, gotowych ją rozszarpać, zaczęły na powrót wszeptywać się do głowy. Mężczyzna zerknął na jej twarz i jego surowa mina pierzchła jak chmury przed słońcem. Przebił się uśmiech. – Cóż – powiedział. – Miło panią widzieć poza domem, pani Sallis. Przemknął przez nią triumf, zmiótł ekrany i zasłony paranoi. Wyprostowała
się i z uśmiechem spojrzała mu w oczy. – Dziękuję – odparła. – Wystraszyła nas pani i to na długo. – Owszem, wystraszyłam, prawda? – Ale wygląda na to, że daleko już pani zaszła na drodze rekonwalescencji. – Owszem – stwierdziła z zapałem, pewna siebie, jak każda Hellie. – Naprawdę daleko. Przez jakiś czas patrzyła mu w oczy. Nawet się uśmiechnął. – Cóż, nie będę pani zatrzymywał. – Spojrzał na rozwiązaną do połowy krzyżówkę na ladzie. – Teraz trzeba ostrożnie. Niech pani na siebie uważa. Wypadła ze sklepu spowita uśmiechami. Nie mogło pójść lepiej. Nie mogła lepiej tego rozegrać. I oto wreszcie przejęła kontrolę nad jej życiem, jest jej prawdziwym ja, a świat przywitał ją z otwartymi ramionami. Kosmos uśmiechał się nad nią. Więzi między rzeczami lśniły, ujawniały rzeczywistość jako pajęczynę błyszczących połączeń. Film jej życia zbliżał się do podnoszącego na duchu apogeum. Wszystko miało całkowity sens. Zawirowała, szyfon sukienki rozkloszował się, torba z czekoladowym psem obijała się o przechodniów. – Hej, ty – odezwała się kobieta z lekkim australijskim zaśpiewem. – Co się dzieje? Smuga zobaczyła blond dredy, kolczyk w nosie, pofarbowany na rudo top i rękę ściskającą plik jasnożółtych ulotek. – Nic – odparła rozpromieniona Smuga. Kolory kwitły na skraju jej pola widzenia, obryzgując frontony sklepów różem, purpurą, akwamaryną – specjalne psychodeliczne show świetlne tylko dla niej, powitanie z powrotem w świecie. – Jesteś pewna? – zapytała kobieta patrząc w dół, na gołe stopy Smugi. – Wyglądasz na trochę… rozgorączkowaną. – Jasne, że tak, jasne, że tak, jasne – powiedziała Smuga. – To taki wspaniały dzień. A ja właśnie zobaczyłam, jak to wszystko się wiąże. I tak się cieszę. Tak niesamowicie się cieszę. Bełkotała jak ścieżka muzyczna odtwarzana z podwójną szybkością, ale tyle miała do powiedzenia, a każde słowo niosło takie maleńkie własne znaczenie, że musiała mówić szybko, żeby je z siebie wyrzucić, skorzystać z tej szansy i pozwolić wszystkim tego wysłuchać. – Chyba trochę świrujesz – stwierdziła kobieta. – Słuchaj, może poszłabyś ze mną? Moje studio jest tuż za tamtą bramą. Będziesz mogła minutkę posiedzieć. Damy ci wody. Wzięła Smugę za ramię i próbowała skierować w boczną uliczkę. Smuga pokręciła głową. Czas przeskakiwał i brykał jak porysowana płyta. („Uciekaj od
niej”, namawiał głos. „Ona stoi na drodze. Próbuje zrzucić cię z toru, na którym jesteś tym, kim naprawdę jesteś”). – Nie! – krzyknęła Smuga, wyrwała rękę, zaczęła szarpać się na wszystkie strony, aż kobieta z ulotkami poleciała do góry. Wystartowała na chodniku do biegu, słaniała się między kupującymi, z żółtą ulotką, która przylgnęła do sukienki Hellie. Na rogu zdjęła ją i obejrzała. „Otwarty dom wspólnoty Chodzących Artystów Pattersona”, było napisane wielkimi literami. „Dzieła sztuki dostępne w cenie od 50 funtów”. Pokręciła głową i wrzuciła ulotkę do rynsztoka. Udało się jej uciec. Skończył się czas szaleństwa.
32
Prowadzą cię do jadalni i zamykają drzwi. Na zewnątrz słyszysz kroki matki, dudnienie głosu Wilczka. Włączyli wideo dla Richarda, w salonie – w pokoju, który matka nazywa bawialnią – i przez ściany słyszysz muzykę. „Wojownicze żółwie ninja. Bohaterowie w skorupach. Moc żółwi!” Rozglądasz się po meblach: kredens z najlepszą, niedzielną zastawą – różyczki, złote obwódki – barek z whisky i dżinem Wilczka. W innych okolicznościach kusiłoby cię, żeby sobie łyknąć, ale dzisiaj wszystko jest jak zapieczętowane i poza zasięgiem. Koronkowe firanki na przeszklonych drzwiach poruszają się na wietrze, jakby z dezaprobatą wzruszały ramionami, zegar nad barkiem cmoka z każdą mijającą sekundą. Tutaj nie ma dla ciebie miejsca. Odchodzisz myślami na jakiś czas na pusty brzeg morza, a kiedy wracasz, słyszysz zawodzenie syreny i nieznajomy głos w holu. Masz nadzieję, że wszyscy zostaną na zewnątrz, na ulicy, z Hellie i zostawią cię samą, ale po jakimś czasie słyszysz zbliżające się kroki i drzwi uchylają się nieznacznie. – Tutaj, proszę pana – mówi matka nieobecnym głosem. Policjant bierze cię z zaskoczenia. Ty chyba jego też, bo wchodząc mruga i przywiera do rogu przy drzwiach, jakbyś była dzikim zwierzęciem, które może w każdej chwili zaatakować. Jego strach odpala fajerwerki w twoim mózgu. – Nieee! – krzyczysz, przepychasz się obok niego do holu. Zanim to do ciebie dociera, jesteś na schodach, potem w sypialni – twojej sypialni – trzymasz się regału z całych sił. Książki drżą i spadają na ciebie, łopocząc jak ptaki. Łapią cię ręce, odciągają, głosy namawiają, uspokajają, wabią. Ale ty nie chcesz słuchać. Wieszasz się, jak tylko możesz najmocniej, stopami wkopana jesteś w drewno na dole, żłobisz rowek. Głos krzyczy i krzyczy: bezsensowne dźwięki, szalone dźwięki. To może być głos Hellie, to może być twój głos. Kogo to obchodzi? To trwa i trwa. Ale w końcu są za silni i odrywają cię, pchają cię na dół i na zewnątrz, do czekającego samochodu. Oddychasz zgrzytliwie, jak zwierzę. Ręka naciska ci na głowę, wsuwają cię do samochodu. Skrzynka pocztowa na rogu ściąga usta. Kiedy samochód rusza, patrzysz za siebie, na dom. Matka stoi na schodkach przed drzwiami z uniesionym podbródkiem, patrzy w zbierający się zmierzch. Próbujesz znaleźć jej oczy, ale światło z holu za nią nie pozwala na to, zmienia ją w płaską czarną sylwetkę.
33
Następnego wieczoru ponownie próbuje swoich sił z Hellie. Poczekała, aż Nick przestanie pobrzękiwać w kuchni, a w ogrodowym gabinecie zapali się światło. Wtedy wyszła i niepewnym krokiem poszła do małego pubu tuż przy głównej ulicy. Tam siedziała i gapiła się w górę, na ekran z meczem piłkarskim, wdychając kwaśny zapach alkoholu. Po jakimś czasie podszedł facet w garniturze i stanął przed nią, zasłaniając jej widok. – Czy ktoś już ci mówił, że wyglądasz dokładnie jak Helen Sallis? – zaczął. Popatrzyła na niego. Był młody i lekko podpity, oczy zaczynały mu pływać za okularami, a ściśle zawiązany krawat był troszeczkę przekrzywiony. Łatwy w obsłudze. Ziewnęła. – Tak, ciągle mi to mówią. („Gładko”, zauważył głos, uśmiechnęła się. Dzisiaj dobrze wyglądała i wiedziała o tym. Ubrana była w mały obcisły top i plisowane mini, które znalazła utknięte z tyłu jednej z szaf – wyzywające, przesadne, z tego rodzaju rzeczy, które ujdą, jeśli jest się sławną. Tym razem pamiętała także o butach – szpile Helen, które uczyła się nosić w domu, kiedy nikogo nie było. Teraz czuła się w nich całkiem swobodnie. Okazało się, że codziennie dodawała nową umiejętność do repertuaru Hellie). Młody człowiek skinął głową. – Drinka? – Ja… Ale on już się odwrócił i wykonał jakiś nieprawdopodobny gest wobec barmana. – A więc – powiedział, sadowiąc się obok niej na wyściełanej ławie. – Co taka piękna dama robi w miejscu takim jak to? Wydęła policzki, żeby się nie roześmiać. – Och, wiesz. – Wzruszyła ramionami. Skinął głową. – Jeśli o mnie chodzi, jestem dziennikarzem – oznajmił i patrzył jak zareaguje. – Och – zdobyła się na coś w rodzaju grymasu. – To jest… – Tak – odparł stanowczo. – To jest. Sekunda ciszy. Kibice piłki nożnej ryknęli. Jego oczy przeniosły się na ekran. – Więc, hm, dla którego tytułu pracujesz? – zapytała swoim najlepszym głosem Hellie. W jej głowie brzmiał tak profesjonalnie, był tak wypolerowany, że
mogłaby przeprowadzać z tym głosem wywiad dla ITV. Spojrzał na nią, jakby jej obecność była dla niego zaskoczeniem. – Och… a, oto nasze drinki. – Dwie podwójne wódki z tonikiem – ogłosił barman, stawiając dwie pełne po brzegi szklanki na stole. Podniosła rękę. – Właściwie, to piję wodę mineralną z sokiem z limonki. Jej towarzysz popatrzył na nią. – Dlaczego? – zapytał, patrząc z niepokojem na jej brzuch. – Przecież nie jesteś w ciąży, prawda? Pokręciła głową. – No więc pieprzyć to. Zdrowie! – I mówiąc to połknęła połowę szklanki, zanim odstawiła ją, odgrywając pantomimę. – Ach! Drink stał przed nią na stole. Czuła jego benzynowe opary. – A więc. – Młody człowiek odwrócił się do niej z odnowionym entuzjazmem. – Na czym stanęliśmy? – Hm – powiedziała szybko. – Mówiłeś, dla jakiego pisma pracujesz. Zakaszlał. – O tak – coś wymamrotał. – Co? – zapytała. – „Miesięcznik zlewy i krany” – powtórzył. – Ma siedzibę w Croydon. – O – rzekła. – To musi być… – Tak, to jest – powiedział z werwą. Potem mina mu zrzedła. – Właściwie kogo ja nabieram. To gówno. Naprawdę nudne i wszyscy mają mnie dość, a teraz muszę dwie kurewskie godziny jeździć, bo kiedy przeprowadziłem się do Londynu, nie wiedziałem, gdzie co jest. Ale nie mogę wyjechać, bo dopiero co, miesiąc temu przeniosłem się do wynajmowanego wspólnie domu, a poza tym mama i tata powiedzieli wszystkim, że jestem dziennikarską szychą w Londynie, więc zasadniczo mam przerąbane. Popatrzyli na siebie i wybuchli tak głośnym śmiechem, że ludzie przy najbliższym stoliku odwrócili się, żeby popatrzeć. Zawładnęła nią trzpiotowatość, sięgnęła po drinka i wychyliła jednym długim łykiem. Alkohol przesączył się w nią, rozbudził miękką gwałtowność. Kiedy odstawiła szklankę, patrzył na nią. – Kurczę, to był hardkor – powiedział. Zmrużył oczy. – Wiesz, naprawdę wyglądasz jak Helen Sallis. Patrzyła na niego. Coś lśniło na skraju jej pola widzenia. – A skąd wiesz, że to nie ja? – zapytała. Mrugnął. – Hm, bo… czy ona nie miała wypadku samochodowego? Smuga dotknęła blizny na skroni.
– Tak, kilka miesięcy temu. – O kurczę – powiedział. – W barze pić z Helen Sallis. Złoty status na facebooku. Pod wpływem kaprysu pochyliła się i pocałowała go w usta, liżąc językiem po wargach. – W barze obcałowywać się z Helen Sallis – powtórzyła. – Cholera jasna – powiedział, poprawiając okulary. – Ale poczekaj. Nie jesteś mężatką? Wzruszyła ramionami. – A jeśli tak, to co? Czy to jakaś różnica? Zrobił głęboki wdech i popatrzył na sufit, jakby liczył wielką sumę. – Żadna, ni kuta, żadna. – Popatrzył na nią. Miał zaczerwienione policzki. – Właściwie to wydaje mi się, że jest gorąco. Złapała go za nadgarstek. Potrzeba działania bez myślenia – zmuszenia Hellie, żeby zrobiła coś skrajnego – mocno w niej tkwiła. – No to chodź – szepnęła, wyciągając go zza stołu. – Ale gdzie my…? – wybełkotał, idąc za nią chwiejnie przez pub. – Och – powiedział, kiedy doszli do drzwi toalety. – To naprawdę londyńskie życie, prawda? Wepchnęła go do kabiny. Przy jednym z urynałów ktoś stał, ale jej było wszystko jedno. Niech to będzie szoking, coś co przypieczętuje dzień. Jak chcą, niech wzywają policję, niech ją zaciągną na noc do celi. To naprawdę odbiłoby się na Hellie, prawda? Poddałoby ją jej władzy. Dostałaby za swoje. Zamknęła za sobą drzwi i metodycznie zajęła się jego paskiem. Ale on miał inne pomysły i rzucił się na jej twarz. Ślinił ją po twarzy jak nadmiernie entuzjastyczny szczeniak labradora. Przez parę chwil znosiła jego język badający jej dziąsła, jego zęby stukające o jej zęby, potem posunęła się dalej, chciała szybko skończyć, zanim opuści ją fala zdecydowania. Pasek już rozpięty, odpina guzik u góry jego spodni, rozsuwa rozporek i cofa się o krok. On stoi przed nią, erekcja rozpiera mu dopiero co obnażony materiał jego bielizny, minę ma na wpół podnieconą, na wpół zbolałą. Koszula wepchnięta z przodu slipów ujawnia nastoletnią szczupłość ciała. Trzeba będzie roku, dwóch pochłaniania piwa i kebabów, żeby to wypełnić. Ale to slipy ją powstrzymały: lśniące, miękkie i wyprasowane, mimo że było już późno, nieskazitelne, powyżej możliwości prania suszonego na kaloryferach wspólnego mieszkania. Rozmawiali o praniu zabieranym do domu na weekendy, o matce mruczącej do siebie nad deską do prasowania, o niedzielnych lunchach, kiedy rodzina zbiera się jak na reklamie kostek rosołowych, kipiąca z dumy z osiągnięć młodego potomka: dziennikarz, w Londynie, wyobraźcie sobie! W ich obliczu poczuła się brudna, nieczysta, bardziej smugowata niż kiedykolwiek. Nie była go warta. Powiew smutku wydął ją,
przeleciał na wylot i zanim rozłożył ją na kawałki, odwróciła się, żeby wyjść. – Przepraszam. – Pomajstrowała, żeby otworzyć drzwi kabiny. – Nie mogę. Na zewnątrz mężczyźnie przy urynale sprośny komentarz zamarł na ustach, kiedy zobaczył jej twarz. Przepchnęła się obok niego i wyszła z pubu, roztrącając ludzi łokciami, aż dotarła na ulicę. Podjechał samochód, w oknie pasażera zobaczyła odbicie swojej twarzy: wymizerowanej i pobrużdżonej pod podkładem Hellie, spod którego zaczyna wyłaniać się „monstrum”. W pomarańczowym świetle sygnalizacji ulicznej w tym ubraniu zaczyna wyglądać jak zasuszona nastoletnia małolata. Potem okno się opuściło, wychylił się Nick i popatrzył na nią wściekle. – Co ty robisz, do diabła? – krzyknął. – Wsiadaj!
34
Są wywiady w kolejnych oświetlonych fluoroscencyjnie pokojach z plastikowymi krzesłami. Przydzielają ci kogoś nazywanego odpowiedzialnym dorosłym: kobietę o zmierzwionych siwych włosach, w grubym swetrze na guziki, która wygląda, jakby wolała leżeć w łóżku. Przychodzi i słucha, jak cię pytają, a ty odpowiadasz, co ci przyjdzie do głowy i przyglądasz się ich minom, żeby stwierdzić, co zrobią. Są formularze i diagnozy i ludzie mówiący przyciszonymi głosami w kątach pokojów. Przez jakiś czas wygląda na to, że możesz stanąć przed sądem dla nieletnich i pewnie pójść do jakiejś izby zatrzymań. Potem stwierdzają, że jesteś na to zbyt szalona. I znów rozmowy, i znów, i znów. Ciągle te same pytania, jakby mieli nadzieję, że przekształcisz się w kogoś innego i inaczej odpowiesz, jeśli będą cię odpowiednio długo pytać. Kiedy ich to wreszcie nudzi, zabierają cię do szarego, pudełkowatego budynku, gdzieś tuż obok obwodnicy M25 i zostawiają cię tam. Tam jest wspólny pokój i pokój zabaw i coś, co się nazywa ogrodem relaksacyjnym pod gęstym żywopłotem, za którym przelatuje ze świstem ruch uliczny. Z jednej strony wygląda to na obóz wakacyjny szkolnych zespołów sportowych, do którego pojechałyście z Hellie kiedyś, w szkole podstawowej. Ale tajemnicę zdradzają sypialnie: ślepe cele z grubymi drzwiami, jak na łodzi podwodnej, z małym wizjerem do obserwowania, który w każdej chwili może zostać otwarty. „Wpadłaś w pułapkę”, szepczą pokoje. „Jesteś tutaj, bo cię obserwują, badają i mówią o tobie ściszonym głosem. Mogą cię nawet poddać doświadczeniom, kiedy śpisz. I nic na to nie poradzisz”. Dlatego wyrzucasz z siebie bzdury, kiedy tylko personel cię pyta – wariackie wypowiedzi o kosmitach i monstrach, rzeczach skradzionych z gier wideo i filmów. Myślisz, że jeśli nie będziesz trzymać się jednego, to im nie uda się przyszpilić cię i nikt ci nic nie zrobi. Jest taka jedna, gruba Angie, która najwyraźniej uważa się za terapeutkę, sądząc po tym, jak ci się naprzykrza, jak nie daje spokoju. Czasem pozwalasz jej myśleć, że wygrywa. Czasem robisz łagodną minę i udajesz, że będziesz płakała. Ale to wszystko nieprawda. Zawsze stoisz obok siebie, obserwujesz, śmiejesz się, że Angie tak się daje nabierać. To zawsze kwestia czasu, kiedy wywiniesz się z jednej bzdury, żeby wpaść w inną, a ona pędzi za tobą. To brutalny, ale jedyny sposób, żeby nie zwariować, żeby zachować siebie dla siebie. Stać za mentalnym murem. Nie angażować się. Nie patrzeć na innych osadzonych. Nie dać się wessać w kłamstwa innych ani w ich smarowanie gównem, ani w ich nacinanie się, ani w jakieś bójki, kopaniny, pobicia, które uruchamiają wrzaskliwy system alarmowy. Nie stać się częścią kryzysu, kiedy
nocą personel dudni po korytarzach, krzyczy z udawaną pewnością siebie zmieszaną z adrenaliną, której coraz bardziej nie znosisz. Mnóstwo czasu spędzasz w swoim pokoju, gapiąc się na ściany. Wiesz, gdzie są pęknięcia, słabe miejsca – które mogą się pokruszyć i otworzyć przed tobą drogę ucieczki w każdym przypadku naruszenia przepisów bezpieczeństwa albo, powiedzmy, ataku atomowego. Szukasz znaków tej lub jakiejś innej katastrofy. Robisz notatki i chowasz je pod materac, gdzie nikt ich nie znajdzie. W niektóre dni słuchasz w kółko, przez słuchawki, Creep Radioheadów, z dźwiękiem tak podkręconym, jak tylko to możliwe, a słowa wwiercają ci się w mózg. To cię uspokaja. Teraz wolisz Kurta Cobaina. Bardziej pasuje do miejsca. Dwa razy dziennie stajesz w kolejce z innymi, żeby wziąć lekarstwa pod nadzorem pielęgniarek. To zbiór pigułek – jedna jest wielka jak krążek hokejowy – i kubek brązowego płynu. – Wiesz, co oni nam tym robią? – syczy na trzeci dzień dziewczyna stojąca za tobą. – Kontrola umysłu. Proste i jasne. Wszystkie te lekarstwa. – Trąca cię w ramię, żeby podkreślić swoje słowa. – Lit, właśnie, tego używają, żeby kojoty przestały zabijać owce. Sama prawda. Jedna dawka w trupie owcy wystarczy, żeby pies tak zachorował, że już nigdy nie tknie tego zwierzęcia. Poważnie. To o nas myślą. Do tego dążą. Powinnaś robić to, co ja robię – schowaj to pod policzkiem i wypluj w toalecie. Nie pozwól, żeby wygrali. Ale nie interesuje cię zawieranie przyjaźni i kiedy podchodzisz do stołu z lekarstwami, patrzysz jej w oczy i łykasz wszystko na dwa razy. Chociaż wiesz, że to ci przypieprzy. Chociaż już czujesz, że to ścina ci twarde kanty i obniża głośność tego kogoś, kim jesteś. Z domu nie masz wiadomości. Inni dostają listy, a czasem do nich dzwonią, chociaż goście są rzadkością (krewni, którzy są zarówno szaleni, jak i źli, to chyba więcej, niż większość jest w stanie przyjąć, ale dla ciebie nigdy nic nie ma, nawet w urodziny. Szczególnie wtedy nie. Boże Narodzenie na oddziale to szczególny szajs: wyłysiała lameta, plastikowa choinka i cenne babeczki z bakaliami ze sklepiku przy ulicy. Zastanawiasz się, dlaczego się tym zajmują. Starają się przecież, żeby było gorzej, jakby robili makijaż na podbitym oku. Lepiej byłoby przerzucić kalendarz do przodu o miesiąc i dwa razy odbębnić styczeń. Wiesz, że nie dostaniesz żadnych prezentów z zewnątrz, ale coś w tym jest: nadal boli, kiedy w bożonarodzeniowy poranek chodzą, żeby rozdać paczki. Widać jakaś mała cząstka ciebie nie zrezygnowała z nadziei na życie w innym świecie z rodziną, która cię kocha i rozumie mimo wszystkich bzdur, przez które przeszłaś, mimo dowodów na to, że to niemożliwe. To najgorsze w tym dniu – ponowne odkrywanie, jak kurewsko jesteś głupia i że naprawdę jesteś frajerką, choćbyś nie wiem jak próbowała się tym nie przejmować. I żadna liczba gównianych
drobiazgów opakowanych przez personel, żeby wyglądały na coś więcej, niczego nie polepszy. Po lunchu uciekasz do pracowni artystycznej. Tu jest przynajmniej cicho. Tu jesteś przynajmniej sama. Sztalugi stoją i patrzą na ciebie, czekają. Z początku chcesz nagryzmolić coś wściekłego i wyszczerbionego, żeby pozwolić furii w twoim środku znaleźć sobie drogę na zewnątrz poprzez rozdarcia i plamy na papierze. Z taką myślą przypinasz arkusz A3 na sztaludze stojącej najbliżej drzwi. Ale potem, kiedy w oddziale zalega cisza – ludzie zamykają się w swoich pokojach, wyjmują prezenty albo oglądają jakieś bożonarodzeniowe badziewie we wspólnej sali – opada na ciebie skupienie, które pamiętasz z zajęć na lekcjach panny Hogan. Wypełniasz się tym odległym uczuciem wchłaniania, tym uczuciem, że wszystko co robisz, jest uczciwe, bo możesz manipulować i możesz przedstawiać według swojego wyboru rzeczy potężne i dziwne. Gruby kremowy papier kiwa na ciebie, oddaje się tobie, a ty odpowiadasz i bierzesz ołówek. Zaczynasz od narysowania sceny bożonarodzeniowej: rodzina siedzi w salonie i ogląda telewizję, a pośrodku stoi wielka udekorowana choinka. Sprawa z tym rysunkiem jest taka, że kiedy spojrzy się na niego, myśli się, że wszystko jest normalne. Dopiero, kiedy się przyjrzeć dokładniej, widzi się rzeczy, które nie są takie, jak się wydawało. Powiedzmy, matka ma AIDS. To przykład. Nie możesz przedstawić tego wprost na rysunku, ale możesz narysować jej zapadłe policzki, pusty wzrok i blizny po zastrzykach na chudych ramionach. Rozpakowany prezent na stoliku obok niej okazuje się strzykawką, a jedzenie w misce przed nią to wymiociny. Chłopczyk ma blizny i siniaki, tato bije go, kiedy nikt nie widzi. A co do nastoletniej dziewczyny, hm, nie trzeba być Einsteinem, żeby wywnioskować po jej podartym ubraniu i nawiedzonym wyrazie twarzy, co tato z nią robi. Otulasz ozdoby bożonarodzeniowe pajęczyną. Zdajesz sobie sprawę, co jest nie tak z tą choinką, ona stoi tak od roku. Nikt nie ruszył dupy, żeby ją rozebrać. To znaczy, że to, co na pierwszy rzut oka wygląda świetnie, w istocie jest czymś na kształt męczarni, cała świetność wyciekła, a została zastąpiona nudą i hańbą – i jeszcze jedno, dziewczyna musi się ukrywać przed koleżankami ze szkoły. Istotnie, jeśli przyjrzeć się bliżej, widać, że na dworze jest czerwiec. Słońce świeci, mimo że na magnetowidzie jest wpół do dziesiątej wieczór. To najdłuższy dzień. Jest jeszcze pytanie, co idzie w telewizji. Zamiast zwyczajnego sentymentalizmu, którego można by się spodziewać – Prezenty na Gwiazdkę, albo powtórki Morecambe and Wise – jest coś hardkorowego i paskudnego. Coś całkowicie nie dla dzieci. Krew, flaki, prawdziwe rany, jak w jednym z tych pornosów o umieraniu, z którego podobno uciekła Hailey, w pokoju dalej, gdzie mieli ją zgwałcić i zabić na żywo przed kamerą (przynajmniej wszystkim to opowiada – osobiście sądzę, że raczej obmacało ją paru zboczeńców, a ona próbuje zrobić z tego coś więcej).
Ciężko pracujesz, żeby z małego ekranu pociekło tyle juchy, ile da radę. Trudno to przedstawić tak, by nadal miało sens dla oka, ale spędzasz mnóstwo czasu skupiona na rozprutym brzuchu, żeby ręka kręcąca nożem wypadła tak jak trzeba. Jesteś tak zaabsorbowana, że nie zauważasz Ange, póki nie staje obok ciebie. Nachyla się, żeby spojrzeć na ekran, tłuszcz na jej brzuchu naciska ci na ramię. – To naprawdę dobre – mówi. Zerkasz na nią, zirytowana, że ktoś wkracza w twoją prywatność bez zaproszenia. Ange nie rozumie aluzji. – Podoba mi się to, jak oddałaś twarze – mówi. – I te wszystkie szczegóły domu. To jest naprawdę dobre. Jej szczęka pracuje, obrabia gumę do żucia, kiedy na nią patrzysz i zastanawiasz się, ile jej mózg wyciągnął z tego, co jest przed ekranem. Po chwili jej mina chmurzy się. – To jest bardzo mroczne, prawda? – mówi. – To nie są twoje przeciętne święta. Ale i tak to jest bardzo dobre, Ellie. Naprawdę dobre. Znów patrzysz na ekran i nagle rozumiesz, co jest w jej oczach: to nie jest wielka, ciągnąca się w nieskończoność gmatwanina bólu, ale coś tak kompletnego, zorganizowanego, że można stanąć obok i osądzać. Obraz, który może coś dodać do świata, nawet sprawić przyjemność. Ta świadomość opada na mózg i rozciąga go jak gumę: rozumiesz, że rysunek może być zarówno czymś prywatnym, zakodowanym, jak i mieć coś do powiedzenia światu. To kurewsko psychiczne i może być niebezpieczne, ale też wspaniałe. Kiedy Ange wyszła, poklepawszy cię po ramieniu, siedzisz i patrzysz na kartkę. Ogarnia cię spokojne uczucie, którego nie doświadczałaś od bardzo dawna, może nigdy. Dziwaczne jest nazywanie go, kiedy się tutaj siedzi, w niechlujnej pracowni artystycznej, ze smarkami rozsmarowanymi na tablicach, z przekleństwami wydrapanymi na ścianach, ale to chyba spokój.
35
W dniach, które potem nastąpiły, Smuga nie schodziła ze strychu. Nic nie mogła powiedzieć, żeby usprawiedliwić żałosny stan, w jakim Nick ją znalazł. Było tyle warstw opowieści, że wyjaśnień nie dało się odtworzyć, jakby wiele piosenek nagrać jedną na drugiej, na zjechanej kasecie. Mogła tylko siedzieć w pokoiku, mieszkać w swoim milczeniu, gapić się na sufit, chodzić w kółko bez końca. Próbowała nie myśleć, ale kiedy naszły ją obrazy z eskapad w wieczorowych ubraniach Hellie, kryjąca się za nimi pijana logika przyprawiła ją o dreszcze. Pomysł, że może na siłę wepchnąć się w dorosłe, w pełni rozwinięte życie Hellie, samym odgrażaniem się, był odrażający. Przerażała ją myśl, że jej mózg – ten sam aparat, którym teraz oceniała głupotę tego wszystkiego – wypichcił ten sprytny pomysł i przedstawił go w tak lśniących, magicznych kolorach. Przez to wszystko, o czym pomyślała, było wątpliwe, każdy pomysł potencjalnym kłamstwem. Są godziny, kiedy leży na łóżku z dłońmi zakrywającymi twarz i boi się zaufać nawet własnym oczom. Kiedy przeszła obok składu, dźgnęło ją wspomnienie sztalugi, farb, ołówków i węgla. Skandal z tamtego wieczora wrócił do niej z całą swoją obrzydliwą siłą i zawstydził ją, kiedy pomyślała, że Nick kupił wszystkie te rzeczy i ustawił je z nadzieją, że skusi ją do czegoś produktywnego i dobrego, czegoś wartego zachodu. Jego wiara w nią była jak wyrzut. Matka miała rację: była zbankrutowana, zrujnowana, trująca. Powinna wynieść się teraz, zanim go zarazi i wypaczy jego widzenie świata. Powinna wynieść się na dobre z ich życia. Ale coś w myśli o czystości papieru na sztalugach nie pozwalało jej odejść. W bezczynne godziny popołudnia możliwości kolorów i tekstur ciągnęły ją. Nie zniosłaby pozostawienia pustej kartki, więc pewnego wieczoru weszła do składu i narysowała na próbę szkic. Potem następny. Wkrótce atakowała sztalugę, jakby jej życie od tego zależało, rysowała karta po karcie. Obrazy kłębiły się w jej mózgu jak pasażerowie czekający, żeby wsiąść do autobusu. Pracowała gorliwie, żeby uporać się z nimi po kolei. Narysowała Ellie i siebie jako dzieci, w całości, z warkoczami, kucykami na właściwych miejscach, narysowała bungalow i zepsute części maszyn zaśmiecające trawnik, naszkicowała papużkę Billa, leżącą sztywno na dole karty i kapryśnie namalowała akwarelę wybrzeża i latawca lecącego nad trzema postaciami na kamienistej plaży. Niektóre z obrazów były czymś, czego znaczenia nie chciała sprawdzać: las z podobną do wilka postacią wyglądającą zza drzew, dzierżącą strzęp czerwonej peleryny, postać patrzącą z brzegu wielkiej rzeki na odpływającą łódź, rozbite światła uliczne zacięte na czerwonym. Mijały dni i noce. Zapomniała o śnie. Jej dłoń pracowała, pociągając za sobą resztę jej. Od czasu do czasu na półpiętrze pojawiało się jedzenie i picie i kiedy je
dostrzegała, jadła. Jednak najczęściej nie wiedziała, czy jest głodna lub spragniona. Przeszłość i przyszłość przestały istnieć. Były tylko linie i kolory i prążkowana tekstura kartek. Nie miała historii, niczego nie planowała. Wszystko sprowadzało się do tymczasowości. Po prostu była.
36
Lata upływają. Na oddział przybywają nowi zatrzymani, inni odchodzą. Dziewczynę, która wypluwa lekarstwa, przenoszą gdzie indziej. W pewnym momencie każą ci przystąpić do egzaminów. Tych na koniec ogólniaka, ale bez matury. To żart. Nie chce ci się nawet przeczytać papierów – odwracasz je tylko i gapisz się na ścianę. Czego od ciebie oczekują? Jak ktoś mógłby powiązać to, co napisane na papierze, z tym, co tutaj się dzieje. Głupcy. Oddalasz myśl o Hellie, która siedzi przy małym kwadratowym stoliku w auli Bridge Oak, pisze zażarcie, a jej zaokrąglone pismo pokrywa linię za linią prawidłowymi odpowiedziami. Kolejne Boże Narodzenie. Kolejne urodziny. Nie bardzo zwracasz na to uwagę. Każdą wolną chwilę spędzasz w pracowni, próbujesz coś zrobić węglem i farbą. Kiedy dociera do nich, że nic nie będzie z twojego egzaminu, zachęcają cię, żebyś skupiła się na tym. Ange kupuje ci notatnik, w którym możesz zapisywać pomysły, kiedy przychodzą ci do głowy. Chyba mówisz: dziękuję – nie pamiętasz. Wpadasz w rytm. Co rano, po śniadaniu, idziesz do pracowni artystycznej i zaczynasz pracę. Wszystko inne jest daleko. Po części to pewnie lekarstwa, które ciągle ci dają – pigułki, po których stajesz się obojętna, jakby odpływ zabrał twoje emocje i zostawił cię wyniosłą i suchą. Teraz twoje uczucia to tylko obrazy. Pewnego popołudnia Ange bierze cię na stronę. Ma tę rozpromienioną, zadowoloną minę, aż chcesz uciec do pracowni plastycznej i zatrzasnąć drzwi, ale ona chwyta cię za ramię i nie puszcza. Mówi, że wystawili twoją pracę na ratuszu, na pokazie lokalnej sztuki. Zauważono cię. Wystawa odbędzie się w przyszłym tygodniu, a ona dostała specjalne pozwolenie, żeby cię zabrać. Stoisz, uczucia w tobie walczą. Po trosze jesteś zadowolona, po trosze jest ci wszystko jedno, a po trosze, cóż, szczerze mówiąc, czujesz się trochę urażona, że zrobili to poza twoimi plecami i nie zapytali. Nie wiesz, co powinno zwyciężyć, więc tylko stoisz i gapisz się na wielki pryszcz na podwójnym podbródku Ange. – Czy to nie wspaniale? – mówi z uśmiechem i ściska cię za ramię. Rozumiesz, że będzie łatwiej, jeśli pozwolisz, żeby teraz to było wspaniałe, więc kiwasz głową i rzucasz kurczowy uśmieszek. Ogólnie rzecz biorąc, ostatnio robisz co możesz, żeby nie stać się dziwką. Jedziesz na wystawę. Odbywa się w wielkiej, staroświeckiej hali – w takie miejsca Wilczek i matka chadzają w weekendy dla rozrywki – gdzie wszystkie obrazy rozwieszone są na ścianach, jak w prawdziwej galerii. Przy drzwiach jest trochę zamieszania w związku z twoim dresem, czapką baseballową i tatuażem. To jasne, oni myślą, że jesteś tutaj, żeby narobić problemów, ale Ange to wyjaśnia, a oni rozpływają się w uśmiechach. Ktoś posuwa się do tego, że używa słów „gość
honorowy”. Ludzi jest pełno. Jeśli masz być szczera, po oddziale to jest trochę zbyt psychiczne – zbyt wiele dzieje się naraz i wszystko uderza cię w twarz. Niepokój syczy i iskrzy ci w brzuchu, ale ze względu na Ange ukrywasz to i udajesz, że oglądasz inne obrazy. Jednak najbardziej ci się podoba, kiedy stoisz obok własnych rysunków i słyszysz głupoty, które ludzie na ich temat wygadują. Na wystawie są dwie twoje rzeczy – obie podpisane „bez tytułu”, bo ich nie nazwałaś. Jedna to wielkie płótno przedstawiające samochód zgnieciony w wypadku, a druga to mały rysunek kreskowy misia, który gnije, rozpada się na części, a z oczu wychodzą mu larwy. Po cichu cieszysz się, że wybrali te rzeczy, bo kiedy je tworzyłaś, miałaś wobec nich pozytywne uczucia – jakiś rodzaj prawości, który cię poprowadził, nie tak jak w przypadku niektórych innych prac, nad którymi męczyłaś się i musiałaś je siłą wyorywać. Ależ to zdumiewające, jakie głupstwa te prace wydobywają z ludzi. Na przykład, pewne małżeństwo stoi i stoi, patrzy na misia i mówi, jaki on podobny do Misia Uszatka i inne takie głupoty. Potem dwie starsze panie, stoją, cmokają, że samochód to dowód na zaburzony umysł i że na coś takiego nie powinno się pozwalać. Ktoś inny widzi, że to ma związek z recesją we wczesnych latach dziewięćdziesiątych i z zapaścią gospodarczą. Jeszcze ktoś mówi jakieś bzdury o murze berlińskim – najwyraźniej samochód wygląda na niemiecki. Te komentarze zmuszają cię do ukradkowych śmieszków, bo prawda jest taka, że ani jednej z tych rzeczy nie miałaś w głowie, kiedy to tworzyłaś. Przede wszystkim byłaś zanadto skoncentrowana na odpowiednim narysowaniu uszek misia i znalezieniu właściwych połączeń kolorów dla pokiereszowanego lakieru samochodu, żeby onanizować się umysłowo podtekstami. Po prostu chciałaś, żeby wszystko grało i to cię zajmowało, nie coś bardziej podniosłego. Słyszysz to wszystko i coś sobie uświadamiasz: to, co tu przedstawiasz i to, co ludzie z sobą zabierają, to dwie całkowicie odrębne sprawy. Ludzkie umysły przetwarzają sprawy w zupełnie odmienny sposób. Wszyscy żyją w innych światach i trochę to smutne, ale jest w tym także potencjał, jeśli uda ci się wypracować sposób, żeby obrócić to na swoją korzyść. Po jakimś czasie wygłoszona zostaje mowa: jakaś szycha z rady, w wymiętym garniturze, zanudza wszystkich przez około dwadzieścia minut, jakie to wielkie wydarzenie. I czyż wszyscy nie są zadowoleni? Na klapie marynarki ma okruszek z bułki z miniparówką, na tym się skupiasz, więc przegapiasz chwilę, kiedy on mówi, że było swego rodzaju współzawodnictwo i hm, rzecz w tym, że ty wygrałaś. Ale nagle wszyscy się gapią i zdajesz sobie sprawę, że aby to rozegrać, musisz wyglądać jakbyś była zadowolona, ale od początku trochę się tego spodziewałaś.
Potem wszyscy chcą z tobą porozmawiać. Podchodzi mnóstwo ludzi, bardzo starają się nawiązać kontakt wzrokowy, jakby próbowali wyciągnąć ci mózg spoza twarzy i obejrzeć go z bliska. Głównie są to starsze kobiety w kolorowych szalikach, o wytwornych, chełpliwych głosach. Przyłapujesz kilka na tym, że gapią się na twój tatuaż, ale w większości przypadków wszyscy są mili. Jest nawet ktoś z lokalnej gazety, kto pyta, czy może sfotografować twój obraz. Skłania cię, żebyś stanęła między twoimi pracami i przybrała kilka póz – raz wskazujesz na ścianę, a raz trzymasz małe szklane trofeum, które jak się okazuje, jest twoją wygraną. Zasadniczo uważasz, że pozy są nieszczere, ale nic nie mówisz, tylko stoisz, robisz, co trzeba i uśmiechasz się do niego. Potem, niespodziewanie, sala pustoszeje i czas wracać na oddział. Przychodzi Ange, mówi „hm” i ściska cię. Czujesz, że bije z niej duma, jak żar ze starych kaloryferów z lanego żelaza, które ostatniej zimy tak się rozgrzały, że podczas bójki jakaś kobieta oparzyła sobie twarz. – Tak – mówisz. – A widzisz? – odpowiada Ange. Nie wiesz, co masz według niej widzieć, ale naprawdę nie masz ochoty na głębszą dyskusję. Gadanie do tych wszystkich ludzi i pobyt w nowym miejscu były wyczerpujące, nie jesteś do tego przyzwyczajona. Umysł skurczył ci się do granic oddziału i to ciężka praca rozciągnąć go, żeby znalazło się miejsce na resztę świata. – Tak – powtarzasz. – Chodź – mówi Ange i zabiera cię do furgonetki, którą pozwolono jej wypożyczyć na ten wieczór. – Jak chcesz, możesz usiąść z przodu. Nikomu nie powiem. Wspinasz się do kabiny i zapinasz pas. Patrzysz przed siebie, przez przednią szybę. Do głowy przywiało ci myśl: ostatnim razem siedziałaś z przodu w dniu, w którym najechałaś na Ellie. Zastanawiasz się, czy nie powinnaś odczuwać traumy. Gdybyś była którymś z dzieciaków, już miałabyś atak paniki – charczałabyś, przeklinała i zmuszała się do wymiotów. Ale ty taka nie jesteś. Nic cię nie dotyka. W ogóle niczego nie czujesz.
37
Pukanie do drzwi. Za nimi stoi Nick. – Byłaś zajęta – powiedział, wskazując arkusze z obrazami postawione pod ścianami, żeby wyschły, i rzucone na stosy po rogach. Smuga wzruszyła ramionami, niecierpliwiła ją ta przerwa. Irytacja zatrzeszczała wzdłuż nerwów. Nie wiedziała, dlaczego tu przyszedł. Nie mógłby się odpierdolić i zostawić jej samej? Zakaszlał, a we wzbierających myślach Smugi zalśnił skrawek wspomnienia tamtej nocy i rzeczy Hellie. Powinna być uprzejma. Zgodnie z prawem powinna się wstydzić. Założyła ręce, żeby powstrzymać trzeszczącą w niej energię, zacisnęła wargi, starała się otworzyć. – Cóż, mam trochę informacji – powiedział Nick odtrącając stopą studium miski ze zgniłymi owocami. (Nie znosiła sposobu, w jaki patrzył na wszystko, jakby to było jego. Może dom był jego, ale to wnętrze jej umysłu. Prywatne. Nie miał prawa). – Spinka dostała zielone światło. Wszystko idzie do przodu. Smuga zamrugała. Jak pływak starający się wypłynąć z głębin na powierzchnię, jej mózg przepychał się ku światłu słów. – Spinka? – zapytała. Wypłynęła na powierzchnię, znów była na świecie. – Och, to świetnie. Musisz być… Kiwnął głową. – Właściwie to trochę dziwne uczucie. Zwykle jestem trochę w dołku po takich wielkich projektach. Zanim pojawiła się Heloise, Helen zabierała mnie gdzieś, kiedy je skończyłem, żeby przełamać początkowe zdołowanie. – Popatrzył na nią z boku. – No nic. Więc pomyślałem, że może dziś wieczór zjadłabyś ze mną kolację, żeby pomóc mi w świętowaniu? Nic wymyślnego, coś zwykłego. Ja będę gotować. Pomyślałem, że to może być nowy początek. Czysty rejestr. Cisza przeciągała się. Smuga kaszlnęła. – Nie wiem, czy to dobry pomysł – powiedziała. – Szczerze mówiąc, chodzi mi o to, że nie wiem, czy w tej chwili nadaję się na kompana do kolacji. – Głęboko zaczerpnęła powietrza. – Myślę, że znów mogę się rozchorować. Nick skinął głową. – Rozumiem. Ale wyświadczyłabyś mi przysługę. Nagle w pokoju zapanowało zbyt duże napięcie. Zaczęła się wiercić. – Jasne – powiedziała. – Niech będzie. Zeszła mniej więcej za dziesięć siódma, nie mogła dłużej usiedzieć w składzie i patrzeć na książkę nie widząc jej. Popołudnie było niewypałem: odkąd zgodziła się na kolację, opuściło ją natchnienie, zostawiając umysł pusty,
wypełniony mgłą. Dwa razy wstawała, zdecydowana opuścić dom na dobre, ale za każdym razem zatrzymywała się i wracała do łóżka, osaczona obrazami siebie błąkającej się po ulicach jako Hellie. Nie mogła zaufać tej płynnej, niewyraźnej, nieprzewidywalnej wersji siebie samej, wypuszczonej na świat. Poza tym, skoro przemieszkiwała u niego z całym mnóstwem swoich bzdur, winna mu była przynajmniej, z grzeczności, wspólny posiłek. Schodząc, spotkała Heloise. – O, to ty – zawołała dziewczynka. – Gdzie byłaś? Smuga podniosła dłoń do włosów, wyszczotkowanych i w konsekwencji, rzucających się w oczy. – Tak, przepraszam – powiedziała. – Nie najlepiej się czułam. – Kłamczucha! – wybuchła Heloise. – Słyszałam, jak tam chodziłaś. Nie chodzi się, jak się nie najlepiej czuje: leży się w łóżku i powtarza, „och, nie najlepiej się czuję”, a ludzie przynoszą różne rzeczy. – To było innego rodzaju złe samopoczucie – odparła Smuga. Heloise zmrużyła oczy i założyła ręce. Przez chwilę niepokojąco przypominała matkę. – Prawdopodobna historia – stwierdziła. Nick zawołał z dołu. – Wejdę tam za chwileczkę, żeby pocałować cię na dobranoc! Smuga mrugnęła, zmieszana, zanim zdała sobie sprawę, do kogo skierowane były te słowa. – Dobrze! – krzyknęła Heloise. Znów odwróciła się do Smugi – Bardzo ładnie wyglądasz. Smuga popatrzyła na siebie, na dżinsy i szary top. Wyłowiła to ze stosu ubrań, które Nick dla niej zostawił. Miała nadzieję na coś neutralnego, nierzucającego się w oczy, na coś, co w żaden sposób nie mogłoby zostać uznane za podszywanie się pod siostrę. – Ten top to jeden z ulubionych topów mamy na dni spędzane w domu. Ale na tobie wygląda prawie tak samo ładnie – oznajmiła Heloise. Wpatrywała się w nią z wściekłością, ale wysilała się na wspaniałomyślność. – Doprawdy? – zapytała Smuga. Rozciągnęła brzeżek do przodu i przyjrzała się topowi. Z jednej strony był zebrany, materiał był miękki w dotyku jak kaszmir. Nagle dotarło do niej, że przecież to musiało być bardzo drogie. Powinna poszukać któregoś z t-shirtów z długim rękawem, z M&S. – Dziękuję – dodała. – Nie wybrałam tego specjalnie. Ja… Ale Heloise nagle zaczęła się nudzić. – No to dobranoc – powiedziała, machając rączką. Pobiegła szybko po schodach na górę. Kiedy Smuga zeszła, Nick stał przy piecu. Drgnął, kiedy ją zobaczył. Potem
opanował się. – Przepraszam – powiedział, idąc do niej przez kuchnię. – To tylko, że przez chwilę, w tym świetle… – Pokręcił głową. – Bardzo ładnie wyglądasz. Zaczerwieniła się. – Och, przepraszam. Nie miałam pojęcia, że ten top był… jest… jednym z ulubionych Hellie. Mogę pójść się przebrać. To nie zajmie nawet minuty. Podniósł dłoń. – Wcale nie – powiedział. – Wyglądasz bardzo… dobrze, jeśli pozwolisz, że tak się wyrażę. Znacznie lepiej niż tamtego wieczoru. Popatrzyła w dół, na buty – prawie nowe, szare conversy, najwyraźniej nic specjalnego. – Co do tamtego… – zaczęła i przerwała. Jak znaleźć słowa, oddające szkwały nielogiczności wiejące przez krajobraz jej umysłu? – Po kolei. – Odwrócił się i wziął otwartą butelkę. – Wina? – Och, nie powinnam – powiedziała. – Jestem… – Właściwie nikt nie powinien – zauważył. – Coś w tym jest. Wina? Wzruszyła ramionami. – Czemu nie? Przygotował ucztę ze szparagów owiniętych szynką parmeńską z domowej roboty sosem holenderskim pod kilka kielichów wytrawnego białego wina i na koniec kurczaka w czerwonym winie. – No, no! – powiedziała, kiedy pełen po brzegi rondel wjechał na stół. – Naprawdę poszedłeś na całość. Można by pomyśleć, że coś kombinujesz. Zobaczył, że Smuga patrzy na niego i zawstydzony odwrócił wzrok. Cienie z ogrodu wkradły się na jego twarz, wyżłobiły mu policzki i namalowały obwódki wokół oczu. – To był trudny czas dla ciebie, prawda? – zapytała i żachnęła się na nijakość tych słów. Nie znosiła, kiedy ludzie próbowali odgadnąć jej przeżycia na podstawie codziennego wyrazu twarzy, a jednak zrobiła to samo. Nalewając wino, nie spuszczał wzroku z jej kieliszka. – Trudniejszy niż myślisz. Nałożył na talerze mięso z warzywami. Tymczasem Smuga zauważyła zdjęcie w ramce, wiszące przy drzwiach do spiżarni. Ellie i Nick śmieją się do obiektywu w wietrzny dzień na szczycie jakiegoś urwiska. Wyglądali na takich szczęśliwych, takich beztroskich. Włosy siostry – nawet rozwiane na wietrze – były doskonałe. W każdym calu była gwiazdą telewizji. Przełknęła i podjęła poważną próbę. – To musi być trudne patrzeć, jak ukochana osoba przechodzi przez to wszystko i nie wiedzieć, jak to się skończy – powiedziała. – Domyślam się, że czujesz się, jakbyś był w pułapce. Jakby twoje życie nie mogło posunąć się
naprzód, dopóki ona nie wyzdrowieje. Nick wziął talerz i westchnął. – Rzeczywiście, czuję się jak w pułapce. Ale to nie jest dokładnie to samo, co ci się wydaje. Popatrzył na nią, jakby oceniał jej wymiary, jakby była jedną z jego ścian konstrukcyjnych, a on zastanawiał się, jaki ciężar uniesie. Potem odrzucił do tyłu głowę i osuszył kieliszek z winem. – A pieprzyć to – rzucił nagle. – Prawda jest taka, że nie kochaliśmy się. Już nie. Sprawy między nami od dawna nie szły dobrze. Na dwa dni przed wypadkiem postanowiliśmy wziąć rozwód. – Wydął policzki. – Tyle. Teraz wiesz. Smuga nie odpowiedziała. Włożyła widelcem kawałek kurczaka do ust i zaczęła żuć delikatne mięso. Nick podniósł swoje sztućce. – Teraz pewnie mnie nienawidzisz. Smuga zmarszczyła brwi. – Nienawidzić ciebie? Dlaczego miałabym ciebie nienawidzić? – Hm, przecież to niezbyt dobrze wygląda, prawda? Oczekuje się po mnie, że będę oddanym mężem, czekającym przy łóżku, a mnie przez cały czas korci, żeby dać drapaka. Media miałyby używanie, gdyby wiedziały. Nalał sobie jeszcze wina i wypił zachłannie. – Nie mogłyby cię winić za uczucia. – O, nikt by nie mógł? – zapytał Nick, zwracając się do kieliszka. – Tego tylko im potrzeba, przy całej tej zadymie ze Spinką. Ledwie by na mnie popatrzyli, uznaliby mnie za drania bez serca. I mieliby rację. Smuga zmarszczyła brwi, próbowała zachować ostrość widzenia, zaburzonego przez wino, które rozmywało je po brzegach. Minęło już sporo czasu, odkąd miała tyle do wypicia i już czuła puszysty ciąg zapomnienia. – Myślę, że jesteś zbyt surowy dla siebie. Dla mnie byłeś bardzo miły. Pozwoliłeś mi pomieszkać i… to studio, i w ogóle. Nick parsknął. – O tak, to bardzo miłe z mojej strony – zakpił. – Bardzo altruistyczne. Ale zrobiłem to tylko dlatego, że miałem nadzieję, że pójdziesz do niej, wybudzisz ją i w końcu będę mógł się wydostać z tego bałaganu raz na zawsze. Doprawdy żałosne, jeśli wziąć pod uwagę szanse na powodzenie, ale gdy człowiek musi żyć w kłamstwie, to może poczuć się do tego zmuszony: dochodzi się do punktu, w którym wszystkiego warto spróbować. Smuga wstrzymała oddech. Stół nachylił się, potem znów się wyprostował. Nick jeszcze nie skończył. Zamachał rękami nad zastawą, trącił rękawem jej kieliszek, wino w nim zadrżało. – Nawet to dziś wieczór to kolejna próba, żeby ci się przypochlebić.
Planowałem palnąć mówkę i w ogóle. Miałem zamiar ci powiedzieć, jak bardzo ją kocham i ile ona dla mnie znaczy i błagać, żebyś poszła do niej przemówić. A przez cały czas myślałem tylko o sobie. Po prostu myślałem o odzyskaniu swojego życia. Smuga zakaszlała. – Ja… – zaczęła słabym, jakby oddalonym głosem. – Rozumiem, jak doszedłeś do tego stanu. Ale Nick nie słuchał. – Drań bez serca – powtórzył. – Prawdę mówiąc, jedyną osobą, o której wiem, że mi pod tym względem dorówna, jest moja „kochana” żona Helen, największy oszust ze wszystkich. Przerwał, popatrzył na nią, minęła chwila, zanim zogniskował wzrok, z podbródka ściekało mu czerwone wino. – Co powiedziałeś? – zapytała Smuga. Zmywarka w pomieszczeniu gospodarczym zasyczała i westchnęła. – Przepraszam. Nie powinienem mówić tego wszystkiego. W końcu to twoja siostra, choćby nie wiem co zdarzyło się w przeszłości… – Nie – odparła natychmiast Smuga. – W porządku. Co miałeś na myśli, mówiąc że Helen to oszust? Zapatrzył się na ogród. – To zabrzmi dziwacznie – i może wyciągam zbyt daleko idące wnioski, może to wino przemawia za mnie – ale mam wrażenie, że nigdy jej nie znałem. Nawet kiedy między nami było dobrze, jakby coś zachowywała tylko dla siebie. Smuga opuściła widelec. Pokój wokół niej zdawał się migotać. – Mów dalej. Nick głęboko nabrał powietrza. – Cóż, wiesz jaka jest w telewizji – aż się świeci, a jak pięknie mówi! To nie aktorstwo: taka jest przez cały czas. Jakby gdzieś tam był człowiek – prawdziwy człowiek – ale nie można się do niego dobrać, bo tyle warstw jest na nim. Pokręcił głową. – Nawet w dzień naszego ślubu, stojąc przy ołtarzu w kościółku niedaleko domu Margaret i Horace’a, patrzyłem, jak idzie nawą i pamiętam, co myślałem, „Może teraz naprawdę cię poznam”. Ale do tego nie doszło. Nigdy nie była prawdziwa. Nawet w naszych najlepszych chwilach miałem wrażenie, że gramy i wreszcie, z drugiej strony pokoju, ktoś krzyknie, „cięcie”. Zrobił szeroki gest kieliszkiem. – Tylko źle mnie nie zrozum. Kiedy było dobrze, było czarująco. Ale zawsze pozostawał dystans, rozumiesz? A gdy umarła Emily, wszystko poszło w cholerę. Próbowaliśmy doradztwa małżeńskiego, ale to była po prostu katastrofa. Ona zwyczajnie nie chciała się otworzyć – tylko siedziała i wyglądała doskonale, jakby
w każdej chwili miała wystąpić w telewizji. Odstawił kieliszek i popatrzył na nią zaczerwieniony. – Przepraszam. Nie wiem, dlaczego ci to mówię. Chyba dlatego, że dobrze jest się otworzyć. Tak już jest, kiedy żyje się z celebrytką – człowiek wie, że przez cały czas musi być kurewsko ostrożny. – A tymczasem, masz do czynienia z jej świrniętą siostrą, która włóczy się po klubach i barach przebrana za nią – zauważyła Smuga. – Właśnie tego ci nie potrzeba. Nick dziwnie na nią spojrzał. – To właśnie robisz? – zapytał. – A ja myślałem, że przywracałaś sobie młode lata popijawą. Helen nigdy się tak nie ubierała, odkąd ją znam. – Och – powiedziała cicho Smuga. Lekko zakręciła kieliszkiem z winem, patrzyła, jak światło z ząbkowatej lampy nad stołem prześwieca przez płyn we szkle. Pijaństwo, które już zalewało jej mózg, cofnęło się, pozostawiając myśli czyste i wyraźne. Popatrzyła na Nicka, rozważała za i przeciw. – Wiesz, dlaczego zawsze była taka skryta? – powiedziała powoli. – Dlaczego nigdy nie była do końca sobą? Nick wzruszył ramionami, osuszył kieliszek i zaczął sobie znowu nalewać. – Nie mam pojęcia – odparł. – Zawsze zakładałem, że ma to coś wspólnego z występowaniem w telewizji, ale, kiedy patrzę wstecz, myślę, że zawsze taka była – na długo zanim stała się sławna. Oczywiście znam oficjalną wersję tego, co stało się z tobą, z wywiadów, których udzielała, zanim się spotkaliśmy, ale nigdy nie dawałem zbyt wielkiej wiary mediom. Już dość widziałem w swojej pracy, żeby wiedzieć, jak można sprawy pogmatwać. A w niej zawsze było coś zamkniętego, coś, do czego nie można było się dostać. Przynajmniej ja nie mogłem. Może ktoś inny miałby więcej szczęścia. Może komuś innemu się uda. Butelka nachyliła się w jego dłoni, wino chlapnęło na stół, plamiąc jasne drewno. Smuga sięgnęła po butelkę. – Już, daj mi to – powiedziała i nalała sobie pełen kieliszek. Pociągnęła łyk i spojrzała na niego. – Powodem, dla którego nigdy nie była sobą, było to, że nie była sobą – oznajmiła. Nick nachmurzył się i spojrzał na nią. Uniósł oczy, jakby starał się zogniskować wzrok. – Nie była sobą, bo była mną – dorzuciła Smuga. Uniosła głos, bo tyle wysiłku kosztowało ją wypowiedzenie tego. – Całe życie udawała, że jest mną. Ożeniłeś się z Ellie, nie z Helen. Nick zrobił na chwilę nieufną minę. Rozejrzał się po pokoju, jakby spodziewał się, że gdzieś czai się operator z kamerą i dziennikarz z obnażonymi
zębami, gotowi rzucić się na niego. Dłoń podeszła mu do gardła. – Przepraszam, nie… – powiedział. Ale Smuga uciszyła go skinieniem głowy. Już się stało. Trzeba było skończyć. Głęboko nabrała powietrza i zaczęła historię o zabawie, wymianie i o wszystkim, co stało się potem. W pewnej chwili, podczas opowiadania, Nick chwiejnie wstał i przyniósł kolejną butelkę wina. Bez słowa napełnił szklanki. Kiedy skończyła, kiedy wszystko zostało powiedziane – a przynajmniej tyle, ile zdołało przejść jej przez usta na jednym posiedzeniu – zaryzykowała spojrzenie na niego. Teraz siedzieli bliżej siebie, krzesła odsunęli od stołu. Nick był lekko nachylony w jej stronę, głowę oparł o załom oparcia. Oczy miał zamknięte i przez chwilę niepokoiła się, że zasnął. Potem popatrzył na nią. – Ciiiicho – powiedział. Spółgłoski przesiąknięte miał winem. – Przeżyłaś kurewskie czasy, prawda? Skinęła głową, usta jej drżały, pojawiły się łzy. Przysunął krzesło do jej krzesła i poklepał ją po ramieniu. – Kurewskie czasy – powtórzył. Ręka opadła mu na jej nogę i została tam na chwilę. Ich oczy spotkały się. Wstał z krzesła, nachylał się nad nią, ustami dotykał jej ust, dłonią ugniatał pierś. A ona oddawała mu pocałunki gorliwie, łapczywie, palcami błądząc mu po kręgosłupie. Była pijana, powtarzał to głos w jej głowie. Oboje byli. Tak się dzieje, kiedy ludzie się upiją. I nikt na to nie poradzi. To było całkiem przekonujące, ale nie wystarczało, żeby zatopić inną, gorzką świadomość, wyszeptywaną w tle, że tu nie chodzi o mężczyznę nad nią, który teraz wbija kolano między jej nogi, ale o nieprzytomną kobietę odległą o kilka mil. Że wreszcie teraz dostaje to, co powinno być jej. Po kilku chwilach rozdzielili się dysząc. Nick miał zdecydowany wyraz twarzy. – Chodź – powiedział. Złapał ją za rękę i zaczął prowadzić po schodach.
38
Wzywają cię na zebranie w gabinecie dyrektora. Robią tak od jakiegoś czasu. Prowadzą cię do pokojów i rozmawiają z tobą. Najczęściej to wpada jednym uchem, a drugim wypada, ale tym razem jest inaczej, bardziej formalnie. Tam jest Ange, jeden z lekarzy, dyrektor i jeszcze jedna kobieta, której wcześniej nie widziałaś. – Ellie, miło cię widzieć – mówi dyrektor, wstaje i wyciąga rękę, jak mężczyzna w tym okropnym filmie edukacyjnym o rozmowach w sprawie pracy, który kazali ci oglądać. – Usiądź, proszę. Siadasz, a oni wszyscy uśmiechają się do ciebie. Skrępowana sięgasz ręką i ciągniesz się za dekolt t-shirta, tak jak robiła Ellie, kiedy byłyście małe. Za nimi wisi obraz nocnego nieba z wirami i kulami buchającego światła. Jest piękny i dziwny i żałujesz, że go tutaj powiesili. Zasługuje na to, żeby go czcić i podziwiać, a nie upchać za doniczką z roślinką, nad stosami formularzy. Zastanawiasz się, kto to namalował. – Cóż – mówi dyrektor. – Ellie, jak wiesz, już od jakiegoś czasu rozmawiamy o kolejnych krokach, bo w przyszłym miesiącu ukończysz osiemnaście lat, oficjalnie będziesz dorosła… Dorosła. Dziwne słowo. Rozpada się, jeśli o nim pomyśleć. Do rosła. Jakby chodziło o dziwne stworzenie – które skacze do czegoś i tam rośnie. Myślisz, że spróbujesz przenieść to na papier, kiedy tylko pójdziesz do pracowni artystycznej. Jesteś tak zajęta myślami o tym, jak rosła będzie wyglądać, że nie słyszysz dalszych słów dyrektora. Dopiero kiedy przestaje mówić i w pokoju zapada swego rodzaju niecierpliwa cisza, dociera do ciebie, że coś przepuściłaś. – Przepraszam – mówisz ostrożnie. – Nie rozumiem. – Cóż – dyrektor składa dłonie i przesuwa się w krześle tak, że jeden z wybuchów światła mruga na ciebie znad jego głowy. – Rozmawialiśmy z tobą przez ostatnie kilka miesięcy, wszyscy byliśmy pod wrażeniem postępów, które w tym czasie poczyniłaś – tego, że zajęłaś się sztuką – i nie widzimy powodów, żebyś pod właściwym przewodnictwem i ze wsparciem, hm, nie weszła z powrotem do społeczeństwa. Mrugasz, próbujesz podsumować te słowa w głowie, ale to jest tak, jakby chciało się wsadzić żelki owocowe do kalkulatora: nie podliczą się. – Więc o co panu chodzi? – pytasz. – Właśnie o tym rozmawiamy, Ellie – mówi z przejęciem Angie. – Za miesiąc wracasz do świata. Będziesz wolna. Ale ciebie nie obchodzi, co ona by zalecała, od czego odstręczała: jesteś zbyt zajęta zaabsorbowaniem dziesięciotonowego ciężaru informacji, która wylądowała
ci na głowie. Kiedy o tym mówili? Gdzie ty miałaś głowę, kiedy to wszystko się działo? – Wychodzę? – pytasz. – Ale dokąd? – Wtedy coś w tobie twardnieje, jak żywica w formie. – Ja tam nie wrócę. Nie pójdę do domu matki. Wymieniają spojrzenia. – Mieliśmy nadzieję, że to powiesz – mówi dyrektor. Zdejmuje okulary i przeciera ręką oczy. Gwieździste wiry nocne nad jego głową jakby się rozszerzały i kurczyły. – Może pamiętasz, że twoi rodzice wyrazili życzenie, hm, żebyś nie wracała do ich domu. Zgrzytasz zębami. Wilczek nie jest twoim rodzicem. Dlaczego nikt nie mówi poprawnie, kim są ludzie? – Zatem proponujemy, żebyś wyjechała stąd do ośrodka przejściowego, gdzie poczekasz na stałe zakwaterowanie – kontynuuje dyrektor. – Angela spędzi z tobą trochę czasu, szukając dla ciebie możliwości i przedstawi ci szczegóły niektórych spraw, które powinnaś poznać. Zaproponowała też, że rozpocznie pisanie podań o różne zasiłki, do których możesz mieć prawo, chociaż oczywiście mamy nadzieję, że będziesz chciała podjąć pracę zarobkową na swoją rękę jak normalny członek społeczeństwa. Myślisz o jego języku. Jest jak kamienne ozdoby, które widujesz w starych kościołach i ratuszach: przeładowane ozdobami, nieprzeniknione i twarde. – Masz jakieś pytania? – mówi ta jeszcze jedna kobieta. Patrzysz na nią. Oceniasz, że jest jakieś pięć lat młodsza od matki i ma taką kościstą, indyczą szyję, jaka zdarza się bardzo chudym kobietom, kiedy osiągną pewien wiek. Błysk w jej oku mówi o przeciskaniu się między bezdomnymi na ulicy i wpychaniu do supermarketu. O tak, masz pytania. Chcesz wiedzieć, jak to jest, że oni siedzą po tamtej stronie biurka, a ty po tej. Chcesz, żeby wtajemniczyli cię w znaczenie słowa „normalny” i powiedzieli, co ono naprawdę znaczy. Zastanawiasz się, jak to możliwe w świecie „przyjaciół” i segregatorów informacji, że ludzie przykuwani są do kaloryfera tak mocno, że krwawią, jak tamta dziewczyna, w korytarzu, była przykuwana przez ojczyma, albo są bici w twarz, póki ich kości nie zmienią się w galaretę i lekarze muszą odbudowywać ich kawałek po kawałku. Ale nauczyłaś się, że ludzie nie odpowiadają na takie pytania. Chcą łatwych pytań. Pytań, za których kanty mogą zajrzeć. Pytań, na które sama pewnie mogłabyś odpowiedzieć, gdybyś pomyślała. Więc nic nie mówisz. Wzruszasz ramionami, kręcisz głową i pozwalasz im szczegółowo i ostrożnie mówić o twojej przyszłości tak, jak im się ona widzi. Niech ją pokażą, niech pokażą całą, tak jak potrafią: jakkolwiek by była, nie może być gorsza od tego, co już przeszłaś.
39
Poranek. Obudziła się na zapach smażonego bekonu i gadanie radia gdzieś na dole. Leży na wielkim białym łóżku, dostosowuje wzrok, dochodzi do siebie, mruga w słońcu lejącym się przez cienkie zasłony. Kiedy usiadła i zobaczyła swoją wymiętą twarz w lustrze szafy, kac zacisnął się jej wokół głowy. Wróciły fragmenty poprzedniego wieczora: ona i Nick przy stole w kuchni, wino, obmacujące ręce, jego twarz przesuwająca się nad nią w ciemności. A może ostatni fragment wyobraziła sobie. Włożyła rękę pod kołdrę, ale śliska delikatność ciała rozwiała wszelkie wątpliwości. Znów zapadła w poduszkę i zamknęła oczy, próbując wszystko to zasłonić. Gdyby tylko znów mogła zasnąć, może sprawy wyglądałyby lepiej przy drugim podejściu. Ale mózg nie odpuszczał. Tam było coś jeszcze, prawda? Jeszcze jedno ważne wydarzenie. Zacisnęła oczy, żeby skasować rwący ból w skroniach. Myśl. Myśl! Opadła na nią pamięć: powiedziała mu o zamianie, o wszystkim. O kurwa. No, więc to było to. Z równym powodzeniem mogła się ubrać i natychmiast wyjść. Jeśli jeszcze nie pomyślał, że z niej popieprzony czubek, kompletny, ześwirowany psychol, to pomyśli tak teraz. Znowu wszystko rozwaliła, jak zawsze, kiedy ktoś okazał jej życzliwość, kiedy była szansa na coś więcej. Była monstrum. Była gównem, pijawką na dobroci innych. Pierdolił ją pewnie tylko z litości. Zwiesiła nogi z łóżka i stanęła na miękkim, śnieżnobiałym dywaniku. Ale chwila. To niezupełnie tak się rozegrało, prawda? Zagłębiła się w szlam swoich wspomnień. On miał dla tego zrozumienie, prawda? Chyba pojął. Cokolwiek by mówić, to wyznanie zbliżyło ich. Nieopierzona nadzieja, kołysząc się jak kaczka, wyszła na polanę jej świadomości, machając skrzydłami. Powiedziała komuś prawdę o swoim życiu, a ten ktoś nie tylko uwierzył jej, ale jeszcze stanął po jej stronie. Więcej, zbudowała związek – oboje to zrobili. To musiało coś znaczyć. W porządku, to było nieszablonowe. Znaleźliby się tacy, którzy nie pochwaliliby tego, ale takie jest życie, prawda? Ludzie ciągle dają plamę na wszelkie sposoby i nie trzymają się planu. Kto powiedział, że to musi być coś złego? W końcu, może była na właściwym tropie, niezdarnie próbując wejść w buty Hellie. Może przebieg wydarzeń nieuchronnie prowadził ją z powrotem na jej prawowite miejsce, które się jej należało. Naszła ją wizja ich dwojga, jak stoją w salonie matki i spokojnie, jednym głosem przedstawiają fakty. Wyobraziła sobie paradę uczuć na twarzy matki, kiedy jej mówi prawdę o ich życiu, wreszcie obronionym, właściwie opowiedzianym. W
głębi jestestwa Smugi zamigotała satysfakcja, kiedy unaoczniała sobie to, co stałoby się potem: wina, płynące z głębi serca przeprosiny. Czy stałaby tam i słuchała? Czy przebaczyłaby? Czy odwróciłaby się na pięcie i odeszła? Czy już nigdy nie zobaczyłaby matki i Wilczka, a może byłby to dla nich początek nowego rozdziału? Niedzielnych lunchów, Bożych Narodzeń i długich spacerów w parku. Może poszliby wszyscy razem w odwiedziny do właściwej Ellie, stanęliby wokół łóżka w blasku szpitalnych świetlówek i wspominaliby dawne czasy. Roześmiała się, idąc przez pokój z nową lekkością kroku. Wrzuciła na siebie za duży sweter wiszący na oparciu krzesła. Od Manchester – od tego magicznego, rozdzierającego serce czasu w Amsterdamie – nie czuła się tak dobrze, nie była tak pobudzona. Zaczęła mieć czelność patrzeć w przyszłość. Spiralna klatka schodowa westchnęła szczęśliwie pod jej ciężarem, książki w pokoju poniżej rozpromieniły się w słońcu późnego poranka. Beztroska tysiąca niedziel zalała jej serce. Kiedy zeszła, siedział przy kuchennym stole, trzymał głowę w dłoniach. Wokół niego leżały resztki śniadania Heloise: talerz z rysunkiem Beatrix Potter wysmarowany jajkiem, kolorowy kubek. Butelki z ostatniego wieczoru stały z boku. Naliczyła pięć. Cholera! Nic dziwnego, że miał kaca. Przyglądała mu się przez chwilę: ładna krzywizna czaszki, siwizna, która zaczęła przyprószać mu skronie, delikatne dłonie artysty przykrywające oczy. Czuła się, jakby była pływaczką stojącą na brzegu basenu przed skokiem. Zaszurała nogami, zakaszlała. – Dzień dobry – powiedziała. Podniósł wzrok. Oczy miał przekrwione. Dziwne, ale wyglądał, jakby przez noc się zestarzał. Zobaczyła, jak będzie wyglądał, kiedy dojdzie do sześćdziesiątki. – Trochę szalony wieczór, prawda? – zagadnęła podchodząc. – Od dawna jesteś na nogach? Tak wyglądasz, że przydałoby ci się trochę kawy. Bo mnie na pewno. Ja… Pokręcił głową, przestała mówić. Dotarł do niej ton jej ostatnich słów: przenikliwy, terkoczący, pospieszny, żeby tylko wypełnić ciszę. – Przepraszam. – Nie wiedziała, za co przeprasza. – Ja… Podniósł rękę. Zimny wiatr powiał w zewnętrznych obszarach jej mózgu, wprawiając w drżenie tkwiącą tam wizję. Przejechał ręką po twarzy. – Ostrzegali mnie – powiedział, jakby mówił do jakiejś niewidzialnej widowni w kuchni, która w milczeniu przyglądała się i oceniała. – Margaret i Horace ostrzegali mnie, ale nie chciałem słuchać. Myślałem, że jestem taki mądry, że nie dam się nabrać. Ale dałem się nabrać. Jestem głupcem jak wszyscy. Jeszcze nie słyszała, żeby mówił takim głosem: twardym, zgryźliwym. Na twarzy malowało mu się okrucieństwo. Jakby był opętany – aż przyszło jej do
głowy, że to nie jest Nick, ale jakiś obłąkany sobowtór. Potem jednak uznała, że to dopiero byłby obłęd. – Ale wczoraj wieczorem powiedziałeś… – zaczęła. – Wczoraj wieczorem mówiłem wiele rzeczy – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Jakbym nie był sobą. Zrozumiałaś? Ja tak nie postępuję. Nie sypiam z siostrą żony w śpiączce. – Głos mu się załamał. – Nie jestem taki. Patrzyła, jak bębni palcami w stół z jasnego drewna, twarz mu drga z podniecenia, uporczywie nie patrzy jej w oczy. Wreszcie spojrzał na nią. – Jedź i spotkaj się z nią. Po prostu pojedź do niej. Kimkolwiek jesteś.
40
Nadchodzi ten dzień. Pakujesz wszystkie swoje rzeczy do torby naf naf, którą dali ci w tym celu: ubrania, szkicowniki, ołówki, pięćdziesiąt funtów w gotówce, kartę ubezpieczenia powszechnego, skierowanie do hostelu ośrodka przejściowego, lekarstwa, które przestałaś brać, a oni o tym nie wiedzą, kartkę, którą podpisali wszyscy z wyjątkiem Blessings, Nigeryjki z trzeciego pokoju od ciebie, bo narysowała na niej tylko kółko. Wszyscy stoją dookoła, w kantynie, wyglądają na skrępowanych. Ktoś kupił ciasto w sklepie spółdzielczym, ale nie lubisz takich ciast: kawa i orzechy na suchej gąbce, która przylega do podniebienia. Przychodzi czas odejścia. Prowadzą cię do wyjścia. Dyrektor ściska ci dłoń i życzy szczęścia. Ange ma cię odwieźć do hostelu, ale jest problem z uruchomieniem furgonetki i kiedy ona dzwoni do kogoś w tej sprawie, postanawiasz pojechać na własną rękę. Przyjemniej będzie. Po co przedłużać. Jakiś przystanek autobusu, czy coś takiego, znajdzie się na pewno. Zresztą, trafisz, gdzie trzeba. Zerkasz przez okno gabinetu i kiedy Ange stoi odwrócona i owija sznur telefonu wokół palca, wymykasz się na ulicę. Głęboko zasysasz poranne powietrze do płuc. Przynajmniej możesz pooddychać. Naprawdę chcesz dojechać do hostelu, ale kiedy dochodzisz do końca ulicy, byłoby szkoda nie rozejrzeć się najpierw. Za murami jest tak wiele świata, którego nie miałaś okazji oglądać całymi latami. Poza tym jest dopiero czas lunchu. Co masz robić? Siedzieć przez cały dzień w hostelu? Jaki to ma sens? Idziesz powoli najbardziej ruchliwą przecznicą na skrzyżowaniu. Wzdłuż ulicy stoi sklep z pieczonymi kurczakami, poczta i miejsca, gdzie można wymienić biżuterię na gotówkę. Mijasz je. Wkrótce dochodzisz do śródmieścia. Tam są sklepy sieciowe i wszędzie plakaty Spice Girls, a ludzie mają te znękane miny, jakby byli zaskoczeni, że w środku dnia inni też są na ulicach i chcą wejść do tych samych sklepów co oni. Możesz, więc zatrzymujesz się w kawiarni – w jednym z tych nowych Starbucków, które powstają wszędzie i wyglądają jak kawiarnia z Przyjaciół. Nawet nie bardzo lubisz kawę i cukier, ale zamawiasz to, co w menu wydaje się najbardziej lepkie, białą czekoladową mokkę, żebyś mogła nazwać to ucztą. Idziesz przez miasto, popijasz mokkę i oglądasz sklepy. Wtedy to do ciebie dociera: wyszłaś. Jesteś wolna. To jest dalszy ciąg twojego życia. Myśl jest tak doniosła, że musisz wejść do małego ogrodu publicznego i usiąść na ławce poświęconej Freddiemu – „zmarłemu, ale niezapomnianemu” – żeby ją przyswoić. Może to kawa, a może ogrom tego, co się dzieje, ale zaczynasz się czuć z lekka nieswojo. Jakby wszystkie jutra zbiły się w jedną masę i potoczyły się na ciebie, jak wielka kula do kręgli, odtrąciły cię na bok i wprawiły umysł w migotanie. To
wspaniały dzień! Co ty tu, kurwa, robisz, siedzisz w jakimś parku, popijasz kawę, jakby to był zwyczajny środowy poranek? To twoja przyszłość! Całe gówno zostało za tobą! To nowy początek, musisz to uczcić. Idziesz główną ulicą, życie w tobie tętni, didżej, którego masz w głowie, puszcza wściekłe rytmy. Palcami ściskasz i puszczasz powietrze, bo szukasz czegoś, na czym warto skupić wszystkie swoje nadzieje, zachwyt i energię, czegoś, co oddałoby wielkość tej chwili. Patrzysz na telefony komórkowe na wystawie Carphone Warehouse. Ale do kogo miałabyś zadzwonić? Oglądasz biżuterię na wystawie lombardu. Ale jest zbyt zimna i dopracowana. Nie ma ci niczego do powiedzenia. Potem, ledwie skręcasz do małego centrum handlowego nieopodal głównej ulicy, widzisz, jak to uśmiecha się do ciebie z wystawy C&A: sukienka lśniąca jak rybie łuski wisi nad srebrnymi bucikami. Wcale nie musisz myśleć, co zaraz nastąpi. Jakby sukienka złapała cię na lasso z niewidzialną liną i wciągała cię do środka. Zanim się zorientowałaś, już jesteś w sklepie i idziesz do przymierzalni z sukienką w ręku. Za czterdzieści pięć funtów, w sam raz – dokładnie tyle pieniędzy zostało ci w kieszeni, nie licząc drobnych, które potem wydasz na autobus do hostelu. To jasne, że wszechświat przeznaczył tę sukienkę dla ciebie. Wychodząc, wsuwasz palce w tylne paski srebrnych bucików i wynosisz je. Nie chcesz zaczynać nowego życia od przestępstwa – a już na pewno nie chcesz wracać na oddział – ale jesteś pewna, że gdyby ktokolwiek widział wnętrze twojego mózgu, zrozumiałby, że te buciki po prostu muszą wejść do twojej opowieści, że muszą być razem z sukienką, że po prostu musisz je mieć jako przypieczętowanie tego doniosłego dnia. Następne wyzwanie to znaleźć miejsce godne tego ubrania. Lustrujesz główną ulicę, ale miejscowy Wetherspoons to za mało, tak samo Pizza Hut i Wimpy. Nie: potrzebujesz miejsca, gdzie zabłyśniesz. Dostrzegasz je, trochę z dala od ulicy, za Somerfield, jak ktoś onieśmielony, że za bardzo wystroił się na przyjęcie: Crown Hotel. Ma szklany fronton i takie drzwi, co to po obu ich stronach stoją rośliny w donicach i jest człowiek w smokingu do otwierania. Jest doskonałe. Właściwe miejsce, żeby pobyć w nim godzinę, dwie, zanim złapiesz ten autobus. Szybko idziesz brukowanym podejściem i przepychasz się przez drzwi, nie czekając na odźwiernego, że niby jesteś ważna i śpieszy ci się albo nowa z obsługi baru i spóźniłaś się do pracy. Może coś sobie pomyślał, ale zadziałało, bo minutę później jesteś w kabinie lśniącej toalety w holu, wciskasz się w sukienkę i wpychasz stopy w buciki. Masz pojemniczek z kremem przyciemniającym, trochę tuszu do rzęs. Nakładasz to na siebie i przeczesujesz włosy. Odsuwasz się, żeby podziwiać efekt w lustrze nad umywalką. Niczego sobie, jak obrócisz głowę w bok i zmrużysz oczy, mogłabyś niemal się oszukać, że jesteś kimś innym: kobietą, która wyszła na obiad korporacyjny albo aktorką w drodze na premierę. Kiedy się uśmiechasz, są w tobie nawet przebłyski Julii Roberts z Pretty Woman – nie ze
scen ulicznych w peruce, ale to, co przychodzi później, z Richardem Gere. O tak, jesteś całkiem w porządku. Wpychasz torbę naf naf pod syfon sedesu w kabinie. Potem wychodzisz do holu, stajesz i obserwujesz scenerię. Od przodu hotelu jest mała kafejka, w której jedna, dwie pary siedzą i napychają sobie widelczykami w usta ciastka i ciasta i zgrzytają filiżankami kawy o podstawki, żeby nie okapywały. Ale nie jesteś głodna, a twój mózg pracuje już tak szybko, że nie potrzeba mu kawy do pomocy. Na wprost ciebie jest komfortowy bar z brązowymi skórzanymi kanapami ustawionymi w czworokąty i półkami z imitacjami książek wyściełającymi ściany. Myślisz, czy tam nie pójść i usiąść na trochę. Ale co będziesz robić? Czytać gazety? Patrzeć na bzdety na ścianie? To byłoby tak, jakby czekało się w poczekalni lekarza od wariatów. W tej chwili to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz. Dociera do ciebie dźwięk saksofonu i brzęk kieliszków. Odwracasz się. Oczywiście – bar. Co jeszcze? Popychasz szklane drzwi i kroczysz dumnie po dywanie, zgrzytając zębami, bo obcierają cię paski bucików. Barman spogląda na ciebie ostrożnie znad polerowanego kieliszka, ale ty zachowujesz spokój i patrzysz mu w oczy. – Cześć – mówisz. – Ale bym się napiła. Barman patrzy na ciebie. – Jasne. Co chcesz? Przed oczami pływają ci butelki ustawione na półkach barowych. Wcześniej wybrałabyś Archer’s i lemoniadę, ale skoro już masz osiemnastkę, byłoby to trochę dziecinne. Grasz na zwłokę. – Hm. Jakie macie koktajle? Barman zarzuca serwetkę na ramię i zaczyna wyliczać je na palcach. – Manhattan, White Russian, Sex on the Beach, mojito… Mojito. Słyszałaś o tym. I chociaż kojarzy ci się z moskitem i nie wiesz, co zamówiłaś, trzymasz się tego jak tonący deski. – Mojito – mówisz. – Tak. To proszę. Barman kiwa głową i coś robi z lodem i listkami mięty. Windujesz się na stołek barowy, zahaczasz obcasami srebrnych bucików o biegnącą dołem szynę. W końcu barman odwraca się i podaje ci coś, co wygląda jak żabia łapka w szklance. – Płaci pani teraz czy zapisać na pokój? – Niech pan zapisze na pokój. Kiwa głową. – Jaki to numer? Kłujące gorąco przebiega ci po ramionach, ale nadal robisz dobrą minę. – 145? – mówisz. Znów kiwa głową i wstukuje to na kasę. Wznosisz szklankę, w milczeniu oddajesz cześć nieznanemu dobroczyńcy z
pokoju 145 i upijasz łyk. Właściwie to jest bardzo smaczne. I mocne. Odwykłaś od picia po dwóch latach na oddziale i to cię bierze, przepływa kanałami w mózgu jak migocząca powódź. To jest takie przyjemne, że zanim zaczynasz się orientować, już wszystko wypiłaś, a twoja słomka obija się między kostkami lodu na dnie szklanki. Podnosisz oczy na barmana po kolejnego drinka, a barman, ze znudzonym wyrazem twarzy, robi, co sobie zażyczysz. Jeszcze tylko jeden, myślisz, a potem w drogę. Salka zaczyna być przyjaznym miejscem. Ktoś włączył muzykę – coś łatwego do słuchania, papkę muzyczną ze stacji Magic FM, z której szydziłaś, kiedy Hellie próbowała ją puszczać w twoim pokoju, w domu matki, ale musisz przyznać, że tutaj jest na miejscu. Zerkasz na zegar obok baru. Wpół do czwartej. Teraz w oddziale są pewnie zajęcia popołudniowe – sesje terapii grupowej i prace w ogrodzie. Ściska ci się serce, kiedy myślisz, jak włóczyłaś się po kuchni, żeby dostać kubek herbaty po zimnym popołudniu na dworze, ale odpychasz to od siebie. Z oddziałem koniec. Nie wrócisz. Teraz cała reszta życia. Kolejny łyk mojito i żołądek ci burczy. Dociera do ciebie, że jesteś głodna, że nie jadłaś lunchu. Że to jest coś, o czym rozmawiałyście z Ange – jak ważne jest trzymanie się rutyny i pilnowanie, żeby jeść o sensownych porach. Tylko jedno: w porze lunchu nie bywałaś głodna. W oddziale nie musiałaś o tym myśleć. Posiłki po prostu pojawiały się, a ty je zjadałaś albo popychałaś je po talerzu. Żadnego pieprzenia z tym organizowaniem sobie spraw. E tam, chrzanić to. Zjesz teraz. Chcesz teraz jeść. Zjesz teraz. Bierzesz barowe menu i widzisz słowa „sandwicz klubowy”. Na ich widok chcesz wybuchnąć śmiechem. Wyobrażasz sobie czekoladowy herbatnik, w stylu witamy w klubie – właściwie dwa takie – między kromkami chleba z masłem. Ledwie możesz się powstrzymać, takie to śmieszne. Łapiesz wzrok barmana. – Sandwicza klubowego proszę – mówisz, próbując zachować poważny wyraz twarzy. Patrzy na ciebie dziwnie, ale rozgląda się i jednak wypada przez drzwi wahadłowe do kuchni. Do baru wdziera się brzęk garnków i patelni, potem znów jest cicho, tylko muzyka popiskuje – Whitney Houston I Will Always Love You. Brzmi tak cienko, jakby puszczano ją z ghettoblastera myszy. Huśtasz stopami. Bębnisz palcami o bar. Czujesz się dobrze. Czujesz się dobrze. Czujesz się dobrze. Gdzieś, z tyłu głowy, rozbrzmiewa ostrzegawcza nutka, ale olewasz to. W porządku, z punktu widzenia technicznego, po bąbelkach w palcach i po tym, że nadal chichoczesz do siebie z tej kanapki klubowej wiesz, że jest ci z lekka za wesoło. Rozmawiałaś o tym z Ange – co robić, kiedy to się zdarzy, o ćwiczeniach oddechowych i skupieniu się na spowolnieniu wszystkiego i że jak tego będzie coraz więcej, powinnaś pójść do lekarza, bo jest sporo kuracji, które mogą pomóc
w utrzymaniu tego pod kontrolą. Ale rzecz w tym, że teraz to nie ma znaczenia. Właściwie, to ci się podoba. Nie widzisz w tym niczego aż tak złego. W porządku, dobrze wiesz, że trochę ci poszło do głowy i wszystko jest trochę szalone, ale skoro tobie to nie przeszkadza, to dlaczego miałoby przeszkadzać innym, razem, wziąwszy, to jest tak, jakby ktoś nacisnął guzik szybkiego przewijania do przodu w twoim życiu i tyle. Jakby ktoś usadził twój mózg na kolejce górskiej albo nastawił umysł na tryb rotacyjny. Jasne, nie chciałabyś, żeby tak było przez cały czas, ale teraz, ale dzisiaj, to zabawa. Czujesz moc. Czujesz, że możesz mieć wszystko. Jest dobrze. Prawdę mówiąc, podejrzewasz, że jest powód, dla którego ludzie tacy jak Ange ostro to zwalczają. Oni zazdroszczą, boją się. Nie mogą tego mieć, więc chcą, żebyś i ty tego nie miała. Wystraszyli się twojego potencjału, kiedy jesteś w tym stanie, jakbyś miała dostęp do rezerw energii, o której mogą tylko pomarzyć. Samoluby, oto kim są. Złodzieje radości. To dlatego kilka tygodni temu przestałaś brać lekarstwa i po śniadaniu spłukiwałaś je w klozecie: nie chciałaś być kontrolowana przez strach innych. Mężczyzna i kobieta wchodzą do baru i siadają przy stoliku w drugim końcu sali. Gapisz się na nich ze złością, szukasz oznak, że przyszli, żeby cię powstrzymać, ale oni tylko rozmawiają ze sobą i chyba w ogóle cię nie widzą. Dobrze. Nadchodzi kanapka klubowa, pochłaniasz ją, chociaż to gówno. Zjadasz nawet garnirunek z boku – wyschniętego ogórka i pomidora pociętego tak, żeby wyglądał jak kwiatek. Potem zamawiasz kolejnego drinka na pokój 145. Alkohol płynie przez ciebie, unosząc jaskrawą łódź twojego umysłu na swoim oleistym morzu. Spoglądasz na zegar i nagle widzisz, że jest już piąta. Także to, że wokół ciebie są inni ludzie, których wcześniej nie widziałaś. Jeden z nich, mężczyzna w średnim wieku, w garniturze, gramoli się na stołek obok ciebie i tłusto się do ciebie uśmiecha. – Na konferencji? – pyta, wskazując głową tablicę ustawioną przed szklanymi drzwiami, których wcześniej nie spostrzegłaś. „Nieograniczone możliwości: średni management i ekstra szybki przekaz informacji”, jest tam napisane. – Nie – mówisz. Mężczyzna kiwa głową. – Ja też nie – mówi. – Chociaż żona myśli, że tak, ale nie, jeśli wiesz, o czym mówię. Podnosisz brwi i próbujesz zrobić mądrą minę. – Drinka? – pyta mężczyzna. Wzruszasz ramionami. Pewnie, dlaczego nie. Dajmy odpocząć staremu, dobremu 145. Zamawia coś kwaśnego i nieprzyjemnego, ale i tak wypijasz, czujesz, jak
obmacuje cię wzrokiem, kiedy pijesz. Jest w nim coś – może te zaczerwienione oczy albo to jak szuka długopisu, żeby podpisać rachunek na kartę kredytową – widać, że i dla niego to nie jest pierwszy drink. Kiedy odstawia szklankę, pyta. – No dobrze, przejdźmy do rzeczy. Ile? Przez chwilę myślisz, że chce, żebyś zgadła, ile kosztuje drink. Ale w chwili, kiedy już otwierasz usta, żeby odpowiedzieć, z głębin twojego umysłu wypływają inne możliwe interpretacje. Przypominasz sobie Hailey, dziewczynę z zakładu, przypominasz sobie, co robiła, zanim ją złapali z tym pornosem ostatniego tchnienia. Siedzisz, obracasz szklankę na barze, aż wilgotny krąg denka rozchodzi się po całym drewnie blatu. Ogarnia cię chęć, żeby splunąć mu w twarz, ale powstrzymujesz się: jeśli czegoś nauczyłaś się podczas pobytu w zakładzie, to że opłaca się trzymać karty blisko piersi. Przychodzi ci do głowy pomysł. – Tysiąc pięćset – mówisz. Ani drgnął. – Może za godzinę? – pyta. – Tysiąc pięćset – powtarzasz. Cicho gwiżdże. – Luksusowa dziewczyna – mówi. – Cóż, mam nadzieję, że za to będę miał coś specjalnego. – Rozgląda się. – No to dobrze – mówi. – Mam na górze pokój, właściwie apartament, chodź. W windzie na krótko ogarnia cię panika, kiedy zastanawiasz się, co mogą znaczyć te specjalne usługi. Ale utrzymujesz obojętną minę, z niczym się nie wydajesz. Rzucasz mu znudzone spojrzenie, kiedy drzwi rozsuwają się na piątym piętrze, jakbyś robiła to przez cały czas, jakbyś w myślach już skończyła i była gotowa na kolejną fuchę. Okazuje się, że nie było się czym niepokoić: kilka sapnięć i po wszystkim. Odlicza pieniądze z pliku pięćdziesiątek z kieszeni marynarki i wręcza ci bez pytania. Właściwie, to przez niego czujesz się trochę głupio, taki jest uczciwy – zdajesz sobie sprawę, że pieniądze powinnaś zainkasować wcześniej. Jak w Pretty Woman. Myślisz, żeby trochę zostać i poczęstować się jeszcze pieniędzmi, ale to wydaje się trochę nieuprzejme, więc ledwie on zaczyna chrapać, wygładzasz sukienkę, zakładasz pantofle i wykradasz się do windy. Kiedy dochodzisz do holu, w recepcji o coś się kłócą. Dwóch z obsługi patrzy obojętnie na ekran komputera, a mężczyzna w pulowerze do krykieta przewieszonym przez ramię wściekle gestykuluje. – Ale ja w ogóle nie zamawiałem sandwicza klubowego! – mówi, kiedy przechodzisz. Idziesz i wychodzisz na marmurowe stopnie. Odźwierny uśmiecha się do
ciebie i nagle znowu jesteś na ulicy i jest ciemno, ale światła są takie jasne, że przez chwilę ma się wrażenie, jakby niebo zeszło na dół, na spotkanie ziemi i idziesz między gwiazdami. Idziesz główną ulicą, rozglądasz się: McDonald, HMV, WHSmith, Mothercare, Radio Rentals. Wszystko tu jest. Tyle życia. Tyle możliwości. W obliczu tego ośrodek przejściowy to tylko pyłek, plamka wśród stu miliardów plamek. Nad głową pojawia się zielona poświata, wielka szklana ściana: dworzec autobusowy. Autokary z wypisanymi na nich wszelkiego rodzaju obietnicami stoją w szeregu, „Glasgow”, „Plymouth”, „Southampton”. Wchodzisz, spacerujesz wzdłuż szeregów wozów. Na chybił trafił zatrzymujesz się przy którymś. „Londyn”, ogłasza. Sekunda i jesteś w środku, wręczasz pięćdziesiąt kierowcy. Kierowca unosi brwi i ostentacyjnie grzebie w kasetce na pieniądze, szukając drobnych, ale sukienka go ucisza, nie mówi ani słowa. Przechodzisz i siadasz na jednym z foteli w czerwone i purpurowe wzorki, bębnisz palcami w uszczelkę na krawędzi parapetu, żeby zabić czas. Wsiadają inni, wybierają sobie miejsca, ale nie patrzysz na nich. Ich nie ma w tej opowieści. Ty ją piszesz i już wybrałaś do niej postacie. Panujesz nad tym. Dobrze ci z tym. Dopiero kiedy autokar ożywa z dudnieniem, a dworzec autobusowy odjeżdża do tyłu, przypominasz sobie, że zostawiłaś torbę w kabinie toalety w hotelu. Ta wiadomość zanurza się w ciebie jak szmata w brudny staw i nie robi żadnego wrażenia. Wzruszasz ramionami. Jest ci wszystko jedno: torba należy już do kogoś innego.
41
Zawiasy jęknęły, kiedy przekręciła klucz, popchnęła drzwi i weszła do środka. Przeszła do salonu, stanęła pośrodku i rozejrzała się: fotel, obdrapany stół, poobijany gazowy kominek. Pustka salonu była wstrząsająca. Wydawał się też mniejszy, jakby bez niej skurczył się, jak skóra na kościach martwego lisa, którego jako dziecko znalazła w parku. Włożyła rękę do kieszeni płaszcza i wyczuła w niej garść notatek – pozostałości tego, co było w torbie Hellie. Stary impuls, żeby pójść do sklepu na rogu po wódkę na krótko rozbłysnął i spłynął do rynsztoka. To było oklepane, już nie można było się w tym zatracić, za mało było tego, żeby usunąć z pamięci obraz twarzy Nicka z tamtego poranka. Pokonana opadła na fotel. Coś pod nią trzasnęło. Sięgnęła z boku pod poduszkę i wyciągnęła kopertę zaadresowaną okrągłym pismem Hellie do Helen Sallis. Patrzyła na nią. Bezbarwność pisma doprowadzała do szału – żeby zadowolić ludzi, zręcznie dostać najwyższy stopień, coś wykombinować. Hellie tak postępowała od początku, a przynajmniej odkąd zaczęło się to, co się liczy, w charakterze pisma był jej jasno przedstawiony plan gry. A jednak matka, Horace, a teraz Nick myśleli, że to ona jest tą intrygantką i spiskowcem. Myśleli, że ona, ten brud, ta Smuga, jest nastawiona na czynienie ludziom krzywdy. Smuga, w przypływie wściekłości, chwyciła kopertę i wybebeszyła ją. Kawałki papieru obracając się, opadły na dywan. Przez chwilę patrzyła zdezorientowana: kwity zmieszane ze stronami planów architektonicznych i scenariuszy telewizyjnych. Schyliła się i podniosła starą listę zakupów. Mleko, chleb, pieluszki, bakłażany. Zaskoczona odwróciła kartkę. Przeszedł przez nią chłodny dreszcz. Odwrotna strona listy, od skraju do skraju, pokryta była strzępiastymi, dzikimi literkami, literkami, które torowały sobie drogę przez kolejne stronice. Tam, gdzie kropki nad i, kreski na t, były wykłute dziurki i rozdarte nacięcia. Nabazgrane strzałki i zawijasy gwiazdek tworzyły zdumiewający system cyfr i liter pokazujący, jak łączą się kawałki tekstu. Wszystko było na odwrocie każdego kawałka papieru: pilne, gwałtownie pofalowane, rozpędzone. Potykało się samo o siebie, pragnąc się wyrazić, kiedy długopis za długopisem dławił się i wykańczał. To trzeba było przeczytać, lekceważąc odkodowanie. Było równie znajome, co obce. Było równie nieomylne, co nieczytelne. I wszystko coś znaczyło.
42
Bierzesz pokój nad pralnią chemiczną, tuż obok Edgware Road. Gdyby ktoś pytał, mówisz, że masz na imię Veronica – nie wiesz dlaczego, ale po prostu podoba ci się, że to takie nieprawdopodobne. Bawi cię to, kiedy widzisz, jak ludzie próbują zamienić z tobą jakieś ładne słówko, jakiś bukiecik słów, z dziewczyną o twardej twarzy i tatuażem „Monstrum” na głowie. Więc zaczynasz mówić jak kobieta z sitcomu BBC, ta, która zawsze odbiera telefon pedalskim głosem i śpiewa do wystraszonego sąsiada. Ale najczęściej nikt o nic nie pyta. Ludzie w pensjonacie nie mają czasu na pogaduszki. Prawie co rano słychać torby i pudła ciągnięte w górę albo w dół schodów, żłobiące grubą wyciskaną tapetę na ścianie. Czasem także w środku nocy. Większość to cudzoziemcy, z tego, co możesz się domyślić, ludzie z dala od domu, w drodze do innego miejsca. To tutaj jest zaledwie przystankiem na ich długiej drodze. Zapytać ich o to za tydzień i niczego nie będą pamiętali. Meble też są takie: poobijane, podrapane, z urwanymi uchwytami, połamanymi szufladami. To zebrane pospiesznie przypadkowe barachło, jego wszystkie zalety dawno się zużyły. Kiedyś dziecko bawiło się obok małego białego kredensiku w rogu, z nalepkami przedstawiającymi wróżki na drzwiach. Teraz szafka ugina się pod ciężarem ubrań i za dużych toreb. Dzwoneczek ma wydrapane oczy. Wychodzisz, kiedy chcesz, spacerujesz po ulicach. Krok po kroku sporządzasz mapę Londynu: parlament, Oxford Street, Piccadilly Circus, Trafalgar Square. Czasem wchodzisz do galerii i muzeów i spędzasz popołudnia w czcigodnej ciszy przepływającej od jednej ekspozycji do drugiej. Przyglądasz się obrazom, postępujesz według zasad, demontujesz myślenie maniaków sprzed stuleci, owładniętych obsesją zebrania ich w jednym miejscu. Zauważasz wady – morze, które wygląda raczej na stwardniałą żywicę niż na rozkołysany płyn, zepsuta stylistyka. Zaczynasz rozumieć, że mnóstwo tu śmiecia. Oszustwa zebrane do kupy, żeby nabierać ludzi, śmiecie, które mógł namalować byle idiota. Ale od czasu do czasu coś wyskakuje i szokuje cię swoją doskonałością, swoim geniuszem. W szczególności ten obraz z National Gallery. Zaledwie stół z paroma owocami przed otwartym oknem i krajobrazem za nim. Każdy inny celowałby w krajobraz, ale artysta tego nie robi. Zostawia go tam, sugeruje go paroma pobieżnymi maźnięciami pędzla i skupia się na owocach i na talerzu z okruchami, który ktoś zostawił, odsunął krzesło i wyszedł z pokoju. Ale i tak sposób, w jaki światło lśni na winogronach i śliwce, pozwala stwierdzić, że jest rano i aż czuje się wiatr, który wieje przez okno i niesie z sobą śpiew ptaków i szemranie morza. Stoisz i godzinami patrzysz na obraz, póki nie ogłoszą przez system nagłaśniania,
że za kwadrans zamykają galerię. A kiedy strażnicy muszą cię, pomrukującą, wyprowadzić, obraz pozostaje odciśnięty w twoim umyśle. To ta jego prostota. To cię bierze – jakaż oczywista, a jednak jak prawidłowa jest technika artysty. Skupiając się na czymś pobocznym w stosunku do tego, co najważniejsze, potrafi wydobyć rzeczy, których inaczej nigdy by nie namalował. Wie, że prawda nie leży pośrodku, jest w rzeczach, na które nigdy nie patrzy się wprost. Kiedy potrzebujesz pieniędzy, wkładasz sukienkę i włóczysz się w okolicach barów hotelowych. Zapominasz mężczyzn, ledwie drzwi się za tobą zamkną. Łączą się w jedną postać bez twarzy – wymienialną, nijaką, obojętną. Uczysz się, że nikt nie jest kimś specjalnym. Kiedy rozbierze się rzeczywistość do bokserek, ludzie stają się nudni i przewidywalni. W niektóre dni nie wstajesz z łóżka. Leżysz pod postrzępioną narzutą, a promień światła, który wpada przez szparę w zasłonach, przemieszcza się po pokoju. Słuchasz odgłosów ulicy: klaksonów samochodów, pierdzenia autobusów, syren dźgających powietrze. Wiesz, że kiedy hałas osiąga pewną wysokość, a światło pada na komodę, dzień jest stracony, że zostaniesz tutaj, dźwięki odpływają, a miasto pustoszeje z życia. Sen wypełza z pomarańczowych cieni nocy i ciągnie cię za sobą. Ale są dni, kiedy energia kłuje cię w koniuszki palców i czujesz, że mózg ci przyspiesza, nabiera pędu jak rower toczący się z górki. To są te chwile, kiedy twój umysł przemyka na strony czystego papieru i łapiesz się na tym, że myślisz o wyprawach do sklepu z artykułami artystycznymi, który kiedyś zobaczyłaś w bocznej alejce, kilka przecznic dalej. To są te sytuacje, kiedy obrazy nachodzą twój mózg, a ręka ci drga z pragnienia, żeby przenieść je na papier. Nieraz myślisz, żeby zaszaleć z kształtami i kolorami. To byłoby jak nikotyna dla palacza albo alkohol dla kogoś uzależnionego od wódki. Ale zawsze powstrzymujesz się, zanim nie jest za późno. Nakreśliłaś linię na kreśleniu linii. Bo ciebie tu nie ma – na tym polega prawda. Nic nie jest rzeczywiste. Nie istniejesz i nic nie może cię dotknąć – ani przeszłość, ani przyszłość, ani żaden z mężczyzn, którzy płacą, żeby się wyginać i skręcać nad tobą. Jesteś poza tym wszystkim – płyniesz w ślepej, białej mgle, napływającej znad bezkresnego morza. Jesteś nietykalna. I codziennie udowadniasz to sobie, bo nie chcesz postawić nawet kreski.
43
(2) Myślałam o tamtych chwilach w parku chwilach kiedy zjeżdżałyśmy w parku z górki ty jechałaś w dół ja jechałam w dół czy to byłaś ty czy to byłam ja czasem mi się myli rozumiesz? a Tato tam był. Ojciec. b Będę go nazywać tatą. c Ojciec mówił nam o wolnym kole, kładziesz stopy na pedałach i po prostu rozpędzasz się z górki ale wyjaśniał to tak chaotycznie i tyle w tym było innych spraw że trudno to było zrozumieć. To nie miało sensu dla mózgów małych dziewczynek. Więc ty nie zrozumiałaś ja nie zrozumiałam. d No i ty jechałaś w dół ja jechałam w dół jedna z nas może obie (tyle że to nie mogły być obie bo jedna się przyglądała, mam zdjęcia jednej przyglądającej się głowy) nóżki coraz szybciej i szybciej w kółko po trawie powietrze mruży się pod słońce wzgórze odchyla się i nagle… w powietrzu… leci jak latawiec… drzewa… zanim rąbnie i zryje ziemię. A potem druga biegnie – TO PAMIĘTAM NAJLEPIEJ, TYLKO NIE PAMIĘTAM KTÓRA – dobiega przed ojcem-tatą. Ramionka machają dygoczący szloch. Już dobrze. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Miłość. W tym rzecz. Miłość. Powinnam napisać o tym wiersz mogłabym napisać o tym wiersz gdyby słowa nie przychodziły tak szybko napisałabym o tym wiersz. Mogę tylko trzymać się kierownicy i patrzeć dokąd mnie jeszcze zawiezie. To męczące ale to fantastyczna jazda jak pedałowanie wśród gwiazd jak huśtanie się pod księżycem. Ty rozumiesz prawda. O czym mówiłam? – Nie pomyliłam się, dobrze wiem kim jesteś. Wiem kim ja jestem. To tylko czasem, kiedy patrzy się wstecz, przeszłość robi się nieostra. Wtedy kiedy byłyśmy naprawdę małe. Przed wszystkim. b – Matka zawsze nazywała go ojcem ale jak my go nazywałyśmy nie miałyśmy dla niego imienia tylko pustą przestrzeń. c – Wtedy (pamiętam to, nie mam wątpliwości). Powiedziałam ci że Horace nie jest naszym ojcem że to kłamstwo że jest. Wiedziałam jaka jest prawda. Po prostu utknęłam w tej historii. Nie mogłam pozwolić żeby było inaczej. Ty nigdy nie utkwiłaś w tej historii. Właściwie to nie. W tym z tobą problem. d – Tu znowu robi się dziwacznie. Widzę z mojej głowy i widzę z twojej głowy. Widzenie z obu głów nie może być właściwe, ale mój mózg używa ich obu jakby obie były częścią mnie, jakby obie historie były moje. Czasem się tego boję. Czasem jest mi smutno. A czasem to lubię. (x) Siedziałam u jego stóp. Miał starte buty. Jedno sznurowadło zerwało się zastąpił je sznurkiem a on też prawie się zerwał. Siedziałam tak godzinami. (1) Cześć. No to cię znalazłam. – byłaś w gazecie – jednej z tych lokalnych, z których czasem korzystamy w programach. Ludzie mają zamiłowanie do ekstremalnych zmian doświadczeń na granicy śmierci. Tego rodzaju sprawy. Było
jakieś zdjęcie ogrodu gminnego i fasoli szparagowej i ty tam byłaś a pod spodem było inne nazwisko, ale widziałam że to ty. „M” z tatuażu wystawało spod twoich włosów. To szczęśliwie, szczęśliwie się złożyło (to nie jest właściwe słowo) bo czekałam żeby z tobą porozmawiać odkąd… cóż, wiesz (cóż nie wiesz i coś to znaczy). Nie mieliśmy od ciebie znaku życia odkąd… cóż, wiesz (a to na pewno wiesz i to też coś znaczy). Kiedy zobaczyłam cię na zdjęciu było łatwo. Po prostu zatrudniłam przy tym kogoś z dokumentacji prasowej. Dzieciaki prosto z uniwersytetu – płaci im się żeby znajdowali dla nas ludzi. Nie wiem jak to robią. Facebook czy coś tam, chociaż jestem zupełnie pewna że ciebie tam nie ma. Pewnie pomyślała że zwariowałam bo chcę namierzyć przypadek z opieki społecznej. Ha. Trochę w tym prawdy. Ale zrobiła to – numer telefonu, adres, roboty. Okazuje się że nikt już się nie ukryje już się nie uda. Jak się miewam? Żyję kolosalnym blefem. Oto jak. Myślą że jestem tylko na pokaz. Jak oni wszyscy. Czasem nienawidzę ich za ich głupotę a czasem cieszę się z tego. Czasem boję się że jak powiem im co się dzieje w galaktyce w mojej głowie będą chcieli powstrzymać to i skurczyć żeby można było tym zarządzać tak jak próbowali zrobić tobie. Nie bałaś się chociaż to byłaś ty i ty po prostu szłaś prosto przed siebie a konsekwencje ci dyndały (dwuznacznik niezamierzony) byłaś zawsze dzielniejsza tęsknię za tobą codziennie i codziennie cieszę się że cię tu nie ma, prawie tak samo tęsknię za nią. Tylko że nigdy nie chciałam żeby jej tu nie było za mała była żeby rozwinąć osobowość i skomplikować sprawy. Z nią to jak z ręką albo nogą której nie ma jakby coś wyrwali i zabrali. Z tobą to tak jakby połowie powieści zabrakło kolorytu i wątku. Tak jest bezpieczniej kontroluję sprawy nikt mi nie odpowie albo się sprzeciwi jest jedna wersja ale to wersja płaska i czasem żałuję że nie zapulsuje nie skręci się i będzie niespodzianką czasem boję się że moje opowiadanie wyssało z tego całe życie. Straciłam ją i to dało mi inne pół opowieści i słowa nie do wypowiedzenia. Jestem żyjącym telewizyjnym bytem świetnym i mieszczącym się w kadrze wciskającym ludziom kit herbatkami o jedenastej i mądrymi rozwiązaniami problemów z przechowywaniem i newsami w porze lunchu. Zastanawiam się jak wyglądałoby to w twojej głowie, twoimi oczami, gdybyś tu była. Czy wydaję ci się arogancka? Czasem myślę, że muszę być najbardziej aroganckim badziewiem na ziemi a są też chwile kiedy myślę że świat jest naprawdę taki mały i nudny na jaki wygląda. Inni ludzie po prostu nie mają tylu warstw. Nick jest taki prosty a ja nienawidzę prostoty. Chyba są szczęśliwsi bo mają mniej wszyscy poza tobą a my wiemy co się tam stało a przynajmniej znamy moją wersję a tam gdzie powinna być twoja jest puste miejsce. Odpisz. Odpiszesz. Naprawdę chcę żebyś odpisała. (4) Pamiętasz tę wycieczkę do Thorpe Park. Horace kupił nam obu słonie a ty miałaś napad wściekłości. To chyba było przed wszystkim. Ale tam był Horace więc mnie nie mogło być. I tak myślę, że to było zanim ja stałam się mną a ty stałaś
się sobą. Jedna z nas zwymiotowała. Pamiętasz? Która z nas? PS Żadna z tych rzeczy jutro może nie być prawdą. (5) Załadowaliśmy samochód. Matka chociaż raz się śmiała. Ubrała się w sukienkę z wielkimi białymi kwiatami które trzepotały kiedy się obracała. Było mnóstwo obracania. Nigdy jej już nie włożyła. Nie pamiętam tego – a ty? a jazda, rozmowa, śmiech. Herbatka u cioci Bessie. Coś głupiego z t-shirtami w sklepie. Oto co pamiętam: ty i ja stoimy na plaży z ojcem-tatą. Latawiec leci nad głowami. Morze szeroko za kamykami plaży i uczucie wolności że jesteśmy razem ale jesteśmy też wolni. Że wszyscy mamy przestrzeń do istnienia. Czasem to wraca do mnie w snach. Chwyta mnie kiedy wiatr wieje w kasztanowcach a balonik nadlatuje od strony parku, tak jak teraz nad świetlikiem, czerwona wstążka wlecze się po szybie więc może powinnam otworzyć i złapać jeśli zrobię to szybko. I wiem że nie wyobrażam sobie tego. Wiem że tak było naprawdę. Nie zmyśliłyśmy tego. a – Zobaczyłam taką sukienkę w sklepie z odzieżą używaną przy głównej ulicy i prawie ją kupiłam. Ale potem pomyślałam co ja robię? Nosić ją i być matką? To byłoby szalone. (3) A jeśli to nigdy się nie stało? Zadawałaś sobie kiedy to pytanie? Usiadłaś kiedy, spojrzałaś w lustro i powiedziałaś sobie, że może naprawdę jesteś tą którą jesteś? Próbuję rozegrać tę grę za każdym razem, kiedy awanturują się przy mnie w pokoju wypoczynkowym w TV, spierają się kto ważniejszy, gadają do znudzenia – dokąd jedziesz na wakacje? Co robisz w weekend? a Do kurwy nędzy. Czasem fantazjuję, że porozbijam rzeczy, posmaruję szminką lustro, porozwalam kubeczki z pudrem o ścianę. Chciałabym zobaczyć ich miny. Ale w telewizji porannej nie ma gwiazd rocka więc siedzę uśmiecham się i piję kolejną herbatkę. Czasem myślę, że wszyscy lunatykują, po prostu lunatykują. Chcę wstać i krzyczeć. Czy to ma sens? a – To z czym masz tutaj do czynienia to osoba zaplątana w świat w którym skrajna sztuczność rozsiana jest prawie wszędzie w egzystencji. Nic nie jest takie jak się wydaje. Nie mówię tego bo jestem arogancka albo trudna. b Po prostu stwierdzam fakt. b – Jak zapytasz ludzi o mnie powiedzą ci że jestem jedną z najmilszych prezenterek z którymi pracują. Postanowiłam że taka będę. Zawsze. Przyjrzałam się dokładnie co ludzie lubią i dostosowałam się. To jeden z moich szczególnych darów. I znów – nie mówię tego bo jestem arogancka albo trudna. chcę tylko żebyś poznała realia człowieka z którym masz do czynienia – osoby skrajnie świadomej wszystkiego. (xx) O czym nie mogę pisać to jej ręce. Jakie były delikatne, jakie miękkie, z tymi małymi paluszkami aż strach było obcinać paznokietki, żeby ich nie uciąć. Jej usteczka też – zawsze nadąsane. Miała znamię na lewej stopie. Mówili żeby je usunąć, ale powiedziałam nie. Chciałam żeby została. Chciałam zatrzymać ją taką
jaką była. Tylko tego chciałam.
44
Jeszcze, jeszcze. Godzina spędzona na przyglądaniu się gąsienicy w parku. Kolejna godzina na oglądaniu własnych stóp. Podnieś wzrok i jest ciemno. Łaa! Podnieś wzrok i znów jest światło. Tyle do zrobienia, tyle mocy. Siedzisz i robisz plany, garbisz się nad stolikami w kafejkach, siorbiesz kawy, herbaty, gorące czekolady, cokolwiek przyniosą – i znów, i znów. Czasem ludzie próbują się do ciebie odezwać. Uśmiechasz się do nich wyrozumiale, zastanawiasz się, jak mogą być szczęśliwi przy tak niewydajnej metodzie jak słowa wyrażające wszechświat wewnątrz, wszystkie te niepohamowane kolory. Tak mało musi ich być. Dla porównania powinni zobaczyć, jak daleko ty potrafisz widzieć. Musisz znaleźć sposób, żeby pożyczać im swoje oczy. To dla dobra ludzkości. Znajdujesz stragan na rynku Portobello, gdzie sprzedają pocztówki z pracami van Gogha. No jasne. Nagle wiadomość dla ciebie w gwiaździstym obrazie z gabinetu dyrektora nabiera sensu – nawet skołowana lekarstwami, jak wtedy z tobą było, wiedziałaś że nie mógł tam wisieć przez przypadek. Kupujesz mnóstwo. Rozdajesz je jak popadnie każdemu, kto przechodzi ulicą. Niektórzy myślą, że to ulotki i wyrzucają je. Słoneczniki w rynsztoku. Krzesło Vincenta z jego fajką pod kołami roweru. Nic nie szkodzi. Po drodze będą takie ofiary. Prawda jest taka, że nikt jak ty nie jest w stanie zrozumieć geniuszu van Gogha w stosowaniu koloru i kreski. Gdyby potrafili, pozabijaliby się natychmiast, bo zrozumieliby że ich życie nie jest nawet w przybliżeniu tak wartościowe. Dlatego potrzebują ciebie: pośrednika, proroka. Kogoś, kto może stanąć jak filtr między nimi a najwyższą sztuką, kto może otworzyć im głowy na moc takich umiejętności, a przy tym przez cały czas chronić ich przed rozpaczą. Są kruchymi istotami, biedacy: widzą jak niewiele stoi między nimi a samozniszczeniem. Między Łóżkiem na strychu a samobójstwem jest tylko cieniutka struga okłamywania samego siebie. Dzięki Bogu, ty tutaj jesteś. Co dalej? Co dalej? A tak, uliczny grajek. Taniec pełen wyrazu. Rzucasz się w to. Twoje ciało staje się gibkie, wężowe. Zbiera się tłum. Na koniec klaszczą, ile tylko mogą. Oczywiście nie zdają sobie sprawy, że powinni rzucać ci się czołobitnie do stóp. Nie ze względu na ciebie, rozumiesz to – dobrze widzisz, jak marginalną rolę w tym odgrywasz – ale ze względu na noc wszechświata, która odprowadzana jest przez ciebie, przekształcając cię w pionka pierwotnej siły życia. Właśnie to powinni uznać. Właśnie przed tym powinni się ukorzyć, zaszlochać przejęci nabożną czcią. Ale oczywiście, oni tego nie widzą, biedne, kochane, nudne, tępogłowe stworzenia. A w sumie może i lepiej, że nie widzą. Jak inaczej dostarczano by pocztę? Prano brudną odzież? Skoro o tym mowa, może pralnia… Nie! Muzeum Historii Naturalnej!
Oczywiście! Teraz wszystko schodzi się w jedno. Śmieszne, że wcześniej na to nie wpadłaś. Ale widzisz, taka jest natura twojego geniuszu, zawsze jest tutaj, obraca się pod czaszką, prowadzi cię w tak skalkulowane kierunki, żebyś traciła dech z rozkoszy. Wspaniały umysł! A tutaj, no jasne, tyle jest bogactwa, tyle więzi do wykucia. Wielkie osiągnięcia lśnią za każdym filarem – potrzeba tylko sprawnego umysłu, takiego jak twój, żeby powiązać to, co umykało naukowcom przez stulecia. No, to do środka. O tak, to jest to miejsce. Mnóstwo pomysłów dojrzewa tutaj, żeby je powiązać. Spacer pomiędzy kośćmi. Wielki szkielet diplodoka. Idziesz do niego. Żebra jak więźba dachu. Chyba to inspiracja dla budownictwa takiego, jakie znamy. Wszyscy sądzimy, że jesteśmy tacy oryginalni, ale prawda jest taka, że większość naszych wynalazków tkwi przez cały czas tutaj, w naturze. Gdybyśmy tylko raczyli popatrzeć. No, to dalej. Szklane gabloty. Zęby. Wypchane ptaki. Za jedną z gablot klasa ze szkoły. Podręczniki, arkusze ćwiczeniowe. I ten ich zapach: kanapki, chrupki i ser. Jedno z nich podnosi na ciebie wzrok zza gabloty, ma otwarte usta. Wpadasz na pomysł. To go nauczy. Szybka jak błyskawica już jesteś za rogiem i patrzysz na dziecko, stojąc z nim twarzą w twarz. Ha, ha! Ale to nie jest anonimowy chłopiec. Jest starszy, wyższy, ma ciemniejsze włosy niż kiedy widziałaś go po raz ostatni, ale i tak nie można go z nikim pomylić: Richard. Twarz mu się rozjaśnia, kiedy cię widzi, pokazuje cię ręką i zaczyna mówić „Helen”. Ale wtedy przerywa, w oczach błyszczy mu nieufność. Coś w tobie jest nie w porządku. Przesuwa oczami po twojej twarzy, próbuje połączyć wszystkie kawałki. A kiedy to robi, panika – oleista, czarna jak atrament i dusząca – zaczyna sączyć się z drzwi galerii, sięga ci do nosa, aż nie możesz oddychać. Zdajesz sobie sprawę, że oni wszyscy biorą w tym udział – matka, Wilczek, oddział – wszyscy próbują zwabić cię w straszliwą pułapkę, gdzie Richard jest przynętą. Wysłali go, żeby cię szpiegował i składał im raporty. Strach dźga cię w serce. Musisz stąd wyjść. Odwracasz się i biegniesz, przebiegając, walisz kogoś w brzuch. Znaki, zawsze pierdolone znaki. Na cholerę ci pierwotny człowiek? Rejony polarne? Chcesz tylko wyjść stąd, do cholery. A, tu są drzwi. Na zewnątrz światło. Dzięki, kurwa. Robisz wypad przez barierki, uruchamiasz alarm. – Przepraszam, proszę pani – woła jakiś głos, ale ciebie już dawno nie ma. Mogą uprzątnąć pety z dzisiaj, ty już jesteś w jutrze. Nie zatrzymujesz się, póki nie jesteś na chodniku. Wtedy przykładasz dłoń do czoła. Myśl, myśl: plan, to jest to, czego potrzebujesz. Rozglądasz się. Autokary stoją w szeregu na końcu ulicy, wsysają turystów. Oczywiście. Jazda stąd. Idziesz pospiesznie do autokaru na końcu szeregu. Manchester, obiecuje czerwonymi podświetlonymi literami u góry przedniej szyby. Zatem Manchester. Tak, czemu
nie? Autokar jest do połowy wypełniony, ale przepychasz się przez tłum Amerykanów, którzy tak zawracają głowę kierowcy historiami o „Lajsester” Square, że nie widzi, jak się przeciskasz. Ciężko walisz się na puste podwójne miejsce w tyle i szepczesz do siebie złowrogo, jak szaleniec, kiedy ktoś za blisko podchodzi. Działa: zostawiają cię w spokoju. Parę chwil potem autokar zwiększa obroty i z westchnieniem włącza się w wieczorny ruch. Patrzysz, jak Londyn przemyka obok w wieczornym zmierzchu. Budynków jest coraz mniej, obok przepływają przedmieścia. Potem jest szare pobocze i śmieci na autostradzie i błyskają światła samochodów, jadących pasmem z przeciwka.
45 Smuga na to nie była przygotowana, na ruchy. Myślała, że śpiączka to wyłączenie z działania: zawieszona animacja, jak w jakimś filmie science fiction, gdzie ciała wiszą bez życia w kapsułach i czekają, aż przyjdzie szalony naukowiec i pstryknie przełącznikiem, żeby je z powrotem ożywić. Ale Hellie nie leżała długo bez ruchu. Jej ręce, co jakiś czas, szarpały rurkę podłączoną do żył, powieki drżały, usta poruszały się nad podłączoną do gardła plastikową rurą, dostarczającą powietrze z maszyny, która syczała i wzdychała przy łóżku. Co jakiś czas marszczyła nos, jakby nie podobał się jej silny aromat dolatujący od wazonów z kwiatami stojących na komodzie po drugiej stronie salki. Smugę irytowały te drgnięcia i skurcze. Wyglądało to tak, jakby Hellie mogła w każdej chwili wynurzyć się z nieprzytomności, tak że jeśli nie będziesz cały czas jej obserwować, nagle możesz stwierdzić, że oczy Hellie są utkwione w tobie. Na twarzy pojawiały się jej miny: irytacja, zdumienie, niepokój, jakby brała udział w długim sporze z urzędnikiem, który może, ale nie musi łaskawie pozwolić jej na powrót do życia. Większość min były to miny dorosłej – mieszanka z wywiadów dla wymagającej opinii publicznej i telefonów od widzów – ale równie często wypełzało coś młodszego i mniej mającego się na baczności. Od czasu do czasu pojawiał się wyraz twarzy zagubionej dziewczynki, starej Ellie, wahającej się na granicy wątpliwej zabawy. Niekiedy górę brał drżący dąs, zapowiadający łzy i wtedy czas odbijał się tam i z powrotem, rykoszetując między dekady. Uczucia tasowały się jak talia kart. – Hellie – powiedziała Smuga. Twarz skrzywiła się. – Hellie – powtórzyła, tym razem głośniej. Twarz była nieruchoma. Z ust wydobyło się coś między chrząknięciem a beknięciem. Smuga wystawiła palec i przeciągnęła go po policzku siostry: gładkim i brzoskwiniowym nawet po czterech miesiącach na szpitalnym łóżku. Szukała cierpienia, które było w listach: zmarszczek i cieni odbijających udrękę i smutek, ale wszystko było gładkie. Nieskrępowane niczym. Piękne. Nie mogła się powstrzymać przed myślą, że to byłaby jej twarz, gdyby sprawy poszły inaczej, a życie popłynęło w inną stronę. Rozpaliła się iskierka starej tęsknoty. Noce patrzenia na Hellie w sypialni, w domu matki. Przez sekundę myślała, żeby wbić w nią gwóźdź i szarpnąć go, poczuć jak skóra się rozdziera. Myślała, żeby chwycić ją za rękę i wyłamywać palce, aż usłyszy trzaśnięcie. Nachyliła się, chciała być okrutna. – Wiesz, uprawiałam z nim seks – nagle syknęła. – Uprawiałam seks z
Nickiem. Obojgu nam się podobało. To, co ty mi zabrałaś, ja zabieram tobie. Teraz nastał mój czas. Twarz Ellie leżała bez ruchu na poduszce. Smuga chciała uderzyć dłonią w tę twarz. Uniosła rękę. – Proszę, jaki interesujący przypadek – odezwał się donośny głos wraz z pstryknięciem otwieranych drzwi. – Wypadek samochodowy. Śpiączka od czterech miesięcy, niski… och, przepraszam, nie zwróciłem uwagi, że pani Sallis ma gościa. W drzwiach stał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w biały fartuch. Zza niego gromadka młodych twarzy zaglądała do salki. – Jestem siostrą – powiedziała Smuga i zaczerwieniona odstąpiła od łóżka. – Jej siostrą. Jestem siostrą pani Sallis. – Rozumiem – powiedział mężczyzna. – Jestem lekarzem, jednym z konsultantów, nazywam się Jalil. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, bo chciałem tylko pokazać studentom kilka rzeczy, które robi się w takich przypadkach jak pani siostry. – Jasne – powiedziała Smuga, świadoma utkwionych w niej wielu par oczu i mrowienia w palcach, którymi teraz niezdarnie przeczesywała włosy. – W porządku. Uśmiechnęła się słabo i usiadła na różowym, wyściełanym sztuczną skórą krześle pod oknem. Studenci tłumnie weszli, ściskając w dłoniach notatniki. Mimo całej ich świadomej powagi nieopierzonych lekarzy, w salce czuło się dreszczyk podniecenia. Zebrali się wokół łóżka, zerkając na siebie. Zobaczyła, jak jeden z nich zerka na twarz Hellie i cicho coś mówi do dziewczyny z warkoczami. Konsultant wrócił do przedstawiania stanu Hellie. Mówił cichym, śpiewnym głosem, przedstawiał studentom wykaz jej urazów. Potem podsumował odczyty monitora. Wyjaśnił, że panią Sallis podłączono do respiratora, ze względu na infekcję klatki piersiowej i że wstawiono jej coś, co nazwał zatyczką. Potem przeniósł uwagę na chorą. – Inaczej niż u pacjenta na sąsiedniej sali, u pani Sallis można zaobserwować oznaki ożywienia – drgawki, mruganie, czasem nawet bezwiedne jęknięcia – powiedział. – Przy tego rodzaju oznakach goście często sądzą, że pacjent zaraz się wybudzi. Rzeczywistość jest jednak inna i w przypadku pani Sallis jest to w dużej mierze związane z niedotlenieniem wywołanym zapaleniem płuc, które próbujemy opanować podawanymi dożylnie antybiotykami. Poziom śpiączki według skali Glasgow jest u pani Sallis bardzo niski – nie większy niż cztery – jak się przekonacie, kiedy zastosuję kilka kluczowych testów. Doktor Jalil nachylił się i potarł kostkami palców o mostek Ellie. Ramiona Ellie drgnęły i wyprostowały się z dłońmi do góry. Potem zaświecił jej w oko i obrócił głowę z boku na bok, następnie odsunął dolną część koca, postukał w oba kolana i podrapał podeszwy stóp.
– Przy sztywności odmóżdżeniowej prostownik reaguje na bodźce zewnętrzne – zaintonował doktor Jalil. – Rozkojarzenie ruchów głowy i oczu zachowane, co wskazywałoby na pewne funkcje rdzenia mózgu, ale reakcje źrenicy spowolnione. Ożywione reakcje prostownika podeszew. Razem wziąwszy, słabe prognozy długoterminowe. Ellie nachmurzyła się, jakby w odpowiedzi na impertynencję doktora Jalila. Lekki śmieszek rozszedł się po grupie. Dziewczyna z warkoczami odwróciła się i zobaczyła Smugę. – Ale – powiedziała, zaczerwieniła się i odwróciła w stronę grupy. – Czy nie zdarzają się przypadki, że ludzie z tym poziomem funkcji wracają do przytomności? – Ma pani całkowitą rację. – Doktor Jalil umieścił koc na miejscu. – Są. Dlatego nie wyłączamy maszyn i nie odchodzimy. Dlatego podajemy lekarstwa, żeby zwalczać infekcję. Ale prawda jest taka, że w podobnych przypadkach szansa na powrót do przytomności jest niezwykle mała. Prawdopodobnie mniejsza niż jedna dziesiąta procenta. Szczególnie po tak długim czasie, a o tym mówimy. I nawet nie bierzemy pod uwagę stopnia uszkodzenia mózgu, które mogło nastąpić. Rzeczywistość jest taka, że wcześniej czy później trzeba będzie rozpatrzyć prawdopodobieństwo i zadać sobie pytanie, jak długo warto podtrzymywać życie na tym poziomie i zwalczać infekcje, zamiast pozwolić im działać. Popatrzył przed siebie i dostrzegł Smugę. – Ale może dość na dzisiaj – powiedział. – Będziecie musieli przygotować się do kolejnej sesji. Chcę widzieć większość z was w czwartek, w audytorium, na wykładzie. Studenci wyszli, szurając nogami i szepcząc. Gdy byli na korytarzu, zaczęli rozmawiać głośniej. Zza zamykających się drzwi dobiegł śmiech. Doktor Jalil bawił się parkerem zatkniętym za kieszonkę w białym płaszczu. Przez chwilę miało się wrażenie, że chce coś powiedzieć. Potem skrzywił się, powiedział, że dziękuje i szybko wyszedł. Po jego wyjściu Smuga wstała i znowu podeszła do łóżka. Koc, w miejscu, w którym doktor Jalil go podniósł, był pofałdowany. Wygładziła koc i poutykała pod spód, aż wyglądał tak samo, jak z drugiej strony. Hellie, pod kocem wyglądała na mniejszą, niż była wcześniej, jakby konsultant i jego studenci zabrali z sobą jakąś jej część. Wyglądała tak bezbronnie, że Smuga nagle poczuła się oburzona w jej imieniu. – Nie martw się, Hellie, już sobie poszli – powiedziała, głaszcząc leżącą na kocu dłoń siostry z rurkami i plastrami. – Teraz jestem tylko ja. Dłoń zadrżała przez sekundę i chwyciła ją za palec. Potem puściła.
46
Przyjeżdżasz do Manchesteru i już czujesz się lepiej. Powietrze jest czystsze, chodniki solidne. Mózg przestaje ci się kręcić i wirować pod dyktando obrotów świata. Wszystko zsynchronizowane. Zostały tylko ślady potężnego uczucia, dodają ci podniety, napawają optymizmem, otaczają aureolą możliwości wszystko wokół. Uwielbiasz nastrój tego miasta. Wielkie wiktoriańskie budynki zmienione na nocne kluby i funky bary. Gotyckie kościoły z wysokimi iglicami, jak palce uniesione w geście ostrzeżenia. Wielkie place i wspaniałe terakotowe fasady. Daje to uczucie stabilności, prawdy i pewności, czym to jest: miejscem na nowy początek. Wynajmujesz pokój w pensjonacie niedaleko centrum. W odróżnieniu od londyńskich spelun, to przyzwoite miejsce z zasadami, godziną policyjną i śniadaniem podawanym między siódmą a dziewiątą. Prowadzi je kobieta o imieniu Beryl, była pielęgniarka. W wazonie na stole w holu są świeże kwiaty, a słoiku, w kuchni, domowej roboty herbatniki, wszystko pachnie cytrusami. Nie jest pewne, czy Beryl przyjmie cię bez referencji – zazwyczaj tak nie postępuje, o czym parę razy napomknęła. Nawet, kiedy jej wspomniałaś, że ty Elisabeth, wyrwałaś się z pełnego przemocy związku, nadal patrzy na ciebie z ukosa. A jednak, przy drugiej filiżance herbaty, przy stole pokrytym obrusem w niebieską kratkę, coś w niej łagodnieje i patrząc na krzyżyk przybity nad tylnymi drzwiami, zgadza się, żebyś została na dwa tygodnie. Pieniądze masz wpłacić z góry, w gotówce. – Proszę, Eliso – mówi, prowadzi cię po schodach i otwiera drzwi do pokoju na poddaszu. – Podoba ci się? Jest duży, pełen powietrza, z widokiem aż do skraju miasta, a lóżko zaścielone jest świeżą białą pościelą – czujesz zapach jej czystości z miejsca, w którym stoisz. – Tak, dziękuję – mówisz. – Bardzo mi się podoba. Docierasz się do trybu życia Beryl. Wkrótce wstajesz o wpół do siódmej rano, zjadasz wczesne śniadanie i wychodzisz zwiedzać miasto, kiedy dopiero zbliża się godzina szczytu. Sklep z artykułami artystycznymi znajdujesz w bocznej uliczce, niedaleko wspaniałego ratusza i tym razem sprawiasz sobie ucztę, kupujesz ryzę grubego kremowego papieru, garść ołówków i węgiel. Wynosisz to z sobą, spędzasz czas tu i ówdzie, szkicujesz to, co widzisz: narożny gzyms budynku, twarz sprzedawcy gazet w kiosku niedaleko stacji, parasol rzucony przed rozbudowaną remizą. Kiedy pada, idziesz do kawiarni w wyłożonym nową glazurą centrum
handlowym, które nazywa się Pąkla, niedaleko stacji kolejowej. Siadasz przy stoliku obok kanciastych szklanych paneli na najwyższym piętrze i przeglądasz to, co zrobiłaś, stylizujesz i wykończasz, robisz wszystko od początku. Jeszcze nie pracowałaś tą metodą. Wcześniej rysowałaś szybko niewyraźne plamy, kiedy ogarniał cię entuzjazm, ledwie patrzyłaś na wyniki, gdy pragnienie mijało. Teraz zaczynasz zdawać sobie sprawę, że spojrzenie wstecz jest wszystkim. Proces przesiewania, reorganizowania jest tym, co czyni pracę pełną, ożywia ją. A za każdym nieudanym, spartaczonym podejściem jest zazwyczaj coś, w co warto się wkopać i wyciągnąć na zewnątrz. Podoba ci się rytm tych dni. Wkrótce będziesz musiała pomyśleć o czymś na dłużej. Wiesz tylko to, że nie będziesz chciała wrócić do takiego życia, jakie prowadziłaś w Londynie. Tu, gdzie jesteś, jest inaczej, jest jakaś czystość, której nie chcesz zbrukać, wchodząc w tamto inne życie. Wydaje się, że to było bardzo dawno temu. Nie jesteś osobą, którą wtedy byłaś, całe te dziesiątki godzin temu. Pewnego dnia, przechodząc obok sklepu z artykułami artystycznymi, zauważasz po sąsiedzku małe studio projektowe z własną galerią. Drzwi są otwarte, więc wchodzisz i spędzasz tam trochę czasu, oglądając egzemplarze na ścianach, asortyment dzieł sztuki ze wskazaniem na komercję: odświeżacze powietrza spowite pędami winorośli, krowy z kartonami zamiast wymion, pralka z potrzaskanym telewizorem włożonym do bębna. To irytuje i podoba ci się: rodzaj mieszaniny sztuki na usługach reklamy. Za galerią – wielkie otwarte studio rozciąga się aż do tyłów budynku – drewniana podłoga i gołe cegły ścian. Stoją tam wielkie stoły, sztalugi z przyczepionymi do nich niedokończonymi pracami i wielkie, wycelowane z góry przegubowe lampy, jakby cały pokój był jednym gigantycznym stołem. Jest środek dnia i nikogo nie ma w pobliżu, więc zbliżasz się do stołów, przechodzisz między nimi, oglądasz obrazki. Niektóre są naprawdę dobre, nad niektórymi trzeba jeszcze popracować. Przy jednym, szczególnie zagraconym stole, zatrzymujesz się i patrzysz na szkic wychudzonego jak szkielet, zmierzwionego ptaka z tubką pasty do zębów zaciśniętą w dziobie. Złączenie dwóch tak różnych rzeczy jest dobre, ale kompozycja jest zupełnie nie do przyjęcia. Zdajesz sobie sprawę, że ptak powinien patrzeć prosto na ciebie, z łebkiem przechylonym pytająco na bok, tak jak robią ptaki, a nie gapić się gdzieś w prawo, tak jak jest teraz. Świerzbią cię palce, żeby wziąć ołówek i poprawić to. Kiedy tak patrzysz, otwierają się drzwi z tyłu pomieszczenia i zbliżają się kroki. – O, dzięki Bogu – odzywa się głos. – Jesteś tutaj. Odwracasz się i widzisz, jak zbliża się do ciebie wysoki blondyn w koszuli z otwartym kołnierzem. – Trudy, prawda? – mówi, wyciągając rękę.
– Hm… – Anton – mężczyzna przedstawia się. – Agencja mówiła, że będziesz już dwie godziny temu. – Przepraszam – zaczynasz. – Ja… – Nic nie szkodzi – mówi, przeciągając ręką po czole. – Mamy kryzys. Dyrektor artystyczny zniknął i nie ma nikogo, kto odbierałby telefony. Do recepcji tędy. Prowadzi cię do stolika przy drzwiach. – Komputer, telefon, ekspres do kawy – mówi, machając ręką w stronę każdego z tych obiektów. – Same zwyczajne rzeczy. Tu będziesz się dobrze czuła, prawda? Oczywiście, że tak. Bardzo dziękuję. Zbawczyni. Żebyś wiedziała. – Chyba… – zaczynasz, ale Anton jest już w połowie studia, a chwilę potem wchodzi do pokoju za studiem. Zerkasz na wielkie okno wychodzące na podwórze pełne pojemników na śmieci. Drzwi zamykają się. Wydymasz policzki i siadasz za biurkiem. Na kalendarzu jest młoda kobieta o różowych włosach, pozująca przy różnych obiektach krajobrazowych z ciemnym, włochatym facetem w t-shircie metalowca i przyciskiem do papieru z maleńką wieżą Eiffla. Dzwoni telefon, podnosisz słuchawkę bez zastanowienia. Panikujesz, bo przypominasz sobie, że nie znasz nazwy spółki. Potem zauważasz znak na drzwiach. – Słucham, Edgwise? – mówisz. Wyskakujesz, żeby znaleźć coś do jedzenia, a kiedy wracasz, w studio są ludzie. Dwóch facetów stoi przed sztalugami. Kiedy podchodzisz, przestają pracować. Jeden, z zarostem, w starym t-shircie Nirwany „Nevermind” patrzy na ciebie chmurnie. Drugi, w poplamionej atramentem dżinsowej koszuli, z bliznami po trądziku na skroniach, gryzie ołówek. – Hm – mówisz. – Jestem Trudy. Anton powiedział, że mam zacząć dzisiaj. Milczenie. Poplamiony atramentem dżins wyjmuje z ust ołówek. – Cześć, Trudy, jestem G…gareth – mówi, wykręcając z lekka usta, żeby wydobyć słowa. – A to jest starszy projektant, Edmund. – Ed – poprawia Edmund. – Cześć – mówisz. – Edmund to ładne imię. Edmund wznosi oczy do góry. – Nie z…zwracaj na niego uwagi – mówi Gareth. – Było parę trudnych dni. Miło, że z nami jesteś. Podchodzisz do recepcji i spostrzegasz, że włochaty facet na zdjęciach z różowowłosą to Edmund. Znów spoglądasz na tych dwóch. – Przepraszam. Czy spodziewacie się, że będę robić jeszcze coś poza odbieraniem telefonów? Po prawej widzisz zestaw urządzeń: komputery, skaner i coś, co wygląda jak
elektroniczna garderoba. Masz nadzieję, że nie będą wymagali, żebyś umiała to obsługiwać. – Do kurwy nędzy – mruczy Edmund, zbity z tropu. – Anton nic ci nie powiedział? Wzruszasz ramionami. – Typowe, kurwa – Edmund przejeżdża ręką po włosach. Czujesz zapach dymu z papierosa. – W porządku, gdzie byłaś wcześniej? – pyta. – W Londynie – odpowiadasz ostrożnie. – Nie pieprz. W jakiej spółce? – Edmund – mityguje go Gareth z drugiego końca pokoju. – W jakiej agencji? – pyta Edmund, bębniąc palcami o blat. – Join the Dots – odpowiadasz. Chętnie kopnęłabyś się w głowę, ledwie to powiedziałaś. Za słabe. – Nigdy o tym nie słyszałem – stwierdza Edmund. – Ale gdziekolwiek to kurestwo było, oczekuję, żeby projektanci pracowali według założeń, przedstawiali pomysł autorom tekstów reklamowych, a potem tworzyli rzecz, w której słowa i projekt działają razem, żeby sprzedać jakiś wzór albo pomysł. Mam rację? Kiwasz głową. Żałujesz, że nie możesz tego zapisać. – Hm, tutaj możesz zapomnieć o całym tym badziewiu – mówi Edmund. – Całe to normalne, logiczne śmiecie nie ma znaczenia. Tutaj jesteśmy w ciemności. Jeśli mamy szczęście, Anton daje nam cynk i wtedy musimy coś wyprodukować – on to nazywa artystyczną odpowiedzią, a to raczej dźgnięcie w ciemność. Potem zabiera wszystkie nasze wysiłki do klienta, a on najczęściej je wyrzuca. Wraca Anton z kolejnym cynkiem i znowu musimy przebrnąć przez całą szaradę jakiegoś półdupka. Tymczasem Anton stara się wcisnąć nasze odrzuty jako sztukę żonom piłkarzy i zwycięzcom telewizyjnych reality show, dlatego galeria jest od frontu. Artyści na baterie, oto kim tutaj jesteśmy. A ty jesteś tą biedną suką, która musi się użerać z klientami, kiedy tu zadzwonią, żeby się skarżyć. – Oj, Edmund, daj spokój – łagodzi Gareth. – Nie jest tak źle. – Jest kurewsko źle. – Edmund, odwraca się i zrzuca puszkę z ołówkami z blatu recepcji na podłogę. – Jesteśmy pionkami jakiegoś bogatego piździelca, który nami pomiata i każe nam skakać przez obręcz tylko dlatego, że jego dziadek – jakiś tam – zastrzelił stu Hindusów, czy coś w tym stylu. Rzygać mi się chce. Gareth podniósł ręce, – Dobrze, po pierwsze – przepraszam Trudy – dz…dziadek Antona był admirałem. Nie miał nic ws…wspólnego z jakąś ma…masakrą Hindusów. Po drugie: tak, jego rodzina ma pi…pieniądze, a jego m…metody są trochę ekscentryczne, ale nie można zaprzeczy…ć, żeby nie miał rezultatów. – Miał szczęście. – Edmund zakłada ręce na piersi, tak że niemowlę na
froncie jego t-shirta marszczy brwi. – Ma rezultaty – powtarza stanowczo Gareth. – Tak, bo robi ludzi w balona i wywala recepcjonistkę tylko dlatego, że raz coś schrzaniła. Gareth złapał się za głowę. – Gina robiła sobie jaja. Wszyscy tak mówią. Nawet ty tak powiedziałeś! – Pierdolę, idę na szluga. – Edmund odwraca się i wymaszerowuje ze studia, żeby przycupnąć tuż za wejściem. Widzisz kawałek jego ramienia i kłąb dymu, kiedy zapala papierosa. – Trudy, bardzo przepraszam – mówi Gareth, stojąc sztywno przed sztalugą. – Jak się pewnie do…domyśliłaś, ostatnio sprawy są cokolwiek niepewne. Chcę, żebyś w…wiedziała, że to nie ma z tobą nic wspólnego. Wzruszasz ramionami, uśmiechasz się, potem redukujesz to, nie chcesz wyglądać, jakby zanadto ci ulżyło. To okrutne, myślisz, że imię Garetha musi tak brzmieć, że trudno mu je wymówić. – Ni nie szkodzi – mówisz. A potem, bo sytuacja zdaje się tego wymagać: – Jestem do tego przyzwyczajona. Moja stara szefowa była… kurwą. Gareth kiwa głową, włosy kołyszą mu się nad znakami po trądziku obok oczu. – Wszystko jedno, nie powinnaś mieć z tym do czynienia pierwszego dnia. To tylko, hm, wiesz… Edmund i Gina… To skomplikowane. Uśmiechasz się, kiwasz głową, a on przenosi uwagę na swoją pracę. Podnosisz ołówki i wkładasz je z powrotem do puszki. Chwilę później wraca Edmund. Rzuca ci spojrzenie i wtedy rozumiesz dwie rzeczy: Edmund cię nienawidzi, a wszystko będzie w porządku.
47
Była tam od początku do końca godzin dla gości. Siedziała i patrzyła, jak postacie w białych fartuchach biegają po korytarzu, ich buty skrzypią na linoleum. Czasem mówiła do Ellie – długo. Chaotycznie o szpitalu i jego imponującym wejściu, przed którym w dawnych wiekach zatrzymywały się powozy, albo o ludziach, których widziałaś, jak chodzą po wypieszczonych trawnikach za oknem. Czasem po prostu siedziała i patrzyła. Raz czy dwa razy wyjmowała tajemniczy list i czytała go na głos, relacjonując wspomnienia Hellie, które były prawie – ale niezupełnie – jej własnymi wspomnieniami. Zgłębiała fragment o smutku po śmierci maleńkiej Emily, jednoczyła się z maniakalnym entuzjazmem, który przedzierał się przez mózg siostry jak burza ogniowa i kazał zdaniom przemykać zwinnie na koniec każdej strony. Umknął jej tylko jeden fragment: opis, jak siedzi przy stopach i buty ze sznurkami zamiast sznurowadeł. Patrzyła na słowa, czas tykał na zegarze, ale nie znajdowała klucza do ich znaczenia. – Hellie, o co ci tutaj chodziło? – zapytała, jakby mogła zaskoczyć siostrę, szarpnąć jej własnymi słowami i wciągnąć w świadomość, ale postać na łóżku leżała nieruchomo. Pewnego popołudnia miała taki kaprys, że wybrała w drogerii przy ulicy brzoskwiniowego koloru lakier do paznokci i całymi godzinami nakładała go, warstwa po warstwie, na paznokcie Hellie. Lata minęły, odkąd sama używała lakieru i kładzenie go na czyjeś paznokcie dodatkowo komplikowało sprawę. Odkryła, że musi ciągle muskać koniuszki palca chusteczką, żeby lakier nie zbierał się wokół paznokci. Ręka Hellie leżała przed nią na kocu: smukła, chociaż z dołeczkami i kostkami takimi jak u niej. Zauważyła pieg na prawym kciuku: znamię należące wyłącznie do Hellie. Pojawił się w późniejszych latach, czy zawsze tam był? Wymowne znamię dla każdego, kto byłby na tyle dokładny, żeby czytać znaki. Jeśli zawsze tam było, to dlaczego nikt nie poznał prawdy, prawdy o zamianie i wszystkiego, co nastąpiło potem. Jak kurz wytrzepany z poduszki, wzbijały się wokół niej wspomnienia: popołudnia w ukryciu za kotarą. Kanapki z miodem na progu domu, czerstwe kromki wyrywane przez wyciągnięte ramiona. Zamknięte drzwi do sypialni, szlafrok i kapcie byle jakie i nieprzyzwoite w środku dnia. Potem, nagle, promienne uśmiechy i niedzielne ubrania i Wilczek uśmiechnięty, jakby to była najszczęśliwsza z rodzin. Ona i Ellie stoją ramię w ramię w korytarzu, a matka i Wilczek groźnie nachylają się nad nimi. Czekolada i paniczne uczucie, że trzeba do toalety. Lato wiejące od ogrodu i wymiana dźwigana po schodach. Pogłaskała biedną, piegowatą dłoń Hellie. Były wtedy takie małe. Smutek rozkwitał, odepchnęła go pospiesznie i odwróciła się, żeby popatrzeć
na zegar. Łatwo stracić trop godzin w tym wiecznym, popiskującym półmroku. Ale kiedy znów spojrzała, nie była już na sali. Zalał ją kolejny przypływ wspomnień, obalił szpitalne ściany: stała na kamykach w wirującej mgle, patrzyła na latawiec i śmiała się. Ręka, to ręka ojca, leży na jej plecach i jest to dzikie, zawrotne uczucie, jakby w każdej chwili wszystko mogło się zdarzyć, jakby z nieba mógł spaść deszcz magii. Obecność Hellie, jej równoległych oczu i słów, pogłębia pamięć. Wysypują się z niej pozostałe fakty: wakacyjna chatka w Norfolk. Ojciec wynajmuje rowery. Matka mamrocze o kosztach. Dzień, kiedy na molo w Yarmouth spotykają żonglera i ojciec zatrudnia go, żeby nauczył nas podstaw, a potem okazuje się, że nic z tego, bo żongler zna tylko jedną sztuczkę. Śmiech – nawet matka dołącza się wbrew sobie. Możliwości. Kanapki na plaży chrupiące od piasku. Ojciec całuje matkę, wiruje z nią dokoła. Ona mówi mu, żeby się nie wygłupiał, ale jednocześnie się uśmiecha. Przejażdżki na ośle. Ojciec je popędza, podnosi im emocje. Śmieszny grubasek przy stoisku z polowaniem na rzutki niepokoi się, że ludzie próbują wyłudzić dodatkowe strzały. Cudowne i dziwne, że przeszłość tak miga w głowie. Cudowne i dziwne poczuć coś sprzed lat, pogrzebane pod latami podkładek na dokumenty i świetlówek i pokojów z dywanami na ścianie. Zapomniała. – Byłyśmy szczęśliwe – powiedziała, w zamyśleniu patrząc na siostrę. – Przed tym wszystkim byłyśmy szczęśliwe. Hellie drgnęła, jej twarz przez chwilę ma wrażliwy wyraz pokrzywdzonej, z czasów, kiedy były małe. Widać było tę słabość która skłaniała prawdziwą Helen, żeby ją szczypać, dawać klapsy i gryźć. Smuga przyglądała się jej. Zastanawiała się, skąd wzięła się ta bojaźliwość Ellie, jakby się bała tego, co świat mógłby jej pokazać? To taki strach? Mówiło się, że jej opieszałość i powściągliwość biorą się z trudnych narodzin, dławienia się pępowiną owiniętą wokół szyi. Ale wspomnienia znad morza wskazywałyby na coś innego, że były czasy, kiedy rozbieżność między nimi nie istniała. Ellie z tych wczesnych wspomnień była silna i dzielna. Jak to się stało, że tamta mała dziewczynka wycofała się w siebie, co sprawiło, że ona, Helen, próbowała wyrównać to okrucieństwem i wszelkimi środkami zepchnąć siostrę w tył? Co pierwsze przeważyło równowagę? Jeśli śmierć ojca zmieniła pogodę, sprowadziła burzowe chmury, to dlaczego Ellie wpadła w wody powodzi, a Helen popłynęła z przypływem? Smuga wyciągnęła list i przed sobą, na kocu, rozłożyła jego pogięte strony z oślimi uszami. Może to było gdzieś tu, klucz do wszystkiego, co zdarzyło się później: nieżyczliwość Smugi, nieustępliwość Ellie po zamianie, nieszczęścia i szaleństwa, które wciągnęły je w wir i zwiały obie do innego życia dla każdej. Ale zdania po prostu leżały sobie, kuliły się do siebie, nieprzeniknione i zamknięte. – To nie ma sensu – powiedziała na głos Smuga. – Hellie, co się stało? Kiedy
to się zmieniło? Ale Ellie tylko gapiła się na sufit, nie powiedziała ani słowa.
48
Twój pierwszy dzień, kiedy dostajesz wypłatę, czujesz się doskonale. Wychodzisz z biura rozpromieniona, ściskasz plik banknotów, bo przekonałaś Antona, żeby dał ci je bezpośrednio, pod pretekstem ominięcia opłat agencyjnych – z początku ten pomysł mu się nie spodobał, ale kiedy powiedziałaś, że każdy tak robi, wzruszył ramionami i w końcu ustąpił. Musisz się nachmurzyć, żeby ukryć ulgę i radość. Po raz pierwszy w życiu wszechświat daje ci wygrywać. Wchodzisz w to nowe cudowne życie i wszystko spiskuje, żeby ci pomóc. Pieniądze za miesiąc to mniej niż mogłabyś zarobić za jeden numerek w którymś z eleganckich londyńskich hoteli, ale masz wrażenie, że zarobiłaś znacznie więcej. Po drodze do domu postanowiłaś kupić sobie nowy top w centrum handlowym w Pąkli – nic nazbyt ekstrawaganckiego, nie ma mowy, żebyś przepuściła czynsz dla Beryl – ale najpierw wstępujesz do Coach and Horses, małego pubu obok mostu kolejowego uczcić sprawę drinkiem. Jest spokojnie, więc zauważasz go, kiedy tylko wchodzisz, przez szybę wewnętrznych drzwi. Jest starszy, ma zmarszczki na twarzy i ten pusty wygląd, który dopada narkomanów, kiedy heroina nagle przestaje podtrzymywać ich młodość, ale nigdy nie pomyliłabyś jego wilkowatości. To na pewno on, brat Mary, siedzi w kącie z ponurą miną. Kiedy tak patrzysz, ktoś podchodzi i podsuwa mu kopertę – jakieś dokumenty, sądząc po wyglądzie. Wydaje ci się, że spostrzegłaś prawo jazdy rumieniące się nieprawdopodobnym odcieniem różu. W umyśle błyska ci wspomnienie fałszywych dowodów tożsamości, którymi zaśmiecał podłogę salonu, kiedy szarpał się i skręcał nad tobą. Stare nawyczki trudno się poddają. Podnosi wzrok, a ty szybko się odwracasz, więc cię nie rozpoznaje. Jesteś całkowicie pewna, że nie zobaczył twojej twarzy. Wychodzisz, zanim zdołałaś się upewnić i szybko idziesz ulicą, serce ci wali, w ustach masz kwaśny smak. Dopiero kiedy wracasz do Beryl, zdajesz sobie sprawę, że zapomniałaś wstąpić do Pąkli po prezent dla siebie. Mija tydzień. W biurze trzymasz się swoich spraw, niech gadają inni – Gareth, Edmund, starszy projektant o imieniu Matt, którego żona ostatnio urodziła i copywriter Gav, który siedzi na wysokim stołku w odległym kącie i narzeka, kiedy muzyka jest za głośna. Jesteś ostrożna, kiedy już musisz odpowiadać na pytania. Nie rzucasz jak popadnie szczegółami, jak robiłaś to wcześniej z wszystkimi Rose’ami, Ruth’ami i Veronicami. Milczysz na temat pochodzenia Trudy, jej szkół, jej rodziców, którzy niestety zmarli, kiedy była na uniwersytecie. Wyszykowałaś sobie biografię, z którą możesz żyć i wcielić ją w życie. W pensjonacie trochę pomagasz, wycierasz kurze i wynosisz śmieci. Beryl chyba to docenia. W niektóre wieczory zaprasza cię nawet do swojego salonu i we
dwie spędzacie parę godzin przed programami o gotowaniu i show o ulepszaniu domostwa. Uzależniasz się od serialu, w którym grupa szwaczek amatorek idzie głowa w głowę w walce o kontrakt na zaprojektowanie sukni ślubnej prezenterki programów przedpołudniowych, przechodząc serię wyzwań, po których, z tygodnia na tydzień, zostaje ich coraz mniej. Twoje serce jest rozdarte między małą dziewczynę z Glasgow ze skłonnością do wstawiania piór a czarną z Dudley, która lubi kraciastą bawełnę i ma zaraźliwy śmiech. O dziwnych porach dnia łapiesz się na tym, że myślisz o programie i zastanawiasz się, kto wygra. To luksus, mieć w głowie miejsce na takie sprawy i podniecać się czymś tak cudownie banalnym. Trzymasz to blisko piersi i szukasz okazji, żeby poplotkować o show, tak jak inni, których słyszałaś w autobusach i w kolejce na poczcie. Kiedy już to robisz, kawałek ciebie staje na zewnątrz twojej głowy i patrzy zadziwiony, jaka ty jesteś normalna. Mija miesiąc, potem drugi. Lato płonie złotem, potem zaczyna brązowieć na brzegach. Edgewise dostaje wielki projekt, więc wszystkie ręce na pokład. Gareth i Edmund pracują do późna, szkicując ryzy pomysłów. Ale cokolwiek by zaproponowali, klient jest niezadowolony. Kąciki uśmiechu Antona zaczynają drgać. Pewnego popołudnia, kiedy Edmund wyszedł do dentysty, podchodzisz do stołu Garetha i prosisz go, żeby pokazał ci pracę. Jest w niej wiele, rysunki samochodów, wiejskich domów i posągów spryskanych tęczową farbą. – Więc co to jest? – pytasz. – Na czym polega pomysł? Gareth przykłada dłoń do blizn po trądziku na skroni. – P…podstawowe słowo Antona to „majątek” – jęczy. – Na p…rzykład samochód, ale to może być cokolwiek, co ma z tym związek – a oni chcą czegoś, co stawia to w nowym świetle. Czegoś na czasie i fajnego. M…my przerobiliśmy wszystko i wywróciliśmy na drugą stronę. To n…nas doprowadza do szaleństwa. Myślisz przez chwilę, patrzysz na pusty arkusz papieru na jednej z zapasowych sztalug po drugiej stronie pokoju. – Pozwolisz, że spróbuję? – pytasz. Gareth wzrusza ramionami. – Bądź moim… gościem – mówi. – W porządku. – Podchodzisz do papieru. Już widzisz pomysł majaczący przez ziarnistość papierowej pulpy. To wieżowiec, który prowadzi do korytarza wieżowców wcinających się ukośnie w prawą stronę kartki. Ale to nie jest własność gminy ani posiadłość-ogród. Zdajesz sobie z tego sprawę, kiedy zaczynasz szkicować. Wychodzi coś ponurego – poczerniałe skraje wokół wybitych okien świadczą o niedawnym pożarze, przewrócony do góry kołami samochód terenowy z wyprutym materiałem foteli, z przodu sugestia igły leżącej w rynsztoku (zachowujesz to jako sugestię, bo nie wiesz, jak klient do tego podejdzie, robisz więc tak, że może to być stara puszka po piwie).
Pracujesz dalej, zaabsorbowana tym, co powstaje na papierze przed tobą, w otoczce światła z szybu wentylacyjnego. Reszta pokoju zanika w oddali. Kiedy już masz zarysy budynku i trochę szczegółów, zajmujesz się wydobyciem postaci na pierwszym planie. Chcesz, żeby była zarazem bezbronna i zadziorna, młoda i przesiąknięta doświadczeniem. Chcesz, żeby bogaci, wygodni ludzie patrzyli na nią i myśleli, „łaska boska, że to nie ja”. Rysujesz, wykorzystując wszystkie rezerwy, cierpliwe godziny spędzone na szkicowaniu i poprawianiu szkiców w parkach i w kawiarni w Pąkli, żeby właściwie ująć wyraz jej oczu – przymrużenie, z którego może wyniknąć wzdrygnięcie się albo coś opryskliwego – i stworzyć wizję chwili, która może być tym albo tamtym. W kubku na stole jest parę kolorowych ołówków i kiedy na nie patrzysz, dochodzi do ciebie, że są takie same jak te jedyne rozpuszczalne w wodzie, które mieli w pracowni artystycznej na oddziale. Na wypadek, gdyby potrzebna była farba. Musisz się nimi zadowolić – cieniujesz ściany wieżowców, przyczerniasz okienne ramy. Dajesz dziewczynie zielone oczy, ale smarujesz jej twarz brudem – może uciekła z pożaru, a może spędziła parę nocy na ulicy. To nie twoja sprawa. A potem, żeby podkreślić nędzę pierwszego planu, zaczynasz coś robić z niebem. Dajesz na górze, w oddali, purpurowe chmury, tam gdzie linia bloków niknie za horyzontem i pracujesz w czerwieniach, różach, dodając plamki złota, jakby piękno świtało w scenerii albo z niej uchodziło: początek lepszych czasów albo wstęp do czegoś gorszego. Podnosisz wzrok dopiero wtedy, kiedy słyszysz nowy głos w pokoju. Sądząc po zegarze nad drzwiami, minęło kilka godzin. Anton wszedł, przynosząc z sobą chmurę wody kolońskiej, którą wyczuwasz z drugiej strony pomieszczenia. Podchodzi, żeby zobaczyć, co robi Gareth. Potem spostrzega ciebie. – Siema – mówi. – Trochę bazgrzemy? Podchodzi do twojego obrazu, przez dłuższy czas na niego patrzy, zaczyna marszczyć brwi. – To bloki magistrackie – mówisz, czując się głupio. – Wiesz, deprywacja miejska i te sprawy. Anton stuka się palcem po wargach. – Tak, rozumiem – mówi. – A kto to jest? – Pokazuje kobietę na karcie. – Po prostu jakaś dziewczyna. Decydują oglądający. Tak samo oni decydują, czy sprawy na obrazie zmienią się na lepsze, czy na gorsze: czy słońce… – Wschodzi czy zachodzi. Tak, rozumiem. Znowu odwraca się do ciebie, a zmarszczone brwi przekształcają się w uśmiech. – To genialne – mówi. – Całkowicie zaskakujące. Uduchowione. Kiedy możesz to skończyć? Ponownie patrzysz na papier, wzruszasz ramionami. Początkowa
koncentracja skończyła się, został tylko wrzący osad. Szczerze mówiąc, nie wiesz, co jeszcze z tym zrobić. – Pół godziny? Anton klepie się dłonią w czoło. – Pół godziny! Genialne! Dziś po południu przedstawię to Davidowi. Wspaniała, wspaniała praca! Z tymi słowami odchodzi do swojego gabinetu i zamyka z trzaskiem drzwi, przez pokój przetacza się powiew, łopocze papierami. – Dobra robota – mówi Gareth, podchodząc. – Antonowi raczej się nie zdarza, żeby zanosił pierwszy szkic klientowi. Musiałaś z…zrobić coś dobrego. – Patrzy na obraz, potem odwraca się do ciebie z błyskiem w oku. – Czarny koń z ciebie, co? – mówi. Otwierają się drzwi wejściowe i wchodzi Edmund, prawą część twarzy ma opuchniętą. – Coś mnie minęło? – pyta. Po drodze do domu wpadasz do Morrisons, żeby kupić butelkę wina. Tryskasz energią po popołudniowym sukcesie. Poza tym to szczególny wieczór – finał konkursu szwaczek – i postanowiłyście z Beryl oglądać to razem. Kiedy wchodzisz do domu, dociera do ciebie zapach potrawki z duszonego mięsa: pożywne i rozgrzewające. Właśnie to, czego potrzeba, żeby zwalczyć pierwsze oznaki jesiennego chłodu, który zaczyna narastać w wieczornym powietrzu. Wkrótce obie siedzicie w salonie, popijacie wino i dziobiecie w talerzach z makaronem i bogatym, mięsnym sosem. – To ci dobrze zrobi – mówi Beryl z zadowolonym westchnięciem. – Zdrowie. Zbliża się program. Do finału dotarły trzy ostatnie uczestniczki – kobieta z Dudley, dziewczyna z Glasgow i fryzjerka dla gejów z Hull – żeby uszyć suknię ślubną dla celebrytki z poranków telewizyjnych. Miały jej wymiary, ale tożsamość kobiety zostanie ujawniona dopiero na koniec, kiedy przyjdzie, żeby wybrać zwycięzcę. Walka jest zacięta. Projekt z Dudley jest obiecujący, ale ta z Glasgow strzela sobie w stopę, ryzykując odejście od wypróbowanych, sprawdzonych piór na rzecz szczurzego gniazda ze sznurów fałszywych pereł. Nie wiadomo, jak zamierza się z tego wycofać. Wygląda na to, że fryzjerka może wyjść na prowadzenie z szykownym kanciastym projektem, który nazwała „futuryzm lat pięćdziesiątych”, ale przez ostatnie dziesięć minut ta z Dudley wytęża wszystkie siły przy ślicznym stylu empire Duma i uprzedzenie, a szczurze gniazdo z pereł zamienia się w elegancki treliaż zarzucony na satynowy podkład. – Trudno wybrać – zwierza się prezenter do kamery. – Zrobiły, co było w ich mocy. Teraz wszystko sprowadza się do osobistych upodobań naszej celebrytki. Który projekt wybierze na swój szczególny dzień?
Nachylasz się, żeby dolać do kieliszka, kiedy celebrytka po raz pierwszy pojawia się na ekranie. – O, to ona – mówi Beryl, strzelając palcami. – Jak ona się nazywa, wiesz… z tego. Podnosisz wzrok i nagle pokój wokół telewizora mrocznieje. Na ekranie Hellie rozpływa się w zachwytach nad wytworem z Dudley. Ale nie taka Hellie, jaką zapamiętałaś, kościstą nastolatkę pokrytą połyskującym pudrem i wiśniowym błyszczykiem do ust. Ta Hellie jest smukła i pewna siebie, wypukła i wklęsła w tych miejscach, w których powinna. – Jak ona się nazywa? – pyta znowu Beryl. – Wygrała konkurs na nową prezenterkę w tym porannym show w ITV. To ta, która ma wielką ruchomą mapę pogody. Czasem załapuję się na to, jak prasuję. – Nie wiem – mówisz z przygnębieniem. Wszystko się oddaliło i jest tak, jakbyś patrzyła na świat przez niewłaściwy koniec długiego ciemnego teleskopu. Głosy z telewizora są bardzo odległe. – Helen Sallis – przypomina sobie Beryl. Klaszcze i odwraca się w fotelu, szukając twojej aprobaty. – Właściwie to jesteś do niej bardzo podobna. Mówił ci już ktoś o tym? Przez chwilę świat chwieje się na skraju urwiska. Prawie tak, jakbyś widziała pokój i wszystko, co w nim jest – figurynki dam, zegar w kształcie powozu na półce nad kominkiem, stojak z magazynami „Reader’s Digest” przy kominku – jak nachylają się i ześlizgują w otchłań. Ulica za oknem rozwiera paszczę, gotowa cię wciągnąć. Potem coś w tobie twardnieje. Zgrzytasz zębami. Nie pozwolisz, żeby znowu wszystko ci zabrała. Nie pozwolisz, żeby Hellie obrabowała cię tym razem. Patrzysz Beryl w oczy i wzruszasz ramionami. – Nie tak bardzo. – Starasz się mówić tonem lekkim jak falbanki na rękawach kreacji z Dudley. – Po prostu przypadek. To się zdarza. – Pewnie tak – mówi Beryl. – Ale i tak śmieszne, co? Znów odwraca się do telewizora. – Niektórzy mówią, że ja wyglądam jak Victoria Woods – rzuca. Oddychasz z ulgą. Wieczór wraca do ciebie. Znów czujesz smak wina. Słyszysz samochody przejeżdżające ulicą. Ale pod tym wszystkim dziwne uczucie obmywa ci żołądek. Trochę to zadowolenie, że utrzymałaś nerwy na wodzy, ale jest coś więcej: coś delikatnego i wrażliwego, obolałe miejsce, o którym wcześniej nie wiedziałaś. Mija jakiś czas, zanim dociera do ciebie zrozumienie. Potem, kiedy na ujęciu z Hellie i kobietą z Glasgow, które winszują sobie nawzajem i przyjmują gratulacje od publiczności w studio, przewijają się napisy, dochodzi do ciebie co to znaczy: chyba po raz pierwszy, odkąd pamiętasz, masz coś do stracenia.
49
Nick przyszedł, kiedy była już piąty dzień w szpitalu. Wszedł niosąc stos książek. Dopiero gdy dotarł do komody i z hukiem zrzucił je na wolne miejsce między kwiatami, zdał sobie sprawę, że w pokoju jest jeszcze ktoś. Zobaczyła, że zmartwiał, bo dotarło do niego, że to ona. – O – powiedział. – Jesteś tutaj. – Pójdę – odparła i chciała wstać. – Nie, nie. – Przestępował z nogi na nogę, patrzył na maszyny. – Czy były jakieś…? Pokręciła głową. – Tylko ruchy od infekcji klatki piersiowej – powiedziała. – Przez ostatnie dni była spokojniejsza. Antybiotyki chyba zrobiły swoje. Przez chwilę oboje nic nie mówili. On bębnił palcami po szafce w nogach łóżka. Rozglądał się po pokoju: sufit, co jest za oknem, znak, że nie wolno palić na wewnętrznej stronie drzwi. Spojrzał na stos książek. – Myślałem, że jej poczytam – powiedział. Kiwnęła głową. Wentylator wydusił z siebie serię westchnięć. Po twarzy Nicka rozszedł się rumieniec. – Muszę iść – powiedział. Zrobił krok w stronę drzwi i odwrócił się, przejechał dłonią po czole. – A, przy okazji, rozmawiałem z ludźmi od zasiłków. Wyjaśniłem im, że musiała zajść jakaś pomyłka. Wiesz, z twoimi pieniędzmi. Powiedzieli, że będą w kontakcie. Chyba ustalą dzień spotkania. Pewnie da się to wyjaśnić. Nie ma się czym martwić. Więc wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nie chciał jej spojrzeć w oczy. Poczuła urazę. Nie chciała, żeby tchórzostwo uszło mu płazem, żeby spełniło się jego pragnienie pozbycia się bałaganu z ostatnich kilku tygodni, żeby wyglądało to na jego wspaniałomyślność. Nie miała zamiaru być mu wdzięczna za próbę wymazania jej z życia. – O tak – powiedziała stanowczym głosem. – Jakie to wygodne. Już nie musisz się o nic martwić. Nick nachmurzył się, trzymał rękę na framudze. – Myślałem, że będziesz zadowolona. – W jego głosie pobrzmiewały nutki urazy, złości: chłopczyk zdenerwowany, że dostał trzy z plusem za pracę domową, kiedy oczekiwał piątki. Zobaczyła słabość w jego podbródku, której wcześniej nie zauważyła, jakby komuś tam, kto go modelował, zabrakło gliny. Niespodziewanie obruszyła się na siostrę, że to z nią wszyscy ją łączą, że to ona jest tą, z którą Hellie niby tak wiele łączy. – Zapomnij – mruknęła. Zmieniła pozycję na krześle, żeby już na niego nie patrzeć i strzępy listu od
Hellie ześlizgnęły się z jej kolan na linoleum. – Co to jest? – zapytał Nick. – Czy to pismo Helen? – Hm. – Smuga schyliła się i zaczęła zbierać kawałki papieru, zaniepokojona, że może zobaczyć. – Takie tam szpargały. Nic ważnego. – O – powiedział Nick, podnosząc stronę scenariusza telewizyjnego, która poleciała mu do stóp. Patrzył na pismo po drugiej stronie kartki. – Trochę to… maniakalne, prawda? Spojrzała na niego ostro, ale nie było to znaczące spojrzenie. To słowo nie miało dla niego takiego samego dudniącego rezonansu – krzyków, rechotania, wrzasków odbijających się echem od wielkiej kopuły nieba. Po prostu jakiś tam epitet. Równie dobrze mógł wybrać słowo: frenetyczne, chaotyczne, dziwne. – Chyba tak – powiedziała, uważając, żeby jej głos brzmiał spokojnie. Powstrzymała się. Nie rzuciła się, żeby wyrwać mu z ręki ten kawałek papieru, tylko na niego popatrzyła. Odrzucała ją myśl, że on na to patrzy, że jego mózg przetwarza prywatne słowa Hellie. Gapił się na to, pocierał dłonią usta. Cisza wydłużała się. – Czy wszystko jest tylko o tym? – zapytał. – O samobójstwie twojego ojca? Smuga zmrużyła oczy. – O co ci chodzi? – O buty. O sznurek zamiast sznurowadeł. O siedzenie u stóp. To o twoim ojcu. O dniu, w którym umarł. Smuga pokręciła głową i sięgnęła po list. – Niemożliwe. Dlaczego miałaby się dręczyć takimi wyobrażeniami? – Ale ona nie musiała sobie tego wyobrażać, prawda? Ona tam była. Kiedy go znaleźli, jak wisiał na balustradzie, a ona siedziała u jego stóp. Smuga tylko patrzyła na niego. – Przepraszam – powiedział obojętnie. – Myślałem, że wiedziałaś. – Nie. Nigdy mi o tym nie mówiła. Pokiwał głową. – Jeśli to ci chociaż trochę poprawi nastrój, dowiedziałem się o tym dopiero w ubiegłym roku. Wszystko wyszło na jaw po Emily. Coś na temat doświadczenia, coś o tym jak umarła, wtedy wszystko wróciło. – Gdzie ja byłam? – zapytała. Nick wydął policzki, patrzył na sufit. – Chyba gdzieś z matką. Na zakupach. Coś w tym stylu. Mówili, że on już nie żył od dobrej godziny, kiedy wróciłyście. A ona tam po prostu siedziała i patrzyła. Przyglądała się. Zapewne mówiła do niego. Prosiła, żeby zszedł. Smuga zadygotała. – Nie potrafię sobie wyobrazić, co to może zrobić z człowiekiem – powiedział. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jak, u diabła, można coś takiego
obejść. Patrzył na nią przez chwilę, jakby odpowiedź była wypisana w jej oczach. Potem chłód znów wrócił mu na twarz. – Wszystko jedno – mruknął. Położył kartkę na skraju łóżka i wyszedł z salki. Smuga patrzyła na twarz siostry, na jej tak podobne, a jednak trochę inne rysy. Ten sam materiał, to samo DNA, te same genetyczne plany przechylone w zupełnie inną stronę. Zrozumienie napłynęło nagle: Helen mogła przestać być sobą w dniu, kiedy wprowadził się Wilczek, ale Ellie zaczęła zanikać w ciemne popołudnie całe dwa lata wcześniej. Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno na obojętne chmury, mrugając powstrzymywała falę łez.
50
Pewnego dnia Anton wzywa cię do swojego biura. Zostawiasz sztalugę, na której szkicowałaś serię nowoczesnych krajobrazów dla Visit Britain, idziesz i znajdujesz go, jak siedzi za biurkiem. Ciemna sylwetka na tle podwórka za oknem, gdzie popołudniowe słońce poleruje srebrne pojemniki. – Usiądź – mówi i kaszle. Siadasz na jednym z foteli stojących przodem do biurka. W ten sposób stajesz się znacznie niższa od Antona, jak dziecko. Patrzysz na barometr okrętowy wiszący na ścianie: pokazuje zmianę. – Sprawa w tym, hm, Trudy, że dostałem telefon i szczerze mówiąc, stawia mnie to w raczej niewygodnej pozycji – zaczyna Anton. Przerywa, przejeżdża dłonią po blond włosach. Zauważasz, że zaczynają się przerzedzać na górze, prześwieca przez nie różowa skóra. Kojarzy ci się to nieprzyjemnie z poprzerastanym tłuszczem bekonem. – Słuchaj, powiem wprost – mówi Anton. – Nie ma co owijać w bawełnę. Telefon był z Office Elves z przeprosinami, że Trudy, pracownica tymczasowa, którą mieli do nas przysłać, nie pojawiła się przed trzema miesiącami. Pytali, czy nadal kogoś potrzebujemy. Najwyraźniej mieli jakąś usterkę w systemie, a to znaczy, że całe fury poczty dochodzą do nich dopiero teraz… a to wszystko jest trochę dziwne, bo, hm, jesteś tutaj. Bębni palcami o biurko i patrzy na ciebie z ukosa. – Masz coś do powiedzenia, żeby to wyjaśnić? Ciężki odważnik opada w ciebie, zostawia za sobą próżnię. Pokój zaczyna wirować, a twoje myśli przelatują jak ptaki, szukasz czegoś – czegokolwiek – co mogłabyś ocalić z nurtu. Otwierasz usta i znów je zamykasz. Czujesz się zmęczona, jest ci smutno. – Rzecz w tym – mówi Antony, przyglądając ci się z rezerwą – że podoba mi się twoja praca. Dobrze pasujesz do zespołu, a odkąd zaczęłaś pracę od strony artystycznej, klienci nie skarżą się. Do diabła, przez cały ten czas, kiedy to robię, nie widziałem tylu prywatnych zleceń. To po prostu… hm, muszę ufać ludziom, których zatrudniam, a to… kładzie cień na zaufaniu. Pociąga się za kołnierz koszuli. – Gdybyś mogła to wyjaśnić, może nie byłoby sprawy – zaproponował. Cisza rozciąga się. Rozglądasz się po pokoju, patrzysz na półki z książkami i trofeami obok barometru, na czarno-białą fotografię brodatego mężczyzny w mundurze marynarskim stojącego dumnie przed kamerą i znów spoglądasz na Antona. Wściekłość rozpala się i gaśnie. On jest bardziej niż rozsądny, rozumiesz to. Większość, w obliczu takiego nadużycia zaufania, takiego oszustwa wywaliłaby
cię, nie zadając pytań. Z tego, co on wie, możesz być kimkolwiek. Z tyłu umysłu uchylają ci się drzwi. A może wszystko wyznasz? A może opowiesz mu o wypadku i o instytucjach i o tym, że musisz zaczynać od początku? Rozważasz to przez chwilę, ale myśl o założeniu z powrotem uprzęży Ellie, o wciskaniu się w te ograniczające swobodę ruchu więzi i ponownym noszeniu jarzma smutku i wstydu, to dla ciebie za dużo. Lubisz Trudy i wszystko, co ona oznacza. Lubisz staranność jej życia, jej pozytywne podejście i sposób, w jaki przestrzega zdrowego trybu życia. Ellie zbrukałaby to. Samym mówieniem o niej ustami Trudy sprowadziłabyś do tego pokoju walec chaosu. Byłoby to jak otwarcie drzwi kredensu, których już nie daje się zamknąć, bo ciągle przybywa śmieci, wysypują szybciej, niż mogłabyś je zebrać i musiałabyś spędzić całe życie na odgarnianiu gówna z drogi, a chcesz tylko zacząć żyć zupełnie innym, swobodnym życiem. Kręcisz głową. – Obawiam się, że nie potrafię tego wyjaśnić – mówisz. – Przepraszam. Anton wydyma policzki i patrzy na ciebie z poważną miną. W tej chwili wydaje ci się, że możesz zobaczyć w nim postać jego dziadka, admirała. To ten sam wzrok, co na fotografii. Gdybyś była Trudy, bez komplikacji, to w tej chwili szkicowałabyś w głowie plany takiego właśnie rysunku Antona. Ale nie możesz się skupić, bo pojawiła się w tobie Ellie, skrada się na brzegach twojej świadomości, grzechocze klatkami twoich myśli, a ty musisz znaleźć sposób, żeby wygnać ją z powrotem w busz ziemi niczyjej. Anton bębni palcami po biurku. – Przez ciebie to staje się dla mnie dość trudne – mówi. – Przynajmniej powiedz, dlaczego nie możesz wyjaśnić. Otwierasz usta, żeby przedstawić powody, ale słowa nie nadchodzą. Stwierdzasz, że otacza cię pustka, margines na skraju kartki, gdzie pismo ustępuje przed próżnią. – Przepraszam. – Cienie w kącie wyginają się i pulsują, gotowe rzucić się i wszystko zabrać. – Po prostu nie jestem sobą. Długo nie byłam. W oku Antona błyska światełko. – Hm. Zgodnie z prawem mógłbym cię z miejsca wyrzucić. – Spogląda na barometr okrętowy. Głęboko nabiera powietrza. – Ale chyba wszyscy mamy swoje powody, żeby od czasu do czasu nie robić tego, czego się od nas oczekuje. Znów kaszle. – Powiedz mi tylko jedno – mówi. – Nie masz problemów z prawem, co? Patrzysz na niego pewnym wzrokiem. – Już nie. Kiwa głową. – Rozumiem.
Podnosi rękę i stuka palcami o dolną wargę. – I nie powinienem wzywać policji? Ani kazać kogoś przyskrzynić? – Nic z tych rzeczy. – Nie jesteś morderczynią, prawda? – pyta. Obcesowość pytania – wyraz niepokoju na jego zazwyczaj zadowolonej z siebie twarzy – niemal skłaniają cię do śmiechu. Powściągasz to. Nie pora na śmiech. – Nie – mówisz. W głowie słyszysz odgłos zamykanych drzwi i pospieszne kroki: pozbywają się Trudy i jej maneli. Czujesz, że świat traci fundament. To wszystko zaraz się zacznie, złoży się jak domek z kart. Anton patrzy na ciebie, widać że coś sobie kalkuluje. Za nim, na kwadracie nieba nad podwórkiem, pojawia się samolot i jakby niknie w jego lewym uchu. Wyobrażasz sobie, jak szybuje w głąb jego przewodu słuchowego i wbija się w zwoje mózgu. – No dobrze – wzdycha Anton. – Mam nadzieję, że nie będę tego żałował. Możesz zostać. Mrugasz. Rozglądasz się. Ściany nadal stoją. Za drzwiami twój stół nadal na ciebie czeka, sztalugi ustawione pod nowy pomysł. Świat się nie zawalił. Zalewa cię powódź uczuć – wszystkie te emocje, które były niepodłączone, spakowane, włączają się i zaczynają nadawać na cały regulator. Wstajesz, cała jesteś podekscytowana. – Dziękuję – mówisz. Chcesz podbiec i go objąć, ale coś cię wstrzymuje. Jeszcze nigdy tego nie robiłaś. Może nie spodobałoby mu się to. Anton rozpoznaje twój impuls. Wygląda na zadowolonego i speszonego. – W porządku. Ale zatrzymujemy to dla siebie. Dla reszty zespołu nadal jesteś Trudy, która przyszła do tymczasowej pracy. A pierwszy ślad wszelkich… śliskich sztuczek i wylatujesz. Zrozumiano? Energicznie kiwasz głową i idziesz do drzwi. – Poczekaj – woła cię Anton. – Jest coś jeszcze. – Znów wskazuje fotel. Znowu siadasz, tętno wali jak szalone, zadowolenie i niepokój wrą w twojej krwi. Anton bawi się stosem papierów na biurku. – Pojawiła się okazja: trzy miesiące pracy dla klienta w Amsterdamie. Chcą dwóch artystów. Duży, ambitny projekt – tworzenie wątków na podstawie starych mistrzów do wprowadzanego nowego tabletu. Myślałem o wysłaniu Edmunda i ciebie. Gdybyś chciała pojechać… Wzruszasz ramionami. – Z rozkoszą – stwierdzasz. – Hm, jakkolwiek by na to patrzeć, co za ulga. Przynajmniej nie jesteś karana za narkotyki – ryczy ze śmiechu i patrzy na ciebie. – Przepraszam. To w złym stylu. Będą chcieli, żebyś wysłała jakieś wstępne pomysły, a potem pojechała
na dobre sześć tygodni, ale tymczasem musisz się przygotować. Prawdopodobnie czeka nas półroczna praca, jak wszystko podliczyć. Może w tych okolicznościach trochę czasu poza firmą nie zaszkodzi. Byłabyś tym zainteresowana? Znów kiwasz głową. – Absolutnie – mówisz. Kiedy wychodzisz z biura, wszyscy patrzą na ciebie. – Długo tam byłaś – mówi Edmund. Dzisiaj ma na sobie t-shirt Metalliki, a szczękę ciemną od zarostu. Wzruszasz ramionami i starasz się wyglądać nonszalancko. W podnieceniu wirującym ci wokół głowy nie zmalała euforia, że wszystko jest tutaj nadal. Życie Trudy – twoje życie – dokładnie takie, jakim je zostawiłaś. Myślisz, że to jest tak, jak wrócić do własnego domu, kiedy ci powiedziano, że było do niego włamanie i stwierdzić, że złodzieje zostawili wszystko tak, jak było. Nietknięte. – No to czego chciał admiralski synek z bożej łaski? Inni próbują udawać, że nie słuchają, bawią się rzeczami na swoich stołach. Gav, copywriter, stuka w klawiaturę, ale ty wiesz, że pewnie wypisuje przypadkowe litery, tak jak ty to robisz, kiedy chcesz podsłuchać sprzeczki Matta z żoną. Znów wzruszasz ramionami. – Och, wiecie. To i owo. Po prostu sprawdzał, co tam u mnie. Edmund śmieje się szyderczo. – Pół godziny to sporo, żeby sprawdzić, co tam u ciebie – mówi. – Co jeszcze powiedział? Coś wewnątrz ciebie ostrzega cię, ale jesteś szczęśliwa i tak ci ulżyło, że po prostu wyrzucasz to z siebie. – Amsterdam. Powiedział, że ty i ja jedziemy do Amsterdamu na duży kontrakt dla klienta. Inni przestają udawać, że są zajęci i prostują się jak surykatki. Edmund chmurzy się. – Amsterdam? Co to kurwa jest? – Wysyła ciebie i mnie do tej dużej reklamy tabletów. Nowe wątki u starych mistrzów, czy coś takiego. Edmund kiwa głową. – I oczywiście postanowił powiedzieć, kurwa, nowicjuszce, kurwa, recepcjonistce, która trochę rysuje, zanim przedstawił to starszemu, kurwa, projektantowi, który w zawodzie przetrwał tylko pięć, kurwa, lat! – Ed… – Gareth ostrzegawczo wychyla się zza sztalugi. – Nie, przepraszam, to kurewska bzdura. Najpierw ją awansuje, nie pytając mnie, a teraz to. Nic nie kumam – piekli się Edmund, długimi krokami przemierza studio i wpada do biura Antona, zatrzaskując za sobą drzwi. Zza ścian słychać
stłumione głosy. Pięć minut później Edmund jest z powrotem. – Dobra. Wypadam stąd – mówi. Idzie do swojego stołu i zaczyna agresywnie zbierać papiery w stosy i wpychać je do torby. – To znaczy, że wypadasz na resztę dnia? – pyta Gareth. – Nie, kutafonie. Jestem skończony. Wywalony. Wczorajsza gazeta z wczorajszymi informacjami. Albo inne gówno. – Czekaj, czekaj – Gareth, podnosi ręce. – Na pewno jest jakiś sp…sposób, żeby to wyjaśnić. – Nie. – Edmund zrywa ze sztalugi ukończony w połowie szkic przedstawiający małpę jedzącą batonik Mars. Zgniata go i wrzuca do kosza. – Mam dość tego miejsca. To wszystko to jeden dowcip. Nie po to trzy lata pracowałem u McDonalda i chodziłem na studia artystyczne, żebym teraz tu wysiadywał i wysłuchiwał rozkazów od jakiegoś chłoptasia bez pojęcia, ze szkółki dla arystokratów, z urazą do świata, że nie dostał się do marynarki wojennej. Mówię wam, już mnie tu nie ma. – A co z Amsterdamem? – pytasz. – Nie przejmuj się – Edmund zwraca się do ciebie z gorzkim uśmiechem. – Twoja radocha jest aktualna. Powiedziałem szefowi, żeby w zastępstwie wysłał z tobą Mahatmę Ghandiego. Lepiej idź spakować majtki i paszport. Tylko nie licz na to, że ta buda nadal tu będzie, kiedy wrócisz. Rozmowa trwa, Edmund i Gareth odbijają piłeczkę między sobą, a Matt i Gav wcinają się od czasu do czasu, ale ty tego nie słyszysz. Po słowach Edmunda to beztroskie, pełne optymizmu uczucie, które nosiłaś w sobie od spotkania z Antonem, rozwiewa się jak gorące powietrze. Kolejna przeszkoda majaczy na horyzoncie, przesłaniając światło: paszport. Ta sprawa całe popołudnie zajmuje ci myśli. Długo po tym, jak Edmund się spakował i wybiegł jak burza, zaś Anton przeszedł, powłócząc nogami, mrucząc coś, że wszyscy muszą współdziałać i o biznes lunchu na mieście, myśl zostaje. Kiedy inni tłoczą się przy laptopie Matta, żeby obejrzeć na Youtube wideo o niespodziewanych zaręczynach podczas turnieju zapasów w błocie, wymykasz się do jednego z komputerów w kącie pracowni i przez kilka pełnych niepokoju minut wpisujesz w Google pytania o paszport. Denerwuje cię, jak powoli dajesz sobie radę z takimi sprawami: lata na oddziale, kiedy inni odkrywali Internet, zrobiły z ciebie niezorientowaną fajtłapę. Twoje palce szperają po klawiaturze. Wszystko jedno, to co znajdujesz, nie wróży niczego dobrego. Do paszportu potrzebny jest akt urodzenia i chuj wie, gdzie coś takiego dostaniesz. Na koniec dnia pracy wyślizgujesz się, nie żegnając się z nikim. Upał z całego dnia promieniuje z chodnika, twarz masz gorącą. Mijasz ulicę za ulicą. Idziesz obok starego komisariatu, obok parku, obok magazynu paczek pocztowych,
pod torami kolejowymi. Zanim do ciebie dociera, zaczynasz iść na oślep, skręcasz na chybił trafił. Ulica za ulicą szeregowców z czerwonej cegły z drzwiami wyjściowymi otwierającymi się wprost na chodnik. Z okien płynie zapach kolacji i poważne tony wiadomości z szóstej. Nie wiesz, gdzie jesteś, ale oto na rogu majaczy znajomy punkt orientacyjny: pub z wyschniętymi skrzynkami na kwiaty i obłażącym szyldem. Coach and Horses. Wydaje się nie do uniknięcia, jakby przyciągał cię przez całą drogę. Zanim się orientujesz, jesteś u drzwi i wchodzisz. Patrzysz w kąt, ale nie ma potrzeby: on tam jest, tak jak myślałaś, że będzie. Barman bezwładnie opiera się o bar, gapi się na show o domowych naprawach idący bez dźwięku na ekranie nad jednorękim bandytą. Atrakcyjna parka siedzi przy oknie z otwartym przewodnikiem leżącym na stoliku: zagubieni turyści, którzy szukali prawdziwego Manchesteru. Poza nimi nikogo nie ma. Podchodzisz do niego. Kaszlesz. Podnosi wzrok. – Potrzebuję paszportu – szepczesz. – Ile? – O cześć – odpowiada. – Kupa czasu. – Ile? – pytasz. Rozsiada się w krześle, za głową ma ścianę, na półce za sobą puszkę na dary Ratujmy Dzieci. – Wiesz, często o tobie myślałem – mówi z uśmieszkiem. – Nawet teraz. Myślę o tobie długo i z zapamiętaniem. Czasem bardzo mocnym. Zaciskasz szczęki. – Pierdol się – mówisz cicho. – Tak – odpowiada, kiwa głową i przeplata papierosa między palcami. – To jedna ze spraw, o których myślę. Ta twoja poza – ta iskiereczka, do której nikomu nie udało się dotrzeć. Byłaś moją specjalną dziewczyną, Ellie. Moją specjalną dziewczyną. Przepływa przez ciebie spiętrzona fala uczucia, grozi, że wypełni ci oczy łzami. Pokonujesz to, myślisz o twardych, zimnych przedmiotach: drzwiach zamykających się z hukiem, podkładkach do pisania, plastikowych krzesłach w pustych pokojach. Po tym, co dzisiaj przeżyłaś, nie pozwolisz, żeby stanął ci na drodze. – Słuchaj, pomożesz mi, czy nie? – pytasz. Pociąga nosem. – O tak, pomogę ci – mówi. – Ale to kosztuje. Przesuwasz się niecierpliwie. – To właśnie mówiłam – stwierdzasz. – Ile? Obrzuca cię wzrokiem, widzi twój płaszcz od Marks and Spencers, torebkę, którą wybrałaś w sklepie Oxfam. – Tysiak – mówi. Potem przenosi wzrok na twoje krocze. – Chyba, że zaproponujesz inny rodzaj zapłaty.
Myślisz o pieniądzach gromadzących się nieustannie na rachunku, który Beryl pomogła ci założyć. Myślałaś, że wydasz je na coś lepszego niż to. – Świetnie – mówisz. – Tysiak. W jego oczach rozbłyskuje zaskoczenie. Próbuje to ukryć. – Dwa – mówi. Kręcisz głową. – Powiedziałeś tysiak. Wzrusza ramionami. – Inflacja. Lepiej bądź bardziej twórcza. Patrzysz na niego, mrużąc oczy. Turyści spod okna wstają, żeby wyjść. – Przy okazji – mówisz. Właśnie miałam zapytać: co z Mary? Powieki opadają mu na oczy. – Nie żyje – mówi. – Och, jak mi przykro to słyszeć – odpowiadasz. – Przedawkowanie, co? Poderżnęła sobie żyły w nadgarstkach? Czy twój kurewski ojciec zajebał ją na śmierć, tak samo jak próbował zajebać ciebie? Bawi się papierosem i rzuca go. – W porządku, pierdolę – mówi. – Zrobię to za tysiaka. Wyciąga z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki zwinięty kawałek papieru. – Napisz tutaj, co tam chcesz mieć – mówi. – Nazwisko, datę urodzenia, całe to gówno. Piszesz nazwisko Trudy i że urodziła się w Camden. Potem wpisujesz rok urodzenia, 1984 rok i dzisiejszy dzień jako dokładną datę.
51
Każdą wolną godzinę spędzała z Hellie. Czasem czytała jej list albo którąś z książek przyniesionych przez Nicka (chociaż unikała Frankensteina z jego wymęczonymi notatkami na marginesie). Robiła, co mogła, żeby Hellie było wygodnie i żeby nie dostała infekcji. Wpadła w pedantyzm co do używania alkoholowego żelu do rąk z dozownika przy drzwiach. Był dla niej jak tarcza chroniąca przed podmuchami obojętności wpadających z każdą, coraz rzadszą, wizytą Nicka. Z obojętności wynikało też, że kiedy tam była, matka i Wilczek ani razu nie przyszli. Pewnego dnia, w sklepie z rzeczami używanymi przy South Circular, trafiła na stary magnetofon kasetowy i wybór taśm z muzyką z lat dziewięćdziesiątych – Blur, Spice Girls, No Doubt. Właśnie taka sacharyna, którą Hellie uwielbiała słuchać. Chwyciła to i zabrała na salę. Pielęgniarka popatrzyła na nią z aprobatą, kiedy gmerała, żeby podłączyć magnetofon. – Muzyka i radio są dobre – powiedziała z trynidadzkim zaśpiewem. – Widzieliśmy już wielu ludzi, którym od tego się poprawiło. – No proszę – powiedziała Smuga, prostując się, twarz miała zaczerwienioną. – Myślałam, że teraz już nie ma na to szans. Pielęgniarka konspiracyjnie się nachyliła. – Lekarze pani tego nie powiedzą – rzekła. – Póki życia, póty nadziei. Smuga włączyła Spice Girls. Syntetyczne powiewy dźwięku ogarnęły salkę, wypełniły ją z lekka mechanicznymi głosami. Mama, I love you. Mama I care. Zamknęła oczy wstrząśnięta plastycznością obrazów, które stłoczyły się w jej głowie: Hellie paćka się błyszczykiem do warg w sobotni wieczór, a ona, Smuga, siedzi zgarbiona na łóżku pod ścianą. Chichoty dziewczyn lubianych w szkole, które siedzą w autobusie wokół Hellie, podają sobie słuchawki, żują gumę i dumają nad More and Just 17. Dźwięki Two Become One spływające klatką schodową, kiedy Smuga wychodzi do parku, w ciemną niepamięć drzew. Kiedy nie czytała ani nie słuchała muzyki, mówiła. Dni mijały, a ona wydobywała na powierzchnię coraz więcej wspomnień i ustawiała w świetle wydarzenia, o których nie myślała od lat. Umysł miała pełen przeszłości. Im więcej powiedziała, tym więcej zostawało do powiedzenia. Obrazy i wydarzenia tłoczyły się w jej mózgu, podnosiły wrzawę, żeby je wybrać, rozważyć, wyrazić. Wspominała Mary i zabawy w parku, przyjęcie urodzinowe – czy naprawdę się odbyło? – kiedy matka się uśmiechała i był wielki tort ze świeczkami, a ojciec nosił czerwoną różę i udawał klauna. Jakby odbudowywały między sobą przeszłość, sklejały ją. Ona mówiła, a Hellie słuchała i w ten sposób to zaczynało być rzeczywiste. Czasem nieomal miała wrażenie, że Hellie też mówi, tak nagłe i
niespodziewane obrazy wyskakiwały jej z głowy, jakby podsuwał je nie jej własny umysł, ale umysł kogoś innego, kto też tutaj był. W niektóre dni traciła poczucie czasu. Rano łączyło się z wieczorem, jakby ktoś zamazywał dzień wodą i gęstym pędzlem. Godziny odwiedzin straciły większe znaczenie. Przychodziła i wychodziła, kiedy miała ochotę, poza tym siedziała na krześle przy oknie i mówiła do Hellie. Kiedy June, trynidadzka siostra miała dyżur, patrzyła przez palce i pozwalała jej zostawać długo po tym, jak słońce niknęło za horyzontem, oblewając miasto pomarańczową poświatą. Zanurzona w szumiącym zmierzchu, przy mruganiu monitorów i westchnieniach maszyn, czuła, jak czas wzbiera i ustępuje. Popiskiwały maszyny wokół łóżka Hellie, a może to była ciężarówka cofająca się w letnie popołudnie przed ich domem, ta ciężarówka, która wwiozła klamoty Wilczka w ich życie, a czasem to było urządzenie w parku rozrywki. Później były to piski kasy w supermarkecie, kiedy matka ponuro upychała zakupy do toreb i czekała, żeby zapłacić. Smuga miała pięć lat, piętnaście, była w swoim wieku. Była Helen, Ellie, Trudy, potem znów Smugą. Obrazy rozkwitały. Prawdziwe wyobrażenia ze szczyptą szyderstwa z Nibylandii. Niby było. Siedziała na różowym krześle wyściełanym skajem i patrzyła, jak pierś Hellie unosi się i opada, jak jej drgają powieki. Dostosowywała oddech do oddechu bliźniaczki, wciągała i wypuszczała powietrze unisono z nią, aż zaczęło się jej wydawać, że gdyby przestała, obie mogłyby zatonąć, umrzeć i wypłynąć na wierzch pokoju jak ryby w dziwacznym pokazie akwarystycznym na jakiejś upiornej przystani. Wtedy nadchodziły chwile, gdy rozumiała – dojmująco i boleśnie – jak bardzo chce, żeby jej siostra żyła. Wtedy nadchodził czas, kiedy jej pragnienie, żeby Hellie przemówiła, było tak silne, że wyłączało wszelkie inne myśli i odczucia, odsuwając na daleki skraj świadomości akcesoria jej zaburzonego mózgu, wypychając szepty i pomruki z umysłu i kiedy była w szpitalu, głosy, które zazwyczaj grzebały jej w myślach jak sępy, nie odezwały się ani słowem.
52
Razem z Garethem spędzacie popołudnia na przygotowaniach do podróży. Bawicie się klasycznym malarstwem tak, jak dzieci eksperymentują z Lego, wybierając elementy i układając je w cudaczne kształty. Przedstawiasz kanciaste kobiety Picassa arystokratycznym pięknotkom Rubensa. Puszczasz żaglówki Hockneya na morzach Constable’a. Najlepszy czas to wczesny wieczór, kiedy wszyscy już poszli, kiedy we dwoje dobieracie się do sedna projektu, a reszta świata schodzi na plan dalszy. Przypomina ci to laserowe skupienie, które zdarzało ci się w pracowni artystycznej na oddziale, z jedną różnicą: tutaj uczestniczy w tym was dwoje i cała sprawa robi się bardziej stonowana. Przy Garethcie doświadczenie wydaje się solidniejsze: tankowiec orzący wody, po których łódeczka twojej wyobraźni zwykła się ślizgać. Sprawy spowalniają, ale robią się głębsze, bardziej namacalne – mniej skłonne do wywrotek. – Podoba mi się to – mówisz do niego pewnego wieczora, spoglądając od swojej sztalugi na jego jasną głowę nachyloną nad kartką A2, skupioną nad krajobrazem miejskim nabierającym kształtów pod jego ręką. Podnosi wzrok, mruga, przez sekundę jest zdezorientowany. Potem ośmiela się na uśmiech. Zmuszasz się, żeby wytrzymać jego wzrok dłużej niż przez sekundę. Najtrudniejsze z wyjazdem to odejście z domu Beryl. Sprawy tak wygodnie ułożyły się między wami, że prawie nic nie musisz mówić. Siedzisz, milcząc, balansujesz tacą na kolanach, oglądasz to, co tam spece od programu w BBC czy ITV postanowili ci zaserwować. To nie jest wroga cisza, jak bywało przy stole między tobą a matką i Horace’em, albo martwe milczenie, jakie było wobec większości ludzi na oddziale, gdzie między wami wyrósł mur, to aktywne, przyjazne milczenie. Życzliwe, to właściwe słowo. Wiesz, że w każdej chwili możesz je przerwać, ale nie musisz. Wyobrażasz sobie, że tak powinna wyglądać prawdziwa rodzina. Gdyby nie brzmiało to tak dziwacznie, powiedziałabyś to jej. Ale wiesz, że ściągnęłaby usta i pomyślała, że niepotrzebnie przesadzasz. Nie podoba się jej, że wyjeżdżasz do Amsterdamu. – Tam jest mnóstwo narkotyków – zauważa, kiedy pierwszy raz mówisz jej o tym. – Upadłe kobiety. Powinnam powiedzieć: prostytutki. Kiwasz głową, wzruszasz ramionami. Nie mówisz ani słowa. Wiesz, że nie myśli o tym aż tak źle, jak mówi. Wiesz doskonale, że gdyby któraś z tych upadłych kobiet w sytuacji kryzysowej zapukała do drzwi, Beryl przyjęłaby ją bez namysłu. Cholera, aż doznajesz szoku, kiedy dociera do ciebie, że już to zrobiła. W ostatni wieczór Beryl przyrządza swoją specjalność: kiełbaski zapiekane
w cieście z sosem cebulowym. Siadacie we dwie i jecie, oglądając Coronation Street. – Dziękuję za wszystko – mówisz i te słowa chwytają cię za gardło. Beryl macha na nie ręką i wypada do kuchni z pustymi talerzami. – Pewnie będziesz tego potrzebowała – mówi po powrocie i wyciąga rękę z ładną torbą wypakowaną kanapkami i kawałkami ciasta bananowego owiniętymi w folię. – Na prom – dodaje. – Będę w kontakcie, Beryl – mówisz. – Zadzwonię. – Nie – mówi, znów siadając na krześle. – Nie zadzwonisz. Widziałam to milion razy. I tak powinno być. Teraz uciekaj na górę, a rano nie zapomnij zdjąć pościeli. Potem jest rano. Mrugając, wysiadasz z autobusu. Masz wrażenie, że wsiadłaś do niego w środku nocy. Białe poręcze promu w półcieniu zabarwione są na niebiesko. Kiedy statek wypływa z Hull na otwarte wody kanału La Manche, stoisz na rufie, patrzysz na kurczący się pasek lądu, jesz kanapkę od Beryl. Tam jest matka i Horace, myślisz. Hellie i Richard i personel oddziału. Nagle przeszłość robi się bardzo mała.
53
Przez kilka dni nie wracała do mieszkania w Walworth, nocami wolała włóczyć się po pokrytych liśćmi ulicach blisko szpitala. Głównie dlatego, że za bardzo w niej musowało, żeby mogła spać. Pewnej nocy znalazła banknot pięćdziesięciofuntowy, który ktoś upuścił na chodnik, uznała to za znak, że jest tam, gdzie powinna być. Podreperowała się za te pieniądze herbatą i tostem w całonocnej kawiarni przy South Circular. Kiedy w końcu wróciła, żeby zmienić ubranie, zobaczyła, że ktoś napisał „kuuuuurwa” na ścianie za pojemnikami, tam, gdzie przy tylnych drzwiach leżały pety i kawałki rozbitego szkła. Ubranie w jej pokoju miało kwaśny zapach, ale i tak je włożyła, zamykając oczy, żeby odpłynąć od paniki obijającej się o nią z sufitu i ścian – od całej tej wyszczerbionej energii, którą przez poprzednie lata wchłonęły wiórki drewna i kruszący się tynk. Żeby się uspokoić, wyjęła z kieszeni płaszcza i położyła na stole folie z czekoladowych batonów, kawałki papieru i inne śmieci, usunęła spod drzwi nową zaspę kopert. Był tam list z pośredniaka z zaproszeniem na kolejną ocenę w związku ze skargą w jej sprawie. Z kpiącym uśmieszkiem wetknęła kartkę do kieszeni. Wyobraziła sobie pilny telefon Nicka do pośredniaka, napędzany poczuciem winy po ich spotkaniu, żeby pozbyć się jej, byle dalej od siebie. Potem jakiś czas stała na progu z dokuczliwą świadomością, że czegoś zapomniała, ale przecież nie miała tu już nic do roboty. Kiedy wróciła do szpitala, wpadła do kawiarni po kanapkę. Stała w kolejce, żeby zapłacić, kiedy poczuła dłoń na ramieniu. Odwróciła się i zobaczyła, że patrzy na nią znajomy o pofalowanych blond włosach i lekko wystającym podbródku. – Trudy – powiedział. – Hm, nie Trudy, ale… – Tak – odparła i otworzyła szeroko usta z zaskoczenia, kiedy zorientowała się, kto to jest. – Anton. Kurwa! Zobaczyła, jak nerwowo się rozgląda. – Przepraszam – wymamrotała – Odruch bezwarunkowy. Pokiwał głową. – Całkiem na miejscu. Trzymał banana i karton soku z owoców tropikalnych. – To nie dla mnie – powiedział szybko. – To dla syna mojej siostry. Mojego siostrzeńca. Ma osiem lat. Przyszliśmy tutaj z wizytą do mojego ojca. Pokazał głową grupę dobrze ubranych ludzi przy stoliku pod oknem. – Och – powiedziała. – Przykro mi to słyszeć. Co…? – Udar – powiedział szybko Anton. – Nic z tym nie da się zrobić. Podejrzewam, że to już niedługo. Ale ciągle próbują sprawdzić, czy uzyskają od
niego jakąś reakcję. Pokiwała z zakłopotaniem głową, trzymając kanapkę z szynką. Co on musi o niej myśleć, po tym w jaki sposób wszystko zostawiła? Kiedy tak po prostu uciekła? Zerknęła na jego twarz, próbując odczytać z niej odpowiedź, ale miał jak zwykle szczerą i powściągliwą minę. – A ty? – zapytał. – Przyszłam z wizytą do… – zaczęła, zanim zdała sobie sprawę, jak dziwnie może zabrzmieć, że przyszła w odwiedziny do Hellie – przyjaciółki. Miała wypadek. Samochodowy. Jest w śpiączce. Anton pokręcił głową. – Parszywy pech. Nastąpiła przerwa w rozmowie. Anton bawił się słomką przylepioną do kartonu z sokiem. Potem oboje zaczęli mówić naraz. – Jak twoje sprawy? – zapytał, ale gestem odsunęła te słowa. – Lepiej w to nie wchodzić – powiedziała. Kiedy z nim rozmawiała, jej głos brzmiał inaczej. Lżej, wytworniej. Mimo wszystko przesączała się pewność siebie dawnej Trudy. Kiwnął głową. – Racja. – Stukał stopą o podłogę. – Słuchaj. Cieszę się, że na ciebie wpadłem… nawet w tych okolicznościach. Jest coś, co chciałbym ci powiedzieć. Uniosła ręce, nagle przestraszona, że on chce zrobić coś takiego, co sprowadzi to wszystko z powrotem: coś, co stało się w Manchesterze i zniszczyło piękne, jasne sprawy. – Ależ proszę cię – powiedziała. – To wszystko przeszłość. Teraz już niczego z tym nie mogę zrobić. Przepraszam, powinnam lepiej z tym sobie poradzić. Powinnam być wobec ciebie bardziej otwarta od pierwszego dnia, ale ja… – Nie – powiedział, kładąc jej rękę na ramieniu. Znów przejął prowadzenie rozmowy. Pomyślała, że tego muszą uczyć w prywatnych szkołach – odlana z żelaza umiejętność nalegania, narzucania innym swojej woli. – Nie – powtórzył. – To nie ma nic wspólnego z tym, co się stało. Zerknął na stolik pod oknem. Ludzie wstawali, brali płaszcze. Wśród nich, obok olśniewającej dziewczyny w spodnium, zobaczyła kogoś, kto musiał być matką Antona: ten sam podbródek i coś wokół oczu. Smuga zobaczyła, że to silna kobieta, stanowcza. Z tych, które uważają, że płacz jest w złym stylu. Kiedy znów spojrzała na Antona, zobaczyła że zaszła w nim zmiana, jego pewność siebie zniknęła za chłopięcą nerwowością. Szurał butem po linoleum. – Wiesz, muszę iść – powiedział, gmerając w kieszeni spodni. – Ale proszę, to moja wizytówka. Zadzwoń, umówimy się na spotkanie. Obiecuję, nie będziesz żałować.
– Anton – dobiegł głos z drugiej strony pomieszczenia. – Tak – odparł. – Idę. Wcisnął jej wizytówkę w dłoń. – Nie zapomnisz, prawda? – zapytał. Wzruszyła ramionami. – Jasne – powiedziała, unikając jego wzroku. Uśmiechnął się do niej olśniewająco i szybko poszedł do krewnych. Włożyła wizytówkę do pustej kieszeni płaszcza, dziwnie pustej, odkąd została oczyszczona z wczorajszych śmieci.
54
Biuro jest w bocznej uliczce, tuż nad jednym z kanałów, nad sklepem sprzedającym buty z opon samochodowych. Żeby do niego dotrzeć, musisz wejść wąską drewnianą klatką schodową, ale kiedy już tam jesteś, otwiera się przed tobą wielki, pełen światła strych z ogromnymi, długimi oknami patrzącymi na przechodniów i rowerzystów na ulicy na dole. Pomieszczenie jest oszczędnie umeblowane, ale jest tu wszystko, co może ci być potrzebne: sztalugi, komputery, wielkie stoły kreślarskie, miejsce do robienia kawy i herbaty, kanapa. Odwracasz się z uśmiechem do Garetha. Miny was obojga mówią to samo: poszczęściło się wam. – Mam nadzieję, że wam się tu podoba – mówi mały człowieczek w okularach, który was oprowadza. – Mamy nadzieję, że to… – palcami szuka w powietrzu słowa – sprzyja pracy artystycznej. Jesteśmy ludźmi biznesu. Co my tam wiemy? Zrobiliśmy, co w naszej mocy, ale jeśli jest coś, czego byście chcieli, po prostu zadzwońcie. Nikt wam tutaj nie będzie przeszkadzał. Przychodzicie i wychodzicie, kiedy chcecie. Jest taki skromny, że dopiero kiedy wychodzi, a ty go prosisz o powtórzenie nazwiska, dociera do ciebie, że to Jan Heijn, dyrektor Air Bubble, spółki, dla której będziesz pracować i spadkobierca pokaźnej porcji milionów Aholda. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, odcinając gwar ulicy, Gareth zwraca się do ciebie ze śmiechem. – Ja pierdolę – mówi ze śmiechem. – No, po prostu… ja p…pierdolę! Śmiejesz się wraz z nim. Pierwszy raz słyszysz, jak przeklina. Pierwszego dnia niewiele pracujesz. Wyjmujesz szkice i wieszasz je na ścianach. Mają tu porządny system zacisków, który pozwala wieszać szkice na nagich cegłach, żeby rozważać je wszystkie naraz. Niektóre pomysły są dobre, inne nie mają szans na powodzenie. – Ta Mona Lisa to barachło – zauważa Gareth, patrząc na szkic słynnej postaci kołyszącej na rękach powiększony telefon komórkowy. Musisz się z nim zgodzić. Lunch jecie w kafejce po drugiej stronie ulicy. Jakoś przekształca się to w popołudniowe wyjście i wkrótce oboje spacerujecie ulicami, wchłaniacie widoki i dźwięki nowego miasta. Krążycie po sklepach, bierzecie do ręki przedmioty, żeby poczuć ich ciężar. – Czy tak mi się wydaje, czy projekty tutaj są po prostu znacznie lepsze? – pyta Gareth, patrząc na lampę na biurko zrobioną z jednego kawałka zakrzywionego drewna. – Wszystko jest lepsze – mówisz. – Wszystko.
Mówisz to na poważnie. Czujesz tutaj, jak życie się otwiera, możliwości rozwijają czerwony dywan, w którąkolwiek stronę popatrzysz. Jesteś tutaj inna. Jest ciebie więcej. Pod koniec popołudnia natrafiacie na długi szereg ludzi wijący się od skrzyżowania w stronę jednego z głównych kanałów. – Kolejka do żaglówki? – zastanawia się Gareth. – Mało prawdopodobne – mówisz, patrząc na siwowłosą parę Amerykanów zezujących na mapę. Okazuje się, że ludzie czekają, żeby wejść do domu Anny Frank. – Wejdziemy? – pyta Gareth. Wzruszasz ramionami. Mija pół godziny i wchodzisz stromą klatką do ciasnych pokoików za biblioteczką. Jesteś wstrząśnięta, widząc zdjęcia Anny przypięte na ścianach: fotografie królowej Elżbiety, Grety Garbo i Ginger Rogers. To wygląda na wtargnięcie, żeby pokazywać przedmioty tak wielu oczom: przedmioty-efemerydy, które stały się czymś permanentnym poprzez wartość przedwczesnej śmierci. Myślisz, że gdyby Anna żyła jeszcze pół roku, mogłaby uznać Elżbietę za niezbyt piękną, bo przyciężką w okolicy szczęki i zdjąć fotografię, tak samo jak mogłaby odejść od tego gamonia, z którym obijała się bez celu po strychu, tymczasem czynniki pozostające poza jej kontrolą na zawsze oznakowały ją jako fankę królowej Anglii z nastoletnią miłością. Zamarła wersja nieukończonego ja. Oboje jesteście przybici, kiedy wychodzicie. Niczego stosownego nie da się powiedzieć. Gareth przez cały czas mruga i kręci głową. Wtedy wpadasz na pomysł. – Chodź – mówisz, biorąc Garetha za rękę. – Wiem, czego potrzebujemy. Słyszałaś o nich od ludzi na oddziale: kawiarnie sprzedające trawkę. Oczami duszy widzisz je jako eleganckie miejsca z ciastkami na ladzie i ekspresem do kawy bulgocącym pod ścianą. Ale okazuje się, że jest zupełnie inaczej. Pierwsza kafejka, do której wchodzicie, napakowana jest Anglikami w dresach – jakiś wieczór kawalerski czy biba urodzinowa. W powietrzu unosi się ponury, agresywny nastrój, groźba sugerująca, że wkrótce ktoś albo coś dostanie w dziób albo zostanie wypierdolony. Idziesz pierwsza bocznymi uliczkami, nabierasz doświadczenia w wyszukiwaniu symbolu liścia marihuany na plastikowych szyldach wystających znad drzwi. Następne parę miejsc jest równie nieobiecujące, ale w końcu znajdujecie się w cichej uliczce naprzeciwko drzwi, które zdają się mniej nieprzyjemne. Przepychacie się przez zwisające paski kolorowej taśmy do czegoś, co wygląda jak sklep ze słodyczami prowadzony przez nastolatków. Całość pomalowana jest na czarno, na ścianach widać rysy. Pośrodku stoi stół z piłkarzykami, a w telewizji idzie holenderska wersja odcinka X Factor. Na
szklanym kontuarze leżą stosy batonów czekoladowych i paczki chrupek, opiera się o niego niechlujny facet i żuje koniec swojego kucyka. Przez chwilę czujesz w piersi płomień strachu. Jest tu coś znajomego, co ci się nie podoba – lekkomyślność, która chowa się po kątach i może rzucić się i ponownie wkręcić cię w zawrotne spirale. Przełykasz i idziesz do kontuaru. – Gotowego skręta poproszę – mówisz. – Hasz czy trawka? – pyta facet. Wybierasz trawkę. Wzrusza ramionami i nie oglądając się za siebie, sięga do pudełka na półce z tyłu. Płacisz, sadowicie się przy stoliku pod oknem, między wami stoi popielniczka. Gareth rozgląda się szeroko otwartymi oczami. – To jest surrealne, prawda? – mówi. – Że po prostu można to tutaj robić. I nikt nie mrugnie okiem. Wzruszasz ramionami i zapalasz. Chmury spływają w głąb twojego gardła i do płuc: oddech zielnego spokoju. Tak, w końcu to niezła rzecz. Sztachasz się jeszcze raz i podajesz skręta Garethowi. Gareth ostrożnie przytyka skręta do ust. Mrużysz oczy, myślisz, żeby go zapytać, czy już to robił, odrzucasz ten pomysł. Przez jakiś czas palicie w milczeniu, przekazujecie sobie jointa. Gareth zaciąga się gwałtownymi, krótkimi sztachnięciami. Po jakimś czasie mina mu się rozluźnia. Włosy zaczynają stawać sztorcem pod różnymi kątami, jakby ktoś wypuścił jego rysy na wolność, rozszerzył twarz o pół centymetra. Kratery na skroni odbijają się ciemno na tle skóry. – Podoba mi się tutaj – mówi, kiwając głową. – P…podoba mi się tutaj. Sięgasz po jointa, zaciągasz się parę razy. Przenika cię dobre uczucie. Uważasz, że życie jest ci to winne. Przebrnęłaś przez całe to gówno, a teraz jesteś tutaj, pracujesz jako artystka w Amsterdamie. Ten gnój, przez który normalny człowiek przechodzi w ciągu całego życia, skoncentrował się właśnie w pierwszych dwóch dekadach. Ale teraz już po wszystkimi zostały całe lata dobrych czasów. Uśmiechasz się do siebie, coś mruczysz, na wpół zapomnianą melodię… Celebration Times, Come On! Tandetne. Ale zdajesz sobie sprawę, że jest w tym jakaś prawda. Wszędzie jest prawda, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać. Oczy Garetha robią się coraz większe. Gapi się na twoją twarz, jakby widział ją po raz pierwszy. – Muszę coś wyznać – mówi. – Nie śmiej się. Drapie się rękami po głowie, aż włosy rozłażą mu się na wszystkie strony. Nachyla się. – Podkochuję się w tobie. Mrużysz oczy. – Odpierdol się – mówisz.
– Poważnie – mówi. – Nie żartuję. Unosisz oczy. – Poważnie – powtarza. – Bardzo cię kocham. Dosłownie. Jak tylko przyszłaś, pierwszego dnia, to mi s…stanął jak cholera. Edmund się wściekał, a ja utknąłem przed sztalugą, bo próbowałem ukryć, że tak bardzo mi stanął. Patrzysz na niego przez sekundę. Potem wylatuje z ciebie poryw śmiechu, oblewając go kropelkami. – Hej – mówi, ocierając twarz. – Mówiłem, nie śmiej się. Ale on też się śmieje. Śmiejecie się oboje. To jest kurewsko śmieszne. Tak się śmiejecie, że trzech facetów, którzy grają w kącie w domino, odwraca się, żeby popatrzeć. Śmiejecie się, aż stolik zaczyna się trząść, a wy myślicie, że pospadacie z krzeseł. – Oj, pieprzyć to, takie to nieprofesjonalne, co? – mówi Gareth, kiedy kończy mu się trzęsionka. – Po co ja to mówiłem? Teraz mnie znienawidzisz, prawda? Podnosisz jointa, zapalasz go ponownie, zaciągasz się. – Pozwól, że coś wyjaśnię. Kiedy mówisz wielki wzwód… – Oj, spadaj – mówi Gareth. – W porządku, ś…średnich rozmiarów wzwód. Dla mnie, jakkolwiek by było, wielki. Zapada milczenie. – Nie to, żebym… – zaczyna i opada, nie jest w stanie dokończyć zdania. – W każdym razie, n…nie powinniśmy o tym rozmawiać. J…jesteśmy kolegami. Zawodowcami. Uśmiechasz się. – Tak, jesteśmy. Zostajecie jeszcze trochę w kafejce, jecie chrupki, pijecie colę. Ty pierwsza przyznajesz: naćpałaś się po uszy. W tym skręcie było więcej czadu, niż się spodziewaliście. Zdajesz sobie z tego sprawę, kiedy we dwoje zaczynacie analizować holenderski X Factor i trafiacie na sposób niwelujący wszelkie problemy Unii Europejskiej, a w konsekwencji rozwiązujący konflikty na całym świecie. Nie pamiętasz szczegółów, ale ma to coś wspólnego z wprowadzeniem wielkiego, globalnego panelu sędziowskiego i muzyki ABBA. Słońce zaczyna zachodzić, kiedy wreszcie wywlekacie się na zewnątrz. Promienie padają wzdłuż ulicy, zamieniają szyby w złoto. – Kurczę – mówi Gareth. – C…co za dzień. Patrzysz na niego, widzisz, jak światło go pozłociło, pofarbowało mu koniuszki włosów na pomarańczowo. Przechodzi cię wstrząs, widzisz że jest piękny. Dociera do ciebie, że jego oczy to lśniące gwiazdy. Podchodzisz i całujesz go w usta. Jego ciało drga, potem łagodnieje. Otacza cię ramionami. Całujecie się przez chwilę, stojąc na ulicy, a rowery przejeżdżają
obok was. Potem on się odrywa. – Chodź – mówi, biorąc cię za rękę. Tym razem on prowadzi.
55
Według zegara nad drzwiami właśnie minęła trzecia, na dworze było ciemno. Światła były przygaszone, buczenie i westchnienia maszyn przytłumione. Noc kładła się jak koc na wszystkim, przytępiając dźwięk. Gdyby teraz wystawiła głowę z pokoju, korytarz wyglądałby jak z horroru: opustoszały, nienawistny, ponury. Smuga siedziała na krześle przy oknie, mrugała oczami. Co się stało? Zasnęła? Jak to możliwe, że jej stąd nie wykopali, kiedy skończył się czas odwiedzin? Sala kurczyła się i rozszerzała z każdym westchnieniem wentylatora. Inne pokoje tłoczyły się i próbowały zająć miejsce tego: pokój na strychu u Nicka i Hellie. Sypialnia w mieszkanku w Walworth. Pokój w oddziale. Pokój u Beryl. Pokój sprzed wielu lat, w domu matki, gdzie kiedyś dwie dziewczynki leżały obok siebie. We wszystkich pokojach pojedyncze łóżka, z jednym wyjątkiem: pokoju w Amsterdamie. Żadne z nich nie należało naprawdę do niej. Mocno zamknęła oczy i broniąc się przed wspomnieniami, pokręciła głową. Kiedy je otworzyła, zobaczyła, że Hellie na nią patrzy. – Cześć – powiedziała Hellie. – Cześć – odparła Smuga. Wstrząs przeszedł przez nią drobnymi falami, aż zdrętwiały jej ręce i nogi. Hellie zmarszczyła nos, jak zawsze robiła, kiedy czekała, aż coś się stanie. – Cóż, zaskakująca odmiana – powiedziała. Smuga nic nie mówiła. Chwila wydłużała się. Miała wrażenie, że wszystko zmieniło się w porcelanę i jeśli wykona niewłaściwy ruch, świat może się rozbić. – Musisz mnie nienawidzić – powiedziała w końcu Hellie, mrużąc oczy, jakby te słowa sprawiały jej ból. Smuga poruszyła się na krześle. Plastikowa poduszka chrząknęła pod nią, pierdnęła. Pomyślała o liście z maniakalnymi bazgrołami. – Nie. Tak było, ale już nie jest. Hellie kiwnęła głową. Chyba zrozumiała. – Musiałam to zrobić – powiedziała ochrypłym, słabym głosem. – Ze względu na ojca – wyprzedziła ją Smuga. – Ze względu na to, co zobaczyłaś. Hellie wzruszyła ramionami. – Nie miałam siły być nią, taką jaką ona była. Być Ellie. Nie potrafiłam żyć według tego scenariusza. Zamilkła. Rura w jej gardle zalśniła. Smuga pomyślała, że powinna kogoś wezwać, powiadomić personel o powrocie Hellie do przytomności. Ale bała się, co się stanie, gdy tylko odwróci wzrok. Sekundy mijały, ona nic nie robiła.
– Ja też nie mogłam – powiedziała Smuga. – Po prostu wszystko rozwaliłam. Spieprzyłam sprawy. Po kiego wała poszłam do więzienia. No dobrze, nie do więzienia, ale czegoś takiego samego. Nie, gorszego. – Właśnie – powiedziała Hellie. – Uciekłaś. Smuga zamknęła oczy. – Ale miałyśmy fajnie, prawda? – mówił dalej głos Hellie. – Zanim to wszystko się stało, czasem naprawdę miałyśmy fajnie. Wycieczka do Hastings, jazda na rowerze w parku. Tamten dzień, kiedy puszczałyśmy z nim latawca, zanim odszedł. Przynosił nam tyle rzeczy. Pamiętasz ten dzień, kiedy wykupił wszystkie t-shirty w tamtym sklepie? – Bo podobały mu się kolory – powiedziała Smuga. – A dzień, kiedy przyszłyśmy do domu i salon był pełen przytulanek… – Bo myślał, że będą samotne, jeśli zostawi je w sklepie. – Smuga teraz to zobaczyła: każda powierzchnia pokryta wypchanymi zwierzątkami o plastikowych oczkach i głupawych uśmieszkach i matka oburzona na tle ich okrzyków rozkoszy. – Był jak jedna z tych postaci w telewizji dla dzieci – powiedziała Hellie. – Magiczny. Większy niż życie. Zawsze o nim myślałam, kiedy oglądałam te programy z dziewczynkami – … Z Heloise. Rzeczywistość była dla nich za mało kolorowa. On powinien trafić do książki, ale czyjaś wyobraźnia trzasnęła i wylądował w realnym świecie. Smuga skinęła głową. To była prawda, taki był ojciec, uciekinier ze snu na jawie. Profesor Gąbka. Hellie nierówno westchnęła i przyłożyła dłoń do gardła, gdzie wgłębiała się w nie rura. – Zachowałam jeden z jego rysunków – powiedziała. – Tamtego dnia, kiedy matka opróżniła składzik i spaliła jego obrazy w ogrodzie. To mała rzecz, przedstawia wybuchające fajerwerki, które lśnią jak on. Schowałam to za szafą w naszym pokoju. Teraz jest na strychu w moim i Nicka domu. Pomyślałam, że powinnam ci o tym powiedzieć, żebyś mogła go wziąć, na wypadek… wiesz. Smuga nachyliła się do przodu i wzięła siostrę za rękę. Była miła w dotyku, miękka. – Przepraszam – szepnęła. Hellie zamrugała. – Za co? – Za to, co robiłyśmy… ja, Mary, matka pewnie też. Ojciec – za to co zrobiłyśmy, żeby Ellie taka się stała. Hellie wzruszyła ramionami, rura zamigotała. – Po prostu byliście sobą – powiedziała odległym głosem. – Każde z nas może to zrobić. Przez cały czas. Smuga popatrzyła na Hellie, zobaczyła, jak mała jest jej siostra: jak wystają
jej kości policzkowe, jak drżą ścięgna na szyi. Zobaczyła wypisane tam cierpienie. Przeszyło ją współczucie, jak rykoszet, chciała nachylić się i przygarnąć siostrę, zabrać ją z powrotem do łóżeczka przy ścianie w małym domku i sprawić, żeby wszystko było wesołe i radosne, zgnieść przeszłość jak dziecięcy rysunek i zrobić to jeszcze raz. – Przykro mi ze względu na Emily – wypowiedziała to ze łkaniem. – Stracić dziecko… ja… Hellie pokręciła głową. Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć i wydała wysoki pisk. Smuga patrzyła na nią przez chwilę, nie rozumiejąc. Twarz siostry iskrzyła się przez soczewki jej łez. Potem spojrzała na monitor nad łóżkiem i zobaczyła płaską, zieloną linię. Kiedy znów skierowała wzrok na łóżko, Hellie miała zamknięte oczy, leżała jak zawsze, twarzą do sufitu. Światło dnia napływało przez okno. Na korytarzu słychać było kroki biegnących. Między Smugę a łóżko wepchnęły się ciała. Siedziała sama w rogu, zanikało przyjemne uczucie dotyku palców Hellie na jej dłoni.
56
Przychodzisz do pokoju Garetha w wynajętym mieszkaniu. Jest tam wielkie okno wyglądające na drzewa rosnące wzdłuż środka ulicy prowadzącej na stację kolejową, z której pewnego dnia pojedziecie na lotnisko i do domu. Lubisz stać nago w oknie i patrzeć na miasto. Każdy przechodzień czy rowerzysta może spojrzeć w górę i zobaczyć cię, ale ciebie to nie obchodzi. Jesteś szczęśliwa, wiesz o tym i chcesz to pokazać. Czasem klaszczesz. Kiedy oboje czujecie beztroskę, wracacie do kafejki, siedzicie, zerkając przez pióropusze dymu na Lotto Weekend Miljonairs i Holland Got Talent. Jednak nie zachodzicie tam często. Nie czujecie potrzeby. W tygodniu wolicie spędzać czas na przechadzkach wokół jeziora w Vondelpark i zwiedzaniu galerii sztuki, Rijksmuseum i muzeum van Gogha, gdzie siadacie na podłodze, często godzinami i odrysowujecie elementy do pomysłów. Ciekawe, że kiedy wasze rysunki powstają na podstawie tego samego obrazu – na przykład krzesła van Gogha, albo autoportretu Rembrandta (przez jakiś czas masz ochotę tak go przerobić, żeby pokazać artystę trzymającego odtwarzacz MP3) – osiągacie zupełnie różne wyniki. Zawsze są powiązane i zawsze rozpoznawalne, ale o ile ty skupiasz się na szczegółach, oddając żyły na wierzchu dłoni, kształt ucha, on odrysowuje na kartce istotę obrazu. Jego kreska jest śmiała, silna i pewna. Twoja to maleńkie muśnięcia., które zszyte razem dają całość. – Masz zdumiewające oko do szczegółów – mówi pewnego dnia, zaglądając ci przez ramię. – Mogłabyś być fałszerzem. Przez chwilę zastanawiasz się, czy pije do ciebie – jeśli wie, że Trudy to fałsz – ale naklejasz uśmiech na zaniepokojenie, a kiedy on zaczyna mówić o nowym pomyśle na kampanię, dociera do ciebie, że niczego przez to nie chciał powiedzieć. Mimo wszystko, ulżyło ci, że w muzeum nie ma Gwiaździstej nocy. Nie wiesz, co byś zrobiła, gdybyś musiała tu siedzieć razem z nim, kiedy szkicuje wiry obrazu kadrujące twarz dyrektora w dniu, w którym powiedział ci, że opuszczasz oddział. Wasz ulubiony czas to kiedy oboje jesteście w studiu i opracowujecie pomysły. W takich chwilach zatapiasz się w obrazie i podnosisz wzrok, żeby zobaczyć, że tu jest Gareth. Radość z tego płoszy cię: skok uczuć ożywiający zmysły. To jest tak, jakby ktoś wrzucił cię w inną rzeczywistość, jakby zmieniono kanał telewizyjny twojego istnienia i teraz znalazłaś się w innym życiu. To uczucie pogłębia się przy rzadkich okazjach, kiedy spotykacie się z klientami. Personel Jana Heijna z Air Bubble jest pod każdym względem równie pełen szacunku jak on sam, wyraża zdumienie i zachwyt przy każdym, nawet najbardziej miernym z waszych dzieł i odważa się na subtelne dowcipy w swojej
dziwnie modulowanej angielszczyźnie. Zabierają was na posiłki do wysmakowanych i drogich restauracji, a raz, popołudniem, biorą na przejażdżkę kanałami na prywatnym jachcie Jana. Prawie przez cały czas wydaje się to nierealne. Mijają tygodnie, uczysz się bardziej w to wierzyć, ale nadal są noce, kiedy leżysz obok Garetha i nie śpisz, patrzysz na granatowe niebo i sylwetki drzew za oknem. Pewnej nocy szokuje cię, bo sięga do ciebie i mruczy coś, kiedy myślałaś, że śpi. – Powiedz mi coś – mówi leniwym, zaspanym głosem. – Na przykład co? – odpowiadasz po chwili. – Powiedz o tatuażu – mówi. – „Monstrum” wypisanym na czole. O tym powiedz. Dotykasz palcami skraju brwi. Zapomniałaś, że to słowo tam jest. Od tak dawna o tym nie myślałaś. Przyzwyczaiłaś się, żeby nosić długą grzywkę i zasłaniać litery. Mrugasz w ciemności. – Dlaczego? – pytasz. Przesuwa rękę po twoim brzuchu. – Bo chcę wiedzieć. Bo chcę mieć coś, co d…da mi klucz do tego wszystkiego, czym jesteś. Otwierasz usta, to wypada z ciebie jednym ciągiem. – Jako nastolatka miałam problemy psychiczne. Nie było ze mną dobrze. Jest to jedna z rzeczy, które wtedy zrobiłam. Czujesz, jak jego ciało sztywnieje. Za oknem drzewa kręcą głowami. Wiedzą, że popełniłaś koszmarny błąd. Głęboko nabiera tchu. – Jakie to były problemy psychiczne? – pyta. A potem, z nadzieją: – Depresja? Leżysz nieruchomo. – Zaburzenie dwubiegunowe – mówisz. – Nazywają to depresją maniakalną. Przynajmniej tak to nazwali. – Jak to…? – pyta cicho. – Wzloty i upadki – mówisz. – Góra, dół. Prawdziwy psychol. – A potem, ponieważ już zaczęłaś, możesz dokończyć, póki to kontrolujesz. – Moja rodzina nie rozumiała tego. Właściwie to mnie wyrzucili. Musiałam iść na oddział zamknięty. Czas staje. Noc ziewa. Realność o zimnym spojrzeniu, oślizgła, siedzi w czarnych głębiach, oblizuje sobie wargi jak ropucha. ”Wiedziałam”, szepczą jej usta. „Nie umiałaś się powstrzymać, co? Przez cały czas chciałaś to spieprzyć. Ta historia nie mogła się skończyć inaczej. Obie wiemy, że szczęście nie jest stworzone dla takich jak ty”. Świat opada, zaczyna się wyślizgiwać. Gareth nadyma policzki. Potem odwraca się do ciebie i bierze cię w objęcia.
– Moja biedna dziecina – mówi, kołysząc cię przytuloną do siebie. – Co za pierdolony, obrzydliwy pech. Jego delikatność jest dla ciebie szokiem i łzy napływają strumieniem, zaczynasz szlochać. Bo to był pech. Właśnie tak. to był pierdolony, obrzydliwy pech. Tak. Tak. i dlaczego nikt nigdy nie chciał tego zobaczyć – powiedzieć – wcześniej? Opłakujesz dziewczynkę w ogrodzie, nastolatkę w kolejnych pokojach do wynajęcia, dziecko, które stoi w przedpokoju i patrzy na matkę i Wilczka, a jakiś człowiek taszczy bagaż po schodach. Obejmuje cię, póki się nie uspokajasz, głaszcze cię palcami po włosach. Nagle ogarnia cię strach, że jego czułość może cię udusić. Odpychasz go, wywijasz mu się z objęć. – Teraz ty – mówisz. – Ja? – pyta. – Ty – powtarzasz z naciskiem, natarczywie, wstrząśnięta, że ni z tego, ni z owego stajesz się taka bezbronna, że on tyle wie. – Powiedz mi coś o sobie. Klucz do ciebie. Coś, co da mi tę samą władzę. Przykłada sobie dłoń do twarzy. W przyćmionym świetle jego oczy są jak sadzawki mroku. Ślady po trądziku na skroniach kryją w sobie cienie. – Coś, co d…da ci tę samą władzę? – mówi w zadumie. – Wiesz, to nie zawody. Nie próbuję cię kontrolować. N…nie o to chodzi. Kiwasz głową. Ale po cichu wiesz, że właśnie tak jest. W tym rzecz. Tak jest. – A jednak – mówisz. Nadyma policzki, kaszle. – N…no to dobrze. – Głęboko zaczerpuje tchu. – Spałem tylko z jedną osobą. Słowa wychodzą z trudem, jakby zapiął sobie gardło na guziki. – Przede mną spałeś tylko z jedną osobą? – pytasz. – Nie. Spałem tylko z jedną osobą. Prawda gromadzi się w milczeniu. – Och – mówisz. – Ja… – Wiedziałem – powiedział. – Wiedziałem, że to zniszczy wszystko, jak ci powiem. Nie chciałem mówić. Po prostu zapomnij, proszę. Spróbuj zapomnieć. Chłopczyk w jego głosie chwyta cię za serce. – Nie, jest w porządku. To tylko zaskoczenie, nic więcej. Przyciągasz go do siebie, wdychasz jego nowość, niewinność. Chcesz ją zabrać i owinąć się nią jak płaszczem. Może starczy jej dla was obojga. Radość wypływa na wierzch. Myliłaś się: tu nie chodzi o kontrolę. Głaszczesz jego gładką skórę. Jest taka miękka, że chcesz w niego wejść, włożyć na siebie to, kim jest i zacząć świat od początku.
57
Zator płucny. Skrzep wędruje od nóg, aż zablokuje arterię między sercem a płucami. To było najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. Tak napiszą w papierach Hellie na podstawie wniosków koronera z autopsji. Doktor Jalil wcale nie wydaje się zdziwiony. Powiedział, że to całkiem częste u ludzi, którzy byli unieruchomieni przez dłuższy czas. W jego głosie pojawiły się zmęczone tony, kiedy to objaśniał, jakby ciągle to widywał. Robi się wiele, żeby tego uniknąć – pończochy ochronne, w niektórych przypadkach środki rozcieńczające krew – ale nic nie daje stuprocentowej pewności. Aż Smuga chciała nim potrząsnąć. Chciała powiedzieć, „obudź się doktorze, chodzi o czyjeś życie. Życie mojej siostry, moje życie”. Ale nic nie powiedziała. Siedziała nieruchomo i kiwała głową, kiedy mówił, na twarzy miała smutny, pełen szacunku uśmiech. Nie wspomniała o rozmowie w środku nocy. Nie ufała sobie na tyle, żeby ująć to w słowa. O ile wiedziała, nie było na to okienka w żadnym z formularzy doktora Jalila. Kiedy przyszedł Nick – wymięty, zdezorientowany, nie patrzył jej w oczy – jemu też nie powiedziała. Godzinę później nie dało się już tego powiedzieć. Byli w stołówce, kiedy przyszła matka z Horacem. Szli po linoleum, trzymając niewielkie torby podróżne. Krzesła jęknęły, kiedy je postawili. – Och, Nicku – westchnęła matka, szczypiąc zięcia w policzek. Miała czas, żeby wystylizować włosy lokówką. Nie spojrzała na Smugę. Minutę, dwie siedzieli w milczeniu, kiedy Nick poszedł po kawę dla wszystkich. Matka podrygiwała, patrzyła wszędzie, tylko nie na Smugę. Horace bębnił palcami o blat. Plamka kleju przywarła do jednego z jego paznokci. Znów sklejał modele samolotów. Smuga głęboko zaczerpnęła powietrza. – To stało się nagle – powiedziała. – Ale oni mówią, że to jest jedna z tych rzeczy, które przytrafiają się pacjentom w śpiączce. Rozumiecie, chodzi o to, że ciągle leżą. Przez to ludzie narażeni są na skrzepy. Ekspres do kawy zasyczał z dezaprobatą zza kontuaru. Matka ściągnęła wargi i wyjrzała za okno. – Zrobili wszystko, co mogli – powiedziała Smuga. – Zareagowali szybko. W ciągu kilku sekund w salce było troje, czworo ludzi. Matka odruchowo kiwnęła głową. Nic nie powiedziała. Makijaż nałożony był na jej zmarszczki jak farba na popękany tynk. – Próbuję tylko powiedzieć wam, jak to było – rzekła Smuga. – Myślałam, że będziecie chcieli wiedzieć.
Matka odwróciła się od okna, ogień błyszczał w jej oczach. – A ja ci powiem, jak jest – wysyczała. – Siedziałaś i czekałaś na to. Od lat chciałaś, żeby to się stało. Modliłaś się o to – jeśli w ogóle wierzysz w Boga, w co bardzo wątpię. A teraz siedzisz tutaj i triumfujesz. Wreszcie masz to, czego chciałaś. Tego już nie da się odwrócić. Horace położył rękę na jej ramieniu, ale odtrąciła ją. – Nie, Horace, nie uspokoję się – powiedziała. – Nie wiem, co ona tutaj robi. A raczej, doskonale wiem. Tak, wiem. Przyszła, żeby się napawać. Żeby czerpać radość z naszego nieszczęścia. Cóż, niech się dobrze przyjrzy, bo to jest wszystko, co dostanie. Zacisnęła usta, ale słowa nadchodziły i musiała je wypluwać jak gorzkie fusy po kawie. – Nie zdziwiłabym się, gdyby sama się po drodze do tego nie przyłożyła – mówiła dalej, nie do Horace’a, nie do Smugi, ale przed siebie, do jakiegoś sądu, który w jej odczuciu siedział nad tą sprawą. – Przełączyła coś w maszynie, czy jakoś tak. Sprawna, młoda kobieta umiera na zakrzep – czy ktoś słyszał coś takiego? Musi mieć nas wszystkich za durniów. Cóż, może jeszcze zobaczy, że się przeliczyła. Może jeszcze zobaczy, że jak się to rozpatrzy, kiedy rozpocznie się śledztwo jak trzeba, kiedy koroner zrobi sekcję, historyjka przestanie się zgadzać. Dowie się, że to tylko kwestia czasu, zanim wszystko znowu się na nią zawali, a my zbierzemy dowody, żeby znowu wsadzić ją do wariatkowa dla kryminalnych, gdzie powinna zostać na zawsze, żeby chronić przyzwoitych ludzi od jej żółci i trucizny. Dowie się… Smuga wstała. – Mylisz się, matko – powiedziała. – Mylisz się, sprawy między nami wyglądały inaczej. Matka kwaśno się uśmiechnęła. – Mylę się? – zapytała. – Naprawdę? – Napisała do mnie – powiedziała Smuga. – Nie wiedziałaś, prawda? Napisała do mnie – spisała swoje myśli o życiu, o Emily, o ojcu, o tym, jak dorastałyśmy. Przyznała się, że była podmiana. Nazywała mnie Helen. Tak było na kopercie. „Helen Sallis”, tak było napisane. Wiedziała, jak było naprawdę. I też była chora, matko. Chora umysłowo. Jak ojciec. Jak ja. Matka założyła ręce. – Och, naprawdę. Tak powiedziała, co? I niby dlaczego mam w to uwierzyć? – Bo mam tutaj list – krzyknęła Smuga. – Wystarczy tylko na niego spojrzeć, żeby zrozumieć. Nie najlepiej z nią było. Zanurzyła rękę w kieszeni płaszcza i wyciągnęła pomięty kawałek papieru. Rozwinęła go. – Proszę – powiedziała. Ale matka nie zmieniła wyrazu twarzy. Smuga
poszła za jej wzrokiem. List był zaproszeniem do pośredniaka. Poza tym kieszenie były puste. – Miałam to – powiedziała, poklepując się po kieszeniach. Nagle przypomniała sobie: zostawiła list na stole w mieszkaniu. – Oczywiście, że miałaś – powiedziała matka. – Tak, jak przypadkowo przejechałaś Helen samochodem i nie chciałaś zabić papużki pani Dunkerley. Jeszcze tego nie zrozumiałaś? Twoich kłamstw mamy dość, aż rzygać nam się od nich chce! Patrzysz na nią. W jej oczach widzisz błysk spojrzenia Hellie. Ciche nocne godziny wracają do ciebie, sekunda i skazujący wyrok gotowy. – Udowodnię ci – mówisz, a pewność wzbiera w tobie jak fala na horyzoncie. – Udowodnię ci. Zobaczysz. – Odwracasz się i wybiegasz ze szpitala przez podwójne drzwi, zdecydowana, żeby pójść i znaleźć pokręconą, nadpisywaną, nieupiększoną prawdę.
58 Dokładnie nie pamiętasz, kiedy to dotarło do ciebie. Świadomość tego dochodzi stopniowo, jak wywoływane zdjęcie, robi się coraz bardziej wyraźna za każdym razem, kiedy na nią spojrzysz, aż wreszcie docierasz do prawdy: twoje ciało, zaokrąglające się od paru tygodni, rozpoczęło nowy projekt. Głęboko w tobie formuje się mały, nowy węzełek świadomości: twardy, skondensowany, niedojrzały owoc całego szczęścia, które wchłonęłaś, odkąd tutaj jesteś. Całej tej miłości. Z początku nie wierzysz. Nigdy nie myślałaś, że w twoim przypadku to możliwe. Nie po tych wszystkich latach, po całym tym ryzyku. Zawsze zakładałaś, że jakaś część ciebie zepsuła się i pewnie dobrze, że tak jest. Ale biologia upiera się przy czymś innym, aż w pewien sobotni poranek stoisz przed wyszczerbionym lusterkiem w łazience amsterdamskiego mieszkania z ręką na brzuchu, a twoje uczucia nurkują, jak na kolejce górskiej. Mijają sekundy. Mijają minuty. Ale przyprawiające o zawroty głowy wirowanie w brzuchu nie ustaje. Ostrożnie zgłębiasz to uczucie. Jest ci obce, to trzepotliwe, łaskoczące coś. Jest tak nieznane, że potrzebujesz trochę czasu, żeby je odszyfrować. Z początku myślisz, że to strach, prosty i czysty. Potem zdajesz sobie sprawę, ze zdumieniem, że to radość. Jesteś radosna. Ty. Ostrożnie niesiesz to uczucie przez łazienkę, czujna na wypadek, gdyby miało się rozsypać albo potrzaskać. Ubierasz się, a w tobie syczą bąbelki i zamieniają się w uśmiechy, kiedy zapinając dżinsy, czujesz, że uciskają cię w okolicach talii. Niedługo potem idziesz z Garethem do baru, nucisz do siebie, kiedy przechodzicie obok stawów w Vondelpark. – Szczęśliwa? – pyta Gareth, łapiąc cię za rękę. Kiwasz głową i uśmiechasz się, całujesz go. Ale nic nie mówisz. Jest jeszcze za wczesne, zbyt nieuformowane. Jest jak mgnienie obrazu, które widzisz, kiedy wpadasz na pomysł rysunku. Musisz dać mu czas, żeby stał się solidny, trójwymiarowy, zanim pozwolisz mu chodzić wokół niego, doceniać za to, czym jest. – Piwa? – pyta, kiedy siadacie przy stoliku w barze. Otwierasz usta, żeby powiedzieć tak, ale zaraz sobie przypominasz. – Tak – mówisz. – To znaczy nie. Sok jabłkowy poproszę. Wzrusza ramionami. – Okej. – I daje susa do baru. Patrzysz, jak tam stoi, rozmawia z barmanem w łamanym holenderskim, który jakoś załapał. Mimo że wszyscy tutaj mówią po angielsku. I wtedy nachodzi
cię ciepła powódź zadowolenia: będziesz miała to dziecko. Będziesz rodziną. Wybierzesz to życie.
59
Dym właśnie zaczął wylizywać sobie drogę z okna salonu, kiedy wyszła zza zakrętu ulicy. Dzieciaki stały na zewnątrz i pokrzykiwały. Co jakiś czas któreś z nich podnosiło cegłę i ciskało ją o mur. Stała przez chwilę, zahipnotyzowana sceną, nie potrafiąc otrząsnąć się z wrażenia, że ogląda realistyczny dokument o życiu kogoś innego. Na ulicy zawyła syrena, wóz straży pożarnej zatrzymał się, za nim radiowóz. Dzieciaki rozbiegły się, kiedy ludzie wysiedli z pojazdów, a strażacy zaczęli rozwijać węża. Działanie przywróciło jej przytomność i rzuciła się w stronę domu. W środku był list. Jej historia. Jej prawda. Dowód, że to wszystko nie było szaleństwem, że nie było tylko w jej głowie, że świat był taki, jak powiedziała. Ale było za późno. Płomienie ogarnęły salon, tańczyły jak goście na przyjęciu, rzucały kształty na śmieci i krzaki przed domem. Przez kopcącą dziurę rozdziawioną w barwionej nierówno chuście na oknie widziała fotel ozłocony ogniem, rozpadający się stolik. Teraz z listu musiał zostać tylko popiół. Podszedł policjant. – Widziałaś coś, kochana? – zapytał. Wspomniała o dzieciach na trawniku. – Pewnie nie wiesz, kto tutaj mieszka, co? – zapytał. Pokręciła głową. – Wiedziałam – powiedziała. – Ale odeszła dawno temu. Stała po drugiej stronie ulicy i patrzyła, jak płonie mieszkanie. Wbiła dłonie w kieszenie, żeby oszukać początki jesiennych chłodów. Jej palce natrafiły na mały, gładki kwadracik zaczepiony o szew. Wyjęła go. „Anton Cartwright” było na nim napisane. Litery jakby kręciły się i kłaniały w migoczącym świetle płomieni.
60
Koniec pracy w Amsterdamie wydaje się bardzo odległy, a potem, znienacka, okazuje się, że to za tydzień. Lato rozkwitło, zaowocowało, zrobiło się rześkie i zwiędło. Teraz liście opadają z drzew, kiedy idziecie przez Vondelpark. Pomysły, którymi bawiłaś się z Garethem, o których dyskutowaliście, skrystalizowały się w sześciu świetnych płótnach. Jest wśród nich przeróbka Wiatraka w Wijk koło Duurstede z wielką wieżą chłodniczą, gdzie stoi oryginalny budynek, i jeden z obrazów van Gogha ze słonecznikami, z paroma zmiętymi, pogniecionymi kwiatami wokół podstawy wazonu, gdzie widać, że w istocie są to papierowe imitacje. Jest tam też – to napawa was szczególną dumą – interpretacja Dziewczyny w perłowych kolczykach ze słuchawkami zamiast biżuterii. Klient nie może się tego nachwalić. – Cudownie, że to jest takie subtelne – mówi Jan. – Trudno oderwać wzrok. To jest to, czego chcemy. W tym produkcie właśnie o to chodzi. Na pierwszy rzut oka nie widać, żeby była jakaś różnica. Dopiero potem widać modyfikacje, a w istocie podniesiony standard. Spółka ma zamiar rozpocząć kampanię na wielkim przyjęciu w ekskluzywnej restauracji w mieście: tam serwują menu w formie próbek na maleńkich talerzykach z pasującym do tego winem w starannie odnowionym siedemnastowiecznym budynku. Przechodziliście obok parę razy, ale nie mieliście śmiałości, żeby wejść. Teraz ustalono, że będziecie gośćmi honorowymi, spoufalającymi się z miejscową śmietanką towarzyską. – Chcemy, żeby wiedzieli, że mogą porozmawiać z wami o procesie twórczym – mówi podczas lunchu Heike, asystent Jana, bawiąc się liściem sałaty w ich nieskazitelnej kwaterze głównej. – Mamy nadzieję, że wam to nie przeszkadza. Wiemy, że artyści są uwrażliwieni na tego rodzaju sprawy, ale zrozumcie, to jest tak interesujące dla tych z nas, którzy nie dysponują w tej dziedzinie talentem, usłyszeć jak to wszystko powstaje, a dla nas, oczywiście, to pomoc w kampanii. Przełykasz uśmiech i próbujesz wyglądać na zniechęconą. Domyślasz się, że okazywanie entuzjazmu byłoby nieprofesjonalne. Gdyby twoje osiemnastoletnie ja wyruszające z oddziału w tamten parszywy dzień wiedziało, że będziesz tutaj przygotowywała się na coś takiego, pewnie z trudem by uwierzyło. Ostatnie parę dni jest tak pracowite przy zmianach na ostatnią chwilę i podejmowaniu ostatecznych decyzji, jak najlepiej przedstawić prace, że prawie nie masz czasu na rozmowę z Garethem. Pod koniec dnia padacie wykończeni do łóżka, stopy was bolą, serca walą. Ty jesteś dodatkowo zmęczona. Mały węzełek życia w twoim brzuchu zaczął wywierać na ciebie wpływ, wznieca szkwały odruchów wymiotnych na płaskim spokoju jasnego poranka i każe twoim myślom
błądzić po rozlewiskach, kiedy powinnaś skupiać się na sprawach, które masz w zasięgu ręki. Bywa, że Gareth musi powtarzać ci różne rzeczy, powoli i z rozmysłem wypowiadać zdania, żebyś je zrozumiała. Od czasu do czasu dziwnie na ciebie patrzy, ale nie pyta, co się dzieje, a ty nie mówisz mu ani słowa. Po południu przed startem, fundujecie sobie lunch w kawiarni nad jednym z kanałów. Wszystko gotowe. Obrazy wiszą, a pomieszczenie w restauracji jest w sprawnych rękach firmy PR pracującej dla klienta. Poza leniuchowaniem nie ma dla was nic do roboty od teraz do szóstej, kiedy musicie zaprezentować się podczas startu kampanii i wyglądać na artystycznych i przystępnych. Wypijasz łyk soku pomarańczowego i stawiasz szklankę na stole. Odchrząkujesz. – Było świetnie, prawda? – pytasz. – Hm? – odpowiada pytaniem. Wygląda na rozkojarzonego, umysłem jest przy pokazie. Twoje zdecydowanie na chwilę słabnie. Potem przypominasz sobie, że jutro oboje będziecie w samolocie do Londynu. Druga okazja nie zdarzy się. – To wszystko – mówisz. – Pobyt tutaj. – O Boże, tak – odpowiada. – Było jak we śnie. Odprężasz się, uśmiechasz. Będzie dobrze. – Co ci się najbardziej podobało? – pytasz. Nadyma policzki, rozgląda się. – Powiedziałbym, że praca. Mieć taką robotę. Mieć taką wolność. To niewiarygodne. Coś się w tobie zwija. Starasz się, żeby uśmiech nie zgasł. Jasna przyszłość, którą sobie wyobrażałaś, zaczyna się przyćmiewać. Głos szepcze, że byłaś idiotką, że życie to gra, której nigdy nie rozumiałaś, że zawsze w niej przegrasz. – A my? – mówisz, przejeżdżając palcem po oprawce okularów. Patrzy na ciebie. Mruga. – Tak. – Sięga przez stół i bierze cie za rękę. – to dar. Wiesz, co o tobie myślę. To zdumiewające. Nie musze ci tego mówić. Twoje wnętrzności zaczynają się rozkręcać. – Więc chcesz kontynuacji – mówisz. – To znaczy, kiedy wrócimy. Nie myślisz, że „co było w Amsterdamie, zostaje w Amsterdamie”. Ostatnie słowa wypowiadasz z aroganckim amerykańskim akcentem, robiąc rękami znak cudzysłowu z zabawną miną. Tylko tak ośmielisz się to powiedzieć. I znów się tego boisz. Grubiejące warstwy zagnieżdżone w miednicy jakby pulsowały. Gareth pochmurnieje. – Co w ciebie wstąpiło? – pyta. – Coś jest nie tak? Wzruszasz ramionami i wciągasz nosem krępującą potrzebę krzyku.
Hormony. Pieprzone hormony. – Nic – mówisz, a usta ci drżą. – Chyba to, że już kończymy. Wszystko. Kiwa głową. – Wiem. Ale o mnie nie musisz się martwić. Nigdzie się nie wybieram. Przecież wiesz? Podrygujesz głową, żeby to wyglądało na tak. Nic nie wiesz. Tylko tyle, że z nicości będziesz miała coś cennego i tego się boisz. – To jest ustalone. – Bierze twoją rękę i przyciąga ją sobie gdzieś w okolice serca. – To jest trwałe. To nie przejdzie. Kiwasz głową. Głęboko oddychasz. Teraz jest czas, żeby to powiedzieć. Otwierasz usta. Ale on śledzi wzrokiem łódź wycieczkową orzącą kanał. – Wiesz, na co naprawdę czekam? – pyta. – Na co? – pytasz. – Tylko my, we dwoje, tam w Manchesterze razem budujemy nasze życie. Kiwasz głową i otwierasz usta, żeby znów coś powiedzieć, ale on jeszcze nie skończył. – To znaczy, nawet nie będziemy musieli dalej pracować dla Antona, czy w ogóle w Manchesterze. Pomyślałem, że byłoby miło zacząć podróżować. Wiesz, zobaczyć świat. Doświadczyć życia. Żadne z nas nie jest skrępowane jakimiś więzami, jakąś odpowiedzialnością. Nic nie może nas powstrzymać przed takim wyskokiem. O czymś takim zawsze marzyłem i nie mogę sobie wyobrazić, żeby przeżyć te przygody z kimś innym niż z tobą. Nachyla się i całuje cię. Czujesz słodki, trochę herbatnikowy smak jego ust. – W porządku – mówi, odsuwając krzesło. – Muszę siusiu. Patrzysz, jak idzie między stolikami doi toalety. Potem odwracasz się, żeby popatrzeć na kanał, na przytuloną do siebie parę pozującą do zdjęcia przy śluzie. Jest świetnie, mówisz do siebie. Życie jest dobre. Słowa Garetha mimowolnie napływają ci do głowy – „To nie przejdzie” – i zdajesz sobie z przerażeniem sprawę, że mogą być także inaczej rozumiane. Ale jemu nie o to chodziło. Szybko pocieszasz się, że jemu chodziło o oddanie. To tylko niefortunna zbieżność znaczeń.
61
Kawiarnia w Shoreditch nazywała się The Bathroom. Ozdobiono ją plastikowymi kafelkami, w kolorze awokado i pomarańczowym, w stylu lat siedemdziesiątych. Tuż za drzwiami stało wielkie lustro, w którym zobaczyła się, kiedy weszła. Przestraszyła się na widok chudej kobiety w skafandrze, ze zmarszczkami wokół oczu i szarą skórą po tych wszystkich dniach spędzonych pod szpitalnymi świetlówkami. – Przepraszam. – Brodacz w okularach przepchnął się obok niej, kiedy tak stała, cmokając z dezaprobatą. Potykając się, weszła do głównej sali. Były w niej kandelabry zmontowane z rur łazienkowych i zwisające ze ścian dwa sedesy, wypełnione wielkimi zielistkami. Stała przez chwilę, zdumiona, mrugała, patrząc na salę. Zobaczyła Antona, dopiero kiedy podniósł rękę. Siedział przy stoliku z wielkiej, pokrytej lustrami szafki, ubrany był w skórzaną kurtkę. Włosy miał przycięte krótko, w kwadrat, a kiedy podeszła bliżej, zobaczyła, że w prawym uchu błyszczy mu ćwiek. – Siema – powiedziała, spoglądając na niego z góry. – Nie poznałam cię. Anton wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął. – Było parę zmian – powiedział. Potem zebrał się w sobie. Wstał i dziobnął ją w policzek. Kiedy usiedli, krzesła głośno zaskrzypiały na kafelkach podłogi. – Jak tam twoja przyjaciółka? – zapytał. Na chwilę ściągnęła brwi, zanim zrozumiała pytanie. – Och – powiedziała, powstrzymując się przed wzruszaniem ramionami. – Właściwie to była moja siostra. Bliźniaczka. Przepraszam, łatwiej mi było powiedzieć przyjaciółka, kiedy cię zobaczyłam. Umarła na początku tygodnia. Skrzep. Sekcja właśnie to potwierdziła. Tak się zdarza. Anton pokiwał głową, w oczach zaświtało mu zrozumienie. – Oczywiście – zakaszlał. – Kiedy pogrzeb? – Ja… – nachmurzyła się. – Nie wiem. Chyba nie pójdę. Nie jestem pewna, czy mnie zaproszono. Anton zmrużył oczy. – Nie jesteś pewna, czy cię zaproszono. – Tak. To skomplikowane, wiesz. Rodzinka. – Twarz zaczęła się jej wykrzywiać, traciła nad nią kontrolę, wymusiła więc z siebie promienny uśmiech. – Mniejsza, co u ciebie? Co z twoim tatą? Anton westchnął. – Umarł trzy tygodnie temu – powiedział. – Prawdę mówiąc w dniu, w
którym cię spotkałem. To był dziwny czas. Przerażający, to jasne, ale też przyniósł ulgę. Telefon Antona na stoliku-szafce obudził się. „Michael” – pokazał ekranik. – Przepraszam – powiedział Anton, przyłożył telefon do ucha i odwrócił głowę od stolika. – Halo – powiedział cicho. – Hm. Hm. Właśnie z nią jestem… – Zerknął na Smugę. – Niedługo. Chyba jakieś pięć minut… Hm… Nie wiem. Co z Thai? … W porządku, kochany. Ciao, ciao. Włożył telefon do kieszeni kurtki. – Przepraszam – powiedział. – To był… Właściwie, to był mój chłopak. – Uśmiechnął się i pokazał szparę między zębami w górnej szczęce, co nadawało mu trochę głupkowaty wygląd. Do stolika podeszła kelnerka: młoda dziewczyna z czerwoną szminką na ustach i fryzurze w stylu victory rolls z lat czterdziestych. Ubrana była we flanelową podomkę. – Napoje dnia to ajerkoniak, lawenda i wiśniak niespodzianka – powiedziała z nadąsaną miną. – Deser lodowy crème de menthe wyszedł. Zamówili dietetyczną colę i sok pomarańczowy. – Więc gdzie teraz mieszkasz? – zapytała Smuga, kiedy kelnerka w kapciach odeszła niedbałym krokiem. – Właściwie to za rogiem – powiedział Anton. – W ślicznym, małym mieszkanku na strychu. Kiedyś fabryka grafitowania czegoś. Rozumiesz, pieniądze ojca. Jeszcze trochę zostało i dają nam mnóstwo możliwości. Skrzywił się ze skruchą. Siedziała, patrzyła na niego i zastanawiała się, jak to jest, kiedy prowadzi się życie, w którym ciągle musi się przepraszać za swoje szczęście. – A ty? – zapytał, kiedy kelnerka stuknęła szklankami o stolik. – Gdzie ty teraz jesteś? Smuga pomyślała o wypalonej skorupie mieszkania w Walworth. – Ciągle coś planuję – powiedziała. – Nastały trudne czasy. Anton pokiwał głową. – Hm, słuchaj, spotkałem się z tobą dlatego, że mam coś, co chcę ci dać. – Wyjął z kieszeni złożony kawałek papieru i położył na stoliku. – Pamiętasz ten swój obraz? Wieżowiec? Cóż, sprzedany. Niedługo potem jak… odeszłaś z Edgwise. Było mi przykro, że tak się to potoczyło. Policja i w ogóle. Cała ta sprawa w mediach z twoją siostrą. To musiało być piekło. Miałem nadzieję, że wpadnę na ciebie i kiedy zobaczyłem cię w szpitalu, hm wydało mi się, że właściwe byłoby, gdybyś dostała swój udział. – Wskazał na kopertę. – To nie wszystko – powiedział. – Część została wykorzystana, kiedy likwidowaliśmy firmę. Ale skoro dostałem pieniądze po ojcu, będzie kolejna inwestycja. W każdym razie, wtedy pomyślałem, że to wystarczy, żebyś założyła coś innego. Urządziła
sobie studio, czy coś tam. Farby, materiały. Wszystko, co ci potrzebne. Smuga podniosła ręce. – Anton, to naprawdę miłe z twojej strony – powiedziała. – Ale ja niczego nie potrzebuję. Potrafię sama sobą się zająć. – Popiła soku pomarańczowego. Był kwaśny, aż zmarszczyła wargi. – Poza tym, teraz myślę, że powinnam całkowicie odciąć się od swojej przeszłości – powiedziała. – Muszę gdzieś zacząć od nowa, z czystym kontem. Anton nachylił się do niej. – To nie jest dobroczynność – powiedział. – To pieniądze, które zarobiłaś. Słuchaj, nawet jak je weźmiesz i wydasz na kogoś czy na coś, to masz prawo to zrobić. Ale weź je w końcu. Czułbym się nie w porządku, gdybyś tego nie zrobiła. Przesunął czek w jej stronę, Smuga cofnęła się, panika rozbłysła jej w oczach. Nie chciała powrotu. Nie chciała, żeby coś z tamtych spraw z nią pozostało. W końcu chciała wreszcie być w pełni wolna. – Przepraszam – powiedziała, wstając. – Myślę, że lepiej, żebym poszła. Nie powinnam przychodzić. Dziękuję za sok. Odwróciła się i poszła do wyjścia, zderzyła się z kelnerką w szlafroku i chuście na głowie, niosącą tacę z wiśniakami niespodziankami. Dziewczyna wciągnęła przez zęby powietrze, szklanki zadrżały, roniąc krople na podłogę. Na zewnątrz przywitała ją pustka dnia: białe niebo, ludzie spieszący w różnych kierunkach. Nie miała pojęcia, dokąd pójść. Wtedy poczuła rękę na ramieniu. Obok niej stał Anton. – Przepraszam – powiedział. – Wiem, że to trudne. Wierz mi, wiem, jak to jest, kiedy chce się z czymś zerwać na dobre. Ale zrozum, rzecz w tym, że przeszłość nie zawsze musi być czymś złym. Czasem wychodzą z niej także dobre rzeczy. – Wręczył jej czek. – Weź to w końcu. Spal. Wykorzystaj do rytuału satanistycznego. Zrób, co chcesz. Tylko pomyśl, co robisz. Poklepał ją po ramieniu. – Z tobą będzie dobrze? Pokiwała głową. – W porządku – odparł. – Cóż, uważaj na siebie, Zaczęli iść w stronę głównej ulicy. Kiedy doszedł do pierwszej latarni, odwrócił się. – I pójdź na pogrzeb siostry – rzucił. Patrzyła, jak idzie ulicą. Weksel czekał między palcami. Gładki i szeleszczący. Odwróciła go, rozprostowała. Miejsce na nazwisko było puste, ale pod spodem było mnóstwo pisaniny. Czek opiewał na sześćdziesiąt tysięcy funtów.
62
Firma PR poszalała sobie. Ozdoby z czarnych lilii wiszą wzdłuż schodów prowadzących do sali przeznaczonej na uroczystości, a uśmiechnięta obsługa czeka z tacami z koktajlami z martini i z szampanem. W środku, młodzi mężczyźni w czerni kręcą się z deskami z vol-au-vent: małe paczuszki z wędzonym łososiem, musem na liściach cykorii, blinami z kawiorem lśniącym pod reflektorami. Obrazy wiszą za zasłonami na ścianach, gotowe do odsłonięcia. Wybitni goście spacerują między nimi, zatrzymują się co jakiś czas, żeby upić łyk, roześmiać się, pocałować albo poklepać po ramieniu kolegę. Niektóre twarze rozpoznajecie. Tam, przy szatni jest kobieta, prezenterka w telewizyjnych show śniadaniowych, które często oglądacie z Garethem, zanim pójdziecie do studia. Wysoki mężczyzna w okrągłych okularach to krytyk sztuki z „De Telegraaf”, a obok niego gospodarz programów dyskusyjnych, który zawsze pojawia się w późnowieczornych programach telewizyjnych i przysmaża polityków na węglach. Jest tu mnóstwo ludzi, których pewnie powinniście znać, ale ich tożsamość chwilowo wam umyka. Na szczęście firma PR przydzieliła pracownika, który wam radzi i naszeptuje informacje do ucha, kiedy ktoś podchodzi. Zaczynacie rozmawiać z miejscowym radnym, szefem wielkiej firmy wytwarzającej napoje, z producentem, o którym niewiele więcej wiadomo, z kuratorem z Rijksmuseum. Jakieś dwadzieścia minut po waszym przybyciu, Jan Heijn stuka łyżeczką o kieliszek i wygłasza krótką mowę, przedstawia założenia kampanii i wyjaśnia przyczyny, dla których wynajęto Edgewise, żeby zrealizowała wizję. Kończy mowę i robi gest i dwóch kelnerów w czerni, którzy podczas przemówienia przesunęli się i stanęli obok obrazów, ciągnie za sznurki, obnażając dzieła sztuki. Po przemówieniu Jana tłum gęstnieje, coraz więcej dystyngowanych gości ciśnie się, żeby pogratulować i uścisnąć wam rękę. Kiedy podchodzi krytyk sztuki, żeby wypytać was o technikę używania pędzla w Dziewczynie ze słuchawkami, mówicie miarodajnie o tym, jak zamyśliliście nakładać kolory i wykorzystywać światło. Nawet popoprawiasz jedną z jego uwag w kwestii używania laserunku przez Vermeera. Mówisz jak znawca – ktoś, kto spędził godziny, dni i tygodnie, myśląc o tej konkretnej sprawie, obracając ją w kółko w głowie, póki nie opanował jej wszechstronnie. I z przypływem radości zdajesz sobie sprawę, że jest właśnie tak, bo ty jesteś sobą. Tu nie ma sztuczności. Nie ma potrzeby analizowania, omawiania spraw, udawania. Zrobiłaś swoje. Żyłaś swoim życiem. To jest tym, kim ty jesteś. Rozmowy ciągną się zrywami. Co i rusz chwyta cię błysk flesza. Ludzie wciskają ci wizytówki do ręki. Mówi się wspaniałe rzeczy o przyszłych projektach. Dostajesz zaproszenie na zwiedzanie pozostałej części Holandii, obietnicę zleceń
za jakiś czas. Potem powiedzą ci, że spotkałaś się z burmistrzem i jednym z drugich co do kolejności zawodników holenderskiego Big Brothera. Oraz z kolekcjonerką sztuki znaną z tego, że wydaje miliony euro na nową, mało znaną sztukę (później słyszysz, że chce kupić twoją nową wersję Constable’a, ale Heike powiedział jej, że nie jest na sprzedaż). Dopiero kiedy tłum zaczyna się przerzedzać, czujesz, że pieką cię stopy i boli głowa. Razem z Garethem żegnacie się z Janem i jego zespołem, rozpromienionymi, zadowolonymi, że sprawy tak dobrze poszły. Dostajecie obietnicę, że w jutrzejszych gazetach będzie relacja z wydarzenia. Wracacie spacerem, omijając dzielnicę czerwonych latarni i przez kanał dochodzicie do drzew Vondelparku. – Dziś wieczór byłaś seksowna – mówi Gareth, kiedy po raz ostatni skręcacie w swoją uliczkę. Oboje jesteście śnięci, kiedy jedziecie na lotnisko. Podczas lotu drzemiecie. Słowa kapitana i głównej stewardessy dochodzą do was z końca długiego tunelu. Ledwie co was obchodzą. W kolejce do kontroli paszportów chichoczesz ze zdjęcia Garetha w paszporcie – fotografia pryszczatego uczniaka, który dopiero co ukończył osiemnaście lat. – Szczerze mówiąc wiele się nie różnisz – żartujesz, a on daje ci z uczuciem klapsa w ramię. Dziwne, jeśli się pomyśli, że kiedy poprzednim razem tędy przechodziliście, byliście praktycznie sobie obcy. Teraz nie potrafisz sobie wyobrazić was dwojga inaczej niż bliskich sobie. Jest pewien problem, kiedy próbujesz przejść przez kontrolę paszportową. Pogranicznik długo porównuje twoją twarz z fotografią. Po ostatnim wieczorze jesteś na takiej fali euforii, że zapominasz o sfałszowanym paszporcie. Kiedy sobie przypominasz, czerwienisz się i czujesz, że puls ci przyspiesza, ale niebezpieczeństwo już minęło. Pogranicznik oddaje ci paszport i przepuszcza cię. Znajdujesz Garetha, jak stoi przed telewizorem, w którym leci śniadaniowe show z kimś, kto nosi twoją twarz. Jesteś tak daleko od wszystkiego, co się stało, że przez chwilę myślisz, że to ty, że musiała być jakaś ekipa telewizyjna, której nie zauważyłaś wczoraj wieczorem podczas startu kampanii i że cała sprawa rozchodzi się po świecie. Podekscytowana zaczynasz się śmiać. Potem zauważasz, że w telewizji twoje włosy są doskonale ułożone pod brodą i że nie ma blizny na czole, żadne monstrum nie wygląda spod grzywki. Pod obrazem, na przesuwających się napisach można przeczytać, „Prezenterka Hellen Sallis: dzień, w którym moja siostra próbowała mnie zabić”. Gapisz się na ekran. Myślisz, że jeśli się nie odwrócisz, to może uda ci się zachować tę rzeczywistość na zawsze i zatrzymać chwilę: zakochana, ciężarna, na starcie nowego życia. Gareth zwraca się do ciebie, ma nieobecny wyraz twarzy.
– Co to takiego? – pyta. Machasz ręką. – Och, nic – mówisz słabym głosem. – Bzdury z celebrytką. Z kimś, kto wygląda jak ja. To ktoś inny. – Nie chrzań. To o tobie mowa, prawda? Jesteście bliźniaczkami. Patrzysz na niego. Wszelkie możliwości kłębią ci się w głowie: rzeczy, które możesz powiedzieć, ludzie, którymi możesz się stać. Zamykasz usta. Na żadną z tych rzeczy nie zasłużył. – Tak. Patrzy na ciebie. – Powiedziałaś, że byłaś chora. Powiedziałaś, że rodzina cię nie rozumiała. Powiedziałaś, że cię wyrzucili. I przez cały czas… – Mruży oczy. – Idę o zakład, że nawet nie masz na imię Trudy, prawda? – Teraz tak – wyjaśniasz pospiesznie. – Teraz tak mam na imię. Trudy. Oto kim jestem. Kręci głową i zaczyna odchodzić, chwytasz go za ramię. – Proszę, Gareth – mówisz i drepcząc obok niego, próbujesz spojrzeć mu w oczy. – Jestem w stanie wyjaśnić to wszystko. Tylko daj mi szansę. Proszę. Na ulicy w milczeniu ładuje walizki do taksówki. Strach chwyta cię za serce, bo widzisz, że on nie chce na ciebie spojrzeć. – Miłe wakacje, co? – mówi taksówkarz, kiedy wóz odjeżdża z postoju. Nie odpowiadają, więc włącza radio, mrucząc. – Róbcie co chcecie. Pod dźwiękami Katriny i Wave I’m Walking on Sunshine, znowu próbujesz porozmawiać z Garethem. – Miałam niełatwe dorastanie – mówisz. – To była porąbana rodzina, mój tato popełnił samobójstwo, kiedy miałam cztery lata. Moja mama… hm, miała własne demony… – No to co? – mówi Gareth. – Mój tata miał raka. I nie widzisz, żebym biegał i próbował kogoś zabić. – To nie było tak – mówisz. – Nie biegałam i nie próbowałam zabić ludzi. To, co się stało, to był wypadek, A ponieważ byłam chora, ponieważ nie wiedzieli, jak się mną zajmować, postanowili wybrać to, co najgorsze. Słuchaj, zdarzyło się coś, kiedy byłyśmy bardzo małe. Jeśli tylko pozwolisz mi wyjaśnić… Patrzy prosto przed siebie na rozwijającą się przed wami autostradę, twarz ma nieruchomą. Sięgasz po jego rękę, ale odsuwa ją na kolana. – Gareth, proszę – mówisz. – Musisz mi uwierzyć. Nic nie mówi. Jest w nim jakiś chłód, którego wcześniej nie widziałaś, między wami wznosi się ściana. Przeraża cię to. Panika wrze, na wszystkie strony rozprasza prawdę. Przykładasz dłoń do brzucha.
– Jest coś jeszcze, co chciałam ci powiedzieć – mówisz szybko. Musisz to z siebie wydostać zanim ściana wypełni przestrzeń między wami i nawet nie będzie mógł cię usłyszeć. – Jestem w ciąży. Patrzy na ciebie oczami nieznajomego, na którego wpadłaś na ulicy. – Co chciałaś przez to powiedzieć, że jesteś w ciąży? – pyta. – Nie wzięłaś pigułki? – To był przypadek – mówisz. – Nie myślałam, że mi się to przytrafi. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie miałam. Ma minę bez wyrazu. – Musisz mi uwierzyć – mówisz. Chwytasz go za ramię, ale odtrąca cię. Nachyla się do kierowcy. – Proszę się tutaj zatrzymać. Kierowca zatrzymuje się na pasie awaryjnym i oboje patrzycie z otwartymi ustami, jak Gareth wysiada i bierze swoją torbę z bagażnika. „A to czas dobrej zabawy!”, wyśpiewuje Katrina, a zaraz po tym wcinają się ochrypłe tony didżeja, żeby przypomnieć słuchaczom o jarmarku dobroczynnym w Ashton-under-Lyme podczas świąt. – Dalej pójdę sam – mówi Gareth i wrzuca kilka banknotów przez okno samochodu. I rusza wzdłuż skraju drogi.
63
Siedziała w Costa, po drugiej stronie ulicy prowadzącej od kościoła i patrzyła na przybywających: gospodarze programów talk-show, pogodynki, twarze z programów aukcyjnych, ogrodowych, napraw domowych. Byli tego rodzaju codziennymi celebrytami, do których można by zamachać na ulicy i dopiero potem zdać sobie sprawę, że właściwie nie zna się ich w realnym życiu. Krążyli, w wystudiowany sposób ignorowali fotografów na chodniku, a ona przyglądała się im przez okulary słoneczne, przeczesując palcami świeżo tlenione włosy. Cappuccino jej wystygło, ale siedziała nadal, nie była w stanie zdecydować się, czy pójdzie. Za pięć dwunasta tłum na chodniku zrobił się rzadszy, bo ludzie zaczęli wchodzić do środka. Zatrzymała się taksówka i zobaczyła, jak wysiada z niej Nick prowadząc Heloise ubraną w różową sukieneczkę i czarny sweter na guziki. Za nimi szli Horace i matka, którzy wysiedli z drugiej taksówki z młodym mężczyzną w mundurze wojskowym. Zdała sobie sprawę, że to musi być Richard. Przez chwilę była wstrząśnięta, kiedy matka spojrzała chyba w jej stronę i zobaczyła, że Smuga na nią patrzy. Ale jej wzrok przeniósł się na mężczyznę, który obok Smugi wstukiwał coś w laptopa, a potem w górę ulicy. Krótko po tym, jak weszli, dzwon przestał dzwonić. Smuga odsunęła stolik i wstała. Nosiła nowe buty, nie była ich pewna. Miały bardzo wysokie obcasy – inaczej niż to, w czym chodziła przez lata – ale kiedy na początku tygodnia zobaczyła je na wystawie sklepu z używaną odzieżą, pomyślała że będą w sam raz na pogrzeb Hellie. Ich ostentacyjność pozwoli się jej wmieszać w tłum. Drzwi kościoła zaskrzypiały, kiedy wchodziła. Głowy się odwróciły, ale chyba nikt jej nie rozpoznał. Mężczyzna w ciemnym garniturze wręczył jej program mszy ze zdjęciem twarzy Hellie – to samo zdjęcie uświetniało pierwsze strony w dniach po wypadku. Na okładce było napisane „Helen Sallis”. „15.04.80 – 03.09.13”. Smuga usiadła na ławce z tyłu. Przed nią rozwierało się ziewnięcie kościoła, jego żebrowany dach wyglądał jak wielkie gardło. Na kazalnicy stał jakiś mężczyzna – trudno było go rozpoznać z miejsca, na którym siedziała. Czytał wiersz, ale nie mogła się na nim skoncentrować. Nieustannie przeszukiwała rzędy przed falistym hełmem włosów matki, co chwilę naciągając swoje blond pasma na twarz, na wypadek gdyby ktoś zauważył jej profil i zaczął się zastanawiać. Wstawali, żeby śpiewać i siadali, żeby słuchać słów brodatego księdza, ale żadne z nich do niej nie docierało. Jakby płynęły z bardzo daleka, wzdłuż długiego, pełnego ech tunelu. Nie było tu nic z Hellie, takiej, jaka była na koniec, ani z tamtej nocy. Przyjście tutaj było pomyłką. Później, stosując się do porad księdza, goście zaczęli wychodzić na stypę, do
hotelu oddalonego o parę przecznic. W Ealing miała się odbyć prywatna kremacja. Najwyraźniej rodzina bardzo prosiła wszystkich o przybycie, bo miała się odbyć zbiórka charytatywna na rzecz bezpieczeństwa na drodze. Smuga szła ku bocznym drzwiom kościoła z intencją wymknięcia się, kiedy… – Tutaj jesteś – powiedział znajomy głos. – Ty duża, niegrzeczna. Gdzie byłaś? Smuga rozejrzała się i zobaczyła, że za nią stoi Heloise, ręce ma założone, a do buzi przyklejoną pochmurną minę. – Poszłaś i nie pożegnałaś się ze mną – powiedziała Heloise. – To było niegrzeczne. – Ja… przepraszam – powiedziała Smuga, rozglądając się czujnie. – Nie chciałam być niegrzeczna. Po prostu musiałam iść. – Nie musiałaś – powiedziała Heloise, wyjmując kartę z mszami ze stosu na podstawce przy drzwiach. – Po prostu zrobiłaś to, co chciałaś. Jak wszyscy dorośli. Jesteście dużymi, samolubnymi kupami. A przy okazji, twoje włosy wyglądają głupio. („Wiesz, że ma rację”, powiedział ktoś. „Spójrz na siebie, duża idiotko. Stara, a robi za młódkę. Nikt cię tutaj nie chce). Smuga rozejrzała się, ale za nią nikt nie stał, były tylko uchylone ciężkie drewniane drzwi. Z uciskiem w dołku zrozumiała, że wróciły: głosy znowu krążą wokół jej myśli jak rekiny. Poczuła, że stara panika zaczyna bulgotać jej w żyłach. – Dlaczego to zrobiłaś? – zapytała Heloise. – Co? – Rozejrzałaś się, jakby tutaj ktoś był. („Szarlatan. Ty duża, tłusta oszustko”). Smuga zamrugała i przejechała ręką po włosach. – Ja… myślałam, że ktoś coś powiedział, to wszystko. Musiałam to sobie wyobrazić. Heloise poważnie skinęła głową – Czasem tak mam – powiedziała. – Jest chłopiec, który krzyczy „bzdury” i człowiek, który nazywa się pan Tomlinson i próbuje powiedzieć innymi słowami Sowę i kotkę. Czasem aż chichoczę. Smuga spojrzała na nią. Potem rozległ się stukot obcasów. – Heloise? – zawołał głos matki. – Heloise? O, tutaj jesteś. Nie wolno ci tak odchodzić! Spojrzała na Smugę i żachnęła się, gdy ją rozpoznała. – Cześć, matko – powiedziała Smuga. („Cześć, Marmaduke”). Matka zamrugała, ale zmobilizowała się. – Eleanor – rzekła stalowym głosem. – Przyszłaś, żeby mi pokazać ten
cudowny list, prawda? Smuga otworzyła usta, ale nie wyszły z nich słowa. – Tak myślałam – powiedziała matka, ściągając wargi. – Jestem zaskoczona, że miałaś czelność w ogóle tu przychodzić. Zaiskrzyło w niej oburzenie. – Bo co? – zapytała. Wyszło to głośniej, niż się spodziewała i grupka ludzi przy głównych drzwiach odwróciła się, żeby popatrzeć. („A nie mówiłam, znów zawiodłaś”). Matka założyła ręce na piersi. – Cóż – powiedziała, przyjmując ten swój rygorystyczny, wyniosły ton. – Bo to nie twoje miejsce. Nie masz już żadnych związków z Helen. Nie miałaś ich od lat, mogłaś tylko włóczyć się po szpitalu do tragicznego końca. – Zmrużyła oczy. – Wiesz, że niczego nie dostaniesz. Nie wspomniała cię w testamencie. Smuga podniosła ulotkę z twarzą Hellie. – Przyszłam ze względu na to! – powiedziała, pokazując nazwisko i zdjęcie. – Bo była moją siostrą bliźniaczką. I dlatego, że kiedyś… ja byłam nią, a ona mną. Matka uniosła oczy i przesunęła się tak, że światło z witraża nad Smugą padło na nią, zabarwiając jej twarz różami i błękitami. – Co, nadal się tego trzymamy? Nadal trzymasz się tej… fantazji. Tej obsesji. Powiedziałam Horace’owi, że nie ma sensu ci wierzyć, ale on w kółko, że trzeba udzielić ci dobrodziejstwa wątpliwości. Gdybym nawet wiedziała – bo wiedziałam – to nie mogło być prawdą, wszystkie te bzdury o liście. Jakby Helen mogła być taka głupia. Czasem on jest zbyt ufny, tak woli dla własnego dobra. – Może Horace chce dotrzeć do sedna sprawy – powiedziała z wahaniem Smuga. – Może zmęczyło go już zamiatanie spraw pod dywan. – Zamiatanie czego pod dywan? – odparła matka, włożyła program mszy do torebki w stylu Margaret Thatcher i zatrzasnęła zamek. – Między mną a Horace’em nie ma tajemnic. – Chyba obie wiemy, że to nieprawda – powiedziała Smuga. – Pierdoły – rzekła matka. Świat eksplodował w kościelnej ciszy. W nawie po drugiej stronie, kościelny, który zbierał karty z porządkiem mszy, przestał to robić. – Wszystko w porządku? – zawołał z daleka. – Tak, w zupełnym porządku, dziękuję – odparła matka, ześlizgując się do swojego uprzejmie-towarzyskiego głosu. Zerknęła w dół i napotkała wzrok Heloise, która patrzyła na nią oczami jak spodki. – Heloise, kochana, idź i znajdź tatę i Peepsa – powiedziała, klepiąc wnuczkę po ramieniu. – Szybko! – Teraz mnie posłuchaj – oznajmiła odwracając się ze zjadliwym sykiem, gdy Heloise odbiegła truchtem. – Nie życzę sobie więcej kłamstw. Nie życzę sobie
więcej twojej trucizny. Dziś z tym koniec. Odejdziesz i nie wrócisz. Zrozumiałaś? Na zawsze. Zostawisz nas naszemu życiu. Smuga patrzyła na nią. Zauważyła, że matka drży pod nieskazitelnie zaczesanymi włosami. Wszystkie ścięgna na szyi miała napięte. Zobaczyła coś, czego wcześniej nie widziała: matka była przerażona. Kobieta, która niegdyś krzyczała ze śmiechu, kiedy wszyscy wirowali w kółko na plaży, która stała na progu, gdy policja wywoziła jej córkę, była śmiertelnie przerażona. – Och, matko – powiedziała cicho Smuga. – Czego się tak przestraszyłaś? Matka zamrugała, niepewność zamigotała w jej oczach. Gdzieś głęboko, w tym wzroku, utkwiła stara Ellie: bezbronna, zagubiona. Smugę zalała fala litości. – Co się z tobą dzieje, matko? – zapytała, sięgnęła i wzięła matkę za rękę. Była mniejsza, niż się spodziewała, palce cienkie i kruche wewnątrz czarnej skórzanej rękawiczki. – Czy to był ojciec? Czy coś wcześniejszego niż to? Coś błysnęło w jej myślach, żarówka rozjarzona na dalekich rubieżach mózgu. Czyżby tam coś było? Gdyby tylko zdołała klarownie pomyśleć. Gdyby mogła sobie przypomnieć. – Nie musisz tego wszystkiego w sobie trzymać – powiedziała Smuga. – Jeśli coś się stało, możesz o tym mówić. Świat jest teraz innym miejscem. Matka patrzyła na nią, łzy zbierały się w jej oczach. Żebrowane gardło kościelnego dachu jakby się rozszerzało i kurczyło, jakby budowla głęboko nabierała tchu. Potem matka ściągnęła wargi i pokręciła głową. – Nie – rzekła, jakby stała na scenie i deklamowała przed niewidzialną publicznością. – Nie rozumiesz. To nie ma nic wspólnego ze światem, jak to nazywasz. Nie pójdę na to. Dzisiaj chowam moją córkę. Na tym sprawa się kończy. Z trzaskiem otworzyła torebkę i wyjęła obrębioną koronką chusteczkę, żeby osuszyć oczy. – Chowasz dwie córki – powiedziała Smuga. – W tej trumnie są dwie kobiety. Matka spojrzała na nią. – Och, ciebie już dawno pochowałam – stwierdziła. Smuga przełknęła. – Zgadza się. Pochowałaś mnie w dniu, kiedy nie zauważyłaś, że zamieniłyśmy się miejscami – że ona stała się mną, a ja nią. Ją też pochowałaś. Pogodziłaś się z naszą śmiercią, kiedy miałyśmy sześć lat. W oczach matki pojawił się błysk. Spojrzała za siebie i nachyliła się. – W porządku, chcesz znać prawdę? – wyszeptała przez zaciśnięte zęby. – Oczywiście, że wiedziałam. Słuchaj. Wiedziałam, że stałaś się Ellie, a ona zmieniła się w Helen. Może nie od razu, ale wkrótce. Tamtego dnia, w parku tematycznym. To było oczywiste. Zapomniałaś, jak dobrze was znałam. Zapomniałaś, że to ja kąpałam was, karmiłam i byłam przy was od samego początku. Oczywiście, że
wiedziałam, kim jesteście. Smuga patrzyła na nią. Z bliska jej oczy były pociągnięte kratką ciemniejszych pasemek na szarych źrenicach. W zmarszczkach wokół oczu zgromadził się puder. – Więc dlaczego nic nie powiedziałaś? – zapytała Smuga. – Dlaczego tego nie powstrzymałaś? Matka zamrugała. – Bo… myślałam, że tak będzie lepiej – rzekła i odsunęła się o krok, wystawiając naprzód podbródek. – Nie wiedziałam, co począć z Eleanor, która po śmierci ojca zaczęła się źle zachowywać. Nie było różnicy, nikt nie wiedział, jakie to dla mnie trudne. Ty nie pamiętasz, byłyście za małe. Siedziała godzinami i mówiła, że nie chce być dłużej sobą. Kiedy zrozumiałam, co zaszło między wami, pomyślałam że to może na powrót wprowadzić równowagę. Bardzo długo wszystko było takie trudne, pomyślałam, że nie ma już nic do stracenia. Byłyście takimi malutkimi dziewczynkami, myślałam że zapomnicie. Myślałam, że to będzie najlepsze dla nas wszystkich. I zadziałało, przynajmniej jeśli chodzi o Eleanor – czyli Helen. Matka założyła ręce na piersi i wyzywająco popatrzyła na Smugę, światło z witraży oblewało jej twarz bladymi kolorami. – W każdym razie trudno było nazwać to drastyczną zmianą – powiedziała. – Nadal żyłyście tym samym życiem. Nadal byłyście w tej samej rodzinie. Doprawdy, nie sądziłam, że to będzie dla was taka zmiana. Smuga patrzyła z otwartymi ustami. Gapiła się na tę kobietę, na jej świeżo wyprasowaną garsonkę i bezlitosne buty. Wszystko doskonałe i zapięte na ostatni guzik. Przed chwilą wzięła tę osobę za rękę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z dystansu, który je dzielił. Nigdy do niej nie dotrze. – Och, matko – powiedziała cicho. – Ty nas w ogóle nie znałaś. Rozejrzała się i zobaczyła Wilczka, Heloise, Richarda i Nicka. Stali trochę dalej w przejściu. Wyglądali jak jacyś obcy i wtedy, na chłodno, zrozumiała, że takimi się staną. Drzwi jej umysłu już się obracały, nareszcie zamykały to wszystko w przeszłości. Ale zanim się zamknęły, co się jej przypomniało. – Nick – powiedziała. – Jest obraz, o którym wspomniała Hellie… napisała mi o nim. Masz go chyba na strychu. Sztuczne ognie, czy coś takiego. Namalowany przez ojca. Powieś go gdzieś, gdzie mogłaby go oglądać Heloise. I żeby wiedziała, kto jest twórcą. – Nie słuchaj jej, Nick – powiedziała matka. – To kolejna jej historyjka. Nie zostały żadne obrazy. Razem z Horace’em spaliliśmy je wszystkie, wstrętne, niewłaściwe. Tylko kolor, żadnej treści. Zła sztuka. – Nie ten – powiedziała Smuga. – Ten się uchował. Matka drgnęła. Chwyciła się podstawki, na której leżały książeczki z
hymnami. Ściskała ją, aż pobielały jej kostki palców. Zachwiała się, pobladła. – Babciu – zaćwierkała Heloise. – Kłamstwa – wydyszała matka. – Wynoś się stąd ze swoimi kłamstwami. Nie będę się powtarzać. – Myślę, że byłoby lepiej, gdyby pani natychmiast wyszła. – Kościelny podszedł i położył jej rękę na ramieniu. – Ta pani miała trudny poranek. Właśnie uczestniczyła w pogrzebie córki. – Tak, uczestniczyła – odparła Smuga. – To straszna rzecz, stracić dziecko. Odwróciła się i poszła do drzwi. Przesuwając zasuwę spojrzała za siebie, na nich. Wilczek stał teraz obok matki, trzymał serdelkowate palce na jej kościstym ramieniu. Nick i Richard wyczekiwali przy książeczkach z hymnami. Heloise stała trochę z boku i w zamyśleniu ssała palce. – Do widzenia, Heloise – powiedziała Smuga. – Cześć – wymamrotała Heloise, machając wolną rączką. Smuga odwróciła się i wyszła na ulicę. („Kochana, byłaś wspaniała!”, wrzasnął głos). Tym razem nie próbowała tego zablokować. Była skłonna się z tym zgodzić. Podeszła do rogu. Właśnie przejechał autobus numer dziewięć, zaczynało padać. Włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła kawałek papieru: czek Antona. Pognieciony, wymięty, ale nadal dobry, z pustym miejscem na nazwisko. Przez głośniki jej mózgu zaczęła płynąć cicha piosenka. Ruszyła ulicą.
64
Jest późne rano, kiedy w poniedziałek docierasz do biura. Całą noc byłaś na nogach, siedziałaś w krzykliwym pokoju, w Travelodge, nieopodal śródmieścia, śledziłaś krawędzie tapety w miejscach, gdzie nie położono jej całkiem prosto. Włączyłaś telewizor, ale wyłączyłaś go, kiedy pokazali zdjęcie twarzy Hellie, a prezenterka zaczęła streszczać, jak nowa prowadząca Przerwy na kawę doznała wybuchu emocjonalnego podczas programu na żywo z telefonicznym udziałem widzów o przemocy domowej i ujawniła, że jej identyczna siostra bliźniaczka próbowała ją zabić, kiedy były nastolatkami. Zgodna opinia brzmiała, że bliźniaczka musiała być monstrum. Problem w tym, że monstrum to ty. Zrobiłaś sobie herbaty, upiłaś łyk, ale nie byłaś w stanie przełknąć. Ta niesprawiedliwość paraliżowała cię. Stary głos szeptał coraz głośniej, że jesteś zepsuta i już nie nadajesz się do naprawy, że z ciebie już nie będzie niczego dobrego. Kiedy wchodzisz do studia, widzisz swoje odbicie w szybie zaparkowanego radiowozu: włosy zmierzwione, oczy z czerwonymi obwódkami, podbite na sino. Kiedy wchodzisz, wszyscy odwracają się, żeby popatrzeć. Garetha tu nie ma, ale są inni i jeszcze dwoje nowych pracowników: młody facet z kucykiem, wyglądający na gorliwca i dziewczyna o miękkich włosach. Wszyscy mają ten sam wyraz twarzy – strach zmieszany z pogardą, jakbyś była niebezpiecznym psem, który właśnie nasikał na wycieraczkę. Zastanawiasz się, czy to tylko wiadomości telewizyjne, czy Gareth także opowiedział im swoje. Żeby mieć dokądś pójść, idziesz do gabinetu Antona. Otwierasz drzwi i wchodzisz bez pukania – nie możesz wytrzymać nawet sekundy dłużej na zewnątrz, czujesz na sobie ciężar ich spojrzeń. U Antona jest dwóch policjantów. Odwracają się i patrzą na ciebie. – A, Trudy – mówi Anton. – Mieliśmy nadzieję, że przyjdziesz. Ci panowie prowadzą śledztwo w sprawie siatki oszustów paszportowych i chcieli ci zadać kilka pytań. Nie myślisz. Odwracasz się i uciekasz. Zanim się orientujesz, już jesteś na ulicy, stopami dudnisz o chodnik, migają obok ciebie drzwi i lampy. Słyszysz za sobą głosy, ale nie odwracasz się, żeby popatrzeć, po prostu biegniesz: jeden skręt, potem następny i następny. Płuca ci płoną, w głowie się kręci, ale ty nie ustajesz, biegniesz po wolność, biegniesz po zdrowie psychiczne, biegniesz, żeby wydostać się z pułapki twojego poprzedniego życia. Tym razem cię nie znajdą. Nie zaciągną cię tam, gdzie byłaś. Wąskie uliczki ustępują przed szerokimi arteriami i placami. Jesteś w centrum, przepychasz się między kupującymi i turystami, obijasz się o znaki uliczne i kosze na śmieci. Słyszysz krzyki oburzenia i sapnięcia, ale nie
zatrzymujesz się. To jest nic. To jest nic w porównaniu z tym, przed czym musisz uciec. Wypracowałaś dla siebie przyszłość i nie zrezygnujesz z niej teraz. Nie odbiorą ci jej. Niech idą do diabła. Niech się pieprzą. Ale ciebie nie dostaną. Hellie cię nie dostanie. Teraz tworzysz własną historię. Żyjesz własnym życiem. Nawet bez Garetha, nawet bez pracy, masz coś, dla czego żyjesz. Masz coś, co musisz chronić. Przed tobą pojawia się szklane wejście do Pąkli, wpadasz przez przezroczyste drzwi. Zatrzymujesz się na sekundę, żeby rozejrzeć się, dokąd pobiec dalej, ale wtedy rozdziera cię ból, rozszarpuje ci brzuch na części. Zginasz się w pół i czujesz wylewającą się z ciebie wilgoć, która spływa po twoich nogach. Potworny ból nie ustaje, ludzie zbierają się wokół ciebie, gdaczą jak kury. Głosy nawołują ci do ucha, ale nie słuchasz. Jest tylko rozdzieranie w tobie, miażdżenie przyszłości, opróżnianie ciebie, wylewanie wszelkich możliwości na fałszywą marmurową podłogę Pąkli, aż wszystko zachodzi mgłą, aż stajesz się pusta: skorupa, kadłub, gówno. Aż jesteś tylko smugą.
65
Wpuścił ją agent od nieruchomości, stał i pogwizdywał cichutko, jego lśniący garnitur błyszczał w świetle padającym przez obrośnięte pajęczynami okno. Rozejrzała się. Było dokładnie tak, jak miała nadzieję, że będzie: wielka, przemysłowa przestrzeń o ścianach z nagiej cegły, stary warsztat stolarski. Na podłodze nadal leżały wióry. W głównym pomieszczeniu był zlew, a w rogu podstawowy zestaw łazienkowy. Całość wymagała sprzątania i jakichś mebli, ale już widziała, jak to będzie wyglądać. Widziała, gdzie postawi sztalugę, obok okna wyglądającego na brukowaną ulicę. – Ładne to nie jest – powiedział pośrednik. – Ale przynajmniej ma pani mnóstwo przestrzeni. Z pewnością więcej, niż znalazłaby pani gdziekolwiek na północ od rzeki. A za rogiem jest wielki Sainsbury’s. Temu pani nie zaprzeczy. – Jest doskonałe – powiedziała. – Wezmę to. Pośrednik patrzył na nią. – Co? Teraz, w tej chwili? – zapytał. – Teraz, w tej chwili – powiedziała. – Na pół roku, na rok. Ile może mi pan zaproponować. Jeśli ma pan kontrakt, podpiszę go natychmiast. – O żeż ty – zaklął. – To najszybsza transakcja na świecie. Nawet pani nie widziała tego, co na dachu. Niech pani poczeka, pójdę do samochodu i zadzwonię do biura, żeby przygotowali papiery. Pobiegł do klatki schodowej. – Pani jest pewna? – odwrócił się, żeby zapytać. Kiwnęła głową. – No i dobrze. Została, obeszła pomieszczenie, przebiegając palcami po cegłach. Pęknięte lustro wisiało na gwoździu nad zlewem, a kiedy zobaczyła w nim swoją twarz, wiedziała, jaki będzie jej pierwszy obraz w tym studiu. Przebiegł ją znajomy dreszczyk, świadomość, od czego zacząć. („Dojrzała do zbioru”, entuzjazmował się głos). Zachichotała, bo też tak myślała. Chwilę potem zeszła ze schodów i wyszła za drzwi, na ulicę. Pośrednik siedział w samochodzie, podekscytowany rozmawiał przez telefon. Obdarzył ją serią skomplikowanych spojrzeń z unoszeniem oczu i mrugnął przez okno. Po drugiej stronie ulicy zatrzymała się furgonetka. Mężczyzna i kobieta zaczęli wyładowywać z paki części czegoś, co wyglądało jak wielka papuga z papier mache. Jedno z nich zauważyło, że przygląda im się. – Przyjechałaś obejrzeć miejsce, co? – zapytał. – Chyba się wprowadzam – odparła.
Mężczyzna postawił głowę ptaka, która przyglądała się jej poważnym marmurowym okiem i podszedł do Smugi z wyciągniętą ręką. – Amos – powiedział. – A to jest moja partnerka Dale. – Cześć – powiedziała, ściskając mu dłoń. – Prawda, ten ptak to Roger. W przyszłym tygodniu wystąpi na show w Brighton. Roześmiała się. – Rozumiem. Amos wbił ręce w kieszenie. – Więc ty też jesteś artystką? – Tak jakby. – Wzruszyła ramionami. – To znaczy tak. Amos uśmiechnął się, pokazując chwiejące się zęby. – Tak myślałem – powiedział. – Miło, że jeszcze ktoś tu się wprowadza. Dale i ja byliśmy pierwsi na tej ulicy, ale inni skapywali przez ostatnie parę lat. Chcemy z tego zrobić drugi Patterson’s Walk, tak jak to mają w Islington, zanim ceny skoczą w górę. Kiwnęła głową. – Pewnie. – Nie znasz Patterson’s Walk? – zapytał Amos. – O, no to będziemy musieli cię zabrać, jak znowu będą mieli weekend otwartych drzwi. Mamy tam paru przyjaciół ze swoimi studiami. – Świetnie – powiedziała. – Podoba mi się to. – Amos! – krzyknęła Dale, chwiejąc się pod ciężarem wielkiego, opierzonego skrzydła. – Lepiej pójdę. – Amos zrobił minę. – Miło cię poznać… hm… – Ellie – powiedziała. – Ellie Sallis. – Miło cię poznać, Ellie – powiedział i poszedł przez ulicę. Patrzyła, jak wnoszą skrzydło do swojego studia. Położyła dłoń na framudze warsztatu stolarskiego, czuła, jak drzazgi zahaczają ją o skórę. Wiał chłodny wiatr. U góry samolot narysował na niebie uśmiech. Tak, pomyślała, miło was w końcu poznać.
Przypisy [1]
Wg przekładu Stanisława Barańczaka Dziaberilada.